Silverberg Robert Czas Trzeciego Wiatru Część pierwsza Pora Śniegów Są trzy Prawa: Święte jest to, co jest skuteczne. Ci, którzy żyją kierując się zdr...
8 downloads
22 Views
3MB Size
Silverberg Robert Czas Trzeciego Wiatru
Część pierwsza Pora Śniegów Są trzy Prawa: Święte jest to, co jest skuteczne. Ci, którzy żyją kierując się zdrowym rozsądkiem, prawi są w oczach Boga.
Jedyne Słowo brzmi: Przetrwać! I jest Jedyne Słowo: Przetrwać! 8 1 Tym, co w pierwszym rzędzie nakłoniło mnie do abdykacji było nagłe zrozumienie, że właśnie nadszedł najwyższy czas, by rzucić wszystko i wiać. Atak przez robienie uniku był zawsze jedną z mo-
ich ulubionych taktyk i odnosiłem dzięki niej wiele sukcesów. Możecie to nazwać pasywną agresją. Tak więc w porze śniegów zostawiłem za sobą Galgalę, mój tron, mój królewski pałac i w ogóle wszystko, i wyruszyłem ku światowi zwanemu Mulano, co oznacza Świat Duchów. Na Mulano szukałem wyłącznie cichego i spokojnego miejsca – ja, który zawsze rozkwitałem pośród hałasu, rozgardiaszu i emocji… niemniej tam pośród
tej śnieżnej bieli znalazłem to, czego szukałem. Miałem wtedy zaledwie sto siedemdziesiąt dwa lata i jeśli o mnie chodzi, to właśnie przestałem być cygańskim królem, i naprawdę się wściekałem, gdy ktoś mi mówił, że mógłbym być nim ponownie. Nie tęskniłem za tronem. Nie brakowało mi też byłej potęgi. Nie brakowało mi wreszcie Galgali… no może z wyjątkiem złota. Tak, brakowało mi złota Galgali.
Brakowało mi jego blasku i jego piękna, bo przecież nie chodziło o jego wartość… jakąż wreszcie wartość? Na Galgali wszystko było złote. Koty i psy, a raczej to, co nazwalibyście kotami i psami za dawnych czasów na Ziemi, miały w żyłach płynne złoto zamiast krwi. Złote były też liście na drzewach i piasek pustyni, złotem brukowane były ulice… Tam złoto dosłownie leżało na ulicach.
9 Możecie sobie wyobrazić, jaki wpływ miałoby odkrycie takiej planety jak Galgala na gospodarkę całej Galaktyki, gdybyśmy w momencie jej odkrycia wciąż jeszcze opierali system finansowy na parytecie złota. Ale na szczęście ten dziwaczny antyczny, choć swego czasu może i sensowny pomysł, dawno już przepadł w mrokach dziejów, gdy pierwsi zdobywcy wylądowali na planecie.
A potem, dzięki temu odkryciu, złoto stało się już zupełnie bezwartościowe. Ale to, że straciło wartość handlową nie oznaczało, że przestało fascynować nas, głupich śmiertelników, a fascynuje zwłaszcza pewien gatunek głupich śmiertelników, który inni ludzie określają nazwą Cyganów. Mój lud. Prawdopodobnie także wasz, albowiem mam nadzieję, że większość z tych, którzy czytają to, co piszę, jest mojej rasy. Rasy tych, którzy sami
siebie nazywają Romami i zwali się tak jeszcze w starożytnych ziemskich czasach. My, Romowie, zawsze kochaliśmy złoto. W dawnych dniach nasze kobiety przyozdabiały się wielką ilością naszyjników ze złotych monet, nawlekały je na złote łańcuchy i pozwalały im dyndać na swych pięknych ciałach jak warkoczom czosnku. Trzeba było nie lada wysiłków, żeby dobrać się do ich cycuszków kołyszących się pod tą masą
żółtego metalu. A mężczyźni! Jakież to sztuczki wyprawialiśmy z naszym złotem niegdyś na Węgrzech, w Rumunii, i wszystkich tych zapomnianych już miejscach starej utraconej Ziemi! Kilkanaście złotych monet owiniętych w materiał i zaszytych w eleganckiego węża, włożone do spodni, dawało wybrzuszenie, które sugerowało, że ma się tam organ godny słonia! Wyobraźcie sobie, jak zdumiona była cygańska lasecz-
ka, kiedy zdjęła te spodnie. (Inna sprawa, że ciężko czymś zaskoczyć cygańską laseczkę, bo ona widziała już wszystko, a poza tym to nie rozmiar imponuje rozsądnym kobietom, raczej technika, wyczucie i wigor.) Tak więc opuściłem Galgalę i cały ten blask złota na zawsze. Moja potęga i chwała pozostały za mną, a Mulano stało się moim nowym domem.
Mulano było miłym i spokojnym światem. Było mroźne, ale niecałkowicie nieprzyjazne dla ludzi. Poza tym panowała tam cisza, którą tak uwielbiałem. Jako towarzystwo miałem śnieżne węże, duchy, a nawet jednego czy dwa doppelgangery*. I jeszcze był tam ptak zwany Mulesko Chiriklo – ptak umarłych. * Der Doppelgänger (niem.) – sobotwór (przyp. red.). 10
Myślę że nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. Powiedziałem wreszcie wszystkim, żeby poszli sobie w diabły; wszystkim tym, którzy nigdy nie mogli pojąć, dokąd zmierzam i co mną kieruje. Chcecie króla? Proszę znajdźcie sobie króla, a ja chcę wreszcie być sam. Tak im właśnie powiedziałem. No i teraz, mimo że byłem sam, wciąż miałem radosny i figlarny nastrój. Radości zawsze było we mnie pełno. Figli też. Na Mulano
czułem się tak słodko jak jagniątko śpiące między świeżo zebraną dziką cebulą i czosnkiem. Czapite! Co w naszym starym romskim języku oznacza „taka jest prawda”. Dzień na Mulano trwa czternaście godzin i noc także czternaście, poza tym jest jeszcze czas między dniem a nocą, trwający siedem godzin, gdy na niebie są oba słońca naraz: żółte i czerwonopomarańczowe. Ja nazwałem ten okres Podwójnym Dniem.
Mogłem stać przed moim lodowym igloo i przyglądać się całymi godzinami temu niezwykłemu zjawisku, kiedy walkę ze sobą toczyły odcienie światła: zderzały się, nakładały, aż wreszcie jeden z nich ustępował i przekształcał się w drugi. Zawsze też pod koniec Podwójnego Dnia następował moment, w którym oba słońca w jednej krótkiej chwili chowały się za horyzontem, więc kolor nieba zmieniał barwę na zieloną, potem szarą, aż wreszcie
czarną, w czasie krótszym niż potrzeba, aby nabrać powietrza. W chwilę potem pojawiały się gwiazdy i był to też czas, gdy pojawiała się Gwiazda Romów. Rozbłyskała nagle na nieboskłonie ta pochodnia bogów, wielka, świecąca czerwienią kula, której ciepło i światło zrodziło przed wieka-mi mój lud. I gdy nadchodził ten moment, padałem na kolana. I brałem garść śniegu, i przyciskałem go do policzków,
aby powstrzymać się od płaczu. (Nie mam nic przeciwko łzom radości, ale nie znoszę płakać ze smutku i tęsknoty.) Potem wymawiałem słowa modlitwy do Gwiazdy Romów. A jeśli był ze mną któryś z duchów – Thivt powiedzmy, albo Polarka, albo Walerian – nakłaniałem go, by modlił się wraz ze mną. Kiedy zaś przebrzmiały słowa modlitwy,
pytałem: – Widzisz ją tam w górze, Polarko, widzisz ją? – Tak, Jakubie widzę ją. – Jak myślisz, jak daleko jest do niej? On wtedy wzruszał ramionami i odpowiadał: 11 Sześćset lig, a potem jeszcze z mila lub dwie… A na to ja:
– Podróż trwała dziesięć tysięcy lat, a teraz potrzebny jest jeszcze tylko ten jeden krok. Polarko, mam rację? A na to on: – Tak, Jakubie, masz rację. I zazwyczaj staliśmy jeszcze długo, wpatrując się w płonącą czerwonym ogniem, odległą Gwiazdę Romów, aż wreszcie zaczynałem odczuwać śnieg topiący się pod moimi stopami… Tak gorące prze-
pełniały mnie uczucia. Wtedy szliśmy obaj do igloo i śpiewaliśmy stare ballady; czasem aż do świtu. I tak biegł mi czas na Mulano, wśród duchów i śnieżnych węży, w tej zimowej porze, w czasie, gdy zapomniałem na krótko, że kiedyś byłem Królem Cyganów, i gdy sądziłem, że żadna siła nie zmusi mnie, by zostać nim ponownie. 2
Być królem… tak… to było moje przeznaczenie. Zostałem nim naznaczony. Zostałem przez nie pochwycony jeszcze we wczesnym dzieciństwie, tak jak pływak może być pochwycony przez wielką falę, a potem jest przez nią niesiony i niesiony w dal, i nie może wyrwać się z jej objęć. Pływak szybko się uczy, że nigdy nie wyrwie się z wodnego wiru dopóki nie rozluźni się i nie zaprzestanie walki, i pozwoli
swobodnie nieść się falom, czekając na moment, w którym odzyska kontrolę. Tak samo jest z przeznaczeniem. Jeśli masz zostać królem, nie ma sensu z tym walczyć. Rozluźnij się i czekaj, a niezmienna fala przeznaczenia poniesie cię tam, gdzie było ci dane dotrzeć. Na tym właśnie polega przeznaczenie. Wiedziałem, że mam zostać królem, bo powiedział mi o tym duch starej kobiety, który przybył do mnie,
gdy byłem małym cygańskim chłopcem. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, że to jest duch; nie wiedziałem nawet, co to jest duch; nie pojąłem też tego, co chciała mi powiedzieć. Ale wiedziałem, że tam była. Sądziłem, że jest sennym widzia12 dłem, które w jakiś sposób wyrwało się z mojego uśpionego umysłu i krąży teraz po świecie także w blasku dnia. Działo się to w mieście Vietorion na
planecie Vietoris, moim ojczystym świecie, jednym ze światów wielkiego gwiezdnego Imperium. A ja miałem wtedy… trzy, może cztery lata. To zdarzyło się tak dawno temu… Była nieprawdopodobnie stara i pomarszczona, najstarsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Widząc oznaki tak wielkiej starości na jej twarzy, od razu poczułem w jej obecności jakieś dotknięcie magii. Bo przecież nawet w tamtych czasach odnowienie ciała nie
było żadnym problemem, i nikt właściwie nie wyglądał staro. Ja teraz na przykład mam za sobą prawie dwa wieki życia, a moje włosy są czarne jak zawsze, zęby silne, a skóra młoda. Musielibyście zajrzeć mi w oczy, i jeszcze dalej, w moją duszę, aby dowiedzieć się, jak długą już przebyłem drogę, i jak daleko zaszedłem. Ale ten mój duch z dzieciństwa wyglądał staro. Jej twarz była cała w zmarszczkach, miała zakrzywiony nos,
i chyba nawet ubytki w zębach. Ale w tej zniszczonej twarzy oczy płonęły niezwykłym blaskiem, jak dwie ciemne gwiazdy, jak dwie tajemnicze iskry. Była jak postać ze starych baśni – wiedźma, czarownica, stara cygańska wróżka… Pojawiała się w moim pokoju, dotykała długim szponem moją drobną pierś, i szeptała magiczne słowa. – Ty jesteś Chavula – szeptała. – Ty jesteś Ilika. Ty jesteś Terkari.
Imiona królów. Wielkie imiona. Imiona, których sława i chwała rozbrzmiewały w zamierzchłych wiekach. Nigdy się jej nie bałem. Była starą mądrą kobietą, matką matek, Tą, Która Widzi. W naszym romskim języku – phuri dai. Jak mógłbym bać się phuri dai? Poza tym byłem jeszcze zbyt mały, żeby bać się czegokolwiek. – Ty jesteś wybrany – śpiewała mi. – Ty będziesz wielki.
Co mogłem jej powiedzieć? Co mogłem z tego zrozumieć? – Urodziłeś się w samo południe – mówiła. – A to jest godzina królów. Ty jesteś Terkari. Ty jesteś Ilika. Ty jesteś Chavula. A oni są tobą. Jakub Nirano Rom, Jakub król! Jest w tobie moc. Jest w tobie magia. Głosiła mi proroctwo, a ja myślałem, że to zabawa. Oddawała mnie w ręce losu, oplatała niewidzialną siecią nieuniknionej przyszłości, a ja śmiałem się w zadziwieniu i
radości, nie rozumiejąc, jaki ciężar właśnie nakładano na moje barki. Opromieniała ją błyszcząca aura, jarzące się pole elektryczne. Jej stopy nigdy nie dotykały podłogi. To zresztą było dla mnie najpysz13 niejszą zabawą – ten sposób, w jaki płynęła w powietrzu. Oczywiście byłem wtedy bardzo mały. Nigdy dotąd nie widziałem jeszcze ducha i nic o nich nie wiedziałem. Każda magia ma swoje wytłumaczenie
i jeśli tylko pożyje się wystarczająco długo, odpowiedź zawsze się znajdzie. Później ja także pojąłem wszystko. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że nie przepowiadała mi przyszłości. Opowiadała mi jedynie o rzeczach, które dla niej były już przeszłością. Na tym właśnie polega nawiedzanie – przenoszenie przyszłości, absolutnie niezmiennej przyszłości, z powrotem pod prąd czasu. Wiele lat później miałem spotkać tę
starą kobietę ponownie. Kiedy w przyszłości będę królem, ona stanie się moim doradcą, moją prawdziwą phuri dai. Ale na razie byłem dzieckiem, które jeszcze nie radziło sobie z nożem i widelcem, a ona jawiła mi się jako magiczna, unosząca się w powietrzu istota, która przychodziła do mnie w nocy i za dnia, zawsze nieodmiennie otoczona migoczącą aurą. Dotykała mnie dłonią i szeptała:
– Ty będziesz tym, który powiedzie nas do domu. 3 W yjeżdżając na Mulano, wcale nie starałem się uciec przed swoim przeznaczeniem, chociaż wam się mogłoby tak wydawać. Możecie w to wierzyć lub nie – wasz wybór. Ale ja wiedziałem, co robię. Zresztą, jak można uciec przed przeznaczeniem? To tak, jakby starać się uciec przed własną skórą, przed własnym oddechem, czy
przed własnymi myślami. Toteż będąc na Mulano, przed niczym nie uciekałem. Wprost przeciwnie, starałem się wypełnić moje przeznaczenie, osiągnąć ten wielki cel, który znałem przez całe swoje życie. Czasem trzeba biec w kierunku, który wydaje się niewłaściwy i odwrotny do zamierzonego, gdy jest to jedyna nadzieja, że kiedyś będzie można zawrócić. Oczywiście cały Wszechświat wysyłał emisariuszy, którzy mnie
niepokoili, kiedy byłem na Mulano. Nikt nie może się ukryć na długo w Galaktyce tak małej jak nasza. Pierwszym, który do mnie przybył, był naturalnie Rom. Byłbym wielce zaskoczony i chyba też boleśnie dotknięty, gdyby był 14 to gajo*. Romowie zawsze najszybciej odczytują wszelkie tropy na szlaku. Wiesz to przecież doskonale, jeśli sam jesteś Romem; a przy-
najmniej powinieneś wiedzieć i modlę się do tego boga, który jest teraz najbliżej, abyś wiedział. A jeśli nie jesteś Romem, jeśli jesteś innej rasy, jeśli jesteś gajo – czytaj i ucz się. Czytaj i ucz się! Cztery czy pięć lat temu, kiedy zdecydowałem się porzucić cywilizowane światy Imperium i zaszyć się na śnieżnym pustkowiu Mulano, zadbałem o to, by zostawić za sobą trop. Tak nakazywał zdrowy rozsądek. Nawet jeśli uciekasz od świata, by
coś przemyśleć, by wyleczyć jakieś rany, czy też po prostu ukryć się na chwilę, zawsze zostawiasz przecież za sobą jakiś ślad. Jeśli byś nie zostawił, jak mogłaby cię odnaleźć rodzina? A jeśli rodzina nie może cię odnaleźć, kim jesteś? W dawnych czasach, na Ziemi, takie znaki mówiły o prostych rzeczach i same też były bardzo proste. My zresztą też byliśmy wtedy znacznie prostszymi ludźmi. Znaki były rysowane patykiem na ziemi albo kawałkiem węgla na ścianie i to wystarczało. Kiedy zdarzyło ci się
przebywać z dala od taboru twojej kompanii, pozostawiałeś za sobą takie ślady, aby pokazać, że tędy szedłeś lub aby udzielać istotnych wskazówek tym, którzy przyszli po tobie. Na przykład znak „©” mówił: „tutaj są hojni ludzie, przyjaźnie nastawieni do Cyganów”, znak „+” oznaczał: „tutaj nie dadzą ci nic”, a znak „///” – „już okradaliśmy to miejsce”. Były też znaki informujące, że tu jest woda dla koni, że są tu świnie i kurczaki do ukradnięcia, albo że w tym mieście mieszka wielu głupców, którzy wierzą w przepowiadanie przyszłości.
Można też było zostawiać informacje pożyteczne dla wróżbiarzy, którzy przybyli tu po tobie: „ta kobieta chce mieć syna”, albo: „tutejsi są bardzo chciwi złota”, albo: „ten starzec wkrótce umrze”. Wiem to wszystko nie z przekazów, lecz z moich własnych wędrówek po Ziemi. Ziemi, która istniała z tysiąc czy dwa tysiące lat temu, a którą często nawiedzałem, by zobaczyć, jak wyglądała. Wątpicie w moje słowa? Dlaczego?
Wierzcie mi. Wiem, co mówię. Jak mogłoby być inaczej? Kiedy coś wam mówię, mówię wam to dlatego, że wiem, iż to prawda. Jestem już zbyt stary, by kłamać, a przynajmniej, by kłamać samemu sobie; a to, co tutaj mówię, mówię przede wszystkim do siebie, a dopiero potem do was. Okłamałbym was bez wahania, gdyby mogło mi to przynieść jakąś korzyść. Ale teraz? Teraz mogę osiągnąć mój cel tylko mówiąc absolutną prawdę. * Gajo, gaje (także gadzie) – nazwa, jaką Cyganie określają ludzi nie będących Cyganami (przyp. tłum.).
15 (Może jednak czasem troszeczkę skłamię… jestem w końcu tylko człowiekiem. Ale nie w żadnej poważnej sprawie. Wierzcie mi.) Kiedy więc zdecydowałem się wyjechać na Mulano, zostawiłem za sobą ślady w co najmniej pięćdziesięciu miejscach. Oczywiście nie były to znaki wydrapywane kawałkiem drewna na ścianie. Przecież żyjemy w czasach Imperium, i wszyscy mamy magię zakodo-
waną w koniuszkach palców. Więc wplotłem swoje znaki w blask zachodów słońca na Galgali, w błękitnozłote pancerze wędrownych chrząszczy na Iriarte, w brudne sny śmierdzącego małego złodziejaszka na Xamur. I zostawiłem je jeszcze w wielu innych światach Imperium. Nie miałem wątpliwości, że w końcu zostanę odnaleziony. Modliłem się tylko o to, by nie stało się to zbyt wcześnie. Pierwszym, który mnie znalazł, był, jako
rzekłem, Rom. Wspaniale, że był to właśnie Rom. W końcu każdy lubi, gdy jego uprzedzenia wobec innych ras znajdują potwierdzenie. Był młody i bardzo wysoki, miał skórę w ciemnym odcieniu, błyszczące jasno oczy i zęby oraz imponującą grzywę czarnych lśniących włosów, opadającą mu swobodnie na ramiona. Z powodu jego smukłości było w nim jakieś piękno i giętkość, charakterystyczne raczej
dla kobiety, ale widziałem też od razu, że jest wystarczająco silny, by kruszyć rękami skały. Pojawił się u mnie, gdy łowiłem przyprawowe ryby na zachodnim języku lodowca Gombo. Od dawna już nie widziałem żywego człowieka; człowieka, który nie byłby duchem ani doppelgangerem, toteż w pierwszej chwili niemal zerwałem się do ucieczki. Naprawdę na jego widok doznałem wstrząsu. Czułem potężną emanację życia, biła w mo-
ją duszę silnymi falami i odzywała się w niej jak tysiącem dzwonów. Ale opanowałem się i zebrałem w sobie. Nie wiedziałem, po co tu przyszedł, ale i tak nic nie dostanie. Zamierzałem przekonać się, czy będzie pchał, czy ciągnął, i reagować dokładnie odwrotnie. Królowie już mają takie wredne charaktery. Nie mówię, że musisz być kompletnym sukinsynem, aby być królem, ale też nigdy nim nie zostaniesz, jeśli okażesz się zbyt układny i
ustępliwy. Pozdrowił mnie na stary romski sposób, gestem i słowem: – Sariszan Jakubie. A potem, wciąż mówiąc naszą mową, życzył mi długiego życia i wielu synów, i nieustającej łaski bogów i aniołów. Przez długą chwi-lę wygłaszał podobne bzdury w średniowiecznym sosie. – Chłopcze, znam imperialny – powiedziałem do niego, kiedy wreszcie skończył z powitaniami. Taka
drobna szpila bywa poży16 teczna, bo wytrąca z równowagi, a wtedy można się zastanowić, czego naprawdę chce rozmówca. Ten wszakże wyglądał zbyt niewinnie, aby chciał sięgnąć po zbyt wiele. Przygryzł wargi. Oczywiście sądził, że odpowiem mu takim samym tradycyjnym bełkotem. Oczekiwał Wielkiej Mowy i wszyst-
kich tych ozdobników, toteż patrząc na mnie ze zdumieniem, zapytał: – Ale ty jesteś Jakubem, prawda? – A jak ci się wydaje? Niemal słyszałem, jak pracują wszystkie tryby w jego głowie. Tak, tak, mówił sam do siebie, to Mulano, a Mulano jest miejscem, gdzie udał się Jakub; ten człowiek wygląda jak Jakub, i nikt inny nie mieszka na tej planecie; więc to po prostu musi być Jakub. Ale może wcale nie myślał w taki
sposób? Był taki młody i przystojny… ale może jednak go nie doceniałem? Odezwał się wreszcie: – Po Imperium krążyły dwie plotki. Jedna, że umarłeś, a druga, że przebywasz na jakimś świecie poza Imperium. – Aha. I w którą chcesz wierzyć? – Nad tym nigdy się nie zastanawiałem! Przecież Jakub będzie żył wiecznie.
O, Boże! Brakowało mi tu tylko fanatycznego czciciela! Z trudem powstrzymywał drżenie. Szybko uczynił trzy gesty oznaczające szacunek, jeden za drugim. Tego najbardziej uniżonego nie oglądałem od jakichś czterdziestu lat. A już zaczynałem się zastanawiać, czy naprawdę jest taki młody, czy tylko dobrze odmłodzony… Teraz zrozumiałem, że to naprawdę młody człowiek. W oczach
młodych chłopców, gdy staną w obliczu prawdziwej męskiej mocy i autorytetu, maluje się jakieś uniesienie i respekt. Tego po prostu nie można przeoczyć, a nikt po trzydziestce, nawet jeżeli uzdolniony arty-sta odmłodził mu twarz w operacji plastycznej, nie potrafi tego udawać. A ten chłopak miał właśnie takie spojrzenie. Wiedział, że stoi przed królem, i ta wiedza odbierała mu pewność siebie. Powiedział mi, że na imię mu Chorian, i że pochodzi z planety
Feniks w układzie Haj Qaldun, i że jest Romem ze szczepu Kalderasz. To zresztą był także mój szczep. Powiedział mi też, że szuka mnie już od trzech lat. Żadna z tych wiadomości nie zainteresowała mnie specjalnie. Pierwsze wrażenie z jego obecności zdołało już się rozmyć. Byłem 2 – Czas trzeciego wiatru 17 znowu całkowicie spokojny. Toteż po prostu odwróciłem się od nie-
go i powróciłem do łowienia ryb. W tej części lodowca lód był tak czysty, że można było wyraźnie obserwować długie cylindryczne kształty ryb przyprawowych, zarówno czerwonych, jak i turkusowych, które stanowiły cenniejszy gatunek, pływający na głębokości ponad pięćdziesięciu metrów, bo tak głęboko pod lodem znajdowała się podziemna rzeka. Miałem tam zarzuconą sieć wibracyjną przenikającą przez molekuły.
– Lord Sunteil polecił mi cię odnaleźć – powiedział. To już była interesująca wiadomość. Ujrzałem w myślach twarz Sunteila, prawej ręki Imperatora, prawdopodobnego następcy: gładki, oślizgły i niebezpieczny… Zerknąłem przez ramię na Choriana i obdarzyłem go chłodnym, taksującym spojrzeniem. – A więc służysz Imperium? – Nie – odparł. – Jestem na żołdzie
Sunteila. – W jego głosie wyczułem leciutką drwinę. – A to nie jest dokładnie to samo. Tak. Zdecydowanie go nie doceniłem. Bardzo ładnie wyłożył tę różnicę. Pozwolił sobie zapłacić, ale niczego im nie sprzedał. Za to na-leżał mu się uścisk. Krew Romów była już mocno rozrzedzona, ale nie zmieniła się jeszcze w wodę. Ten chłopak stanowił żywy dowód. Inna sprawa, że Feniksjanie w ogóle są znani ze sprytu i giętkości. Chorian nie był aż tak naiwny, jak mogło się wydawać na
pierwszy rzut oka. Jednak nie okazałem aprobaty. Lepiej, żeby chłopak nie uważał się za zbyt sprytnego. To jest pułapka, w którą wpada wielu Romów. Zaczynasz kiwać tych biednych gaje zanim jeszcze wyrosną ci pierwsze zęby, widzisz jakie to łatwe, wpadasz w samozachwyt, a stąd już tylko krok do braku ostrożności. A my nigdy nie mogliśmy pozwolić sobie na ten luksus.
Tak więc, mimo iż zasługiwał na pochwałę, po prostu wzruszyłem tylko ramionami. Poza tym, musiałem skupić uwagę na moim połowie. Sieć osiadła już niemal we właściwej pozycji. Nadchodził krytyczny moment i wymagał pełnej koncentracji. Opuszczanie sieci wibracyjnej przez stały lód to delikatna sprawa. Przebiegałem palcami po wszystkich przyciskach tak ostrożnie, jakbym muskał struny
cytry, a sieć opuszczała się, unosiła, przesuwała. Tam, w dole, pod lodem, turkusowa ryba przyprawowa usłyszała pieśń sieci i zaczęła ją opływać, zbliżając się coraz bardziej do migoczącego otworu wlotowego. 18 No dalej, moja piękna, wpłyń do środka! Ale ryba nie zamierzała tego zrobić. Spojrzała w górę, przez lód, wprost na mnie i zoba-
czyłem wyraźnie jej złotozielone oczy, mądre i doświadczone, błyszczące jak dwie bliźniacze gwiazdy. Ta jest za cwana, pomyślałem. W tej rybie płynęła krew Romów. Niemal słyszałem jej chichot, dochodzący spod pięćdziesięciometrowej pokrywy lodu. Masz rację, kuzynie, pomyślałem. – Łowiłeś kiedyś siecią wibracyjną? – spytałem Choriana. – Na Feniksie nie mamy zim. Nigdy przedtem nie widziałem lodu.
– Aha. Powinienem był pamiętać. – Kiedy cię szukałem, odwiedziłem wiele miejsc. Byłem na Marajo, i na Duud Szabell, byłem też na Xamur. Ale tam też nigdzie nie widziałem lodu. Wcisnąłem kilka przycisków i odsunąłem sieć od ryby. Po tym, jak na mnie patrzyła, nie miałem już ochoty jej łapać. – Właśnie na Xamur zdołałem ustalić, gdzie naprawdę się uda-
łeś – kontynuował Chorian. – Bóg dał ci nos. Dobrze, że potrafisz go właściwie używać. Czego chce Sunteil? – Lord Sunteil obawia się, że zechcesz wrócić do Imperium – odparł chłopiec. – Sądzi, że ta twoja abdykacja jest tylko sztuczką, że jedynie czekasz tylko na właściwy moment, aby powrócić. A kiedy wrócisz, będziesz potężniejszy niż kiedykolwiek.
Poczułem chłód w żołądku. Zdumiony zdałem sobie nagle sprawę, że Sunteil mnie przejrzał. Mimo że żaden z moich ludzi nie zdołał zorientować się, o co chodzi w tej grze, Sunteil najwyraźniej zrozumiał, co zamierzam. Znaczyło to nie tylko, że Sunteil jest bystry, bo o tym wiedziałem od dawna, ale był o wiele sprytniejszy, i stanowił dla mnie niebezpieczeństwo. W przyszłości, gdy umrze stary Imperator, a Sunteil, jak sądzi
większość ludzi, zostanie jego następcą, mogą pojawić się kłopoty. Nie miałem wątpliwości, że w niedalekiej przyszłości będę musiał spotkać się twarzą w twarz z Sunteilem. Ja, albo mój bezpośredni następca. A stawką rozmów będą przyszłe losy ludu Romów. Ale jeśli domyślił się, co zamierzałem, po co przysyłałby tu Choriana i ostrzegał mnie? Gdzieś tu krył się jakiś podstęp.
– Nie rozumiem czegoś – powiedziałem. – Lord Sunteil przysyła młodego Roma, aby zorientował się, czy stary król Romów ma 19 zamiar sprawiać kłopoty? Jakiż to ma sens? Czy on naprawdę wierzy, że będziesz mnie dla niego szpiegował? To zbyt proste. – Lord Sunteil jest subtelnym graczem. I przebiegłym. – Zgadza się. Tak słyszałem.
– Może więc sądzi, że powiesz mi rzeczy, jakich nie powiedziałbyś żadnemu gajo? I może naprawdę wierzy, że w takim wypadku bym mu je przekazał? – A przekazałbyś? Chorian spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach. – Jestem lojalny wobec Sunteila, i on o tym wie. Ale nigdy nie przekazałbym mu sekretów króla Romów! Nigdy! Przenigdy!
– Nawet gdyby takie było moje życzenie? – Nie rozumiem! – Słuchaj – powiedziałem. – Sunteil myli się co do moich zamiarów. I lepiej by było, gdyby nie tkwił w swoich błędnych przekonaniach. Chcę, żebyś powiedział mu prawdę o mojej abdykacji. Nie uważaj tego za zdradzanie moich sekretów. Bierzesz za tę robotę pieniądze od Imperium, prawda? Daj więc Imperium to, za co ci płaci. Jedź i powiadom lorda Sunteila, że nie musi się martwić moim
ewentualnym powrotem i związanymi z tym kłopotami. Ja straciłem zainteresowanie władzą. Mam jej od dawna dość. Boże, że też mogłem wymówić takie słowa! Ale wtedy naprawdę wierzyłem w każde z nich. To jest podstawowa zasada umiejętnego kłamania: musisz sam święcie wierzyć w ten kit, który wstawiasz innym. Wtedy, w tamtej chwili, byłem tak samo pewien, że mam dosyć
roli króla, jak byłem pewien, że mam między nogami dwa jaja. Pewnie takie przekonanie (co do królowania, a nie jaj) pozostało we mnie jeszcze przez kolejne pięć minut tylko, ale wtedy, gdy to mówiłem, wierzyłem w to z całego serca. Chorian stał tam i słuchał z szeroko rozdziawioną buzią, jakby naprawdę kupował każdą sylabę tego nonsensu, który właśnie wygłaszałem. A ja zapalałem się dalej.
– Chłopcze, mam już po dziurki w nosie tego wszystkiego. I jestem tym wykończony. Władza po prostu mnie wypaliła. Nadszedł czas, bym odszedł na dobre. Chcę dożyć tu swoich dni. Gdyby lord Sunteil wiedział, jakie tu są ryby, sam by to zrozumiał. Niezłe zakończenie, pomyślałem z zadowoleniem. Tyle że Chorian był bardziej skomplikowanym przypadkiem niż mi się wydawało.
20 – Oczywiście, przekażę to lordowi Sunteilowi – powiedział słodkim głosem, kiedy skończyłem. – Czy twojemu kuzynowi Damianowi mam przekazać to samo? Mówił to niewinnym tonem dobrze wychowanego młodego człowieka, który chce jak najlepiej wywiązać się z powierzonej mu misji. – Że nie masz zamiaru powrócić do Imperium? Chociaż między
Romami panuje wielkie zamieszanie, którego powodem jest brak władcy? Mimo że ty właśnie możesz zakończyć cały ten kryzys? 4 To było zupełnie nieoczekiwane. Zaskoczony, uderzyłem w przyciski tak silnie, że sieć obróciła się otworem do dołu w momencie, gdy piękna czerwona ryba przyprawowa właśnie zaczęła się do niej zbliżać.
No tak, powinienem był wiedzieć, że nic nie jest tak proste, jak wygląda z początku. Dla kogo właściwie ten dzieciak pracował? – Damiano? – wykrztusiłem wreszcie. – A co on ma z tym wspólnego? Gdzie rozmawiałeś z moim kuzynem Damianem? – Na Marajo, w Mieście Siedmiu Piramid. Powiedziałem mu, że lord Sunteil wysłał mnie do ciebie, a on rzekł mi: „tak idź, i znajdź króla, i powiedz mu, że tron czeka na niego”.
Moje serce zaczęło bić w paskudnym, przyspieszonym rytmie. Spokojnie, spokojnie… Smutno mi było, gdy takie sygnały alarmowe przeszywały moje stare ciało. Ale trwały one zaledwie mgnienie oka. Natychmiast zapanowałem nad przepływem adrenaliny. Bądź co bądź mądrość polega głównie na tym, że się panuje nad pracą gruczołów dokrewnych. – Tron nigdy nie był mój – odparłem. – A ja nigdy nie byłem
żadnym królem. Chorian jednak miał na ten temat swoje zdanie. – Byłeś Rom baro – stwierdził krótko. – Wielkim Cyganem. Tym, Który Włada. – Nigdy nim nie byłem. Przecież wszyscy to wiedzą. Moje ręce lekko drżały. Nie chciałem, by Chorian to dostrzegł, aby więc odwrócić jego uwagę, wskazałem ręką przed siebie.
21 – Spójrz tam! Widzisz tę rybę węszącą koło sieci? Ta była turkusowa i najwyraźniej nie tak mądra, jak poprzednia. Skierowałem na nią całą swą uwagę. To niezły sposób, by obejść niewygodny temat i zdobyć czas na przemyślenie sprawy. Wyobrażałem już sobie wspaniały smak ryby przyprawowej, tę mieszankę rozmarynu, kurkumy, kminku, złotego pieprzu. Zmusi-
łem sieć, by zatańczyła. Kilka ruchów w stronę ryby i kilka z powrotem; sieć kusiła, a ja błagałem rybę, by dała się pochwycić. Długi pysk ofiary to zbliżał się, to oddalał, gdy ryba zygzakowała wokół pułapki. Z nieprawdopodobną zwinnością jej ciało przecinało krystaliczną głębię i rozrywało cienką warstwę lodu. Chodź, moja piękna! Wpłyń do sieci! – O jakim to kryzysie wspominałeś? – zapytałem ostrożnie.
– O braku króla. Statki odkrywców lecą naprzód, my nie mamy żadnego planu. Powstają spory, i nie ma komu ich rozstrzygnąć. Spojrzałem znów na moją rybę, jakbym chciał ją zwabić samą potęgą woli. – Z takimi kłopotami można chyba poradzić sobie bez króla? – I radzili sobie… przez pięć lat. Ale teraz sprawy się komplikują. Damiano kazał ci powiedzieć, że wielcy spośród Romów chcą wybrać
nowego króla. Nie będą już czekać dłużej, nawet ci spośród nich, którzy nigdy nie wierzyli w twoją abdykację. Jeśli naprawdę nie chcesz wrócić, wiedz, że są gotowi wybrać kogoś na twoje miejsce. A więc to tak! To właśnie miał być ten haczyk, na który chciał mnie złapać… tych kilka cichych zdań. Wyglądało na to, że nie tylko Sunteil przejrzał moją grę. Kuzyni z Królestwa Romów wyszli naprzeciw moje-
mu blefowi ze swoim własnym. To właśnie była ta prawdziwa wiadomość, którą miał przekazać Chorian. Sunteil być może mu płacił, ale tak naprawdę był on na służbie Damiana. A więc służył Romowi, czyli tak, jak być powinno. Sunteil chciał informacji. Damiano chciał mojego powrotu. I taką właśnie obrał drogę, by osiągnąć swój cel. Mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru pochwycić przynęty. Nie mogłem. Jeszcze nie.
– Więc potrzebują króla? No cóż, niech go zatem wybierają. – Ale ty jesteś królem! – Chyba dotąd miałeś zatkane uszy. Jak mogą wybrać kogokolwiek na moje miejsce, jeśli to nigdy nie było moje miejsce. – Ale to nie tak! Nie możesz twierdzić, że nigdy nie byłeś królem, skoro nim byłeś. Ty nim wciąż jesteś! 22
Wyprowadziłem go z równowagi. Tak być powinno. O to wszak mi chodziło. Roześmiałem się. Niech sam spróbuje rozwiązać ten problem, a ja wrócę do łowienia. Ostrożne, płynne ruchy… Podciągnąłem sieć pod samą powierzchnię lodowej tafli. Turkusowa ryba przyprawowa skoczyła ku niej, szarpnęła się i skręciła ciało. Miałem ją! Uniosłem sieć nad lodowiec i wciąż unosiłem ją w górę, aż zawisła na wysokości dwudziestu metrów.
Pomarańczowe słońce stało wysoko nad wschodnim horyzontem, a szkarłatny strumień jego światła płynął przez zamarznięty ląd jak rzeka płynnego złota. W promieniach tych wijąca się ryba zalśniła tysiącem odcieni, atakując moje oczy niemal całą szerokością świetl-nego spektrum. Potem wysłałem przez pierścienie sieci gwałtowne uderzenie energii i ofiara znieruchomiała. – Tak – powiedziałem. Przepełniała mnie duma. Nawet idiota może
być królem i mógłbym podać tu wiele przykładów, ale umiejętność posługiwania się siecią wibracyjną to już całkiem inna historia. Takie łowienie wymaga bystrego oka i silnego ramienia. Wiele lat ćwiczyłem tę sztukę i nie sądzę, by ktoś mnie w niej przewyższał. – Widziałeś? – entuzjazmowałem się. – Co za wyczucie czasu i koordynacja! To jest prawdziwa sztuka! Dzieciak gapił się na mnie z otwartymi ustami, ale jego umysł
wciąż błąkał się po labiryntach polityki międzygwiezdnej. – Jesteś zaproszony na dzisiejszą wieczerzę – powiedział. – Przynajmniej raz w życiu skosztujesz ryby przyprawowej. – Ale twój kuzyn Damiano… Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu – Pieprzyć kuzyna Damiana, choćby królewskim berłem. Sam może być królem, jeśli bardzo chce.
– Ależ, Jakubie, wedle prawa tron należy do ciebie. – Skąd ty bierzesz te idiotyczne zdania. – Westchnąłem. – Nigdy nie chciałem być królem. I powtarzam ci po raz chyba tysięczny: nigdy naprawdę nim nie byłem. Może byłem królem w ich głowach… ale to już przeszłość. Jeśli chcą króla, niech znajdą sobie kogoś inne-go. Ja mam zamiar pozostać tutaj i tutaj też umrzeć! Powiedziałem to z całym przekonaniem. I gotów byłbym przysiąc,
że mówiłem szczerą prawdę. Pamiętam, gdy kiedyś z taką samą mocą przysięgałem wieczną wierność Esmeraldzie. I wtedy też wierzyłem w swoje słowa. – Tak będzie – powiedziałem raz jeszcze. – Już pożegnałem się z Imperium. Tu właśnie umrę! 23 – Jakubie, nie! Widziałem szok w jego oczach. To było coś więcej niż tylko
miłość i szacunek dla mnie. Zupełnie chyba namieszałem mu w głowie tym niejasnym oświadczeniem i gadką o dożyciu moich dni na Mulano. Był młody, nie miał szans, by przejrzeć moje zwody i przenośnie. A teraz, kiedy wspomniałem o śmierci, zachował się tak, jakby oznaczało to zarazem grożącą jemu samemu nieuniknioną zagładę. Gdybym ja okazał się śmiertelny, także on podlegałby prawu śmierci.
Toteż chwycił moje ramię i wrzasnął z tym głupim, romantycznym zapałem właściwym jedynie młodości: – Nie wolno ci mówić w ten sposób! Ty nie umrzesz, nie możesz! Nigdy!!! Wzruszyłem ramionami. – Wszystko może się zdarzyć. A jeśli nawet kiedyś byłem królem, to już nie jestem, jasne? – Ale sukcesja…
– Pieprzyć sukcesję. Sukcesja mnie nie obchodzi. Nie dbam o nią bardziej niż o kawał oślej skóry. Dlatego właśnie siedzę tutaj, a nie gdziekolwiek indziej. I dlatego mam zamiar… Chorian jęknął, a jego oczy rozszerzyły się gwałtownie. Wydał z siebie dziwny bełkoczący odgłos. Nie sądziłem, by ta sieć kłamstw, w którą go chwyciłem, spowodowała aż taki wstrząs. I miałem rację. Chorian wciąż coś bełkotał, aż wreszcie
zdołał unieść trzęsącą się rękę i wskazał jakiś punkt za moimi plecami. Odwróciłem się i zrozumiałem, co go tak przeraziło. Zobaczyłem trzy węże śnieżne. Przepiękne służki Śmierci, wspaniałe wstęgi szmaragdowej zieleni ozdobionej rubinowymi, szafirowymi i złotymi wzorami. Dla niego to musiał być przerażający widok, mimo że te nie były wielkie. Mierzyły zaledwie z osiem, dziesięć metrów.
Każdy z nich zostawiał na śniegu wyraźny kręty szlak, gdy wijąc się podążały ku miejscu, w którym staliśmy. Ich oczy były utkwione w mojej rybie przyprawowej. I tam miały się spotkać, choć zbliżały się ku niej z trzech różnych kierunków. – O nie, nie, bracia – mruknąłem. Nagle w rękach Choriana znalazł się miotacz. Zaczął gorączkowo ustawiać rozrzut. Żyła na jego czole,
wyraźnie teraz widoczna, miała niemal szerokość kciuka. 24 Znów wielki gest. Westchnąłem. Wielką trzeba mieć cierpliwość do młodych ludzi. – Nie – powiedziałem, nakazując gestem, by schował broń. – To tylko padlinożercy. Nie zrobią nam krzywdy, a zatem wyrządzenie krzywdy im byłoby zbrodnią przeciwko boskiemu prawu. Jednak nie
mam też zamiaru podarować im mojej ryby. Wyszedłem im naprzeciw. Przez moment wiły się nieco gwałtowniej, a potem zastygły na lodzie nieruchomo, jak wybatożone psy. Ciepło i pulsowanie energii życiowej zawsze je przeraża. Mogłem zabić jej dotknięciem… tak wiele jest we mnie żaru. – Przykro mi, bracia – powiedziałem łagodnie. – Ryba jest moja, nie wasza, i powinniście to zrozumieć.
Ciężko pracowałem, żeby ją zdobyć. Poruszyły się nieznacznie. Wyglądały na zasmucone i rozczarowane. Ich smutek ranił moje serce. – Coś wam powiem. Pozwólcie dzisiaj królowi nacieszyć się królewską ucztą. To, co z niej zostanie, będzie wasze. Dobrze? Najwyraźniej nie było dobrze. Ale niewiele mogły zrobić. Spoglądały na rybę, na mnie, i znów na rybę.
Wydawały żałosne dźwięki. Moja dusza płakała wraz z nimi. To była ciężka pora roku. Ale byłem nieubłagany, więc po chwili odwróciły się do mnie ogonami i odpełzły. Chorian znów patrzył na mnie z tym podziwem w oczach. – One nie są groźne – wyjaśniłem. – Duże, ale słodkie jak małe kotki i nawet w połowie nie tak agresywne. Jedzą wyłącznie padlinę.
Wiesz, że padlinożercy są święci, prawda? To oni zamykają krąg życia.Ale on już zapomniał o śnieżnych wężach. Inne z moich słów przyciągnęły jego uwagę. – Wciąż mi tłumaczyłeś, że nigdy nie byłeś królem. Ale przed chwilą mówiłeś o sobie jak o królu. Król będzie cieszyć się dzisiaj królewska ucztą – tak powiedziałeś. Nie rozumiem tego. Jesteś więc królem, czy nie?
– Nie jestem królem – odparłem. – Ale jest we mnie królewska godność. Patrzył na mnie zagubiony. – Ale mówiłeś o sobie jak o królu, sam słyszałem. – Figura retoryczna. – Co? Naprawdę był zagubiony. 25 – Mam w sobie królewską godność,
więc mogę nazywać się królem, jeśli mam taką ochotę. Mogę też mówić, że byłem królem, albo mówić, że nim nie byłem, jeśli mam taką ochotę. Bo królewska godność pozostaje w człowieku na zawsze. Jeśli raz wziąłeś na siebie ten ciężar i nauczyłeś się stać w tym jarzmie, moc nigdy cię nie opuszcza, nawet jeśli ciężar został zdjęty z twoich ramion. Przewiesiłem sobie przez plecy rybę przyprawową. Ważyła chyba z pięćdziesiąt kilo, ale nie ugiąłem się.
– Więc dzisiaj będziesz wieczerzał z królem, chłopcze, a to, czym cię podejmę, będzie godne królewskiego stołu. Za dzień lub dwa zaś odjedziesz tam, skąd tu przybyłeś. I powiesz im wszystkim, że Jakub naprawdę jest zmęczony władzą, że Jakub naprawdę abdykował. Ostatecznie. Nieodwołalnie. Powiedz to Sunteilowi. Powiedz to Damianowi. Powiedz to nawet samemu Imperatorowi. Błędem byłoby wątpić w moje słowa.
Usłyszałem w oddali śmiech. Wiedziałem, nawet nie patrząc w tamtym kierunku, że śmiał się ze mnie duch. Mulano jest miejscem pobytu wielu duchów. Występują tu miejscowe duchy i duchy nawiedzające tylko to miejsce. I są to dwa zupełnie różne rodzaje duchów. Miejscowe duchy to formy życia, które nigdy nie były materialne. Ich liczba idzie w miliardy, wydają się wszechobecne. Świecą
w powietrzu jak małe latarnie. Są przyjazne, ale nie komunikują się z tobą. To ich obecności Mulano zawdzięcza swą nazwę. Mulo – duch – ładne romskie słowo. Mulano – miejsce duchów. To właśnie Romowie nadali nazwę tej planecie, a wybrali ją ze względu na obecność tych wszystkich duchów. Ale odkąd ja przybyłem na Mulano, odwiedza ten świat także spora liczba innych duchów: moich kuzynów dryfujących na tę lo-
dową planetę przez pustki czasu i przestrzeni, aby dotrzymać mi towarzystwa; Polarka, Walerian, czasem Thivt, który także jest moim kuzynem, chociaż nie jest Romem, i wielu wielu innych. Nie musicie jeszcze wiedzieć, kim oni są. Starzy przyjaciele wpadający w odwiedziny – na razie tyle wystarczy. Dziesiątki razy, każdego dnia, słyszę trzaski zjonizowanego powietrza, dostrzegam błyski ich aury, i czasem łapię odległe echo ich
chichotu… i wiem od razu, że ktoś bardzo mi bliski i drogi przebywa w pobliżu. Teraz też czuję ich obecność. Śmieją się. To muszą być oni. Miejscowe duchy nie potrafią się śmiać. 26 Wiem dokładnie, dlaczego się śmieją. – I niech żaden z was też nie wątpi w moje słowa – rzuciłem do nich.
5 Z awiesiłem rybę w sferze grawitacyjnej, gdzie sos krąży wokół, i równo, z każdej strony, nawilża mięso. Niektóre duchy Mulano przyciągnięte zakłóceniami pola elektromagnetycznego powodowanymi przez proces gotowania, także zaczęły krążyć w pobliżu, by zobaczyć, czy i dla nich nie znajdzie się jakieś pożywienie. Och, nie chodziło im o rybę, raczej o jej zapach i ciepło, które rozchodziły się w powietrzu. Można je przecież zamienić w energię o
bardzo szerokim spektrum. Wystarczało im więc samo gotowanie. Wy może nie bylibyście w stanie tego odczuć, ale spytajcie jakiegoś ducha z Mulano… W czasie, gdy ryba spokojnie się gotowała, na zachodni horyzont wypełzło żółte słońce. Zaczynał się Podwójny Dzień. Zwykłe aury Podwójnego Poranka rozmigotały się ponad szczytami gór i duchy natychmiast straciły zainteresowanie moją rybą. Na zewnątrz
miały znacznie więcej energii, którą mogły chłonąć. Chorian zastygł, zdumiony niezwykłymi efektami świetlnymi. – Co się dzieje? – spytał niepewnie. – To samo, co każdego dnia o tej mniej więcej porze. Wyjdź i podziwiaj. – Nie potrzebujesz pomocy? – Wyjdź i podziwiaj – powtórzyłem. – Nie zobaczysz czegoś takiego na żadnym z pozostałych
światów Imperium. Wyszedł. I dobrze. Kocham gotować równie mocno jak nienawidzę mieć przy tym publiczności. Przy innych czynnościach i owszem, ale nie kiedy próbuję przyrządzić posiłek. Gotowanie, podobnie jak seks, wymaga prywatności. Kręciłem się pośpiesznie po lodowym igloo, wyjmując rzeczy potrzebne do przygotowania wieczerzy: flaszka
schłodzonego wina z Marajo, kiście pięknych ciemnych winogron z Iriarte, ostrygi z Galgali. Sięgałem po nie do różnych podprzestrzennych kieszeni, gdzie zwykłem przechowywać takie rzeczy. 27 Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, wychyliłem głowę z igloo, by zawołać chłopca. Jaskrawe wstęgi mgły unosiły się jak rozwiewane wiatrem olbrzymie sztandary nad szerokimi polami lodowymi i mi-
gotały milionami subtelnych odcieni: akwamaryna, szmaragd, jadeit, rubin, szkarłat, ametyst, kobalt, purpura, złoto… Świetlne promienie uderzyły gwałtownie w moje ciało i poczułem się tak, jakby porwał mnie bystry prąd pędzący z przeszłości. Opadł na mnie jak lawina i pociągnął za sobą. Odkąd przybyłem na Mulano, nie nawiedzałem nikogo. Nie dlatego wcale, że czułem się za stary albo
straciłem zainteresowanie światem, po prostu teraz wydawało mi się istotniejsze, by mocno zakotwiczyć się w teraźniejszości, a nie żeglować przez zamierzchłe epoki. Ale nie znaczyło to, że zamierzchłe epoki nie zechcą żeglować poprzez mnie. Od przeszłości nie można uciec. Albo ty ją nawiedzasz, albo ona nawiedza ciebie. I w tym właśnie momencie, w jaskrawej kaskadzie światła, ściany czasu rozstąpiły się przede mną i miliony
wczorajszych dni wciągnęły mnie w swój karmazynowy wir. – Jakubie, co ci jest? – słyszałem odległy głos chłopca. – Jakubie? Jakubie? W całkowitej ciszy błękitna perła starej Ziemi pojawiła się nagle w pustej przestrzeni nieba, między dwoma słońcami, i zawisła w bezruchu. Była jedynym kojącym wzrok punktem na rozszalałym blaskiem horyzoncie, a gdy moje spojrzenie raz już na nią padło, nie
mogłem oderwać od niej wzroku. W swej rzeczywistej postaci Ziemia z pewnością nie byłą najpiękniejszą planetą Wszechświata, ale teraz, gdy pojawiła się tak niespodziewanie z nicości, w swych starożytnych chłodnych błękitnych szatach, zdawała się piękniejsza ponad wszystko, i jej widok zachwycił mnie w niemożliwy do opisania sposób. – Jakubie, co tam widzisz? Jakubie?
Oczywiście to nie była realna Ziemia, lecz po prostu jej duch. Myślicie, że tylko duchy ludzi wędrują przez continuum? Planety też mają swoje duchy. Jest między nimi taka różnica, że duchy ludzkie mogą odbywać swą drogę tylko w jednym kierunku – z teraźniejszości w przeszłość, zaś duchy planet mogą wędrować w obie strony. Ziemia była realna tysiące lat temu, leżała o tysiące lat świetlnych stąd, ale teraz przybyła do mnie przez wieki i połowę Galaktyki. Przy-była do
mnie i tylko do mnie. To był niezwykły dar. – Hej! – zawołałem. – Hej, Ziemio! Spójrz tutaj! To ja, Jakub! Tutaj stoję! To mnie przybyłaś tu odwiedzić! 28 To było właśnie dotknięcie magii. Zupełnie zapomniałem o Chorianie. Śmiałem się w głos i machałem ręką ku błękitnej planecie. I tak skakałem, i tańczyłem na lodowym polu, z uniesioną w pozdrowieniu dło-
nią, i śpiewałem stare romskie pieśni o miłości do Ziemi, wydzierając się całą mocą płuc, z odchyloną do tyłu głową. Może was dziwić, dlaczego niby miałbym w ogóle przejmować się Ziemią. Nie urodziłem się tam, nie przeżyłem tam ani jednej chwili i tak naprawdę w realnej rzeczywistości nigdy nawet nie widziałem tego miejsca. Jak zresztą mogłem? Ziemia przeminęła długo, długo przed dniem moich narodzin. Owszem nawiedzałem ją wiele razy, ale nigdy nie mogłem być na niej
cieleśnie. Mimo to kochałem ją w pewien szczególny sposób. Jednak Ziemia była naszą drugą matką i nigdy nie należy o tym zapominać. Była srogą matką, ale to on nas ukształtowała. Gwiazda Romów dała nam życie, ale Ziemia nas ukształtowała, to ona była kuźnią, w której wykuły się nasze charaktery. Dla nas Ziemia okazała się nędznym miejscem wygnania, i może powinniśmy ją za to znie-
nawidzić, ale jak mogliśmy znienawidzić miejsce, które uczyniło nas silnymi? To na Ziemi nauczyliśmy się żyć tak jak żyjemy teraz, gdy wędrujemy między gwiazdami. Więc tańczyłem i śpiewałem dla niej, i krzyczałem jej o swojej miłości, o miłości do tego widmowego, błękitnego świata, od którego dzieliły mnie wieki, a który teraz wisiał nad moją głową, między dwoma obcymi słońcami. – Tutaj jestem! – wrzeszczałem. – Ja,
Jakub! Pamiętasz mnie? – Widzisz Ziemię? – wyszeptał Chorian. Prawie go nie dostrzegałem, tak zdawał się odległy, ale widziałem jego oczy. Świeciły niezwykłym blaskiem. – Gdzie ona jest? Jakubie, pokaż mi ją! Zaprawdę widziałem Ziemię i widziałem też o wiele więcej. Wspomnienia przepływały przez moje ciało i umysł. Znów byłem młodym niewolnikiem, walczącym o życie w gorą-
cym, żywym morzu Megalo Kastro, i przez pulsowanie bólu w moich nagich nogach i brzuchu czułem puls całej planety. A potem stałem za sterami własnego statku i czułem, jak energia kosmicznej pustki płynie przeze mnie, jak ją absorbuję, skupiam w sobie, a potem wypycham, i jak prowadzę ten wielki statek przez lata świetlne. A potem byłem na królewskiej radzie w Wielkim Krisie Galgali, wielkim holu sprawiedliwości, gdzie decydowano o przeznaczeniu, i patrzyłem na
dziewięciu uroczystych Krisatorów Romów – sędziów, którzy dzierżyli losy świata w swych rękach. I oni to ofiarowali mi tron, jako że Cesaro o Nano, który był królem, zmarł… a ja im odmawiałem. A po-29 tem znów jeden za drugim czynili nade mną znak królewskiej władzy, dopóki nie ugiąłem się pod naciskiem ich po dziewięciokroć potężnej mocy, która była wyrazem woli całego mego ludu od początku jego istnienia, dopóki nie pochyliłem głowy i nie ukląkłem
przed nimi… a potem oni uklękli przede mną i byłem królem. Tak jak przepowiedziała to stara kobieta, ta pomarszczona i posiwiała phuri dai, która nawiedziła mnie ze swymi magicznymi słowy w czasach, gdy ledwo wypełzłem z kołyski. A potem doszły do mnie kolejne wizje. Stałem na brzegu najspokojniejszego z oceanów Xamur, która moim zdaniem jest najpiękniejszą z dziewięciu królewskich planet. Ale to musiało być
wcześniej, zanim zostałem królem, bo mój syn Szandor, pierworodny i najbardziej kochany, stał u mego boku, a w chwili, którą teraz widziałem, był jeszcze małym chłopcem. W oczach Szandora lśnił bunt. Zrobił coś zakazanego, rozmawiałem z nim o tym, ale znów przywiedli go do mnie i powiedzieli, że zrobił to samo po raz drugi. Uderzyłem go i wierzch mojej dłoni zostawił ślad na jego policzku, a on wciąż patrzył na mnie
hardym spojrzeniem, więc uderzyłem go ponownie. Mógł mieć wtedy osiem, dziewięć, może dziesięć lat… Kochałem go strasznie, Bóg tylko wie jak strasznie… I uniosłem rękę, by uderzyć go po raz trzeci… – Starczy – powiedział ktoś. – Nie, jeszcze nie – odparłem. – To tylko dziecko, Jakubie – mówili.
A ja odparłem im, bijąc go po raz trzeci: – Muszę nauczyć go dwóch rzeczy: aby przestrzegał praw i aby nie czuł strachu. Toteż biję go, by nie rządziło nim bezprawie i biję go, by nie był tchórzem. I widziałem gniew, i miłość w oczach Szandora. Były to te same uczucia, które ja wtedy żywiłem dla niego. Więc uderzyłem go raz jeszcze i krew popłynęła z jego wargi. Krew miała taki sam kolor jak ciepłe morze okalające wybrzeża
Nabomba Zom. Tam stał pałac Loiza la Vakako, który był dla mnie czymś więcej niż ojciec, choć nigdy nie podniósł na mnie ręki. Teraz właśnie koło niego stałem, na czerwonym wybrzeżu, pod palącymi płomieniami potężnego, błękitnego słońca Nabomba Zom, i Loiz la Vakako powiedział mi: – Wiesz Jakubie, każdemu z Romów dane są dwa życia. Pierwsze, które możesz przeżyć jak sobie życzysz i zrobić w nim tyle błę-
30 dów, ile tylko ci się spodoba, i drugie, w którym musisz odpokutować za błędy pierwszego życia. A ja roześmiałem się wtedy i odrzekłem: – Postaram się o tym pamiętać, ojcze, gdy wkroczę w swoje drugie życie. A twarz Loiza la Vakako pociemniała i stała się naraz uroczysta i poważna.
– Jakubie, to jest twoje drugie życie. Działo się to na krótko przed tym, jak zostałem porwany z Nabomba Zom i sprzedany w niewolę po raz drugi, aby drążyć, jak nędzny płaz, przerażające podziemne tunele Alta Hannalanna. To właśnie na Alta Hannalanna poczułem po raz pierwszy uderzenie sensorycznego bicza, uderzenie, które choć trwało ledwie mgnienie oka, szarpnęło całym moim mózgiem i wszystkimi ośrodkami bólu. Led-
wie przeżyłem ten wstrząs. I przez latające mi przed oczami krwawe i żółte plamy dojrzałem, jak nadzorca ponownie unosi rękę z biczem. Rzuciłem się na niego i wyrwałem mu bicz, a potem powiedziałem: – Teraz krew wypłynie z twojej duszy. Bo wiele jest rodzajów krwi, a ja widziałem je wszystkie. Nie było końca tym wizjom. Przeszły przed moimi oczami wszystkie żony, jakie kiedykolwiek
miałem, te które kochałem i te, do których nic nie czułem: Esmeralda i Mimi, Isabella i Micaela i inne, o których dawno już zdążyłem zapomnieć; a także te, które nigdy nie były moimi żonami, ale których zawsze pragnąłem. I znowu trzymałem w ramionach Malilini – moją pierwszą prawdziwą miłość, którą utraciłem. I Monę Elenę – moją zakazaną kobietę gaje, i złotowłosą, wyuzdaną Syluisę… Przyszli do mnie też przyjaciele i
ściskałem ich dłonie: Polarka, Walerian, Biznaga… Setki jeszcze odległy widoków tańczyły w mojej głowie – planety otoczone pierścieniami, planety o wielu słońcach, i światy pozbawione choćby jednego. Mój Boże, cóż to była za wizja! Opadły mnie wspomnienia ze stu siedemdziesięciu dwóch lat życia, i wszystkie naraz przeszywały mi głowę. Jako dobry Rom byłem
wszędzie i widziałem wszystko, i wszystko to we mnie żyje, i wciąż się we mnie dzieje, bo takie słowa jak „przeszłość”, „teraźniejszość” czy „przyszłość” to zwykłe bzdury gaje. Wszystko co jest, jest teraz. Teraz patrzę na blask słońc nad Mulano i teraz wędruję kwiecistymi łąkami Gwiazdy Romów; teraz stoję na placu Tysiąca Kolumn 31 na Atlantydzie i teraz zbliżam się do tronu Piętnastego Imperatora;
teraz ostrzę miecze francuskich rycerzy, którzy o poranku odbiją Jero-zolimę z rąk Saracenów, i teraz przewodniczę królewskiej radzie Romów na złotej Galgali, a u mego boku stoi Bibi Savina – phuri dai; teraz też stoję o boku ojca w mieście Vietorion, a on pokazuje mi czerwoną gwiazdę na niebie. Czasem koło mnie moja Syluisa, czasem ktoś inny, a czasem jestem sam. Widzę kryształowe świątynie i mosty, które wypełniają przestrzeń przede mną…
Wizje się nie kończą. Tłoczą się wokół mnie tysiące dusz – dusz Romów i dusz gaje, a także dusz istot, które nie są ludźmi… ale to wszystko są cienie mojej duszy. Nieskończona jest liczba światów i ja jestem na każdym z nich. Czołgam się w błocie i lecę między gwiazdami. I rozlega się głośny śmiech, który wypełnia sobą wszystkie światy i zagłusza jakiekolwiek inne doznania. To mój śmiech.
Stoję może o sto kroków od igloo, a wokół mnie, jak rój wściekłych owadów, krążą hordy duchów Mulano. Musiałem wydzielić wystarczająco wiele energii, by starczyła im na miesiąc. Chorian ostrożnie wynurzył się spomiędzy nich i zbliżył swą twarz do mojej. – Jakubie? Słyszysz mnie? – A jak myślisz? Oczywiście, że cię słyszę, chłopcze.
– Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Myślałem, że może nawiedzasz kogoś. Potrząsnąłem głową. – Nie, chłopcze. To mnie nawiedzono. A to nie to samo. – Nie rozu… – Nie musisz. Wieczerza jest gotowa. Chodźmy do środka i spożyjmy ją. 6
Chłopak został jeszcze ze mną jakieś cztery dni, i cały czas musiałem znosić ten jego podziw i szacunek. To spojrzenie pełne adoracji, ten ściszony ton głosu, to narzucanie się z pomocą przy 32 każdej najprostszej czynności, jaką chciałem wykonać. Czasem miałem ochotę kopnąć go w tyłek, żeby przywrócić mu nieco zdrowego rozsądku.
Ale mimo to muszę przyznać, że łaskotało to moją próżność. Tak nie odnosił się do mnie nikt, nawet w czasach, gdy naprawdę byłem królem. Chłopak czcił mnie tak, jakbym był jakimś wymuskanym, napuszonym lordem Imperium, jakimś bladym dekadenckim księciem gajo, a nie prawdziwym Romem. No, ostatecznie był bardzo młody. I chociaż należał do Romów, przekonałem się, że większą część
swego życia spędził w dworskich kręgach Imperium, a nie wśród własnego ludu. Więc może uważał, że tak właśnie powinien się zachowywać w obecności Króla Cyganów. A może – nie daj to Bóg. – Imperium ostatnimi czasy jest tak przeżarte korupcją, nepotyzmem i karierowiczostwem, że każdy teraz płaszczy się i liże stopy tym, którzy stoją wyżej od niego w hierarchii władzy.
Król Cyganów! Na początku cały ten pomysł nie był niczym więcej jak tylko kolejnym nonsensem gaje. W dawnych latach na Ziemi nigdy nie istniał ktoś taki jak Król Wszystkich Cyganów. To był tylko mit. Wymysł Romów, aby mydlić oczy gaje, albo może wymysł samych gaje, którzy chcieli sobie mydlić oczy, bo często tak właśnie robią. Mieliśmy królów – zgoda – całe ich mnóstwo; w każdym
szczepie, każdej Kompanii, każdej wędrującej grupie. Musiał być przecież ktoś w rodzaju przywódcy, ktoś inteligentny, silny, z wyczuciem sprawiedliwości, ktoś, kto miał autorytet w grupie, i potrafił skupić ją wokół siebie, by mogła stawiać czoło przeciwnościom losu, zwłaszcza że wędrowaliśmy przez wrogie kraje z ich dziwnymi prawami. Ale Król? Jeden potężny Król Cyganów, który sprawowałby władzę nad milionami wędru-
jących Romów, rozproszonych po wszystkich zakątkach Ziemi? Taki ktoś nigdy nie istniał. Byliśmy wtedy biednymi ludźmi. Śmieciami Ziemi, brudnymi, niechlujnymi włóczęgami, którym nikt nie ufał, a ponieważ gaje nie ufali nam i obawiali się nas, zawsze nas zaczepiali, przyglądali się nam uważnie i zadawali mnóstwo głupich pytań. To był ich sposób, aby dopasować nas jakoś do schematów
swego własnego nudnego życia. Kiedy przybywaliśmy w nowe miejsce, musieliśmy starać się o pozwolenia na osiedlenie, jakieś dokumenty potwierdzające obywatelstwo, paszporty i inne bzdurne papiery. Nie mieliśmy żadnego szacunku dla tych wszystkich żądań, bo 3 – Czas trzeciego wiatru 33 niby dlaczego miałoby nas obowiązywać prawo gaje, skoro mieliśmy
swoje, dużo lepsze? Ale jednak Ziemia stanowiła ich terytorium, ich było wielu, a my nieliczni, oni byli bogaci, a my biedni, oni mieli władzę, a my nie mieliśmy nic; więc musieliśmy grać w te ich głupie gry i odpowiadać na ich równie głupie pytania. Mówiliśmy im po prostu to, co chcieli usłyszeć, bo był to najprostszy i najbardziej skuteczny sposób radzenia sobie z tymi ich wszystkimi idiotyzmami.
A gdy jeden z naszych taborów przybywał do ich miasta, chcieli przede wszystkim wiedzieć, czy jest wśród nas jakiś przywódca, ktoś z odpowiednim autorytetem, który mógłby nas kontrolować i powstrzymać przed szerzeniem chaosu w mieście. Jeśliby ktoś taki istniał, mieliby kogoś, z kim mogliby rozmawiać i tym samym kontrolować nas… tak to sobie przynajmniej wyobrażali. – Kto tu rządzi? – pytali.
– No, nasz król oczywiście – odpowiadaliśmy (albo książę, hrabia, markiz, jaki tam tytuł najbardziej im pasował). – To ten mężczyzna tam. I król (książę, hrabia, markiz) występował o krok i mówił im, w ich własnym języku wszystko, co chcieli usłyszeć. Zazwyczaj nie był on wcale prawdziwym wodzem szczepu. Prawdziwy wódz trzymał się raczej z tyłu, aby gaje nie mogli go wziąć
jako zakładnika albo zaszkodzić mu w inny sposób, cokolwiek tam mieli zamiar z nami zrobić. Zamiast tego wysyłaliśmy kogoś, kto wyglądał na króla: wysokiego, barczystego Roma z błyszczącymi oczami i długimi wąsami, który mógł być nikim w szczepie, ale za to dobrze wypadał rozkazując nam donośnym głosem i grając rolę bardzo ważnego człowieka. On właśnie mówił gaje wszystko, co chcieli usłyszeć.
– Tak – mówił – jesteśmy dobrymi, praworządnymi chrześcijanami i nie będziemy wam sprawiać żadnych kłopotów. Zostaniemy tu tylko na chwilę, naprawimy wasze garnki, naostrzymy wasze noże, i odjedziemy w dalszą drogę. I tak rozchodziły się wieści, że kiedy Cyganie przyjeżdżają do twojego miasta, najlepszym sposobem radzenia sobie z nimi jest porozmawiać z królem szczepu; bo każdy szczep ma swojego króla.
Inaczej można równie dobrze rozmawiać z wiatrem, falami, i piaskiem na plaży. Oczywiście wcześniej czy później musiało paść pytanie, czy istnieje król królów, władca wszystkich szczepów. 34 Tak, tak, mamy wielkiego króla – mówiliśmy im. Dlaczego nie? Skoro sprawiało im to przyjemność, a oni chcieli wierzyć w takie bzdu-ry: że jesteśmy jednym narodem rozproszonym świecie, że mamy swo-
jego króla tak jak oni mają swojego, i że jego słowo jest prawem dla wszystkich naszych szczepów. Bardzo ich podniecały i trwożyły różne nasze tajemnice. Bo też byliśmy obcy, dziwni i tajemniczy. Mieliśmy swoje własne zwyczaje, swój język; przychodziliśmy i odchodziliśmy nocą, przepowiadaliśmy przyszłość, byliśmy kieszonkowcami, kradliśmy kurczaki i, jeśli tylko mieliśmy okazję, porywaliśmy też małe dzieci i wychowywaliśmy je na Cyganów. No i mieliśmy króla, który
kierował nami w tej sekretnej wojnie, jaką wiedliśmy przeciwko całej cywilizowanej ludzkości. Wierzyli we wszystkie te brednie. Mieli silną potrzebę, aby w to wierzyć. Powiedz gajo jakąś głupotę, a on będzie ją przerabiał, upiększał, powtarzał, aż stanie się ona dla niego najprawdziwszą z prawd. Kiedy gdzieś w jakimś miejscu pięć czy sześć szczepów schodziło się razem na festiwal, gaje wyobrażali sobie zaraz, że to jest
konwokacja, że wybieramy nowego króla. Czy to właśnie robicie? Czy wybieracie nowego króla? A my robiliśmy bardzo poważne miny – tak, tak, nasz stary król umarł, a my wybieramy najsilniejszego, najmądrzejszego i najlepszego z nas na jego następcę. Czasami nawet faktycznie przeprowadzaliśmy parodię elekcji, jeśli coś można było na tym zyskać. A potem mówiliśmy gaje: oto nasz nowy król. Król Karbaro, król Mijloli, król
Porado, jakiekolwiek tam miał imię. Oczywiście w języku Romów wszystkie te słowa były wulgarne, ale skąd gaje mieli to wiedzieć? Im bardziej sprośne słowo wymyśliliśmy, tym lepsza była zabawa. I znajdowaliśmy jakiegoś przystojnego Roma, zazwyczaj z próżnią zamiast mózgu, nosiliśmy go na rękach jako króla Cyganów, a on uśmiechał się łaskawie i pozdrawiał nas dłonią, zaś gaje byli pod wielkim wrażeniem. Płacili spore
pieniądze, by być świadkami koronacji, płacili za robienie zdjęć, za przyglądanie się naszym tańcom i śpiewom w tradycyjnych strojach, a my krążyliśmy między nimi i opróżnialiśmy ich kieszenie. Nie dlatego, że byliśmy kryminalistami, ale po prostu chcieliśmy ukarać ich za głupotę. I gaje odchodzili potem wielce zadowoleni, bo widzieli koronację cygańskiego króla, a my także wyruszaliśmy w dalszą drogę,
zapominając szybko o królu Karabaro. Inna sprawa, że gaje nie zapominali i wierzyli wciąż, że wszyscy jesteśmy poddanymi tego potężnego władcy, którego słowo jest absolutnym prawem, i którego 35 rozkazy krążą po całym świecie przewożone przez tajemniczych kurierów. W końcu jednak przestali w to wierzyć. To się stało w dwudzie-
stym albo dwudziestym pierwszym wieku, kiedy wszelkie informacje stały się dostępne za naciśnięciem guzika i byle dupa wołowa wyobrażała sobie, że wie już wszystko o świecie. To jest nowoczesny świat – zapewniały się nawzajem z pełną powagą te wszystkie dupy wołowe, i byli bardzo dumni, że żyją w tym nowoczesnym świecie. Nikt już nie był ignorantem, nikt nie miał uprzedzeń, i nikt też nie dawał się
zwieść tanim łgarstwom. I jedną z rzeczy, którą wszyscy oni teraz wiedzieli, było to, że nigdy nie istniał żaden Król Cyganów, że cała ta rzecz była tylko oszustwem, jednym z niezliczonych kłamstw tych łajdaków Cyganów, wymyślonym po to, aby wprowadzać w błąd i wyciągać pieniądze od prostych, łatwowiernych ludzi. Ci wielce nowocześni ludzie w wielce nowoczesnym świecie prze-
stali wierzyć nie tylko w króla Cyganów, oni jak sądzę przestali wierzyć w istnienie Cyganów w ogóle. W tym ich nowoczesnym świecie nie było dla nas miejsca. Cyganie byli obdarci i brudni, Cyganie nie poddawali się kontroli, Cyganie tu nie pasowali. Zaczęli więc sądzić, że wyginęliśmy, że jesteśmy już tylko folklorem, ot tacy ludzie w kolorowych chustach. O tak! Kiedyś istnieli Cyganie, podobnie
jak dżuma i publiczne egzekucje, i wojny religijne, ale to wszystko dawno już przeminęło. W końcu to jest nowoczesny świat. Cyganie osiedli w normalnych domach – prawili – pożenili się z normalnymi ludźmi i prowadzą normalne życie. Głosują i płacą podatki, chodzą do kościoła i mówią wyłącznie językiem kraju, w którym mieszkają. Dawni wędrujący Cyganie zostali połknięci przez nowoczesną cywilizację – mówili. – Szko-
da, że zaginął ten stary folklor. I właśnie w tych czasach, kiedy staliśmy się niewidzialni dla społeczeństwa gaje, kiedy zdawało się, że zupełnie się w nich wtopiliśmy, że zniknęliśmy kompletnie z widoku, właśnie wtedy zrozumieliśmy, że nadszedł czas, by zorganizować się w coś w rodzaju narodu. Postanowiliśmy więc sformować cygański rząd – nie fantazję tym
razem, lecz jak najbardziej realny rząd – no i wybrać prawdziwego króla Cyganów. Musieliśmy. Bycie niewidocznym ma swoje plusy, ale też i wiele minusów. 36 Świat zmieniał się szybko. W tych latach gaje zaczęli po raz pierwszy opuszczać swą małą Ziemię i osiedlać się na najbliższych planetach. Wiedzieliśmy, że nie minie wiele
czasu i zaczną podróżować między gwiazdami. Jeśli nadal będziemy się ukrywać, zostaniemy z tyłu. Musieliśmy więc porzucić nasz kamuflaż. W tym upatrywaliśmy jedyną nadzieję na powrót do domu. Bo Ziemia nie była naszym prawdziwym domem, chociaż nigdy nie odważyliśmy się powiedzieć tego gaje. Nasz prawdziwy dom był daleko stąd, i marzyliśmy tylko o tej jednej rzeczy, by móc tam powró-
cić i zakończyć nareszcie naszą długą wędrówkę. Nadszedł więc czas, kiedy faktycznie zaczęliśmy mieć królów. Zaczęło się to tysiąc lat temu na Ziemi, w najwcześniejszych dniach międzygwiezdnych podróży, zanim ktokolwiek jeszcze wiedział, że to my będziemy tymi, którzy poprowadzą ludzkość w Galaktykę. Chavula był pierwszy królem, po nim Ilika, a potem Terkari… no, każdy zna w końcu imiona królów. To
oni właśnie powiedli nas ku gwiazdom i uczynili z nas władców wielu światów, władców kosmicznych szlaków. I nadszedł w końcu taki czas, kiedy przyszli do mnie i powiedzieli: – Król umarł, Jakubie. Czy będziesz następnym królem? Co mogłem odpowiedzieć? Co mogłem zrobić? Nikt przy zdrowych zmysłach nigdy nie chciał być królem. A o mnie można powie-
dzieć wiele rzeczy, ale zawsze zachowywałem zdrowe zmysły. Wierzcie mi na słowo. Ale mam obowiązki wobec mojego ludu, który jakkolwiek teraz potężny, wciąż jednak jest ludem wygnańców, a to oznacza wielką odpowiedzialność. Byłem wygnańcem, podobnie jak mój ojciec, i jego ojciec, i wszyscy przodkowie, aż po pięćdziesiąt pokoleń wstecz. Jeśli to ja miałem być tym, który zakończy tę wieczną odyseję, czy
mogłem odmówić? Cały czas żyłem przecież z tą świadomością ciążącego na mnie przeznaczenia, którym było zostać królem. Kiedy byłem małym chłopcem ojciec zabrał mnie raz na zbocze góry Salvat na Vietoris, gdzie się urodziłem. – Gdzie jest twój dom? – zapytał. Odpowiedziałem mu, że mój dom znajduje się na takiej i takiej ulicy w mieście Vietorion, na planecie Vietoris.
A wtedy on wskazał mi czerwone oko Gwiazdy Romów patrzące na nas z czarnego nieba, i powiedział: – Sądzisz, że ten świat jest twoim domem? Nie, synku. Twój dom jest tam i któregoś dnia nasz król powiedzie nas tam znów. 37 Spojrzał wtedy na mnie, a wyraz jego oczu powiedział mi jaśniej niż jakiekolwiek słowa, że marzy, abym to ja był tym królem.
Nigdy nie mówiłem mu o wizjach, jakie nawiedzały mnie, gdy byłem bardzo mały. O tym duchu starej kobiety, który zasadził ziarno przeznaczenia w mojej duszy. Podczas tej rozmowy też nie potrafiłem mu tego powiedzieć. Toteż nie odpowiedziałem mu: tak tato, ja będę tym królem, ja będę tym, który powiedzie nas do domu, nie ma co do tego wątpliwości, bo powiedział mi to duch starej kobiety, przynosząc mi wieści o przyszłości.
Teraz żałuję, że mu tego nie powiedziałem. Ale jednak nie powiedziałem… ani jemu, ani komukolwiek innemu. Sądzę, że każdy romski ojciec ma nadzieję, iż to jego syn będzie tym jedynym. Ojciec był wtedy niewolnikiem, podobnie jak ja. Niedługo po tej nocy zostałem sprzedany na targu i nigdy już go nie zobaczyłem Ale każdej nocy, i na każdym świecie, na jaki trafiłem, widziałem Gwiazdę Romów. I zawsze czułem jej
ciepło na policzkach, niezależnie od tego, jak zimna była noc, albowiem jej światło jest światłem domu. Więc kiedy przyszli do mnie i powiedzieli: „Jakubie, czy będziesz naszym królem?” – jak mogłem im odmówić? Przecież to ja miałem być właśnie tym królem, który powiedzie nas do domu. Pozwoliłem więc, aby to brzemię spoczęło na moich barkach, i chociaż teraz je odrzuciłem, wiem, że będę musiał przyjąć je ponownie, bo wielka rzecz musi
się dokonać, a ja jestem kołem zamachowym tego, co stać się musi. 7 Chorian wciąż jeszcze przebywał ze mną na planecie, gdy wpadł z wizytą duch Polarki. Wtedy akurat chłopiec wziął moją sieć i trójząb i poszedł na lodowiec zapolować na mgliste węgorze. Był młody, zwinny i rozpierała go energia, uznałem więc, że wysłanie go na łowy będzie najlepszym sposobem pozbycia się go na trochę, bo
czasem już naprawdę miałem dosyć jego gadatliwości. Rozległo się ciche brzęczenie, trzaski i iskrzenie powietrza, i chwilę później ukazał się Polarka, otoczony zielonkawą fosforyzująca sferą, która zawsze pojawia się wokół ducha. – Przeszkadza ci? Mogę go stąd wypłoszyć. 38 – Wkrótce i tak wyjeżdża. – Miły chłopak. Po co tu przyleciał?
– Aby nakłonić mnie do powrotu na Galgalę i ponownego objęcia tronu, jak sądzę. Polarka zamyślił się. Znamy się już od ponad stu lat, od czasu, gdy jako niewolnicy harowaliśmy razem w boksach synaptycznych Nikosa Hasgarda na Mentiroso. Polarka jest Romem ze szczepu Lowara i twierdzi, że wywodzi się w prostej linii od cesarzy, papieży i handlarzy koni z Ziemi. Wierzę tylko w tych handlarzy, ale oczywiście nigdy nie
powiem tego na głos. Polarka nawiedza też częściej niż jakikolwiek znany mi człowiek. On nie wie, co to znużenie. – A ty nie masz zamiaru wrócić… – powiedział po chwili. – To twierdzenie czy pytanie? – I to, i to. – Nie mam zamiaru wrócić – potwierdziłem. – Nawet jeśli, jak mówi Damiano, wybiorą nowego króla?
– Oczywiście podsłuchiwałeś! Polarka uśmiechnął się. Uśmiech ducha wygląda jak krótki intensywny błysk światła. – Stałem tuż koło ciebie. Nie widziałeś mnie? – Jeśli potrzebują nowego króla, niech go sobie wybiorą – powiedziałem. – Ja tu zostaję. – Tak, Jakubie. Bez wątpienia jest to najmądrzejsza decyzja. Kłopot z duchem Polarki polega na tym,
że nie używa intonacji, więc nie można w żaden sposób odróżnić twierdzenia od pytania, ani też szczerej wypowiedzi od sarkazmu. Nie jest to charakterystyczne dla wszystkich duchów, ale dla Polarki tak. Polarka to cwany drań, więc taki też jest jego duch. – Naprawdę sądzisz, że tak jest rozsądnie? – Oczywiście. Podobnie jak rozsądnie zrobił Achilles, kiedy ob-
raził się na wszystkich i siedział w namiocie. Wciąż nie mogłem wyczuć czy wtyka mi szpilę, czy też popiera mój zamiar. Niewielu jest ludzi, którzy potrafią wyprowadzić mnie z równowagi tak, jak Polarka. – Do cholery, nie wyjeżdżaj mi tu z Achillesem – powiedziałem. – Moje położenie jest inne, i dobrze wiesz, dlaczego. – Po chwili zaś dodałem:
– Zresztą widziałem go. Nie był zbyt interesujący. – Widziałeś Achillesa? 39 – Rzezimieszek. Małe świńskie oczka, wargi wąskie jak dwa paski mięsa. Wciąż nadąsany. Owszem wielki i silny, ale nie było w nim za grosz dostojeństwa – Może widziałeś kogoś innego – wątpił Polarka. – Mówili na niego Achilles.
– Jeśli nawiedza się tak daleko w przeszłość, nie można być pewnym. Wszystko pokrywa mgła. – Widziałem jego tarczę. Niezła. Prawdziwe arcydzieło. Ale on był tylko zwykłym rzezimieszkiem. Nie możesz porównywać mojego postępowania do głupiego zachowania Achillesa, który się obraził i siedział w namiocie. Zamilkłem na moment, zastanawiając się, czy aby nie mylę się
w tej kwestii. W końcu spytałem: – Sunteil także jest w to zamieszany. Wiedziałeś o tym? – Tak. Chłopiec jest na służbie Sunteila. – Nie – zaprzeczyłem. – Chłopiec jest opłacany przez Sunteila. A to jest różnica. Nie słyszałeś, co mówił? Przecież zapewne czaisz się tu cały tydzień. – Od czasu do czasu cię opuszczam. Gdy to mówił, byłem w Babilonie. Słuchałem, jak Hammurabi ogłasza kodeks.
– Tak, założę się… Sunteil przysłał go tutaj, bo sądzi, że moja abdykacja jest fikcją i że przygotowuję na Mulano jakąś niespodziankę. – A nie jest tak? – Więc wysłał tu tego chłopca na przeszpiegi. Tak przynajmniej twierdzi chłopak. Aura Polarki zaiskrzyła, zabrzęczała i zmieniła nieco odcień. – Wysłał Roma, by szpiegował króla Romów? Jakubie, Sunteil
nie jest aż tak głupi. – Wiem. Więc co on knuje? – Tęskni za tobą. To jest jego sposób proszenia cię, abyś powrócił. – Sunteil za mną tęskni? – Chodzi o równowagę w Imperium. Imperator gaje potrzebuje króla Romów jako przeciwwagi, by Wszechświat był stabilny, a teraz nie ma króla.
– Wiesz to na pewno, czy tylko tak sobie ględzisz? – A jak sądzisz? – Nie baw się ze mną z zgadywanki, draniu! To moja sztuczka. I tak masz nade mną nieuczciwą przewagę, bo jesteś duchem. Z jak odległego punktu w przyszłości tu przybywasz? 40 – Myślisz, że ci to powiem? – Polarka, ty świnio!
–A czy ty odpowiadasz na takie pytania, kiedy nawiedzasz? – To co innego. Ja jestem królem. Nie muszę nikomu niczego mówić. Ale jeśli ja wymagam informacji od jednego z moich poddanych… – Jednego z twoich poddanych? Ja nie jestem niczyim poddanym. Ja jestem duchem, Jakubie. – Jesteś więc duchem mojego poddanego.
– Nieważne – powiedział. – To, czego próbujesz się dowiedzieć, jest zastrzeżoną informacją. – Ale moje żądanie jest uprzywilejowane. Jestem królem. – Gówno prawda. Abdykowałeś pięć lat temu. – Polarka… – zaczerwieniłem się. Zaczynał mnie wkurzać. – Poza tym żaden porządny duch nigdy nie ujawnia, z jakiego punktu w czasie przybywa. Nawet królowi.
– A kiedy chodzi o pomyślność całego narodu Romów? – Czemu tak myślisz? – Próbujesz doprowadzić mnie do wściekłości? Roześmiał się. – Próbuję cię rozruszać. Słuchaj, po prostu bądź cierpliwy, a wszystko nabierze sensu. Wierz mi. Widzę przed tobą wspaniałą przyszłość. Proszę, pokażę ci ją. Prawda jest jasno wypisana na twojej dłoni, musisz tylko patrzeć uważnie. Za małą
opłatą, za kilka drobnych monet, stary mądry Cygan pozbawi przyszłość tajemniczego welonu i ujawni ci… – Idź do diabła! – przerwałem mu. I tak zrobił… w mgnieniu oka. Wciąż jeszcze widziałem iskrzenie w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy był. Kilka miejscowych duchów Mulano, przyciągniętych sferą energii pozostawioną przez Polarkę, pojawiło się tam natychmiast, aby się pożywić. Za-
wisły przede mną w chłodnym powietrzu jak chmurki świecących owadów. A potem Polarka nagle wrócił, rozpraszając duchy Mulano na wszystkie strony silnym polem swojej energii. – Gdzieś się podziewał? – spytałem. – To nie twoja sprawa. – Czy tak się przemawia do króla? – Abdykowałeś – przypomniał mi znowu.
– Zdaje się, że sprawia ci to radość? 41 – Byłem na Atlantydzie – powiedział. – Przez sześć tygodni. Właśnie poświęcono Świątynie Delfinów. Całe ulice były wyściełane kwiatami o złotych płatkach aż do Holu Niebios. Zdaje mi się, że widziałem twoją Syluisę na rydwanie jednego z wielkich panów. Przekazałbym jej twoje pozdrowienia, ale wiesz, jakie wszystko jest zamglo-
ne, gdy nawiedza się tak daleko w przeszłość. – Widziałeś Syluisę na Atlantydzie? Mówisz poważnie? – Poważnie, jeśli masz takie życzenie. Kocham Polarkę, ale nie cierpię rozmawiać z jego duchem. Od przyjaciela można się spodziewać dobrych wiadomości, zwłaszcza jeśli ten przyjaciel zna cię już od ponad stu lat i doskonale wie, co sprawiłoby ci przyjemność. Ale Polarka zawsze trzyma wszystkie
karty zakryte. A przecież duch zna nie tylko całą przeszłość i teraźniejszość, ale także spory kawałek przyszłości. Mówiłem mu już wiele razy, że nieuczciwie wykorzystuje swoją przewagę. Akurat go to obeszło. Wciąż dokucza mi bez litości. W dodatku czasem sprawia, że czuję się jak prostak, a do tego naprawdę nie jestem przyzwyczajony. Przy nim czuję się jak gajo, który próbuje robić interesy z Romem.
A mimo to wiem, że mnie kocha. Nawet jeśli tak mi dokucza, robi to z miłości do mnie. 8 Polarka zniknął ponownie. Byłem zaniepokojony i zirytowany. Mówił, że widział Syluisę. Na Atlantydzie, no tak… Od długiego już czasu udawało mi się nie myśleć o Syluisie i naprawdę wolałem, żeby Polarka nie przywoływał ponownie tych wspo-
mnień. Teraz widziałem ją znów w wyobraźni, jadącą rydwanem przez starożytne miasto. Doprowadzała z pewnością do szaleństwa tych antycznych panów, podobnie zresztą jak ich żony. Ależ tam musieli się dziwić na widok jej złotych włosów. Przecież nigdy dotąd ci smagli, czarnowłosi Atlantydzi nie widzieli nikogo ze złotymi włosami. Zapewne lśniła między nimi jak bogini. Jak Wenus. Jasna, zachwy-
cająca Wenus. 42 Wiecie, że Atlantyda była miastem Romów? Oczywiście słyszeliście na ten temat różne bajki, ale prawda jest taka, że to my, Romowie, je zbudowaliśmy. My stworzyliśmy jego zadziwiające cuda, i my też cierpieliśmy, gdy zostało pochłonięte przez morze. To było nasze pierwsze osiedle na Ziemi, dawno temu, gdy dopiero
na nią przybyliśmy po zagładzie Gwiazdy Romów. Potem Grecy zgłaszali swoje pretensje do tego miasta, ale znacie przecież Greków: na wpół ignoranci, na wpół łgarze. Atlantyda należała do nas. I przez następne pięć tysięcy lat po jej zniszczeniu, gaje z Ziemi nie zbudowali niczego, co choćby odrobinę zbliżyło się wspaniałością do tego cudu architektury. To było pierwsze miasto na Ziemi. Nie mam tu na myśli tylko
wspaniałych budowli i marmurowych kolumn. My mieliśmy kanalizację i kible ze spłuczkami w czasach, gdy reszta ziemskiej populacji biegała jeszcze w skórach i rzucała oszczepami! Wspaniałe miasto, o tak! Zbyt wspaniałe, by mogło przetrwać. Inna sprawa, że nigdy nie było nam pisane bycie osiadłym narodem. Może zbudowanie czegoś tak wspaniałego jak Atlantyda stanowiło z naszej strony arogancję wobec losu, i
dlatego została nam ona odebrana. Zaryczał wulkan, Ziemia zadrżała w posadach i ocean pożarł Atlantydę. My zaś umknęliśmy na statkach, biedni sponiewierani rozbitkowie, i od tej pory szukaliśmy szczęścia na wszystkich szlakach świata. (Stąd właśnie ta całkowita awersja Cyganów do morskich podróży – zbyt wiele straszliwych chwili przeżyliśmy podczas
ucieczki z Atlantydy.) Ale w czasach kiedy istniała, była cudowna, i ci z nas, którzy posiedli umiejętność nawiedzania, często się do niej udają, by przyglądać jej się z podziwem. Dostanie się tam wymaga pewnego wysiłku. Przekonaliśmy się, że czasy istnienia Atlantydy leżą mniej więcej na samej granicy naszych możliwości nawiedzania. Gdy już się tam znajdziemy, ciężko jest dostrzec szczegóły, bo jak już wam mówiłem,
im dalszą przeszłość się nawiedza, tym bardziej wszystko jest okryte płaszczem gęstej mgły. Ale mimo to odwiedzamy ją. Syluisa – jej złote włosy rozwiewa wiatr, gdy jedzie przez miasto rydwanem, dumnie wyprostowana… Nigdy nie spotkałem kobiety, która miałaby nade mną taką władzę jak ona. Na dobre i na złe, nigdy nie potrafiłem wyrwać się spod jej czaru. Ta jej władza doprowadzała mnie do furii, ale przecież
gdybym mógł zmienić przeszłość i wymazać z mojego życia ślad jej 43 istnienia, Bóg wie, że nie uczyniłbym tego. Spotkałem ją na Estrilidis. Pięćdziesiąt lat temu? Coś koło tego. Królem był wtedy jeszcze Cesaro o Nano, a ja byłem jego posłem. Estrilidis… gorący, wilgotny świat, porośnięty tropikalnymi lasami pełnymi najdziwniejszych istot. Pamiętam, że koty mają tam po dwa ogony. I owady… tak owady, jakież
one są tam zdumiewające! Iskrzą się jak najprawdziwsze diamenty, szmaragdy, rubiny. Pewnej nocy przyglądałem się zadziwiającej procesji tych żywych klejnotów maszerujących po ścianie mojego pokoju, gdy nagle ujrzałem coś jeszcze bardziej zadziwiającego – kobietę o złotej skórze, zupełnie nagą, wpływającą do mojego pokoju przez otwarte okno. Wspaniałe jędrne i pełne piersi o różowych sutkach, kuszące
biodra, długie smukłe nogi. Świeciła jak ognisty płomień, migotała jak duch. Ale jak mogła być duchem? Nie była z pewnością Romką, nie z tymi jasnymi, złotymi włosami, nie z tymi pięknymi błękitnymi oczami. A tylko Romowie mogą nawiedzać. Oczywiście ona była Romką, chociaż z próżności przystrojoną w cielesną formę gajo. Ale tego dowiedziałem się dopiero później. A przede wszystkim nie była wtedy duchem. Widziałem material-
ną Syluisę unoszącą się w powietrzu za pomocą magii. Skinęła zachęcająco dłonią, a ja podążyłem za nią w ciemność nocy. Świeciła jak błędny ognik pośród mroku, a ja biegłem za nią. Uśmiechała się, a ja patrzyłem z otwartymi ustami. Daleko w głębi lasu przystanęła i odwróciła się do mnie, a kiedy pochwyciłem ją w ramiona, wydawało się, że pochwyciłem ogień. Razem padliśmy na gorącą, wilgotną ziemię. Roześmiała się, prze-
ciągnęła paznokciami po moich nagich plecach i wyprężyła ciało jak kotka. – Chcesz, żebym uczyniła cię królem? – spytała. Padał lekki deszcz, ale żar naszych ciał był tak wielki, że kropelki nad nami zamieniały się w parę, zanim jeszcze zdążyły dotknąć naszej skóry. Opanowała nas gorączka. Roześmiała się znowu. Sięgnąłem do jej piersi. Poczułem sutki,
twardniejące i drżące pod dotykiem moich palców. Przesunąłem dłońmi po jej jedwabistych udach, a one rozchyliły się gościnnie. W chwilę potem jej nogi otoczyły moje ciało. Jak słodki był to uścisk! Zamknąłem oczy. Mimo to widziałem błyski tysięcy gwiazd w tysiącach różnych barw. I czułem palący żar tych tysięcy słońc. Moglibyście pomyśleć, że była moją pierwszą kobietą, tak wstrząsające było to przeżycie. A przecież miałem wtedy około stu dwudzie-
44 stu lat. Ale w tym krótkim momencie, te inne, które były jej poprzedniczkami w przeciągu całego mojego długiego życia, nagle ulotniły mi się z pamięci. Istniała tylko ta jedna! Kim była? Czy to miało jakiś znaczenie? Zatonąłem w niej całkowicie. Kiedy nasze ciała poruszały się zgodnym rytmem, zaczęła do mnie mówić. Miękkim, śpiewnym tonem, i nagle zdałem sobie sprawę, że
mówi w romskim, że z tych cudownych ust płynie potok najbardziej wyuzdanych słów, jakie istnieją w naszym języku. Skąd kobieta gaje mogła znać takie słowa? Ależ oczywiście, wewnątrz tego cudownego opakowania musiała być Romką! A kiedy wciąż jeszcze mruczała z rozkoszy i szeptała mi plugawe słowa, patrzyłem na nią z coraz większym zdumieniem. Aż wreszcie zacząłem się śmiać, a ona zawtórowała mi po
chwili. I było to na chwilę przed tym, jak porwała nas oboje fala rozkoszy. – Mam na imię Syluisa – powiedziała, gdy było już po wszystkim. Taki był początek. Gdy wróciłem na Galgalę, pojechała ze mną. Krótko potem zostałem królem. Chciałem uczynić ją swoją żoną, ledwie jednak zacząłem mówić jej o tych poważnych planach, znik-
nęła, i musiał minąć prawie rok, nim ujrzałem ją ponownie. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć, jaka jest Syluisa. Ale było już o wiele za późno… 9 Ponieważ Mulano nie jest światem imperialnym, nie docierają tam statki kosmiczne. Jedynym sposobem dostania się na planetę lub wydostania się z niej, jest skorzystanie z transmitera, co przypomina nieco rzucanie się do morza
z hakiem przyczepionym do kołnierza i nadzieją, że jakiś wielki ptak dostrzeże cię i pochwyci, a potem w dodatku jeszcze poniesie w miejsce, do którego chciałeś się udać. Chorian po dostarczeniu wiadomości od Damiana i po usłyszeniu mojej odpowiedzi, był już właściwie gotów do wyjazdu, ale musiał poczekać na odpowiedni dzień, by ustawić właściwie antenę swojego transmitera. Był więc wciąż moim gościem.
45 Nie przeszkadzało mi. To prawda, że znajdowałem wielką przyjemność w swojej samotności, i z rozkoszą znowu zostałbym sam, ale gość to jednak gość. Może gaje zamknęliby drzwi przed krewniakiem, ale Romowie nigdy. Zresztą jego obecność nie była wcale przykra. Oprócz tej jego nabożnej czci wobec mojej osoby… ale na to chyba nic już nie mo-
głem poradzić. Byłem pięć razy starszy od niego, byłem jego królem, a przynajmniej byłym królem, i legendą na jakichś pięćdziesięciu, sześćdziesięciu światach. Ale poza tą jedną wadą okazał się całkiem sympatycznym kompanem. Nie był zresztą aż tak naiwny, jak wydało mi się przy pierwszym spotkaniu. To, co brałem za naiwność, częściowo stanowiło
chyba przyjęty przez niego styl bycia, częściowo zaś pochodną jego młodego wieku. Nie mogłem przecież mieć do niego pretensji, że jest młody. To w końcu nie jego wina, a w dodatku był to stan tymczasowy. Natomiast wyczuwało się w nim szczęście i siłę, a także prawdziwe dobre serce Roma. No i znał wszystkie pałacowe plotki. Sam byłem zaskoczony swoim pragnieniem odświeżenia mojej
wiedzy o stanie tych prymitywnych intryg w wewnętrznych kręgach Stolicy. A on wiedział wszystko: o obecnej faworycie starego władcy, o natężeniu łaski Imperatora, jaką w tej chwili cieszyli się Sunteil, Naria i Periandros, o bynajmniej nie duchowych eskapadach arcykapłana Germanosa, i o całej reszcie. Przede wszystkim zainteresowało mnie, w jaki sposób trafił na służbę Imperium. – Zostałem sprzedany – powiedział. –
Nasza Kompania rozsypała się w latach wielkiej suszy na Feniksie, a ja zostałem wystawiony na sprzedaż. Miałem wtedy siedem lat. Jeden z ludzi Sunteila, Dilvimon, zobaczył mnie na targu i kupił za pięćdziesiąt sestercji. Byłem niewolnikiem Sunteila do ukończenia siedemnastu lat. Potem zwrócił mi wolność i zaproponował pracę w służbie cywilnej. Zgodziłem się. Ufa mi i dobrze mnie traktuje. I myślę, że dla naszego
ludu to korzystne, że prawą ręką Sunteila jest Rom. Nie zdawał się specjalnie przejęty opowiadając o swym sprzedaniu w niewolę. Ostatecznie nie ma o co, bycie niewolnikiem nie jest aż taką hańbą. Jak powiedział kiedyś mój nauczyciel Loiza la Vakako, gdy miałem być sprzedany w niewolę po raz drugi, to może być nawet niezła szkoła życia dla młodego Roma. Tylko w wodzie można na46
uczyć się pływać. Ale z drugiej strony wiem, że nie wszyscy myślą z podobnym spokojem o instytucji niewolnictwa. – Więc – zapytałem – z zewnątrz jesteś urzędnikiem Imperium, a wewnątrz wciąż Romem? Chorian uśmiechnął się szeroko. – A jak inaczej? Prawdziwym Romem z krwi i kości. Sunteil może kupić jedynie mój czas. Moja dusza nie jest na sprzedaż.
Mówił w imperialnym, ale przy ostatnich słowach przeszedł na romski. To jasne. Jeśli mówi się absolutną prawdę, należy przemawiać w ojczystym języku. Był prawdziwym Romem, posługiwał się Wielką Mową, ale mimo to dorastał między gaje i w jego wykształceniu były zasmucające luki. Nigdy nie nauczono go starych pieśni i tańców, nie znał czarów
przyzywających moc, nie miał pojęcia, jak się nawiedza. Gorzej, nigdy nie miał możliwości zapoznać się ze Swaturą, z kronikami naszej rasy, więc niewiele wiedział o naszych dziejach. Oczywiście znał dobrze historię ostatniego tysiąclecia, powstanie Królestwa, ukształtowanie się jego dziwnych relacji z Imperium. Jeśli nawet nie ciekawość, to chociażby obowiązki, jakie pełnił w pałacu, zmuszały go do zapoznania się z tymi wydarzeniami. Ale jeśli chodzi
o wcześniejsze sprawy, miał tylko chaotyczne strzępki wiedzy; trochę tu, trochę tam, coś o początkach na Gwieździe Romów, coś o drodze przez Wielką Ciemność, trochę o przybyciu na Ziemię… Wiedział też co nieco o wielkości Atlantydy i o jej upadku, ale za to bardzo niewiele o tych okrutnych latach, gdy byliśmy wyrzutkami między gaje na Ziemi. Zresztą nawet to, co wiedział, nie było dokładnie ugruntowane. Dla niego to było
mgliste, odległe, abstrakcyjne… ot historia, zamierzchłe dzieje, jakieś stare migracje i prześladowania. Jakby historia zupełnie innej rasy. Nie miał tego wyczucia, że to przytrafiło się właśnie jemu. A przecież tak było. Wszystko cokolwiek przydarzyło się jednemu Romowi, przydarzyło się wszystkim. Jeśli nie czujesz jedności z historią, nie masz historii, a jeśli nie masz historii, jesteś nikim. W czasie tych kilku dni, kiedy ze mną przebywał, starałem się
mu pomóc. Tuż przed końcem Podwójnego Dnia zabrałem go na lśniący lodowiec i pokazałem, gdzie szukać Gwiazdy Romów – Tam! – mówiłem. – Ta wielka, czerwona. O Tchalai, Gwiazda Cudów, Netchaporo, Korona Blasku, Niosąca Światło, Znak Boga. Widzisz ją tam w górze? Chorianie, widzisz ją? 47 – Jak mógłbym jej nie widzieć.
I opadł na kolana tam, na lodowym polu. – Promieniuje z niej szesnaście strumieni światła – kontynuowałem. I tyle też jest pierwotnych szczepów. Na fladze Królestwa możesz zobaczyć gwiazdę z szesnastu punktów. Gwiazda ma tylko jedną planetę. I jest to, Chorianie, najpiękniejszy świat wśród miliar-dów galaktyk. – Byłeś tam kiedyś? – W marzeniach często.
– Ale nigdy nie widziałeś jej na własne oczy. – Jak mógłbym? To święta ziemia. Absolutnie zakazana dla nas. Udanie się tam, to pogwałcenie najświętszego tabu. Żaden Rom nie postawił stopy na tym świecie od dziesięciu tysięcy lat. Nie mógł tego zrozumieć. Dlaczego po prostu nie polecieć tam naszymi statkami i nie odzyskać naszego starożytnego domu? Kto mógłby nas powstrzymać? Przecież
możemy polecieć, gdzie tylko zechcemy. Młodzi są tacy niecierpliwi. I naprawdę nie mają pojęcia o naturze niewidzialnego świata, o niewidocznych więzach, które nas otaczają i krępują. Wyjaśniłem mu, że chodzi tu o przeznaczenie, o wypełnienie starożytnej przepowiedni i starożytnego planu, którego żaden z nas nie potrafi ogarnąć w całości. Powiedziałem mu, że nie
możemy powrócić na Gwiazdę Romów dopóki nie dostaniemy znaku, że czas już nadszedł. Ale potem powiedziałem jeszcze: – Ja jednak zamierzam postawić tam stopę nim umrę, chłopcze. Jak myślisz, dlaczego żyję tak długo? Bo zostało mi to przyrzeczone. Nie przyjdzie do mnie śmierć, póki nie poczuję pod butami ziemi Gwiazdy Romów. Spojrzał na mnie w szczególny sposób.
– Nawet jeśli będzie to świętokradztwo? – O czym ty mówisz? – rozzłościłem się. – Nie pojadę tam, dopóki nie otrzymam znaku, rozumiesz? Ale znak nadejdzie niedługo. Wiem to, Chorianie. Wiem to z absolutną pewnością, a kiedy nadejdzie zew… – Będziesz tam pierwszy. – Pierwszy. Tak. Wskazując drogę pozostałym. Teraz zrozu-
miałeś? Skinął głową. Wpatrywał się w ciemną przestrzeń nad naszymi głowami. Powietrze Mulano jest mroźne i czyste, nie ma tu żadnych 48 świateł miast, które przeszkadzają w podziwianiu nocnego nieba. Nie znam innego świata, z którego widać tak wyraźnie Gwiazdę Romów. – Jakubie, jest taka piękna. Dlaczego ją opuściliśmy?
– Musieliśmy – odparłem. – Mądra matka pozwala swym dzieciom odejść i szukać własnej drogi przez życie, a Gwiazda Romów była mądrą matką. Czyżby? Przez moment mnie samego ogarnęło zwątpienie. Wygnała nas z domu płonącym mieczem i zmusiła do trwającej tysiące lat wędrówki po bezdrożach. Czy tak objawia się mądrość? Czy tak objawiają się matczyne uczucia?
Słuchałem swoich własnych słów, tego kłamliwego zdania o mądrej matce, która wysłała nas w świat, i w tym momencie moja wiara w nieuchronność przeznaczenia zadrżała, zachwiała się… Czasami takie mamrotanie ludowych mądrości jest tylko próbą poradzenia sobie z gniewem, bólem, czy nawet żalem. Ale zduszony gniew i ból często wypełza z zakamarków duszy i znowu cię kąsają. I to już nie jest ludowe przysłowie. To
wniosek z obserwacji. A może jednak zostaliśmy wysłani w świat przez mądrą matkę? Albo przez ojca? Naszą matką była Gwiazda Romów, a naszym ojcem Bóg. Może to Bóg dostrzegł nas pławiących się w szczęściu na Gwieździe Romów i powiedział do Siebie: ci tłuści, leniwi Romowie degenerują się, stają się aroganccy, zaczynają zapominać, że Wszechświat jest
padołem łez, niebezpiecznym miejscem, gdzie można mówić o wielkim szczęściu, jeżeli doświadczy się codziennie jakiejś olbrzymiej katastrofy. Ci Romowie już zbyt długo żyją wygodnie. Więc skopię im trochę tyłek. Niech się nauczą, co to jest życie. I tak zrobił, a my dotąd jeszcze odkupujemy cierpieniem nasze zamierzchłe szczęście. Na Ziemi byli gaje, których kiedyś nazywano Żydami. Oni też
wierzyli, że są wybranym przez Boga narodem. Ale on im także nieźle skopał tyłki; nauczył ich, że On nie ma faworytów, albo że jeśli nawet ich ma, to potrafi być dla nich sroższy niż dla Swych wrogów. Zresztą podobna spotkała ich kara: cierpienie, prześladowania, ubóstwo, wygnanie… A jednak nie był dla nich aż tak srogi jak dla nas. Ich uczynił prawnikami, lekarzami, profesorami. My musieliśmy ostrzyć noże
i wróżyć przyszłość z ręki. Czego próbował nas nauczyć? Na szczęście potem trochę nam odpuścił. Mogliśmy zająć się czymś bardziej szanowanym. Wciąż żyją potomkowie Żydów, ale nie sądzę, by któ4 – Czas trzeciego wiatru 49 ryś z nich pilotował statki kosmiczne. Jestem też pewien, że żaden z nich nie jest królem. A może jednak warto było. To wygnanie,
nie kończące się wędrówki, cierpienie… Tak – odpowiedziałem wreszcie sam sobie. Tak, było warto. Kimże ja w końcu jestem, żeby się skarżyć Jemu? Chorian stał obok i patrzył na mnie z zachwytem. Na mnie – mędrca, starego króla, ucieleśnienie wielkości naszej rasy. Opowiedz mi, opowiedz – krzyczały jego oczy. – Opowiedz mi
naszą wielką wspaniałą historię. Jak to się stało? Jak to się zaczęło? Poczułem wstyd, że zawahałem się choćby przez tak krótki moment, że zacząłem pytać, zacząłem wątpić. I kiedy staliśmy tam w ciemności, na mrozie, opowiedziałem mu starą historię, najstarszą z naszych opowieści, tę o Słonecznym Wietrze; tak jak mój ojciec opowiedział ją mnie, kiedy staliśmy razem na stromym zboczu góry Salvat tej
odległej nocy na Vietoris; i tak jak opowiedziałem ją wielu moim synom w ciągu tych wielu lat, na wielu różnych światach. 10 Opowiadałem Chorianowi o naszej starożytnej chwale, o cudownych miastach Gwiazdy Romów, o lśniących pałacach, połyskujących kolumnach i strzelistych wieżach, olbrzymich placach i szerokich drogach. Opowiadałem o kolorze
nieba nad Gwiazdą Romów i o jej jedenastu księżycach, rozsianych na horyzoncie jak cenne klejnoty. Opowiadałem mu o huczących bystrych rzekach, o górach sięgających niebios, o złotych łąkach i migoczących jeziorach. O pięknych, szczęśliwych ludziach. Potem zaś opowiedziałem mu, jak powoli zdobywaliśmy wiedzę o tym, że to wszystko zostanie nam odebrane. O pierwszym znaku, jakim był Mulesko Chiriklo, ptak
umarłych, który uwił sobie gniazdo na najwyższej wieży Wielkiej Świątyni. Potem o głosie kobiety śpiewającym co noc ponure pieśni, które słyszano w każdym z miast. Potem o wietrze, który wiał z południa, gdzie odchodzą dusze zmarłych, wietrze, który nie przestawał wiać przez czternaście miesięcy. I o innych 50 jeszcze przestrogach: o latach, w których nie było ciepłej pory, i o dniach, kiedy nie wschodziło słońce, o nocach, podczas których z żadnego miejsca na planecie nie widziano ani jednej gwiazdy…
Nie potrafiliśmy zrozumieć tych znaków, bo nie znaliśmy rozpaczy, żyjąc na szczęśliwej Gwieździe Romów. Nigdy nie zaznaliśmy wszak suszy, trzęsienia ziemi, powodzi, zarazy. Pory roku przychodziły regularnie, a gleba była żyzna. Nie znaliśmy też chorób, a gdy w bardzo późnym wieku przychodziła śmierć, była zawsze szybka i bezbolesna. Kiedy więc pojawiły się znaki, wezwano mędrców, by je zinterpretowali. Przybyli najmądrzejsi
ze wszystkich krańców planety i zebrali się na głównym placu stolicy. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć miesięcy obradowali, czytali księgi i prosili bogów o odpowiedź, aż wreszcie w setnym miesiącu król zamknął ich wszystkich w Długiej Izbie Wielkiej Świątyni i zapowiedział, że nie dostaną jedzenia ani picia, dopóki nie powiedzą nam, co się wydarzy i jak mamy sobie z tym poradzić.
Dziewięćdziesiąt dziewięć godzin siedzieli w Długiej Izbie, ale o setnej godzinie oznajmili, że objawienie było im dane, i wtedy pozwolono im wyjść. Nasza słodka Gwiazda Romów – ogłosili – postanowiła wyprawić nas w drogę w poszukiwaniu własnego życia. Nie ma czasu na płacz, narzekania i modły, bo niewiele w ogóle zostało nam czasu, i należy podjąć szybkie działania.
Na słońcu, które jest naszą matką, zajdzie niedługo zmiana – prawili dalej. Napęcznieje i stanie się olbrzymie, a zamiast jego życiodajnych ciepłych, czerwonych promieni, spadnie na nas wściekły żar błękitnego światła o temperaturze, jakiej nie przeżyje żadne żywe stworzenie. Tego jednego potwornego dnia – mówili mędrcy – płomień nawiedzi pola i łąki, góry i doliny, miasta i lasy. Świat zostanie spopielony, morza wyparują, i zakończy się życie na Gwieździe Ro-mów. Potem żar wycofa się równie szybko jak się pojawił, i powróci
delikatny czerwony blask naszej gwiazdy, ale wtedy będzie już tylko oświetlał ruiny i zgliszcza martwego świata. Z początku rozległ się powszechny płacz, ludzie potracili głowy z rozpaczy, modlili się do bogów i błagali króla, by ich ocalił. Król jednak odparł im: – Taki los jest nam przeznaczony i nie możemy zrobić nic, by temu zapobiec. Ale jest jeden sposób, byśmy ocaleli.
Zaproponował, abyśmy zbudowali tak wiele statków przestrzennych, ile tylko zdołamy, wypełnili je ludźmi, roślinami i zwierzętami 51 oraz innymi skarbami naszego świata, i wyruszyli w Wielką Ciemność, i przeczekali tam, aż kataklizm przestanie się srożyć. Potem moglibyśmy wrócić na Gwiazdę Romów i postarać się zbudować nasze życie od nowa. Tak więc ucichły szlochy, błagania i modły, i podjęliśmy budo-
wę statków. Ale wkrótce już stało się jasne, że nie zdołamy wykonać ich w wystarczającej liczbie. Czas kataklizmu był bowiem bliski, a my zdążymy wyprodukować tylko tyle statków, by zabrać w pustkę zaledwie jedną tysięczną część ludności. Potem nadeszły jeszcze gorsze wieści: że wiatr słoneczny nie zdarzy się raz, lecz trzykrotnie w ciągu następnych dziesięciu tysięcy lat. Nie było więc sensu wracać na Gwiazdę Romów, albowiem wszystko, co zdołalibyśmy odbudować, zostałoby
pochłonięte przez następny podmuch. Pojęliśmy więc, że większość z nas umrze, a nieliczni będą musieli opuścić nasz świat i żyć na wygnaniu przez niezliczone wieki. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Bóg tak nas karze, ale wiedzieliśmy też, że nie jesteśmy godni pojąć zamysłów Boga. – Ale polecieć mógł tylko jeden na tysiąc? – zapytał Chorian.
Na jego twarzy malowało się przerażenie. – Nawet nie aż tak wielu – odparłem. – Może jeden na pięć tysięcy, albo na dziesięć. Mieliśmy tylko szesnaście statków. Ciągnęliśmy losy.Wybrano wygnańców i szesnaście statków zanurzyło się w Wielką Ciemność. I pewnego dnia ci, którzy lecieli, spojrzeli poza siebie i ujrzeli nową gwiazdę, która błyszczała oślepiającym błękitnobiałym świa-
tłem, podczas gdy czerwonej Gwiazdy Romów nigdzie nie mogli dostrzec. I tego dnia zapłakali raz jeszcze, i modlili się za tych, którzy tam zostali. Od tej pory zwracali swe twarze wyłącznie przed siebie, bo wiedzieli, że za nimi nie zostało już nic, co chcieliby oglądać. – I to byli ci Romowie, którzy zamieszkali na Ziemi? – Tak – potwierdziłem. – Chociaż wcześniej odwiedziliśmy kilka innych planet, Ziemia najbardziej
przypominała Gwiazdę Romów, na niej więc się osiedliliśmy. – Mimo że gaje już tam byli? – Dlatego, że gaje już tam byli. Gaje byli ukształtowani prawie tak jak Romowie, do tego stopnia, że obie rasy mogły się nawet krzyżować, a to było dowodem, że Romowie mogą żyć na Ziemi i przetrwać. 52 Tam więc osiedliśmy. Na wielkiej bezludnej wyspie, gdzie gaje nie byli w
stanie nas niepokoić. Wiedzieliśmy bowiem, że są okrutnymi, głu-pimi i zacofanymi ludźmi, i z pewnością zaczepialiby nas i atakowali, gdybyśmy chcieli żyć między nimi. Zajęliśmy tę wyspę. Nie mogli nas w żaden sposób powstrzymać. Zbudowaliśmy tam wielkie miasto i żyliśmy niemal równie wspaniale, jak na Gwieździe Romów. A nocami, kiedy patrzyliśmy w niebo, widzieliśmy znów czerwone światło naszego świata i wracaliśmy marzeniami do tego wszyst-
kiego, co utraciliśmy, i przysięgaliśmy sobie, że kiedyś powrócimy do niego i uczynimy go równie wspaniałym, jakim kiedyś był. – To Gwiazda Romów znów była czerwona? – spytał Chorian. – Tak. Dokładnie tak, jak przewidzieli mędrcy. Stała się jasna bardzo szybko, skąpała nasz świat w śmiercionośnych promieniach, i równie szybko ugasiła swój morderczy żar. – Ale mimo to nie powróciliśmy?
– To był dopiero pierwszy wiatr słoneczny. Wiedzieliśmy, że muszą nastąpić jeszcze dwa. – I nastąpiły? – Jeden – odparłem. – Prawie sześć tysięcy lat później. Dostrzegliśmy na niebie ten jasny blask. To było w czasie, gdy narodził się Jesu Creczuno, Chrystus, o którym niektórzy mówią, że był synem Boga. Pewnie słyszałeś opowieść o trzech królach, którzy przyszli
pozdrowić dzieciątko w kołysce. Jeden z nich był Romem i wiedział, że gwiazda, która zapowiedziała urodzenie dziecka, jest tą samą gwiazdą, która dała życie nam. Że wtedy wybuchła po raz drugi, tak jak przepowiedzieli nasi mędrcy. Chorian przez długą chwilę spoglądał w milczeniu w niebo. – A trzeci wybuch? – zapytał wreszcie. – Wkrótce – powiedział. – W tym tysiącleciu. Może nawet w naj-
bliższych pięciuset latach… a może jutro. To jest właśnie znak, na który czekamy: trzeci wiatr słoneczny. I dopiero wtedy Romowie będą mogli wrócić bezpiecznie do swego prawdziwego domu. Jeśli oczywiście nasz kochany Imperator pozwoli nam nim władać. To jest zresztą nasze główne zadanie w Galaktyce: odzyskać naszą gwiazdę. I mówię ci, chłopcze, ja dożyję tego dnia. Nagle jakiś cień, przelatujący na tle
świecących gwiazd, uczynił ciemność jeszcze ciemniejszą. Na ułamek sekundy znikła z nieba Gwiazda Romów, a ja usłyszałem znajome głębokie pohukiwanie ptaka umarłych, który właśnie zmierzał nad naszymi głowami do 53 najbliższego z drzew. Jego gigantyczne czarne skrzydła były jak potężny płaszcz, a szafirowe oczy lśniły w mroku nocy.
– Mulesko Chiriklo – powiedziałem. – Na dobry omen. Podąża za Romami ze świata na świat. Pomachałem mu ręką w pozdrowieniu Romów, a Mulesko Chiriklo zahuczał w odpowiedzi. Wiedziałem, co mówi. Zawsze mówił mi to samo. Ofiarowywał królowi Cyganów błogosławieństwo nocy i nadzieję na szybki powrót do naszego świata. Spojrzałem na Choriana. Wyglądał na
przerażonego. Jego zęby szczękały głośno. Był to strach przed czymś niematerialnym i niewysłowionym. Dziwne jak na tak młodego i silnego mężczyznę. Klepnąłem go w ramię. – Chodźmy, chłopcze! Wejdźmy do środka. Może zostało jeszcze trochę wina? Kiedy weszliśmy do mojego igloo, usłyszałem jeszcze dochodzący z mroku śmiech ducha.
1 W ciągu czterech następnych dni Chorian zdołał ustawić parametry swojego transmitera na właściwe wektory i nadszedł czas jego odlotu. Zapakował tych kilka rzeczy, które ze sobą przywiózł tak, aby zajmowały możliwie najmniej miejsca, włożył hełm podróżny oraz cieńszą od pajęczej sieci ołowianą siateczkę, która miała go chronić podczas samotnego lotu przez przestrzeń między-
gwiezdną. Tuż przed założeniem hełmu, jeszcze się do mnie odwrócił. Widziałem, że walczy ze sobą, by coś mi powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. To mnie zmartwiło. Rom nigdy nie powinien się obawiać powiedzieć coś prosto z serca drugiemu Romowi. Podszedłem bliżej i położyłem rękę na jego ramieniu. Musiałem przy tym sięgnąć w górę, chociaż sam też wcale nie należę do
ułomków. – O co chodzi, kuzynie? Co chcesz mi powiedzieć? – Że… że… muszę już cię opuścić. – Wiem, kuzynie – rzekłem bardzo łagodnie. 54 – I jeszcze chciałem… po prostu chciałem… powiedzieć… Wahał się. Wciąż trzymałem dłoń na jego ramieniu i czekałem cierpliwie.
– Sprawiłem ci kłopot, prawda Jakubie? – Kłopot? – Przyjechałem tu, gdzie żyłeś sobie samotnie, i niepokoiłem cię, chociaż nie chciałeś być przez nikogo niepokojony. Znosiłeś moją obecność, bo tego wymaga prawo gościnności Romów, ale w duszy złościłeś się na mnie. – Gówno dinozaura! – powiedziałem, i powiedziałem to z wigorem, i powiedziałem to po romsku. Co
zresztą nie było wcale takie łatwe, bo chociaż mamy w naszym języku wiele słów na „gówno”, to nie ma takiego, które znaczyłoby dokładnie „dinozaur”. Jednak to powiedziałem, a on mnie zrozumiał. – Jesteś bardzo uprzejmy, Jakubie – Wystarczy tych wstępów. Obaj jesteśmy Romami. Gadaj, co ci leży na sercu! Patrzył w dół i czubkiem buta rysował coś na śniegu. Był jednak
bardzo młody i w dodatku sprawiał wrażenie, że z każdym dniem staje się coraz młodszy. Obserwując go, starałem się pojąć, jak to jest być takim młodym, starałem się przypomnieć to sobie. Mój Boże, to było tak dawno temu! Żyć tylko chwilą; nie chować się za kłamstwami, które tylko okłamując siebie nazywa się doświadczeniem; być tak przezroczystym, że każda myśl i każde uczucie jest widoczne jak na dłoni…
Nie byłem już taki od ponad stu pięćdziesięciu lat… a może nigdy. – Te kilka dni – zaczął i zawahał się znowu. – Tak? – Nigdy nie znałem swego ojca. Moja Kompania sprzedała mnie, gdy miałem siedem lat. – Wiem, chłopcze. I wiem też, jak to jest. Mnie też po raz pierwszy sprzedano, gdy miałem siedem lat. – Lord Sunteil był dla mnie jak ojciec…
na swój sposób. On nie jest złym człowiekiem, wiesz? Jest gajo i jest prawą ręką Imperatora, ale nie jest zły. I jeśli ktokolwiek był mi tak bliski jak powinien być ojciec, to tylko lord Sunteil. Ale to nie to samo. On nie jest naszej krwi. – Rozumiem, co masz na myśli. – A te kilka ostatnich dni… ostatnie dni, Jakubie… Odwrócił się i spojrzał w lewo, na śnieżne pole, jakby myślał, że powinien ukryć przede mną łzy, które stanęły mu w oczach. Udawał,
55 że poprawia coś w polu transmitera, ale wiedziałem, co robi naprawdę, i zrobiło mi się smutno. Myślał, że musi ukrywać przede mną swe prawdziwe uczucia. Tak się kończy dorastanie między gaje. – Kiedy opowiadałeś mi te historie ze Swatury, kiedy słyszałem o Gwieździe Romów, i tę opowieść o wietrze słonecznym… Wziął głęboki oddech i jeszcze raz uciekł z oczami gdzieś w bok.
Były wilgotne… i możecie mnie znów sprzedać w niewolę, jeśli moje też nie były mokre. Dokończył w pośpiechu: – Jakubie, przez ten krótki czas zrozumiałem, co to znaczy mieć prawdziwego ojca. No nareszcie zdołał to z siebie wydobyć. Nie musiałem mu odpowiadać. Uśmiechnąłem się tylko, uścisnąłem go, a potem starym zwyczajem Romów pocałowałem go
wprost w usta i ścisnąłem jego ramiona. Jeszcze przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. Podwójny Dzień właśnie się zaczynał. Pomarańczowe słońce wychylało się zza linii horyzontu, a po przeciwnej stronie zaraz pokaże się jego żółty towarzysz, i lodowiec znów rozbłyśnie ogniem kolorowych promieni. – Boję się tylko, że nigdy więcej cię nie zobaczę – powiedział
jeszcze. – Dlatego, że nasz ścieżki się nie skrzyżują, czy dlatego, że niewiele mi już zostało życia? – Jakubie… – Pierwszego dnia powiedziałeś mi, że będę żył wiecznie. Nie sądzę, żeby to była prawda i nie sądzę, bym chciał, żeby to była praw-da. Ale mam zamiar jeszcze postawić stopę na Gwieździe Romów, wiesz o tym. I wiesz, że tego dokonam.
– Tak, Jakubie. Dokonasz. – A my się spotkamy na długo przed tym dniem. Nie wiem jak, gdzie, ani dlaczego, ale na pewno tak się stanie. Gdzieś. Kiedyś, a teraz masz swoje zadania, które powinieneś wykonać. Jedź więc. I uważaj na siebie. Jedź z Bogiem. – I ty, Jakubie, zostań z Bogiem. Uśmiechnął się. Myślę, że odetchnął z ulga, mając już za sobą to płaczliwe pożegnanie, a ja muszę przyznać, że też odetchnąłem.
Pojawiła się aura transmitera. Cała fontanna błyskotliwych zielonych iskierek spłynęła z anteny, którą wbił w śnieg o kilkaset metrów od igloo. – Lepiej już tam idź – ponagliłem go. 56 Włożył szybkim ruchem podróżny hełm. Wspomniana wcześniej ołowiana siateczka pokrywała go całego, aż do stóp. Jeszcze zanim dotknął przycisku na swoim ramieniu, co
uniemożliwiłoby nam rozmowę, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: – Wciąż jesteś królem, Jakubie. Zawsze będziesz królem. Potem dotknął guzika, siateczka rozjaśniła się światłem i jej aura rozrosła się wokół niego nagle jak balon. Była to ochronna sfera, której żadna siła nie może przebić. Tak długo, jak długo pole jest aktywowane, nic nie będzie w stanie mu zagrozić. Nawet okropny
mrok i przerażające zimno kosmicznej próżni. Stojąc w drzwiach mojego igloo, przez długi czas patrzyłem na jego samotną postać na białym śniegu, skąpaną w zielonym blasku własnego pola oraz złotych i pomarańczowych promieniach obu słońc. Czekał na skanujący promień transmitera, który we właściwym momencie miał go pochwycić i zanieść z powrotem ku światom Imperium.
