PROLOG [WIATR] Palce na szyi. Ręce. Naciskają. Mocno, mocniej, najmocniej. Strumienie powietrza poruszają się po niebie i gromadzą wśród gwiazd, tworz...
17 downloads
22 Views
3MB Size
PROLOG [WIATR] Palce na szyi. Ręce. Naciskają. Mocno, mocniej, najmocniej. Strumienie powietrza poruszają się po niebie i gromadzą wśród gwiazd, tworzą zimny, ostry wiatr, który opada ku ziemi i rozpędza wielkie płaty zapomnianego życia. Wdziera się między świerki i sosny, między czarno-białe brzozy. Szarpie mech, zrywa korę z pni, a drzewa zastanawiają się: To chyba jednak lato? Wiatr lekko słabnie. Marszczy taflę jeziora Roxen, pędzi przez pola i łąki, omiata palące się latarnie przy szosie, wdziera się w szczeliny wielkich marketów i budynków programu „milion mieszkań", mknie nad torami kolejowymi i kamienicami ku światłom miasta i brukowanym uliczkom, gdzie nieliczni wędrowcy przemierzają ciepłą noc. Park, dom z czerwoną ceglaną fasadą, zimny wiatr wdziera się do pokoju, jest teraz bardzo mały, wślizguje się przez szczelinę w oknie, przez chwilę czeka. W pokoju unosi się woń śmierci, życia, które zostało przeżyte i wkrótce dobiegnie końca. Usta łapią powietrze mimo zmęczenia, mimo palców zaciskających się coraz mocniej na szyi. I wiatr, który dopiero co narodził się na rozgwieżdżonym niebie, zbiera siły. Pozwala się wessać płucom obcego ciała, staje się ostatnim oddechem, który je wypełnia. Staje się wspomnieniami, przemocą i pieszczotą, i sercem, które przestaje bić, i świadomością, która szybuje w czerń zmieniającą się w jasną, lśniącą biel.
Palce na szyi zbielały. Rozluźniają się. Teraz oddycha tylko śmierć. Nie ma już strachu. To nie przypadek. Wiatr słucha głosu, który słyszeć może tylko on: To ja tam leżę. Czy to już koniec? Było tak wiele słów. Byłem nimi zmęczony. A jednak chcę je odzyskać. Słońce powoli wypełza nad horyzont, budzi miasto, daje życie zapachom umierającego lata. Cuchnącym resztkom w koszach na śmieci, chlorowi w basenach, tysiącom kwitnących kwiatów. Budzi się burza. Palce, które zaciskały się na szyi. Czyje palce? Na czyjej szyi? Gwałtowny wiatr cichnie, a ranek jest bezwietrzny i nieruchomy. Młoda kobieta zmierza w stronę domu i parku, idzie powoli przez wstający dzień.
CZĘŚĆ PIERWSZA PRZYZWOITA MIŁOŚĆ 1 WTOREK, DZIESIĄTY SIERPNIA Tove oddycha. Idzie Drottninggatan. Rozkoszuje się ciepłym powietrzem lata, które napełnia jej płuca. W świetle słońca, które dopiero co wstało, fasady dziewiętnastowiecznych domów wyglądają jak zasłony z piasku. Jest dopiero kwadrans po szóstej. Powinna być zmęczona, ale nie jest. Ciało jest rozbudzone, głowa też, mięśnie zdrowe i wypoczęte, jakby całą sobą miała apetyt na ten dzień, głód, który człowiek czuje tylko wtedy, gdy wie, że będzie robił coś, co ma znaczenie dla kogoś innego. W powietrzu nie ma chłodu, więc nie marznie, choć ma na sobie tylko cienką, lekką sukienkę. Tego lata było ciepło. I słonecznie. Ale nie tak potwornie gorąco jak wtedy, kilka lat temu. Nie jest w stanie myśleć o tym, co zdarzyło się tamtego lata. Zostawiła to za sobą. Gdy niedawno Tove wychodziła z domu do swojej wakacyjnej pracy w domu starców Keruben, mama jeszcze spała. Z początku Tove nie chciała tej pracy, tak właściwie to miała ochotę pracować w jakimś sklepie z odzieżą albo w księgarni. Ale w końcu Keruben okazał się jedynym wyjściem, jakie jej pozostało. Już pierwszego dnia Tove zdała sobie sprawę, że dobrze trafiła, że lubi starych ludzi, choć niektórzy potrafią być złośliwi i wymagający. Fizyczny kontakt z początku wydawał jej się
niesmaczny, ale szybko się przyzwyczaiła. Nauczyła się wyłączać uczucie wstrętu i po prostu wytrzeć gówno, a jeśli za mocno cuchnęło, wstrzymywała oddech albo oddychała przez usta. Wszyscy, którzy mieszkają w Keruben, są w jakiś sposób fizycznie niepełnosprawni, ale mają mniej lub bardziej sprawny umysł. Wstydzą się swojej fizycznej bezradności, widać to w ich spojrzeniach, i to jest o wiele gorsze dla nich niż dla mnie, myśli. Starzy ludzie potrzebują pomocy, zasługują na nią, i postaram się im to jak najbardziej ułatwić, by mogli ją przyjmować i żyć dalej. Właściwie to jest aż takie proste. Rozumie, że pewnego dnia też będzie tak leżeć, w podobnym łóżku, i tak samo będzie potrzebować pomocy, jeżeli będzie żyć dostatecznie długo. Tak leży wujek Stefan w domu opieki w Hälsingland. Nie dalej jak wczoraj wieczorem prosiła mamę, żeby go odwiedziły, ale mama nie chciała powiedzieć kiedy. Nigdy tego nie wie. Tove idzie teraz wzdłuż budynków przy Drottninggatan, odsuwa się od jezdni, którą z hałasem przejeżdża jakiś wczesny autobus zmierzający do Szpitala Uniwersyteckiego. Czuje ciepłe słońce na nagich nogach i przypomina sobie, jak była mała. Na jakimś kąpielisku. Krzyki, śmiechy i ciało, które tęskniło za promieniami słońca po wyjściu z zimnej wody. Tove myśli o mieszkańcach domu starców. Tyra Torstensson. Osiemdziesiąt dziewięć lat. Kręci jej się w głowie, ale jest czarująca, na wpół niewidoma i właściwie zupełnie głucha. Ledwie trzyma się na nogach, jest miła i wdzięczna, niemal uniżona. Gdy pracowała, była sekretarką jakiegoś adwokata, z biegiem lat dotknęło ją wiele nieszczęść, ale za każdym razem umiała się z nich podnieść. „Czy Tyra nie śpi?" – musi krzyczeć Tove za każdym razem, gdy codziennie budzi starszą panią po popołudniowej drzemce. Weine Andersson. Rolnik. Stary i zmęczony, każdy staw w ciele jest zniszczony. A jednak nigdy się nie uskarża. Nawet na jedzenie. Dzieci
traktują go z szacunkiem, gdy przychodzą go odwiedzić, a robią to często. Viveka Dahlgren. Żona pastora. Ma w swoim pokoju piękne obrazy Krouthéna i porto w szafce przy łóżku. Wdowa po byłym biskupie, opuszczona przez trójkę swoich dzieci, wszystkie wyprowadziły się daleko od Linköpingu. Była wolontariuszką w miejskiej misji, dopóki ciało nie powiedziało stop. Dopóki zmysł równowagi nie postanowił przestać działać. Pani Dahlgren potrafi dziwnie się zachowywać, patrzeć z góry na mnie i na innych, komenderować i domagać się obsługi, na którą nie ma czasu, ale myślę, że po prostu czuje się samotna. Jak człowiek może być tak samotny, chociaż ma dzieci? Co sprawia, że dzieci go opuszczają? Że znikają? Viveka Dahlgren ma teraz dziewięćdziesiąt dwa lata. Większość jej przyjaciół nie żyje. Nie ma nikogo, kto mógłby ją trzymać za pokrytą cienką skórą rękę, my, personel, nie mamy na to czasu. Czy mogłabym opuścić mamę? – myśli Tove, przechodząc na drugą stronę Drottninggatan. Może to właśnie zrobiłam, kiedy zaczęłam się uczyć w Lundsbergu. Kiedy latem jest w domu, chce mieszkać u mamy. Kiepsko się dogaduje z młodą przyjaciółką taty. A poza tym on mieszka za daleko od miasta. Spośród mieszkańców Keruben Tove najbardziej lubi Konrada Karlssona. To prawdziwy wojownik. Oczytany. Robotnik, który kształcił się na własną rękę. I kiedy już miał się cieszyć emeryturą, przeszedł poważny udar i teraz połowa jego ciała jest sparaliżowana. Ale paraliż nie dotknął umysłu. Ma przed oczami jego pobrużdżoną twarz. Chce przy nim siedzieć, chociaż o wiele za rzadko ma na to czas. Chce z nim rozmawiać, widzieć, jak słucha wszystkiego, co ma mu do powiedzenia, jak zdaje się mieć cały czas tego świata tylko i wyłącznie dla niej. Chce widzieć, jak kiwa głową, zastanawia
się, a potem słuchać jego dobrych rad na jakikolwiek temat. W odróżnieniu od mamy on naprawdę słucha. To miłe, myśli Tove, znać starego człowieka, któremu można się zwierzać. Konrad Karlsson. Nadal potrafi nieźle dogryźć, mimo że jego ciało jest słabe. To on napisał ten list do redakcji „Corren", o który było tyle zamieszania. W dziesięciu punktach opisał złe warunki panujące w Keruben, to, jak cięcia kosztów doprowadziły do zaniedbań tylko dlatego, że firma Merapi chciała mieć większe zyski. W ostatnim tygodniu Konrad wydawał się zmęczony, jakby upał powoli go zjadał. Nie pozwolę, żeby zabrał go upał. Dom opieki, w którym mieszka Stefan, też jest teraz prowadzony przez Merapi. Opieka znacznie się tam pogorszyła. Wszyscy dobrzy pracownicy złożyli wymówienia. Tove nie chce o tym myśleć. Sama teraz pracuje dla Merapi, chociaż wcale się tak nie czuje. Pracuje dla siebie. A jednak stanowi część tej złej opieki, czy jej się to podoba czy nie. Tove jest już blisko parku, może rozróżnić korony brzóz i czuć zapach letniego Linköpingu. Rośnie, żyje. Jakby wszystko, co żyje w mieście, cieszyło się ciepłem i słońcem. Ale od czasu do czasu czuje w nozdrzach woń rozkładu, dowód na to, że mieszkańcom miasta nie udaje się trzymać brudu z daleka, że nie tylko życie toczy się bezustannie, lecz zdarza się także śmierć. Coś śmierdzi w domu, u mamy w mieszkaniu. Najpierw śmierdziało tylko czasami, ale teraz w mieszkaniu ciągle czuć wyraźny smród. Jakby coś umarło. Słodkawy, mdlący odór. Próbowały zlokalizować ten smród, ale nie da się stwierdzić, skąd pochodzi. Kiedy myślały, że to ze zlewu i przysunęły do niego nosy, nic nie było czuć; to samo pod prysznicem. Próbowały też zamykać okna, więc ten smród nie może pochodzić z zewnątrz. Czasem jest silniejszy, czasem słabszy, ale zawsze jest. Po jakimś czasie mózg się do tego przyzwyczaja, ale wiedza
o tym pozostaje i tkwi gdzieś w świadomości. Jak pachnie w dżungli? Ubiegała się o pracę jako wolontariuszka, kiedy lato się skończy. W Ruandzie. Oprócz tego jeszcze masa rzeczy na uniwersytecie. Tove ma nadzieję na Ruandę, ale nic nie wspominała mamie o swoich planach. Wie, że mama się zastanawia. Na pewno byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała. Mama. Obudziła się już? Nie pije od niemal roku. Od czasu, kiedy skończyła z Peterem. Od tamtej pory jest sama, wydaje się spokojna, tak jakby coś się z nią stało, kiedy była w Wietnamie i rozwiązała sprawę tej zaginionej dziewczynki. Jakby coś ją znieczuliło. Trenuje, pracuje i nie wydaje się ani sfrustrowana, ani zadowolona. Po prostu jest, a to do niej niepodobne. Przeraża mnie, mamo, że chyba postanowiłaś zadowolić się niczym.
2 Malin Fors przeciąga się w łóżku. Unosi ręce w stronę ściany, wygina palce u nóg, wyobraża sobie, że konie szarpią łańcuchy umocowane do jej kończyn. Ale nic się nie dzieje. Ciało jest sztywne. Niedawno słyszała, jak Tove wychodzi, ale udawała, że śpi; nie miała siły rozmawiać z nią tak wcześnie rano. Miło mieć ją w domu, choćby tylko na lato. Rzucił ją chłopak, Tom, który w końcu chyba zrozumiał, że to nie uchodzi, żeby taki wspaniały chłopak z Östermalm był z jedyną stypendystką w szkole z internatem. A poza tym, co by z nią począł teraz, gdy nauka w Lundsbergu dobiegła końca i nie jest już zamknięty na całe tygodnie w szkole, w środku lasu. Wygląda na to, że Tove dobrze to zniosła, chociaż nie chce o tym mówić. Może oboje się wykorzystywali, po to żeby życie w szkole było do zniesienia. Nie marudzi już o markowych butach, torebkach czy sukienkach. Wygląda na to, że odnalazła swoje dawne ja, tego mądrego, wrażliwego człowieka, którym zawsze była, mimo chaosu, w jakim żyła przez większość czasu w okresie dorastania. Jestem dumna z tego, co teraz robi. Opiekuje się starymi ludźmi. Bez protestów, niemal z radością. Dla większości ludzi to zasrana robota, ale nie dla Tove. Malin naciąga kołdrę na głowę. Próbuje schować się przed światłem sączącym się przez żaluzje. Ale kołdra nie odcina światła, nie daje jej ciemności, tylko sprawia, że świat wydaje się bezsensowny i płaski. Tak jakby cały jej świat był mały, a niebo składało się z bawełny, którą przydałoby się wyprać. Tove. Jej spojrzenia przy śniadaniu. Wieczorem na sofie. Gardzisz mną, myśli Malin. A ja cię rozumiem. Wdycha zatęchłe powietrze pod kołdrą, czuje smród
w mieszkaniu, ale jest słaby i ledwie drażni powonienie. Nie ma siły myśleć o dorastaniu i chaosie, nie ma siły czuć, jak ogarnia ją niepokój na myśl o tym, że opuściła córkę. Teraz i tak jest za późno, i Malin zmusza się, by powrócić do czegoś w rodzaju pozycji zerowej, do stanu, kiedy to ona kieruje swoimi uczuciami, a nie na odwrót. Stanu, w którym powietrze wypełnia płuca, chociaż nie trzeba świadomie oddychać. Stanu, w którym znajduje się od powrotu z Wietnamu. Ale nie mogę tu dłużej leżeć. W mojej grocie. Pod niebem z bawełny. Muszę wstać. Iść na posterunek. Najlepiej przed tym trochę pobiegać. Wybiegać z siebie nocne sny. Obudzić siebie, moje ciało do życia. Tove otwiera żelazną furtkę do Trädgårdsföreningen. Wchodzi do parku, przez chwilę myśli o tym, jakie zadbane są rabaty, jak bujne i zielone wydają się trawniki. Patrzy przez gęstwinę drzew i krzewów w stronę dużego placu pod sceną. Wie, że wszyscy jej dawni koledzy, z którymi chodziła do gimnazjum w mieście, imprezowali tu z okazji zakończenia szkoły, że na pewno palili trawkę i pieprzyli się wśród drzew na wzgórzu, na którym stoi obserwatorium. Pili letnie piwo. I zapamiętali je jako zimne i smaczne. Skręca, słyszy skrzypienie żwiru pod stopami. Na placu zabaw nie ma jeszcze dzieci, ale na pewno zjawią się później, boiska do siatkówki plażowej za placem zabaw też są puste. Staruszkowie uwielbiają siedzieć na wielkim balkonie w Keruben i patrzeć na bawiące się dzieci. Słuchać wrzawy z boiska. Kiedy tylko pogoda na to pozwala, potrafią tak siedzieć godzinami, przyglądać się temu zamieszaniu, cieszyć się gwarem i radosnymi, pełnymi życia krzykami. Keruben zbudowano w latach osiemdziesiątych. Trzy piętra z ciężkiej czerwonej cegły, z jasnoczerwonymi, niebieskimi i żółtymi framugami aluminiowych drzwi i okien.
Teraz poprzez korony brzóz i zza wysokiego żywopłotu biegnącego wzdłuż wysypanej żwirem ścieżki aż do przeszklonej przybudówki przy wejściu Tove wyraźnie widzi fasadę budynku. Praca na pełen etat jest strasznie ciężka, myśli, i wygląda na to, że powinni mieć dwa razy tyle personelu. W każdym razie, kiedy sprawy się komplikują – a tak jest przecież przez cały czas. Szef firmy zarządzającej placówkami opieki mieszka w mieście. To on to wszystko założył i firma ma tutaj swoją główną siedzibę. Tove wie, że zarabiają kupę kasy. Wykupili znaczną część placówek opieki od samorządu terytorialnego, kiedy zaczęto je prywatyzować. Dostali je tanio. O wiele za tanio, według mamy. „Pieprzona grabież" – wybuchnęła kiedyś, gdy czytała artykuł o przychodni w Berdze, która szybko została odsprzedana dalej przez personel za dwudziestokrotnie wyższą cenę niż ta, za którą sprzedał ją samorząd. To, że artykuł napisał jej były, Daniel Högfeldt, też nie poprawiało sprawy. Ile lat może mieć ten szef? Czterdzieści pięć. Ale wygląda na pięćdziesiąt. Co najmniej. Był raz kiedyś w Keruben, akurat kiedy zaczynałam pracę. Jak on się nazywa? Nie pamięta. Ale chodził w lśniącym szarym garniturze i udawał, że kontroluje działalność placówki. To było w związku z którymś listem Konrada do gazety i miał ze sobą uroczą babkę od PR-u, która robiła zdjęcia iPhone'em. Było oczywiste, że nie ma zielonego pojęcia o tym, jak działa dom starców, a w korytarzu na piętrze objął Tove ramieniem i powiedział: „Chyba dobrze się zajmujesz naszymi staruszkami?". I pojęła, że równie dobrze mógł powiedzieć klientami. Kobieta od PR-u zrobiła zdjęcie, a potem Tove znalazła je na stronie internetowej firmy. Hans Morelia. Tak się nazywa. Pieprzyć go. Tove chwyta zimną klamkę, czuje, jak zapach letniego poranka, rosy schnącej na trawie zmienia się w woń środków czyszczących i życia, które dobiega końca – powoli,
a jednocześnie szybko. Dla Tyry i Viveki, dla Konrada i Weinego. Jeśli może im trochę uprzyjemnić czas, to jest to dobry sposób na spędzenie lata.
3 Wcześnie rano na strzelnicy zawsze jest cicho. Z krematorium przy Lilla Aska, jakiś kilometr dalej, nie unosi się dym. Nie palą jeszcze żadnego ciała, żaden słaby zapach zwęglonego ludzkiego mięsa nie niepokoi mózgu. Słychać tylko ćwierkanie ptaków i głuchy szum ruchu ulicznego w oddali, za polem strzelnicy i gęstym brzozowym zagajnikiem. Miło jest przychodzić tu wcześnie. Zakraść się samotnie, wystrzelać parę magazynków do nieruchomych tarcz, chociaż nie jest się członkiem klubu. Jak byłoby mnie na to stać? Czasem strzelam do ptaków, do wiewiórek, ale nigdy ich nie trafiam. Nie chcę ich trafić. Tylko lekko zranić, nastraszyć, tak jak chcę nastraszyć tego sukinsyna. Trawi mnie gorączka, teraz wystrzeliwuję ją z siebie w samotne poranki, takie jak ten. Naciskam spust. Udaję, że widzę zakrwawioną twarz tam dalej, przy nasypie. Nigdy nikt mnie tutaj nie nakrył. Strzelam. Widzę przestraszone ptaki wzbijające się w niebieskie niebo.