Współczułem mu. Podróż transmiterem nie jest ani przyjemna, ani wygodna. Raczej wielce niemiła, wierzcie mi, wiem coś o tym, bo odbywałem ją wiele razy. Stoisz i czekasz, nic, tylko stoisz i czekasz. W tysiącach różnych punktów w wewnętrznym kręgu Galaktyki znajdują się stacje transmitera, siedzące jak olbrzymie pająki, które zapuszczają swoje nici w jej odległe krańce. Prędzej czy później jedna z takich nici, czy raczej promieni, znajdzie cię, o ile oczywiście masz dobrze ustawioną antenę
i dobrze obliczyłeś współrzędne. A potem ten promień pochwyci cię i uniesie w podprzestrzeń i będzie cię ciskał po innych wymiarach w chaotyczny zupełnie sposób, nie podążając wcale jakąś obraną przez ciebie drogą, ale po prostu taką, na której końcu znajdują się współrzędne celu, a która akurat w tym momencie została otwarta. I prędzej czy później, choć raczej później, wyrzuci cię, dosłownie jak worek z ziemniakami, w realnej przestrzeni na jednym ze światów
imperialnych najbliższych celu twojej podróży. Jest to powolny, nużący i właściwie strasznie upokarzający proces, w trakcie którego oddajesz kontrolę nad sobą jakiejś martwej sile, która nie tylko absolutnie ignoruje jakiekolwiek twoje życzenia, ale także jest dla nas całkowicie niezrozumiała. Przez godziny, dnie, miesiące, a czasem nawet lata, dryfujesz jak zabawka rzucona na morskie fale, zamknięty we wnętrzu swej ochronnej sfery, bez żadnej możliwości zajęcia się czymś, bez żadnego towa-
rzystwa, i popadasz w coraz większe przygnębienie i klaustrofobię. 57 Chociaż wszystkie twoje procesy metaboliczne wewnątrz tego niezwykłego continuum czasoprzestrzennego w zasadzie zanikają, twój umysł niestety pracuje. Męczący sposób podróżowania. Chociaż ja nie narzekam. Ostatecznie światów jest zbyt dużo, a statków kosmicznych zbyt mało, by
Imperium mogło zapewnić regularną komunikację z tak odległymi światami jak Mulano. Sam przyleciałem tutaj korzystając z transmitera, a kiedy nadejdzie właściwa pora, w ten sam sposób opuszczę to miejsce. Chorian wciąż stał wyprostowany jak dobry żołnierz. I zdawało mi się, że stoi tak bez ruchu w blasku dwóch słońc przez całą wieczność… i jeszcze trochę dłużej.
Potem pomyślałem, że może przypatrując się tak badawczo jakoś odstręczam promień transmitera. Kto wie, może coś w tym jest? Schowałem się więc w igloo i wezwałem dla Choriana energię bahtalo drom – czaru bezpiecznej podróży. Nie byłem pewien, czy odniesie to jakiś skutek. Chorian tkwił teraz wewnątrz sfery. Być może nawet czar nie zdoła się przez nią przedostać. Ale przecież zawsze warto spróbować.
Czar bezpiecznej podróży jest jednym z prawdziwych czarów, z tych, które naprawdę wykonują swoją robotę. To nie jest taki non-
sens jak te w średniowieczu: jakieś tam wody po kąpieli, sierpy czy baranie wnętrzności. On bazuje na wielkich pasmach sił, które biegną przez osie Wszechświata. Tak czy siak przyzwałem moc, a potem musiałem chyba zapaść w lekką drzemkę. Kiedy znów wyszedłem przed igloo, Choriana już nie było. Słońca zaś właśnie zachodziły. Zmówiłem krótką modlitwę i cze-
kałem na wzejście Gwiazdy Romów. Część druga Jedyne Słowo Byłem z Loizem la Vakako, kiedy przybył do niego posłaniec z wieścią, że pewien Rom z jego rodziny po pijanemu wyzwał pięciu gaje na osobliwy pojedynek, który miał polegać na przejściu górskim grzbietem, wąskim jak ostrze miecza. Cała szóstka spadła i zabiła się, ale Rom spadł ostatni, i wszy-
scy, którzy byli świadkami tego zdarzenia, głośno wychwalali jego odwagę. Loiz la Vakako roześmiał się. – Czasami odwaga w obliczu śmierci jest po prostu tchórzostwem w obliczu życia – powiedział. I już nigdy więcej nie wspomniał o tamtym człowieku. 60 1
Dzień albo dwa po odjeździe Choriana postanowiłem zebrać klamoty i przenieść się w inny rejon. Nawet nie chodziło mi o to, by ukryć się przed kolejnymi gośćmi – teraz już wiedziałem, że można mnie znaleźć. Zresztą ci, którzy umieli patrzeć, nigdy nie zgubili mojego śladu. Ale już zbyt długo tu siedziałem, a jest coś takiego w duszy Roma, co nie pozwala mu osiąść na zbyt długi czas w jednym i tym samym
miejscu. W dawnych latach na Ziemi większość z nas była nomadami. Tułaczami. Mieszkaliśmy w taborach i zdążaliśmy tam, gdzie pchała nas nasza wola. Nocą spaliśmy pod dachem gwiazd, jeśli tylko pozwalała na to pogoda. Czasami zimą łączyliśmy wozy i zostawaliśmy na dłużej w takim półosiadłym stanie, ale gdy tylko pojawiły się pierwsze oznaki wiosny, wyruszaliśmy na dalszą wędrówkę. W wielu
ziemskich językach słowo „cygan” stało się synonimem słowa „włóczęga”. A potem poeta pisał: „Znów wzywa mnie morze i moja cygańska dusza wędrowca”. Gówno prawda. Muszę to powiedzieć, mimo całego mojego szacunku dla literatury. Prawdziwy Cygan równie chętnie wyruszyłby na morze, co przerobił swego konia na kiełbaski. Morze… ten smród
ryb… żaden Cygan nigdy nie pragnął się na nim znaleźć. Wybrzeże, proszę bardzo, tam jest miło. Łagodne wiatry, dobre jedzenie. Ale kołysać się na falach? Za nic. Milsza już nam jest kosmiczna pust61 ka – cicha i… no nieważne, wiecie sami, co chcieli powiedzieć ci poczciwi, choć niewiele rozumiejący poeci. Przynajmniej dobrze o nas myśleli. Bo na ogół, z jakichś powodów, nasz wędrowny tryb życia
straszliwie przeszkadzał gaje. Coś, czego nie można kontrolować, zawsze powodowało u nich jakieś dokuczliwe swędzenie pod czaszką. Często też próbowali ustanawiać prawa, które miałyby nas zmusić do osiadłego życia. Ha! i niby cóż dobrego miało to przynieść? Dla nas, Cyganów, życie w jednym miejscu było jak próba zaprzęgania lwa do pługu. Być przywiązanym całe życie do tych samych czterech ścian i dachu? Tego samego kawałka ziemi, tej
samej zabłoconej ulicy? Toż to byłyby tortury, prawdziwa niewola. My zostaliśmy stworzeni, by wędrować. Tak. Rzeczy zmieniają się, a im bardziej się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same. (Za to zdanie nie należy mi się honorarium autorskie. To jest mądrość gaje. Powiedział to jeden ich mędrzec z tysiąc lat temu. Niby czemu tak się dziwicie? Gaje także mieli przebłyski mądrości.) Nie ma już lwów
ani pługów, a i Cyganie nie żyją w wozach, ale wciąż tak samo nie lubimy osiedlać się na stałe. Owszem, przez krótki czas możemy żyć w domach, ale prędzej czy później wyruszamy w drogę. A teraz, gdy wyruszamy, nie jest to już wędrówka z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, czy z jednej małej planetki na drugą, teraz przebywamy tysiące lat świetlnych.(Bez nas nie byłoby Imperium. Gaje nie mogą temu zaprzeczyć.
Może to oni zbudowali statki kosmiczne, ale to my pilotowaliśmy je aż po najdalsze krańce Galaktyki. Bo to my nie zaznamy nigdy spoczynku, to my jesteśmy ludem, który żadnego miejsca nie może nazwać domem… z wyjątkiem naszego prawdziwego domu, odebranego nam okrutnie dziesięć tysięcy lat temu. Inne miejsca to tylko schronienia. Miejsca, gdzie można czekać.) A więc dzień przeprowadzki. Po
cytrynowym niebie płyną zielonobłękitne chmury, a powietrze jest tak rześkie i mroźne, że nawet duchy nie pojawiają się w pobliżu. Dobry dzień, by ruszać w drogę, Jakubie Romie. Zbieraj się, zanim stary Diabeł usiądzie ci na karku ciężarem lat i przygnie do ziemi. Stary, przebiegły Diabeł. Może także jest moim kuzynem, ale nie mam zamiaru zapraszać go na wieczerzę. Opróżniłem igloo, w którym spędziłem
ostatni rok, i zebrałem wszystkie moje rzeczy w elegancką kieszeń podprzestrzenną o objętości stu metrów sześciennych. Kiedy ją zamknąłem, posłałem dzie62 więćdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt dziesiątych jej zawartości do pobliskiego podprzestrzennego continuum. To, co pozostało, nie ważyło niemal nic, przeto przywiązałem tę resztkę rzeczy sznurem
do swej szaty i pozwalałem im swobodnie obijać mi się o bok. Sam zaś ruszyłem do nowego domu. Był po drugiej stronie lodowca Gombo, jakieś sto kilometrów na północ. Wspaniały mały spacerek. Całą drogę śpiewałem pieśni w romskim języku, choć nie zawsze dbałem, by słowa miały jakiś sens. Kto w końcu mógł mnie tu usłyszeć? A kiedy palce u nóg zaczęły mi drętwieć od mrozu, staną-
łem, uniosłem twarz ku górze i wywrzeszczałem swe imię ku niebiosom, a potem chwyciłem się za krocze, rozciągnąłem ramiona i wyskakując w górę, dotknąłem kolanami aż do policzków, i opadłem znów, i zadudniłem stopami jak szaleniec w jednym ze starożytnych tańców. – Hoj! Huczka, puczka, hoja, zim! I gdy śmiejąc się w głos, ruszyłem w dalszą drogę, czułem wy-
raźnie, jak gorący pot spływa przez splątany gąszcz włosów na moim torsie i brzuchu. – Hoj! Jakub Rom znów wyruszył na szlak!!! Może w godzinę po moim wymarszu zaczął padać śnieg. Wszystko stało się białe, a horyzont zniknął w tej śnieżnej zamieci wraz ze wszystkimi punktami odniesienia, które wyznaczały drogę. Pozostał tylko śnieg. Padał mi na twarz, a ja spijałem chciwie jego wilgoć.
Ale nawet w tej śnieżnej, oślepiającej zamieci utrzymywałem niezmiennie właściwy kierunek. Dawno, dawno temu, na planecie Trinigalee Chase, której to nazwy wolałbym nie wspominać, nauczyłem się odnajdywać właściwy kierunek bez żadnych instrumentów, poza tym, który miałem między uszami, i teraz ta umiejętność się przydawała. To była zresztą jedyna rzecz, którą chciałbym pamiętać z Trinigalee Chase.
Gdziekolwiek jesteś na Mulano, krajobraz jest taki sam: lód i śnieg, śnieg i lód. Oś planety nie jest nachylona do płaszczyzny ekliptyki, nie ma więc tutaj pór roku; a chociaż podają tu promienie dwóch pięknych słońc, które tworzą tak wspaniałe efekty świetlne, jest zbyt od nich odległa, by cieszyć się ich prawdziwym ciepłem. Dlatego też obie półkule Mulano są zawsze skute lodem, a odkąd tu przybyłem, nie widziałem jeszcze ani
jednego dnia bez opadów śniegu. Ale odpowiadało mi to. Dość już spędziłem czasu na tropikalnych światach. 63 Mówiąc ogólnie, planety, które wybierają ludzie na miejsce osiedlenia, mają łagodny klimat. Może jest tam trochę śniegu wokół biegunów, ale większość ich obszaru cieszy się letnią porą przez cały rok. Ciepłe, krystaliczne morza, piaszczyste
plaże, zielone palmy szeleszczące w podmuchach delikatnej bryzy – to są typowe światy gaje. Jeśli nawet skolonizowali któreś z mniej przyjemnych, powiedzmy Megalo Kastro albo Alta Hannalanna, to tylko ze względu na złoża rzadkich minerałów, zbyt cennych, by je zlekceważyć. Poza tymi wyjątkami, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę miliony planet naszej Galaktyki, gaje nie lubią osiedlać się na mniej gościnnych światach, i wcale nie
uważam, że postępują nierozsądnie. Jedynym wyjątkiem był ich pierwszy świat, Ziemia. Oczywiście nie mieli wyboru, to nie był świat, który skolonizowali; tam ewoluowali… i wynieśli się też stamtąd tak szybko, jak tylko mogli. To samo zresztą zrobiłaby każda obdarzona rozumem istota. Ech, ziemski klimat! Godny wszystkich piekieł. Wiem to dobrze z ksiąg i z krótkich nawiedzeń. Z wyjątkiem kilku naprawdę miłych regionów, nie-
zbyt zresztą mogących pomieścić duże skupiska ludności, było tam albo za gorąco, albo za zimno, za wilgotno, lub za sucho, zbyt wiele roślinności albo pustynne piaski. A tam, gdzie klimat był znośny, na ogół występowały trzęsienia ziemi, erupcje wulkanów, albo co najmniej huragany. (Gaje lubią powiadać, że takie naturalne przeszkody zahartowały ich rasę i uczyniły ją wielką. Może i tak. Muszę przy tym zaznaczyć, że jeśli
wierzyć zapiskom Swatury, klimat Gwiazdy Romów był absolutnie cudowny, a mimo to zdołaliśmy tam stworzyć całkiem imponującą cywilizację. Z drugiej strony Gwiazda Romów w ciągu zaledwie sześciu tysięcy lat została dwukrotnie śmiertelnie ugodzona przez podmuchy słonecznego wiatru. Sądzę po prostu, że los nie może się do kogoś uśmiechać cały czas.) Tak czy inaczej, mnie chłodna pogoda nigdy nie martwiła, a Mu-
lano, planeta, którą Imperium nie rządziło, a mimo to można było na niej przeżyć nawet podczas najsroższych mrozów, stała się doskonałym miejscem spokojnego wypoczynku od trudów panowania. Raczej nie groziły mi tu wizyty turystów, handlarzy niewolników, akwizytorów lub hodowców ludzkich narządów, zabójców, agentów i maklerów, sprzedawców encyklopedii, poszukiwaczy złota, poborców podatków, czy innych
nieprzyjemnych indywiduów trzydziestego drugiego wieku. Pokrywa śnieżna była tak gruba, że nawet archeolodzy nie mieli tu czego szukać. Czasem co najwyżej zabłądził 64 tu jakiś duch, ale to był duch mojego ludu, więc nie sprawiało mi to żadnych kłopotów. Wiedziałem też, że swobodnie mogę sobie żyć w igloo, bo zdarzyło mi się już spędzić kilka lat na Zimbalou, jednym z naszych romskich wędrownych światów, a tam
takie lodowe domy są standardowym schronieniem dla wszystkich żyjących na powierzchni. Zimbalou, mknąca Galaktyka, nigdy nie zbliża się do żadnego ze słońc na tyle, by odczuć jego żar, i dobrze, bo jej główne miasta położone są w głębokich podziemnych tunelach rytych w lodzie, a więc ciepło oznaczałoby dla nich totalną zagładę. Mroczny i samotny jest ten świat, ale jego mieszkańcy kochają go. Sam nie-
mal się w nim zakochałem. Tam w każdym razie nauczyłem się budować lodowe igloo. Wspinałem się więc na zbocze lodowca, przekroczyłem jego krawędź, a potem schodziłem po następnym zboczu, dążąc niezmiennie na północ, aż dotarłem we właściwe miejsce. Było to takie miejsce na planecie, która niewiele ma szczególnych miejsc. Znalazłem je i zaznaczyłem na kilka dni przed przybyciem Choriana.
Mulano jest właściwie jednym olbrzymim, połyskliwym i białym lodowym polem; jednak to miejsce było inne. Miało pewną zdumiewająca cechę, prawdziwie dziwną. Boże, jak ja kocham takie dziwne zjawiska. A to był tak dziwny dziw, że nawet z odległości dziesięciu kilometrów czułem jego zew, tak donośny jak ryk potężnej trąby rozdzierający niebiosa. Sami oceńcie: wychylacie się zza ośnieżonego pagórka i nagle widzicie przed
sobą zieleń, roztaczającą się jak okiem sięgnąć zieloną dolinę między śnieżnymi polami, ciągnącą się aż ku odległemu zboczu kolejnego lodowca. A tę zieleń tworzą miliony kłączy o świeżej, szmaragdowej barwie morza. Kłącza mają grubość ramienia w górnej części i szerszą niż udo w dolnej. Wystrzeliwują w niebo co kilka kroków i sięgają wysokości pięciu, dziesięciu, czasem dwudziestu metrów. Kołyszą się delikatnymi miarowymi
ruchami. Ten ruch wypełnia przestrzeń niezwykłą, kojącą muzyką… Wydawało mi się, że te wijące się macki przemawiają wewnątrz mojej jaźni: chodź tu, Rom baro, chodź tu, chodź, pozwól nam dotknąć twej pięknej czarnej brody, pozwól nam sprawić ci radość, Rom baro… Kiedy dostrzegłem je po raz pierwszy, zdało mi się, że mogą to
być jakieś odsłonięte odnóża olbrzymich zwierząt uwięzionych i pochowanych żywcem pod śniegiem przez bezlitosny huragan. Był ze mną wtedy duch Waleriana, i kiedy zdradziłem mu swoją myśl, po5 – Czas trzeciego wiatru 65 wiedział tylko: „niezły pomysł, Jakubie”, co w jego ustach znaczyło, że jestem kretynem. (Walerian nigdy nie był zbyt taktowny.
Jest naszą czarną owcą, starym kosmicznym piratem. Kiedyś był komandorem we flocie Imperium, ale potem odkrył, że piractwo sprawia mu więcej przyjemności. Wyznaczono zresztą nagrodę za jego głowę, chociaż zdziwię się, jeśli ktokolwiek kiedyś ją odbierze. Jako naród, my Romowie, potępiamy piractwo, przynajmniej publicznie, więc odcinamy się też od naszego kuzyna Waleriana, ale on czyni to z takim wdziękiem, że
nie sposób go za to nie podziwiać. – Widziałeś kiedyś coś takiego? – spytałem go. Ale on już odszedł. Zacisnąłem pięść i potrząsnąłem nią w miejscu, gdzie dotąd znajdowała się jego poświata. – Hej Walerian! To jest miejsce dla mnie! Zobaczysz jeszcze!) To zdarzyło się tydzień, może dwa temu, a teraz wróciłem, i zamierzałem tu pozostać. Dziwne macki wciąż się kołysały, wiły się jak wielkie,
zielone robaki. Najbliższe z nich znajdowały się tuż koło mnie, mogłem ich dosięgnąć i dotknąć… albo to one mnie dosięgną. Były pokryte bruzdami i gruczołami, a na całej powierzchni miały regularne rzędy małych wyrostków o ciemniejszym odcieniu. Przygotowałem mój projektor Riemmana, niezwykle przydatny przy zamianie niepotrzebnej materii w niematerialną przestrzeń, i zacząłem przygotowania do budowy
nowego igloo. Ale najpierw musiałem upewnić się, że nie stawiam mojego domu na zboczu pokrytej śniegiem góry, albo na jakimś innym niezbyt obiecującym tworze tutejszej geologii. No i musiałem dowiedzieć się trochę więcej na temat tych kłączy. Ustawiłem więc projektor na skanowanie, aby poznać molekularny skład materii w promieniu pięciuset metrów wokół mnie i pode mną. Wtedy też przekonałem się, że te wijące się,
giętkie kłącza są niczym innym, jak sterczącymi spod śniegu koronami drzew. A ciemnozielone wyrostki to ich liście. Stałem zatem nad olbrzymim lasem zakopanym w śniegu aż po szczyty koron. Tak, drzewa, o nieziemskich, smukłych i dziwnie przyzywających kształtach, tańczące wśród delikatnych podmuchów wiatru… Może nawet były inteligentne. Myślę że nie miały nic przeciwko temu, że przysypał je śnieg, który
stanowił wspaniałą warstwę izolującą, jako że temperatura o tej porze była niesamowicie niska. Może wyłaniały się ze swego śnieżnego grobowca raz na pięćdziesiąt czy sto lat, jeśli na Mulano zdarzała się jakaś pora letnia. Nie, raczej po prostu żyły pod tym śniegiem, przystosowane do tego tak, jak ryba 66 przyprawowa przystosowana była do życia pod lodem. Podróżujesz po światach, zdaje ci się, że widziałeś
już wszystko, a potem i tak coś cię zadziwia… Raczej więc nie musiałem obawiać się niczego z ich strony, a były przynajmniej miłą odmianą w krajobrazie. Przestawiłem swój projektor na aktywny poziom, i wkrótce w lodzie znalazła się jama o odpowiedniej szerokości i głębokości, tuż na skraju podziemnego lasu. Postawiłem nad nią swój lodowy dom, tym razem nieco większy niż
poprzedni, o równie świecących ścianach i podłodze, i wielkim oknie w jednej z lodowych ścian. Potem spędziłem pół dnia rzeźbiąc eleganckie lodowe drzwi, które ostatecznie osadziłem na grubych zawiasach wykonanych z tej samej użytecznej substancji. Wewnątrz zaś zawiesiłem małą świecącą kulę Vogon, by mój dom miał światło, energię i izolację z ciepłego powietrza, które miało oddzielać mnie od mroźnego świata na zewnątrz.
Wreszcie zamknąłem drzwi od wewnątrz, i wypowiedziałem słowo aktywujące kulę Vogon, a wtedy wszystko stało się jasne i radosne. Hoj! Jakub znów ma dach nad głową! Teraz zaś mogłem usiąść i zająć się wydobywaniem moich rzeczy z tych wszystkich kieszeni podprzestrzennych, do których je poupychałem. Moje skarby. Rzeczy, dzięki którym
wiedziałem, kim jestem, i które przypominały mi o moim przeznaczeniu. Dywan z gęstym włosiem, długi na dwóch Jakubów, a szeroki na trzech, tkany czerwienią, zielenią, błękitem i czernią na samej Ziemi przez wykastrowanych niewolników sułtana. Trzy brązowe, pękate lampy z imionami moich przodków wyrytymi po bokach. Naszyjnik ze starożytnych monet bizantyjskich, który niegdyś należał do tej pięknej dziwki Mony
Eleny, i który miałem zamiar jej zwrócić, gdybym jeszcze kiedykolwiek ją spotkał. Jedwabny zwój poświadczający moją elekcję, tkany dla mnie przez dziewięciu ślepców z Duud Szabell. Powinienem go zostawić w momencie abdykacji, ale nie mogłem rozstać się z rzeczą tak misternej roboty. Gwiezdny kamień wydarty z krwawej gardzieli piaskowego smoka z Nabomba Zom. W jego jądrze czerwone światło Gwiazdy Romów świeci z zadziwiającą mocą. Koło Losu.
Różdżka. Berło Romów – bareszti rovli rupui – srebrny symbol władzy z ośmiościenną, ozdobioną czerwonymi frędzlami główką, na której wygrawerowano pięć wielkich symboli: nijako, chjam, shion, netczaforo, truszul: topór, słońce, księżyc, gwiazda i krzyż. Statuet-67 ka Czarnej Dziewicy Sary – naszej świętej patronki. Welon, który należał do La Chungi – gitańskiej* tancerki. Zestaw małych narzędzi ślusarskich, zużytych i pogiętych.
Poszarpana i wytarta niedźwiedzia skóra, ostatnia, jaka istnieje jeszcze we Wszechświecie. Złote lichtarze. Karty Tarota. Sierp, który zanurzono w wodzie podczas mojego pierwszego obmycia po urodzeniu, dla odegnania demonów. Amulet z podmorskich skamieniałości. Mały wypchany jeż, którego przywieźliśmy aż z Ziemi, i który przemierzył już połowę światów Galaktyki, zatopiony w żółtym nefrycie z Alta Hannalanna. I jesz-
cze wiele innych przedmiotów; skarby całego długiego życia, zgromadzone podczas mojej wielkiej odysei. Ułożyłem te wszystkie przedmioty w sposób, który najbardziej mi odpowiadał, a potem wyszedłem na dwór i pozdrowiłem ręką te zielone, wijące się kłącza, wyrastające spod śniegu, i zakrzyknąłem trzykrotnie moje imię, i uczyniłem znak mocy, i wyciągnąłem mą męskość i oddałem mocz przed drzwiami, rysując na śniegu tą żółtą linią
symbol chroniący dom. Potem roześmiałem się i odtańczyłem szybki taniec z rozłożonymi szeroko ramionami. Huczka, puczka hoja zim! Jakub! Jakub! Jakub! I czułem się tak, jakbym był w moim własnym wykwintnym królewskim pałacu na Galgali, gdzie mieszkałem jako władca Romów, a także jako ten, który kształtował losy światów. Zapaliłem lampy i wziąłem berło, a kiedy stanąłem na dywanie,
raz jeszcze przybyli do mnie dawni królowie, przybyli jeden za drugim, mówiąc: „Jestem Frinkelo. Jestem Fero. Jestem Yakali. Jestem Miya…” i przynosili mi w podarunku swoje troski i marzenia. Bo gdziekolwiek jestem, miejsce to staje się moim pałacem, moim domem mocy. To jest jeden z wielkich sekretów Romów, właśnie dlatego możemy być wędrowcami, i nie chodzi o to, że nie mamy korzeni. Po prostu każde miejsce jest dla nas jednym miejscem, i zapuszczamy
nasze korzenie gdziekolwiek jesteśmy, bo też wszystko to jest jednym i tym samym. Niestety każde miejsce, w którym przebywamy, jest dla nas Nie-Gwiazdą-Romów. I dlatego każdy świat może być naszym domem, bo żaden nie jest naszym prawdziwym domem. Tak więc w ciszy i osamotnieniu tego nowego miejsca, na skraju dziwacznego lasu, mieszkałem sobie szczęśliwie w swoim własnym towarzystwie.
Przybył do mnie duch Polarki, potem Waleriana, a potem wiele innych. * Gitano (hiszp.) – Cygan (przyp. red.). 68 Mgliste postacie wędrujące przez przestrzeń i czas, aby pokazać mi, że wciąż jeszcze mnie kochają… Stara, pomarszczona Bibi Savina również przybyła raz, czy dwa. Mądra i przebiegła kobieta, która tyle razy udzielała mi tak wie-
lu cennych rad. Nie tylko wtedy, gdy byłem królem, ale także wcześniej. To przecież ona nawiedzała mnie w dzieciństwie, by mi powiedzieć, że będę królem i że muszę nim być. – To jest dobre miejsce – powiedziała, pozdrowiwszy mnie. – Zostań tu, aż przestanie być dobre. Wspaniale było znów widzieć kobietę, nawet tak starą jak Bibi Savina. Widziałem, że jest przygarbiona
i posiwiała. Wyglądała tak, jakby była dwukrotnie starsza ode mnie, chociaż to ja mógłbym być jej ojcem. Ale ona nigdy nie poddała się odmładzającym kuracjom. Trudno nawet było mi wyobrazić sobie młodą Bibi Savinę, Bibi Savinę jako piękną dziewczynę. Czy pożądałbym jej? Oczywiście nigdy nie czułem pociągu do Bibi Saviny, ale czy wtedy byłoby inaczej? Pomijając już wszystko
inne, gdybym kiedykolwiek tknął ją palcem, byłby to fantastyczny skandal, zważywszy na jej pozycję w rządzie. Oczywiście byłem zadowolony z wizyty Bibi Saviny, nawet bardziej niż zadowolony, ale też bardzo bym się ucieszył, gdyby nawiedził mnie na Mulano także ktoś, kto wyzwalał we mnie prawdziwą namiętność. Jeśli mieszkasz w igloo pośrodku śnieżnego pustkowia, ładne piersi i smukłe uda budzą w tobie
wyjątkowo ciepłe uczucia. (Myślicie może, że to obrzydliwe, kiedy człowiek w moim wieku mówi jeszcze o takich rzeczach? Poczekajcie tylko, a sami zobaczycie. No, chyba że będziecie mieli mniej szczęścia niż ja, i w waszych żyłach będzie już wtedy płynęła woda.) Oczywiście nie można tak naprawdę kochać się z duchem, ale mimo wszystko miło mieć w pobliżu piękną kobietę, nawet jeśli nie można jej dotknąć. Jakże ucieszyłaby
mnie wizyta mojej eleganckiej, pięknej i lubieżnej Syluisy! Przecież o tej kobiecie marzyłem od wielu już lat. Ale Syluisa nie składała mi wizyt. Byłbym naprawdę zdumiony, gdyby się pojawiła. To wymagałoby ciepłych uczuć, a ona nie jest do nich zdolna. Jednak wciąż miałem nadzieję. Rzadko opuszczała moje myśli. Wciąż przypominałem ją sobie w tysiącach wspomnień. Jak zanurzała się nago w wodzie z tymi błę-
kitnymi migoczącymi pierwotniakami – gdzie to było? Iriarte? Estrildis? – i wynurzała się stamtąd jak boska Wenus, przyprawiająca 69 o zawrót głowy, a ja zlizywałem z niej tę substancję z każdego miejsca na jej ciele. Wciąż pamiętam ten smak. Cóż to była za dziwka! Jak ja ją kochałem! Wciąż ją kocham. Każdy mężczyzna musi spotkać swoją Sylu-
isę… tak sądzę. Nawet król. Duchy przybywały i odchodziły. A czasami, kiedy byłem sam, zamykałem oczy i byłem znów na Galgali, w moim pałacu, otoczonym złotymi obłokami, albo pływałem w cudownym morzu na Xamur, albo byłem w Stolicy i, słysząc fanfary niezliczonych trąbek, wspinałem się po kryształowych schodach ku tronowi Piętnastego Imperatora, który wstawał mi na powi-
tanie, i wręczał mi puchar ze słodkim winem. Byłem tam ja, Jakub, urodzony w niewoli, i trzykrotnie jeszcze w nią sprzedany, i był tam Imperator, a dopiero dalej stali lordowie Imperium: Sunteil, Naria i Periandros, i kłaniali się na moje powitanie. Słodkie marzenia… nie, prawdziwe wspomnienia z przeszłego życia. Niczego nie żałuję. I myślę sobie, że mógłbym przeżyć tu, na Mulano, następne sto, albo nawet tysiąc
lat, karmiąc się wyłącznie tymi wspomnieniami o wielkich i szczęśliwych chwilach, i ciesząc się obecnym spokojem. 2 A jednak Syluisa przybyła do mnie, a raczej jej duch. Nie mogę nawet powiedzieć, że była to odpowiedź na moje marzenia, bo tak naprawdę nigdy nie miałem nadziei, że ją jeszcze zobaczę. Raczej były to złudne sny, które, jak sądziłem,
nigdy nie mogą się ziścić… Pojawiła się nagle. Syluisa złotowłosa, Syluisa tryumfująca. Jej obraz migotał teraz wprost przede mną. – Wcale za mną nie tęskniłeś, prawda? – spytała. Cała Syluisa. Zawsze prowokująca. – Przez cały ten czas nikt oprócz ciebie nie zajmował moich myśli – odparłem. Czy mój ton był romantyczny czy też sarkastyczny? Sam nie wiem. Sam też nie
rozumiałem w pełni swoich uczuć. Wibrujące fale elektromagnetyczne otaczały ją jak cudowna aura kreślona szkarłatem, fioletem i złotem. Wyglądała pięknie. Nigdy 70 zresztą nie wyglądała inaczej, niezależnie od pory roku, dnia, pogody, czy stanu ducha. To było w niej takie niezwykłe: piękno tak dojmujące, że aż nierealne. Wyglądała jak swój własny posąg.
– Syluiso, minęło już trochę czasu od naszego ostatniego spotkania. – Podróżowałam. – Polarka powiedział mi, że widział cię na Atlantydzie. – Ach tak? Doprawdy ma bystry wzrok. Ciebie za to nie mogłam tam znaleźć, choć szukałam. – Ostatnio nie nawiedzam – odparłem. – Nie. Zagrzebujesz się pod śniegiem i siedzisz tam, dopóki star-
czy ci tchu. Jakubie, czy to właśnie robisz? Ledwie mogłem na nią patrzyć, bez mrużenia oczu. Była taka piękna. Obca była dla mnie jej uroda, zupełnie nie romska: Kaskady jasnych włosów, intensywny błękit oczu, długie smukłe nogi. Była Romką, wiedziałam to, ale już dawno temu przybrała urodę gajo, niezmienną zresztą. Znam ją już od osiemdziesięciu lat i nigdy nie postarzała się nawet o dzień. Jakby była
posągiem, niezniszczalną statuą. Ale ma w sobie coś więcej niż tylko zadziwiające piękno. Jest wcieleniem męskich marzeń o cielesności kobiety, jest wielką kurtyzaną. I Bóg jeden wie, jak dobrze gra swoją rolę. Bo dla niej te kusicielskie pozy to tylko gra. W jej wnętrzu płonie jakiś inny płomień, nieznany, niemożliwy do uchwycenia, coś znacznie głębszego niż chęć oglądania mężczyzn padających na
kolana przed jej urodą, syntetyczną zresztą. Kiedyś mogła być gruba, pomarszczona i potworna, mogła mieć kaprawe oczy, wałki tłuszczu i tępą twarz, a potem przemieniła się w boginię. Z tego, co się dowiedziałeś, nie wykluczam nawet, że kiedyś mogła być mężczyzną. Przed zamianą. – Zrezygnowałem z tronu – przerwałem milczenie. – Wiem. Abdykowałeś. Ale dlaczego udałeś się właśnie tutaj?
– Bo musiałem przemyśleć pewne rzeczy, a to jest dobre miejsce na przemyślenia. – Czyżby? – Mój umysł pracuje lepiej w chłodnych temperaturach, a puste przestrzenie, takie jak ta, pomagają mi skupić myśli na tym, co najważniejsze. Najważniejsze. Chciałem sięgnąć ku niej i przyciągnąć ją do siebie. Te piersi! Te usta! To było
najważniejsze i ten jej zapach wypełniający całe powietrze. Duchy Mulano tłoczyły się wokół wabione 71 przez tryskającą z niej energię, a ja czułem suchość w gardle… i ból w jądrach. Może lepiej by było, gdyby nigdy się nie zjawiła. Z duchem nie można się kochać, ale można go pożądać. – Jakubie, jakie są te najważniejsze sprawy?
Przeżyłem wszystkie moje żony, a Syluisa nie będzie jedną z nich. Ani nikt inny. Coś dziwnego i niezwykłego hipnotyzuje mnie w niej, ale jak na jedno życie miałem już zbyt wiele żon. Chyba nie pojąłbym Syluisy za żonę, nawet gdyby mnie zechciała, ale mimo to od czasu do czasu zadaję jej to pytanie, a ona zawsze odmawia. – Tylko przyszłość Królestwa jest ważna, Syluiso – odparłem. – Dlaczego to cię jeszcze obchodzi?
– Wciąż jestem królem. – Jesteś? Zdecyduj się wreszcie. Przecież podobno abdykowałeś. Nie możesz być królem i nie być królem w tym samym czasie. – Powiedzmy, że jestem na wakacjach. – Ach tak? A więc to są wakacje? – Czas przewartościowania pewnych rzeczy, czas przemyśleń. Wybieg taktyczny. Mogę wrócić na tron w ciągu minuty jeśli się zdecyduję.
Uśmiechnęła się. Błysk ust bez skazy, lśnienie nieporównanych oczu… – Wątpisz? – spytałem. – Nie wątpię, że w to wierzysz. – Ale ty nie wierzysz. – Ty naprawdę sądzisz, że możesz być i nie być królem w tym samym momencie. Powinnam od razu to zrozumieć. Jeśli ktokolwiek zna twoją duszę, to tylko ja.
– Co próbujesz powiedzieć? – Och, Jakubie! Znałam cię w czasach Cesaro o Nano, nim zostałeś królem. Pamiętam jak się upierałeś, że nigdy nie przyjmiesz tronu, że jeśli tylko ktoś ci spróbuje ofiarować władzę, odrzucisz mu ją prosto w twarz. Powtarzałeś to setki razy, a kiedy wreszcie jednak ofiarowali ci władzę, chwyciłeś ją i dzierżyłeś przez pięćdziesiąt lat. Myślisz, że wierzę w jakiekolwiek twoje deklaracje? Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, który może w tym
samym momencie popierać sześć rozbieżnych idei i w ogóle nie widzieć w tym sprzeczności. – Naprawdę nie chciałem być królem i odmówiłem. Raz i drugi, aż wreszcie pojąłem, że naprawdę muszę być królem i nie mam wyboru. Wtedy dopiero pozwoliłem im na to, by mnie ukoronowali. – A abdykacja? Dlaczego to zrobiłeś? 72 Jej głos zabrzmiał zadziwiająco miękko,
jakby przez moment przestała ze mną walczyć. Chyba naprawdę ją to obchodziło. Poczułem, że moje serce topnieje od ciepłych uczuć. Jakbym znów był młodym głupcem, takim jak Chorian. – Rzeczywiście chcesz wiedzieć? – spytałem. Przysunęła się bliżej. Jej aura zniknęła, a ona opadła niżej, stanęła na ziemi, i prawie znalazła się w moich ramionach. Jeden pocałunek, pomyślałem, i te różowe sutki
twardniejące pod dotykiem moich rąk. – Tak, chcę wiedzieć – odparła, wciąż pieszcząc mnie słodkim głosem. – To był wybieg taktyczny – wyjaśniłem. Wciąż paliły mnie wspomnienia tych ostatnich dni, nim wybiegłem przed Wielki Kris i zrezygnowałem. Czas rozpaczy i niepewności. Gdziekolwiek wtedy patrzyłem, widziałem tylko chaos i rozkład.
Aroganccy młodzi mężczyźni, kobiety starające się za wszelką cenę upodobnić do gaje, mieszane małżeństwa, gwiezdni piloci latający gdzieś chyłkiem ze swym drobnym przemytem, i to wszystko, co moim zdaniem oznaczało ostateczny upadek i dekadencję naszej niegdyś wspaniałej antycznej rasy. Sam starałem się sobie wmawiać, że przesadzam, że z wiekiem staję się zrzędliwy i konserwatywny, ale w końcu to wszystko eksplodowało we mnie,
nagle i w nie kontrolowany sposób; czułem, że wszystko się rozpada i że tylko jakiś desperacki ruch może nas ocalić. I wtedy zwołałem krisatorów i obwieściłem im, że abdykuję. I choćbym żył jeszcze dziesięć tysięcy lat, nigdy nie zapomnę tego wyrazu absolutnego zdumienia na ich twarzach, gdy usłyszeli moje słowa. Syluisa zmarszczyła brwi. Jakby jej słoneczną twarz nagle prze-
słoniła chmura. – Wybieg taktyczny? – powtórzyła. – Nie rozumiem. Wziąłem głęboki wdech. Nigdy dotąd nie mówiłem o tym z nikim otwarcie. Ani z Polarką, ani z nikim innym. Ale przed Syluisą nie zdołałbym niczego ukryć. Zdawało mi się, że sprawy w Królestwie idą źle, że straciliśmy z oczu nasz cel, że zagubiliśmy się, po to, by Królestwo znów odnalazło właści-wą drogę, musiałem potrząsnąć ludem, wstrząsnąć nim do głębi.
– Właściwą drogę? – Mówię o Gwieździe Romów. – Och, Jakubie. Usłyszałem w jej głosie i smutek, i miłość, ale też jakby ton wyższości, tak, wyższości. 73 – Gdzie są Romowie z Gwiazdy Romów? – zawołałem. – Chcemy wrócić do naszego prawdziwego świata, czy też już na zawsze mamy
być wygnańcami? Czy w ogóle nas to jeszcze obchodzi? Jedyne Prawdziwe Miejsce, Syluiso! Czy te słowa znaczą cokolwiek dla ciebie? Jej aura rozjarzyła się znowu i nie mogłem dostrzec jej twarzy. – Tłuści i zadowoleni z siebie, bogaci i osiadli: tym właśnie się stajemy. Pilotujemy nasze statki, służymy gaje, łasimy się do Imperium. Nie może tak być dalej. Jeśli raz stracimy z oczu to, co naprawdę ważne, stracimy swoją
tożsamość. Nie będziemy lepsi niż gaje. Czy tego właśnie chcesz? Ty może tak. Masz piękne włosy gajo i taką samą wąską kibić – mój gniew na nią wybuchł gwałtownie i wciąż się wzmagał. – Nie rozumiesz? Widziałem, jak mój lud zbacza z drogi, a ja, ich król, wiodłem ich ku katastrofie. Nagły podmuch wiatru smagnął śnieżne pustkowie i pchnął na nas biały pył. Płatki przeleciały przez nią, ale nie zwróciła na to uwagi.
– A abdykacja, Jakubie? – spytała cicho. – W czym to może pomóc?– Potrzebują mnie – odpowiedziałem. – Już wysłali posłańca, aby nakłonił mnie do powrotu. Uczynią więcej. Będą mnie błagać. Spytają o moje warunki, a ja im je podam i nie będą mieli wyboru. I będę znów królem, Syluiso. Ale wtedy będą musieli pójść za mną, gdziekolwiek ich powiodę. A ja powiodę, ich ku Gwieździe Romów. – Och, Jakubie – powtórzyła znowu.
Aura wokół niej rozjarzyła się jak jądro gwiazdy i w ogóle już nie mogłem dostrzec jej postaci, słyszałem tylko głos. Czyżby płakała wewnątrz tej energetycznej sfery? Nie. To był śmiech. Dziwka bez uczuć! Nienawiść, którą poczułem, miała moc wystarczającą, by pchnąć całą flotę statków z jednego krańca Galaktyki na drugi. 3
Czasami, kiedy byłem sam, czułem obecność cygańskich królów z zamierzchłych stuleci. Wszyscy oni znajdowali drogę do mojej duszy. Był tam Chavula – ten mały mężczyzna o ostrych rysach, 74 który zmusił gaje, aby pozwolili nam załadować się na ich statki. Był Ilika o ognistej rudej brodzie, który pokazał im, jak dokonuje się skoku – tej szybkiej przemiany energii umysłu Roma w siłę, która
jest w stanie przerzucić statki poprzez całe lata świetlne. Claude Varna – wielki odkrywca, ten który odnajdywał światy. Tavelara, Markko, Mateo, Pavlo Gitano… wszyscy oni przybywali do mnie i dzielili ze mną swe umysły, pchali mnie naprzód. Byli też inni, ciemne postacie bezimiennych, tych, którzy zaginęli w pomroce dziejów, ci ze starego świata – prości wodzowie pośród ziemskich szlaków, i starsi jeszcze –
władcy Atlantydy, a nawet królowie Gwiazdy Romów. W dniu, w którym stałem się Rom baro, wszyscy oni do mnie przyszli i nigdy mnie nie opuścili, a ja czułem ich obecność i byłem im wdzięczny. A kim byli ci, którzy czaili się we mgle? Nie mogłem ich dostrzec, ale czułem także ich obecność, tajemniczą i niepojętą. Chyba nawet wiedziałem, kim mogą być. Są tymi, którzy będą królami, następcy, władcy nie
narodzonej jeszcze przyszłości, kryjący się w zakamarkach mojej duszy. Rozumiałem, że będę musiał umrzeć, aby oni mogli się uwolnić i spełnić swoje przeznaczenie, i wiedza ta rodziła we mnie pewien ból, ale taka już jest kolej rzeczy. To było słuszne. Dajcie mi szansę wypełnić moje przeznaczenie, przyszli władcy, a wtedy ja da wam szansę wypełnić wasze. Syluisa śmiała się ze mnie. Niech się śmieje. Ja wiedziałem, po
co zrzekłem się tronu i miałem zamiar wykonać to, do czego zostałem zrodzony. Wybrano mnie, bo wizja w mojej duszy była silniejsza niż w innych, i nawet jeśli oni wszyscy stracili swoją wizję, we mnie ona wciąż żyła. Błagałem tylko o jedno – abym żył wystarczająco długo. Tylko o to. I tylko jednej rzeczy się obawiałem – że umrę, nim zdołam zwrócić Gwiazdę Romów memu ludowi. I co z tego, moglibyście spytać. Jeśli umrę, będę martwy, jakie więc to będzie miało dla mnie
znaczenie? Jeśli zadajecie takie pytanie, to znaczy, że nic nie rozumiecie. Miałem moc, by dokonać to, co musi być dokonane, a jeśli mając moc nie potrafię zrobić z niej użytku, będzie to marnotrawstwem i mój lud przeklnie mnie na wieki. Jeśli po tym życiu jest kolejne, pogoni za mną ich klątwa, a jeśli nie, to… nieważne. Muszę żyć tak, jakby wszyscy Romowie, którzy się dopiero urodzą,
obserwowali moje poczynania. Każdy mój postępek będzie kiedyś oceniany. 75 4 Myślicie może, że zdołałem potem odpocząć po tych wszystkich odwiedzinach? Wcale nie odpocząłem. Samotnością cieszyłem się niezbyt długo. Następny gość spowodował niejaką konfuzję. Był to bowiem diuk
de Gramont… albo jego doppelganger. Z początku nie miałem pewności i to właśnie spowodowało ową konfuzję. I zaniepokojenie. Julien de Gramont jest starym przyjacielem, któremu zresztą udawało się całe życie stąpać po bardzo cienkiej linie między dwiema nachodzącymi na siebie strefami wpływów: Królestwa Romów i Imperium, co zresztą świadczyło o jego nieprzeciętnym sprycie. Julien utrzymywał także, że jest
prawowitym pretendentem do tronu antycznego królestwa Francji. Francja była jednym z ważniejszych krajów na Ziemi, gdzieś około roku tysiąc siedemsetnego albo coś koło tego. Pozbyła się też dość dawno temu swoich królów, ale to było akurat w porządku – nie ma nic groźnego i szkodliwego w zgłaszaniu pretensji do tronu, który już nie istnieje. Nie mogłem tylko nigdy pojąć, choć Julien wyjaśniał mi to z siedem albo osiem razy, jaki sens ma ubieganie się o tron królestwa na
planecie, która już od dawna nie istnieje. Mówił, że to ma coś wspólnego z grandeur i gloire czy glwahr – tak to jakoś wymawiał. Francuski to bardzo dziwny język. Tak przy okazji, bo nie sądzę, żebyście kiedykolwiek zetknęli się z tym problemem, ukochana Francja diuka de Gramont była miejscem nie większym niż średniej wielkości plantacja na nie największych w końcu światach jak Galagala czy Xamur. Mimo to Francja miała
swoich królów, własny język, prawa, literaturę, historię i całą resztę. I swego czasu była nawet waszym krajem. Wiem o tym, bo raz tam wpadłem i to dla ścisłości właśnie gdzieś koło tych czasów, gdy pozbywała się króla. Dziwna sprawa z tymi gaje – podzielili swoją jedyną i do tego malutką planetę na setki jeszcze mniejszych krajów. Co zresztą dla nas, żyjących między nimi, było wyłącznie źródłem kłopotów. No, ale to się skończyło już
dawno temu. Przez pierwszych kilka lat na Mulano miałem przy sobie doppelgangera diuka de Gramont, który dzielił ze mną moje dobrowolne wygnanie. Był to jego pożegnalny prezent, który ofiarował mi po mojej abdykacji. Wiedział, że jestem miłośnikiem francuskiej kuchni, a on na tym polu był nie lada ekspertem. Pomyślał więc, że w miejscu wy-76 gnania przyda mi się własny francuski kucharz. Ale doppelgangery
trwają najwyżej niż rok albo dwa, może troszkę dłużej w tak zimnym klimacie, jaki panuje na Mulano. Potem więdną. Nie można też ich wskrzesić ponownie. Mój doppelganger Juliena także zniknął w zwykły sposób o przewidzianym czasie, kilka lat temu. Kiedy więc zobaczyłem to, co wziąłem za doppelgangera diuka de Gramont, stojące między mną a kołyszącymi się kłączami lasu, sięgające do listków i pakujące je do ust jakby oceniało ich zalety jako przystawki do obiadu, w pierwszej
chwili nie wiedziałem, jak się zachować. – Alors, mon vieux! – wrzasnął. – Mes hommages! Comment ça va? Sacré bleu*, jak tu zimno! Obrzuciłem go uważnym spojrzeniem i cofnąłem się o krok. Duchy – rozumiem, doppelgangery – też rozumiem, ale duchy doppelgangerów? Szorstkim głosem zapytałem więc: – Skąd się tutaj wziąłeś?
– Ach, czy to jest najmilsze powitanie, na jakie możesz się zdobyć, mon ami? – przemówił do mnie zraniony do głębi, swoim ultrafrancuskim, urażonym tonem. – Całą ponurą wieczność tkwię w opakowaniu kapsuły, żeby dotrzeć w to wstrętne, zapomniane przez Boga miejsce na krańcach wszelkiego cywilizowanego świata, a ty nie okazujesz najmniejszej radości na mój widok, żadnej przyjemności, żadnego ukontentowania. Tak po prostu
zapytujesz mnie bez cienia chociażby życzliwości i uprzejmości, skąd ja się tu wziąłem? Quel type! Co za człowiek! A gdzie uścisk? Gdzie pocałunek w oba policzki? Uniósł z desperacją ręce w górę i wymachując nimi, zasypał mnie potokiem francuskich słów jak oszalały robot translacyjny: – Joyeux Noël! Bonne Année! A quelle heure part le prochain bateau? J’ai le mal de mer! Faites venir le garçon! Par ici! Le voici!
Il faut payer! ** Podskakiwał przy tym jak szaleniec. Po chwili jednak ucichł, jakby nagle uszło z niego powietrze i tylko ze smutkiem wpatrywał się jak wydychana przez niego para zamienia się w sopelki lodu. – Więc nie jesteś ani trochę ucieszony, że mnie widzisz? – zapytał wreszcie cicho. * Alors… (franc.). – Cześć, staruszku! Wyrazy szacunku! Co słychać?
Do diabła (przyp. red.). ** Joyeux… (franc.). – Wesołych Świąt! Szczęśliwego Nowego Roku! O której odpływa następny statek? Cierpię na chorobę morską! Proszę zawołać kelnera! Tędy! Oto on! Trzeba zapłacić (przyp. red.). 77 Przyglądałem mu się uważnie. Doppelgangery czasami są przy samych krawędziach lekko przezroczyste. Ten nie był. Ten w ogóle nie wyglądał na doppelgangera. Miał
przeszywające, bystre spojrzenie Juliena i jego eleganckie ruchy. Jego małe czarne wąsiki i malutka bródka były równo przystrzyżone, tak że nawet jeden włosek nie śmiał wystawać z szeregu, co także było typowe dla Juliena. Doppelgangery bardzo szybko zatracają takie drobne szczegóły – entropia jest nieubłagana i ich struktura zaczyna się rozmywać. – A więc to ty naprawdę ty? – Oui – odparł. – To ja, naprawdę ja.
– Prawdziwy Julien? – Sacre bleu! Nom d’un chien! Do cholery! Prawdziwy, prawdziwy, prawdziwy! Co się z tobą dzieje, mon ami? Gdzie jest twój mózg? Czy to przez ten mróz… – To przez tego doppelgangera, którego mi podarowałeś – przerwałem mu. – Zastanawiałem się, w jaki sposób mógł się znów pojawić. – Ach, doppelganger! Doppelganger, mon vieux…
– Uwiądł już dość dawno temu, więc gdy go znowu zobaczyłem, kiedy, jak sądziłem znowu go zobaczyłem… – Oui. Bien sur. – Skąd mogłem wiedzieć? Doppelganger wraca już po swoim uwiądzie? To przecież niemożliwe. Myślałem, że to jakaś sztuczka. Może jakiś sprytny zabójca! Na włochatą dupę diabła, człowieku! A co ty byś pomyślał?
– A co myślisz teraz? Jeszcze raz uważnie mu się przyjrzałem. Gdy milczałem przez dłuższą chwilę, znowu wyraźnie posmutniał. Potem zaczął ponownie wymachiwać rękami i potrząsać głową na swój zwykły chaotyczny sposób. – Do licha, drogi przyjacielu! Mój mały Cyganku, ukochany Romie. Mój drogi Mirlifiche, szanowny Cascarrot. To ja! Prawdziwy Julien! Nie jestem doppelgangerem, ani zabójcą. Jestem jak najbardziej twoim Julienem
de Gramont. Uwierzyłeś wreszcie? No, powiedz coś, cygański królu! Tak, oczywiście. Jak mogłem wątpić? On był nie do podrobienia. Żaden doppelganger nie mógł okazywać tak silnych uczuć i pasji. Poczułem zakłopotanie. Poczułem skruchę. I przede wszystkim poczułem się jak ostatni głupiec. Wzięcie kogoś za jego doppelgangera nie jest może śmiertelną
urazą, ale z pewnością nie jest też miłe, a wyrządzenie tego biednemu 78 Julienowi de Gramont, z jego królewskimi roszczeniami i gorącym galijskim temperamentem… Cóż było robić, przeprosiłem go jak najgoręcej, chociaż twierdził, że to tylko drobne nieporozumienie, i zaprosiłem go do igloo, gdzie postawiłem przed nim wielką czarę pełną gorącej kawy. Była to prawdziwa antyczna romska kawa – czarna jak diabeł, gorąca jak piekło,
słodka jak miłość. Po chwili też nasze drobne nieporozumienie zostało całkowicie zapomniane. Julien przyniósł mi sporo podarków. Całe dwie kieszenie podprzestrzenne. A teraz właśnie wydobywał je z innego wymiaru i dumnie układał na podłodze igloo. Stary, kochany Julien, wciąż dbał o mój żołądek. – Homard en civet, homar w szczypiorkowym sosie – zaanonsował, wydobywając jedną z tych
zmyślnych puszek, która sama potrafiła podgrzać posiłek prawie natychmiast po wciśnięciu znajdującego się na niej guzika. – Carré d’agneau rôti au poivre vert. Fricassée de poulet au vinaigre de vin. Pommes purées. Filets mignons de veau au citron. Wszystko podpisane, mon ami. Wszystko oryginalne, francuskie. To nie są te groteskowe dania pastuchów z Galgali, nie ta ohydna owsian-
ka z Kalimaka, ani te trzęsące się galaretowate potworności z Megalo Kastro. O tutaj! I tutaj! Lubisz nerki? Lubisz słodkie pieczywo? Fricassée de rognons et de ris de veau aux feuilles d’epinards. Eh, mon frére? Coquilles Saint-Jacques? Pâté de fruits de mer en croute? Bouillabaisse marseillaise? Przywiozłem ci wszystko. – Julien, rozpieszczasz mnie. – Przywiozłem dość, żebyś się odżywiał jak istota ludzka przez
dwa, albo nawet trzy lata. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić na tym dzikim odludziu. Dwa lata dobrego francuskiego jedzenia – spojrzał na mnie bystro. – A jak długo jeszcze zamierzasz tu być, mon cher? Dwa lata? Trzy, cztery? – Czy właśnie po to tu przyjechałeś, by zadać to pytanie? Na policzki Juliena wypełzł rumieniec. – Martwię się o ciebie. Już tak dawno temu opuściłeś cywilizo-
wane światy. Smutek mnie ogarnia. Smutek też panuje pośród twoich ludzi. Jesteś osobistością wielkiej wagi Jakubie. – Czasami miał kłopoty z idiomami. – My Romowie – odpowiedziałem mu – mówiąc, że ktoś jest osobą wielkiej wagi, mamy na myśli jego okrągłe kształty. Czyli jestem człowiekiem z wielkim brzuchem? 79 Spojrzałem na puszki zawalające igloo.
Julien już wyładował co najmniej sto, a drugie tyle tkwiło jeszcze zapewne w jego podprzestrzennych kieszeniach. Poklepałem się po brzuchu, który w rzeczy samej ostatnimi laty zdołał nabrać prawdziwie królewskich rozmiarów. – Julien, więc dlatego przywiozłeś tu to wszystko? Żebym stał się człowiekiem jeszcze większej wagi? – Jakubie, wzywają cię światy. – Jego śmieszny francuski akcent
nagle gdzieś się zapodział. Mówił teraz najczystszym imperialnym. – Panuje tam chaos, bo brak jest króla. Statki błąkają się po bezdrożach, nasiliło się piractwo, spory między znaczącymi ludźmi pozostają nie rozstrzygnięte. Twój lud cię potrzebuje. Nawet Imperium cię potrzebuje. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? – Julien, nie obraź się, ale chciałbym wiedzieć, kto cię tu przysłał. Zmieszał się wyraźnie. Nerwowo skubał bródkę. Przekładał pusz-
ki, przyglądał się nalepkom… Moje pytanie wciąż wisiało w próżni między nami – Co masz na myśli mówiąc, że ktoś mnie tu przysłał? – spytał wreszcie. – To chyba nie jest takie skomplikowane pytanie? – Przyjechałem tutaj, bo jesteś potrzebny. Brakuje ciebie. – Nie chowaj się za formą bezosobową. Komu jestem potrzeb-
ny? Kto twierdzi, że mnie brakuje? Kto ci zapłacił, żebyś gniótł się w kapsule i przyleciał tutaj pogadać ze mną? Odpowiedział po dłuższej chwili i dość ponuro: – To był Periandros. – Aha. Co za niespodzianka. – Jeśli wiedziałeś, to po co pytasz? – Żeby sprawdzić, co mi odpowiesz. – Jakubie!
– Już dobrze. Więc wysłał cię Periandros. Czy to znaczy, że następny przybędzie tu człowiek Narii? Zmarszczył brwi. – Co masz na myśli? – Mam na myśli trzech lordów Imperium. Człowiek Sunteila był tu zaledwie parę dni temu. Teraz ty przemawiasz w imieniu Periandrosa. Mogę więc chyba przypuszczać, że numer trzeci także zechce się ze mną skontaktować? A może też
arcykapłan albo nawet, niech Bóg wybaczy, sam Imperator? Jeśli Imperator wciąż jeszcze żyje? – Imperator wciąż żyje – potwierdził Julien. – A o co chodzi z tym posłem Sunteila? 80 – Przysłał tu młodego Roma o imieniu Chorian. – Znam Choriana. Bardzo młody, ale bardzo zdolny, i bardzo podstępny, jak wszyscy Romowie.
– Naprawdę myślisz, że jesteśmy podstępni? – I czym to martwi się Sunteil? – spytał Julien, nie zwracając uwagi na mój sarkazm. – Tym, że abdykowałem tylko po to, by się przyczaić, że wrócę do Imperium, gdy będę najmniej oczekiwany, i narobię jeszcze więcej kłopotów. Twarz Juliena rozjaśniła się uśmiechem. – Bo też po to właśnie abdykowałeś. A
pytanie, jakie zadaje sobie Sunteil, dotyczy raczej tego, co tak naprawdę planujesz, i jak można cię przekonać, byś zaniechał swojej gry. Nie skomentowałem jego słów, ale chyba na to nie liczył. Przypatrywał mi się tylko przez chwilę, a jego brwi drgnęły niemal niezauważalnie. Potem zaczął bez słowa wędrować po igloo, podnosząc to ten, to inny przedmiot, dotykając najdroższych mi rzeczy doświad-
czonymi ruchami handlarza antyków, co zresztą było jednym z zawodów, którym niegdyś się trudnił. Nie protestowałem. To nie mogło niczemu zaszkodzić. Pogładził jasnożółte, jedwabne diklo – romski szal, który ktoś kiedyś nosił na zaginionych, i zapomnianych ziemiach Bułgarii piętnaście wieków temu. Dotknął welonu La Chungi. Potrząsnął rytmicznie kilka razy starożytnym tamburinem, a potem oparł dłonie delikatnym ruchem na lavucie – cygańskich skrzypcach –
przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jak zresztą wszystkie te rzeczy, i pamiętającej jeszcze czasy, gdy istniała Ziemia. – Mogę? – spytał. – Proszę. Wpasował skrzypce pod brodę, przez moment stroił pudło, po czym sięgnął po smyczek, i spowodował, że stary instrument roześmiał się, potem załkał, a wreszcie wydał z siebie pieśń. I to wszystko w ośmiu, dziewięciu taktach. Spojrzał na
mnie z tryumfem, a oczy gorzały mu niezwykłym blaskiem. – Grasz jak Rom – powiedziałem. Wzruszył ramionami, lekceważąc swoje umiejętności. – Prawisz pochlebstwa jak Rom. – Gdzie się tego nauczyłeś? Zagrał jeszcze dwa takty. – Wiele lat temu, na Sidri Akrak. Był tam stary Rom. Nazywał się Bicazului, Cygan. Grywał na targowisku przed pałacem hierarchy i Pe-
6 – Czas trzeciego wiatru 81 riandros wysłał nawet jednego ze swych falangistów, aby zaprosił go do środka. Przez następne półtora roku ten Bicazului był muzykiem nadwornym. Grał na lavucie, na pandero, na cytrze, na wszystkim. Poprosiłem go, żeby nauczył mnie kilku starych melodii. – Och, Julien, czasami muszę sam siebie przekonywać, że nie
jesteś Romem. – Czasami ja muszę robić to samo – roześmiał się. – I co się stało z tym twoim Bicazului? Jak myślisz, gdzie jest teraz? – To działo się tak dawno temu. – Julien znów powrócił do swoich gwałtownych gestów. – A on był bardzo stary. Odłożył instrument, podszedł do okna i zapatrzył się w widok
na zewnątrz. Żółte słońce wisiało już nisko nad horyzontem, chmury gęstniały… nadciągała burza śnieżna. Macki drzew poruszały się wolniej niż zazwyczaj. Po chwili milczenia odwrócił się do mnie. – Jakubie, podoba cię się tutaj? – Dla mnie tu jest pięknie. I tak spokojnie. – Vraiment? Naprawdę? – Tak. Vraiment. Tutaj naprawdę jest spokój.
– Dziwne miejsce, by w nim spędzać jesień życia. Te pola lodowe, zaspy śnieżne… – I spokój. Nie zapominaj o spokoju. Co znaczy trochę śniegu, skoro mam tu taką ciszę i spokój? – A te ruchome zielone odrosty? Co to jest? – W jego głosie brzmiało obrzydzenie. – Les tentacules terribles. Les poulpes terrestres, macki, ośmiornice podziemne? – Wzdrygnął się starannie wy-
pracowanym, eleganckim ruchem. – To są drzewa – powiedziałem. – Drzewa? – Owszem, drzewa. – Aha. Czy one też wydają ci się piękne? – To jest mój dom. – Ach. Oui, oui. Wybacz, przyjacielu. Stanąłem przy oknie obok niego. Wciąż miałem w uszach dźwięki, jakie wydobył ze skrzypiec, wciąż
też słyszałem swoje ostatnie słowa, powracające do mnie echem. „To jest mój dom, to jest mój dom”. Przez moment chciałem mu zaproponować wyjście na zewnątrz, by pokazać mu świecącą tak wyraźnie na tutejszym niebie czerwoną Gwiazdę Romów. 82 Julien, powiedziałbym. Skłamałem ci. Mój dom jest tam. Tak
bym mu powiedział. Chociaż, nie. Ten człowiek jest mi drogi, ale nawet on by tego nie zrozumiał. On jest gajo. Jest gajo. Znów powróciła do mnie melodia, którą grał, i jeszcze raz powtórzyłem sobie w myślach: Och, Julien, czasami muszę sam siebie przekonywać, że nie jesteś Romem. 5 C zuł się najwyraźniej zakłopotany, że tak niechętnie dotąd wyra-
żał się o Mulano, dlatego też później zaproponował krótki spacer, w czasie którego mógłbym pokazać mu piękno tutejszej natury. Wiedziałem, że miał dość czasu, by rozejrzeć się po okolicy, kiedy szedł przez las z miejsca, gdzie wyrzuciła go kapsuła – po prostu teraz starał się jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Wyszliśmy więc na spacer, i pokazałem mu z bliska drzewa, spływające z gór lodowe jęzory, posępne kły odległych gór, którym już zdążyłem nadać
nazwy. – Masz rację – powiedział wreszcie. – To miejsce jest na swój sposób bardzo piękne. – Na swój sposób… taa. – Mówię szczerze. – Wiem, Julien. – Mój drogi przyjacielu. Chodźmy. Myślę, że nadszedł już czas na obiad. Weszliśmy do środka.
Julien długo przeglądał swoje puszki, aż wreszcie wybrał jedną i wcisnął kciukiem znajdujący się na niej przycisk. Wnętrze puszki rozgrzało się błyskawicznie, Julien zaś sięgnął do kieszeni podprzestrzennej i dobył z niej butelkę czerwonego wina, którą też natychmiast odkorkował. – Le déjeuner, obiad – obwieścił. – Cassoulet á la maniére de Languedoc, zapiekanka po langwedocku. To było długie, mroźne
przedpołudnie, ale potrawka postawi mnie na nogi. Podać chleb? Znów pochylił się nad kieszenią i wydobył z niej bagietkę, która wyglądała tak, jakby była upieczona najwyżej trzy godziny temu w Pa83 ryżu. Przez moment przygotowywanie posiłku całkowicie pochłonęło jego uwagę. Ale tylko przez moment. Po chwili powrócił do naszej rozmowy
tak, jakby w ogóle nie było tej dłuższej przerwy. – Nie wierzę, aby Sunteil obawiał się twojego powrotu. Myślę, że to raczej twoja nieobecność go trwoży. – Polarka też tak uważa. – Polarka? On też tu zawitał? – Jego duch. I wciąż tu jest. Może nawet teraz, gdy sobie tak spokojnie jesz, stoi ci za plecami. Na chwilę zamilkłem, przełykając
smakowity kęs i popijając go kilkoma łykami wina. Przełykałem dość głośno, by w pełni pokazać, jak bardzo je doceniam. – Julien, to jest naprawdę wspaniałe. Gdybym miał być gajo w następnym życiu, chciałbym być Francuzem, żyć we Francji i jeść takie rzeczy trzy razy dziennie. – Cygański król czyni mi wielki zaszczyt swymi pochwałami. – Były cygański król.
– Zachowujesz tytuł aż do śmierci… albo dopóki sąd Wielkiego Krisu nie pozbawi cię go formalnie. Twoja abdykacja wedle romskiego prawa nic nie znaczy. O czym zresztą doskonale wiesz. – Czy jesteś tak samo dobrym prawnikiem jak kucharzem? – spytałem. – Jak wiesz, Jakubie, sprawa twojej sukcesji jest dla mnie niezwykle ważna. Można rzec, że jest moją pasją, moją wielką obsesją.
– Myślałem, że twoją pasją jest jedzenie – odparłem, może zbyt ostro. – A twoje obsesje dotąd zawsze miały coś wspólnego z kobietami.– Nie drwij ze mnie. Tym razem go dotknąłem. Było mi przykro i powiedziałem mu to. Miał może trochę wad, ale bądź co bądź był moim starym przyjacielem i drogą mi osobą. – Nikt nie rozumie tej abdykacji – kontynuował po dłuższej chwi-
li. – Widzą to jako zdradę wszystkiego, co przyświecało ci podczas twego długiego i honorowego życia. Mógłbym łatwo się wytłumaczyć. Czy on naprawdę myślał, czy ktokolwiek naprawdę myślał, że odszedłem bez żadnej istotnej przyczyny? Że po prostu odrzuciłem koronę dla zabawy? Przyznam się wam, że na Mulano bywały noce, kiedy budziłem się mokry od potu i przerażony moim własnym idiotycznym wyborem. Ale jednak przez
84 większość czasu byłem pewny, że nie był to błąd, i nie chciałem też aby oni wszyscy, wielcy Lordowie Imperium i najważniejsi spośród nas, tak myśleli. Czy naprawdę mogli wierzyć, że byłem aż tak lekkomyślny, taki kapryśny, taki nieodpowiedzialny? Ja? Mów więc, Jakubie! Wytłumacz swoje postępowanie! Broń się! Teraz jest właściwy moment.
Ale wciąż jeszcze brzmiał mi w uszach śmiech Syluisy. Przypomniałem też sobie po raz kolejny, że Julien, mój stary i oddany przyjaciel, jest gajo, jest uchem cesarza, i jest opłacany bezpośrednio przez lorda Periandrosa. Dlatego też powiedziałem tylko: – Zbyt długo dzierżona władza traci moc. Sam wiesz, co się dzieje, gdy zbyt długo trzymasz otwartą butelkę szampana. – Ale nie wierzę, by to właśnie stało się
z tobą, mon ami. – Jak długo byłem królem? Czterdzieści lat? Pięćdziesiąt? Wystarczy. – Więc co zamierzasz? Siedzieć tutaj, na tej kupie lodu i śniegu, wybacz, ale nie mogę jednak polubić tego miejsca, i patrzeć na te niesympatyczne zielone powyginane łodygi? I tak do końca życia? I nic poza tym? – Do końca życia? No, tego jeszcze nie
wiem. Ale ostatnio to właśnie robiłem, i jestem szczęśliwy nadal mogąc to robić. I zostanę tu, póki nie przestanie mi to sprawiać przyjemności, a jeśli przestanie… – Tego właśnie nie mogę pojąć. Moment znudzenia, urażona duma i rzucasz wszystko? – Pozwól, Julien. Wiem, co robię. – Wiesz? – Wiem, że skończyłem z królowaniem. Czy to ci nie wystar-
cza? Do cholery, Julien, pozwól, bym sam decydował o własnych sprawach! Odepchnąłem ze złością talerz i wyszedłem na dwór. Patrzyłem na kołyszące się delikatnymi ruchami zielone kłącza i wsłuchiwałem się w swój własny ciężki oddech. Posłałem w myślach pozdrowienia wątrobie, trzustce, jelitom: halo, jesteście tam, moi starzy przyjaciele? A moje organy wewnętrzne przyjaźnie odpowiedziały: halo, a ty czy
tam jesteś? Znaliśmy się i rozumieliśmy tak dobrze. Podziwiałem je, a one też mnie szanowały. Łączyła nas dobra wspólna przeszłość, i jeśli żadne z nas nie popełni błędu, czeka nas jeszcze co najmniej dwieście wspólnych lat. Może nawet więcej. Pomyślałem o tym, i zaraz poczułem się lepiej. Pomyślałem też o dzisiejszym posiłku, o winie, o śniegu, który nagle zaczął zasypywać mnie swymi wirującymi na 85
wietrze płatkami. Nie chciałem tylko myśleć o jednej rzeczy – o ponownym byciu królem. Nie chciałem tego. Właśnie to wyjątkowe uczucie, że nie posiadam władzy, dawało mi ostatnio energię i szczęście. W moim umyśle pojawiły się nagle przepięknie wyuzdane myśli, które nie miały nic wspólnego z tym, co mówił Julien. Patrząc na zielone, wijące się wokół kłącza, odczułem dziwne mrowienie we-wnątrz ciała. Mógłbym tam pójść, pomyślałem, i położyć się nagi
między nimi, a one pieściłyby mnie jak kochanka. Wyobraziłem sobie setki tych kłączy, jak dotykając mojego ciała, przesuwają się po wszystkich jego czułych miejscach, wiedząc doskonale, co sprawia mi największą przyjemność. Ssących, trącających, łaskoczących, oplatających. O, tak! Tak, tak dobrze. Bardzo dobrze! Zacząłem dryfować w tę erotyczno-botaniczną fantazję, w to dziwaczne pożądanie. Cudowne potrawy w żołądku i
wyborne wino, które uderzyło do głowy, już sprawiły, że czułem się wspaniale, a teraz także lędźwie zaczęły dostarczać mi rozkosznych bodźców. Mimo wieku wciąż byłem w stanie reagować na nowe doznania. Zwróćcie na to uwagę, wy wszyscy! Uczcie się! Sądzicie, że na starość ogień przygasa? Nie. Nawet na tym chłodnym świecie. W najmniejszym stopniu. Nigdy. Julien stanął za moimi plecami i jego głos brutalnie wdarł się
w moje marzenia. – Jakubie, a twój lud? Pozostawisz ich już na zawsze bez króla? Pozwolisz na unicestwienie gildii pilotów? Wizja orgazmu z udziałem roślin prysła jak przekłuty balonik i byłem wściekły na Juliena, że to zrobił. Powinien wiedzieć. To był moment zamyślenia, uświęcona chwila, podróż do wnętrza własnej jaźni, a on bezmyślnie to zniszczył i on mienił się Francuzem?
Ale powstrzymałem wybuch gniewu. Powstrzymałem go przez wzgląd na naszą starą przyjaźń. Zamiast mu nawymyślać, odezwałem się tylko ponuro: – Krisatorzy wiedzą, co należy czynić. Jeśli chcą nowego króla, mogą obwieścić, że tron jest pusty i wybrać kogoś. Romowie mogą też doskonale poradzić sobie bez króla, nie tylko przez pięć lat, lecz i przez pięćdziesiąt, czy pięćset. Francuzi jakoś sobie radzili, prawda? Dobre trzynaście wieków.
– I już ich nie ma – wtrącił cicho Julien. – Co masz na myśli? – Nie ma nas. Nie istniejemy. Została po nas pamięć, przepisy kulinarne i piekielnie trudny język, który mało kto rozumie. Czy tego też chcesz dla swego ludu, Jakubie? 86 – My jesteśmy Romami. Istnieliśmy zanim pojawili się Francuzi, Anglicy, Niemcy czy jakiekolwiek z milionów plemion Ziemi i po-
zostaniemy Romami, z królem czy bez niego. Sięgnąłem po wino i pociągnąłem tęgi łyk. Na moment zapadła cisza. Było wspaniałe i kiedy mój gniew nieco osłabł, nie omieszkałem powiedzieć o tym Julienowi. Może i Francuzi są wymarłą rasą, ale ktoś jednak wciąż wie, jak zrobić prawdziwe Bordeaux. – Dlaczego więc lord Periandros wysłał cię do mnie? – spytałem w końcu.
– Imperator jest stary i słaby. – To nie jest zaskakująca wiadomość. – Ale teraz koniec jest naprawdę blisko. Rok, góra dwa, ale nie dłużej. – I co z tego? Po prostu Romowie nie będą jedynymi, przed którymi stoi problem elekcji. – Jakubie, sprawa jest poważna. Jest trzech Wysokich Lordów, a Imperator nie wskazał żadnego z nich.
– Wiem. Niech więc ciągną słomki. – Mają wielkie wpływy i są bardzo zdeterminowani. Jeśli Imperator umrze, nie wskazując następcy, może wybuchnąć wojna o tron. – Nie – zaprzeczyłem gwałtownie potrząsając głową. – To jest absolutnie niewyobrażalne. Myślisz, że to średniowiecze? – Myślę, że to rok trzy tysiące sto dziewięćdziesiąty piąty. Jakubie, chodzi o Imperium składające się z setek planet, a od czasów Rzymu i
Bizancjum w ludzkich duszach, o ile wiem, nie zaszła żadna poważna zmiana. Periandros nie będzie siedział bezczynnie i patrzył, jak Sunteil przejmuje tron, ani też Naria nie ustąpi dobrowolnie miejsca Periandrosowi, ani też… – Julien, nie będzie już więcej wojen. Ludzkość się zmieniła. Sprawiły to podróże międzygwiezdne. – Tak sądzisz? – Wojna jest staromodna i niepotrzebna – powiedziałem z opty-
mizmem. – Jak wyrostek robaczkowy, albo mały palec u nogi. Jeszcze pięćset lat, i nikt nie będzie się rodził z wyrostkiem robaczkowym. A jeszcze z tysiąc lat, i prawdopodobnie nie będzie także małych palców u nóg. Wojny to już przeszłość. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. W czasach Imperium Galaktycznego stanowią już tylko anachronizm.Sam się rozgrzałem tą ognistą retoryką. W moim wieku to niebezpieczne, ale gnałem dalej.
87 – Nie było żadnej poważnej wojny od… sam nie wiem, odkąd. Od setek lat, tysiąca może. Od czasu zniszczenia Ziemi wraz z całym śmietnikiem irracjonalnych zwyczajów, jakie tam panowały. Ogarnął mnie niezwykły zapał. – Wojny są nie do pomyślenia w dzisiejszym galaktycznym społeczeństwie! Nie tylko nie do pomyślenia, one są niemożliwe ze względu na logistykę!
– Nie bądź tego taki pewien. – Och, Julien, dlaczego jesteś takim pesymistą? – Tylko realistą, mon ami. W jego oczach dostrzegłem nagle dziwny smutek, powiedziałbym nawet, że niezwykle dziwny jak na niego. Najwyraźniej bardzo się tym wszystkim przejmował. Oczywiście ja też się przejmowałem, ale nie aż tak. W końcu od pięciu lat byłem jako outsider. Czyżbym utracił
kontakt z rzeczywistymi wydarzeniami? Nie. Na pewno nie. – Łatwo jest wyciągnąć z lamusa pomysł, że wojna rozwiązuje wiele spraw – powiedział. – Najwyżej go trochę zmodyfikują. Będzie to wojna międzygwiezdna, ale równie krwawa i niszczycielska, jak niegdyś. To nonsens, pomyślałem. Roześmiałem mu się prosto w nos. Julien, porzuć te mroczne ponure, apokaliptyczne fantazje. Zasrane
strachy. Wojna? Między gwiazdami? Jeśli tak wpływa na niego wino, może powinien przejść na wodę. Zaczynał mnie trochę złościć. – Daj spokój – mruknąłem. – Jestem już za stary, żeby mnie w ten sposób straszyć. – Zazdroszczę ci, bo ja jestem okropnie przerażony. – Czym? – wrzasnąłem. Zachował spokój. Śmiertelny spokój. – Powstaje zbyt wielka próżnia, brakuje
jasno wskazanego następcy, a próżnia może zrodzić rozłam, przyjacielu. Im większa próżnia, tym większy będzie potem rozłam. Z tym ciężko było dyskutować. Pociągnął prostą linię od polityki do fizyki. A z fizyką nigdy nie dyskutuję… – Rozładują to jakoś – zapewniłem go, ciszej jednak, i bez poprzedniego przekonania. Zdaje mi się, że teraz sam zaraziłem się poczuciem niepewności jutra. – Dogadają się.
Opracują jakiś racjonalny podział władzy. Może nawet podział Imperium, kto wie? Czy to taki zły pomysł? – A mamy do czynienia nie z jedną próżnią, lecz z dwiema – Julien mówił tak, jakby w ogóle nie słyszał moich słów. – Nie ma też Króla Romów. 88 – Julien, nie zaczynaj znowu. – Słuchaj, Jakubie. Co byś powiedział, gdybym ci zapropono-
wał – odkładając na razie na bok kwestię twojego powrotu na tron – abyś wrócił do Imperium i zażądał audiencji u Imperatora? On cię przyjmie, czy jesteś królem czy nie, a wtedy mógłbyś mu wyjaśnić naturę kryzysu. Teraz zrozumiałem jego prawdziwą grę i nie podobała mi się. – I wspomniał imię Periandrosa jako potencjalnego następcy? Julien wzruszył ramionami.
– Sądzisz, że jestem aż tak niezręcznym dyplomatą, by ci to proponować? – Ale jesteś zwolennikiem Periandrosa, prawda? – Jestem zwolennikiem stabilności. Należę do kręgu Periandrosa, ale mimo to wolałbym widzieć na tronie Sunteila albo Narię niż oglądać Imperium rozdarte przez wojnę domową. Chodzi mi o to, żeby w ogóle był jakiś następca. I ty możesz tu pomóc. Nikt inny nie
ośmieli się rozmawiać z Imperatorem o takich sprawach. – Julien, przecież abdykowałem. – Bez ciebie brakuje tam równowagi. – Polarka powiedział to samo, i mniej więcej tymi samymi słowami, a właściwie nawet nie Polarka, lecz jego duch. Niech sobie brakuje równowagi. Mam w dupie równowagę. – Jakubie… – W dupie, powtarzam! – Ale możliwość wojny…
Zamachałem niecierpliwie ręką, jakby jego słowa były natrętnymi owadami. – Jakubie, zechciej to rozważyć. Ryzyko, jakie wiąże się z niestabilnością… – Nie – uciąłem krótko. – Starczy. Milczeliśmy długą chwilę. – Jak nazywa się ta rzecz, którą jedliśmy ostatnio? – zapytałem po jakimś czasie.
– Cassoulet, mon ami – odpowiedział z westchnieniem. – A jak to się robi? Zawsze można zagadać Francuza, pytając go o przepis kulinarny. – To jest kiełbaska z czosnkiem, pierś jagnięcia, i kotlet wieprzowy. Do tego dodaje się białą fasolę i… – Jest wspaniały – powiedziałem. – Absolutnie wspaniały. Wezmę chyba jeszcze trochę. 89
6 Z apadła noc. Siedzieliśmy w milczeniu. To przywilej starych przyjaciół – móc siedzieć razem w milczeniu, i nie czuć skrępowania. Śnieg wciąż wściekle bił w okno. Potem burza powoli zaczęła się oddalać, a niebo rozpogadzać. Gwiazdy przebiły się przez rzedniejącą zaporę chmur i zabłysły jasno na tle głębokiej czerni nocy, jaką można podziwiać tylko na nie zamieszkanych światach.
Czułem sytość w brzuchu, a na ramionach ciężar całego Wszechświata. Co za olbrzymi, niewyobrażalny mechanizm: miliardy gwiazd podążających swymi świetlistymi szlakami i krążące wokół nich tryliony światów, a to wszystko obraca się wokół nie znanej nam osi. Wszystko połączone ze sobą, splecione niewidzialnymi nićmi, niezrozumiałymi siłami, chociaż nam się wydaje, że je rozumiemy. A potem pomyślałem o tym naszym
malutkim zakątku Wszechświata, naszej kropce na jego mapie, tych kilku setkach światów w jednej tylko Galaktyce… Galaktyce, która wydaje się nam tak olbrzymia, gdy przez nią podróżujemy, ale która jest tylko maleńkim ściegiem w gigantycznej tkaninie. Światy ludzkości, gaje i Romów, Królestwo i Imperium. Wszystkie nasze zawiłe walki i intrygi… jak maleńkie były wobec ogromu przestrzeni. Były maleńkie, to prawda, ale nie nieistotne. Bo czym byłby Wszechświat, gdyby nie istniał atom, i jeszcze na-
stępny i następny, i każdy z nich równie ważny w olbrzymiej strukturze wszechrzeczy. Nie, nie były nieistotne. Nic nie jest nieistotne. Zabierz jeden atom z tej budowli, a wszystko może ulec zagładzie. A więc w tym małym zakątku Wszechświata, który dla nas jest wszystkim, niedługo będzie potrzebny nowy Imperator. Dobrze wiedziałem, co oznacza taka sytuacja. Widziałem śmierć Czternastego Imperatora, a jestem też na tyle wiekowy, by pamiętać ostatnie dni
Trzynastego. Przebywanie blisko umierającego Imperatora jest równie niebezpieczne, jak przebywanie koło umierającej gwiazdy. Gwiazda taka świeci sobie spokojnie przez dziesięć miliardów lat, a potem nagle jej czas dobiega końca. W jednej chwili dziki taniec gorących jąder atomowych zamiera i w miejscu, gdzie kiedyś było źródło światła, zostaje tylko chłodna nicość. Pojawia się próżnia i wciąga w swe wnętrze wszystko, sięgając aż po najdalsze krańce Wszechświata.
Łatwo można zostać zdmuchniętym przez ten podmuch wiatru, kiedy stanie mu się na drodze. 90 (Oczywiście wiem, że w przestrzeni między gwiazdami nie ma powietrza. Nie bądźcie głupcami, którzy biorą wszystko dosłownie. Starajcie się pojąć sens tego, o czym mówię.) A teraz umiera piętnasty, i gigantyczne tornada wkrótce już ude-
rzą, a potem, kiedy ucichnie ich ryk i zapadnie znów martwa cisza, ktoś zostanie Szesnastym i chwyci Wszechświat w swoje ręce. Sunteil, Periandros, Naria… taki mieliśmy wybór. Trzej lordowie Imperium. Żadnych niespodzianek, wszystkich ich dobrze znałem. Byłem świadkiem tego, jak pojawili się z nicości, i jak rosła ich potęga. Rok po roku, poprzez subtelne manewry i intrygi, każdy z nich tworzył swoje prywatne imperium, a teraz pozostał im jeszcze tylko jeden
krok. Każdy z nich czai się do tego niego, wyczekuje, aż nadejdzie ten moment. O ile łatwiejszy dla wszystkich byłby ten czas, gdybyśmy zawczasu ustanowili w Imperium monarchię dziedziczną. Następca byłby wówczas wszystkim dobrze znany. Nie musielibyśmy cierpieć strachu i chaosu interregnum. Ale też z drugiej strony, jest to czas dla biurokratów, na których barkach tak naprawdę spoczywa cały
system, czas, by wyłonić nowego władcę i opracować nowe sposoby utrzymywania go pod kontrolą; aby po zmianie władzy wszystko poszło znów właściwą drogą. Na pierwszy rzut oka monarchia dziedziczna wydaje się wygodniejsza dla wszystkich. Jednak w dłuższej perspektywie jest katastrofalna. Historia monarchii dziedzicznych pokazuje nam jasno, że niczym się one nie różnią od gry w kości. Czasami zdarzy się nawet
pięć czy osiem dobrych rzutów pod rząd, ale to nie może trwać w nieskończoność, i prędzej czy później wszystko się spieprzy. Historia jest usłana rdzewiejącymi wrakami monarchii dynastycznych. To znaczy historia gaje, bo my, Romowie, zawsze mieliśmy dość rozsądku, by polegać tylko na wybieranych przywódcach. Spośród tych, którzy niedługo mieli sobie skoczyć do gardła, mnie osobiście najbardziej odpowiadał
Sunteil. W tym człowieku siedział stary diabeł. Paskudny był sam błysk jego oczu. Sunteil pochodził z Feniksa w systemie Haj Qaldun, ojczystego świata Choriana, świata piaszczystych pustyń i bezlitosnego słonecznego żaru. Jeśli ten żar Feniksa nie doprowadzi cię do szaleństwa, to z pewnością musi uczynić cię twardym i przebiegłym. Romowie z Królestwa mają takie powiedzenie: „Trzykrotnie policz swoje zęby, jeśli całował cię
Feniksjanin”. Sunteil był właśnie taki. Mroczny i przebiegły. Ktoś w moim rodzaju. Niemal mógłby być Romem. 91 Julien natomiast opowiadał się za Periandrosem. Tego nie mogłem zrozumieć. Za tym nudnym, małym księgowym. To zupełnie nie był człowiek w typie Juliena. Czym Periandros mógł go kupić? Obiecał mu, że zbuduje dla niego jakąś nową Francję? Że posadzi
go na jej tronie? Ojczystą planetą Periandrosa jest Sidri Akrak, świat, na którym kudłate potwory o pyskach rodem z koszmarnych snów biegają z wrzaskiem po ulicach miast. Potwory z czarnymi kłami i czerwonymi mackami, z wyłupiastymi świecącymi oczami wielkości sosjerek, i z rozgałęzionymi wielkimi rogami, które kończą się jakimiś obrzydliwymi witkami. Ci, którzy odwiedzają Sidri Akrak, a nie byli wcze-
śniej o tym uprzedzeni, często doznają szoku po pierwszym kwadransie pobytu. Ale miejscowi traktują te stwory jak coś normalnego, tak jak na innych światach traktuje się psy i koty. Bo tacy oni właśnie są. Mają dusze księgowych. Nic ich nie wzrusza. W ich żyłach nie płynie gorąca krew, nie mają jaj, a w głowie nie mają nic poza jakimiś komputerowymi łączami. Cholera, jak ja nimi pogardzałem! A Periandros był najbardziej typowym z
typowych Akrakijczyków. Spotykałem roboty, w których było więcej życia w pojedynczych przewodach, niż on miał w całym ciele. Jednak cieszył się łaską Piętnastego Imperatora i został podniesiony z motłochu w pełnię blasku tronu. Teraz naprawdę miał duże szanse, by na nim zasiąść. Sam nie wiem, może taka kreatura jak Periandros najlepiej nadaje się do rządzenia Imperium gaje? Zdarzali się już wcześniej Impera-
torzy z Akrak, i wcale nie byli najgorsi. Gaje dostają takich władców, na jakich zasługują. No i Naria. Najmłodszy z nich. Jego znałem najsłabiej. Rodowity Vietorczyk, o skórze w barwie najgłębszej purpury i ognistych włosach, spadających kaskadami na ramiona. Jak na mój gust był zimny i zbyt wyrachowany. Nie zrozumcie mnie źle. Trochę wyrachowania nikomu nie zaszkodzi, ale ten jego wewnętrzny chłód to
już zupełnie inna sprawa. Może byłem do niego uprzedzony ze względu na to, że pochodził z Vietoris. Vietoris – mój ojczysty świat, który nigdy niestety nie był dla mnie ojczyzną, raczej miejscem, gdzie zdarzyło mi się urodzić jako niewolnik; miejscem, w którym zostałem odebrany rodzicom i sprzedany, zanim w ogóle zdołałem zrozumieć cokolwiek o świecie. Dlatego ciężko myśleć mi o Vietoris i o tamtejszych gaje
bez goryczy, chociaż mówi się, że to spokojny i łagodny świat. Lord Naria z Vietoris może i miał na dnie duszy jakąś uprzejmość i łagod92 ność, ukrytą głębiej niż zakopywano starożytne skarby, ale w jego zachowaniu nigdy nie zauważyłem nawet śladu którejś z tych cech. Życzyłem mu złamania karku w czekającym go współzawodnictwie. Sunteil, Periandros, Naria…
Czy wracając do Imperium, wpłynąłbym jakoś na wybór? Czy mam obowiązek wrócić? I co ważniejsze, czy chcę wrócić? Julien de Gramont miał rację, że powinienem interesować się nadchodzącym starciem. Osoba Imperatora jest równie istotna dla Romów, jak dla gaje. W końcu mieszkamy w tej samej Galaktyce, a tylko głupiec sądzi, że interesy Romów można oddzielić od interesów gaje. Obie te rasy są współzależne, i wiemy
to aż za dobrze. Dlatego też my, Romowie, założyliśmy Imperium. (Powiedzcie to jakiemuś gaje! Tylko dlaczego właściwie miałoby nas obchodzić, czy w to wierzą?) – Ale w końcu przecież wrócisz? – spytał Julien. Jedliśmy i jedliśmy, a potem jedliśmy jeszcze trochę. Teraz wyciągnął z kieszeni podprzestrzennej flaszkę starego złotawego koniaku z Galgali. Miło było czuć, jak
ciepło dobrego trunku rozchodzi się po całym ciele. Jednak już jako młody chłopiec, gdy jeszcze mieszkałem w eleganckim pałacu Loiza la Vakako, nauczyłem się, że nawet gdy alkohol płynie w żyłach, zbędne słowa nie powinny wypływać z ust. – Votre santé, na zdrowie – powiedziałem tylko, unosząc kieliszek. – Za konie i bogactwo – powiedział Julien w romskim, unosząc
swoją. Wypiliśmy. Wskazałem, by napełnił naczynia ponownie. – Za chwałę i zaszczyty! – wzniósł drugi toast. – Za radość i figle! – odpowiedziałem – Przyjemności i przysmaki! – Żądze i lubieżność! – W twoim wieku? – zadrwił. – Jakubie, jesteś starym zbereźnikiem. – Och, nie, mój drogi. Jestem bardzo prozaiczny. Tak nudny, jak
twój lord Periandros. Wypijmy jeszcze raz i uznajmy imprezę za zamkniętą. – Dlaczego nie chcesz wrócić do Imperium? – zapytał jeszcze raz. – Mieszkasz tu już pięć lat. Czy to nie dosyć? – Nie wydaje mi się. – Po śmierci Imperatora nastąpi chaos. Chcesz do tego dopuścić? – A jak mogę temu zapobiec? Zresztą czasem chaos jest pożądany.
– Ale ja go nie chcę. 93 – Julien, jesteś wspaniałym człowiekiem, ale jesteś również gajo. Istnieje mnóstwo rzeczy, których nie rozumiesz. Zostanę tutaj. – Jak długo jeszcze? – Aż nadejdzie pora. – Pora już nadeszła, Jakubie. Wzruszyłem ramionami. – A więc, niech nadejdzie chaos. To nie
moja sprawa. – Jak możesz tak mówić? Jesteś człowiekiem honoru, odpowiedzialnym, jesteś królem… – Byłym królem. – Wstałem, przeciągnąłem się i ziewnąłem szeroko. – Jemy już i pijemy przez pół nocy. Niektóre gwiazdy zdążyły znik-nąć z widnokręgu. Może skończymy ucztę i trochę się prześpimy? Nie w moim stylu jest mówić, że czas kończyć zabawę, ale może trochę się zmieniałem? Może się
starzałem? Czy to możliwe? Nie. Nie sądzę. Raczej miałem już dosyć bronienia się przed natrętnością Juliena. Patrzył na mnie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Potem zaś powiedział cichym głosem w języku Romów, bez śladu obcego akcentu: – Wybaczam ci, i niech Bóg ci wybaczy. Byłem zdumiony. Wśród naszego ludu tych słów używa się
w ostatnich dniach życia. Mówi się je do umierającego, albo mówi je umierający dla uzyskania przebaczenia i spokoju sumienia. Czy Julien o tym wiedział? Musiał. Przebywał z Romami przez większość swojego życia. Wiedział więc na pewno, co mamy na myśli używając takich słów. Te aves jertime mandar! Wybaczam ci! Zaskoczył mnie i przestraszył tym zdaniem, a mnie naprawdę trudno zaskoczyć lub przestraszyć.
– Jeszcze ostatnią kolejkę? – zapytał po chwili. – Myślę, że na ten wieczór już wystarczy – odparłem. 7 Julien został jeszcze ze mną trzy dni… pięć, może dziesięć… jakoś tak. Mógłby tu mieszkać miesiąc, i przez całą wieczność, gdyby tylko chciał. Bardzo uważaliśmy, o czym toczyliśmy teraz roz94
mowy. Głównie o jedzeniu, bo to był bezpieczny temat. Codziennie wychodziliśmy na polowanie, lub łowić, i zawsze wracaliśmy obładowaniu różnymi zwierzakami z Mulano, a wieczorami Julien przyrządzał to wszystko we francuskim stylu, opisując po kolei każdą czynność. Umiał dokonywać prawdziwych cudów. Kiedy złapałem rybę przyprawową, wiedział jakoś instynktownie, że jej wystarczy pole-
wanie własnym sosem, ale z inną zdobyczą dokonywał niezwykłych rzeczy, mając przecież do dyspozycji tylko niewiele przypraw i ziół, które zabrałem ze sobą z Imperium. Efekty jego pracy były zadziwiające. Na takim śnieżnym świecie jak Mulano flora nie jest zbyt bogata, a zatem i gatunków zwierząt nie ma tu tak wiele. Tylko duchy występują tu w obfitości, ale one żywią się energią elektromagnetyczną, więc nie dbają o
strawę. W dodatku większość tutejszych zwierząt nigdy mi specjalnie nie smakowała. Owszem, ryby przyprawowe są cudowne, ale pozostałe gatunki były w najlepszym razie do wytrzymania. Ale Julien potrafił zrobić coś pysznego nawet z kilku schwytanych lodowych skoczków, tych małych płaskich stworków, o pół tuzinie niebieskich oczu na wierzchu ich okrągłych ciał i niezliczonych drobnych nóżkach po
spodniej stronie. Przerobił je na rago ű t potrawkę i naprawdę wzbudziło to we mnie respekt dla jego umiejętności kucharskich. Podobnie jak to, co zrobił z kilku lamparcich węży, czy mglistych węgorzy. To były potrawy godne bogów. Chyba miał nawet zamiar wypróbować swoje umiejętności na śnieżnych wężach, ale powiedziałem mu, że w żadnym wypadku nie będę jadł padlinożerców. Julien prawdopodobnie dałby radę przyrządzić znakomite danie
nawet z duchów, gdyby tylko znalazł sposób na ich pochwycenie. Kiedyś, gdy byłem zajęty czymś innym, wyszedł do tego podziemnego lasu obok mojego igloo i ściął kilka młodych pędów, aby użyć ich w sałatce. To mnie zmartwiło. Wyobraziłem sobie drzewa płaczące z bólu pod śniegiem… ale sałatka była boska. Rozmawialiśmy także o starych dobrych czasach, i o naszych przygodach na Xamur, Galgali i na
Iriarte. Rozmawialiśmy o kobietach, o Syluisie, Esmeraldzie, Monie Elenie. I o jego kobietach. To był miły temat. Julien opowiadał o wszystkich kobietach, jakie miał, jak o boginiach. Myślę, że one przy nim naprawdę czuły się boginiami. Istnieją mężczyźni, którzy potrafią wzbudzić w kobietach takie uczucia, chociaż niestety nie ma ich wielu.
95 Julien opowiadał też o zabawach, w których brał udział, o przyjaciołach, którzy odeszli, o zmianach, jakie przynosi upływ czasu… ale nie wspomniał już ani razu o polityce Imperium, o sukcesji, o mojej abdykacji. I za to go właśnie kochałem. Za to wyczucie chwili i takt. Chociaż tym razem przyszło to za późno. Nie mogłem zapo-
mnieć tej pierwszej nocy, kiedy cisnął mi w twarz romską modlitwę. Wciąż paliła moją duszę. Sądziłem, że ostatniego dnia pobytu spróbuje jeszcze raz wyciągnąć mnie z wygnania. Miał gotową przemowę, niemal widziałem słowa czające się w jego ustach, ale się powstrzymał. Przez długi czas tylko patrzyliśmy na siebie w milczeniu i nagle zrobiło mi się go strasznie żal. Dostrzegłem w jego płonących oczach
taką straszną samotność. Samotność człowieka wymarłej rasy, człowieka, którego naród jest już tylko legendą. Dla Juliena została la cuisine, la belle langue francaise, la gloire, ale Francja już nigdy nie wyłoni się z płynącego wartko nurtu dziejów, i ta świadomość musiała sprawiać mu ból, który cierpiał w milczeniu. Więc zajmował się sprawami tego świata, a może wyobrażał sobie, że dzięki swoim dyplomatycznym umiejętnościom składa hołd pamięci świata, któ-
rego już nie ma. Biedny Julien! Uścisnęliśmy się bez słowa i bez słowa też odszedł na wschód, krocząc dziarsko między wijącymi się kłączami ku miejscu, skąd miał go zabrać transmiter. Kiedy patrzyłem za nim, zatrzymał się przy koronie jednego z podziemnych drzew i poklepał jego chropowate gałązki, jakby dziękując im za radość, jakiej dostarczyły nasze-
mu zmysłowi smaku. 8 Po odjeździe Juliena przez dłuższy czas byłem sam. Spędzałem w ciszy dnie i wieczory, myśląc bardziej o przeszłości niż o przyszłości. Myślałem też dużo o śmierci. To było dziwne. Nigdy dotąd nie myślałem o śmierci. Bo też jaki sens mają takie rozważania? Śmierć jest czymś, czemu trzeba się przeciwstawiać, a nie czymś,
96 o czym się rozmyśla. Byłem blisko śmierci wiele razy, ale nigdy nie wierzyłem, że teraz właśnie mnie zabierze, nawet wtedy, gdy żywe morze Megalo Kastro, które tak bardzo lubi pożerać żywe istoty, dostało mnie w swoje objęcia. Może dlatego tak się działo, że zawsze były koło mnie duchy, przepowiadające mi przyszłość, chociaż robiły to na swój niejasny, pokrętny sposób. Nie mówię tu o sposo-
bach, jakich używaliśmy, by robić głupców z gaje, żadnych tam kart Tarota, czy szklanych kul. Kiedy duch mówi ci o twojej przyszłości, możesz być przynajmniej pewien, że jakąś będziesz miał. Przez większą część mojego życia jednym z tych duchów opiekuńczych, który mnie nawiedzał, był mój własny duch. Nigdy tego nie powiedział, ale ja rozpoznawałem w nim siebie, zwłaszcza po tym donośnym, grzmiącym śmiechu, który mógłby
rozsadzić cały świat. Taki zawsze byłem, nawet w młodości, ciągle pełen niepohamowanej radości i wigoru.Jego odwiedziny nieodmiennie sprawiały mi przyjemność. Objawiał się jako mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej i potężnych barkach, z gęstymi czarnymi wąsami i płonącymi ogniem oczami, dryfujący ku mnie przez mgły czasu. Tak długo, jak mnie nawiedzał, nie musiałem się niczego obawiać.
Ale teraz, choć odwiedzały mnie duchy, nie było wśród nich Jakuba. Nie przychodził do mnie od dawna. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego mnie unika. Czy mój czas był już bliski? Co za diabelskie myśli! A jednak wciąż się w nie zagłębiałem. Wyobrażanie sobie własnej śmierci sprawiało mi nawet jakąś mroczną przyjemność. Widziałem siebie, jak wracam lodowcem po całodziennym polowaniu, pocę się i stękam pod ciężarem jakiegoś
upolowanego zwierzęcia… a potem padam nagle na śnieg i czuję, jak coś wewnątrz mojego ciała desperacko szuka drogi wyjścia… Kiedy byliśmy młodzi nauczono nas Jedynego Słowa, a Jedyne Słowo brzmi: „Przetrwać!”. Ale dla każdego człowieka i dla każdej istoty nadchodzi taki czas, gdy to słowo traci swe zastosowanie, i nie należy już dłużej walczyć, a kiedy nadejdzie ten czas, błędem jest opieranie się temu. Nawet dla mnie ten
czas musi nadejść. Nie mogę temu zaprzeczyć. Zawsze doprowadzała mnie to do szaleństwa, a jednak, gdy o tym rozmyślałem, czułem wewnętrzny spokój, a więc tutaj ma nadejść moja śmierć? Na tym samotnym, śnieżnym świecie? No tak, a więc już czas. Nie będzie więcej walki. Jakimże to filozofem może stać się człowiek, jeśli wreszcie zrozumie, że nie ma już wyboru.
7 – Czas trzeciego wiatru 97 Wychodziłem więc w myślach na dwór, kopałem sobie grób w śniegu, i kładłem się w nim i patrzyłem na Gwiazdę Romów. Grzebałem się, mówiłem ostatnie słowo nad własnym grobem, płakałem za sobą, a potem tańczyłem i piłem wino na swojej stypie, rozlewając je w ofierze zmarłemu na białą szatę śniegu, aż wreszcie śpiewa-
łem lament za zmarłym, mulengi djili, opowieść o moim długim życiu i wspaniałych czynach. I kiedy wyobrażałem sobie to wszystko, słyszałem w głowie głos Jakuba Roma: Jakubie, co to za bzdury? Dlaczego bawisz się w ten sposób? Ale nie potrafiłem dać mu żadnej odpowiedzi, i znowu nawiedzały mnie takie myśli i przyznaję, że czerpałem z nich przyjemność, perwersyjną przyjemność, bo udawałem, że już mi na tym nie
zależy, że przestaję kurczowo trzymać się życia, że jestem gotów odejść, że wreszcie mam tego wszystkiego dosyć. Potem zaś odwiedził mnie trzeci gość. Ten przybył w południe, które dla Romów jest dziwną porą, mroczną porą, najbardziej tajemniczym momentem dnia. A to było południe Podwójnego Dnia, rozumiecie? Podwójnie dziwny czas, kiedy oba słońca Mulano znajdują się najwyżej, a blask
jednego usuwa cienie rzucane przez drugie. Chwila, gdy nie ma żadnych cieni… martwy moment. Kiedy nadchodziła ta chwila, zawsze stawałem bez ruchu i wstrzymywałem oddech. Kto wie, jakie duchy uwalniają się w takich momentach? W dniu, kiedy przybył trzeci gość, powietrze było zadziwiająco ciepłe… ciepłe jak na Mulano. Może wiosna była już w drodze? Na
powierzchni śniegu wytworzyła się cienka warstwa topiącego się lodu, migoczącego w świetle. W górze zaś słyszałem trzaski naelektryzowanego powietrza i charakterystyczne ciche brzęczenie duchów. Tym razem sprawiały wrażenie wyjątkowo podekscytowanych. Tego dnia przed południem wybrałem się na długi spacer, aż do krawędzi lodowca. Potem zaś wspiąłem się kawałek na jego jęzor, pomagając sobie czekanem jak
starożytny człowiek z Ziemi. Tam, na zboczu, znajdowała się pieczara, którą wyjątkowo lubiłem Była głęboka, o niskim sklepieniu i oblodzonych ścianach, które świeciły niezwykłym blaskiem, gdy wpadały do niej promienie obu słońc. Na tylnej ścianie groty powstała lodowa formacja, przypominająca spiralę, wspinająca się ku górze jak wąż pełznący do sufitu. Grota kojarzyła mi się nie wiem czemu z antyczną świątynią,
ale raczej stanowiła naturalny twór geologiczny. 98 Często odwiedzałem to miejsce, kładłem ręce na lśniących lodowych łukach i zamykałem oczy. Czułem wtedy wewnątrz mojej jaźni obecność wszystkich gwiazd wędrujących przez przestrzeń. Wracałem właśnie z groty, kiedy zaskoczyło mnie południe. Stanąłem więc bez ruchu i wstrzymałem oddech.
I właśnie w tej chwili przemówił do mnie głęboki głos: – Sariszan, kuzynie. Było to tak niespodziewane, że odebrałem to dosłownie jak niezwykle silny kopniak. Niemal zacząłem instynktownie uciekać. We krwi poczułem nagły skok pierwotnych hormonów walki. Ale równie szybko odzyskałem kontrolę nad sobą, zapanowałem nad przepływem adrenaliny, rozkazałem komórkom swojego ciała po-
chłonąć substancję, która już dostała się do krwi, zanim dotrze do mózgu. – Damiano! – wrzasnąłem. – Kuzynie! Jakby zmaterializował się wprost z tego śniegu. Wysoka, smukła postać o srogim znamionującym siłę spojrzeniu. Wszyscy Romowie są moimi kuzynami, ale Damiano jest prawdziwym kuzynem, wnukiem najmłodszego brata mojego ojca. Ma oczy Roma i wąsy
Roma, ale ponieważ całe niemal życie spędza pod potężnym żarem białego słońca, Marajo, planecie o migoczących piaskach, jego ciało pokryte jest grubą zewnętrzną skórzaną warstwą, co powoduje, że nie jest podobny ani do Roma, ani do gaje, ani nawet w ogóle do człowieka. Trzymając się wciąż na dystans, rozejrzał się wokół i potrząsnął głową w zdumieniu.
– Kuzynie, cóż za miejsce! Chłopak wspominał coś o pustkowiu, ale nie wyobrażałem sobie czegoś takiego! – Ale to miejsce jest piękne, kuzynie, i zadziwiające. Zostań tu tydzień lub dwa, a sam zaczniesz to odczuwać. – Wierzę ci na słowo – powiedział Damiano. – Nie przeszkadzam, kuzynie? – Przeszkadzasz?
– Zdaje się, że nie bardzo się ucieszyłeś na mój widok? – Devlesa avilan – powiedziałem używając starożytnej formuły powitalnej. – Bóg cię tu przywiódł. – Devlesa araklam tume – odpowiedział. – Bóg sprawił, że cię znalazłem. Chłopak mówił, że wszystko tu jest pod śniegiem, ale mu nie wierzyłem. Teraz widzę, że nie powiedział mi nawet połowy. Czy jest tu coś żywego oprócz ciebie?
99 – W zamarzniętych rzekach pływają żywe ryby. Wszędzie kręcą się podobne do duchów istoty z czystej energii. Są tu małe zwierzątka, skaczące po lodzie i żywiące się niewidzialnymi roślinami lub sobą nawzajem, a po drugiej stronie tego wzgórza jest wielki las, kuzynie, chociaż nie sądzę, żebyś rozpoznał drzewa na pierwszy rzut oka.– I jesteś tu szczęśliwy?
– Nigdy nie byłem szczęśliwszy. – To ja Damiano, twój kuzyn. Nie musisz ze mną tańczyć wokół prawdy. Moje oczy błysnęły. – Przebyłeś pięć tysięcy lat świetlnych, by nazywać mnie kłamcą? – Jakubie, Jakubie… – Czy chłopak nie powiedział ci, że jestem szczęśliwy? – Owszem. Powiedział.
– Ja to teraz potwierdzam. Zapytamy także duchów? – Jakubie! – Damiano… kuzynie… Potem wreszcie roześmialiśmy się głośno, uścisnęliśmy i poklepaliśmy po plecach, i puściliśmy się w dziki taniec radości na lśniącej pokrywie śniegu i lodu. – Chodź! – powiedziałem i powiodłem go, na wpół biegnąc, na drugą stronę wzgórza, w dolinę, gdzie
znajdowało się moje igloo. Rozdziawił usta na widok lasu. – O tym Chorian nic mi nie wspominał! – Nie widział tego. Gdy tu był, mieszkałem w innym miejscu. – To są te twoje drzewa? – Mógłbym ci pokazać, jak rosną tam pod lodem. Wzdrygnął się. – Może innym razem. Otworzyłem kilka pojemników
pozostawionych przez Juliena i podjąłem Damiana posiłkiem, jakiego się nie spodziewał dostać na Mulano. Wino płynęło strumieniami, a on łykał je jak dawni wędrowni Romowie – cały kielich jednym potężnym haustem. Myślę, że Julien dostałby apopleksji na ten widok, zwłaszcza że był to niezwykle rzadki i cenny gatunek wina. Ale Julien był daleko stąd i nie musieliśmy przejmować się dobrymi obyczajami, ani okazywać umiarkowania.
Toteż piliśmy równo kielich za kielichem, aż do momentu, gdy rozluźniliśmy się zupełnie, a dziwna skóra Damiana świeciła jak rozżarzone węgielki. 100 Wiedziałem oczywiście, że nie przybył tu, by podziwiać krajobraz. Damiano jest ważną osobistością na Marajo, prowadzi szeroko zakrojoną działalność gospodarczą. Ma fermy ognistych jaj, zło-
ża magnetytów, głęboko siedzi w handlu niewolnikami i w wielu jeszcze innych dziedzinach biznesu. I jak sam mówi, gdyby nawet występował w dziewięciu egzemplarzach, nie miałby czasu doglądać wszystkiego osobiście, a mimo to przyjechał na moje odległe miejsce odosobnienia, przyjechał tu zupełnie sam i we własnej realnej osobie, nie jako duch, nie jako doppelganger. To było niezwykle pochlebiające. Ale znaczyło to
tylko tyle, że chciał dodać także swój głos do tego chóru, który ponaglał mnie do powrotu z wygnania. Popiliśmy sobie i pojedliśmy, a potem pojedliśmy i popiliśmy, i czekałem cierpliwie, aż wygłosi swój apel. On jednak opowiadał mi tylko o sprawach rodzinnych, o kuzynach z Kalimaka, którzy wydobywali pierwiastki transuraniczne wprost ze słońca i sprzedawali z zyskiem, i o innych kuzynach z Iriarte, którzy prze-
grali w kości pięć układów planetarnych, a potem odegrali je z powrotem tej samej szalonej nocy, i jeszcze o tych z Szurarara, którzy nie kłopocząc się nawet o uzyskanie zgody Imperium, wyrwali swój świat z orbity, zmieniając go w olbrzymią kometę i zapowiedzieli, że w ogóle opuszczają Galaktykę. To ostatnie nieco mnie zdumiało. – Damiano, naprawdę mają taki zamiar? Czego będą używać
zamiast słońca podczas podróży przez setki tysięcy lat świetlnych pustki? – O, mają słońce, kuzynie, a raczej coś na jego kształt. Wystarczy w każdym razie, by zachować ciepło. To akurat nie jest problem. Ale nikt i tak nie wierzy, że naprawdę chcą opuścić Galaktykę. Po prostu rozpowiadają to wszędzie, by nikt nie dziwił się ich zniknięciu. Sami zaś zmierzają do Zewnętrznych Kolonii, gdzie będą się
trudnić piractwem. Jakieś osiem, dziesięć tysięcy lat świetlnych od Centrum. Będą atakować i znikać. Atakować i znikać. – To nie jest godne Romów – powiedziałem ponuro. – A Walerian? – Jeden pirat, no tak. Ale cały świat? – Cóż, Jakubie, mamy dziwne czasy. Kiedy Imperium i Królestwo zostały bez władcy… Aha. Przechodzimy do rzeczy.
Wyciągnął pustą szklanicę, abym dolał mu wina. Uczyniłem to, a on podobnie jak poprzednio wypił je jednym haustem. 101 – Czy Imperator wciąż żyje? – spytałem. – Dają mu sześć miesięcy, góra rok. – A potem? – Sunteil… tak sądzę. – Mogło być gorzej.
– Mogło. Jakoś z nim wytrzymamy. Pytanie tylko, czy nowy król się z nim dogada. Nowy król! – jak dziwnie zabrzmiały te słowa w moich uszach. Więcej niż dziwnie. Słyszałem ich echo wciąż odbijające się dźwiękiem w głębi mojej duszy, w ciele zaś poczułem niemal fizyczny ból. – Tak, tak nowy król – powtórzył. Ponownie wyciągnął ku mnie szklankę. Co za diabeł! Zarzucił przynętę, a ja złapałem się na ha-
czyk.– To jest już nowy król? Damiano wzruszył ramionami, potem przytaknął, i znowu wzruszył ramionami. Wstał nagle i przeszedł się kilka kroków po igloo. Sięgnął od niechcenia po jeden cygański wyrób, potem po drugi, delikatnie pieścił rękami te pamiątki starożytności. Ja tymczasem aż gotowałem się ze zniecierpliwienia. Diabeł! Diabeł! Naprawdę mnie złowił!
– Chorian mówił, że krisatorzy myślą o przeprowadzeniu nowej elekcji – powiedziałem, starając się zachować całkowicie obojętny ton głosu – ponieważ zdaje się, że wreszcie uwierzyli w moją abdykację. Ale Julien de Gramont, znasz go, pretendent do tronu Francji, był tutaj niewiele później. Namawiał mnie do powrotu na Galgalę i ponownego objęcia tronu. – I powiedziałeś mu, że nie jesteś zainteresowany, kuzynie.
– Już to wiesz? Julien zatem był w kontakcie także i z tobą? – Julien był w kontakcie ze wszystkimi, a zwłaszcza z krisatorami. Przekazał im twoje słowa. – O… – A wtedy odbyła się nowa elekcja. – Najwyższy czas – rzekłem swobodnie. Utrzymywałem spokój, chociaż wewnątrz płonąłem. Nalałem sobie jeszcze trochę wina i zmusiłem się do powolnego sączenia i
smakowania całego bukietu. Julien byłby zadowolony. – Więc możemy uznać, że Imperium nie wpadnie w większy chaos, i że nie będzie więcej pirackich planet. Romowie znów mają króla, a Sunteil wkrótce zostanie Imperatorem. Narastała we mnie potworna ciekawość… ale nie, nie zadam tego pytania. 102 Damiano uśmiechnął się, a raczej
skrzywił w charakterystycznym dla niego grymasie twarzy. – Wiesz, z tym Sunteilem to jeszcze nie jest takie pewne. Nie wiemy też, czy na pewno wszystko potoczy się dobrze dla Romów. – Ze względu na osobę nowego króla? To masz na myśli? – Tak. Ze względu na nowego króla. Siedziałem w absolutnym milczeniu i tylko patrzyłem na niego, a Damiano, mimo iż w jego żyłach
płynęły teraz całe litry wina, siedział równie milczący i patrzył na mnie ze spokojem równym mojemu. Czułem jego wielką siłę. Zaprawdę miał w żyłach krew naszych przodków. Czy to on był nowym królem? Nie. Na pewno nie. Gdyby tak było, nie mógłby odjechać tak daleko od Galgali zaraz po elekcji. – No dobrze – powiedziałem. – Damiano, kto to jest? – Interesuje cię to?
– Dobrze wiesz, że tak. – Zostawiłeś to wszystko. Opuściłeś Imperium. Żyjesz sobie tutaj pośród lodów, duchów i migoczących rybek… – Kto to jest? – Jakubie, dlaczego nam to zrobiłeś? – Nadszedł taki czas, że zmiany były konieczne. – Dla Romów czy dla Jakuba? – Musiałem pomyśleć o Jakubie – odparłem. – Musiałem wyje-
chać, bo dusiłem się tam. – Więc wyjechałeś i pojawiły się nowe szanse… dla ciebie i dla nas.– Damiano, kto to jest? Spojrzał na mnie okropnym wzrokiem. – Szandor. – Mój syn, Szandor, jest Królem Cyganów? – Tak. Szandor. Poczułem się nagle tak, jakby gigantyczne ostrze miecza prze-
cięło mnie wpół i strumienie krwi tryskały z mojego ciała na ziemię. To był największy wysiłek, jakiego dokonałem w całym swym życiu, ale powstrzymałem się od rzucenia się przez stół i zaciśnięcia rąk na szyi Damiana. Chciałem wepchnąć mu te słowa z powrotem do gardła! Chciałem, aby nigdy ich nie wypowiedział! Ale nie poruszyłem się, i nie odezwałem ani słowem. To była tragedia ponad miarę, a ja byłem jej bezmyślnym sprawcą.
W moje pełne zdumienia i przerażenia milczenie wdarł się głos Damiana. 103 – No i co, Jakubie? – Tego nie wyobrażałem sobie w najkoszmarniejszych snach – powiedziałem cicho. – Jak dawno temu to się stało? – Bardzo niedawno. – Damiano, jeśli kłamiesz…
– Szandor jest królem. Niech moi synowie umrą w tej chwili, jeśli skłamałem. – Mój Boże. Mój Boże! Dziki Szandor. Jedyny człowiek w całym Wszechświecie, nad którym nigdy nie udało mi się zapanować. Krwawy Szandor, morderca, królem? Powinienem był wyjąć go z kołyski i wrzucić w niezmierzoną czarną głębię krateru Idradin. Wtedy były jeszcze szanse,
by go powstrzymać. Jak mogłem nie przewidzieć, że może stać się coś takiego? – I światy go zaakceptowały? – Całymi stadami i na wyścigi. Tak bardzo pragną znowu mieć króla. Nawet takiego, jak Szandor. – Mój Boże – jęknąłem znowu. – Szandor! – Czy tego właśnie chciałeś, gdy nas opuszczałeś? – Nie mogli przecież dać władzy synowi
króla – powiedziałem powoli. – To przeciw zwyczajom. Nie mamy dziedzicznej monarchii. – Poprosił… zmusił ich. – Zmusił krisatorów? – Wiesz, jaki jest Szandor. – Tak – odparłem głucho. – Wiem, jaki jest Szandor. W głębi mojej duszy zaczęło się trzęsienie ziemi. Od mojej jaź-
ni odrywały się wielkie głazy i spadały, miażdżąc mnie. Teraz dopiero dostrzegłem cały ogrom błędu, jakim było opuszczenie Galgali. Zostawiłem miejsce dla niego. Nie doceniłem jego ambicji, nie doceniłem jego dążenia, by je zaspokoić, a on wypełnił próżnię. Jakimże byłem głupcem, chociaż do dziś wyobrażałem sobie, że jestem nad wyraz sprytny. Grałem niepokonanie i zwycięsko przez siedemdziesiąt dwa lata, a potem
rzuciłem ostatnią kartę sądząc, że to najlepsze zagranie ze wszystkich. Ale tylko zniszczyłem w tym właśnie momencie wszystko, co z takim trudem budowałem. Nigdy nie czułem tak dojmującego wstydu, jak w tamtej właśnie chwili. Damiano musiał dostrzec na mojej twarzy cały ten ból i strach, bo i na jego twarzy pojawił się podobny wyraz. Spojrzał mi w oczy
104 i wstrząsnęło nim to, co w nich zobaczył. Ja w jego oczy nie mogłem spojrzeć. Odwróciłem się gwałtownie, dopadłem do drzwi i wybiegłem w mroźną ciemność. Podwójny Dzień dobiegł bowiem końca w czasie naszej rozmowy, i teraz miałem za oświetlenie tylko łagodny blask milionów gwiazd. Właśnie zaczynał padać śnieg. Pierwsze białe płatki opadły na moje włosy…
Stałem samotnie pośrodku lodowego pola, świadomy obecności wokół mnie niezliczonej ilości duchów. Duchy Mulano, a może także duchy Polarki i Waleriana. Ich zimny chichot rozbrzmiewał każdej nocy. Ale wiedziałem już, że nie usłyszę więcej tego śmiechu. Gra się skończyła, wcześniej niż oczekiwałem. Ale nie przyniosła mi zwycięstwa, którego byłem pewien. Teraz chodziło już nie o zwycięstwo,
lecz o ocalenie. Poczułem milczącą obecność Damiana za plecami. – Daj mi półtora dnia – powiedziałem doń. – Muszę spakować rzeczy. 105 Część trzecia Przybywam jako czas Kriszna: Przybywam jako czas, niszczyciel ludzi,
w tej godzinie, w której dojrzeli do zniszczenia. Bo wszyscy oni umrzeć muszą; czy walczyć będą, czy czekać w pokorze. Dlatego walcz. Zdobądź królestwo, bogactwo i chwałę. Bhagawagita 108 1 Nigdy nie planowałem w jakiś szczególny sposób, że będę kró-
lem. I taka właśnie jest prawda, niezależnie od tego, co o tym myśli Syluisa. Oczywiście ciążyła na mnie przepowiednia odkąd tylko na tyle dorosłem, by samodzielnie obetrzeć sobie nos, ale minęło wiele lat, całe życie przeciętnego człowieka, zanim pojąłem wreszcie, co starał się mi powiedzieć duch Bibi Saviny, mnie, maleńkiemu dziecku tam, na Vietoris. Dopiero po fakcie zdołałem zrozumieć tajemnicę jej śpiewu
i magicznych zaklęć. Mógłbym wam wprawdzie powiedzieć, że już od samego początku ogarnął mnie zapał, by dostać się na szczyt, rozkazywać każdemu, i cieszyć się tym, że liżą mi buty. Ale wtedy bym skłamał. W czasach mojego dzieciństwa wcale tak nie było. Może potem, gdy już nieco dalej zaszedłem tą drogą… ale pamiętajcie, że władza czyni dziwne rzeczy nawet z najskromniejszymi ludźmi.
Na początku planowałem jedynie dożyć do kolejnego dnia, a potem do jeszcze następnego. I po prostu kroczyć swoją wąską dróżką między bólem, jaki sprawiało życie z jednej strony a kresem wszelkiego bólu z drugiej. Starałem się przeżyć kolejny dzień jako tako radośnie. Mimo że byłem niewolnikiem, mimo że byłem członkiem rasy wiecznych wygnańców, to jednak potrafiłem pragnąć tej jednej pro-
stej rzeczy – nie królestwa wcale, lecz po prostu odrobiny radości i zabawy. 109 Mój ojciec, Romano Nirano, był wybitnym Romem, człowiekiem pełnym dostojeństwa. Jak już wiecie, zostałem sprzedany, gdy miałem siedem lat, ale wciąż jeszcze widzę go tak dokładnie, jakby stał tuż przy mnie: jego szeroką twarz z wydatnymi kośćmi policzkowy-
mi, głęboko osadzone oczy, potężne, sterczące wąsy, i gęstą czarną czuprynę opadającą na czoło. Tak samo zresztą wygląda moja twarz. Podobnie wyglądały twarze każdego z nas przez wszystkie te tysiąclecia, odkąd opuściliśmy Gwiazdę Romów i myślę, że tak samo będą wyglądały aż do końca czasu. W czasie gdy się urodziłem, ojciec był już niewolnikiem. Po swoim ojcu odziedziczył tyle długów, że nie można by ich spłacić
nawet w ciągu pięciu pokoleń. Dziadek oddawał się błyskotliwym, choć zapewne nierozważnym spekulacjom. Stracił wszystko podczas paniki w dwa tysiące czternastym roku, kiedy to wszystkie ciężkie metale stały się kompletnie bezwartościowe, i od tego momentu nasza rodzina została skazana na nędzę. Ojciec mógł po prostu ogłosić bankructwo, ale uważał, że to byłoby zwykłym tchórzostwem. Więc sprzedał w niewolę siebie, moją
matkę, pięcioro mojego rodzeństwa i mnie, w zamian za rezygnację z roszczeń. Długi rodziny zostały wykreślone z ksiąg, a my staliśmy się niewolnikami Volstead Factors, wielkiej międzygwiezdnej korporacji, która zresztą była lennikiem Imperium. – Nie ma nic upokarzającego w byciu niewolnikiem – wyjaśnił mi ojciec. Miałem wtedy pięć lat i właśnie odkryłem, że różnię się od więk-
szości dzieci. Że należę do kogoś. – To po prostu interes, jak wszystkie. Czasem przysparza niewygód, ale nie upokarza. To tylko warunki życia, które możesz przecież zmienić tak szybko, jak zdołasz. Jednak jeśli masz szansę, by je zmie-nić, ale z niej nie skorzystasz – a to już jest upokorzenie. Ale nigdy nie powinieneś odczuwać wstydu jedynie dlatego, że jesteś niewolnikiem. Oczywiście musicie zdać sobie z tego sprawę, że mówił o nowoczesnym niewolnictwie. Bo ta
instytucja znacznie zmieniła się od starożytnych czasów, tak jak zresztą wszystko… Być może wciąż używamy tych samych nazw: niewolnik, król, imperator, duch, ale ich znaczenie jest już zupełnie inne. Odległa przeszłość nie jest już nawet obcym krajem, jak ktoś to kiedyś określił, lecz zupełnie innym wszechświatem. Nauczyłem się, że jestem niewolnikiem, zanim jeszcze nauczy-
łem się, że jestem Romem. Albo, żeby być bardziej dokładnym – za110 wsze wiedziałem, że jestem Romem, ale dopiero, gdy miałem sześć lat, pojąłem, że większość innych ludzi Romami nie jest. W domu mówiliśmy w języku romskim, a na zewnątrz w imperialnym, i z łatwością przechodziliśmy z jednego języka na drugi. Do tej pory sądziłem więc, że wszyscy postępują tak samo.
Moja matka opowiadała mi stare romskie baśnie, historie o bogach i demonach, o czarnoksiężnikach i ich sztuce, o heroicznych wędrówkach taborów przez odległe dziwne kraje. Sądziłem, że każdy zna te baśnie. Trzymaliśmy też w domu prawdziwe skarby: złote monety, instrumenty muzyczne, święte obrazy, jaskrawe chusty, a ponieważ nigdy nie odwiedziłem domu żadnego z moich szkolnych kolegów, nie wiedziałem, że oni nie mają takich rzeczy.
Kiedy miałem sześć lat wyszedłem pewnego dnia z domu, aby narwać trochę owoców z drzewa na brzegu rzeki. Kiedy tam zaszedłem, zobaczyłem, że jakieś dzieci biją moją siostrę Tereinę. Tereina miała wtedy dwanaście lat, a napastnicy, chłopcy i dziewczęta, mieli może z osiem czy dziewięć. Górowała więc nad nimi wzrostem, ale ich było z dziesięcioro i szarpali ją ze wszystkich stron. – Romski śmieć. Romski śmieć. Romski śmieć – wyzywali ją,
biegając wokół. – Rom! Rom! Rom! Starali się złapać ją i zerwać jej naszyjnik, a był on zrobiony z błyszczących skorup żuczków wietrznych. Stryj przywiózł go jej z Iriarte. Była to zresztą najcenniejsza rzecz, jaką miała – przepiękny naszyjnik pulsujący setkami zmieniających się odcieni światła. Tereina wyrywała się z całych sił sięgającym ku jej szyi rękom. Była dla nich zbyt wysoka, ale zdołali rozerwać jej bluzkę, przez którą widać było jej piersi, i widziałem też długie czerwone rysy zadrapań na skórze. – Romski śmieć. Romski śmieć. Romski
śmieć… Zobaczyła mnie i w naszym języku zawołała, żebym jej pomógł, a potem jeszcze krzyknęła w imperialnym: – Jakub, rzuć na nich urok! Rzuć na nich czar! Miałem tylko sześć lat, ale byłem duży i silny, i nie widziałem powodów, by bać się tej bandy. Matka opowiadała mi kiedyś legendy o „złym oku”, o mrocznym zaklęciu jakiego drabarne, cygańskie
wiedźmy, używały, aby sprowadzić cierpienie na swoich wrogów. Niektóre z tych opowieści były tylko czystym wymysłem, niektóre nie; ale tym wieku nie potrafiłbym nawet tego odróżnić. Dla mnie wtedy wszystko było prawdą i byłem przekonany, że potrafiłbym rzucić dręczycieli mojej siostry wprost na słońce, jeśli tylko znałbym prawdziwe zaklęcia i właściwe gesty. 111
I chyba oni też tak myśleli, bo kiedy zmrużyłem tylko oczy i wypchałem powietrzem policzki, a potem uniosłem ręce nad głowę i zacząłem maszerować ku nim śpiewając „iachalipe, iachalipe, iachalipe – zaklęcie, zaklęcie, zaklęcie”, natychmiast odwrócili się na pięcie i umknęli, kwicząc ze strachu jak przerażone świnie. Ryknąłem śmiechem i posłałem za nimi wiązankę przekleństw, a potem oddałem mocz w ich kierunku, aby jeszcze bardziej ich upokorzyć.
Tereina drżała i płakała, a ja uspokoiłem ją tak, jak mężczyzna powinien uspokoić kobietę: podszedłem i otoczyłem ją opiekuńczo ramionami. – Dlaczego oni to robili? – spytałem. – Dlatego, że jesteśmy niewolnikami? – A co ich to obchodzi? Połowa z nich także jest. – A więc dlaczego? – Bo jesteśmy Romami, mały braciszku.
Bo jesteśmy Romami. Tego wieczoru ojciec musiał wytłumaczyć mi wiele rzeczy, których dotąd jeszcze nie wiedziałem. I od tego momentu moje życie nigdy nie było już takie, jak przedtem. – Nazywamy ich gaje – mówił – co na język imperialny można przełożyć jako głupcy, cymbały, gamonie. Ich umysły są wolniejsze niż nasze, i myślą w taki niezgrabny powolny sposób. My skaczemy
z jeden na pięć, a potem na trzy czy na dziesięć, a oni potrafią tylko jeden, dwa trzy, cztery… Oczywiście niektórzy gaje są bystrzejsi niż inni. Imperator też jest gajo i jego Wysocy Lordowie, i oni mają naprawdę bardzo bystre umysły. Ale większość gaje to prostaki. Musieliśmy znosić ich głupotę, odkąd tylko zaczęliśmy żyć między nimi. Oni wiedzą, że jesteśmy od nich o wiele bystrzejsi, dlatego też od zawsze nas prze-
śladują i dręczą. Nawet teraz obawiają się nas i nie ufają nam, chociaż większość z nich zaprzeczyłaby temu. – I wielu jest tych gaje? – spytałem.
– Dziesięć tysięcy na każdego z nas – odparł ojciec. – A może nawet więcej? Kto by policzył gaje? Są liczni jak gwiazdy na niebie, a nas jest bardzo niewielu, Jakubie. Bardzo niewielu. Głowa mi pękała od nadmiaru niespodzianek. Gdy mój ojciec kroczył ulicą, nosił się jak król. Zawsze więc sądziłem, że jesteśmy ludźmi o niezwykłym znaczeniu, nawet jeśli chwilowo
żyjemy w niewolnictwie, a teraz nagle dowiaduję się, że należę do maleńkiej, mało znaczącej rasy. Że my, Romowie, jesteśmy jak białe grzy-wy fal, rozrzucone gdzieniegdzie po olbrzymim oceanie gaje. 112 Wszystko to stanowiło dla mnie szok. Widziałem w myślach twarz mojego ojca i twarze jego braci w tłumie gaje, i po raz pierwszy zrozumiałem, jak bardzo się od nich różnimy. Różnił się kształt
naszych podbródków, inny był ogień w naszych oczach, dziwne było lśnienie naszych czarnych włosów. Inna rasa, obcy… nawet jeszcze bardziej obcy niż wtedy podejrzewałem. – Jakubie, wiesz, że kiedyś istniało miejsce zwane Ziemią, prawda? – Ziemia. Tak. – Zniszczona dawno temu. Zrujnowana i unicestwiona przez głupotę gaje. Kiedyś na niej
mieszkaliśmy, my i gaje, zanim wyruszyliśmy do gwiazd. Wtedy nazywali nas Cyganami. Nadawali nam zresztą wiele innych imion: Zigeuner, Romanichel, Gitanes, Gypsy, Zingari, Mirlifiches, Karaghi, dziesiątki imion. Władali bowiem dziesiątkami języków; byli nawet zbyt głupi i zbyt kłótliwi, aby rozmawiać jedną mową, więc męczyli się z wieloma narzeczami. My zaś wędrowaliśmy między nimi – zawsze obcy. Nigdy nie za-
trzymywaliśmy się na długo w jednym miejscu, bo jaki byłby tego cel? Nikt nas zresztą nie chciał. Oni nienawidzili nas i zawsze robili, co mogli, by nas skrzywdzić, a więc zatrzymywaliśmy się na krótki czas, zarabialiśmy parę monet żebrząc, przepowiadając przyszłość, ostrząc noże, albo tylko kradliśmy trochę jedzenia, i wyruszaliśmy w dalszą drogę. – Kradliśmy? – zapytałem zszokowany.
Roześmiał się i położył swą wielką dłoń na moim ramieniu, ściskając je delikatnie w sposób, który uwielbiałem. Potem pohuśtał mnie w powietrzu. – Oni nazywali to kradzieżą, my żniwami. Owoce ziemi należą przecież do wszystkich ludzi, prawda chłopcze? Bóg dał nam apetyt i świat, który zaspokaja ten apetyt. Kiedy więc bierzemy to, czego nam trzeba, słuchamy woli Boga.
– Ale kiedy bierzemy rzeczy, które nie należą do nas… – powiedziałem, widząc w myślach ręce gaje wyciągnięte po cenny naszyjnik mojej siostry. – To działo się dawno temu, kiedy życie było ciężkie. Oni chcieli, byśmy umarli z głodu, więc musieliśmy brać to, czego potrzebowaliśmy – trawę dla naszych koni, drewno do naszych ognisk, owoce z drzew… może czasem jakiegoś zbłąkanego kurczaka czy dwa.
Jak mogli nas winić za to, że korzystamy z bogactw świata, kiedy byliśmy głodni i spragnieni? 8 – Czas trzeciego wiatru 113 I mój ojciec opowiedział mi o życiu Romów na tej Ziemi gaje, a kiedy skończył, drżałem z przerażenia. Rasa wynędzniałych, odepchniętych istot. Włóczędzy, krętacze, żebracy, złodzieje, wróżbiarze, zaklinacze węży, tancerze, kowale,
rzemieślnicy i akrobaci, podróżujący taborami z kraju do kraju, rozbijający obozowiska na skraju miast w nędzy i brudzie, utrzymujących się przy życiu wyłącznie dzięki oszustwom, kłamstwom, kradzieżom i innym desperackim postępkom. Wytykani palcami i znienawidzeni, budzący przerażenie, ścigani przez niechętne szepty, a nawet skazywanych na śmierć – na śmierć! – tylko za taką zbrodnię, że różnili się od osiadłych ludzi, między którym wędrowali.
I zacząłem od tej pory myśleć o tej utraconej Ziemi jak o piekle, w którym moi przodkowie przeżywali tysiące lat tortur. Wciąż jeszcze mówił, gdy zacząłem płakać. – Nie, Jakubie – powiedział i silnie mną potrząsnął. – Nie ma nad czym płakać. Cierpieliśmy, ale nigdy nie złamali naszego ducha. My mieliśmy swoje życie, a gaje swoje. Może ich było wygodniejsze, ale nasze było prawdziwe, i zgodne z
naturą. To my byliśmy królami szlaków. My szybowaliśmy na skrzydłach wiatru. My doznawaliśmy radości, które dla nich pozostawały niedostępne. I wciąż tak jest. Jakubie, spójrz czym się staliśmy: byli złodzieje, byli żebracy, ci pogardzani Cyganie, teraz są prawdziwymi królami dróg, tyle że są to międzygwiezdne szlaki. Zawsze trzymaliśmy się naszego sposobu życia. Może niektórzy z nas od czasu do czasu porzucają wędrówkę, ale zawsze w końcu do niej wracają. Zawsze wracają do naszej drogi. Bo ona przynosi nam szczęście, przynosi
nam dobro, i wiele innych ważnych rzeczy. Mówimy Wielką Mową. Żyjemy Wielkim Życiem. Przemierzamy Wielką Drogę. I zawsze wiedzie nas Jedyne Słowo. – Jedyne Słowo? – spytałem. – Jakie? – Jedyne Słowo: „Przetrwać”. 2 Oczywiście wciąż jeszcze niewiele rozumiałem z całej tej opowieści. Zresztą ojciec nie opowiedział mi nic o tym, jak Ro-
mowie powiedli ludzkość ku gwiazdom, jak powstało Imperium, jak 114 stworzyliśmy królestwo Romów i wpletliśmy jego w tkaninę Imperium tak, że mogło stać się siłą, która rządziła ludzkością. Wyjaśnianie takich rzeczy sześcioletniemu dziecku, nawet jeśli było Romem, nie miało większego sensu. Nie opowiedział mi też o Gwieździe Romów ani też o tym, jak bardzo się różnimy od gaje. Chyba
wtedy zbyt trudno byłoby mi zrozumieć, że nie należymy nawet do tej samej rasy, że płynie w nas całkowicie obca krew. Bo nie chodziło o różnice w zwyczajach czy mowie – po prostu byliśmy innym gatunkiem! Na tę okrutną wiedzę miał jeszcze przyjść czas. Wszystko to zdarzyło się w mieście Vietorion na planecie Vietoris. Odkąd zabrali mnie stamtąd następni właściciele, nigdy więcej
nie dane mi było ujrzeć tej planety. Minęło już ponad sto sześćdziesiąt lat, ale na zawsze pozostanie ona w moich wspomnieniach. Był to mój pierwszy dom, miejsce, w którym wszystko się dla mnie zaczęło. Migoczące niebo w barwie złota i zieleni, wielkie miasto, które było jak czarny szal otulający górski grzbiet wznoszący się nad rozległą równiną, imponujący czerwony szczyt góry Salvat, wznoszącej się nad miastem i godzącej prosto
w niebo. Być może żadna z tych rzeczy nie była tak wielka i tak imponująca, jak zapamiętałem, ale wolę pamiętać je właśnie takie. Nawet nasz dom wydawał mi się ogromny jak pałac, z białymi dachówkami odbijającymi światło słońca, nieskończonymi labiryntami pokoi, cichą muzyką w oddali, i pachnącymi tak intensywnie żółtymi kwiatami, rosnącymi w klombach na dziedzińcu. Czy tak właśnie było? Przecież na Vietoris byli-
śmy niewolnikami… Jednak jest niewolnictwo i niewolnictwo. Ojciec sprzedał nas zakładom Volstead Factors, ale to nie znaczy, że byliśmy zakuci w łańcuchy czy ćwiczeni biczem, nie jadaliśmy też odpadków. Nasze niewolnictwo było, jak mawiał ojciec, interesem handlowym. Żyliśmy tak, jak żyli normalni wolni ludzie. Każdego dnia ojciec szedł do stoczni, gdzie stały olbrzymie, okute
brązem statki kompanii i pracował jak każdy zwykły mechanik, a na wieczór wracał do domu. Matka była nauczycielką w należącej do kompanii szkole, a bracia, siostry, i ja chodziliśmy do szkoły, chociaż nie do tej, w której uczyła mama. Potem, już jako ludzie dorośli, mieliśmy pracować dla kompanii na takim stanowisku, jakie dla nas wybiorą. Jedliśmy i ubieraliśmy się dobrze, i tylko, jako niewolnicy, mie-
liśmy być zawsze związani z kompanią, nie mogliśmy nigdy praco115 wać dla kogoś innego, ani też opuścić Vietoris w poszukiwaniu innego życia. W ten sposób mieliśmy spłacić inwestycję, jaką dla kompanii było kształcenie nas. Ale traktowano nas dobrze. Oczywiście kompania mogła nas sprzedać, gdybyśmy nie byli potrzebni, i nadszedł czas, gdy to zrobiła.
Na razie zaś przyglądałem się wielkim statkom przecinającym nocne niebo i świecącym jak spadające komety, gdy rozpędzały się w atmosferze przed skokami o całe lata świetlne, i mówiłem sam do siebie: „Ten statek leci, bo mój ojciec pracował przy nim. Mój ojciec zna magię statków kosmicznych. Mój ojciec mógłby sam prowadzić ten statek, gdyby mu pozwolono”. Czy to była prawda? Przypuszczam, że nie. Chociaż już wtedy
wiedziałem, że wszyscy piloci statków kosmicznych to Romowie. Często widziałem ich w mieście, wielkich, czarnowłosych mężczyzn o romskich oczach, w błękitnych jedwabnych uniformach z bufiastymi rękawami, jakie w tamtych czasach nosili piloci Imperium. Ale przecież nie wszyscy Romowie byli pilotami i sądzę, że w tamtych czasach nie do końca potrafiłem zrozumieć różnicę między pilotem a mechanikiem. Piloci byli Romami, mój
ojciec był Romem i pracował przy statkach kosmicznych, a więc mój ojciec potrafił prowadzić statek równie dobrze jak każdy z tych ludzi w niebieskich uniformach… Ojciec miał niezwykły talent do prac manualnych – stary talent Romów, który mieliśmy we krwi od dni, gdy byliśmy wędrownymi majsterkowiczami, kowalami i ślusarzami. Ojciec umiał zrobić i na-
prawić wszystko, dokonywał prawdziwych cudów za pomocą kawałka drutu czy drewna, ale nawet dla niego ujęcie sterów statku kosmicznego byłoby prawdziwym wyzwaniem. Jednak pewnie szybko pojąłby, co należy czynić – intuicyjnie, bezwiednie. On miał talent. Był wielkim człowiekiem. Nauczył mnie też nazw romskich szczepów. My nazywaliśmy się Kalderaszami, a byli też Lowara, Sinti,
Luri, Czurari, Manusz, Gitanos, i wiele innych. Niektóre nazwy już zapomniałem, stare nazwy, sięgające naszych wędrówek po Ziemi. Potem, kiedy dowiedziałem się o Gwieździe Romów i o szesnastu pierwotnych szczepach, uznałem, że nazwy, które usłyszałem od ojca, pochodzą stamtąd. Teraz wiem, że się myliłem. Te nazwy pojawiły się w czasach, gdy byliśmy rozproszeni na Ziemi między gaje, raptem kilka tysięcy lat temu, gdy
wędrowaliśmy w wozach, gdy byliśmy wygnańcami. Teraz te nazwy straciły znaczenie, jesteśmy rozproszeni po tak olbrzymiej liczbie świa-116 tów, że znaczenie ma tylko przynależność do jednego szczepu – szczepu wszystkich Romów – do Wielkiej Kompanii. Wciąż jednak starożytne nazwy są częścią naszej tradycji, którą zachowujemy i zawsze będziemy zachowywać. Rodzice więc mówią swym dzieciom, że są Kalderaszami, albo Lowara, albo Sinti, nawet
jeśli teraz są to tylko puste słowa. Ojciec nauczył mnie także Drogi, tej, którą podążali Romowie przez niezliczone pokolenia i wieki. Nie chodzi tu o specjalne zwyczaje mojego ludu, o folklor, ceremonie, rytuały. To są, owszem, ważne rzeczy, ale stanowią tylko narzędzia służące przetrwaniu. Mają nas odróżniać, mają nas zachować, dać nam wiedzę, o tym, co jest czyste, a co brudne, nauczyć, jak obchodzić narodziny, małżeństwo
i śmierć, jak wybierać przywódców, jak odnosić się do niewidzialnych mocy – to nazywamy prawdziwą wiarą. Musimy podążać za jej przykazaniami albo zginiemy, i ja, jak każde dziecko Romów, musiałem ją poznać. Ale te rytuały nie są esencją Drogi, to tylko narzędzia, które umożliwiają podróż po niej. Ojciec zadbał o to, bym rozumiał, co jest pod tą wierzchnią warstwą, co to znaczy być Romem: że jest nas niewielu; że jest się jednym z
tych, którym okrutny los odebrał dom, którzy musieli całe tysiąclecia trzymać się razem pośród hord wrogów, pośród obcych lądów. Pamiętać, że wszyscy Romowie są spokrewnieni, i tylko jedność gwarantuje nam bezpieczeństwo; pamiętać cały czas, że godność i odwaga są ważne, ale najważniejsze jest, byśmy przetrwali, zakończyli wreszcie naszą długą wędrówkę i wrócili do domu. Tłumaczył, że cały Wszechświat jest
nam wrogi i musimy czynić wszystko, co w naszej mocy, by ocaleć. Z początku niewiele czułem wspólnego z tymi Romami, którzy na wozach i końskich grzbietach przemierzali drogi i bezdroża średniowiecznej Ziemi. Nie czułem się bliski tym przodkom – ja, człowiek z Imperium, który mógł przemierzać gwiezdne szlaki. Byli jak okazy rzadkiej fauny, postacie z ludowych opowieści, byli quaint. Aż nadeszła noc, gdy ojciec zabrał mnie
na szczyt góry Salvat, pięć tysięcy metrów nad miastem, gdzie powietrze było tak rozrzedzone, że czułem ból w płucach. Pokazał mi błyszczącą na niebie Gwiazdę Romów i opowiedział ostatni fragment jej historii i wtedy pojąłem, że jestem jednym z tych odległych Kalderaszów, Sinti, Gitanos, czy Lowara, którzy zniknęli wraz z Ziemią, że jesteśmy jednej krwi i jedną mamy duszę, że oni są częścią mnie, a ja ich częścią.
Wtedy zrozumiałem też przyczynę kradzieży kurcząt czy jabłek w tamtych zamierzchłych czasach. Głód zabija, a my musieliśmy 117 przeżyć, by osiągnąć swój cel. Jeśli więc gaje nie pozwalali nam jeść, musieliśmy radzić sobie w inny sposób. Zrozumiałem też naszą niechęć do prawa gaje, bo czymże ono dla nas było, jeśli nie nożem przystawionym do naszych gardeł? Pojąłem kłamstwa i podstępy,
wykrętne odpowiedzi na każde ich pytanie, tę walkę, by nie połknął nas ich świat. Gajo jest wrogiem, odwiecznym wrogiem i cały nasz wysiłek musiał być nakierowany na to, by pozostawić go z tyłu, a nie, by się z nim jednoczyć. Bo tak jak słodka woda rzeki roztapia się w słonych wodach oceanu, tak my zniknęlibyśmy, gdybyśmy pozwolili gaje na wchłonięcie nas, i tego właśnie nauczył mnie ojciec, gdy byłem jeszcze bardzo mały. 3
Pewnego popołudnia, gdy miałem siedem lat, do naszej klasy, w której właśnie uczyliśmy się o Imperatorze i o tym, jak ciężko pracuje całymi dniami i nocami nad poprawieniem losu każdego chłopca i dziewczynki w Imperium, weszła piękna kobieta w żółtej szacie. Szybko rozejrzała się po pomieszczeniu i wskazała może pół tuzina z nas, mówiąc: – Ty, ty, ty i ty, chodźcie ze mną!
A ja byłem jednym z wybranych. Wyszliśmy na dwór. Ranek był mglisty i deszczowy, a liście drzew połyskiwały wilgocią, jakby dopiero co ktoś je polerował. Na ulicy zaś stał samochód – długi, smukły i niski, o srebrnym, metalicznym kolorze ze znakiem czerwonej komety Volstead Factory na kabinie. Pamiętam dokładnie każdy szczegół, jakby zdarzyło się to wczoraj.
Nie miałem nic przeciwko opuszczeniu szkoły. Prawdę mówiąc wcale nie lubiłem się uczyć – ja, syn nauczycielki! A tego dnia lekcja wydawała mi się wyjątkowo głupia. Jakże głupi musiał być ten Imperator, skoro pracował dniami i nocami. Jeśli był taki potężny, dlaczego nie rozkazał, by inni pracowali za niego? I pokazali nam jeszcze na ekranie jego wizerunek: mały, pomarszczony człowieczek, tak wychudzony i stary, że chyba w
każdej chwili mógł umrzeć. To był Trzynasty Imperator, który jednak żył jeszcze zaskakująco dłu118 go, ale wtedy zdawało mi się, że ktoś tak stary i słaby nie mógłby nawet zadbać o samego siebie, a co dopiero o każdego chłopca i dziewczynkę w Imperium. Lekcja zdawała mi się nonsensem gaje, a ja już nauczyłem się nie znosić wszystkiego, co zakrawało na ich
bzdury. W tamtej sprawie miałem chyba rację, chociaż w ciągu następnych lat nauczyłem się też, że nie każdy pomysł gaje jest pozbawiony sensu. Po wielu następnych latach nauczyłem się zaś, że nie wszyst-ko, co jest pozbawione sensu, to pomysł gaje. Byłem jedynym romskim chłopcem w samochodzie. Jechała też z nami romska dziewczynka, jedna z koleżanek mojej siostry. Pozostała czwórka to byli gaje. Ta romska
dziewczynka była niewolnicą tak jak ja, a także co najmniej jeden z pozostałych chłopców. Co do reszty, wtedy nie miałem pewności. Nie było wcale łatwo z wyglądu ocenić, kto jest niewolnikiem, a kto nie. Tak naprawdę zaś całą naszą szóstkę wyprowadzono z klasy właśnie dlatego, że byliśmy niewolnikami. Kompania miała kłopoty ekonomiczne i musiała pozbyć się pewnej części niewolników, a lepiej było zacząć od młodych, któ-
rzy jeszcze byli w szkołach, bo w nich nie zainwestowano jeszcze zbyt wiele. I właśnie jechaliśmy na targ, gdzie nas sprzedadzą. Nigdy już nie miałem zobaczyć domu, ojca, matki, braci i sióstr. Utracić miałem moją małą kolekcję kostek muzycznych, książek i rysunków. Nigdy też nie miałem otrzymać mojej części rodzinnych skarbów, pochodzących jeszcze z Ziemi. Oczywiście, gdy jechaliśmy na targ, nikt mi tego nie wyjaśnił. Pod pewnymi względami nawet nowocze-
sne niewolnictwo nie różniło się od antycznego. Przed wejściem na targowisko obejrzano mnie dokładnie, klepnięto tu i ówdzie, i zaprowadzono przed coś w rodzaju skanera. Nikt nie interesował się ani moim imieniem, ani wiekiem, czy jakimkolwiek szczegółem życia. Robot postawił mi na ramieniu jakiś okrągły, purpurowy stempel… – Numer dziewięćdziesiąt siedem – usłyszałem jego beznamięt-
ny, twardy głos. – Chłopiec. – Ruszaj, dziewięćdziesiąt siedem – powiedział ktoś. – Do tamtej kolejki. Krótko trwał ten cały targ, kiedy to zostałem sprzedany na rynku Vietorionu. I wciąż pamiętam to jako coś w rodzaju sennego majaku, czułem dziwny łoskot w uszach, który czasem pojawiał się, gdy śniłem, i wszyscy wokół zdawali się poruszać w jakimś zwolnionym tem-
pie, i jeszcze te chaotyczne cienie wokół… 119 Staliśmy na okrągłym postumencie, oświetleni wyraźnie jasnym światłem, pośrodku olbrzymiej pustej sali, która wyglądała jak coś w rodzaju składu. Były nas setki, wystawionych naraz na sprzedaż, większość dzieci, choć nie wszyscy. Widziałem też kilku starców, i było mi ich żal. Kazano nam się rozebrać do naga. Mnie to nie
przeszkadzało, ale niektórzy rozpaczliwie starali się zakryć rękami podbrzusze, lub krzyżowali ręce na piersiach. Potem, kiedy poznałem nieco lepiej naturę handlu niewolnikami, wiedziałem już, że ci, którzy tak się chowali, zawsze byli kupowani ostatni, za najniższą cenę, i przez najokrutniejszych właścicieli. Teoria głosiła bowiem, że niewolnicy, którzy przejmują się takimi rzeczami jak prywatność i wstyd, będą także sprawiali wiele
innych kłopotów. W suficie ponad nami pojawił się metalowy pręt, przypominający wylot działka neutronowego, obniżył się ku nam i zaczął obracać. Po naszych ciałach popłynęły skanujące promienie tego aparatu medycznego. Gdyby znalazły jakąkolwiek wadę, jakiś wewnętrzny guz, źle zrośniętą kość, słabość płuc czy serca, informacja natychmiast znalazłaby się na wielkim ekranie, tak aby potencjalni nabywcy wie-
dzieli o tym. Cały czas dobijano interesów. Kupujący mieli terminale komputerów przymocowane do policzków, więc transakcje przebiegały z szybkością myśli. Ruch odpowiednich mięśni policzka wskazywał na wybranego niewolnika, inne drgnienie rejestrowało ofertę. Krótki impuls elektryczny był dla kupca odpowiedzią przeczącą lub twierdzącą i przechodzono do następnego zakupu. Cała licytacja nie trwała
dłużej niż trzy, cztery minuty. Oczywiście w najmniejszym nawet stopniu nie rozumiałem wtedy, co się wokół mnie dzieje. Wszystko odbierałem z największym spokojem. Jak sen. Tak, czasami najokropniejszymi snami są te spokojne i ciche. – Dziewięćdziesiąt siedem – powiedział robot. Odwróciłem się, a on przystawił mi na czole kod mojego nowego właściciela, i sprawa się zakończyła.
Jeszcze nim nadeszła noc, byłem na pokładzie statku kosmicznego zmierzającego na Megalo Kastro. – Za jaką cenę poszedłeś? – spytał mnie wysoki chłopak o płaskiej twarzy. W kabinie siedziało nas dziesięciu, a ja byłem najmłodszy. Mrugnąłem zaskoczony. – Jest zbyt mały – powiedział inny, o dziwnych pomarańczowych włosach. – Nie umie czytać.
120 – Oczywiście, że umiem! – wrzasnąłem oburzony. – Myślicie, że jestem dzieckiem? – Za mnie zapłacono sześćdziesiąt pięć sestercji – pochwalił się ten z płaską twarzą. – Za mnie osiemdziesiąt – powiedział inny, który miał jasny, zielony klejnot umocowany pośrodku lewego policzka. Ten z płaską twarzą spojrzał na niego ze
złością. Myślałem już, że zaczną się bić. – Jak można sprawdzić swoją cenę? – zapytałem innego chłopca, małego i stojącego cicho na uboczu. – Jest zapisana na twoim czole. Musisz spojrzeć w lustro. – Zbliżył się do mnie. – Sprzedali cię za sto. – Mnie sprzedali za sto – poinformowałem tego z płaską twarzą. – I co na to powiesz?
Wszyscy podeszli do mnie, by zobaczyć to na własne oczy. Najpierw byli sceptyczni, potem rozzłoszczeni, potem wściekli. A ja ściągnąłem ramiona, klasnąłem w dłonie i roześmiałem się głośno. – Sto! – zawołałem. – Sto! Do dzisiejszego dnia jestem z tego dumny. Już wtedy ktoś się na mnie poznał. 4
K upiła mnie Gildia Żebraków, Loża 63 z Megalo Kastro. Mistrz loży miał na imię Lanista. Dzieliłem mieszkanie z czterema innymi chłopcami o imionach Kalasiris, Anxur, Sphinx i Focale. Podaję tutaj ich imiona, bo wszyscy nie żyją już od wielu lat, a uprzej-mość wobec zapomnianych zmarłych nakazuje wspominać czasem ich imiona, nawet gdy nie są członkami twojego klanu. Lanista był Romem. Tamci czterej nie. Myślę, że za mnie zapłacono tak wysoką
cenę, gdyż na pierwszy rzut oka widać, że jestem Romem. Gildia Żebraków była interesem gajo, ale starali się zdobyć tylu Romów, ilu tylko mogli, bo uważano nas powszechnie za doskonałych żebraków. Wierzyli, że żebractwo jest w naszych genach… może nie było to takie dalekie od prawdy. 121 Chociaż pamiętam doskonale wszystkie twarze, imiona, miejsca
i inne nieważne drobiazgi, nie potrafię wam powiedzieć, jak długo trwało, nim zrozumiałem nareszcie, że nigdy już nie zobaczę domu. Czasami naprawdę wielkie rzeczy umykają uwagi dziecka, a przyciągają ją drobne, acz interesujące szczegóły. Nie pamiętam, co wtedy czułem. Opuszczenie szkoły – tak, sprzedaż – w porządku, statek kosmiczny, podróż do gwiazd – jak najbardziej; ale na zawsze? Nigdy nie wracać? Nigdy nie zobaczyć
ojca, matki, braci i sióstr? Mimo to nie pamiętam, abym jakoś bardzo rozpaczał po tej stracie. Czułem natomiast – to pamiętam – dziwne, wspaniałe uczucie wolnego lotu. Jak nasienie na wietrze. Opadnie tam, gdzie poniesie je wiatr. Ale ja jestem Romem, a my, jeśli zbyt długo pozostajemy w jednym miejscu, zaczynamy rdzewieć. Właściciele niewolników uczynili mi przysługę, wyrywając mnie stamtąd. Uwolnili mnie, choć
oznaczało to tylko popchnięcie w następną niewolę. To oni posłali mnie na szlak, i odtąd już przeznaczone było mi podróżować. W znanej, to jest zasiedlonej przez człowieka, części Galaktyki nie ma drugiego świata takiego jak Megalo Kastro. Nazwa ta oznacza Wielką Fortecę w języku greckim, jednym ze starożytnych języków Ziemi, i istotnie stała tam wielka kamienna forteca. Górowała jak kolosalna bestia nad szczytem
poszarpanego klifu wrzynającego się w morze. Ale to nie Grecy ją zbudowali. Nie zbudował jej też nikt z obu ludzkich ras. I wystarczyło przejść kilka zaledwie kroków wewnątrz Holu Równonocy fortecy Megalo Kastro, by pojąć to jasno. Hol nosił tę nazwę, gdyż dwa razy do roku, dokładnie podczas jesiennego i wiosennego zrównania dnia z nocą, pulsujące, złote promienie słońca wdzierały się do niego przez łuk bramy i oświetlały
tajemniczą kulę na ołtarzu w zachodnim krańcu pomieszczenia. W tym nie było nic niezwykłego. Już w paleolicie na Ziemi, dwadzieścia tysięcy lat temu, człowiek potrafił wznosić takie ołtarze. Ale Hol Równonocy zapiera dech w piersiach… dosłownie. Po przejściu zaledwie kilku kroków między ostro ciosanymi zielonymi kamieniami, zaczyna ci brakować powietrza. To jest jak wędrówka po pokładzie kołyszącego się statku,
wszystko niestałe, wszystko się zmienia. Masz wrażenie, że ściany zaciskają się wokół ciebie. Jeszcze kilka kroków, i pokrywa cię pot. Okrągły sufit nad tobą zdaje się unosić, oczy zaczynają łzawić, bo nie mogą dostrzec krawędzi tej dziwnej konstrukcji, nie mogą zogniskować się na niczym materialnym. Taka jest ta struktura – obca, przytłaczająca, fascynująca. I nikt nie wie, kto ją wzniósł. 122
I stoi tak – gigantyczna, przerażająca, tajemnicza, na wpół zrujnowana… i nie mówi nam ani słowa o swym pochodzeniu. Archeolodzy uważają, że może mieć nawet dziesięć milionów lat. Nie więcej – twierdzą – bo Megalo Kastro jest jeszcze młodą planetą i wciąż trwają tam poważne ruchy tektoniczne, kontynenty zapadają się i wznoszą, więc nie może to być niewyobrażalnie stara forteca, jak chcieliby niektórzy. Ale wygląda, jakby
miała miliard lat. W jednym z pomieszczeń na ścianie znajduje się symbol dłoni o siedmiu palcach i dwóch przeciwstawnych kciukach, po jednym z każdej strony, obrysowany czymś, co wygląda na kredę, choć nią nie jest. Może jeden z budowniczych odrysował sobie dla zabawy dłoń podczas przerwy obiadowej. Może zaś namalował to dla żartu jeden z członków ludzkiej ekspedycji badawczej, która pierwsza odkryła to miej-
sce? Kto wie? Gdybyśmy odkryli w fortecy jakieś artefakty Obcych, wiedzielibyśmy więcej, ale jedynym znaleziskiem była sama forteca, stojąca nad brzegiem morza. A to morze… było jak z nocnego koszmaru. Na Megalo Kastro jest wiele form życia, większość z nich paskudna, duża i drapieżna. To młody świat. Właśnie przechodzi swój okres mezozoiczny i wszystko tu ma pazury i łuski. Ale największa
z tutejszych form życia jest – dzięki Bogu – jedyna w swoim rodzaju i występuje tylko na Megalo Kastro. Właśnie morze. Nie jest to prawdziwe morze, ale jakiś przerażający budyń jasnoróżowego błota, ciepły, drgający, obrzydliwy i o niezmierzonej głębi, który rozciąga się na przestrzeni dziesięciu tysięcy kilometrów. To morze żyje. Nie mam tu na myśli tego, że pełno w nim żywych istot, chodzi o to, że ono samo jest żywą istotą i to o
jakimś stopniu inteligencji, choć chyba dość niskim, a może przeciwnie, może ma inteligencję geniu-sza? Myśli. Patrzy. Można dosłownie obserwować jego procesy myślowe: delikatne zmarszczki na powierzchni są jak pytania, krótkotrwałe wzburzenie i wędrujące bąble błotne jak wykrzykniki. Bóg tylko jeden wie, jak doszło do ewolucji tej istoty. Jeśli weźmie się próbkę do badań, to jest to tylko wodniste błoto, które bardzo szybko traci swą temperaturę. Ale to, z czego
ta próbka jest pobrana, sięga korzeniami do ciepłej magmy we wnętrzu Megalo Kastro, a ramionami do odległych kontynentów, i drwi sobie z niewydarzonych badaczy, a jeśli tylko da mu się szansę, z rozkoszą ich pożre. Wierzcie mi, dobrze wiem, co mówię. Megalo Kastro jest bogata w złoża wszelkiego rodzaju cennych minerałów, które na innych, starszych światach, zostały już dawno
123 wyczerpane, toteż prowadzi tam działalność wiele kompanii wydobywczych. Większość z nich pozyskuje rudy uranu, które osiągają wysoką cenę niemal w każdym Układzie Słonecznym, ale niektórzy Romowie na przykład trudnią się wydobyciem jeszcze rzadszych rud: talu, europu, holmu, lutetu. (Ci, którzy rzadko opuszczają swój ojczysty świat, zawsze są
zdumieni, gdy się dowiedzą, że wszystkie planety Galaktyki składają się z tej samej w zasadzie grupy pierwiastków. Pewnie wyobrażają sobie, że obce światy powinny być zbudowane z obcych pierwiastków, i że jest coś niewłaściwego, czy nawet nudnego, w znajdowaniu na nich ciągle tego samego tlenu, węgla, azotu. Tak, jakby atom z liczbą i masą atomową wodoru mógłby być czymś innym niż wodorem jedynie dlatego, że
występuje na innym świecie. Tylko idiota uważa, że każda planeta ma swój odrębny układ okresowy, bo przecież istnieje jeden jedyny zestaw podstawowych cegiełek, z których zbudowany jest Wszechświat. Chyba nie sądziliście inaczej?). Praca w kopalniach na Megalo Kastro to ciężki kawałek chleba, wziąwszy pod uwagę gorąco, wilgoć, zębate potwory czające się za
kolczastymi krzewami, częste wybuchy wulkanów, i sporo innych podobnych przyjemności, które cechują tę planetę. Niemniej jest to opłacalny interes, i cała planeta dynamicznie się rozwija, a pieniądze swobodnie krążą z kieszeni do kieszeni. Co zresztą czyni ten świat niezwykle urodzajnym z punktu widzenia żebraka. Żebrać nauczył mnie Lanista, mistrz naszej loży. Był Romem Sinti, w wieku dwudziestu, może
trzydziestu lat, o dziwnie bladej cerze i chłodnych oczach, według mnie nienaturalnie szeroko rozstawionych. – Uśmiechasz się do nich – mówił mi. – Uśmiech to podstawowa sprawa. Twoje oczy muszą błyszczeć. Musisz wyglądać zarazem żałośnie i prosząco. Wyciągając rękę, musisz łamać ich serca. Zaczynałem rozumieć, dlaczego gildia zapłaciła za mnie tak wysoką
cenę. Miałem lśniące oczy, umiałem się uśmiechać, miałem naturalny urok, byłem sprytny. – A jeśli nic mi nie dadzą? – spytałem. – Jeśli powiedzą „nie” albo potrząsną głową, spojrzysz im prosto w oczy. Uśmiechniesz się najpiękniej jak potrafisz i powiesz anielskim głosem: „Twoja matka sypia z wielbłądami”, potem zaś odejdziesz tak spokojnie, jakbyś pozdrowił ich właśnie w najuprzej-
miejszy sposób. 124 Podobał mi się pomysł zostania. Wcale nie obrażał mojego poczucia godności. To było wyzwanie, techniczne sztuczki. Chciałem być w tym dobry. Na Benga Diabła, chciałem być najlepszy! Później, kiedy zacząłem nawiedzać Ziemię, przyglądałem się Romom ze starych czasów i ich żebraniu okiem profesjonalisty. Byli
w tym dobrzy. Naprawdę dobrzy. Widywałem Cyganki na ulicach, jak szeptały do swoich małych cztero-, pięcioletnich dzieci: „Mong, chavo, mong – żebrz chłopcze żebrz”. – I posyłały je między gaje, aby ćwiczyły swe umiejętności już od najmłodszych lat. Żebractwo uczy cię nie znać strachu. A w życiu Roma strach jest zbędnym luksusem. To prawda, że odrobina tego uczucia może dać ci mądrość, ale większa jego ilość czyni cię
bezradnym. Żebractwo jest pożyteczne także na inny sposób. Czyni cię niewidzialnym. Większość ludzi nie chce widzieć żebraka, bo ten widok powoduje u nich poczucie winy, wstyd za skąpstwo, niepokój, i szereg innych negatywnych odczuć. Więc żebrak może wędrować w tłumie praktycznie niezauważony, chyba że sam zdecyduje się pokazać.
(Powinienem wam wyjaśnić, że podstawowym zajęciem Gildii Żebraków nie było bynajmniej żebranie. Żebranie pokrywa mniej więcej podstawowe wydatki kompanii, ale właściwym zajęciem gildii jest szpiegostwo. Wprawdzie gdy przybyłem na Megalo Kastro, nikt mi tego nie wyjaśnił, ale w miarę upływu czasu stało się to dla mnie jasne.) Wreszcie skończyłem edukację i Lanista wyposażył mnie w ekwi-
punek i rekwizyty niezbędne do wykonywania zawodu. Dostałem więc żebraczą miseczkę, do której można było wrzucać monety, ale nie można ich było wyjąć bez włączania alarmu (tak zresztą głośnego, że strąciłby z orbity przelatującą nad planetą kometę), dostałem też oficjalny dokument poświadczający, że jestem licencjonowanym żebrakiem, i że wszystkie podarowane mi pieniądze zostaną wydane na zbożne cele. I jeszcze
czerwony szal, który noszą wszyscy żebracy gildii. Widać go już z daleka, dzięki czemu utrzymują odpowiednią odległość między swymi miejscami pracy. Dano mi także święty amulet – małą płaską tarczę ze srebrzystego metalu, pokrytą iskrzącymi się wzorami z jakiejś tajemniczej, zmieniającej odcienie substancji. Miałem go nosić na szyi pod szalem, aby chronił przed złem moją duszę. Nie powiedziano mi natomiast, że
rejestruje on wszelkie dźwięki w promieniu około pięciu metrów ode mnie. 125 – Teraz już jesteś gotowy, Jakubie – oświadczył Lanista. Na dworze czekał już samochód, który wcześnie rano rozwoził wszystkich żebraków po mieście. Lanista delikatnie pchnął mnie w jego kierunku. Odwróciłem się do niego, a on zrobił sekretny znak
Romów i mrugnął do mnie. – Idź – powiedział. – Mong chavo, mong! 5 To było paskudne miasto. Chałupy z pogiętej cyny przemieszanej z purpurową gliną wygrzebywaną wprost z nie wybrukowanych ulic. Deszcz siąpił przez dwie trzecie dnia, a powietrze było tak przesączone stęchlizną i grzybem, że miało nawet lekko zielon-
kawą barwę. Za każdym razem, gdy brało się głębszy oddech, do gardła wpadały jakieś białe kłaczki czy pyłki. Ale żebrało się dobrze. Górnicy wracając z szychty, prawie zawsze wyciągali gotówkę ze swoich kont, i wydawali pieniądze na hazard, alkohol, narkotyki i dziwki, jak zawsze od początku czasów czynili mężczyźni w podobnych miastach jak to. Chyba myśleli, że zbyt długie trzymanie grosza w kieszeni
przynosi pecha. Ale też prawie każdy z nich wrzucił parę oboli do pojemnika małego żebrzącego chłopca, a jeśli któremuś zdarzył się przypływ dobrego humoru, potrafił wrzucić i pięćdziesiąt minim, tetradrachmę, a nawet sestercję, albo i dwie, jeśli akurat trafił na nie w sakiewce. I tak to się sumowało.Chociaż byłem najmłodszy, najbardziej milutki, a pewnie i najsprytniejszy, byłem też nowy i najmniej doświadczony, i na począt-
ku trochę mnie to kosztowało. Każdy miał swoje terytorium. Oczywiście starsi chłopcy z gildii obsadzili już najbardziej obiecujące stre-fy. Z tych, co przybyli ze mną, wszyscy byli ode mnie starsi od dwóch do pięciu lat i szybko przechwycili dla siebie to, co jeszcze zostało. Ja mogłem tylko pałętać się gdzieś po obrzeżach miasta, toteż na początku dobrze było, gdy przynosiłem pięć oboli dziennie. Bardzo się tym martwiłem, bo część naszych zarobków zbiera-
no na wykupienie nas z niewoli, co następowało po zebraniu sumy, jaką zapłaciła za nas gildia. Zarabiając tak mało, byłbym wciąż nie126 wolnikiem jeszcze i za sto lat. Wcale tego nie chciałem, zresztą gildia również nie. Żebrak, który skończył dwanaście lat, był dla nich bezwartościowy, toteż chcieli, abyśmy się wykupili póki jeszcze byliśmy wydajnymi pracownikami. Zresztą potem często proponowali
najlepszym byłym żebrakom, już jako wolnym ludziom, zatrudnienie na wyższych stopniach hierarchii. Kiedy już zorientowałem się, jak sprawy stoją, znalazłem sobie niszę, w której nie miałem konkurencji ze strony innych chłopców. Zamiast nagabywać górników, zainteresowałem się dziwkami. Ich gildie rządziła się dokładnie takim samym prawem wykupu jak nasza, ale one miały na wykupienie się co najmniej dziesięć lat,
toteż nie odczuwały takiej presji zarabiania i oszczędzania, jak my. Szybko też zorientowałem się, jak łatwo wyprosić u nich jakąś monetę. Wystarczyło tylko odwołać się do ich instynktu macierzyńskiego, pozwolić im matkować, a będą płacić, płacić i płacić. Mój Boże, jaka szkoda, że nie byłem trochę starszy! Spędzałem wszak całe dnie w tych wyperfumowanych łóżkach, pozwalałem tu-
lić się do tych pięknych kołyszących się piersi, łasiłem się do ich pulchnych, ozdobionych klejnotami brzuchów. Nawet po tylu latach wciąż wyraźnie widzę je w swoich wspomnieniach, pamiętam nawet ich imiona: Mermela, Andriole, Salathastra, Shivelle. Pamiętam zapach ich ciał, delikatniejszą od jedwabiu skórę na ich udach, te sterczące sutki, prężące się i zapraszające ciała. Wszystkie były takie piękne. (Zresztą może nie aż takie piękne, ale tak je zapamiętałem,
więc niech już będzie – były piękne.) Pozwalały mi dotykać się wszędzie. Chichotały wtedy, śmiały się, uwielbiały to i uwielbiały mnie. Kiedy pojawiali się klienci, wymykałem się szybko tylnymi drzwiami, chociaż niektóre pozwalały mi zostawać w ukryciu za jakąś kotarą, skąd mogłem wysłuchiwać tych wszystkich pieszczot i jęków. Często też udawało mi się patrzeć, więc wiele się nauczyłem w bardzo młodym wieku, a do mo-
jej żebraczej miseczki wciąż spadały obole i tetradrachmy, a czasem nawet i pięć sestercji świecących wszystkimi kolorami tęczy. W dzielnicy domów publicznych stałem się prawdziwą maskotką, zabawką. Niektóre z młodszych dziewczyn, tych trzynasto-, czternastoletnich, bardzo chętnie udzieliłyby mi bezpośrednich korepetycji w sztuce kochania, ale miałem wtedy zaledwie siedem lat; byłoby to więc nie tylko niemoralne, ale też po
prostu obie strony traciłyby czas. Zadowalały mnie więc obserwacje i płynące z nich nauki… przynajmniej przez następnych kilka lat. 127 Ale zarabiałem mnóstwo! Bywały takie dnie, że ledwie mogłem dotargać mój pojemnik do loży, tak był nabity monetami. (Mój amulet był także nabity – jękami tych wszystkich dziwek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że starsi członkowie loży też są czymś w rodzaju
górników, że całymi nocami drążą nasze taśmy, przesłuchując każdy dźwięk i słowo w poszukiwaniu informacji, za które im płacono, jak chociażby to, czy górnicy nie oszukują aby swych pracodawców nie ujawniając im najbogatszych złóż kruszców.) W krótkim czasie stałem się najjaśniejszą gwiazdą gildii, żebrakiem numer jeden. Mogłem się o tym przekonać po pełnym szacunku i ciepła traktowaniu ze strony Lanisty
i innych starszych, oraz nie-chęci i chłodzie ze strony braci żebraków. Nie wzruszało mnie to. Kiedy jednak Sphinx, mój kompan z pokoju, chciał wkręcić się na moje burdelowe terytorium, wziąłem go na bok i stłukłem do krwi. Miałem wtedy osiem lat, a on jedenaście, ale zależało mi bardzo na mojej dobrze zapowiadającej się karierze. Mniej więcej w tym czasie zaczęły mnie regularnie nawiedzać
duchy. To było jeszcze bardziej podniecające niż te łóżkowe gierki z moimi przyjaciółkami dziwkami. Nawet bardziej podniecające niż zdarzający się od czasu do czasu atak jakiegoś gigantycznego gada, który zdołał sforsować pole siłowe wokół miasta. Niewiele wiedziałem wtedy o nawiedzaniu. Owszem, był ten duch staruchy w moim wczesnym dzieciństwie, ale nigdy nikomu o nim nie wspomniałem. Potem, kiedy
byłem trochę starszy, usłyszałem co nieco o nawiedzaniu od ojca, który zawsze bardzo się starał przygotować mnie do wszelkich niespodzianek i zakrętów przyszłego życia. Wtedy też dopiero domyśliłem się, że ta stara kobieta pojawiająca mi się w dzieciństwie, była duchem. Ale chociaż odwiedziła mnie pięć, sześć razy kiedy jeszcze byłem bardzo mały, od czasu gdy opuściłem Vietoris, nigdy się to już nie zdarzyło. Tak więc byłem
zdumiony, gdy na Megalo Kastro duchy znów zaczęły do mnie przychodzić. – To jest coś, co tylko Romowie potrafią robić – tak powiedział mi niegdyś ojciec. – Zresztą nie każdy Rom to potrafi, bo wymaga to praktyki i silnej woli, a przede wszystkim od urodzenia musisz mieć w sobie moc. Moc, by opuścić swe ciało, by oddzielić się od niego i wędrować przez czas i przestrzeń.
Kiedy duch odwiedził mnie po raz pierwszy, byłem pewien, że to mój ojciec. Pojawił się tuż koło mnie: wielki, potężnie zbudowany, o świecących oczach, czarnych wąsach. Mimo że był niemate128 rialny, wydawał się taki solidny. Otaczała go aura, i jego śmiech – donośny, brzmiący jak grzmot wodospadów z mglistych gór Darma Barma, której nieboskłon przecinają całymi dniami świetliste bły-
skawice. Byli wtedy ze mną Anxur i Focale, ale im duch się nie pokazał. Nie słyszeli też jego zadziwiającego śmiechu. Wyglądał jak mój ojciec, ale coś mi w nim nie pasowało. Jego twarz była troszkę inna. Oczywiście, że tak. Bo ten duch nie był moim ojcem, to byłem ja sam. Ale tego mi nie powiedział. Tylko się uśmiechał, dotknął mojego ramienia i mówił coś w rodzaju: – A tu jesteś, Jakubie. Ależ ty rośniesz i
jak dobrze się rozwijasz. Trzymaj się chłopcze. Wszystko idzie w dobrym kierunku! Ten duch pojawiał się trzy cztery razy w roku, i za każdym razem mówił mniej więcej to samo. Czasem widywałem też dwa inne duchy, młodego mężczyzny i przepięknej kobiety. Tych dwoje nigdy się do mnie nie odzywało. Po prostu wpatrywali się we mnie i wpatrywali, jakbym był jakąś
ciekawostką przyrodniczą. Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim są i miało minąć wiele czasu, nim się dowiedziałem. Ale lubiłem te ich nieregularne wizyty. Odbierałem w ich obecności jakieś uczucie ciepła i bezpieczeństwa. Może myślałem o nich jak o moich aniołach stróżach. No i może nimi byli. Te pierwszych kilka lat na Megalo Kastro to były dobre lata. Rosłem szybko i stawałem się coraz sprytniejszy. Odkładałem pie-
niądze, żeby na wykupić się. Miałem śmiałe plany odzyskania wolności nim skończę dziesięć lat. Potem zamierzałem udać się na Vietoris, już jako wolny człowiek, by pracować w stoczni u boku ojca. Ale potem nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Bardzo szybko, i zdecydowanie na gorsze. Po pierwsze zaszły pewne zmiany na najwyższych szczeblach władz gildii. Najwyraźniej takie panowały tu zwyczaje. Nie pozwa-
lano nikomu osiągnąć zbyt potężnej pozycji. Generalny zarządca został przeniesiony na inną planetę, a do nas przybył nowy człowiek z jednego ze światów Haj Qaldun, potem zmieniono także dyscyplinatora, a wkrótce po nim kapłana. Z oryginalnego składu oficerów gildii pozostał jeszcze tylko mistrz loży – Lanista, jedyny Rom we władzach i mój szczególny sojusznik. Kiedy także i on wyjechał nagle, poczułem się bardzo samotny.
Zwłaszcza że nowi oficerowie nieoczekiwanie poddali nas zadziwiająco okrutnemu regulaminowi. Nigdy się nie dowiedziałem czy zarządzili te „reformy”, bo przyszły rozkazy od Wysokiej Rady, aby zmniejszyć koszty funkcjono9 – Czas trzeciego wiatru 129 wania lóż, czy też po prostu wynikało to z ich złej woli. Może z obu tych powodów naraz? Dość, że mniej
więcej w tydzień po wyjeździe Lanisty zakomunikowano nam, że od tej pory nasz osobisty udział w codziennych zarobkach będzie zmniejszony do jednej piątej poprzedniej wielkości. W dodatku miało to obowiązywać wstecz, o osiemnaście miesięcy! Ponadto wydłużono nam godziny żebrania oraz zawiadomiono nas, że musimy wnosić dziesięć oboli dziennie jako zapłatę za posiłki, które dotąd były wydawane przez lożę za
darmo. Przy okazji nastąpił zdecydowany spadek zarówno ich jakości, jak i ilości… mimo że nigdy nie były to przecież frykasy. Żadne z tych zarządzeń nie miało moim zdaniem większego sensu. No bo, w jaki sposób do zwiększenia dochodów może przyczynić się głodzenie pracowników. Natomiast praktyczne uniemożliwienie wykupienia się z niewoli nie tylko było sprzeczne z celem gildii, która chciała się nas pozbyć zanim skończymy dwanaście lat, ale też
całkowicie pozbawiło nas bodźców do napełniania monetami naszych żebraczych miseczek. (Oczywiście głównym źródłem dochodów gildii nie były monety, które wyżebraliśmy, lecz informacje, które przy tym nagrywaliśmy. Niemniej nasze zarobki wyraźnie spadły.) Najlepsze wytłumaczenie dla takiego postępowania, jakie mogę znaleźć teraz, to próba pokazania nam, jak niewiele znaczymy i jak niewiele potrafimy zrobić dla uzyskania
wolności, co stanowiło pretekst do odsprzedania nas w kolejną niewolę. Paskudna to polityka, ale historia ludzkości pełna jest takich rzeczy. Pytacie, czy protestowaliśmy? A w jakim celu? I w jaki sposób? Byliśmy w końcu niewolnikami. Wciąż tak wiele radości sprawiała mi praca między moimi lubieżnymi przyjaciółkami (a miałem już wtedy dziesięć lat, więc każdego dnia poznawałem nowe słodkie ta-
jemnice życia), że początkowo nie bardzo przejąłem się tymi zmianami. Ale rosłem szybko i przy tych nowych racjach żywnościowych czułem się wciąż głodny, a to powoli doprowadzało mnie do furii. Potem, pod koniec miesiąca, dokonałem pewnych obliczeń i odkryłem, że jestem beznadziejnie daleko od wolności, powrotu na Vietoris, do rodziny i ojca. Kiedy więc moi kompani zaczęli agitować i konspirować, poczułem, że mam wielką ochotę przyłączyć się do nich.
Przywódcą był Focale. To był ten wysoki chłopak o płaskiej twarzy, który pierwszego dnia naszej podróży na Megalo Kastro pytał mnie, za jaką cenę zostałem kupiony. Wtedy go nie lubiłem. Potem jakoś się zaprzyjaźniliśmy. Był teraz o wiele wyższy niż wtedy, i także o wiele brzydszy, miał dziwne rysy twarzy i małe, rozmyte oczka. 130 – Musimy uciec – powiedział pewnego dnia, gdy byliśmy w łaź-
ni. Ponieważ w łaźni nie nosiliśmy amuletów, jego słowa nie mogły być nagrane. – Nie zdołają nas zatrzymać. Dostaniemy się do portu i przekradniemy na jeden z odlatujących statków. To był oczywiście bardzo głupi plan, ale pamiętajcie, że byliśmy wtedy tylko dziećmi. Jednak spróbowaliśmy, i to nie raz, lecz cztery razy. Wymykaliśmy się z loży i szliśmy przez miasto do portu, by dostać się na sta-
tek. Łapano nas za każdym razem. Strażnicy nagle wyrastali ze wszystkich stron, ich ciężkie ręce opadały na nasze ramiona, potem następowały kopniaki i bicie, a wreszcie kilka dni o chlebie i wodzie. Tak było za każdym razem. Nie mieliśmy najmniejszych szans. W naszych amuletach znajdowały się czipy transmisyjne, które cały czas podawały naszą aktualną pozycję, ale tego oczywiście nie wiedzieliśmy.
Najdalej pozwolono nam dotrzeć do miejsca, skąd już widzieliśmy port. Patrzyliśmy na wielki, startujący statek, i staraliśmy się odgadnąć, na jaki świat może zmierzać. – Na Galgalę! – krzyknął Focale. – Tam wszystko jest ze złota! – Nie. Na Marajo – szepnął Anxur. – Tam na pustyni piasek błyszczy jak diamenty. Sphinx mówił o migoczących gęstych lasach na Estrilidis, gdzie
żyją koty o dwóch ogonach. I wtedy właśnie pojawili się strażnicy, pochwycili nas i tak stłukli, że błagaliśmy o litość. To była nasza trzecia próba. Nigdy więcej nie zobaczyłem już Focale’a. Sądziliśmy, że został sprzedany na inną planetę, bo też faktycznie to on sprawiał najwięcej kłopotów całej loży. Ale mimo że go zabrakło, postanowiliśmy próbować dalej. Ja nawet bardziej niż pozostali. Zająłem
jego miejsce przywódcy, chociaż byłem jednym z najmłodszych. Po prostu niewola, która przez pierwszych parę lat wydawała mi się komfortowym wypoczynkiem, teraz stała się nieznośnym ciężarem. Cały czas chodziłem pełen furii. Wręcz kipiałem z gniewu i zniecierpliwienia. Dlaczego miałem spędzać dzieciństwo na tym żałosnym, wilgotnym świecie, żywiąc się czerstwym chlebem i żebrząc w nędznych burdelach o parę drob-
nych monet? Całe dnie i noce spędzałem teraz na snuciu planów ucieczki. Wędrując po mieście, uważnie przypatrywałem się labiryntom uliczek i przejść, wybierając drogę, którą zdołam wymknąć się strażnikom. 131 Liczyłem na pomoc moich przyjaciółek dziwek. Miałem zamiar chować się w ich łóżkach, pod ich spódnicami, kluczyć po mieście,
aż wreszcie dotrę do miejsca, z którego mógłbym się wyrwać na wolność. Potem musiałbym stawić czoło pazurom i dziobom potworów czyhających w dżungli, ale miałem już gotowy plan. Chciałem udać się na zachód, w kierunku przeciwnym do portu, i schronić się na jakiś czas w nadmorskiej fortecy. Tego nie mogli się spodziewać. Powinni uważać, że będę się bał tam wejść. Każdy się bał. Ale ja
byłem Romem. Dlaczego miałbym się obawiać kupy starych głazów? Postanowiłem ukrywać się tam na tyle długo, by uznano, że zostałem pożarty przez jakiegoś dzikiego stwora, i dopiero potem przekraść się do portu, omijając w ogóle miasto. Po dotarciu zaś do portu, zwróciłbym się o pomoc do pierwszego napotkanego Roma, i to byłby koniec mojej niewoli. Tak przynajmniej to sobie planowałem.
Schwytali mnie zanim jeszcze wydostałem się z miasta, i tym razem bili mnie bez litości. Myślałem, że połamią mi wszystkie kości i pewnie tak by się stało, gdyby nie fakt, że byłem młody i giętki. Potem zawleczono mnie przed oblicze dyscyplinatora. Ten ponury, zimny jak lód mężczyzna przyjrzał mi się uważnie, a potem zwrócił się do mistrza loży: – Który to już raz?
– Czwarty? – Skąd wzięliśmy takiego śmiecia? Zróbcie z nim to samo, co z tamtym. Z tym brzydkim. A więc wyślą mnie w to samo miejsce, gdzie wysłali Focale’a. Nie obchodziło mnie to. Nigdzie nie mogło być gorzej niż w loży. Jeden z cenzorów gildii, barczysty olbrzym o nalanej czerwonej twarzy, kazał mi wsiąść do pojazdu lądowego i pojechaliśmy na pół-
noc, a potem na wschód. Podróż trwała może z półtorej godziny. Był upalny dzień, i słońce prażyło nas bez litości swymi zielonkawymi promieniami. Po pewnym czasie zobaczyłem czarne kształty antycznej fortecy, wyłaniające się na horyzoncie. Mimo wcześniejszych odważnych planów, z trudem wciągnąłem powietrze i cofnąłem się odruchowo w fotelu. Dlaczego jechaliśmy TAM? Ale to nie forteca była naszym celem.
Cenzor skręcił w boczną dróżkę i pojechał w stronę morza. Wkrótce potem zatrzymaliśmy się, a on kazał mi wysiąść. Droga biegła wzdłuż krawędzi wysokiego klifu, uformowanego z jakiegoś miękkiego zielonego minerału, moc132 no zresztą popękanego przy brzegach. Morze rozpościerało się jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów niżej. Spojrzałem w dół.
Nigdy dotąd nie patrzyłem z tak bliska na morze Megalo Kastro. Zupełnie nie kojarzyło mi się z wodą. Było różowe i galaretowate, jak jakiś obrzydliwy budyń i silnie parowało. Jego powierzchnia wydawała się chropowata, jakby ktoś posypał ją żwirem. Nie było też ani śladu prądów czy falowania. Było niemal nieruchome, choć zarazem odnosiło się wrażenie, że bezustannie napiera na ląd. Drgało delikatnie, jak galareta, którą
ktoś potrząsnął. Cenzor chwycił mój amulet i zerwał mi go z szyi. – Nie będziesz już go więcej potrzebował, mały Romie. Zrozumiałem, co się zaraz stanie i próbowałem uciec. Ale on był szybki. Chwycił mnie wpół i uniósł nad głowę jednym płynnym ruchem, a potem cisnął daleko przed siebie, prosto w to złowrogie morze.
6 Już po mnie. Byłem tego pewny. Jeśli nawet nie skręcę karku uderzając o powierzchnię morza, w jednej chwili zostanę przez nie pożarty. Leciałem pionowo w dół, wrzeszczałem i umierałem ze strachu. Wiedziałem, że nadszedł mój koniec. Całe lata wysłuchiwałem przerażających opowieści o tym morzu, o tym, że jest to jeden wielki, żywy organizm, rozciągający się na przestrzeni tysięcy kilome-
trów, a jego głębokości nikt jeszcze nie zmierzył. Pożerał lądowe istoty, które wpadły w jego toń, czasami nawet sam uderzał w ląd groźnymi falami, próbując chwytać nieostrożne ofiary. Leciałem długo, co najmniej godzinę, tak mi się przynajmniej zdawało, tak długo, że nawet moje przerażenie zaczęło stopniowo przeradzać się w oczekiwanie na to, co nastąpi potem. Poczułem zbliżające się ciepło cieczy oraz jej
dziwny zapach – ciężki, słodki. Wcale nie był niemiły. Uderzył we mnie lekki podmuch ciepłego wiatru. Pomyślałem jeszcze o ojcu, o mojej siostrze Tereinie… i o tej okrąglutkiej małej dziwce Salathastrze. Potem wpadłem do morza. Mimo olbrzymiej wysokości, z jakiej spadałem, lądowanie było miękkie i przyjemne. Wydawało mi się, że morze unosi się, chwyta 133 mnie w locie i wciąga w głąb. Teraz
spoczywałem w ciszy pod jego powierzchnią, otoczony gęstą, dziwną cieczą. Nie śmiałem nawet drgnąć, ani walczyć o oddech. A więc tak to jest umrzeć? Co za spokój. Płynąłem, a raczej dryfowałem. Morze mnie niosło. Czułem, jak moje ubranie się rozpuszcza. Prawdopodobnie to samo miało stać się z moją skórą i ciałem, wkrótce już będę tylko nagim szkieletem połyskującym w ciepłym różowym
bagnie. Miałem zamknięte oczy. Czułem dotknięcia cieczy wszędzie, na barkach, brzuchu, udach, niewidzialne wijące się węże ślizgały się po całym moim ciele. Właściwie było mi przyjemnie. Słyszałem też ciche odgłosy ssania i mlaskania, bulgotanie, szelesty i syczenie. Rozłożyłem ramiona i poczułem, że jedną ręką mogę dotknąć znajomego brzegu, a drugą wybrzeża kontynentu odległego o dziesięć tysięcy kilometrów. Moje nogi,
wyciągnięte do dołu, dotykały samego rdzenia planety, miejsc, gdzie pod skorupą skał aktywne wciąż wulkany tryskały ognistą lawą. Jestem trawiony, przebiegło mi przez głowę. Staję się częścią tej cieczy. Nic mnie to już nie obchodziło. Byłem martwy. Uwielbiałem to morze. Pragnąłem, by mnie pożarło, wchłonęło. Chciałem stać się jego cząstką.
I wtedy usłyszałem niski głos: – Jakubie, płyń! – Płynąć? Dokąd? – Do brzegu. To coś nie może cię zatrzymać. – To mnie pożera. – Pożre, jeśli mu na to pozwolisz. Ale czemu miałbyś tak zrobić? – Kim jesteś? – Jakubie, otwórz oczy. Nie uczyniłem tego. Dryfowałem dalej.
Było mi ciepło, bezpiecznie, zapadałem w sen. – Jakubie! – To znowu ten sam głos. Nalegający. – Obudź się! Obudź się, ty tchórzu! To podziałało. – Tchórzu? Ja? – Słyszałeś. – Dlaczego? – Bo zaprzedajesz tej rzeczy całe swoje życie, i to za kiepską
cenę. Boisz się żyć? Boisz się dokonać tych wszystkich wielkich rzeczy, które przeznaczył ci los? 134 Otworzyłem oczy. Naokoło widziałem tylko różowy chaos, a jednak zobaczyłem, że nade mną unosi się duch, otoczony świetlistą, migoczącą złotem aurą. Błyszczące oczy, czarne wąsy… niemal jak twarz mojego ojca… niemal. To nie był mój ojciec, lecz ktoś bardzo
bliski, ktoś, kogo znałem, kto był mi bliższy niż ojciec. Był rozgniewany, ale teraz zaczynał się uśmiechać. – Jakubie – szepnął. – Płyń. Musisz. Śmierć nie jest ci przeznaczona już teraz. – A kiedy, ojcze. – Nie jestem twoim ojcem. – Czego ode mnie chcesz? – Płyń.
– Jak? – Podnieś lewą rękę. Dobrze. Teraz drugą. Kopnij. Nogą. Jeszcze raz. Dobrze. Jakubie, noga. Noga. Wirujące smugi morza tańczyły wokół mnie jak węże wijące się na swych ogonach. Coś wdzierało mi się do ust, oczu, uszu. Opasywało mi gardło. Otaczało moje genitalia… poczułem erekcję… delikatnie gładziło moje uda i biodra… wszechobecny wilgotny, ciepły dotyk.
A jednak oczy trzymałem wciąż otwarte. Kolory migotały jasnymi barwami i widziałem odległy brzeg – ciemną linię na horyzoncie. Duch wciąż był przy mnie, jego jasne spojrzenie dodawało mi odwagi. Ale nie powiedział już ani słowa. Od czasu do czasu jednak, gdy uderzałem ręką lub nogą szczególnie silnie, słyszałem jego odległy śmiech. Teraz dostrzegłem też inne duchy, pięć, sześć, tuzin…
i znów ta przepiękna kobieta. Kiwała na mnie, zachęcała do wysiłku. Wokół unosiły się odbicia ludzi, całe ich tłumy, w bogatych szatach, błyszczących sukniach, nieznane planety, przerażające rytuały. Czy to morze zsyłało te wizje, czy też mój duch opiekuńczy? Płyń, Jakubie! Płyń! To była prawdziwa walka. Tak bardzo pragnąłem odpocząć, poddać się morzu, zagłębić się w jego wielkie, gorące ciało. Wielka Matka. Ale duch
nie pozwalał. Płyń! – nalegał. Płyń! Płyń! Płyń! Więc płynąłem. Odkryłem, jak czerpać energię z morza. Wyciągać ją z niego, zamiast pozwalać, by ono absorbowało ją ze mnie, i płynąłem teraz ku brzegowi, uderzając rękami i nogami coraz silniej. Nie spocząłem ani na chwilę. Nie słabłem. Z każdym uderzeniem stawałem się mocniejszy. Jak mogłem nawet
dopuszczać do siebie myśl o śmier135 ci? Tak wiele jeszcze miałem do zrobienia. Wzywało mnie życie. Płyń, Jakubie! Żyj, Jakubie! Na brzegu morza zobaczyłem gigantyczne drzewo. Jego korzenie zanurzały się głęboko w toni, a pień, biała kolumna ozdobiona pasami jasnej purpury, wystrzeliwał dumnie w górę na ponad setkę metrów. Drzewo nie miało na pniu
żadnych konarów, dopiero olbrzymią koronę na samym szczycie. Myślę, że było tworem morza. Jego wielka korona, rozpościerająca się jak parasol nad tonią i okrywająca ją błękitnawym cieniem, podlegała ciągłym metamorfozom. Pojawiały się tam oczy, twarze, wijące się węże, długie błyszczące liście, bijące powietrze skrzydła, chłodne języki płomieni, a wszystko to zmieniało się, wirowało, drgało, znikało i odchodziło w nie-
byt. Przez moment zdało mi się, że rozpoznałem jedną z twarzy, Focale’a, ale i ona rozpłynęła się tak szybko, że nie mogłem mieć żadnej pewności. To drzewo oznaczało dla mnie życie. Drgało i kipiało energią ciągłej zmiany, jaką jest życie. I popłynąłem ku niemu. Wiedziałem, że jest moim schronieniem. Słyszałem jego zew, i kiedy dopłynąłem do niego, ja również rozpocząłem swoją pieśń.
Jego splątane korzenie wychylały się z toni. Chwyciłem jeden z nich i przywarłem do niego, gramoliłem się po jego śliskiej powierzchni, aż wreszcie wychynąłem całkowicie z różowej cieczy. Potem leżałem chwilę bez ruchu, oddychając ciężko. Wreszcie wstałem i przeszedłem po wąskim korzeniu. Dotarłem do pnia i objąłem go, rozpościerając ramiona tak szeroko, jak tylko mogłem, co zresztą wystarczyło może na otoczenie
drobnej części obwodu pnia. Dotarłem na brzeg. Byłem jednak nagi, a moja skóra wciąż parowała ciepłem morza. Ale nie bałem się niczego. Czułem się jak nowo narodzony. Życie, które właśnie wychynęło z morza. I ruszyłem w drogę nagi pod płaszczem gwieździstego nieba, nie dbając o to, czy będę musiał przemierzyć tak pół świata. Wędrowałem wiele dni i żadna żywa istota mnie nie niepokoiła.
Tylko raz podobne do ptaka stworzenie, o rozpiętości skrzydeł większej niż spory dom, przemknęło wysoko nade mną, a ja znalazłem się w zasięgu jego purpurowego cienia. Czasem też widywałem znajome duchy. Aż wreszcie doszedłem do miejsca, gdzie rozdarto pokrywę planety, a olbrzymie ramiona ciemnych maszyn unosiły się i opadały, sięgając w jej wnętrzności i wysyłając w powietrze białą parę i ciemne gejzery błota. Obok
maszyn stało kilku mężczyzn, i jeden z nich wskazywał na mnie. 136 Podszedłem do nich i zobaczyłem roześmianą twarz Roma. – Sariszan, kuzynie – pozdrowiłem go w naszej mowie. – Jestem zbiegłym niewolnikiem i szukam schronienia, gdyż moi panowie traktowali mnie źle. Czułem wewnętrzny spokój i siłę, bo w morzu stałem się męż-
czyzną. 7 Miejsce, do którego dotarłem, było odkrywką, z której Romowie wydobywali rzadkie minerały. Nakarmili mnie i odziali. Spędziłem z nimi jakiś czas, a potem wsadzili mnie na statek, który zmierzał do ramienia Galaktyki zwanego Jerusalem Spill, gdzie gęsto było od zamieszkanych światów, znajdujących się blisko siebie.
Gdybym tylko mógł, udałbym się do domu na Vietoris, ale nikt z tutejszych górników nigdy nie słyszał o tej planecie, a kiedy pewnej nocy starałem się im pokazać, w której części nieba leży, wcale zresztą nie mam pewności czy nie pomyliłem wtedy zupełnie kierunków, powiedzieli mi, że statki z Megalo Kastro nigdy tam nie latają. Pewnie tak było. Zresztą i tak dobrze się stało, że poleciałem właśnie tam, gdzie
poleciałem, bo tak właśnie było mi przeznaczone. Bogowie zadecydowali, że rozdział mojego życia zwany Vietoris zakończył się nieodwołalnie. Statek, na którym się znalazłem, był frachtowcem trzeciej klasy z kapitanem gajo, ale pilot i cała reszta załogi to byli Romowie. Szyb-ko odkryli, że ja też jestem Romem, i od tej pory spędzałem większość czasu w kabinie skoków, przypatrując się, jak przygotowują
statek do podprzestrzennej podróży. Raz nawet pozwolili mi tam zostać w momencie samego skoku, gdy pilot brał w ręce podprzestrzenne stery i łączył własną duszę z duszą statku, posyłając go w skok odległy o całe lata świetlne. Obserwowałem jego twarz, gdy dokonywał tej niezwykłej rzeczy, której potrafili dokonać tylko Romowie. Widziałem malującą się na niej ekstazę i nagłe piękno, które pojawiło się na tej raczej brzydkiej
twarzy. I wtedy poczułem, jak rodzi się we mnie rozpalające dusze pragnienie, by samemu kiedyś 137 chwycić za stery, połączyć się w jedność ze statkiem, i być jednym z tych pilotów mknących pośród niezmierzonej pustki. – Mój ojciec pracuje przy statkach kosmicznych – powiedziałem. – Pewnie go znacie. Nazywa się Romano Nirano. Naprawia stat-
ki, które przybywają na Vietoris. Ale oni nigdy nie słyszeli o Romano Nirano, tak jak nigdy nie słyszeli o Vietoris. Jednak, ponieważ mnie lubili, włączyli ciemne kule gwiezdnych ekranów; na ich wirujących powierzchniach jarzyły się wszystkie gwiazdy Galaktyki. Starali się znaleźć Vietoris, a okazało się to niemożliwe, bo nie potrafiłem im powiedzieć, jak nazywa się słońce układu. Dla mnie to było zawsze po prostu „słoń-
ce”, ale im to nie dawało żadnej wskazówki. Aż wreszcie w wielkich atlasach planetarnych zlokalizowali Vietoris, i pokazali mi ją na gwiezdnym ekranie. Była w odległym, nic nieznaczącym zakątku Galaktyki, a my oddalaliśmy się od niej z każdym skokiem. Nie miałem już wrócić do domu. Zasmuciło mnie też, że żaden z tych Romów nie słyszał o moim ojcu, a zdawało mi się, że jego imię jest sławne w całym Wszech-
świecie. – Chłopcze, tutaj wysiądziesz – powiedział pilot. Sięgnął po wskaźnik i dotknął jednego z układów w Jeruslaem Spill, gdzie pięć zamieszkanych planet obiegało wielkie błękitne słońce. – Jest tam wielu Romów, ale poza tymi światami nie znajdziesz nikogo ze swojej rasy. Tak właśnie dotarłem na królewską planetę Nabomba Zom, gdzie miałem mieszkać w pałacu Loiza la Vakako, który stał się dla mnie
drugim ojcem, a nawet kimś znacznie więcej niż ojcem. Gdy tam przybyłem miałem dwanaście, może trzynaście lat. To na Nabomba Zom dojrzałem i rozkwitłem. To na Nabomba Zom zostałem tym, kim miałem zostać. 8 L oiz la Vakako był Romem Lowara. Słynął z wielkiego bogactwa i legendarnego wprost sprytu. Lowara zawsze byli dobrzy w gro-
madzeniu pieniędzy, a ich spryt jest powszechnie znany. Należała do niego cała planeta Nabomba Zom, jak również czternaście z jej dwu138 dziestu księżyców. Rządził tym wielkim dominium, a także Kompanią kilku tysięcy Romów jak dawny cygański król, bez taniej pompy i głupiej pretensjonalności, ale władzę dzierżył pewnie i z wielką siłą. O wiele później, kiedy byłem królem, w znacznym stopniu wzo-
rowałem swój styl rządów na tym, czego nauczyłem się od Loiza la Vakako. Przynajmniej jeśli chodzi o zewnętrzne symptomy władzy. Oczywiście znacznie się od siebie różniliśmy. On był prawdziwym arystokratą, chłodnym, opanowanym, a ja… no, ja jestem inny. Władczy tak, ale chłodny – w najmniejszym stopniu. Pamiętam, że w dniu, kiedy zetknęliśmy się po raz pierwszy, byłem cały od stóp do głów pokryty
karmazynowymi odchodami ślimaków salizonga. Mój przyjaciel pilot wysadził mnie wtedy w porcie Nabomba Zom jako część ładunku z narzędziami rolniczymi. Na liście ładunku były traktory, obrotowe spryskiwacze, żniwiarki naziemne i „jeden robot rolniczy klasy Jakub, model humanoidalny, 1/2 standardowego rozmiaru, wersja rozwojowa, o własnym napędzie”.
Stałem między tymi wszystkimi skrzyniami, a przy uchu dyndał mi odpowiedni dokument przewozowy. Celnik przyglądał mi się przez długą chwilę i w końcu powiedział: – Czym ty u diabła jesteś? – Robot rolniczy klasy Jakub, model humanoidalny. – Uśmiechnąłem się do niego szeroko. – Sariszan, kuzynie. Był Romem, ale nie odpowiedział na moje pozdrowienie, nie
zdradzał też żadnych objawów wesołości. Nachmurzony przejrzał listę towarów, a jego humor bynajmniej się nie poprawił, gdy znalazł właściwą pozycję. – Jesteś robotem? – Model humanoidalny. – Bardzo zabawne. Wersja rozwojowa… taa… – To znaczy, że urosnę. – To znaczy coś więcej. Ile masz lat?
– Prawie dwanaście. – Straszny staroć jak na robota. Co oni u diabła myślą zasypując nas takim złomem? – Ale naprawdę ja… – Stań tam i bądź cicho! – powiedział, stawiając znaczek na liście. – Pozycja dwudziesta dziewiąta, system napędowy traktorów. Pojawiłem się więc na Nabomba Zom jako część sprzętu rolniczego i tak też z początku byłem
traktowany. Tak jak stałem z moim 139 dokumentem przewozowym i ściskając niewielką kieszeń podprzestrzenną z kilkoma podarunkami od pilotów, które stanowiły cały mój dobytek, zostałem bezceremonialnie zapakowany na ciężarówkę i, wraz z paroma skrzyniami świeżo zakupionego sprzętu, wywieziony na odległą plantację leżącą w upalnej dolinie, gdzieś w głębi
kontynentu. Spędziłem tam następne sześć miesięcy zbierając cenny nawóz ślimaków salizonga. Wszystkim drżały nogi, gdy po raz pierwszy widzieli zmierzającego ku sobie ślimaka salizonga, zmierzającego prosto i nieubłaganie, z głośnymi odgłosami mlaskania, zostawiając po sobie ślad z ton oślizłej jasnej wydzieliny. Ślimak salizonga jest największym mięczakiem znanym we Wszechświecie. Ten gigant ma około ośmiu me-
trów długości i trzy do czterech metrów wysokości, a na grzbiecie dźwiga skorupę z jasnożółtych płyt, grubszych od starożytnych zbroi. Wygląda przerażająco ze swoimi olbrzymimi oczami na słupkach, koszmarnie wielką purpurową stopą, jednak człowiekowi może zagrozić jedynie rozdeptaniem, co zresztą zrobi z pewnością, jeśli ten nie usunie mu się z drogi. Nie jest jednak drapieżnikiem. Żywi się wyłącznie czerwonawymi mchami, które
spotyka się tylko w pewnych regionach Nabomba Zom, tak więc nie przypadkiem ta planeta jest jedynym miejscem we Wszechświecie, gdzie można spotkać ślimaki salizonga. Nikt nie dałby złamanego grosza za tego zwierzaka, gdyby nie jego odchody, które w takich obfitych ilościach i z takim zapałem zostawia na swym szlaku. Ta jaskrawa galareta zawiera bowiem pewien alkaloid, z którego
destyluje się rodzaj perfum, kupowanych za każdą cenę przez kobiety na pięciu tysiącach światów. Jednak tylko samiec salizonga wydala ten cenny alkaloid i w dodatku, jeśli jego odchody nie zostaną zebrane i zamrożone w ciągu kilku zaledwie minut od ich wydzielenia, cenna substancja ulega rozkładowi i staje się bezużyteczna. Dlatego też ludzie muszą cały czas podążać tropem ślimaka. Roboty nie nadają się do tego, bo nie po-
trafią rozróżnić płci mięczaka, gdyż różnica jest właściwie całkiem niewyraźna. Błyskawicznie zbierają świeżo wydalone odchody do przenośnych zamrażalników, zanim stracą swoją wartość handlową. Taką właśnie robotę zacząłem wykonywać od drugiego dnia pobytu na Nabomba Zom i wcale nie wydawało mi się to jakąś cudowną odmianą losu w porównaniu z wydobywaniem rud z wnętrzności Megalo Kastro.
No cóż, z woli Boga mężczyzna zrodzony z kobiety musi pracować na swój codzienny chleb… podobnie zresztą jak kobieta zro140 dzona z kobiety, ale Bóg nigdy nie powiedział, że każdy musi otrzymać przyjemną pracę. W tym momencie życia widać przeznaczone mi było grzebać się w gównie, i prawdę rzekłszy nie bardzo widziałem jakąkolwiek alternatywę. Nie twierdzę, że ta praca sprawiała mi
radość, ale prawdę powiedziawszy była mniej uciążliwa niż sobie to wyobrażacie, i bez problemu mógłbym wymienić tu ponad dziesięć znacznie gorszych zajęć, chociaż nie czas teraz na to. Szybko przestałem zwracać uwagę na naturę substancji, w której grzebałem i zacząłem się zastanawiać, jak zapewnić sobie przeżycie. (Z pracą tą wiązało się bowiem spore ryzyko. Pomlaskiwanie i szelest potężnego ślimaka, za którym się podążało,
zagłuszały niestety podobne odgłosy wydawane przez inne sztuki. W związku z tym bez trudu można było zostać zmiażdżonym przez jedną z tych pełzających gór, jeśli tylko za bardzo koncentrowało się uwagę na tym jednym, którego miało się przed nosem.) Nabomba Zom jest jednym z tych światów, na którym nie występują pory roku. Noce i dnie trwają tyle samo godzin, a klimat przez cały rok jest umiarkowanie ciepły. Więc tylko w
przybliżeniu mogę obliczyć, że na plantacji spędziłem pół roku. W czasie tym jednak mój głos pogrubiał, a na twarzy zaczął pojawiać się zarost. Pewnego dnia na jednym z krańców plantacji powstało spore zamieszanie – samochody, krzyki, ludzie biegający bez sensu w tę i z powrotem. Sądziłem zrazu, że jakaś ofiara losu została rozdeptana przez ślimaka, ale w chwilę potem nadzorca wezwał mnie przez
znajdujący się w mojej małżowinie usznej głośnik i kazał mi natychmiast stawić się w budynkach plantacji. W momencie kiedy to zaszło, właśnie miałem drobny wypadek. Ślimak, za którym podążałem, poszedł w górę zbocza, a ja idąc za nim w trop, pośliznąłem się na mokrym mchu i zsunąłem na brzuchu wprost w kupę odchodów o wielkości niewielkiego asteroidu. – Musze wpierw się umyć – odpowiedziałem nadzorcy. – Jestem
cały w… – Teraz – przerwał mi. – Ale jestem… – Teraz! Zaprowadzono mnie przed oblicze mężczyzny, od którego biło niezwykle dostojeństwo i potęga. Mógł mieć równie dobrze pięćdziesiąt lat, jak osiemdziesiąt czy sto pięćdziesiąt. Nigdy się tego nie dowiedziałem, a on w ciągu tych lat, które z nim spędziłem, nie postarzał się ani o rok. Był szczupły jak na Roma,
niemal chudy, miał 141 też kościste ramiona i zapadłą klatkę piersiową… no i nie miał wąsów. W lewym uchu nosił dwa srebrne kolczyki – starożytna moda, która właśnie wracała do łask. Na jego twarzy jednak malowała się niezwykła przebiegłość, jakiś uśmiech, ledwie zauważalne drganie mięśni policzka, które nakazywały każdemu mieć się na baczności.
Nie był kimś, kogo odważyłbyś się oszukać w interesach. Wyglądał na spryciarza. Jego wzrok przeszywał mnie na wylot. Czułem się przezroczysty, zdawał się widzieć dokładnie wszystkie moje kości i organy wewnętrzne. I stałem przed tym pełnym dostojeństwa człowiekiem, a moje ubranie ociekało odchodami ślimaka. Wyciągnął rękę i skinął na mnie. – Bliżej.
– Panie, ja… – Bliżej, chłopcze. Jak cię zwą? – Jakub. Mój ojciec to Romano Nirano z Vietoris. – Romano Nirano, aha. Był pod wrażeniem, tak mi się przynajmniej wtedy zdało. – Ile masz lat? – Wkrótce skończę trzynaście… tak sądzę. – Sądzisz. Zbiegły niewolnik, zgadza się?
– Podróżnik, panie. – Aha. Podróżnik. No jasne. Wielki objazd po Galaktyce, a na początek zabawa wśród wydzielających miód ślimaków Nabomba Zom. Jesteś Kalderaszem? – Tak, panie. – Masz więc talent do maszyn, jak podobno wy wszyscy? – Mój ojciec jest najlepszym mechanikiem w stoczni na Vietoris. – Twój ojciec, tak zapewne. – Skinął
głową i zamyślił się przez moment. Potem zaś odwrócił się i zawołał do sąsiedniego pokoju: – Malilini! Czy to ten? Wtedy weszła kobieta… czy może dziewczyna? Nigdy nie byłem pewien. Mogła mieć równie dobrze szesnaście lat, co dwadzieścia sześć i trzydzieści sześć. Jej wiek na zawsze pozostał jej sekretem. Była niezwykle piękna, uderzająca piękna. Włosy miała jak lazurowa chmura, oczy ciepłe i ciemne,
mocno od siebie oddalone, wargi pełne i zapraszające. Widziałem już tę twarz, ale gdzie? Jedna z dziwek w osadzie górników? Nie, żadna z nich nie była tak piękna. Jakaś pasażerka na statku kosmicznym? Też nie. Nagle sobie przypomniałem – to była twarz przepięknego ducha, który nawiedzał mnie wiele razy na Megalo Kastro w mieszkaniu żebraków, i kiedy dryfo142
wałem w żywym morzu. Wtedy nigdy się do mnie nie odezwała, tylko patrzyła i uśmiechała się. Teraz zaś patrzyliśmy na siebie tak, jak byśmy znali się od dawna. – Jakub – powiedziała. – Nareszcie. Byłem potwornie zawstydzony stojąc przed tą pięknością w pokrytych nawozem łachach. – Moja córka Malilini – przedstawił ją władczy mężczyzna. – A ja jestem Loiz la Vakako.
Skinął na swoje roboty. – Wymyjcie go i odziejcie. W mgnieniu oka rozebrały mnie do naga. Czułem znacznie mniej wstydu stojąc przed nimi nago, niż w tych ohydnych ciuchach. Roboty zaś spłukały mnie, wysuszyły, ułożyły mi włosy, a także, ku mojemu zdumieniu, przeleciały promieniem golarki po moich wychudłych policzkach. Potem zaś odziały mnie w perłowo-
szarą szatę z wysokim kołnierzem o głębokiej ciemnoniebieskiej barwie, przepasaną czerwoną szarfą. Jeden z robotów uformował przede mną lustro z molekuł powietrza, abym mógł ocenić swój wygląd. Byłem przepiękny. Przez moment zatraciłem się w tym samopodziwie. Wszystko to trwało zaledwie kilka minut. Malilini również wyraźnie jaśniała zadowoleniem widząc moją transformację. Loiz la
Vakako podszedł bliżej, by mi się uważniej przyjrzeć, niewiele wyższy ode mnie. Popatrzył na mnie, skinął głową. Był najwyraźniej zadowolony. Potem chwycił mój elegancki kołnierz w obie ręce i jednym szybkim szarpnięciem oderwał do połowy. Aż otworzyłem usta ze zdumienia. Loiz la Vakako zaś roześmiał się donośnym, głębokim śmiechem Roma.
– Niech wszystkie twoje ubrania drą się i zużywają, ale ty sam żyj w zdrowiu aż do późnej starości! Zdałem sobie nagle sprawę, że mówi do mnie w romskim, a to co zrobił, było starym zwyczajem Lowara – ceremonialne darcie nowej odzieży. Klepnął mnie w plecy i poprowadził na zewnątrz. Wkrótce też dowiedziałem się, że ten człowiek jest tutaj baro, władcą tej planety, a ja mam od tej pory mieszkać z nim. Nie dano
mi nawet czasu, bym poszedł do swej kwatery i zabrał rzeczy, ale kiedy przybyliśmy do jego pałacu, po trzygodzinnej podróży przez wszystkie cuda tego wspaniałego kontynentu, znalazłem ten mój nędzny dobytek w przeznaczonych dla mnie pokojach. Wraz zresztą z wie143 loma innymi pięknymi, a nawet zbytkownymi rzeczami, których zastosowania w kilku przypadkach nawet nie znałem.
Dopiero teraz miałem pojąć, co naprawdę znaczy splendor. Pałac Loiza la Vakako stał na brzegu morza prawie tak dziwnego – co było dokładnie widać dopiero, gdy się podeszło bliżej – jak to, które niemal odebrało mi życie na Megalo Kastro. Jego woda była czerwona jak krew i pulsowała ciepłem; miała temperaturę bliską wrzątku. Piasek na plaży był koloru bladolawendowego, a ponad plażą znajdowała się szeroka terasa
na stromym zboczu, gdzie pośród gęstego lasu pochodzących z wielu światów drzew i krzewów wznosiły się strzeliste wieże pałacu. Nigdy nie dowiedziałem się dokładnie, ile było w nim komnat. Zresztą prawdopodobnie ich liczba zmieniała się z dnia na dzień, bo pałac został zbudowany z nieznanego mi przezroczystego materiału, lekkiego jak mgła albo pajęcza sieć, który wciąż przybierał nowe
piękne kształty, jakby reagował na zmieniające się w ciągu dnia natężenie promieni gorącego błękitnego słońca. Mieszkałem tu jak młody książę Romów. Ubierałem się codziennie w najwspanialsze szaty, nowe każdego dnia, i jadłem tak wykwintne potrawy, że nie tylko nigdy dotąd ich nie próbowałem, ale nawet nie sądziłem, że istnieją. Tutaj też poznałem potęgę, jaką dają bogactwo i władza, a także
odpowiedzialność, z jaką wiąże się ich posiadanie. Tutaj poznałem pierwsze tajniki nawiedzania i dowiedziałem się o naturze miłości. Ale najważniejszą lekcją, jaką wyniosłem z Nabomba Zom, było to, że potęga, przyjemność i bogactwo są bardzo nietrwałe. Poznałem jak to jest, gdy życie w największym luksusie i dostojeństwie, które już zaczyna traktować się jako dane na zawsze i należne, nagle zostaje ci
wyrwane w jednej chwili. Zostało też wyrwane Loizowi la Vakako… Ale to stało się wiele, wiele lat później. 9 M iał osiem córek i ani jednego syna. Córki to prawdziwa przyjemność – sam mam ich wiele i chętnie miałbym jeszcze więcej – ale jest jednak coś takiego w stosunku mężczyzny do swych 144
synów, co znacznie różni się od uczuć, które ma dla córek. Wiąże się to chyba z faktem, że wszyscy musimy umrzeć pewnego dnia. Kiedy więc mężczyzna patrzy na swych synów, widzi w nich odbicie samego siebie – zrodzonego ponownie, zregenerowanego, swojego następcę, siebie trwającego w przyszłości. Poprzez synów wchodzi w wieki, które mają nadejść. Bo oni mają jego twarz, jego oczy i brodę, jego mięśnie, jego serce. Dlatego,
choć kocham moje córki całym sercem, nigdy nie będą dla mnie tym, czym są synowie. I nie różnię się tu od innych mężczyzn. Każdy kto mówi, że w jego przypadku tak nie jest, okłamuje was albo siebie. Tak przynajmniej jest wśród nas, Romów, i było tak od początku czasu. Może z gaje jest inaczej? Nie wiem i prawdę mówiąc nie zależy mi na tym, aby się dowiedzieć.
Normalnie nie zwracałbym uwagi na jego stosunki rodzinne, ale kiedy mężczyzna tak potężny jak Loiz la Vakako, nie mający synów, przygarnia do swego domu nieznanego, wymazanego nawozem małego chłopca, być może ta sprawa jest jednak istotna. Sześć spośród jego córek wyszło już za mąż i mieszkały albo w odległych zakątkach Nabomba Zom, albo na jej głównych księżycach. Traktował ich mężów jak książęta,
ale jednak nie jak synów. Tak mi się przynajmniej zdawało. Siódma córka, Malilini, mieszkała z nim w pałacu. Nigdy nikt nie wspominał o ósmej, chociaż jej portret wisiał obok pozostałych siedmiu w wielkim holu. Podobno pokłóciła się z ojcem wiele lat temu i wyjechała w odległy kraniec Galaktyki. Nigdy się nie dowiedziałem, co było przyczyną sporu. Loiz la Vakako miał także brata, który rządził na dwóch zewnętrz-
nych i mniej przyjaznych dla ludzi planetach tego Układu Słonecznego. Miał na imię Pulika Boszengro. Loiz la Vakako rzadko o nim wspominał. Jego portret również wisiał w rodzinnej galerii – ciemny mężczyzna o wąskim czole i wydłużonej, surowej twarzy. Na portrecie był tak mało podobny do swego brata, że naprawdę trudno było mi uwierzyć, że pochodzili z tego samego łona. Ale kiedy wreszcie wiele lat później spotkałem go
osobiście, od razu dostrzegłem podobieństwo… ich dusz nie ciał. Choć mieszkał w tak wspaniałym pałacu, Loiz la Vakako korzystał ze związanych z tym rozkoszy w zadziwiająco małym stopniu. Nawet w nim, tym osiadłym wszak i kontemplacyjnym człowieku, ujawniał się niestrudzony duch wędrującego Roma. Wciąż był w ruchu, wciąż w podróży, wciąż doglądał swych roz-
ległych włości. Musiał osobiście wiedzieć, co dzieje się w każdym 10 – Czas trzeciego wiatru 145 miejscu. Chociaż wszyscy nadzorcy jego plantacji byli lojalni i kompetentni, Loiz la Vakako nie potrafił po prostu być tylko nieobecnym właścicielem. Ponadto był przecież baro, głową cygańskiej Kompanii na Nabomba Zom, co oznaczało, że do niego należały wszelkie
obowiązki związane z sądownictwem i rytuałami. Często mu towarzyszyłem podczas takich wypraw. I w ciągu jednego popołudnia dowiadywałem się wtedy więcej o sztuce rządzenia ludźmi, niż nauczyłbym się podczas sześciu lat spędzonych na jakimkolwiek uniwersytecie. Nabomba Zom jest jedną z dziewięciu królewskich planet w Galaktyce. To znaczy, że jest to planeta specjalnie wybrana przez Ro-
mów podczas pierwszego etapu osadnictwa, jakieś dziewięćset, tysiąc lat temu. Władcy królewskich światów – a pozostałe to Galgala, Zimbalou, Xamur, Marajo, Iriarte, Darma Barma, Clard Msat i Estrilidis – pełnili swą władzę, z bezpośredniego nadania Króla Romów i każdy z nich miał przywilej nominowania jednego z dziewięciu krisatorów, sędziów najwyższego sądu Romów. Oczywiście wtedy, gdy zacząłem mieszkać z Loizem la
Vakako, wiedziałem o tym bardzo niewiele, ale stopniowo wprowadził mnie we wszystkie zawiłości systemu, dzięki któremu utrzymywaliśmy porządek na odległych światach. Dopiero podczas naszych wspólnych podróży zacząłem rozumieć coś, czego nigdy bym nie podejrzewał w czasach, gdy byłem uczniem na Vietoris czy niewolnikiem na Megalo Kastro. Okazało
się, że rządzenie jest ciężarem, a nie przywilejem. Są oczywiście korzyści. Ale jedynie głupiec zgodziłby się na ponoszenie takich ciężarów, mając na uwadze tylko te korzyści. Ci, którzy sprawują władzę, czynią to, bo nie mają wyboru. Bożym rozkazem ten ciężar został położony na ich ramiona, a oni muszą być posłuszni. Nawet jeśli Syluisa myśli, że jest inaczej. I obserwowałem Loiza la Vakako podejmującego decyzje o za-
siewie ziarna, o budowie tam, o cenie zboża i o handlu z innymi planetami, o podatkach i cłach importowych. Obserwowałem go sądzącego ludzi i rozstrzygającego zawiłe spory nawet między małymi ludźmi z odległych prowincji i rozmyślałem o lekcji z ostatniego dnia mojej szkoły, o tym Trzynastym Imperatorze, który pracuje tak ciężko. Wtedy zastanawiałem się, czemu Imperator mając olbrzymią władzę, godzi się na tak ciężką pracę. Dlaczego zamiast pracować
nie spędza dni i nocy na zabawach, śpiewach i piciu najlepszych win? Teraz dopiero zrozumiałem, że w tej kwestii nie ma wyboru. Ciężka 146 praca jest ceną wielkiej władzy. Bo tym właśnie jest wielka władza – przywilejem harówki ponad zrozumienie zwykłych ludzi. Nigdy nie było władcy, nawet między słynnymi przeklętymi tyranami, między zbrodniczymi potworami, który nie zostałby zaprzężony do tego pługa
od pierwszego dnia, w którym objął swój tron lub stanowisko. Chociaż oczywiście władza ma też przyjemne strony. Tak dla częściowego zadośćuczynienia. Loiz la Vakako podróżował poduszkowcem, który wyglądał jak mały pałac. Był to smukły wehikuł o kształcie łzy, w jaskrawym kolorze, który poruszał się z niewiarygodnymi prędkościami. Kiedy było się w górze, w ogóle nie czuło się
żadnego ruchu, zupełnie jakby leciało się na baśniowym latającym dywanie. Były tam miękkie cudowne maty splatane z czarnoszkarłatnych porostów Morza Poetów, poduszki powleczone w błyszczącą skórę piaskowego smoka, dryfujące kule delikatnego światła. A kiedy opuszczaliśmy pojazd, witali nas kłaniający się nisko urzędnicy, którzy rozkładali przed nami dywa-ny plecione z kwiatów; służący czekający na nas ze świeżymi szatami,
dzbanami z aromatycznymi sokami, owocami i licznymi gatunkami wędzonych mięsiw nieznanego mi pochodzenia. Ale mimo tego całego przepychu, prywatne sypialnie Loiza la Vakako, zarówno na pokładzie poduszkowca, jak i w domach, w których czasem zatrzymywaliśmy się na noc, były zadziwiająco skromne. Cienki materac na podłodze, białe, nie ozdobione niczym ściany, dzban z wodą. To było tak, jakby
akceptował zbytek jako coś koniecznego do pełnienia urzędu, ale natychmiast z ulgą go porzucał, gdy tylko był sam. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o człowieku, przyjrzyjcie się zawsze jego sypialni. Nabomba Zom jest przepięknym światem. Nigdy nie widziałem równie pięknego, oprócz oczywiście Xamur, która przewyższa wszystko, co kiedykolwiek stworzył Bóg. Ale Nabomba Zom zbliża
się do tego ideału. Jest tam to szkarłatne morze, które rozbrzmiewa dźwiękami o wschodzie słońca, gdy tylko pierwsze błękitne promienie dotkną jego toni. Są przepiękne seledynowe góry, które zdają się być zbudowane z mgły, biegnące wzdłuż głównego kontynentu jak jego kręgosłup. Na wschód od gór leży cały łańcuch jezior, znany jako Sto Oczu, jezior czarnych jak onyks i jak on błyszczących. Jest
Wąwóz Żmii – długa na pięć tysięcy kilometrów, wijąca się rozpadlina, której ściany lśnią jak złoto, a żłobiąca ją rzeka płynie na niemożliwej wprost do wyobrażenia głębokości. Fontanna Wina – 147 naturalny fenomen, który w wyniku zachodzących tam dziwnych procesów fermentacji tryska gejzerami tego wspaniałego napoju, i jeszcze Ognista Ściana, Tańczące Wzgórza, Sieć Klejnotów, Wiel-
ki Sierp… A przecież są tam również żyzne pola, z których zbiera się obfite plony niemal każdego pożytecznego gatunku roślin. Nie ma bardziej urodzajnego świata. Nawet ten nawóz ślimaków, z którym mogłem się zapoznać bliżej, ma niemałą wartość. Oczywiście nie spędzałem całych dni na podróżach poduszkowcem Loiza la Vakako. Wiele czasu trzeba było jeszcze poświęcić
mojej edukacji. Jak dotąd ograniczała się ona do jako takiego czytania i pisania. Loiz la Vakako miał swoje powody, poważne jak się potem okazało, by zabierać mnie na swoje wyprawy i uczyć sztuki rządzenia, ale na ten czas, gdy przebywałem w pałacu, oddał mnie w ręce nauczycieli i wymagał ode mnie poważnego podejścia do nauki. Tak też robiłem. Pragnąłem bowiem w życiu wielu rzeczy, a jedną z nich była wiedza. Życie to coś
więcej niż zbijanie bąków. Zabrałem się do nauki z zapałem i samozaparciem. No i była jeszcze Malilini… Nie wiedziałem, co o niej sądzić. Przemykała się po pałacu jak zjawa, jak bogini, jak duch, jak wszystko tylko nie człowiek z krwi i kości. Przez pierwsze trzy lata mojego pobytu zamieniliśmy ze sobą najwyżej dziesięć słów. Ale często widziałem, że mnie obserwuje –
miała takie same przebiegłe oczy, jak jej ojciec – ukradkowo z daleka, albo otwarcie i przyjaźnie, gdy była blisko. Przerażała mnie. Jej uroda. Jej wdzięk. Jej odmienność. Wiedziałem, że nawiedzała mnie na Megalo Kastro. Wtedy też patrzyła na mnie nie mówiąc ani słowa. Patrzyła też na mnie, gdy dryfowałem na powierzchni tego ciepłego galaretowatego morza, do którego wrzucili mnie ludzie gildii. Dlaczego?
Dlaczego wtedy, podczas naszego pierwszego spotkania, gdy wezwano mnie umazanego gównem, powiedziała do mnie: „Jakub, nareszcie”? Nie śmiałem zapytać. Nieśmiałość nigdy nie była cechą mojego charakteru, ale wtedy wolałem nie szukać wyjaśnień, bojąc się, że może to zniszczyć jakąś łączącą nas delikatną więź. Powiedziałem sobie, że dowiem się tego we właściwym czasie, a do tego czasu
należy cierpliwie czekać. Więc czekałem. Urosłem wysoki i rozrosłem się w barkach. Zapuściłem też wąsy i teraz, gdy przeglądałem się w lustrze, zaczynałem widzieć twarz mojego ojca. Nauczyłem się wielu języków, astronomii i historii oraz mnóstwa innych rzeczy. 148 Wieczorami zaś galopowałem po równinie położonej powyżej pałacu na grzbiecie sześcionogiego konia z Iriarte, którego podarował mi na
urodziny Loiz la Vakako. Czasem widywałem ją wtedy z daleka, błyszczącą w błękitnej poświacie słonecznych promieni, galopującą na grzbiecie innego konia i chociaż ja z chłopca zdążyłem już stać się mężczyzną, Malilini nie zmieniała się wcale. Dla niej czas stał w miejscu – wciąż była młodą dziewczyną dopiero stającą się kobietą. Czasami zaś widziałem nie Malilini lecz jej ducha, aurę. A jej niematerialny uśmiech pojawiający się
tylko na ułamek sekundy, zawsze tuż przed zniknięciem, budził we mnie dziwne i kłopotliwe emocje. W owych dniach bardzo niewiele wiedziałem o nawiedzaniu. Nie miałem też nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić w tej sprawie. To nigdy nie był temat, o którym się dyskutowało, nie było też na ten temat książek. Wiedziałem już od czasów Megalo Kastro, że jest to
w jakiś sposób możliwe, że niektórzy ludzie potrafią oddzielić swego ducha od ciała i odwiedzać odległe miejsca. Byli wtedy niewidzialni dla większości ludzi, ale mogli też się ujawnić kiedykolwiek i komukolwiek chcieli. Takie duchy były wtedy otoczone widoczną aurą i powodowały jonizowanie się powietrza. Wiedziałem już, że jednym z duchów, który odwiedzał mnie na Megalo Kastro, była Malilini. A teraz,
kiedy moja twarz stała się twa-rzą dorosłego człowieka, zdałem sobie też sprawę, że jednym z duchów, tym z wielkimi wąsami i ryczącym śmiechem, byłem ja sam. Nawet teraz widywałem go od czasu do czasu. Pojawiał się na mgnienie oka z nicości tuż przede mną. Mrugał do mnie, uśmiechał się, przyjacielsko klepał mnie po policzku w radosnym pozdrowieniu. Ale jeśli to jestem ja – rozumowałem – muszę umieć nawiedzać.
Jak to się robi? Jak? Zacząłem spędzać całe godziny na brzegu szkarłatnego morza, siedząc na wielkiej zielonej skale o kształcie podobnym nieco do tronu, i próbowałem tego dokonać. Wyobrażałem sobie klin, który wbija się w mój mózg w podobny sposób jak dłuto wbija w przeznaczony do skruszenia marmurowy blok, i rozdziela moje ciało i moją duszę, a ona wędruje do odległych miejsc i czasów. Nie działało.
Czułem tylko potężne bóle głowy, jakby jakiś kamieniarz naprawdę zdzielił mnie dłutem, ale poza tym nie było żadnych efektów. Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie, zobaczyłem nagle Malilini, siedzącą obok mnie na moim kamiennym tronie. W ogóle nie widziałem, gdy się zbliżała. 149 – Chciałbyś się dowiedzieć jak to się robi, prawda?
– Co? – Jak się nawiedza. Przecież to właśnie próbujesz zrobić. Moje policzki pokryły się purpurą. Uciekłem z oczami. – Dlaczego tak myślisz? – Jakubie, Jakubie… – Ja po prostu rozwiązuję w pamięci równania kwadratowe. Dotknęła mnie delikatnie ręką. Jej zapach mnie oszołomił. – Chodź, pokażę ci, jak to się robi –
powiedziała. 10 Pierwsze nawiedzanie jest najbardziej przerażającym doświadczeniem w życiu. Myślę, że nawet śmierć jest drobnostką w porównaniu z tym, co się wtedy czuje. Twoja dusza pęka na pół. Część ciebie opada na ziemię jak ołowiany pancerz, a cześć wyrywa się w górę z przerażającą szybkością, jak statek kosmiczny, który bez żadnej kontroli dokonuje przypadkowych skoków między gwiazdami. Ale to nie
przez kosmos podróżujesz, lecz przez rzekę czasu. Rzeka ta płynie od przeszłości do przyszłości, a ty musisz podróżować pod jej prąd. Widzisz wszystko, co wydarzyło się w każdym punkcie czasu i przestrzeni, i to wszystko nagle nie ma dla ciebie żadnego sensu. Cokolwiek widzisz, widzisz to po raz pierwszy. Po raz pierwszy poznajesz, co to jest krzesło, czy kwiat, czy ryba, i nie jesteś w stanie tego pojąć. Jedziesz autostradą i nie wiesz, czy podążasz na wschód,
czy na zachód, aż wreszcie dociera do ciebie, że w obu tych kierunkach jednocześnie. Jesteś kompletnie zagubiony i nie ma dla ciebie żadnej nadziei. Dławi cię własne zdezorientowanie. Chciałbyś zapłakać, ale nie wiesz czym jest płacz… ani nie wiesz, co znaczy „chcieć”. Chwyta cię pierwotny strach. Strach, który trzęsie tobą jak sto jednoczesnych trzęsień ziemi. Ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkałeś, śmieją się do ciebie
i pozdrawiają cię… a może machają na pożegnanie? Robisz kilka kroków w stronę szczytu wzgórza i orientujesz się nagle, że schodzisz. Nie ma żadnych znaków. Świat jest jak woda. Przestrzeń się zakrzywia. Gwiazdy spadają wokół ciebie jak gorący złoty deszcz. Słyszysz płacz 150 i śmiech, i nic już nie słyszysz, a cisza dzwoni ci w uszach jak potężny dzwon. Cały świat wiruje, a ty zaczynasz opadać. Coś rośnie ci w gardle. Oczy wychodzą na wierzch. Uczucie pierwotnego strachu narasta
i nagle zaczynasz rozumieć, czym on jest. Pochodzi z serca Wszechświata. Strach, który czujesz, jest siłą, która spaja wszystkie atomy Wszechświata. Jest jego fundamentalną substancją. Tym, co spaja te wszystkie cząsteczki, co przyciąga je do siebie, jest strach. Strach przed chaosem. Przed samotnością. Przed zagubieniem i gdy przychodzi to zrozumienie, strach zaczyna odpływać. Wszelkie więzy rozluźniają się, i nie ma to żadnego znaczenia. Uczysz się miłości do chaosu. Wszystko oddala się od centrum i wszystko jest takie, jakie być powinno.
Kiedy strach odpływa, a atomy przestają się przyciągać, wtedy nareszcie odnajdujesz się w tym chaosie. Unosisz się swobodnie w całkowitej pustce. Nie możesz spaść, bo nic oprócz ciebie nie istnieje. I w tej próżni możesz dokonać każdego wyboru, jakiego tylko zapragniesz. Tutaj. Więc będę tutaj. Tak po prostu. Nikt nie może cię dostrzec, dopóki sam się nie pokażesz. Nie zderzysz się z żadną rzeczą, która tam istnieje, bo jesteś otoczony czymś, co nazywa się sfe-
rą interpolacyjną, a ona odpycha wszystko z twej drogi. Więc chcesz polecieć na Megalo Kastro? Proszę. Już jesteś. Megalo Kastro, i zawisasz w powietrzu nad parującą, ciepłą różową tonią, która pokrywa pół świata. Na tej drgającej galarecie leży na brzuchu nagi chłopiec. Chyba śpi. Śni coś. Uśmiechasz się do niego. – Jakub? – mówisz. Twoja aura trzeszczy w zjonizowanym powietrzu.
Chłopiec otwiera oczy. Lśni w nich siła i nieulękłość. Twój grzmiący śmiech otacza go. – Płyń, Jakubie. Płyń. Płyń. Jakie to łatwe teraz, gdy wiesz, jak to robić. 1 Jej ręka wciąż dotykała mojego ciała. Kiedy wykonała drobny ruch jakby chciała ją zabrać, przytrzymałem ją. Nie opierała się. – Dlaczego chciałaś nawiedzać
najpierw Megalo Kastro? – spytałem 151 – Aby spojrzeć na ciebie. – Ale nie mogłaś mieć najmniejszego pojęcia, że istnieję! – Oczywiście, że miałam – odpowiedziała. – Wiedziałam, że istniejesz. – Skąd mogłaś wiedzieć? – Bo miałeś tu przybyć.
– Ale jakim sposobem mogłaś to wiedzieć? – nie rozumiałem. – Bo jesteś tu teraz – odparła. A potem roześmiała się. – Nie rozumiesz? Nie ma nigdy żadnego „najpierw”. Część czwarta Ludzie, miejsca, światy Pomyślcie na przykład o czasach Wespazjana. I ujrzycie tam wszystkie te rzeczy: ludzie łączą się w rodziny, wychowują dzieci,
boją się, chorują, umierają, ucztują, handlują, uprawiają rolę, prawią pochlebstwa, zachowują się arogancko, są pełni podejrzeń, spiskują, życzą innym śmierci, narzekają na obecne czasy, kochają, gromadzą bogactwo, pożądają władzy konsula i króla. I cóż, życie tych ludzi dawno się skończyło. A teraz powróćcie ponownie do czasów Trajana. I znów wszystko jest takie samo, i ich życie również
się skończyło. W podobny sposób przyjrzyjcie się wszystkim epokom i wszystkim narodom, i zobaczcie, jak się trudzili, i jak mało po nich zostało. Ale nade wszystko powinniście pomyśleć o tych, o których wiecie, że trwonili swój czas na rzeczy nieistotne, zaniedbując to, co leżało w ich prawdziwej naturze, nie trzymając się tego ściśle, i nie potrafiąc się z tego cieszyć. Na cóż więc powinniśmy kierować
nasze największe wysiłki? Na to jedno: by myśli były prawe, czyny nie krzywdziły ludzi, słowa nie niosły fałszu, i abyśmy radośnie akceptowali wszystko cokolwiek się dzieje jako konieczne, i jako zwyczajne. Marek Aureliusz 154 1 Teraz, gdy stoję na wielkim, świecącym polu lodowym Mulano
i czekam aż transmiter uniesie mnie w przestrzeń, moje myśli biegną ku Malilini. To ona była tą, która wniosła do mojego życia magię i tajemniczość. Jak ja ją kochałem. Jak okrutnie rozdzieliła nas rzeka czasu. Gdyby teraz żyła? Gdyby teraz była moją żoną? Bezsensowna myśl. Bezużyteczna. Bez znaczenia. Tak, jakbym się zastanawiał, co by było, gdyby deszcz padał do góry albo gdyby złoto rosło na drzewach. Albo raczej, co
by było, gdybym urodził się gajo, a nie Romem. Bo na Galgali złoto rośnie na drzewach. Ale ja jestem Romem, deszcz pada zawsze z góry na dół, a Malilini jest martwa od wielu lat i na zawsze taka pozostanie. Byłem sam. Damiano już się wyniósł, by przystąpić do snucia własnych planów i przygotowań. Spotkamy się później, a teraz właśnie kończył się Podwójny Dzień. Oba słońca Mulano chyliły się już
nad linią horyzontu, niemal znikając za jego kręgiem. Ciemnozielony kolor nieba szybko przechodził w szarość. Zmierzchy są tu krótkie. Zmrużyłem oczy i wypatrywałem na niebie Gwiazdy Romów, jak zawsze o tej porze dnia. I właśnie w tym momencie otoczyła mnie migocząca aura transmitera i zatańczyła wokół mojej postaci. Jej błyszczące promienie
odnalazły mnie, pochwyciły i poniosły w Wielką Ciemność. Żegnaj! Żegnaj na wiele lat spokojne życie na Mulano! Jakub znów jest w drodze. 155 Tylko szaleniec czuje radość podróżując za pomocą transmitera, a jeśli nie jesteś szaleńcem, to jasno zdajesz sobie sprawę, że możesz zaginąć na zawsze, jeśli promień cię zgubi.
Dla niektórych ludzi sam proces zakrzywienia przestrzeni jest przerażający, zwłaszcza że ciężko w ogóle pojąć, na jakiej zasadzie to działa. Bądź co bądź leci się na odległość setek, a nawet tysięcy lat świetlnych bez statku, a jedynie w niewidzialnej kuli energii – to raz. Poza tym jest się porwanym przez energię i ciśniętym gdzieś, nie wiadomo gdzie, i jedynym kokonem bezpieczeństwa w czasie lotu jest ta właśnie sfera mocy wytwarzana przez hełm, a wokół ma się
pustą przestrzeń Wszechświata. Samo wyobrażenie sobie tego wszystkiego, tego lotu przez Galaktykę, może powodować olbrzymi zawrót głowy. Akurat to nie wzruszało mnie zupełnie. Jeśli ktoś stał za sterami statku podczas skoku tak często jak ja, kiedy energią swej woli musiał pchnąć statek przez podprzestrzeń, to taka podróż odbywana dzięki transmiterowi nie jest niczym intrygującym.
Cyganie są zrodzeni, by podróżować i jeśli o nas chodzi, dobry jest każdy środek transportu, który niesie z miejsca na miejsce. Podczas tej podróży nie możesz podziwiać gwiazd i planet. W rzeczy samej nie ma cię w realnej przestrzeni. Podróżujesz przez tunele i dziury podprzestrzenne, przez przerwy w continuum. Dlatego też nie trwa to tysiące lat, i nie możesz po drodze usmażyć się na jakiejś gwieździe albo zderzyć z planetą, która wejdzie ci w drogę.
Nie ma aż tak wielkiego ryzyka. No, mniej więcej jeden podróżnik na sto tysięcy może trafić na jakieś dziwne zakrzywienie i spędzić całą wieczność w kuli transmitera, zawieszony w nicości. To na pewno byłoby niezwykle przykre, ale jednak szanse są po stronie podróżnika. Właściwie każdy podróżnik dociera do miejsca przeznaczenia… kiedyś tam. To nie ryzyko mnie martwiło, lecz nuda. To zawieszenie. Ta
niesamowita, przytłaczająca, niezmienna samotność. Bo w czasie podróży w ciele niemal ustają wszystkie procesy metaboliczne, ale umysł wciąż pracuje. Cierpisz na natłok myśli, a mówić można tylko do siebie, gdy tymczasem trwa chaotyczne wybieranie współrzędnych w czasie i przestrzeni, aż wreszcie doczekasz się na zakrzywienie, które wypchnie cię na jakiś świat, być może nie zamieszkany, znajdujący się stosunkowo blisko
twojego celu. Skok statku jest błyskawiczny. Podróż transmiterem nie. Wchodzisz tam i po prostu czekasz. 156 Ja dobrze się czuję w swoim własnym towarzystwie. Potrafię rozbawić sam siebie do łez. Ale mimo wszystko czasem mam siebie dość. Co tam, u diabła. Ostatecznie nikt mnie nie zmuszał, żeby włóczyć się po jakichś odległych światach,
które nawet nie mają regularnych połączeń statkami kosmicznymi. Z własnej woli wybrałem Mulano. I z własnej woli, mniej lub bardziej, postanowiłem teraz wrócić transmiterem. Muszę więc być cierpliwy, a gdy wyczerpią mi się pokłady cierpliwości, będę musiał odkryć następne. Tym razem jednak miałem szczęście. Podczas pierwszego długiego skoku zdążyłem wyszeptać całą
bahtalo drom i akurat wychyliłem się z podprzestrzeni. Wziąłem głęboki oddech, zobaczyłem wokół siebie migoczące gwiazdy, i znów wpadłem w podprzestrzeń. I w tej szarej nicości śpiewałem sobie i żartowałem, i śmiałem się tak głośno, że zdawało mi się, iż pękną ściany otaczającej mnie kuli. Potem zaś wyrecytowałem całą Swaturę i stare kroniki od opuszczenia Gwiazdy Romów, aż po dzisiejszy dzień. Następnie zmyśliłem ich
kontynuację na następne dziesięć tysięcy lat, które miały nadejść, a potem stworzyłem poemat składający się z imion wszystkich królów Romów czytanych wspak. I wyliczyłem wszystkich królów i władców, których pamiętałem z historii Ziemi, a potem imiona wszystkich kobiet, których piersi kiedykolwiek dotykałem. O tak. Pokonałem czas. I tak pojawiałem się i znikałem w przestrzeni. Nie wiem, jak dłu-
go trwała ta podróż i nie obchodziło mnie to. Zresztą tego nie można nawet określić z góry. Kiedyś użyłem transmitera, by przebyć raptem pięćdziesiąt lat świetlnych, i zajęło mi to rok realnego czasu. Innym razem pokonałem odległość między Trinigalee Chase a Duud Szabeel, a więc niemal w poprzek całej Galaktyki, w niecałą godzinę. Nigdy nie można przewidzieć, jak to się potoczy. Ale tym razem czas mijał mi szybko. Dla
ciała zatrzymał się, ale umysł wciąż pulsował wielkimi planami. Zbyt długo siedziałem w lodach Mulano i teraz rozpierała mnie niecierpliwość. Czekało Imperium i wielkie zadania. Czasami niecierpliwość może powodować, że podróż wydaje się tysiące razy dłuższa niż w rzeczywistości, ale obecnie skutek zdawał się odwrotny. Czułem przypływ energii. Czułem przypływ mocy, i ja mam niby sto siedemdziesiąt dwa lata? Bzdu-
ra. Czułem się znów jak chłopiec. Jakbym miał znów pięćdziesiątkę, i ani dnia więcej. Wracałem. Przygotowywałem się do szarży. Miałem wyprostować wszystko, co uległo wypaczeniu w czasie mojej nieobecności, 157 zmienić Imperium, zmienić Królestwo, wmieszać się w walkę lordów, i powstrzymać mojego strasznego syna Szandora – tak wiele
musiałem zrobić, i to było cudowne. Zanurzałem się w tych rozkosznych myślach przez cały czas podróży, i była to najkrótsza podróż transmiterem, jaką w życiu odbyłem. Wszystkie światy Imperium! Pamiętacie mnie jeszcze? Hoj! Jakub! Jakub! Jakub! Nareszcie wracasz tam, gdzie jest twoje miejsce! 2 Gdyby życie potoczyło się inaczej,
zostałbym zięciem Loiza la Vakako i w swoim czasie odziedziczyłbym prawdopodobnie tę piękną i bogatą dziedzinę, jaką było Nabomba Zom. Wtedy prawdopodobnie też kto inny zostałby Królem Cyganów, bo nie dałbym się namówić do porzucenia tego rajskiego świata i wygodnego pałacu dla problemów i bolączek Królestwa. Ale życie potoczyło się inaczej. Może w jakimś innym wszech-
świecie Jakub stał się bogaty i tłusty, stary i ociężały, i w końcu po wielu latach zmarł szczęśliwy w ramionach swej pięknej Malilini na brzegu szkarłatnego morza? A korona Romów spoczęła na czole jakiegoś błyskotliwego przywódcy, którego umiejętności znacznie przewyższały moje, i który odzyskał Gwiazdę Romów dla swojego ludu, a także dokonał wielu innych wspaniałych czynów.
Ale w tym Wszechświecie wszystko potoczyło się zupełnie inną drogą. Czasami żałuję nawet tego szczęścia i bogactwa, których mogłem zaznać, i które utraciłem. Chyba powinienem też lamentować nad nieszczęściami, które dotknęły mnie po upadku Nabomba Zom. A jednak czy naprawdę mam powody do skarg? Jadłem dobrze, żyłem dobrze i kochałem dobrze. Dostałem wielkie zadania do wy-
konania i, o ile się nie mylę, wykonałem je prawidłowo. Naprawdę nie mam powodu się uskarżać, nawet mimo kilku szram i blizn. Nieszczęścia są nam potrzebne, podobnie jak cierpienie, abyśmy w pełni mogli docenić chwile prawdziwego szczęścia. I wreszcie takie wła158 śnie, a nie inne życie zostało mi przeznaczone. Reszta była tylko sennym marzeniem
To dziwne, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, kiedy Malilini i ja zostaliśmy po raz pierwszy kochankami, a przecież pamiętam tak wiele i w tak drobnych szczegółach. Ale to był stopniowy proces, i może po prostu ciężko wskazać ten pierwszy raz. Myślę, że od zawsze byliśmy kochankami… a może nigdy nimi nie byliśmy? Pamiętam, że razem spacerowaliśmy i razem pływaliśmy w ciepłych rzeczkach uchodzących do
szkarłatnego morza. Czasem też nawiedzaliśmy razem, kiedy wreszcie nauczyłem się tej sztuki. W naszych seansach nawiedzania wymykaliśmy się na większość królewskich światów: na Marajo, Galgalę, Darma Barma, Iriarte, Xamur… Nigdy sobie nawet nie wyobrażałem, że może istnieć takie bogactwo, jakie widziałem na tych planetach. Cały Wszechświat wydawał mi się wówczas jedną wielką symfonią radości, hymnem pięk-
na, śpiewanym przez tysiące głosów. Sięgaliśmy podówczas daleko w przestrzeń, ale niedaleko w czas. Rok, dwa, pięć, góra dziesięć lat w przeszłość – nie więcej. Myślę, że ona po prostu obawiała się zanurzać głębiej w otchłań czasu. w tamtych dniach zaś ja nie wiedziałem, że jest to możliwe. Inaczej pragnąłbym tego z całych sił. Zobaczyć starą utraconą Ziemię, odwiedzić egipskie piramidy i świątynie Babilonu, dotrzeć aż do samej
Atlantydy, a nawet odwiedzić Gwiazdę Romów! Ale nie zrobiłem nic z tych rzeczy, nie wiedziałem bowiem, iż jest to możliwe. Byłem już wtedy mężczyzną, a Malilini, no cóż, ona była taka jak zawsze – piękna, niezmienna, zawsze młoda. Przypuszczam, że w końcu się pocałowaliśmy. Przypuszczam, że połączyliśmy nasze dłonie i trzymaliśmy je tak godzinami. Przypuszczam, że śmiejąc się wskoczyliśmy nadzy do strumienia, a
potem suszyliśmy się na jego brzegu, w promieniach gorącego, błękitnego słońca. Że zwróciliśmy się wtedy ku sobie i pieściliśmy się nawzajem, i przypuszczam też, że nadszedł taki moment, kiedy pieszczoty nam nie wystarczały, kiedy znikły całkowicie wszelkie granice między nami i wreszcie połączyliśmy się w jedno. Byliśmy jednością – jej smukłe drobne ciało o alabastrowej skórze, i moje potężnie umięśnione, o ciemnej kar-
nacji. Jej szczupłe silne uda objęły mnie i nastąpił dziki moment rozkoszy… Ale utraciłem ten fragment moich wspomnień. Myślę, że wypchnąłem je ze świadomości, bo były zbyt bolesne. Znałem ją i nie znałem zarazem. Nigdy nie mówiła wiele. Była pełna żaru i energii, ale jednocześnie nieuchwytna, odległa, zawsze 159 tajemnicza. Dlaczego nigdy dotąd nie kochała? Dlaczego kochała
teraz? Nie próbowałem się tego dowiedzieć. Wiedziałem, że i tak nie dostałbym odpowiedzi. Równie dobrze mógłbym zwrócić się do gwiazd na niebie i zapytać je, dlaczego ta płonie niebieskim światłem, a tamta czerwonym, ta żółtym, a tamta białym. Oczywiście zrozumiałe jest, że po pewnym czasie zostaliśmy zaręczeni. Zacząłem nazywać Loiza la Vakako ojcem, i zdawało mi się to całkiem naturalne. Vietoris i moja
prawdziwa rodzina byli dla mnie jak sen dawno minionej nocy. Kiedy podróżowałem po Nabomba Zom poduszkowcem Loiza la Vakako, ludzie postrzegali mnie już jako go przyszłego monarchę tego słonecznego świata. Do tej pory zdążyłem już poznać mężów jego pozostałych córek i wiedziałem też, że każdy z nich w czymś tam nie odpowiadał wyobrażeniom, jakie miał Loiz la Vakako o swo-
im następcy. Zresztą bardzo go to raniło i smuciło, ale starał się nigdy tego po sobie nie okazywać. To byli dobrzy ludzie, bardzo dobrze i troskliwie też zarządzali przyznanymi im prowincjami, ale brakowało im jakiejś głębi umysłu i szerokości horyzontów. Dość, że żaden z nich nie miał odziedziczyć głównej dziedziny, tylko tę część, która i teraz stanowiła jego lenno. A ja? Co ja miałem w sobie takiego, czego brakowało im?