4 Jak bardzo można kochać drugiego człowieka? Tak bardzo, jak kocham Lovę, myśli Hans Morelia, przymykając oczy. Czuje ulotny zapach swojej dziewięcioletniej córki, pachnie jak lepsza, bardziej żywa wersja jego samego. Tak jakby w jej ciele było tylko życie i jakby śmierć była mu całkowicie obca. Lova to czysta miłość. Hans Morelia stoi na tarasie swojej willi w Ramshäll. Dom zbudowano w latach siedemdziesiątych XX wieku w modernistycznym stylu inspirowanym Palm Springs, a w środku na białych ścianach wiszą dzieła sztuki wybrane przez ich konsultanta ze Sztokholmu. Monochromatyczne i fotorealistyczne obrazy budynków w Nowym Jorku. Hans Morelia jest tego ranka zmęczony i nie potrafi sobie przypomnieć nazwisk malarzy; ma beznadziejną pamięć do nazwisk, ale obrazy są ładne i imponują gościom. Chwyta stalową poręcz otaczającą taras i spogląda na Linköping. Stąd, z góry, ma widok na całe miasto, a słońce sprawia, że trawa na stadionie Folkungavallen wydaje się sina. Duży basen pływalni Tinnerbäck lśni bielą, ale kąpielisko, które ma asfaltowe dno, jest ciemne jak otchłań, jakby w wodzie mogło się kryć wszystko. Dostrzega jasną fasadę hotelu Ekoxen, czarny samochód na ulicy, a za hotelem zieleń parku Trädgårdsföreningen. Korony drzew tworzą zabarwiony chlorofilem dach, a przez przerwy w listowiu dostrzega zarysy ośrodka Keruben, niemal widzi kolorowe framugi okien. Problemy w tym domu starców. Starzec, który napisał te brednie do „Corren". Mogła z tego wyjść jeszcze większa afera, ale zdołali ograniczyć szkody, wyciszając całą sprawę, a gazeta chyba nie
chciała tego drążyć, chcą utrzymać z nim dobre relacje, tak jak z innymi wpływowymi ludźmi z miasta. Na poziomie krajowym sprawa też nie nabrała impetu, chociaż jakiś lewicowiec napisał złośliwy artykuł do „Aftonbladet", a telewizja zrobiła reportaż o tym starcu. Ale dziadek już więcej nie namiesza. Nie teraz. Samochody i rowery na S:t Larsgatan. Piesi jak mrówki. Od dawna chciał się wyprowadzić z Linköpingu do Sztokholmu, przenieść tam całe biuro. Ale nic z tego nie wyszło. Wszystko poszło tak szybko i miał tyle innych rzeczy, o których musiał myśleć i dobrze je zaplanować. A Lova absolutnie nie chce się przeprowadzać, świetnie się czuje w szkole Ånestad, lubi koleżanki z klasy. Zrobiłby dla niej wszystko, a więc dalej siedzą tutaj w tej marnej, dziwnej dziurze, gdzie mieszkańcy przebierają się w garnitury i kostiumy, gdy chcą się przejść w sobotę po centrum. Madelene jest zadowolona, że należy do nielicznej śmietanki towarzyskiej w mieście. Bardzo zadowolona. Jego żona chce zostać królową Linköpingu i stanie się nią, jeśli tylko interes dojdzie do skutku. Byłaby gotowa dążyć do tego celu po trupach, żartuje w duchu Hans. Jak tutaj trafiłem, myśli, patrząc w dal na „kołek", wysoki biurowiec w Tornby, gdzie Merapi ma swoją siedzibę. Pracuje tam pięćdziesięciu ludzi, którzy zajmują się administracją, fakturami i koordynacją działalności placówek spółki. Wstrzeliłem się, myśli. Miałem dość kontaktów, żeby móc szybko stworzyć spółkę i sfinansować zakup mocno niedoszacowanych placówek. Potem, gdy wyprzedaż się skończyła, był już właścicielem siedemdziesięciu placówek zdrowotnych, domów spokojnej starości, gabinetów rentgenowskich, klinik ortopedycznych, przychodni, spółdzielni mieszkaniowych oraz wielu innych placówek w całym kraju. Dokonano wyceny jego spółki i okazało się, że jest właścicielem aktywów o wartości dwóch miliardów, znaczne dochody i zadłużony jest tylko na miliard.
Był po prostu o wiele bogatszy, niż kiedykolwiek mógł marzyć. Znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Potem nastąpiły lata bardziej skomplikowanych interesów. Przez jakiś czas praktycznie posiadał połowę szpitala Sahlgrenska. A teraz, gdy przyszła pora, by to sprzedać, jego majątek wyniesie niemal półtora miliarda, jeśli tylko interes z Amerykanami przebiegnie bez problemów. – Tato! Lova woła go z salonu. – Tato, widziałeś mojego iPhone'a? Hans Morelia się odwraca. W drzwiach prowadzących na taras stoi jego córka i uśmiecha się do niego. Jej cienkie blond włosy otaczają buzię o miękko zaokrąglonych kościach policzkowych; ma umalowane rzęsy, chociaż jej nie wolno. Czy mała dziewczynka może być słodsza albo piękniejsza od niej? Wykluczone. Czy takiej ślicznej dziewczynce może się stać coś złego? Wykluczone. Stoi ponad całym skurwysyństwem tego świata. Madelene i on próbowali mieć więcej dzieci, ale się nie udało, i właściwie wystarcza im cała ta miłość, jaką roztacza wokół siebie Lova. W głębi ducha Hans Morelia nie chce mieć więcej dzieci. Nie pomieści w sobie więcej miłości niż ta, którą czuje do Lovy. – Sprawdź na stole w kuchni, kochanie. – Okay. Możemy dziś kupić buty do jazdy konnej? – Wiesz, że muszę pracować. Zajmiemy się tym w przyszłym tygodniu. Mała krzywi się z niezadowolenia, potem się uśmiecha, poprawia dżinsy i wraca do środka. Hans Morelia znów odwraca się w stronę miasta. Patrzy w kierunku szpitala. Merapi prowadzi tam oddział urologiczny i klinikę chorób zakaźnych. Zarabiają pieniądze. Więcej niż kiedykolwiek. I robią to dzięki kaizen, japońskiemu wyrażeniu, które sobie
przyswoił, a które oznacza, by stale, małymi krokami, ulepszać, zwiększać wydajność i oszczędzać, na przykład nie kłaść nowych papierowych prześcieradeł na leżankach w przychodniach, jeśli prześcieradło po poprzednim pacjencie nie jest brudne ani pogniecione. Próbuje postrzegać pacjentów jako klientów, którzy mają otrzymać usługę, nic więcej i nic mniej, i mimo wszystko być zadowoleni i czuć się bezpiecznie; usługę, na którą wystarcza pieniędzy w systemie podatkowym takim jak nasz, gdzie większość ludzi nie ma prywatnego ubezpieczenia; usługę, która jest sensowna, jeżeli spółki świadczące usługi medyczne mają mieć realistyczny margines zysków. Ile by to kosztowało, gdyby ukoić każdy, nawet najmniejszy ból? Ostatnio czasami czuł się śledzony. Wydawało mu się, że wieczorem, w ciemności, ktoś stoi w ogrodzie, ale jest pewien, że musiało mu się tylko wydawać. Gdy wyszedł się rozejrzeć, nikogo tam nie było. Ogarnia go po prostu paranoja przed sfinalizowaniem interesu. Gdy rozpętała się najgorsza burza w mediach, ich firma ochroniarska uważała, że powinien mieć ochroniarza. Ale on uznał, że to śmieszne. W małym Linköpingu! A potem znalazł w skrzynce na listy kopertę z odchodami. Na szczęście to on sam ją znalazł i nic nie powiedział żonie ani córce. Z początku chciał zgłosić to na policję. Ale potem się rozmyślił. To była cena, jaką się płaci, jeśli zarabia się tyle pieniędzy co on. Ale brak zahamowań człowieka, który przesłał coś takiego, go przeraził. Lova jest tutaj bezpieczna i nie wolno ugiąć się przed strachem. Nie jestem nieludzki, myśli, chociaż niektórzy blogerzy i lewicowi dziennikarze tak chcieliby to widzieć. Jeśli jest się dyrektorem i przedsiębiorcą w branży opieki medycznej, trzeba czasami być wyrachowanym i dbać o liczby. Co ludzie sobie myślą? Że opieka medyczna jest za darmo? Patrzcie na Hiszpanię i Grecję. Tam uczą się w niezbyt przyjemny sposób, ile co kosztuje. Może tak myśleć, ale nie wolno mu tego powiedzieć na głos.
Wie o tym. I wie równie dobrze, że nie może codziennie sunąć przez Linköping swoim sportowym samochodem. Do maserati, który stoi na dole w garażu, może wsiadać tylko czasami. Za bardzo kłuje w oczy nadętych mieszkańców miasta. A potem Hans Morelia spuszcza wzrok, patrzy na swoje lśniące brązowe buty od Johna Lobba i się wstydzi, wie, że nie wolno mu nawet tak myśleć. Wie, że istnieje różnica między jego firmą a innymi, że jego działalność jest szczególna, ponieważ klientami są ludzie w trudnej sytuacji. Współczucie dla bliźnich jest aspektem tego modelu biznesowego, tak, jest nawet aspektem samej tej idei. Linköping tego ranka wydaje się niemal piękny. Gdy plamy słońca padają na różnobarwne dachy i pola wokół, na wodę i lasy, daleko na horyzoncie. Co się tutaj kryje? Gdzieś tu są Amerykanie. Nexxon. Dla nich miliard czy dwa nic nie znaczy. Mają setki miliardów, a opieka zdrowotna w Szwecji jest jednym z tych przyszłościowych sektorów, jakie wyłuskali ich analitycy. Hans Morelia chce teraz sprzedać spółkę, ma tylko czterdzieści pięć lat, ale ostatnie dziesięć lat to była cholernie trudna podróż. Ma paskudnie wysokie ciśnienie, które nie chce się obniżyć mimo leków. Jest wysoki i szczupły, ale bez formy i na jego chudej twarzy widać upływ lat. Lepiej sprzedać. Zrobić sobie kilka lat przerwy. Spróbować się skupić na Madelene i jeszcze bardziej na Lovie. Zatrudnić prywatnego nauczyciela i przez parę lat podróżować po świecie. Madelene byłaby zachwycona, mieszkając w luksusowych hotelach. Lova byłaby szczęśliwa, zwiedzając świat. Hans Morelia o tym wie. Poradziłaby sobie bez szkoły Ånestad. Nie jest już wcale taka mała, a za kilka lat będzie nastolatką, i przestanie jej na mnie kompletnie zależeć, chyba że będzie potrzebować pieniędzy. Nie robię sobie żadnych złudzeń, myśli Hans Morelia. Przymyka oczy i pozwala Linköpingowi zniknąć. Zdumiewa go jedna rzecz.
Gdy zamyka oczy, robi się całkiem czarno, choć poranek jest słoneczny i pod powiekami powinno być niemal biało. Zamiast tego widzi przerażającą czerń. Ale nie ma się czym niepokoić. Co się może stać? Kaizen aż do najdrobniejszego szczegółu. Otwiera oczy i się odwraca, zobaczy, co porabia Lova, a potem wsiądzie do wozu i pojedzie do biura, by stawić czoło dzisiejszym wyzwaniom.
5 Powietrze z suszarki do włosów ogrzewa szyję jak delikatna, przelotna pieszczota. Malin czuje, że włosy się rozwiewają, schną, w myślach widzi, jak jasne pasemka podskakują w lustrze, powoli zbliżając się do punktu, w którym spłoną. Nie otwiera oczu. Nie chce widzieć swojej porannej, zmęczonej twarzy, coraz głębszych zmarszczek, linii na czole, które wkrótce, już niedługo, mogą zmienić się w bruzdy. Zbliża się do czterdziestki. Ale nigdy nie była tak wytrenowana jak teraz, mogłaby bez problemu wystartować w maratonie i byłaby w stanie znieść widok swego nagiego ciała, gdyby w mieszkaniu było jakieś dostatecznie duże lustro. Przestała strzyc się na pazia i zapuściła włosy, które teraz opadają jej na ramiona. Czasami upina grzywkę spinką, ale najczęściej odsuwa ją palcami na bok; ten ruch uspokaja, pewnie w ten sam sposób, jak musi uspokajać przesuwanie w palcach różańca. To był rok w pozycji zerowej. Rok pod kontrolą. Zaprzeczanie potrzebom, radzenie sobie z nimi. Radzenie sobie z tęsknotą za ciepłym, miękkim ciałem, które szepcze do ucha ciepłe, miękkie słowa. Peter. Ta świnia. Nie rozmawiała z nim, odkąd wyrzuciła go za drzwi po tym, jak nakryła go z amerykańską stażystką w dyżurce szpitala. Widziała ich z daleka na deptaku w Linköpingu, odwróciła się na pięcie i poszła w inną stronę. I w chwilach takich jak ta czuła się jak zakładniczka we własnym życiu. I co może zrobić? Skoro nie może pić.
Skoro nie może usiąść przy barze w Hamlecie i upić się piwem i letnią tequilą. Wszystko wypieram. Myślę o czymś innym, o niczym, pływam, podnoszę ciężary i biegam, biegam najszybciej jak mogę, tak daleko w nicość, jak tylko się da. Ciepłe powietrze dotyka skóry głowy; w tym roku czasem było tak, jakby mózg miał się zapalić. Ale nigdy się tak nie dzieje. Mózg się przyzwyczaja, tak samo jak dusza, do tej emocjonalnej pozycji zerowej, kiedy nic nie ma znaczenia. Jasne, ciągnie ją do alkoholu, ale potrafi to kontrolować. Pragnienie nie wdziera się w nią już tak głęboko. I pracuje. Pracuje i pracuje. Sama na posterunku, późnym wieczorem, próbowała obudzić w sobie życie. Pragnęła znów odnaleźć swoje bezgraniczne ja, to, w którym wszystko dzieje się równocześnie, a dobro i zło, miłość i śmierć splatają się ze sobą, tworząc niebezpieczną, ale kuszącą całość. Ale tak jak teraz jest bezpieczniej, myśli. Jestem niegroźna dla siebie samej. Wyłącza suszarkę. Miło jest przestać słyszeć ten mechaniczny dźwięk. Malin otwiera oczy, widzi w lustrze swoją twarz. Zmarszczki wokół oczu. Ja. Malin Fors. Jestem starsza, bardziej doświadczona. Tylko dlaczego wiem mniej o tym, kim jestem i kim chcę być, niż kiedykolwiek dotąd? Malin otwiera okna w dużym pokoju. Nikt jej tu nie może widzieć, więc nie dba o to, że jest naga. Wpuszcza do mieszkania świeżo przebudzone powietrze letniego poranka, a w dole, od strony parku przy S:t Larskyrkan słyszy ćwierkanie jakichś bliżej nieokreślonych ptaków. Niedawno odnowiona fasada kościoła lśni w słońcu, a biały tynk wygląda tak, jakby chciał uciec przed niebem w tle. Malin oddycha. Myśli o tym, jak Tove była mała i spała w swoim łóżeczku. Jak jej klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół, w górę
i w dół. Jak napełniała samą siebie życiem. Pierwszą rzeczą, jaką robi się na pogotowiu, kiedy przywożą ciężko rannego pacjenta, jest upewnienie się, że oddycha. Wszystko inne jest mniej ważne. Tove na pewno już dotarła do pracy, przebrała się w liliowy bawełniany kitel i szykuje się, by pójść do jakiegoś staruszka, może tego Konrada, o którym tyle mówi, tego, z którym dyskutuje o literaturze proletariackiej. Wyższa szkoła handlowa. Nigdy już o niej nie wspomina. W kuchni Malin parzy sobie filiżankę kawy w niedawno kupionym ekspresie. Czarna kofeinowa bomba. Mocna i gorąca. Gorzka. W co się ubiorę? W nic? Ciało wydaje się neutralne, jakby po prostu było; funkcjonalna maszyna, która tylko czasami reaguje jakimś niekontrolowanym impulsem w sercu lub w podbrzuszu. Malin ściąga usta, upija łyk kawy, potem jeszcze jeden, i filiżanka jest pusta. Zegar z Ikei na kuchennej ścianie wreszcie został wymieniony na srebrzyste cyfrowe monstrum. Koniec bezsensownego tykania sekundnika, którego nie ma, tylko wściekłe czerwone światło. Pora się zbierać na posterunek. Jeszcze jest spokojnie, ale już niedługo. Malin ma nadzieję, że coś się wydarzy po kilku tygodniach letniego zastoju. Zastanawia się, co Tove robi w Keruben, myśli o tym, co się dzieje w tej poczekalni Boga.
6 W szatni w piwnicy Tove wkłada liliowy bawełniany kitel. Sięga jej do kolan, a pod nim ma sprany T-shirt, który musiał się ostać jeszcze z czasów, gdy Keruben było prowadzone przez samorząd. Wkłada białe sandały od Birkenstocka. Mama je dla niej kupiła. Tove jest sama w ciasnym, ciepłym pomieszczeniu. Słyszy szum wentylacji pod sufitem. Spogląda na podniszczone niebieskie metalowe szafki stojące wzdłuż ścian. Niektórzy ludzie, z którymi pracuje, mają chyba te same szafki od dwudziestu lat; wiszą na nich zdjęcia dzieci, wnuków i domków letniskowych, i plaż, sądząc z wyglądu, z Teneryfy. Chyba przyszłam ostatnia, myśli Tove. Zerka na zegarek. Cholera! Spotkanie z nocnym personelem zaczęło się już minutę temu i miejmy nadzieję, że na mnie nie czekają. Pracownicy z nocnej zmiany bywają naprawdę rozdrażnieni, jeśli się ich zatrzymuje, a już zwłaszcza jeśli wynika to z takiego zaniedbania jak spóźnienie. Tove wychodzi z szatni i po chwili wkracza do pokoju socjalnego, w którym odbywają się spotkania. W ostrym świetle tapety wydają się podniszczone, a w powietrzu wirują pyłki kurzu. Wszyscy siedzą przy niskim, białym stoliku. Nocna zmiana, trzy kobiety, wszystkie zmęczone i z podkrążonymi oczami. I jeszcze mężczyzna i dwie inne kobiety. To personel z dziennej zmiany, jej najbliżsi koledzy z pracy. U szczytu stołu, plecami do okna wychodzącego na Djurgårdsgatan, siedzi Hilda Jansson, kierowniczka Keruben. Wypręża swoje szczupłe ciało i wbija spojrzenie ciemnobrązowych oczu w niebieskie oczy Tove.
– A więc raczyłaś się już zjawić, Tove? Nikt inny przy stole się nie odzywa. Popijają kawę z filiżanek, ziewają. Tove przeprasza, siada na krześle i czeka, co powie Hilda. Nie obawia się dalszej bury, wie, że staruszkowie ją lubią. A wtedy sporo rzeczy uchodzi na sucho. Poza tym wygląda na to, że Hildzie imponuje jej mama, czytała o niej w gazecie. Kiedy się zorientowała, kim jest mama Tove, stała się trochę bardziej uprzejma. Kim są pozostali ludzie przy stole? Mężczyzna ma około czterdziestki. Kent. Młodszy pielęgniarz. Ojciec rodziny. Kobiety z dziennej zmiany to Stina i Lisbeth. Obie mają koło sześćdziesiątki, wierne, wieloletnie pracownice, okrągłe, pomarszczone od papierosów; może niedługo same będą tutaj pacjentkami, jak często wyobraża to sobie Tove. Personel z nocnej zmiany to też weterani, cała trójka. Uważa się, że lepiej jest pracować nocami; przy pełnym etacie trzeba przepracować tylko trzydzieści pięć godzin w tygodniu, a potem ma się wolne kilka dni z rzędu. Ale praca na nocnej zmianie sprawia, że kobiety bardziej przypominają demony niż ludzi. W każdym razie Siv. Siedzi najbliżej okna, jej twarz wydaje się niemal stapiać z szarą fasadą kamienicy po drugiej stronie. Berit wygląda tak, jakby jakaś ogromna pięść wtłoczyła ją w sofę i jakby tylko to utrzymywało w miejscu jej niskie, pulchne ciało. Jej wygląd zdradza, że już dawno temu przestała o sobie dobrze myśleć i wierzyć we własne siły. Teraz dotyka obolałych pleców. Obok Berit siedzi Maj. Jej krótkie włosy są ufarbowane na rudo, oczy są zmęczone od alkoholu, tak jak u mamy, a na szczupłej, niemal wychudzonej twarzy Maj widać zmarszczki od zbyt głębokiego i częstego zaciągania się papierosem. I tak to wygląda, myśl Tove. Oto kręgosłup szwedzkiego współczucia. Harówka, zmęczenie i ból. Siła i uprzejmość. Jak można wytrzymać w takim miejscu dwadzieścia lat? Trzydzieści? Jedno lato jest w porządku, to nawet dobre. Ale
potem? Przy takich warunkach pracy i tak marnej pensji? Jak ludzie dają radę? Na przykład odmawiając udziału w idiotycznym konkursie oszczędzania Merapi dla różnych placówek. Chciano się przekonać, która placówka zaoszczędzi najwięcej materiałów. Jak jakiś cholerny konkurs, kto więcej sprzeda? Oczywiście, że się uskarżają. Ale o wiele mniej, niż powinni. Tove przestaje o tym myśleć, bo do pokoju wchodzi jedna ze sprzątaczek. Ubrana jest w biały kitel, na twarzy ma maseczkę ochronną. – Możesz wrócić później? – syczy Hilda Jansson. – Właśnie mamy zaczynać. Sprzątaczka się wycofuje i rozpoczyna się spotkanie. Noc upłynęła spokojnie. Cała dwudziestka rezydentów przespała ją tak, jak można się było spodziewać, i stan żadnego z tych, którzy ostatnio czuli się trochę gorzej z powodu upału, się nie zmienił. Tove wstała i podeszła do ekspresu w niewielkiej wnęce kuchennej; Hilda ze złością śledziła ją wzrokiem. Teraz Tove czuje w ustach smak kwaśnej kawy i spogląda na samotną litografię Petera Dahla, która wisi na ścianie nad głową Maj. Obraz ma płomienne kolory i wydaje się przedstawiać taneczny parkiet pod gołym niebem. Tove patrzy na dłonie Maj, lekko drżą, pewnie ma ochotę zapalić albo ciągnie ją do czegoś innego, gorszego. Zmęczone pytania padające w pokoju, jeszcze bardziej zmęczone odpowiedzi. Imiona, imiona, kolejne imiona. Tyra, Weine, Åke, Gerda. Uśmiecha się, gdy widzi w myślach twarze, które łączą się z imionami. Ale jej uśmiech zastyga, gdy przychodzi jej do głowy, jak inaczej można na to spojrzeć; że imiona oznaczają tylko ludzkie mięso, które trzeba przechować i się nim zająć. Wielu rezydentów z Keruben nie ma żadnej rodziny, która by się o nich troszczyła, są i tacy, których nigdy nikt nie odwiedza. Dwoje rezydentów to imigranci – ich rodziny częściej ich odwiedzają, niemal codziennie, ale jakoś nikomu nie
przychodzi do głowy, żeby zabrać swojego staruszka do domu. W tym kraju to tak nie działa. Tutaj mamy szwedzkie zwyczaje. Wolfram. Beatrice. Victoria. Niektóre starsze panie mają imiona jak księżniczki i przyszłe królowe, a imiona dziadków brzmią jak z jakichś archeologicznych znalezisk. Hilda potrafiłaby przez sen wyrecytować imiona rezydentów, ich dolegliwości, podawane leki i planowane wizyty lekarskie. Specjalne diety. Odleżyny, którymi trzeba się zająć. Ulubione jedzenie. Świeże śliwki. Siemię lniane. Zastrzyki. Woreczki od cewników, które trzeba wymienić. Próbki, które trzeba pobrać do badań. Dla rezydentów to jest dom. To jest ich rzeczywistość. Hilda może się wydawać ostra, kiedy tak komenderuje, ale Tove wie, że w głębi serca troszczy się o staruszków. – Ostatni obchód robiłyśmy półtorej godziny temu – mówi Berit. – Wtedy była cisza i spokój. Teraz pewnie powoli zaczynają się budzić. – No to teraz nasza kolej – mówi Kent. Tove wie, że w wolnym czasie maluje, dostał stypendium artystyczne samorządu terytorialnego w wysokości piętnastu tysięcy koron i myśli o tym, że Merapi na pewno nie przyzna mu żadnego stypendium za akwarele z pejzażami Östergötland. – Dziękujemy nocnej zmianie – mówi Hilda, wstając. – Jakieś pytania przed dzisiejszą pracą? – Zajmiemy się nimi po kolei, tak jak zwykle – mówi Stina. Wszyscy wstają ze swoich miejsc. Rozpoczynają się rutynowe poranne zajęcia. Starsi ludzie będą mogli się cieszyć kolejnym dniem życia. Malin zostawia w mieszkaniu otwarte okno i szybkim krokiem przemierza Linköping. Miasto wciąż jeszcze się budzi.