Wtedy sam tego nie wiedziałem, ale Loiz la Vakako dostrzegł to coś. On w jakiś sposób wyczuwał we mnie królewską godność, której ja wtedy nie odczuwałem jeszcze w najmniejszym stopniu. Jako mały chłopiec byłem niewolnikiem, potem sprytnym ulicznym włóczęgą – żebrakiem, a teraz, dzięki tak zadziwiającemu uśmiechowi losu, pędziłem życie młodego księcia, a młodzi książęta na ogół nie słyną z głębokiej refleksyjnej
osobowości i ja wówczas też nie zdradzałem takich talentów. Najbardziej kochałem wyprawy na wrzosowiska, kąpiele w szkarłatnym oceanie, nurkowanie w błyszczących głębinach Stu Oczu i oczywiście podróże w każdy zakątek pięknego ciała Malilini, a jednak jakimś sposobem Loiz la Vakako dostrzegał we mnie przyszłego króla. Król był ukryty wewnątrz mnie, to prawda. Ale jednak trzeba było kogoś takiego jak Loiz la Vakako, by to
dostrzec. Aby uczcić zaręczyny, wydaliśmy wielki romski patsziv – uroczystą ucztę, i był to właśnie ten jedyny błąd, jaki Loiz la Vakako popełnił w całym swoim spokojnym i dostatnim życiu. Zrobił go przy całej swej mądrości i przenikliwości. I ten błąd był przyczyną jego i mojego upadku. 160 Patsziv planowano od miesięcy. W
każdy zakątek Nabomba Zom dotarły zarządzenia, by najlepszą część zbiorów przeznaczyć na ten cel; agenci Loiza la Vakako na wszystkich królewskich planetach i połowie światów Imperium dostali polecenie zakupienia wykwintnych potraw i napitków. Na uczcie miało się zjawić sześć córek Loiza la Vakako wraz z ich książęcymi mężami; i nawet jego brat, ponury smagły Pulika Boszengro został na nią zaproszony ze swej sie-
dziby na jednym z sąsiadujących światów. Na dziedzińcu pałacowym wzniesiono wielki pawilon, i tam właśnie mieliśmy zasiąść, romskim zwyczajem przy długich stołach, pod łukami przyozdobionymi pnączami roślin wydzielającymi delikatną, tańczącą na stołach poświatę. Teraz nadeszła kolej kucharzy, a były ich całe plutony, całe legiony. Podawali na stół wymyślne mięsiwa, przyozdobione jarzynami, ptactwo
przyprawione szałwią, tymiankiem i majerankiem; i solili, i pieprzyli, i doprawiali… Pojawiły się olbrzymie misy z fasolą i soczewicą w śmietanie, tartym grochem w occie, ogórkami z koprem, oliwkami i innymi przystawkami. Były też kulki mięsne z gałką muszkatołową, przyprawiane na ostro, i wszystkie możliwe dania, jakie Romowie ukochali w ciągu tysięcy lat. I całe beczki wina, tysiące butelek koniaku, baryłki
piwa.Wreszcie wszystko było gotowe. Zjechał się cały klan. Wtedy to wyszedł z pałacu Loiz la Vakako w szatach tak przyćmiewających wszystko bogactwem i blaskiem, że naprawdę nie mogłem rozpoznać tego człowieka, którego surową skromność, wręcz ascetyzm, dobrze znałem. Ja, który kroczyłem u jego boku, miałem szaty podobnie dostojne, a Malilini, olśniewająca swą naturalną urodą, była odziana w suknię tak delikatną, jakby
była utkana z mgły, ona sama zaś promieniowała pięknem jak najcudowniejszy z cudów Wszechświata. W zamierzeniach Loiza la Vakako, ta uczta miała być czymś, czego Nabomba Zom jeszcze nie oglądało. Chciał, by przeszła do legend Romów jako niebywała w naszej historii i niemożliwa do powtórzenia w przyszłości. No… z całą pewnością była to uczta,
jakiej Nabomba Zom nigdy nie oglądało, choć nie w sposób, w jaki Loiz la Vakako sobie to wyobrażał, a co do niemożliwej do powtórzenia… niestety i przedtem, i potem takie rzeczy się zdarzały. Zasiedliśmy przy głównym stole. Loiz la Vakako pośrodku, po jego lewej ręce brat – Pulika Boszengro, po prawej Malilini, a ja obok niej. Dalej wszyscy najdostojniejsi z gości: sześć córek Loiza 11 – Czas trzeciego wiatru
161 i ich mężowie, lokalny arcykapłan i jego trzej akolici, konsul Imperium i kilku jego podwładnych, najważniejsi wasale z okolicznych plantacji, i wielu innych, włączywszy w to dostojników, którzy stanowili świtę Puliki Boszengra. Stroje wszystkich migotały i lśniły. Loiz la Vakako uniósł dłonie w pozdrowieniu i zachęcił wszystkich do zajęcia miejsc. Służący nalali pierwszą kolejkę wina, nało-
żyli na talerze wędzone mięso i sałatki. Wszyscy czekali. Pierwszy toast miał wznieść gość, który przybył z najdalszej krainy. I był to Pulika Boszengro. Wstał – niski, krępy mężczyzna, podobny do brata, o podobnie też błyszczących energią i namiętnością oczach. Tyle że w jego spojrzeniu tliła się jeszcze jakaś, przejmująca chłodnym dreszczem, napięta wola i zimna inteligencja. Na stole przed nim leżała lavuta – jego
skrzypce, stary cygański instrument. Pulika Boszengro słynął jako utalentowany muzyk i miał otworzyć przyjęcie jedną ze starożytnych melodii. Szybka i pełna żaru muzyka była dobrym sposobem rozpoczynania festynu. Zapadła kompletna cisza. Pulika Boszengro przebiegł lekko palcami po gryfie skrzypiec i sięgnął po smyczek. Ludzie zebrani w pawilonie uśmiechali się, niektórzy zamknęli oczy, jakby już słyszeli muzykę.
I Pulika Boszengro uderzył smyczkiem w struny. Ale nie popłynęła słodka cygańska melodia. Rozległy się tylko trzy twarde, przejmujące dreszczem dźwięki. Był to sygnał. Sygnał do ataku. Przyboczni Puliki Boszengra poruszali się z szybkością błyskawic. Zanim ucichło echo trzeciego uderzenia, zostałem brutalnie podniesiony do pozycji stojącej; gardło miałem zaciśnięte silnym ramieniem napastnika, a na plecach
czułem ostrze noża. To samo przytrafiło się Loizowi la Vakako, Malilini, jej sześciu siostrom i ich mężom. Rozległy się krzyki zaskoczonych gości, ale nikt się nie poruszył. W jednej sekundzie wszyscy byliśmy zakładnikami. Odwróciłem się w lewo i spojrzałem na Loiza la Vakako. Jego twarz wydawała się spokojna, spoglądał na wszystko tak, jakby nic, co się tu stało, nie było dla niego niespodzianką. Siła jego woli była tak wielka, że nawet zdrada przy jego własnym stole nie zdołała
wytrącić go z równowagi. Uśmiechnął się do mnie. Jeden z ludzi Puliki Boszengra krzyknął ostrzegawczo i wskazał Malilini. Nawet jeśli będę żył tysiąc lat, wspomnienie tej właśnie chwili zawsze będzie rozniecać płomień w mojej duszy. Ja też tam spojrzałem, i zobaczyłem, że wygląda dziwnie. Jej oczy zaszły mgłą, nozdrza stały się czerwone, kąciki ust wykrzywiły
162 się w grymasie, który nie był uśmiechem. Wiedziałem, co to oznacza. Przyzywała moc, by wysłać swego ducha. Pulika Boszengro także to pojął, i zrozumiał też od razu to, czego ja nie zdążyłem jeszcze w tym ułamku sekundy zrozumieć: że ona cofnie się w przeszłość, może o tydzień, może nawet mniej, i ostrzeże ojca, by nie zapraszał swego brata na ucztę.
I teraz zagrała ta jego chłodna inteligencja i gorąca energia. Miotacz, który błyskawicznie pojawił się w jego ręku, błysnął ogniem tylko raz. Usłyszałem miękki odgłos mlaśnięcia, Malilini przez moment jakby unosiła się i odpływała gdzieś w tył, potem zaś upadła na zastawiony suto stół. Leżała tam między talerzami i butelkami z winem… i już więcej się nie poruszyła. Loiz la Vakako drgnął. Jego twarz zbladła, wstrząsnął ramiona-
mi jakby uderzyła go jakaś niewidzialna pałka. Potem jego wielka siła woli przemogła ból i znów stał nieruchomo wyprostowany, i pełen dumy. Tylko w jego oczach zgasł zwykły żar. Potem nie widziałem już nic. Łzy przesłoniły mi oczy, gniew oślepił mnie. Wydałem przeraźliwy krzyk i obróciłem się gwałtownie, nie zwracając uwagi na grożący mi nóż i ramię zaciśnięte na gardle. Ręce miałem wciąż wolne;
rzuciłem się z rozcapierzonymi palcami do oczu, nozdrzy, ust, czegokolwiek… – Jakub – powiedział niezwykle cicho Loiz la Vakako. – Nie… W jakiś dziwny sposób usłyszałem jego głos mimo szaleństwa, które mnie ogarnęło, albo może powstrzymała mnie potężna siła, dławiąca mi tchawicę? Poddałem się, oklapłem, pochyliłem głowę, widziałem już tylko
swoje stopy… jak przez mgłę. I to było wszystko. Staliśmy się więźniami, a Pulika Boszengro zdobył Nabomba Zom trzema dźwiękami swoich skrzypiec. Zdobył cały świat, a śmierć poniosła jedna tylko osoba. Planował to w sekrecie od wielu lat, odkąd w swoim mniemaniu doznał wielkiej niesprawiedliwości, gdy rodzinny testament uczynił spadkobiercą Na-
bomba Zom jego brata, jemu samemu pozostawiając tylko dwie małe jałowe i burzliwe planety. Przez cały ten czas Pulika Boszengro udawał miłość i lojalność, czekając na swój czas. Nikt oprócz brata nie mógłby obalić Loiza la Vakako. Świat był dobrze broniony i nawet armie Imperium musiałyby włożyć sporo wysiłku, aby go zdobyć. Ale kto spodziewałby się zdrady podczas
patsziv? Kto ustawia armię między sobą a bratem? Na pewno nie Rom. Więzy rodzinne są dla nas najważniejsze. Ale jednak nie wszy163 scy jesteśmy święci. W sercu Puliki Boszengra płonęło uczucie silniejsze od miłości do rodziny. Stało się, i nie można było tego zmienić. Nie miało znaczenia, że świadkowie zamachu liczyli się na setki, że wydarzył się
w obecności wysokich urzędników Imperium, sędziów senatorów. Imperium traktowało to wyłącznie jako wewnętrzną sprawę Romów, przepychanki między lordami Nabomba Zom, nie miało więc żadnego powodu do interwencji. Sędziowie i senatorowie Nabomba Zom byli zaś tylko wasalami. Nie zajmowali swoich stanowisk na podstawie jakiegokolwiek kodeksu praw, lecz z woli władcy, a nie był już nim Loiz la Vakako.
Prawem zdobywcy władcą został Pulika Boszengro. Prymitywne i barbarzyńskie? Tak. Ale pamiętajmy, że takie rzeczy wciąż mogą się zdarzać, nawet w naszym wieku cudów. Możemy wprawdzie żyć po dwieście lat zamiast sześćdziesięciu, możemy latać między gwiazdami jak anioły, możemy przemieszczać z orbit całe planety i posyłać je w podróż przez przestrzeń, ale wciąż siedzi w nas ta sama prymitywna małpa… ta sama
prymitywna żmija. Żyjemy pośród traktatów i gwarancji, pośród uprzejmości cywilizowanych ludzi, ale traktaty to tylko słowa. Namiętność i chciwość nie zostały przecież wyplenione z naszych genów, a więc nasze życie zależy od łaski najgorszych z nas. I musimy się strzec. Tylko w wiosce, w której nie ma żadnego psa – jak mówi stare romskie przysłowie – człowiek może obejść się bez kija.
Sądzę, że wciąż jeszcze istniała wtedy możliwość, by obalić uzurpatora i przywrócić do władzy Loiza la Vakako, jeśli tylko znalazłby się ktoś, kto odważyłby się temu przewodzić. Pulika Boszengro przybył na Nabomba Zom z kilkoma zaledwie ludźmi ze swego świata. Ponadto Loiz la Vakako był dobrym, miłowanym i szanowanym władcą, podczas gdy Pulika Boszengro już pokazał, że należy się go bać i nie można mu ufać.
Ale mimo to nie wybuchł bunt lojalnych wasali. Po pierwszym szoku i zaskoczeniu wydarzeniami na bankiecie i przewrotem pałacowym, życie dla wszystkich małych i dużych ludzi na Nabomba Zom powróciło całkowicie do normy. Rodzina Loiza la Vakako była uwięziona, ale dla wszystkich tam na zewnątrz byliśmy martwi, a w pałacu rządził nowy pan. Po prostu zmiana rządu. Po kilku dniach przybyli tysiącami
wasale Puliki Boszengra i dokonano nowego podziału łupów. Loiz la Vakako upadł. Jego bogactwo i splendor przeszły na brata. Życie toczyło się dalej, i tylko ja 164 w tej jednej strasznej sekundzie straciłem moją ukochaną i wszelkie nadzieje na jasną przyszłość. Trzymano nas w celach za pałacowymi stajniami, zapakowanych w paskudnie ciasne kule energetyczne, jak zwierzęta przeznaczone na
rzeź. Loiz la Vakako siedział ze mną w jednej celi. Ponieważ byłem pewien, że prędzej czy później zostanie na nas wykonana egzekucja, przeto robiłem rachunek sumienia za każdym razem, gdy zobaczyłem cień na zewnątrz naszych kul. Ale Loiz la Vakako nie podzielał moich obaw. – Gdyby zamierzali nas zabić – uspokajał mnie setki razy – zrobiliby to od razu na uczcie. Pozbędą się nas w jakiś inny sposób. Był całkowicie spokojny i opanowany. Strata królestwa, pałacu,
całego świata, zdawała się nie robić na nim najmniejszego wrażenia. Wiem, że zabójstwo córki, które dokonało się na jego oczach, przyniosło rozpacz jego duszy, ale nie chciał nigdy nawet wspominać o jej śmierci, nie okazywał też rozpaczy na zewnątrz. – Gdyby tylko twój brat był o moment wolniejszy – wyrzuciłem z siebie wreszcie. – Gdyby tylko zdołała się wydostać i ostrzec nas… – Nie – odparł. – I źle, że w ogóle
spróbowała. – le? Dlaczego? – Bo żadne ostrzeżenie nie zostało przekazane. Gdyby miało być przekazane, otrzymalibyśmy je i to wszystko by się nie wydarzyło. – Ale o to właśnie chodzi! Gdyby jej się udało, zmieniłaby nasz los. – Nic nigdy nie może być zmienione – powiedział Loiz la Vakako. Znów to samo. Ten romski fatalizm. Chłodna akceptacja tego, co
się musi stać. Mimo całej naszej mocy nawiedzania, nie poważymy się próbować zmienić tego, co jest zapisane w księdze czasu. Ten fatalizm płynie w naszych duszach jak czarna plama ropy w nurcie rzeki. Tysiące razy każdego z tych dni myślałem o udaniu się w przeszłość, tuż przed bankiet, by przekazać ostrzeżenie, które ocaliłoby życie Malilini. Ale za każdym razem spoglądałem na Loiza la Vakako i stawałem naprzeciw jego chłodnej akceptacji tego, co się stało, i… nie mogłem się
odważyć. Nie można było przekazać ostrzeżenia, bo żadne nie zostało przekazane. Jak kiedyś powiedziała Malilini w szczęśliwszym okresie naszego życia: – „Nie istnieje nigdy żadne najpierw”. Wszystko jest kręgiem i wszystko jest ustalone. Nie ma czegoś takiego jak przepowiednia. Jest tylko przekazywanie wiadomości o znanych faktach z przyszłości, która jest tak samo ustalona i niezmienna jak przeszłość. Kiedy zacząłem więcej nawiedzać samodzielnie, zrozumiałem to jaśniej. Istnieje takie prawo – nazwijcie je
prawem moralnym, bo też żaden władca nie umieści go nigdy w kodeksie – głoszące, że nie możemy używać 165 naszej mocy, by zmieniać przeszłość, inaczej wszystko ogarnie kompletny chaos. Loiz la Vakako przestrzegał tego prawa, mimo że miało go to kosztować życie córki i stratę królestwa. Próbując złamać prawo, którego łamać nie można, Malilini skazała samą siebie i nikt teraz nie mógł jej pomóc. Musiałem się z tym pogodzić, a jednak moja dusza
krzyczała, że to szaleństwo, krzyczała wciąż, że gdyby tylko Loiz la Vakako mi na to zezwolił, mógłbym jeszcze ocalić Malilini od śmierci, a jego samego od straty królestwa. Ale tego nigdy by nie uczynił. On zdawał się nawet winić ją za jej śmierć! Ja zaś czekałem wtedy na swoją. Ale mijały kolejne dni, a nas zostawiano w spokoju i, jeśli nie liczyć rzucanej nam niewielkiej ilości żywności, zupełnie ignorowano. Czekaliśmy więc w poniżeniu i w ża-
łobie na to, co miało przyjść. Nie mogłem wciąż uwierzyć jak nisko nagle upadliśmy, a jednak spodziewałem się, że prawdziwy upadek na samo dno dopiero nas czeka. Jednak spokój Loiza la Vakako nie prysł ani na chwilę. Zapytałem go, jak można być tak opanowanym w obliczu takiego bólu, ale on tylko wzruszył ramionami i powiedział mi, że wszystko jest częścią bożego planu, a on nie jest godzien by dyskutować z Tym, Który Włada Świa-
tem. To Bóg decyduje o zdarzeniach, a my możemy tylko być posłuszni, nieważne jak dziwne, błędne lub nawet złe nam się one wydają. Próbowałem zaakceptować tę mądrość, ale moja rozpacz była zbyt wielka. Mogłem pogodzić się ze stratą komfortu, w jakim żyłem na Nabomba Zom. To przyszło do mnie jak nagły uśmiech losu, mogło więc odejść z równą łatwością. Ale cóż to za Bóg, który pozwala, by brat niszczył brata? Jaki będzie ten
świat, gdy tyran taki jak Pulika Boszengro obejmie władzę w miejsce mądrego Loiza la Vakako? Jednak największą goryczą przepełniała mnie śmierć Malilini. Czym można ją usprawiedliwić? Dlaczego pozbawiono świat takiej piękności? Czasami, gdy tak leżałem szlochając bezgłośnie, nawiedzały mnie duchy. Nigdy nie mówiły ani słowa, ale wyciągały ręce, czyniąc gesty współczucia, uśmiechały się, czasem nawet mrugały porozumiewaw-
czo. Jednym z nich był duch, którego rozpoznałem jako przyszłego siebie. Był silny, zdrowy i śmiał się z całego serca, i to właśnie on do mnie mrugał. Zrozumiałem więc, że nie umrę w tym miejscu. Zrozumiałem także, patrząc na jego radość, że pewnego dnia opuści mnie rozpacz, że znów będę się śmiał i cieszył życiem, a jednak wtedy w mej rozpaczy nie mogłem sobie tego nawet wyobrazić. W czasie tych dni i tygodni, kiedy siedzieliśmy w celi, Pulika Boszengro negocjował warunki naszej
sprzedaży w niewolę. Miał 166 zamiar rozproszyć rodzinę Loiza la Vakako po najdalszych krańcach Galaktyki. – No wyłazić stamtąd, wy dwaj! – usłyszeliśmy pewnego dnia głos strażnika i wyszliśmy na światło słonecznego dnia. Ja zostałem sprzedany na planetę Alta Hannalanna, o której nawet nigdy nie słyszałem. Kiedy
powiedziałem o tym Loizowi la Vakako, dostrzegłem, że jego usta lekko drgnęły. Teraz wiem, że toczył wtedy ze sobą wewnętrzną walkę, by nie powiedzieć mi, jak okropne jest to miejsce. On sam zaś miał polecieć na świat o nazwie Gran Chingada, również mi nieznany. Zapytałem czy coś o nim wie. Potrząsnął ledwo dostrzegalnie głową. – Są tam wielkie lasy, wyjątkowe
drzewa – powiedział lakonicznie. – Drewno z Gran Chingada osiąga wysoką cenę na wszystkich rynkach. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, jakie warunki panują w przerażających lasach tego prehistorycznego świata, o tym że średnia długość ludzkiego życia wynosi tam osiemnaście miesięcy, o trawie, która pożera żywcem, i o jaszczurkach, wampirach wiel-
kości dłoni, które wyskakują z kielichów szkarłatnych kwiatów wprost do gardła. Loiz la Vakako został wysyłany na śmierć. I ja też oczekiwałem tego samego, mimo iż wcześniej przecież odwiedzały mnie duchy. W tamtych czasach statki Imperium nie latały między Nabomba Zom a Alta Hannalanna, czy Gran Chingada. Po raz pierwszy w życiu miałem więc zaznać podróży transmiterem. Zostaliśmy zawle-
czeni na miejsce, założono nam na głowy podróżne hełmy, ustawiono współrzędne tak, aby przechwyciły nas i ściągnęły w swą przestrzeń światy, które miały być naszym przeznaczeniem. Loiz la Vakako był spokojny aż do końca. – Traktuj to jako część swojej edukacji, Jakubie – poradził mi. – Wszystko, co ci się jeszcze przydarzy, traktuj jako część swojej edukacji.
W chwili, gdy zamknięto go w sferze, uśmiechnął się i przesłał mi pocałunek. Już nigdy nie miałem zobaczyć tego wielkiego człowieka, z wyjątkiem jednej okazji w bardzo odległej przyszłości. Potem nadeszła moja kolej. Stałem samotny w blasku południowego słońca, na wpół oślepiony jego promieniami, i nie wiedziałem, co mnie teraz czeka. Starałem się przekonać sam siebie, że wszystko zmieni się na lepsze, że to wszystko jest,
jak powiedział Loiz la Vaka-167 ko, tylko częścią mojej edukacji. Ale bałem się. Kłamałbym w żywe oczy, gdybym wam powiedział, że się wtedy nie bałem. Życie wciąż było przede mną, ale byłem pewny, że jeśli nawet przeżyję ten okropny lot przez podprzestrzeń, to i tak umrę młodo na Alta Hannalanna. Czułem w sobie gniew, ale także przerażenie. To nie sama śmierć mnie przerażała, lecz ostatni moment życia, kiedy już będę wiedział, że wła-
śnie jest mi ono odbierane, zanim tak naprawdę się zaczęło. Przynajmniej jednak zdołałem utrzymać pod kontrolą zwieracze, a nie każdemu by się to udało, gdyby wtedy był na moim miejscu. Czekałem więc przez długą chwilę w tym śmiertelnym przerażeniu, a potem nagle zostałem uniesiony w powietrze i świat wokół mnie znikł. Wyszeptałem cicho zaklęcie ochronne, chociaż nigdy tak naprawdę nie wierzyłem w jego moc, i
pognałem wirując, Bóg wie gdzie, drogą, która wiodła ku niewoli na Alta Hannalanna. Teraz, jakieś sto pięćdziesiąt lat później, wciąż wracam myślami do tej mojej pierwszej podróży transmiterem. Jakże żałosny wtedy się czułem, jak bardzo przerażony. Ale byłem wtedy jeszcze bardzo młody i nie patrzyłem na świat w taki sposób, w jaki patrzy na niego mędrzec taki jak Loiz la Vakako. I tak właśnie jest, że wszystko cokolwiek
się dzieje, jest częścią naszej edukacji. Nigdy niczego się nie nauczymy chowając się w ciemnościach i ssąc własny kciuk. W wodzie, i tylko w wodzie, można nauczyć się pływać. I oto znów, tak jak wtedy, płynę przez pustkę ku nieznanym przygodom i nieznanemu przeznaczeniu. Tyle, że teraz jestem doświadczony i przygotowany na wszystko, co może się wydarzyć. Tak więc przez całą podróż śpiewałem więc i śmiałem się, by przyspieszyć
bieg czasu, i gnałem ku Imperium z mojego mroźnego Mulano. Aż wreszcie usłyszałem ostry gwizd, który donosił mi, że cel został osiągnięty i zaraz wynurzę się w realnej przestrzeni. 3 Wiedziałem od razu, że wylądowałem na Xamur. Jest taki mo ment poważnej dezorientacji tuż po wynurzeniu się z transmitera, kiedy człowiek czuje się dosłownie jak wywrócony na drugą
stronę i nie bardzo nawet potrafi wskazać, gdzie jest jego głowa, 168 a gdzie stopy, nie mówiąc już o palcach, którymi miałby to wskazywać. Taki stan od piętnastu sekund do piętnastu minut, w zależności od odporności układu nerwowego, i wrażenie to nie tak wiele znowu różni się od początkowej fazy nawiedzania, i przez to właśnie przechodziłem.
Ale już po niecałej minucie mogłem stwierdzić, że jestem na Xamur. Z całą pewnością. Wystarczyło wciągnąć powietrze, poczuć ten jej słodki zapach. Xamur jest jedną z dziewięciu planet królewskich, ale zasługuje na znacznie wspanialsze określenie, chociaż ciężko mi tak na poczekaniu znaleźć właściwe. Boska to może trochę za dużo powiedziane… ale rozumiecie, o co mi chodzi. To po prostu raj. Kraina płynąca
mlekiem i miodem, a nawet znacznie lepszymi rzeczami. Powietrze tutaj to prawdziwe perfumy, zważcie, że nie mówię „jak perfumy”, ale właśnie dokładnie perfumy, a morze jest tu prawdziwym winem. Jeden łyk jego wody i na twych ustach pojawia się uśmiech, pięć łyków i zaczynasz wchodzić w stan euforii, a jeszcze trochę i pokładasz się ze śmiechu. Niebo ma barwę głębokiej zieleni i błękitu, a gdzieniegdzie przybiera kolory czerwieni i żółci. Te fantastyczne odcienie, a tak-
że jakieś elektryzujące właściwości atmosfery powodują, że wszystko migocze, jest jakby otoczone aurą z sennych marzeń, i pod tym migoczącym niebem każdy element krajobrazu, każde drzewo, wzgórze, czy dolinka znajdują się w najwłaściwszym miejscu, więc cała sceneria wygląda tak pięknie, tak w nierzeczywiście uporządkowany sposób, tak zachwycająco. Piękno jest dojmujące. W oczach zbierają się
łzy, i czuje się dreszcze w sercu, w brzuchu… w jądrach. Nie wiem, kto stworzył niezliczone światy Wszechświata, ale jedno jest pewne – Xamur stworzył jako ostatni ze światów, inne bowiem były tylko surowymi szkicami, gdy Xamur była Jego najdojrzalszym dziełem. To, że tam się znalazłem, było prawdziwym uśmiechem losu. Zawsze można oczekiwać jakiegoś odchylenia przy podróży transmiterem, a ponadto podając na Mulano
współrzędne celu, poinformowałem, że zadowala mnie każda z dziewięciu królewskich planet… oczywiście oprócz Galgali. Galgalę kontroluje Szandor, mój syn. Tak przynajmniej przypuszczałem, i nie wydawało mi się mądre włażenie do jego głównej kwatery w pojedynkę i bez broni, póki nie zorientowałem się dokładnie w charakterze zaszłych zmian. Później naturalnie to zrobię, ale nie teraz. Teraz zaś każda z pozostałych planet
królewskich nadawała się na bazę dla mnie. Czy to Iriarte, czy Marajo mojego kuzyna Damiana, czy nawet wędrująca Zimbalou. 169 Ale jednak z Xamur cieszyłbym się najbardziej, i oto znalazłem się właśnie na niej. A ona mną zawładnęła. Stałem tam bez ruchu, wdychałem jej słodki zapach, przyglądałem się migoczącym odcieniom światła, podziwiałem roziskrzone
niebo i dostojne zielone wieże miasta Aszen Devlesa, która to nazwa w romskim języku oznacza: „Niechaj Bóg będzie z tobą”. I wtedy porwała mnie niewidzialna siła. Uniosła mnie w górę i pchnęła przez przestrzeń w dzikim pędzie, który zakończył się lądowaniem na otwartym dziedzińcu. Lądowaniem godnym rzuconego niedbale worka kartofli. Wstałem na nogi rozglądając się wokół i otrzepując ubranie. Ze
wszystkich stron otaczały mnie wysokie, niebieskie ściany. – Gdzie ja u diabła jestem? – skierowałem pytanie ku niebiosom, a one odpowiedziały mi. Widać dźwięk mojego głosu uruchomił jakiś głośnik. Głos maszyny odezwał się najpierw w imperialnym, a potem w romskim: – Jesteś w przechowalni Imperialnego Departamentu Imigracji w Aszen Devlesa.
– Czy to znaczy, że jestem więźniem? Długa, przejmująca cisza. Co jest, czy ten automat szuka znaczenia słowa więzień w słowniku? Wdychałem głęboko wonne powietrze. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. I dokonywałem pewnych zmian w moich hormonach, by uspokoić nerwy. Rozległo się buczenie i syczenie, i automat odezwał się ponownie: – Nie jesteś więźniem. Oczekujesz. To regularna procedura imi-
gracyjna. Aha. To było wprawdzie trochę denerwujące, ale nie takie znów zaskakujące… ani też niebezpieczne. Normalne biurokratyczne gówno. Wiedziałem, na czym stoję. Rozluźniłem się. Kiedy lądujesz na świecie nie należącym do Imperium, takim jak Mulano, możesz robić co chcesz od momentu, gdy opuścisz pole transmitera. Ale kiedy pojawiasz się na świecie imperialnym, twój przylot podlega rejestra-
cji przez skaner imigracyjny, który wychwytuje sygnał transmitera, a więc zazwyczaj na sześć do dwunastu godzin zanim się fizycznie pojawisz. Urząd Imigracyjny Xamur miał więc wystarczająco dużo czasu, by namierzyć punkt mojej materializacji i pochwycić mnie promieniem naprowadzającym, gdy tylko ona nastąpiła. Ot, rutynowe sprawdzenie tożsamości przybysza, Bóg wie z jakiego zakątka Galaktyki.
170 – No, szybciej – popędziłem ich. – Nie przybyłem na Xamur, by podziwiać architekturę waszej przechowalni. Niemal natychmiast ktoś wyglądający na urzędnika wychylił nos z jednej ze ścian. Spojrzał na mnie, wydał coś w rodzaju westchnienia i cofnął się, ale zaraz wrócił z drugim, w podobnym mundurze. Teraz obaj coś tam do siebie pomamrotali, i cofnęli się po dalsze uzupełnienia. Wkrótce ponad pół tuzina ludzi w
mundurach imperialnych oficerów imigracyjnych Xamur przyglądało mi się z absolutnym zdumieniem i niedowierzaniem, zupełnie jakby przybył do nich cesarz Napoleon, albo Mahomet, czy królowa Konfederacji Betelguzy. Oczywiście wiedzieli, kim jestem. Rozpoznali mnie nie tylko po twarzy, oczach czy wąsach. Zanim wyruszyłem z Mulano, zadałem sobie trud założenia pieczęci mojego urzędu, czego nie robiłem od
dziesięciu, a może i piętnastu lat. I teraz na brwiach pulsowało mi wściekle kolorowe światło i otaczało moją postać przytłaczającą, a zarazem absurdalną poświatą. To było dokładnie tak, jakbym nadawał na wszystkich długościach fal: Król, Król, Król! Równie dobrze mogłem wynurzyć się z przestrzeni w złotej koronie ozdobionej szmaragdami i rubinami o półmetrowej średnicy. Dwóch czy trzech z tych urzędników
było Romami. Teraz przyklękli na oba kolana, pochylili z szacunkiem głowy i cicho wypowiadali moje imię. Gaje oczywiście nie robili nic takiego, ale i oni byli pod wrażeniem. Wpatrywali się we mnie badawczo i kręcili się nerwowo. Wiem, co sobie myśleli. Myśleli tak: ten cwany stary łajdak pojawił się tu bez ostrzeżenia, nie użył nawet kanału dyplomatycznego. Nie możemy go odesłać, nie powodując wrzenia wśród
jego ludzi, ale też nie możemy przyjąć go oficjalnie, jeśli nie chcemy wplątać Xamur w jakieś walki o władzę wśród Romów, bo jego po-wrót na pewno do tego doprowadzi. Nieważne, co teraz zrobimy, i tak najprawdopodobniej stracimy robotę. Wyłączyłem poświatę, i tak oślepiała tylko zebranych. Do Romów zaś, którzy klęczeli u moich stóp, powiedziałem krótko w naszym języku: – Wstańcie, idioci! Jestem tylko królem,
a nie Bogiem Wszechmogącym. Dla pozostałych, tych urzędników gaje, byłem uprzejmiejszy. – To nie jest żadna wizyta oficjalna, ani nic w tym rodzaju. Przybyłem tutaj wyłącznie jako prywatny obywatel, który ma na tej planecie nieruchomość. – Ale jesteś królem Jakubem? – wymamrotał jeden z nich. 171
– Tak. – Nie mamy żadnego specjalnego protokołu dla byłych królów – powiedział nerwowo inny i naniósł coś na ekran znajdujący się poza zasięgiem mojego wzroku. – Lista osób towarzyszących, przystrojenie miasta, flagi, oświetlenie, przekazanie klejnotów koronnych, pokazy pirotechniczne… nie, nie ma tu nic takiego, co by odnosiło się do… – Ja nie jestem byłym królem – powiedziałem cicho.
Gaje spojrzeli po sobie w popłochu, zaś Romowie popatrzyli na mnie z niekłamanym przerażeniem. – Ale panie, akt abdykacji… – odważył się wyjąkać jeden z nich. – Nie przejmuj się tym, synu. Jakiekolwiek wieści dotarły do ciebie z Galgali, na pewno są bardzo niedokładne. Jeden z gaje – zdaje się najwyższy rangą – wykonał rozpaczliwy gest i jakieś nowe dane zaczęły pojawiać się na ekranie. Tym
razem podszedłem bliżej i zajrzałem mu przez ramię. To były ustępy protokołu dyplomatycznego dotyczącego wizyty królewskiej. – A więc jesteś panującym królem? – A czy kiedykolwiek tak powiedziałem? Teraz spojrzeli po sobie zupełnie już zdezorientowani. Ale ja nie chciałem teraz podnosić kwestii, czy wciąż jestem, czy nie jestem królem. Jeszcze nie byłem na to gotowy, a już zwłasz-
cza imigracyjna poczekalnia nie była właściwym miejscem i audytorium też niezbyt mi odpowiadało. Niech się trochę pogłowią. Twierdzi, że nie jest byłym królem – ale nie potwierdza też, że obecnie panującym – ale z drugiej strony – co więcej – mimo to – a jednak… tak, niech się pogłowią. – Kwestia panowania nie ma tu nic do rzeczy – oświadczyłem dobitnie. – Powiedziałem wam, że to prywatna wizyta. Chcę doko-
nać inspekcji mojej rezydencji w Kamaviben, i to wszystko. I nie życzę sobie żadnego zamieszania wokół mojej osoby. – Rzuciłem im moje najbardziej władcze spojrzenie. – Czy to jasne? 4 Oczywiście powinienem był przewidzieć, że to nie będzie jasne. Powstało wielkie zamieszanie, naprawdę wielkie. Wszystko przez tych cholernych biurokratów. Przeklęte gryzipiórki! Ograni-
172 czone tępaki rodem z epoki kamienia łupanego! Już lepiej było mi przebywać w towarzystwie stada ślimaków salizonga. Nie jestem osobą, którą ktoś mógłby określić jako naiwną. Nie w moim wieku. Ale teraz musiałem przyznać, że byłem naiwny, więcej, byłem niepoprawnym fantastą, jeśli wyobrażałem sobie, że pozwolą mi tak po prostu wyjść z tej poczekalni bez żadnych kompli-
kacji.Cygański Król, obojętnie czy miłościwie panujący, czy na emeryturze, nie mógłby tak sobie przebywać incognito na Xamur, czy na jakimkolwiek z królewskich światów i cieszyć się prywatnością. Mógł sobie do woli przeklinać i ciskać gromy, i prawdę mówiąc zdawałem sobie z tego sprawę, ale też liczyłem, że opędzą to jak najmniejszą pompą i ceremonią. No cóż, myliłem się.
Królowie, czy nawet byli królowie, mogą mieć całkiem sporą władzę nad tym czy owym, ale w sprawach protokolarnych biurokraci zawsze mają ostatnie słowo, i prawdę rzekłszy bardziej mogłem w tej sprawie winić Romów niż gaje. Romowie zobaczyli, że ich król, czy tam były król, przybywa niespodziewanie do miasta i uznali za swój obowiązek wrzeszczeć głośno „alleluja” i oddać królowi należne honory i cześć.
Więc oczywiście przekazali wieść o moim przybyciu na najwyższy szczebel administracji Xamur, i od tego momentu nikt już nie był w stanie powstrzymać armii biurokratów, którzy natychmiast ochoczo ruszyli do akcji. Nie można oczywiście liczyć, że rządowa administracja kiedykolwiek wykona jakąś pożyteczną pracę (już w samym zestawieniu „administracja rządowa” i „pożyteczna praca” tkwi wewnętrz-
na sprzeczność), ale poleć im pracować nad czymś pozbawionym znaczenia, jak na przykład przygotowanie oficjalnego powitania, a będą niezwykle szczęśliwi. Mogłem ostatecznie zgodzić się na poprowadzenie uroczystej parady wokół zewnętrznych wałów Aszen Devlesa. Ale tego było mało. Jeszcze ceremonia przyjęcia w stolicy, udział w wielkim pokazie sztucznych ogni, który równocześnie rozświetlił niebo nad czterema
kontynentami; hałaśliwy i przerażająco nudny koncert orkiestry symfonicznej Xamur; i wreszcie bankiet tak niewiarygodnie przeładowany pompą i celebrą, że chyba Julien de Gramont popłakałby się na nim z żalu za utraconą przeszłością i pobiegłby zaraz zapalić świeczkę za duszę Ludwika XIV. 173 Było to dokuczliwe – fakt, ale z drugiej
strony miało też jeden pozytywny efekt: na Galgali i w całym w ogóle Imperium dowiedziano się, że wróciłem, a ponieważ nie ogłosiłem oficjalnie moich pretensji do tronu, nie przyjąłem należnych koronowanej głowie odznaczeń, to, że nagle pojawiłem się w Aszen Devlesa, musiało wprowadzić sporo niepewności co do moich dalszych intencji. I tak być powinno. Niech nikt nie ma pewności – to jest zawsze najlepsza stra-
tegia. Toteż nie powiedziałem na ten temat ani słowa. Uśmiechałem się dobrotliwie i pozdrawiałem tłumy, promieniowałem wręcz życzliwością, gdy musiałem wysłuchiwać tych napuszonym przemówień, a kiedy wreszcie wszystko się skończyło, podziękowałem jak najuprzejmiej i pojechałem do Kamaviben, do mojej wielkiej posiadłości wiejskiej na brzegu Morza Rozkoszy. (Muszę wam jednak powiedzieć szczerze, że Kamaviben nie
jest taką znowu największą z wielkich posiadłości. Owszem, grunta są spore, a lokalizacja niezła, ale sam dom, choć niewątpliwie interesujący z architektonicznego punktu widzenia, nie spowodowałby u nikogo ataku zazdrości. W żadnym okresie mojego życia nie byłem naprawdę nieprzyzwoicie bogatym człowiekiem. I chyba też jest to wina mojej cygańskiej duszy włóczęgi, ale nie czułbym się dobrze mieszkając
w jakimś oszołamiającym pałacu. Bywały momenty, że wystarczało mi igloo, wóz albo drewniana chata. Kamaviben jest naprawdę przepiękne, i wcale nie chciałbym mieszkać w jeszcze większym domu. Ani też w ogóle w żadnym innym miejscu… no chyba że byłaby to Gwiazda Romów.) Przez te wszystkie lata mojej nieobecności o dom dbano tak, jakby oczekiwano, że mogę się tam zjawić w każdej chwili i bez
zapowiedzi. Stajnie były czyste, trawniki wypielęgnowane, a podwójny szereg czarnolistnych palemek wzdłuż głównej drogi przycięty najwyżej tydzień temu. O posiadłość troszczyło się dziesięć robotów, i były to najbardziej wierne i oddane maszyny we wszystkich światach Galaktyki. Nawet mówiły romskim (z akcentem Xamur, tym lekkim, zabawnym seplenieniem). Oczywiście wykonał je dla mnie romski rzemieślnik,
prawdziwy czarodziej, Kalderasz Matti Costorari. I naprawdę uwierzcie mi, znam Romów, którzy są Romami w mniejszym stopniu niż te roboty. Z Kamaviben przesłałem wieści do tych, którzy znaczą dla mnie najwięcej, i zawiadomiłem ich o moim powrocie. Teraz pozostawało mi już tylko czekać. 174 5
Polarka pojawił się pierwszy. Tym razem nie jego duch, lecz on sam we własnej, autentycznej osobie. Mój wielki wezyr, moja prawa ręka, mój kompan, najbliższy kuzyn, mój brat krwi. Polarka jest dla mnie cenniejszy niż moje nerki. Jeśli potrzeba, możesz dostać nową nerkę – sam o tym wiem – ale gdzie dostaniesz drugiego takiego Polarkę? Kiedyś uratowałem mu życie, a on bezustannie mi o tym przy-
pomina. Chyba wydaje mu się, że wciąż jest moim dłużnikiem. To było dawno temu, na Mentiroso, kiedy wpadł w łapy Nikosa Hasgarda. Tę historię też wam kiedyś opowiem. Od tego czasu jesteśmy jak bracia. Polarka to drobny, ruchliwy i pełen energii mężczyzna, ma też w sobie coś z jeża – na zewnątrz wydaje się kolczasty, ale jeśli pozna go się bliżej, okazuje się cudownym człowiekiem. Przybył wprost z Darma Barma, kraju
błyskawic, gdzie ma swoją wielką, wspaniałą, unoszącą się w powietrzu willę. Nazywa ją vardo – cygańskim wozem – co brzmi trochę jakby młot kowalski nazywał narzędziem dentystycznym. Ale Polarka zawsze lubił przesadzać. Od czasu naszego ostatniego spotkanie dokonał kilku poprawek swojej twarzy. Jego oczy miały teraz intensywny błękitny kolor, a ich źrenice błyszczały czerwienią, uszy były większe i grubsze niż kie-
dyś, i opadały na nie czarne gęste włosy. Wyglądał inaczej, ale był też najwyraźniej w najlepszym zdrowiu i pełen energii. – Jakub! – usłyszałem jego wrzask. – Ha, jesteś wreszcie! – Polarka! To naprawdę ty? – Nie, ty szczająca w spodnie kreaturo, to mój duch. Wykrzywiłem się w radosnym uśmiechu. – Uważaj jak mnie nazywasz, ty nędzny łachudro!
Promieniował miłością i ciepłem. – Będę cię nazywał jak tylko zechcę, ty worze łoju! – Truciciel świń! – Wazelina dla gaje! – Złodziej! Koniokrad! – Ha, Jakub! To naprawdę ty! – Polarka, przyjacielu! Roześmieliśmy się obaj gromko, i zaraz padliśmy sobie w ramiona, całując się z dubeltówki. Potem
chwyciliśmy się z całych sił 175 i pierś w pierś odtańczyliśmy wściekły taniec, wirując po wszystkich pomieszczeniach i wrzeszcząc co sił. Byliśmy dwoma starymi piernikami, ale wciąż mieliśmy w sobie więcej życia niż pięćdziesięciu razem wziętych gołowąsów. Narobiliśmy tyle hałasu, że aż zjawiły się mocno zaniepokojony roboty. Chyba myślały, że do domu dostali
się bandyci. Ale to są romskie roboty, wiec uspokoiły się natychmiast, gdy zobaczyły mojego druha, mojego brata, mojego Polarkę, i przekonały się, że tylko okazujemy naszą radość. Kazałem im przynieść butelkę mojego najlepszego koniaku, bochen chleba z palmowca i kiść winogron z Iriarte. Potem zaś zasiedliśmy za stołem, a on sięgnął do swojej kieszeni podprzestrzennej i wydobył przeznaczone dla mnie
podarunki. Polarka zawsze przynosi mnóstwo prezentów i zawsze są to rzeczy, których może potrzebowałeś rok temu, albo może będziesz potrzebował za rok, ale prawie nigdy nie zdarza się, by było to coś, co przydałoby się teraz. Tym razem pojawił się z bogato zdobioną parą powietrznych butów, powiększającym piórem, półtuzinem ceramicznych ozdób na uszy i pełnym tekstem „Medytacji” Marka Aureliusza, zapisanym
na kle sanguinozaura. Podziękowałem mu oczywiście najgoręcej, jak zawsze zresztą, gdy obsypywał mnie tego rodzaju zbytecznymi przedmiotami. Przywiózł jednak także jedną wspaniałą rzecz: połeć wędzonej wołowiny z Clard Msat, za którym to przysmakiem nie raz tęskniłem podczas mojego pobytu w przeładowanej ultrafioletem atmosferze Mulano. Nadzwyczajny jest ten Polarka! Skąd mógł wiedzieć, że aż tak mi tego brakowało?
Przez chwilę pożywialiśmy się i popijaliśmy w milczeniu. Koniak pochodził z Ragnarok, miał ponad sto lat i kosztował osiemdziesiąt sestercji za butelkę. Za taką cenę można było kupić dobrego niewolnika. Potem zaczęliśmy rozmawiać o ostatnich podróżach Polarki. Żądza podróży gnała go z miejsca na miejsce przez całe życie. Ostatnio bywał na Estrilidis, i na Tranganuthuka, i na Sidri Akrak. W cią-
gu ostatnich sześciu miesięcy pięciokrotnie też nawiedzał Ziemię, no i Mulano może z tuzin razy, by zobaczyć, co się dzieje u mnie. I wiele też innych miejsc, a taka częstotliwość nawiedzania powaliłaby nawet wołu. To prawda, że cygańska dusza nie zna znużenia, ale Polarka eksploatuje swoje siły ponad miarę. Kiedy wreszcie zakończył opowieści o swych ostatnich podróżach, znów zapadła cisza. Zjedliśmy więc i popiliśmy jeszcze
raz. – A zatem wróciłeś – powiedział wreszcie. 176 – Na to wygląda. – Którego dnia? – Dnia? – Którego dnia miesiąca? – wyjaśnił cierpliwie, jak dziecku. – Chyba piątego phosphorusa – odparłem.
– Piątego! Ha, dobrze! – Oczy zaświeciły z radością. – Wygrałem tysiąc sestercji od Waleriana! – Jak to? – Zakład – powiedział lakonicznie. – Że wrócisz do Imperium w ciągu pięciu lat. Było blisko. Wiesz, że zwiałeś dziewiątego phosphorusa? – Naprawdę? – Wzruszyłem ramionami. – I założyliście się o to? Czy on sądził, że ja nie wrócę?
– Twierdził, że dziesięć lat, a ja, że pięć. Jednak nie było nikogo, kto by myślał, że w ogóle nie wrócisz. – Ty mówiłeś, że nie wrócę. Wtedy na Mulano, gdy wstawiałeś mi ten kit o Achillesie i jego namiocie. Mówiłeś, że zostanę na Mulano, i że to jest najmądrzejsza rzecz, jaką mogę zrobić. – No więc kłamałem – przyznał się. – Czasami trzeba cię nieco powodzić za nos, Jakubie. Dla twego
własnego dobra. – Sięgnął za tuni-kę i wyciągnął talię kart. Ich koszulki migotały jaskrawymi kolorami. – Mały klabjaszcz? – zaproponował. – Na pieniądze? – A na co? Dla treningu? Pięć tetradrachm za punkt. – Niech będzie sestercja – odparłem. – Uwolnię cię od nadmiaru forsy wygranej u Waleriana. Uśmiechnął się smutno. – Jakub, biedaku. Nigdy się nie
nauczysz, prawda? Włączył samotasowanie kart, a one zaczęły skakać po stole jak kolorowe żabki. Potem zaś klasnął w ręce, i przede mną ułożył się równy stos. – Rozdajesz – powiedział. Pochylił się nad stołem. Jego oczy błyszczały gorączkowo. Polarka gra w karty niszcząc przeciwników jak Hun Attyla. Przełączyłem karty na prowadzenie ręczne i
rozdałem je w zwykły sposób, a on chciwie chwytał każdą, jakby była przepustką do raju. Wynik gry był do przewidzenia. Polarka jest może drobny, ale łapy ma naprawdę wielkie, a karty fruwają w nich jak wściekłe komary. Rzucał je jedną za drugą na stół, wrzeszcząc z tryumfem: – Sztocz, jaszcz, menel, klabjaszcz! 12 – Czas trzeciego wiatru 177
Byłem załatwiony zanim zdążyłem na dobre połapać się w rozgrywce. Miał dobry humor. Wygrywanie ze mną zawsze sprawiało mu przyjemność, a mnie sprawiało przyjemność sprawianie przyjemności Polarce. Kiedy opadły emocje związane z rozgrywką, odezwałem się znów spokojnym tonem: – A teraz powiedz mi, jak się mają rzeczy w Imperium.
– Ba, Imperium. Zwykłe wariactwa gaje. Imperator umiera. Jest już tylko cieniem. Wysocy Lordowie zachowują się jak głupie dzikusy. Krążą wokół siebie, czają się, oplatają sieciami, i czekają na odpowiedni moment, a tymczasem zarządzanie diabli biorą. Imperium leci na autopilocie. Wpływy z podatków spadają. Korupcja kwitnie. Całe układy gwiezdne wyłączają się z sieci komunikacyjnych i transportowych, i nikt zdaje się
tego nie dostrzegać. Kiepskie nadeszły czasy, Jakubie. – A Szandor? – zapytałem, wstrzymując mimowolnie oddech. Polarka spojrzał mi w oczy. Jego płonące czerwone źrenice przewiercały mnie na wylot. Potem roześmiał się cicho, pokręcił głową i machnął z lekceważeniem ręką, jakby chciał odpędzić wszystkie moje obawy tak, jak odpędza się natrętnego komara. – Szandor! – powiedział i zachichotał
głośno, jakby śmieszył go sam dźwięk tego imienia, jakby sugerował, że dyskusja o Szandorze jest po prostu absurdalną stratą czasu. – Jakubie, on jest nikim. Po prostu nikim! – Sięgnął po koniak. Butelka była pusta. Poklepał ją pieszczotliwie. – Wiesz, to było naprawdę całkiem niezłe. 6 W ciągu kilku następnych dni
przyjechała reszta. Wszyscy mi najbliżsi. Ci, którzy byli prawdziwą podporą tronu, laską w ręku ślepca podczas mojego królowania. Przybywali jeden za drugim na pokładach statków zdążających na Xamur ze wszystkich rejonów Galaktyki. Mój dawny gabinet, wewnętrzny krąg doradców… a także dwaj niespodziewani goście. Jacinto i Ammagante. Przylecieli razem,
178 z Galgali. Zawsze podróżowali, razem, chociaż trudno byłoby znaleźć dwoje ludzi różniących się od siebie bardziej niż oni. Jacinto jest mały i pomarszczony, wygląda jak stary zeschnięty orzech, którego nikt by już nie pokruszył, a Ammagante to kobieta wysoka, silnej budowy, o wiecznie rozjaśnionej radością twarzy dziecka. Za czasów mojego panowania Jacinto odpowiadał za skarb, za studio-
wanie trendów ekonomicznych, a czasem i wpływanie na nie, za inwestycje i za cierpliwe oplatanie naszymi powiązaniami finansowymi kolejnych światów. Ammagante była mózgiem jego wywiadu, tą, której długie ręce sięgały odległych krańców Galaktyki, przez którą płynęły wszelkie niezbędne Jacinto informacje. Ta kobieta miała dziwną moc. Mówiła też wieloma językami. W swojej wielkiej mądrości mój syn
Szandor pozbył się ich z dworu i, jak opowiadał mi Polarka, Jacinto i Ammagante robili teraz prywatne interesy. Zarabiali co nieco to tu to tam, i mieli, jak mówili, z tej działalności jakieś tam grosze. Ponieważ znałem ich dobrze, wyobrażałem sobie, jakie grosze mają na myśli. Ten sam statek, który ich przywiózł z Galgali, przywiózł także starą i przebiegłą Bibi Savinę, naszą phuri dai, matkę szczepu. Tę,
która mogłaby być naszym królem, gdyby nie była kobietą. (Kobieta nie może u nas mieć królewskiej władzy – tak już jest i nigdy nie było inaczej – ale phuri dai na swój sposób jest równie ważna jak król, a czasem nawet ważniejsza, i zaprawdę biada władcy, który ignoruje jej rady lub próbuje umniejszać jej pozycję. Niektórzy próbowali, i bardzo tego potem żałowali.) Bibi Savina zawsze zdawała mi się
niewiarygodnie stara, wręcz antyczna ponad ludzkie rozumienie. To dlatego, że nawiedzała mnie jako duch, półtora wieku temu, kiedy chodziłem jeszcze w pieluchach. Ale tak naprawdę jest ode mnie młodsza o jakieś trzydzieści lat, chociaż sam zadecydowała, by wyglądać jak staruszka. Pozdrowiłem ją z całym szacunkiem, a nawet z odrobiną obawy… ja i obawa! Ale ona na to zasługiwała. Wielka jest bowiem jej moc i mądrość. Oczywiście
zmiana władzy na Galgali nie miała żadnego wpływu na jej pozycję. Phuri dai nie jest wybierana przez króla, lecz wolą całego szczepu, i jeśli raz została wybrana, żaden król nie może jej usunąć. I nawet ten kąpany w gorącej wodzie Szandor miał dość rozumu, aby nie próbo-wać zadzierać z Bibi Saviną, a jednak jej przybycie na Xamur, na moje wezwanie, w pełni pokazywało, z kim sympatyzuje. Kolejnym przybyszem był Biznaga – mój poseł na dworze Imperatora. Jak zawsze elegancki i dostojny, dyplomata w każdym calu,
179 w każdym geście i każdym detalu ubrania. Nigdy zresztą nie znałem nikogo, kto ubierałby się bardziej elegancko niż Biznaga. Przybył tu wprost ze stolicy, gdzie spędzał wolny czas na emeryturze. Jego Szandor też zwolnił. Najwyraźniej nie ufał żadnemu z moich ludzi… ciekawe czemu? Pojawił się też mój kuzyn Damiano. Wprost z Marajo, dokąd
udał się po odwiedzinach na moim śnieżnym wygnaniu, by przypilnować jakichś swoich interesów, a towarzyszył mu, ku mojemu zdziwieniu, młody Chorian. I to był pierwszy z nieoczekiwanych gości. Polarce wcale się to nie podobało. Odciągnął mnie i Damiana na bok, i powiedział: – Na brodę Mahometa, co tu robi ten chłopak? – Sądziłem, że może być użyteczny – wyjaśnił Damiano. – Ma
w sobie prawdziwy ogień Roma, a zarazem trzeźwe spojrzenie na wiele rzeczy i nie raz dobrze mi się przysłużył. Ta przemowa pochwalna nie zrobiła na Polarce wielkiego wrażenia.– Jeśli się nie mylę, jest człowiekiem Sunteila? Czy na pewno chcemy, żeby wszystko, o czym tu mówimy, trafiało od razu do uszu Sunteila? – Prędzej ujrzysz podwójny wschód słońca tego samego dnia,
niż on zacznie donosić – odparł Damiano, obrzucając Polarkę mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. – Ten chłopak bierze pieniądze od Sunteila, ale jego dusza należy do nas. I niech wszyscy moi synowie umrą nagłą śmiercią, jeśli tak nie jest. Damiano potrafi każdego oszołomić swoją retoryką i starymi zaklęciami, jeśli zależało mu na przegadaniu dyskutanta. Polarka mógł tylko unieść ręce w geście desperacji.
Ale ja tym razem byłem po stronie Damiana, toteż dotknąłem dyskretnie ramienia Polarki. Z daleka widziałem, jak Chorian się we mnie wpatruje pełen szczeniackiego uwielbienia i obawy, które dobrze rozumiałem. Myślę, że Polarka był po prostu zazdrosny. W końcu, jak każdy z nas, był tylko człowiekiem i pragnął obecności kogoś, kto czci mnie głębiej niż on sam… tyle, że Polarka okazuje swój szacunek w szczególny sposób.
– Niczym nie ryzykujemy, pozwalając mu zostać – powiedziałem cicho. – Ten chłopiec jest jednym z nas. Poznałem go dość dobrze, gdy przebywaliśmy razem na Mulano. – Jest Romem Sunteila do specjalnych poruczeń. – Ale nie jest jego własnością. Tylko Sunteil tak sądzi. – A może to ty i Damiano tylko sądzicie, że nie jest. 180
– Polarka – uśmiechnąłem się, ściskając delikatnie jego ramię. – Oj, Polarka. Wiesz, że to tylko twoja paranoja. – Jakub, mówię ci… – Polarka! – przerwałem mu wreszcie nieco ostrzejszym tonem. Mimo to musieliśmy jeszcze wymienić ze dwa zdania, zanim wreszcie się poddał. Nie miał zresztą innego wyjścia. Chorian za to wręcz promieniował ulgą i wdzięcznością, bo rozumiał doskonale,
o co się spieraliśmy. Wyraźnie też cieszył się, że znowu mnie widzi. Ale chociaż jego uczucia były tak widoczne, wydał mi się jakiś mniej naiwny i trochę doroślejszy niż wtedy, na Mulano. Nabierał też dostojeństwa, a może część tej jego wcześniejszej chłopięcej naiwności była tylko kamuflażem? Tak czy siak chłopak zdobył już pewność siebie, nieodwołalnie przestawał być chłopcem, a stawał się mężczyzną. Mógł się nam przydać. Damiano
dobrze zrobił, przywożąc go tutaj, a jednak i w tej chwili, i później, w czasie naszej wielodniowej konferencji, Polarka wciąż wyraźnie się boczył i zachowywał się tak, jakby był absolutnie pewien, że zaprosiliśmy szpiega Imperium. Miało minąć jeszcze trochę czasu, nim wreszcie i on przestał martwić się obecnością Choriana. We właściwym czasie pojawił się także Walerian, a raczej jego duch. Walerian we własnej osobie nie
odważyłby się postawić stopy na żadnym ze światów Imperium. Za jego głowę wyznaczono nagrodę dziesięciu tysięcy sestercji. Na takie pieniądze mógłby się skusić nawet Rom. Poza tym Walerian miał wśród nas wielu wrogów – nie tylko gaje byli ofiarami jego piractwa. Ale czy Walerian, czy jego duch, nie miało to wielkiego znaczenia. Duch Waleriana zawsze miał w sobie tyle energii, że można było wziąć go za żywego człowie-
ka… no może, gdyby tylko nie unosił się nad podłogą i nie powodował jonizacji powietrza. Walerian jest niezwykle teatralny. Zawsze robi wokół siebie wiele szumu i otacza go atmosfera dramatyzmu. Gestykuluje, wrzeszczy, jęczy, rusza powiekami i przyjmuje niezwykłe pozy. Ma niebanalny styl bycia i prezencję, ale jest to wyraźnie wzorowane na sposobie bycia ludzi sprzed jakichś piętnastu stuleci. Walerian zawsze uważał
się za bezpośredniego ideologicznego potomka takich ludzi jak Czarnobrody, sir Francis Drake, kapitan Kidd, albo Robin Hood, czy też jakikolwiek inny bandyta rabujący ludzi, który jednak potrafił znaleźć jakiegoś ładnego usprawiedliwienia dla swego procederu. Co nie zmieniało faktu, że był po prostu kryminalistą. Wystarczy zagłębić się troszkę w jego duszę, a pod tą cieniutką warstwą idealizmu
181 odkryjesz jego prawdziwą naturę: upodobanie do ryzyka i do życia poza prawem. Zejdź jeszcze głębiej, a wtedy odkryjesz, że tak naprawdę uważa się za zwykłego człowieka interesu, który przejmuje się tylko rachunkiem zysków i strat. Poskrob jeszcze głębiej… i znajdziesz już chyba tylko kompletny chaos w jego duszy. Ale mimo że pozbawiony jest wszelkich skrupułów, nigdy nie
wątpiłem w jego lojalność wobec mnie. Kiedyś uratowałem jego tyłek… czy może raczej głowę, kiedy o bardzo poważne zbrodnie oskarżył go Wielki Krys Galgali. Do tej pory jest mi za to niezwykle wdzięczny. Po nim przybył Thivt – najbardziej niezwykła osoba, jaką spotkałem, i chyba także najbardziej niezwykła osoba w Galaktyce. Thivta uważam za swojego kuzyna, podobnie jak Polarkę, za brata
krwi. Jest wybitnym znawcą antycznych legend i prawa Romów, i bez wahania uważam go za Roma. Ale on nie jest prawdziwym Romem. Nie mam tu na myśli, że jest gajo… o nie. Nie wiem, czy w ogóle jest człowiekiem… Jest znajdą, dzieckiem, które Romowie wzięli na wychowanie, gdy był bardzo mały. Zupełnie jak w tych opowieściach, które w średniowieczu opowiadali o nas gaje. Pionierska wyprawa znalazła go
wałęsającego się samotnie na jednej z planet w układzie Thanda Banadareen. Wyglądał na pięć, może sześć lat, i potrafił wypowiedzieć tylko jedno słowo – to które uznano za jego imię. Nie znaleziono tam natomiast śladu jego rodziców, ani nawet rozbitego statku kosmicznego czy transmitera, nic zupełnie. Ktoś uznał, że być może jest jedynym, który przeżył jakąś nie zarejestrowaną wyprawę odkrywczą. Kiedy
zaś badacze opuścili Thanda Banadareen, zabrali go ze sobą na Iriarte, gdzie zetknąłem się z nim jakieś sto lat później. W tym czasie był już wysoko postawioną osobą w Radzie Romów i mówił naszym językiem tak, jakby miał go we krwi. Nauczył się nawet nawiedzać; to jedyny nie-Rom, który posiadł tę umiejętność. Thivt dokonał więc rzeczy niemożliwej, niespotykanej dotąd w historii: stał się Romem przez adopcję. Byli pośród nas tacy, którzy sądzili, że musiał być Romem
z urodzenia, skoro potrafi nawiedzać. Ale ja tak nie uważam. Thivt wygląda jak Rom, mówi jak Rom i żyje jak Rom, Romowie uważają go też za jednego ze swoich; ja jednak wyczuwam wokół niego pewną aurę, pewne wibracje, coś, co jest całkowite obce i bardzo, bardzo dziwne, i nie jestem jedynym, który to wyczuwa. Czy to możliwe, aby na niezbadanych pustkowiach Thanda Banadareen żyli Obcy? Obcy, którzy
posłali do nas Thivta w ludzkiej 182 postaci, jako obserwatora, czy może emisariusza? O ile wiem, nikt nigdy nie wrócił na Thanda Banadareen. Oceniono bowiem ten system jako niezbyt przyjazny dla ludzi i nie mający żadnej wartości ekonomicznej. Galaktyka jest olbrzymia, a nas, ludzi nie ma znowu tak wielu. Główne kierunki osadnictwa poszły w inne rejony, na bar-
dziej przyjazne światy. Czasami zastanawiam się nad tamtą planetą. Czasami zastanawiam się nad Thivtem… Gdy przybył Thivt, grupa, którą wezwałem, była w komplecie. I wtedy, w ostatnim momencie, wtargnęła Syluisa, drugi z niespodziewanych gości. Siedziałem w wannie, kiedy zjawił się Polarka, by powiadomić mnie o jej przybyciu. W momencie, gdy do mnie wszedł, już wie-
działem, że zdarzyło się coś niezwykłego. Jego błękitnoczerwone oczy błyszczały bowiem gniewem i zaskoczeniem, a nawet uszy zdawały się drgać jak u rozdrażnionej bestii. Znałem Polarkę. Takie zachowanie oznaczało, że szykuje się do walki. Polarka zawsze uważał Syluisę za żmiję – wyjątkowo śmiercionośną w dodatku, o trującym jadzie, który w każdej chwili mógł wysłać w podróż do piekieł. – Zgadnij, kto przybył – powiedział
jednak spokojnie. – Szandor? – spytałem. – Sunteil? – Gorzej. – Musimy bawić się w zgadywanki? – Ona tu jest! Twoja wielka miłość. Najgorętszym życzeniem Polarki było zawsze, abym nigdy nie spotkał Syluisy. I nawet biorąc poprawkę na jego przesadną nadopiekuńczość wobec mnie, częściowo go rozumiałem. Z drugiej strony
Polarka zawsze z trudem dawał sobie radę z kobietami o silnej osobowości, i to na pewno potęgowało jego niechęć do Syluisy. – Mówisz poważnie? Syluisa? Przestępował nerwowo z nogi na nogę. – Próbuję uwierzyć, że jesteś przy zdrowych zmysłach – powiedział – ale zapraszać tę egocentryczną i zdradliwą dziwkę na spotkanie, na którym rozważa się najważniejsze decyzje strategiczne? Jakubie… – Czemu sądzisz, że ją zaprosiłem?
– A co by tu robiła, gdyby tak nie było? – Musisz ją o to spytać. – Chryste – wymamrotał. – Myślisz, że raczyłaby ze mną rozmawiać? Przeszła obok mnie jakbym był powietrzem. Zjawia się tu z orszakiem godnym królowej Saby, z tuzinem robotów, i wprowadza do największego z apartamentów; rozpakowuje tam bez słowa 183 ze sześć kieszeni podprzestrzennych
różnych szat, sukni, tog, i Bóg wie czego jeszcze, i z miejsca zaczyna wydawać rozkazy każdemu, kogo tylko zobaczy, jakby była nową właścicielką planety, a… – Dobrze, dobrze – przerwałem. – Podaj mi tamten ręcznik. Polarka trochę przesadził, ale tylko trochę. Syluisa faktycznie zjawiła się w asyście robotów i faktycznie zajęła dla siebie apartamenty w najlepszym skrzydle domu, a kiedy złożyłem jej wizytę,
przyjęła mnie, jakby to ona była tu panią, a ja jednym z gości. Jej robot wskazał mi drogę. – Jest tu mnóstwo robotów – powiedziałem. – Niepotrzebnie przywoziłaś swoje. – Nie chciałam być ciężarem. – Dla robotów? – Po prostu lubię swoje maszyny, Jakubie. Umieją dbać o mnie tak, jak lubię.
– Ty naprawdę jesteś wyjątkową dziwką… – Tak sądzisz? – zapytała z uśmiechem, jakbym powiedział jej właśnie bardzo wyszukany komplement. Wyglądała jak zwykle wspaniale, z tymi włosami przywodzącymi na myśl złote gąszcze leśne na Galgali, z pięknymi błękitnymi oczami, smukłym kształtnym ciałem owiniętym w jakąś magiczną, zwiewną tkaninę, która pobrzmiewała cichymi dźwiękami muzyki
przy każdym jej ruchu. – Jakubie, miło mi znowu cię widzieć. – Widziałaś mnie nie tak znów dawno temu na Mulano. – Wtedy byłam duchem, a teraz jestem materialna. Wiesz, że nie byliśmy tak blisko siebie w swych realnych ciałach od jakichś sześciu, siedmiu lat? Zdajesz sobie z tego sprawę? – Na jej wargach pojawił się uśmiech, który spowodował, że przeszyły mnie tryliony
woltów. – Stęskniłeś się trochę? – Po co przyjechałaś? – Nie mógłbyś być romantyczny chociaż przez chwilę? – Później. Najpierw odpowiedz na moje pytanie. – Martwiłam się o ciebie. Kiedy odwiedziłam cię na tej twojej lodowej planecie, zdawałeś się taki zagubiony… – Zagubiony? – Wtedy, gdy opowiadałeś mi, że
abdykowałeś, aby twój lud błagał cię o powrót, i że zrobiłeś to wszystko dla ich dobra, i że poprowadzisz ich na Gwiazdę Romów. Naprawdę sądzisz, że to, co robisz ma sens? 184 – Tak. – A teraz, gdy Szandor jest królem, co zamierzasz zrobić? – Po to właśnie zwołałem to spotkanie – odpowiedziałem – ale
nie przypominam sobie, bym ciebie na nie zapraszał. – Myślałam, że będziesz potrzebował pomocy. Słodka Syluisa. – Nie wątpię. Ale wciąż jeszcze nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Jak to się stało, że tu jesteś? – Dowiedziałam się, że wróciłeś z tamtego miejsca… z Mulano. Ta wieść już obiegła całe Imperium. I że teraz jesteś w swojej posiadło-
ści. Zdecydowałam więc przybyć tu i pomóc ci jak tylko będę mogła. Nie wiedziałam, że zaprosiłeś ich wszystkich: Polarkę, Waleriana, puri dai, no i całą resztę, ani o tym, że odbędzie się patsziv. Poczułem się dziwnie słysząc jak używa tych romskich słów – patsziv, puri dai. Brzmiały niewłaściwie, wydobywane za pomocą imitacji warg gaje, jakie miała. Przez te wszystkie lata zdołałem już zapomnieć, że wewnątrz tego eleganckiego opakowania gaje, w któ-
re ustroiła się Syluisa, kryje się dusza Romki… gdzieś tam. – Aha, to, że przyjechałaś akurat na spotkanie, to po prostu zbieg okoliczności? – zapytałem. Przytaknęła i wyciągnęła do mnie ręce. I co miałem niby zrobić? Przesłuchać ją? Kto przesłał jej wiadomość? Damiano? Biznaga? A może, z Bóg wie jakich powodów, Bibi Savina? Może… a może to rzeczywiście był tylko przypadek?
Ech, do diabła! Ostatecznie tu była i właściwie powinienem się z tego cieszyć. Nasze ostatnie rozstanie było długie, naprawdę długie. Nigdy zresztą nie potrafiłbym jej odepchnąć. Nie potrafiłem tego dokonać od czasu naszego pierwszego spotkania, ponad pięćdziesiąt lat temu. Wtedy jeszcze nie byłem królem. Cesaro o Nano posłał mnie z oficjalną wizytą do Romów z Estrilidis, a ona pojawiła się w mo-
im życiu jak nocna zjawa, spłynęła z mroków nocy piękna i złota, jak wizja perfekcyjnej kobiety; przełamała się przez wszystkie moje psychiczne bariery i wprowadziła mnie w stan zawstydzenia, oszołomienia i obsesji. Chodź tu – powiedziała tamtej nocy – a uczynię cię królem. I mówiła to w romskim języku, mimo tych ust gaje. Byłem zgubiony. Zawsze miała władzę nade mną. Jedno jej spojrzenie, jej odrzucona w tył głowa,
rozchylone usta, falujący biust, potrafiły zmienić króla w niewolnika. Nawet teraz wciąż byłem jej niewolnikiem. Szaleństwo starca? Nie. Wtedy, pięćdziesiąt lat temu, 185 nie byłem starcem, i teraz też nie jestem. To samo stałoby się ze mną w każdym wieku. Czy wszystko, co robię musi, mieć sens? Każdy choć raz w życiu ma prawo poddać się irracjonalnej namięt-
ności i pożądaniu, ulec nagłej i niepowstrzymanej miłości, jeśli tak wolicie to nazwać. Nazywajcie to zresztą jak chcecie. Możecie nazwać to szaleństwem. Syluisa była moim szaleństwem. – Chodź tu – powiedziała. Tak. Jak jasno błyszczały jej włosy! Jakże uwodziło jej spojrzenie! Tak! Tak! Tak!!! 7 Przez trzy dni biesiadowaliśmy tylko i weseliliśmy się, a potem
przystąpiliśmy do omawiania poważniejszych spraw. Nie chciałem tego przyspieszać. Spędziłem dużo czasu sam wśród lodów i śnieżnych zasp i naprawdę cudownie było znów mieć wokół siebie tych wszystkich najdroższych mi przyjaciół. Waleriana i Polarkę, Thivta i Biznagę, Jacinta i Ammagante, Damiana i Syluisę. I to nie w postaci duchów tym razem, z wyjątkiem Waleriana, lecz materialnych i promieniujących ciepłem.
Wyprawiliśmy wielki patsziv w tradycyjnym stylu, z tyloma potrawami i napitkami ilu, tylko można było zapragnąć; z tańcami, śpiewem i klaskaniem w ręce. Nawet roboty przyłączyły się do zabawy. Najpierw starały się wystukiwać rytm stopami, a kiedy wreszcie złapały go, wybiegły wraz z nami na środek pokoju, by skakać i przytupywać radośnie. To było cudowne. Na patsziv każdy musi czuć się szczęśliwy, każdy musi czuć się
honorowym gościem, nawet robot. Boże, jaki ja wtedy byłem szczęśliwy! Wielkie płaty pieczonej wołowiny, prosięta, całe beczki pieniącego się piwa i drogie czerwone wina, a każdej nocy zasiadaliśmy przy ogniu, w którym płonęło wydzielające aromatyczny zapach drewno, i opowiadaliśmy sobie stare historie o podróżach, wielkich przygodach; o szlakach, które przemierzyliśmy; o radościach i nieszczęściach,
które nas spotkały. W owym czasie byliśmy jak Romowie z dawnych dni, wędrowcy podróżujący taborami, rzemieślnicy i wróżbiarze, najpoważniejsi 186 ludzie na Ziemi, a jednocześnie najradośniej potrafiący się bawić, bawić się tak, jak tylko my umieliśmy. A jeszcze późniejszą porą, w mrokach nocy rozjaśnianej tylko nieco przez świetliste ptaki Xamur,
miałem u swego boku miękkie i gładkie ciało Syluisy. Wtedy przestawałem myśleć o strategiach i planach na przyszłość, wtedy istniała tylko ona, i te jasne ptaki za oknem, i cisza nocy… Kiedy wreszcie byłem gotów przystąpić do poważnych spraw, zabrałem ich wszystkich w długą podróż na sam kraniec mojej posiadłości, do miejsca, gdzie drży, pulsuje i żarzy się krater Idradin, pełen ognistej mocy.
Idradin jest jedyną skazą na przepięknym obliczu Xamur. Jest obrzydliwym wrzodem i zaropiałą raną. Są tacy, którzy narzekają, że tak paskudna rzecz jak Idradin w ogóle istnieje na cudownej Xamur, ale ja mam na ten temat inne zdanie. Bez krateru Idriadin, Xamur byłaby nieznośnie perfekcyjnym światem, nierzeczywistym, zbyt przerastającym nasze marzenia, niemal złudnym. Xamur jest trochę jak Syluisa – piękna tak, że aż nie pasuje do reszty Wszechświata
i potrzebuje jakiejś małej rysy, aby zwykły śmiertelnik mógł na nią patrzeć… podobnie jak ona. Dlatego jestem zadowolony, że Idriadin tu istnieje, tym bardziej zadowolony, że znajduje się na mojej ziemi. Zawsze mogę sobie przypomnieć dzięki jego istnieniu, że sen o absolutnej perfekcji jest marzeniem głupca, że w zbożu zawsze musi znaleźć się sporysz. Krater jest wielką okrągłą dziurą, która sięga aż do wrzącej mag-
my w sercu Xamur. Wokół jego skalnej paszczy leżą koncentryczne kręgi skalnych tworów zrodzonych z zastygłej czarnej lawy, która wystrzeliła niegdyś na powierzchnię w czasie wielkich erupcji, kiedy świat ten był jeszcze młody. Są ich tuziny. Tworzą upiorny amfiteatr, ponury, martwy i złowrogi. Jeśli ma się dość odwagi, można podejść aż do najbardziej wewnętrznego ich kręgu i zajrzeć w tę czeluść, przez chmurę szarego dymu
zobaczyć czerwoną toń płynnego ognia, usłyszeć pomruki tej potwornej mocy kryjącej się w trzewiach planety. Wciąż unoszą się stamtąd trujące miazmaty siarki, spowijając okolicę żółtą chmurą gazu, powodującą nudności. Obrzydliwe miejsce. Ale mieszkałem w jego pobliży tak długo, że nie czułem już do niego nienawiści. Nie dostrzegałem już nawet jego brzydoty. Może-
cie to uważać za perwersję, ale dla mnie widok Idriadin był w jakiś sposób inspirujący, uskrzydlający. Wyczuwałem jego pierwotną siłę, 187 moc, którą dusił w swym wnętrzu. Prawdziwą moc, równą mocy tworzenia. My żyjemy na powierzchni naszych planet, a przecież wewnątrz nich płoną słońca. Zebraliśmy się przy dziewiątym kręgu wokół krateru. Wystar-
czająco daleko, by nie dławiły nas jego trujące gazy, ale zarazem wystarczająco blisko, by czuć bijący od niego żar i słyszeć jego podziemne pomruki. Niektórych – Biznagę, Jacinta, Damiana – to miejsce odpychało, budziło ich obrzydzenie. Chorian był przerażony. Polarka siedział czujny i napięty, i co chwilę zerkał nerwowo przez ramię, jakby w każdej chwili obawiał się erupcji. Nawet Walerian był odrobinę zdenerwowany, a przecież
fizycznie go tu nie było. Ale twarze Bibi Saviny i Thivta nie zdradzały najmniejszych oznak zaniepokojenia, również Ammagante nie wyglądała na przejętą; za to Syluisa… ona ku mojemu zaskoczeniu wpadła w ekstazę. Patrzyła w stronę krateru z rozłożonymi szeroko ramionami i odchyloną do tyłu głową, i błyszczała jak prawdziwe słońce na tle tych czarnych wulkanicznych głazów i ciemnego dymu wydobywającego się z gar-
dzieli krateru. Wtedy poczułem, jak szaleńczo ją kocham. Jak młody chłopiec, w moim wieku… Wiem, że to było wariactwo. Ale ten krater czasem dziwnie na mnie wpływał… tak jak Syluisa. Przyjrzałem się uważnie twarzom wszystkich zebranych. – A więc – powiedziałem – przystąpmy do sprawy. Mój syn Szandor chyba osiadł na dobre na Galgali jako król. Jest to absolutne bezprawie i coś, do cholery, trzeba z tym
zrobić, dla dobra nas wszystkich. Może ktoś z was mi wytłumaczy, jak to możliwe, że taka żałosna kreatura znalazła się na tronie? Odpowiedziała mi cisza. Tylko niektórzy wiercili się nerwowo. – Damiano, wedle tego co mi mówiłeś, zwołał Wielki Kris i zmusił krisatorów, by go wybrali. Czy tak właśnie było? Skinienia głowami. Wzruszenia ramion. Puste spojrzenie Bibi Saviny.
– Jesu Chreczuno, Adamie i Ewo, zapomnieliście języka w gębie? Wyjaśnijcie mi, jak można zmusić krisatorów do czegoś takiego? Kris podczas sesji ma władzę nad każdym Romem, nawet nad królem. Inaczej być nie może. Kim byli ci krisatorzy? Dziewięć szczeniąt? Dziewięć robotów? Groził im? Czym? W jaki sposób elekcję dokonaną pod przymusem można było uznać za legalną? Odpowiedział mi Biznaga.
– Jakubie, to co stało się wtedy w Krisie, nie zostało w żaden sposób zarejestrowane. Wiadomo tylko, że Szandor zwołał sesję 188 Krisu, a kiedy wszyscy wyszli ponownie z sali posiedzeń, on już był królem. Spojrzałem na Damiana. – Mówiłeś mi, że ich zmusił. – Tak przypuszczałem.
– Kto był w tym Krisie? – spytałem – Znasz ich wszystkich – odparł Damiano. – Ci sami, którzy byli krisatorami za twojego panowania. Bidszika, Djordji, Stevo le Yankosko, Milosz… Przerwałem mu w połowie tej wyliczanki. – A więc powinni doskonale wiedzieć, że syn króla nie może być królem. Nigdy też nie wybrano króla, gdy poprzedni żył jeszcze.
To ten łotr! Ten krwawy łotr! Po prostu tam poszedł i powiedział im, co mają robić, a oni to zrobili, i nikt nie śmiał zaprotestować! Nawet wy. Wszyscy się tylko uśmiechali i potakiwali. I stało się! – Ty też ponosisz za to odpowiedzialność – powiedział Walerian. – Ja? – Ty, Jakubie. Gdyby nie ty, nic takiego by się nie wydarzyło. To przede wszystkim twoje dzieło. Po
pierwsze, kto kazał ci abdykować? – Miałem swoje powody. – Czyżby? – Wydaje wam się, że moja abdykacja była taką sobie fanaberią? Że, ot tak sobie, naszła mnie taka myśl i poszedłem za jej głosem? Tak myślicie? Tak? A nie przyjdzie wam do głowy, że opuszczając Galgalę, miałem plan i działałem zgodnie z pewną strategią?
Spoglądali po sobie. Nagle zdałem sobie sprawę, co im chodzi po głowach. Starzec stracił kontakt z rzeczywistością – tak sobie myśleli. Zrozumiałem też nagle, że takie myśli mogły im chodzić po głowach od dłuższego już czasu. Przypatrzyłem im się badawczo. – Wy dranie, nabijacie się ze mnie? – Nabijamy się, jak to? – spytał Polarka. – Myślicie, że zwariowałem, tak? – Czy ja kiedykolwiek powiedziałem
coś takiego? – Nie, nie powiedziałeś – zgodziłem się. – Ty tylko tak myślisz. Mam rację, Polarka? – Absolutnie nie. – Walerian? – Zwariowałeś? Ty? 189 – Damiano? Biznaga? No dalej wieprze, ręce w górę! Jeśli ktoś tu uważa, że Jakub ma nierówno pod
sufitem, niech podniesie, cholera, rękę w górę! Żadna ręka się nie podniosła. Ich twarze też nie drgnęły. Bali się? Czy też postanowili ukrywać dalej, co o mnie sądzą? Krater zaryczał i zatrzęsła się pod nami ziemia. Musiały się w nim przesunąć jakieś kolosalne masy skalne. Z wnętrza wydobyła się nagle chmura żółtego gazu i dotarł do nas smród zgniłych jaj, jakby
jakiś olbrzym zepsuł powietrze. Nikt nie zareagował. Nikt się nie poruszył. Patrzyli na mnie jak stadko robotów i nic nie mogłem odczytać z ich szklanych oczu. Po chwili powiedziałem cichszym głosem, z trudem opanowawszy wzburzenie: – Zapewniam was, że wciąż jestem przy zdrowych zmysłach. To tak na wypadek, gdyby ktoś jednak miał wątpliwości. Moja abdyka-
cja mogła być błędem taktycznym, chociaż wciąż jeszcze nie jestem o tym przekonany, ale nie kaprysem starego człowieka. I udzieliłem im pełnych wyjaśnień. O tym jak czułem, że schodzimy z naszej prawdziwej drogi; że zanurzamy się coraz głębiej w sprawy Imperium gaje, podczas gdy powinniśmy przygotowywać się do powrotu na Gwiazdę Romów, co było naszym celem od wielu tysięcy lat, a niedługo mogło się ziścić.
Powiedziałem im, że musiało zajść jakieś dramatyczne wydarzenie, które wstrząsnęłoby ludźmi. Że zdecydowałem się wyjechać na kilka lat i pozostawić ich bez przywództwa, aby dostrzegli, że podążają błędną drogą, i że planowałem powrócić na tron silniejszy niż kiedykolwiek, kiedy wszyscy sobie uświadomią, jak bardzo mnie potrzebują. Słuchali z ponurymi minami. Ammagante zdawała się być po-
chłonięta jakimiś wewnętrznymi kalkulacjami. Damiano patrzył na mnie spode łba, Chorian był wyraźnie zdumiony, a Biznaga miał łzy w oczach. Inni też byli zmieszani, zaskoczeni lub gniewni; tylko Syluisa, która wysłuchała już tego wcześniej, wyglądała na znudzoną, a Bibi Savina zachowała całkowitą obojętność. Wydało mi się nawet prawdopodobne, że phuri dai w ogóle mnie nie słucha, że jest tu nieobecna, nawiedzając jakieś odległe
miejsca i czasy. Kiedy skończyłem, usłyszałem cichy, chłodny głos Jacinta: – Czy myślałeś, że zdołamy w nieskończoność utrzymywać władzę czekając na twój powrót? Że pustka może trwać przez pięć, dziesięć lat, i nie będzie nacisków na wybór nowego króla? 190 – Sądziłem, że najpierw zostaną podjęte próby odnalezienia mnie
i nakłonienia do powrotu. – I były – odparł Damiano. – Czy wiesz, ilu posłałem ludzi na poszukiwania, już rok po twoim zniknięciu? – Zostawiłem za sobą trop. – Tak. W końcu odczytaliśmy twoje sygnały. Ale mimo to Chorianowi odnalezienie cię zajęło trzy lata, a staraliśmy się wszyscy, przez wszystkie te lata. – Lordowie Imperium też się starali –
dodałem. – Julien de Gramont przybył do mnie w imieniu Periandrosa, a Chorian nie pracował tylko dla ciebie, lecz także dla Sunteila. Jednak spodziewałem się, że zostanę znaleziony odrobinę wcześniej. Ale też nigdy nie przypuszczałem, że akurat Szandor, ze wszystkich ludzi on, może przejąć tron. – Ale tak się stało – powiedział Damiano. – I przyda ci się taka nauczka – włączył
się Walerian z wrodzoną sobie delikatnością. – To ty stworzyłeś próżnię, a ten sukinsyn tylko ją wypełnił. Myślisz, że Szandor jako król poprowadzi nas do Gwiazdy Romów? – Szandor nie jest królem! – odezwała się nagle Bibi Savina. Jej głos zdawał się dochodzić z wielkiej odległości. Wszyscy zwróciliśmy się ku phuri dai. – Ta elekcja nie była elekcją. Abdykacja
nie była abdykacją. Królem jest wciąż Jakub. – Oczywiście, że jest! – krzyknął Chorian i natychmiast na jego twarzy pojawił się rumieniec wstydu, że śmiał odezwać się nie pytany. – A ten drugi król na tronie na Galgali? – spytał Biznaga. – Czym on jest? Iluzją? – No właśnie! – zagrzmiał Walerian. – Wykorzystał sytuację i przechwycił tron. I teraz musimy się z
nim liczyć. Chyba że chcemy wojny domowej między Romami, a gaje będą się temu przyglądać i śmiać się z nas. – Do tego nie można dopuścić – powiedział cicho Thivt. – Czy mamy więc zaakceptować Szandora jako króla? – spytał Damiano. Teraz wszyscy zaczęli mówić naraz, aż wreszcie ostry głos Polarki zdołał przebić się przez ten gwar:
– Bibi Savina ma rację. Możemy po prostu zignorować Szandora. Abdykacja Jakuba nie miała żadnego znaczenia. Po pierwsze, nigdy nie było takiego precedensu. Król jest królem dopóki nie umrze, 191 albo dopóki Kris nie pozbawi go władzy. Nie słyszałem nic o tym, by Kris ogłosił akt odwołania, a nawet gdyby to zrobił, my możemy podać do wiadomości publicznej, że akt ten został wydany pod groźbą użycia siły, a więc jest nieważny.
Jakub jest królem! Biznaga potrząsnął gwałtownie głową. – Ale to Szandor zasiada w pałacu. To jego Imperium uznało za władcę ludu Romów. Czy dysponujemy środkami prawnymi, którymi moglibyśmy go zmusić do ustąpienia? Znów zaczęli się kłócić, w końcu przerwałem tę jałową wymianę zdań, podnosząc dłoń. – Mam plan – powiedziałem. – To ja spowodowałem ten cały
bałagan opuszczając tron, więc teraz sam go posprzątam. – Jak? – zapytał Walerian. – Pojadę na Galgalę w pojedynkę, bez żadnej eskorty. Osobiście, nie jako doppelganger. Wejdę do królewskiego pałacu i powiem mojemu synowi Szandorowi, by natychmiast zabierał swój tyłek z pałacu, bo inaczej pożałuje. – I to jest twój plan? – Walerian wyglądał na absolutnie zdumio-
nego.– Tak. To jest mój plan. – Pojedziesz na Galgalę? – upewniał się Jacinto. – Pójdziesz do Szandora i postawisz mu ultimatum? – Tak – odpowiedziałem. Znów popatrzyli po sobie. Nie wierzyli własnym uszom. Byli już zupełnie pewni, że straciłem rozum. – I co według ciebie stanie się potem? – chciał się dowiedzieć Walerian. – On zapewne uśmiechnie się uprzejmie, powie: „oczywi-
ście tato, natychmiast”, i pójdzie sobie precz? Czy tego oczekujesz, Jakubie? – No, tak prosto nie będzie. – A ja myślę, że będzie bardzo prosto – odparł Walerian. – Wygłosisz swoją kwestię, a kiedy on już odzyska mowę, każe cię wrzucić do lochu, co najmniej z dziewięć mil pod ziemię. Albo nawet zrobi coś znacznie gorszego. – Swojemu własnemu ojcu? – spytała
Ammagante. – Rozmawiamy o Szandorze, a to jest zwierzę, dzika bestia. Pamiętacie, co zrobił na Dżebel Abdullah, kiedy rozbił się statek i skończyła się żywność? I to ma być cywilizowany człowiek? Ktoś, komu można ufać? Przecież jadł ciała własnej załogi. – Walerian… 192 – Nie – rzucił gniewnie. – Zamierzasz
mi mówić, że to się nigdy nie wydarzyło? A teraz ten sam Szandor jest naszym królem. Chcesz apelować do jego poszanowania tradycji, litości i uczuć? Jak myślisz, co on zrobi z tobą, gdy już dostanie cię w swoje ręce? – Nie zrobi mi krzywdy – odparłem. – Szaleństwo. Absolutne szaleństwo. – Może próbować mnie uwięzić, to prawda. Ale nie wierzę, by poważył się na coś więcej. Nawet
Szandor. Ale jeśli mnie uwięzi, starci natychmiast całe poparcie, jakie jeszcze ma wśród naszego ludu, a ja mogę poczekać w lochu. Jestem w takim wieku, że już nauczyłem się cierpliwości. – Jakubie, to jest szaleństwo! – upierał się Walerian. – Jeżeli już musisz zobaczyć się z Szandorem, dlaczego przynajmniej nie poślesz doppelgangera? – Myślisz, że dałby się oszukać?
Pierwsza rzecz, jaką zrobi, to sprawdzi, czy jestem prawdziwy. – A gdy już przekona się, że tak… – Zaryzykuję. – A jeśli cię zabije? Jak sobie bez ciebie poradzimy? – Nie zabije. Gdyby zabił, stałbym się męczennikiem. Symbolem. Narzędziem, za pomocą którego pozbawilibyście go tronu. – Tylko, kto by wtedy na nim zasiadł?
– Czy wy myślicie, że jestem jedynym człowiekiem, który może być Królem Romów? – wrzasnąłem. – Jesu Chreczuno, czy ja jestem nieśmiertelny? Któregoś dnia i tak pojawi się nowy król, a jeśli ten dzień nadejdzie nieco wcześniej, to co z tego? Szandor musi zostać obalony. Koszt nie gra roli. To ja umożliwiłem objęcie tronu Diabłu, ja też stworzyłem go dla świata, więc ja też wyrzucę go z mojego pałacu, do które-go bezprawnie wtargnął, i pojadę w tym celu na Galgalę. Sam. – To zbyt pochopne – wymamrotał
Jacinto. – Ale jeśli pozwoli uniknąć wojny domowej… – powiedział równie cicho Thivt. – Nie. Popieram Waleriana – to głos Polarki. – Nie stać nas na stracenie ciebie. Musi istnieć jakiś mniej ryzykowny sposób pozbycia się Szandora. Ogłoś, że abdykacja była nieważna, i elekcja Szandora również. Ustanów legalny rząd tu, na Xamur. Przypomnij wszyst-
kim Romom o obowiązku lojalności wobec ciebie. – Nie – odparłem. – Nie mam zamiaru uznawać uzurpacji Szandora nawet w tym stopniu, by powoływać konkurencyjny rząd. Nasza stolica jest na Galgali. Pojadę na Galgalę. 13 – Czas trzeciego wiatru 193 – Niech Bóg nam pomoże – szepnął Walerian.
I teraz zaczęli już krzyczeć jeden przez drugiego, a narada zmieniała się w histeryczną kłótnię. Próbowałem nad tym zapanować, ale nie dałem rady. Kiedy król nie może zwrócić na siebie uwagi swoich doradców, źle naprawdę musi dziać się w królestwie. Przypatrywałem się w milczeniu ich wrzaskom i gestom, a potem sam przez chwilę wrzeszczałem i gestykulowałem, ale nic nie wskórałem. Więc po prostu zostawiłem ich i odszedłem.
Okrążyłem krater i z przeciwnej strony wspiąłem się aż ku wewnętrznemu kręgowi. Tam usiadłem tyłem do nich i tylko nasłuchiwałem tych krzyków i swarów, najlepszych i najmądrzejszych z moich ludzi. Po dłuższej chwili usłyszałem za plecami kroki wspinającego się człowieka. Nie spojrzałem w tamtą stronę. Wiedziałem, kto tu idzie, bo wyczuwałem jego dziwną aurę.
Thivt. Czekałem nie mówiąc ani słowa. Czułem tylko, jak ten obcy duch zbliża się ku mnie z każdym krokiem… Nigdy nie rozstrzygnęliśmy w sposób satysfakcjonujący kwestii, czy w Galaktyce istnieją jakieś inne inteligentne rasy. Kiedyś musiały istnieć, to pewne. Wystarczy chociażby spojrzeć na starożytną fortecę na Megalo Kastro. Ale nigdy nie natrafiliśmy na żywą
kulturę obcych. Jedyne inteligentne gatunki, o których nam wiadomo, to my i gaje, dwie prawie identyczne rasy ludzkie, które ewoluowały na dwóch odrębnych światach, odległych od siebie o tysiące lat świetlnych. Od kiedy ruszyliśmy na podbój Galaktyki, zetknęliśmy się z wieloma gatunkami interesujących i czasem skomplikowanych istot, ale żadna z nich nie wykazywała śladów tego, co uważamy za inteligencję. Można by
ewentualnie wziąć pod uwagę żywe morze na Megalo Kastro, ale nie jest to inteligencja w takim znaczeniu, jakie nadajemy temu słowu. (Istnienie dwóch odrębnych, lecz identycznych ras ludzkich też jest zagadką. Wielu najwybitniejszych uczonych Romów twierdzi, że jest statystycznie nieprawdopodobne i właściwie biologicznie niemożliwe, aby ewolucja na dwóch różnych światach stworzyła pra-
wie takie same formy życia. Podejrzewają raczej, że my i gaje mieliśmy wspólnego przodka, pochodzącego być może z jakiegoś innego jeszcze odległego świata. Że jesteśmy potomkami kolonistów, którzy zostali zapomniani w prehistorycznych czasach. Jeśli chodzi o różnice, które naprawdę istnieją między naszymi rasami – a chodzi 194 o romską umiejętność nawiedzania czy też związaną z tym umiejęt-
ność dokonywania skoków podprzestrzennych – tłumaczy się je mutacjami, które nastąpiły w naszej gałęzi w ciągu tysięcy lat oddzielnego istnienia na Gwieździe Romów. Pamiętajcie, że to są tylko spekulacje Romów. Nie istnieją żadne spekulacje gaje na ten temat, ponieważ gaje po prostu nie wiedzą nic o naszym obcym pochodzeniu. Gdyby wiedzieli, prawdopodobnie wybiliby nas do nogi dawno temu na Ziemi, w czasach prześladowań.
Wystarczający trudny był dla nich do zaakceptowania nasz wędrowny tryb życia i brak poszanowania dla ich praw. Gdyby dowiedzieli się, że jesteśmy upiorami z całkowicie innego świata, skończyłoby się to na pewno jakimś gigantycznym pogromem, świętą krucjatą przeciwko złym duchom z gwiazd. Może nawet wciąż jeszcze może się to tak skończyć.) Ale Thivt… tak, Thivt, jestem o tym absolutnie przekonany, to
ktoś inny. Nie był ani Romem, ani gaje. Wątpię jednak, bym kiedykolwiek poznał prawdę. Thivt jest moim przyjacielem i kuzynem, a więc uprzejmość zabrania zapytania go wprost, czy jest także człowiekiem. Stał za moimi plecami wciąż emitując te dziwne fale. Jego dłoń spoczęła delikatnie na moim ramieniu. Poczułem ciepło, troskę, współczucie. To też jest w nim obce – sposób, w jaki dotyka twej
jaźni, to, że potrafi w pewien sposób komunikować się tą drogą. – Jakub – powiedział. – Posłuchaj ich tylko. Gdaczą jak stado kur na podwórku. – Wkrótce się uciszą. – Wszyscy są przeciwko mojemu planowi, prawda? – Czy to dla ciebie ważne? – Jeżeli sądzą, że oszalałem, to tak. Będę potrzebował ich wsparcia, gdyby rzeczy nie poszły dobrze na
Galgali, a nie sądzę, żeby poszły dobrze. Jak będę mógł od nich wymagać, by tam przybyli i narażali życie, jeśli będą przekonani, że świadomie i wbrew ich radom podłożyłem głowę pod topór? – Jakubie, zrobią wszystko, o co ich poprosisz. – Nie jestem pewien. Wahałem się. W obliczu tak zdecydowanej opozycji zacząłem nawet rozważać myśl porzucenia swego
pomysłu. Może to naprawdę jest szaleństwo, niepotrzebne ryzyko nie tylko dla mnie, lecz dla nas wszystkich? – To nie są głupcy – powiedziałem. – Jeśli wszyscy myślą, że nie powinienem jechać, może… 195 Palce Thivta zacisnęły się mocniej na moim ramieniu. Teraz czułem płynące od niego miłość i poparcie.
– Idź za swoim własnym sądem, Jakubie. On cię nigdy nie zawiódł. Skoro uważasz, że musisz się spotkać z Szandorem, to jedź do niego. Jesteś królem. Decyzja należy do ciebie. Odwróciłem się do niego. – Tak sądzisz? Jego ciemne, nieodgadnione oczy patrzyły prosto w moje. W tym momencie wydał mi się jeszcze bardziej tajemniczy niż zwykle. Za-
stanawiałem się, jaki mózg, jakie obce pofałdowania i bruzdy kryją się za tą poważną twarzą. Przesyłał mi spokój i siłę. Nie wiem, kim był, może naprawdę pochodził z jakiejś nieznanej rasy, a przybrał tylko ludzką postać, ale jedno wiem na pewno: był moim przyjacielem, moim kuzynem. – Tak właśnie sądzę – odparł, i powiedział to w romskim. – Dobrze. Tak więc będzie.
Obszedłem ponownie krater i wróciłem do moich doradców. Zdążyli już zamilknąć, i teraz wszyscy patrzyli na mnie. – Nie zrobisz tego, prawda? – zapytał Polarka. – Podjąłem już decyzję. – Spytaj przynajmniej phuri dai! – wrzasnął Walerian. – Na miłość boską, Jakubie. Niech ona zadecyduje! – Phuri dai! – poparł go Polarka. – Phuri dai!
Wszyscy odwrócili się ku Bibi Savinie. Wciąż byli przeciwko mnie. Wszyscy oprócz Thivta. Oni naprawdę sądzili, że straciłem rozum. – Dobrze – powiedziałem, czując narastający gniew. – Posłuchajmy phuri dai. Powiedz nam, Bibi Savino. Co powinienem uczynić? W oczach Bibi Saviny błyszczały coraz jaśniejsze iskry, a jej pomarszczone i wyschnięte ciało zdawało się zajmować od wewnętrz-
nego ognia. Nagle na moment, w aurze płomienia, ujrzeliśmy ją młodą, a emanowała z niej taka piękność, że przytłumiła nawet urodę Syluisy. – Musisz udać się na Galgalę, Jakubie – powiedziała przejmującym głosem osoby znajdującej się w transie, głosem wieszczki. – Stań przed Szandorem i powiedz mu, że nie jest królem. Część piąta
W paszczy lwa I cóż uczynił ten prorok? Cóż nade wszystko polecił nam czynić? Kazał nam odrzucić wszelkie drogowskazy – bogów, ojczyznę, moralność, prawdę – i bez ich pomocy, samotnie, tylko o własnych siłach, rozpocząć kształtowanie świata, który nie przyniesie wstydu naszym sercom. Która jest najbardziej niebezpieczną z dróg? Tą właśnie chcę
podążać! Gdzie jest najgłębsza otchłań piekieł? Tam właśnie zdążam! Co wymaga najbardziej szaleńczej odwagi? Przyjęcie pełnej odpowiedzialności! Kazantzakis 198 1 Mimo że Bibi Savina tak kategorycznie wyraziła swoją opinię,
wciąż jeszcze trwały dyskusje. Przychodzili do mnie dwójkami i trójkami, i starali się wpłynąć na moją decyzję. Pomyśl o ryzyku, mówili mi, pomyśl o niebezpieczeństwie. Pomyśl, jaką stratę poniesie nasz lud, jeśli Szandor użyje siły. Pomyśl o tym, pomyśl o tamtym… Ciebie nikt nie może zastąpić, mówili. Dlaczego tak po prostu chcesz się oddać w ręce Szandora? On jest moim synem – odpowiadałem im
wtedy. – Nie użyje siły. Polarka powiedział mi prosto w oczy, że jestem wariatem. Nigdy nie widziałem go tak zdesperowanego. Tupał, krzyczał, groził, że zrezygnuje ze stanowiska. Zwróciłem mu uwagę, że w tej chwili nie ma żadnego stanowiska, z którego mógłby zrezygnować. Ta uwaga nie rozbawiła go. Zaczął za to na ślepo, niemal histerycznie, nawiedzać odległe
czasy i miejsca. Był naprawdę oszalały. Niemal oczekiwałem, aż zacznie toczyć pianę z ust. Osoba królewska jest święta – przekonywałem ich. – Nawet Szandor będzie musiał mieć to na względzie, kiedy stanę przed nim na Galgali. Walerian proponował, że sam uda się na Galgalę i zakończy uzurpatorskie panowanie Szandora siłą. Miał zamiar zebrać wszystkich
swych piratów, wkroczyć z nimi do pałacu, i osobiście ściągnąć Szandora z tronu. Biznaga ochłodził nieco jego zapał podkreślając, że 199 Szandor nie pozwoli, by statki Waleriana podeszły do Galgali bliżej niż na rok świetlny. Wystarczy mu w tym celu zawiadomić tylko Imperium, że notoryczny pirat Walerian pojawił się w jego przestrzeni i armada imperialna zaraz tam będzie. Jednak Biznaga także twierdził, że nie
powinienem jechać. Chociaż w odróżnieniu od tamtych dwóch, starał się wpłynąć na moją decyzję cichym, spokojnym i cierpliwym tłumaczeniem, godnym najlepszego dyplomaty. Podobnie czynili Jacinto i Ammagante. Za to Damiano był bardziej gwałtowny – ciskał się i klął niemal równie szaleńczo jak Polarka. Miał nawet zamiar odnaleźć jakiegoś mojego innego syna albo dwóch (choć nie wiem jak by tego dokonał, moje
dzieci są rozproszone po całym Wszechświecie i Bóg jeden wie, albo i nie, gdzie ich szukać), aby wybłagali u mnie zmianę decyzji lub pojechali do swego brata Szandora jako moi wysłannicy. Jakby mogli oczekiwać od niego jakiejś łaski… Ktoś inny, nie pomnę już nawet kto (i bardzo dobrze), proponował, by udać się przed oblicze tego starca Imperatora, i prosić o pomoc w obaleniu Szandora. Najbardziej śmiechu warta rzecz, jaką
słyszałem. I tak to się kotłowało przez kilka następnych dni. Moją decyzję popierali jedynie Thivt i Bibi Savina. Może też Syluisa, ale ona trzy-mała się raczej na uboczu i nikt nie mógł przeniknąć jej myśli, a jednak, gdy spoglądałem w błękitną, chłodną otchłań jej oczu, zdawało mi się, że dostrzegam tam poparcie dla mojej decyzji. W ten tylko niejasny sposób dawała mi do zrozumienia, że powinienem wykonać mój zamiar, przyjąć ryzyko… i
osiągnąć swój cel. Okłamałem ich. – Uspokójcie się – powiedziałem z mocą. – Wiem doskonale, co czynię. Wszystko to jest już zapisane w księgach losu i zakończy się dobrze. I to jakby ich uspokoiło. Pomyśleli zapewne, że otrzymałem jakieś, przeznaczone tylko dla króla, informacje o przyszłości. Że zjawił się jakiś przyjazny duch, może mój
własny, i wyjawił mi, jak to czynią przyjazne duchy, że ten hazard opłacił się, że Szandor ukorzył się, gdy ujrzał przed sobą żywego i prawowitego króla Romów, że odzyskałem tron, i że znów zacząłem podróż ku Gwieździe Romów. Naprawdę tak sądzili. Ale duchy trzymały się wtedy z daleka. Czasem zdawało mi się, że dostrzegam kątem oka jakieś drganie powietrza, że gdzieś w po-
bliżu ktoś się czai, jednak żaden się nie objawił. Mógł to być powód 200 do trosk, ale nie dopuściłem takich myśli. Wytłumaczyłem sobie, że duchy nie przybędą, bo właśnie trwa moja próba: próba mojej rozwagi i odwagi. Ci, którzy mogli mnie nawiedzić, a nawet ja sam, postanowili, że sam muszę przez nią przejść. Byłem zdany na siebie. W porządku. Zrobię zatem to, co muszę, bez żadnych podpowiedzi,
jak każdy zwykły człowiek. Szandor był dziki i nieobliczalny, ale jednak mój plan miał swoją logikę. Czułem, że nic złego ostatecznie mi się nie stanie, a mimo wszystko byłoby miło doświadczyć nawiedzenia przez jakiegoś przyszłego siebie, ot tak, dla potwierdzenia, że jeszcze tam istnieję. Byłoby miło… w tamte dni, gdy szykowałem się do wkroczenia prosto w paszczę lwa. 2
A więc w końcu rzecz została ustalona. Zresztą jak długo można spierać się z królem, który już i tak podjął decyzję? Pojadę na Galgalę. Stanę przed Szandorem, a potem… no cóż, potem zobaczymy, co nastąpi dalej. Uczyniłem jednak jedno ustępstwo wobec obaw moich przyjaciół. Początkowo zamierzałem udać się na Galgalę samotnie, ale Damiano przekonał mnie, bym wziął Choriana. Chorian był bądź co bądź na służbie
Imperium i Szandor musiałby pomyśleć dwa razy, nim zadałby mu jakiś gwałt, niezależnie od tego, co planował wobec mnie. Rozumiałem ich sposób myślenia. Ale dałem im natychmiast do zrozumienia, że owszem, Chorian może pojechać ze mną na Galgalę, ale nic więcej. Przed Szandorem zamierzałem stanąć sam, nie chowając się za tarczą Imperium i plecami chłopca, który miał jesz-
cze mleko pod wąsem, i uciąłem wszelkie dalsze dyskusje na ten temat. Normalnie jestem naprawdę bardzo ostrożnym człowiekiem. Nie pożyłbym zresztą tak długo, gdyby było inaczej. Mój ojciec wyrył w mej świadomości Trzy Prawa i Jedyne Słowo, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem i fakt, że przeżyłem tak wiele bez uszczerbku, dowodzi, jak dobrze zapamiętałem jego nauki. Ci, którzy żyją kierując
się zdrowym rozsądkiem – mawiał mój ojciec – słusznie czynią w oczach Boga. I tak zaprawdę jest, więc zawsze też tak żyłem. Ale 201 jednak jest zdrowy rozsądek i zdrowy rozsądek, i niektóre jego rodzaje są zdrowsze niż inne. Minęło trochę czasu zanim zrozumiałem, że czasem konwencjonalne, „bezpieczne” sposoby rozwiązywania problemów niosą ze sobą duże ryzyko. I że czasem to, co prze-
ciętnym ludziom wydaje się szaleństwem, jest jedyną rozsądną drogą postępowania. Dla przykładu wróćmy do czasów, gdy żyłem w niewoli na Alta Hannalanna. Myślicie, że zdrowy rozsądek jest cokolwiek wart w takim miejscu jak Alta Hanalanna? Gdybym wtedy szedł za jego wskazaniami, już byłbym martwy. Cóż to był za okrutny świat! Jakże go nienawidziłem, jak tam
cierpiałem, jak ciężko tam harowałem i jak nisko upadłem! Tysiące razy każdego dnia przeklinałem duszę Puliki Boszengra, tego, który sprzedał mnie tam w niewolę po obaleniu swego brata, a mojego ukochanego nauczyciela i drugiego ojca, Loiza la Vakako. Ta planeta mogła być ostatnią, jaką widziałbym w życiu, gdybym nie wykorzystał nieprawdopodobnej wręcz i szaleńczej szansy. Przeniesiono mnie tam, jak już wiecie,
transmiterem. Pierwszy raz podróżowałem w ten okropny sposób, i było to jak najgorszy koszmar senny. Godziny, potem tygodnie i miesiące – kto to może dokładnie określić – byłem więźniem w malutkiej sferze mocy, która ciskała mnie po całej Galaktyce. Szamotałem się i wrzeszczałem, aż gardło miałem zupełnie zdarte, a podróż wciąż trwała i trwała. I wciąż trwałem ja, w zawieszeniu między śmiercią a życiem. Po raz
drugi na moim czole widniał znak niewolnika, a ja nie mogłem go zetrzeć żadnym sposobem, choć niemal zdarłem sobie skórę próbując. I znikąd pomocy… Miałem wtedy dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Kiedy sięgam w przeszłość tak daleko, trudno dokładnie się doliczyć. W każdym razie byłem jeszcze bardzo młody. Moje życie dopiero co się zaczęło, a wtedy zdawało mi się, że dobiegam jego kresu, a przecież
kiedy byłem niemowlęciem w kołysce, stara mądra kobieta szeptała mi przepowiednie o koronie i chwale. Dlaczego się nie spełniły? Mały cygański chłopiec na Vietoris, niewolnik i żebrak na Megalo Kastro, zbieracz nawozu na Nabomba Zom – to była moja chwała, moje królowanie. Zdarzyła mi się tylko jedna chwila, w której naprawdę wiodłem szczęśliwe życie: gdy zostałem przybranym synem Loiza la Vakako, przyszłym mężem jego
cudownej córki. Piękny świat Nabomba Zom pewnego dnia miał być moją dziedziną. 202 I właśnie wtedy odebrano mi to wszystko tak nagle, a ja znowu byłem tylko niewolnikiem, wepchniętym do sfery transmitera i wysłanym w nicość, a zmierzałem do świata tak okropnego, że Loiz la Vakako nie potrafił zmusić się, by mi go
opisać. Nie pamiętam momentu lądowania na Alta Hannalanna. Chociaż na pewno musiało być paskudne. Przebywałem w sferze transmitera tak długo, że stała się ona dla mnie niemal jak macica, kiedy więc zostałem z niej wyrwany i uderzyłem o powierzchnię tej straszliwej planety, szok odebrał mi na moment zmysły. Pierwszą rzeczą, jaką sobie przypominam, jest, że klęczę z pochyloną głową, oblany
potem i trzęsący się ze strachu, a wysoki mężczyzna w szarym mundurze bije mnie raz po raz w nerki pałką, a ja nie wiedziałem gdzie jestem… nie wiedziałem nawet, kim jestem. – Wstawaj! – wołał. – Wstawaj, niewolniku! Powietrze było gorące i zatęchłe, a powierzchnia, na której stałem, wyraźnie drżała. I nie była to tylko moja wyobraźnia. Nie było tam stałego podłoża. Jak okiem sięgnąć,
aż po horyzont rozciągała się tylko dzika plątanina oślizgłych żółtych kłączy, grubych jak udo mężczyzny. W dotyku były twarde i lepkie, z mnóstwem narośli i gruczołów. I wszystko to drgało jak potrącone struny skrzypiec. Zdawało mi się, że czuję oddech planety, którą miałem pod stopami; ciężki chrapliwy wydech, który wprawia w drganie splątaną roślinność, a zaraz potem świszczący, suchy wdech.
Padał gęsty, błotnisty deszcz. Grawitacja była słaba, ale w niczym nie ułatwiało to poruszania się. Po prostu wszystko zdawało się jeszcze bardziej niestabilne. Miałem torsje i zawroty głowy. – Wstawaj! – ryknął strażnik, i znów uderzył mnie bez litości. Kazał mi wyjść na jakiś dziwaczny pojazd, który nie miał kół, lecz podobne do pajęczych odnóża, kończące się olbrzymimi spłasz-
czeniami w kształcie dłoni. Pojazd poruszał się po powierzchni Alta Hannalanna na podobieństwo gigantycznego robaka, zagarniając pod siebie grube kłącza w miarę, jak szedł do przodu. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie splątana roślinność otaczała wielką czarną jamę w ziemi; zanurkował tam i schodził niżej, i niżej, aż znalazłem się gdzieś głęboko we wnętrzu planety.
Przez wiele kolejnych miesięcy nie miałem oglądać powierzchni Alta Hannalanna. Nie ma tam, prawdę rzekłszy, wiele do oglądania, cała jest bowiem jednym nieprzeniknionym labiryntem tych prze203 klętych, lepiących się kłączy, a szare, gęste chmury zawsze zakrywają jej słońce; nigdy też nie przestaje padać deszcz. Ale na dole było jeszcze gorzej. Tam wszystko jest jedną wielką
gąbczastą masą, której warstwa sięga setki kilometrów w głąb. Wydrążono w niej prawdziwe labirynty szerokich i niskich tuneli. Ich ściany są wilgotne i różowe jak ścianki jelit, z tym że fosforyzują delikatnym światłem w upiornym odcieniu, które wprawdzie rozprasza ciemności, ale jednocześnie bardzo męczy oczy. Tak wygląda spodnia pod całą powierzchnią planety, od bieguna do bieguna. Potem dowiedziałem się, że ta gąbka
Alta Hannalanna jest systemem korzeniowym roślinnej maty rozciągającej się na powierzchni, jej zarodnią. I ta gigantyczna masa ożywionej materii oplata cały glob. Warstwa wierzchnia jest jej układem pokarmowym. Zbiera wilgoć z atmosfery, a wystawiając się na mdłe światło słoneczne, przeprowadza też coś w rodzaju fotosyntezy. Najwyraźniej cała ta rzecz jest jednym wielkim organizmem o rozmiarze planety, roślin-
nym odpowiednikiem morza z Megalo Kastro. Prawdziwa skorupa Alta Hannalanna leży o wiele niżej. Można ją zobaczyć podczas pomiarów sonarowych, ale nikt nigdy nie widział powodów, by próbować dotrzeć aż tak głęboko. Na Boga, cóż to było za okropne miejsce! I pomyśleć, że to Rom je odkrył – wielki cygański podróżnik, Claude Varna, pięćset lat temu. Trzeba zapisać Varnie na plus, że uznał
to za okropność niewartą dalszych badań, ale sto lat później jakiś fragment jego raportu zainteresował biologa zatrudnionego w wielkiej kompanii handlowej gaje, i wysłano tam drugą ekspedycję. I co się okazało? Tunele miały swoich mieszkańców, a właściwie zostały przez nich stworzone. Były one bowiem po prostu olbrzymimi kanałami czerwi, wygryzionymi przez te powolne, spłaszczone u góry istoty,
których ciała mają średnicę trzech obwodów człowieka w pasie, a długość wprost niewiarygodną. Powoli, cierpliwie, te istoty przegryzały sobie drogę przez podziemny świat Alta Hannalanna, zapewne od początku jej istnienia. Bo też są one bezmózgimi, niepowstrzymanymi, wyżerającymi materię maszynami. Jedzą, trawią i wreszcie wydalają gęsty śluz, który znaczy ich ślad jak rzeka, i w końcu jest wchła-niany przez ścianki korytarzy.
Są tam, w tych tunelach, jeszcze inne formy życie, stosunkowo niewielkich rozmiarów, które pasożytują na wielkich czerwiach albo na otaczającej wszystko materii roślinnej. Jedną z nich jest rodzaj insekta – istota rozmiarów psa o olbrzymim dziobie i wielkich błysz204 czących złotem oczach, zresztą niezwykle odrażająca z wyglądu. I właśnie z powodu tych istot spędziłem na Alta Hannalanna dwa
lata, które były tak straszliwą torturą. Insekty te żyją wewnątrz czerwi. Używają swych dziobów do wprowadzenia w tkankę czerwia swoich soków trawiennych, i w ten sposób drążą korytarz wewnątrz ich ciał. Karmią się nimi, a także składają tam jaja. Mimo swych olbrzymich rozmiarów czerw zostałby prawdopodobnie skonsumowany w całości przez te małe potwory przebywające w jego wnętrzu, gdyby nie wytworzył systemów obron-
nych. Kiedy czerw zdaje sobie sprawę, że nastąpiła inwazja do jego ciała – a przekazanie takiej informacji do jego małego móżdżka może zająć całe lata – wydziela substancje chemiczne, które płyną w kierunku zaatakowanej tkanki i powodują jej stwardnienie w kamienną masę. Tak wokół pasożyta formowana jest torbiel, w której zostaje on uwięziony i ostatecznie umiera z głodu. Minerał, który służy za budulec torbieli, jest połyskliwy i żółtej
barwy, gładki w dotyku, i może być pięknie wypolerowany. W handlu międzygwiezdnym jest sprzedawany jako nefryt z Alta Hannalanna, choć tak naprawdę słuszniej byłoby nazwać go bursztynem. W każdym razie osiąga naprawdę wysokie ceny. Paskudny sposób zdobywania tego nefrytu został mi objaśniony przez jednego z moich kompanów niewolników, wychudzonego, si-
wowłosego mężczyznę o imieniu Vabrikant. Pochodził z jednego ze światów Sempiternu i, jak twierdził, przebywał już na Alta Hannalanna od pięciu lat. Kiedy przyprowadzono mnie do niego po nauki, spojrzał na mnie z tak widocznym współczuciem, że zadrżałem z trwogi. Wręczył mi narzędzia: rodzaj krótkiego, zakrzywionego bułatu, dłuto i jakieś dwuzębne narzędzie z
przymocowaną sprężyną. – Dobra – powiedział. – Chodź za mną. Opuściliśmy kwakrę niewolników – owalną jamę w jednym z niżej położonych tuneli. Wkrótce korytarz zwęził się, a jego sufit znacznie obniżył, tak że musieliśmy iść dalej na zgiętych kolanach. Chociaż światła było zaledwie tyle, by nieco odróżniać kształty, Vabrikant szedł od skrzyżowania do skrzyżowania z całkowitą pewnością, znamionującą doskonałą znajomość
tuneli. Powietrze było ciężkie, jego zapach przyprawiał o mdłości, a wąskie tunele wzmagały uczucie klaustrofobii. Szliśmy tak wiele godzin. Nie miałem pojęcia, jak znajdziemy drogę powrotną. Od czasu do czasu Vabrikant przystawał i wycinał 205 ze ściany fragment tej różowej substancji, i zjadał go. Za pierwszym razem, kiedy zaoferował mi coś takiego,
odmówiłem z obrzydzeniem. Wzruszył tylko ramionami. – Jak chcesz. Ale nie dostaniesz tu nic innego do jedzenia. Spróbowałem więc z wahaniem. To było tak, jakbym jadł gąbkę. Pozostawał po niej lekki posmak pleśni, ale jednak ssanie głodu, które zaczynałem już odczuwać, minęło przynajmniej na jakiś czas. Vabrikant uśmiechnął się. – Lepiej niż umrzeć z głodu, he?
– Niewiele lepiej. – Przywykniesz. Cygan, tak? – Rom. – Znałem raz Cygankę. Była słodka. Najpiękniejsza istotka, jaką kiedykolwiek spotkałem. Czarne oczy, czarne włosy… Chciałem ją poślubić, miałem naprawdę poważne zamiary. Podążałem za nią przez sześć kolejnych światów. Bardzo mnie lubiła, ale poślubiła jednak Cygana.
– My rzadko wiążemy się z innymi – powiedziałem. – Tak też się przekonałem. Ale teraz to chyba nie ma znaczenia. Pozostanę w tym pierdolonym miejscu do końca życia. Wyprostował się, pociągnął nosem. – Chodź. Jesteśmy już prawie na miejscu. – Potrząsnął głową. – Ty biedny draniu. Trafić tu w tak młodym wieku. Musiałeś wdepnąć naprawdę w wielkie gówno, żeby skazali cię na Alta Hannalanna.
– Ja… – Nie. Nawet nie mów, co zrobiłeś. Ja też nie mówię nikomu, za co tu jestem. – Wskazał przed siebie. – Spójrz tam, cygański chłopcze. To są odchody czerwia. Mamy naszego robala. I rzeczywiście zobaczyłem strumyk bladej cieczy cieknący leniwie ku nam po podłożu korytarza. Wydaliny czerwia. Wkrótce miałem znać tę substancję aż za dobrze. Po chwili weszliśmy w strugę
aż po biodra, ślizgając się i łapiąc równowagę wraz z każdym krokiem. Vabrikant zapalił lampkę na swoim hełmie. Czerw był przed nami.Staraliśmy się iść równolegle do niego, co nie było wcale takie łatwe, bo wypełniał sobą prawie cały tunel, od ściany do ściany. Musieliśmy dosłownie przeciskać się między jego cielskiem a ścianą. Potem sufit obniżył się jeszcze bardziej i szliśmy tak skuleni, że myślałem, iż moje plecy tego nie wytrzymają. Od smrodu odchodów
niemal dostałem torsji, ale po jakimś czasie do niego przywykłem. 206 Ciało czerwia było miękkie jak masło. Zdawało mi się, że z łatwością mógłbym zanurzyć z nim rękę. Przez pół godziny Vabrikant nie odezwał się ani słowem. Potem przystanął na moment i położył dłoń na moim ramieniu. – Widzisz? Nefryt. – Gdzie?
– Tam. Ten żółty poblask. Rzeczywiście, z przodu dostrzegałem blask bijący od fragmentu skóry czerwia, który był większy niż ja. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem coś dziwnego na ciele istoty: wewnątrz tkwiło coś czarnego i twardego, a cały ten obszar świecił jak jasny płomień. To właśnie Vabrikant nazywał blaskiem nefrytu. Bez wahania przystąpił do pracy. Rozciął ciało czerwia pilnikiem, poszerzył otwór, tnąc bułatem, a potem wsadził tam ten trzeci
przyrząd jako klamrę utrzymującą rozwarcie. Torując sobie drogę sprawnymi uderzeniami, wsunął się do środka czerwia, który zupełnie nie reagował na jego działania. – Tu w środku jest pasożyt – powiedział. – Wokół niego rośnie nefryt. Właź. Sam go dotknij. – Do środka? – Właź, mówię! Wczołgałem się do galaretowatej masy, aż dotknąłem twardej
substancji, gładkiej jak szkło. To była ściana torbieli otaczającej uwięzionego pasożyta. – Czuję – powiedziałem. – Co teraz robimy? – Odcinamy. Niebezpieczne jest to, że pasożyt może wciąż żyć. Jeśli tak, będzie cholernie głodny i naprawdę w kiepskim humorze. Kie-dy oderwiemy torbiel, skoczy na nas. Ma bardzo niebezpieczny dziób. – Po czym można poznać, czy jest martwy?
– Nie można – powiedział Vabrikant. – Jeśli na nas nie skoczy, gdy oderwiemy torbiel, to jest martwy. Jeśli żyje, to mamy kłopoty. Co roku tracimy w ten sposób cholernie wielu górników. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, ale on tylko wzruszył ramionami i przystąpił do pracy. Pół godziny rył małymi dłutkami, nim udało się oderwać nefrytową torbiel od ciała czerwia. Kiedy zauważyłem, że laserowy nóż załatwiłby
to w kilka sekund, Vabrikant spojrzał na mnie z politowaniem, jakbym był niedorozwinięty. – Tak, tak, już dają nam lasery. Nadzorcom z pewnością spodobałby się ten pomysł. Poczułem się jak skończony głupek. Byliśmy wszak niewolnikami i więźniami. 207 Tym razem mieliśmy szczęście. Czerw zakończył swoją robotę.
Kiedy oderwaliśmy nefryt, zobaczyliśmy wyschnięte i puste zwłoki pasożyta. – Są takie dni, kiedy naprawdę mam nadzieję, że jeden z nich wyskoczy i zabije mnie – powiedział cicho Vabrikant. – Ale chyba tak naprawdę tego jednak nie chcę… w każdym razie nie szukam śmierci. Łap. Pomóż mi. Chwycił za czołową płytę nefrytu i uwolnił ją, wrzucając korpus
zdechłego pasożyta z powrotem do wnętrza ciała czerwia. Gdy wychodziliśmy, dostrzegłem, że zewnętrzna rana mimo pozostawionej w niej klamry, zaczyna się już zrastać. Wynieśliśmy się stamtąd w samą porę. Czerw odszedł swoją drogą. W ten właśnie sposób wydobywa się nefryt na Alta Hannalanna. Przez nie kończące się godziny pełzniesz wilgotnymi tunelami poszukując czerwia, potem podążasz wzdłuż jego olbrzymiego ciała
wypatrując blasku nefrytu, który zdradza uwięzionego pasożyta, i zaczynasz go odcinać licząc na szczęście. Godziny przerażającej monotonii, kilka minut straszliwego strachu i znów godziny monotonii. I cały czas masz w nozdrzach ten duszący, słodkawy smród. Potem jeszcze trzeba trafić z powrotem do jamy mieszkalnej. Vabrikant trafiał zawsze, ale ja nie zawsze byłem w parze z nim. Czasem wychodziłem z jakimś młodszym mężczyzną,
który znał te korytarze niewiele lepiej niż ja. Wtedy błądziliśmy. Z czasem to ja byłem już tym bardziej doświadczonym członkiem drużyny, bo nowi niewolnicy przybywali bez przerwy, i wtedy do mnie należało odnalezienie drogi. Zdarzało się więc, że błąkaliśmy się całymi dniami, nie mogąc znaleźć swojej kwatery, a do jedzenia mieliśmy tylko otaczającą nas gąbkę w ścianach tuneli.
Mniej więcej jeden czerw na trzy zawierał w sobie nefrytową torbiel. Mniej więcej jeden pasożyt na trzy był wciąż żywy, kiedy się ją odcinało. Musiałeś być w każdej chwili gotowy na odparcie jego ataku. Dlatego też pracowało się w parach: jeden ciął, drugi stał w pogotowiu z bułatem w ręku, a mimo to niewolnicy wciąż ginęli. Czasami spotykało się pasożyta wędrującego korytarzem w poszukiwaniu czerwia. To był zawsze pech. Atakowały wtedy zaciekle jak de-
mony. A nawet jeśli udało się wrócić do naszej jamy po wykonaniu normy, niewiele można było zaznać odpoczynku. Ot, trochę snu, i prawie zaraz kolejny wymarsz. To była egzystencja pozbawiona wszelkiej nadziei na odmianę losu. Nasza jama była tak ponura, tak gro208 bowy panował tam nastrój, że czasem nawet z chęcią wyruszaliśmy
w korytarze. Oczywiście rozmawialiśmy o ucieczce, o opanowaniu jakimś cudem jednej z kapsuł transmitera, którymi wysyłano towar. Ale żeby to uczynić, musielibyśmy zaatakować i rozbroić nadzorców, którzy pilnowali nas podczas pobytu w bazie. Nadzorcy też byli niewolnikami. Nikt nie pracowałby dobrowolnie w takim miejscu, niezależnie od płacy. Ale byli zarazem naszymi największymi wro-
gami. Tylko dzięki temu utrzymywali swą uprzywilejowaną pozycję. Nie widzieliśmy żadnej szansy, by włączyć ich do konspiracji. Mieli pałki i bicze neuronowe, i mogli traktować nas jak zwierzęta, i zabić nas jak zwierzęta. Zazwyczaj pałka wystarczała do utrzymania nas w ryzach, ale czasem kiedy jakiś górnik naprawdę oszalał, w użyciu był bicz neuronowy, a ktoś, kto odczuł choć raz jego uderzenie, nigdy nie zaryzykowałby
czegoś takiego ponownie. No, ja kiedyś zaryzykowałem. 3 Aby nie stracić zmysłów, nawiedzałem wtedy obsesyjnie i bez przerwy odległe miejsca i czasy. Odbywałem także skoki i po pięćdziesiąt razy na dobę. Czasem nawet wtedy, kiedy czołgałem się tunelem w kierunku czerwia. Nie powinno się wprawdzie nawiedzać, gdy grozi niebezpieczeństwo, gdyż twoja
uwaga rozprasza się wówczas na różne czasy i miejsca, i może się to skończyć śmiercią. Ale miałem to gdzieś. Może wpadałem wtedy w samobójczy nastrój, może po prostu było mi wszystko jedno… a może spodziewałem się, że jeśli będę wykonywał te skoki dostatecznie często, pewnego razu po prostu nie wrócę na Alta Hannalanna. Ale to, niestety, nie było możliwe. Zawsze się wraca.
Moja teraźniejszość była wtedy tragiczna, a przyszłość wcale nie zapowiadała się lepiej. Więc zazwyczaj odwiedzałem swoją własną przeszłość – bardzo wyrafinowane zadawałem sobie tortury… ale były takie cudowne zarazem. Nawiedzałem Nabomba Zom i widziałem siebie kochającego się z Malilini, co łamało mi serce. Ale pozostawałem niewidzialny, uno14 – Czas trzeciego wiatru
209 sząc się nad tą szczęśliwą parą, i nie odważyłem się ani razu objawić ich oczom. Pamiętałem ostrzeżenia Loiza la Vakako przed próbami wpływania na przeszłe zdarzenia, i obawiałem się zrobić to równie mocno, jak tego pragnąłem. Mówiłem sobie, że jedno moje słowo w przeddzień tego fatalnego przyjęcia u Loiza la Vakako mogło uratować życie Malilini, a mnie oszczędzić piekła Alta Hannalanna, a mi-
mo to powstrzymywałem swój język. Czy to szaleństwo? Może. Ale mój strach był większy nawet niż moje cierpienie. Nawiedzałem też Megalo Kastro i przyglądałem się samemu sobie, żebrzącemu pośród tych wszystkich uprzejmych i uśmiechniętych kurew. Widziałem też siebie walczącego o życie w tym dziwnym oceanie. Wracałem jeszcze dalej, do dni na Vietoris. Nigdy dotąd nie nawiedzałem tak dalekiej
przeszłości. Patrzyłem tam na dół, na siebie stojącego u boku ojca na zboczu Góry Salvat, a Gwiazda Romów świeciła jasno na czarnym niebie. Potem chciałem jeszcze raz zobaczyć ojca, dowiedzieć się, jak mu się wiodło po tym, jak mnie sprzedała kompania. Ale nie umiałem go odnaleźć, choć przemierzałem całe Vietoris. Znikła cała moja rodzina. Myślałem wtedy, że to wina moich niedosta-
tecznych umiejętności nawiedzania, że nie wszystko jeszcze wiem o sposobach lokalizowania konkretnych ludzi w czasie i przestrzeni. To było zresztą najłatwiejsze wytłumaczenie – że wina leży we mnie.Potem odwiedzałem obce mi dotąd światy: Duud Szabel, Kalimaka, Feniks, Clard Msat. To one były dla mnie realne, a Alta Hannalanna stawało się tylko sennym koszmarem. Byłem we wnętrzu czerwia i grzebałem w jego cielsku, a w
następnej chwili już pojawiałem się na całe godziny na Estrilidis, Iriarte, Xamur. Ale kiedy wracałem, nic się nie zmieniało – byłem wciąż w trakcie tego samego uderzenia, bułat wciąż opadał. Czasem skakałem znów niemal w tym samym momencie. Tak samo łatwo było cofnąć się o sto lat jak i o miesiąc, toteż wykonywałem coraz dalsze i dalsze skoki, sięgając bardziej i bardziej wstecz i nie dbając zupełnie o konse-
kwencje. Pewnego dnia przyzwałem moc i wysłałem się w przeszłość, nie formułując wcześniej, gdzie chcę się udać. Co za różnica? Każde miejsce było lepsze niż Alta Hannalanna. Pojawiło się znajome uczucie dezorientacji i zawroty głowy, a potem zobaczyłem nad głową błękitne niebo, białe skłębione chmury, i żółte słońce. Gdzie byłem? Małe, rozłożyste drzewa o brązowych
210 pniach i zielonych liściach; łąka z wysoką trawą, a na niej namioty. Kobiety i mężczyźni zebrani wokół wielkiego kotła. Mężczyźni byli odziani w kamizelki z aksamitu, welwetowe spodnie, długie czarne płaszcze, i połyskujące buty sięgające połowy łydki. Kobiety miały luźne atłasowe suknie o dużych dekoltach ukazujących piersi, kolorowe szale, ozdobione piórami turbany. Trzech lub czterech z mło-
dych śpiewało i uderzało rytmicznie w tamburyna. Mężczyźni przytupywali i klaskali do taktu. Wielkie, kudłate, brązowe zwierzę, uwiązane do pala, także tańczyło, skacząc komicznie we wszystkie strony na swych potężnych nogach… Od razu zrozumiałem, gdzie jestem i oszołomiła mnie ta wiedza. Gdzie, jeśli nie na utraconej Ziemi? A kim są ci ludzie, jeśli nie wędrowną grupą Cyganów? Jacy oni są piękni, pełni życia, silni!
Płynąłem przez ich obozowisko, wsłuchiwałem się, jak do siebie krzyczą w języku, który rozumiałem tylko w ogólnym zarysie, ale który z całą pewnością był antyczną wersją romskiego, i czułem taką radość i zdziwienie, że zapomniałem zupełnie o moim tragicznym położeniu, i byłem absolutnie szczęśliwy. Gdy już przekonałem się, że mogę sięgać w przeszłość tak daleko, nieraz jeszcze odwiedzałem Ziemię, starając się znaleźć moich ro-
daków. I wiele razy znajdowałem ich, ale wiele czasu upłynęło, nim znalazłem ich w takim jak tamto szczęściu. Spotykałem ich raczej kulących się w przeciekających namiotach, w strugach zimnego deszczu, odzianych w żałosne strzępki ubrań. Widywałem, jak wrzucano ich do więzień, jak wiedli żałosny żywot w zamkniętych drewnianych barakach, a między nimi przechadzali się z batami stróże prawa i
porządku. Widywałem ich w lesie, żywiących się korzonkami i liśćmi. Widywałem ich, jak maszerowali zakurzonymi drogami i oglądali się z obawą przez ramię. Patrzyłem w ich ciemne oczy, gdy spoglądali zza kolczastych drutów. Tak, po wielekroć odwiedzałem Ziemię i szukałem mych rodaków, i prawie zawsze znajdowałem ich cierpiących i głodnych. To z tych podróży dowiedziałem się, że dla Romów stara Ziemia była jak Alta
Hannalanna, że byli tam bezdomni, obcy, pogardzani i głodni, otoczeni wrogimi im gaje. Wtedy też powziąłem postanowienie, że poświęcę resztę mojego życia, by położyć kres tej odwiecznej poniewierce. Że powiodę mój lud z powrotem do domu, na Gwiazdę Romów.Ale najpierw musiałem uwolnić się z tego okropnego miejsca, w którym było uwięzione moje ciało. 211
4 Pewnego dnia przyniesiono z tuneli paskudnie poranionego Vabrikanta. Oddalił się stąd zaledwie kilka dni wcześniej z nowicjuszem, długonogim chłopcem z Darma Barma. Do tego zresztą najczęściej używano Vabrikanta – do uczenia nowicjuszy. Tym razem jednak był nieostrożny lub zbyt wolny, albo po prostu zaniedbał czegoś. Kiedy otworzył torbiel, pasożyt był żywy i czekał. Wystrzelił
w górę i rozłupał go niemal wzdłuż całego ciała jednym uderzeniem dzioba. Temu chłopcu z Darma Barma należało się uznanie. Walczył i zabił przeciwnika, a potem przyczołgał się do nas z powrotem z Vabrikantem na plecach, mimo że sam oberwał w czasie walki i krwawił. Dwóch nadzorców zeszło do nas, by zobaczyć, co się stało. Vabrikant wyglądał okropnie i znajdował się u progu śmierci. Był nie-
przytomny. Oddychał powoli i chrapliwie przez otwarte usta. Oczy też miał otwarte, ale były całkowicie szkliste. Nadzorcy przyjrzeli mu się przez chwilę, a potem wzruszyli ramionami i zaczęli zabierać się do odejścia. Powinniśmy się nad nim ulitować i pomóc mu umrzeć, ale wtedy byłem zbyt młody, by to zrozumieć. Pobiegłem za nadzorcami, krzycząc: – Hej! Macie zamiar go tu zostawić?
Jeden nawet się nie odwrócił. Drugi spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Nikt nie może odezwać się do nadzorcy, jeśli nie został zapytany. – Mówiłeś coś? – On wciąż żyje. Cierpi. Na miłość boską, nic dla niego nie zrobicie? – Co cię to obchodzi? – To jest Vabrikant. Najlepszy człowiek w tym zapomnianym
przez Boga miejscu. Nadzorca patrzył na mnie jak na szaleńca, a potem wykonał szybki ruch ręką, nakazując mi wracać, skąd przyszedłem. Nie posłuchałem go. Podszedłem tak blisko, że niemal stykaliśmy się nosami i wskazałem gniewnie na ciało Vabrikanta. – On nie musi umrzeć! Zabierzcie go do szpitala. Albo przynajmniej dajcie środek uśmierzający ból.
212 W odpowiedzi otrzymałem tylko zimne spojrzenie. – Do diabła! Nie macie żadnych ludzkich uczuć? Tam leży człowiek z flakami na wierzchu, a wy nic dla niego nie zrobicie? Nadzorca miał już w jednym ręku pałkę, a w drugim bicz neuronowy. Dostrzegłem błysk irytacji i furii w jego oczach i zrozumiałem, że jeśli zaraz się nie cofnę, uderzy mnie. Ale nie dbałem o to.
Wciąż wskazywałem to samo miejsce i krzyczałem, a kiedy to nie przyniosło efektu, chwyciłem go za ramię i szarpnąłem solidnie. Nie użył pałki. Użył bicza neuronowego. Na to nie byłem przygotowany. Nigdy zresztą nie można być przygotowanym na coś takiego. Bicz neuronowy był bronią używaną w ekstremalnych sytuacjach. Mógł zabić, i myślałem naprawdę, że mnie zabił. Nigdy w życiu nie zaznałem takiego bólu. Czułem się
tak, jakby w czaszkę wbijano mi górnicze wiertło. Głowa zatrzęsła mi się tak, jakby miała zaraz spaść z karku, serce przestało bić, a no-gi odmówiły posłuszeństwa. Upadłem, wstrząsany wciąż drgawkami i charczący, i uderzałem konwulsyjnie w gąbczaste podłoże. Kiedy wróciłem do zmysłów, wszystkie ściany wirowały mi w oczach, a sklepienie naszej sypialni gdzieś znikło. Podobnie jak setki kilometrów gąbczastej pokrywy, która nas przykrywała. Znów
widziałem otwarte niebo i na nim tańczyły żółte światła błyskawic. Dopiero po chwili wszystko stało się na tyle wyraźne, że dostrzegłem nad sobą twarz nadzorcy na tle żółtego światła lampki. Czekał na moją dalszą reakcję. Powinienem teraz oddalić się od niego najszybciej jak mogłem. Zapomnieć o Vabrikancie i odczołgać się, odpełznąć w najciemniejszy kąt kwatery. Jeśli oczywiście zostałoby mi jeszcze tyle siły, by to
uczynić. Powinienem lizać swoje rany, jeśli jeszcze pamiętałem, gdzie mam język… Bo gdybym chciał sprawiać dalsze kłopoty, nadzorca użyłby bicza po raz drugi, a ten drugi raz zabiłby mnie na pewno. Byłem młody i bardzo silny, ale mój układ nerwowy już zaabsorbował potężne wyładowanie. Jeszcze jedno uderzenie o takiej mocy, i byłoby po mnie.Każdy rozsądny człowiek by to pojął, a ja byłem rozsądny. Za-
zwyczaj… Ale rozumiałem też, że Vabrikant wkrótce umrze, jeśli czegoś nie zrobię, i że ja też prawdopodobnie nie pożyję już długo. Odwa-
żyłem się złapać nadzorcę za ramię, a to znaczyło, że jestem niebezpieczny. Niewolnicy nie mogli nawet odzywać się do nadzorców, 213 a już z pewnością nie mieli prawa ich dotykać. Przy następnej, najmniejszej nawet niesubordynacji, policzą się ze mną. Powoli stanąłem na zdrętwiałych, pozbawionych czucia nogach. Drżałem jak porażony paraliżem. Ręce
miałem tak miękkie, jakby nie było w nich ani jednej kości. Byłem tysiącletnim starcem. Nadzorca przypatrywał mi się uważnie. Jego bicz był gotowy do następnego użycia, ale był też pewien, że teraz wycofam się pokonany. Nikt, kto został raz potraktowany biczem neuronowym, nie zaryzykuje drugiego uderzenia. Tak podpowiada zdrowy rozsądek. Toteż kiedy uczyniłem kilka chwiejnych kroków w jego kierunku, uznał,
że jestem zdezorientowany i poszedłem w przeciwnym kierunku niż zamierzałem. Minęła chwila nim pojął, że w swoim szaleństwie jestem gotów na wszystko, ale wtedy było już za późno. Uniósł bicz i nacisnął go, by zadać mi śmiertelny cios, ja jednak przemknąłem zręcznie pod jego ramieniem, poruszając się znacznie szybciej niż w moim stanie wydawało się możliwe, z szybkością, która zaskoczyła nas obu. Wyrwałem mu bicz z ręki,
wykrzykując, co zaraz mu zrobię, a potem chlasnąłem go, przełączając wpierw siłę rażenia na najniższy poziom. Nie chciałem go zabić. Nie chciałem nawet pozbawić go przytomności. Chciałem tylko sprawiać mu ból, raz za razem, aż zacznie błagać, krzyczeć, skowyczeć. Pragnąłem zadać mu tortury, które stałyby się słuszną zapłatą za dwa lata mojego cierpienia. Więc chłosta-
łem go najniższą mocą. I jeszcze raz, i jeszcze… Już przy trzecim uderzeniu stracił kontrolę nad zwieraczami. Tarzał się po podłożu, jęcząc, wyjąc, rycząc i waląc w nie rękoma i nogami w przerażającym bólu. Błagał, żebym przestał, a mnie sprawiało przyjemność, że nie przestaję. Oczywiście przybiegli pozostali nadzorcy. Jedną nogą przycisnąłem tego, który leżał u mych stóp i zwróciłem się w ich kierunku.
– Cofnąć się, albo oberwie znowu! Nie zabiję go od razu, będzie cierpiał jeszcze długo! Spoglądali po sobie rozwścieczeni. Być może mało ich obchodziło, co się stanie z ich kolegą, ale żaden nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za decyzję. – Wezwijcie medbot – rozkazałem. – Niech pozszywa rany Vabrikanta. – On jest już martwy – odparł jeden z nadzorców.
– Wszystko jedno. Spróbujcie reanimacji. Zróbcie wszystko, co możecie. 214 Machnąłem biczem mierząc w ich kierunku. – No dalej! Zróbcie to! Nikt się nie poruszył. Chlasnąłem jeszcze raz tego, który leżał. – Dalej!!! – wrzasnąłem. – Do roboty!!! – Vabrikant nie żyje.
– Zróbcie to mimo wszystko! Wezwali medbot. Podniósł ciało Vabrikanta jak zabawkę, z której wysypały się trociny i oddalił się pobrzękując. Co dalej? Trzymanie nadzorcy jako zakładnika nie mogło mi wiele pomóc. Po pierwsze mógł umrzeć w każdej chwili po tym biczowaniu, a w starciu z całą resztą nie miałbym najmniejszych szans. Po drugie, mogli go poświęcić i po prostu ruszyć na mnie ze wszyst-
kich stron. Już teraz muszą się domyślać, że jeśli zaraz nie odzyskają kontroli nad sytuacją, mogą mieć do czynienie z rebelią wszystkich niewolników. Mieli bicze neuronowe, ale było ich tylko kilku, a nas wielu, bardzo wielu… Musiałem stąd wiać. – Wstawaj! – powiedziałem do mojej ofiary. – Nie mogę… – Wstawaj, bo cię zabiję!
Jakoś zdołał się podnieść. Trząsł się i bełkotał, a ja czułem bardzo realny smród jego strachu. Był więźniem szalonego Roma i mógł oczekiwać wszystkiego z jego rąk. I miał rację myśląc w ten sposób. – Wycofujemy się stąd. – Dokąd mnie zabierasz? – Po prostu ruszaj. Krok za krokiem, powoli. Bicz jest wycelowany w twój kark. Zrób coś nie tak, a porażę cię z taką mocą, że już
nigdy nie przypomnisz sobie, co trzeba wyjąć z gaci, gdy chcesz się odlać. Wchodzimy w tunele. – Proszę… – Ruszaj! – Boję się. Nienawidzę tamtego miejsca. Co chcesz ze mną zrobić? Pociągnąłem go do jednego ze wschodnich tuneli, wciąż trzymając go między sobą a pozostałymi nadzorcami. Szli kawałek za nami, ale nie mieli rozkazów, jak
postępować w takiej sytuacji, więc po chwili się wycofali. Dziesięć minut później dotarliśmy do miejsca, gdzie krzyżowało się siedem czy osiem korytarzy. Spędziłem na ryciu tutaj dwa lata i miałem całkiem niezłe pojecie, jak się dalej poruszać. Nadzorcy tego nie wiedzieli. Chwyciłem mojego trzęsącego się, śmierdzącego gównem zakładnika, i pchnąłem go z całej siły 215
w kierunku, z którego przyszliśmy. Potoczył się jak głaz po zboczu góry. Ja zaś odwróciłem się na pięcie i zniknąłem w ciemnym labiryncie. Polowali na mnie jeszcze przez wiele dni. Ale tylko raz byli naprawdę blisko. Właśnie prześlizgiwałem się wzdłuż boku dość tłustego czerwia, kiedy usłyszałem odgłosy pościgu z obu krańców tunelu. Fosforyzujący otwór był akurat tuż przede mną, toteż dopa-
dłem go błyskawicznie. Gołymi rękami utorowałem sobie drogę do wnętrza czerwia i dotarłem do błyszczącej torbieli. Była świeża. Widziałem przez jej przezroczystą ściankę rozwścieczonego pasożyta, patrzącego prosto na mnie. Prześliznąłem się pod nefrytem, a śmiercionośny dziób był zaledwie na odległość palca od mojego brzucha. Na szczęście przedzielała nas nefrytowa ścianka. Skuliłem się i targany mdłościami, niemal
dusząc się, siedziałem tam przez całą wieczność. Ta ucieczka do wnętrza czerwia była prawdziwym szaleństwem. Mnie samemu groziło wszak otoczenie nefrytową błoną i strawienie. Dlatego też nie odważyłem się pozostać tam zbyt długo. Gdy już nie mogłem wytrzymać, wynurzyłem się znów w tunelu. Nie dostrzegłem ani śladu nadzorców. Jeszcze przez wiele dni błąkałem się po tym przeklętym labiryn-
cie korytarzy, aż wreszcie cudem jakimś natrafiłem na odnogę wiodącą ku powierzchni, a kiedy wreszcie wychyliłem się pośród znajomego roślinnego dywanu, należało już tylko odnaleźć punkt transmisji, z którego odprawiano ładunek nefrytu. Perswazja przy użyciu bicza neuronowego zapewniła mi wysyłkę zamiast kolejnej partii towaru. To byłą szaleńcza ucieczka od początku do końca, ale gdybym zachowywał się rozważnie i
trzeźwo, prawdopodobnie dotąd przebywałbym w tunelach Alta Hannalanna. Albo od dawna byłbym już trupem. 5 Gdy wylądowaliśmy z Chorianem na Galgali, nie oczekiwały na nas wiwatujące tłumy. Obyło się też bez pokazów sztucznych ogni. Ale z całą pewnością moje przybycie znalazło się w centrum uwagi. Oto zaszła sytuacja, która nie
miała precedensu przez całe 216 tysiąclecia naszej historii: były król Romów przybywał z odwiedzinami do swej stolicy. Czy ktokolwiek słyszał kiedyś o czymś takim jak były król Romów? I w dodatku królewski syn, niebezpieczny i złowrogi, zasiadał teraz na tronie. To też była nowość – dziedziczność tronu. Stąpaliśmy po nieznanym gruncie i wszyscy zastanawia-
li się, co z tego wyniknie. Co zrobię ja, i co zrobi Szandor. Z Xamur na Galgalę przybyliśmy statkiem „Klejnot Imperium”. Był jedną z nowocześniejszych jednostek klasy Supernowa. Moim zdaniem „Klejnot Imperium” to głupia nazwa dla statku kosmicznego, jest jakaś taka płaska, jednoznaczna. To samo zresztą myślę o nazwie Supernowa. W moich czasach statki kosmiczne nosiły imiona ludzi – Mara Kalugra, Claude Varna,
Cristoforo Colombo – i nie nadawaliśmy dodatkowo nazw poszczególnym modelom, żadne tam komety, supernowe czy czarne dziury. Ale jedno muszę przyznać tym nowoczesnym statkom – są eleganckie. Minęła co najmniej dekada, odkąd postawiłem nogę na pokładzie statku kosmicznego, i chociaż w tym czasie wiele podróżowałem po całej Galaktyce, korzystałem jednak z transmitera. Może
ten luksus na nowych typach statków to po prostu znak dekadencji naszych czasów. „Klejnot Imperium” był jak najwyższej klasy latający hotel: ogromny, wykwintny, wypolerowane różowe marmury, wielkie i fantastycznie drogie statuetki z nefrytu Alta Hannalanna spo-glądające na ciebie z milionów nisz w ścianach, oświetlenie plazmowe, które zmieniało barwę w zależności od twojego nastroju, sześć pokładów pasażerskich z wielkimi salami biesiadnymi o stałej gra-
witacji, i tak dalej, i tak dalej. Kapitanem był bardzo miły, młody gajo o imieniu Therione, z pochodzenia Feniksjanin, a więc prawdopodobnie jakiś protegowany Sunteila. Oczywiście na posiłki zostałem zaproszony do kapitańskiego stołu. Siadał też z nami pilot, stary i tłusty Rom Czurari z Zimbalou, o imieniu Petsza le Stevo, chociaż widziałem wyraźnie, że kapitan nie jest z tego zadowolony. Jednak w obecności by-
łego króla Romów nie mógł zbytnio strofować swojego pilota, a Petsza le Stevo miał maniery wyniesione ze starej szkoły – mlaskał, czkał i siorbał, a kiedy czasem zdarzało mu się beknąć głośno albo puścić bąka, widziałem jak Therione cały się wzdryga. On sam za to był absolutnie nieskazitelny. Zaróżowiona skóra świeciła czystością, dokładnie i równo przycięte paznokcie, i małe równie starannie utrzymane wąsiki.
Naprzeciwko zaś siedział Petsza le Stevo i z każdym donośnym beknięciem uśmiechał się do mnie 217 i mrugał, jakby mówił: dobrze mi tym razem wyszło, prawda Jakubie? W porównaniu z nim ja sam miałem nienaganne maniery. Trochę mnie to nawet dziwiło, że taki prostak jest pilotem eleganckiego statku klasy Supernowa, ale w sztuce pilotażu nie miał sobie rów-
nych. Mogłem się o tym przekonać osobiście podczas ceremonialnych odwiedzin w sali skoków. I kompletnie się w nim zagubiłem. Wszystko lśniące, metal i kafelki, jak nie przymierzając w kiblu. Poza tym pusto, jakieś małe dysze tutaj, jakieś świecące metalowe płytki tam… Musicie zrozumieć, że dla mnie pomieszczenie skoków nie jest czymś nieznanym. Spędziłem za drążkami pięćdziesiąt, a może
i sześćdziesiąt lat. Ale tutaj, w tym pomieszczeniu, nie widziałem żadnego ładu ani sensu. Gdzie były gwiezdne ekrany? Gdzie matryce? Gdzie, na dwugłową Melalo, same stery podprzestrzenne? Petsza le Stevo promieniał jak dumny ojciec, podczas gdy ja rozglądałem się wokół w kompletnym zdumieniu. – I to jest sala skoków? – zapytałem wreszcie. – Nowego typu. Całkowicie nowego.
Podoba ci się? – Okropne. Nic z tego nie rozumiem. Jego twarz wykrzywił grymas uśmiechu. – To bardzo proste. Nawet gajo mógłby tu dokonać skoku. Oczywiście my robimy to lepiej. Oni zawsze strasznie się wysilają i pocą, a dla nas to równie łatwe, jak wysranie się. Chcesz zobaczyć? – Jak srasz??? – Jak dokonuję skoku, królu. – Przecież już skakaliśmy.
– Nie ma sprawy. Skoczymy jeszcze raz. Roześmiał się głośno i skoczył na środek sali. Uniósł swe wielkie łapska jak Mojżesz przekazujący Dziesięcioro Przykazań, i na czubkach jego palców zaczęły tańczyć błękitne ogniki. Wykonał nieokreślony gest dłonią, a ja zobaczyłem gwiazdy pojawiające się w połowie wysokości pokoju, jakby właśnie zmaterializował się przed nim ekran gwiezdny. Ale tam nie było ekranu,
ani w ogóle nic materialnego, tylko błyskające światełka na tle błękitnej poświaty. Wyprostował wskazujący palec lewej ręki. – Teraz – powiedział. – Czujesz? Czułem. Było to jak ciągnięcie niewidzialnej nici, jak wślizgiwanie się w sekretny kanał czasu i przestrzeni. Właśnie splatał matrycę. Tego uczucia nie można pomylić z żadnym innym. Jest jedyne w swoim rodzaju.
218 – Już nie lecimy na Galgalę – oznajmił wesoło Pestcha le Stevo – lecz na Iriarte. Widzisz, jakie to proste. Jeszcze raz podniósł obie ręce i przywołał błękitną poświatę. Poruszył prawym kciukiem. – Teraz Sidri Arak! Żaden problem. Tak po prostu. Spróbuj sam. Stań tutaj, na tych metalowych tarczach…
Usłyszeliśmy dzwonek. Na ekranie komunikacyjnym pojawiła się twarz Theriona. Malowała się na niej wściekłość. Także głos był zduszony, gdy pytał, co się do cholery dzieje? Petsza le Stevo zapewnił go, że nie ma powodu do obaw. – Korekta kursu, to wszystko. – Jednocześnie gwałtownymi ruchami ręki dawał mi do zrozumienia, żebym nie wchodził w pole widzenia komunikatora. – To rutynowe działanie, szefie. Poruszamy
się po trójkącie. Myślałem, że twarz Theriona zaraz eksploduje. – Trójkącie? Jakim trójkącie? Co ty, kurwa, bełkoczesz? – Pięć sekund, szefie. Wszystko jest w najlepszym porządku. Petsza le Stevo ponownie skrzywił się w uśmiechu i jeszcze raz uniósł ręce. Błękitna poświata, splecenie wątków matrycy… i znów podążaliśmy na Galgalę. Therione chciał jeszcze coś powiedzieć,
ale Petsza le Stevo wcisnął jakiś przycisk, którego nawet nie dostrzegłem dotąd. Głos kapitana ucichł, a ekran komunikatora znów był czarny. Pilot odwrócił się znów do mnie. – Widziałeś? I co? Możesz skakać jak chcesz i mówisz, że ci się to nie podoba? Nawet gajo mógłby to zrobić… prawdopodobnie. Łatwiej niż dotąd w każdym razie. Chociaż dla gajo to nigdy nie będzie zbyt łatwe.
Oczywiście gaje potrafili pilotować statki. To oni je w końcu wynaleźli. Nie zbudowaliby przecież czegoś, czego nie potrafiliby używać. Ale wprowadzenie statku w podprzestrzeń sprawiało im ogromną trudność. Potrzebowali pięćdziesięciu różnych komputerów, a nawet wtedy co najmniej w pięćdziesięciu procentach wypadków nie udawało się stworzyć matrycy, i musieli zaczynać całą pracę od nowa. Na dodatek ci, co
potrafili kontrolować stery podprzestrzenne, stanowili wśród nich niezwykłą rzadkość, może jeden na milion to umiał. I szybko też się wypalali. Trzy skoki, pięć, dziesięć i byli skończeni na zawsze, a po przeżyciu szoku wypalenia energii, za żadne skarby nie zbliżali się nawet do sali skoków. My nie mieliśmy takich trudności. Ci z nas, którzy mieli ten dar, a był to mniej więcej jeden na dziesięciu, po prostu stawali za ste-
219 rami i chwytali je mocno, a potem już czuli bardzo wyraźnie przepływającą przez nich moc, łączyli się w jedność ze statkiem, i pchali go we właściwy kanał podprzestrzenny. Mówiłem wam przecież, że robiłem to przez pięćdziesiąt, a może nawet sześćdziesiąt lat, i nigdy nie ogarnęło mnie z tego powodu znużenie. Ta moc jest w naszej krwi, to znaczy mam tu na myśli nas
układ nerwowy i nasz mózg. Jesteśmy inni, ale oczywiście inne też jest nasze pochodzenie. I dlatego po pierwszych latach lotów podprzestrzennych gaje zaprzestali prób prowadzenia statków kosmicznych i zostawili to nam. Zrozumieli, że my mamy dar, coś, co jest w naszych genach, jak chociażby naturalne wyczucie rytmu. I mieli rację. Choć oczywiście nie znali prawdziwej przyczyny tego, iż mamy zdolności, których oni
nie mają. O, gdyby tylko wiedzieli! Gdyby tylko znali miejsce naszego prawdziwego pochodzenia! Gdyby wiedzieli o Gwieździe Romów! Tak wielu rzeczy o nas nie wiedzą. Nawet nasze zdolności nawiedzania zdołaliśmy przed nimi ukryć. Niemniej zastanowiły mnie te zmiany w technologii pilotażu statków. Jeśli gaje zaprojektują nowe systemy, które umożliwią im sa-
modzielne pilotowanie, z pewnością będzie to miało konsekwencje dla sytuacji Romów. Jeśli nie od razu, to na pewno za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat… To było coś, czemu król Romów powinien poświęcić uwagę. Ale teraz królem Romów był Szandor, a jedyne, czemu Szandor poświęcał uwagę był on sam. I kiedy tak stałem bez słowa, rozglądając się po tej nowej sali
skoków, ciszę przerwał Petsza le Stevo: – Może nie powinienem wracać na właściwy kurs, he, królu? Może polećmy lepiej na Iriarte? Albo na Sidri Akrak? – Co masz na myśli? – Jedziesz na Galgalę, a tam mogą cię spotkać wielkie kłopoty – powiedział ponuro. – Nie znoszę się wtrącać w takie sprawy, to nie mój interes, ale nie podoba mi się to, co dzieje się ostatnimi czasy, a ty jedziesz na Galgalę… prosto w łapy Szandora.
A więc nawet on wiedział. I nawet on zastanawiał się, co będzie dalej. I martwił się o mój los. Ja wiedziałem, co się wydarzy i wcale mnie to nie martwiło. To raczej to, co się wydarzy po tym, co musi się wydarzyć, było niewiadome. Ale mogłem tylko cierpliwie poczekać i sam się przekonać, tak jak każdy na moim miejscu. 220 6
Dobrze było znów zobaczyć Galgalę, cały ten cudowny blask złota, tę pulsującą żółtą barwę. Biorąc pod uwagę naszą odwieczną miłość do żółtego kruszcu, nie może chyba nikogo dziwić, że gdy ruszyliśmy na podbój przestrzeni kosmicznej, na naszą stolicę wybraliśmy właśnie Galgalę. Złoto nie ma teraz żadnej wartości, ale błyszczy tak samo pięknie jak kiedyś, gdy całe narody toczyły o nie wojny. Tak więc główna siedziba
króla Romów leżała na Galgali, pośrodku wyżyny Aureusa a do jej wzniesienia użyto takiej ilości złota, że udławiłaby się nim cała armia papieży renesansu. Złote ściany, złote sztandary, złoty pył w chmurach i powietrze mieniące się złotym blaskiem, który nadawał całemu temu światu wrażenie bogactwa i ciepła. Sądziłem, że już pierwsza reakcja Szandora na moje wylądowa-
nie na Galgali da mi mniej więcej pojęcie, jak sprawy stoją, ale Szandor nie zrobił nic. Podróżowałem z paszportem dyplomatycznym i nawet spodziewałem się, że wydane zostały już dyspozycje, by zakwestionować jego ważność. Wiedział przecież doskonale, że do niego jadę, wiedziała o tym prawdopodobnie cała Galaktyka. Ale nie, zostałem potraktowany po przybyciu zgodnie z wymogami protokołu. Na Xamur urzędnicy imigracyjni trochę się w tym pogubili, jako że
protokół nic nie wspominał o byłym cygańskim królu, ale teraz, gdy poszło już po Galaktyce, że znowu jestem w obiegu, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Przeprowadzono mnie natychmiast przez posterunki celne, trzy limuzyny czekały, by zabrać mnie wraz z ewentualną świtą, zarezerwowano mi apartament w hotelu Galgala. Nie królewski apartament wprawdzie, bo w hotelu Galgala nie ma takowego. Ostatecznie, kiedy król
Romów jest na tej planecie, mieszka w swoim własnym pałacu. Niemniej apartament był zadowalający. Nie potrzebowałem oczywiście trzech limuzyn, bo moją świtę stanowił wyłącznie Chorian, ale jednak przyjąłem je. Spędziłem też tydzień w hotelu, umilając sobie czas ciepłymi kąpielami, masażami, wykwintnymi ucztami. Cała służba pochlebiała mi na każdym kroku i kłaniała się w pas, i w ogóle patrzyli na mnie jak na
jakiegoś świętego. Mało kto w ogóle odważył się do mnie odezwać, a jeśli już, to tonem najwyższego szacunku. Nawet anonsowano moje wejścia i wyjścia z poszczególnych pomieszczeń, co już było jednym 221 wielkim gównem. Taka uniżoność wobec króla Romów? Co oni sobie wszyscy wyobrażali? Że jestem jakimś lordem gajo, który potrzebuje takiej pompy?
Czekałem w dalszym ciągu na jakąś wiadomość od Szandora, chociażby, że dostrzegł moje przybycie, ale on milczał. Gnojek. Żaden arystokrata nie złożył mi oficjalnej wizyty, chociaż tego oczekiwałem. W końcu większość z nich to ja obsypałem zaszczytami, a jednak żaden się nie zjawił. Najwyraźniej Szandor mocno trzymał ich w garści. Mimo wszystko nie zazdrościłem im sytuacji, w jakiej się znaleźli: wybierać między
lojalnością dla obecnego króla i dla byłego króla. Zwłaszcza jeśli obecny król nie miał dobrej re-putacji. Sam na ich miejscu nie wiedziałbym, jak się zachować. Ale nie byłem na ich miejscu. Byłem na własnym miejscu i nadszedł czas, aby przyspieszyć nieco bieg wydarzeń. Gdy minął pierwszy tydzień, wezwałem Choriana i rozkazałem mu, aby tu został i czekał na mój powrót. Zakazałem mu stanowczo opuszczania hotelu, który to rozkaz przyjął ze zrozumiałą
niechęcią. Zapakowałem się do jednej z tych limuzyn i kazałem wieźć na Wyżynę Aureusa, do królewskiego pałacu. Ostatni odcinek drogi, po złotych schodach, przebyłem już na piechotę. Miałem zamiar odwiedzić Szandora w jego własnych pieleszach i kazać mu natychmiast zabrać tyłek z mojego tronu. Oczywiście nie spodziewałem się pozytywnej reakcji z jego stro-
ny. Sądziłem raczej, że po krótkim wahaniu każe mnie pochwycić i wtrącić do jednego ze swych lochów. Stary, dobry Szandor – tak łatwo przewidzieć jego ruchy. 7 Stałem na stopniach pałacu królewskiego na Galgali, w pełnym blasku jej słońca. Jego promienie odbijały się od złotych liści, złotych łańcuchów i złotych płyt, i biły we mnie jak wielki rozgrza-
ny młot. Miałem już zasłonić oczy rękami, by nie oślepnąć od tego porażającego blasku, ale jednak nie uczyniłem tego. Stanąłem dumnie wyprostowany i przeciwstawiłem temu światłu własną aurę. Nie mogłem przecież stanąć u wrót królewskiego pałacu i cofać się przed 222 jego blaskiem, kiedy celem mojej wizyty było zwalenie króla z jego tronu.Na schodach oprócz mnie stali też uzbrojeni strażnicy w ekstra-
waganckich mundurach przeplatanych złotymi nićmi. O mało nie roześmiałem się na ten widok. Strażnicy! Przed siedzibą króla Romów! Od kiedy to król Romów musi ukrywać się za strażnikami? Bóg wie, że nie tak to było za mojego panowania. Ale teraz królem był Szandor, a Szandor rządził w odmienny sposób. Strażnicy ruszyli w moją stronę. Starali się wyglądać groźnie i arogancko, ale widziałem, jak się pocą
ze strachu. Dobrze wiedzieli, kim jestem, i to budziło ich przerażenie. Tak, przerażałem ich. – Podaj kim jesteś? – spytał pierwszy z nich. Miał płaską twarz i lekko ukośne oczy. – Wiesz bardzo dobrze, kim jestem – odparłem. – Nikt nie może wejść, jeśli się nie wylegitymuje. – Moja twarz wystarczy za legitymację. Za to jego twarz wyraźnie pozieleniała.
Wyglądał tak, jakby nagle poczuł się bardzo niedobrze. Zbliżyłem się, niemal dotykając swoim nosem jego nosa. – No, przyjrzyj się tym oczom, a teraz tym wąsom. Obaj strażnicy wymienili zakłopotane spojrzenia. Drugi, wyższy i o smagłej cerze – klasyczna twarz Roma, mógłby być jednym z moich wnuków, albo raczej prawnuków – postąpił krok naprzód i po-
wiedział uniżenie: – Panie, reguły wymagają… – Pieprzę reguły. Chcę się widzieć z Szandorem. – Ale są pewne formalności… – Dla mnie? Powinieneś już klęczeć i całować moje buty, a ty mi tu bełkoczesz o formalnościach? Strażnik westchnął. – Zapisz. Jego Były Majestat Jakub… – Jego Ekscelencja i Świątobliwość –
dodałem. – Jego Ekscelencja i Świątobliwość, Jego Były Majestat Jakub…eee… domaga się audiencji u króla Szandora, czy tak właśnie? – Domaga się audiencji u Szandora, tak właśnie. – Zapisz. Domaga się audiencji u króla Szandora w pałacu królewskim na Galgarze, czternastego dnia beryllium trzy tysiące sto sześćdziesiątego drugiego roku…
I tak czynił zadość swoim cennym formalnościom. Prawie nie zwracałem na to uwagi. Duchem byłem o całe miliony parseków stąd. 223 Skakałem wspomnieniami ze świata na świat, wspominałem minioną chwałę, układałem nowe plany. Takie już mam złe przyzwyczajenie. I za stary już chyba jestem, żeby zmieniać przyzwyczajenia, chyba nawet tego nie chcę. Ale już po chwili znów zebrałem myśli… i w sa-mą porę. Kiedy zacząłem się wsłuchiwać w słowa
strażników, odkryłem, że właśnie rozmawiają przez interkom z jakimś urzędasem w budynku, i ustalają z nim termin mojej audiencji, odległy, bagatela, o jakieś trzy tygodnie. Ale ja nie prosiłem o audiencje. Sięgnąłem ręką i zerwałem połączenie. – Powiedzcie Szandorowi, że Jakub spotka się z nim teraz! – Ale… Ja już ruszyłem przed siebie. Żeby mnie zatrzymać, musieliby
użyć siły. Przez moment chyba to rozważali, ale jednak się nie odważyli. Po prostu ci dwaj, którzy rozmawiali ze mną na początku, zaczęli iść u mego boku. Wyglądało to tak, jakby naraz wyrosły mi barwne skrzydła. Kilku innych poleciało naprzód, żeby zanieść wieści, iż dzieje się coś niezwykłego. Wszedłem więc po schodach. Minąłem królewski sztandar, magnetyczne kontenery zawierające złoty pył, z którego formowano obłoki
nad zamkiem, emblematy wszystkich światów odkrytych przez Romów, resztki dawnych insygniów władzy królewskiej i pamiątek, które tak dobrze pamiętałem z tych pięćdziesięciu lat, które sam spędziłem w tej rezydencji jako Król Wszystkich Cyganów… i byłem w środku. A w środku ten budynek nie wygląda wcale jak królewski pałac. I zresztą tak to było zamierzone. Z zewnątrz, owszem, jest dostojny
dzięki złotemu pokryciu, ale w środku jest raczej skromny. Celowo. Chcieliśmy uhonorować nasze skromne początki po opuszczeniu Gwiazdy Romów, kiedy to przemierzaliśmy Ziemię taborami, w konnych wozach, i trudniliśmy się ostrzeniem noży, przepowiadaniem przyszłości i drobnymi kradzieżami. Dlatego też wnętrze pałacu sprawiało wrażenie nie wykończonego. Król musi mieć w sobie chociaż trochę
dostojeństwa, ale pałac naprawdę niewiele różnił się od starych taborów. Pozostawiliśmy przepych koledze po fachu naszego króla, Imperatorowi w jego dostojnym pałacu w Stolicy, jak gaje nazywają świat będący sercem Imperium. Oni potrzebują takich rzeczy. To wzmacnia ich poczucie ważności. Siedziba naszego króla nie musi kłuć w oczy luksusami. Jest dostojna dzięki samej funkcji, jaką sprawuje. Ściany naszej sali tronowej, nazwijmy ją
tak choć na to nie zasługuje, ozdobione są wyłącznie czarnymi gobelinami, a oświetlają ją starożytne lampy naftowe. 224 Szandor siedział w tej właśnie mrocznej komnacie. Kiedy stanąłem w drzwiach, skierował na mnie zdumione spojrzenie. Myślę że była tam też gdzieś jedna z jego kobiet gajo, ale znikła natychmiast. Czułem jednak jej zapach.
Niemal nie poznałem mojego syna. Dopiero co musiał przejść operację odmładzającą, bo wyglądał na nie więcej niż trzydzieści, góra czterdzieści lat. Gładka, oliwkowa skóra, czarne włosy, nawet nos był przerabiany. Ale pod tymi wszystkimi poprawkami, które wymyśliła jego próżność, wciąż dostrzegałem jasno błyszczące oczy, szerokie kości policzkowe, pełne wargi. Rysy Roma. Takie jak moje własne. Jak mojego ojca. Niemożliwe
do zatarcia. Tyrania genów. – Co ty tu, do wszystkich diabłów, robisz? – warknął. Potem potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Ale ciebie tutaj nie ma, prawda? Jesteś tylko jego doppelgangerem? Szandor to dziki, groźny człowiek, bardzo niebezpieczny. Miał na rękach wiele niewinnej krwi. Jego właśni ludzie nazywali Rzeźnikiem z Dżebel Abdullah. Zasłużył na to miano podczas okropieństw
tamtejszej rewolucji. Ale teraz był też zdenerwowany. Widziałem to, zdradzały go nerwowe ruchy. W tej kwestii bardzo się różnił tak ode mnie, jak i od moich pozostałych synów. My umieliśmy zachować spokój, przynajmniej na zewnątrz. Z Szandorem już od samego początku było coś nie tak pod tym względem. – Nie doppelgangerem – odparłem. – Jestem realny. Oryginalny. Pomyślałem sobie, że złożę ci
wizytkę. – Nie próbuj ze mną swoich gierek. Znamy się zbyt długo. Co daje ci prawo tak się tu bezczelnie pakować? – Prawo? Czyżbym miał błagać o pozwolenie, by spotkać się z własnym synem? – Z królem – powiedział. Spojrzałem na niego z pogardą. – Ty łotrze! Smarkaczu! Ty się uważasz za króla? Chyba wiesz,
kto tu jest królem! Myślałem, że oczy wyjdą mu z orbit. Zapewne nikt tak do niego nie przemawiał od jakichś dziewięćdziesięciu lat. Twarz mu się wykrzywiła. Splótł nerwowo palce. Próbował poruszać wargami, ale wydobył z siebie tylko jakieś żałosne chrypienie. Wolałbym, żeby to strach zatamował mu głos; pewnie w jakimś stopniu był to strach, ale przede wszystkim chyba wściekłość.
Chwilę zajęło mu odzyskanie kontroli nad sobą, ale nawet wtedy zdołał wydusić z siebie tylko krótkie warknięcie. 15 – Czas trzeciego wiatru 225 – Abdykowałeś! – I uwierzyłeś w to? – Rzucałeś się jak wściekły, opowiadając wszystkim na pięćdziesięciu światach, że masz już dosyć
bycia królem. Potem zniknąłeś, i nikt nie oglądał cię przez całe lata. Ukryłeś się na jakiejś zapo-mnianej przez Boga planecie poza Imperium. Miałeś gdzieś swoje obowiązki. Pozwoliłeś swojemu ukochanemu ludowi, by sam się rządził, ignorując… – Szandor! – Nie przerywaj! – Co? Za kogo ty się uważasz? – Niemal wybuchnąłem nie kon-
trolowaną wściekłością. – Mówisz mi, żebym się zamknął? Mnie? Ty żmijo! Ty żałosny gówniarzu! Jego twarz była biała jak kreda. – Nie zniosę dłużej tych obelg. Jestem twoim legalnie namaszczonym królem… – Moim królem? Moim królem! – powtórzyłem z patosem. Teraz rzeczywiście byłem wściekły. Miałem ochotę go udusić. Zobaczył to najwyraźniej w moich oczach, i
chyba naprawdę się wystraszył, a jeśli tak, to bał się pierwszy raz w życiu. Spojrzałem w przeszłość, w czasy, które zdawały mi się odległe o całe eony, i zobaczyłem go przy piersi matki. To była moja słodka i miła Esmeralda, pierwsza z moich żon. Trzymała maleńkiego, czerwonego i śliniącego się Szandora, pierwszego ze wszystkich moich synów, a on ugryzł ją w pierś… naprawdę zatopił w niej zęby.
Król? On? Właściwie należało sprać mu tyłek. – Abdykacja była warunkowa – oznajmiłem. – I właśnie ją unieważniam. – Warunkowa? Co było niby tym warunkiem? – Moja wola. Dobrowolnie oddałem władzę, i moja wola zadecyduje o ponownym jej przyjęciu. Tron nigdy się nie zwolnił. Ta rzekoma elekcja, która posadziła cię na tronie, była nielegalna.
– Oszalałeś. – Ktoś musi zmyć ci głowę – powiedziałem stanowczo. Powinniście zdawać sobie sprawę, że ten Szandor, na którego teraz pokrzykiwałem, nie był bynajmniej dzieckiem. Sądzę, że mógł mieć wtedy około stu lat, co kiedyś było uważane za niewiarygodnie starczy wiek. Nawet teraz nie jest to już młodość, chociaż obecnie łatwość, z jaką przeprowadza się operacje plastyczne, zmieniła zna-
czenie słowa „młodość”. Ale dla mnie Szandor zawsze pozostanie 226 gówniarzem, smarkaczem i bezwartościowym, zdradzieckim dzikusem, chociaż przykro tak myśleć o swoim pierworodnym synu. Wygłosiłem mu krótki wykład na temat praw i zwyczajów, władzy królewskiej i synowskich obowiązków. Słuchał tego nagłego potoku słów z otwartymi ustami i na moment przestał mi przerywać.
Na początku był przerażony i wściekły, potem zakłopotany i wściekły, potem rozdrażniony i wściekły, aż wreszcie jego wściekłość ulotniła się, na jego twarzy zagościł przebiegły uśmiech. Mogłem odczytać każde z miotających nim uczuć – świeciły jasno jak latarnia morska. Szandor był niebezpieczny, ale brakowało mu polotu. On tylko sądził, że jest cwany. Teraz, kiedy wszyscy żyją tak długo, łatwo się przekonać, że niektóre opinie
były fałszywe. Fakt, że ktoś żyje długo, nie czyni go bynajmniej mędrcem. Człowiek gromadzi doświadczenie i wiedzę tylko do pewnego stopnia, potem osiąga swoją naturalną granicę, a w końcu często nawet się cofa. (Do mnie nie odnosi się ta reguła, ale ja zawsze jestem wyjątkiem. Czy to zabrzmiało, jakbym sobie żartował? To dobrze, bo włanie żartowałem. Ale nie próbujcie mnie oszukiwać myląc, że je-
stem już zgrzybiałym starcem. Bo jeszcze się zdziwicie.) Kiedy wreszcie na chwilę przerwałem, by zaczerpnąć tchu, zapytał: Skończyłe? Mniej więcej. Zwołam sesję krisatorów. Ciebie odwołają, a mnie przywrócą na tron. Chciałem po prostu być uprzejmy i zawiadomić cię z wyprzedzeniem. Nie zareagował. Nawet nie wydawał się zirytowany, a więc jed-
nak potrafił czasem okazać przebiegłoć. Nie masz już nic do powiedzenia? zapytałem. Mam i to mnóstwo. Proszę, mów zezwoliłem. Siedział tam i patrzył na mnie, a ja widziałem swoją własną twarz, patrzącą prosto na mnie, tylko bardziej okrutną i pozbawioną wszelkiej radoci, ale poza tym odbijającą wnętrze również mojej duszy. Po dłuższym milczeniu wreszcie
przemówił. Bardzo cicho, ale paskudnym, zawierającym ledwie skrywaną grobę tonem: Jeste starym, oszalałym głupcem, i słuchanie dalszych twoich kretyńskich wynurzeń naprawdę już mnie męczy, a ostrzegam, że jeli naprawdę mnie zmęczysz, może stać się co takiego, czego będziesz bardzo żałował. Może nawet ja będę tego żałował, a teraz zabieraj stąd swój tyłek, albo każę cię wyrzucić.
227 Czy ty to mówisz do mnie? Mówię to do ciebie. Gdybym nie sądził, że oszalałe, kazałbym cię zamknąć. Może nawet zrobiłbym ci prawdziwe pranie mózgu, żeby cię unieszkodliwić. Ale ty jeste już nieszkodliwy. Szandorze, wiesz kim jestem? Tak. Wiem, kim jeste, a raczej kim byłe bardzo dawno temu. I bardzo mi cię żal, a teraz wyno się.
Won, starcze. Won! Wziąłem głęboki oddech, bo nadszedł czas właciwego działania. Rzeczy bowiem zaczęły się posuwać w niewłaciwym kierunku. Wcale nie zależało mi na tym, żeby opucić pałac Szandora, wyczołgując się jak zbity pies, a gdyby wyrzucono mnie siłą jak jakiego namolnego handlarza, mój prestiż bardzo by ucierpiał. Nie o to mi chodziło. Kipiąc gniewem postąpiłem więc kilka zdecydowanych
kroków do przodu. Ty winio! Ty mierdzielu! Ty kreaturo obrażająca Boga samym swym istnieniem! Był zakłopotany. Zupełnie nie wiedział jak daleko mogę się posunąć. Precz! krzyknął. Potrzebujesz lekcji. Ostrzegam Potrzebujesz dyscypliny. Tak, tego
włanie ci brakuje. Uniosłem rękę błyskawicznym ruchem i z całej siły chlasnąłem go w twarz. Na jego policzku pozostał wyrany lad. Patrzył na mnie absolutnie zdumiony. Wręcz oszołomiony. Nie wierzę. Podnieć rękę na boskiego pomazańca Uwierz! Walnąłem go po raz drugi. Tym razem jego dolna warga zaczęła obficie krwawić.
Straż!!! wrzasnął. W komnacie zawyła syrena. Tylko Szandor mógł tu umiecić systemy alarmowe. Tylko on we własnym pałacu mógł się czuć na tyle niepewnie, by kryć się za tymi elektronicznymi bzdurami. Straże! Straże!!! Wpadli biegiem, ale w drzwiach zatrzymali się ciężko dysząc. Patrzyli na nas z zakłopotaniem. Szandor machał dziko rękoma. Zachowy-
wał się, jakby wpadł w obłęd. Nagle okazało się, że znów ma szeć lat, a ojciec skarcił go stosownie do jego wieku. Tego nie mógł znieć. Brać go! Zamknąć! Zakuć w łańcuchy! Wrzucić go do najgłębszych lochów! Do węży i wampirzych ropuch! Jestem namaszczonym królem powiedziałem do nich cicho. 228 Stali jak sparaliżowani. Nie wiedzieli, co robić. Obawiali się
mnie tknąć, obawiali się nie wykonać rozkazu Szandora. Patrzyli więc tylko jak głupcy. I ten moment absolutnego bezruchu trwał długą, paskudną chwilę. Poczułem nawet przypływ sympatii do tych strażników. W końcu jednak Szandor wezwał roboty, a te nie miały żadnych obiekcji przed wywleczeniem mnie z komnaty, a potem wrzuciły mnie na dno lochów. Tak. Do najbardziej mierdzącej i paskudnej dziury
na całej planecie. Miałem tam cierpieć, w moim wieku. Po tym wszystkim, czego dokonałem. I co? Oczywicie wytrzymam to. Nie byłem w końcu pierwszym mędrcem i starcem w historii, którego zamknięto, a może i będzie się torturować dla jakiej wyższej sprawy. W rzeczy samej, dokładnie po to tu przybyłem. Miałem tylko nadzieję, że nie oszacowałem zbyt nisko gniewu Szandora, ani zbyt wysoko jego politycznego instynktu. Bo teraz, kiedy
naprawdę go rozwcieczyłem, gotów był mnie faktycznie torturować bez względu na polityczne koszty. Mógł nawet kazać mnie zamordować. No cóż. Nawet to by się opłaciło w dłuższej perspektywie. Ostatnie słowa Szandora, jakie usłyszałem, nim wyciągnięto mnie z pokoju, choć ich ton wiadczył, że zdołał już pohamować wciekłoć, nie nastrajały jednak optymistycznie:
Odwdzięczę ci się, starcze. Zobaczysz, co to pranie mózgu. Kiedy znów się spotkamy, ze swej gęby będziesz mógł wydobyć co najwyżej pianę. Zakujcie go w łańcuchy. Krótkie łańcuchy. No tak, w łańcuchy, a wydawałoby się, że własny, pierworodny syn powinien okazywać ojcu nieco więcej szacunku. Ale to był w końcu Szandor. On zawsze był łajdakiem, ten mój Szandor. 8
Gdy urodził się Szandor, miałem już siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, a może i więcej lat. Kiedy to byłby cały okres ludzkiego życia, a pamiętajcie, że Szandor był moim pierwszym synem. Ale teraz oczywicie ludzie żyją o wiele dłużej niż kiedy, i głupotą jest zakładanie rodziny zbyt wczenie, nawet jeli kto lubi dzieci. Ja z całą pewnocią je lubię. 229 Ale jeli chodzi o mój lub, to nawet jak
na nowoczesne czasy, był bardzo póny. Jednak to nie była moja wina. Z wielką ochotą osiadłbym na Nabomba Zom i polubił Malilini w wieku dwudziestu paru lat ale, jak już wiecie, polubienie Malilini nie było mi pisane. Potem nastąpił krótki pobyt na Alta Hannalanna, a kiedy uciekłem wreszcie z tego osobliwego miejsca wypoczynku, potrzebowałem kilku lat, by odetchnąć i nacieszyć się życiem. I tak też zrobiłem, chociaż niech mnie diabli porwą, jeli powiem
wam, gdzie spędziłem te kilka lat i z kim. Każdy, kto dowiadczył czego takiego jak pobyt na Alta Hannalanna, ma prawo stracić jaki czas na niewyszukane rozrywki. Potem jednak zdałem sobie w końcu sprawę, że muszę zarabiać na życie, a ponieważ ostrzenie noży i handel końmi nie były już obiecującą karierą dla cygańskiego chłopca, zacząłem uczyć się pilotażu statków kosmicznych. Wiedziałem bowiem bardzo do-
brze, że mam potrzebny talent. Ale pilot, który jest w ciągłej podróży, który przenosi się z miejsca na miejsce, nawet częciej niż starożytni Cyganie, nie ma raczej warunków dla zbudowania trwałego związku małżeńskiego. On czy też ona, bo to też się czasem zdarza po prostu zbyt wiele krąży po całej Galaktyce. Wracając do opowieci Sprzedałem swoje usługi jednej z
kompanii eksploracyjnych, a to oznaczało spędzanie większoci czasu na najbardziej odległych krańcach Galaktyki, na planetach, na których często dotąd nie stanęła ludzka stopa. Taka praca, owszem, daje ci spore pojęcie o zróżnicowaniu geograficznym naszego Wszechwiata, ale nie stwarza zbyt wielu okazji, aby poznać jaką miłą dziewczynę. Potem moja kariera pilota podprzestrzennego została przerwana na krótki czas przez trzeci
okres niewolnictwa w moim życiu niezbyt szczęliwy epizod na Mentiroso, gdzie jednak narodziła się wierna przyjań z Polarką, więc ze wszechmiar warto było. Krótko mówiąc, minęło sporo czasu, zanim wreszcie ożeniłem się i postanowiłem przystąpić do zbożnego dzieła przekazania mojego cennego dziedzictwa genetycznego. Miała na imię Esmeralda, piękne starożytne cygańskie imię. Prawdę mówiąc nie poderwałem jej, a raczej ona mnie, a właciwie,
żeby być precyzyjniejszym, postarała się o to jej rodzina, bracia i kuzyni. Zrobili tak dlatego, że po prostu wiedzieli, że polubię Esmeraldę, więc musieli mnie tylko odnaleć i dopełnić przeznaczenia. To był jeden z tych zapętlonych w czasie przypadków, które pojawiają się jako wynik nawiedzania, kiedy przyszłoć, przeszłoć i te230 raniejszoć splatają się w taki węzeł, że i diabeł nie dojdzie, gdzie jest przyczyna, a gdzie skutek. Po prostu idziesz sobie
naprzód i idziesz, i nagle widzisz, że znalazłe się w samym rodku takiej czasowej pętli, o której nawet nie wiedziałe, że istnieje. Esmeralda była w porządku. Na początku jej nie kochałem jak zresztą mogłem? Przecież nawet jej wczeniej nie znałem. Ale to przyszło z czasem, a przynajmniej przyszło przywiązanie. To było tak dawno, że nawet trudno mi sobie dokładnie przypomnieć. Niektóre rzeczy pamiętam w najdrobniejszych szczegółach, a inne za-
cierają się w pamięci. Na przykład to, jak wyglądała. Podobała mi się to pamiętam. Długie mocne nogi, szerokie biodra, zdatne do rodzenia dzieci Pamiętam też jej czarne błyszczące oczy, lniące włosy. Ale rysy twarzy, nos, usta, koci policzkowe to się zatarło. Mylę, że była piękna. Z czasem zyskała na wadze, zwłaszcza w talii tam była wyjątkowo szeroka. Nie musiała do tego dopuszczać, w naszych cza-
sach tak łatwo o korekty, ale chyba nie zależało jej na tym. Wydaje mi się, że lubiła mieć pewną masę. To chyba zresztą była tradycja w jej rodzinie: kobiety miały tam swoją wagę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pochodziła z Iriarte. To był dobry wiat. Zawsze lubiłem spędzać tam czas. Jego słońce jest niewielkie i żółtej barwy, zupełnie jak to, wokół którego kręciła się Ziemia, no i te wielkie obszary błę-
kitnego morza. Większoć lądów na Iriarte jest górzysta, chłodna i sucha, ale są tam też wspaniałe winnice, słynące z kilku najlepszych gatunków win w całej Galaktyce. Ludnoć zamieszkująca tamtejsze miasta jest bogata i potrafi cieszyć się życiem. Większoć populacji Iriarte stanowią Romowie, i to raczej pokroju twardych awanturników przedsiębiorcy, handlarze, piloci. Romowie z Iriarte są też najbardziej zapalonymi hazardzistami, jakich kiedykolwiek pozna-
łem. Postawią każdą sumę na każdy najgłupszy nawet zakład ale na ogół tego nie żałują. Esmeralda pochodziła z bogatej rodziny. Nie w tym sensie, w jakim bogata była rodzina Loiza la Vakako, która władała całymi planetami, ale była wystarczająco bogata. I w pewnym sensie władali też całymi wiatami, tyle że nie zasiedlonymi. Handlowali podrasowanymi planetami. To było zresztą dobre zajęcie dla Romów. Kie-
dy, za dawnych dni na Ziemi, robilimy to samo z końmi. Teraz tylko skala była nieco większa. Wtedy brało się starego konia ze zużytymi już zębami, i wypełniało się ich korony smołą, aby miał 231 czarne rodki zębów, jak młody koń. Pociągało się jego posiwiałą sierć atramentem albo nadmanganianem potasu. Nacinało się skórę nad oczami i wdmuchiwało przez słomkę trochę powietrza, żeby koń
wyglądał zdrowiej. Potem wystarczyło lekko go pokłuć przed samym rynkiem, aby biegał żwawiej, albo włożyć mu ząbek czosnku w tyłek wtedy zachowywał się jak ogier kawaleryjski. Tak, tak, stare dobre sztuczki, i stara jak wiat tradycja. Gaje zawsze się na to nabierali, a mielimy jaki wybór? Musielimy jeć, a gaje nie uła-twiali nam tego. Rodzina Esmeraldy robiła co bardzo podobnego. Wysyłali odkrywców byłem zresztą jednym z nich
na poszukiwania planet z mniej więcej odpowiednimi warunkami dla zasiedlenia: tlen w atmosferze, znona grawitacja. W miarę sensowne ródło wody było mile widziane, chociaż niekonieczne, podobnie jak umiarkowany klimat. Takich wiatów jest mnóstwo, i tylko czekają na odkrycie. Oczywicie większoć z nich wymaga pewnej kosmetyki, zanim będą nadawały się do sprzedania porednikom handlu planetami albo bez-
porednio kolonistom. Nieprzyjazne miejscowe formy życia? Można na jaki czas usunąć je z widoku. Niedostosowanie chemiczne? Bez trudu dokonuje się czasowych przystosowań przed pokazaniem wiata potencjalnym nabywcom. Zadziwiające, co może zdziałać kilka ton azotu lub jego siarczanu. Niemiła sceneria? No to szybkie kształtowanie terenu. Na każdej planecie można wyhodować nową wierzchnią szatę z karłowatych rolinek.
Brak surowców? Posad trochę lasów, rozsiej tu i tam w gruncie trochę minerałów, sugerujących bogate złoża, i dołóż jeszcze zarybienie w rzekach i jeziorach. Może wydaje się to wam skomplikowane, ale oni naprawdę byli fachowcami. W zadziwiająco krótkim czasie potrafili zmienić jałową planetę w niezwykle żyzną na zadziwiająco krótki czas wszakże. Tyle że nie zajmowali się wielkimi
inwestycjami i długą współpracą handlową. Woleli szybki obrót: przygotowanie towaru, oferta rynkowa, sprzedaż, i następna planeta. Kiedy odwiedziłem Iriarte, zaproponowali mi pracę. Propozycja była niezła, więc na całe lata zostałem jednym z ich zwiadowców. Moim stałym miejscem zamieszkania była Xamur. Zacząłem już wtedy skupować ziemię, na której póniej miała stanąć moja
posiadłoć Kamaviben. Ale często też odwiedzałem Iriarte po nowe zlecenia. Poprowadziłem wiele ekspedycji na zewnętrzne krańce Galaktyki. Poród moich własnych odkryć mogę wymienić takie wiaty jak Cambaluc, Sanduga, Mengave, La Chunga i Fulero. 232 Wszystkie zresztą przyniosły potem rodzinie Esmeraldy znaczne zyski. Prawdopodobnie większoć tych nazw jest wam zupełnie nie-
znana. Ale jako tak się dziwnie złożyło, że wszystkie te wiaty okazały się znacznie mniej przydatne dla ludzkiej kolonizacji niż to opisywały pierwsze raporty odkrywców i analizy poredników. Zadziwiające. Wielkim wyjątkiem było oczywicie Fulero, o którym na pewno słyszelicie i pewnie wielu z was spędziło tam wspaniałe wakacje. Szczerze mówiąc sądzilimy, że Fulero jest bezwartociowa i bylimy naprawdę szczęliwi,
że opchnęlimy ją szybko, choć za bardzo niską cenę. Ale w tym przypadku to jednak nabywcy miali się ostatni. Okazało się, że wystarczy dokonać naprawdę niewielkich ingerencji, by zamienić ten wiat w rajski ogród i jeden z najlepszych kurortów w Galaktyce, którym zresztą jest do dzisiaj. No cóż, nawet Cygana można czasem ocyganić. Ale za to od tego czasu rodzina Esmeraldy mogła mówić przy zawieraniu
transakcji: to najbardziej obiecujący wiat, jaki odkrylimy od czasów Fulero, a wiecie przecież, jakim wspaniałym interesem dla klienta był zakup Fulero. Nawet nie wiem, jak długo rodzina poszukiwała mnie, w czasie, gdy ja poszukiwałem dla nich. Trochę czasu obserwowali mnie nawet po zidentyfikowaniu, bo byli ludmi metodycznymi w swym postępowaniu i nie zamierzali wydać swojej córki za pierwszego lep-
szego włóczęgę. Z drugiej strony nie wiem, czy rzeczywicie mogliby mnie nie zaaprobować, skoro w księdze przyszłoci było już zapisane, że ożenię się z Esmeraldą. Mimo to obserwowali mnie uważnie. Zresztą bardzo póno się zorientowałem. Esmeralda miała bardzo wielu braci i kuzynów, a jeden z nich, Jacko Bakht, wydał mi się tak znajomy przy pierwszym spotkaniu, że aż go spytałem, czy nie pracował kiedy w tunelach Alta Hanna-
lanna, albo nie należał do Gildii Żebraków na Megalo Kastro. Spojrzał na mnie w szczególny sposób i zaprzeczył zdecydowanie. I faktycznie było to niemożliwe był dużo młodszy ode mnie, i nie mam tu na myli wyglądu zewnętrznego. Nie mogłem go spotkać nigdy wczeniej. Dopiero wiele lat póniej uwiadomiłem sobie, kim był. Był jednym z tych dwóch duchów, które tak często czaiły się wokół mnie i obserwowały uważnie na
Megalo Kastro, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Drugim była Malilini. I mylę, że te duchy mi się przyglądały, żeby sprawdzić, czy nadaję się na męża. Potem zacząłem sobie kojarzyć, że być może w różnych momentach nawiedzali mnie także inni członkowie rodziny, ale stuprocentowo pewny 233 byłem tylko co do Jacko Bakhta. Sam nawiedziłem siebie na Me-
galo Kastro pewnego dnia i zobaczyłem, że obserwuje mnie jako dziecko. Aż nadszedł dzień a byłem wtedy na Iriarte rozglądając się za nowym zaciągiem kiedy podszedł do mnie kurier kompanii, bystry młody gajo o jasnych oczach, i zapytał bez ogródek: Jakubie, czy mylałe kiedy o ożenku? Ten kurier był, jako rzekłem, bardzo młody, niemal chłopiec.
Ale zachowywał się niezwykle pewnie, a przy tym na wskro arystokratycznie. Zresztą był arystokratą, a nazywał się Julien de Gramont. Kiedy kto pytał, go skąd pochodził, nie odpowiadał nigdy: z Copperfield, czy z Olimpuse, czy ze Stolicy, albo jakiej innej planety; odpowiadał z Francji. Wtedy nie miałem bladego pojęcia, gdzie mogła być ta Francja, ale, po dziewięćdziesięciu latach znajomoci z Julienem de Gramont, o którym już trochę Wam opowiedziałem,
wiedziałem już o niej prawie wszystko. I to włanie Julien powiadomił mnie, że piękna i zmysłowa Esmeralda jest na wydaniu, że jej rodzina szuka odpowiedniego Roma na męża dla niej, i że będę przychylnie potraktowany, jeli udam się w konkury. Mnie samemu nigdy nic podobnego nie przyszłoby do głowy. To były stanowczo za wysokie progi dla mnie, międzygwiezdnego włóczęgi. Dlaczego niby chcieliby oddać ją gwiezdnemu pilo-
towi bez znanych przodków, komu, kto urodził się jako niewolnik, i kto w ciągu pierwszych siedemdziesięciu lat życia trafiał w niewolę trzykrotnie? Nie rozumiałem tego i mylę, że oni też nie rozumieli. Ale sprawa z ich punktu widzenia była już właciwie dokonana, moje przeznaczenie gdzie tam w splątanych labiryntach czasu zostało wyznaczone. Miałem polubić Esmeraldę, bo gdzie tam w przy-
szłoci byłem już jej mężem. I tyle. Poszedłem do Polarki zapytać go, co powinienem zrobić. On tylko się rozemiał. Jest dobra w łóżku? spytał, gdy już przestał się miać. Skąd mam wiedzieć? I nie będziesz miał szansy przekonać się wczeniej, hę? Po lubnym patsziv. Wtedy się przekonam. Wczeniej nie. No dobrze, powiedzmy, że nie jest. Ale
jest bogata. A jeli i bogata, i dodatkowo dobra w łóżku, to masz ekstra premię. Jeli nie, to w końcu dużo podróżujesz, a ona wciąż pozostaje bogata Oj, Polarka pokręciłem głową. Ty draniu. Przecież pytałe o radę. 234 Nie było tak le. Esmeralda okazała się słodka i miła. I chociaż nie mogę przypomnieć sobie kształtu jej
nosa, dokładnie pamiętam, jak to było w naszą noc polubną, gdy ten nie kończący się patsziv wreszcie się skończył, a ja dotarłem do naszego małżeńskiego łoża. To wiadczy zdecydowanie na jej korzyć, że po stu latach wciąż pamiętam tę noc. Ale oczywicie małżeństwo to nie tylko wspaniała noc polubna, a jednak Polarka miał rację, i jego rada była słuszna. Cieszę się, że polubiłem Esmeraldę. Lubiłem z nią przebywać. Nie
mówię, że szalałem za nią, ale była dobrą i ciepłą kobietą, bardzo solidną i stałą w uczuciach; moglibycie ją nawet nazwać kobietą staromodną. Po lubie nadal pracowałem dla jej rodziny. Zazwyczaj więc i tak trzy czwarte czasu spędzałem w podróży. W pewnym sensie moje małżeństwo z Esmeraldą niewiele zmieniło poza tym, że byłem teraz bogaty. Kiedy jednak zjawiałem się w domu, zawsze cieszyła się
na mój widok, i mówiąc szczerze, ja też się cieszyłem. Z rozkoszą zanurzałem się w tym jej wielkim, silnym ciele, a ona wchłaniała mnie jak morze. Kupiłem więcej ziemi na Xamur. W przerwach między wyprawami spędzalimy tam oboje sporo czasu. Rozważalimy nawet osiedlenie się na stałe, kiedy już przestanę pracować w kosmosie. Tak, jakbym mógł mieszkać w jednym miejscu przez całe życie no cóż,
wtedy wydawało mi się, że mógłbym. Raz spędzilimy tam nawet prawie cały rok bez przerwy. To było wtedy, gdy urodził się Szandor. Nie mogę więc nawet w żaden sposób twierdzić, że Szandor nie jest moim prawdziwym synem, bo byłem wtedy przy Esmeraldzie wystarczająco długo, by nie mieć wątpliwoci. Oczywicie nie podejrzewałem, że zdradzała mnie podczas moich podróży. Jednak potem często mylałem, że wolałbym
wiedzieć, że przyprawiła mi rogi, niż winić się o spłodzenie Szandora. A jednak, jednak ten mały gnojek był krwią z mojej krwi, i nie było od tego ucieczki. Kochałem go nad życie. To też jest prawda. Sami widzicie, jak mi odpłacił, ale kochałem go. Był dziki od samego początku. Zupełnie nieokiełznany, już jako małe dziecko wrzeszczał, kopał i bił. Nie wiem, skąd u niego to zner-
wicowanie. Ja jestem opanowany i Bóg wie, że trudno o bardziej opanowaną osobę niż Esmeralda, a Szandor był jednym kłębkiem nerwów. Na początku nie dostrzegałem tego. Mylałem, że jest taki jak ja. Że jest moją kopią. To dlatego, że miał moje oczy, moje usta, 235 moją twarz, klasyczną twarz Roma, która drwi sobie z tysiącleci
wszelkich ewolucyjnych przemian. Wiedziałem, że będzie też miał moje wielkie wąsy ale na razie miał szeć miesięcy. Być może za to niezwykłe podobieństwo tak bardzo go kochałem. Tak samo wyglądał mój ojciec, i jego ojciec. Patrząc na pierworodnego syna, zacząłem patrzeć także na siebie w zupełnie inny sposób jak na ogniwo w wielkim łańcuchu pokoleń Romów, który sięgał o eony wstecz, aż do czasów Gwiazdy Romów. Jak
miałem zwlekać tak długo z wykuciem nowego ogniwa w tym łańcuchu? Co by było, gdybym zmarł, nie wypełniwszy mego zadania, nie spłodził łącznika przeszłoci i przyszłoci? Ale teraz tego dokonałem. Byłem dumny. I czułem wdzięcznoć dla Szandora, że pozwolił mi wypełnić obowiązek wobec mojej rasy. To było przed tym, nim odkryłem, jaką jest gnidą. Jak to się stało, że poszedł taką drogą? Czy dlatego, że spędza-
łem zbyt wiele czasu poza domem, a Esmeralda, niech Bóg ją błogosławi, była zbyt łagodna, zbyt pobłażliwa, by wprowadzić taką dyscyplinę, jaka potrzebna jest chłopcom? Nie wiem. Mylę jednak, że nie miało to nic wspólnego ze sposobem, w jaki był wychowywany. Raczej była to kwestia przekleństwa rzuconego na nasienie, którym go spłodziłem. Takie rzeczy się zdarzają. Bo zawsze, gdy tylko byłem w domu a mieszkalimy teraz na
Xamur powięcałem mu pełną uwagę. Nauczyłem go wszystkiego, czego mnie nauczył ojciec, a kiedy czułem, że jest to konieczne, przyprowadzałem go do porządku w sposób, jakiego czasem ojciec musi użyć. Kiedy byłem poza domem, inni mężczyni z rodziny wujowie, kuzyni potrafili wskazać mu właciwą drogę. Od Esmeraldy za zawsze dostawał miłoć i zrozumienie. Nie wyobrażam sobie lepszej matki.
A jednak od pewnego czasu, gdy wracałem z gwiazd, musiałem wysłuchiwać opowieci o tym, co zrobił Szandor. Teraz podejrzewam nawet, że najgorsze rzeczy ukrywano przed mną, ale i to, co słyszałem, było wystarczająco niedobre. O zwierzętach, które le traktował, lub wręcz męczył. O tym, jak wyżywał się na służbie. O niszczeniu naszych domowych robotów, które bąd co bąd nie są istotami całkowicie pozbawionymi uczuć. Wreszcie o biciu kolegów, a po-
tem także młodszego rodzeństwa. Szandor stwarza wiele problemów mówiono mi, ale nikt nie miał odwagi powiedzieć: Szandor jest potworem. Zresztą chyba bym w to nie uwierzył. Wciąż jeszcze byłem zalepiony miłocią do niego. Widziałem, że jest zły, ale tłumaczyłem 236 sobie, że to tylko błędy wieku chłopięcego. Wmawiałem sobie, że
potem się zmieni. Czasem go biłem, bo musiałem, a on się wtedy miał. I w duchu podziwiałem go za to. Że jest taki silny, taki odważny, nie boi się nawet własnego ojca. Ale kiedy doronie, i będzie dobrym człowiekiem. Nie widziałem, i nie chciałem wiedzieć, że jest całkowicie przeżarty złem, a kiedy to pojąłem, było już o wiele za póno. Wtedy straciłem już wszelką możliwoć oddziaływania na Szandora, bo mój los znów mnie
docignął, jak zwykł czynić zawsze, gdy zdawało mi się, że odnalazłem wreszcie chwilę wytchnienia. Bankructwo, rozbicie rodziny, wygnanie, utrata kobiety, którą kochałem, utrata kontaktu z dziećmi znów musiałem to przeżyć, choć przecież dostałem już taką lekcję od losu, a przecież w żadnym z tych wypadków nie stało się to z mojej winy. I co z tego? Kiedy los przychodzi upomnieć się o swoją daninę, nie pyta, czy cokolwiek
zawiniłe. A prawda jest taka, że rodzina Esmeraldy sprzedała o jedną oszukaną planetę za dużo. Nazywała się Varuna, a znajdowała się w układzie znanym jako Corposonto, gdzie na granicy spirali Jeruzalem Spill. Kompania zrobiła tam kawał dobrej roboty. Planeta była tak podła, że nawet rzeki miały słoną wodę, a motylki miercionony jad. Ale oni popracowali nad nią z zewnątrz i od wewnątrz, i niemal
magicznie zamienili ją na najpiękniejszy wiat po tej stronie Xamur. Sprzedali ją za bajońską sumę grupie energicznych poredników gaje, którzy ze swej strony mieli zamiar podzielić planetę na niezwykle drogie działki i sprzedawać je pod posiadłoci dla lordów Imperium. Muszę przyznać, że zadziwiająca była ich łatwowiernoć. Nie tylko zapłacili nam ciężkie pieniądze za Varunę, ale jeszcze natychmiast z góry zawarli kontrakty z kupcami
działek. W tych kontraktach ustalono, że spłaty będą dokonywane w niskich ratach, i to rozłożonych na wiele lat, zgodnie ze starą tradycją, że arystokratom należy zawsze dawać lepsze warunki transakcji niż zwykłym ludziom. To zresztą działa, bo są tak omamieni twoim szacunkiem i uprzejmocią, że nawet nie zauważają, kiedy zdziera się z nich skórę, tyle że nie całą od razu, a w ciągu wielu lat.
Potem za wspaniałe poprawki, owoc naszych prac na Varunie, zaczęły się sypać jedna za drugą, nieco wczeniej nawet niż zakładalimy, i w rezultacie planeta powróciła do swego oryginalnego paskudnego stanu. Też wczeniej niż przypuszczalimy. Porednicy nie zdołali jeszcze uzyskać żadnego zysku ze swojej inwestycji, a tu lordowie już unieważniali umowy kupna działek. 237
Przybyli więc na Iriarte, aby domagać się zwrotu pieniędzy, ale wtedy rodzina Esmeraldy pomachała im przed oczami aktem sprzedaży. O proszę. Popatrzcie na klauzulę 22A. Sprzedawca nie ponosi odpowiedzialnoci za zmiany w rodowisku naturalnym, które nastąpią po przekazaniu planety. Oczywicie porednicy protestowali, że w takim wypadku grozi im bankructwo. Cóż, przekazalimy im wyrazy naszego szczerego współczucia,
jak to zawsze czynilimy w podobnej sytuacji, a potem wzruszylimy ramionami i powrócilimy do naszych interesów. Rodzina sądziła, że gaje pozwą ich do sądu, co skądinąd nie byłoby pierwszym takim przypadkiem, a tam z pewnocią przegrają sprawę. Gaje, nic nie uzyskacie. Całujcie nas w dupę. Tyle, że ci gaje nie poszli do sądu, lecz wynajęli armię najemni-
ków, i najechali na Iriarte. Widać uznali to za znacznie skuteczniejszy sposób dochodzenia swych racji niż proces. Gdy to się wydarzyło, byłem akurat na rocznej ekspedycji. Kiedy wróciłem, okazało się, że kompania należąca do rodziny Esmeraldy już nie istnieje, jej aktywa i nieruchomoci zajęto siłą, większoć członków rodziny została zabita, a ci, którzy ocaleli, rozpierzchli się we wszystkich kierunkach.
Esmeralda i wszystkie nasze dzieci były na Iriarte, gdy wylądowali tam najemnicy. Gdzie są teraz? Wzruszenie ramion. Sądzimy, że nie żyją tak mi powiedziano. Tak, tak, wszyscy zginęli. Popadłem w desperację i długo trwało, nim powróciłem do normalnego życia. Pozostała mi tylko posiadłoć na Xamur. Ukrywałem się tam przed wiatem przez jaki czas, a potem podróżowałem. Szukałem Esmeraldy i dzieci, ale
bezskutecznie. Potem znów się ożeniłem, potem jeszcze raz Nie były to szczęliwe małżeństwa, ale zawsze małżeństwa. Nie byłem nigdy typem samotnika. Miałem kolejne dzieci, wiele dzieci. I tak wspomnienie mojej pierwszej rodzi-ny zaczęło stopniowo odchodzić w niebyt. Czas goił rany. W końcu odnalazłem Jacka Bakhta, który mieszkał w Stolicy pod przybranym nazwiskiem i wiódł doć nędzne życie, utrzymując
się z drobnych oszustw i krętactw. Potwierdził mi, że Esmeralda faktycznie zginęła, gdy na Iriarte zaczęły spadać pierwsze bomby. Dzieci? Także zginęły. Sam Jacko Bakht wydawał się na wpół martwy. Po rozstaniu więcej już go nie spotkałem. Wydaje mi się, że mówił prawdę, ponieważ nigdy już więcej nie natrafiłem na żaden lad Esmeraldy i dzieci. Nikt nie znika tak zupełnie w Galaktyce, jeli nie jest martwy. Więc naprawdę nie żyją.
238 Z wyjątkiem jednego wszakże Zrządzeniem jakiego niewyobrażalnego zakłócenia karmicznej sprawiedliwoci, Szandor przeżył kataklizm, jaki spotkał moją rodzinę. Miał wtedy dwanacie lat i był przebiegły jak lis. Minęło jeszcze wiele lat, zanim doszły do moich uszu opowieci o gotowym wziąć nawet diabła za rogi gwiezdnym pilocie o imieniu Szandor. Był oczywicie Romem, ale miał otaczać
go zawsze rój wystrojonych i wyzywających kobiet gaje. To był zły znak Rom, który zadaje się z kobietami gaje Historie, jakie o nim krążyły, były przerażające, ale nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Zacząłem już wtedy zapominać o moim pierworodnym synu. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ten Szandor może być moim Szandorem. Opowieci jednak wciąż do mnie
docierały. Szandor to, Szandor tamto. Ten szalony pilot, który robił rzeczy, za które inni z pewnocią zapłaciliby życiem. On nigdy za nic nie zapłacił. Ludzie podziwiali jego czyny. Tak jak ja kiedy w duchu podziwiałem, że się mieje, gdy ojciec go karze. Ze swoją brawurą i brutalnocią Szandor szybko popadł w prawdziwy nałóg podejmowania nieprawdopodobnego ryzyka, co w pewnym przypadku niesławnej aferze Dżebel Abdullah zakończyło się stratą całego stat-
ku, który rozbił się na jednej z najobrzydliwszych znanych planet. Szandor odrzucił zarzut zaniedbania na służbie. Co więcej, pojawiły się przy tej okazji także takie monstrualne oskarżenia jak kanibalizm między rozbitkami, któremu on, jako starszy oficer, nie zapobiegł, lecz wprost przeciwnie, sam go uprawiał. Temu zarzutowi także zaprzeczył. Podczas głonego procesu w tej sprawie, zwrócił moją uwagę
fakt, że ten człowiek, noszący imię Szandor, jest synem Jakuba i urodził się na Xamur. Byłem zszokowany. Starałem się wypchnąć ze swej głowy rodzące się straszne podejrzenie. Ale to nie mógł być przypadek. Szandor, syn Jakuba Przypomniałem sobie to wrzeszczące dziecko, gryzące pier Esmeraldy. Zajmowałem już wtedy wysokie stanowisko w naszym rządzie.
Cesaro o Nano był bardzo stary i chory, a niektórzy zaczynali mówić o mnie jako o nowym królu, chociaż wtedy jeszcze energicznie przeciw temu protestowałem. Czyny tego Szandora były jednak trudne do ukrycia, i po jakim czasie byłem już pewien, że to mój syn. Czułem się zhańbiony. Jednak wszyscy moi przyjaciele stali przy mnie, 239 kiedy przywiedziono go przed Kris i oskarżono o zbrodnie na Dże-
bel Abdullah. Został uznany winnym i wykluczony z naszego narodu. Ale nawet po tym zdołał w końcu w jaki sposób oczycić się z zarzutów. Nie wiem jak. Był niegodziwy ale potrafił także być czarujący. W każdym razie starałem się mieć z nim do czynienia tak niewiele, jak tylko to było możliwe. I on też się o to starał. To jedyna rzecz, którą muszę mu zapisać na plus. W każdym razie w czasach
kiedy byłem królem, trzymał się ode mnie z daleka. 9 Loch, do którego wtrącił mnie Szandor, był dokładnie taki, jakiego się po nim spodziewałem. Pamiętałem bardzo dobrze, że taki tu istnieje i nie byłem w najmniejszym stopniu zaskoczony, że tam włanie postanowił mnie zamknąć. To jest ten rodzaj lochu, który specjalici okrelają nazwą oubliette. Nazwa pochodzi z ukochanej przez
Juliena de Gramont i zaginionej przed wiekami Francji, a wywodzi się od słowa oublier, które znaczy zapomnieć. Tak, tak oubliette to taka dziura, gdzie wrzuca się więnia, o którego istnieniu chce się po prostu zapomnieć. Ten konkretny loch znajdował się jakie szeć, siedem poziomów pod ziemią, w ciemnociach kazamatów pod królewskim pałacem. Nie jest on miejscem, które pokazuje się zwiedzającym. Ja sam byłem królem może dziesięć, albo i dwadziecia lat,
nim odkryłem go pewnego dnia, gdy wędrowałem po podziemiach, próbując znaleć jedno z pomieszczeń archiwum. Ale oubliette z samej swojej natury nie jest miejscem, które rzuca się w oczy. Ponieważ sam pomysł kazamatów i odosobnionych cel może w waszych uszach trącić redniowieczem, na pewno dziwicie się jak to jest, że tacy nowoczeni ludzie, członkowie bąd co bąd cywilizacji technicznej, podróżujący
między gwiazdami, budują podobne pomieszczenia w siedzibie swojego króla. Odpowied brzmi nie wiem. Chociaż może prawidłową odpowiedzią byłoby, że nie stalimy się aż tak nowoczeni i tacy high-tech, za jakich chcielibymy się uważać. Cóż, jeli pogrzebać głębiej, to jestemy po prostu redniowieczni. Od tysięcy lat przestrzegamy tych sa240
mych tradycyjnych nakazów, stanowimy społeczeństwo klanowe, wybieramy królów, używamy magii, starożytnych modlitw, i starożytnego języka. Jeli co nas rozweseli, piewamy na głos i nie wzdragamy się przed tańcem na stole, jak kiedy podczas uroczystoci szczepowych. Wierzymy w takie rzeczy jak obowiązek i rodzina, i więtoć przysięgi. Targają nami silne uczucia, ale także trzyma nas na uwięzi poczucie
obowiązku, a więc jestemy chyba redniowieczni, prawdziwie redniowieczni. Nawet ja sam. Nawet wy, z waszymi pretensjami do nowatorstwa. Dlaczego by więc nie wybudować lochu? Nigdy nie wiadomo, na co może się przydać, nawet w tych nowoczesnych czasach a może zwłaszcza w tych nowoczesnych czasach. Na razie rozsiadłem się wygodnie, jakbym znajdował się w naj-
bardziej luksusowym z moich królewskich apartamentów. Poczułem się niemal tak, jakbym powrócił do dobrze mi znanego, rodzinnego gniazda. Kiedy byłem tu pierwszy raz, to miejsce wyglądało dokładnie tak samo, choć przecież minęły już całe dziesięciolecia. Wiedziałem dokładnie, już wtedy w przeszłoci, że to pomieszczenie będzie kiedy moim domem. Przeczucie, mały skok przez granicę czasu, nie tak znów
niezwykły wród nas. Kiedy więc w końcu objąłem ten loch w posiadanie, odniosłem wrażenie, że włanie została zamknięta pewna transakcja, która dotąd pozostawała w zawieszeniu. Nie mówię, że cela była jakim niezwykle przyjemnym miejscem. Cele rzadko są przyjemne. Ta znajdowała się o jakie dwa i pół cala powyżej poziomu wody, toteż było tam wilgotno i zimno.
Pod pałacem królewskim na Galgali płynie podziemny strumień, a moja cela mieciła się włanie nad nim. W niższej częci pomieszczenia małe strużki wody płynęły po kamiennej podłodze, i nawet w tych ciemnociach widziałem ich delikatną i miłą dla oka powiatę. Jak wszystko na Galgali, także woda była tu rozpuszczonym złotem. Ze złota były też mury mojego więzienia. Sądzę, że gdybym naprawdę był w redniowiecznej
Europie, a nie na jakiej futurystycznej Galgali, mógłbym się stąd wydostać, przekupując strażników uzyskanym ze ciany kruszcem. Korzystając ze wieczki, którą mi dano, na wydłubanie złota ze cian potrzebowałbym raptem jakie trzydzieci lat. Ale to włanie była ta futurystyczna, fantastyczna Galgala, gdzie złoto leżało wszędzie i moi strażnicy byli w podobnym stopniu podatni na przekupstwo tym pięknym żółtym metalem
jak byliby, gdybym ofiarował im parę garci powietrza. 16 Czas trzeciego wiatru 241 Szandor obiecywał mi towarzystwo węży i ropuch wampirzych w miejscu mojego odosobnienia. Co do ropuch na szczęcie nie dotrzymał słowa. Te stwory mają bardzo ostre zęby i byłyby bardzo niemiłą kompanią. Za to rodzinkę węży, owszem, miałem. Były małe,
zielonkawe z wielkimi złotymi lepiami dotknięcie Galgali i zamieszkiwały niewielką niszę w cianie, którą czasem opuszczały i pełzały po całej celi. Nie wyglądały gronie czy nawet nieprzyjanie, chociaż podejrzewam, że szczury żyjące w podziemiach miałyby na ten temat inną opinię. Co jaki czas widywałem bowiem jednego z moich węży z brzuchem wypchanym czym o wyranym kształcie szczura. I to włanie szczury, którymi
Szandor wcale mi nie wygrażał, stanowiły najbardziej uciążliwe towarzystwo. Tutejsze miały po szeć par połączonych nóg, jak jaki krab, małe czarne oczka, i paskudnie wiecące w ciemnociach niebieskofioletowe, ostre jak igły, ząbki. Od czasu do czasu który z nich przebiegał po mnie, gdy próbowałem zasnąć, a kiedy otwierałem oczy, widziałem ten paskudy błysk w mroku. Uznałem, że jeli zachowam się przyjacielsko względem
węży, będą odstraszać ode mnie szczury, i w zasadzie na ogół tak się działo. Toteż głaskałem je i łaskotałem, karmiłem resztkami mojego jedzenia, opowiadałem im historie ze Swatury, i nawet piewałem im smutne ballady najpiękniejszym z moich głosów. Mimo to nie mogłem całkowicie pozbyć się towarzystwa szczurów i zdarzyło się kilka przykrych incydentów. Miałem także do woli insektów wszelkich kształtów i rozmia-
rów oraz jaki siny grzyb czy też gigantyczny porost, który rozrastał się na powierzchni wilgotnych cian, a czasem także na mnie. Nawiedzały mnie też zadziwiające wizje, chociaż czasem rozmyte i niewyrane. Chwilami wydawało mi się, że to tylko moja wyobrania. Ale nie zawsze. To było co przezroczystego, sięgało po mnie swymi odnóżami i powodowało, że kichałem gwałtownie, a przecież nie wyobrażałem sobie kichania.
Karmiono mnie chyba dwa razy dziennie. Ciężko było okrelić upływ czasu. Cela nie miała okien. Jedzenie przynosiły roboty, które nigdy nie odzywały się ani słowem, po prostu pojawiały się w małym otworze w drzwiach i znikały równie szybko, jak się pojawiały. Nie były to wykwintne potrawy, ale jednak nie umarłem z głodu. I to było najważniejsze nie umarłem z głodu. Potem jakoć żywnoci znacznie się poprawiła, ale o tym
opowiem we właciwym czasie. Nie torturowano mnie. Żadnego rozciągania, żadnego zdzierania paznokci, nawet żadnych tortur psychicznych. W ogóle nikt tu 242 nie przychodził. Może na tym włanie miały polegać tortury. Nie jestem typem samotnika. Oczywicie miałem swoje węże i mogłem z nimi rozmawiać, miałem w ostatecznoci owady i te sine
porosty. No i mogłem nawiedzać, przed tym Szandor nie zdołałby mnie w żaden sposób powstrzymać. I robiłem to. Często. Przez większoć mojego pobytu w celi nawiedzałem. To pomagało. Przypuszczałem wtedy, że Chorian opucił Galgalę, gdy tylko zorientował się, że nie wróciłem po spotkaniu z Szandorem. Wiedział, że najprawdopodobniej utracę wolnoć, a ja przyjąłem od nie-
go straszną przysięgę, że nie będzie porywał się na żadne szalone plany uwolnienia mnie. Przybyłem tu po to, aby dać się uwięzić powiedziałem mu. Nie żeby dać się zabić, albo żeby ty dał się zabić. Ty masz ujć stąd żywy i roznieć po wszystkich wiatach, że okrutny uzurpator Szandor znieważył swego ojca Jakuba, ukochanego króla Romów. Chcę, aby każdy w Imperium dowiedział się, co zrobił ten łotr. Rozumiesz
mnie, Chorianie? Chorian zrozumiał dobrze. Niestety, nie udało mu się opucić Galgali i rozgłosić wieci, Szandor go pochwycił. Miał tu do dyspozycji więcej niż jedną celę. O tym jednak dowiedziałem się o wiele póniej, i to wyjaniło mi, dlaczego tak długo musiałem czekać na reakcję na moje uwięzienie. Oczywicie w końcu Damiano i Polarka zrozumieli, co się nam wyda-
rzyło i ponieli wieć po wiatach, ale stracilimy wiele czasu. Cóż, miałem dużo czasu ale nawet ja mogłem się w końcu zniecierpliwić. 10 Kiedy, dawno temu, mieszkałem przez jaki czas na Duud Szabell, bardzo zacofanym wiecie zasiedlonym przez dziwną kolonię religijnych fanatyków. Mylę, że antropolodzy uważaliby nie-
które ich zwyczaje, jak choćby samobiczowanie czy samookaleczanie, za fascynujące, ale dla mnie były to raczej chore zwyczaje. Z drugiej strony mieszkańcy planety są wspaniałymi rękodzielnikami, i ich 243 tkaniny są wielce poszukiwane w całej Galaktyce. Z tego powodu zresztą tam byłem. Goniąc za grubym zyskiem, spędziłem między nimi jakie dwa, trzy lata, kupując hurtem, by potem sprzedawać ich
wyroby na Marajo, Galgali i Xamur. Nadszedł jednak taki moment, że dłużej już nie mogłem tam wytrzymać. Nie mogłem znieć tego miasta i oglądania rytuałów, których głównym składnikiem były okrutne tortury. Zostawiłem swojego partnera, by doglądał interesu, a sam wyruszyłem na kilka miesięcy na wielką pustynię, która rozciągała się na zachód od zamieszkanego rejonu Duud Szabell. I na tej pustyni przeżyłem co ważnego.
Występuje tam mały pustynny płaz, którego naukowej nazwy nie pomnę, ale którego ludzie na Duud Szabell nazywają błotnistym pieskiem. Ta istota ma niebiesko-zieloną barwę z fluoryzującymi czerwonymi plamkami. Jest wielkoci mniej więcej ręki człowieka i porusza się w postawie wyprostowanej, na dwóch małych nóżkach i długim, mocnym ogonie. Ma wielką paszczę i cztery wyłupiaste
lepia na samym czubku głowy. Ponieważ błoto jest czym niezwykle rzadkim na pustyni, szczególnie za na tamtej, znacznie bardziej wysuszonej niż większoć pustyń, dziwicie się pewnie, dlaczego to zwierzę nazywają błotnistym pieskiem. Piaskowy piesek byłoby bardziej zrozumiałe, a jednak istnieje powód. Błotnisty piesek spędza niemal całe swoje życie zagrzebany głęboko pod pustynnym piaskiem, tam, gdzie nie sięga
morderczy żar słońca Duud Szabell. pi w podziemnych tunelach, niemal nie oddychając. Ale raz na pięć, czasem dziesięć, a czasem dwadziecia lat, na pustyni pada deszcz. Czasem są to tylko drobne opady, ale znacznie częciej jeli już pada, jest to prawdziwy potop. Strugi wody wsiąkają w piach i budzą błotnistego pieska. I wtedy on błyskawicznie zaczyna przemieszczać się w stronę powierzchni. Jeli ma szczęcie, wynurzy się, gdy wciąż
jeszcze pada. A tam są już, w nisko położonych miejscach, wieżo powstałe okresowe jeziorka. W jedną jedyną noc swych godów błotniste pieski tańczą dziko wokół nich, wybierają sobie partnerów i kopulują zaciekle aż do witu. Gdy za nadejdzie wit, samce umierają. Samice za umierają po złożeniu do jeziorka zapłodnionych jaj. Czterdzieci osiem godzin póniej wykluwają się z nich kijanki.
Dziecięca faza życia tych istot trwa około dwóch tygodni. Tyle tylko może trwać, bo mniej więcej po tym czasie pustynia znów wysycha w upalnym słońcu. Małe jeziorka znikają, a kijanki, jeli zdołały osiągnąć dojrzałoć zanim to się stało, błyskawicznie zakopują 244 się w piasku, głęboko pod powierzchnią pustyni. I tam spoczywają bez ruchu upione, aż nadejdzie następny deszcz, wiele lat póniej.
Wtedy nadchodzi ich czas, by wynurzyć się, zatańczyć, odbyć gody i umrzeć. Kiedy byłem na pustyni Duud Szabell, spadł deszcz. Patrzyłem na pojawiające się błotniste pieski, patrzyłem na ich taniec. I zastanowiłem się, jaką wartoć ma takie życie? Jaki jest sens w spoczywaniu latami pod piachem, aby przeżyć tylko tę jedną noc radoci? Jaki jest tego cel? Te biedne istoty są ofiarami lepego dążenia natury do zachowania gatunku. Bo jedynym celem,
do którego dążą, jest wydanie następnego pokolenia, którego jedynym celem będzie wydanie kolejnego. A czy z nami nie jest tak samo? zadumałem się. Czy nie jestemy tylko nieco bardziej skomplikowanym błotnistym pieskiem, który pojawia się, odbywa swój godowy taniec i umiera, aby zwolnić miejsce dla tych, którzy przyjdą po nim? Przyznaję, że te myli wepchnęły mnie w
najgłębszą rozpacz, jakiej kiedykolwiek dowiadczyłem. Głębszą niżeli ta, której dowiadczałem będąc uwięzionym wraz z pokonanym Loizem la Vakako, głębszą niż ta, którą odczuwałem w tunelach Alta Hannalanna. Nagle ujrzałem swoje życie jako zupełnie pozbawione celu, i ta myl przeraziła mnie. Ujrzałem nas jako niewolników przez cały czas trwania naszego życia, jak te błotniste pieski spoczywających w naszych
podziemnych tunelach. Oszukanych, z których natura zadrwiła, wypełniając nasze umysły różnymi filozoficznymi mieciami, które i tak mają tylko zmusić nas do spełnienia naszego jedynego zadania: zastępowania starego życie nowym. Wtedy, gdy wpadłem w ten melancholijny nastrój, i czując się tak samotny na pustyni, prawdopodobnie popełniłbym samobójstwo, gdybym nie był tak twardym człowiekiem i tak odpornego ducha.
A potem przyszła myl: jakie to ma znaczenie, czy jestemy czym więcej niż błotniste pieski? Czy taka wiedza zmieniałaby cokolwiek? Wciąż i tak musimy wstawać każdego ranka i ić przez życie, i robić to, czego ono od nas wymaga. I nawet jeli to nie ma najmniejszego sensu, to co? Musimy ić przed siebie i postępować najlepiej jak umiemy. Te pieski rozumieją to. Nie tracą sił na płacze i narzekania, na walkę ze swym przeznaczeniem. Nie, one czekają
upione, a potem budzą się i tańczą. Niech z nami będzie tak samo. Musimy żyć tak, jakby nasze życie miało cel i ić przez każdy jego dzień z zapałem i radocią, i robić to, co jest do zrobienia. Nie ma 245 innej alternatywy. A skoro jest tylko jedna droga, musi być właciwa. I nawet jeli wszystko wydaje się pozbawione sensu, pod tym bezsensem musi kryć się sens, a jeżeli nie potrafimy go dostrzec, tak jak nie
potrafią tego błotniste pieski z Duud Szabell, i tak lepiej jest ić naprzód niż stać w miejscu. Więc żyjmy. Szukajmy. Uczmy się. Ronijmy. I gdy to zrozumiałem, spłynął na mnie wielki spokój. Moja rozpacz rozpłynęła się, a ja powróciłem z pustyni, by dalej prowadzić interesy w Duud Szabell. Postanowiłem też, że odtąd będę żył pełnią życia, bez żadnych dalszych wahań. Od tego dnia nigdy już nie wpadłem w rozpacz.
Doznawałem gniewu, rozczarowania, czasem zniechęcenia, ale nigdy rozpaczy. Bo rozpacz oznacza utratę wszelkiej nadziei, a mnie nie może się to przydarzyć, odkąd zobaczyłem i zrozumiałem lekcję daną mi przez błotniste pieski. Wspomnienia ich radosnego tańca w pustynnym deszczu zawsze przynosiły mi ulgę w najgorszych godzinach mojego życia.
I teraz, tkwiąc w lochach Szandora, mylałem włanie o tym. Siedziałem głęboko pod powierzchnią ziemi, ale wiedziałem, że znów nadejdzie czas, by wyjć stąd i zacząć taniec. 1 Nawiedzanie. Moja jedyna rozrywka, mój narkotyk. Jedyne pocieszenie, jakie może mieć więzień w ciasnej celi. Znowu stało się moją radocią i ucieczką, tak jak przed laty na Alta Hannalanna.
I wiele razy póniej. Sporo czasu upłynęło, odkąd wybierałem się na jakie poważniejsze nawiedzanie. Jeli robi się to za często, pojawiają się niemiłe zawroty głowy, zwłaszcza we wstępnej fazie. Ale przecież jest dla ciebie otwarta cała niezmierzona przeszłoć, i naprawdę może to się stać nałogiem. Czeka każde miejsce Mars, Wenus, Atlantyda i New Jersey To tak, jakby był Bogiem. Wolnoć,
wszechmoc ale jednak w końcu masz tego dosyć. Każdy w końcu, wczeniej czy póniej, ma dosyć nawiedzania, może oprócz Polarki. Jego nie można zaspo246 koić. Mnie tak. Nie, nie czułem się znudzony. Czy można się znudzić nieskończonocią? Ale kiedy było się wszędzie i jeszcze w kilku miejscach, ma się uczucie, że nie ma już po co podróżować. Może
bogowie odczuwali to samo? Może po prostu w końcu męczyło ich bycie bogami? Czy zazdrocili wtedy ludziom ich zwykłego, codziennego trudu? Można zrezygnować z nawiedzania na wiele lat, a jednak nie zapomina się nigdy tej umiejętnoci. Ona tkwi wewnątrz, zawsze dostępna. A kiedy wreszcie trafia się do czyjej ciemnicy, można tylko
dziękować więtemu Duchowi, że się ją posiada. I uciec. Na zewnątrz. W przestrzeń i czas. 12 Najbardziej lubiłem nawiedzać Ziemię. Wracałem wtedy do swoich korzeni, do mojej terra firma, miejsca, gdzie spoczywały koci ojców. Krew starożytnych Romów przyciągała mnie jak magnes. Znów, znów, i znów Ziemia każda z jej epok, każdy z jej
mnogich narodów. 13 Gdzie jestem teraz? Miasto otoczone murami. Z dwóch stron potężne wały, z dwóch morze. Niebo jest pogodne, a słońce mocno grzeje. Kim są ci srodzy, brodaci rycerze w zbrojach? Aha. Noszą krzyże na szatach. Muszą być krzyżowcami zatem ci na murach to saraceńscy obrońcy, a tam, ci smaglejsi mężczyni i kobiety w zno-
szonych białych szatach na skraju obozu? Słyszę ich piew w romskim języku. Albo raczej w języku, który mógł być romskim wiele wieków temu. Idą wraz z wojownikami. wiadczą im przeróżne usługi. Tamten mężczyzna jest kowalem, dwiga na grzbiecie swoją ku247 nię: trzy kamienie służące za kowadło, miechy, które nadyma ruchami nóg, węgiel drzewny, pilnik, imadło, młot Naostrzyć twój miecz,
dostojny rycerzu? Naprawić zbroję? A ten znów jest kotlarzem; tamta stara kobieta, która wygląda jak nasza phuri dai, wróży, przepowiada przyszłoć. Będziesz wielkim władcą, twoje będą wielkie lenna, twoi synowie będą książętami, a wnuki królami Pomagamy tym dobrym chrzecijanom w ich więtej wojnie. Budujemy dla nich czteropoziomową wieżę oblężniczą z drewna,
ołowiu, żelaza i brązu, a mimo to płonie ona w ogniu, i obrońcy odpierają szturm. Więc budujemy dla nich wielkie katapulty, które, całymi dniami i nocami, ciskają olbrzymie głazy w atakowane miasto, budujemy też drabiny zakończone hakami, po których wspinają się na mury. Płynę nad murami miasta i widzę, że Romowie są także poród obrońców. W tej wojnie pracujemy dla gaje chrzecijan i gaje Sara-
cenów. Ważna jest bowiem praca, a nie to, o co walczą, bo dla nas to czysty absurd. Dla Saracenów mieszamy składniki greckiego ognia naftę i inne substancje. Potworna broń, która przykleja się do skóry i spala żywcem ciało. Rzucamy ją w atakujących krzyżowców. Allah jest wielki! krzyczą obrońcy. Patrzą na nas wyczekująco. Allah jest wielki! krzyczymy także. Czemu nie? Allah jest wielki. Bóg jest wielki pod każdym ze
Swych imion, a ci głupi gaje zabijają się, by wykazać wyższoć tego imienia, którego oni zwykli używać. I zabiją także nas, jeli nie wypowiemy słów, które są dla nich więte. Bardzo proszę. Allah jest wielki! A Chrystus jest twoim Zbawicielem! Cokolwiek sobie życzą. Bo Jedyne Słowo brzmi: Przetrwać! 14 Jeszcze jeden skok. Kto może tu przetrwać? Płaski, szkaradny kraj-
obraz. Zaspy brudnego niegu, pozbawione lici drzewa, drut kolczasty Więzienie. Widzę Cyganów w pasiakach, z brązowymi trójkątami na lewej piersi. Niektórzy mają jednak skrzypce. Wałęsają się 248 od budynku do budynku, grają. To więniowie cieszący się specjalnymi przywilejami, dostarczyciele rozrywki
Są tu też inni więniowie. Patrzą bezradnie ze swych ponurych baraków. Wychudzone twarze, mroczne, zrozpaczone spojrzenia. Patrzą, płaczą, słuchają cygańskich skrzypiec Podpływam bliżej ku jednemu z grających i staję się widzialny. Spogląda na mnie zaskoczony, ale nie przestaje grać. Przeraliwie smut-na melodia. Gdyby chciał do niej zapiewać, skończyłby szlochając. Sariszan mówię. Jestem Romem.
Tak? chłodny, odległy głos, jakby nie dbał zupełnie o to, co dzieje się wokół. Jakub, syn Romano Nirano. Kalderasz. A ty? Wzruszył ramionami Daweli Szukarnak. Jeste tu nowy? Wpadłem na chwilę. Na chwilę powtarza machinalnie, w dalszym ciągu nie zwracając uwagi na słowa. No to ciesz się otoczeniem.
Odwraca się, uderzając gwałtownie smyczkiem po strunach. Wydają przeciągły, jękliwy dwięk. Przypomina mi to nieco odgłos, jaki wydały skrzypce Puliki Boszengra, gdy wzywał swych siepaczy do ataku na rodzinę. I na moment skuliłem się ze strachu. Omal nie krzyknąłem głono. Czekaj! powiedziałem. Czy to jest więzienie? A jak ci się wydaje?
A ci półmartwi gaje, tam? Żydzi. To jest więzienie dla Żydów. Ale są tu też Romowie. Tak. Kilku jest. Traktują nas nieco lepiej niż Żydów. Karmią nas, a my gramy w niedzielę dla innych więniów i dla Hitlari. Hitlari? spytałem. Tych, co zbudowali więzienie. Nazistów. Znów zaczął grać. Melodię, która rozdzierała mi serce.
Nienawidzą nas, i nienawidzą Żydów. Ale Żydów trochę bardziej. Kiedy skończą zabijać Żydów, zabiją nas. Chcą zabić wszystkich, ci Hitlari, każdego kto nie jest taki jak oni, i zabiją prędzej czy póniej. Mylą, że są dla nas łaskawi zabijając nas póniej, ale co za życie może wieć Rom w obozie za drutami? Oni już nas zabili, zamykając nas w tym miejscu. Nagle spojrzał na mnie badawczo, jakby dopiero teraz mnie zo-
baczył. 249 Naprawdę jeste Romem? Masz wątpliwoci? Mówisz dziwnie naszym językiem. Przybywam z bardzo daleka. Więc wracaj tam, jeli rzeczywicie możesz. Gdziekolwiek to jest. Odleć stąd i zapomnij o tym miejscu. Tu jest piekło. To miejsce jest domem Szatana.
Powiedz mi, jak się nazywa poprosiłem. Auschwitz odpowiedział. 15 Otacza mnie mgła. Muszę być daleko, daleko w przeszłoci. Ale przez gęstą, białą mgłę widzę nad głową wielkie, gorące słońce. Powietrze jest wilgotne i ciepłe. Stoję na targowisku. Porodku ronie olbrzymie drzewo o tysiącu rozłożystych konarów, o mi-
lionach splątanych gałązek. Wokół niego tętniący życiem targ. Kupcy, kapłani, złodzieje, poganiacze mułów, dzieci, skrybowie, magicy Ludzie tutejsi są szczupli, mają ciemną karnację skóry i wydatne koci policzkowe. Ich oczy są niezwykle błyszczące. Mówią mową, której nie rozumiem, chociaż słyszę pojedyncze słowa, które brzmią niemal jak romskie. Na pierwszy rzut oka wszyscy ci
ludzie wydają mi się Romami. Ale potem widzę, że większoć z nich jednak nimi nie jest. Chociaż widzę poród nich także prawdziwych Romów. Wyglądają prawie identycznie, jak pozostali, ale jednak różnica, choć niemal niedostrzegalna, jest zasadnicza: otacza ich aura. Patrzę na Romów, kręcących się po targowisku. Tutaj żongler, tam kilku akrobatów. Pięciu innych wzniosło niewielką scenę, dają
jakie przedstawienie. Jeden gra na piszczałce. Inny potrząsa pudełkiem z koćmi i gestem zaprasza przechodniów, by z nim zagrali. I jeszcze jeden, który nauczył słonia tańczyć: wielka bestia kołysze się z boku na bok, jak klaun. Przez targowisko przechodzi energicznie jaki książę w turbanie na głowie. Przed nim idą jego słudzy, torując mu pikami drogę 250
w tłumie. Jeden z Romów podbiega do orszaku, ma niezwykle ciemną skórę, jego jedynym ubiorem jest biała przepaska na biodrach, ale za to porusza się w tłumie zgrabnie jak małpa. Macha rękami, krzyczy głono, pokazuje, że przepowiada przyszłoć. Nadstawia dłoń. Jeden ze sług wkłada w nią jaką monetę, ale zaraz potem energicznie odpycha Cygana drzewcem piki. Zbyt blisko podszedł do księcia.
Jestemy tu wyrzutkami. Inni czuliby się poniżeni robiąc to, co my robimy, a my żonglujemy, wróżymy, żebrzemy. Trudnimy się zajęciami, których inni nie wykonują, i jestemy w tym dobrzy. Gdzie więc jestem? Zbyt mglisty jest ten obraz. Niezwykle odległa przeszłoć. W powietrzu unosi się ciężka i ostra woń przypraw. To musi być przedwit historii. Dopiero co przybylimy z naszej utraconej i zniszczonej Atlantydy.
Jestemy wygnańcami. Może to Babilon? Może jedna z wysepek na Morzu ródziemnym? Nie, to jest jednak chyba kraj, który kiedy zwano Indiami. Żylimy w nim przez długi czas po opuszczeniu Atlantydy. Ten słoń, ten żar, to drzewo Indie są dla nas takim samym miejscem, jak każde inne. Jestemy żonglerami, akrobatami, drobnymi rzemielnikami, wróżbiarza-
mi, a nade wszystko wygnańcami i wyrzutkami. Staję się widzialny. Jestem zdecydowanie najwyższym człowiekiem na targowisku, mam na sobie dziwaczne ubranie i o wiele za jasną skórę, a mimo to tylko jedna osoba zdaje się mnie dostrzegać. Ten zwinny romski chłopiec, który próbował zbliżyć się do księcia. Nasze spojrzenia spotykają się, mimo iż dzieli nas niemal cała szerokoć rynku, i umiecha się do
mnie. Jego ciepły umiech wydaje mi się słonecznym promieniem przebijającym się przez opary mgły. Czy bierze mnie za jakiego księcia gaje, który przybył tu z odległych krain? Na tyle nowego tu i głupiego, że zapłaci mu fortunę za taniec i przepowiednię przyszłoci? Nie. Znów się umiecha i mruga do mnie, a to mrugnięcie ozna-
cza rozpoznanie pokrewieństwa. Poznaje we mnie Roma. Ja także mrugam do niego, umiecham się szeroko i wymawiam jedno słowo: sariszan. Przez mgłę dobiega mnie jego pozdrowienie: sariszan, kuzynie. Czy naprawdę tak powiedział? Kuzynie? mieje się i kiwa głową, a potem znika w tłumie ten mój nieznany, antyczny kuzyn. I znów jestem sam, i znów dzieli nas pięć tysięcy lat i biała mgła.
251 16 Teraz od razu wiem, gdzie jestem. To utracona i ukochana przez Juliena de Gramont Francja. Jestem w wiątyni Sary Czarnej Dziewicy. Trwa festiwal Romów. Przybywalimy tu w te dni z całej Europy. Bywałem tu często. Być może nawet teraz przebywa tu jaki mój inny duch. Może nawet więcej niż jeden. Co za różnica. Rozglą-
dam się wokół. Znajomy widok. Cygańskie kobiety w długich, wirujących spódnicach o tysiącach barw. Jak wiele złota połyskuje na ich szyjach i piersiach. Mężczyni w czarnych garniturach, z przepięknymi apaszkami. Każdy niesie zapaloną wieczkę w dół, na brzeg morza, a wokół nich słychać, jak zawsze, podniecone rozmowy przyglądających się gaje. Otaczają nas ciasnym kręgiem, stoją łokieć przy łokciu. Napierają, starają się zobaczyć jak najwięcej szczegółów tej
cygańskiej ceremonii. Tak, jestemy wspaniali w naszej obcoci. Mężczyni na białych koniach, kapłani w czarnych sutannach. Kopyta koni stukające o bruk. Skrzypce i gitary, i ich cudowny piew. Długie szeregi Romów ciągnących wąskimi uliczkami do kociółka, w którym znajduje się ciemny posąg więtej. Słodki zapach powietrza i zapalonych wiec. miech, piew, kobiety, dzieci, kieszonkowcy i policjanci. Romowie i gaje.
Wiesz jak kradniemy kury? zwraca się młody Rom do równie młodego gajo, który słucha jego słów z szeroko otwartymi oczami. Najlepiej używać do tego bicza. Jedno wprawne uderzenie, i wywlekasz ją z podwórka. Nie zdąży nawet gdaknąć. Albo można przykleić trochę ziaren kukurydzy do sznurka i ciągnąć go, gdy kura chce ją jeć. Potem szybki skok, i jest twoja. Wciąż robicie takie rzeczy?
O, i o wiele lepsze. Hojok, powiedz mu, jak się robi bawlo. Niepewny umiech. Co to znaczy? On ma na myli trucie wiń. Wystarczy ją nakarmić kawałkami gąbki wysmarowanymi smalcem. Potem smalec się topi, gąbka pęcznieje i winia zdycha, bo ma zablokowane jelita, a potem idzie się do chłopa. Dasz nam tę zdechłą winię? pytamy. Nakarmimy nią nasze psy. Chłop nie wie, dlaczego winia padła,
więc nie odważy się jej jeć. Zazwyczaj nam daje, i mamy pieczoną wieprzowinę na kolację. 252 I to też robicie?! Kradniemy też małe dzieci, i wychowujemy je na Cyganów. Ee, nabijacie się ze mnie Ależ nie, nie proszę pana. To są autentyczne opowieci z cygańskiego folkloru. Zapłaci pan sto franków? Może choć pięćdziesiąt
Sara-la-Kali. Czarny Wizerunek. Służąca sióstr Marii Dziewicy Marii, matki Jakuba, i Salome po tym, jak uciekły z Ziemi więtej. Cygańska dziewczyna, pełna dobroci i powięcenia, córka wielkiego Roma. Morze wyrzuciło kobiety na przybrzeżnych skałach tej Francji Juliena, a Sara, wiedziona wizją, wyszła im naprzeciw i uratowała je dokonując cudu, i zamieniając swoją suknię w tratwę. Potem siostry ochrzciły ją, a
ona wraz z nimi głosiła Słowo Boże wród gaje i Romów. Słyszałe o Czarnej Dziewicy? spytałem kiedy Juliena. Naszej cygańskiej więtej? Jej posąg był w starym kociółku we Francji. Ale nic o niej nie słyszał. To nie jest katolicka więta wyjaniałem mu to nasza więta. Jednak posąg stoi w katolickim kociele. I regularnie, co roku, przychodzą tam
wielkie pielgrzymki. Nic o tym nie wiedział, a ja nie miałem serca mówić mu, że byłem tam, w tej jego Francji, aby zobaczyć pielgrzymkę do Sara-la-Kali. I to wiele razy. Biedny Julien. Ma niemal duszę Roma, ale nawiedzanie zawsze pozostanie dla niego niemożliwocią, a ja mogłem zobaczyć tę Francję, która tak jasnym płomieniem płonie w jego sercu, Francję, której on nigdy nie ujrzy na własne oczy Długie nocne czuwanie przy krypcie. Po
lewej stronie stary pogański ołtarz, po prawej posąg Sary, w centrum chrzecijański ołtarz, który liczył sobie już ponad dwa tysiące lat Wszystko to przeminęło, zniknęło wraz z Ziemią. Nie pozostał żaden lad. Ale ja wciąż mogę zobaczyć to miejsce jako duch. Mogę zobaczyć mych przodków i ich wiarę. Przynieć sztuki odzieży jako wotum dla Sary, dotknąć więtych obrazków i medalików, by uzdrowić się z choroby, potem zejć ku morzu i
złożyć więty obrazek na grzbiecie fali. Mogę zanurzyć się w wodzie i polewać nią głowę, a nawet zanurzyć w niej moje karty Tarota, by dodać im mocy. Dwięki gitar i skrzypiec. Dym wiec. Tłumy ludzi. My, Romowie, idący tam razem, i gaje patrzący na nas z fascynacją i strachem. Tak dawno temu Idę tam i maszeruję wraz z nimi. Nikt nie kwestionuje mojego
prawa, by tam być. 253 Mandi Angitrako Rom? pyta mnie kto. Czy jeste angielskim Cyganem? Nie odpowiadam. Nie angielskim. Mieszkam znacznie dalej. Aha. W Ameryce! w Nowym Jorku. W Romville w Ameryce! Sariszan, kuzynie! Sariszan! Dla mnie to tylko puste dwięki. Ameryka. Nowy Jork. Tak od-
ległe. Ale to mój lud. A ja, ich przyszły król, przybysz z gwiazd, idę między nimi, i mieję się wraz z nimi, i płaczę, i piewam. 17 Ten zamek to Wielka Ida. Kamienne mury, wysokie wieże, głęboka fosa pokryta wiekowym zielonym nalotem. Widzę swego własnego ducha, z której z poprzednich wizyt. Lni koło przeciwległych wałów na tle grzmiących armat. Na murach zewsząd migoczą
jak płomyki wiec inne duchy Romów. Widzę je wszędzie. Musi być tu co najmniej tyleż duchów, co materialnych obrońców. Niżej w transzejach u stóp zamkowego wzgórza, oblegający nas Austriacy miotają głone obelgi. Z góry z wałów ryczą im w odpowiedzi cygańscy obrońcy. I jedni, i drudzy ryczą w swoich językach, ale dla mnie to tylko jeden hałas. Huczka! Puczka! Hoja! Zim! Obok mnie pojawia się Polarka.
Trochę rozrywki, co Jakub? Ale zawsze kończy się tak samo. A mimo to jestemy odważni. Tak. Odważni. Ten tysiąc Cyganów w służbie Ferenca Perenyi, węgierskiego magnata i władcy tego zamku. Kiedy nadciągnęła austriacka armia, jego ludzie uciekli, zostali mu tylko Cyganie. Ale spójrzcie na nich tylko! Dwadziecia dni ciągłych szturmów, i jak walczą! My zawsze jestemy lojalni do
końca, jeli już zgodzimy się dla kogo walczyć. Nigdy nie uciekamy no, chyba że pozostanie byłoby kompletnym szaleństwem. Perenyi już dawno zwiał, uciekł boczną bramą, zostawiając zamek własnemu losowi. Więc teraz jest to cygański zamek. Jeli go obronimy, zostanie w naszych rękach. Ale oczywicie nie możemy go obronić. Austriacy nie ustępują. 254
Walczcie, walczcie! wrzeszczy Polarka. Zwyciężycie! Spoceni mężczyni w poszarpanych łachach nabijają ciężkie działa i przykładają do nich pochodnie. W dole widać gwałtowny wybuch ognia i rozpraszające się szyki Austriaków. Cyganie ładują ponownie. Sam przyłożyłbym do tego rękę, gdybym tylko mógł. Ładuj, cel, pal! Ładuj, cel, pal! Polarka płynie od wału do wału. Inni Jakubowie biegają wokół jak wciekli. mieją się, krzyczą, zagrze-wają walczących.
Obronimy zamek Ferenca Perenyi przed austriackimi najedcami, a jeli on sam się już tu nie pojawi, zamek będzie nasz. Ognia! Ognia! Austriacy uciekają. Ale nagle zamkowe działa milkną. Strzelajcie! Dlaczego nie strzelacie? wrzeszczy Polarka. Nikt nie rozumie jego słów. Odgłosy bitwy, zawodzenie wiatru i jęki rannych, zagłuszają go, i kto wreszcie mógłby zrozumieć ję-
zyk Królestwa Romów tutaj, na Ziemi, w szesnastym wieku? Ale on wciąż próbuje ponaglać wojowników. Strzelajcie! Strzelajcie! Skończył im się proch szepczę. I tak włanie jest. Przywódca Cyganów staje na blankach i pięcią wygraża napastnikom. Bękarty! wrzeszczy do nich. Tak włanie musi wrzeszczeć. Bękarty! Gdybymy tylko mieli więcej prochu, wykończylibymy
was!Teraz napastnicy zaczynają zdawać sobie sprawę, że ogień z zamku ucichł. Naprzód! krzyczy Polarka. Z gołymi rękami choćby! Na pieci i noże! Austriacy biegiem wspinają się na wzgórze. I nic nie możemy im zrobić. Czasem jeszcze odzywa się pojedynczy muszkiet, ale proch się skończył, a oni pną się po zamkowych murach. Bitwa jest przegrana.
Zamek jest stracony. I jeszcze ten piękny moment na koniec. Austriacy dopadają odważnych Cyganów, którzy walczą do ostatka pałkami, nożami, pięciami, wszystkim, co jest pod ręką. I napastnicy widzą, że nie ma wród nas ani jednego Węgra, że tylko Cyganie pozostali, by bronić zamku. Pojawia się austriacki generał, jego głos przebija się przez zgiełk walki. Macha obiema rękami, by zwrócić na siebie uwagę.