Idzie Hamngatan, mija H&M, przecina Trädgårdstorget i idzie dalej Skolgatan. Teraz, po urlopach w czerwcu i w lipcu, grupa śledczych jest znów w komplecie. Malin miała wolne przez trzy deszczowe tygodnie na początku czerwca. Nie robiła nic szczególnego, czekała tylko, aż te dni upłyną, żeby znów mogła wrócić do pracy. Myśli o Elin Sand, ich trzydziestoletniej wschodzącej gwieździe. Zapowiada się na świetną policjantkę, ale chce trzymać swoje prywatne życie w tajemnicy. Malin zastanawiała się, czy przypadkiem nie jest lesbijką, ale wie, że to prywatna sprawa Elin, z kim chce sypiać. Czasami trenują razem na dole w siłowni i Malin drażni to, że Elin bez problemu wyciska dziesięć kilogramów więcej niż ona i do tego o wiele więcej razy. Jest trochę tak, jakby Elin chciała przepraszać za to, że jest młodsza i silniejsza, ale może sobie iść do diabła ze swoimi przeprosinami. W ogóle nie powinno jej być w siłowni. Powinna się skupić na tym, żeby stać się lepszym śledczym. Waldemar Ekenberg jeszcze więcej pali i jeszcze niechlujniej się ubiera. Teraz potrafi tygodniami chodzić w tych samych brązowych spodniach, z plamami od kawy i popiołu, i wciąż czasami bywa zbyt brutalny. Johan Jakobsson był na kursie w Tokio. Pozyskiwanie danych. Wrócił do domu pełen zapału i był zszokowany, że w Japonii wszystko jest takie „potwornie drogie", wszystko, z wyjątkiem metra. Ale bardzo dużo się nauczył. „Możesz mnie poprosić, bym wyszukał cokolwiek, Malin, a ja się do tego dogrzebię". Przeprowadził się z rodziną do większego domu w Linghem, po tym, jak zmarł jego teść i odziedziczyli niewielką sumę pieniędzy. Malin skręca w Linnégatan, zmierza w stronę Trädgårdsföreningen. Przechodzi obok domu, w którym mieszka Peter, patrzy w inną stronę, ale nie chce iść inną drogą; nie pozwoli, żeby jej życiem kierowały wspomnienia i ból. Takie jest przekleństwo małych miast, nie da się kogoś unikać, a już najbardziej samego
siebie. Człowiek jest przez cały czas konfrontowany z tym, kim był, kim jest i kim się najprawdopodobniej stanie. A to rzadko bywa przyjemne. Dla Svena Sjömana, szefa Wydziału DochodzeniowoŚledczego, to ostatni rok służby i znowu ją prosił, żeby została jego następczynią. Ale Malin się opiera. Poprosiła, żeby przestał ględzić. Nie zamierza dać się przekonać. Sven jest za stary i zbyt zmęczony, żeby jego gadanie miało na nią jakiś wpływ. Karim też przez jakiś czas ględził, ale teraz przestał. W gruncie rzeczy jest zbyt mało tym wszystkim zainteresowany. Da się zauważyć, że Karim Akbar nastawił się na inne zadania, a jesienią ma się ożenić ze swoją prokurator Vivianne Södergran. Podobno Vivianne jest w ciąży i chce się ustatkować. Książka Karima poświęcona imigrantom i problemom integracji ukazała się w styczniu i była znacznie bardziej politycznie poprawna, niż Malin się spodziewała. Karim całkiem dobrze wypadał na telewizyjnych sofach. Malin wie, że przykuł uwagę socjalistycznych elit i pracuje jako konsultant dla grupy, która odpowiada za przyszłościowe wizje partii. Zeke Martinsson. Jej partner. Jej bezpieczeństwo w pracy, a czasem również poza nią. Dobrze mu się układa w nowym życiu z Karin i Tess. Börje Svärd. Zgolił wąsy, kupił sobie nowego owczarka po tym, jak umarł jeden z jego starych psów, i krąży plotka, że jeszcze bardziej się stara zostać największym podstarzałym casanovą w całym Linköpingu. To dobrze, Börje, myśli Malin i ogarnia ją zazdrość. Ona też chciałaby móc się wyluzować i trochę zabawić, bez żadnych zobowiązań. Tylko gdzie by to się skończyło? W szpitalu psychiatrycznym, na pogotowiu, na odwyku? Czy w ogóle ma jeszcze w sobie to coś? Czy jeszcze potrafi być wesoła? Malin otwiera furtkę do parku Trädgårdsföreningen. To miasto jest pełne ludzi, którzy są tak samo zagubieni jak ja, myśli.
7 Dzisiaj też nie było żadnych martwych wiewiórek. Kierownica spoczywa stabilnie w moich szczupłych, rozsuniętych dłoniach. Paznokcie są pokryte drobnymi plamkami prochu. W domu trzeba je będzie spiłować, kiedy już wyczyszczę broń. Amunicja kosztuje, ale przy zakupie pistoletu udało mi się zaoszczędzić. Teraz czuję się spokojniej. Ale wtedy włączam radio. Wiadomości. Wystarcza jakakolwiek pieprzona wiadomość; gdy słyszę, jak głos spikera trzeszczy i skrzeczy z jedynego głośnika, znowu ogarnia mnie złość. Wszystko się we mnie burzy. Nawet w tym, jak odbieramy głos prezentera, nie ma żadnej sprawiedliwości. Zaciskam ręce na kierownicy. Głęboko oddycham. Wściekłość nie może przejąć nade mną kontroli. Albo może niech tak będzie. Nie wracam do domu przez Djurgårdsgatan. Wybieram dalszą drogę, objeżdżam cmentarz, mijam dawną remizę strażacką i jadę dalej, w stronę Vasagatan. Jadę prosto do tego, co się stało moim życiem. Pistolet leży w schowku pod deską rozdzielczą. Muszę go wyczyścić. Muszę spiłować paznokcie. Niech to zabierze tyle czasu, ile musi. Czasu mam dość.
8 Tove przeszła jednodniowy kurs. Razem z innymi, którzy pracują tu tylko w wakacje. Zaczyna od Eivor Johansson, potem pójdzie do Konrada Karlssona. Eivor była referentką do spraw socjalnych, teraz cierpi na lekką demencję starczą, jej mózg nie jest w stanie wysyłać sygnałów do nóg, czy mają dźwigać ciężar ciała, czy się poruszać. Eivor też jest samotna. Przez ten miesiąc, odkąd Tove pracuje w Keruben, nikt jej nie odwiedzał, nawet jej opiekunka prawna, kobieta od zielonoświątkowców, nie pokazała się w domu starców. Jednak Eivor jest zawsze w dobrym humorze, wydaje jej się, że żyje na najlepszym ze światów, a ze swojego mieszkania zabrała do domu starców portret zmarłego męża i zdjęcie siedmiometrowego jachtu. Wzięła też komodę z lakierowanego mahoniu i dwa kinkiety na świece, których nigdy się nie zapala, mimo jej próśb. W Keruben świece są zakazane ze względu na ryzyko pożaru, podobnie jak w pozostałych placówkach należących do Merapi. Eivor jest tego ranka bardziej zmęczona niż zwykle. W nocy miała problemy z zaśnięciem i dostała dodatkowy środek uspokajający, żeby nie zaczęła się bać i wzywać pomocy. Jej kościste plecy są spocone i wydają się dziwnie miękkie pod nocną koszulą, gdy Tove pomaga jej usiąść na krawędzi łóżka. Cienkie żyły na nogach wyglądają tak, jakby chciały wyjść z ciała, do którego należą. Gdy Eivor już stabilnie siedzi, Tove przysuwa do łóżka stolik. Nalewa letniej wody do miski z nierdzewnej stali, dodaje łagodnego mydła w płynie, zwilża ręczniczek i prosi Eivor, żeby przemyła sobie twarz. Powoli, bardzo powoli kobieta przesuwa ręczniczek po
policzkach. – A teraz zęby. Tove podaje jej szczoteczkę. Eivor myje zęby z wzrokiem utkwionym w zieleni drzew w parku za oknem i wydaje się zasłuchana w nieustanne ćwierkanie ptaków. Gdy kończy myć zęby, płucze usta i wypluwa wodę, a potem Tove ją pyta, czy potrzebuje basenu, ale Eivor w milczeniu kręci głową. – W co chcesz się ubrać? Dziś będzie ciepły dzień. Bardzo ciepły, jak na sierpień. – To teraz jest lato? Niebieskie oczy Eivor są osadzone głęboko wśród warstw zmarszczek i Tove dostrzega szczere zdumienie w jej spojrzeniu, widzi, jak bardzo te słowa zbiły starszą panią z tropu. – Lato – potwierdza Tove. – Tak jak wczoraj i tak jak jutro. Zapomniałaś? Eivor nie odpowiada. Zamiast tego po chwili zastanowienia prosi: – Daj mi tę błękitną sukienkę. Tove pomaga jej zdjąć nocną koszulę, majtki i pieluchę, podaje jej nowy ręczniczek i Eivor sama się myje między nogami. Nie potrzebuje pieluchy. Ale i tak musi ją nosić w dzień i w nocy, bo nie ma pewności, że personel, my, ja, zdążymy jej pomóc dotrzeć do toalety, a personel i pranie są droższe niż pieluchy. A więc trzeba założyć nową pieluchę. Patrzeć na tłumiony wstyd na twarzy Eivor. Włożyć biustonosz, czyste majtki i sukienkę. Ciało Eivor jest kruche i prześwitujące, ale mimo to pełne jakiejś dziwnej siły, jakby utrzymywała je przy życiu cała masa niedostępnych wspomnień. Tove czesze rzadkie, siwe włosy Eivor. Śpieszy się, wie, że zaraz musi biec dalej. Zostawia je, opadające w kosmykach na ramiona, zamiast je
upiąć, choć wie, że Eivor to lubi. Poprawia staruszce prześcieradło. – Wolisz przed śniadaniem posiedzieć na krześle czy w łóżku? – Poleżę w łóżku. I zanim Tove pośpiesznie opuszcza pokój, upewnia się, że oparcie jest na idealnej wysokości, a nocny stolik jest przysunięty do łóżka, tak żeby można było szybko i łatwo podać tacę ze śniadaniem. Włącza telewizor. Poranny program. Jakiś zespół rockowy gra okropną balladę. – Żebyś miała trochę towarzystwa – mówi Tove, a Eivor z kamienną twarzą kiwa głową. Podniszczona okleina na drzwiach Konrada Karlssona. Pokój numer siedem. Tove puka kilka razy, ale nie słyszy żadnej odpowiedzi i czuje ukłucie niepokoju. To niepodobne do Konrada. Nigdy nie śpi, kiedy do niego przychodzi. A przychodzi każdego dnia. W te dni, kiedy tutaj pracuje. O ile to możliwe, zajmują się codziennie tymi samymi osobami, tak to sobie podzielili, żeby staruszkowie nie musieli patrzeć na zbyt wiele różnych twarzy, ale również dlatego, by sprawiedliwie podzielić pracę, biorąc pod uwagę różne potrzeby rezydentów. Ale niezależnie od tego, jak się zorganizuje pracę, zawsze jest jej dużo. Tove czytała przerażające artykuły o starszych ludziach, którzy w ciągu miesiąca mieli aż czterdziestu różnych opiekunów. Nie zapewniono im nawet minimum godności. Żadnego poczucia bezpieczeństwa. Nawet mniej istotne rzeczy mogą sprawić, że człowiek się rozchoruje. Puka jeszcze raz. Czuje podmuch słabego wiatru wpadający przez okno na drugim końcu korytarza, nagły, zimny strumień w ciepłym powietrzu. Teraz jest na pewno z dziesięć stopni cieplej niż zaledwie godzinę temu, a wentylacja w budynku kiepsko sobie radzi
z letnim upałem. – Konrad! – woła przez drzwi. – Nie śpisz? Mogę wejść? Żadnej odpowiedzi. Śpi. Śpisz, prawda? Popycha drzwi i jej oczom ukazuje się widok, który sprawia, że zasłania usta dłońmi, a potem krzyczy, i krzyk wdziera się przed nią do znajomego, ale jednak obcego pokoju.
Trawa może szeleścić pod stopami. Wiesz o tym, Tove? Stoisz tam w drzwiach i krzyczysz. Uspokój się już. Życie dobiegło końca. To, co się stało, już się nie odstanie, to, co widzisz, to tak naprawdę nic strasznego, i wiem, że jesteś w stanie znieść gorsze rzeczy. I dalej będziesz miła i pełna nadziei. Mogłem cię poznać. Przez krótką chwilę być twoim przyjacielem. Słuchać, być słuchanym. Opowiadałem ci o wielu rzeczach, ale nigdy o trawie. W naprawdę gorące lato, takie jak to, niektóre rodzaje trawy potrafią tak wyschnąć, że szeleszczą, kiedy stąpa się po źdźbłach. Jako chłopak biegałem boso po pastwisku, w moich rodzinnych stronach, w Tjällmo. Trawa szeleściła mi pod stopami, pociłem się i chciałem, żeby zaczęło wiać. Kąpałem się w mrocznych leśnych jeziorach. Wymykałem się tam sam i gdy wychodziłem z letniej wody, czułem chłodne powietrze na skórze. To było po wojennych zimach. Były mroźne, ciemne i białe, a ja siedziałem w objęciach matki, u nas w gospodarstwie, i patrzyłem, jak ojciec brnie przez śnieg do obory, żeby dać krowom siana. Obraz ojca w tumanach wzbijanego śniegu. To moje pierwsze wspomnienia o nim. Mam ich trochę, ale niewiele. Czy teraz wreszcie będę mógł go spotkać? Nie mógł nic poczuć. To się musiało stać szybko, słyszałem w lesie rozpaczliwy krzyk matki. Krzyczała wtedy. Słowa jak podmuch wiatru wdzierający się w moją duszę. A może to ja go znalazłem? To było już tak dawno temu. Teraz nic już nie czuję na skórze. Czy mogę cię zobaczyć, moja ukochana Saro? Czy możemy się zobaczyć i razem spotkać się z naszą Josefiną? Odeszła tak
wcześnie, tak jak ty. Tak bardzo mi was brakowało, ale nie pozwalałem sobie na tęsknotę. Nadeszła pora, abym przestał odczuwać fizyczny ból. A teraz mogę czuć duszą. Nie boję się tego. A więc nie bój się, patrząc na to, co ze mnie zostało. Uspokój się, Tove.
9 Uspokój się, Tove, uspokój się. Nabierz powietrza, uspokój serce, nie przewróć się, oddychaj. Słyszy swój głos – a może to jest głos Konrada Karlssona – jak mantrę w myślach i chce przestać krzyczeć. – Nie, nie, NIE! Krzyczę to? Czy tylko myślę? Tove bierze głęboki oddech, wtłacza powietrze do płuc i słyszy swój głos, ale dźwięk cichnie i pojmuje, że przestała krzyczeć. Oddycha. Próbuje patrzeć, próbuje utrzymać się na nogach. Co takiego widzę? Robi to, co zawsze, próbuje być logiczna, zmierzyć i zważyć uczucia i szczegóły. Pokój Konrada. Zniszczony fotel w stylu Chesterfield. Reprodukcje dzieł Öyvinda Fahlströma. Marokański dywan. Fiński stół z drewnianym blatem. Zamknięty laptop na stoliku przy łóżku, komórka. Rzeczy Konrada. Starannie wybrane. Opowiadał jej o tym. I łóżko. Czy słyszę już głosy innych? Zbliżające się kroki. Ale nikt się nie zjawia i jestem sama. Nie chcę być tutaj sama. Nie teraz. Łóżko. Muszę do niego podejść. Sina twarz Konrada Karlssona. Jego martwe ciało w białej nocnej koszuli. Głowa uwięzła w pętli kabla dzwonka alarmowego, kabel zacisnął się w górnej części szyi, pod uszami. Nie oddycha. Tove jest przy łóżku. Chce wyjąć głowę Konrada z pętli, ale coś w niej krzyczy: Nie dotykaj go! A jednak musi go dotknąć.
Pogłaskać zsiniały policzek, zamknąć powieki nabiegłych krwią oczu, dać mu jakiś spokój. Zapewnić mu choć odrobinę godności. Dlaczego, Konrad? Przecież wczoraj wieczorem byłeś wesoły, kiedy rozmawialiśmy o Nealu Cassadym. O tym, że był taki, jak ty sam zawsze chciałeś być, ale zamiast tego byłeś jego przeciwieństwem. I powiedziałeś z uśmiechem: „Ty możesz być jak Neal Cassady", a ja odparłam: „Nie wiem, czego chcę". Ale pewnie byłeś już tym zmęczony? Całą tą walką. Bólem. W połowie sparaliżowanym ciałem. Tove głaszcze go po policzku. Skóra jest zimna. – Konrad, Konrad, Konrad – szepcze i czuje, że jej oczy wypełniają się łzami. Pociera powieki, ściany pokoju napierają na nią, nogi uginają się pod nią, ale nie upada, tylko siada na łóżku obok Konrada. Są tutaj sami, w najbardziej samotnym pokoju w jej życiu. – No chodźcie! – krzyczy. – Do diabła, niech ktoś wreszcie przyjdzie! Tove wstaje, obchodzi łóżko, opada na fotel. Za oknem lekki podmuch wiatru zrywa kilka liści z gałęzi brzozy i liście lecą ku niebu, wysoko, wysoko w górę, aż wreszcie znikają z zasięgu wzroku. Z boiska do siatkówki plażowej słychać wrzask: – Kurwa! O kurwa, ja pierdolę! Tove czuje czyjeś ręce na ramionach. Potrząsają nią, zdecydowanie, lecz ostrożnie. – Tove. Rozpoznaje głos. To Hilda. Jest poruszona, ale słychać, że chce, by jej głos brzmiał spokojnie, w kontrolowany sposób, i teraz Tove otwiera oczy i widzi jej przestraszone spojrzenie. – Już dobrze, Tove – mówi. – Takie rzeczy się czasem zdarzają. Nieczęsto. Ale czasem.