Uchodcie! Uchodcie, Cyganie! Uciekajcie! Nie będą brali jeńców. Pokonani Cyganie szybko opuszczają zamek, a Austriacy nie zatrzymują ich. Wielka Ida jest stracona. W mu-255 rach twierdzy pozostaje tylko kilka duchów Romów. Obok mnie stoi Polarka, dalej inny Jakub, i jeszcze jeden wysoko na murach A tam? Walerian? Wszędzie wokół znajome twarze. To była klęska pełna chwały i wszyscy przybylimy
ją zobaczyć. Wielu z nas po wielekroć. Taka jest cała nasza historia. Jedna chwalebna klęska za drugą. A jednak zawsze klęska i zawsze też pełna chwały. Częć szósta wieczka płonie cała, od końca do końca 17 Usiąd na brzegu rzeki i czekaj. Prędzej czy póniej ciało two-
jego wroga przypłynie, niesione jej nurtem. 258 1 Oczywicie rozumiecie, że mój pobyt w celi to nie było po prostu tylko radosne nawiedzanie różnych czasów i miejsc. Nawiedzać można przez pewien czas. Potem ma się tego serdecznie dosyć. Miotanie się po czasie i przestrzeni naprawdę męczy. Ekto-
plazmatyczna egzystencja ma swoje plusy, ale w końcu nuży. Jednak bezczynne siedzenie w celi także nuży, i to nawet szybciej. Tyle że jest mniej męczące. Nawiedzenie mimo wszystko kosztuje sporo energii, i to niezależnie od wieku. Zdaje mi się nawet, że bardziej mnie męczyło, gdy miałem dwadziecia lat niż teraz, gdy mam o sto pięćdziesiąt więcej. Wszystko więc polega na tym, by utrzymywać rozsądną równo-
wagę między nudą, gdy się nie nawiedza a wyczerpaniem, gdy się to robi. To jest zresztą sztuka dotycząca każdego aspektu życia. Przesadza się czasem w jedną stronę, potem w drugą, ale jeli wszystko dobrze pójdzie, wahadełko w końcu wraca do równowagi. Jeli tylko żyłe wystarczająco długo, prawie zawsze możesz powiedzieć, że miałe miłe, umiarkowane życie. Teoria równowagi. Na dłuższą metę wszystkie siły wracają do punktu
równowagi, a ekstrema się nawzajem znoszą. Prawo wielkich liczb, równanie do redniej. W dłuższym okresie życie jest szczęliwe. Oczywicie w krótkim okresie można czasem dostać fiksacji. Ale nic aż tak drastycznego nie przytrafiło mi się w tej oubliette Szandora. Nawiedzałem nieco tu i tam, a w przerwach między nawiedzaniem liczyłem kamienne płyty w podłodze, kamienie składa-
259 jące się na ciany, iloć złota, która mogłaby się znaleć w tych cianach i podłodze. Bawiłem się też z moimi wężami, rozmawiałem z moim grzybem, próbowałem chwytać wirujące pajęczynki, a kiedy szczury zaczynały tańczyć po podłodze, wygłaszałem do nich przemówienia w wielu językach i dialektach. W sumie czułem się mniej więcej tak, jakbym odbywał długą
podróż transmiterem, ale i tak było tu ciekawiej, bo w transmiterze nie masz ani węży, ani pierwotniaków i grzybów, ani szczurów, które zabawiają cię jak mogą. Nie masz w ogóle niczego. Z drugiej jednak strony jeste w podróży, która wreszcie zakończy się u jakiego celu. A mnie przychodziło czasem do głowy, gdy godziny zamieniały się w dni, a dni łączyły się w nieskończone łańcuchy upływającego czasu, że mogę
nigdy już nie dolecieć do żadnego celu. Siedziałem przecież w oubliette. A jakież było tradycyjne zastosowanie oubliette? Służyła do tego, by usunąć z pamięci niewygodnego więnia. Na zawsze, jeli okazałoby się to konieczne. Moja intuicja podpowiadała mi, że oddanie się w ręce Szandora było właciwym posunięciem politycznym. Zwykli ludzie tak nie sądzili. Uważali raczej, że oddanie się z własnej woli w ręce tak dzi-
kiego i krwawego potwora, jak Szandor, to zwykłe szaleństwo. Oczywicie mieli rację. Każdy prostak to powie. Ale ja nie jestem prostakiem, i nie jestem zwykłym czlowiekiem. Dla mnie życie jest jak gra w szachy. Dobry gracz musi przewidywać pięć, szeć ruchów naprzód. Tak włanie zrobiłem, i dlatego wylądowałem w tej samotnej celi dokładnie tak, jak sobie zaplanowałem. Czasem jednak zaczynało mi chodzić po głowie, że może
przechytrzyłem. Na szczęcie nie jestem podatny na długie okresy pesymizmu i desperacji. Wolałem zajmować się raczej liczeniem kamieni i przemawianiem do szczurów, a także nawiedzaniem zamierzchłych epok i czasów i docierałem wszędzie, gdzie tylko mogłem sięgnąć. Czas jako płynął. I wreszcie pewnego dnia Szandor złożył mi wizytę.
Rozległo się znajome trzeszczenie i skrzypienie na zewnątrz, co było niezawodnym znakiem, że zaraz wjedzie robot z moją wieczorną porcją jakiej brei i słabej herbaty. Potem jednak usłyszałem nieznajo-me trzeszczenie i skrzypienie, i jedna ze cian zaczęła się obracać. W otwartej przestrzeni stał Szandor, i przyglądał mi się. Miał na sobie niedorzeczną czerwoną szatę i żółtą chustę pod szyją. Na piersiach kołysała mu się pieczęć królewska, która jarzyła się teraz pełnym blaskiem, przechodząc po kolei przez wszystkie
kolory tęczy. 260 Jeszcze za wczenie na kolację powiedziałem ale nie szkodzi. Siadaj i czuj się jak u siebie w domu. Chcesz może szampana? Nie umiechnął się. Wydawał się skupiony i zmęczony bardziej niż zwykle. Wyprostował się dumnie, w królewski jak zapewne sądził sposób, i wkroczył do celi jak prawdziwy zdobywca. Jego
pieczęć w ciemnociach tego pomieszczenia niemal mnie olepiała. Mógłby to wyłączyć? zapytałem. Straszysz węże. I nie masz w dodatku prawa nosić tej błyskotki. Wiesz to zresztą doskonale. Jakubie nie zaczynaj ze mną znowu. Kto z kim zaczął? Siedziałem sobie tu spokojnie i zajmowałem się swoimi sprawami, a ty wpadasz bez uprzedzenia i wiecisz mi po oczach tym cholernym wiatłem.
Mam chyba prawo do ciszy i spokoju w swojej własnej celi. Ty jednak oszalałe powiedział cierpko. O, nie sądzę. Dlaczego sprawiasz mi tyle kłopotów? Ja? Kłopotów? Sprawiasz kłopoty nie tylko mnie, lecz i całemu narodowi Romów. Nastawiłem uszu.
A to co? Dziwne słowa dobyły się z ust Szandorka. To ty martwisz się losem całego narodu Romów, mój synu? Koniecznie chcesz mnie rozzłocić, tak? Ja? Tym razem ci się to nie uda. Przyszedłem zaproponować ci układ, ojcze. Ojcze. Kiedy to ostatni raz słyszałem z twoich ust to słowo? Nie pozwolę ci się sprowokować.
Usiadł na kamiennej ławie naprzeciwko mnie, tak blisko, że mogłem go bez trudu znów spoliczkować, gdyby przyszła mi taka ochota. Wtedy mocno go to rozwcieczyło. Teraz za to on zdawał się mnie prowokować. Przyglądał mi się badawczo przez dłuższą chwilę, jakby starał się odczytać moje myli. Opuciłe Królestwo powiedział wreszcie. Każdy to przyzna. Ogłosiłe, że abdykujesz i zniknąłe,
zostawiając nas wszystkich, skazując nas na chaos. Przez pięć lat nie było króla. Cały naród wzywał do wyboru nowego władcy. Nawet Imperium tego pragnęło. Powiniene usłyszeć utyskiwania i przekleństwa Sunteila. Imperator jest jak zombi mówił a tu jeszcze Romowie też nie mają króla. 261 Cała struktura władzy groziła zniknięciem w tej nowo powstałej próżni. Co się z wami dzieje, ludzie? pytał
Sunteil. Dlaczego nie wybierzecie nowego króla? Więc w końcu wybralimy. Elekcja była nieważna powiedziałem słodkim głosem. W jego oczach błysnął gniew, ale tym razem kontrolował swoje zachowanie. Dlaczego? Bo krisatorzy nigdy nie ratyfikowali mojej abdykacji. Król Romów nie może abdykować. Nie
istnieje taka możliwoć. Zapewniam cię, że ratyfikowali. Byłem przy tym obecny. W tym dniu, kiedy cię wybrali? Tak odparł. Jeste synem króla. Syn króla nie może być królem. Fakt, że to się nigdy nie zdarzyło, nie oznacza, że nie może się zdarzyć. Także nigdy się nie zdarzyło, by królem został kryminalista
skazany przez sąd. Mięnie na jego policzku zadrgały wyranie. Ale jednak wciaż był opanowany. Niele mu to wychodziło. Kryminalista, ojcze? Dżebel Abdullah. Pierwszy proces był farsą. Był stronniczy od początku do końca. Potem jednak potrafiłem udowodnić, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by uratować załogę. Drugi proces oczycił mnie cał-
kowicie z zarzutów. Nikt z twojej załogi nie zeznawał w żadnym z nich. To nieprawda. Nikt z tych, którzy zostali zjedzeni na obiad, chłopczyku. Nie nazywaj mnie chłopczykiem! Jestem twoim królem! Nie moim, Szandorze. Drugi proces Był tak samo uczciwy jak sesja Wielkiego Krisu, podczas któ-
rej wybrano cię na Króla Romów. Jestem królem, ojcze. Czy ci się to podoba, czy nie. Krisatorzy mnie wybrali, a Wielka Kompania Romów na wszystkich wiatach zaakceptowała wybór. Potem byłem w Stolicy, i sam Imperator dał mi buławę zatwierdzając w ten sposób decyzję krisatorów. Zrobił to? Własnoręcznie. Sunteil, Naria i Periandros byli tego wiadka-
mi. Więc mam prawo mieszkać tutaj w pałacu, a moje zarządzenia 262 są wykonywane na wszystkich wiatach. Pogód się wreszcie z rzeczywistocią, starcze. Twoja abdykacja naprawdę jest wiążąca. I nie możesz jej już odwołać. Powiedziałe, że chcesz mi zaproponować jaki układ przypomniałem mu. Tak.
No to wal. Podaj cenę i nazwę towaru. Chcę twojego oficjalnego błogosławieństwa. Chcę, żeby publicznie uznał mnie za Króla Romów, i publicznie też wycofał wszelkie własne roszczenia do tronu. Ponadto powiedziano mi, że odjeżdżając stąd zabrałe ze sobą królewskie berło. To berło należy do mnie. Aha, więc to jest towar moje błogosławieństwo i berło. W zamian mówił dalej wypuszczę cię stąd. Pozwolę ci
odlecieć na Xamur, do twojej posiadłoci. I spędzisz w Kamaviben resztę życia w bogactwie i luksusie. Wolnoć jest moją własnocią, daną mi przez Boga, i nikt nie może mi jej podarować. Oferujesz mi co, co nie należy do ciebie, w zamian za poparcie twoich roszczeń do czego, co też nie należy do ciebie. I to ma być ten układ? Ten układ zapewni ci wyjcie z tych podziemi, ojcze.
Kiedy mnie się one podobają. Mogę je zaekranować, by uniemożliwić ci nawiedzanie. Czy wtedy też będą ci się podobać? To ma być zapewne groba? Chcesz, bym ci dał błogosławieństwo pod przymusem? Proszę cię o błogosławieństwo. Nie żądam. Więzienie cię tutaj jest dla mnie kłopotliwe. Tak. Wiem. Włanie dlatego tu jestem.
Dopóki będziesz się upierał przy swych roszczeniach do tronu, będziesz szkodził całemu naszemu narodowi. To samo mógłbym powiedzieć też o tobie. Tron był wolny. Teraz tak nie jest. Przez swój starczy upór podważasz legalnoć rządu Romów, podważasz stabilnoć całego Pewnie, że tak. Nie musisz mi tego wyjaniać. Jeste chory, starcze.
Nie. To ty jeste chory. Rozemiałem się. Szandor, id już. Daj mi spokój. Jeli teraz wyjdę, będziesz tu gnił do końca swych dni! Zrobiłby to własnemu ojcu? A czy ty jeste moim ojcem? 263 Widzę, że nie masz też skrupułów i obrażasz pamięć swojej matki. Naprawdę jeste kawałem mierdzącego gówna. Przeklinam
tę chwilową przyjemnoć, dzięki której pojawiłe się na wiecie. Przeklinam tę radoć, której zaznałem wtedy między udami Esmeraldy.Mówiłem to spokojnie, nawet pieszczotliwym tonem. Szandor, nie pomogę ci zostać królem. Choćby nie wiem czym mi groził i jak mnie przeklinał. Nie przeraża mnie długi pobyt w tym hotelu. I, tak już zupełnie przy okazji, nie ma sposobu by zaekranował to miejsce przed nawiedzaniem. Nie
pojąłe tego jeszcze? Dopóki oddycham, mogę nawiedzać. Kiedykolwiek i gdziekolwiek jestem. Zamknąłem oczy i zacząłem nawiedzanie, ignorując jego obecnoć. Wróciłem na Xamur, o jakie sto lat wstecz, aby zobaczyć moją piękną młodą żonę i nasze pierworodne malutkie dziecko. Postać Szandora zacierała mi się nieco w oczach, gdy wróciłem
gwałtownie o ułamek sekundy póniej. Twoja matka była wspaniałą kobietą, Szandor. Włanie złożyłem jej wizytę. By jej powiedzieć jak bardzo ją kochałem. I powiedzieć jej, jak wspaniałym człowiekiem okazał się jej najstarszy syn. Dlaczego ty jej nie odwiedzisz? Wiem, że z przyjemnocią by cię zobaczyła. Zgnijesz w tej celi, starcze powiedział Szandor głosem ocie-
kającym jadem. 2 Szandor nigdy nie dotrzymywał słowa. Nie minął nawet tydzień, gdy zjawiły się jego roboty i przeniosły mnie do nowej celi. Znacznie sympatyczniejszej, położonej na wyższych piętrach budynku. Nowa cela też nie miała okien, ale nie było tu szczurów, pierwotniaków, sinego grzyba. No i nie było
węży. Za wężami nawet trochę tęskniłem. Były ładne i zupełnie nieszkodliwe. Nowa cela była też cieplejsza, suchsza, i miałem w niej wygodniejszą pryczę. Podłogę stanowiła jedna wielka płyta ze złota. Zdarzały się oczywicie takie 264 okresy w historii, gdy każdy odczuwałby dumę, siedząc w celi o złotej podłodze. Ale jednak pamiętałem, że jestem na Galgali, gdzie złoto nie jest warte więcej niż papier.
Poza tym mogłem mieć złotą podłogę w celi, ale i tak nie zmieniało to faktu, że byłem więniem. Lubiłem jednak spacerować boso po tej podłodze. Była miękka i niemal uginała się pod moimi stopami. Jak to złoto. Zacząłem rysować na niej kreski, by zaznaczać upływający czas. Normalnie, jak już wiecie, nie zwracam za bardzo uwagi na upływ czasu i nawet w trakcie tego opowiadania przeskakuję sobie beztrosko przez całe
dziesięciolecia, nie trzymając się chronologii wydarzeń, ale tutaj, w zamknięciu, zaczęło mnie interesować, jak długo może to wszystko trwać. Trwało sporo czasu. Wystarczyłoby go, żebym naprawdę zgnił, zgodnie z grobą Szandora, gdyby pozostawił mnie w tamtej wilgotnej oublette. Nie byłem tak głupi, by myleć, że spasował. W słowniku Szandora nie istnieje takie słowo. Nie. Raczej po prostu zmienił zdanie co do przy-datnoci
mojej mierci. Może uznał, że jestem już tak stary i zgrzybiały, że uodporniłem się całkowicie na procesy gnilne, jak to rzadkie żółte drzewo z Gran Chingada, które może spędzić nawet i pięćset lat zanurzone w wodzie albo bagnie, i nie zmienia wcale wyglądu? A może raczej uznał, że le wpłynęłoby to na jego pozycję polityczną, gdyby rozeszła się wieć, że trzyma swojego starego ojca
w wilgotnych lochach ze szczurami i wężami? Nie wiem. Mogło być też tak, że wymylił zupełnie nową strategię postępowania i po prostu uznał, że korzystniejsze będzie teraz przeniesienie mnie do wygodniejszej celi. Nie bardzo wiedziałem wprawdzie, jaka to mogłaby być strategia, ale chyba też nie bardzo o to dbałem. Duch Polarki pojawił się nagle i nieoczekiwanie.
No. Ta chyba bardziej ci się podoba. Nie widziałe tej poprzedniej odpowiedziałem. Jasne, że widziałem. Byłem tam trzy razy. I za każdym razem spałe. Jak dziecko. I chrapałe. Nawet ci nie przeszkadzało, że biegały po tobie szczury. Mogłe co powiedzieć. Wyglądałe tak spokojnie.
Ty draniu! Co się dzieje na zewnątrz? Kiedy? Teraz. 265 Skąd mam wiedzieć? Nie przychodzę tu z teraz. Więc z jakiego czasu przychodzisz? Wiesz, że tego ci nie powiem. Miałem ochotę go udusić. Królestwo się wali, cały wiat się
trzęsie, twój najstarszy i najlepszy przyjaciel siedzi bezsilny w więzieniu, a ty masz zamiar lepo przestrzegać reguł? To są ważne reguły, Jakubie. Wiesz o tym. Czy naprawdę muszę mówić ci takie rzeczy? Jeli zacznie się używać nawiedzania, by przekazywać wiadomoci w przeszłoć, rozpadnie się cały Wszechwiat. I tak się rozpada. A ty możesz mi pomóc.
Nie. Nie sądzę, żebym mógł ci pomóc. Więc po co tu przychodzisz? Żeby się nade mną znęcać? Uwielbiam te iskry w twoich oczach. Wyglądasz bardzo seksownie, kiedy się złocisz. Ja ci dam seksownie, ty wkurzająca hieno! Oj, oj, hamuj się, Jakubie! Masz wysokie cinienie. Doprowadzasz mnie do szaleństwa. Czym u diabła sobie zasłu-
żyłem na syna takiego jak Szandor, i na przyjaciela takiego jak ty? Ależ ja jestem twoim przyjacielem. Nawet nie wiesz, jak dobrym. I nie myl, że nie staram ci się pomagać. Jego aura błysnęła i zaiskrzyła się od elektromagnetycznych drgań. Odpowiednik długiego smutnego westchnięcia u ducha. Dobra. Słuchaj, Jakubie. Twoje proby poruszyły moje serce. To jest wbrew wszelkim regułom, ale
dobrze, zdradzę ci przyszłoć! Podpłynął do mnie, nachylił się do mojego ucha, i zniżył swój głos do konfidencjonalnego, cichego szeptu. Wszystko zakończy się dobrze powiedział. Co wszystko? To. To, co jest najważniejszym przeznaczeniem naszej rasy. Królestwo, Imperium, Gwiazda Romów. Masz. I nie mów nigdy, że
twój stary przyjaciel Polarka nie jest pomocny. A teraz mi podziękuj! I to nazywasz pomocą? I to nazywasz wdzięcznocią? Wdzięcznocią za co? O co ci chodzi? Powiedziałem ci to, co chciałe wiedzieć, tak? Nie czujesz się teraz spokojniejszy? Nie czujesz ulgi? Ależ ty jeste niewdzięcznym sukinkotem! Skrzywiłem się jeszcze bardziej.
266 Co jest niby takiego wielkiego w twoim objawieniu? Nie martwi mnie ostateczne zakończenie, a raczej to, co dzieje się teraz. Czy będę żył? Czy umrę? Czy wydostanę się z tej cholernej dziury? Chcę szczegółów, rozumiesz? Chcę wiedzieć, co dzieje się teraz, co będzie chwilę póniej, a nie, co się stanie za tysiąc lat. Namawiasz mnie do grzechu? Tym grzechem pomożesz królowi.
Powiniene się wstydzić. Manipulujesz mną. I jeszcze powiniene się wstydzić swego obecnego lenistwa. Zawsze sam rozwiązywałe swoje problemy. A teraz chcesz, żebym cię prowadził za rączkę? Chcę tylko trochę konkretnych danych. To jest po prostu szokujące! Ty uparty wieprzu! Ja uparty? Ja?
Chcę chociaż podpowied błagałem. Wskazówkę. Albo zabieraj się stąd, i przestań mnie wkurzać. Wolę cię już nie oglądać, jeli masz zamiar się ze mną drażnić. Serio? Serio. Dobrze powiedział. Zlituję się. Złamię całą etykę nawiedzania. Powiem ci rzeczy, których ty sam by sobie nie powiedział. Gdzie jest twój duch, Jakubie? Dlaczego sam nie dajesze sobie wskazówek?
Mogę zepchnąć cię z drogi prowadzącej do tego, co się wydarzy. Dalej. Wskazówka będzie na talerzu przed tobą. Na talerzu? Nie mów już więcej, że nie daję ci wskazówek. Jakich wskazówek? Co to ma znaczyć: na talerzu? Potrząsnął głową ze smutkiem. A uważają cię za bystrego. Uważają, że
wyróżniasz się dużą inteligencją, że daleko sięgasz wzrokiem w przyszłoć. Daję ci wskazówkę, o którą prosisz, a ty nawet nie próbujesz się skupić i rozwiązać zagadki? Siedzisz bezczynnie i tylko się dopytujesz? O nie! Dałem ci wskazówkę, Jakubie. Nie pro mnie o więcej. Polarka, jeste draniem. Wskazówka będzie na twoim talerzu. Niech cię szlag
Znikł. Kiedy przynieli mi pierwszy posiłek w nowej celi, wpatrywałem się w talerz chyba przez dziesięć minut i próbowałem roz267 wiązać zagadkę. Ta sama wstrętna breja i ta sama ohydna herbata. Jedyną odmianą było kilka listków jakiej zielonej sałatki z Galgali. Przyjrzałem się tym listkom tak, jakby zawierały sekret życia. Może i zawierały, ale nie potrafiłem go odkryć. Po chwili więc je zjadłem.
I nie byłem wcale mądrzejszy. Jak już wspominałem, czasem Polarka sprawia, że czuję się jak tępy gajo. A jego to bawi. Bóg dał mi potwora za syna i sadystę za przyjaciela. Cóż, Bóg jest nieskończenie mądry i nieskończenie miłosierny. Kim jestem, żeby kwestionować Jego dary? 3 Bóg dał mi jednak Polarkę, gdy naprawdę byłem w wielkiej po-
trzebie. No i dał mnie Polarce, bo jego potrzeba też była wtedy wielka, może nawet większa niż moja. On tylko być może ocalił mi życie, a ja ocaliłem jemu na pewno. To było doć dawno temu, na Mentiroso. A ponieważ bylimy razem na Mentiroso, od tej pory naprawdę może sobie pozwalać ze mną na wszystko. Inna sprawa, że wiem o jego dobrych intencjach. On sądzi po prostu, że mnie bawi, gdy się ze mną drażni tymi swoimi
gierkami. Zazwyczaj ma rację. Mentiroso jest jednym z tych okropnych miejsc, które Bóg stworzył chyba tylko po to, żebymy w pełni mogli docenić piękno reszty stworzonego przez Niego Wszechwiata. Taką funkcję w mniejszej skali pełni krater Idradin na Xamur. Ten krater jest jedyną rysą w doskonałoci planety, która jednak tylko podkrela wspaniałoć tego cudu stworzenia, jakim jest Xamur. Ale Idradin jest tylko pojedynczym
tworem geologicznym i możesz spędzić na przepięknej Xamur całe życie nie zaglądając ani razu w jego mroczną gardziel. Mentiroso natomiast jest całym wiatem. To, że istnieje cały wiat tak wstrętny jak Mentiroso, może powodować u niektórych powątpiewanie w zdrowie psychiczne Stwórcy Wszechwiata. Zwłaszcza jeżeli kto jest prostym człowiekiem, lub ma skłonnoci do blunierstwa. Aby stworzyć co takiego jak Men-
tiroso, mógłby kto powiedzieć, bóstwo musiało mieć jednak w swej duszy tak samo plugawy obszar, jak plugawy jest ten wiat. Prostak 268 mógłby rzec, że jeli Bóg ma co takiego jak Mentiroso w swojej duszy, to niewielka naprawdę jest różnica między Nim a Diabłem. Blunierca powiedziałby, że tylko całkowicie przeżarty złem sukinsyn mógłby stworzyć co tak chorego jak Mentiroso.
I obaj mieliby trochę racji. Ale oni dostrzegają tylko cień prawdy. Prostak nie pojmie oczywicie, że faktycznie nie ma różnicy między Bogiem a Diabłem, bo Diabeł jest tylko jednym z aspektów Boga, tak jak Idradin jest jednym z aspektów Xamur. Blunierca za nie pojmie, że to, co jest chore dla nas, niekoniecznie musi być chore w oczach Boga. Bóg jest nieskończonocią. On zawiera w sobie wszystko, łącznie z tym, co uważamy za
złe, brzydkie lub chore. On nie musi zgadzać się z naszą opinią. To jest korzyć z bycia Bogiem. My za musimy próbować widzieć rzeczy na Jego sposób. W przeciwnym razie marniejemy. Podejmowanie prób postrzegania wiata na Jego sposób nazywamy filozofią. Osiągnięcie takiego stanu nazywamy mądrocią. Żadnemu człowiekowi, od początku istnienia ludzkoci, nie udało się nigdy osiągnąć mądroci, ale niektórzy byli jed-
nak znacznie bliżej celu niż inni. Patrząc na zdjęcia w jakim magazynie turystycznym, nigdy bycie nie podejrzewali, że Mentiroso jest jedną z najpotworniejszych planet we Wszechwiecie. (Może nawet najpotworniejszą, no można by jeszcze brać pod uwagę Trinigalee Chase. A ponieważ nie mam ochoty nawet myleć o Trinigalee Chase, nie będę tutaj robił porównań. Jeli chcecie mojej rady, to trzymajcie się z dala od obu
tych wiatów. Żaden z nich nie jest wakacyjnym kurortem.) Trafiłem na Mentiroso jako niewolnik. Ale tym razem, w odróżnieniu od moich dwóch poprzednich okresów niewolnictwa, mogłem winić tylko siebie. Nikt mnie nie sprzedał. Sam się sprzedałem. To było w czasach, gdy pracowałem jako odkrywca przestrzenny do wynajęcia, kilka lat przed tym, nim zacząłem pracować dla Kompanii i Esmeraldy. Tak jak kiedy mój
dziadek, wpadłem w kłopoty finansowe i w końcu zbankrutowałem. I tak jak kiedy mój ojciec, uznałem dobrowolne niewolnictwo za najlepsze wyjcie z sytuacji. Miałem wtedy jakie dziesięć tysięcy sestercji długu niewiarygodne, prawda i groziło mi zajęcie mojej posiadłoci na Xamur. Dowiedziałem się jednak, że istnieje możliwoć odpracowania całej kwoty długu przez pięć lat, na planecie zwanej Mentiroso. Oczywi-
cie poszedłem na to. Być może wpierw powinienem zasięgnąć jakich informacji. Mentiroso zostało odkryte dopiero niedawno i istniało niewiele wia269 rygodnych informacji. Nawet kto, kto podróżował tak wiele jak ja, nic do tej pory nie słyszał o tym wiecie. Nie zadbałem też, by się dowiedzieć czego więcej poza składem atmosfery i klimatem. I po
zebraniu tych wiadomoci, nie mogłem się nadziwić, dlaczego kto płaci mi taką masę pieniędzy za pięcioletnią pracę. W pełni zasłużyłem na swoje cierpienia. Leciałem transmiterem z Clard Msat. Kiedy wręczyłem bilet technikowi, który miał ustawić współrzędne celu, ten wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę i wreszcie powiedział: Mentiroso? Żartujesz, prawda?
Nie. Dlaczego? Naprawdę chcesz polecieć Tam? To tam wyranie wypowiedział dużą literą. Lecę do pracy. Więc mówisz serio. Ty biedny idioto. Potrząsnął ze smutkiem głową. On chce lecieć na Mentiroso. On ma pracować na Mentiroso. Ty biedny idioto. Nikt nigdy datąd tak mnie nie nazwał. I o ile pamiętam, także
potem. Chciałem go zapytać, co takiego okropnego jest na Mentiroso. Za pono. Ustawił współrzędne szybciej, niż ja zamieniłbym się w ducha i pole transmitera pochwyciło mnie natychmiast. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, był wyraz smutku w jego oczach. Następną, którą dojrzałem, niemal natychmiast, było Mentiroso. Inne obrzydliwe wiaty, jakie dane mi było widzieć Alta Hannalanna czy Megalo Kastro już na
pierwszy rzut oka uzmysławiają ci, w jaki horror włanie się wpakowałe. Nienawidzisz ich od pierwszej chwili. A jednak Mentiroso z góry wyglądało sympatycznie. Standardowy ludzki wiat: niebieskie oceany, zielona rolinnoć, brunatna gleba. Może tylko trochę monotonny. Żadnych lasów czy łańcuchów górskich, większoć lądów pokrywały trawiaste sawanny. No i żadnych ladów wyższych form życia. W ogóle życia jest tam nie
za wiele. Trochę owadów i jaszczurek, i kilka gatunków bardzo prymitywnych ssaków. Zresztą nie dzieje się tak bez powodu. Małe czapy lodów na biegunach, wszędzie umiarkowany klimat, nadające się do oddychania powietrze, może odrobinę za dużo azotu, ale naprawdę minimalnie. Raczej sucho. Wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Potem za lądujesz, i jeste w samym rodku piekła.
Zaczynasz czuć się nieswojo z pierwszym oddechem. Z drugim to jest już strach. Jeszcze jeden oddech, i strach zamienia się w lepą 270 panikę. I to uczucie już cię nie opuszcza. Nie wiesz, czego się boisz i nigdy się nie dowiesz. To po prostu pączkuje w całym twoim ciele, w każdym fragmencie twojej skóry, od stóp do głów. Wszystko, czego kiedykolwiek obawiałe się w życiu, nagle staje się
rzeczywistocią. Najgorsze z twoich koszmarów. Istota z rogami na głowie, majacząca w cieniu nad twoim łóżkiem. Małe owady, które maszerują po twoim ciele, kiedy jeste chory. Bagno pod nogami, które wchłania cię powoli, i jedwabny materiał wewnątrz trumny, która spoczywa na twojej twarzy, gdy zostałe pochowany żywcem. Każdy podmuch wiatru niesie ze sobą niewidzialne igły, a z niebios ledzi cię wielkie czerwone
oko. Słyszysz też za sobą szepty niewidzialnych istot, a między nogami pojawia się z nicoci kastrująca szczęka rekina. Na Mentiroso dławi cię wciąż obecny strach. Otacza cię cile, jak lodowata zwiewna tkanina. Błyszczy w powietrzu białawą upiorną powiatą. Twoje ciało drży. Twoje jądra kurczą się, jakby chciały się schować wewnątrz brzucha. Twoje zęby szczękają głono i dygoczą tak silnie, jakby w każdej chwili miały zamiar wyskoczyć ci z ust.
I nie ma ucieczki, bo taka jest cała planeta. Nikt nie wie, dlaczego. Ale to miejsce jest nawiedzone. Obrał je sobie za siedzibę bóg. Nie Bóg lecz bóg, i to nieprzyjazny. Być może Pan ten stary grecki kozioł, którego specjalnocią było wywoływanie paniki. Jak sami widzicie nawet to słowo pochodzi od jego imienia. I włanie panikę czujecie na Mentiroso, nieustanną, przytłaczającą w każdej godzinie.
W rzeczywistoci nie dzieje się wam nic złego. Żadne z waszych przewidzeń nie materializuje się. Ale mimo to nie potraficie się uspokoić. Nie istnieje tam co takiego jak adaptacja, stopniowe zobojętnienie. Nie możecie sobie racjonalnie wytłumaczyć, że to tutejsze zjawisko przyrodnicze, że po prostu co takiego jest w powietrzu. To wciąż trwa, a wy wciąż umieracie z przerażenia, w każdej minucie umieracie na nowo. Niektóre chwile są gorsze od innych, ale nie
ma ani jednej, która niosłaby ukojenie. Nic dziwnego zatem, że na Mentiroso nie występują wyższe formy życia. Niewiarygodnie wszechstronna Matka Natura nie potrafiła jednak stworzyć organizmu o złożonym układzie nerwowym, który byłby w stanie spędzać całe życie w przerażeniu i stresie. Owadom i jeszczurkom to najwyraniej nie przeszkadza. Najgorsze jednak z tego wszystkiego jest to, że nawet strach
z Mentiroso można po prostu zapakować i sprzedać, i to po dobrej 271 cenie. I w dodatku rynek jest wielki. Sam nie wiem, co jest okropniejsze czy istnienie takiego miejsca jak Mentiroso, czy fakt, że ludzie znaleli sposób, by zarobić na horrorze emitowanym przez tę mroczną planetę. Moje obrzydzenie budzą oba te fakty. Możecie spytać, dlaczego takie rzeczy się zdarzają? A czy ja wiem? Spytajcie
Boga. Mężczyzna, który odkrył sposób zamiany przerażających koszmarów Mentiroso na twardą gotówkę, nazywał się Nikos Hasgard. Smucę się na samą myl, że w jego żyłach płynęła też romska krew. Był poszrat półkrwi. Jego ojcem był gajo z Sidri Akrak, a matką prawdziwa Romka z Estrilidis. Po niej odziedziczył wystarczająco wiele bystroci umysłu, by wymylić sposób eksploatacji Mentiroso,
po ojcu za wystarczający brak wszelkich wyższych uczuć, by zrealizować ten pomysł. Hasgard był małym, chudym człowieczkiem o złoliwym wyrazie twarzy. Jego oczy patrzyły tak, jakby chłostały biczem, a usta miały tak wąskie i cinięte wargi, że wyglądały dosłownie jak kreska pod nosem. Budził niechęć samym wyglądem. Ten człowiek nie tylko ciągnął zyski z Mentiroso, ale w dodatku nie przeszkadzało mu
przebywanie tam całymi miesiącami. To pokazuje, jaki był z niego twardy sukinkot, albo też jak bardzo miał zwichrowany umysł. Kto wie, może jego duszy podobał się wpływ, jaki wywierało na nią Mentiroso. Proces wymylony przez Hasgarda polegał na rejestrowaniu reakcji neuronowych ludzkiego mózgu, wystawionego na długie oddziaływanie strachu wzbudzanego przez Mentiroso. Po prostu sie-
dzisz tam, drżysz i kulisz się z przerażenia, a maszyna nagrywa całe to wyładowywane napięcie, trwogę, obawę i niepokój. Jest to przenoszone do psychoaktywnej baterii, z której uczucia te można w każdej chwili odtworzyć. Są trzy poziomy intensywnoci odtwarzania. Poziom pierwszy daje, tak mi przynajmniej mówiono, rodzaj interesującego, chłodnego dreszczyku, co tak, jakby czytać póną
nocą przerażające historyjki o upiorach. Stosuje się to dla czystej przyjemnoci. Rozrywka tego rodzaju jest wprawdzie z tych, które uważałem zawsze za doć głupawe, ale ostatecznie to nie mój interes, co robią inni ludzie, żeby się zabawić. Oczywicie poziom pierwszy jest absolutnie nieszkodliwy. Poziom drugi nie tylko nie szkodzi, ale nawet przynosi spore korzyci. Przy tym poziomie intensywnoci klient otrzymuje wyła-
272 dowanie motywującej energii, która działa na niego w podobny sposób jak danie ostrogi koniowi. Dawka Hasgard Dwa przeniesie cię z łatwocią nad najbardziej wyzywającymi i najtrudniejszymi przeszkodami na wielkiej fali entuzjazmu i pewnoci siebie. To po prostu zwykły hormon walki i ucieczki, starożytne i prymitywne podniesienie poziomu adrenaliny, ale pod względem mocy żaden proch
nie może się z nim równać. Sprzedaż tych aktywatorów Hasgarda idzie w miliardy sestercji rocznie, a może nawet więcej. Mówi się, że nie można się od nich uzależnić, ale ja wiem, że bardzo trudno sobie bez tego poradzić, jeli zacznie się ich używać regularnie. Ja osobicie próbowałem tej przyjemnoci jeden, może dwa razy. Jeli chodzi o Hasgard Trzy wedle oficjalnego stanowiska Korporacji Hasgarda takie co nie
istnieje. To jest tylko czyja para-noiczna fantazja, którą powtarza się po kątach tak długo, aż zaczyna żyć własnym życiem i ludzie zaczynają w nią wierzyć. A jednak Hasgard Trzy istnieje. Gdy już byłem królem, miałem możnoć przyjrzeć się raportom na ten temat. Hasgard Trzy po prostu doprowadza ludzi do szaleństwa. Pojedyncza jego dawka odpowiada pięcio-, a nawet dzisięcioletniemu pobytowi na Mentiroso, z tym że uczucia te są
skondensowane i wtłaczane do umysłu człowieka jedną niszczącą falą. Silni ludzie po tym tylko wariują, słabsi po prostu umierają. Mimo gwałtownych zaprzeczeń ze strony ludzi Hasgarda i surowych kontroli imperialnych służb celnych, to wiństwo jest produkowane i rozprowadzane po całej Galaktyce. I wielce przydatne jest różnej maci kryminalistom do tortur, wymuszeń zeznań czy umiercania. Pod pojęciem kryminalici różnej maci
rozumiem również niektóre agencje rządowe. Wszystkie trzy rodzaje aktywatorów Hasgarda są produkowane na Mentiroso w ten sam sposób. Zajmujesz miejsce w czym, co nazywają boksem synaptycznym. Podłączają do ciebie parę elektrod i urządzenia rejestrujące. Potem przez kolejne szeć godzin, kiedy te fale osobliwego i przytłaczającego przerażenia, które wzbudza Mentiroso, przepływają przez twój umysł, to, co odczuwasz, jest z ciebie wyciągane i
ładowane do jednostek magazynowych. I to wszystko. Praca ta jednak jest znacznie trudniejsza niż się wydaje w końcu jest to psychiczny odpowiednik oddawania krwi, a przypominam, że robisz to szeć godzin dziennie. Inna sprawa, że za tę niewolniczą robotę bardzo dobrze ci płacą. Kwatery są wygodne, a jedzenie nie najgorsze. W czasie wolnym masz dostęp do wszelkich rozrywek. Jednak czujesz się tak wypluty, że
naprawdę nie masz najmniejszej 18 Czas trzeciego wiatru 273 ochoty na zabawę. Masz tylko jedno marzenie dotrwać do końca tego pięcioletniego okresu, zgarnąć swoją forsę i wynieć się stamtąd do wszystkich diabłów. Jeli wyjedziesz przed terminem, nie dostaniesz nic. Na tym włanie polega twój status niewolnika. A mimo to wielu pracowników Hasgarda
wyjeżdża wczeniej. O ile pamiętam, mniej więcej jeden na pięciu wariuje w tak poważnym stopniu, że nie jest już przydatny w boksie synaptycznym. Jeden na pięciu, też mniej więcej, załamuje się i umiera na skutek samego stresu związanego z przebywaniem na Mentiroso, albo niemożnoci przyzwyczajenia się do pracy w boksie. I wreszcie jeden na dziesięciu popełnia samobójstwo.
Podsumowując, masz mniej więcej pięćdziesiąt procent szans, żeby przeżyć te pięć lat bez trwałego uszczerbku na zdrowiu. Nie są to może fakty rozgłaszane na prawo i na lewo, ale też nikt nie czyni z tego wielkiego sekretu. Przypuszczam, że w bardziej humanistycznym społeczeństwie produkcja aktywatorów Hasgarda tymi metodami byłaby zakazana. Ale musicie wziąć też pod uwagę, że aktywatory pierwszego poziomu są niezwykle
popularną rozrywką, a aktywatory drugiego poziomu są szeroko dopuszczane przez większoć rządów planetarnych jako rodki podnoszące wydajnoć pracy. A trzeci poziom? No cóż, na rodki trzeciego poziomu też, jak się zdaje, istnieje stały popyt. Kiedy zająłem swoje miejsce w boksie synaptycznym podczas pierwszego dnia pobytu, w sąsiedniej uprzęży przewodów dostrze-
głem Roma. Był drobnej budowy, ale za to bardzo ruchliwy. Niezwykle ruchliwe były też jego bystre oczy. Mógł mieć kilka lat mniej niż ja. Sariszan, kuzynie pozdrowiłem go. Spodoba ci się tutaj powiedział. Będziesz błogosławił dzień, w którym przybyłe do tego cudownego wiata. Mam na imię Polarka. Jakub odparłem. Wymieniłbym pewnie
także nazwisko, szczep i planetę, na której się urodziłem, ale w tym włanie momencie wstrząsnął mną nagły atak nie kontrolowanego strachu, tak silny, że skuliłem się, chowając głowę między kolana i z trudem powstrzymując się od wymiotów. To było tak nagłe, jakby jaka nieznana bestia, piąca gdzie w głębinach planety, odwróciła się na drugi bok i tym niewiadomym ruchem posłała ku mnie falę przerażenia, rozdzierającego moją duszę na strzępy. Było to odczucie
znacznie potężniejsze niż wszystko, czego do tej pory dowiadczyłem. Okrop274 nie się zawstydziłem, bo drżałem ze strachu jak dziecko w obecnoci innego Roma, w dodatku młodszego ode mnie. Delikatnie położył rękę na moim ramieniu. To się zdarza każdemu powiedział. Po prostu poczekaj,
samo przejdzie. Takie ostre ataki na szczęcie przychodzą tylko kilka razy dziennie. Co to jest? zapytałem, gdy odzyskałem zdolnoć mowy. Dlaczego tak się poczułem? Jestem tu od półtora dnia, i ani przez chwilę nie czułem się dobrze. Wiem odparł Polarka i nie poczujesz się dobrze, dopóki nie opucisz tego wiata. Pięcioletni kontrakt?
Tak. Tak jak ja. Więc spróbuj tu zapucić korzenie i się przyzwyczaić. Chociaż to się nikomu nie udało. Skrzywił się. Potem zgiął wpół. Teraz i jego dopadł atak. Uff wykrztusił w końcu. Ten wiat jest przeklęty. Ten wiat jest popierdolony. Nie wiedziałe nic o tym, prawda? Tak. Ja wiedziałem. Ale nie miałem wyboru.
Rozemiał się. Tak, jakby ktokolwiek miał wybór Ale przynajmniej wiedziałem, w co się pakuję. Pokazał mi, jak podłączyć się do sprzętu rejestrującego. Ręce drżały mi tak silnie, że musiał włożyć sporo wysiłku, by przypiąć je do poręczy fotela. Przypiął je pasami. Mocno. Teraz jest dobrze. Musisz odrobić swój czas, wiesz o tym. Przy-
pinaj się natychmiast, jak tu przyjdziesz. Nie ma sensu tracić czasu na darmo. Co powoduje to uczucie? Wzruszył ramionami. Tego nikt nie wie. Niektórzy mówią, że to jaki efekt jonizacji. Inni, że jaki składnik w atmosferze. Są nawet tacy, którzy mówią o jakich niewidzialnych i niematerialnych obcych inteligentnych istotach, które pływają w powietrzu i
uprzyjemniają sobie czas rozdając nam psychiczne kopniaki. Ale dla mnie to sranie w banię. Ja mylę, że jest to po prostu wakacyjna planeta Diabła. Przyjeżdża tu na urlop i wietnie się bawi. Wychodzi na to, że odczucia przyjemne dla Diabła powodują u ludzi gówniany nastrój. Zamilkł na chwilę ou! aa! Boże! Jesu Chreczuno! Melalo Ana Lilyi! znów zgiął się wpół. Usłyszałem jego cichy szloch i jęki. Kiedy po dłuższej chwili
wyprostował się, miał twarz bladą jak kreda, a czoło mokre od potu. 275 W oczach czaiło mu się co dzikiego. Ale mimo to zdołał się blado umiechnąć. Jak długo musisz tu jeszcze być? spytałem Jestem tu od trzech tygodni odparł. Z pięciu lat. Bylimy jedynymi Romami w boksie synaptycznym i od razu
bardzo się polubilimy. Wkrótce też stalimy się nierozłączni. Przypuszczam, że było to przyciąganie się przeciwnoci. Ja byłem wielki i zrównoważony, on był malutki i kipiał energią. Ja byłem Kalderaszem, on był Lowara. Ja zawsze ciężko pracowałem, ba nawet harowałem, by co osiągnąć, a on wolał w miarę możliwoci dochodzić do celu na skróty. Ale obaj wiedzielimy jak się miać, mimo że naprawdę należało tam płakać.
Jego miech był cudowny. Gdyby tak można zapakować miech Polarki, z pewnocią sprzedawałby się lepiej niż specyfik Hasgarda. Już tylko za ten miech go pokochałem. I za to, że był Romem w tym paskudnym miejscu, gdzie oprócz niego nie spotkałem nikogo mojej rasy. I to nie byle jakim Romem. Bylimy obaj Romami najczystszej krwi, i nie chodzi mi tu o genetykę. Bycie prawdziwym Romem wymaga wiary
w pewne wyższe wartoci, niż tylko ochrona własnej skóry. Wemy takiego Szandora. Szandor jeli chodzi o dziedzictwo genetyczne, jest Romem, ale mimo to nigdy nie uznałbym go za Roma czystej krwi, chociaż jest moim własnym synem. Polarka, o tak! Polarka jest prawdziwym Romem. Zajęło mi trochę czasu, nim zrozumiałem, że on tam, w synaptycznym boksie, powoli umiera.
Usiłował ukryć to przede mną. Kiedy dopadały go fale przerażenia, kiedy trząsł się i szlochał, starał się jak najszybciej zwalczyć to uczucie, wykrzywiał się zaraz w umiechu, mrugał do mnie porozumiewawczo, opowiadał dowcipy. Nawet nie domylałem się, jak wielką płaci cenę za te umiechy i mrugania. Mentiroso wyczerpywało jego siły bardzo szybko. Chciał to zachować w sekrecie. To prawda, że cały czas wydawał się bardzo zmęczony i z trudem chodził dumnie wyprostowany, ale z drugiej
strony nikt z nas nie promieniował energią pod tym ciągłym bezlitosnym psychicznym bombardowaniem planety. A ja nie miałem wtedy pojęcia, jak pełen wigoru i zapału jest Polarka w normalnych warunkach. Nie wiedziałem więc, że ten mężczyzna, którego spotkałem w boksie synaptycznym, już wtedy był znikającym cieniem samego siebie. W ciągu kilku następnych tygodni stawał się coraz słabszy. Trząsł
się, zdarzały mu się upadki podczas silniejszych ataków, miał kłopo276 ty ze skoncentrowaniem wzroku, a nawet z pamiętaniem początku zdania, zanim doszedł do końca. Wyranie zacząłem widzieć, że nie wytrzyma długo. A zdarzyło mi się już być wiadkiem mierci kilku ludzi w tym boksie. Kiedy więc zorientowałem się w sytuacji, zacząłem rozpytywać,
jak można by mu pomóc. On sam był zbyt dumny, bym zdołał wyciągnąć z niego cokolwiek pożytecznego, ale byli przecież też inni ludzie. Nie chciałem go stracić. Bez Polarki, jego złoliwych uwag i jego sarkazmu, oszalałbym tam. Ale wpadłem na pomysł, co by można zrobić. Pewnego dnia wszedłem do boksu synaptycznego na krótką chwilę przed nim i dokonałem niewielkich zmian w połączeniach prze-
wodów jego sprzętu. Nie było to takie trudne. Podłączyłem moje elektrody do jego hełmu, a jego do mojego. Potem uszkodziłem połączenie między moją cewką transformatora a jednostką magazynową. Dokonałem jeszcze kilku pomniejszych zmian. Efektem końcowym tych wszystkich modyfikacji było to, że wyłączałem go całkowicie z obiegu, a wypromieniowana przeze mnie energia neuronowa wypełniała jego szeciogodzinną normę.
Wciąż podlegał oczywicie zwykłemu oddziaływaniu Mentiroso, ale przynajmniej nie osłabiało go dodatkowo psychiczne ssanie maszyny Hasgarda. Oczywicie oznaczało to, że moja norma nie zostanie wykonana, a prędzej czy póniej wyłapałyby to rejestratory Kompanii. Zacząłem więc odwiedzać boks synaptyczny w czasie wolnym, aby uzupełniać braki. Trzy dodatkowe godziny rano i trzy póno w nocy.
Dawałem radę. Podstawowym problemem było wymylanie na użytek Polarki jakich wiarygodnych usprawiedliwień dla mojego codziennego znikania. Czasem byłem zbyt wyczerpany, by odpracować podwójną normę, ale starałem się nadrobić to potem, gdy czułem się lepiej. Kilku innych pracowników zorientowało się, co robię i niektórzy z nich popracowali za mnie godzinę tu, godzinę tam, by ułatwić mi zadanie. Mimo to z czasem ja
także słabłem. Ale to nic. Polarka za to wyranie odzyskiwał siły. Co ty właciwie robisz? zapytał mnie wreszcie kilka miesięcy póniej. Robię? Tam w boksie. Dlaczego nie czuję się już taki wyczerpany? Dlaczego ty zaczynasz wyglądać jakby miał pięć tysięcy lat? Czy ty ciągniesz mój wózek, Jakubie?
Co masz na myli? zapytałem niewinnie. 277 Mam na myli to, że kto wykonuje za mnie moją pracę. I to musisz być ty. Nie próbuj nawet zaprzeczać. Ja, no to jest zawahałem się. Cholera, Polarka, przecież nie mogłem tak siedzieć bezczynnie i patrzeć jak się wypalasz! Musiałem co zrobić! A kto cię prosił? Kto dał ci prawo
popełniać tak niewybaczalny wszawy grzech przeciwko mojej męskoci? Tylko posłuchajcie. Grzech przeciwko jego męskoci. Uważasz mnie za słabeusza? Ja jestem słabeuszem, Polarka. To go zaskoczyło. Co? Za bardzo mi jeste potrzebny, abym mógł pozwolić ci umrzeć.
Tylko ty trzymasz mnie przy zdrowych zmysłach w tym przeklętym miejscu. A ty z pewnocią by umarł, gdybym nie zrobił czego, by ci pomóc. Ale nie miałe prawa Prawa? Nie zapytałe mnie nawet o moje pieprzone zdanie. Tak po prostu wziąłe na siebie odpowiedzialnoć za moje życie! krzyczał. Żyła na jego czole nabrzmiała.
Mylisz, że jestem dzieckiem? Że potrzebuję jakiego obrońcy? Że nie potrafię sam o siebie zadbać? Dlaczego u diabła robisz mi takie rzeczy? I tak dalej, i dalej, głoniej i głoniej. Cała jego urażona duma uchodziła włanie na zewnątrz w tych gniewnych krzykach. Ale ja też potrafię krzyczeć. Nawet głoniej niż on. A wtedy byłem już rozgniewany bardziej niż on. Toteż zakrzyczałem go.
Niech cię szlag, Polarka! Nie pieprz mi tu więcej o swojej męskoci, dobrze? Proszę bardzo, siadaj sobie tutaj z rękami na tej twojej przeklętej męskoci i pozwól, żeby ta pierdolona maszyna wyssała z ciebie życie! A jak wreszcie zdechniesz z tą swoją męskocią do spółki, to ja tu dostanę wira, bo jeste jedyną osobą, z którą mogę pogadać! Ale dobrze. Chcesz sobie umrzeć jak mężczyzna, to umieraj! Przykro mi, że stanąłem ci na
drodze! Przykro mi. Proszę! Łap! I bąd bohaterem! Pokazałem mu, co zrobiłem z jego sprzętem, a potem podłączyłem wszystko na powrót tak jak było. Następnie włożyłem elektrody i odwróciłem się do niego plecami. Byłem tak wkurzony, że niemal nie odczuwałem oddziaływań Mentiroso, chociaż przepływały niezmiennie przez mój umysł, jak w każdej minucie pobytu tutaj.
278 Minęło może pół godziny, kiedy poczułem na ramieniu rękę Polarki. Jakub? Nie przeszkadzaj! Pracuję. Chciałem ci tylko podziękować powiedział bardzo cicho. Nigdy dotąd nie widziałem go zawstydzonego i nigdy już potem. Nie było już oczywicie mowy o dalszym przejmowaniu przeze
mnie jego pracy. Zresztą, gdybym porobił to dłużej, sam bym się wykończył. Ale pomogłem mu przetrwać bardzo trudny okres, nawet jeli jego męskoć na tym srodze ucierpiała. A on był Romem w wystarczającym stopniu, żeby to docenić i pojąć, że czasem trzeba zapomnieć o swoich cennych jajach i obrazie godnoci, i zaakceptować pomocną dłoń, jeli naprawdę jej potrzebujesz. Polarka jest twardy i wytrzymały, ale
praca na Mentiroso może zniszczyć każdego. I jego niszczyła, a on to wiedział. Ja za go uratowałem. Dwa czy trzy jeszcze razy, podczas naszego wspólnego pobytu na Mentiroso, musiałem mu w ten sposób pomóc. Był wciekły za każdym razem, czasem nawet mylę, że dotąd mi tego nie przebaczył, ale jednak w końcu się z tym godził. Kiedy jego kontrakt wreszcie wygasł, mnie pozostały jeszcze trzy miesiące, ze wzglę-
du na te wszystkie zaległoci, które nagromadziłem. Został wtedy ze mną z własnej woli i pracował na mój rachunek po trzy godziny dziennie, abym mógł wyjechać wczeniej. A ja się na to zgodziłem. Musiałem, aby przeżyć. I od tej pory tak już zawsze było między nami. 4 Nawet podczas tych nie kończących się godzin, kiedy to siedziałem tylko w celi i bezczynnie przytupywałem bosymi stopami
na złotym podłożu, miałem wrażenie, że trwa wielka bitwa. Prowadziłem wojnę. wiadomą, bezlitosną walkę przeciwko temu bezwstydnemu nasieniu z moich lędwi, które uzurpowało sobie prawo do zasiadania na moim tronie. Niszczyłem go przez sam mój pobyt w tym więzieniu. Wiedziałem o tym ponad wszelką wątpliwoć. Raz za razem będę wysyłał swą duszę w górę, poprzez 279
wszystkie te piętra, i będę torturował duszę Szandora, która wije się i skwierczy gdzie tam wyżej. Nie wiedział, co ze mną zrobić, a ja go zabijałem. Nie mógł mnie uwolnić. Nie miał mnie zamordować. I nie mógł mnie też tutaj trzymać w nieskończonoć bez wzbudzenia przeciwko sobie gniewu wszystkich wiatów. Wysyłałem swą duszę także dalej, głębiej w noc. Ciemnoć płonęła blaskiem. Widziałem wszystkie gwiazdy ludzkoci; wszystkie,
które objęlimy we władanie. A tam tam, na nieboskłonie Ujrzałem tam Gwiazdę Romów, wysoko, pulsującą i płonącą. Jakże ona mnie przyciągała! Odczuwałem to jak tytaniczną siłę, koncentrującą się na mnie i przeszywającą mnie na wskro. Unoszącą mnie w górę Wszystkie te gwiazdy, wszystkie te wiaty! A jednak dla nas istnieje tylko jeden
wiat. Jedna droga. 5 Potem odwiedziła mnie Syluisa. Nie jej duch. Ona w swej własnej osobie, pierwsza ludzka istota z krwi i koci, którą zobaczyłem od czasu uwięzienia. Chyba, że uważacie Szandora za istotę ludzką. Może jednak powinnicie Nie było wokół niej aury ducha, ale mimo wszystko wydała mi się całkowicie nierealna. Syluisa rzadko
wygląda realnie, ale tym razem wrażenie to było jeszcze spotęgowane. Sądziłem wpierw, że składa mi wizytę jaki jej doppelganger. Albo co jeszcze gorszego, jaka sztuczka Szandora, jaka podstępna projekcja, jakie sprytne draństwo. Realna czy nie, potęga jej urody jednak na mnie działała. Jak zawsze. Ta sama żądza. Jej zapach, jej oczy, jej skóra, usta, wszyst-
ko Zawsze na jej widok miękły mi nogi i czułem suchoć w ustach. Ten jej wygląd gaje, i ten złoty poblask. ( Nigdy nie mogłem zrozumieć natury tego oddziaływania, jakie wywierała na mnie Syluisa. Oczywicie była piękna, ale na sposób gaje, a mnie nigdy specjalnie nie pociągały ich kobiety. To była specjalnoć Szandora. Ja lubiłem kobiety o ciemnej karnacji, prawdzi280
we Romki. No tak, była Mona Elena dawno temu, mój jedyny wyskok w tamtym kierunku, ta królowa nocnych tancerek, niewiarygodna profesjonalistka. Ale wtedy właciwie przeprowadzałem eksperyment. Jak mógłbym w pełni docenić walory romskich kobiet, gdybym nie zaznał także choć jednej kobiety innej rasy. Zresztą Mona Elena była trochę w romskim typie. Bardziej nawet niż Syluisa. Ciemna, zmysłowa, o wiecących oczach, i
nawet ten antyczny naszyjnik ze złotych monet na jej piersiach naszyjnik, który wciąż jest w moim posiadaniu, ponieważ podczas naszej ostatniej nocy bardzo raptownie musiała mnie opucić, gdy wtargnął do nas poszukujący jej sługa jego lubieżnej wysokoci Czternastego Imperatora. Patrzyłem więc na Syluisę, sięgałem pamięcią do wszystkich naszych spotkań i przypominałem sobie reakcje mojego ciała; ci-
skanie w gardle, pulsowanie krwi w kroczu, strużki potu, pożądanie. Jeden jej ruch i znów się to zacznie. Po chwili jednak dostrzegłem, że co tu jest nie tak, a dokładnie mówiąc dziwne było to, że wciąż potrafiłem zachować pełną kontrolę nad sobą. Tym razem byłem pewien, że nie obróci mnie w trzęsącego się z żądzy szczeniaka jednym uwodzicielskim spojrzeniem. Nie. Tym razem jej hipnotyczna siła nie działała na mnie. Mimo po-
żądania odczuwałem też delikatne tchnienie czego zdradzieckiego, czego, co odpychało mnie od niej. Co zresztą potwierdzało tylko moje pierwsze wrażenie, że nie jest prawdziwa, że przyglądam się jakiemu wirtualnemu stworowi. No? mruknąłem. Zimno. Opryskliwie. Patrzyłem teraz na nią, jakby była rybą w akwarium, czym pięknym i zaskakującym, ale miotającym się tylko za szkłem, w górę i dół, w przód i w tył
Czym jeste, i czego tu chcesz? Zmarszczyła brwi. To było tak, jakby chmura na moment przysłoniła słońce. Musiała także wyczuć, że co złego wisi w powietrzu. Nie jeste zadowolony, że mnie widzisz? spytała oskarżającym tonem. A widzę cię? Cóż to za pytanie? To sam nie wiesz? I dlaczego pytasz, czym jestem? Co to niby miało znaczyć?
Dobrze. Kim więc jeste? Jakubie! To ja, Syluisa! Naprawdę? Nie poznajesz mnie? Dobrze się czujesz? Jakubie, co on ci zrobił? 281 Aha, więc jeste prawdziwą Syluisą? Przyleciała mnie odwiedzić? Tak. Co za problem, przylecieć tutaj z
Xamur? I on pozwolił ci tu wejć? Oczywicie, że pozwolił. Co ty właciwie próbujesz powiedzieć? Po prostu nie wierzę, że to ty. Nie wierzę, że naprawdę stoisz tu przede mną, w tej celi i w tym momencie. Była cała w złocie. Jej ubranie wieciło złotym blaskiem, ale było tak cienkie, że przebijały spod
niego wyranie pewne maleńkie i doprowadzające do szaleństwa różowe detale Złote były nawet tęczówki jej oczu. Złote były jej wargi. Wyglądała przepięknie. Jak nagrobna statuetka antycznej egipskiej królowej. A więc, jak sądzisz, czym jestem? zapytała. Jej głos był niezwykle delikatny. Zazwyczaj w głosie Syluisy jest pewien ton, ledwie wyczuwalny ale jest: ton, który przywodzi na myl sztylet z naj-
czystszego złota. Mylisz, że jestem duchem? Doppelgangerem? Proszę. Proszę, dotknij mnie. Wzięła moją dłoń i położyla ją na swoim nagim ramieniu. Ducha nie można dotknąć. Ręka po prostu przez niego przenika. Moja nie przeniknęła. Jakże przyjemna była jej skóra, gładka i wspaniała. Jedwab i atłas są znacznie bardziej szorstkie.. Czułem, jak zaczyna
palić moje palce. Aha, jednak. Zaczyna na mnie oddziaływać. Jeszcze chwila, i będę zgubiony. Czy mogę to przezwyciężyć? Psiakrew, nie chciałem, żeby znów mną manipulowała! A ona naprawdę bardzo się starała. Przesunęła moją dłoń w kierunku poladków. Jej piersi kołysały się pod cieniutką szatą jak dwa dzwony. Kiedy dotknąłem brodawek, wyranie stwardniały. Zacząłem drżeć jak młody chłopiec.
Pomylałem o tych kilku, nie tak dawnych w końcu, wspólnych nocach na Xamur, nocach wypełnionych miechem i rozkoszą Ale jednak co było inaczej. Skłamałbym, gdybym twierdził, że jej ciało mnie nie podniecało, ale jako mogłem powstrzymać tę falę pożądania. Przynajmniej tym razem. I co, czy taki jest w dotyku doppelganger? spytała. Najlepsze z nich są.
Nigdy nie spotkałam aż takiego. Przesunęła z samouwielbieniem dłonią wzdłuż swych nagich ramion i się rozemiała. Złocisty miech. Kochała swoje ciało nie mniej niż ja. 282 Och, Jakubie, jak długo jeszcze zamierzasz siedzieć w tym ponurym miejscu? To pytanie skieruj do Szandora. Zrobiłam to. Powiedział, że możesz
odejć w każdej chwili. Tak ci powiedział? Musisz tylko się zobowiązać, że nie będziesz mu więcej stawał na drodze. To mógłby osiągnąć tylko wstrzeliwując mnie natychmiast na najbliższe słońce. Nie, Jakubie! Stanęła bardzo blisko zbyt blisko. Ty nic nie rozumiesz. Sądzisz, że Szandor jest jaką bestią. Jak możesz tak
myleć o własnym synu? Czy nie czujesz do niego miłoci? A co ma z tym wspólnego miłoć? Jest z mojej krwi i z mojego ciała. Ale to bestia. Bardzo niebezpieczna w dodatku. Jej zapach zaczynał doprowadzać mnie do szaleństwa, chociaż nigdy nie używała perfum. To był jej naturalny zapach. Teraz już wiedziałem, po co tu przyszła, i miałem nadzieję, że zdołam jej się oprzeć. Czy Szandor przysłał cię tutaj, żeby na
mnie wpłynęła? spytałem. Przyszłam tu własnej woli, Jakubie. Aby pomoć ci odzyskać wolnoć. W zamian za to, czego pożąda Szandor? Za moje oficjalne błogosławieństwo? Czy to tak wiele? Syluiso wydostanie się w ten sposób nie jest odzyskaniem
wolnoci, lecz popadnięciem w niewolę. Wiesz, byłem już czterokrotnie niewolnikiem. Urodziłem się jako niewolnik, dwa razy zostałem sprzedany w niewolę, a trzeci raz sprzedałem się w nią sam. Nie zamierzam zostać nim po raz piąty. A już zwłaszcza nie u mojego własnego syna. Jakubie, on jest królem. Gówno prawda. Ja jestem królem. Tylko ty tak twierdzisz. Przecież
siedzisz w więzieniu. A co się dzieje na zewnątrz? Czy ludzie wiedzą, gdzie jestem? Zaczynają się dowiadywać. I? Wynika z tego wiele kłopotów. Dobrze ucieszyłem się. Tego włanie chciałem. Jak mogłe chcieć czego takiego? Twój lud cierpi. Handel się załamuje. Statki gubią drogę w przestrzeni jeli w ogóle wyrusza-
283 ją. Nikt nie ma pewnoci, kto naprawdę jest królem. Imperatora też właciwie nie ma. Cały system trzeszczy w szwach. Jak dla mnie, może upać. Nie mogę uwierzyć, że to mówisz! Syluiso, dlaczego się w to wtrącasz? Ignorując moje pytanie, przysunęła się jeszcze bliżej. To było preludium. Sięgnęła po pełny arsenał: kołysanie biustem, rozchylo-
ne nozdrza, lubieżne spojrzenia spod na wpół przymkniętych powiek. Ocierała się o mnie, zaciskała uda, czułem na policzku jej gorący oddech, a jej słodkie usta były o cal od moich. Starała się. Uży-wala swojej zawsze dotąd zwycięskiej broni, swojej ciężkiej artylerii. To było niemal komiczne. Czy kiedykolwiek wczeniej wydała mi się komiczna? Czy kiedykolwiek potrafiłem tak jej się opierać? Co najwyraniej musiało się we mnie zmienić. Może jej praca na
rzecz Szandora przełamała urok. Zdradziła mnie. Nigdy nie potrafiłem obronić się przed jej oddziaływaniem, ale teraz, przechodząc na stronę Szandora, przekroczyła niewidzialną granicę. Zmówiłem w mylach romską modlitwę za zmarłych. Mój związek z tą złotą żmiją umarł. Naprawdę umarł! Jakubie, wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłam? Powiedz mi.
Niech sobie Szandor będzie królem. Ty nim byłe przez sto lat. No, nie aż tak długo. Nieważne, wystarczająco długo. Pozwól teraz jemu zdobyć to, czego tak pragnie. Czy chcesz królować całą wiecznoć? Po co? Nie całą wiecznoć. Ale muszę skończyć pracę, którą teraz zacząłem. Niech Szandor ją skończy. A my możemy wyjechać gdzie
razem. W jakie piękne miejsce. Na Fulero, Estrildis, albo Tranganuthukę. Nie chciałby spędzić roku czy dwóch na Fulero, tylko ze mną? Ile on ci zapłacił? Jakub! Mam lepszy pomysł. Zamiast jechać na Fulero, zostań tu ze mną. Tutaj, w tej celi. Nie spodoba ci się pewnie jedzenie, ale poza tym jest w porządku. Przeczekamy Szandora. Prędzej czy póniej
załamie się, albo kto go obali, a my wrócimy w tryumfie. I znowu połączę wiaty. Będziemy mieszkać na Galgali i na Xamur. Jeli zechcesz, będziesz mogła nazwać się królową. Co? 284 Wiesz, że nie mamy królowych. Ale ten jeden raz możemy zrobić wyjątek. Spodoba ci się, uwierz mi.
Nie mówisz poważnie. Zrobiłby mnie królową? A dlaczego nie? Grałem z nią tak, jak ona grałą ze mną. Nie powiedziała. Powstałby o to wielki hałas. Nie możesz wmusić Romom królowej po tylu tysiącleciach. Zresztą nie chcę być królową. Nie chcę też, żeby ty był znów królem. Po co ci to? To paskudne zajęcie. Głupie i nonsensowne. Pojed ze mną, i po prostu
zabawmy się, a cały ten kram zostawmy komu innemu. Szandorowi? Co za różnica? Przez moją duszę przepłynęło wspaniałe uczucie wolnoci. Ja widzę róznicę powiedziałem. Daj sobie spokój z tym wszystkim. Przesunąłem rękami po jej ramionach. Skórę miała gorącą, a mimo to wydawało mi się, że dotykam posągu. Nic, żadnego pożąda-
nia. W swoim zwykłym kokieteryjnym stylu wysunęła się z moich objęć. Nie odsuwaj się prosiłem. Pojed ze mną na Fulero. Innym razem. Znów sięgnąłem ku niej. Nie. Nie? Nie tutaj. Nie w tej okropnej, małej celi. Powiedziała, że za mną tęsknisz. Nie za
bardzo, jak widzę. Na Fulero pokażę ci, jak bardzo. Znów zaczęła zmysłowo poruszać biodrami, wiła się, umiechała, wyprężała Chyba odpuszczę sobie Fulero powiedziałem miękko. Ale ty jed. Z Szandorem. Mylałem, że eksploduje. Jej oczy rozbłysły wciekłocią. Przez tę perfekcyjną pięknoć nagle przemknęło co wielce paskudnego.
Nie była przezwyczajona do tego, bym się jej opierał. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło, a znalimy się już pięćdziesiąt lat. I nie miało znaczenia, że byłem królem. W łóżku nie ma żadnych królów. Wszyscy jestemy tam niewolnikami, i to nie innych ludzi, lecz własnych żądz, wobec których jestemy bezradni. Każdy mężczyzna spotyka swoją kobietę fatalną. Być może tak samo jest z kobietami tak sądzę. Ale nawet takie
285 fatalne zauroczenie może osłabnąć, zwiędnąć i w końcu umrzeć. Tym razem potrafiłem ją odrzucić. Może nawet uwolniłem się od niej na zawsze. 6 Syluisa wyniosła się prawie natychmiast. Aż się trzęsła z wciekłoci i nagromadzonej żółci. I prawie w tym samym momencie pojawił się Walerian. To znaczy,
jego duch. Zaczął biegać po całym pomieszczeniu jak oszalały nosorożec. Nosorożec to takie zwierzę, które kiedy żyło na Ziemi. Napastliwe jak diabli, wielkie, i niezbyt nadające się do spożycia. Na nosie miał róg. Nosorożec, nie Walerian. Jeli za taki nosorożec zmierzał w twoim kierunku, najrozsądniej było zejć mu z drogi. Tak samo było z Walerianem. No i tylko spójrz! zaryczał. Złota podłoga! Złote ciany!
Co za zwariowana planeta! Nigdy nie przyzwyczaję się do Galgali. Wszystko w tym pieprzonym złocie! Chcesz trochę? Częstuj się. Po cholerę? Kto go potrzebuje? Jakubie, byłe kiedy na Ziemi? Przebiegł obok mnie cały czas porykując. Oczywicie, że byłe. Tysiące razy, założę się. Wiesz, jak tam kochali złoto? Wszystkie kobiety nosiły je na szyjach kilogramami.
I ten dwięk ciężkich monet w kieszeniach. Owszem, na Ziemi złoto co znaczyło. Miałe trochę złota i czułe się olbrzymem. Jak jaki pieprzony król. Ale teraz miłoć do złota znikła ze Wszechwiata. Cała ta cudowna chciwoć. Cały ten grzech poszedł sobie do piekła. Widzisz, co ci ludzie z Galgali zrobili ze złotem? Zamienili je w gówno. Jest mimo wszytko ładniejsze niż gówno zuważyłem. Ale tyle samo warte. To wstyd tak potraktować złoto. Wolał-
bym, żeby nigdy nie odkryto tej planety. Złoto było takie dobre, a teraz jest niczym. Sam widzisz, co się stało. Podaż i popyt. Podaż i popyt. Jedyne niepodważalne prawo kosmosu. Walerian zamilkł na chwilę, ubarwiając swoją aurę kaskadą żółtych i niebieskich błysków i wyładowań elektrycznych. Strasznie męczący sukinsyn! Zdaje się, że poczuł się dumny ze swej głębokiej myli. 286
Ładnie to brzmi, co? Niepodważalne prawo kosmosu. Ja zawsze znajdę najwłaciwsze okrelenie, prawda? I znowu zaczął się rzucać od ciany do ciany. Fajna cela. Szandor ma jednak wyczucie stylu. Powiniene zobaczyć tę, do której wsadził mnie na początku. No, w tej ci wygodnie, prawda? I to całe złoto. Może i jest bezwartociowe, ale jest jednak piękne.
Potrzebujesz klejnotów. Trochę innych kolorów dla kontrastu. Za dużo tu żółtego. Wyciągnął zza pazuchy czerwony, skórzany trzos. Niematerialny niestety. Klejnotami mógłbym się bawić codziennie. Szmaragdy, rubiny, szafiry. Tylko nie diamenty. Diamenty fajnie błyszczą, ale brakuje mi koloru. Lubię klejnoty o ładnych barwach.
Wciąż rozprawiając, wysypał zawartoć trzosa na swoją wielką dłoń. Całe góry klejnotów. Podsunął mi je pod nos. Możesz nimi udekorować ciany. Owietliłyby ci też celę. One są niematerialne, Walerian. Pomyl chwilę. Nie mogę ich nawet dotknąć. Dla mnie są tylko kolorowym powietrzem. O kurwa, faktycznie powiedział zasmucony No, to racja. Wolę chyba mieć prawdziwe złoto, niż
niematerialne klejnoty. Ale mimo wszystko dzięki za pamięć. Szlag powiedział tylko. Oklapł wyranie. Zupełnie o tym zapomniałem. A dla mnie wyglądają tak, kurwa, realnie. Walerianie, jeste duchem. Racja. Racja. To, w mordę, niedobrze. Bo potrzebujesz tu trochę wiatła. Ale wiesz co, Jakubie? Jak już znowu będziesz królem, przyniosę ci prawdziwe. Prawdziwe
rubiny i szmaragdy. Kiedy znów będę królem? Wiesz, kiedy to się może stać? Nie zwrócił uwagi na moje pytanie. Mam ich całe góry. Beaucoup zdaje się takiego słowa użyłby Julien? Zdobyłem pioruńsko dobry łup. Za Jerusalem Spill. To było gdzie między Kalibanem a Puerto Peligroso. Duży transporter należący do zresztą mniejsza, do kogo należał. Miał wystarczają-
co klejnotów na pokładzie, by zbudować z nich tamę na rzece. Całkiem dużej rzece. Walerian rozemiał się. Mógłbym zatrząć rynkiem, wiesz? Gdybym rzucił te wszystkie rubiny naraz, to byłyby tak samo nic nie warte jak złoto. Tak jak zrobiłem z tymi prochami, wtedy gdy oskarżyli mnie przed Krisem. Pamiętasz? Wtedy, gdy zmieniłe werdykt na moją korzyć. Ale nie widzę żadnego sensu w załamaniu na rynku klejnotów. Jednak
prędzej czy póniej kto, jaki 287 cholerny głupiec, zrobi to. Wspomnisz moje słowa. Jest to niestety nieuniknione. Istnieje gdzie planeta, na której klejnoty są tak samo powszechne, jak złoto na Galgali. To była wiadomoć. Jeste pewien? Powiniene zobaczyć, co było na tym statku, który zdobyłem. Dziesięć niewiarygodnych rozmiarów
kieszeni podprzestrzennych wyładowanych kamieniami. Całe tony wypełniające tak wielkie komory ładunkowe, o jakich nikt nigdy nie słyszał. Wiesz, co musiałem zrobić, aby zmusić ich do otworzenia tych kieszeni? Lepiej, żeby nie wiedział. Nawet ja sam nie chcę o tym myleć. Ja zwykle jestem bardzo uprzejmym człowiekiem. Wiesz o tym, prawda Jakubie? Ale czasami, czasami
Powiedz mi, kiedy będę znów królem. Chcesz, żebym ci to powiedział? Przecież słyszałe. Ale to jest przyszłoć! Więc? Chcesz, żebym wyjawił ci przyszłoć? Dlaczego nie? Możesz mi powiedzieć. Nikt oprócz nas dwóch się o tym nie dowie. Tak, mogę ci powiedzieć. Właciwie, dlaczego nie?
No włanie. Mogę ci powiedzieć, jeli tylko zechcę. Mogę ci powiedzieć cokolwiek zechcę. Absolutnie. Nic nie powstrzymuje mnie przed powiedzeniem ci. Tak potwierdziłem. Więc mi powiedz. Ale on nic nie powiedział. Wciąż tylko mówił, że mi powie. I latał po pokoju jak oszalała rakieta. Co za zwariowany sukinsyn!
Miałem ochotę nim potrząsnąć. Potrząsnąć duchem, cha, cha. To jest przyszłoć mamrotał. Nie powinnimy mówić ludziom o ich przyszłoci. Od kiedy to przejmujesz się tym, co powiniene? Może ta akurat reguła ma sens. Och, Walerianie daj spokój. Ale może ma sens. Powiedz mi więc przynajmniej, co się teraz dzieje na zewnątrz.
Na ten temat reguły się nie wypowiadają. Chodzi ci o Imperium? O Królestwo? 288 Tak... Co się działo od chwili, gdy Szandor mnie aresztował? Wiele się działo odparł. Przepłynął po pokoju i zatrzymał się tuż przede mną, przybierając w powietrzu pozycję poziomą. Nogami denerwująco odbijał się od złotej ciany. ciszył głos.
Nigdy nie sądziłem, że wydostaniesz się stąd po tym szaleństwe, jakim było oddanie się w jego ręce. Mylałem, że to najbardziej pomylona rzecz, jaką w życiu zrobiłe. Jakubie, jestem ci winien wielkie przeprosiny. Więc udało się, tak? Zadziałało? To nie wiesz? Zwariuję. Wciąż ta gra w pytania i odpowiedzi. On jest nawet gorszy niż Polarka. Polarka z góry
zawsze owiadcza, że nie powie nic o przyszłoci, kiedy nawiedza. Walerian nie ma takich skrupułów. Reguły nic dla niego nie znaczą. Jedyna reguła, jakiej zawsze cile przestrzega, brzmi: Rób, co chcesz, ale nie daj się na tym złapać. Mimo więc wszystkich zakazów, Walerian mógłby ujawnić mi przyszłoć, gdyby tylko chciał. Gdyby tylko zdołał pojąć, jak ważne jest to dla mnie w tej chwili. Ale utrzymywanie go dłużej przy
jednym temacie rozmowy było trudniejsze niż zbieranie nawozu limaków salizonga. Zdesperowany odpowiedziałem mu: Skąd mogę wiedzieć? To wciąż jest dla mnie przyszłoć. Ja wciąż tu jestem, rozumiesz? Wciąż jestem więniem! I nikt niczego mi nie mówił. Walerian spłynął na dół i stanął w pozycji wyprostowanej, przyglądając mi się uważnie. Potem znów
odpłynął ode mnie, i zawisł poziomo w powietrzu. Zapomniałem powiedział po dłuższej chwili. To było głu-
pie. Ale ja jestem duchem przez niemal cały czas, i wszystko mi się pomieszało. Straciłem rachubę, co następuje po czym. Oczywicie ty tu wciąż jeste i prawdopodobnie nie wiesz niczego. No dalej, Walerianie. Chcesz wiedzieć? No dobrze. Powiem ci. Wciąż mi to powtarzasz. Staram się powiedzieć.
Wziął głęboki oddech, co rozjaniło spektrum jego aury co najmniej szesnastoma różnymi barwami. A więc nareszcie moment objawienia. Wszystko będzie dobrze owiadczył. Stanie się dokładnie tak, jak przewidziałe. 19 Czas trzeciego wiatru 289 wietnie. Tyle samo powiedział mi Polarka. Ale nie podał żad-
nych szczegółów. Kompletnie nic, tak jak Walerian. Oni obaj chyba się zmówili, żeby doprowadzić mnie do szaleństwa. Przytrzymałem jednak nerwy na wodzy. Nie ma sensu krzyczeć na ducha. Po prostu sobie odejdzie. Ale jak? Co to znaczy, że wszystko będzie dobrze? Jakubie, tego nie powinienem ci mówić. Ale znasz mnie No, dalej.
Tak tylko między nami. Zyskujesz przewagę nad Szandorem. Opowiadaj. Naprawdę nic nie wiesz? Niewiele. Była tu Syluisa i mówiła, że rzeczy mają się le. Załamanie handlu międzygwiezdnego. Statki zagubione w kosmosie. I takie tam. Ale nie wierzę, by Syluisa podała mi prawdziwe wiadomoci. Opowiadaj więc. To są prawdziwe wiadomoci. Był tam
niezły bałagan. Był? Będzie. Jest. Trudno mi się połapać, co jest przeszłocią, a co przyszłocią. Dla mnie to już wszystko przeszłoć. Twoja przyszłoć też jest moją przeszłocią. Stało się wiele rzeczy, które jeszcze się nie stały. Jeli możesz, skoncentruj się na tym. Czy prędko się stąd wydostanę? Długie milczenie.
Prędko? Tak mylę. Mylisz Walerianie, ty nigdy w życiu nie mylałe. Dobra. Co się dzieje w Imperium? Rozpada się odparł, znów rozjarzając się jasnym wiatłem. Teraz naprawdę się starał. Stary Imperator jeszcze żyje. Tak, jakby zamierzał egzystować całą wiecznoć. Ale nikt już nie potrafi zrozumieć, co mówi. Sunteil usiłuje prowadzić sprawy Imperium, a Pe-
riandros i Naria ze wszystkich sił starają mu się przeszkadzać. I cholernie dobrze im to idzie. Więcej. Więcej czego? Więcej informacji. Mów dalej. Duch nie powinien Pieprzyć, czego duch nie powinien. Kiedy Wielki Kris uznał cię za winnego, ja też nie powinienem był cię wypucić. Ale zrobiłem to. 290
Wiesz, że zawsze będę ci wdzięczny. Dobrze. Więc mów dalej. Zastanowił się przez chwilę. No, jeszcze Szandor. Szandor wpadł w panikę. Poczułem przyspieszone bicie serca. Zbliżalimy się do sedna. Moja nadzieja rosła. Tak? Prawie sra ze strachu. Włanie zdał sobie sprawę, przeciwko
komu wystąpił, i to go przeraziło. Prowadzisz z nim straszną wojnę, wiesz? I to nie mówiąc ani słowa, i nie poruszając nawet palcem. Więc zrozumiałe nareszcie? To zdumiewające, jak wiele osiągnąłe tak po prostu, oddając się w ręce Szandora. Ten twój chłopak Chorian uciekł i powiedział wszystkim, że Szandor uwięził cię tutaj. Włanie zastanawiałem się, co z nim. Od tego momentu Szandorowi wszystko
zaczęło się walić na głowę. Romowie bardzo się rozzłocili usłyszawszy, co z tobą zrobił. Zwłaszcza piloci. Zaczęli wyczyniać dzikie rzeczy na znak protestu. Latali na niewłaciwe planety, robili straszne zamieszanie. Nie-które wiaty są praktycznie odcięte. Clard Msat tam się nie dostaniesz. I Iriarte, jak sądzę. Chciałem krzyczeć z radoci, słysząc te nowiny. Ale czy to była prawda? Przeszłoć i
przyszłoć tworzyły jeden chaos w głowie Waleriana. Podobnie jak rzeczywistoć, fantazje i plotki. Zamknąłem oczy. Jakże frustrujące było to, że moim jedynym ródłem informacji są dwa narwane duchy i ta złota żmija. Jakże chciałem zmierzyć puls Wszechwiata własnymi palcami. Siedziałem tu już tak długo, odcięty od tętniącej życiem Galaktyki. Mój plan, moja strategia przebiegłe, ale też straszliwie bole-
sne. Atak przez poddanie się. Nikt tego nie mógł zrozumieć. Wszyscy myleli, że oszalałem. Wszyscy, prócz Bibi Saviny i Thivta. Ale zdaje się, że moje szaleństwo się opłaciło. Walerian by mi nie skłamał. Mogło mu się co nieco pomylić, ale na pewno by nie kłamał. Gdzie tam są tysiące wiatów, miliony Romów, miliardy gaje. Wszystko to wrzało i kotłowało się. Czy stanęlimy na krawędzi chaosu? Pożytecznego chaosu, który
będzie fundamentem mojej budowli? Podoba mi się to, co mówisz zachęciłem go. Kontynuuj. Wiesz o krisatorach? Powiedziałem ci już. Nic nie wiem. 291 Damiano ich zwołał, żeby odwołali Szandora. Mają zamiar usunąć go z tronu. Wiesz to na pewno?
Staram się mówić w twojej teraniejszoci, nie w mojej. Dlatego mówię mają zamiar usunąć go z tronu. Usunąć? Tak powiedziałem. Aha. Więc tutaj, na Galgali, pod samym nosem Szandora zebrał się kris, a on nie próbuje tego powstrzymać? Albo przejąć nad nim kontroli? Nie, na Boga. Kto powiedział, że to się
dzieje na Galgali? Kris zbiera się na Marajo. Zebrał się zbierze się? Zebrał! Na Marajo? Damiano mianował własnych krisatorów. Powiedział, że nie ufa tym z Galgali, bo to ludzie Szandora. Jęknąłem. A więc ten kris jest nielegalny? Tak legalny jak wszystko inne. Nie powiedziałem. To jest lewy kris.
Prywatny kris Damiana. Czego on chce? Wojny domowej? Szandor po prostu nie uzna orzeczenia. Wtedy, gdy ja stanąłem przed sądem, to też był prywatny kris Damiana. Wtedy, gdy skazali mnie za uprowadzenie statku z Kalimaka. Pamiętasz? Załóżmy, że też nie uznałbym orzeczenia? Załóżmy, że powiedziałbym to nie jest uczciwy proces, to jest lewy kris, kontroluje go Damiano? I co, poprawiłoby to moją
sytuację? Co by mi to dało? Ale to był legalny kris. To był Wielki Kris Galgali, na rany Chrystusa! Jego orzeczenia są dla nas prawem! Ten za kris Damiana, ten kris z Marajo Szandor może powiedzieć, że to nie jest prawdziwy kris, więc nie podporządkuje się orzeczeniu. Nie martw się. Już jest i tak po wszystkim. Nie, dla mnie nie jest.
Po wszystkim! powtórzył Walerian rozmarzonym głosem. Znowu odpływał, układał się poziomo w powietrzu. Stawał się coraz bardziej przezroczysty, aż wreszcie została tylko delikatna zielonkawa powiata zawieszona pod sufitem. Wtedy było naprawdę le powiedział. Wtedy, gdy przywiedli mnie pod sąd. Zaczynał wędrówkę dalej w przeszłoć. Tracił koncentrację. Nie
powinienem był mu pozwolić na zmianę tematu. Jeli raz zacznie 292 przesuwać się w czasy tego procesu, mogę nie być w stanie przywołać go tu z powrotem. Jakubie, to była najgorsza godzina mojego życia. Naprawdę cierpiałem. Pamiętasz, jak fatalna była wtedy sytuacja. Bezmynie przesuwał po złotej cianie swymi widmowymi rę-
kami, jakby chciał wyrwać jej fragment. Wydawało się, że jest bardzo daleko mylami. Walerian zawołałem. Pamiętasz? Naprawdę cierpiałem. Oczywicie, że pamiętam. Ale zasłużyłe na to. To prawda. Cierpiał wtedy. Niemal odchodził od zmysłów ze strachu. Stał w obliczu całkowitej ruiny, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wtedy jeden jedyny raz
widziałem go w tak żałosnym stanie. Cała brawura i pewnoć siebie uszły z niego, jak powietrze z przekłutego balonu. Ale po co teraz do tego wracać? Musiałem dowiedzieć się więcej o Szandorze, o Imperium, o wszystkim, co działo się za złotymi cianami mojej celi, a on mi tutaj opowiada o przerażeniu i bólu, jakie odczuwał podczas tego odległego procesu. Największym kłopotem z takimi egocentrykami jak Walerian jest to, że nie potrafią skupić
się przed dłuższy czas na sprawach innego człowieka, choćby nie wiem jak ważnych. Wciąż rozpamiętywał swój proces. Sposób, w jaki na mnie wtedy patrzyłe jakbym był wrogiem, zdrajcą, gajo Ale zostałe ułaskawiony przypomniałem mu. Może by już stamtąd wrócił, co? Nie mogę z tobą rozmawiać, dopóki dryfujesz gdzie w tamtych czasach.
Zdałem sobie sprawę, że mówisz poważnie, że naprawdę chcesz postawić mnie przed sądem. I ukarać. Jakubie nie mogłem uwierzyć, że przytrafia się to włanie mnie. Zejdziesz tu wreszcie? I potem wszyscy ci zeznający przeciwko mnie, moi przyjaciele, moi kuzyni Hej, Walerianie! To już jest historia. Historia? Jego głos był bardzo odległy. Czy to możliwe, żeby
nawiedzał w trakcie nawiedzania? Czyżby skoczył teraz znów do swojego procesu i jeszcze raz go przeżywał? Zastanawiałem się, jak często tam powraca? Jego wielka trauma. Jego gehenna. Walerian pochwycił wtedy o jeden statek za dużo. Niewłaciwy statek. Musiał ponieć za to karę. Ale mimo to zrobiło mi się go żal. 293 I w ostatniej chwili uratowałem go przed najwyższą karą, jaka może
spotkać Roma. Jakub? mamrotał. Jakub. Bałem się. Wiesz, że wtedy naprawdę się bałem. Wiem. Teraz nie miałem już żadnych szans, by nakłonić go do rozmowy o aktualnych sprawach Królestwa. Ani w ogóle do żadnej poważnej rozmowy. Traciłem go. Czy wtedy włanie zdecydowałe się mnie ułaskawić? Gdy
zobaczyłe mój strach? Uznałem, że wycierpiałe zbyt wiele odparłem. Naprawdę cierpiałem powiedział z bardzo, bardzo daleka. I naprawdę się bałem. Mylałem, że mnie odepchniecie. Że już nigdy nie usłyszę ani słowa w romskim. Że nie usłyszę już miechu Roma, takiego jakim potrafi się miać tylko Rom. Jakubie wiesz, co by to oznaczało. Rozumiesz, o czym mówię?
Oczywicie, że rozumiem. Ucichł. Prawie już nie mogłem go dostrzec. Był już tylko zaledwie cieniem wysoko w górze. Byłem pewien, że opuszczał mnie. Chciałem go zabić. Zabić ducha? Sukinsyn! Przychodzi tutaj i wykonuje te wariackie pląsy między przeszłocią, teraniejszocią i przyszłocią, a potem tylko mnie rozdrażnia, nie przekazując żadnej ważnej wiadomoci. Wiedziałem, że za moment zniknie. A ja nie byłem
wiele mądrzejszy niż przed jego przybyciem. Nie. Myliłem się. Nagle znów rozbłysł pełnym blaskiem. Spłynął na dół, ku mnie, a jego stopy prawie dotykały złotej podłogi. Otoczyła go kula zielonkawych iskierek. Znów rozpierała go zwykła energia i witalnoć. Powietrze wokół niego jonizowało się. Stalimy twarzą w twarz, nos w nos. Walerian napierał na mnie. Ta nagła zmiana zdumiała mnie.
Jakubie! zawołał oskarżycielsko. Teraz twoja kolej! Rozmawialimy o strachu, tak? O moim strachu, wtedy na procesie. Ale teraz to ty się boisz! Wytrącił mnie z równowagi. Byłem zaskoczony, zmieszany. W głowie zaszumiało mi gwałtownie. Walerian wydaje się bardzo gruboskórny, ale czasem w najmniej spodziewanym momencie może zaskoczyć zdolnociami empatycz-
nymi. Boję? Czego? Nie wiem. Może Szandora. 294 Potrząsnąłem głową. Nie. Jego nigdy się nie bałem. Nie boję się go i teraz. Dobrze. Tak trzymaj. Niech odwaga cię nie opuszcza. Poczułem, że moja złoć na niego znika. Tak. Wiem, że tak trzeba, Walerianie. A jednak wciąż jest w tobie strach.
A już zaczynałem znowu go lubić, a ten z tym strachem Nie powiedziałem, znowu rozłoszczony. Nie boję się. Mylę, że jednak czego się boisz. Widzę to w twoich oczach. Słuchaj, Walerian Chcę ci pomóc. Powiedz mi, czego się boisz. Nie pomagasz mi. Wkurzasz mnie. Ja też raz się bałem. Możesz i ty. To w porządku bać się. Mu-
sisz tylko pamiętać, co jest strachem, a co Jakubem. Strach może być w tobie, ale nie może stać się tobą. Odwróciłem się do niego tyłem i zacząłem w mylach liczyć do dziesięciu. Ek, dui, trin, cztar, pansz Ale on znowu pojawił się przede mną. Nie miał najmniejszego zamiaru odpucić. Jakubie, co mi odpowiesz? Nie wiem, o co ci chodzi. Nic nigdy nie wzbudziło we mnie
przerażenia i teraz też niczego się nie boję. Niele brzmi. To prawda. Tak? Nie powiedziałem po chwili zmienionym głosem. Co we mnie drgnęło. Co się zmieniło.To było dziwne uczucie, ale niosło ulgę. Czemu mam je trzymać w tajemnicy przed Walerianem? Lepiej się otworzyć, pozwolić prawdzie
wypłynąć Kłamałem. Kłamałem. Oczywicie, że kłamałem. Bałem się wielu rzeczy wielkich i małych, jak każdy człowiek. Tyle, że zawsze potrafiłem opanować mój strach. Oczywicie tylko się przechwalałem mówiąc Walerianowi, że nigdy niczego się nie bałem. I zaczęło też do mnie docierać, gdy już zapanowałem nad gniewem i urażoną dumą, że Walerian miał
rację, i nie mylił się mówiąc, że czuje we mnie strach. Bo naprawdę była jedna rzecz, której bałem się ponad wszystko i bałem się jej strasznie. Nie była to mierć. Ani Szandor. Ani samotnoć tu, w celi. Nie wojna domowa między Romami nawet. To było co, czego bałem się tak bardzo, że nigdy na295 wet nie odważyłem się z nikim o tym rozmawiać. Nigdy nie odważyłem się rozmawiać o tym ze sobą! To było co, co trzymałem za-
mknięte przez lata w najgłębszej oubliette mojej duszy. Jakubie, powiesz mi, czego się obawiasz? usłyszałem głos Waleriana. Wahałem się. To było bardzo trudne. Nigdy nikomu tego nie powiedziałem. Powiedz mnie. Czego się obawiasz? Dlaczego miałbym ci powiedzieć? Bo być może uda mi się wyleczyć cię z tego strachu.
Tego nikt nie potrafi. Ja może potrafię. Powiedz mi. Był bardzo blisko mnie. Słyszałem trzaski i szum w jego jonizującej powietrze aurze. Niepewnie zacząłem: Boję się boję się Dalej, Jakubie. Spływałem potem. Czułem niewidzialną rękę zaciskającą się na moim gardle, dławiącą głos.
Ale w pewnej chwili słowa zaczęły wylatywać z moich ust. Brzmiały twardo, chropowato. Walerian, boję się że Gwiazda Romów jest kłamstwem! Co? Że cała ta opowieć jest tylko mitem kontynuowałem. Byłem zdumiony, że słyszę siebie wypowiadającego takie straszne słowa. A jednak poczułem wtedy dziwny spokój. Mówiłem teraz skład-
niej, łatwiej. Że ta czerwona gwiazda, do której się modlimy, nie ma z nami nic wspólnego. Że nigdy nie przybylimy stamtąd, że nie było żadnego wiatru słonecznego, że jeli kiedykolwiek tam dotrzemy, zobaczymy, że to poprostu tylko jeszcze jedna nie zamieszkana planeta. Walerian milczał przez chwilę. Zmarszczył brwi, zamylił się głęboko.
I tego włanie się obawiasz? Przytaknąłem. Poczułem się znacznie lepiej, wyrzuciwszy to z siebie. Dlaczego? zapytał. Dlatego, że Gwiazda Romów jest celem całego mojego życia. Bo wszytkie te szalone czyny, jakich dokonałem, miały ten włanie jeden cel, którym było poprowadzenie nas znów na Ojczysty wiat, 296
powrót do miejsca, do którego należelimy, do tego jedynego miejsca, w którym nie jestemy wygnańcami, wyrzutkami i obcymi. Żyję tylko dla chwili, w której postawię stopę na tej planecie, rozumiesz to Walerianie? A jeli to kłamstwo? Jeli pewnego dnia przekonam się, że to wszystko bzdura, że tak naprawdę pochodzimy z Ziemi, tak samo jak gaje, że jestemy tylko takimi mieszniej wyglądającymi gaje, którzy mówią równie miesznym,
starożytnym językiem? Że Gwiazda Romów powstała tylko w wyobrani jakiego poety Nie. To nieprawda przerwał mi Walerian. Jego głos brzmiał pewnie. Urwałem, spocony, zaskoczony. Nie? Cała ta historia jest prawdziwa. Dokładnie taka, jak opisano w Swaturze. Wierz mi. O naszym życiu tam, o wielkich miastach,
przepowiedniach, wietrze słonecznym. O szesnastu okrętach, które odleciały w Wielką Ciemnoć i przyniosły nas na Ziemię. Walerian był teraz inny. Żadnych dramatycznych póz, żadnych krzyków. Mówił cicho, poważnie, z naciskiem. Niemal go nie poznawałem. Skąd możesz to wiedzieć? Bo tam byłem powiedział. Widziałem wypalone wzgórza.
Widziałem jałowe doliny. Jakubie, ja trzymałem w rękach spaloną ziemię Gwiazdy Romów. Patrzyłem na niego, nie wierząc w ani jedno słowo. On po prostu mówił mi to, co desperacko chciałem ułyszeć. Nie mogłe tam być! Dlaczego? To tylko miejsce w kosmosie, prawda? A ja mam statek? Co mogłoby mnie powstrzymać przed poleceniem tam?
Ale to jest zakazane! krzyknąłem. To absolutne tabu. Nie wolno nam postawić stopy na Gwiedzie Romów, aż nastąpi trzeci wiatr słoneczny, póki nie dostaniemy wezwania, póki nie Jakubie, nie bąd naiwny. Niezbyt to do ciebie pasuje. Powiedział to delikatnie, niemal czule. Umiechał się. Widziałem jakby lekkie zawstydzenie w jego umiechu, ale także jaką nieznoną wyższoć.
Zdałem sobie sprawę, że drżę. Mówisz poważnie? Ty naprawdę, dosłownie i materialnie tam byłe? A czy ja nie miałem zawsze gdzie wszelkie reguły odrzekł cicho. 297 7 Odszedł, nim zdążyłem się zorientować. Początkowo mylałem,
że po prostu zniknął z widzialnego widma, ale nie; odszedł naprawdę. Zostawił mnie sam na sam z ogromnym zdumieniem. W mojej duszy szalał prawdziwy tajfun. Huragan, wybuch wulkanu i trzęsienie ziemi razem wzięte. Resztką sił utrzymywałem się przy zdrowych zmysłach. Powiedziałem mu tę jedyną rzecz, o której dotąd nie ważyłem się wspomnieć nikomu. Ba, sam starałem się ją wypchnąć z umysłu,
od dnia, kiedy ta trująca idea zaczęła kiełkować w moich mylach. Bo budziła ona przerażenie nawet jako myl zaledwie, a dzisiaj wypowiedziałem ją na głos. Ale co sądzić o tym jego małym sekrecie, który zdradził mi w zamian? Byłem oszołomiony. Poleciał na Gwiazdę Romów? Lądował na najwiętszym ze więtych wiatów, na zakazanej planecie, naruszył więtoć Ziemi Przodków? Zrobił to, zanim otrzymalimy wezwanie
do powrotu? Zdumiewające! Niewiarygodne! Tylko Walerian mógł poważyć się na co takiego. Jakże nim teraz pogardzałem! Ale też, jakże mu zazdrociłem Takie wiadome blunierstwo! Takie lekkomylne naruszenie najwiętszego tabu Romów! Takie całkowite wystąpienie przeciw prawu! To tylko miejsce w kosmosie, prawda? A ja mam statek?.
I powiedział mi o tym. Mnie, królowi! Powinienem za to postawić go przed krisem. Nawet teraz, gdy jestem w więzieniu, wystarczyłoby rzucić słowo, a na zawsze byłby wygnańcem. Ukrzyżowano by go! Rozsiekano! Oczywicie nie postawiłbym go przed krisem. Wiedział o tym, bo inaczej nic by mi nie powiedział. Nieważne co robił, zawsze go osłaniałem. Był jakby częcią mnie, tą bezwstydną,
mroczną i nie poddającą się kontroli, ale jednak częcią mnie. Nie utniesz przecież własnej ręki, jeli korzystając z nieuwagi twojego umysłu, uszczypnie odruchowo cesarzową w tyłeczek. A jednak Gwiazda Romów? Gwiazda Romów! Widziałem wypalone wzgórza tak powiedział. Widziałem jałowe doliny. Trzymałem w rękach spaloną ziemię Gwiazdy Romów.
298 Byłem chory z zazdroci i tęsknoty, z wciekłoci i z radoci. Byłem wciekły, że nie poprosił mnie, bym poleciał z nim, gdy się wybrał na tę blunierczą wyprawę. Oczywicie odmówiłbym Zagroziłbym mu dożywotnim więzieniem, i na Boga i wszystkie demony, chyba spełniłbym swoją grobę! Ale dlaczego mnie nie spytał? Poleciałbym z nim. Zobaczyłbym na własne oczy, jak tam jest na-
prawdę, dotknąłbym własną ręką tego spalonego pyłu. Poczułbym to ciskanie w gardle, w powietrze naszego wiata uleciałby mój krzyk rozpaczy. Czy więc można się dziwić, że osłaniałem Waleriana? Był tak samo niegodziwy jak ja. Gorzej. Ja przysięgałem stać na straży prawa. Natomiast on zawsze postępował jak chciał, i nie dorabiał do tego ideologii. Kto więc jest lepszym człowiekiem: pirat, czy hipokryta?
Gwiazda Romów. Mylałem, że serce wyskoczy mi z piersi ze zdumienia i podniecenia. Mylałem, że rozsadzi mi głowę. Chciałem płakać, tańczyć i piewać. Widziałem wypalone wzgórza. Widziałem jałowe doliny. Szaleństwo w mojej duszy sięgnęło zenitu, i niewiadomie zacząłem nawiedzać. Skoczyłem w ciemnoć jak rozpędzony meteor
mknący przez pustkę kosmosu. Leciałem tam i tu, tu i tam; wstecz i na powrót, i znowu wstecz. Xamur, Megalo Kastro, Nabomba Zom, Vietoris, nawet Stolica. Żaden jednak obraz nie miał czasu się sformować. Po prostu dryfowałem chaotycznie, przekraczając granice czasu i przestrzeni, miotany wichurą szalejącą w mojej duszy. Jeden obraz jednak powracał raz za razem. Na początku pojawiały się tylko jego strzępki, ale potem
zacząłem utrzymywać wizję, po chwili za wszedłem w nią, by zobaczyć, co to jest, gdzie jestem, i kiedy. Pojawiły się twarze. Damiano. Walerian. Phuri dai. Szeregi surowych krisatorów, siedzących w sali sądowej. Ach, więc znalazłem się na Galgali. Tylko kiedy? Wszyscy byli dużo młodsi. Damiano, Walerian, inni przyjaciele. Spójrzcie. Tam, na tronie, siedzę ja sam. Wsłuchuję się w ich
słowa. I też jestem dużo młodszy. Nie chodzi tu bynajmniej o twarz, ale oczy Nigdy w życiu wiadomie nie skrzywdziłem żadnego Roma. To mówił Walerian Jest blady, spocony, boi się. Nawet wąsy zwisają mu żałonie. Proszę sąd, by wziął po uwagę, że moja dusza zawsze podążała Drogą. Niech Bóg wyrwie mi język, jeli skłamałem.
299 Wije się jak robak nadziany na haczyk. Aha. Walerian i jego proces, przed laty, gdy postawiono go przed Wielkim Krisem. Wszystko zafalowało, i nagle straciłem salę sądową z oczu. lizgałem się jak kamyk po gładkim lodzie, aż wjechałem do innej epoki, i innego kwadrantu Galaktyki. Mylę, że to miejsce mogło być Ziemią, choć równie dobrze mogła to
być Barma Darma czy Duud Szabell. Natychmiast się stamtąd wycofałem. Chciałem obserwować proces Waleriana. Wtedy naprawdę go przyhaczylimy. Nie za piractwo bynajmniej, lecz za nieetyczne praktyki handlowe. Teraz mogłem znów obserwować całe to zdarzenie, kryjąc się w eterycznej kuli. Chodziło o to, że Walerian przechwycił transportowiec wyładowany olejem belisu-
gry, który jest ważnym składnikiem wzbogacającym krew, niezbędnym zwłaszcza przy operacji odmładzania. W nagłym odruchu wspaniałomylnoci postanowił wylizgać z interesu kartel handlujący belisugrą i rzucił na rynek cały swój łup naraz, zamiast rozłożyć to na wiele lat. Znalazł nawet jakiego brokera na Marajo. Jeli załamie się rynek kombinował znacznie potanieją operacje odmładzające, i będzie na nie stać wszystkich biedaków, którzy normalnie nie
mogli sobie na to pozwolić. Och, ta jego poza Robin Hooda. Czasami staje się jego drugą osobowocią. Zobaczyłem, że wstaje Damiano. Oczy błyszczały mu gniewem i oburzeniem. Ten człowiek, który mieni się naszym bratem, który twierdzi, że służy interesom Wielkiego Ludu, stoi przed nami oskarżony o zbrodnię chciwoci, ale ja uważam, że
powinnimy skazać go za głupotę! Rozległ się miech. Ja też się rozemiałem. Nie teraz, gdy byłem tylko duchem, patrzącym na przeszłe wydarzenia, lecz jako ten drugi Jakub, który siedział tam, na królewskim tronie. Biedny Walerian. Chciwego Roma można zaakceptować kontynuował Damiano. Chciwoć nie jest czym niezwykłym, i nie do końca też należy
ją potępiać. Ale głupi Rom, przyjaciele głupi Rom jest niebezpieczny dla nas wszystkich. Pytam was, czy nie powinnimy wychłostać batem tej kreatury, by udzielić mu drobnej lekcji? Biedny Walerian. Popełnił jeden wielki błąd. Przy całej swojej wielkiej wspaniałomylnoci, nieszczęliwie przeoczył fakt, że Romowie kontrolują handel belisugrą. Jest to jeden z naszych najwięk300
szych sukcesów handlowych. Dzierżymy ten rynek, a to daje nam decydujący wpływ na cały przemysł operacji odmładzających, chociaż gaje nie do końca zdają sobie sprawę, jak wiele mamy do powiedzenia w tej zasadniczej dla ich zdrowia i młodoci kwestii. W jaki niewiarygodny sposób nie zauważyli, że trzymamy ich za jaja, a my ze swej strony wcale nie staramy się im tego uzmysławiać. Najwyraniej szczegół ten umknął także
uwagi Waleriana. W rezultacie, powodując załamanie cen na rynku belisugry, narobił wiele kłopotów kilku tysiącom swoich kuzynów, wielu też pucił niestety z torbami. Bo i niektórzy zbyt pewnie siedzieli na tej gałęzi, nie spodziewając się, że odetnie ją ręka krewniaka. Zachwiał również poważnie naszą pozycją w stosunkach politycznych z gaje. Minęło wiele lat, nim tak wielka iloć taniej belisugry została wchło-nięta
przez rynek. Zawsze miałem słaboć do Waleriana, ale wtedy naprawdę zachował się jak ostatni idiota. A jak to rozsądnie wywiódł Damiano przed krisem, głupota Roma powinna być ukarana. Wszechwiat zawsze karze głupotę, wczeniej lub póniej. Ale nasza pozycja we Wszechwiecie od początku była chwiejna, i nie moglimy sobie pozwalać na luksus pozostawiania wszystkiego naturalnym i nieuniknionym procesom,
które w nim zachodziły. Wzywam teraz ofiary głupiej chciwoci tego człowieka, aby stanęły przed krisem, i objawiły mu szkody, jakie poniosły z powodu jego nieprzemylanego działania. Trzymalimy się sformalizowanej, tradycyjnej procedury. Najpierw wniesiono przeciwko niemu bayura skargi. Potem musielimy poczekać, aż Walerian pojawi się na Galgali. I pojawił
się: na uczcie wydanej na jego czeć, niewiadomy zagrożenia. Aresztowano go i postawiono przed sądem. Pierwszy raz w życiu. W ciągu tych wszystkich lat jego pirackiej kariery gaje nigdy nie zdołali go przyłapać. My zrobilimy to bez trudu. Damiano był wtedy kristori o baro przewodniczącym sądu, i wyranie pragnął krwi. Prawdopodobnie osobicie dostał po kieszeni, był więc wciekły. Nie można mu jednak było zarzucić wyranej
stronniczoci. W końcu jestemy cywilizowanymi ludmi. Inna sprawa, że Damiano bardzo nie lubi tracić pieniędzy. Chyba nie widział też nic nagannego w tym, że był w pewnym sensie sędzią we własnej sprawie. Popłynąłem przez salę sądową, wciąż pozostając niewidzialny. Raz jednak dostrzegłem siebie, patrzącego badawczo z tronu prosto w miejsce, gdzie czaiłem się jako duch. Czy wtedy się zobaczyłem?
Nie pamiętam. 301 Pamiętam za to, że proces zaczął się wtedy le dla Waleriana, a potem było coraz gorzej. Przysięgał wielkimi słowami, że jego intencje były wyłącznie humanitarne, co zresztą w tym wypadku faktycznie mogło być prawdą, ale wtedy zbyt wielu Romów straciło zbyt wiele pieniędzy. Zaofiarował się, że wyrówna straty. No, to za-
brzmiało niele, ale Damiano był nieubłagany. A co z osłabieniem naszej pozycji względem gaje, przez złamanie naszego monopolu na rynku belisugry, hę? Jak oskarżony zamierza załatwić tę sprawę? Krisatorzy zgodnie skinęli głowami. Rozległy się ciche szepty. Wielu miłowało Waleriana, ale miał też mnóstwo wrogów. Niektórzy zarazem miłowali go i nienawidzili. W trakcie swojej pirackiej działalnoci narobił szkód bardzo
wielu romskim kupcom. Wszystko jedno, czy w zamierzony czy przypadkowy sposób. Krisatorzy mieli wyraną ochotę tym razem go przygwodzić. On wiedział o tym podobnie jak wszyscy zebrani. Potem nadszedł czas na solakh ostateczne przesłuchania i końcowy wyrok. Walerian był wyciszony i przygnębiony. Rozumiał, na co się zanosi. A to, na co się zanosiło, było dla niego paskudne.
Mielimy go wykluczyć z naszego ludu. Ogłosić go marhime nieczystym. Zagrozić przekleństwem wszystkich Romów, przeszłych i teraniejszych, żywych i umarłych, a także każdemu, kto kiedykolwiek by się z nim zadawał. To nie tylko pozbawiłoby go rodziny, całej Wielkiej Kompanii Romów, ale też pozostałby bez swej załogi i rodków do życia, wydany na zemstę gaje, którzy przecież polowali na niego od dawna.
Wtedy z pewnocią Walerian nie odbyłby wyprawy na Gwiazdę Romów. Pływałem jak upiór nad krisatorami, którzy uzgadniali werdykt. Zawisłem nad głową Jakuba, króla. Król wydawał się znudzony. I tak było naprawdę, bo takie procesy zawsze mnie męczyły. Stanowiły tę częć moich obowiązków, którą z rozkoszą przekazałbym w inne ręce. Nie kończące się wysłuchiwanie redniowiecznych przysiąg, wygła-
szanie uroczystych klątw grożących potencjalnym krzywoprzysięzcom, nieubłagane drążenie najdrobniejszych szczegółów w poszukiwaniu dowodów, cały ten ogrom gniewu, cierpienia, skarg, a także te spocone ciała Oczywicie rozumiałem wagę wymiaru sprawiedliwoci. I nienawidziłem tego. Jednak był to mój obowiązek, a ja wiem, czym jest poczucie obowiązku. Tyle, że wcale nie muszę być zachwycony
wszystkim, co muszę robić. 302 Pojawiłem się tylko na mgnienie oka. I tylko wczeniejszy ja miało prawo to dostrzec. Bąd litociwy szepnąłem. Mrugnąłem też porozumiewawczo i natychmiast odpłynąłem gwałtownym susem, Bóg wie, w jaki obszar czasu i Galaktyki. Kiedy ponownie zebrałem myli, siedziałem znów w kucki w mo-
jej celi, a w uszach brzmiały mi, po raz tysięczny może, słowa Waleriana:Widziałem wypalone wzgórza. Widziałem jałowe doliny. Werdykt po tym procesie, brzmiał: winny. A karą było całkowite wykluczenie z ludu Romów. Odcięcie, wygnanie, ekskomunika. Nigdy żaden Rom nie mógł przemówić do niego ani słowem, nawet jego matka, nawet jego brat, pod karą takiego samego losu. Czegokolwiek by dotknął, miało być
uznane za nieczyste i należało to zniszczyć, niezależnie od wartoci. Jednym słowem, całkowita anatema najwyższa z kar naszego prawa z całą jego starożytną i apokaliptyczną surowocią. Wedle procedury wyrok krisu trafił teraz do mnie do zatwierdzenia, a ja, zgodnie chyba z nadziejami wszystkich prócz Damiana, uznałem go za zbyt surowy, i uchyliłem go. W zamian zarządziłem wielką
kontrybucję i ceremonialną pokutę. Ponadto nakazałem Walerianowi trzymać ręce z dala od romskich statków, aż do jego naturalnego lub nienaturalnego zgonu. I odesłałem go wciąż jeszcze wstrząniętego, i chyba pierwszy raz w życiu poważnego, ale także oficjalnie zrehabilitowanego i przepełnionego głęboką wdzięcznocią wobec mnie, na jego dalekie galaktyczne szlaki, gdzie oczywicie kontynuował swój piracki proceder.
Damiano długo nie mógł mi darować tego aktu łaski. Ten plugawy drań zasłużył na dobrą lekcję mówił. I zanudzał mnie w podobny sposób jeszcze wiele miesięcy. Otrzymał dobrą lekcję zniecierpliwiłem się za którym razem. To za mało. Teraz będzie sądził, że może robić, co mu się, psiakrew, żywnie podoba. Tyle że bardziej się postara, żebymy go nie złapali.
Chyba kazdy tak włanie postępuje. Kuzynie, zadziwiasz mnie. Doprawdy? Damiano musiał skapitulować. W końcu to ja byłem królem, co musiałem mu razy przypomnieć, nim wreszcie odszedł, narzekając jednak pod nosem. 303 Jaki czas póniej pogodził się z Walerianem, a nawet zainwe-
stował w które z jego ciemnych przedsięwzięć. To zresztą doskonale pasowało do charakteru Damiana. Inna sprawa, że Damiano miał rację co do wniosków, jakie wyciągnie z tej sprawy Walerian. Uznał, że może robić absolutnie wszystko, jeli nie da się znowu złapać. I tak też włanie robił. Jakubie, trzymałem w rękach spaloną ziemię Gwiazdy Romów. Czy mogłem mu wierzyć?
Czy miałbym mu nie wierzyć? 8 Następny w kolejnoci wtargnął do mojej celi Szandor. Była to jego pierwsza wizyta od długiego bąd co bąd czasu, i nieco mnie zaskoczyła. Był tak naelektryzowany, że prawie wziąłem go za ducha. Wprost iskrzył. Tyle że stał obiema nogami na podłodze, a iskrzenie było metaforyczne. Po prostu kipiał gniewem i ciężko się
z nim dyskutowało. Chodził nerwowo w tę i z powrotem, od ciany do ciany, parskając i prychając. Mimo niedawnej kuracji odmładzającej, ten mój pierworodny wyglądał jak starzec. Odczuwałem mciwą satysfakcję widząć jak poszarzała jest jego cera, jakie ładne zmarszczki pojawiły się na jego twarzy, jak się garbi pod ciężarem władzy. Dzieciak, którego raptem ze sto lat temu (mogę się mylić o jakie
dziesięć czy dwadziecia, w tę czy w tę) brałem na kolana. Spalał się. Trawił go wewętrzny ogień. Był wieczką, która stanęła w płomieniach od końca do końca. Tak lubią to okrelać Romowie Lowara. wieczka płonie cała, od końca do końca. Znaczy to, że należy jej pozwolić się wypalić, bo przeznaczeniem wieczki jest spłonąć w całoci. Dla Lowara to stwierdzenie oznacza, że
nie należy się oszczędzać. Tak na przykład żyje Polarka nie myli w ogóle o przyszłoci, ale płonie w każdej chwili. Jest rozrzutny i szafuje sobą aż do granic szaleństwa, ale płonie naprawdę jasnym blaskiem. 304 Między nami, Kalderszami, to samo okrelenie ma inny wydwięk. Jeli pozwolisz wieczce spalić się w całoci, da ci więcej
ciepła i wiatła, ale potem zostaniesz w ciemnociach. Więc wypal tyle, ile naprawdę potrzebujesz, ale nie więcej. Zwłaszcza jeli to ty jeste tą wieczką. A Szandor najwyraniej zatracił się we wciekłym gniewie. To było niezłe przedstawienie. Patrzyłem na nie w zachwycie. Mylę, że sam nie odegrałbym tego lepiej. W końcu jednak zdołał opanować się na tyle, że wykrztusił jakie słowa, które miały sens. Ale nawet i one z trudem wydobywały mu się z gardła.
Twoja ostatnia szansa! Niech cię szlag! zagrzmiał. Muszę okazać litoć, więc ją okażę! Będę, cholera, łaskawy dla ciebie, ty stary zniedołężniały draniu! Ale musisz współpracować, albo cię wykończę! Wykończysz? A jak? Wykończę! Lepiej nie pytaj ja. Lepiej nie pytaj! Szandorku nie wyglądasz najlepiej. Chyba ostatnio nie pisz
za dobrze Przeprowadzę koronację. Doprawdy? Włanie teraz? Przestań używać tego mentorskiego tonu! Staram się po prostu podtrzymać konwersację, i tyle, no a poza tym martwię się o twoje zdrowie. Są pewne lekarstwa. Woda z dziewięciu miejsc, pamiętasz? Można też spluwać w żar. To mogłaby dla ciebie zrobić Bibi Savina. Jest
jeszcze niedwiedzie sadło. Polij na Marajo, zdaje się, że Polarka trzyma tam niedwiedzie. Oko lan-gusty, sproszkowany skarabeusz Zamilknij, bo utnę ci jezyk! Aha, mój litociwy Szandor. Koronacja się odbędzie! Wyrzucał z siebie słowa z takim naciskiem, jakby każde parzyło mu wargi. Ceremonia z udziałem dziewięciu wiatów. Najpierw tu na Galgali, potem Xamur, Iriarte, Nabomba Zom, Clard Msat
Z niektórymi możesz mieć kłopot. Zdaje się, że z jakich powodów ostatnimi czasy statki nie lądują na Iriarte i Clard Msat. a po dokonaniu obrządku na dziewięciu królewskich planetach, udamy się razem do Stolicy, i staniemy przed obliczem Imperatora, aby uzyskać zatwierdzenie. Zatwierdzenie czego? Moich praw do tronu. Legalnoci mojej sukcesji.
20 Czas trzeciego wiatru 305 Szandor, wciąż chcesz być królem? Daj sobie spokój. To ciężki kawałek chleba. Na każdej z dziewięciu królewskich planet będziesz stał u mego boku, gdy phuri dai będzie mi wkladała pieczęć na szyję Tak? Przekażesz mi obowiązki i władzę. Uczynisz to z wolnej woli
i z radocią. Raczej z wolnej woli i z radocią spędziłbym dziesięć lat w tunelach Alta Hannalanna. Bez najmniejszego problemu mogę cię tam posłać. Zrobiłby to, nie wątpię. Mógłbym. A może wolisz Gran Chingada? Kopalnie Megalo Kastro? Trinigalee Chase? Tylko na to cię stać? Trinigalee Chase?
Mogę wysłać cię wszędzie. Może znów na Mentiroso? Mogę naprawdę sprawić ci wiele cierpienia. Wtedy będziesz władcą jeszcze bardziej umiłowanym przez wszystkich Romów, niż teraz. Bąd przeklęty! Może jeszcze mnie trochę postraszysz, synku? To najlepsza zabawa, jaką miałem od kilku miesięcy. Trwa wojna, wiesz o tym? Rom walczy z Romem. Całe kom-
panie rozpadają się na wrogie obozy z powodu sporu o tron. I ty jeste za to odpowiedzialny! Ja? Przez tę próbę odzyskania tronu. Przez próbę obalenia legalnie wybranego i namaszczonego króla. Przyganiał kocioł garnkowi. Przez moment mylałem, że jednak wybuchnie. Przemknęła mi nawet przez głowę satysfakcjonująca myl, że w końcu go sprowo-
kowałem. Ale nie. Szandor nigdy nie był tak opanowany jak wtedy. Dalej opowiadał mi o koronacji, którą zamierzał przeprowadzić, i o tym, jak będę asystował mu z łagodnym umiechem w chwili, gdy włożą mu na głowę moją koronę. Takiego wała! Co za niedorzeczny pomysł. Muszę pochwalić także siebie, bo również ani przez moment nie okazałem wtedy gniewu. Oto stoi przede mną mój pierworodny trawiony freudowskimi
kompleksami, a ja słucham go uprzejmie, co najwyżej wtrącając drobne żarty, kiedy on łapie oddech. Nawet opowiedziałem mu o Freudzie. Oczywicie nic o nim nie słyszał. Taki starożytny filozof gaje wyjaniłem. A potem sięgnąłem 306 do pokładów mojej wiedzy antropologicznej i wyciągnąłem stamtąd przykłady konfliktów między ojcami a synami: Uranosa i Kronosa,
Kronosa i Zeusa, Dawida i Absaloma, i jeszcze ze dwie inne znane pary. Wyciągnąłem też króla Leara i jego córki, co może nie pasowało dokładnie do sytuacji, ale było ostatecznie doć blisko. Czy do tego włanie dążysz? spytałem. Chcesz sprowadzić mnie do roli archetypu? Posiadanie niewdzięcznego dziecka sprawia większy ból niż jad węża. O czym ty gadasz? warknął. Pomylony staruchu, ty na-
prawdę zwariowałe! Umiechnąłem się słodko. Po tej rozmowie nic się nie zmieniło. Ja pozostałem jego więniem, on pozostał kwestionowanym włacicielem trzęsącego się coraz bardziej tronu. Opucił mnie z twarzą czerwoną z gniewu, mamrocząc swoje groby. Mentiroso, Alta Hannalanna machnął mi też przed nosem Trinigalee Chase. Kto wie, tym naprawdę mógłby mnie
złamać. Na szczęcie nikomu nie powiedziałem, jak bardzo boję się tego miejsca, i dlaczego. I miałem zamiar w dalszym ciągu trzymać to w tajemnicy aż do końca mych dni. Mimo grób Szandora zachowałem pełny spokój i chłód. On za kipiał wciekłocią do tego stopnia, że nie próbowałem już nawet dłużej go prowokować. Czasami twojego wroga ogarnia taki gniew, że może zacząć działać wbrew własnemu interesowi, a w tym wy-
padku byłby to kłopot. Gdyby Szandor wykończył mnie w gniewie, jego pozycja wród Romów załamałaby się ostatecznie, ale ja jednak byłbym martwy. Jak już powiedziałem Walerianowi na Xamur, nawet jako męczennik bym go pokonał, ale mimo to nie pragnąłem zostać męczennikiem. Odszedł wreszcie, wciąż grożąc i ciskając przekleństwa. Byłem pewien, że teraz musi się co wydarzyć. Trzymanie mnie w mokrej
i zaszczurzonej izolatce efektów nie przyniosło, podobnie jak przeniesienie do tej wygodnej złotej klatki. Wżyciu już nieraz cierpliwie czekałem, i Szandor zaczynał rozumieć, że mogę i tym razem czekać bardzo, bardzo długo. Spodziewał się, że po pewnym czasie zmięknę i pobłogosławię jego panowanie, ale tak się nie stało. Sądzę, że zbliżał się już do granic swojej cierpliwoci. Mógł teraz zabrać się za nieco bardziej aktywną formę perswazji. Tortury? Pranie mózgu? Krótkie
zmiękczające podróże do najpaskudniejszych okolic Galaktyki? Przygotuj się na najgorsze powiedziałem sobie. Co musi się wydarzyć. 307 I co się wydarzyło. Już następnego dnia, kiedy roboty przyniosły mi obiad, znalazłem na talerzu smażoną rybę, pływającą w delikatnym mietankowym sosie. Po miesiącach karmienia jaką obrzydliwą
papką, smażona ryba w mietanie? Czy to są tortury wymylone przez Szandora? Wraz z rybą pojawiły się małe kulki ziemniaczane, obsypane tartą bułką, i jakie długie strączki błękitnawej fasolki w ostrym sosie. Towarzyszyła temu butelka odpowiednio schłodzonego wina i mały bochenek chrupiącego chleba. W tym musiał być jaki podstęp. Może to jest zatrute? Może on myli, że rzucę się na smaczne potrawy tak łakomie, że nie zauważę
małej iloci cyjanku? Przez następne pięć minut siedziałem i patrzyłem żałonie na to wspaniałe jedzenie, obawiając się go tknąć. Potem zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem głodny, i że z głodu można umrzeć równie pewnie jak od trucizny. Jeli zrezygnuję z tego posiłku, nie zażyję też trucizny, o ile tam jest; ale jeli nie będę jadł, również umrę w niedługim czasie. Sięgnąłem więc po pierwszy kęs. To była ekstaza. Jeli nawet jadłem truciznę, była to boska truci-zna.
Odczekałem chwilę i nic złego się nie stało. Więc następny kęs. I następny. Do diabła, pomylałem, to jedzenie jest zbyt dobra, by mogło być zatrute. Zabrałem się za nie ze smakiem. Żyłem na paskudnej diecie Szandora tak długo, że teraz mój żołądek niemal odmówił posłuszeństwa. Naprawdę musiałem się zmusić, żeby nie zwrócić pierwszych kilku łyków. Ale po ciężkiej walce udało się. Znacznie pomogły w
tym chleb i wino. Po chwili było już nieco łatwiej. Kiedy położyłem się spać tej nocy, wciąż zresztą zastanawiając się, czy nie zostałem otruty, długo jeszcze rozmyłałem przed zanięciem nad znaczeniem tego dziwnego gestu Szandora. To nie miało sensu, o ile naprawdę w jakim przypływie szaleństwa nie próbował mnie otruć. Nie mógł przecież chyba liczyć na to, że przekupi mnie
smacznym jedzeniem? Nie. Na pewno nie. Uznałem więc, że przyniesiono mi przez pomyłkę obiad, który powinien dostać kto inny. Robot mógł się pomylić. Zasnąłem. Obudziłem się, bynajmniej nie struty, akurat w momencie, gdy roboty przyniosły niadanie. Dwie długie chrupiące bagietki o niezwykle delikatnym smaku, dzban kawy,
która była jak ambrozja, mały talerzyk z białym serem i miejscowymi owocami mieniącymi się wszystkimi odcieniami złota. Teraz naprawdę byłem zagubiony. 308 Muszę przyznać ze wstydem, że upłynęło następne półtora dnia, nim wreszcie zacząłem dochodzić do jakich sensownych wniosków. Pomoc jest w drodze mówił mi wczeniej Polarka. Kiedy
nadejdzie, będziesz to wiedział. Wskazówka znajdzie się na talerzu przed tobą. A jakież to jedzenie przynosiły mi te roboty? Dania francuskiej kuchni. A kto to gotuje z tak wielką pasją tradycyjne dania francuskiej kuchni? Julien de Gramont, pretendent do tronu Francji i prawa ręka jego lordowskiej moci Periandrosa. Tak, to jasne. W jaki sposób Julien przeniknął do pałacu, i to on przygotowy-
wał dla mnie te wspaniałe potrawy, które zarazem były też wiadomocią. Cassoulet, rago ű t, sauté i inne frykasy miały mnie poinformować, że moi przyjaciele są ze mną. I że pomoc wkrótce nadejdzie. 309 Częć siódma Szesnasty Imperator Zaczynamy jako głupcy. Wszystko, co mamy na początku, to instynkt, dzięki któremu wiemy tylko, która częć naszego ciała słu-
ży do jedzenia, a która do srania. Ale naszym celem na tym wiecie jest walka z entropią, entropia równa się głupocie. Musimy zatem się uczyć. Naszym zadaniem jest przetwarzanie informacji i wykorzystywanie ich, czyli krótko mówiąc, z wiekiem mamy się stawać mądrzejsi. Jeli jestem tak samo głupi w wieku lat dwudziestu jak głupi byłem w wieku lat dwóch, a w wieku lat
stu jak wtedy, gdy miałem ich pięćdziesiąt, to jest to niezawodny znak, że nie wykonuję mojego zadania. Zajmuję tylko bez żadnego pożytku przestrzeń i tracę czas, i równie dobrze mógłbym być kawałkiem skały. Oczywicie nadchodzi taki moment, gdy nawet najmądrzejszy z ludzi przestaje stawać się coraz mądrzejszy, i na powrót zaczyna stawać się coraz głupszy. Może minąć nawet dwiecie lat, nim mu
się to przytrafi, ale niezawodnie przytrafić się musi. Jestem pogodzony z nieuchronnocią tego faktu. Oznacza on bowiem tylko, że entropia w końcu wygra walkę, o czym wszyscy wiemy. Jednak fakt, że prowadzimy z góry przegraną walkę, nie stanowi usprawiedliwienia dla złożenia broni. Wielkim osiągnięciem człowieka jest bowiem odwlekanie momentu klęski tak długo, jak to możliwe. 312
1 Nie wiedziałem, że w Imperium zaszły wielkie zmiany. Stary Imperator w końcu umarł, nie wyznaczając następcy, a trzej Wysocy Lordowie wykonywali nerwowe posunięcia. Tak więc u gaje zapanował chaos, podobnie jak u Romów. Odcięty od wiata w mojej przytulnej celi, nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Jedynymi moimi goćmi były teraz milczą-
ce roboty, które w dalszym ciągu przynosiły mi wyszukane posiłki. Nie odwiedzały mnie natomiast żadne duchy. Zamiast więc istotnych informacji dostawałem tylko supr ę mes de volaille, noisettes dagneau, grenadins de boeuf i tyłem w biodrach. A w tym czasie, poza cianami mego więzienia, cała subtelnie wyważona struktura, która spajała rasę ludzką przez tysiąc lat ekspansji galaktycznej, rozpadała się w gruzy, zajmowała się wielkim płomieniem chci-
woci i głupoty. Wyobracie sobie! Królowie i Imperatorzy teraz, w trzydziestym drugim wieku! Jakbymy znów żyli w redniowieczu. Pompa i blichtr, fanfary i heroldowie. Korony i berła. Wojny o sukcesję. Brzmi dziecinnie, prawda? Ale jaki system, zapytuję was, działałby lepiej? Demokracja? Parlament wiatów? Nie rozmieszajcie mnie. To może działa doć dobrze w małej skali. W jednym kraju,
powiedzmy. Spójrzcie na Ziemię, gdzie w swoim czasie nigdy nie zdołano objąć systemem demokracji reprezentatywnej nawet jednego całego kontynentu, że nie wspomnę już o całej planecie. Więc jak można było to wprowadzić w skali galaktycznej? Doć szybko 313 już potrafimy przemieszczać się po Galaktyce w naszych szybszych od wiatła, podprzestrzennych statkach kosmicznych, ale łącznoć
między układami słonecznymi wciąż pozostawia wiele do życzenia. Parlament dowiadywałby się o wszystkim co najmniej z szeciotygodniowym opónieniem. Galaktyczny prezydent nie otrzymywałby informacji na czas. A są przecież setki zamieszkanych wiatów. Tysiące. Sam budynek parlamentu musiałby być wielki jak pół miasta, by pomiecić wszystkich delegatów. I wyobracie sobie ich jazgot i swary.
Wszechwiat potrzebuje symbolu, jakiej takiej żywej flagi, która trzymałaby wszystkie wiaty razem. Naprawdę wiedzielimy, co robimy, przywracając monarchię. Oczywicie wiemy, że to nie jest redniowiecze i monarchia, którą ustanowilimy, nie przypominała wcale tej antycznej. Imperator przede wszystkim jest symbolem, przesłaniem nieustannie płynącym do wszystkich wiatów Galaktyki. Samo jego istnienie mówi: Jestemy
ludmi. Jestemy członkami jednej rodziny. Imperator jest jak poezja, jeli rozumiecie, co mam na myli. Nie przyjmujecie tego, co mówi dosłownie, ale odbieracie wrażenie na jakim innym poziomie zrozumienia. Po co nam to wszystko spytacie? Po co trudzić się utrzymywaniem wszystkich wiatów razem? Dlaczego po prostu nie zezwolić planetom na egzystencję w cudownej izolacji, na spowicie się
w ochronną szatę lat wietlnych? Wtedy można by było zrezygnować z tej sztucznej i kosztownej struktury Imperium. To włanie jest redniowieczny pomysł. Ale nawet na redniowiecznej Ziemi nie udało się go wprowadzić w życie, choć oczywicie próbowalimy. Nie było jednak na dłuższą metę sposobu, by całkowicie odizolować jaki naród od innych. Jeli próbowali tego słabi, to prędzej czy póniej w
nieunikniony sposób zostawali podbici i wchłonięci. Silni mogli pozwolić sobie na pewien okres polityki izolacjonistycznej, ale po jakim czasie brak dopływu wieżej krwi kończył się zwyrodnieniem i dekadencją, a potem staczaniem się po równi pochyłej ku ostatecznemu upadkowi. Dopiero gdy ludnoć Ziemi zaakceptowała pewien stopień współzależnoci między narodami, osiągnięto co, co od biedy można by nazwać cywilizacją. Jak
powiedział pewien starożytny poeta gaje i : Żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Każdy jest cząstką kontynentu, cząstką całoci. Jeli morze zabiera kamyk, Europa staje się mniejsza. Dokładnie tak. Europa była jednym z ich najsłynniejszych kontynentów, małym, ale bardzo ważnym. Ten sam poeta zresztą mówił: 314 mierć każdego człowieka pomniejsza mnie. I dlatego nigdy nie
pytajcie, komu bije dzwon; bije on wam. I tak jest naprawdę. To samo odnosi się do narodów. I także do całych wiatów. A teraz rozeszlimy się i rozproszylimy poród gwiazd. Zaludnilimy wiele wiatów, sprowadzilimy na nie zwierzęta zabrane z utraconej, martwej Ziemi: krowy i konie, węże i ropuchy. Rozlalimy się jak niepowstrzymana lawa po Wszechwiecie, który prze-
cież doskonale obyłby się bez naszej obecnoci, i objęlimy w niepodzielne władanie wielkie jego sektory. A jednak, mimo tego naszego niewiarygodnego rozwoju, w dalszym ciągu jestemy tylko ciemnym pyłkiem na Drodze Mlecznej. Gdyby ktokolwiek z nas został sam, byłby zgubiony. A więc sięgamy ku sobie, my, którzy jestemy jak garć ziarenek rzuconych w mroczny ocean. (Mam nadzieję, że nie
przeszkadza wam, że używam tylu metafor. Jeli król nie może sobie użyć metafory, kiedy przyjdzie mu na to ochota, to kto może?) I próbujemy utrzymać łącznoć. Dlatego włanie istnieje Imperium, dlatego włanie istnieje Imperator, i dlatego włanie w momencie jego mierci grozi nam chaos. Być może dostrzeglicie, że przekazując wam te wielkie myli
i uczucia, nie wspominam o różnicach między gaje a Romami. W rzeczy samej. Są między nami różnice, gaje nawet nie podejrzewają jak wielkie, ale są też wielkie podobieństwa i zawsze staram się o tym pamiętać. Oni są ludmi i my jestemy ludmi. Ocean, po którym dryfujemy, jest olbrzymi, a my jestemy bardzo mali, i każdy z nas potrzebuje każdego sojusznika, jakiego tylko może znaleć. Gajo jest wrogiem tak, tego nas uczą od
dziecka. Ale gajo jest także jedynym przyjacielem, jakiego możemy mieć. To bardzo kłopotliwa i skomplikowana sprawa, jak zresztą większoć spraw w życiu. My, Romowie, zawsze bylimy jak wyspa otoczona wielkim morzem gaje, i gdybymy nie zachowywali naszej odrębnoci, rozmylibymy się w nim i bylibymy zgubieni; ale także musielimy ić z nimi ręka w rękę, o tyle, o ile było to możliwe, bo inaczej też bylibymy zgu-
bieni. Jestemy Królestwem poza Imperium, ale jednak stanowimy także częć Imperium. Niełatwo to pojąć. Jeszcze trudniej było to osiągnąć. Ale powiem wam jedno mierć Imperatora gaje pomniejsza wszystkich, nawet nas, Romów. Bo żaden człowiek nie jest samotną wyspą. 315 2
Hałas i zgiełk dochodziły z wnętrza budynku. Może tylko zmieniano wyposażenie, może prowadzono remont nie potrafiłem powiedzieć. Trwało to cały dzień i połowę następnego, i zaczynało wyglądać na co znacznie poważniejszego niż przesuwanie łóżka. Ale dla mnie, w moim odosobnieniu, było to tylko następne półtora dnia uczty. Czas upływał mi wród wspaniałych sosów, kremo-
wych deserów i wybornych win. Prawdziwa orgia jedzenia. Jednak wieczorem drugiego dnia tego zamętu nie dostałem kolacji. Roboty w ogóle nie raczyły się pojawić, za to łoskot się zbliżył. Teraz byłem pewien, że naprawdę działo się tam co poważnego. Moje niejasne domysły rychło znalazły potwierdzenie, gdy usłyszałem kroki licznych par ciężkich butów na korytarzu, potem za krzyki i syrenę alarmową, wreszcie syk
miotaczy i głuche dudnienie ciężkiej artylerii! Przyłożyłem ucho do drzwi. Z całą pewnocią toczyły się tam walki. Ale kto walczył z kim? Nie miałem pojęcia. W pierwszej chwili mylałem, że może Polarka i Walerian przybyli tu na czele armii wiernych mi Romów, by obalić Szandora i uwolnić mnie. O niech Bóg broni! Gdybym chciał
obalić Szandora siłą, zrobiłbym to już dawno temu, zamiast wymylać te skomplikowane gambity. Nie chciałem, by Rom podnosił rękę przeciwko Romowi. Ale jeli była to inwazja Romów, co tu robił, najwyraniej wmieszany w to po uszy, Julien de Gramont? Oczywiste było dla mnie, że Julienowi zawdzięczam te wspaniałe posiłki, które dostaję od
kilku tygodni. Może więc także Julien otworzył bramę, by wpucić najedców? On i Polarka znali się jak łyse konie, jak dziwki z tego samego burdelu. Czyżby przygotowali co razem? Dlaczego? Poza tym co mi tu nie pasowało. Julien sympatyzował z Romami, ale przede wszystkim był człowiekiem Periandrosa, a Polarka raczej nie chciałby uczestniczyć w planach żadnego z Wysokich
Lordów. Nigdy jeszcze nie pragnąłem tak bardzo jak w tej chwili, aby możliwe było nawiedzanie w przyszłoć. Tylko pięć minut, może dziesięć wystarczyłoby w zupełnoci, żeby zobaczyć co u wszyst316 kich diabłów dzieje się w pałacu króla Cyganów. Ale na razie mogłem jedynie stać z uchem przy drzwiach i zgadywać, do jakich to
szalonych aliansów i konspiracji mogło tam dojć. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie, i do mojej komnaty wtargnęło pięciu uzbrojonych żołnierzy w jasnozielonych mundurach Gwardii Imperialnej. Pochodzili z Sidri Akrak. Zorientowałem się w jednej chwili. Wystarczyło spojrzeć na ich puste, pozbawione jakichkolwiek emocji oczy, na ich zamknięte na kłódkę usta, i ten rodem z Akrak-Po-
krak sposób poruszania i wszystkie stawy sztywne i cinięte do bólu dupy.Ale gdyby tych wskazówek było za mało, nosili jeszcze na ramionach emblematy z jaskrawymi pionowymi pasami flagi Akrak i wielkim szkarłatnym monogramem P. P jak Periandros, oczywicie. Dowodząca oficer miała na epolecie rangę falangariusa podeszła wprost do mnie i zapytała charakterystycznym dla nich,
oschłym tonem: Twoje imię? Jakub umiechnąłem się. Rom baro. Rex Romaniorum. Jakub co? Król ludu Romów. Piątka Akrijczyków wymieniła uroczyste spojrzenia. Zapewniasz nas więc, że jeste królem Romów? Zapewniam? Jak najbardziej, psiakrew zapewniam.
Możesz to udowodnić? Tak się składa, że jestem tu więniem, i nie mam przy sobie żadnych dokumentów, ale jeli mi nie wierzycie, proponuję wezwać jakiegokolwiek Roma i zapytać go, kim jestem. Oficer gestem wskazała drzwi jednemu ze swych podwładnych. Znajd Roma rozkazała i przyprowad tutaj. Zapytamy go o imię tego człowieka.
Z miasta wciąż dochodził mnie huk eksplozji. Skoro już czekamy zwróciłem się do niej może powiesz mi, kim jeste, i co się tu właciwie dzieje? Spojrzała na mnie kwano (było to wszystko, na co może zdobyć się Arkijczyk, gdy chce komu okazać sympatię). Oni nie potrafią się umiechać. Jak dla mnie, to ledwo przypominała człowieka, a jeszcze mniej kobietę. Te cięte przy
skórze włosy, te automatyczne sztywne ruchy tylko niewielki zarys piersi pod mundurem su317 gerował płeć. Natomiast to, że była człowiekiem, musiałem już brać tylko na wiarę. Ja tu stawiam pytania burknęła. Powiedz przynajmniej, czy jestecie rzeczywicie z Gwardii Imperialnej?
Służymy Szesnastemu Imperatorowi. Była jednak na tyle uprzejma, by udzielić odpowiedzi. Szesnastemu? Wciągnąłem gwałtownie powietrze. Na to nie byłem przygotowany. Ale kiedy jak kto Znałe go poprzednio jako Lorda Periandrosa. Z trudem złapałem oddech. A więc już po wszystkim? Cała ta walka o tron, która nabrzmiewała od tak dawna, rozegrała się w chwi-
li, kiedy gniłem tu, w złotej klatce. I to ten Periandros ze ciniętą dupą został Imperatorem? Ależ to poszło błyskiem. Dramat polityczny w galaktycznej skali rozegrał się tak szybko, i co gorsza, za moimi plecami. Nawet nie siedziałem na widowni i ani nie oklaskiwałem bohaterów, nie gwizdałem na przegranych. A może nie oklaskiwałem przegranych i nie gwizdałem na bohaterów? Przegapiłem całą zabawę. Czułem się wy-
ranie pominięty. Ale oczywicie zbytnio się pospieszyłem z konkluzjami, i były one w dodatku niewłaciwe. Walka o tron wcale się nie skończyła. Ona się dopiero zaczynała. Tyle że ja jeszcze o tym nie wiedziałem. Na razie nurtowało mnie wiele pytań. W jaki sposób Periandros zdołał usunąć ze swej drogi Sunteila? Co się stało z Narią? Co robili Gwardzici Imperium w pałacu króla
Romów? Gdzie jest Szandor? Gdzie jest diuk de Gramont? Ale prędzej dowiedziałbym się czego od ciany, niż od tego akrijskiego robota. Stała tam i patrzyła na mnie z zupełną obojętnocią, jak na jaki pokryty kurzem muzealny eksponat, zapomniany od pięciuset lat. W tym czasie za jej podwładni metodycznie i powoli sprawdzali mój nędzny dobytek. Diabli zresztą wiedzą, po co. Czy szukali jakiej
ukrytej broni, czy może rękopisu z jakimi skandalizującymi wspomnieniami? Zdawało mi się, że nim wrócił ten, którego wysłano po jakiego Roma, minęła cała wiecznoć. A jednak kiedy wreszcie do nas wrócił, nie towarzyszył mu wcale Rom, lecz diuk de Gramont. Mon ami! wrzasnął. Sacré bleu! Ach, jakże się cieszę! 318
Oczywicie wpadł tu z wielką werwą, całowaniem w oba policzki, radosnym poklepywaniem po ramieniu, i całym tym Wielkim Galijskim Przedstawieniem. Potem za odwrócił się do Akrijczyków i zaczął gestykulować gwałtownie obiema rękami tuż przed ich nosem, wyganiając ich jak jakie natrętne owady. Won stąd! Precz! Sio! Vite! Prędzej! Salaudus! Łajdaki! Bon
Dieu de merde. Niech was szlag! Precz, precz, precz! Falangarius spojrzała na niego z prawdziwym zdumieniem. (Tak!!!) Rozkazano pilnować tego człowieka, aż Twoje rozkazy brzmią precz! Vite! Prędzej! Ty nędzna emmerdeuse, mam gdzie twoje rozkazy! Won! i to w podskokach! Mylałem już, że siłą wyrzuci ją za drzwi. Ale to okazało się
zbędne. Po prostu wypchnął ją tą kaskadą obscenicznych przekleństw, będących dziką mieszanką imperialnego, francuskiego i nawet romskiego. Va te faire chier! darł się. Spierdalaj ty obrzydła lesbijska suko! Kurav tu ando mul! Akrijka uciekła, pociągając za sobą swych zszokowanych podwładnych. Ja za opadłem jak długi na swoje wyrko.
Mylałem, że umrę ze miechu, po prostu umrę. Dużo upłynęło czasu, nim mogłem co powiedzieć. Czy wiesz, co znaczy wciąż jeszcze chichotałem kurav tu ando mul? Oczywicie, że wiem odparł Julien z wielką wyniosłocią: Pieprzę twoje usta oto, co znaczy. Żałuję tylko, że ona tego nie wie. Przymknął drzwi celi, uważając jednak,
aby nas nie zatrzasnąć, a potem usiadł obok mnie na pryczy. Ah, mon vieux tak wiele się wydarzyło, tak bardzo wiele! Wiesz wszakże, że bawiłem na Galgali przez tych ostatnich kilka tygodni? Sekretnie pracując w tym tu budynku? Te posiłki, które mi przynoszono, miały doć wyrany podpis. Liczyłem, że to zrozumiesz. Posłałbym ci licik, ale sądziłem, że ryzyko jest zbyt duże. Gdyby Szandor
jakim sposobem odkrył moją prawdziwą tożsamoć ach już samo gotowanie dla ciebie było ryzykowne. Ale dla robota to i tak jedno stek ze szczura, czy jambon á la Bourgogne en croute, mogłem więc kontynuować moją małą grę. Ach, Jakubie, Jakubie! 319 Czy Periandros jest teraz Imperatorem? Zatem już wiesz?
Falangarius mi powiedziała. Ale to wszystko, co wiem. Muszę za wiedzieć o wiele więcej. Co tu się dzieje? Słyszę odgłosy walki już od wielu godzin. To lord Periandros postanowił uwolnić cię powiedział Julien. Decyzja ta zapadła w ostatnim dniu życia Piętnastego Imperatora. Gdy Imperator konał, lord Periandros zdał sobie sprawę, jakim zamieszaniem, w niepewnych czasach sukcesji w Imperium, grozi
pozostawienie władzy w Królestwie Romów w rękach osoby tak gwałtownej i nieprzewidywalnej jak twój syn Szandor. Zapewne pamiętasz, mon ami, że to przewidziałem, gdy odwiedziłem cię na tym wiecie ze niegu i lodu. Ty byłe jednak nieprzejednany w swej woli pozostania tam, i żadne moje słowa nie zdołały cię przekonać do powrotu. Okazuje się jednak, że potem zmieniłe zdanie, choć nie znam przyczyny tej zmiany.
Zaraz po tobie zjawił się Damiano i powiedział mi, że Szandor zrobił się królem. A nie było nigdy moim zamiarem otworzyć drogę do tronu dla kogo takiego jak Szandor. No więc wróciłem. Usłyszałem kolejną serię wystrzałów, wcale nie tak znowu odległą. Julien nie wydawał się tym specjalnie przejęty. Gdzie jest teraz Szandor? zapytałem. Uciekł ze swoimi gwardzistami na Wyżynę Aureuse. Nasz atak
zupełnie go zaskoczył. Stopniowo przesuwalimy bowiem nasze oddziały na pozycje wokół dworu i pozostały one nie zauważone. Tylko oddziały z Akrak? Tak powiedział cicho Julien. Nie chcielimy ryzykować. Nikt nie pomylał zatem, by włączyć Romów do ekspedycji ratunkowej? To była misja imperialna, mon ami. I wiem także o twojej awer-
sji do przelewania krwi Romów rękami Romów. Siły inwazyjne były wyłącznie z Akrak. Prywatne wojska lorda Periandrosa. Ale krew Romów została jednak przelana? Julien przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu. Niestety, częć Romów jest wierna twojemu synowi, Jakubie. Bóg jeden wie, czemu, ale tak jest. Zazwyczaj też nie da się zająć pałacu królewskiego bez pokonania
oporu straży. Zapewniam cię jednak, że robimy co w naszej mocy, aby straty były minimalne. Minimalne. Tak. To znaczy, mimo wszystko są. Złe to wieci. Westchnąłem. 320 Ci, którzy bronili twojego syna, zostali powiadomieni, że nowy Imperator jego królewskiej godnoci nie uznaje. Zaproponowano im pokojowe rozwiązanie. Wielu złożyło
broń. Ale niektórzy nie. Niektórzy nie przyznał Julien. No, niech tam powiedziałem po chwili milczenia. Służyli niewłaciwemu człowiekowi. A kogo Periandros uznaje jako króla? Mnie? Tak. Zostaniesz zawieziony do Stolicy i tam odbędzie się ceremonia ponownego namaszczenia. Sądzę także, że będzie niezbędny dekret Wielkiego Krisu. Ale to chyba
nie stanowi problemu. Rozmawiałem już z Polarką i z Damianem. Jakubie, znów będziesz królem. Błagam cię tylko, aby nie czynił jakich żartów z następną abdykacją. Abdykacja była dokładnie przemylanym krokiem odpowiedziałem. Nie będzie potrzeby robić tego po raz drugi. Przez chwilę milczałem rozważając informacje, które przekazał mi Julien. A jednak co tu nie grało, chociaż w popiechu, w jakim toczyła się nasza
rozmowa, w pierwszej chwili to przegapiłem. Zaraz, moment odezwałem się. Powiedziałe mi, że misja ratunkowa była akcją Imperium. Ale jednoczenie powiedziałe mi też, że Periandros podjął decyzję, gdy Imperator jeszcze żył. I jeszcze, że posłał swoich prywatnych żołnierzy, by mnie uwolnili. A to mi wygląda bardziej na prywatny interes Periandrosa niż na oficjalne działanie Imperium. O co tu chodzi?
Kiedy ty się tu zjawiłe, on nie był jeszcze Imperatorem, prawda? Nie był potwierdził Julien. Dlaczego mnie zatem ratował? Abym z wdzięcznoci poparł jego pretensje do tronu? Och, Jakubie O to chodzi. A jeli ja wcale nie chciałem być ratowany? Czy Polarka nie powiedział ci, że oddałem się w ręce Szandora dobro-
wolnie? Że dzięki pobytowi w tym więzieniu chciałem osiągnąć własne cele polityczne? Powiedziałem ci też, wtedy na Mulano, że nie zamierzam publicznie poprzeć pretensji Periandrosa do tronu. Jakubie, lord Periandros już jest Imperatorem. A zatem Piętnasty jednak mianował następcę? Julien potrząsnął głową. Nie.
A więc, w jaki sposób Periandros zdołał zostać Imperatorem? Co się stało z Sunteilem? I z Narią? 21 Czas trzeciego wiatru 321 Julien wyglądał nieszczególnie. Był zbyt dobrym dyplomatą, by okazać, że jest zmieszany, ale moim zdaniem był i to bardzo. W chwili mierci Piętnastego powiedział dziwnie zmienionym głosem lord Sunteil przebywał w
układzie Haj Qaldun, aby osobicie zażegnać niepokoje, które wybuchły na Feniksie i, jak sądzę, na Szaitanie. Jeli chodzi o lorda Narię, także był zajęty niezwykle ważnymi sprawami na swym ojczystym wiecie, którym jest, jak wiesz, Vietoris. Zrobiło mi się przykro. A więc mój drogi stary przyjaciel Julien, który sprzedał się już dawno Periandrosowi, przybył tu teraz po to, by kupić mnie. Quid pro quo: Periandros mnie uwalnia, ja udzielam mu swego poparcia, a potem z kolei on
uznaje mnie za prawowitego króla. Jedno quid i dwa quo, i żadne z nich nie jest dobre. A zatem to był zamach stanu? stwierdziłem. Dwaj pozostali byli poza Stolicą, i Periandros po prostu szybko capnął tron. Parowie Imperium zatwierdzili elekcję. Tak samo, jak Wielki Kris Galgali potwierdził wybór Szandora na króla? Jakub, mon cher, mon ami, błagam cię
No, dalej ponagliłem go, gdy zawiesił głos o co mnie błagasz? Rozmawialimy już o tych sprawach na, jak nazywał się ten wiat, ten z lodem na Mulano. Jeli w polityce pojawia się próżnia, uwolnione zostają siły destrukcyjne. To, że opuciłe tron Romów, niewątpliwa uzurpacja Szandora, twój nagły powrót do aktywnej polityki, twoje uwięzienie już to było fatalne. mierć Piętna-
stego Imperatora sprawiła, że sytuacja stała się katastrofalna. W ocenie lorda Periandrosa stabilnoć całego Imperium znalazła się w miertelnym zagrożeniu, dlatego też zadecydował o podjęciu szybkich i ostatecznych kroków. A Sunteil? A Naria? Czy oni przystali na te szybkie i ostateczne kroki Periandrosa? Na moment, ale naprawdę tylko na ułamek sekundy, Julien uciekł
z oczami gdzie w bok. Ten krótki moment słaboci powiedział mi więcej prawdy niż dalsze słowa. Nie do końca odparł. Nie do końca? No, w rzeczy samej, w ogóle nie. Żaden? Żaden. Obaj zgłaszają pretensje do tronu? 322
Julien skinął głową. Wyglądał tak, jakby miał wybuchnąć płaczem. A więc mamy nie tylko Szesnastego Imperatora, ale także Siedemnastego i Osiemnastego? I to równoczenie? Nie, mon ami. Jest tylko Szesnasty. I tylko nie wiemy, który z tej trójki nim jest, tak? Jakubie, Imperatorem jest były lord Periandros. To ty tak twierdzisz. Bo jeste jego klientem od co najmniej
szeciu lat. Ale czy jego roszczenia są bardziej uzasadnione niż roszczenia Sunteila albo Narii? Kontroluje Stolicę. To już dziewięć dziesiątych praw, co? Jeli o to chodzi, to Szandor też kontrolował naszą stolicę dopóki go z niej nie wyrzucilicie. A co, jeli Sunteil załatwi to w ten sam sposób? Julien wiercił się jak na szpilkach. Na jego nobliwym galijskim policzku wyranie drgał mięsień.
Albo obaj? zasugerowałem. Mogą ubić interes. Mogą sobie rzucić monetą, kto będzie Imperatorem, ale najpierw wyrzucą Periandrosa na zbity pysk. I co wtedy? Jakubie, nadeszły okropne czasy. A owszem. Imperator chciał ci pomóc, bo wie, że ty możesz pomóc jemu. To prawda. Wchodzimy w okres chaosu i burzy. Ty i Imperator, stojąc ramię w ramię, możecie zapobiec
najgorszemu. Zapewne moglibymy. Ale byłoby dokładnie tak samo, gdybym sprzymierzył się z Sunteilem albo Narią. Jednak to nie oni cię uratowali. I nie oni są teraz w Stolicy. Wierz mi, Jakubie, lord Periandros jest Imperatorem. Jakkolwiek zostało to osiągnięte, taka jest rzeczywistoć. Sunteil i Naria są buntownikami. Mają zamiar stanąć na czele powstania przeciwko panu-
jącemu Imperatorowi. Jeli zdecydujesz się poprzeć którego z nich, nie będziesz gasił tego płomienia, lecz go podsycał. A jeli ja wolę Sunteila? Albo Narię? Ale dlaczego? Nie lubisz ich obu. Wiem to dobrze. Nie mogę powiedzieć dobrego słowa o Narii, to prawda. Ale Sunteil to już inna sprawa. A co możesz powiedzieć dobrego o tym Feniksjanie?
Jest podstępny i niebezpieczny, tak. Ale ma wiele uroku. Julien, Periandros nie ma go nawet za grosz. Sam chyba to dobrze wiesz. Urok osobisty nie jest chyba podstawowym atrybutem Imperatora? 323 Jako król będę musiał mieć do czynienia z Imperatorem. Dlaczego mam się męczyć z tym tępym, sztywnym, pozbawionym krzty
humoru indywiduum, jeli mógłbym walczyć na słowa z uroczym i dowcipnym Sunteilem? To nie pora na frywolne żarty. Bo jestem frywolnym człowiekiem. Ty jeste najmniej frywolnym człowiekiem w całej Galaktyce! krzyknął gniewnie i z wigorem, jakiego nie obserwowałem już od dłuższej chwili. A to, co mówisz teraz, to głupota. Periandros sam uczynił się Imperatorem to fakt. Ale teraz jest
Imperatorem, czy ci się to podoba, czy nie. Pozostali dwaj są rebeliantami. Imperator zwrócił ci wol-noć i oferuje ci swoje poparcie podczas tej schizmy między Romami. Możesz je przyjąć lub odrzucić. Twoja wola. Ale jeli podasz rękę któremu z rebeliantów, unicestwiasz tę kruchą stabilnoć, jaką udało się osiągnąć w tych trudnych dniach. Oby się nie przekonał, że Imperator, pragnąc ratować tę stabilnoć, sam wyciągnie rękę do kogo innego. Masz na myli Szandora? Julien, czy to jest groba?
To są tylko słowa realisty, nic więcej. Ale brzmią jak groba. Jakubie, jestem twoim przyjacielem. Wiesz o tym. Jak wiele już czasu upłynęło od tych dni na Iriarte, kiedy byłe odkrywcą planetarnym w Kompanii twojej żony? Byłem przy tym, jak pojąłe za żonę Esmeraldę. Kto stał przy tobie, gdy podawali ci chleb i sól? A kiedy urodził się Szandor, kto miał być jego ojcem chrzestnym? Nie jestem
nawet Romem, a ty tego chciałe! I trzymałbym go do chrztu, gdyby zgodził się ojciec Esmeraldy. Zapomniałe o tym wszystkim? O niczym nie zapomniałem odparłem. Natomiast dziwi mnie twoja niezwykła lojalnoć wobec Periandrosa. Nie taka niezwykła. To jest wzajemny szacunek. Ty nie doceniasz tego człowieka, bo nie odpowiada ci jego akrijski sposób bycia. Uznał cię jako Króla Francji, czy o to
chodzi? Na policzki Juliena wypłynął ciemny rumieniec. Był bliski łez ze złoci. A co to ma wspólnego z tą sprawą? Zdaje się, że Francja jest dla ciebie ważniejsza niż jakiekolwiek współczesne istniejące miejsce we Wszechwiecie. Uspokoił się. Chociaż z wysiłkiem. Jakubie, nigdy nie zrozumiesz, czym jest dla mnie Francja. To jest
tak, jak z waszą Gwiazdą Romów. Wielkie niegdy, i utracone miejsce, jedyna prawdziwa ojczyzna. Czy naprawdę tak trudno ci to pojąć? 324 A więc wiedział o Gwiedzie Romów? To mnie zadziwiło. Nigdy dotąd nie słyszałem tej nazwy z ust gaje. Najwyraniej Julien zwraca pilniejszą uwagę na słowa, jakie padają podczas prywatnych rozmów z ust jego przyjaciół Romów, niż nam się wydawało. To, że wiedział,
zaniepokoiło mnie. Ale na razie nie miałem czasu się tym zajmować. Rozzłoszczony odparowałem: Gwiazda Romów wciąż istnieje. Pewnego dnia powrócimy tam. A twoja Francja Aha, więc na tym polega różnica? Że twoja fantazja jest realna, a moja nie? Fantazja? Błagam cię, mon ami, nie zaciemniajmy naszej dyskusji nie-
istotnymi teraz sprawami. Sądzisz, że Gwiazda Romów jest mitem? Oszustwem? Uniósł ręce w gecie rozpaczy. Nimporte, mon cher. To nie ma znaczenia. Odłóżmy tę dyskusję na inną chwilę. Jakubie, mówisz, że moja lojalnoć wobec Periandrosa jest dziwna, że jest powiązana z jego uznaniem moich roszczeń do tego starożytnego tronu, ale tak naprawdę, to moje roszczenia nic go nie obchodzą. Obchodzi go tylko Imperium. Jestem wobec niego lojalny, jeli użyć twojego
słowa, ponieważ sądzę, że jest właciwą osobą na tym tronie. Sądzę też, że ty jeste właciwą osobą na twoim tronie. Bien, no dobrze. Na razie wystarczy, mon ami. Teraz opuć wreszcie swoje więzienne komnaty. Pałac znowu jest twój. Odzyskalimy go dla ciebie. Szandor uciekł. Zajmij więc należne ci miejsce na swym tronie, a ja przygotuję dla ciebie uroczystą wieczerzę, aby to uczcić. A potem dopiero poproszę cię, by przemylał to, co zostało tu powiedziane. Po
czym, mam nadzieję, pojedziesz ze mną do Stolicy, i pokłonisz się naszemu nowemu Imperatorowi. Daccord? Zgoda? No, mon ami? Przemyl to sobie. Jakubie, proszę cię, przemyl to sobie. 3 Tym razem przeszedł sam siebie. Nawet nie chce mi się wymieniać tych przepysznych potraw, ani wiatów, z których pochodziły. Nie podjąłbym się też opisu tych wszystkich rzadkich gatun-
325 ków win, ani też nie jestem w stanie opisać całej gamy odczuć, jakie wzbudziła we mnie ta uczta. Gdziekolwiek podróżuje Julien, zawsze zabiera ze sobą kilka kieszeni podprzestrzennych pełnych delikatesów, które mogłyby posłużyć za surowiec na kilka tuzinów sporych uczt. Tej nocy za wszystkie opróżnił dla mnie. Gdyby można mnie przekonać tylko
jedzeniem, Periandros miałby już w swym obozie najwierniejszego sojusznika. Ale ja najpierw musiałem to poważnie rozważyć. A naprawdę było o czym myleć. Po pierwsze, mierć starego Piętnastego Imperatora. mierć każdego człowieka mnie pomniejsza, et cetera ta jednak mierć ugodziła mnie szczególnie. Mój kolega. Mój rówienik mniej
więcej. Wielki kawał przeszłoci odszedł na zawsze. Długo i owocnie współpracowałem z Piętnastym. Wygodny, bo znany partner, mój odpowiednik, moje drugie królewskie ja. A teraz go już nie ma. Tak naprawdę był już martwy od kilku lat, po prostu zapadał się w zobojętnienie i niewydolnoć. Przez ten czas prawdziwym Imperatorem był Sunteil. Zdziałał wiele dobrego, również w tych niespo-
kojnych dniach tuż przed sukcesją, a jednak w decydującym momencie zrobił fatalny błąd. Ale mierć polityczna, a mierć dosłowna to jednak dwie zupełnie różne rzeczy. Teraz, kiedy zdarzyło się to drugie, zauważyłem różnicę niezwykle wyranie. Pochodził z Ensalada Verde. Samo to powinno dać wam pojęcie o jego wielkoci i urodził się na tak mało znaczącym wiecie, a zdołał wspiąć się na sam szczyt Imperium.
Wszyscy poprzedni Imperatorzy pochodzili z wielkich planetarnych metropolii: z Olympusa, Copperfielda, Malebolge, Ragnaroku, z najstarszych wiatów, o wielkiej politycznej sile przebicia. Także jedyne dwie Imperatorki, Szósta i Dziewiąta, przybyły z wielkich wiatów. A on, Piętnasty, pochodził z takiej maleńkiej pobocznej planetki, która miała co najwyżej z miliard mieszkańców. W dodatku urodził się w rodzinie pasterza. Ale też niedługo pozostawał
pasterzem nie on. Dopadają mnie wspomnienia z odległej przeszłoci. Przybywam włanie do Stolicy, do centrum Galaktyki, do wiata, który nawet nie ma własnej nazwy i nie potrzebuje jej. Jestem nowo wybranym królem. On za jest Imperatorem od szeciu, siedmiu, może dziesięciu lat. Wystarczająco wiele czasu, żeby przywyknąć do związanej z tym własnej chwały i głupoty otoczenia.
326 Widzę kryształowe schody, które ciągną się, i ciągną w górę, ku tronowi Imperatora. I siedzi na nim Piętnasty, a po bokach ma Wysokich Lordów. Fanfary. Hałas rozdzierający uszy. Jakby stare meble pałacowe wypadały nagle z łoskotem z jakiej kieszeni podprzestrzennej. A ja wchodzę po schodach powoli, dostojnie. Powstrzymuję chęć prze-
skakiwania po dwa stopnie wszak muszę być teraz poważny. Jestem już dojrzałym mężczyzną (a nawet niezwykle starym, jeli brać pod uwagę standardy dawnych dni), no i jestem królem. A tam czeka na mnie Imperator, który potwierdzi mój tytuł dotknięciem swojego berła. Znów rozlegają się trąbki. Werble także i tak, jeszcze piszczałki. Jakub Nirano Rom, Rom baro, Rex Romaniorum! rozlega
się wrzask milionów chyba heroldów unoszących się na migoczących obłokach wokół tronu. W górę, w górę, w górę. Imperator siedzi i czeka. Jest bardzo opanowany. Berło spoczywa niedbale w jego dłoni. Stojący obok niego lordowie mają nieprawdopodobnie wyszukane stroje i bardzo poważne miny. (To są poprzedni Wysocy Lordowie, pozostali jeszcze po rządach Czternastego. Teraz
wszyscy już od dawna nie żyją. Jakże musieli być wciekli, że taki pasterz z Ensalada Verde przeskoczył nad ich głowami wprost na tron!) Teraz Imperator wstaje, by mnie powitać. Nie jest wysoki, w ogóle nie imponuje warunkami fizycznymi. Nie musi. Jego umysł jest wystarczającym fenomenem, ta zadziwiająca szerokoć horyzontów, niezwykła głębokoć myli. Zaskakujące połączenie umie-
jętnoci zarówno syntezy, jak i analizy. Niewielu ludzi może się poszczycić mistrzostwem w obu tych dziedzinach naraz. Ja sam uważam, że się do nich zaliczam. Wiecie zresztą o tym. A Piętnasty też był jednym z takich ludzi. Nic nie umykało jego uwagi. Kiedy rozmawiał z tobą o szlakach międzygwiezdnych, nie tylko wiedział, dlaczego główne szlaki przebiegają tam, gdzie przebiegają, ale też znał
nazwy wszystkich portów leżących wzdłuż szlaku, a pewnie mógł też podać ich dane demograficzne. Budził szacunek. Wręcza berło lordowi po lewej. Bierze z rąk tego po prawicy puchar słodkiego wina, który zgodnie z tradycją Imperator ofiarowuje królowi, kiedy król przybywa z wizytą. Wypijam łyk. A potem on znów trzyma berło i dotyka nim obu moich ramion. Proszę, oto jestemy z powrotem w redniowieczu.
Jakub Nirano Rom mówi. Rom baro. Rex Romaniorum. 327 Wedle prawa Romów byłem już królem od momentu, gdy dziewięciu członków Wielkiego Krisu uczyniło nade mną królewski znak. Ale teraz zaakceptowali mnie także gaje. To tylko formalnoć, ale w tych sprawach wszystko jest formalnocią. A Imperator, który włanie formalnie potwierdził mój królewski
tytuł, patrzy na mnie, umiecha się i mruga porozumiewawczo. Piękny moment. Piękny gest to mrugnięcie. Mówi mi tysiące rzeczy tym jednym ruchem powieki. Rozumiemy obaj, na czym to polega mówi mi to mrugnięcie. Wiemy, że to żart. Wiemy także, jak bardzo poważny. Ty jeste wielki i ciemny, a ja drobny i jasny. Ty jeste Rom, a ja gajo. A mimo to jestemy braćmi ty i ja. Braćmi w koronach. Tak. Jeste mi znacznie bliższy niż te pawie lordowie u mego boku. A ja jestem tobie
bliższy niż ktokolwiek w twojej Kompanii. Tak. Tak. Tak. Od tej chwili ja i Piętnasty jestemy razem uwięzieni w tym więzieniu, które zwie się rządy nad Wszechwiatem. Obaj będziemy trzymać na swych barkach niebiosa. Wielki to ciężar, i wielka radoć. To wszystko wyczytałem w tym jednym mrugnięciu. I tak było podczas naszych wielkich lat wspólnych rządów. Wiele razy odwiedzałem go w Stolicy. Piłem
słodkie wino z jego pucharu, i toczylimy całonocne dyskusje o niezliczonych gwiazdach i krążących wokół nich wiatach, podejmowalimy wielkie decyzje i zmienialimy kształt przeznaczenia. A czasem, gdy wymagał tego zwyczaj, on przybywał na Galgalę. Raz nawet podejmowałem go w mojej rezydencji na Xamur. Wydawałem wtedy wielkie patsziv na jego czeć, przyjęcia tak wykwintne, że mogłyby rywalizować z tą nieszczęsną
ucztą wydaną przez Loiza la Vakako na Nabomba Zom. Tyle że teraz nie było Puliki Boszengra, który mógłby nam zepsuć zabawę. W ciągu pięćdziesięciu lat współpracowalimy zgodnie i skutecznie, Piętnasty i ja. Potem on zaczął poddawać się coraz bardziej chorobie, a ja zacząłem powięcać uwagę przede wszystkim kwestii powrotu na Gwiazdę Romów (za co nie mogę się winić). Toteż wiele lat minęło, odkąd
widziałem go po raz ostatni, a po wyjedzie na Mulano nawet specjalnie o nim nie mylałem. A teraz umarł, a ja zdałem sobie sprawę, że jeli możliwe jest, by Rom kochał gaje, to ja kochałem Piętnastego Imperatora. Piszę to tutaj wyranie, aby wszyscy to wiedzieli. I jeszcze jedno. W dwudziestym roku moich rządów, gdy pewnego dnia przeglądałem stare dokumenty mojego poprzednika, Cesaro o Nano, odkryłem zdumiewającą
rzecz. A mianowicie, że to 328 włanie sam Imperator zasugerował Cesaro, by wyznaczył mnie na swojego następcę. Jakie to dziwne, że Imperator gaje czyni takie sugestie. Jak dziwne jest to, że król Romów bierze je pod uwagę. Piętnasty zawsze mówił, że miał dla mnie wiele szacunku, zanim jeszcze zostałem królem, i faktycznie otrzymałem tego
dowód. Wtedy zachowałem dla siebie to odkrycie. Ale teraz chyba nie ma sensu już tego ukrywać. Nie ma też sensu się tego wstydzić. Piętnasty miał rację byłem dobrym królem. Cesaro o Nano też miał rację, słuchając jego rady. Co z tego, że rada pochodziła od gajo, od najwyższego gajo z nich wszystkich? Czy Cesaro o Nano stał się mniejszy przez to, że go posłuchał? Czy ja stałem się mniejszy przez
to, że rekomendował mnie Imperator? Od tysięcy lat, odkąd tylko się zetknął nas los, obawialimy się i nie ufalimy gaje, i mielimy ku temu powody. A oni obawiali się i nie ufali nam z powodów, które dla mnie nie brzmią przekonująco. Ale może częć tego strachu i braku zaufania była niepotrzebna? Po obu stronach. Dlatego też postanowiłem nie ukrywać już dłużej roli Piętnastego w powołaniu mnie na tron. A nawet, biorąc pod uwagę
wielkie zmiany spowodowane ostatnimi wydarzeniami, uważam, że powinna być ujawniona. To dziwne, powiecie, że Piętnasty tak interesował się sukcesją na tronie Romów, a zapomniał o własnym następcy. Ale mnie zaproponował na króla wiele lat temu, kiedy jeszcze był zdrowy i miał jasny umysł. Ta choroba musiała powalić go szybciej niż się sądzi, a jej efekty były znacznie bardziej niszczące, niż się podejrzewa. Bo
znałem dobrze dawnego Piętnastego i nie wierzę, by ten człowiek, którego znałem, tak beztrosko zostawił po sobie próżnię na tronie Imperium. Musiał utracić zdolnoć do jasnego rozumowania, zanim jeszcze podjął decyzję co do następcy tronu. Nie wierzę bowiem, by chciał odejć pozostawiając Sunteila, Narię i Periandrosa walczących o tron. A może, znając go tak dobrze, nie powinienem tego mówić? Może
Piętnasty wiedział, co robi nie wyznaczając następcy? Był wielkim człowiekiem. Widział rzeczy niezwykle jasno. Sięgał daleko wzrokiem w przyszłoć. Może widział jeszcze odleglejsze wydarzenia niż chaos, który miał nastąpić po jego mierci? Może patrzył już w czasy, gdy wszystko będzie wyglądać inaczej? Chciałbym go spytać, co naprawdę planował. Oczywicie już go nie ma między nami. Ale pewnego dnia być może będę miał szansę spytać go mimo wszystko.
329 4 M ylałem także sporo o Szandorze. Wałęsałem się po salach mojego królewskiego pałacu jak swój własny duch i mylałem o nim. Wszędzie widziałem lady stoczonych walk. Kto najwyraniej starał się tu nieco posprzątać, ale ja widziałem dziury w grubych skórach pokrywających ciany, widziałem lady spalenizny na podłogach,
widziałem nawet gdzieniegdzie plamy krwi. A mimo to Szandor zdołał uciec. Wszystko wskazywało na to, że nawet zabrał ze sobą niektóre ceremonialne przedmioty, starożytne emblematy i regalia. Widziałem bowiem puste miejsca po nich. Siły inwazyjne celowo musiały pozwolić mu uciec. Z uprzejmoci dla mnie. Był bąd co bąd moim synem. Gdyby nie to, otoczony i zaatakowany z zaskoczenia, nigdy by się stąd nie wydostał, zwłaszcza
obciążony tymi wszystkimi przedmiotami. Najwyraniej celowo patrzyli wtedy w inną stronę. Jakże się myliłem. Muszę przyznać, że teraz tęskniłem za Szandorem. Teraz, kiedy go nie było, a ja byłem wolny. Wiem, że to brzmi szczególnie. Zwłaszcza że poznalicie już jego naturę. Ale mimo wszystko to był mój syn. Jego próba przejęcia władzy nie powiodła się teraz stał się już tylko uciekinierem, biednym wygnańcem. Nie
musiałem się już go obawiać chyba? Mogłem więc pozwolić mojej głęboko ukrytej miłoci znów wysunąć się nieco na powierzchnię. I mojemu żalowi. Jeli nie ma to dla was sensu, nie próbujcie zrozumieć. Pojmiecie to którego dnia. Odkryłem nawet, że zastanawiam się, jak mógłbym odzyskać uczucia Szandora. Chciałbym usiąć z nim w tradycyjny sposób, wypić kawę, wino, przedyskutować sprawy, które nas dzieliły, znaleć jakie
wyjcie, pozbyć się nienawici, i wreszcie uciskać go na gorący, romski sposób. Tak, jakby był wciąż najwyżej dwudziestoletnim chłopcem, który zbłądził, a nie potworem bez żadnych zasad, który przez całe życie kroczył drogą zła. Ale mimo to chciałem go odzyskać. Chciałem, by znów stał się moim prawdziwym synem. Nawet wziąłbym go do rządu. Tak wtedy mylałem. Taką miałem fantazję. Przecież wolno mi pomarzyć. Nie mogę zawsze kierować się zdrowym rozsądkiem.
W końcu jednak Szandor to mój syn. Mimo wszystko. A potem myslałem o Periandrosie. Jak postąpić w tej sprawie? Odmówić mu? Powiedzieć Julienowi, że nie mogę zaakceptować go jako Imperatora, i skontaktować 330 się z Sunteilem, a może nawet z Narią, i udzielić poparcia któremu z nich? Dlaczego? Dlatego tylko, że po prostu
go nie lubiłem? A czy bardziej lubiłem Narię? Sunteila może i nawet lubiłem, ale czy mu ufałem? Jakie zamiary mieli ci kłótliwi książęta gaje wobec mnie? Dlaczego miałbym się mieszać w ich wojnę domową? Znów byłem królem. Mogłem ostatecznie podziękować za to Periandrosowi, ale też nie byłem mu winien nic oprócz podziękowania. Najpierw muszę odzyskać pełnię władzy w królestwie. Dopiero
potem zobaczę, jak rozwija się walka miedzy Wysokimi Lordami. Teraz jednak Periandros dzierżył Stolicę, a zatem Periandros był Imperatorem. Jeli Sunteil lub Naria się z tym nie godzili, niech spróbują to zmienić. To nie mój interes. Jako król potrzebowałem Imperatora, z którym mógłbym rozmawiać. W tej chwili Imperatorem był Periandros. Na razie więc, i tylko na razie, będę go traktował jak prawowitego władcę gaje.
Posłałem po Juliena. Gdy byłem więniem Szandora rzekłem powiedział mi, że był w Stolicy, i że został tam uznany przez samego Imperatora. Wiesz co na ten temat? Czy mówił prawdę? A mylisz, że mówił, mon vieux? Twierdził, że byli przy tym obecni Sunteil, Periandros i Naria, ale że aktu dokonał sam Imperator. Stary Imperator majaczył przez cały ten okres, gdy panował
Szandor powiedział cicho Julien. Tak też mylałem. To Naria naznaczył go berłem. Naria? Lordowie nie potrafili dojć do porozumienia. Periandros trzymał twoją stronę. Zawsze uważał Szandora za samozwańca bez żadnych praw. Sunteil kluczył. Raz popierał ciebie, raz Szandora, a czasem mówił że to, kto będzie królem Romów, nie jest sprawą Impe-
rium. Naria za nalegał na natychmiastowe uznanie Szandora. On ci nigdy nie ufał, wiesz o tym. Bo pochodziłe z tego samego wiata co on, ale ty byłe niewolnikiem, a on arystokratą. I sądzi, że nienawidzisz go za to, że w jaki sposób winisz go za swe niewolnictwo. Nie lubię Narii potwierdziłem. Może ta jego teoria ma jakie podstawy. Powiedział pozostałym, że Szandor i tak zdobędzie tron Romów,
niezależnie od tego, co sądzi o tym Imperium. I dlatego uznanie go jest 331 krokiem korzystnym politycznie. Periandros i ostatecznie także Sunteil nie zgodzili się. Tak więc pewnego dnia, kiedy przypadała kolej Narii, aby pełnić obowiązki regenta, wezwał po prostu Szanora do Stolicy i położył na jego ramieniu berło. Fait accompli (rzecz dokonana, bez możliwoci powrotu do poprzedniego stanu przyp. red.), jak widzisz. A czy dwaj pozostali zaakceptowali to? Julien machnął ręką w kierunku
ciemnego ladu po ogniu miotacza na jednej ze cian. Odpowied Periandrosa masz tutaj. Nie był zachwycony czynem Narii. A Sunteil zachował swoje poglądy dla siebie. Jak to zwykle Sunteil. Teraz, kiedy Szandora obalono, na pewno powie, że cały czas był po twojej stronie. Tak przytaknąłem. Jak to Sunteil. A więc, mon ami? Co zamierzasz zrobić, skoro Szandor już
został obalony? Pojadę do Stolicy odparłem. Porozmawiam z Periandrosem. Z Szesnastym, teraz tak musimy go tytułować. Spojrzałem mu prosto w oczy. Tym razem wytrzymał moje spojrzenie. Jego wzrok był równie chłodny i spokojny jak mój. Mój stary przyjaciel, mój kuzyn gajo. Był częcią mojego życia dłużej niż ktokolwiek z żyjących ludzi, z wyjątkiem jedynie Polarki. Zna-
łem go sto lat. Do czego teraz zmierzał? Czy nie wystarcza mu już, że zgodziłem się spotkać z Periandrosem i rozmawiać z nim jak z Imperatorem? Ale pomylałem, że niewiele mnie kosztuje właciwe tytułowanie Periandrosa, przynajmniej dopóki jest w stanie utrzymać ten tytuł. Natomiast dla Juliena wydawało się to istotne. Dobrze więc. Tak powiedziałem. Porozmawiam z Szesnastym.
5 Kiedy przygotowywalimy się do opuszczenia wyżyny Aureusa aby wyruszyć do portu Galgali, usłyszałem odległe odgłosy eksplozji i na wschodzie zobaczyłem białe kłęby dymu. Julien powiedział mi, że trwają tam walki. Szandor zaszył się w jakiej dziurze na Wzgórzach Chrysoberyl i wciąż stawiał opór wojskom imperialnym. 332 Kiedy dawno temu na Mulano zdaje mi
się czasem, że upłynęło już milion lat Julien ostrzegał mnie, że moje upieranie się przy abdykacji może doprowadzić do wojny między wiatami. Wojna to staromodny pomysł mówiłem mu wtedy z całkowitym przekonaniem. To idiotyczny pomysł. A teraz miałem wojnę pod samym nosem, na Galgali, w naszej stolicy. Wojska Imperatora włanie miały wykończyć syna Króla
Romów, właciwie w zasięgu wzroku z pałacu królewskiego. A więc jednak wojna nie okazała się aż tak przestarzałym pomysłem, a żołnierze Periandrosa nie pozwolili tak uprzejmie uciec Szandorowi, jak to mi się naiwnie wydawało. Udało mu się wymknąć dzięki swemu własnemu sprytowi, sile albo zdradzie, a oni go cigali i mieli zamiar zabić. Mojego syna. Musiałem co z tym zrobić.
Obalił mnie, to prawda, ale wciąż jednak był moim synem. Pierworodnym. Moją dumą, moją radocią, mniejszą kopią mnie samego. Był trudnym dzieckiem, nie kochał ojca, nie zgadzałem się z nim przez więk-szą częć życia. Ale jednak był moim synem. Krew zobowiązywała. Miałem wielu innych synów i w ten czy inny sposób, w ciągu długiego życia utraciłem ich przez wielkie odległoci, przez ich potrzebę samodzielnoci, przez ambicje, które pchały ich na najdalsze krańce Wszech-
wiata, przez kłótnie, przez mierć My, Romowie, jestemy bardzo rodzinni. Dlatego też smutne i bolesne jest, że Rom baro, największy z Romów, wchodzi w zimę swego życia bez żony i bez synów. A tutaj miałem swego syna Szandora niemal w zasięgu ręki. Pojadę do niego. Może w końcu sobie wybaczymy. A przynajmniej nie będzie więcej zabijania. A więc gdy wszystko było już gotowe i mielimy wyruszyć do
portu, posłałem nieoczekiwanie po Juliena i powiedziałem mu: Przyjacielu, najpierw musimy odbyć małą wycieczkę. To znaczy? Na Wzgórza Chrysoberyl odparłem. Czas zakończyć te walki. Nie sprzeciwił się. Musimy jechać do Stolicy. Najpierw tamto. Nie.
Nie? Posłuchaj mnie ten jeden raz, Jakubie. Zapomnij o Szandorze. Jak mógłbym? spytałem, i opowiedziałem mu o wszystkim, co ostatnio dręczyło moją duszę. 333 Julien słuchał w milczeniu, tylko patrzył na mnie z czułocią i nieskończonym smutkiem. Tego włanie się obawiałem powiedział wreszcie, gdy skoń-
czyłem. Obawiałem się, że znajdziesz w swym sercu miłoć dla niego, że będziesz chciał zawrzeć z nim pokój. Chciałem przyspieszyć nasz wyjazd z Galgali, aby nie zdążył poznać prawdy, mon ami. Ale teraz nie pozostawiasz mi wyboru i muszę ci ją oznajmić. Oznajmić co? Milczał przez chwilę. Szandor nie żyje. Nie żyje? powtórzyłem głupio. Kiedy
zginął? Jak? Wczoraj albo przedwczoraj. Użyli promienia snu. Wliznęli się do ich obozu okryci iluzją. Szandora złapano i postawiono przed obliczem generała Imperium. Mówiąc to, wpatrywał się w podłogę. Twierdzą, że został zabity podczas próby ucieczki. Bardzo mi przykro, że zasmucam twe serce, mon vieux, mon cher. Nie żyje powtórzyłem raz jeszcze, nie przyjmując tego do
wiadomoci. Decyzja strategiczna. Chyba mi wierzysz, że nie miałem z tym nic wspólnego. Sądzono, że może być niebezpieczny. Wielka siła destabilizująca. Był głupcem. Nie był w stanie niczego destabilizować. Nie tak wszakże wydawało się Imperatorowi, Jakubie. A więc to Periandros osobicie wydał rozkaz, by go zgładzić?
Nie powiedział Julien. Mylę, że był w tym momencie szczery. Nie Szesnasty osobicie o tym zadecydował, lecz jego generał, który starał się przypodobać Imperatorowi. Starał się za bardzo. Tak sądzę. Wierz mi. Jakubie, błagam cię, uwierzy mi. Co to jest? spytałem z goryczą. Trzynasty wiek? Nawet wtedy nie zabijano pojmanych książąt. Wracamy do barbarzyńskich czasów? Odwróciłem się od niego, dławiony
smutkiem i żalem. Szandor! Jak ja gardziłem tym moim wyrodnym synem! Ileż on mi przyniósł wstydu! Ile razy życzyłem mu mierci, setki razy każdego roku! A jednak teraz czułem taki żal. Byłem wstrząnięty równie mocno, jak owego strasznego dnia na Mulano, kiedy to Damiano przyniósł mi wieć, że Szandor, wbrew prawu i tradycji, ogłosił się królem. Gdybym wtedy mógł go zabić przez zacinięcie pięci, zacisnąłbym ją bez wahania. Ale teraz,
kiedy zginął z obcej ręki, poczułem straszną pustkę w sercu. Odwróciłem się i chwyciłem Juliena za ramię. Tak mocno, że odruchowo chciał się wyrwać, ale nie dał rady. 334 Czy był kto, kto uważał, że mierć Szandora sprawi mi radoć? Czy to uznanie Periandrosa próbowano w ten sposób zdobyć, czy moje?
Jakubie, błagam cię Odpowiedz! Julien potrząsnął desperacko głową. W jego oczach było dzikie spojrzenie, włosy opadły mu w nieładzie na twarz, jego elegancki wygląd ulotnił się bez ladu. Je ten prie, Jakub! Błagam, uwierz mi! Nie miałem z tym nic wspólnego! Nic! Widziałem, że mówi prawdę.
Puciłem go i wyszedłem w milczeniu na balkon. Długo patrzyłem w stronę Wzgórz Chrysoberyl. Było tam teraz cicho. Żadnego dymu, żadnych odgłosów walki. Skończyło się. Ilu jeszcze Romów zginęło razem z Szandorem? Ale postanowiłem oszczędzić Juliena i nie zadawać mu tego pytania. Przelij wiadomoć do Szesnastego powiedziałem po długiej chwili że opónię nieco moją podróż do Stolicy. Najpierw
odbędzie się pogrzeb. A to zajmie kilka dni. Ale Imperator Pieprzę Imperatora! Julien, mój syn nie żyje! Król Romów nie żyje! Trzeba zrobić całun. Biały karawan znasz zresztą ceremonię równie dobrze, jak ja. Muzyka, pożegnanie, spalenie. Wino i posiłek. Gdzie jest ciało mojego syna? Akr Odbierz je od nich. I przylij mi tu
wszystkich gwardzistów pałacowych. Wszystko się odbędzie zgodnie z tradycją. I dopiero wtedy, ty i ja pojedziemy do Stolicy, i staniemy przed Szesnastym. Id już, id! ponagliłem go gniewnym, niecierpliwym gestem. Wyno się, Julien! Zostaw mnie samego. $ wiat, który jest znany wyłącznie pod nazwą Stolicy; wiat, który jest centralnym punktem Galaktyki,
zawsze wydawał mi się wyjątkowo drętwy i bezbarwny. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dla335 czego włanie ten wiat gaje zdecydowali się uczynić swoją Nową Ziemią, siedzibą rządu, ani też niezbyt mnie to obchodziło. Musielibycie zapytać o to gaje. Bo ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego umieszczono centrum Imperium na wiecie takim jak ten,
jeli w Galaktyce istniały takie planety jak Galgala, Nabomba Zom, czy wreszcie Xamur. Oczywicie Galgala, Xamur i Nabomba Zom nigdy do nich nie należały. Te wiaty, prawem odkrywców, są nasze. Stolica nie jest bynajmniej jakim okropnym wiatem, choć nieco przymałym. To jedna z szeciu planet, które krążą wokół bladego żółtozielonkawego słońca, ma umiarkowany klimat, rzeki i strumie-
nie, kwiaty i drzewa, powietrze, którym można oddychać bez specjalnego ekwipunku. Jest w miarę wygodna i spokojna. Ale jej oceany są płytkie, a góry niewysokie i płaskie, i nawet ptaki mają tu wyłącznie szare i brązowe upierzenie. Ot, taki bezbarwny wiat mały, spokojny, zupełnie przeciętny. Może dlatego gaje tak go lubią. Ale nawet nie wysilili się, by dać mu jaką nazwę. Naturalnie wznieli tutaj absurdalnie
fantastyczne miasto imperialne z marmuru i innych drogich materiałów. Krzykliwe barwy, lniące wieże, szerokie bulwary, olepiający blask, wszędzie kryształy, szmaragdy i alabaster. Ale czego można oczekiwać więcej od gaje? Oni lubią, by wszystko było na pokaz, teatralne, przeronięte, kiczowate. Tyle że dla osiągnięcia lepszego efektu, powinni zbudować swoje
miasto na zupełnie innej planecie niż Stolica. Podobnie jak krater Idradin wygląda niestosownie w swej brzydocie na tle przepięknej Xamur, tak i miasto imperialne wygląda absolutnie bez sensu na tle Stolicy. To tak, jakby umiecić kolosalny iskrzący się diament w koronie zrobionej z tektury. A może jest inaczej. Może Stolica jest wielkim miejscem i tylko ja, obdarty Cygan, niewiele wiem o prawdziwym splendorze. Może
pewnego dnia zrozumiem Stolicę lepiej niż w tej chwili. Ale na razie wcale mi na tym nie zależy. Mimo całej swej wspaniałoci, centrum Imperium tym razem miało w sobie co niepokojącego. Wyglądało to tak, jakby miasto stawało na nogi po wojnie, albo dopiero się do niej przygotowywało. Unoszące się na niebie flagi w czerwonozielonych barwach Piętnastego Imperatora już znikły. Nowych, w barwach jego następcy, było jeszcze bar-
dzo niewiele, więc niebo wyglądało jako pusto. W zewnętrznym kręgu, gdzie kwaterowali odwiedzający miasto arystokraci, zawsze paliło 336 się mnóstwo olepiających wiateł i panował gwar. Teraz było tam cicho i ciemno. Nigdy nie widziałem czego takiego. Ta ciemnoć zaskoczyła mnie. Czy Stolicy nie odwiedzali już żadni lordowie? A jeli odwiedzali, czy nie protestowali, że brakowało ich wiecących barw?
Może wszyscy wasale Imperium na razie trzymali się z dala od Stolicy, dopóki nie będą pewni, że Periandros utrzyma się na tronie? Ale nawet jeli, to ja też byłem wasalem Imperatora. Gdzie więc były moje barwy? Nie widziałem ich nigdzie. Może byłem jedynym gociem? Może Periandros kazał wszystkim pozostałym trzymać się z daleka? Może Szesnasty czuł się na tronie tak niepewnie, że nie chciał wykonywać tak prowokujących ruchów, jak przyjmowanie hołdu od lor-
dów planetarnych? Ja zachowywałbym się inaczej. Włanie w takiej chwili zrobiłbym prawdziwy pokaz władzy i potęgi jeli byłbym na miejscu Periandrosa. Ale dzięki Bogu Ojcu, Matce Naturze i więtej Sarze-la- Kali nie jestem na miejscu Periandrosa. Dlaczego nie ma moich barw? spytałem Juliena, gdy rozgocilimy się w wielkim pałacu przy placu Trzech Mgieł, który Imperium przeznacza dla Króla Romów na
czas jego wizyt w Stolicy. Jest pewien kłopot z tym wietlnymi banderami wyjanił dyplomatycznie. Aha, pewien kłopot? Zużywają zbyt wiele energii. Mamy teraz trudne i wymagające wyrzeczeń czasy, mon ami. Zapomniałem. Skąpy Periandros. Rozkazał ograniczyć to nadmierne zaiste zużycie energii. Chwi-
lowo nie będzie wietlnych bander. Przecież to tylko kiepski pokaz, mon vieux. Tak jak wiece w twoim pałacu. Ale widzę, że powietrzne flagi Imperatora są w górze. Och kilka zaledwie odparł Julien z nieszczególną miną. Musi przecież zaznaczyć swoją dostojną obecnoć. Ale spójrz, proszę, jak niewiele ich jest, w miejsce tych setek, które unosiły się w czasach naszego Piętnastego. Symboliczne minimum.
Ja też chciałbym zaznaczyć swoją obecnoć powiedziałem i z przyjemnocią zobaczyłbym banderę. Cher ami je t implore, błagam cię Tak kontynuowałem. Mój stary, dobry symbol: jasnopurpurowy, pięćset metrów wysokoci, mówiący wszystkim w Stolicy, że Rom baro oczekuje na audiencję u Imperatora. Julien czuł się bardzo niezręcznie i wcale tego nie ukrywał. Ale
zrozumiał, o co mi chodzi. Normalnie nie zwracam uwagi na takie 22 Czas trzeciego wiatru 337 flagi, symbole, bandery, medale i inne tym podobne bzdury, ale to był szczególny czas, czas wzajemnego się poznawania. Ta uprzejmoć należała mi się od Periandrosa. Subtelnie czy mniej subtelnie to już jego problem Julien będzie musiał przekazać moje ży-
czenie swemu panu. Periandros będzie musiał zważyć na szali swoją potrzebę ciubienia każdego obola, i tęsknotę starego króla Romów do małej pompy i blichtru. A ja przekonam się przy okazji, do jakiego stopnia nowy Imperator mnie szanuje, a tym samym będę wiedział, na co liczyć z jego strony w czekających nas trudnych dniach. Następnej nocy niebo pozostało jeszcze czarne. Ale już następnej, gdy tylko zaszło słońce, zobaczyłem
tradycyjną królewską flagę Romów błyszczącą nad miastem. Przynajmniej w trosce o samopoczucie gocia nowy Imperator w niczym mi nie uchybił. Chyba że to Julien zadbał o wszystko? To mi się nawet wydało bardziej prawdopodobne. Periandros chyba dostałby zawału, gdyby zobaczył, jak się zabawialimy w oczekiwaniu na moich doradców, których postanowiłem tutaj sprowadzić przed
spotkaniem z Imperatorem. Olbrzymi i wspaniały pałac był utrzymywany w nieskazitelnym porządku i miałem na usługi całe plutony służących robotów, androidów, ludzkich niewolników, doppelgangery służba tak liczna, że aż było to mieszne. O każdej porze dnia i nocy mogłem zaspokajać apetyt najdoskonalszymi daniami i najcenniejszymi trunkami. Miałem tancerki i minstreli a także usługi innego rodzaju.
Wszystko to mnie męczyło. Po co takie tłumy? Po co ten hałas? Zwłaszcza w konfrontacji z przyjęciem, jakie zgotował mi niedawno własny syn. Nie żebym tęsknił do tych szczurów i nędznej papki na obiad, ale to było zupełne przegięcie w przeciwnym kierunku. Luksus wcale nie jest miły sercu Roma. To tylko gaje tak uważają. A może dręczy ich głos sumienia za te tysiąclecia przeladowań, i starają się go zagłuszyć przyjmując w
taki sposób króla Romów? Dzień po dniu zjawiali się w Stolicy moi najbliżsi. Opowiadali o chaosie, który rozszerzył się na wszystkie nasze wiaty w czasie, gdy byłem uwięziony i chwała bogom i demonom o natychmiastowym powrocie ładu i porządku, gdy tylko gruchnęła wieć o upadku Szandora. Lordowie gaje wciąż się spierali, ale przynajmniej my, Romowie, znów otworzylimy gwiezdne szlaki.
Polarka przybył pierwszy, po nim Biznaga, dalej Jacinto i Ammagante, potem phuri dai. Nieco póniej dołączyli Damiano i Thivt. Nie było Waleriana. Nie posłałem po niego, nie chciałem tu nawet 338 widzieć jego ducha. Nie byłoby ani mądrze, ani w dobrym smaku zapraszać poszukiwanego listami gończymi wroga porządku publicznego do samej Stolicy. Drobne wypróbowywanie Periandrosa to jedna
rzecz, dawanie mu prztyczków w nos, to już zupełnie inna. Musiałem też poradzić sobie bez Choriana. Przywiązałem się bardzo do tego młodego Feniksjanina, no, nie wstydmy się tego, pokochałem go jak własnego syna, i miałem zamiar powierzyć mu pewne obowiązki w moim nowym rządzie. My wszyscy bylimy już chodzącymi antykami. Dla zachowania większego kontaktu z rzeczywistocią przydałby się nam kto
urodzony w tym wieku. Ale Chorian nie zjawił się, mimo że go zaprosiłem. Spytałem Juliena, co o tym sądzi. On nie przyjedzie powiedział krótko. Ale o co chodzi? Sądziłem, że statki kursują regularnie teraz, gdy Szandor Tak, mon ami, statki kursują regularnie. Nagle poczułem gwałtowny niepokój. Gdzie jest zatem Chorian? Czy co mu
się stało? Jest cały, zdrowy i bezpieczny na Haj Qaldun, przynajmniej o ile mi wiadomo odparł Julien. Po prostu nie otrzymał twojego zaproszenia. Co? Jakubie powiedział Julien z wyrzutem. To było bardzo głupie. Jak mogłe zapraszać go tutaj? Chorian jest człowiekiem Sunteila. Poczułem narastający gniew.
Julien, on jest Romem! Jednym z najbardziej lojalnych i wiernych mi Zapewne. Ale jest także człowiekiem Sunteila. Prosisz mnie o rzecz niemożliwą, mon vieux. Flaga, proszę bardzo. Wszystko inne tylko popro. Ale kto, kto jest bezporednio zamieszany w rebelię przeciwko Imperatorowi? Jakubie! pokręcił głową. Bąd rozsądny.
Byłem rozzłoszczony, ale zrozumiałem jego punkt widzenia. Król czy nie król, tu musiałem ustąpić. To faktycznie był głupi pomysł, aby zaprosić tu Choriana. Żałowałem tego, bo naprawdę chciałbym, żeby tu przyjechał. Byłoby to dla niego wielce pożyteczne, gdyby zapoznał się bliżej ze Stolicą. Pouczające byłoby dla niego też przysłuchiwanie się moim wielodniowym zapewne negocjacjom z Periandrosem. Ale rzeczywicie nie
powinienem gozapraszać. Jakkolwiek oddany był mnie, pracował także dla Sunteila. Wykazałem się 339 bezmylnocią. Chorian musi trzymać się z daleka od Stolicy. Na razie.Ale miał jeszcze odegrać swoją rolę w kataklizmie, który się szykował. 7 Awięc znów kryształowe schody i, wysoko w górze, platforma
z tronem. Ileż to już razy stałem na tej wielkiej onyksowej płycie u podstawy wyniosłego tronu, i patrzyłem w górę, na władcę wszystkich wiatów gaje? Nigdy nie widziałem Trzynastego, nie osobicie. Za jego panowania szczyty władzy nawet mi się nie marzyły. Był Imperatorem w czasach mego dzieciństwa, ale także w czasach mojej mło-
doci. Zdawało się, że będzie żył wiecznie. Widziałem go na tysiącach ekranów na wielu wiatach: niski, zmęczony mężczyzna, o pooranej zmarszczkami twarzy, siedzący u szczytu tej wielkiej kryształowo-onyksowej piramidy. Kto mógłby pomyleć, że będzie żył tak długo? Czternasty to już zupełnie inna historia. Młody i pełen wigoru. Zasiadł na tronie z mocnym postanowieniem wymiecenia wszystkich
pajęczyn, które zasnuły kąty Imperium podczas nie kończącego się panowania jego poprzednika. To za jego rządów po raz pierwszy odwiedziłem dwór. Szczupły, smagły mężczyzna, niemal o karnacji Roma, o miłych złotych oczach i sympatycznym umiechu. Ale za tym umiechem czaiła się prawdziwa siła. Pochodził z Copperfield, jak pięciu jego poprzedników. Skłamałbym mówiąc, że dobrze go znałem, ale
spotkałem go osobicie i rozmawiałem z nim dwa lub trzy razy. Zmarł nagle. Krążyły plotki, że kto mu w tym pomógł, bo w zbyt krótkim czasie chciał wprowadzić zbyt wiele reform.
I tak nastał Piętnasty Imperator, pasterz z Ensalada Verde, w póniejszych latach mój przyjaciel i partner. Mądry i dobry. I on też już odszedł, a ja wciąż tu byłem. I stałem u podnóża kryształowych schodów, czekając na wezwanie tego, który zwał sam 340 siebie Szesnastym Imperatorem, tego skąpego Periandrosa, czwartego Imperatora w moim życiu. O ile to
był faktycznie Imperator, a nie tylko zbyt pewny siebie pretendent. Czekałem na fanfary. Aha, oto były. Ale nie zagrzmiały z dawną mocą i chwałą. To było raczej doć nędzne powistywanie. Kolejna mała oszczędnoć Periandrosa? A może po prostu bezlitosny czas czynił wszystko tylko cieniem i odbiciem dawnych dni? I ten głos heroldów Jakub Nirano Rom, Rom baro, Rex Roma-
niorum! Tytuł i imię były poprawne, ale w ich głosach brakowało tego ognia, tej siły. Kiedy nawiedziłem czasy Imperium Rzymskiego na Ziemi. Trzeba wam wiedzieć, że Imperium gaje stara się wywodzić swą tradycję włanie z Rzymu, i sporo zapożyczyło jeli chodzi o terminologię. Zjawiłem się tam w jego ostatnich dniach, kiedy barbarzyńcy stali
już u bram. Człowiek rzadko zdaje sobie sprawę, że żyje w czasach schyłku wielkiego imperium, czuje tylko, że rzeczy nie mają się tak dobrze, jak ponoć było w przeszłoci. wiadomoć końca przychodzi dopiero po fakcie. Historycy potrzebują trochę czasu, aby objąć wszystko z większej perspektywy. Ale ci Rzymianie wiedzieli wtedy, że to nie są po prostu złe czasy, ale że jest to w ogóle koniec wszelkich czasów. Widziałem to
w ich oczach, w ich poszarzałych twarzach, w ich przygarbionych plecach. Wszystko w nich krzyczało, że apokalipsa już czeka za rogiem.I tu atmosfera była podobna. Wyczuwało się w niej zmierzch imperium. Stary porządek kończył się, i Bóg jeden wiedział, co teraz miało nadejć. I dlatego nawet fanfary i głosy heroldów były słabe i chwiejne, jakby trawione wątpliwociami. Szesnasty Imperator Wielkiego
Imperium wzywa Króla Romów do swego tronu! zaanonsował majordomus. I wtedy ruszyłem na te schody. Powoli. Który to już raz? W moich krokach nie było już dawnej sprężystoci. Przygnębienie i depresja, panujące tutaj, okazały się zaraliwe. Postanowiłem, że wyjadę stąd jak najszybciej, gdy skończę rozmowy z Periandrosem. On sam, mimo dostojnych szat, wydawał się jaki skurczony,
wychudły, przygnębiony. Periandros, jakiego pamiętałem, był pulchnym człowiekiem, o gładkiej skórze, i wyglądzie kogo, kto lubi przyjemnoci życia, a nawet ich nadużywa. Było to zresztą kompletnie mylące wrażenie. Bo w Periandrosie było tyle radoci życia, co w ka341 wałku skały. Mylę nawet, że niektóre kawałki skał przewyższały go pod tym względem. Wewnątrz tego miękkiego ciała siedziała twarda
i sroga dusza, jak krab czający się wewnątrz słodkiego owocu. Bóg jeden wie, dlaczego oni wszyscy tacy są, ci z Sidri Akrak cała planeta obrzydliwie ponurych i oschłych typów, cierpiących na skamienienie serc. Teraz Periandros stracił nawet tę swoją sympatyczną powierzchownoć i pozostała mu tylko jego ponura akrijska dusza. Za jego plecami, w fotelach przeznaczonych dla Wysokich Lor-
dów Imperium, siedziało trzech innych Akrijczyków. Mogłem podziwiać totalne przejęcie władzy, również totalne w swej głupocie. Zazwyczaj Imperator ma tyle rozumu, aby powierzyć te stanowiska obywatelom różnych, co ważniejszych wiatów, rozszerzając w ten sposób swą polityczną bazę. Ale Periandros nie wpadł na ten pomysł, chociaż potrzebował poparcia innych wiatów bardziej niż jakikolwiek Imperator przed
nim. On otaczał się wyłącznie takimi, jak on sam. Trzej jego bracia. O ile wiedzą na Akrak, co to brat. Bo moim zdaniem ludzie tacy jak oni, raczej rodzą się w probówkach, jak androidy. Paskudny był to widok te trzy smutne, pozbawione najmniejszych uczuć twarze, patrzące na mnie z platformy tronowej. Radosny wielce jest to dzień, Jakubie Romie powiedział Periandros metalicznym głosem, który
wręcz ociekał radocią monotonny, beznamiętny, zupełnie nieludzki. Witamy cię przed naszym obliczem. Naszym! no tak. Nie omieszkał wskrzesić królewskiego my. Wino dla mnie było już gotowe. Wziąłem puchar z jego rąk. Nawet wino straciło swój smak. Było cierpkie i wodniste; zły rocznik. Ledwie się powstrzymałem, by mu nie powiedzieć, że wino po-
witalne powinno być słodkie. Zamiast tego wykonałem formalny gest, jaki powinien wykonać Rom baro stojąc przed Imperatorem. Może Periandros mylał, że to na jego czeć, ale ja robiłem to raczej na swoją czeć. Tym gestem bardziej mój status króla potwierdzałem, niż jego status Imperatora. Ale tego nie musiał wiedzieć. Na jego twarzy pojawił się na moment blady umiech. Włanie
okazał prawdziwe emocje! To był, jak przypuszczam, jego odpowiednik serdecznego ucisku. Wiele ostatnio było zamieszania powiedział, a ja nie cierpię zamieszania. (Czyżby darował sobie jednak to my?) Ale czasy 342 chaosu się kończą. Korona Imperium spoczęła na naszych skroniach (jednak tylko nie do końca się przyzwyczaił) i uczynimy wszystko,
co tylko będzie w naszej mocy, by przywrócić porządek w Imperium. Umiechnął się znów półgębkiem, najwyraniej usatysfakcjonowany własną przemową. Już wiele dokonalimy. Na przykład pomoglimy naszym braciom Romom w ich kłopotach. Wtrącając się w nie siłą i zabijając mojego syna. Wspaniała pomoc zaiste. Periandros, czy naprawdę mylisz, że zamieszanie się skoń-
czyło? spytałem Rozległy się syki. Zszokowani lordowie wymienili szybkie spojrzenia. Periandros popatrzył na mnie ostro. Za póno zrozumiałem swą pomyłkę. Tak po prostu po imieniu? Zapomniałem nawet o lordzie. A teraz nikt nie mógł tytułować go inaczej niż Wasza Wysokoć, nikt, nawet ja. Były lord Periandros przybrał aurę królewskiej wielkoci Julien użyłby słowa gloire Szesnastego
Imperatora. To nie była zamierzona obraza z mojej strony. Tak mi się tylko wymsknęło. Pamiętałem w końcu czasy, gdy Periandros po raz pierwszy zasiadł między lordami wcale nie tak dawno temu. Wiem, że to dziwaczna mała kreatura zdawało się wtedy mówić spojrzenie Piętnastego. Ale przyda mi się. Więc teraz doć ciężko było mi brać na poważnie tę dziwaczną
małą kreaturę, siedzącą na tronie mojego starego przyjaciela. Dla celów praktycznych szybko pospieszyłem z przeprosinami. Stare przyzwyczajenie, et cetera, et cetera Periandros wydawał się usatysfakcjonowany. Sami jeszcze nie w pełni przywyklimy do naszej wysokiej pozycji powiedział łagodząco. Ładnie powiedziane. Chociaż ja osobicie nie zwracałbym tak
bardzo uwagi na to królewskie my, jak to najwyraniej czynił Periandros. To musi być wielki ciężar, Wasza Wysokoć rzekłem uniżenie. Przygotowywalimy się do tego całe życie. Na moim wiecie, na Sidri Akrak, mamy długą tradycję służby dla Imperium. (Wciąż jednak się myli z tym my.) Siódmy Imperator, Jedenasty a teraz ponownie nasz wiat został zaszczycony tą ciężką służbą.
Pochylił się ku mnie i spojrzał przenikliwie, jakby chciał odczytać moje myli. Boże dopomóż, gdyby to potrafił, zobaczyłby obrzydzenie dla swej nędznej małej duszy, wypełniające wszystkie pory 343 mojego ciała. Inna sprawa, że chwilę póniej ja mógłbym żałować, że nie siedzę sobie nadal spokojnie w oubliette Szandora. Zwilżył usta. A ta twoja abdykacja? Jak mam ją rozumieć?
To była czysto wewnętrzna sprawa Romów, Wasza Wysokoć. Posunięcie polityczne, może nie do końca dobrze przemylane. Aha. Została wycofana. Unieważniona. Jeli chodzi o mnie i o mój lud, nie było przerwy w moim panowaniu. A roszczenia twojego syna Szandora? Pomyłka, Wasza Wysokoć. To była szalona uzurpacja, ale
teraz wszystko znów jest pod kontrolą. A wraz ze miercią Szandora cała ta sprawa straciła jakiekolwiek znaczenie. Nie ma żadnych innych roszczeń do tronu Królestwa Romów. Periandros chyba naprawdę się zdziwił. Szandor nie żyje? Został zabity podczas inwazji oddziałów imperialnych odpowiedziałem, może trochę za ostrym tonem.
Musiał skonsultować się z lordami. Nastąpiła szybka wymiana szeptów w twardym dialekcie akrijskim. Widać Julien mówił prawdę, że Periandros nie odpowiada za mierć Szandora. Najwyraniej było to samowolne działanie jakiego nazbyt usłużnego generała. Teraz jednak mogło mi to nieco ułatwić rozmowę z Periandrosem. Kiedy się do mnie odwrócił ponownie, widziałem w jego oczach niemal współczucie. A może cierpiał na
niestrawnoć? Ale chyba jednak to było współczucie. Potraktujmy go jak człowieka. Wprawdzie ludzkie emocje są mu obce, ale może się chociaż stara. W każdym razie złożył mi kondolencje, a ja mu podziękowałem. Powiedziałem mu, że Szandor sprawiał mi ogromne kłopoty, ale jednak był ciałem z mego ciała, et cetera, et cetera. Szesnasty przytaknął poważnie. Może był zafascynowany naszym starym rom-
skim zwyczajem oddawania wszystkiego za rodzinę. Po chwili jednak, ku jego wyranej uldze, i mojej właciwie też, porzucilimy temat Szandora i powrócilimy do tematu władzy, który dla nas obu był znacznie wygodniejszy. W swój zwykły, oschły sposób wyjanił mi, że obaj znajdujemy się w bardzo niepewnej sytuacji. Pomylałem, że moja sytuacja jest znacznie mniej niepewna niż jego, ale
zostawiłem tę myl dla siebie. Poza tym mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, że nie potrzeba aż Szandora, żeby obalić króla. Nawet kto tak lojalny i oddany jak 344 Damiano mógł to uczynić, gdyby doszedł do wniosku, że jestem już za stary i zaczynam robić nieprzewidywalne i niebezpieczne posunięcia. Może nawet uzyskałby błogosławieństwo Polarki. W ludz-
kiej historii jest wiele przykładów królów usuniętych z tronu przez swych najbardziej zaufanych krewnych i współpracowników, rzekomo dla dobra kraju. Rzeczywicie, moja pozycja też nie była aż taka niewzruszona. Tak. Potrzebujemy się nawzajem zgodziłem się z Periandrosem.W polityce, jak powiedział jaki stary filozof gaje Szekspir, Sokrates jeden z nich powstają czasem naprawdę dziwne
związki. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogę potrzebować Periandrosa. Ale też nigdy nie wyobrażałem sobie Periandrosa siedzącego na imperialnym tronie. Szybko doszlimy do porozumienia. Odbędzie się publiczna ceremonia z całą pompą, sztucznymi ogniami i tak dalej, potwierdzająca moją władzę jako Króla Romów. Łącznie z dotknięciem berłem i tym podobnymi. Zaprosi się ze wszystkich wiatów całą
arystokrację, zarówno, gaje jak i romską. Będzie to największy spektakl w tym stuleciu. Zapalimy także wszystkie godła i flagi? spytałem niewinnie. Oczywicie odparł Periandros. Trochę się jednak zirytował. Jakże można bez tego? Przecież zaprosimy całą arystokrację. Tak tylko pytałem. A więc planował pełną celebrę, i niech diabli porwą koszty. Te-
raz dopiero widziałem, że naprawdę traktuje to serio, wziąwszy pod uwagę wydatki, jakie miał ponieć. Chociaż przemknęło mi przez myl, że może chcieć, abymy i my się dołożyli. To było w porządku. Taka ceremonia powtórnego namaszczenia mogła przynieć nam obu wielkie korzyci. Dla mnie oznaczałaby wyjanienie wszystkich niejasnoci, jakie mogły się pojawić po tym czynie lorda Narii, kiedy to, działając jako regent, dotknął
berłem ramienia Szandora. Dla Periandrosa za oznaczałoby unieważnienie czynu Narii, a tym samym wykrelenie jego jednodniowej uzurpacji władzy Imperatora. Wszystkie wiaty dowiedziałyby się, że Jakub Nirano jest znów nie kwestionowanym i dożywotnim Rom baro, a dla Periandrosa oznaczało to zarazem uznanie jego władzy jako Imperatora i zwierzchnoci przez króla Romów.
Była jeszcze jedna drobna sprawa. Ale nawet ten nie znający ludzkich uczuć Periandros, okazał lekkie zażenowanie, gdy się z nią 345 do mnie zwracał. Chodziło o szpiegowanie na jego rzecz. Chciał, aby moi romscy piloci składali mi raporty o ruchach lorda Narii i lorda Sunteila, a ja ze swej strony miałem dostarczać te informacje jemu. Oczywicie sformułował zdanie w taki sposób, że imiona Narii i Sun-
teila nie padły wprost. Ba, mogłem nawet zinterpretować jego probę w ten sposób, że interesują go szczegółowe dane statystyczne na temat obrotu handlowego między wiatami. Ale ja dobrze wiedziałem, czego ode mnie chce. Oczywicie odpowiedziałem. Nie widzę przeszkód. A więc rozumiemy się? W pełni odparłem. Wstał i wyciągnął do mnie puchar z
pożegnalnym winem. Postąpiłem ku niemu, by go przyjąć, i wtedy mogłem mu się przyjrzeć z bliska. W ciągu ostatnich kilku minut dostrzegałem bowiem co dziwnego, i teraz włanie chciałem zbadać tę sprawę z mniejszej odległoci. Zdawało mi się, że prawie niezauważalnie migotał po bokach ciała, zupełnie tak, jakby rozpadała się jego struktura. Nie byłem
pewien, ale z tego, co widziałem, Szesnasty miał lekki kłopot z zachowaniem ciała w stanie materialnym. To jest charakterystyczne dla doppelgangerów: one są tylko prawie dokładnymi duplikatami istot ludzkich, z których są generowane, ale od chwili, gdy opuszczą matrycę, podlegają postępującej degeneracji, i tylko bystre oko może czasem to dostrzec, choć w początkowym okresie życia zmiany są bardzo subtelne.
Czyżbym cały czas rozmawiał z doppelgangerem Imperatora? Dyskutowałem z nim, popijalimy razem z nim wino, patrzyłem mu w oczy, układałem poważne plany polityczne, i cały czas miałem do czynienia z żałosną symulacją autentycznego Szesnastego, który do tego stopnia stracił rozum ze strachu przed zabójstwem, że obawiał się go nawet z ręki króla Romów? Czy siedział teraz gdzie ukryty i przyglądał się naszej rozmowie, a
może nawet przekazywał bezporednio myli swojemu sobowtórowi? Jesu Chreczuno, Mojsczel i Abraham! Cóż za absurd! Co za obelga! Ale może jednak nie miałem racji. Przyjrzałem się uważnie, i wciąż nie byłem pewien. Może to tylko złudzenie? Może iskierki migotały w moich oczach, a nie na ciele Imperatora? Nie mogłem go przecież pomacać, żeby się upewnić. Wypiłem więc kilka łyków wina,
i zszedłem po kryształowych schodach. No? zapytał Polarka jak poszło? 346 Mniej więcej zgodnie z oczekiwaniami. Małe pompatyczne gówno. On naprawdę uważa się za Imperatora. A najmieszniejsze jest to, że ja też mylę, że nim jest. Ale jedna cholerna rzecz była bardzo dziwna. Co takiego?
Powiedziałem mu o swoich podejrzeniach, że na audiencji przyjął mnie doppelganger Imperatora. Polarka klasnął w dłonie i rozemiał się. Toż to cały Periandros! krzyknął. Może mylał, że masz bombę w wąsach? On naprawdę chce żyć wiecznie. Na pewno chce dożyć do chwili, gdy Naria i Sunteil pogodzą się z faktem, że jest Imperatorem powiedziałem.
Nie sądzę, aby zdołał żyć tak długo odparł Polarka. Potrząsnął głową. Doppelganger! Uwierzyłby? Nie jestem zupełnie pewien przypomniałem mu. Ale to do niego podobne. Jak mylisz, czy na tę wielką ceremonię twojego powtórnego namaszczenia też pole doppelgangera? Jeli kto naprawdę zamierza go zamordować, to będzie to dobra okazja.
Zwłaszcza że zamachowiec załatwi też za jednym zamachem wszystkich w promieniu dziesięciu metrów od niego zauważyłem ponuro. Polarka zachmurzył się. Wiesz co, Jakubie? Może ty też powiniene wysłać doppelgangera na tę ceremonię? 8 Ale wielka ceremonia ponownego namaszczenia nigdy się nie
odbyła. A Periandros przekonał się, że niezależnie od tego, za iloma doppelgangerami się ukryje, naprawdę zdeterminowany zabójca i tak znajdzie sposób, by go dopać. Stało się to trzy dni po mojej audiencji. Zdalnie sterowany szerszeń w jego łani, diaboliczny mały sztuczny owad, wtoczył mu tak silny jad, że zmarł wciąż jeszcze trzymając w ręku mydło. Możesz używać doppelgangerów do wielu rzeczy, ale nie
mogą się za ciebie kąpać. 347 Kilka godzin póniej, zanim nawet dowiedziałem się o tym tragicznym wydarzeniu w imperialnej łani, wylądował w porcie statek kosmiczny Klejnot Imperium, wiozący niezwykle dostojnego gocia. Oto wracał lord Sunteil, z zadziwiającym wyczuciem właciwego czasu, po spędzeniu kilku miesięcy na wygnaniu, czy też jeli
wolicie, w ukryciu. Tak, to był ten sam statek klasy Supernowa, który zawiózł mnie z Xamur na Galgalę, kiedy leciałem załatwić drobne nieporozumienie z Szandorem, statek, którego pilotem był Petsza le Stevo z Zimbalou, a kapitanem, również niewiarygodnym zbiegiem okolicznoci, był szykowny Therione pochodzący z Feniksa, wiata lorda Sunteila. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Sunteil po przybyciu do Stolicy,
było obwołanie się Imperatorem. Zadziwiająco szybko dotarła do niego wieć, że Periandrosa nie ma już wród żywych. W wyważonych słowach Sunteil wyraził smutek z powodu mierci lorda Periandrosa, którego bynajmniej nie tytułował Szesnastym Imperatorem. On sam natomiast przyjął włanie taki tytuł. Zgodnie z jego słowami, został Szesnastym Imperatorem natychmiast po mierci Piętnastego, ale niestety zatrzymały go
wówczas nie cierpiące zwłoki sprawy w sektorze Haj Qaldum, i nie mógł osobicie zająć się centralnym rządem. Drugą rzeczą, jaką zrobił lord Sunteil po przybyciu do Stolicy, była desperacka ucieczka. Musiał się ratować, bo groziła mu mierć. Zaledwie bowiem skończył obwieszczać, że jest Imperatorem, przybył oddział gwardzistów Imperium, by go aresztować. Sunteil
zdołał jednak jako czmychnąć z portu, i zniknął gdzie w południowej częci miasta. To zdumiewające, że mimo iż tak szybko doszła do niego wiadomoć o miertelnym wypadku Periandrosa w jego prywatnych komnatach, Sunteil nie zdołał w porę dowiedzieć się o innym ważnym wydarzeniu, a mianowicie o tym, że jego rywal, lord Naria, także pojawił się sekretnie na planecie, i że Naria czy też Szesnasty Imperator, bo wolał, by tak go
włanie nazywano zdołał po cichu zdobyć poparcie sporej częci imperialnej armii. W czasie, gdy Sunteil wciąż wygłaszał w porcie mowę na swoją czeć, Naria przejął kontrolę nad pałacem Imperatora i przyjął hołd parów Imperium, którzy okazali się bardzo otwarci na jego argumenty, chociaż, jak sobie wyobrażam, byli też nieco zdezorientowani. Trochę póniej tego interesującego dnia, który z cała pewnocią
będzie niezwykłym wyzwaniem dla historyków w następnym stuleciu, zmarły lord Periandros pojawił się nieoczekiwanie na ekranach 348 telekomunikacyjnych. Pogłoski o jego mierci jak nas poinformował były nieprawdziwe. W dalszym ciągu jest Szesnastym Imperatorem, i wzywa lojalnych poddanych, aby nie dawali posłuchu kłamstwom tego przestępcy lorda Sunteila, i stawili opór atakowi na pa-
łac imperialny, dokonanemu przez tego przestępcę, lorda Narię. Jednym słowem, w barszczu były już nawet nie dwa, lecz trzy grzyby. Prosty i zrozumiały zamach stanu Periandrosa nagle zamienił się w trójstronną wojnę domową. Fragmenty tych wiadomoci zaczęły docierać do mojego pałacu dopiero koło południa. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszelimy, była przemowa Sunteila w porcie. Wtedy też dowiedzielimy się o mierci
Periandrosa. Polarka, Damiano, Jacinto i ja zasiedlimy natychmiast przed ekranem, starając się zrozumieć, o co chodzi. Nagle przemowa Sunteila została przerwana, a kamera pokazała salę obrad pałacu Imperatora. Otrzymalimy zbliżenie zwłok Periandrosa. Spoczywały na katafalku, owinięte błyszczącymi brokatowymi szatami. Tylko twarz była odkryta. Kamera skupiała się przede wszystkim na tej odsłoniętej twarzy, i była to
niewątpliwie twarz Periandrosa. Wydawał się autentycznie martwy. Z dworu słyszelimy coraz wyraniejsze i coraz bardziej niepokojące odgłosy walki. Wyły syreny, rozległy się pierwsze eksplozje. Nie podoba mi się to wszystko mruknął Polarka. Jego postać migotała. Wiedziałem, że włanie zaczyna niewiadomie nawiedzać, jak zazwyczaj czynił w chwilach stresu. Skakał
dziko przez epoki i lata wietlne, ale w realnym wiecie był nieobecny tylko ułamki sekund. Jakubie, powinnimy stąd wiać powiedział między dwoma skokami. Ci szaleni gaje zaraz zaczną się nawzajem wyrzynać, a my tkwimy w samym rodku zamieszania. Czekaj powstrzymałem go Sunteil jest wystarczająco sprytny, by kontrolować sytuację. Będzie chciał spędzić w jedno miejsce
wszystkich lojalnych Akrijczyków Periandrosa, a potem Patrzcie przerwał mi Damiano zmienionym głosem, wskazując ekran. Pokazała się tam twarz lorda Narii, jego purpurowa skóra, szkarłatne włosy i zimne, niebieskie oczy. Obwieszczała nam, że jest jedynym prawowitym Szesnastym Imperatorem i nagle zrobiło się wesoło
Jakub powiedział Polarka, nawiedzając jak wciekły. Do pokoju wjechał robot. 349 Przy bramie stoi mężczyzna szukający schronienia oznajmił. Mam go wpucić? Damiano rozemiał się chrapliwie. Pewnie Sunteil szuka kryjówki. Podał imię Chorian z Feniksa powiedział metalicznym gło-
sem robot. Chorian? Rzuciłem się do tablicy kontrolnej i przełączyłem kamery na bramę. Rzeczywicie stał tam Chorian, ciężko dyszący, spocony i przestraszony. Był chyba sam. Prawie wcisnął się w bramę. Posłałem po niego robota. Sprawd, czy nie ma ukrytej broni zawołał Polarka.
Mylisz, że posunąłby się aż do tego? spytał Damiano. To jest zwariowany dzień. Każdy może zrobić wszystko. A co, jeli przysłano go tutaj, aby zamordował Jakuba? Damiano odwrócił się ku mnie zszokowany. Na miłoć Boską, Jakubie! Gdyby ten chłopak chciał cię zamordować, przecież zrobiłby to na Mulano. Sprawdcie go mimo wszystko
powiedziałem. To przecież nie zaszkodzi. Polarka ma rację. To zwariowany dzień. Ale wtedy szaleństwo dopiero się zaczynało. Chorian, dokładnie przeszukany i przeskanowany, pojawił się przed nami kilka minut póniej. Wyglądał kiepsko: rozszerzone strachem oczy, trzęsące się nogi, wyczerpanie. Podałem mu rodek uspokajający.
Dzięki Bogu, że jeste bezpieczny powiedział prawie płacząc. Nie wyobrażasz sobie, co się tam dzieje. Co robisz tu w Stolicy? zapytałem. Przyleciałem z Sunteilem na Klejnocie Imperium. W porcie zaatakowali nas całą hordą żołnierze imperialni. Co za szaleństwo! W miecie wszyscy się nawzajem mordują, nie wiem jak uciekłem Spokojnie, chłopcze. Czy Sunteil został zabity?
Nie sądzę. Chorian wziął głęboki oddech. Był ze swoim ochroniarzem i chyba zdołali się wydostać. Ja przeskoczyłem przez luk bagażowy i wyczołgałem się do składu, a potem na zewnątrz. Biegłem tu całą drogę. Walczą wszędzie. Nie wiem, kto. Wojska wierne Periandrosowi, wojska wierne Sunteilowi I nie zapominaj o Narii podpowiedział Damiano. Naria? zdziwił się Chorian.
350 Naria jest w pałacu wyjaniłem mu. To on wysłał żołnierzy, by aresztowali Sunteila. Włanie słyszelimy, że proklamował się Imperatorem. Zaraz po tym, jak pokazali zwłoki Periandrosa. Pokazali Periandrosa? Tak w szatach pogrzebowych. Wydawał się bardzo spokojny. Zdaje się, że miał szczęcie, unikając tego chaosu.
Polarka zwrócił się do Choriana: Czy to Sunteil stoi za miercią Periandrosa? Oczywicie. Sztuczny szerszeń w łani. A potem Sunteil wylądował, i ogłosił się Imperatorem. Chciałem powiadomić o wszystkim Jakuba, ale nie było jak. Ludzie Imperatora obserwowali was bardzo dokładnie, monitorowali kanały łącznoci. Monitorowali kanały komunikacyjne króla Romów? wrza-
snął rozzłoszczony Polarka. Zasraniec! Żmija! Nie ma w nim ani krzty godnoci! Ten człowiek jest martwy przypomniał Jacinto. Nie bąd tego taki pewien powiedział Biznaga. Wskazywał ekran. Lolmiszo melalo bitoso poreskoro zamruczał Damiano, zdumiony i przerażony, czyniąc znaki ochronne przeciw demonom.
W chwilę póniej ja robiłem to samo. Z ekranu patrzył bowiem na nas Periandros, wprawdzie oschły i ponury jak zawsze, ale niewątpliwie żywy. Ogłaszał, że w dalszym ciągu stoi na czele rządu i wzywa wszystkich lojalnych obywateli, aby bez litoci rozprawili się ze zdrajcami. Jak to możliwe? wyszeptał Chorian. Szerszeń Może zabił którego z doppelgangerów zasugerowałem.
Na pewno nie. Był zaprogramowany na poszukiwanie życia. Reagował na metabolizm. Nigdy nie zaatakowałby doppelgangera. Nie rozumiem, dlaczego Periandros jeszcze żyje Przerwał mu miech Polarki. On nie żyje. To jest doppelganger. Wygłaszający przemowę? zdumiał się Damiano. Doppelganger wygłaszający przemowę? Występujący z roszczeniami do tronu?
Dlaczego nie? Jakub sądzi, że na audiencji przyjął go także doppelganger. Ale nie jest pewien. Periandros używa jakich doppelgangerów nowego typu, i który z nich najwyraniej przeżył zamachy i próbuje zasiąć na tronie. Ale dlaczego doppelganger chciałby być Imperatorem? spytał Biznaga. Przecież będzie żył najwyżej kilka lat. 351
Tego może nie wiedzieć odparł Polarka. Może nawet nie wiedzieć, że jest doppelgangerem. Po prostu robi to, co robiłby Periandros. Jesu Chreczuno, Sunto Mario mruknąłem. Trzech Imperatorów naraz! I jeden z nich w dodatku nieżywy! Ulice miasta rozbrzmiewały coraz gwałtowniejszymi odgłosami walki. I coraz bliższymi
9 Pod wieczór zrobiło się ciszej. Nowy kanał telekomunikacyjny Imperium zajmował się prawie wyłącznie Narią, który regularnie wzywał do zaprzestania walk, ale każda transmisja była przerywana przez wchodzących na fale stronników Periandrosa, głoszących, że on żyje, i wciąż sprawuje władzę. Ilekroć na ekranie pojawiał się sam Periandros, przyglądałem mu się uważnie, starając się
stwierdzić ponad wszelką wątpliwoć, czy jest, czy też nie doppelgangerem. Ale obraz ukazujący się na ekranie nie dawał pewnoci. Jeli zamach został przeprowadzony tak, jak mówił Chorian, wówczas Periandros prawie na pewno już nie żył, a my mielimy do czynienia z doppelgangerem. Tak czy inaczej, na razie rządził Naria. To on siedział w pałacu imperialnym. Periandros, czy też jego doppelganger, nie ujawniali miejsca swego
pobytu. O Sunteilu od czasu jego wielkiej mowy w porcie, nie było słychać absolutnie nic. My za na razie zostalimy w pałacu, i czekalimy na rozwój sytuacji. W rodku nocy powiedziano mi, że Julien de Gramont chce pilnie ze mną rozmawiać przez komunikator. Było już tak póno, że nie czułem potrzeby pilnie rozmawiać z kimkolwiek, ale ponieważ wczo-
rajszy dzień nie był jednak zupełnie zwyczajny, wstałem niechętnie i przekręciłem włącznik. Julien wyglądał fatalnie. Opuchnięte oczy, bródka w nieładzie, przekrzywiony kołnierz. Żadnych radosnych francuskich okrzyków, żadnych wymylnych ozdobników. Szesnasty Imperator powiedział krótko domaga się natychmiast konferencji z Królem Romów. 352
Który Szesnasty? zapytałem wprost, nie przejmując się dyplomacją. Oczywicie dawny lord Periandros odparł Julien zmęczonym głosem. Jak bardzo, to trwanie do ostatka przy swym patronie było charakterystyczne dla Juliena. Przecież dwóch innych pretendentów zgłosiło już roszczenia do tytułu, a sam Periandros nie żył. Julien zawsze bronił do końca przegranych spraw. A więc
nadal musiał nazywać Periandrosa Szesnastym. Czego można oczekiwać od kogo, kto w głębi duszy wciąż marzy o przechadzaniu się lustrzanymi korytarzami Wersalu, jako prawdziwy następca wielkiego Ludwika XIV? Julien, lord Periandros został zamordowany wczoraj rano. To nieprawda. Rozmawiałem z nim godzinę temu. Z nim, czy z jego doppelgangerem?
Nie ułatwiasz mi zadania, mon vieux. Julien, nie mogę negocjować z sobowtórem! Według mnie on jest prawdziwy i żywy. A to ciało, które Naria wystawił w pałacowej sali konferencyjnej? Julien wzruszył ramionami. Atrapa, a może projekcja? Jaka iluzja? Skąd mam wiedzieć? Nom dun nom, do kroćset! Jakub, mówię ci, że rozmawiałem z lor-
dem Periandrosem godzinę temu! On żyje i sprawuje władzę. Ale Naria zajął pałac argumentowałem. Tak się wydaje. Jednak Imperatorem jest Periandros. Panuje wielkie zamieszanie, ale to lord Periandros jest Imperatorem. Błagam cię, mon ami, nie męcz mnie dłużej. To jest okropny dzień dla nas wszystkich. Porozmawiasz z nim? Skinąłem głową i Julien połączył mnie z Periandrosem. Albo tym
czym, co twierdziło, że jest Periandrosem. Zabawna sprawa. Przeciwnoci losu najwyraniej dobrze na niego wpływały. Wyglądał na znacznie mniej przygnębionego i ponurego niż ten Periandros, którego widziałem na tronie kilka dni temu. Znacznie bardziej ożywiona wersja starego Periandrosa. To oczywicie natychmiast wzbudziło moje podejrzenia. Jak na człowieka, który włanie został wyrzucony ze swego
pałacu w wyniku zamachu stanu, był zbyt spokojny. Przyłożyłem nos niemal do samego ekranu, poszukując lekkiego migotania na krawędziach, które zdradziłoby doppelgangera. Gestem też nakazałem czynić to samo Polarce i Damianowi. 23 Czas trzeciego wiatru 353 Żałujemy bardzo, że zachowałe dzi milczenie powiedział
Periandros prosto z mostu. Jak zwykle bez najmniejszej uprzejmoci. Ale nie zapomniał o królewskim my. Mielimy nadzieję, że wydasz owiadczenie potępiające anarchię, która wybuchła w Stolicy. Mówił niele. Przekonująco. Ten jego ciężki, ponury styl. Czy mógł być to mimo wszystko prawdziwy Periandros? Ten, który czaił się gdzie z tyłu, gdy ja wspinałem się po kryształowych schodach,
by złożyć hołd doppelgangerowi? Nie miałem wiarygodnych wiadomoci o wydarzeniach wczorajszego dnia odpowiedziałem mu. Zdawało mi się więc, że najrozsądniej będzie najpierw dowiedzieć się, co jest prawdą, a co nie. Poza tym nie wiem, czy właciwe jest, aby Król Romów wygłaszał owiadczenia dotyczące wewnętrznych spraw Imperium.Niełatwe pytanie. Zapadła cisza, jakby następowała u niego
mentalna zmiana biegów. Doppelgangery tak się zachowują. Nie są specjalnie wprawne w sztuce konwersacji zupełnie jak Akrijczycy. Nadal nie wiedziałem, co o tym sądzić. Po chwili Periandros podjął: Mogłe odegrać rolę siły stabilizującej. Wciąż nie jest na to za póno. Czy teraz co mignęło? Co zadrgało na samej krawędzi? Mała
trudnoć w utrzymywaniu struktury koci? I dlaczego, u diabła, tak lnił?Zapytałem go, czego właciwie ode mnie oczekuje. Czy moje owiadczenie przekona Narię, aby opucił pałac? Albo Sunteila, by wyjechał z powrotem na Feniksa? Gdyby publicznie podtrzymał swoje poparcie dla nas, jako Imperatora, wezwał swoich własnych poddanych, by nie uczestniczyli w rebelii i zwrócił się do zbuntowanych lordów, aby dla dobra
całej ludzkoci wycofali swe pretensje do tronu, pomógłby przywrócić porządek odparł Periandros. Mówił to całkiem poważnie, tak jakby wiele razy przećwiczył tę kwestię jakby był zaprogramowany. Starałem się brać poprawkę na zwyczajowy sposób mówienia Akrijczyków. Ich głosy zawsze brzmiały beznamiętne, mechanicznie i wszyscy mieli na twarzach przyklejony taki sam niezmienny umiech. Nie było w ich mowie za
grosz improwizacji, poezji, ludzkiego ognia. A mimo to wątpiłem coraz bardziej, że rozmawiam z istotą z krwi i koci. 354 Teraz włanie przekonywał mnie, jak ważne jest dla nas obu, abymy ze sobą współpracowali, bo obaj znalelimy się w bardzo trudnej sytuacji. Mówił, jak pożyteczni moglibymy być dla siebie nawzajem jeli chodzi o zachowanie obu naszych tronów i w dalszej
pracy nad przywróceniem ładu w Imperium. Wszystko to już oczywicie od niego słyszałem. Zaczął mówić o wielkiej ceremonii ponownego namaszczenia, którą przeprowadzi, gdy tylko pomogę mu się pozbyć rebeliantów z pałacu, mówił o dotknięciu berłem, o arystokratach ze wszystkich wiatów, o wielkim spektaklu. Mówił o wszystkim tak szczegółowo, jakbymy już nie dyskutowali nad tym projektem podczas moje audiencji kilka
dni wczeniej. Teraz byłem przekonany, że mam do czynienia z doppelgangerem. Cokolwiek lub ktokolwiek wiódł ze mną rozmowę w sali tronowej, nie był to z pewnocią ten sam twór, z którym rozmawiałem teraz. I przebieg naszej rozmowy nie został mu przekazany dokładnie. Teraz zacząłem też dostrzegać inne piętna doppelgangera. Drobne zawirowania struktury, nieznaczne zaburzenia kształtu. Było to już
dla mnie oczywiste, nawet na ekranie. Nie przerywałem mu jednak. Pozwalałem płynąć temu potokowi słów, a sam przemyliwałem nad właciwą strategią postępowania. Nie było sensu zawierać sojuszu z doppelgangerem. Uznając prawdziwego Periandrosa, poszedłem już na wystarczająco duży kompromis. Ale to ostatecznie można wytłumaczyć. Był wówczas jedynym Imperatorem w Stolicy, więc co niby miałem zrobić? Od-
mówić uznania go? Ale teraz Periandros prawie na pewno nie żyje, a jego pretensje do tronu podtrzymuje tylko jedna lub kilka jego replik, zresztą krótko żyjących i w zasadzie głupich. Tymczasem w pałacu siedzi już inny lord, w dodatku uznany przez parów Tak, pomylałem, muszę zwodzić tego doppelgangera, a w tym czasie skontaktować się z Narią. Periandros na ekranie wciąż gadał o warunkach naszego soju-
szu, który niewątpliwe zawrzemy, ale ja słuchałem go tylko jednym uchem. Nagle otworzyły się drzwi mojego pokoju i na progu stanął Chorian. Gwałtownym gestem nakazałem mu zatrzymać się poza polem widzenia z ekranu komunikatora. Przeciskając się tuż przy cianie, a potem czołgając po podłodze, dotarł do mnie i nabazgrał co na kartce, którą pokazał mi w popiechu:
Nie trać na niego czasu. To tylko doppelganger. Periandros nie żyje. Lord Sunteil jest tutaj, i chce natychmiast z tobą rozmawiać. 355 10 Sunteil? W moim pałacu? Musiałem wyglądać na niesamowicie zdumionego, bo nawet perorujący na ekranie doppelganger Akrijczyka zauważył moją reakcję. Dobrze się czujesz? zapytał.
Lekka niestrawnoć i póna godzina. Muszę przemyleć te propozycje. Skontaktuję się póniej. Nie będziesz w stanie mnie zlokalizować. Więc ty się skontaktuj ze mną. W południe. Wyłączyłem ekran i odwróciłem się do Choriana. To prawda? Sunteil jest tutaj? Tak, w przebraniu. Zjawił się pięć minut temu. Powiedział, że
chce rozmawiać wyłącznie z tobą. Wprowad go powiedziałem. Szybko. Wszedł jaki starzec Kto odwalił kawał dobrej charakteryzatorskiej roboty. Przybysz wyglądał na jakie dwiecie dwadziecia pięć lat: poruszająca się chwiejnym krokiem pomarszczona, skurczona, zgarbiona i trzęsąca się postać, z paroma nędznymi kłakami siwych włosów sterczących z wyłysiałej i pokrytej plamami czaszki.
Człowiek kompletnie zniszczony przez czas, tak wiekowy, że dalsze operacje odmładzające nic już nie mogły pomóc. W dodatku wyglądało to niezwykle przekonująco Ale jednak oczywicie musiała to być charakteryzacja. Nie widziałem wprawdzie Sunteila od jakich dziesięciu lat, ale nie mógł postarzeć się aż tak bardzo. Zwłaszcza że był w sile wieku, miał szeć-
dziesiąt, góra siedemdziesiąt lat. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniła, były jego oczy. Wciąż błyszczały tym piekielnym sprytem i to błyszczały bardzo żywo na tle tej okropnej, pomarszczonej maski. To były prawdziwe oczy Sunteila. Jego błyszczące, diabelskie, złe oczy. No, Jakubie wychrypiał drżącym, fałszywie zniedołężniałym głosem. Więc wreszcie jestem starszy od ciebie.
Podszedł bliżej i pomachał przede mną starczą, wychudłą i pomarszczoną ręką. Sariszan, bracie! powiedział z chichotem, który zakończył się ochrypłym kaszlem. Sariszan. Dziwne mamy czasy, prawda? 356 Nie podobało mi się jego pozdrowienie w romskim. Nie podobało mi się też, że nazywał mnie bratem. Sunteil nie jest moim
bratem. Sunteilu, wyglądasz licznie. Musiałe chyba mieć ciężką noc. Czy to nie wspaniałe? Błyskawiczna operacja postarzająca, prosta odwrotnoć odmładzającej mówił teraz swym zwykłym głosem, mocnym i głębokim. Wiesz, że biorą za to więcej niż za odmładzanie? Mnie też to zdziwiło. Ale warto było. Nikt nie niepokoi starca. Nawet w takich szalonych czasach, jak te.
Zapamiętam to sobie odparłem. Może mnie też przestaną zawracać głowę, gdy będę wyglądał tak staro. Ty? Ty nigdy nie będziesz wyglądał aż tak. Powiedz mi, miałe kiedy operację odmładzającą? Bo mówi się, że to twoja prawdziwa twarz i ciało, że posiadłe sekret wiecznej młodoci. To prawda? Romowie nigdy się nie starzeją. My żyjemy wiecznie. Musicie zatem nauczyć mnie tej sztuki.
Za póno powiedziałem. Wybrałe sobie niewłaciwych przodków. Nie ma dla ciebie ratunku. Urodziłe się jako gajo i umrzesz jako gajo. Twardy z ciebie człowiek. Ja jestem miły i delikatny. To Wszechwiat jest twardy. Zaczynało mnie męczyć jego przekomarzanie się, dlatego też spojrzałem na niego ostro. Ta wizyta jest dla mnie zaskoczeniem. Słyszałem, że ukrywasz
się gdzie poza miastem. Dlaczego więc zaryzykowałe te nocne odwiedziny? Sunteil, czego ty chcesz? Negocjować. Ty jeste zbiegiem, a ja królem. Negocjacje lepiej toczyć pomiędzy równymi. Jakubie, jeli ty jeste królem, to ja jestem Imperatorem. Ja bezsprzecznie jestem królem powiedziałem chłodno.
Mój jedyny konkurent do tronu nie żyje, a mój lud uznaje mnie za swego władcę. Ale Imperatorem jest teraz Naria o ile ktokolwiek nim jest. Tak? Naria siedzi w pałacu, fakt. Proklamowali go na Imperatora pijani żołnierze, drugi fakt. Ale to, że się siedzi na tronie Imperatora i wydaje rozkazy w jego imieniu, nie czyni jeszcze Imperatorem Galaktyki. Czy pozostałe wiaty Imperium będą zwracać uwagę
na to, co krzyczą pijani żołnierze na ulicach Stolicy? Tam na razie rozumieją tyle, że sprawa tronu jest sporna, a Naria dzierży władzę bezprawnie. 357 A jednak ją dzierży. Podczas gdy ty przemykasz się nocą opłotkami, i to w przebraniu. Chwilowo powiedział Sunteil Tylko chwilowo. Naria może być usunięty równie łatwo jak
Periandros. Czyżby planował kolejne zabójstwo? O? Sunteil, mimo pomarszczonej i zniszczonej twarzy, umiechnął się tym swoim złowrogim umiechem. To Periandros został zamordowany? Mylałem, że ukąsił go szerszeń. Metalowy szerszeń, którego kto wysłał do jego łani. Ach tak? Niezwykle interesujące? Zerknął bystro w stronę
Choriana, który skulił się pod tym spojrzeniem, jakby chciał się zapać pod ziemię. No, to podejrzewam, że Naria będzie się miał na bacznoci, żeby i jemu nie zdarzyło się co podobnego. Więc jak zamierzasz się go pozbyć? Ty mi pomożesz owiadczył Sunteil. Zachowałem spokój w obliczu tego bezczelnego, aroganckiego owiadczenia. Nie było to łatwe. Ja mam ci pomóc? spytałem starając
się, aby mój głos odzwierciedlał tylko niewinne zakłopotanie. Ale w jaki sposób? Twierdzisz, że jeste królem. I podejrzewam, że to prawda. A więc Romowie w całej Galaktyce powinni słuchać twoich rozkazów. A żaden statek nie poleci, jeli Rom baro wyda taki rozkaz. To za oznacza, że wszystko zamrze. Naria wówczas upadnie. Może.
Nie ma tu żadnego może. Nie muszę ci chyba mówić, że Romowie trzymają Imperium za gardło. Bez handlu międzygwiezdnego nie ma Imperium. Jeden twój rozkaz, Jakubie żadnych lotów międzygwiezdnych, dopóki prawowity Imperator nie odzyska tronu i w ciągu szeciu tygodni gospodarka się zadławi. Masz taką władzę. Jego oczy gorzały ogniem. Nigdy nie widziałem Sunteila tak
podnieconego. Mówił o tym, co było politycznym tabu, otwarcie nazywał po imieniu to, czego wszyscy woleli nie zauważać. Nie trzeba było aż przebiegłoci Sunteila, aby dostrzec ten ostateczny chwyt, który Romowie mogli założyć Imperium. Moglibymy to zrobić, ale nigdy nie zdecydowalibymy się na to. Nie odważylibymy się. To prawda, że moglimy zamknąć galaktyczne szlaki. Ale nas było niewielu, a gaje całe mrowie. Z czasem
nauczyliby się pilotować statki w inny sposób. Gdyby Romowie się zbuntowali, nastąpiłby prawdopodobnie paskudny i chaotyczny okres w historii Imperium, ale po358 tem, wczeniej czy póniej, podniosłoby się na nogi. Tyle że wtedy dla nas nie byłoby już w nim miejsca. Zapadła długa cisza. Powiedzmy, że to, co mówisz, jest możliwe powiedziałem
wreszcie. Powiedzmy, Sunteil, że z moją pomocą mógłby zostać Imperatorem. Chociaż nie jestem tego pewien. Jeli Naria przetrwa załamanie gospodarcze i utrzyma się na tronie, co wtedy stanie się ze mną? Co stanie się z moim ludem? Naria upadnie w ciągu kilku tygodni, a raczej kilku dni. A jeli nie? Jakubie, wiesz sam, że to są bezsensowne pytania.
Niezupełnie. Ale powiedz mi jedno: co ja mogę zyskać, mieszając się w waszą wojnę domową? Jeli stanę po niewłaciwej stronie, unicestwię siebie i prawdopodobnie także Królestwo Romów. Jeli nie kiwnę palcem, rozstrzygnięcie to z Narią między sobą, a zwy-cięzca i tak będzie musiał uznać mnie za króla. Mimo tej groteskowej maski, Sunteil przywołał na twarz promienny umiech. Jakubie, jeli to ja wygram, dlaczego
niby miałbym cię uznać za króla? Usłyszałem stłumiony wydech zszokowanego Choriana. Chciałem wszak, żeby był u mego boku i uczył się trudnej sztuki polityki, ale to był kurs dla zaawansowanych. Lordzie Sunteilu, to chyba nie jest groba? powiedziałem ostrożnie. Skąd taka myl?
Jestem prawowitym królem Romów, wybranym przez Wielki Kris i zatwierdzonym przez Piętnastego Imperatora. Szesnasty, kimkolwiek będzie, nie ma możliwoci unieważnienia tego. Jakubie, zdawało mi się, że abdykowałe. I że twój syn Szandor został wybrany na twoje miejsce. Również przez Wielki Kris. I zdaje się, że nikt inny jak sam lord Naria, działając w zastępstwie Piętnastego Imperatora, dotknął berłem ramienia twego syna. Ja gdy
zostanę Imperatorem, musiałbym to tylko potwierdzić. Szandor nie żyje przypomniałem mu. A zatem tron Romów jest pusty. Musiałbym wskazać następcę. A nie byłoby to rażące naruszenie naszej suwerennoci? Jakubie, nie próbuj udawać naiwnego. Ta rola nigdy ci dobrze nie wychodzi. A to, że Periandros wyciągnął cię z więzienia i posadził ponownie na tronie, nie było przypadkiem rażącym naruszeniem su-
359 werennoci Królestwa Romów? Przyznaję, że do pewnego stopnia zależymy od waszych usług. Ale nie znaczy to jeszcze, że jestemy wobec was bezsilni. Wiesz przecież, że król Romów może sprawować swą władzę tylko wtedy, kiedy jest tolerowany przez Imperatora. Najwyraniej Imperator też sprawuje swoją władzę tylko wtedy, kiedy jest tolerowany przez króla Romów.
To prawda powiedział Sunteil. Umiech powrócił na jego twarz. Tym razem niezwykle dobroduszny. Dlatego nie ma mowy o żadnych grobach. Nie mam zamiaru wtrącać się w suwerenne sprawy Królestwa Romów, ani podważać twoich praw do tronu. Po prostu chcę być Imperatorem. I chcę, aby mi pomógł. Powiedziałem ci już. Wiąże się to dla mnie ze sporym ryzykiem. A nie widzę żadnego zysku, poza
tym, że będę miał prawo zatrzymać to, co i tak jest moim absolutnym prawem. Jednak co by na tym zyskał. Słucham więc. Gwiazda Romów powiedział Sunteil. Co ty na to? Udziel mi poparcia, a Gwiazda Romów będzie twoja. 1 Musiałem odwrócić wzrok, aby Sunteil nie dostrzegł, o jaki
wstrząs mnie przyprawił. Gwiazda Romów? Skąd lord Imperium zna tę nazwę? Przez moment potężnie zawirowało mi w głowie. Poczułem, że moja twarz rozgrzewa się, a kolana słabną. Serce zmroził mi dziki strach. Obawiałem się, że upadnę. To był bardzo zły moment. Czułem się tak, jakbym włanie wdepnął w miertelną pułapkę.
Po chwili jednak zapanowałem nad moimi gruczołami dokrewnymi i przemieniłem strach w gniew. To uczucie było bardziej teraz przydatne, a na pewno mniej ogłupiające. Kto, w imię Boga? Kto powiedział Sunteilowi o Gwiedzie Romów? Kto ujawnił naszą najbardziej strzeżoną tajemnicę temu olizgłemu gajo? Udusiłbym tego zdrajcę własnymi rękoma. Kto to mógł być? Spojrzałem poza siebie
360 Chorian! Oczywicie. Osobisty mały Rom Sunteila, jego cygański wychowanek. To on, aby przypodobać się swojemu panu, zdradził mu największe tajemnice własnego narodu. Popatrzyłem na niego wzrokiem, który mógłby rozerwać mu duszę na strzępy. Jego twarz stała się szkarłatna. A w jego oczach dostrzegłem żałosny wyraz czego? Cierpienia? Zaskoczenia?
Błagania o wybaczenie, którego, jak doskonale wie, nigdy nie uzyska? Kiedy trochę się uspokoiłem, odwróciłem się ponownie do Sunteila i zapytałem napiętym głosem: Co wiesz o Gwiedzie Romów? To nieistotne. Istotne jest to, że gwarantuję, że kiedy tylko zasiądę na tronie, będzie twoja. To już powiedziałe. Ale ja bym chciał wiedzieć, co masz na
myli? Co konkretnie rozumiesz przez Gwiazdę Romów? Sunteil zdawał się stąpać po niepewnym gruncie. To jest czerwona gwiazda. Z jedną planetą, która też nosi nazwę Gwiazdy Romów. Mów dalej. Z jakich powodów jest więta dla Romów. Z jakich powodów, Sunteil? Jakich powodów?
Nie wiem. Nie wiesz? Skąd mam wiedzieć? To jest jaka prywatna sprawa Romów. Wiem tylko tyle, że strasznie chcecie ją mieć, ale nie omielacie tam się udać i zająć ją, bo albo należy do kogo innego, albo boicie się, że my będziemy chcieli ją dla siebie, gdy zobaczymy jak bardzo wam na niej zależy. Nie wiem i nie dbam o to. Nie wiem nawet, gdzie ona jest. Mówię ci tylko, Jakubie, że ta
Gwiazda Romów będzie twoja, jeli pomożesz mi zostać Imperatorem. Czy to nie wystarczy. Masz moje najwiętsze słowo. Słowo gajo, pomylałem gorzko. Słowo Feniksjanina. Nie masz pojęcia, gdzie to jest, ani co to jest, ale mi ją oddasz? Zirytował się. Słuchaj. Ty mi powiesz: Sunteilu, to włanie jest Gwiazda Romów, a ja ci powiem: W porządku.