W łóżku leży Konrad z szarym kablem od dzwonka owiniętym wokół szyi i jego twarz ma ten sam kolor co lodowiec w nocy na pustkowiu. – Nic nie jest dobrze – mówi Tove. – Jak możesz tak mówić? I Hilda wygląda tak, jakby szukała w myślach jakiegoś banału, jakby w pierwszej chwili zamierzała powiedzieć: „Konradowi jest lepiej tam, gdzie teraz jest". Ale potem chyba zmienia zdanie, nic nie mówi, tylko odwraca się w stronę łóżka. – Mówiłam, że trzeba zamontować bezprzewodowe dzwonki. Lisbeth zadzwoniła na policję. Zaraz tu będą. Dyżurny lekarz też. Policja i medyk sądowy wszystkim się zajmą. – Policja? Twarz mamy przed oczami Tove. Jej pewne spojrzenie śledczego. Tak, to sprawa dla policji, starzy ludzie, którzy odbierają sobie życie. Tove patrzy na Konrada Karlssona. Życie go opuściło, opuścił swoje ciało i w rysach twarzy zmarłego nie widać strachu, w ogóle nie widać żadnych uczuć. Wstaje. – Policja – mówi Hilda. – Na razie powinnyśmy opuścić pokój. Ale Tove nie chce zostawić Konrada samego. Ktoś powinien przy nim być, chociaż już go tu nie ma. – On odszedł, Tove – mówi Hilda, ale jego zarost urósł przez wczorajszy dzień, przez noc i teraz dalej rośnie. Tove goliła go wczoraj, chce go znów ogolić, i trzeba wymienić woreczek od cewnika, zmienić pościel, i co on takiego mówił o Nealu Cassadym? Słowa odeszły na zawsze. – KURWA! – słychać z boiska. – Nie – mówi cicho Tove. – Chyba go tutaj nie ma. – Gdziekolwiek jest, tutaj go nie ma. Mama, myśli potem Tove, może mama tu przyjedzie. Zastanawia się, gdzie są Lisbeth, Kent i Stina, i Hilda, zupełnie jakby czytała w jej myślach, mówi: – Pozostali robią, co do nich należy, musimy przestrzegać rutyny. Nie będziemy niepokoić staruszków. – A ja? Co ja mam zrobić?
– Idź do pokoju socjalnego. Poczekaj tam, przyjdzie ktoś, z kim będziesz mogła porozmawiać. Ktoś, z kim będę mogła porozmawiać? Tove przypomina sobie psychologów, których poznała, i myśli, że wszyscy oni gówno jej pomogli. – Nie potrzebuję z nikim rozmawiać. Przeżyłam już gorsze rzeczy. Pójdę pomóc innym. Ale czy przeżyłam gorsze rzeczy? – myśli Tove. Konrad był moim przyjacielem. Co się właściwie tutaj stało?
10 Tove przystaje na korytarzu, słyszy, jak Lisbeth rozmawia z jakimś staruszkiem w którymś z pokoi. Po raz pierwszy, odkąd zaczęła pracować w Keruben, zwraca uwagę, że ściany na korytarzu mają lekko różowy odcień, a dzień wydaje się teraz jeszcze bardziej upalny, jest o wiele za gorąco. Stoi nieruchomo i słyszy, jak za jej plecami Hilda wychodzi z pokoju Konrada Karlssona. Zastanawia się: Kto przy nim czuwa? Czuje komórkę w kieszeni, jej ciężar, bierze ją do ręki, myśli: Muszę zadzwonić do mamy, muszę do niej zadzwonić. – Tove, Tove? Jesteś tam? Spróbuj się uspokoić. Malin właśnie wyszła z porannego spotkania, na którym nic się nie działo, i teraz idzie w stronę otwartej przestrzeni biurowej na posterunku. Próbuje zrozumieć, co jej poruszona córka chce jej opowiedzieć. Malin wyczuwa przez telefon jej strach, szepcze: „Spokojnie, spokojnie", i Tove się uspokaja, opowiada, co się stało, i kończy słowami: – Stoję teraz przy jego łóżku, mamo, mogę go wyjąć z tej pętli? To wygląda, jakby go bolało. Malin chce być teraz przy swojej córce, wie, jak bardzo polubiła tego Konrada. Chce jej pomóc wysunąć jego głowę z pętli, objąć ją, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, bo przecież zawsze tak jest. – Nie wolno ci go dotykać – mówi. – Nie dotykaj go. Musimy to najpierw sprawdzić. Zastanawia się, czy ktoś dzwonił na policję, ale zanim ma czas zapytać, jakiś mundurowy podsuwa jej karteczkę: Samobójstwo w domu starców Keruben. Weźmiesz to? Kiwa głową i słyszy głos córki po drugiej stronie.
– Co musicie sprawdzić? – W takich przypadkach trzeba ustalić przyczynę śmierci. Przecież wiesz. Tove szlocha i Malin słyszy jej przyspieszony oddech. Czuje rękę na ramieniu, to musi być Zeke. Odwraca się. Trzy minuty, pisze wolną ręką, podchodząc do swojego schludnie wysprzątanego biurka. Gdzie się podział cały bałagan? – Jadę, Tove. Już wyjeżdżam. Niczego nie dotykaj. – Dobrze. Przyjedź od razu. Obiecaj. W telefonie zapada cisza. Tove się rozłączyła. I Malin chce do niej zadzwonić, ale powstrzymuje się i odwraca do Zekego. – Muszę jechać. – Jadę z tobą – mówi Zeke, i sądząc po jego spojrzeniu, wie, o co chodzi. Malin przychodzi na myśl, że może to Elin Sand powinna z nią jechać, ale nigdzie jej nie widać. Elin powinna się uczyć. Ale z drugiej strony: czy zniosę jej obecność? Telefon znów dzwoni. Tove. Malin ignoruje Zekego i rusza w stronę recepcji. – On nie miał żadnego powodu, mamo. Naprawdę. Wczoraj był wesoły. – Wesoły człowiek może być smutny, Tove. – Przechodząc przez przesuwne drzwi, Malin powtarza jeszcze raz: – Wesoły może być smutny. W telefonie znów zapada cisza i dociera do niej, że córka się rozłączyła. Podchodzi do niej Zeke. – To chyba tam pracuje Tove? W Keruben? Malin kiwa głową. Idą w stronę wozu, który stoi na najdalszym końcu parkingu, w cieniu starych brzóz, daleko od budynku dawnych koszar, w którym mieści się posterunek. – To Tove go znalazła – mówi. – Po prostu, kurwa, typowe.
Dziesięć minut później Malin i Zeke wchodzą do Keruben, wjeżdżają windą na trzecie piętro, tam jest pokój numer siedem albo mieszkanie numer siedem, jak powiedziała recepcjonistka. Wygląda na to, że recepcjonistka nie wie, co się stało, myśli Malin, a gdy wysiadają z windy, Tove stoi zaledwie parę metrów od nich. Jest ciemną sylwetką na tle światła padającego z okna na końcu korytarza. Co widziałaś? O wiele za dużo. Już dwukrotnie Malin jeździła do podobnych przypadków. Raz do dawnego szpitala dla przewlekle chorych, Valla. Teraz jest już zamknięty. Jakaś starsza pani powiesiła się na kaloryferze, na skarpetce. Jakimś sposobem udało jej się zsunąć z wózka inwalidzkiego. Było na tyle wysoko, a ona była na tyle ciężka, żeby odciąć sobie dopływ tlenu. Za drugim razem to był jakiś młody chłopak, który złamał sobie kręgosłup w wypadku motocyklowym i był sparaliżowany. Powiesił się na dziesiątym oddziale Szpitala Uniwersyteckiego, na kablu od dzwonka, dokładnie tak jak Konrad Karlsson. Ale wtedy Tove nie była w to zamieszana. Malin podbiega do córki, mocno ją obejmuje, a Tove przytula się do niej, szepcze: – To było takie okropne. Dlaczego miałby chcieć odebrać sobie życie? Nie był smutny. Naprawdę nie był. A Malin czuje, jak Tove drży, przytula ją mocniej, chce, żeby przestała się trząść. Kątem oka widzi, jak Zekemu przedstawia się jakaś kobieta, słyszy: „Hilda Jansson, kierowniczka", i Zeke razem z tą kobietą znikają za drzwiami z białą okleiną. Matka i córka obejmują się bez słowa, długo, i Tove już tak mocno nie drży. Potem rozluźniają uścisk i obejmują się ostrożnie. Ta chwila musi trochę potrwać, wymaga czasu. A jednak Malin się niecierpliwi, chce wejść do tego pokoju,
czuje, że to pierwsza rzecz od bardzo dawna, której naprawdę chce. Ale stoi w miejscu, obejmuje córkę, tym razem od ciebie nie odejdę. W końcu Tove uwalnia się z jej ramion. – Idź już. Na pewno chcesz tam wejść. A ja mam pracę. I zanim Malin ma czas zaprotestować, Tove znika na schodach prowadzących na drugie piętro. Malin przez chwilę się waha. Wchodzi do pokoju. Co takiego widzę? – myśli.
Mnie widzisz, Malin Fors. Konrada Karlssona. Moje ciało jest teraz wolne. Nie ma już paraliżu, nie ma bólu. Byłem małym chłopcem, kiedy pochowali mojego ojca. Na cmentarzu w Borensbergu, w letni dzień, równie piękny jak ten. Matka mnie przytulała. Zacisnęła zęby, nie pozwoliła sobie na łzy. Dla niej taka prawda nie istniała. Pamiętam, że ja też nie płakałem, nie miałem odwagi. Teraz pochowają mnie moje dzieci. Może chciały to zrobić już dawno temu. Poruszam się w mojej przestrzeni. Szukam tych, których kocham, i tęsknię za nimi. Kapryśne wiatry poruszają bladymi liśćmi. Na placu zabaw hałasują dzieci, siatkarze mają przerwę, a na tarasie dwa piętra pod nami na słońcu wygrzewa się kilku staruszków. Przywieziono ich tutaj na wózkach inwalidzkich albo przyszli sami, z trudem, opierając się na balkonikach albo na kulach. Lubiłem twoją córkę, Malin. Ma dobre serce. Chroń Tove, żeby nie stało jej się nic złego. Żeby nie ułożyło jej się tak jak mnie.
11 Starzec zastygł na wieczność w niewłaściwej pozycji. Spod nocnej koszuli wystają blade, chude ramiona, wyglądają niemal tak, jakby ktoś inny je ułożył na kołdrze w żółte paski. Dłonie są sękate, ale mimo to szczupłe. Dłonie elektryka. Na pewno były wrażliwe na świat, kiedy żył. Malin patrzy na pełny woreczek od cewnika, wiszący na haczyku przy łóżku, ustawionym w stronę okna. Łóżko można podnosić i obniżać. Samobójstwo. Nic nie świadczy o tym, by miało być inaczej. Dzięki latom treningu i uporowi mogło mu się udać zawiązać węzeł, podnieść oparcie łóżka, przełożyć pętlę przez głowę, a potem powoli osunąć się w dół, w ciemność. Widziała dziwniejsze rzeczy. Nie zgadza się jedynie to, co ludzie mówią o Konradzie Karlssonie. Według kierowniczki placówki nie był przygnębiony. Wręcz przeciwnie, aż palił się do walki i uważał za punkt honoru, by wywierać naciski, aby system opieki nad starymi ludźmi się poprawił. A Tove przecież też mówiła, że jeszcze wczoraj był w takim dobrym nastroju. Ale jedenaście lat spędzonych w tym miejscu. W tym pokoju, przykuty do łóżka albo wózka inwalidzkiego, zależny od innych. Odwraca się w stronę Hildy Jansson. – Kiedy nocny personel zaglądał tu po raz ostatni? – Przeprowadzają ostatni obchód o wpół do szóstej, a więc coś koło tego. – I wtedy jeszcze żył? – O ile mi wiadomo. – O ile pani wiadomo? – Tak, czasami pomija się pacjentów, którzy dobrze
przesypiają noce. A Konrad nie cierpiał, kiedy go budzono. – A więc mógł być już martwy o wpół do szóstej. A przedtem, kiedy po raz ostatni wchodziliście do pokoi? – Tuż przed pierwszą. – Dziękuję – mówi Malin. – Przynajmniej to wiemy. Będziemy potrzebować dokładnych informacji od nocnego personelu. – Może zadzwońcie do nich po południu, jeśli się strasznie nie pali. Teraz śpią. – Zadzwonimy po południu – zapewnia Zeke. Wezwali technika i medyka sądowego Karin Johannison. Dzwoniła Malin, wie, że Zeke nie chce do niej dzwonić z pracy, chyba że nie ma innego wyjścia. Chociaż w tym przypadku nie ma właściwie żadnych wątpliwości, Karin zbada pokój i ciało, przeprowadzi sekcję zwłok. Na stoliku przy łóżku Konrada Karlssona leży laptop i komórka. Podniszczone kieszonkowe wydanie W drodze Kerouaca. Jest też „Aftonbladet" i „Svenska Dagbladet", obie gazety z poniedziałku, dziewiątego sierpnia, a w koszu na papiery są jakieś niebieskie serwetki, a na nich papierek po batoniku i trzy zużyte zdrapki. – Miał jakichś krewnych? – pyta Zeke. Hilda Jansson kiwa głową. – Jego żona nie żyje, ale ma dwoje dzieci, syna i córkę, Yngvego i Margarethę. Rzadko tutaj bywają, ale jego wnuczka Gabriella przychodzi częściej. To córka córki, która najwyraźniej odeszła dawno temu. – Zostali powiadomieni? – Nie, jeszcze nie. Chciałam poczekać, aż przyjedziecie. Zasadniczo powinno się ich powiadomić jako pierwszych, ale w takich przypadkach jak ten nie ma żadnych reguł, na całe szczęście to się zdarza tak rzadko. Mogę teraz do nich zadzwonić? – Jak najbardziej – mówi Zeke. – Ale proszę dać im wyraźnie do zrozumienia, że nie mogą go jeszcze zobaczyć. Najpierw Karin musi zrobić swoje.
– Karin? – Technik kryminalistyczny – wyjaśnia Malin. – No to co mam powiedzieć? Co mi wolno powiedzieć? – Proszę powiedzieć, jak jest – odpowiada Malin. – Że wygląda na to, że odebrał sobie życie. Ale policja wszczęła śledztwo dla formalności. Potem patrzy na Zekego. Wie, że czeka na przyjazd Karin. Kiedy się zjawi, na pewno będzie chciał ją przytulić i pocałować, choć nie afiszują się ze swoim związkiem. Są niemal przesadnie profesjonalni i Malin myśli, że to dobrze. Posterunek policji, a już tym bardziej miejsce zbrodni, to niezbyt właściwe miejsce na czułości. Ale co przed chwilą robiłam z Tove? Na służbie. Potrzebowała bliskości i ja jej potrzebowałam. – Wobec tego tak zrobię – mówi Hilda Jansson. – I będę mieć na oku pani córkę. – Dziękuję – odpowiada Malin. A potem ona i Zeke zostają sami w pokoju. – Karin na pewno zaraz będzie – mówi Zeke, a jego głos jest ochrypły i neutralny. – Chyba powinniśmy poczekać na nią, zanim zaczniemy cokolwiek robić. Chcesz poczekać tu czy na zewnątrz? – Zaczekamy tutaj – decyduje Malin i znów patrzy na Konrada Karlssona. Wydaje się jednocześnie spokojny i udręczony, jakby dostał to, czego chciał, tyle że w niewłaściwy sposób.
12 Broń jest już wyczyszczona. Zużyta gazeta i papierowy ręczniczek wylądowały w śmietniku. Nie chcę ich mieć w mieszkaniu. Wycior też już wyczyszczony. Pistolet naoliwiony, schowany razem z amunicją w małej skrytce pod zlewem. Paznokcie wyszorowane i opiłowane, nie ma już na nich plamek prochu. Wyglądam przez okno, patrzę w niebieskie niebo, zastanawiam się, czy nie wykąpać się dzisiaj w Tinnis. Ale zostaję w domu, a teraz spływa po mnie woda z prysznica. Letnie krople opadają na głowę, ramiona i klatkę piersiową, i spływają po moim ciele. Potrafię długo tak stać. Często nawet przez godzinę. Wszędzie wokół woda i pleśniejąca zasłona od prysznica. Dla kogoś, kto chce usprawiedliwić nienawiść, nie ma nic lepszego niż samotność. Moment. Czy to ja myślę to słowo? Woda jest letnia. Mogę mu odbierać, okradł przecież nas wszystkich. Mogę porwać jego duszę.
13 Hans Morelia parkuje przed Keruben. Dzwoniła do niego ta pielęgniarka, Hilda coś tam, która jest tutaj kierowniczką. – Pomyślałam, że chciałby pan wiedzieć – powiedziała przez telefon. Chyba bardziej nie w porę już być nie mogło, myśli Morelia, wysiadając ze swojego czarnego bmw 760. Nie chcemy więcej skandali, artykułów ani listów do gazet o zaniedbaniach w którejś z naszych placówek. Teraz potrzebne nam są cisza i spokój na wszystkich frontach, nic nie ma prawa zniechęcić Amerykanów do zakupu. Z początku się wahał, chciał tu przysłać szefową od public relations, Rebeckę Koss, ale potem postanowił przyjechać sam. W recepcji skierował się w stronę windy. Gdzie tu jest dyżurka pielęgniarek? Pierwsze piętro. Gruba, niska recepcjonistka odzywa się niepytana: – Znajdzie pan Hildę na pierwszym piętrze. Po chwili stoi w zagraconym pokoju bez okien i słucha sprawozdania z tego, co się stało. Hilda Jansson opowiada, że teraz w pokoju jest policja, że czekają na medyka sądowego, który ma formalnie stwierdzić, że chodzi o samobójstwo. – Dobra, dobra. – Pomyślałam, że powinien się pan dowiedzieć pierwszy. Nie chcemy, żeby znów o nas wypisywali. Niektórzy starsi ludzie się tym stresują. – Szwedzkie gazety zwykle nie piszą o samobójstwach. Hilda Jansson spogląda na niego. – To był twardy typ – mówi. – Inteligentny, potrafił się wysłowić, a to, co pisał, było słuszne, choć może trochę irytujące. Hans Morelia pamięta kilka z tych listów do redakcji, słowo
w słowo. Wspólną cechą ich wszystkich było to, że atakowały go osobiście i oskarżały spółkę o przysparzanie ludziom cierpień swoim zapałem do oszczędzania i „wariackimi, nieetycznymi, na wskroś chciwymi ambicjami, by zwiększyć zyski spółki przed ewentualną sprzedażą". Czy ten dziadek nie wiedział, że igra z ogniem? I ta kobieta, zatrudniona przecież przez Merapi, ma czelność mówić, że jego teksty były konieczne. Hans Morelia mówi: – Dziwne, że ktoś, kto miał tak dobrą opiekę, jaką oferujecie tu w Keruben, chciał sobie odebrać życie. Hilda Jansson prycha. Posyła mu ponure spojrzenie. – Nic pan nie uzyska pochlebstwami. Rozumie pan chyba, że zadzwoniłam do pana tylko ze względu na rezydentów. Chwilę później Hans Morelia wchodzi do pokoju numer siedem, nie pukając do drzwi. Stoi tam dwoje policjantów, plecami do okna, nieruchomo, zupełnie jakby na kogoś czekali. Nie ma żadnych barierek. Miło. Policjanci odwracają się w jego stronę. Przyglądają mu się. – A pan to kto? – pyta chłodno policjantka, a on wyjaśnia, kim jest i dlaczego przyszedł. – A więc dyrektor tego wszystkiego – stwierdza policjant. Również w jego głosie jest chłód i do Hansa Morelii dociera, że muszą wiedzieć, kim jest, czytali w gazecie o jego interesach, i że nim gardzą. Patrzy na ciało w łóżku. Krzywi się, zastanawia się, czy to wygląda autentycznie. Grymas na widok śmierci. Milczenie. Nie będzie już listów do redakcji, nie będzie zamieszania. Policjantka mówi: – Musimy pana prosić, żeby zaczekał pan na zewnątrz. Niedługo zjawi się nasza ekipa kryminalistyczna i pokój powinien być w możliwie nienaruszonym stanie.
– Chcecie ze mną porozmawiać? – A ma nam pan coś do powiedzenia? – Bywam tutaj częściej, niż wam się może wydaje. Uważam za punkt honoru, by odwiedzać nasze placówki w terenie. Na twarzy policjantki pojawia się drwiący uśmiech. Mówi: – No to z tego terenu może się pan już zabierać. Na pewno pana znajdziemy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Spekulant bogacący się na opiece zdrowotnej opuścił pokój i Malin ma ochotę pokazać mu środkowy palec. Dziecinny gest, wie o tym, ale nic nie może na to poradzić; ludzie, którzy pasożytują na innych, a zwłaszcza na chorych, budzą w niej złość, niemal nienawiść. Niebiescy czy czerwoni, na żadnym nie można polegać. Wszystkie te sukinsyny wydają się myśleć, że w dobrobycie mają prawo zbijać majątek. I to najsłabsi muszą za to płacić. Wystarczy spojrzeć na Stefana. Nie może już wychodzić na zewnątrz i przestali im podawać masło do sucharków, więc przestał je jeść. Czy tutaj staruszkowie dostają masło do sucharków? Przed chwilą widziała paru pracowników pędzących z pokoju do pokoju. Wydawali się troszczyć o starszych ludzi, dawać z siebie wszystko, mimo skromnych zasobów i tego, co pisano w gazecie o Keruben. Gdyby Stefan tutaj mieszkał, mogłaby przynajmniej być pewna, że personel dobrze o niego dba. Tacy jak Morelia nie mają za grosz współczucia. Jestem na niego zła. Bo szcza na nas, ludzi, którzy płacą podatki. Bo przez swoją zachłanność podkopuje moralność. Ale jeszcze gorsze jest to, że podkopuje tyle innych rzeczy. Wypacza społeczeństwo. Skoro tyle zarabia na swojej bezwzględności, to dlaczego ja mam okazywać względy? Współczucie? W świecie bez moralności empatia jest niepotrzebna.