Jest twoja. Gdziekolwiek to będzie. Nieważne, kto tam teraz mieszka. Wiem tylko tyle, że dla was posiadanie Gwiazdy Romów jest bardzo ważne. Dla mnie za niezwykle ważne jest, by zostać Imperatorem. A ty możesz mi w tym pomóc. Ja za mogę dać ci Gwiazdę Romów. I co ty na to, Jakubie? 361 Przyglądałem mu się uważnie. Wydawało mi się, że on napraw-
dę nie wie nic więcej o Gwiedzie Romów. Brałem poprawkę na to, że to był Sunteil, człowiek z Feniksa, sławny nawet między nimi z krętactwa i przebiegłoci a jednak był mocno zmieszany i zirytowany, kiedy musiał odpowiadać na pytania dotyczące Gwiazdy Romów. Mój instynkt podpowiadał mi, że tym razem był szczery mówiąc, że to już jest wszystko, co wie. Ale i tak wiedział o wiele więcej niż powinien wiedzieć jakikolwiek gajo,
chociaż na szczęcie nie było tego dużo. Potrzebuję trochę czasu, aby to przemyleć powiedziałem. Ile? Muszę skonsultować się z doradcami rozważyć konsekwencje Czy masz kontakt z Narią? Nie wiem, czemu miałbym ci o tym powiedzieć. Ale mówiąc prawdę Naria nie próbował kontaktować się ze mną, odkąd to
wszystko się zaczęło. Tylko Periandros. Który zresztą wciąż mnie błaga, abym się z nim sprzymierzył. Periandros nie żyje. Kto, kto wyglądał zupełnie jak Periandros i mówił głosem Periandrosa, kontaktował się ze mną bardzo niedawno. Prawdopodobnie doppelganger. Na pewno doppelganger odparł Sunteil. Periandros nie żyje.
Mogę cię o tym zapewnić bardzo solennie. Tak przypuszczałem. Naria odezwie się do ciebie prędzej czy póniej. Prawdopodobnie prędzej. Ale nie sądzę, by mógł ci ofiarować co, co przebiłoby moją ofertę. Jak długo zatem muszę czekać na twoją odpowied? Niedługo odparłem. Daj mi się tylko zastanowić. Lordzie Sunteil, to był zaszczyt rozmawiać z tobą.
Też byłem zaszczycony, Jakubie. Sunteil skinął ręką na Choriana, jakby chciał, aby chłopiec wyszedł wraz z nim. Potrząsnąłem głową i pokazałem palcem, że ma zostać. Sunteil przytaknął i starczym krokiem powoli wyszedł z pokoju. Kiedy tylko zniknął za drzwiami, spojrzałem wciekły na Choriana. Jego ciemna skóra ze strachu przybrała popielaty kolor.
Jak to się stało, że twój pan wie o Gwiedzie Romów? zapytałem bardzo cicho. Jakubie, on nie jest moim panem. 362 Płaci ci. Wie o Gwiedzie Romów. Niewiele, jak się wydaje, ale wie. Chłopcze, jak to się stało, że wie o niej? Błagam cię, Jakubie, wierz mi powiedział łamiącym się głosem. Uwierz mi, Jakubie
Mów. Jeli co wie a wie niewielebardzo mało, jestem pewien jeli co wie, Jakubie, to nie dowiedział się tego ode mnie. Nie? Przysięgam. Przeszedł na romski. Przysięgasz? Na Martiya, anioła mierci, na o pouro Dela, boga naszych ojców, na Damo i Yehwaha, na wszystkie upiory i demony
Chorianie, przestań. Przysięgnę na wszystko, czego zażądasz. Na wszystko. Dobrze nauczyłe się naszych romskich legend, co? powiedziałem zimno. Przestudiowałe Swaturę, jak dobry chłopiec? I sprzedałe to wszystko Sunteilowi? I wszystkie co ciekawsze fragmenty legend i mitów, tak? Dobrze ci przynajmniej zapłacił? W jego oczach błysnęły łzy.
Jakub! Przysięgałem! Kto, kto sprzedał Gwiazdę Romów gaje, może nawet przysięgać na mulo swej zmarłej matki. Tylko, jaką wartoć ma jego przysięga? Jakubie, to nie ja! Kiedy Sunteil zaczął mówić o Gwiedzie Romów chciałem się zapać pod ziemię, chciałem umrzeć. Przecież on nie ma prawa nic o niej wiedzieć. Wiedziałem, że natychmiast pomylisz, że to ja mu to powiedziałem. Ale to nie ja! Co mogę
zrobić, żeby mi uwierzył? Podszedł do mnie, wysoki, przewyższający mnie o głowę. Drżał. Po policzkach płynęły mu łzy. Czy potrafiłby udawać, że płacze? Był Feniksjaninem, a oni potrafią oszukać każdego. W dodatku był jeszcze Romem. Ale nie sądziłem, by potrafił udawać tak silne emocje. Jest gra i są prawdziwe uczucia, i jeli w moim wieku nie potrafiłbym odróżnić ich od siebie, nie miałoby już sensu żyć dłużej.
Wyszeptał głosem tak cichym, że ledwie słyszałem jego słowa: Jakubie, na Mulano opowiedziałe mi o Gwiedzie Romów i o wielu innych rzeczach. A potem, kiedy czekałem na promień transmitera, powiedziałem ci, że przy tobie wreszcie odkryłem, jak to jest mieć prawdziwego ojca. Pamiętasz to? Opowieć o Gwiedzie Romów była twoim podarunkiem dla mnie. Ty byłe podarunkiem dla mnie. Mylisz, że sprzedałbym te podarunki Sunteilowi? Mylisz tak? Mylisz?
363 I musiałem odpowiedzieć, niestety tylko sam sobie: Nie, Chorianie, nie sądzę, że byłby do tego zdolny. Głono jednak powiedziałem: Wolałbym wierzyć, że jeste niewinny, ale nie mogę. Jestem niewinny, Jakubie. Nie płakał już, przestał drżeć. Może jego własne owiadczenie wzmocniło go wewnętrznie. Uwierz mi.
Nic więcej nie mogę powiedzieć na swoją obronę. Mylę, że mówisz prawdę. Dziękuję ci za to. Ale jak w takim razie twój pan dowiedział się o Gwiedzie Romów? Powtarzam ci: on nie jest moim panem. I nie mam pojęcia, skąd mógł się tego dowiedzieć. Ale jeli chcesz, spróbuję to wyjanić.
Tak powiedziałem: To byłoby W tym momencie ekran się rozjanił i pojawił się na nim Julien. Spytał czy chcę teraz rozmawiać z Periandrosem. Była dopiero wczesna godzina poranka, a ja obiecałem mu następną rozmowę w południe. Periandros widać nie miał ochoty czekać. Spojrzałem przeciągle na Juliena I miałem już odpowied na dręczące mnie pytanie o to, skąd
pochodzi wiedza Sunteila. Julien! Oczywicie! Wiedział o Gwiedzie Romów. Przypomniałem sobie pewną rozmowę na Galgali, kiedy mówiłem o Francji jako o nierealnej mrzonce, a on odpowiedział mi, że Francja jest dla niego tym samym, czym dla nas Gwiazda Romów: wielkim, utraconym miejscem, jedyną prawdziwą matką. Wtedy mnie to zdumiało. Nie rozmawiamy bowiem o Gwiedzie Romów z gaje. Ale Julien jednak
o niej wiedział. Bóg jeden wie skąd. Może nie było to jednak aż takie dziwne. W końcu prawie całe życie spędził wród Romów. Kilka butelek jego czerwonego wina, długi wieczór z jego wspaniałym francuskim jedzeniem, jaki dobry znajomy romski pilot, i mogła potoczyć się opowieć o wietrze słonecznym, utracie ojczystej planety, wyruszeniu w Wielką Ciemnoć i całej reszcie. Tak. A Julien dokładnie sobie zapamiętał naszą le-
gendę, nasze więte pisma, i wyczekał z tym na właciwy moment, i właciwego człowieka, któremu można by to dobrze sprzedać. Nie Periandrosowi, bo jego sestercje i tak płynęły już do jego kieszeni, lecz Sunteilowi. Zresztą Periandros już nie żył i Julien o tym wiedział, nieważne jak wiele doppelgangerów byłego lorda trzyma-no jeszcze w jakich ukrytych komnatach. 364 Periandros-doppelganger mógł jeszcze wygrać tę trójstronną wal-
kę, ale było to mało prawdopodobne, i Julien mądrze czynił przenosząc swe sympatie na Sunteila. Korzystając ze sposobnej chwili, załatwiał swój własny prywatny interes. Za to musiałem go podziwiać. Ale mimo wszystko nie powinien sprzedawać Sunteilowi Gwiazdy Romów. A jaki czas temu o mało nie wpadłem w pułapkę, jaką było mylenie o Julienie jak o Romie, prawie Romie ale on nie był Romem w najmniejszym stopniu. I teraz to udowodnił.
Imperator życzyłby sobie wiedzieć mówił Julien czy Rom baro miał już doć czasu, by przemyleć wczeniejszą rozmowę. Chciałbym sięgnąć tam w ekran i udusić go. Mój stary przyjaciel. Ten, który mnie uratował. Ale zamiast dusić Juliena, zdusiłem impuls, by nie dać po sobie cokolwiek poznać. Julien nas zdradził, no trudno. Gajo zawsze pozostaje gajo, nawet Julien. Należało się tego po nim spodziewać.
Szkoda już się dokonała. Teraz miałem na głowie inne kłopoty. Prawdę mówiąc, wolałem w ogóle nie rozmawiać z Julienem. Ani z doppelgangerem jego pana. Odpowiedziałem mu więc, że przeżyłem okropną noc, i dlatego nie zdołałem jeszcze podjąć decyzji w interesującej go sprawie. Liczyłem, że Julien załapie, o co chodzi i wyłączy się, zanim naprawdę wpadnę w furię. Nie załapał.
Tysięczne przeprosiny, mon ami, ale Imperator nalegał, abym podkrelił fakt, że czas jest niezwykle istotnym czynnikiem. Rozumiem to, Julien. Jeli chcesz zatem negocjować już poruszone punkty, to wydaje mi się, że obecny moment będzie Julien! Oui, mon vieux? Jaki cel ma ta kretyńska gierka? Obaj doskonale wiemy, że Perian-
dros nie żyje, i że przemawiasz tu w imieniu jego doppelgangera. Więc dlaczego do cholery zawracasz mi głowę tym gównem? Po diabła to wmawianie, że doppelganger może być dobrym Imperatorem? Zwłaszcza że w każdej chwili sam jeste gotów przeskoczyć na stronę Sunteila! Na stronę Sunteila? Nie rozumiem, Jakubie, naprawdę. Może zrozumiałby lepiej, gdybym powiedział po francusku, ale nie potrafię. Merde, gówno, to jedyne słowo, jakie znam w two-
im języku. A to, co próbujesz mi wciskać, Julien, jest bardzo merde. To jest francuskie słowo, prawda? Więc jeli i teraz nie rozumiesz, to może zacznę mówić w romskim. 365 Jeste bardzo rozgniewany, mój stary przyjacielu. Co ja takiego uczyniłem? Nie miałem ochoty rozgrzebywać teraz tej sprawy. Ale on mnie irytował w chwili, kiedy naprawdę
potrzebowałem spokoju. Nie wiesz? zapytałem. Cisza. Minuta prawdy. Jakubie, cokolwiek uczyniłem powiedział po chwili było to dla dobra zarówno Romów, jak i Imperium. Nest-ce pas? Taka jest prawda. Cokolwiek uczyniłe odpowiedziałem mu, zachowując jednak cisłą kontrolę nad swym gniewem (Bóg jeden wie, czemu)
było to dla dobra wyłącznie Juliena de Gramont, nest-ce pas? Chociaż może pomylałe też o zniszczeniach, jakie mogły się przy okazji dokonać. Ale to, jak sądzę, była bardzo drugoplanowa myl. Sam się dziwiłem, że udaje mi się tak dobrze opanować furię. Po prostu powiedz mi, kto płaci ci dzisiaj? Periandros czy Sunteil? Cisza. Konsternacja. Obaj? podpowiedziałem. Tak. To mi bardziej do ciebie
pasuje. Teraz namawiasz mnie, bym pomógł Periandrosowi, czy też temu czemu, co udaje Periandrosa, a za godzinę będziesz układał plany z Sunteilem. Proszę, mon ami. Zaklinam cię, nie mów nic więcej. Nie wyrządziłem ci żadnej szkody. Jakubie, naprawdę cię kocham. Rozumiesz, co mówię? To jest prawda. La verite veritable, Jakubie. Najprawdziwsza prawda.
Wyciągnął do mnie obie ręce. Kontaktuję się z tobą teraz w imieniu Periandrosa. Chce z tobą rozmawiać. Prosił mnie, abym to włanie ci przekazał. A więc ja cię proszę, aby mu przekazał, że nie będę sobie teraz zawracał głowy doppelgangerami. Powiedz mu, że może sobie pójć pierdzieć w jakie inne miejsce. Powiedz mu Widziałem po twarzy Juliena, że jest naprawdę dotknięty.
Nie. W porządku. Powiedz mu to, co powiedziałem ci kilka minut temu. Że jestem po prostu zbyt zajęty, by podjąć jakąkolwiek decyzję. Możesz go przecież zwodzić przez jaki czas. W ten swój sprytny, dyplomatyczny sposób. Aż do? Na zawsze oznajmiłem zdecydowanie. On już odpadł z gry, więc po co mam z nim negocjować? Taki sojusz zresztą nie trwałby
długo, o czym on nawet może nie wiedzieć. Doppelgangery więdną. 366 Nawet jeli on nie zdaje sobie z tego sprawy, ja o tym wiem. I nie mam dla niego czasu. Biedny nieżywy drań. Rozumiesz? Rozumiesz, co do ciebie mówię? Może jest martwy, ale ma jeszcze sporo siły. Chwilowo. Wkrótce będzie niczym. Muszę oszczędzać siły na
zapasy z imperatorami, którzy jeszcze żyją. Ja planuję długoterminowo, Julien. A Periandros już się rozkłada. Czy o tym wie, czy nie. Ale dopóki żyje On nie żyje. Jest zombi. Jest chodzącym mulo. A ja chcę tylko, żeby go trzymał ode mnie z daleka. Z uwagi na tę wielką miłoć, którą, jak twierdzisz, żywisz do mnie. Jakubie, twój głos jest taki twardy. Tak wiele w nim wrogoci.
Być może wiesz, dlaczego. Daccord zgodził się ponuro. Powiem Periandrosowi, że potrzebujesz więcej czasu na podjęcie decyzji. Około osiemdziesięciu milionów lat zamiałem się i przerwałem połączenie. Chwilę potem, lekceważąc wszelkie formy, do pokoju wpadł galopem Polarka z aktualnymi informacjami.
W dzielnicy Gunduloni trwają walki zawołał już od progu. Grupa wiernych Periandrosowi wojskowych bije się tam z oddziałami specjalnymi Narii. Żołnierze ze znakami Sunteila opanowali kilka ulic na południe od pałacu imperialnego. Zajmują teraz dom po domu, zmuszając wszystkich mieszkańców do składania przysięgi na wiernoć Sunteilowi. A po drugiej stronie miasta też toczy się jaka bitwa, ale nikt nie potrafił
mi powiedzieć, kto z kim walczy. Co jeszcze? spytałem. Tak, jeszcze jedno odparł Polarka. Naria wzywa cię do pałacu. Chce natychmiast z tobą negocjować. 12 Oczywiste było, że i trzecia kandydatka na królewnę spróbuje przymierzyć pantofelek. Sunteil i Periandros pokazali już stópki, teraz za za zdobywanie mojej ręki
zabrał się Naria. 367 Tak przynajmniej przypuszczałem. Proszono mnie a adiutant Narii, który przekazał tę probę, wedle słów Damiana, sugerował cholerny popiech przy jej spełnianiu o pilne przybycie do pałacu, i zabranie ze sobą nie tylko Polar-ki, ale także phuri dai. Spryciarz Naria starał się także o poparcie Bibi Saviny. Słusz-
nie. Mój powrót na tron mógł jeszcze nie wszędzie być uznany, ale wszyscy bez wyjątku Romowie czcili phuri dai. Odbylimy szybką konferencję na temat przyjęcia lub odrzucenia zaproszenia Narii. I otrzymałem wielce zróżnicowane rady. Jacinto i Ammagante, zawsze ostrożni, mówili o możliwoci pułapki, sztuczki, która mogła umożliwić Narii pochwycenie całej romskiej starszyzny. Damiano i Thivt zgadzali się,
że teoretycznie taka możliwoć istnieje, ale nie sądzili, by Naria się do tego posunął. Polarka, którego już dawno wszystko swędziało, bo siedział w jednym miejscu przez coraz bardziej ciągnące się kolejne dni, w ogóle nie przejmował się pułapkami. Był gotów zaryzykować raczej, niż zostać tu jeszcze przez jaki czas. Spojrzałem na Bibi Savinę. Co zatem powie phuri dai? Czy Rom baro powinien ignorować
wezwanie Imperatora? odpowiedziała pytaniem na pytanie. Tylko czy Naria jest Imperatorem? powątpiewał Jacinto. Ma w ręku pałac odparła Bibi Savina. Jeden z pozostałych dwóch pretendentów nie żyje, a drugi się ukrywa. Jeli Naria nie jest Imperatorem, to nikt nim nie jest. Id do niego, Jakubie. Musisz. A ja pójdę z tobą. Przytaknąłem. Przez wszystkie te lata prawie zawsze widziałem
sprawy dokładnie tak samo jak ona. Przekaż mu, że będziemy tam najdalej za godzinę zwróciłem się do Damiana. Obiecał wysłać swój imperialny samochód. Co to, to nie pokręciłem głową. Ostatnia rzeczą, jakiej pragnę, to jechać teraz przez miasto pojazdem ze znakami Imperatora. Wemiemy jeden z naszych. Nie, wemiemy trzy. Nikt nie poważy
się stanąć na drodze Rom baro, jeli będzie jechał w eskorcie całej kawalkady wozów. Ładnie powiedziane. Ale w rzeczywistoci podczas trzydziestominutowej podróży do pałacu ostrzelano nas pięciokrotnie. Nic nam się nie stało, bo mielimy dobre ekrany, ale mimo wszystko nie był 368 to dobry znak. Cała ta kanonada zalatywała dwudziestym wiekiem
i miałem uczucie, jakbym nagle cofnął się w czasie o tysiąc lat. Nawet bym nie przypuszczał, że tak marna rzecz jak rywalizacja o tron imperialny, jest w stanie cofnąć gaje aż w tak zatrważający sposób w dół drabiny ewolucji. I to tak szybko. Wojna to przestarzały pomysł tak mówiłem niedawno Julienowi de Gramont, podczas naszej sprzeczki na lodowej Mulano. I w chwilę póniej znajduję się w samym rodku małej wojny na Gal-
gali, a teraz przyglądam się całkiem sporej wojnie w samej Stolicy. Najpierw o stołek u nas, teraz u nich. Ostatecznie jednak przybylimy do pałacu w takiej samej liczbie, w jakiej wyruszylimy. Nawet nie mielimy pojęcia, kto do nas strzelał. Sądzę, że wszystkie trzy strony mogły brać w tym udział. W takim zamieszaniu nikt nie wiedział na pewno, ani do kogo strzela, ani kto
strzela do niego. Prawdziwa anonimowa wojna, jak w dwudziestym wieku. Jeli już musiałem przeżywać wojnę, to wolałbym taką redniowieczną, przynajmniej znałbym imię mojego przeciwnika.Miasto było już mocno zrujnowane. Nawet się nie spodziewałem, że można dokonać takich zniszczeń w tak krótkim czasie. Kilka najwyższych wież mogło się teraz poszczycić co najwyżej połową swej wysokoci. Kupy gruzu na
szerokich bulwarach czasami sięgały poziomu pierwszego piętra. Nad miastem unosiły się dymy. Gdzieniegdzie spod gruzów sterczała czyja ręka lub noga mierć! Prawdziwa mierć! Niemożliwa do odwrócenia! Egzystencje przecięte w połowie, tak jak te wieże. Mężczyni i kobiety obrabowani może ze stu lat życia. I po co? Dla takiej głupiej sprawy
jak to, czy korona gaje spocznie na skroniach Feniksjanina, Vietorczyka czy może ożywionego obrazu martwego człowieka z Sidri Akrak? Jednak mimo tych zniszczeń, dumne znaki imperialnego splendoru trwały niezmienne i niewzruszone. Powietrzne flagi, symbolizujące obecnoć Imperatora w Stolicy, wisiały nad południową, wschodnią i północną częcią miasta. Chociaż teraz były one doć
niezwykłe, jako że wieciły trzema różnymi zestawami kolorów. Niektóre miały barwy Periandrosa, inne Narii, a jeszcze inne Sunteila. Jeli gdzie na niebie te wietliste promienie nakładały się na siebie, powstawał tam taki chaos barw, że trzeba było mrużyć oczy. 24 Czas trzeciego wiatru 369 A cóż to za piękne, purpurowe wiatła tam, na północy, nad zewnętrznym kręgiem miasta? Aha, barwy
króla Romów; nareszcie na właciwym miejscu. Rozkaz Narii? Sunteila? Teraz to było zbędne pochlebstwo. Czy oni sądzili, że można kupić moje poparcie za parę kolorowych wiatełek? Pałac był otoczony kilkoma solidnymi piercieniami obronnymi: po pierwsze, ekrany odbijające, które zresztą zalewały cały teren upiorną czerwonawą powiatą. Dalej równy rząd pojazdów
opancerzonych o wszelkich możliwych kalibrach dział i laserów. Falangi robotów. Oddziały uzbrojonych androidów. Sporo ludzkich żołnierzy, czy też raczej, jak przypuszczałem, doppelgangerów, stworzonych na łapu capu w tej niebezpiecznej chwili. Jeszcze skanery. Latające pojazdy szpiegowskie. Dryfujące w powietrzu chmury trujących gazów, utrzymywane w odpowiednich miejscach przez sieci sił magnetycznych. I wiele jeszcze
cudownych i niedorzecznych tworów najnowszej techniki. Te sklecone naprędce urządzenia defensywne Narii powiedziały mi wiele nie tylko o nim samym, lecz także o obecnym kiepskim stanie bojowej sprawnoci Imperium.Ponad godzinę trwało przejcie przez wszystkie punkty kontrolne. Wreszcie stanęlimy przed obliczem tego, który chwilowo nosił tytuł Imperatora.
Tym razem nie było tronu ani kryształowych schodów. Był za to olbrzymi szecian z materiału przypominającego szkło, chociaż pewnie nim nie był, ulokowany w jedynym nadającym się do tego pomieszczeniu pałacu, w gigantycznej sali konferencyjnej. Ze wszystkich czterech stron otaczał go ostrzegawczy piercień niebieskich wiateł. Za umieszczone ponad szecianem skanery przez cały czas przeszukiwały komnatę.
Wewnątrz tej konstrukcji siedział Naria, Imperator z własnego nadania, absolutnie niedostępny dla nikogo, jak faraon z dawnych czasów, drwiący ze wszystkiego, nieruchomy jak posąg, uroczysty jak bóg. Otaczała go ciemnoć, ale jego samego owietlały migające na zewnątrz wiatła, tańczące po jego sięgających ramion szkarłatnych włosach, ciemnopurpurowej skórze, srogich żółtych oczach. Miał na sobie zie-
loną szatę z bogatego brokatu, której sztywny wysoki kołnierz sterczał za jego głową jak kaptur kobry. Nie zapomniał jednak o hologramie korony imperialnej. Ten symbol władzy unosił się nad jego głową. Imponujące. I diabelnie mieszne. 370 Widziałem, jak Polarka walczy z narastającym chichotem. Phuri dai też umiechała się sardonicznie, ale
ona często tak się umiecha, niezależnie od okolicznoci. Jestemy wdzięczni, że przybył do nas Rom baro zadeklarował Naria, powoli wymawiając każde słowo absurdalnie dostojnym tonem. Jego głos dochodzący zza szklanej ciany rozlegał się z tysięcy głoników naraz i odbijał denerwującym echem od cian olbrzymiej komnaty. Te teatralne gesty były naprawdę
mieszne! Do kogo ta napuszona mowa? I znów to królewskie my. Przez kilka stuleci Imperium nie tylko przeżyło, ale nawet rozkwitało bez tych wszystkich idiotycznych póz i zwrotów. Ale oto nagle te denerwujące lordzięta fundują sobie co takiego, a na dodatek jeszcze wojny o tron. Było mi ich żal. Że też muszą przydawać sobie ważnoci w tak dziecinny sposób.
Mimo to wykonałem przed Narią ten tradycyjny gest powitania, jakim wasal Rom baro powinien pozdrowić Imperatora, swojego lennego pana. Jednak on nie ofiarował mi tradycyjnego pucharu z winem. Ostatecznie nic mnie to nie kosztowało, a może mogłem co na tym zyskać. Rzadko opłaca się być nieuprzejmym megalomanem, jeli jeste przez kogo przyjmowany na jego własnym dworze. Potem wskazałem
szerokim gestem szklany szecian i jego otoczenie. Smutne to, Wasza Wysokoć, że niezbędne są takie zabezpieczenia. To tymczasowe, Jakubie. Oczekujemy, że pokój zostanie przywrócony w przeciągu kilku dni, a może i godzin. Oczekujemy też, że gdy tylko ugruntujemy naszą władzę w Imperium, nigdy już nie dojdzie do podobnego chaosu.
Miejmy taką nadzieję, Wasza Wysokoć powiedziałem z ukłonem. Ta wojna jest klęską dla nas wszystkich. Cóż za nadęty drań! Widzi siebie jako zbawcę ludzkoci. Odpowiedzmy zatem hipokryzją na hipokryzję. Spojrzał na mnie tym spojrzeniem zatroskanego władcy. Miasto zapewne bardzo ucierpiało? Za bardzo, obawiam się.
Stolica jest więtym miejscem. Jak oni mieli ją niszczyć! Postaramy się, aby za to zapłacili. Zapłacą za każdy zniszczony dom. Przyglądał mi się przez moment w kompletnej ciszy. Odpowiedziałem mu twardym spojrzeniem. Nie był sympatycznym czło371 wiekiem ten purpurowo-szkarłatny Naria, o nie. Wyjątkowa gadzina. I niebezpieczna. To on w końcu odpowiadał za ratyfikowanie
bezprawnego wyboru Szandora, a jego postępek był równie bezprawny, bo stary Imperator jeszcze żył. W nieszczęliwych żyjemy czasach, jeli rodzą się w nich takie Szandory i Narie. Przemówił ponownie, a w tonie jego głosu zaszła zauważalna zmiana. Tym razem nie był to już głos napuszonego Imperatora, lecz podejrzliwego oficera ledczego. Czy wiesz, gdzie ukrywa się Sunteil?
To był doć niespodziewany strzał. Obawiam się, że dałem po sobie poznać zaskoczenie. Sunteil? powtórzyłem idiotycznie. Tak, były Wysoki Lord, który teraz przewodzi rebelii, co z pewnocią jest ci wiadome, przeciwko legalnie ukonstytuowanemu rządowi Imperium. Jest tutaj, w Stolicy. Zastanawiam się, czy wiesz gdzie? Nie mam pojęcia, Wasza Wysokoć.
Żadnych plotek, nawet nie potwierdzonych? Słyszałem, że jest gdzie w południowej częci miasta. Nic więcej, niestety, nie wiem. Wyglądał teraz jak bomba, która zastanawia się czy warto wybuchnąć.. A może raczej nie chcesz mi powiedzieć? Jeli Imperator sądzi, że ukrywam przed nim co
A więc nie prowadziłe żadnych rozmów z Sunteilem? To przesłuchanie zaczynało wchodzić na nowy i do tego bardzo niebezpieczny teren. Odpowiedziałem ostrożnie: Nie mam pojęcia, gdzie może być Sunteil. Co było prawdą. Inna sprawa, że nie była to odpowied na pytanie Narii. Pozostawił mój unik bez komentarza. Powracając teraz do swe-
go poprzedniego głosu Imperatora, powiedział: Jakubie, kiedy Sunteil zjawi się u ciebie znowu, uwięzisz go i przekażesz nam. To rozkaz. Zadziwiające. Przetaczał się po mnie jak walec. Toczy się wojna, i nie ma czasu na uprzejmoci. Będziesz miał drugą szansę, aby go ująć, i tym razem wykorzystasz ją. Kiedy zjawi się u ciebie znowu?
Naria wiedział za dużo. Usłyszałem głony wdech zdumionego Polarki i nawet z twarzy Bibi Saviny znikł zwykły umiech. Uwię372 zisz go i przekażesz? Oczekiwałem, że Naria będzie mnie błagał o sojusz, a on tymczasem wydaje mi rozkazy. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Na moment zapomniałem języka w gębie. Naprawdę. Naria za dalej ciągnął srogim głosem:
Sunteil podniósł rękę przeciwko Imperatorowi, a to oznacza, że podniósł ją przeciw wszystkim mieszkańcom Imperium. Jest wrogiem każdego z nas. Jest tak samo wrogiem was, Romów, jak wrogiem jak to wy nas nazywacie? Gaje, Wasza Wysokoć Gaje. Tak. A dlaczego Wasza Wysokoć sądzi, że Sunteil ponownie mnie odwiedzi.
Bo to ty zaaranżujesz spotkanie. Proste. Ja zaaranżuję spotkanie. Szczęka opadła mi na podłogę. (To oczywicie metafora.) Na zewnątrz zachowałem całkowity spokój. Przyjąłem jego słowa jako co zupełnie normalnego. Nie mogłem mu okazać, jak bardzo jestem zaskoczony. A jednak Naria potrafił mnie zaskoczyć. Aha. Bo to ja zaaranżuję spotkanie. Powiedziałem to lekkim tonem. Po
prostu powtórzyłem to, co powinno być zrozumiałe dla każdego debila. Jakubie będziesz przynętą, na którą zostanie złapany mój rywal. A gdy już połknie cię wraz z haczykiem, dostarczysz go mnie. Oczywicie, Wasza Wysokoć. Oczywicie. Spotkanie odbędzie się zapewne na jakim dobrze wybranym neutralnym gruncie mówił dalej. Zaprosisz go, najlepiej w jaką
odległą od miasta okolicę, albo może nawet na inną planetę. Będziecie omawiać przyszły sojusz między Królestwem Romów a Imperium z Sunteilem jako Imperatorem. Oczarujesz go, co robisz bardzo dobrze, wywabisz go gdzie bez towarzystwa jego ludzi, a potem pochwycisz go i wydasz mnie. Miałem ochotę go oklaskiwać. Brawo, Naria! Przemawiał do mnie, do króla Romów, jakbym był jakim po-
mniejszym falangariusem w jego armii. To wymagało nie lada odwagi, wielkiej zuchwałoci i kolosalnej wręcz głupoty. A Periandros? włączył się nagle Polarka. W jego oku dostrzegłem szelmowski ognik. Czy jego także mamy dla was pochwycić, Wasza Wysokoć? 373 Naria pozostał tak samo nieruchomy, ale jego oczy skierowały
się na Polarkę, i nie było w nich ladu rozbawienia. Zdało mi się, że przez komnatę przeszedł podmuch chłodnego wiatru. Periandros? powtórzył. Nie ma już Periandrosa. Nie tak dawno ciało Periandrosa spoczywało na katafalku w tej włanie komnacie. Ale jego doppelganger Naria nakazał mu milczenie władczym gestem ręki. Są trzy doppelgangery Periandrosa. Na razie sprawiają trochę
kłopotów, ale to się wkrótce skończy. Przecież niedługo utracą życie i znów staną się martwą gliną. Wrogiem jest Sunteil. Musicie zająć się Sunteilem. Rzucił Polarce złowrogie spojrzenie. Polarka za miał na tyle rozumu, by nie próbować już więcej wtrącać żartobliwych uwag. Naria zerknął na Bibi Savinę, która zdawała się zatopiona w nie, a może nawiedzała.
Ty, starucho! Stoisz tam nie mówiąc ani słowa, a twój umysł jest nieobecny. Co robisz? Spoglądasz w przyszłoć? Phuri dai rozemiała się zadziwiająco dziewczęcym miechem. W przeszłoć, Wasza Wysokoć. Mylałam włanie o czasach, kiedy byłam bardzo młoda i brałam udział w wycigu pływackim z chłopcami, z jednego brzegu rzeki na drugi. Ale potrafisz też widzieć przyszłoć,
prawda? Bibi Savina tylko się umiechnęła. Oczywicie że potrafisz. Dzień jutrzejszy jest dla ciebie tak samo znany jak wczorajszy. Wiedma! I następny dzień, i jeszcze następny. No co, starucho, zaprzeczysz? Nie możesz. Każdy wie, jaką mocą rozporządzają wróżbiarki Romów. Jestem tylko starą kobietą, Wasza Wysokoć.
Starą kobietą, dla której przyszłoć jest jak otwarta księga czyż nie? Czasami może i trochę dostrzegam. Kiedy drogę owietla właciwe słońce. A teraz owietla? zapytał Naria. I znów Bibi Savina umiechnęła się. To był słodki umiech, umiech dziecka. Objaw nam przynajmniej zażądał Naria czy w Imperium
zapanuje pokój? O, co do tego nie ma wątpliwoci rzekła lekko phuri dai. Kiedy skończy się wojna, powróci pokój. 374 A nowy Imperator? Czy jego panowanie będzie szczęliwe? Nowy Imperator będzie panował w dobrobycie i w chwale, i ponownie zjednoczy wszystkie wiaty. Ty stara cygańska wiedmo powiedział
Naria niemal z czułocią w głosie. Głosisz przepowiednie tak pełne radoci. Ale my nie jestemy naiwni. To przecież bardzo stara gra. Powiedz swojemu słuchaczowi to, co chce usłyszeć, we jego pieniądze, i niech odejdzie szczęliwy. Twoja rasa gra w tę grę już od paru tysięcy lat. Mylisz się, Wasza Wysokoć. To, co przepowiedziałam, nie-
koniecznie jest tym, co chcielibycie usłyszeć. Że nastanie pokój? Że nasze panowanie będzie pełne chwały? A jakież to lepsze przepowiednie mogłaby mi podarować? Phuri dai umiechnęła się ponownie, ale nie powiedziała ani słowa. Jej spojrzenie jeszcze raz powędrowało ku odległym galaktykom. Naria wciąż się w nią wpatrywał, jakby chciał podążać tą samą drogą.
W miecie rozległy się naraz gwałtowne eksplozje, niektóre długie i przytłumione, jak jakie odległe grzmoty, inne szybkie i ostre, i wcale nie tak odległe. Naria nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Przeniósł jednak wzrok na mnie. A więc, Jakubie? Mylę, że teraz się rozumiemy. Periandros zadał mi to samo pytanie przypomniałem sobie tego dnia, kiedy szedłem po
kryształowych schodach do jego tronu. Nie zastanawiając się ani chwili, dałem Narii taką samą odpowied jak jego poprzednikowi. W pełni, Wasza Wysokoć powiedziałem. Chociaż bardzo w to wątpiłem. Ale przynajmniej ja na pewno rozumiałem go lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Zatem nie ma potrzeby ciągnąć tej rozmowy. Możesz odejć. Kiedy złapiesz Sunteila, powrócisz do
nas. Żeby tak mówić do króla! Niewiarygodne. Absolutnie niewiarygodne. Wtedy będziemy mieć więcej spraw do omówienia dodał jeszcze. Nowy porządek rzeczy. Imperator i Rom baro. Jest naszą intencją dokonać wielu zmian, aby Imperium mogło wejć w ten okres dobrobytu i chwały, jaki przepowiedziała nam stara phuri dai. I bę-
dziemy potrzebować twojej współpracy, Jakubie. Imperator i Rom baro pracujący pospołu dla dobra ludzkoci. 375 Jak zawsze, Wasza Wysokoć powiedziałem uprzejmie. Doskonale. Pierwszym twoim zadaniem jest pochwycenie Sunteila. Dopóki to się nie stanie, nic innego nie ma znaczenia. Id więc. Id już.
Władczo tak icie po imperatorsku wyprosił nas z komnaty gestem ręki. Możecie sobie wyobrazić co takiego? wybuchnął Polarka, gdy już przemykalimy się z powrotem przez zniszczone miasto. Wyły syreny, od czasu do czasu słychać było eksplozje. Mówi ci, co masz zrobić, a potem pozwala ci, odejć. Tak, jednym ruchem palca, wyprasza króla, jakby był stajennym.
Wszędzie widniały kratery po pociskach. Gdzieniegdzie spadły bomby ekranujące, które pokrywały całe obszary miasta czarnymi chmurami uniemożliwiającymi wszelką łącznoć. Spadające pociski wyrzucały w powietrze kaskady przepięknych złotawych iskier, jakbymy mieli do czynienia nie z wojną, lecz ze wspaniałym wiątecznym pokazem sztucznych ogni. Król, stajenny ech, Polarka dla mnie to mała różnica uspo-
kajałem go. Gorzej niż stajenny! Ty nie zwracałby się w ten sposób nawet do stajennego! Nie przyznałem. Ale ja to nie Naria. W powietrzu pełno było sensorycznych wiązek pochodzących od najróżniejszych urządzeń zwiadowczych. Szpiedzy Sunteila? Narii? A może jaki generał doppelgangera Periandrosa nakazał je zrzucić? Wciąż, jak barwne tęcze, wieciły nam
nad głowami, unoszące się w powietrzu flagi trzech Imperatorów. Daleko na niebie widziałem też purpurowe wiatło mojego herbu. Głosił on wszem i wobec, że król Romów wciąż przebywa w swej rezydencji w Stolicy. I zaczynałem bardzo silnie pragnąć, by to była prawda. Polarka nadal kipiał furią. Nie mógł zapomnieć obrazy. Jakubie, nie złoci cię takie traktowanie?
Złoci? Dlaczego miałbym się złocić? Czy przez to stałby się uprzejmiejszy? Naria postępuje tak, jak musi. Łajdak! Bydlę! Gdybym pozwolił sobie na luksus gniewu powiedziałem mógłbym stracić z oczu najważniejsze, mógłbym zapomnieć, że jest gronym przeciwnikiem. Mylisz, że naprawdę jest grony? A wątpisz w to?
376 To po prostu arogancki chłopta, rozdęty jak balon od wyobrażenia o własnej ważnoci. Ile on ma lat? Pięćdziesiąt? Szećdziesiąt? Nawet nie tyle. Siedzi w tym swoim szklanym pudle i zachowuje się tak, jakby był ósmym cudem Galaktyki. Używa pluralis maiestatis, i wydaje rozkazy królom. A ty mu ustępujesz, żeby nam pokazać, jakim to niby on jest wielkim przeciwnikiem. Jaku-
bie, nie rozumiem, dlaczego on sobie z tobą bezczelnie pogrywa, po prostu wodzi cię za nos. Jestem zaskoczony, że tak to włanie rozegrałe. On jest Imperatorem powiedziałem. Ten mieć? Ty go nazywasz Imperatorem? Dzierży pałac i kontroluje armię przypomniałem mu. I bardzo szybko umacnia swą władzę. Periandros nie żyje. A ten Sunteil,
co do którego wszyscy byli pewni, że wemie sobie tron tak łatwo jak dojrzały owoc zaraz, gdy tylko Piętnasty wyzionie ducha; ten Sunteil, musiał ratować się ucieczką i siedzi w ukryciu. A Naria wie, jak wielu jest doppelgangerów Periandrosa; wie, że Sunteil złożył nam sekretną wizytę dzi rano Polarka mylę, że powinnimy go traktować jak prawdziwego Imperatora. Co więc zamierzasz robić? Uznasz go. A co z Sunteilem?
O co ci chodzi? spytałem. On przynajmniej udaje, że odnosi się do nas jak do równych sobie. Naria traktuje nas jak psy. A ty wolisz pozory stwarzane przez Sunteila? To stan normalny odparł Polarka. On, podobnie jak wszyscy gaje, udaje, że nas szanuje, podczas gdy naprawdę boi się nas. Dlatego że nas potrzebuje, dlatego że jest od nas zależny. Ale uda-
wany szacunek jest lepszy od nie udawanej pogardy. I dlatego wolę Sunteila niż Narię. Ja też przyznałem. Tylko nie wiem, czy będziemy mieli wybór. Wydasz Sunteila Narii? Wzruszyłem ramionami. Och, Polarka, nie wiem. Ale nawet jeżeli go wydam, to nie sprawi mi to przyjemnoci.
Nasza kawalkada samochodów zatrzymała się. Bylimy u wrót pałacu króla Romów na placu Trzech Mgławic. Nagle naszła mnie straszna potrzeba samotnoci. Chciałem znów być na Mulano, wspinać się po lodowcu Gombo, zarzucać sieci wibracyjne na turkusową rybę przyprawową. Pragnąłem zna377 leć się daleko stąd, z dala od wszystkich, od tych zdradliwych ję-
zyków, przeroniętych ambicji, zbrodniczych planów, hałasu, krwi i głupoty. Z pałacu wybiegł Chorian. Był podniecony. Pół godziny temu bomba implozyjna całkowicie zniszczyła sąsiadujący z pałacem budynek. Pokazywał też sam pałac, paskudne rysy w jednej ze cian, biegnące od fundamentów aż po dach. Ci szaleńcy nie przestaną, pomylałem, dopóki nie zrównają z ziemią całego tego idiotycznego
miasta. Niech więc tak się stanie. Miasta ludzi są tworami tymczasowymi. Niech więc upadają, pomylałem, niech gaje niszczą sobie wszystkie wiaty. Potem my się stąd wyniesiemy i wrócimy na naszą Gwiazdę Romów, gdzie będziemy żyć w pokoju. Tylko najpierw musimy otrzymać wezwanie. Chorian starał się mnie przekonać, że powinienem wyjechać ze Stolicy natychmiast, póki jeszcze kursują
statki. Że powinienem lecieć na Galgalę, i tam, względnie bezpieczny, czekać na wynik wojny domowej. Nigdzie teraz nie jest się bezpiecznym powiedziałem mu. Zostanę tutaj. Potem otoczyli mnie inni, zarzucając sprzecznymi radami. Odesłałem ich precz i udałem się do moich prywatnych pokoi. Tylko tam mogłem się ukryć przed tym chaosem.
Musiałem odpocząć, pomyleć, rozważyć alternatywy. Ale nawet tam nie mogłem cieszyć się samotnocią. Zaledwie usiadłem, gdy ze ciany wypłynęła znajoma postać ducha Waleriana. Miał na sobie wspaniałe czerwone futro z gronostajowym kołnierzem, a jarzył się i błyszczał taką ilocią energii, że mógłby podpalić całą planetę. I jak to Walerian, zaczął się ciskać we wszystkie strony, latając w połowie wysokoci pokoju.
Wcale nie ucieszyłem się na jego widok. Ty? Tutaj? To było najmilsze pozdrowienie, na jakie mogłem się zdobyć. Musiałem. Mimo że niechętnie mnie widzisz. Jakubie powiniene natychmiast stąd wyjechać. Ta planeta nie jest bezpieczna. Co ty powiesz? Na miłoć boską, tu zaraz wybuchnie wojna! Chcesz, żeby cię zatłukli? Ci szaleni gaje za chwilę zaczną
okładać się po łbach bombami. Walerianie, trochę ci się pomyliły czasy. Wojna już się zaczęła. Widzisz tę rysę na cianie? Pół godziny temu po sąsiedzku rąbnęła bomba implozyjna. 378 Będzie gorzej. Próbuję cię ostrzec. Dobrze. Co się stanie? Wszyscy umrą. Wiejcie stąd natychmiast. Wszyscy. Słuchaj,
jestem tylko o dwa tygodnie przed tobą w czasie. Tylko tyle. Ale w ciągu tych dwóch tygodni Stolica zamieni się w piekło. Nie jestem pewien, co będzie dalej. Zjawię się tu natychmiast, gdy tylko dowiem się czego więcej. A teraz musisz się stąd wynosić. Zaraz! Już! Nie jeste pierwszy, który mi to dzi mówi. Ale mogę być ostatnim, jeli się nie ruszysz. To ty się rusz powiedziałem
wyczerpany. Nawied Megalo Kastro, dobrze? Iriarte. Atlantydę. Ja muszę zostać na chwilę sam. Muszę przemyleć pewne sprawy. Jakub Id, id w imię Boga. Walerian, daj mi odetchnąć. Spojrzał na mnie przeciągle i z wyrzutem, potrząsnął ze smutkiem głową. A po chwili już go nie było. Pozostał jednak po nim szum i trzaski zjonizowanego powie-
trza. Nie w pokoju, lecz w mojej głowie. Nagle zdałem sobie sprawę, że dochodzę do kresu wytrzymałoci. Ciepła kąpiel, pomylałem. Drzemka kieliszek lub dwa koniaku i trochę spokoju. Tak wiele czekało mnie decyzji. Opucić stolicę, jak radzili Chorian i Walerian, i pozwolić lordom swobodnie wodzić się za łby? Czy zostać tutaj, i starać się wpływać na bieg wydarzeń? Zastawić pułap-
kę na Sunteila i wydać go Narii? Czy też rozkazać wszystkim gwiezdnym pilotom, by wstrzymali loty dopóki Naria siedzi na tronie? Ach, Mulano, Mulano! Spokój, cisza, samotnoć! Za oknem przeraliwie huknęło. Cały budynek zatrząsł się tak potężnie, że sądziłem, iż runie. Stał jednak dalej. Jakubie? Hej, Jakubie! Co znowu? Zamknąłem oczy i nagle poczułem w głowie obec-
noć wszystkich cygańskich królów. Cały ich tłum; przepychali się, starali się zwrócić na siebie moją uwagę. Rudobrody Ilika, mały Chavula, Cesaro o Nano, i cała reszta, królowie z przeszłoci, i ci jeszcze nie narodzeni, niektórzy szeptali, inni krzyczeli. Opowiadali mi historie przeszłe i przyszłe, wypełniali mój umysł opowieciami o minionej chwale lub o chwale, która miała dopiero nadejć. Ale mówili wszyscy naraz, i nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
Ich oczy były dzikie, czoła lniły potem. Błagałem ich, by zostawili mnie w spokoju. Ale nie. Coraz bardziej się podniecali, krążyli wo379 kół, szarpali za rękawy jak żebracy, mówili o tym i o owym, i wciąż niezrozumiale, aż wreszcie sam zacząłem wrzeszczeć w szaleństwie. Jakub? usłyszałem znajomy głos, przebijający się przez ten hałas. Jakubie, posłuchaj mnie!
To był mój głos. W pokoju pojawił się mój własny duch. Spojrzałem w swą twarz. Zdawała się dziwnie zmieniona, różna od twarzy, na którą patrzyłem przez całe swoje życie. Zmieniły się oczy, policzki, nawet wąsy. Stary Jakub, bardzo stary, ze wszystkimi przeżytymi latami wreszcie wypisanymi na obliczu. A jednak wciąż silny, wciąż pełen życia, nie przypominający w niczym tego żywego truchła, jakie zrobił z siebie Sunteil. Bezsprzecznie był to Jakub, który przybył do mnie z bardzo odległej przyszłoci. To dawało
nadzieję w tej godzinie szaleństwa nić mojego życia jeszcze długo nie będzie przecięta. Niematerialna ręka tego Jakuba-ducha dotknęła mojej piersi, jakby chciał zatrzymać mnie w miejscu. Jego twarz była tuż przy mojej. Jego oczy patrzyły prosto w moją duszę. Czy Walerian już tu był? Powiedział ci, że masz stąd uciekać? Skinąłem głową. Pięć minut temu, może dziesięć.
Dobrze. Obawiałem się, że mogę się pojawić za wczenie. Słuchaj mnie uważnie. Walerian się myli. Przybywa zaledwie z kilkutygodniowej przyszłoci. Mówił ci to? Zbyt bliskiej przyszłoci, by znać wszystkie wydarzenia. Myli się, każąc ci opuszczać Stolicę. Musisz zostać. Jakubie słyszysz mnie? Zostań tu, niezależnie od tego, co się będzie działo! Jest niezwykle ważne, żeby został w Stolicy. Rozumiesz mnie?
Moja głowa pulsowała bólem. Czułem się tak, jakbym miał szeć tysięcy lat. Ciepła kąpiel kieliszek koniaku spać spać Jakubie, słyszysz mnie? Tak. Tak. Zostać w w Stolicy Tak jest. Powtórz. Zostać w Stolicy, cokolwiek się stanie. Zostać w Stolicy, cokolwiek się stanie. Dobrze. Znikł tak nagle, jak się pojawił. Kolejna potężna eksplozja za-
trzęsła fundamentami pałacu. Jeszcze jedna. I jeszcze. Podbiegłem do okna. Niebo stało w płomieniach. A na tle języków ognia wciąż żarzyły się kolorowe flagi trzech imperatorów. Miałem wrażenie, że pochwycił mnie wir powietrza. Wciąż słyszałem przerażające odgłosy bitwy na zewnątrz. wiat rozpadał się podobnie jak ja. Próbowałem pozostać w całoci, ale było to nie380
możliwe. Jaka siła, której nie byłem w stanie się oprzeć, wyrywała mnie z mego ciała. I porwała mnie jak garć rozproszonych atomów, i cisnęła w burzę czasu i przestrzeni. Wirowałem wirowałem To było jak pierwsze nawiedzanie. Poczułem, że moja dusza pęka na dwoje. 381 Częć ósma
Wielka Kompania Co zwiemy początkiem, często kresem bywa. A sięgnąć kresu, znaczy zacząć znowu. Kres i początek jednym i tym samym. I nie zaprzestaniemy naszych poszukiwań Aż do kresu, który nastąpi w ten czas, Gdy przybędziemy tam, gdzie się zaczęło. I po raz pierwszy wówczas znajdziemy.
Eliot, Lekki zawrót głowy 384 1 Ten pałac stał na Nabomba Zom, a człowiekiem był Loiz la Vakako. Przynajmniej tak mi się zdawało. Niewiele miałem wątpliwoci co do Nabomba Zom ile w końcu jest innych planet, na których morze ma kolor purpury, a piasek jasnej lawendy? Ale czy to był naprawdę Loiz la Vakako?
Wydawał się taki młody. Mężczyzna, którego niegdy znałem, był w nieokrelonym wieku, ale na pewno nie był młody. A ten tam, wędrujący wzdłuż wybrzeża tego gorącego morza, nie wydawał się starszy niż ja sam w tamtych odległych czasach, kiedy żyłem życiem młodego księcia w pałacu Loiza la Vakako. Pojawiłem się tuż przed nim duch płynący w powietrzu nad
wilgotnym piaskiem. Nie wydawał się zaskoczony. Jakby oczekiwał mojego przybycia. Ujrzałem ten cwany umiech Loiza la Vakako. Przyglądał mi się uważnie swym budzącym respekt spojrzeniem. Był młody. Tak. Chłopiec zaledwie. Ale to był już dojrzały Loiz la Vakako. Ta królewska prezencja. Ten surowy charakter. Ten przeszywający na wylot wzrok. Ten spokój, który nie oznaczał ociężało-
ci umysłowej, lecz absolutną kontrolą nad ciałem i duszą. Pierwszy duch dzisiaj powiedział. Witaj, kimkolwiek jeste. Nie znasz mnie? Jeszcze nie odparł Loiz la Vakako. Chod. Przejdmy się razem. Ta planeta to Nabomba Zom. 25 Czas trzeciego wiatru 385
Wiem. Będę tu mieszkał kiedy, gdy ty będziesz starszy, a ja młodszy. Będę kochał twoją córkę. I będę dzielił z tobą twą klęskę i upadek. Ach powiedział cicho. Moja córka. Mój upadek. Nie wydawał się jednak specjalnie poruszony. A więc jeste Wybranym. Jeste królem, prawda? Dostrzegasz to? Oczywicie. Król rozpozna króla. Wyjaw mi swe imię, królu,
a będę oczekiwał twojego przybycia z wielką niecierpliwocią. Nigdy nie znałem kogo takiego jak ty rzekłem. Jeste najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył. Nie sądzę. Jestem może mniej głupi niż niektórzy. A twoje imię, królu? Jakub Nirano. Rom baro. Ach Rom baro! I będziesz kochał moją córkę?
I utracę ją dodałem. Tak. Utracisz Czy potem może odzyskasz ją znowu? Nie. Jego dostojna twarz posmutniała. A jak będzie miała na imię, stary człowieku? Zawahałem się. To, co robiłem, było zakazane. Ale jednak miałem wrażenie, zdało mi się, że żyję w czasie po końcu Wszechwiata, kiedy wszystkie stare reguły przestały
obowiązywać. Malilini powiedziałem w końcu. Piękne imię. Tak. Tak ją nazwę, na pewno. Znów się umiechnął. Malilini. A ty będziesz ją kochał i utracisz ją? To smutne, Jakubie Nirano. Będę też kochał ciebie. Czułem, że staję się przezroczysty. Zaczynałem odlatywać. I ciebie też utracę
I odleciałem wirując, wirując bez końca. 2 Zwierzęta, które tu widzę, są dziwaczniejsze niż można to sobie wyobrazić. Podwójne garby, wielkie, zwisające, jakby gumowe wargi chyba nazywano je wielbłądami. A to oznacza, że jestem na 386 Ziemi. Miejsce jest suche, piaszczyste. Daleko w tle wyrasta pasmo
szarych wzgórz, zdają się pochylone pod nienaturalnym kątem. Po niezmierzonej równinie powietrzne wiry unoszą tumany piasku. Widzę też karawanę dziwacznie ubranych ludzi. Smagli, o kruczoczarnych włosach, błyszczących oczach, szerokich umiechach. Czarne namioty z filcu. Białe chusty na głowach, opadające także na kark. Nigdy nie widziałem tego miejsca ani tych ludzi, ale znam ich. Tam znajduje się przenona kunia.
Miechy z wielbłądziej skóry, wielkie ciężkie młoty, dwóch kowali kuje rozgrzany do czerwonoci metal. Dalej trzy dziewczyny kroczą ramię w ramię. Idą w ciszy, tajemnicze i poważne, jak kapłanki jakiego nieznanego misterium. Kobieta o pomarszczonej twarzy, która może mieć dziesięć tysięcy lat, pochylona nad ziarnkami fasoli i wnętrznociami owcy, przepo-
wiada przeszłoć jakiemu młodemu gajo, który przygląda jej się z szeroko rozwartymi oczami. Słyszę melodię graną na flecie. W powietrzu unosi się zapach pieczonego mięsa i ostrych przypraw. Staję się widzialny. Podbiega do mnie mały chłopiec. W ogóle nie jest przestraszony. Sariszan mówię. San tu Rom? Ma wielkie błyszczące oczy, przebiegły umiech. Jest szybki
i zwinny jak żywe srebro. Milczy i przygląda mi się uważnie. Wskazuję na siebie. Jakub mówię. Dotykam jego chusty diklo mojego nosa nak zębów dand. Włosów bal Chyba nie rozumie ani słowa. Teraz patrzy w naszą stronę także kilku innych Cyganów. Stara wróżbiarka umiecha się do mnie i pozdrawia gestem. Wciąż jednak jestem niewidzialny dla gajo. Podbie-
ga do nas jeszcze mniejszy chłopiec i chwyta za rękę tego, który na mnie patrzy. Tu prala? pytam. Twój brat? Wciąż brak odpowiedzi. To na pewno jaki rzadko uczęszczany zakątek Ziemi. Język tutejszych Romów musi być zupełnie inny niż ten, który znam. Wyjmuję spod tuniki dwie błyszczące złote monety Imperium, z wizerunkiem Piętnastego na awersie i
gwiazdami na rewersie. Trzymam je w ręce wyciągniętej do chłopca. To są niematerialne monety, bez substancji, bez masy. Kiedy odejdę, one też znikną jak nieg na wiosnę. Ale chłopiec patrzy na nie z szacunkiem. A więc przynajmniej znają złoto. 387 Z Galgali mówię do nich. Z gwiazd. Z czasu, który dopiero nadejdzie.
Monety wciąż leżą na mojej wyciągniętej dłoni. Chcą ich dotknąć, marszczą brwi; monety są dla nich tylko złotym powietrzem. Naprawdę chciałbym dać wam trwalszy podarunek. Jestem waszym kuzynem. Mam na imię Jakub. Jakub szepce mniejszy chłopiec. Wir porywa mnie znowu. Zaczynam zanikać. Chłopcy spoglądają na mnie zasmuceni. Monety też zanikają
Jakub! krzyczy młodszy z chłopców Jakub! Aszen Davlesa mówi nieoczekiwanie starszy w czystym romskim, w momencie, gdy włanie znikam. Niech Bóg będzie z tobą. 3 I znów na olep lecę dalej. Wiruję i wiruję, jakbym podróżował transmiterem. To samo uczucie zawieszenia ponad całym Wszechwiatem, to samo uczucie lotu z miejsca na miejsce przez gęstą zupę
nicoci, gdy nic nie oddziela mnie od czarnej pustki kosmosu oprócz niematerialnej sfery mocy, cieńszej nawet niż mydlana bańka. I nie mogę decydować o kierunku podróży, podobne jak nie mam wpływu na ruch słońca. Ale ta podróż teraz jest swobodnym lotem przez czas i przestrzeń. Podążałem wszędzie. Podążałem gdzie. Nie miałem żadnego materialnego punktu oparcia, byłem jak pyłek na wietrze.
Muszę odzyskać kontrolę. Ale jak? Jak? 4 Mentiroso. Bezsprzecznie Mentiroso. To uczucie niewytłumaczalnego i niemożliwego do przezwyciężenia strachu. Ta panika narastająca w każdym organie twojego ciała. Ta bliskoć nie388 przyjaznego boga, który zsyła na ciebie lęk bez żadnej przyczyny. Ciepła woń przerażenia unosząca się w
ciężkiej gęstej atmosferze. Spójrzcie tam boks synaptyczny Nikosa Hasgarda. Wszyscy ci mężczyni siedzący w uprzężach ramię przy ramieniu. Drobny, drżący Polarka; wielki, silny Jakub. Obaj wyglądają na wyczerpanych. Przygarbieni, bladzi, drżący. Opadam ku nim, ale pozostaję niewidzialny. Staję za ich plecami i kładę prawą rękę na ramieniu Jakuba, a le-
wą na ramieniu Polarki. Próbuję przekazać im swoją siłę. Czy to możliwe? Duch przekazujący energię życiową dwóm żywym ludziom? Spóbujemy. Sięgam w głąb swojej jani i znajduję pokłady witalnoci. Wydobywam je z siebie i posyłam do moich rąk, do palców, i próbuję pchnąc ją dalej w nich. Działa? Zdaje się, że usiedli nieco prociej. Ich twarze są jakby mniej blade. Tak. Tak. Masz, Jakubie. Masz, Polarka. Bierz. Bierz.
Bierz! Spoglądają po sobie. Co się dzieje, ale oni nie mają pojęcia, co. Czujesz to? pyta Polarka. Tak. Jakby energia płynęła z maszyny ku nam, zamiast być wysysana z nas. Nie. To nie z maszyny. Z jakiego na pewno innego miejsca. Gdzie z nieba. Z nieba? pyta Jakub.
Polarka przytakuje. Albo z powietrza. Z mgły. Kto wie? Co to zresztą jest za różnica? Zostanę z nimi tak długo jak będę mógł. Dzień, tydzień, miesiąc dla mnie to jedno i to samo. Jestem teraz poza czasem i przestrzenią, a oni mnie potrzebują. Tylko ten strach ten strach Odczuwa go nawet duch.
Czuję, jak po mnie sięga, przechodząc także z ich ciał ze zwiększoną siłą. Strach, który powoduje, że twoje zęby szczękają, twoje jaja się kurczą, mocz zmienia się w płynny lód. Ten strach jest spoiwem wiążącym cały kosmos, jego podstawową substancją, jego uniwersalną matrycą. Pokonanie go jest wielce ryzykowne. Jeli się uda, wbijesz klin między atomy, i Wszechwiat zacznie trzeszczeć w szwach. Mimo to opieram mu się. Nie
pozwolę, by nade mną zapanował. Walczę, i to walczę dobrze, odpycham go, pokonuję, depczę, miażdżę i niszczę. Jestem na Mentiroso i nie boję się. I w tym 389 momencie, w którym po raz pierwszy nie czuję strachu, widzę pierwszą czarną rysę w fundamencie wiata. Dokonałem tego. Ja, Jakub Nirano. Wbiłem pierwszy klin. A teraz rysa się poszerza. Zieje już
wielka czarna szczelina, która sięga dalej i dalej, pożerając wszystko, do czego się zbliży A mnie ponownie porywa podmuch chaosu. 5 Megalo Kastro Duud Szabell Alta Hannalanna Trinigalee Chase Vietoris, Góra Salvat, stoję u boku mojego wielkiego ojca, Romano Nirano
Megalo Kastro Alta Hannalanna Xamur Galgala Ziemia Ziemia Ziemia Mulano Alta Hannalanna Ziemia Ziemia Ziemia Wiruję wiruję bezradny bezwolny 6 Zima dobiega końca. Wieją już ciepłe wiatry z południa. Wkrótce
Romowie znów wyruszą na szlak. Przed nimi zielone łąki, pola owsa i jęczmienia, zimne górskie ródła. Końskie kopyta stukają na wciąż rozmiękłych, pokrytych topiącym się niegiem drogach, skrzypią koła wozów. Wielką radoć sprawia nam ruch, wieże powietrze, odrodzenie do życia. Przyjechalimy do obozu naszych kuzynów, leżącego dalej wzdłuż drogi. Nie znamy ich, ale to nasi kuzyni. Płonie szećdzie-
siąt obozowych ognisk. Zapach pieczonego mięsa. Wielki patsziv, 390 radosna uczta, spotkanie dwóch Kompanii poród splątanych dróg tego wiata. Nasi mężczyni piewają teraz przy ognisku, wznoszą toasty na czeć naszych kuzynów, naszych gospodarzy. Stare pieni, pieni naszych dziadów, opowiadające o podróżach z dawnych lat.
Pojawia się młodziutka dziewczyna o bardzo ciemnej karnacji. Ma zamknięte oczy, może być w transie. piewa. Pochodzi do niej niewiele starszy chłopak, staje przed nią, łączy się z nią w transie. Kiedy ona otwiera wreszcie oczy, on zaczyna wokół niej tańczyć. Stopy biją o ziemie jakby w gniewie, ale nie ma w tym gniewu, tylko rozkosz i podziw. Podskakuje energicznie, ale jego tors i ręce pozostają niemal bez ruchu. piewa dla niej.
Ona się mieje. Jego pień wreszcie zamiera, stoi przed nią, patrzy, ale nie mówi już ani słowa więcej. Wymieniają tylko niemiałe umiechy. A potem wycofują się, ona do swej Kompanii, on do swojej ale być może znajdzie ją jeszcze raz, nim ta noc dobiegnie końca. Pieczona wołowina, wieprzowina, kurczaki. Teraz zaczyna tańczyć jaki starzec. Uderza dłońmi o kolana,
stuka obcasami swych wysokich butów. Szybciej. Szybciej. Ręce klaszczą. Kołyszą się ramiona. Dołączają do niego chłopcy, potem mężczyżni, wreszcie już każdy, najpierw w kręgu, potem w wydłużającej się coraz bardziej elipsie, aż wreszcie zupełnie chaotycznie. Jest ich zbyt wielu, zbyt wielu, aby zachował się jaki regularny wzór. Ach, to jest życie! Życie w drodze!
Słychać szczekanie psów. Z ciemnoci na skraju obozu rozlegają się ostrzegawcze okrzyki. Wrzaski, odgłos strzału, jeszcze jeden. Szangle! krzyczy kto. Policja! Policja! Jadą konno. Jadą, by nas stąd usunąć. Co takiego zrobilimy? Tylko rozbilimy obóz. Tylko wyprawilimy ucztę dla naszych kuzynów, tylko tańczylimy i piewalimy. Może tutaj piew i taniec są niezgodne z prawem?
Szangle! Szangle! Konie. Psy policyjne. Strzały w powietrze. Krzyki gniewnych mężczyzn. Przekleństwa. Plucie. Co takiego zrobilimy? Co zrobilimy? To chyba ten piew. Może taniec? Przejeżdżają przez obóz, a my nie miemy podnieć na nich ręki. Bo to jest policja gaje, a my my jestemy tylko brudnymi, bezdomnymi Cyganami, którzy muszą ostrożnie poruszać się po ich wiecie.
Rozpraszamy się więc w ucieczce i tak kończy się uczta. 391 7 Nie mam wyboru. Jeli będę tak gnał chaotycznie przez czas, będę zgubiony wszystko będzie zgubione. Taka jest cała nasza wędrówka. Przypadkowa, pozbawiona znaczenia. Wędrowalimy już wystarczająco długo. Czas odnaleć sens tego wszystkiego. Muszę odzy-
skać kontrolę nad moją podróżą. Muszę zrozumieć jej znaczenie. Kim jestem? Jestem Jakub Nirano, Król Cyganów. Gdzie się urodziłem? Urodziłem się na Vietoris, dawno temu. Gdzie przebywam? Wszędzie i nigdzie. Dokąd zmierzam? Donikąd i do każdego z miejsc we Wszechwiecie.
Czego szukam? Prawdziwego domu mojego wędrującego wciąż ludu.Gdzie to jest? Wszędzie i nigdzie, nigdzie i wszędzie. Zagubiony w czasie. Zagubiony w przestrzeni. Ale przecież można go odnaleć. Poszukam. Mylę, że wiem, gdzie szukać. W przeszłoć w przeszłoć 8 Z nów porwał mnie wir, ale tym razem wyczuwam różnicę. Nie jestem już targany przypadkowymi
podmuchami wiatru. Zaczynam wreszcie wpływać na kierunek mojej podróży. 9 Znam to miejsce. Nawet mimo gęstej mgły, która otacza absolutnie wszystko, widzę błękitne niebo, widzę jasne promienie złotego słońca, widzę biel tysięcy marmurowych kolumn wokół placu. 392 Bardzo cofnąłem się w czasie. O tak.
Ale znam to miejsce. Byłem już tutaj. To jest Ziemia. Ziemia na początku swej historii. Utracona Atlantyda. Wielki miasto Romów. Najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek istniało na Ziemi. Jakie ono jest spokojne. Nasze królestwo na wyspie; białe piaski i błękitne morze. Jakież cudowne potrafilimy jeszcze wznosić tu budowle. Jakie piękno i jaki porządek. Samotnie i nie zwracając niczyjej uwagi, przemierzam długie,
proste ulice, mijam ciemnych smukłych ludzi w białych szatach i sandałach. Przechodzę obok Holu Niebios i Gwiezdną Ulicą, pomiędzy marmurowymi budowlami, idę w dół, ku morzu. Miasto lni we mgle. Zazdroszczę tym, którzy tu mieszkają, w tym włanie czasie, bo oni mogą podziwiać miasto bez przeszkód. Dla nich nie istnieje ta gęsta mgła, ona jest czym, co ja przyniosłem ze sobą z tych tysięcy lat,
poprzez które tu przybyłem. Tego niestety nie można uniknąć, cofając się tak daleko w przeszłoć. Ale jeli Atlantyda, nawet częciowo zakryta przed mym wzrokiem, jest tak piękna, jakaż piękna musi być w oczach tych, którzy mogą oglądać ją w pełnym blasku dnia! Doszedłem do wody. Po lewej ręce mam wiątynię Delfinów, czystą i spokojną, arcydzieło z białego kamienia. Po prawej Fontanna Sfer, przede mną na wprost Wielki Port. Na pierwszym planie szeć koły-szących się
na kotwicach statków, dalej jeszcze jeden płynący do brzegu z ładunkiem złota i srebra, a także z małpami i pawiami, z kamieniami szlachetnymi, perłami, pachnidłami i olejkami, winami i przyprawami, naczyniami z koci słoniowej i cennego drewna. Ziemia, z wszystkimi jej bogactwami naturalnymi, należy do nas, bo tylko my jestemy tu cywilizowani. Gaje, którzy zamieszkują całą resztę Ziemi, w ewolucji stoją tylko nieco wyżej od zwierząt. Wyprawiamy się więc tam przez wody, które nas przed nimi
chronię, i bierzemy z bogactw tej planety wszystko, czego nam trzeba, a nasze statki przywożą to tutaj, tnąc miało fale błękitnozielonego morza. I nasze miasto staje się coraz piękniejsze i coraz bardziej olniewające. Pozostanę tutaj na zawsze. Tak włanie postanawiam w tej chwili. Nieważne, że jest mgła. Nieważne, że jestem tylko duchem. Zostanę mieszkańcem Atlantydy i będę
tu przebywał do końca moich dni. Będę pił cudowne czerwone wino w tawernach i będę jadł pieczone mięsiwa i oliwki. Nieważne, że jestem duchem i nie potrzebuję wina, mięsa ani oliwek. Jestem tutaj i tutaj pozostanę, dale-393 ko w głębinach czasu, ukryty we mgle, w miejscu, gdzie Romowie są panami i nie muszą obawiać się niczego. Ale co się dzieje? O brzeg morza uderzają fale. Dotąd gładka
jak szkło woda wali gwałtownie o marmurowe nabrzeże, cofa się, uderza znowu, o wiele gwałtowniej Statki na kotwicach wznoszą się i opadają, tłuką o morze, rozpryskując wodę. Ten, który widziałem dalej, nagle znika za horyzontem, potem pojawia się ponownie, znów się zanurza, a potem podnosi. Ziemia drży. Niebo wali się na nas. Co się dzieje? Co się dzieje? Słyszę
przeraliwy ryk. Mgła się przerzedza, odwracam się w kierunku tego ryku i widzę, że szczyt górujący nad miastem stoi w ogniu, spowity czarnym dymem. Wielkie marmurowe płyty odpadają ze cian wiątyni Delfinów. Dalej w dole widzę łamiące się jak patyczki kolumny z placu Tysiąca Kolumn. Ryk narasta. Na ulicach nie ma oznak paniki. Mężczyni i kobiety w białych
szatach i sandałach zmierzają tylko przyspieszonym krokiem ku swym domom. Na marmurowych jezdniach powstają szczeliny i wybrzuszenia. Widać pod nimi parującą, gorącą, czarną ziemię. Ze szczelin wydobywa się para. Konie zrywają się z uprzęży i rżąc ze strachem, pędzą przez plac targowy. Pojawia się przede mną nagle rydwan bez jedca, przelatuje przeze mnie i znika w dali. Atlantydo! Atlantydo! A więc dzi
zobaczę twój upadek! Gdzie podziała się mgła? Chciałbym, żeby wróciła. Ale nie. Wszystko widzę jasno, bezlitonie jasno. Każdą rysę w marmurze, każde pęknięcie, każdy walący się budynek. Wciąż nie ma paniki, ale teraz słyszę ich krzyki. Błagają bogów o litoć. Czyż nie wycierpielimy już doć? Czy także tutaj musi nas przeladować nieszczęcie, po tym, jak utracilimy nasz przepiękny
dom poród gwiazd? Atlantydo! Atlantydo! Jakże żal pięknego miasta! Żal pięknego miasta, żal jego purpury i szkarłatu, jego złota i szlachetnych kosztownych kamieni! W ciągu zaledwie jednej godziny morze pochłonęło niezliczone skarby. Ci, którzy byli na morzu, ci, którzy handlowali w odległych krainach, nieliczni, którzy zdołali dostać się
na statki ocaleli. Ale cóż potem znaleli? Cóż zostało z ich wspaniałego miasta? Posypywali głowy popiołem i płakali, krzyczeli, wygrażali bogom 394 Żal, żal wspaniałego miasta! W ciągu jednej godziny stało się wypaloną pustynią. 10 Atlantyda nie jest jednak odpowiedzią na moje pytanie o to, gdzie
szukac dla nas domu. Może odpowied nie istnieje. Znów jestem niesiony przez wir. Ciskany dalej i dalej, głębiej i głębiej. Nie ma odpowiedzi. A jeli jest, nie mam odwagi jej szukać. Lecę jak ziarno na skrzydłach wichru, nie wiedząc gdzie. Ale nie dbam o to, oddaję się we władanie bogów, którzy rządzą moim przeznaczeniem. Co to za różnica, gdzie teraz podążam? Czy cokolwiek ma jakie znaczenie? Wszystko jest stracone, prawda? Imperium upadło. Mali,
żałoni lordowie kłócą się nad jego zwłokami i wydzierają sobie pożółkłe koci. Nie ma centrum, nie ma też granic. A jeli jest tylko chaos, jak możemy przetrwać? Romowie jeszcze raz zostaną rozproszeni i poniesieni podmuchem wiatru. Tak jak ja w tej chwili. Naprzód. W dal. W głąb. Jeszcze raz, wirując chaotycznie? Nie, Jakubie, to błąd. Jeli zagadka twojego życia ma rozwiąza-
nie, nie znajdziesz go dryfując bez celu. Miałe już raz kontrolę nad sobą, przejmij ją znów. I znów tam wróć! Wróć tak daleko, jak tylko się odważysz, a potem jeszcze dalej. Jakubie, wróć do ródła! Wróć do ródła. Zaryzykuj wszystkim, bo inaczej utracisz wszystko na pewno. W przeszłoć. W przeszłoć. Do ródła, Jakubie. Naprzód. W dal. W głąb. 1 Wprost do miejsca, gdzie mgła czasu
jest tak gęsta i ciężka, i otacza wszystko tak dokładnie, że widać tylko najbliższe kształty. Mgła otoczona mgłą, skłębione masy bieli. Cały wiat spo395 czywał w tym kokonie. Kokonie uplecionym przez czas. Tym razem trafiłem w bardzo odległą przeszłoć, dalej niż sądziłem, że to w ogóle możliwe. Jeszcze nie było Rzymu, nie było Egiptu, nie było Atlantydy, dalekie zamierzchłe dzieje. I nie jest to Ziemia. Nie mam poję-
cia, gdzie jestem, ale nie na Ziemi. Ziemia ma inny zapach, inne wibracje. Może więc jestem w czasach, gdy jeszcze nie było i Ziemi? Może dotarłem do ródła? Czy to możliwe? Przeraża mnie ta myl. Szukam ciemniejszych miejsc w tej bieli. Miękkie smugi mgły krępują mnie i otaczają. Wdzierają mi się do oczu, nosa i ust. Widzę mgłę, oddycham mgłą, połykam mgłę. I nie ma tu niczego prócz mgły. Czy przybyłem do miejsca, gdzie zaczął
się czas? Gdy tak patrzę niewidzącymi oczami, w blasku niewidocznych promieni skrytego przez mgłę słońca, zdaje mi się, że widzę poruszające się cienie, a może cienie cieni. Może jednak co tu istnieje, jaka substancja, materia? Miasto? Ten cień łuku byłby to most? A tamto czy wieża? Tam bulwar? Czy drzewa też widzę? I ludzkie postacie? Tak. Mylę, że moje oczy zaczynają się dostosowy-
wać. Trzeba na to trochę czasu, albo może po prostu wielkiego wysiłku woli, aby co dostrzec w tym miejscu? Niewidzenie jest proste, zrobią to za ciebie twoje oczy. Otwórz je, a pokażą ci mgłę. Bo tylko tyle zobaczą tutaj twoje oczy mgłę. Ale dostrzeżenie czego wymaga cięższej pracy. Musisz pragnąć tego całą duszą. To tak, jak w grze, w której prawdopodobieństwo jest tak bardzo prze-
ciwko tobie, że nie ma sensu obstawiać małych stawek, trzeba postawić wszystko na jeden rzut koćmi, albo odejć. A więc Jakubie, chcesz zobaczyć, co tu jest? No to postaw wszystko, co masz. Albo i przebij. Zdaje się, że mgła się rozrzedza? Tak. Ponad wszelką wątpliwoć mgła się rozrzedza. W tym kokonie jest larwa. Wszystko nagle zostaje mi pokazane. I widzę mia-
sto. I widzę mosty, bulwary i wieże. Widzę też drzewa. I osoby. I słońce na niebie. Nigdy tu nie byłem. A jednak wydaje mi się, że znam to miejsce jak własną kieszeń. Mgła znikła już zupełnie i widzę teraz wszystko z niezwykłą wyrazistocią, ale i z dziwną, właciwą snom intensywnocią jakbym patrzył przez powiększające szkło. Dziwne zaprawdę jest to miejsce. Widziałem już tyle wiatów, że nawet nie potrafił-
bym ich zliczyć, wiatów niekiedy tak dziwacznych, że ludzka wyobrania zawstydza swoim ubóstwem, a jednak tu czuję co takiego, czego nie czułem nigdzie. 396 Powoli i ostrożnie zapuszczam się w te dziwne ulice. Bojaliwy duch, badający obce miejsce. Miasto jest ogromne. Rozciąga się aż po odległe wzgórza, do sąsiednich dolin, dalej niż sięgam wzrokiem.
Gęsto zaludnione, a jednak wiele ma też wolnej przestrzeni: place, parki, promenady, obszary wody. Ludzie tutejsi mają ciemne, poważne oczy, które błyszczą nieznaną mi wiedzą. Czarne włosy splatają w wymylne warkocze. Ich odzieniem są sznury korali, opadające swobodnie wzdłuż całego ciała. Nie zwracają na mnie uwagi. Może nie mogą mnie zobaczyć, a może nie interesuje ich moja obecnoć. Gdzie jestem? Co to za
wiat? Znam to miejsce, chociaż nigdy dotąd go nie widziałem. Te budynki, te ulice. Ulice zdają się biec prosto, a jednak przecinają się pod kątami, które mylą oczy. Budynki są piękne, lecz nienaturalne i obce a mimo to znajome. To nie jest moja pierwsza wizyta w tym miejscu, w którym nigdy dotąd nie byłem. Co to ma znaczyć? Co próbuję powiedzieć? Słowa, które nigdy nie przychodziły mi na myl, ulice, które nigdy nie pojawiły się w moim umyle jako cel nawie-
dzania Słońce jest czerwone. Zajmuje jedną czwartą nieba. Ale mimo, że nade mną wieci to gigantyczne słońce, widzę także gwiazdy, tysiące, miliony, całe morze wiatła w niebiosach. Nie ma wyranych konstelacji, tylko wiatło. I księżyce! Jesu Chreczuno, Sunto Mario, księżyce! Są jak wysadzany klejnotami pas obejmujący niebo. Od hory-
zontu do horyzontu wiszą w osobliwym szeregu, migocą, płoną ogniem. Siedem, osiem, dziesięć tych olniewających księżyców nie, jedenacie, jedenacie księżyców, jasnych jak małe słońca. Jeli tak wyglądają w dzień, jaka musi być tutaj noc? Jedenacie księżyców. Czerwone słońce. Gwiazdy wiecące w dzień. Jedenacie księżyców. Czerwone słońce.
Gwiazdy wiecące w dzień. Wiem już, gdzie jestem, i ta oszołamiająca prawda przeszywa mnie jak wyładowanie elektryczne o mocy milionów woltów. Przebyłem daleką drogę, i znalazłem się wreszcie w miejscu, do którego zmierzałem przez całe życie. Mimo obaw i wahań, które wstrzymywały moje kroki, dokonałem tego. Do oczu napłynęły mi łzy. W zachwycie padłem na kolana. To
jest to miejsce! To nasz pierwszy wiat. Zakazane miejsce, więte 397 miejsce. Stoję oto na nieruchomej osi obracającego się Wszechwiata, tu, gdzie przyszłoć i przeszłoć stają się jednocią. Możemy nawiedzać każdy punkt w czasie i przestrzeni, z wyjątkiem tego jednego. Zakazuje tego prawo, ale też leży to poza granicami naszych możliwoci. Tak mi się przynajmniej zdawało. Tak nam się zdawało. A jed-
nak dokonałem tego. Jestem tutaj. Wróciłem do domu. To jest Gwiazda Romów. Jak mógłbym w to wątpić? Oto leci ku mnie bezgłonie Mulesko Chiriklo ptak zmarłych, jego oczy lnią jasnym blaskiem. Przeszedłem przez nieznaną, zapomnianą bramę, i dotarłem w to jedyne miejsce, które jest naszym wiatem. Wiatry czasu poniosły mnie zaprawdę aż do początków
czasu. Mgły, które odepchnąłem, były mgłami witu. Teraz za widzę z przerażającą jasnocią to zakazane dla nas miejsce, miejsce, które miało być poza zasięgiem naszego nawiedzania. A jednak tu jestem. Dokonałem samotnie tej niemożliwej podróży. Przeszłoć i przyszłoć stykają się w punkcie, którym jest teraniejszoć. Dla mnie nie ma teraz ani przeszłoci ani przyszłoci. Moje przeznaczenie zatoczyło krąg. Koniec stał się początkiem.
Niebo nad Gwiazdą Romów wygląda dokładnie tak, jak głoszą legendy. Czerwone słońce, jedenacie księżyców, gwiazdy wiecące w dzień. A więc bajarze okazali się wiarygodni w tej kwestii, mimo tych tysięcy lat, w czasie których przekazywana jest legenda. Ale poza tym nic nie jest takie, jak w opowieciach. Błyszczące marmurowe pałace powiada Swatura. Wspaniałe wieże, obszerne place, szerokie drogi, jasne wiątynie o
wielu kolumnach. Nie. Tak wyglądała Atlantyda, a nie Gwiazda Romów. Nasz drugi dom zbudowalimy inaczej i zapomnielimy o tym. Tutaj też jest pięknie, ale styl jest inny, nie tak przytłaczający, nie tak monumentalny. Nic nie wydaje się zbyt trwałe. Nie używają tu kamienia. Miasto utkano z delikatnych rolin, wszystko jest giętkie, poddaje się falowaniu powietrza. Owszem, są tu wieże, i mosty, i bulwary, ale kołyszą się na delikatnym wietrze i zmieniają kształty
pod dotykiem. Nic tu nie pozostanie, gdy uderzy wiatr słoneczny. Podmuch wichru i niszczący płomień i wszystko obróci się w popiół. Nie zostanie nic dla przyszłych archeologów, żadnych zdruzgotanych pomników, kikutów po obeliskach, fundamentów, murów i podłóg. Nic. Popiół. W jednej chwili. Teraz jest tu pięknie i pięknie też zniknie to wszystko, w mgnieniu oka, nie zosta-
wiając żałosnych ruin. 398 Setki ludzi przechodzą przeze mnie, zmierzając do budynku większego niż inne, który znajduje się po przeciwnej stronie ulicy. Dołączam do tej żywej rzeki i wchodzę wraz z nimi, niewidzialny, nie odkryty. Płonie tam delikatne zielonkawe wiatło, ale nie widzę jego ródła. Przechodzę korytarzami splecionymi
z rolin i komnatami wiodącymi do innych komnat, aż wreszcie wchodzę do pomieszczenia olbrzymich rozmiarów, najwyraniej sali spotkań, w której zebrały się tysiące mieszkańców Gwiazdy Romów. Po drugiej stronie sali, wysoko nad podłogą, wisi co w rodzaju hamaka, który pełni najwyraniej rolę tronu. Zajmuje go mężczyzna, który mógłby być moim bratem. Jest w nim królewskie dosto-
jeństwo widzę je od razu, dostrzegłbym je także, gdybym spotkał go na ulicy, a nie na tronie w tej wielkiej sali. Jego włosy były zaplecione w warkocz, zgodnie z tą starożytną modą, szaty miał z korali. Ale mimo tego dziwnego stroju ma moją twarz, moje oczy. Jest moim bratem. Nie, jestemy jeszcze bliżsi jest mną. Przemawia do swego ludu. Nie mogę zrozumieć ani słowa, ale
czuję emanujący od niego spokój. Czuję też jego siłę i opanowanie. Mówi co z wielką powagą i poważni też są słuchacze. Przemowa trwa długo, a oni stoją cały czas bez ruchu. A potem w ciszy podchodzą jeden za drugim, i dotykają ręką jego dłoni. Ta niema ceremonia trwa całymi godzinami, nie kończąca się procesja ludzi podchodzących do swego monarchy. Porusza mnie to widowisko, wciąga, nie jestem w stanie oderwać się
od niego. Szereg, w którym stoję, przesuwa się do przodu, a ja przesuwam się wraz z nim, aż wreszcie widzę, że jestem już prawie na czele, jeszcze chwila i to ja będę pierwszy. Nie mogę teraz się wycofać. Widzą mnie wszyscy. Wielką obrazą byłoby wzgardzić błogosławieństwem władcy, cokolwiek ono ma oznaczać. Idę więc naprzód i wyciągam do niego ręce, a on ich dotyka. Dotyka ich, mimo że jestem du-
chem, tak jak dotykał poprzednio dłoni swych poddanych. Dla nich wszystkich to dotknięcie było jedną chwilą zaledwie, ale mnie zatrzymuje, mnie wciąż dotyka. Czuję niewiarygodną siłę witalną, która płynie od niego i wnika w moje ciało. I widzę wielki smutek i wielką mądroć lniącą w jego oczach. Tak. Oto jest prawdziwy król. W każdej epoce rodzi się kilku zaledwie prawdziwych królów, i oni wiedzą od urodzenia, kim
są. Ja jestem jednym z nich, nawet jeli nie zawsze zachowywałem się godnie. Ten człowiek też 399 nim jest. Mamy teraz jedną duszę, on i ja. I kocham go za jego siłę, kocham go za jego smutek, kocham go za jego mądroć. Kocham go tak, jak się kocha króla. Kocham go tak, jak się kocha ojca. Kocham go tak, jak kocha się samego siebie. Trzyma moje ręce przez dłuższą chwilę.
Zdaje mi się, że to całe godziny. Nie mówi ani słowa, ale ja czuję, że prowadzimy bezgłoną rozmowę. Wiele przepływa od niego do mnie, i wiele też ode mnie do niego. Za moimi plecami nikt się nie porusza. Równie dobrze moglibymy być sami w tej wielkiej sali. W tej iskrze, która podróżuje między nami, są wszyscy Romowie, którzy kiedykolwiek żyli. Łą-
czymy teraz początek i koniec naszej rasy ten król i ja. W nim jest sens całego naszego losu, który ma dopiero nadejć; we mnie jest sens wszystkiego, co się nam przytrafiło; przesyłamy to teraz między sobą. Przeszłoć i przyszłoć, jednoczące się w jednym punkcie. Którym zawsze jest teraniejszoć. On daje mi odwagę. Zwykła mierć niczego nie kończy mówi. Jest tylko krótką przerwą. Mężczyni umierają, kobiety
umierają, planeta umiera ale niektóre rzeczy będą trwać. Tylko to się liczy. I wiele jest sposobów kontynuacji. My wysłalimy naszych szesnacie statków w Wielką Ciemnoć. To jest nasz sposób kontynuacji. Ja w zamian daję mu nadzieję. Osiągnąłe to, co chciałe osiągnąć mówię mu. Dałe nam szansę kontynuacji, i tak się stało. Spójrz: oto stoję tu przed tobą żywy dowód tego, że wciąż trwamy
na odległych krańcach czasu. Wszyscy jestemy częcią Wielkiej Kompanii, wszyscy jestemy Romami, twój lud i mój. Jedna krew, jeden lud. Jedna Wielka Kompania. Jestemy kontynuacją. Wędrowalimy po odległych szlakach, bo taki los przewidział dla nas Bóg, ale nie zapomnielimy, kim jestemy, nie zapomnielimy o sensie naszego trwania. I ja jestem tu po to, by ci obiecać, że wkrótce wędrowcy powrócą do domu, do tego
miejsca, które zawsze było naszym miejscem. Ja jestem tobą mówię mu a ty jeste mną. Ja jestem tobą mówi mi a ty jeste mną. Puszcza moje ręce. A kiedy odchodzę, unoszę w sobie pełnię tej wielkiej cywilizacji z Gwiazdy Romów jej chwałę, jej tragedię, jej mądroć, jej poezję. Jej tragedia jest jej chwałą; jej mądroć jest jej poezją. To są ludzie, którzy
czekają na mierć. Wiem już, kiedy tu przybyłem. Znaki już się objawiły, loteria już się od400 była, zbudowano już szesnacie statków i one już pomknęły w Wielką Ciemnoć. To są ci, którzy pozostali, ludzie skazani na mierć. Każdy musi umrzeć i dla każdego jest to koniec jego wiata; ale dla tych milionów tutaj mierć jednego
będzie zarazem miercią wszystkich. Oni już pogodzili się ze miercią. Pogodzili się już z za-gładą swego wiata. Ale w końcu ich trwania jest też początek. Ja jestem bowiem emisariuszem wiata, który ma nadejć, dowodem na kontynuację ich istnienia w odległych korytarzach czasu. Przybyłem, by im powiedzieć, że krąg zostanie zamknięty, że wygnanie wkrótce się skończy, że ja
jestem tym, który powiedzie nasz lud do domu. I znów jestem na zewnątrz tego wielkiego budynku splecionego z rolin, tego pałacu ostatniego władcy Gwiazdy Romów. Patrzę na wielkie czerwone słońce, które niemal wypełnia całe niebo, aż wreszcie moje oczy zaczynają piec i łzawić. O słońce, ty jeste Gwiazdą Romów, a ja patrzę na ciebie! Drżę.
O Tchalai, Gwiazdo Cudów, o Netchaphoro, Lniąca Korono, Niosąca wiatło, Znaku Boga! Ty włanie wiecisz na niebie nade mną! Gwiazdo cudów, gwiazdo nocy i gwiazdo dnia. Gwiazdo cygańska, do której dążymy, odkąd istniejemy. Oto jeste ty. Drżę, a czerwona gwiazda drży wraz ze mną. Zdaje mi się, że jej kolor pogłębił się, a na jej powierzchni pojawiają się zaburzenia i wiry. To jest
ostatni dzień. Powietrze rozgrze-wa się. Czerwona gwiazda staje się cieplejsza. Puchnie, nadyma się. O Tchalai! O Netchaphoro! To jest ten moment. Teraz rodzi się słoneczny wiatr! Romowie wylegli z domów. Tysiące, miliony. I stoją wokół mnie na ulicach, splatają ręce, patrzą czekają Kto zaczyna piewać. Kto podejmuje pień. Potem następny i następny. Język, w którym piewają, jest mi nieznany, choć musi
być to daleki przodek języka, którym ja mówię. Nie znam ani tej melodii, ani jej słów. piewają teraz wszyscy. Przyłączam się do nich. Odchylam głowę, otwieram usta i serce podpowiada mi pień. piewam głono i czysto. Przez moment słyszę mój głos ponad innymi, ale po chwili dostosowuję się do nich, łączę w jednoć, w cudowną harmonię. A tymczasem czerwone słońce zajmuje coraz większy obszar
nieba. 26 Czas trzeciego wiatru 401 12 A potem szarpnięcie, bolesne uczucie rozrywania, wykręcania całego ciała Pęd poprzez czas, przez przestrzeń. Kiedy otworzyłem oczy, wyranie poczułem zapach spalenizny. Jakbym wdychał popiół, jakby samo
powietrze się tliło. Czułem się zagubiony. Nie widzę już czerwonego blasku Gwiazdy Romów. piew tego ostatniego dnia wciąż brzmiał w moich uszach, ale gdzie podziali się piewacy? Gdzie byłem ja sam? Dlaczego nie mogłem zostać z nimi w ostatnim momencie ich życia? Może zostałem. Może umarłem z nimi i teraz włanie trafiłem
do piekła? Czy to w piekle włanie byłem? Podróżowałem do tak wielu różnych miejsc i czasów, dlaczego by nie do piekła? Leżałem na wznak chyba na łóżku. Wokół mnie znajdowali się jacy ludzie. Ich twarze były odległe, nie rozpoznawałem ich. Ich głosy brzmiały jak szepty. Zawodziły mnie własne oczy i własne uszy. Wszystko było rozmazane.
Gwiazda Romów znikła. Tylko jedno wiedziałem na pewno. Gwiazda Romów znikła. I ten zapach spalenizny ohydny posmak popiołu, który dostawał mi się do gardła z każdym oddechem. Jakub? Cichy bardzo odległy głos. Znałem ten głos. Polarka, mój mały handlarz końmi ze szczepu Lowara. Jakubie, przebudziłe się?
A więc nie jestem w piekle. Chyba że Polarka jest tam razem ze mną. Zdołałem jęknąć i rozemiać się cicho. Oczywicie, że się przebudziłem, ty idioto. Nie widzisz, że mam otwarte oczy? Pochylił się nade mną, niemal dotknęlimy się nosami. Skupiłem wzrok na jego twarzy. Powoli zacząłem dostrzegać też innych, rozpoznawać te anonimowe cienie za jego plecami. Kuzyn Damia-
no. Thivt. Chorian. I jeszcze inni bardziej z tyłu. Bibi Savina? Tak. Czyżby Syluisa? Tak. Biznaga, Jacinto, Ammagante 402 Czy był tam kto jeszcze? Wydaje mi się, że to Julien. Nawet ten zdrajca jest przy moim boku. No dobrze, wybaczę mu. W końcu był moim przyjacielem. Niech zostanie. I jeszcze kto? Walerian? Nie duch Waleriana, lecz prawdziwy Walerian?
Jak to możliwe? Od czasu procesu nikt nie widział materialnego Waleriana. Czy wciąż jeszcze nię? Byłem u witu dziejów. Widziałem Gwiazdę Romów. A teraz powróciłem. O co chodzi? warknąłem. Dlaczego wszyscy się tu tłoczycie? Co się dzieje? Spałe przez wiele tygodni powiedział Damiano. Tygodni? Usiadłem, a raczej spróbowałem i przekonałem się,
że jestem irytująco osłabiony. Moje ręce i łokcie odmówiły współpracy. Były jak spaghetti. Niech to szlag! Jednak pokonałem słaboć i usiadłem. Co to za wiat? Stolica odparł Polarka. Potrząsnąłem głową, próbując zebrać myli. Spałem tygodniami, a to jest Stolica? Aha. Aha. Jak mogłem spać tygodniami? Nawiedzałem minutę
może dwie nawiedzanie nigdy nie trwa dłużej. Rozejrzałem się. Wszędzie leżały instrumenty medyczne. Byłem chory? Upiony powiedział Polarka. W głębokiej piączce. Wiedzielimy, że gdzie tam jeste. Widzielimy ruchy twoich gałek ocznych. Czasami krzyczałe co w dziwnych jezykach. Raz piewałe, ale nikt nie mógł zrozumieć ani
słowa. Nawiedzałem. Bardzo wiele miejsc. Syluisa podeszła bliżej i wzięła mnie za rękę. Wyglądała pięknie jak zwykle, ale teraz była jaka starsza, smutniejsza; powierzchowny blask gdzie zanikł, jej pięknoć była głębsza, dostojniejsza. Jakubie, Jakubie. Tak się martwilimy! Gdzie byłe? Wzruszyłem ramionami. Atlantyda, Mentiroso, Xamur. Wiele
innych miejsc. To nie ma znaczenia. Widziałem Gwiazdę Romów. Dodałem bez słów. Czemu tu tak mierdzi? Czy tylko mi się wydaje? Czuję spaleniznę. Bo wszystko jest spalone powiedział Chorian. Wszystko? Było naprawdę wiele zniszczeń wyjanił Polarka. Ci szaleni gaje zamienili własną Stolicę w
kupę gruzu w tej swojej głupiej 403 wojnie. Ale już się skończyła. Teraz panuje tu wielka cisza. Jakubie powiniene sam zobaczyć, jak to wygląda. Dobrze, zobaczę. Mówiąc to, zacząłem się podnosić z łóżka. Poczekaj. Jeszcze nie jeste na tyle silny, żeby wstać. Jestem na tyle silny, aby wstać. Jakubie
Teraz uciąłem krótko. Wymienili zakłopotane spojrzenia. Próbowali wymylić jaki sposób, by mi przeszkodzić. Nie doć silny! Do diabła z nimi wszystkimi. Przełożyłem nogi przez krawęd łóżka i przerzuciłem na nie ciężar ciała. Mylałem, że umrę z bólu. Stopy ogarnął mi płomień, w kostkach co się rwało, ale nie dałem nic po sobie poznać. Napierałem i napierałem, dwigając się powoli do góry. Wreszcie chwiej-
nie stanąłem. Teraz kolana wrzasnęły z protestem. Potem uda i miednica. Nie stałem na nogach od tygodni. Leżałem w głębokiej piączce, niłem o Atlantydzie, niłem o Gwiedzie Romów. Nie, nie niłem. Nawiedzałem. Byłem tam naprawdę. Widziałem Gwiazdę Romów. Podszedłem do okna i ogarnąłem szybkim spojrzeniem widok na zewnątrz.
Mój Boże jęknąłem ze zgrozą. Mój Boże! Za oknem, jak okiem sięgnąć, widziałem zwały gruzów: zniszczone budynki, wyrwane chodniki, obalone pomniki, spalone ciany. Ten ogrom zniszczenia był niewiarygodny. Absurdalny. Niewytłumaczalny. Tu i tam poród tego rumowiska sterczały pojedyncze ocalałe budynki. Odcinały się wyranie na tle tego koszmaru, nie pasowały do tej architektury ruin. Nigdy
nie widziałem czego równie przygnębiającego. Wstrząnięty odwróciłem się od okna. Co się tu działo? spytałem drżącym głosem. To była wojna totalna. Każdy przeciwko każdemu odpowiedział Polarka. Na początku trzy różne armie Periandrosa, Narii i Sunteila. A potem drugi doppelganger Periandrosa zbuntował się przeciwko pierwszemu i zaczął z nim
walczyć. Wkrótce potem nastąpił też rozłam w siłach Narii, wreszcie pojawiła się jeszcze jedna armia, nie wiadomo czyja. Aż wreszcie nikt już nie wiedział, kto i z kim walczy. Walki trwały wszędzie, i wszystko też zostało zniszczone. My ocalelimy, bo nie mieli zaatakować pałacu Rom baro, a wywiesilimy na murach twój sztandar i insygnia. Mimo to i tak oberwalimy paroma rykoszetami. Jedno skrzydło pałacu zo-
404 stało unicestwione całkowicie. Mylelimy, że i na nas przyszła pora. Ale nie moglimy wyjechać. Port jest zamknięty. Nie latają żadne statki. Gaje szepnął. Po nich można się spodziewać wszystkiego. A ty cały czas spałe. Już mylelimy, że nigdy się nie obudzisz. Walki się już skończyły? Wszystko się skończyło mruknął
Polarka. Nie ma już komu walczyć. Kto został Imperatorem, kiedy to się wreszcie skończyło? W pokoju zapadła cisza. Patrzyli po sobie zaskoczeni i zdezorientowani. Polarka, Damiano, Chorian, Walerian, i cała reszta. Odebrało im mowę. No? ponagliłem. Czy to takie trudne pytanie? Kto jest teraz Imperatorem? Mówcie. Naria, tak?
Nikt powiedział Damiano. Nikt? Nie ma Imperatora. To nie miało sensu. Jak to: nie ma Imperatora? Powiedziałem to na głos: Jak może nie być Imperatora? Przecież było ich trzech! Doppelgangery Periandrosa zostały zniszczone przez jego własne wojska wyjanił Damiano. Konfrontacja nastąpiła w głów-
nej kwaterze Periandrosa, dwa doppelgangery twarzą w twarz. Każdy mógł wtedy zobaczyć, że prawdziwy Periandros już nie żyje, i zostały tylko doppelgangery. Więc zniszczyli je oba, a potem zapolowali na trzeciego i jego także zniszczyli. Skinąłem głową ze zrozumieniem. A Naria? Co się z nim stało? Te jego piercienie obronne, ekrany zabezpieczające, czołgi, roboty? Szklany szecian?
Zabity powiedział krótko Polarka. Bomba plazmatyczna. Bezporednie trafienie w pałac imperialny. Jakie trzydzieci sekund w temperaturze tysiąca stopni. Pałac nawet niewiele ucierpiał, ale wszyscy w rodku zginęli. Naria ugotował się w swoim szklanym szecianie. No to został Sunteil. Owszem. Przejął pałac po mierci Narii powiedział Cho-
rian. Tyle że Naria zostawił po sobie pułapkę w sali tronowej. Trzy lasery pocięły Sunteila na plasterki w chwili, gdy zasiadł na tronie. Ukryty skaner był nastawiony na Sunteila i tylko Sunteila, wedle jego 405 wzorów somatycznych. Uciekł w bok ze spojrzeniem. Byłem tego wiadkiem dokończył bardzo cicho. Nie żyją? powtórzyłem nie wierząc własnym uszom. Wysocy lordowie? Wszyscy trzej? I nie ma Imperatora?
Ano, nie ma potwierdził Polarka. To co teraz zrobią? Przecież musi być Imperator! Jakubie wracaj do łóżka. Nie ma Imperatora To nie jest nasz problem. Wracaj do łóżka. Leż i odpoczywaj. Polarka był stanowczy. Co ty sobie wyobrażasz z tymi rozkazami? spojrzałem na niego srogo.
Syluisa wzięła mnie za rękę. Proszę cię, Jakubie. Byłe poważnie chory. Dopiero co odzyskałe przytomnoć. Nie wolno ci się teraz przemęczać. Proszę. Odpocznij trochę. Nawiedzałem. Wcale nie byłem chory burknąłem. Jakubie, proszę. Czy ty wiesz, gdzie byłem? Wiesz, co widziałem? Zrób to dla mnie szepnęła Połóż się
proszę. Żebym nie musiała się martwić. Nie możemy teraz stracić i ciebie. Jeli nie będzie ani Imperatora, ani króla Spojrzałem na nich. Chciałem się wciec, skląć ich, wyzwać od ostatnich Czy byłem aż tak słaby? Tak wyczerpany? Gapili się na mnie wszyscy, stawali się bladzi, rozmazani, odlegli, nierealni. Całe to miejsce rozmywało się w moich oczach.
Tylko Gwiazda Romów wciąż wieciła jasno i wyranie w moich wspomnieniach. Ten splatany z rolin pałac, długi szereg milczących ludzi, król tak pełen dostojeństwa wielkie czerwone słońce, puchnące, nabrzmiewające, coraz większe i większe Mon ami, błagam cię. To głos Juliena. Jutro będzie wszystko dobrze. Ale nie możesz obciążać się nadmiernie, nie możesz brać na swe barki ciężarów, których teraz nie
dasz rady podwignąć. Zaklinam. Ty? spytałem Jego twarz pokryła się purpurą. Jakubie, komukolwiek służyłem w przeszłoci, teraz to nie ma znaczenia. Teraz służę tylko tobie. I błagam cię, Jakubie. Odpocznij. Żałosny pretendent błaga prawdziwego króla. Jutro będziesz potrzebował sił. 406
Jutro? Jakie jutro? Spojrzał pytająco na pozostałych. Dostrzegłem nieme przytaknięcie Damiana i Polarki. Jutro jest audiencja mówił Julien. Przyjdą parowie Imperium, nowi, ci, którzy przetrwali masakrę. Już od kilku dni dobijają się do pałacu, błagając o rozmowę z tobą, gdy tylko odzyskasz wiadomoć. Mówią, że to sprawa niezwykłej wagi. Ty jeste królem,
a oni nie mają Imperatora. Nalegają na spotkanie. Potrzebują twojej pomocy. Są kompletnie zdezorientowani i zagubieni. Parowie Imperium? Sprawa niezwykłej wagi? Zupełnie zagubieni? powtarzałem za nim ze zdumieniem. Może jutro to za wczenie ostrzegł Damiano. Ostrożny jak zwykle. Nie chcemy cię przemęczać. Czekali już tak długo, że mogą poczekać jeszcze kilka
Nie przerwałem mu. Jutro może być za póno. Potrzebują mojej pomocy. Nie mogę tego ignorować. Wprowad ich tu natychmiast! Mon vieux, mon ami! krzyknął Julien. Nie dzisiaj! Nie tak od razu! Dopiero się ocknąłe. Niech to poczeka. Polij po nich! Polarka uniósł ręce w desperacji. Damiano, z furią malującą
się na twarzy, zacisnął pięci. Syluisa nachyliła się błagalnie nade mną. Zobaczyłem też zatroskaną twarz Choriana, a nawet jaki chłopiec stojący za Chorianem, którego w ogóle nie znałem i nawet nie zauważyłem do tej pory, potrząsał głową jakby mówił nie, Jakubie, nie tak szybko, poczekaj aż się wzmocnisz. Ale uparłem się. Doć było już anarchii. Jeli byłem królem, a byłem nim, musiałem brać się do
roboty. Natychmiast. Bez zwłoki. Polijcie po nich! zagrzmiałem. I to był już ostatni krzyk, jaki wydałem tego dnia. Ten zryw odebrał mi resztę sił. Nagle zachwiałem się i zakręciło mi się w głowie. Opadłem na łóżko. Zdaje mi się, że przez moment moja dusza chciała wyrwać się z ciała. Powstrzymałem ją, wysilając całą wolę. Zastanawiałem się, czy włanie nadeszła
ostatnia chwila Jakuba, tak głupio, przedwczenie, gdy jeszcze tak wiele zostało do zrobienia. Nie! Na wszystkie zastępy więtych i demonów! Jeszcze nie teraz! Nie teraz! To zły moment. Głupi moment! Spokojnie, spokojnie szeptał Walerian, kładąc mnie na łóżku. Będzie dobrze. Spokojnie, Jakubie. Dajcie mu pić, szybko! Nie, 407 nie wodę, idioto! Proszę, pij, Jakubie!
Jeszcze trochę. To najlepszy koniak Juliena. Poczułem, że wraz z palącą brandy wlewającą się do moich trzewi wraca mi życie. Ale i tak zawstydzająco dużo czasu zabrało mi zapanowanie nad własnym ciałem, trzydzieci sekund, może minutę. Potem umiechnąłem się. Mrugnąłem do nich. Odbiło mi się. Jeszcze żyję, kuzyni, jeszcze nie teraz. Pokazałem im znakiem
Romów. Ale już wiedziałem, że parowie Imperium, kimkolwiek byli, i czegokolwiek chcieli, będą musieli zaczekać. Musiałem zapanować nad swoim piekielnym zniecierpliwieniem. Dzisiaj byłem trochę osłabiony i potrzebowałem nieco więcej odpoczynku. Ostatnio przeżyłem ciężki okres, a nie jestem już taki młody. Taka jest prawda. 13
Nie przyjąłem ich ani następnego dnia, ani jeszcze następnego. Wprawdzie zajęło mi to blisko dwiecie lat, ale nauczyłem się w końcu cierpliwoci. Czekałem więc cierpliwie, aż poczułem, że odzyskałem nieco siły. Dopiero wtedy po nich posłałem. A oni stawili się na wezwanie. Audiencja odbyła się w głównej sali pałacu, który gaje swego czasu, jakie parę setek lat temu, podarowali królowi Romów na jego
rezydencję w Stolicy. Ale mylę, że nigdy nie przyszło im do głowy, że ta sala audiencyjna będzie użyta w taki sposób, w jaki została użyta owego dnia. Miała to być formalna audiencja. Ubrałem się przeto w najbogatszy strój i zasiadłem na tronie, nad którym znajdowały się insygnia mojej władzy: jedwabny zwój powiadczający mój wybór na króla, srebrne berło z wyrytymi pięcioma więtymi symbolami, topo-
rem, słońcem, księżycem, gwiazdą i krzyżem; statuetka Czarnej Dziewicy Sary, moja różdżka i koło losu. Wielka i prymitywna wystawa. Oto siedzi na tronie Król Cyganów w całym swym majestacie! Niech wejdą powiedziałem. W drzwiach pojawia się jaka demoniczna figura w dziwacznej masce. Czerwona długa broda, zielone wyłupiaste oczy, białe rogi. 408
Płaszcz w błyszczące pasy, w tuzinie różnych kolorów. Przystaje, czyni gest pozdrowienia, kłania się sztywno w pas, i zajmuje pozycję po mojej lewej ręce, przy oknie. Następny. Kobieta, gibka i szczupła. W złotej masce ze szparami na oczy. Poniżej widoczna dolna częć twarzy, pokryta niebieskimi malunkami. Jest w szacie, która błyszczy jak chłodny ogień. Te same gesty. Staje obok pierwszej postaci.
Co to za maskarada? Kim są te demony i wiedmy? Trzeci. Z kołnierza sterczą jakie czułki, jak czarne rogi wyrastające z głowy w kształcie kopuły. Ukłon. I zajmuje swoje miejsce. W pokoju panuje martwa cisza. Oczy Polarki błyszczą jak dwie latarnie morskie. Damiano przygląda się ze zdumieniem, przygryzając wargi. Duch Waleriana porusza się nerwowo, widzę tańczące wokół niego kolorowe iskierki.
Wchodzi czwarty z parów Imperium. Głowa krokodyla, grube, pokryte gęstym futrem nogi, w ręku widły. Piąty. Skrzydła nietoperza, kły, pochodnia w czarnej, ozdobionej długimi pazurami ręce. Potwory i demony. To są parowie Imperium? Kobieta-ryba z łuskami i nagim biustem. Mężczyzna-kozioł, parskający i skubiący futro. Jeszcze
jeden z wielką ptasią głową i barwnym upierzeniem, wiecącym łagodnie własnym blaskiem. Postać z głową żaby, postać z głową lwa. Dziewięć potworów rodem z sennych koszmarów stoi przede mną w półokręgu. Stoją sztywno. Co teraz? Czy rzucą się na mnie wszyscy i pożrą mnie tak jak siedzę na swym tronie? Sygnał. Ten z czarnymi rogami podchodzi bliżej. Klęka. Dotyka
mojej stopy. Wasza Wysokoć mówi. Słyszę go słabo. Głos, tłumiony przez ciężką maskę, jest głęboki, twardy, charczący. Wasza Wysokoć to ten z głową lwa klęknął teraz przede mną. Wasza Wysokoć mówi kobietaryba. Jeden za drugim. To musi być sen. Nadszedł jaki dziwny moment w naszym czasie i przestrzeni. Wszechwiat przestał istnieć.
Duchy podróżują na wolnoci w materialnym wiecie. Wasza Wysokoć Wasza Wysokoć Wasza Wysokoć Wyjmują spod kostiumów małe przedmioty kładą je przede mną: kulę, różdżkę, sznur złotych paciorków. A więc nie maskarada, lecz 409 gra? Co mam zrobić, złożyć z tego jaką układankę? Może sam powinienem włożyć maskę?
Dlaczego nazywają mnie Waszą Wysokocią? To nie jest mój tytuł. Rom baro nie wymaga takiej pompy. Moi ludzie zwracają się do mnie Jakubie. Ci lordowie mogliby robić to samo. Ten z głową krokodyla wyciąga zza pazuchy co, co wygląda jak krótki miecz w pochwie. Polarka tężeje, widzę, że szykuje się do skoku. Powstrzymuję go nieznacznym gestem dłoni. Lord umieszcza przedmiot przede mną. Pochwa jest z purpurowego
aksamitu, błyszczy drogimi kamieniami. Lord z głową krokodyla kładzie dłoń na rękojeci schowanej w pochwie broni i wydobywa ją powoli. To nie broń. Wiem, co to jest. Widziałem ten przedmiot wiele razy podczas wizyt w Stolicy. To berło, które dzierży Imperator, gdy zasiada na swym tronie u szczytu kryształowych schodów. Co to ma znaczyć? Co się tu dzieje?
Wasza Wysokoć, czy przyjmiesz je? pyta ten z głową krokodyla. Nie należy do mnie Będzie należeć od momentu, kiedy spocznie na nim wasza ręka mówi. Odkąd ujrzałem Gwiazdę Romów, mylałem, że nic już nie będzie w stanie mnie zadziwić. Teraz jednak jestem kompletnie zaskoczony. Co tu robią ci szaleni gaje, w tych
koszmarnych kostiumach, czołgając się u moich stóp? Co to za dziwaczna ceremonia, o której nigdy nie słyszał żaden Rom, o co chodzi w tej procesji demonów, we wręczaniu berła? Czy chcą mnie zrobić Imperatorem? Mnie? Wszyscy poszalelicie krzyczę. Wasza Wysokoć odzywa się ten z głową krokodyla. Wasza Wysokoć to ten z rogami.
Błagamy Waszą Wysokoć u moich stóp czołga się ten z głową żaby. Wstać, wszyscy! Patrzyłem na nich w zdumieniu. Na nogi! Zdjąć te obrzydliwe maski! Wasza Wysokoć Precz z tymi maskami! Natychmiast! Złapałem berło i wciekle nim zamachałem. Nie będziecie mi tu robić sabatu! Zdjąć maski! Już!
Spojrzeli po sobie, czyniąc nieskoordynowane gesty pazurami, łapami i skrzydłami. Konsternacja. Niepewnoć. Wreszcie ten z gło410 wą lwa uniósł maskę i wyjrzała spod niej twarz człowieka z Vietoris, nieznana mi co prawda. Po maską żaby kryła się ani chybi twarz mieszkańca Copperfield rumiana, spalona wiatrem. Ten z rogami miał jasną skórę i blond włosy człowieka z Ragnarok. Wysłannicy
dziewięciu wiatów Imperium. Bez masek wyglądali absurdalnie w tych swoich kostiumach, dziecinnie, głupio. Stanęli, nie wiedząc, co robić dalej. Co to ma znaczyć? zapytałem wymachując berłem. Dlaczego przyszlicie tutaj w tych dziwacznych strojach? Co usiłujecie zrobić? Tradycja wyszeptał jeden. To tylko tradycyjna gala, aby
lepiej wczuć się w znaczenie starożytnego, sekretnego rytu. Jakiego rytu? Obioru Imperatora, Wasza Wysokoć. Tak. Miałem rację. Oszaleli. Czy wycie wszyscy stracili rozum? Ja jestem Romem! Co wy wyprawiacie? Przychodzicie z taką sprawą do Roma? Tron jest pusty. Wszyscy Wysocy Lordowie nie żyją. Statki nie kursują. wiaty są bezradne mówił
ten z Ragnarok. Nadeszła pora, by znów zjednoczyć ludzi dodał ten z Copperfield. Tylko wy, panie, możecie tego dokonać. Nie ma nikogo innego. Taka była ostatnia wola Piętnastego Imperatora. Spisał ją, zapieczętował przed miercią, a ujawniono ją nam dopiero teraz, po zniszczeniu Stolicy. On wybrał was, panie. Ta okropna wojna to skutek zignorowania jego woli. Oszczęd nam, panie, dalszych nieszczęć.
Nie odmawiaj wykonania testamentu Piętnastego Imperatora. Wola Piętnastego Imperatora Wasza Wysokoć! błagali na wyprzódki. Rozejrzałem się po pokoju. Trudno było mi stwierdzić, czy Polarka miał się czy płakał. Damiano klęczał drżąc i modlił się. Chorian wyglądał tak, jakby włanie stuknęła go w ciemię spadająca gwiazda. Tylko Julien de Gramont był całkowicie spokojny, chociaż
w jego oczach widziałem taką ekstazę jakby włanie patrzył na odradzającą się Francję. Wasza Wysokoć Popatrzyłem na berło w mojej dłoni. Wola Piętnastego? Jesu Chreczuno, Sunto Mario! Imperator Jakub? Ten sam człowiek królem i Imperatorem? Czy oni mylą, że jestem gajo i Romem jednoczenie? A dlaczego by nie, cholera?
411 Pierwszy Imperator Rom. I ostatni. Objąć tron, proklamować jednoć między ludmi, odbudować sieć połączeń między wiatami. Wysłać znów statki w przestrzeń. A potem, potem odrodzenie Gwiazdy Romów, jeszcze pod moją władzą. Powrót. Ponowne zasiedlenie. To jest znak, na który czekalimy. Gaje, którzy błagają Roma, by ich poprowadził. A więc nareszcie będziemy jednocią. A potem wróci-
my do domu. Panie, przyjmiesz tytuł? pytają lordowie gaje sami zdumieni tym, co się dzieje. Czy przychylisz się do woli Piętnastego Imperatora? Tron Imperium czeka na ciebie, panie. Powiedz tylko słowo, a ogłosimy, że Szesnasty Imperator został wreszcie wybrany. Nie powiedziałem, i zapadła przerażająco głucha cisza. Nie? szepnęli. Nie?
Umiechnąłem się szeroko. Nie Szesnasty. To nie był szczęliwy numer, jak mi się zdaje. Niech już oni będą Szesnastym, wszyscy trzej. Szesnastym, Siedemnastym i Osiemnastym. Zdecydowalimy się przyjąć wasz hołd, i ogłaszamy, że będziemy panować od tej chwili jako Dziewiętnasty Imperator. I tak niech się stanie! Niech żyje Dziewiętnasty Imperator! krzyknęli parowie Im-
perium. Niech żyje! zawtórował im radonie Chorian. Niech żyje! dołączyli Julien, Polarka i Walerian. A potem do wiwatów przyłączyli się pozostali zebrani. Jestemy wielce usatysfakcjonowani powiedziałem, machając łaskawie berłem ku wszystkim zebranym To królewskie my. Jak cudownie głupio brzmi.
Podoba mi się. 14 Z anim zostałem właciwie odziany, ceremonialnie namaszczony i wreszcie przewieziony przez tę mierdzącą kupę gruzów Stolicy do imperialnego pałacu, który zresztą stał nienaruszony mimo zniszczeń wokół niego, zapadła noc. Gdzie tylko spojrzeć, na niebie rozbłysły znaki nowego Imperatora. 412
I jeszcze raz w swoim życiu wspiąłem się po kryształowych schodach, muszę przyznać, że ciężko dysząc i sapiąc. Tyle, że tym razem na szczycie nie czekał na mnie żaden Imperator, a herold nie zapowiedział mojego imienia. Parowie Imperium zebrali się w dole i Dziewiętnasty Imperator mógł rozpocząć panowanie. Mianowałem pierwszych dwóch Wysokich Lordów Polarkę i Ju-
liena de Gramont. Polarkę ze względów oczywistych. A Juliena dlatego, że jednak większoć lordów musi być gaje, a on był moim gajo. Na trzeciego mianuję jednego z tej grupy zamaskowanych potworów, gdy tylko będę miał trochę czasu, aby poznać ich nieco bliżej. Kiedy to już miałem za sobą, wydałem kilka dekretów dotyczących odbudowy Stolicy. Zrobimy to w mniej pompatycznym i napuszonym stylu, ale na razie nie ma
potrzeby opowiadać wszystkim o szczegółach. Zleciłem też oraz reorganizację imperialnej gwardii. Potem, już jako król Romów, poprosiłem Polarkę, by rozkazał wszystkim pilotom, w każdym zakątku Galaktyki, natychmiast wyruszyć na regularne szlaki. Jakże inaczej ci przepełnieni radocią ludzie Imperium mogliby przysłać swoich delegatów na uroczystą koronację nowego, Dziewiętnastego Imperatora?
No dobrze powiedziałem wreszcie. Wystarczy na dzi. A teraz wy dwaj pomóżcie mi zejć po tych cholernych schodach. Polarka wykrzywił się w umiechu. Czy mi się zdawało, czy prosisz nas o pomoc? Kryształowe schody są, psiakrew, liskie, Polarka. Chcesz, żeby Dziewiętnasty Imperator poliznął się i stłukł sobie dupsko na oczach tych wszystkich pozdrawiających go parów? We mnie pod ramię.
A ty, Julien, id przede mną. Jeli Dziewiętnasty się jednak polinie, to przynajmniej wyląduje na Królu Francji. Oczywicie wcale nie obawiałem się, że mogę się przewrócić. Ale sądziłem, że sprawię im przyjemnoć, jeli się przekonają, że nareszcie zaczynam dbać o swoje zdrowie. Trzeba czasem dogadzać ludziom. Kto by pomylał? mruknął Polarka chyba po raz tysięczny już dzisiaj. Dziewiętnasty Imperator
schodzi po schodach i patrzcie tylko, kto nim jest. Jakubie, wierzysz w to, że jeste Imperatorem? Czy pomylałby wczeniej, że gaje mogą przyjć do króla Romów, upać przed nim na twarz w dziwnych strojach i maskach, wręczyć mu berło i powiedzieć Wiem, jak to dalej szło przerwałem mu. Poza tym czytałem to już na swojej dłoni. 413
A ja jestem Wysokim Lordem Imperium! nie mógł się nadziwić Polarka. Przecież ty też czytałe to na swojej dłoni. Nie mam racji, Polarka? Na dole czekał Chorian. Stał przy nim ten sam chłopak, który był w mojej sypialni, gdy odzyskałem przytomnoć. Ciekawe, kto to. Może młodszy brat? Nie, nie było żadnego podobieństwa. Nawet z figury
nie przypominał długonogiego i smukłego Choriana. Był niski, barczysty, o jasnej karnacji. W ogóle nie za bardzo wyglądał na Roma. Wasza Wysokoć pokłonił się Chorian. Dla ciebie jestem Jakub poprawiłem go. Ale... ale Jakub. Przytaknął. Jest tu kto, kogo chciałem ci przedstawić.
Spojrzałem na chłopca. Twój przyjaciel? Krewny? Też ma na imię Jakub. To nie jest takie rzadkie imię. Jest synem twojego syna Szandora powiedział Chorian. Co? Wasza Wysokoć! powiedział chłopiec i miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Sam byłem bliski łez.
Upadł przede mną na kolana i zaczął całować brzeg mojej szaty w obrzydliwy sposób. Musiałem chwycić go za czuprynę, by zmusić do wstania na nogi. Przestań krzyknąłem. Chcę ci się przyjrzeć. Nie było w nim wiele z Roma. Z wyjątkiem oczu. Oczy Szandora, jasne przeszywające. Moje oczy. Poczułem lekki dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Przyciągnąłem go bliżej, objąłem i pocałowałem na sposób Romów. Znaleziono go na Galgali, w obozie Szandora wyjanił Chorian. Przywieziono go tutaj na moment przed tym, jak przestały latać statki, ale wczeniej nie było czasu ci go przedstawić. Jakub powtórzyłem jego imię. Nie było ono znowu aż tak powszechne, choć miało starożytny rodowód. miał się i płakał jednoczenie. Nazwany na moją czeć. Przez
Szandora? zastanowiłem się. Przystojny chłopak w każdy razie. Pewnie ma z piętnacie lat. Może nawet młodszy. Syn Szandora z jedną z tych kobiet gaje. Po414 szrat półkrwi. Nie szkodzi. Odkąd zostałem Imperatorem, sam czuję się w połowie gajo. Czas zawiesić na kołku częć starych uprzedzeń. Chłopiec ma w sobie krew obu ras.
Dobrze. Nosi moje imię. Dobrze. Ciekawe tylko, ile jest w nim Szandora? Jego energia, wyrachowanie, ale oby nie jego podłoć. Miejmy nadzieję. Umiechnąłem się. Jakubie, chod ze mną. I ty, Polarka. Julien, Chorian. Potrzeba mi trochę wieżego powietrza. Wyszlimy pod dach z gwiazd. Smród spalenizny był już coraz słabszy. Minęło kilka ładnych dni, odkąd
skończyły się walki. Pożary dogasły. Na niebie błyszczały niezliczone gwiazdy. Rozejrzałem się w poszukiwaniu Gwiazdy Romów. Widzicie ją? zapytałem. Powinna być tam, gdzie na północy.Wypatrując uważnie, zmrużyłem oczy, zmarszczyłem brwi. Patrząc wciąż tam, w górę, powiedziałem po cichu: Byłem tam, wiecie? Podczas nawiedzania. Byłem tak daleko
w przeszłoci i podałem rękę królowi, ostatniemu władcy Gwiazdy Romów. Był naprawdę wielkim człowiekiem. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdumieniem. Nie wierzycie mi? Nieważne. Nieważne. Byłem tam. Powiedziałem sobie, że nie umrę, dopóki nie zobaczę Gwiazdy Romów, i dotrzymałem słowa. To dziwne, że nie mogłem jej znaleć po tym, jak przyglądałem
jej się co noc prawie całe życie. Jasna czerwona gwiazda gdzie ona jest?Może oczy płatają mi figle. Polarka, Chorian, widzicie ją? zapytałem. Też nie mogli znaleć. Stalimy tak w ciemnociach, z zadartymi w górę głowami, przeszukując niebo. Słyszałem pień Mulesko Chirilko, dziwną o tej porze nocy. Byłem tam ostatniego dnia mówiłem kiedy słońce zaczy-
nało puchnąć. I powiedziałem królowi, że wrócimy, że poprowadzę powracających. Przysięgłem mu to. I sobie też to niegdy przysięgłem. A teraz przysięgam wam. Może patrzymy w złą stronę szepnął niepewnie Polarka. Zazwyczaj jest o tam wskazałem Na wszystkich więtych i demony! Co tam zobaczyłe? spytał Chorian. Tam pokazałem. Teraz ją widzę. Nie
jest już czerwona. Jest to ta jasna gwiazda! Ta niebieska, widzicie? To Gwiazda Ro415 mów. Zmieniona. Zaczął się trzeci okres wiatru słonecznego, rozumiecie? Nie widzę jej powiedział Chorian. Tam. Tam. Wskazywałem wyciągniętą ręką. Patrzył. Polarka też. I mój wnuk. I wciąż nie widzieli. Próbowa-
łem ich naprowadzić opisując konstelacje w pobliżu. Nie mogłem się mylić. W miejscu, gdzie powinna być czerwona gwiazda, janiała przenikliwym wiatłem niebieska. Nareszcie nastąpił trzeci wiatr słoneczny. Od tej pory planeta znów stanie się bezpieczna, będziemy mogli na nią powrócić! Wkrótce polę ludzi i statki setki statków, tysiące. Jak długo trzeba czekać, aż wiatr się uspokoi? Dziesięć lat? Sto? Dowiem się. Zapytam jutro imperialnych astronomów.
A jeli powiedzą, że pięćset lat? Nieważne. Wtedy kto inny poprowadzi ludzi. Chorian? Chciałbym, żeby to był Chorian. Albo młody Jakub. A może dopiero jego wnuk? Też dobrze. O tak, dotrzymałem słowa. Widziałem Gwiazdę Romów na własne oczy. I ustawiłem nas na początku cieżki, która niezawodnie do niej wiedzie. A teraz? Wiele jeszcze pracy czeka króla i Imperatora. Czekają wielki zadania, a ja je wykonam, bo
jestem właciwym człowiekiem do trudnych zadań. Zawsze o tym wiedziałem. Teraz wy też to wiecie, bo opowiedziałem wam moją historię, która włanie się kończy. Choć nie kończy się jeszcze moja praca. Zobaczę niedługo, co jeszcze przyniesie mi życie. To jest moja historia, i opowiedziałem ją całą. Kapite! Słowo, którego używają romscy bajarze, kiedy docho-
dzą do końca swej bani. Kapite! Opowiedziałem wam prawdę! Całą prawdę! 416