Tacy jak Hans Morelia sprowadzają wszystko do biznesu. I niszczą świat, w którym będą kiedyś żyły dzieci, Tove i jej dzieci. Jeśli będzie je miała. Świat moich wnuków. Pieprzyć takie życie w świecie Hansa Morelii. Człowiek musiałby być tak bogaty jak on, żeby móc bez ograniczeń płacić za opiekę, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Jestem naiwna, myśli. Głupia. Nienowoczesna. Staromodna. Ale niech diabli wezmą jego i ten świat, który tworzy dla siebie. Dla nas. Malin wysuwa środkowy palec, ale nie unosi ręki.
14 Hilda Jansson siedzi w dyżurce pielęgniarek i trzyma w ręce słuchawkę. Patrzy na bałagan dookoła, zastanawia się, kiedy zdąży to posprzątać. Trudno się nawet dostać do szafki z lekami, bo wszędzie walają się papiery. Odnalazła dane kontaktowe do obojga dzieci Konrada Karlssona, ale nie udało jej się do żadnego dodzwonić. W ciągu tych lat widziała tych ludzi tylko parę razy, domyślała się, że w rodzinie były jakieś konflikty, ale nie chciała się wtrącać i o to pytać. Konrada Karlssona po prostu się nie pytało o takie rzeczy. Gabriella. Jego miła, taktowna wnuczka. Zielone oczy. Smutne, samotne oczy. Hilda nie chce przeprowadzać tej rozmowy, chociaż wie, że musi. To był błąd prosić Hansa Morelię, żeby tu przyjechał. Nie miał tu czego szukać. Błędnie go oceniła ostatnim razem, kiedy tutaj był, myślała, że naprawdę przejmuje się losem rezydentów. Ale gdy tu wparadował w swoim garniturze, pojęła, że to tylko gra, że to wszystko jest mu całkowicie obojętne. Myśli, że być może ocenia go zbyt surowo. Chyba nie można przecież odnosić takich sukcesów w branży opieki zdrowotnej, jeśli nie ma się współczucia? Jakie dziwne bywają ścieżki współczucia, myśli potem. Słuchawka w ręce wydaje się nieskończenie ciężka. Palce nie chcą wybrać numeru Gabrielli Karlsson. Nie da rady jej tutaj sprowadzić, nie da rady jej opowiedzieć, jak umarł jej ukochany dziadek. Że też to się musiało tak skończyć. Hilda przysuwa słuchawkę do ucha. Wybiera cyfry. Powoli. Jedną po drugiej. Gabriella Karlsson opada na krzesło w swoim mieszkaniu
przy Vasagatan, niedaleko ronda Abisko. Patrzy prosto przed siebie na kolorowy obraz Śiwy, który kupiła w Indiach. Co teraz pocznie? Chce płakać, czuć jakiś smutek, ale ta chwila ma w sobie coś nierzeczywistego. Dziadek. Widziałam się z nim wczoraj wieczorem, myśli, i był w całkiem dobrym humorze. Nawet się ucieszył z gazety, batonika i zdrapek, które mu przyniosłam. Zwykle tylko uprzejmie dziękował i zaraz pogrążał się w rozmowie o jakiejś książce, którą akurat czytał. Przełyka jakieś nowe, obce i mroczne uczucie, nie może go znieść w gardle, czuje, że może ją udusić. Komórka wysuwa jej się z ręki, jakby wszystkie mięśnie ciała odmówiły posłuszeństwa, i musi się skoncentrować na tym, żeby w ogóle móc oddychać. Widzi swoje palce na cienkiej tkaninie niebieskiej sukienki. Hilda chciała, żebym przyszła. Byłam tam wczoraj. Nie ma go. Jedyny człowiek z rodziny, z którym miałam jakikolwiek kontakt. W komodzie w dużym pokoju ma album ze zdjęciami. Życie dziadka na zdjęciach z babcią, mamą i z nią samą, z tatą, w małym domku w Jägarvallen. Żadnych zdjęć wuja ani ciotki. Dziadek ze zwojem kabli na ramieniu. Wstać. Iść do pracy. Pracować, pracować, zjeść lunch, pracować, jechać do domu, jutro to samo. Miał zniszczone ramiona i barki od pracy elektryka, z rękami uniesionymi wysoko nad głową. Bum! Tak pęka naczynie krwionośne w mózgu, kilka lat po przejściu na emeryturę. Miałam dwadzieścia lat i miałam się przenieść do Lund, ale zostałam tutaj dla ciebie. Bo obiecałam to mamie, że się tobą zajmę, to było ostatnie, co jej obiecałam, zanim straciła
przytomność, zanim bakterie ostatecznie zżarły jej płuca. Ty się mną wtedy opiekowałeś. I chętnie zostałam, kiedy mnie potrzebowałeś. Chciałam to zrobić. Dziadku, zawsze mówiłeś: „Jeśli my nie będziemy się sobą opiekować, to kto to zrobi?". Karin Johannison dotarła do pokoju numer siedem w domu starców Keruben. Nie widzi w tej scenie nic dziwnego, nic niezwykłego. Zrobiła starcowi zdjęcia, zdjęła odciski palców ze wszystkich strategicznych powierzchni w pokoju, a teraz podchodzi do niego, przesuwa pędzlem po kablu na szyi, ale nie ma możliwości, by coś znaleźć na takiej wąskiej, gładkiej powierzchni. Myśli o tym, że tak właśnie wszystko może się skończyć. Koszmar wszystkich ludzi. Przykuty do łóżka w domu opieki. To samobójstwo. Żadnych śladów walki. Jakiegokolwiek oporu. Popełnione mniej więcej po północy, najprawdopodobniej między drugą i trzecią, sądząc po stężeniu pośmiertnym. Pora go zdjąć. Na pewno miał jakiegoś krewnego, który chciałby go zobaczyć. I pewnie niedługo się zjawi. Byłoby dobrze, gdyby personel mógł trochę doprowadzić ciało do porządku. Nic nie poradzą na siny kolor jego twarzy. Karin bierze do ręki pilota od łóżka. Jeśli mam sobie z tym poradzić sama, muszę podnieść łóżko, zsunąć pętlę z głowy, a potem znów je opuścić. Naciska guzik, na którym pokazana jest pozycja z podniesionym oparciem. Ale nic się nie dzieje, choć silnik łóżka terkocze. Po chwili Karin rezygnuje z prób, patrzy na staruszka i myśli, że jest chudy i nie może dużo ważyć. Chwyta go za plecy i próbuje wolną ręką rozluźnić pętlę, ale okazuje się to trudne, i Karin się zastanawia, czy naprawdę mógł zawiązać pętlę tylko jedną sprawną ręką. Czy to możliwe?
Puszcza jego plecy i palcami obu rąk z trudem rozluźnia pętlę, nim udaje jej się znów schwycić starca za plecy, i ciało Konrada Karlssona z głuchym odgłosem pada na łóżko. W tej samej chwili na parapecie siada wróbel, przez kilka sekund ciekawie zagląda do pokoju, a potem odlatuje. Już tu skończyłam. Kiedy krewni zobaczą ciało, karetka musi je przewieźć do prosektorium, żebym mogła przeprowadzić sekcję zwłok. Przygląda się śladom na szyi, myśli, że nie są szczególnie wyraźne. Niebieskie, żółte i czerwone. Wyglądają, jakby pozostawił je kabel. Ale mogą pochodzić od czegoś, na przykład od rąk. Nie sposób powiedzieć. Zassane powietrze. Ostatni oddech. Ma ochotę wyjść na korytarz, do Zekego. Mocno go przytulić. Malin słyszy słowa Karin w korytarzu. Czuje, jak sukienka przykleja jej się do spoconych pleców. Odsuwa na bok grzywkę. Zaraz tutaj skończą, a potem będzie mogła zobaczyć się z Tove. Psycholog powinien być już w drodze, ktoś, z kim personel będzie mógł porozmawiać. To będzie najgorętszy dzień w tym roku. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Sierpień spełnia obietnice lipca. Karin stoi obok Zekego i ich ręce chyba lekko się stykają. Malin słyszy opinię Karin, że najprawdopodobniej to samobójstwo. Zdjęła ciało, zasłoniła ślady na szyi i nastawiła szczękę, żeby krewni mogli przyjść i się spokojnie pożegnać. – Próbowałam podnieść oparcie łóżka, żeby go zdjąć, ale wygląda na to, że jest zepsute. – Ach tak? – pyta Zeke. – Byłby w stanie sam się podnieść? – Malin podchodzi do nich. – To niewykluczone – odpowiada Karin. – Zależy od tego, jak silna była zdrowa strona jego ciała. Na pewno to nie było
łatwe, ale nie należy nie doceniać ludzkiej siły woli. – A czas zgonu? Malin patrzy w korytarz, widzi Tove wchodzącą do któregoś z pokoi, z pielęgniarzem ubranym w taki sam kitel jak ona. Zauważa pewność w ruchach córki, jakby dokładnie wiedziała, jak się ma zachowywać. – Powiedziałabym, że między drugą a trzecią w nocy. – Dobrze – mówi Malin i myśli, że to dziwne z tym łóżkiem, ale może się popsuło akurat w chwili, gdy Karin miała podnieść oparcie. Hilda Jansson ani Tove nie wspominały nic o zepsutym łóżku. Tove znów wychodzi z pokoju. Malin woła ją do siebie. – Czy łóżko Konrada było wczoraj popsute? – Nie – odpowiada Tove i pędzi dalej. Przed nimi otwierają się drzwi windy i wychodzi z nich piękna rudowłosa kobieta, mniej więcej około trzydziestki. Jej oczy są zaczerwienione od płaczu i do Malin dociera, kto to jest. Malin zatrzymuje ją, pyta: – Rozmawiała pani z Hildą Jansson? Powiedziała pani, co się stało? Kobieta patrzy Malin w oczy. Wydaje się instynktownie rozumieć, kim ona jest. – Wiem, że dziadek nie żyje. Chcę do niego pójść. Ale nie mówiła mi, jak umarł. Co tu robi policja? – Usiądźmy tam dalej – mówi Malin, wskazując na sofę przy oknie. Gabriella Karlsson chce zaprotestować, ale jednak rusza za nią. – To się nie zgadza – mówi Gabriella Karlsson, zapadając się głębiej w sofę obok Malin. – Nie był ani trochę przygnębiony. Lubił żyć. Może trudno w to uwierzyć, ale miał bogate życie. Bogatsze niż większość tych trutni, którzy włóczą się po mieście. To znaczy, dziadek cenił życie we wszystkich jego aspektach, bardziej niż większość…
Gabriella Karlsson powoli opiera się o Malin. Powietrze uchodzi z jej płuc, a razem z nim koniec zdania. – Może to ze względu na panią zachowywał pozory i udawał, że jest w dobrym humorze – mówi Malin, słyszy, że słowa brzmią nie tak, jak chciała. – Nigdy nie zachowywał żadnych pozorów. To był najbardziej szczery człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Malin milczy, nie chce nic więcej mówić, co niby miałaby powiedzieć? – Miał słabe ciało. Gabriella znów się od niej odsuwa i Malin tęskni za jej ciężarem, bliskością ciała innego człowieka, bez względu na sytuację. – Była pani tu wczoraj? – pyta Malin. – Tak. Wyszłam koło dwudziestej trzeciej. – I wtedy wszystko było tak jak zwykle. – Tak. Zanim wyszłam, uścisnęłam mu dłoń. Była ciepła. Zawsze miał ciepłe ręce. Malin mruczy pod nosem. Słyszy jakiś brzęk z któregoś z pokoi. – Chcę pani o czymś opowiedzieć – mówi Gabriella. – Moja mama umarła, kiedy byłam nastolatką. Szybko, w ciągu dwóch dni; to było zakażenie bakteryjne. Wtedy zaopiekował się mną dziadek. Mama i tata byli po rozwodzie i tata wyjechał pracować do Arabii Saudyjskiej. To dziadek załatwił mi mieszkanie przy Vasagatan. Malin kładzie rękę na ramieniu Gabrielli Karlsson, ale zaraz ją cofa. – Co ja teraz zrobię? – pyta Gabriella. – Co się stanie? – Trzeba przeprowadzić sekcję zwłok – mówi Malin. – Dlaczego? Malin patrzy kobiecie w oczy. Nie musi odpowiadać na jej pytania. – Mogę zabrać jego komputer? Telefon? Inne rzeczy? Malin się waha. Nie powinna jej na to pozwolić. Ale to samobójstwo, więc nie będą potrzebować tych rzeczy. Kiwa głową.
– Tylko proszę niczego nie usuwać. Gabriella Karlsson przymyka oczy. Bierze kilka głębokich wdechów, a potem znów spogląda na Malin. – Ale co ja mam robić? Przychodziłam tutaj kilka razy w tygodniu. Co pani by zrobiła? – Pracuje pani? – pyta Malin. Gabriella w pierwszej chwili wydaje się zaskoczona, ale potem mówi: – Tak, robię doktorat z historii na uniwersytecie. – W takim razie mam dla pani radę – mówi Malin i podaje jej swoją wizytówkę. – Niech się pani poświęci pracy i nie myśli za dużo, bo można od tego oszaleć.
Widzisz mnie teraz, Gabriello, a ja widzę ciebie. Widzę, jaka jesteś zdezorientowana i smutna. Widzę, że głaszczesz mnie po policzku, ale tego nie czuję. Twoja dłoń, twoje szczupłe, białe palce przypominają mi mamę. Też mnie tak głaskała po policzku w mieszkaniu w Borensbergu, gdzie trafiliśmy, gdy gospodarstwo zostało sprzedane i bank zabrał swoje. Leżałem w łóżku w dużym pokoju i próbowałem zasnąć, a mama głaskała mnie po policzku. Była samotna. W Borensbergu nie było nic prócz samotności. I lód, delikatny jak oddech, który skuwał powierzchnię jeziora Boren, płatki śniegu palące zimnem twarz, gdy biegłem coraz dalej i dalej, gdy inni ścigali mnie po lodzie i krzyczeli: „Ty smarkaczu, synu dziwki, twój ojciec był dziwkarzem, a ty jesteś synem dziwki". Coraz dalej i dalej. Nigdy mnie nie dogonili. Ale życie mnie dogoniło, Gabriello. Czasem błądziłem, czasem robiłem to, co słuszne. Próbowałem cię dobrze wychować. Teraz jesteś wolna. Wiem, że się zastanawiasz, co się właściwie wczoraj stało. Moje życie dobiegło końca, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
15 Hans Morelia przeciera oczy, myśli o Lovie. O tym, że miłość do niej jest tak silna, że wypiera wszystko inne. Jej przyjaciółki i koledzy ze szkoły wydają mu się pozbawieni konturów, nie potrafi w stosunku do nich wykrzesać żadnych uczuć. Lova. Potrafi na nią patrzeć i się zdumiewać. Czy taki cud jak ona jest możliwy, naprawdę? Dostanie najdroższe buty do jazdy konnej, jakie tylko istnieją. Myśli o postaci w ogrodzie. Tej, którą widział. A może mu się tylko zdawało? Stąd, z biura na górze, budynki miasta wydają się blade jak domki z gry w Monopol. Jak skromnie prezentuje się Linköping z góry. W pieniądzach chodzi o wysokość. O materiał. Czystość. Widoki. Najwyraźniej ten starzec, Konrad Karlsson, miał pieniądze. Hans Morelia rozsiadł się wygodnie na biurowym krześle w narożnym pokoju na dwunastym piętrze, w siedzibie Merapi. Mieszczą się tu również siedziby pozostałych spółek zależnych: Take Care. Golden days. Good time. Rehayou. Plecami wyczuwa miękkość toskańskiej cielęcej skóry, a przez szklane drzwi widzi gorączkową aktywność w sali biurowej, ludzi, którzy wypełniają swoje zadania pilnie i starannie, ludzi, którzy liczą i fakturują, przeprowadzają analizy i dokonują zakupów, ludzi, którzy próbują zarabiać pieniądze. Zawsze był hojny, jeśli chodzi o akcje spółki. Wielu z tych, którzy siedzą teraz w sali biurowej, zostanie milionerami, jeśli interes z Nexxonem dojdzie do skutku. W ciągu jednej nocy znajdą się w gronie najzamożniejszych mieszkańców Linköpingu. Tak samo, jak stali się inni, gdy
system planowania zasobów przedsiębiorstwa IFS wszedł dwadzieścia lat temu na giełdę. Recepcjonistka mogła sobie kupić jedną z najszykowniejszych willi w Ramshäll. Ze swojego miejsca Hans Morelia widzi wieżę katedry i podłużne drewniane pudełko biblioteki. Widzi Stångån i Cloetta Center, gdzie drużyna hokejowa LHC rozgrywa swoje mecze. Ma miejsca na trybunie honorowej, ale rzadko tam chodzi. Pracownicy mogą korzystać z tych miejsc według ruchomego grafiku. Zjadł lunch na dole, w stołówce. Chciał mieć kontakt z pracownikami, zależy mu na tym, żeby czuli, że jest jednym z nich, tak jak wtedy, kiedy odwiedza Keruben albo inną ze swoich licznych placówek zdrowotnych. Jest piętnasta i Hans Morelia zastanawia się, czy wybrać się do siłowni. Ale wtedy na jego biurku dzwoni telefon. Malin Fors wyciska sztangę w stronę sufitu. Zdziwiła się, kiedy zeszła na dół do siłowni i zastała tu Elin Sand w zdecydowanie za małej na nią koszulce, gdy akurat zakładała dodatkowe obciążniki na sztangę przy ławce. – Możemy na siebie uważać przy wyciskaniu – powiedziała Elin i uśmiechnęła się do niej. Malin uznała, że ten uśmiech był zaproszeniem do rywalizacji, i teraz leży na ławce na plecach, na sztandze ma zbyt duży ciężar i od dołu widzi twarz Elin. Sześćdziesiąt kilogramów, trzy serie po dwanaście, i Malin po prostu krzyczy, wrzeszczy: – NO DALEJ, DO DIABŁA! W wydechu, wdechu i w krzyku odnajduje siłę, przed oczami robi jej się biało i czarno równocześnie, może tak właśnie czuł się Konrad Karlsson. Uśmiech Elin Sand, od dołu. Wyciskaj. Kurwa. – No dalej! – krzyczy Elin Sand. – Jeszcze raz!
Nie będziesz mi pomagać, nie dam ci, kurwa, tej przyjemności, myśli Malin i przymknąwszy oczy, wyciska sztangę w górę, czując, jak żyły w skroniach napełniają się do ostatnich granic. Gotowe. Ha! Sztanga opada na widełki z ostrym, metalicznym brzękiem. Elin nie musi jej pomagać. Dopiero teraz Malin uświadamia sobie, że powietrze w pomieszczeniu jest zupełnie nieruchome. Smród potu, który zdaje się pełzać po sraczkowatozielonych ścianach. Siada na ławeczce, opiera łokcie na kolanach i próbuje złapać oddech. Czuje, jak mięśnie dochodzą do siebie. Potem wstaje, wskazuje podbródkiem na Elin, mówi: – Twoja kolej. Elin po prostu wyciska sztangę do góry. Raz, dwa razy, trzy… Coś w pozornie zupełnie swobodnych ruchach Elin przywodzi na myśl Stefana. Który nie potrafi zapanować nad żadnym mięśniem ciała. W ciągu ostatniego roku odwiedziła go trzy razy. Stefan jest coraz bardziej wychudzony; za każdym razem był nieogolony, w brudnych ubraniach i coraz bardziej nieobecny. Pogodziła się z tym, że jej brat nigdy nie zrozumie, kim ona jest. Zaakceptowała to. …siedem, osiem, dziewięć… Próbuje dawać mu miłość, właściwie nie spodziewając się żadnej reakcji. Niczego nie oczekując. Wysyła ku niemu miłość i ma nadzieję, że gdzieś pojawia się jakiś rezonans, gdzieś, gdzie ma dostęp tylko on. …dziesięć, jedenaście, dwanaście… Wygląda na to, że ciężar nie robi na Elin Sand najmniejszego wrażenia. Odkłada sztangę, wstaje, nie komentuje. Pierdolona maszyna, myśli Malin. Mówi: – Nie masz nic lepszego do roboty, niż tutaj ślęczeć? Elin marszczy brwi, wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymuje.
– Mam cię popilnować? – pyta. – Skończyłam już z wyciskaniem – mówi Malin. Kładzie się na macie do jogi i zaczyna robić brzuszki. Kątem oka widzi, jak Elin Sand kręci się po siłowni. Robi dwieście brzuszków. Odpoczywa. Znów zaczyna robić brzuszki i pozwala myślom swobodnie płynąć. Nie mogę się godzić na to, żeby tak zaniedbywano Stefana, myśli. Dzwoniła już do przewodniczącego samorządu terytorialnego w Hälsingland i złożyła skargę na zaniedbania. Ale nic się nie zmieniło. Hans Morelia. Nie mogła nad sobą zapanować, kiedy zjawił się dzisiaj w Keruben. Po prostu nie była w stanie. I ta wściekłość, która się w niej gotowała, kiedy wparadował tam, taki wymuskany i zadbany, sprawiła jej przyjemność. Jakby coś w niej obudziło się do życia. Coś, co jest jej częścią. Jeszcze pięćdziesiąt. W górę, w dół. Czuje, jak mięśnie brzucha pracują. Myślała o tym, że muszą załatwić nowy dom opieki dla Stefana, przenieść go do jakiejś placówki, która jest prowadzona przez gminę. Albo jakąś mniej żądną zysków spółkę niż Merapi. – Idę już! – woła Elin. A co mnie to obchodzi, myśli Malin. Jeszcze parę brzuszków. I gotowe. Wstaje, czuje ból w brzuchu. Tove ma rację, musimy jechać do Stefana. Ostatnio obiecały sobie, że się poprawią. Możemy jechać nawet jutro. Tove ma chyba wolne? Mogę sobie wziąć wolny dzień, na posterunku tego lata panuje zastój. I wtedy dzwoni telefon Malin, słyszy jego brzęczenie na małym stoliku przy hantlach.
Czy to ty, Tove? Chcesz porozmawiać o tym, co się stało dziś rano? Elin Sand stoi przed lustrem w szatni siłowni. Musi się pochylić, żeby zobaczyć swoją twarz. Jak trudni mogą być ludzie? Próbuje się uśmiechnąć na myśl o Malin Fors. Ale uśmiech nie jest szczery. Wie, że jeśli nie zdobędzie szacunku Malin, nigdy nie zdobędzie szacunku pozostałych. Tak to działa. Elin wyjmuje z torebki szminkę. Ale zmienia zdanie, zanim zaczyna malować usta na czerwono. Hans Morelia trzyma słuchawkę tuż przy uchu. Rozpoznaje ten głos po drugiej stronie. Jest ostry, głęboki i należy do dziennikarza Daniela Högfeldta z „Corren". Przeprowadzał rozmowę kwalifikacyjną z Högfeldtem, kiedy szukali nowego szefa do spraw public relations, ale Högfeldt wybrał pracę dla Stiff Technologies. Potem Hans Morelia przeczytał w gazecie, że Daniel Högfeldt odszedł ze Stiff i znów jest reporterem w „Corren". Dziennikarz w jakiś sposób zwietrzył, co się wydarzyło w Keruben. Chce się dowiedzieć, jaki był przebieg wydarzeń, i teraz pyta: – Czy to normalne, że w waszych placówkach pacjenci odbierają sobie życie? Prosto z mostu. Niezręcznie, surowo. – Nie. O ile wiem, coś takiego wydarzyło się drugi raz – odpowiada spokojnie Hans Morelia. – A ten pierwszy? Gdzie to się stało i kiedy? – Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ze względu na obowiązek zachowania poufności wobec pacjentów. Wygląda na to, że Högfeldt zadowala się tą odpowiedzią, a Hans Morelia się zastanawia, dlaczego w ogóle rozmawia z tym dziennikarzem, jak to możliwe, że tę rozmowę przełączono do niego. Ale stosuje się do rady swojej szefowej od public relations, by odpowiadać szczerze i otwarcie. Inna postawa może tylko doprowadzić do mnóstwa plotek, nad
którymi trudno będzie zapanować. – Myśli pan, że to samobójstwo może mieć coś wspólnego z obniżoną jakością opieki w związku z wprowadzonymi przez firmę oszczędnościami? – Jakość opieki w koncernie Merapi się nie pogorszyła, raczej wręcz przeciwnie. Przeprowadziliśmy sondaż… – Wiem o tym sondażu. Dotyczył zadowolenia pacjentów. Ale z sondażami tak już bywa, że strona zamawiająca może uzyskać dokładnie takie rezultaty, jakie chce. Wystarczy zadawać właściwe pytania, a inne wykluczyć. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. W każdym razie w przypadku tej prywatnej firmy sondażowej, której to zleciliście. Hans Morelia nie odpowiada na to stwierdzenie. Co mu się, kurwa, wydaje, temu Högfeldtowi, że kim jest? – Nie powinniście tak czuwać nad swymi pacjentami, by coś takiego nie mogło się wydarzyć? – Nie możemy pilnować wszystkich naszych rezydentów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Większość z nich to zasadniczo zdrowi ludzie, którzy chcą mieć spokój. – Ale chyba powinniście zauważyć jakieś sygnały? – Nie mogę dyskutować o odosobnionym przypadku. – Nie uważa pan, że zmniejszona liczba personelu i większy stres, który się z tym wiąże, mogły odegrać jakąś rolę? – Tego również nie mogę skomentować. – Żadnej osobistej refleksji? – Do czego pan właściwie zmierza? Starszy człowiek odbiera sobie życie, i to jest prawdziwa tragedia. Zwłaszcza dla jego rodziny. Chyba zwykle okazujecie trochę taktu i nie piszecie o samobójstwach? – Zwykle tak – odpowiada Daniel Högfeldt. – Z wyjątkiem skrajnych przypadków. Hans Morelia wije się na krześle. Patrzy na obraz wiszący na ścianie, wielką akwarelę przedstawiającą młode kobiety, które przypominają drapieżne zwierzęta. Odwraca wzrok i patrzy na wszystkich tych przyszłych milionerów po drugiej stronie szklanych drzwi. Malin słyszy głos w telefonie – łamiący się, a jednak pełen
siły woli. Przypomina sobie piękną niczym rzeźba twarz z Keruben, burzę rudych włosów, smutek w zielonych oczach. Na siłowni śmierdzi potem, ale ta woń jest mimo wszystko przyjemniejsza niż smród padliny w domu przy Ågatan. – Chciałam tylko powiedzieć, że to naprawdę bardzo dziwne, że dziadek zdołał sobie założyć pętlę na szyję, nawet za pomocą podnoszonego łóżka – mówi Gabriella Karlsson. – Nie mógłby sobie sam z tym poradzić. Miał niesprawne barki, sparaliżowaną jedną stronę ciała i kiedy leżał, trudno mu było nawet się podnieść do pozycji siedzącej. Malin chce jej odpowiedzieć, że wola może uwolnić nieoczekiwane pokłady sił u ludzi, że panika i zmęczenie również mogą to zrobić, ale zachowuje to dla siebie, bo w spostrzeżeniu Gabrielli Karlsson może coś być. Czy ktoś mógł pomóc Konradowi Karlssonowi? W tym momencie dociera do niej, że to pytanie już od jakiegoś czasu wisi niewypowiedziane w powietrzu. – Wie pani, czy miał wczoraj zepsute łóżko? – Nie, jak to? – Tylko pytam – mówi Malin. Zielone ściany siłowni przyprawiają ją o mdłości. Zamierza pobiegać wzdłuż Stångån, nie skończyła jeszcze dręczyć swojego ciała, chce poczuć, jak serce niemal pęka w upalnym i nieruchomym powietrzu, poczuć, jak ciało staje się otępiałe z wycieńczenia i odwodnienia. – Czy w ostatnim czasie nastrój dziadka się zmienił? – Nie. – Twój dziadek jest teraz na pewno tam, gdzie chciał. Może po prostu nie mógł już tego znieść. – Naprawdę w to wierzysz? Malin zauważa, że nagle zaczęły do siebie mówić po imieniu. Może tak było, myśli Malin. Gdzie jesteś? W domu, w swoim mieszkaniu? Nie wiem o tobie nic więcej prócz tego, że go opłakujesz. Gabriella. Kim jesteś? Byłaś jedną z ostatnich osób, które widziały go żywego.
– Był przecież elektrykiem – mówi Malin. – A oni mają z reguły zręczne palce i po mistrzowsku sobie radzą z kablami. Cisza po drugiej stronie. – W porządku. Ale chciałam tylko zwrócić na to uwagę – mówi Gabriella Karlsson.
16 Pod wielkimi białymi parasolami przy Stora Torget stoliki są pełne ludzi, którzy piją różowe wino albo piwo, cieszą się ciepłem późnego lata. Najgorętszy dzień roku przeszedł w jego najprzyjemniejszy wieczór. Jest dwudziesta pierwsza. Malin i Tove właśnie zjadły po hamburgerze przy stolikach Stora Hotellet. Tove trochę za szybko pije swoje drugie piwo. Malin widzi jednak, że stara się pić ostrożnie, waha się ze względu na nią. Obserwuje krople powoli spływające po kuflu, bursztynowe lśnienie napoju, szybko chwyta swoją szklankę z sokiem żurawinowym i opróżnia ją. Tove odstawia piwo na stół. Malin mówi: – Tak, też bym się napiła, ale dam radę, nie martw się. Kilka stolików dalej siedzi trzech facetów w wieku około czterdziestu pięciu lat, z urlopową opalenizną. Jeden z nich jest naprawdę przystojny. Tove widzi, jak przygląda się mamie, chce zwrócić jej uwagę, ale ona to ignoruje, jeżeli w ogóle to zauważa. Wtedy mężczyzna zaczyna patrzeć na Tove, jego wzrok przebiega wzdłuż rąbka jej spódnicy, a Tove chce odwrócić jego spojrzenie, odepchnąć je od siebie. Chciałaby natomiast powiedzieć mamie, żeby spojrzała w stronę tego gościa, żeby zdała się trochę na przypadek, ale ostatnim razem nie wyszło to za dobrze, kiedy namówiła mamę, by zrobiła Peterowi niespodziankę i poszła do szpitala. W Mörners Inn zaczął grać jakiś muzyk i dźwięki te wabią przechodniów do środka. Szyld Stora Hotellet lśni zielenią w zapadającym zmroku, a w powietrzu pachnie dymem
papierosów, rozlanym piwem i resztkami jedzenia, które psują się gdzieś w szczelinach między deskami ogrodowymi. Pachnie też rosą i letnim wieczorem, w powietrzu unosi się nawet słodki zapach jeziora Roxen. – Chcesz porozmawiać o tym, co się stało dzisiaj w pracy? – pyta Malin i patrzy na córkę. – Nie. Hilda mówiła, że powinnam porozmawiać z psychologiem, który przyjechał, ale nie chciałam. Jest w porządku, mamo. Nic jej nie jest, myśli Malin. Jest tysiąc razy silniejsza niż ja. Przypomina sobie rozmowę w siłowni, spostrzeżenia Gabrielli Karlsson, które są też jej spostrzeżeniami. Ale odsuwa od siebie te myśli. Sekcja zwłok przeprowadzona przez Karin da im odpowiedź, a jeśli ktoś pomógł Konradowi Karlssonowi założyć pętlę na szyję, to czy naprawdę chcą to wiedzieć? Czy ktoś mu pomagał? Da się zrozumieć, że nie chciał dłużej żyć, a w takim razie miał prawo zakończyć swoje życie. Skoro sam tego chciał. Dlaczego człowiek ma być zmuszony jeździć do jakiejś kliniki w Szwajcarii, żeby ktoś mu pomógł umrzeć? Problem polega na tym, że wszystko wskazuje na to, iż nie chciał umrzeć. Tove znów powtarza: – Nie pojmuję, że odebrał sobie życie. – Upija ostrożnie łyk piwa i Malin teraz widzi, że nie pije tyle, ile by pewnie chciała. Jesteś trochę zbyt spragniona. Jednak jest ci smutno. Malin chce jej powiedzieć, żeby w ogóle nie piła. I przez chwilę się zastanawia, czy pragnienie Tove jest związane z jej własnym, czy jej słabość – pociąg do alkoholu – przeszła też na Tove. I wstyd sprawia, że Malin niemal przywołuje kelnera, niemal macha, by przyniósł cały alkohol tego pieprzonego świata. Chce przestrzec córkę, ale wie, że to by tylko przyniosło odwrotny skutek. Wie, że sama w tej kwestii nie jest ani trochę wiarygodna, więc zamiast tego zadaje pytanie związane z pracą.
– Rozmawiałaś kiedyś z wnuczką Konrada, Gabriellą? – Niewiele. Głównie to mówiłam jej „cześć". Była małomówna. – Ale znałaś go dość dobrze, prawda? Był chyba twoim przyjacielem? Tove kiwa głową. – To w porządku, że jest ci smutno. – Nie chcę o tym rozmawiać. – Tylko nie zagłuszaj smutku tym. Malin wskazuje na piwo. Natychmiast zdaje sobie sprawę, że popełniła błąd. – I ty mi to mówisz, mamo? – Opowiadał ci o sobie? – Opowiadał o swojej żonie. Umarła na raka. Uważał, że powinnam o siebie dbać. – Opowiadał o dzieciach? – Nie lubił o nich mówić. Malin chce zapytać dlaczego, ale widzi, że Tove jest poruszona. Widzi smutek w jej oczach i chce ją przytulić, ale nie potrafi się na to zdobyć. – Rozmawialiśmy głównie o literaturze. Ostatnio o Kerouacu. Lubił tę książkę, tę wolność, jaka w niej była, chociaż sam prawie nie mógł się poruszać. Malin widzi, jak w Tove coś pęka, jak do jej oczu napływają łzy. Pochyla się nad stolikiem, obejmuje ją. – Nic mi nie jest, mamo. Ale był dla mnie trochę jak dziadek. Nie mam przecież… – Przykro mi, że twój dziadek jest idiotą. Wiesz o tym. – Tak dobrze potrafił słuchać. Był mądry. Tove się odsuwa. Ociera łzy. – Pomyślałam, że mogłybyśmy jutro wybrać się do Stefana – mówi Malin i Tove się rozpromienia. – Masz chyba jutro wolne? Dziewczyna kiwa głową. Widać, że o czymś myśli, na pewno miała inne plany, ale uśmiecha się i mówi: – Jedziemy. A potem upija duży łyk piwa, chłonie płyn, jakby był naturalną częścią jej samej.
Hans Morelia stoi na tarasie, wpatruje się w ogród. Patrzy na gęstwinę drzew i krzewów w oddali. Lova już śpi, Madelene ogląda telewizję. Wypił pół butelki burgunda i może to dlatego wydaje mu się, że kogoś tam widzi. Między drzewami. – Jest tam kto?! – woła raz, a potem drugi. Nikt nie odpowiada, a między drzewami nic się nie porusza. Przywidziało mi się, myśli Morelia i wchodzi do domu. Nalewa sobie kolejny kieliszek wina. Malin i Tove idą do domu. Mijają wszystkie miejsca, gdzie można się napić w górnej części Ågatan, muszą się tutaj niemal przeciskać między ludźmi. Bo choć jest wtorkowy wieczór, wszyscy chcą być na dworze, korzystać z pięknej letniej nocy. Mijają bar, gdzie zaledwie parę miesięcy temu postrzelono kogoś z samochodu. Dwa rywalizujące syryjskie gangi nieustannie walczą o władzę nad ulicą. Tam. Znajoma twarz. Nie. Malin się kuli, odwraca głowę, ale jest już za późno. Już ją zauważył, a teraz słychać jego głos: – Malin, Malin. – Daniel. Upłynęły chyba dwa lata, odkąd ostatni raz go widziała, ale się nie zmienił, ostra linia szczęki przechodząca w miękki podbródek i usta z idealną, pełną górną wargą. Słyszała, że Daniel nie jest już z Helen Aneman, spikerką radiową, jej przyjaciółką, z którą całkowicie straciła kontakt. Jest teraz singlem? Weź się w garść, Malin. Ale ta myśl jej się podoba. A więc wciąż mam w sobie to coś. – Co u ciebie słychać? Kopę lat! Pochyla się i ściska ją.
Malin sztywnieje i chce go odepchnąć, absolutnie nie chce odwzajemniać uścisku, i słyszy, jak Tove zaczyna chichotać. – Wyluzuj się, mamo. Malin ma ochotę trzymać go w ramionach, czuć jego ciepło, ale mimo to uwalnia się z objęć. Daniel ma udręczoną minę. Różowy blask neonów restauracji. Naganiacze pod barem z kebabem Hakepi. Ciepłe powietrze spływa z katedralnego wzgórza, oświetlona zielona wieża na tle nieba, złoty krzyż u samego szczytu. Kochałam mieć go w sobie. Wbija paznokcie głęboko w dłonie. – W porządku – mówi. – A u ciebie? – Dobrze, znów pracuję w „Corren". Tove przestała już się śmiać, Daniel Högfeldt wyciąga do niej rękę i się witają. Malin uderza myśl, że nigdy się nie spotkali wtedy, w tamtym czasie, gdy ona i Daniel pieprzyli się jak króliki. Bo chyba tylko to robiliśmy? Jego brązowe oczy. Zapomniałam twoje brązowe oczy. Twoje miękkie, ciepłe dłonie. – Miło, że się spotkaliśmy – mówi Malin. – Ale jutro rano musimy wcześnie wstać. – Spotykam się z paroma kolegami przy Stora Torget. Takie piwko dla pismaków. Rozchodzą się równie pospiesznie, jak się spotkali, po raz kolejny znikają sobie z oczu. Wtedy Malin słyszy głos Daniela: – Możesz powiedzieć coś więcej o tym staruszku z Keruben?! Bo chyba jej się nie wydawało? Wieczny dziennikarz. Ale co on może wiedzieć o Konradzie Karlssonie i dlaczego interesuje go samobójstwo? Chce się dobrać do Morelii, do Merapi? Zwietrzył skandal? Wygląda na to, że Tove nie słyszała tego pytania. Niewzruszona idzie dalej. Malin się zatrzymuje, chce powiedzieć coś paskudnego Danielowi, że może zabierać swój dziennikarski tyłek i iść sobie w diabły. Ale już go nie ma, zniknął, odszedł w stronę Stora Torget. Znikło też jego pytanie, jeżeli w ogóle je zadał.
Daniel Högfeldt zatrzymuje się pod Stora Hotellet. Wypatruje przy stolikach swoich przyjaciół. Wygląda starzej, myśli. Ale nie jest zmęczona ani wyniszczona, wydaje się zdrowsza, jakby już nie piła. A równocześnie zdawała się jakaś nieobecna, jakby myślami była gdzieś indziej. Zastanawia się, czy do niej nie zadzwonić. Mam w ogóle jeszcze jej numer? Zawsze mogę ją złapać na posterunku. Malin. Znowu. Po tym szaleństwie z Helen. Dlaczego ciągnie mnie do wariatek? – myśli, przebiegając wzrokiem wzdłuż stolików. Tam są. Macha do swoich przyjaciół. Wciąż jest seksowna, myśli Daniel Högfeldt. Pozwala sobie na tę myśl. Ona już nie może mnie zranić. Gdy Malin i Tove wchodzą do domu, w mieszkaniu panuje obrzydliwy smród. Zapomniały pootwierać okna. – Cholera – syczy Malin, a Tove zatyka nos. – Skąd tak śmierdzi? – zastanawia się Malin, otwierając okno w kuchni. Gdy pootwierały już wszystkie okna w mieszkaniu, opierają się o parapet w dużym pokoju i spoglądają na szaro-białą fasadę S:t Larskyrkan. Wciągają w płuca czyste, klarowne powietrze. – Zadzwonię do Anticimexu, żeby przyszli, kiedy jutro nas nie będzie. Musimy wreszcie skończyć z tym cholerstwem. – Musimy – potwierdza Tove.
17 Mijam was. Siedzicie przy stolikach na chodniku i pijecie piwo. Ja też jestem po paru piwach, ale nie mogę ani nie chcę się do was przysiadać. Żaden z was nie zwraca na mnie uwagi, bo niby dlaczego mielibyście to robić? Nie ma we mnie nic dziwnego, nic, czym trzeba by się przejmować albo co warto by oglądać. Jestem tej samej barwy co hotel, bruk ulicy, nocne niebo. Brzmię tak samo jak szmer waszych głosów. Możecie sobie siedzieć razem i próbować zredukować mnie do zera. I może wam się to uda, ale pojawię się, gdy będziecie się tego najmniej spodziewać. A wtedy powinniście się trzymać z dala. Wtedy wasze uśmiechy zamrą na ustach, a szmer waszych głosów zmieni się w krzyk. Pistolet leży w skrytce. Błyszczy naoliwiony. Myślę o tym, jak stoję w ogrodzie i zaglądam przez wielkie okno. Patrzę na szczęście. Na bogactwo. Na wszystko to, czego nigdy nie zdobędę. Może zamiast tego trzeba odebrać komuś najbardziej wartościową rzecz, jaką posiada.
18 ŚRODA, JEDENASTY SIERPNIA Malin musiała obudzić Tove godzinę temu, o siódmej. Trzy wczorajsze piwa sprawiły, że kiedy zadzwonił budzik, jej córka była zmęczona, ale nie miała nudności, i teraz śpi na odchylonym do tyłu siedzeniu pasażera. Malin odrywa wzrok od drogi, patrzy na córkę, na jej idealną cerę, cienkie żyłki na odsłoniętej szyi. Wczoraj nie zapytała Tove o jesień. O to, co wtedy zrobi. Chce jej pozwolić, by sama to poruszyła. Ale Malin się nie niepokoi o Tove, tyle tylko, że na myśl o piwie aż za dobrze rozpoznaje to pragnienie. Nie chce myśleć o tym, jak chętnie i naturalnie Tove chłonęła w siebie ten zakazany płyn; jeśli się o tym nie myśli, to się to nie wydarzy. Tove jest po prostu smutno z powodu Konrada Karlssona. W takiej sytuacji piwo może pomóc. Byle nie za dużo. Wokół panuje spokój. Las – brzozy, świerki, sosny – po obu stronach drogi jest o tej porze roku piękny, i aż zaprasza, by do niego wejść. Nie miała żadnych problemów z tym, by dostać wolne. Sven powiedział: „Jasne, przecież mamy spokój". Podróż do Sjöplogen, do Stefana, trwa pięć godzin, i Malin ma nadzieję, że Stefan będzie w lepszym stanie niż ostatnio. Gorzej już przecież być nie może. Również tym razem nie rozpozna ani Tove, ani jej. Ale może na jego twarzy pojawi się jeden z tych uśmiechów, może sapnie z zadowolenia, jak to czasami robi. Malin próbuje z całych sił, chce się do niego przywiązać jak do brata, do człowieka, którym jest, ale to trudne, gdy nie ma intelektu, w którym znalazłoby to jakiś wyraz. A przynajmniej czegoś, co mogłaby rozpoznać.
Ale chcę, myśli. Wiem, że to słuszne, chcę znaleźć w sobie czyste współczucie. Kierownica wibruje w jej rękach. Odrywa wzrok od szosy, znów spogląda na Tove, patrzy, jak śpi. Na miękkim policzku tańczą plamki światła padającego przez przednią szybę i cienie liści. Niedługo będziemy u celu. Mam nadzieję, że on dobrze się czuje. Mam nadzieję. Parkują przed pięknym, starym budynkiem. Tynk jest podniszczony, trawę w ogrodzie przydałoby się skosić, a drzewa poprzycinać. W ogrodzie nie widzą żadnych pacjentów, choć na niebie świeci słońce, a temperatura jest przyjemna, około dwudziestu stopni. Tu, dalej na północ, jest chłodniej. Wchodzą do domu opieki, naciskają przycisk automatycznego otwierania drzwi, próbują się nie przejmować tym, że nigdzie nie widać żadnego pracownika, że nikt nie zauważa ich przybycia. Malin i Tove starają się zachować dobry nastrój, choć mogą niezauważone wejść na drugie piętro, gdzie mieści się pokój Stefana. I próbują być wesołe, otwierając drzwi. Ale gdy wchodzą do środka i czują, jak w twarz bucha im smród odchodów o wiele gorszy niż ten w ich mieszkaniu, i widzą przyciśniętą do ściany postać leżącą nieruchomo na łóżku, ogarnia je najpierw obrzydzenie, a potem wściekłość. Stefan mruga i drapie się po tyłku. Jego paznokcie są brązowe, a pielucha, zabrudzona i ciężka od moczu, leży u wezgłowia łóżka. – Skurwysyny – szepcze Malin. – Zajmiemy się tym, Stefan, nie martw się. Głaszcze go po jasnych, coraz rzadszych włosach, a on nie reaguje, tylko dalej się drapie i mruga. To tak, jakby znalazły się w pokoju, w którym jest tylko uczucie wstydu, na miejscu przestępstwa. To jest złe.
Z gruntu złe. Wstyd mi, że jestem człowiekiem. – SKURWYSYNY! – wrzeszczy Malin, a Tove kładzie jej rękę na ramieniu. – Spokojnie, to nikomu nie pomoże. On się może wystraszyć, prawda, Stefan? Za ich plecami drzwi się otwierają i do pokoju zagląda jakiś młody chłopak i jeszcze młodsza dziewczyna, oboje w białych kitlach, a Malin wrzeszczy na nich: – Co tu się dzieje?! Musi tak leżeć we własnym gównie?! Macie w ogóle jakąś kontrolę nad tym miejscem? – Kim panie są? – pyta spokojnie chłopak. – Jego krewnymi. Znikajcie stąd. Chłopak i dziewczyna wycofują się równie szybko, jak się zjawili, a Tove nie próbuje uspokoić Malin, stwierdza tylko: – Potrzebuję przyborów do mycia. I nowego ubrania. I prześcieradła. Trzeba go wykąpać. Ciekawe, gdzie mają magazyn. I prysznice. Mogę go wykąpać, a ty prześciel łóżko i załatw nowe ubranie. Ale najpierw muszę posprzątać to najgorsze, żebyśmy się nie pobrudziły. Możesz mi podać ten plastikowy fartuch, który wisi przy umywalce? Malin podaje Tove fartuch, patrzy na nią, gdy go zakłada. Smród. Jeśli poniżenie ma jakiś zapach, to właśnie taki. Nieco starszy mężczyzna ze spiczastą bródką wsuwa głowę do pokoju; jest tutaj nowym kierownikiem. Widzi, co się stało, że jest tu Malin, która podczas ostatniej wizyty go skrzyczała, wycofuje się. Ale Malin biegnie do drzwi, otwiera je z impetem. Na korytarzu stoi ten mężczyzna, szef, kierownik. Ten, który pozwala, żeby takie rzeczy się działy. Zabiję cię, ma ochotę powiedzieć, ale kręci tylko głową, a Kurt – bo chyba tak ma na imię – wydaje się wystraszony. Malin oddycha szybko, przez usta. – Jak możecie do czegoś takiego dopuszczać? – mówi po chwili. – Może już czas, by mieć trochę bardziej realistyczne
oczekiwania – odpowiada Kurt. – Niektórzy wyjmują sobie pieluchy, tak już po prostu jest. Malin ma ochotę go uderzyć, jest gotowa to zrobić, i czuje, że w każdej chwili może stracić panowanie nad sobą. Zaciska zęby. Myśli o niskiej szklance z bursztynową, leżakowaną w beczce tequilą. W myślach wlewa w siebie szklankę w jakimś obcym barze, w barze, w którym nigdy nie była. Tove znalazła w szafce Stefana miskę do mycia. Mydło i ręczniczki są przy umywalce, a Stefan leży cicho i nieruchomo, ciepła woda na skórze wydaje się sprawiać mu przyjemność. Jego cofnięta szczęka jest rozluźniona i nie grzebie już palcami między pośladkami. Tove zwija prześcieradło. Zrzuca brudną pościel na podłogę. Dalej myje Stefana. Słyszy przez drzwi, że mama krzyczy, ale panuje nad sobą. Nie słychać jednak żadnych przeprosin ani usprawiedliwień, kierownik przyznaje jej rację, robi uniki. – Tak, naturalnie, że to nie do przyjęcia… Ale takie rzeczy się zdarzają. – Tak oszczędzacie na personelu, że nie nadążacie… Z czym nie nadążacie? – myśli Tove. Z godnym traktowaniem takich ludzi jak ty, Stefan? Ona wie, jak trudno jest nadążyć, jak bardzo wszyscy są zmęczeni i zestresowani. – Mogę pani powiedzieć na pocieszenie – mówi mężczyzna o imieniu Kurt – że Stefan prawdopodobnie nie jest niczego świadom. Żyje we własnym świecie. We własnym świecie? Ma uczucia. Ma powonienie. Niech to do ciebie dotrze, myśli Tove. Jest tak samo człowiekiem jak ty. Stefan nie stawia oporu, gdy sadza go nagiego na wózku i okrywa czystym, żółtym bawełnianym kocem, który znalazła w szafce. Popycha wózek w stronę drzwi, otwiera je, a tam stoi mama i kierownik Kurt, milczący, wyczekujący, jakby ku zaskoczeniu ich obojga dyskusja nagle się zakończyła. – Gdzie jest prysznic? – pyta Tove. – Ale poczekaj. – Kurt się uśmiecha. – Nie musisz tego robić. Sprowadzę…
– Odbiło ci – syczy Tove. – Myślisz, że teraz pozwolę, by któreś z was zbliżyło się do Stefana? Ogród domu opieki jest skąpany w słońcu. Stefan śpi. Był niespokojny, gdy zwoziły go po długiej rampie na tyłach budynku, ale uspokoił się, gdy poczuł promienie słońca na policzku, a zapach odchodów i chemikaliów ustąpił woni dojrzewających jabłek. Malin czuje twarde oparcie ławki, a gałęzie jabłoni nad ich głowami pochylają się ciężko ku ziemi. Są w ogrodzie sami i Malin się zastanawia, co sądzić o wyjaśnieniach kierownika i jego kolejnych obietnicach, o zapewnieniach, że Stefan długo tak nie leżał. Ale było inaczej, znalazły pełno zaschniętego gówna, mógł tak leżeć co najmniej od wczorajszego wieczoru. – Musimy go stąd zabrać – mówi Tove. – Wiem – odpowiada Malin. – Ale dokąd? – Zabierzemy go do domu. Mogę się nim opiekować. – Wiesz przecież, że tak się nie da. – No to co mamy zrobić? Zawieźć go do najbliższej izby przyjęć? – Niegłupi pomysł – szepcze Malin i patrzy na swojego brata, na chude ciało pod czystym ubraniem, słabe, kruche nogi przykryła bawełnianym kocem. Teraz głęboko śpi, a jego podbródek opiera się na piersi w nienaturalnej pozycji, która jednak wydaje się dziwnie spokojna. – Na razie musimy go tu zostawić, Tove. Spróbuję znaleźć jakieś inne miejsce. Ale nie możemy zabrać Stefana ze sobą. A zostawić go na izbie przyjęć po prostu się nie da. – Nigdy w życiu – szepcze Tove. – Nie wyjadę stąd bez niego.
19 Okna pod samym sufitem, za nimi niebo pokryte szarymi strzępami chmur. Chmury przesuwają się szybko i Karin myśli, że tam, w górze, na wysokości tysiąca metrów, musi mocno wiać. Turbulencje wstrząsają samolotami, które lecą skądś, zmierzając ku nieznanym portom przeznaczenia. Wcześniej lubiła podróżować, ale teraz, po tym wszystkim, co się stało, najlepiej czuje się w domu. Chce być z Tess, z Zekem. Próbować być rodziną. Często żałowała, że prosektorium nie znajduje się nad ziemią, ale to by w jakiś sposób nie pasowało. Na zewnątrz jest lato, ale w tej sali świat składa się z samotności, alkoholu do dezynfekcji i z ciał, które opuściło życie. Dochodzi siedemnasta. Konrada Karlssona przywieziono wczoraj, ale dopiero teraz ma czas na przeprowadzenie sekcji zwłok. W ciągu dnia prowadziła letni kurs na uniwersytecie. Podobno było tu dwoje jego dorosłych dzieci i obejrzały ciało. Karin wciąż jeszcze czeka na wyniki badania krwi z próbek, które pobrała w Keruben. Latem trwa to dłużej z powodu urlopów, ale powinny przyjść w każdej chwili. Otwarte ciało Konrada Karlssona leży na stole sekcyjnym na środku sali, zakryte białą plastikową płachtą. Coś się tutaj nie zgadza. Ślady na szyi są niewyraźne, nawet jak na tak starego człowieka, który miał udar i na pewno słabe krążenie. Mogły powstać po śmierci. Powinny chyba być większe, gdyby zadano mu je, kiedy krew jeszcze płynęła w żyłach. Kabel, ręce. A może coś innego. Nie sposób powiedzieć. Jednak po bliższym zbadaniu wygląd jego oczu świadczył o uduszeniu. Drobne, niemal mikroskopijne wybroczyny na spojówkach, które dostrzegła dopiero przez szkło
powiększające i przy silnym, bezpośrednim oświetleniu. Gdy zdejmowała mu nocną koszulę, zauważyła siniaki pod pachami, po obu stronach, tak jakby ktoś go mocno szarpnął i podniósł. Te ślady też nie były wyraźne. Kiedy powstały, mógł już nie żyć. Wniosek: głowę Konrada Karlssona ktoś mógł umieścić w pętli już po śmierci. A to nasuwa dwa różne scenariusze. Ktoś go zamordował i spróbował upozorować samobójstwo. Albo on sam chciał, by jego samobójstwo wydawało się bardziej spektakularne, niż w rzeczywistości było, i poprosił kogoś o pomoc. A w takim wypadku bardzo prawdopodobne jest, że próbki krwi wykażą przedawkowanie jakiegoś leku. Morderstwo. To jej nie przeraża, tak samo jak leżące przed nią ciało. Nauczyła się zachowywać chłodny spokój. Nawet wobec Tess musi czasami taka być. W związku z tą tajemnicą. Z tym, co z nią zrobi, gdy Tess będzie starsza. Pora zadzwonić do Malin. Albo do kogoś innego z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego. Poza tym wewnątrz ciała nie ma żadnych zmian, żadnych zauważalnych wylewów na najważniejszych błonach. Narządy wyglądają typowo dla człowieka w tym wieku, a w treści żołądkowej znalazła resztki kanapki z serem i czekoladowego batonika. Mózg jest nieuszkodzony, z wyjątkiem martwych tkanek, które zniszczył wylew. Miał z tym udarem szczęście w nieszczęściu. Uszkodzenia objęły te części mózgu, które odpowiadają za motorykę i w pewnym stopniu wpływają na ośrodek smaku. Ale był w pełni wydolny umysłowo. Szczęście? Staw barkowy po zdrowej stronie jest całkowicie zniszczony i to musiało wywoływać u Konrada Karlssona silne bóle. Dzwoni telefon na biurku. Na pewno z laboratorium. Zawsze dzwonią na stacjonarny, gdy wiedzą, że Karin jest na dole, pracuje i czeka na wyniki. Wiedzą, że komórka ma tu kiepski zasięg.
– Tu Karin. – Veronica. Mamy wstępne wyniki. We krwi były duże ilości środka nasennego Xanor. Wystarczyłoby, żeby uśpić wołu. Dawka jest śmiertelnie wysoka. – Powiedziałaś Xanor? – Tak. Jeden z najczęściej używanych środków nasennych w opiece zdrowotnej. Karin intensywnie myśli. Ktoś mógł mu to podać podstępem albo sam mógł przedawkować. A potem jego głowę umieszczono w pętli. To nie ma sensu, myśli Karin i słyszy głos Veroniki po drugiej stronie. – Jesteś tam, Karin? – Tak. – Tak wysoka dawka musiała sprawić, że stosunkowo szybko zasnął. – Dzięki. Dajcie znać, jeśli pojawi się coś jeszcze. Odkłada słuchawkę, podchodzi do stołu i staje obok Konrada Karlssona. Czy można podać Xanor dożylnie? Szybko sprawdza w komputerze. Tak. Muszę dokładniej poszukać śladów ukłucia. Karin zdejmuje płachtę. Centymetr po centymetrze przeszukuje skórę, udaje, że wpatruje się w trawnik albo w koc, że to nie szczątkami człowieka się zajmuje. Ale nigdzie nie widać żadnego śladu po igle, prócz tego miejsca, gdzie pobierała próbkę krwi, przy żyle szyjnej. Znów przykrywa zwłoki. A więc musiałeś połknąć tabletki. Albo wypiłeś je rozpuszczone w jakimś płynie. Na pewno nie byłeś sam. Ktoś musiał zadbać, żeby wyglądało to tak, jakbyś się powiesił. Tyle wiem. I Karin czuje, jak myśli i fakty przez cały czas gryzą się po tyłkach. Nie ma nic bardziej logicznego, a równocześnie bardziej nielogicznego niż śmierć.
Może morderca chciał być całkowicie pewien, że umrzesz? Nie wiedział, że dawka Xanoru sama w sobie była śmiertelna? A może myślał, że nie wykryjemy jej we krwi? Malin, myśli. Ty potrafisz zrobić z tym porządek lepiej niż ja. Za dużo tu rzeczy, które nie trzymają się kupy. Podobno lubiłeś żyć, Konradzie. Brak listu pożegnalnego. A może jest w twoim komputerze? Ktoś musiał powiesić cię po śmierci. Przedawkowanie. Coś się tutaj wydarzyło. To nie jest zwyczajne samobójstwo. Najprawdopodobniej to w ogóle nie jest samobójstwo. Za dużo w tym wszystkim bałaganu, żeby był to przypadek eutanazji. Ktoś źle mu życzył. Zostałeś zamordowany, Konradzie Karlssonie. Zostałeś zamordowany.
Zamordowany. Zostałem zamordowany. A więc kim byłem? Jakie było to życie, które dobiegło końca? Bardzo dawno temu wsiadłem w autobus z Borensbergu do Linköpingu, w drodze do szkoły zawodowej. Nie było mowy o tym, żebym poszedł na studia, nawet z moimi ocenami. Musiałem zostać rzemieślnikiem-intelektualistą, podjąć pracę jako elektryk, żeby spłacić resztę długów za gospodarstwo, tych długów, których tak bardzo wstydziła się matka. Powiedziała: Musisz to zrobić. I zrobiłem to. Byliśmy tylko we dwoje, ona i ja. Miałem szesnaście lat, kiedy przeciągnąłem mój pierwszy kabel, przykręciłem pierwszą puszkę, wywierciłem pierwszy otwór pod instalację. I to mnie napełniło pustką. Znienawidzoną pustką pracy, która trzyma nas przy życiu. Po śmierci chcę spotkać tych, których mi odebrano. Mojego ojca. Moją córkę, żonę. Ale wciąż ukrywają się przede mną. Wyjdźcie, wyjdźcie, chcę szeptać. Jestem teraz u was.
20 ŚRODA, JEDENASTY SIERPNIA, CZWARTEK, DWUNASTY SIERPNIA Malin macha ręką przed twarzą Stefana. Chce go ochłodzić, bo w pokoju jest dziwnie gorąco. Położyły go do łóżka, porozmawiały z kierownikiem, z kilkoma pracownikami, i wszyscy je zapewniali: – To się nie powtórzy. – Czy coś takiego stało się już wcześniej? – Ależ nie. Absolutnie! Teraz Malin i Tove stoją przy łóżku Stefana. Nie śpi, a jego niebieskie oczy wpatrują się w okno, może za okno, w wieczorne niebo, na którym wiszą tylko cienkie zasłony chmur. W jego oczach jest pustka. Mają nadzieję, że ta pustka jest spokojem. Tove kładzie rękę na jego ramieniu, a Malin się zastanawia: Czujesz tę rękę? Wiesz, że masz ramię? Wiesz w ogóle, że tu jesteśmy? – Do widzenia – mówi Malin. – Załatwię to. Od teraz będą się tobą dobrze opiekować. – Nie możemy jechać, mamo. – Musimy. Tove na nią patrzy. – Jak możesz być taka cholernie nieczuła? Tak jakby cię już nic nie obchodziło! Malin odwraca się plecami do córki, podchodzi do drzwi. – Pożegnaj się, Tove. Już pora, musimy jechać do domu. – Zostaję tutaj. Malin otwiera drzwi. Zamyka je za sobą. Stoi na korytarzu i czeka. Pięć minut, dziesięć. Potem Tove wychodzi. Jej twarz wykrzywia grymas złości. – Nienawidzę, kiedy mnie zmuszasz, żebym była taka jak ty.
Przejechały połowę drogi do Linköpingu. Nad Malin i Tove na parkingu stacji benzynowej Statoil powoli zapada ciemność. Tove zawzięcie milczy, nadal jest zła. – Myślisz o Konradzie Karlssonie? – pyta Malin. Tove kręci głową. – Próbuję o tym nie myśleć. Teraz ważniejszy jest Stefan. Malin nie odpowiada, przełyka kolejny kęs hot doga i myśli, że to niemożliwe opiekować się drugim człowiekiem, że tak trudno wyrzec się jakiejś części własnego życia. Choćby najmniejszej. Opuszczam Stefana. Mimo tego, co się stało. Nie jestem ani trochę lepsza od Morelii, myśli Malin. I wtedy dzwoni telefon. Karin. – Tu Malin. Karin jest teraz w pracy? Nie powinna być w domu, z Zekem i z Tess? Wtedy w tle zwykle słychać Tess albo telewizor. Malin słucha, jak Karin opowiada o swoim odkryciu, jest zła na siebie, że nie była staranniejsza w pomieszczeniu, które, jak teraz rozumie, stanowiło miejsce zbrodni. Słucha wyjaśnień Karin o tym, co według niej stało się z Konradem Karlssonem, że najprawdopodobniej został zamordowany i że z jego śmiercią z całą pewnością wiąże się jakieś przestępstwo. Wyrzuca resztki hot doga. Widzi, że Tove wierci się niecierpliwie. Malin czuje niezdrowe podekscytowanie w obliczu przestępstwa, a potem niekontrolowaną wściekłość. Kto, u diabła, zabija bezbronnego staruszka? I dlaczego? Jest zaskoczona, oczywiście, ale równocześnie zadowolona, że potwierdziło się jej przeczucie. Teraz w mózgu się gotuje. I w moim, i w twoim, Karin. – Jesteś tam? – słyszy głos koleżanki. – Tak. – Powiadomiłam Svena – mówi Karin. – Byliśmy zgodni, że powinnam do ciebie zadzwonić.
– Dobra. – Uzgodniliśmy też, że nie będziemy tego ruszać do jutra, póki nie wrócisz. Pokój numer siedem jest teraz odgrodzony barierkami, ale niestety, podobno już posprzątali. Zabieramy się do tego jutro i poinformujemy krewnych. Chyba nie powinniśmy ich jeszcze bardziej denerwować, dopóki nie wiemy czegoś więcej. Chyba że byli w to zamieszani, myśli Malin. – Uściskaj ode mnie Tess – mówi, a potem kończą rozmowę. Malin chowa telefon, odwraca się w stronę córki. – Co znowu? – syczy Tove. – Wygląda na to, że miałaś rację. Twój przyjaciel Konrad nie odebrał sobie życia. Najwyraźniej został zamordowany. Albo ktoś mu pomógł z samobójstwem. Źrenice Tove się rozszerzają, czarne dziury zdumienia. Boisz się, myśli Malin. – Wiedziałam – mówi Tove. – Nigdy nie odebrałby sobie życia. I możecie zapomnieć o tym, że poprosiłby kogoś o pomoc. Musiał zostać zamordowany. – Wierzysz w to? – Wiem to. Dlaczego miałby prosić o pomoc w czymś, czego nie chciał? I Malin opowiada jej, co usłyszała od Karin, wtajemnicza córkę w misteria śmierci. Rozmawiają, a Tove obiecuje, że nie piśnie o tym ani słowa. Zaufanie pomiędzy matką i córką zagłusza dźwięki ze stacji benzynowej. Komórka piszczy, gdy Malin sporo po północy idzie przez pusty Trädgårdstorget. Spotkanie jutro o 7.30. Sven wysłał wiadomość do wszystkich członków z grupy śledczej. Tutaj ulice Linköpingu są opustoszałe, ale słyszy gwar od strony Stora Torget i Ågatan, głosy pijących ludzi. Sklep z trafiką na rogu reklamuje wyścigi konne: „Szansa na wielką wygraną".
Malin myśli o wszystkich tych ludziach, którzy przez całe życie mają nadzieję, że los się do nich uśmiechnie i że to im przypadnie główna wygrana. To okropne marzenie, ale dla wielu jedyne możliwe. Tove zasnęła na sofie. Nie wydawała się poruszona. Wiadomość, że Konrad Karlsson został zamordowany, raczej ją uspokoiła. Tak jakby w jakiś sposób porządek został przywrócony. Pomiędzy życiem a śmiercią jest coś w rodzaju strefy granicznej, myśli Malin, przechodząc na drugą stronę Drottninggatan. Kraina, w której nie obowiązują żadne reguły i w której wszystko może się wydarzyć. Pomoc w samobójstwie czy morderstwo? To nie ma żadnego znaczenia. Dopóki nie wyjaśnią, co się stało, będą to traktować jak morderstwo, ponieważ istnieje taka możliwość, ale pozostaną też otwarci na inną ewentualność. Strefa graniczna. Ale z drugiej strony śmierć jest zawsze taka sama. Nikt nie może przed nią uciec i chociaż jest ostateczna, nigdy się nie kończy. Ostatni oddech. Kilka litrów powietrza. Bogatych w tlen, potem bez tlenu. Śmierć nie ma zapachu, a jednak pachnie, i gdy Malin idzie przez park Trädgårdsföreningen, noc pachnie śmiercią, wilgocią i życiem. Drzwi do Keruben nie są zamknięte na klucz, a w recepcji jest pusto. Skrada się po schodach. Znowu w pokoju numer siedem. Mija barierki. Łóżko pod ścianą. Poza tym pokój jest całkowicie pusty, klinicznie czysty, i Malin wygląda przez okno na park, na nieruchome czarne drzewa i rozgwieżdżone niebo nad nimi. Wkrótce w objęcia Merapi trafi nowy pensjonariusz. Żeby być traktowanym tak jak ty, Stefanie? Tak jak ty, Konradzie Karlsson? Ale ty mimo wszystko miałeś głos. Malin myśli o tym, że musi przeczytać wszystkie te listy do gazety.
Podchodzi do łóżka – czy to jest to samo łóżko? – i próbuje unieść wezgłowie. Podnosi się z cichym terkotem i Malin puszcza przycisk. Naprawili łóżko. Nagle czuje impuls, by się położyć, nie potrafi się temu oprzeć, i po chwili leży wyciągnięta na łóżku i udaje, że nie może się poruszać. Jak to jest, leżeć tak przez jedenaście lat? Jaki spokój trzeba w sobie odnaleźć, żeby to wytrzymać? Jaką obcą siłę trzeba w sobie odkryć? Myśli o tym, że jest najbardziej niespokojnym człowiekiem na świecie, i chce znaleźć współczucie dla Konrada Karlssona, dla Stefana, jakieś inne uczucie poza złością, ale nic tam nie ma. Leży na łóżku i udaje. Co się ze mną dzieje? – myśli Malin. Kim się staję? Kim się stałam? Wstaje i podchodzi do okna. Widzi gęstą ciemność między drzewami, nad ścieżkami i trawnikami. Jej wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Czy tam między drzewami, przy placu zabaw, ktoś stoi? Patrzy w tę stronę? Co on tam robi? Czy to morderca, który czeka na okazję, żeby znów odebrać życie? Odwraca się, wypada z pokoju, zbiega po schodach i dociera na parking. Serce jej wali, gdy okrąża budynek i wbiega do parku, a potem dalej w stronę drzew, gdzie stała ta postać. Ale teraz jej nie ma. Czy w ogóle ktoś tu był? Tej nocy Malin śni o białych nietoperzach, które krzyczą, wisząc pod sufitem w rozpadającym się drewnianym domu. Nietoperze krzyczą, trzepoczą skrzydłami, obnażają zęby, ale zdają się nie mieć odwagi puścić drewnianej belki, na której
wiszą. Jakby czekały na coś, co nigdy nie nadejdzie. A w pokoju, za nietoperzami, widzi twarze Konrada Karlssona, w każdym wieku, który przeżył jako człowiek. Na zewnątrz jest miasto otoczone równiną i lasami, i jezioro, którego płonące fale duszą wszelkie życie. Tove śni o wszystkich przyjaciołach, których zostawiła za sobą. O tych z podstawówki, o swoim byłym chłopaku Markusie, o Josefin i Tomie z Lundsbergu, który ją zostawił, a ona chyba tego chciała. We śnie to uczucie jest wyraźne, wie, że nie należy do świata Toma, że nigdy nie będzie mogła do niego należeć, że tkwi gdzieś w dzielącej ich przestrzeni, w której nie sposób się zakotwiczyć. Śni o pięknych dziewczynach i zwyczajnych dziewczynach i we śnie przyjaciele, których wciąż jeszcze ma, nie mają imion. Samotność sprawia jej przyjemność, bo sama ją wybrała, i to jest jej własna samotność. Ona również śni o Konradzie Karlssonie. O jego zsiniałej twarzy, głowie w pętli. O tym, jak siedziała na jego łóżku, chłonęła jego mądrość, cieszyła się każdą chwilą w towarzystwie tego obytego człowieka. W powietrzu pulsuje niepokojący dźwięk alarmu. Mruga światło lampy, która znika w samotnym pokoju ciszy. Karim Akbar opada z sił, pozwala sobie na to, żeby dojść, nie przejmuje się tym, że Vivianne nie jest nawet blisko. W sypialni w willi w Lambohov panuje bałagan, ale żadne z nich nie ma siły, żeby posprzątać czy pozbierać ubrania. Zsuwa się z Vivianne, ale ona nie wydaje się rozczarowana; raczej jej ulżyło, że już skończył. Kiedy właściwie pieprzenie przeszło w rutynę? Czy wtedy, gdy zaszła w ciążę? Gdy książka odniosła sukces? Gdy zaczął mieć coraz więcej i więcej zleceń na wykłady? A może kiedy zadzwonili z centrali związków zawodowych
i prosili, żeby przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną, bo szukali kogoś na stanowisko szefa? Sztokholm. Cieszy się. Jest zmęczony Linköpingiem, a Vivianne ze swoimi kontaktami może po prostu dostać tam pracę w prokuraturze. Po urlopie macierzyńskim. Karim ma już dość swojej pracy. Wszystkich tych problemów. Pracowników. Malin. Która chyba stłumiła wszystko, co można nazwać uczuciem, i teraz pracuje jak maszyna. Ale wygląda na to, że nadal ma intuicję. Nie pije. A więc wszystko dobrze. Svena. Niedawno dzwonił, mówił, że prawdopodobnie mają morderstwo. Jak wrzód. Może zamordowanie tego staruszka to wrzód, który pęknie? Może zrobi się cholerne zamieszanie, bo Keruben jest prowadzony przez Merapi? Może taki właśnie był cel? Myśli o swoim ojcu, który odebrał sobie życie. To on znalazł go w łazience, gdzie się powiesił. Był słaby i tchórzliwy. Myśli o tym, że tym razem będzie dobrym tatą. O wiele lepszym, niż był dla syna. A więc ten staruszek z Merapi nie odebrał sobie życia. Jutro zjawią się media. To jedno jest pewne. Czy dam radę przeprowadzić konferencję prasową? Muszę to robić? Czuje ciężar swego ciała na materacu, czuje dłoń Vivianne na ramieniu, szuka jego dłoni, wsuwa ją sobie między nogi. Dobra. Dla ciebie. Johan Jakobsson siedzi w piwnicy przed swoim komputerem. Jest ciemno, tylko monitor przed nim miga niebieskim światłem, a on czuje, że ma wysuszoną skórę na twarzy jak po wietrznym dniu nad jeziorem.
Rodzina śpi. Nowy dom. Teraz ma gabinet w piwnicy, może tu spokojnie pracować i nikomu nie przeszkadzać. Ale teraz śpią, jego dzieci i żona. On się obudził i nie mógł już zasnąć. Równie dobrze może trochę popracować. Tokio go przygnębiało. Po tym mieście nie sposób się poruszać. Gdy tylko opuszczał hotel czy sale wykładowe, całe życie stawało się jednym wielkim nieporozumieniem. Co mogę wydobyć z sieci o Konradzie Karlssonie? Jest coś o nim? Jest coś o wszystkich. I stuka w klawiaturę, stuka, stuka, przestukuje się przez noc. Börje Svärd leży sam w łóżku w swoim domu w Tornhagen. Łóżko wydaje się duże, i to jest przyjemne, ma mnóstwo miejsca i nic nie wymaga jego uwagi, nikt nic od niego nie chce. Na dole w ogrodzie psy są cicho. Starszy opiekuje się tymi nowymi, chociaż sam dopiero co przestał być szczeniakiem. Inni samotni ludzie trzymają psy w domu. Może nawet w łóżku. Co za okropny pomysł. Börje trzyma je w kojcu. Boże, ale by szczekały, gdyby ktoś wszedł do ogrodu. Co to za świat, co to za miasto – zastanawia się potem. Żeby zamordować niepełnosprawnego emeryta w jego własnym łóżku. Na pewno chodzi o pieniądze. W ten czy inny sposób. O chciwość, złość, radość i rozpacz, które zawsze ciągną się śladem pieniędzy. Kiedy Anna zmarła, wypłacili mu ubezpieczenie na życie, które wykupiła, zanim zachorowała na stwardnienie rozsiane. Pieniędzy nie było dużo, ale ich dwoje dzieci coś wywąchało i chciały dostać część tej sumy. Nawet własne dzieci są jak szczury. Wpłacił całą sumę, trzysta tysięcy koron, na konto fundacji na rzecz pacjentów ze stwardnieniem rozsianym. Jeśli te pieniądze mogłyby sprawić, by choć jeden człowiek nie musiał cierpieć tak jak Anna, byłoby to tego warte.
Ofiara morderstwa. Wcześniej dzwonił Waldemar, rozmawiał z Elin Sand, a ona rozmawiała ze Svenem. Konrad Karlsson najwyraźniej długo mieszkał w tym domu starców. Anno, ty byłaś młodsza i dłużej chorowałaś, ale przynajmniej mogłaś mieszkać w domu. W domu, który stworzyłaś na obraz twojej pięknej duszy. Już nigdy nie spotkam kogoś, kto miałby taką duszę, ale ta, z którą spotkam się jutro, ma całkiem niezłe ciało. Mogę udawać, że ona jest tobą, Anno. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Wiesz, jaki jestem samotny. Waldemar Ekenberg śpi. Jego żona tej nocy nie pracuje i trudno jej zasnąć. Nie z powodu chrapania Waldemara, lecz przez odwrócony rytm dobowy, który wiąże się z pracą po nocach. Leży obok niego, ale ich ciała się nie dotykają. Waldemar chrapie i chrapie. Kaszle. Za dużo pali. Wypełnia płuca trującym gazem. Próby rzucenia z Nicorette to jakaś żenada, a ona wie, że palenie sprawia mu przyjemność, lubi wciągać w płuca gęsty, aromatyczny dym. Sama pali. Wie, jak to jest. Z biegiem lat stał się spokojniejszy i choć domyśla się, że w pracy potrafi być wariatem, w domu jest jak mały, łagodny baranek. Prawie. Wieczorem do niego dzwonili. Nie chciał o tym rozmawiać z żoną. Jak zwykle. Ale niepotrzebne im słowa. Milczenie też jest w porządku. Elin Sand ogląda zdjęcia w komputerze. Siedzi na niebieskiej sofie w dużym pokoju i słyszy nieliczne samochody
przejeżdżające przez rondo Abisko. Drużyna siatkówki. Tęskni za tamtymi czasami. Potrafi obudzić się w środku nocy i ma wtedy ochotę wstać i obejrzeć sobie zdjęcia z meczów i z klubu. W pracy też tworzą wspólnotę i odczuwa więź ze swoimi przyjaciółmi. Ale to nigdy nie jest to samo. Tęskni za tym, by mieć obok siebie inne ciała, kobietę, którą poznała kilka miesięcy temu i na którą wpadła potem w Ikei; tę, która podeszła do niej i powiedziała: – Hej, pamiętasz mnie? – Jeszcze widać skutki – odpowiedziała i te słowa przełamały lody, i wszystko stało się oczywiste. Kocha tę miękkość, którą teraz w sobie czuje, bliski kontakt z uczuciami, dokładnie to, co przydałoby się Malin Fors. Czasem wyładowuje na mnie własne gówno, myśli Elin. Tak jak wtedy na siłowni, gdy Malin dała jej aż nazbyt wyraźnie odczuć, że nie chce, aby się do niej zbliżała. Chyba będę musiała z tym wytrzymać. Istnieje tylko jeden sposób, żeby z tym skończyć, a jest nim lepsze wykonywanie pracy. Pokazać jej, pokazać im wszystkim.
21 Gdzieś to wszystko musi znaleźć ujście. Ta złość, którą czuję. Czasami śledzę dziewczynkę. Nie wiem dlaczego. Siedzę w samochodzie na parkingu przed wysokim budynkiem. Widzę, jak jego sługusy wchodzą i wychodzą. Mają w oczach pieniądze. Teraz leżę w łóżku, patrzę w sufit. W kącie wiszą pajęczyny, ale nie widzę żadnych pająków. Czy jestem w stanie wycelować w innego człowieka i nacisnąć spust. Porwać kogoś? Dziewczynkę. Taki ból jest najgorszy. Wściekłość. Uczucie izolacji. Jutro się obudzę i może to wszystko się wydarzy. Jutro, kiedy wreszcie znajdę właściwy sposób działania. Odwagę. Wszędzie bałagan. Brud, rachunki, myśli. Nienawidzę, kiedy ktoś mi mówi, co mam robić, a jednak nie decyduję o niczym w swoim życiu. Mam pistolet. Moje ruchy. Dziewczynka. To ona jest rozwiązaniem.
22 Sven Sjöman stoi w przedpokoju swojej willi w Ånestad i wiąże czerwony krawat, który dostał od żony w prezencie na urodziny. Rzadko nosi krawat, ale dziś ma wrażenie, że to dobry pomysł. Będą mieli poranne spotkanie, rozpoczną śledztwo w sprawie morderstwa Konrada Karlssona. Co się stało? Będą musieli sprawdzić, czy dziadek miał pieniądze. Czy nadepnął komuś na odcisk. Czy miał wrogów. Może to brzmieć absurdalnie, myśli Sven, żeby stary, schorowany człowiek miał jakichś wrogów, ale w swojej karierze widział już o wiele dziwniejsze rzeczy. Siedemdziesiąt dziewięć lat. Miał udar, gdy był niewiele starszy ode mnie. Sam ledwie uszedłem z życiem, kiedy zachorowałem na raka prostaty. W każdym razie tak się czułem. W przyszłym roku przechodzę na emeryturę i chcę, żeby Malin została moją następczynią. Co się z tobą teraz dzieje? Wygląda na to, że się uspokoiłaś, odzyskałaś kontrolę nad swoimi uczuciami i pragnieniami. Udajesz, że nad nimi panujesz. Wydaje ci się, że wszystko możesz wyprzeć, zamiast wziąć się z tym za bary. Oszukujesz samą siebie. Wiem o tym. Nigdy nie uda się niczego zamieść pod dywan, wszystko kiedyś wychodzi na światło dzienne i wszystko bierze w łeb. Krawat na szyi jest ciasny, poranek ciepły. Będzie mu brakowało takich poranków jak ten, pełnych niepewności i oczekiwania na dzień, który ma przed sobą.
Cały Wydział Dochodzeniowo-Śledczy zebrał się w pokoju spotkań na posterunku. Usiedli przy stole. Waldemar Ekenberg siedzi rozparty na krześle, jest ubrany w białą nylonową koszulę z krótkim rękawem. Johan Jakobsson ma podkrążone oczy, na pewno pracował do późna w nocy, myśli Malin, i z własnej inicjatywy wygrzebał, co mógł, o Konradzie Karlssonie. Karima nie ma, ale jest Börje Svärd, parę kilogramów szczuplejszy niż zwykle, pewnie po to, żeby być w formie w sezonie plażowym i na letnie podrywy. Zeke siedzi obok niej. A u szczytu stołu siedzi Elin Sand, ubrana w trochę zbyt obcisłą białą, bawełnianą sukienkę. Kości policzkowe. Idealny kształt, myśli Malin. Żałuje, że nie potrafi lepiej przyjąć Elin w grupie, ale nie daje rady, chociaż na pewno obie by na tym skorzystały, obie są przecież maniaczkami treningu. Jako policjantka to jeszcze szczeniak. A może to ja postrzegam ją jako rywalkę? Pieprzyć to. Sven Sjöman założył krawat. Odkąd postanowił, że to jego ostatni rok, wydaje się czerpać z nowych pokładów energii. A jednak czasami potrafi strasznie przynudzać. Pisze na białej tablicy nazwisko Konrada Karlssona, a za oknem, na przedszkolnym placu zabaw, dzieci biegają w tę i z powrotem, bawią się na słońcu, mają własne, tajemne zabawy, do których dorośli nie mają dostępu. Teraz, w okresie urlopów, dzieci jest mniej, ale przedszkole i tak jest otwarte i Malin widzi, jak wiatr rozwiewa włosy jakiegoś małego blondynka. – A więc, co wiemy? Zaczyna Sven, a potem informuje ich o tym, co wiedzą. Że Konrad Karlsson najprawdopodobniej zmarł między drugą a trzecią w nocy. Że w jakiś, jeszcze nieustalony sposób, w jego ciele znalazła się śmiertelna dawka środka nasennego Xanor.
– Czy regularnie podawano mu ten lek? – pyta Zeke. – Musimy się skontaktować z Keruben, z tamtejszym lekarzem prowadzącym – mówi Börje. – Albo z kierowniczką Hildą Jansson – dodaje Malin. – Ona na pewno to wie. Sven opowiada o wynikach sekcji zwłok, o śladach na szyi i pod pachami, które świadczą o tym, że Konrad Karlsson już nie żył, gdy zawisł w pętli. – Zapomniała odgrodzić pokój – mówi Waldemar. – Pieprzone partactwo. W pomieszczeniu zapada cisza, wszystkie spojrzenia kierują się na Zekego, ale na nim nie robi to żadnego wrażenia. – Wszyscy popełniają błędy – stwierdza Sven. – Wystarczy spojrzeć na morderstwo Olofa Palmego. Policjanci wybuchają śmiechem, a gdy wesołość mija, Sven wskazuje na brak listu pożegnalnego, stwierdza, że Konrad Karlsson był podobno szczęśliwy, i dodaje: – Ta sprawa śmierdzi. Potraktujemy to jak morderstwo. Dlaczego ktoś, kto pomagałby mu popełnić samobójstwo, miałby to wszystko komplikować? Wystarczyłyby tabletki. – No nie wiem – powątpiewa Johan. Śledczy milkną, czekają, co powie dalej. – Konrad Karlsson napisał kilka listów do gazety na temat tego, co odbierał jako zaniedbania. Delikatnie mówiąc, żywił urazę do Merapi. A teraz Merapi ma zostać sprzedana amerykańskiej spółce kapitałowej podwyższonego ryzyka Nexxon. Można było o tym przeczytać na stronie „Dagens Industri". – Co chcesz przez to powiedzieć? – pyta Malin. – Że Merapi może mieć z tym coś wspólnego? Że chcieli go uciszyć, żeby to, co wypisywał, nie naraziło sprzedaży spółki? To naciągany pomysł, Johan, że coś takiego mogłoby mieć wpływ na tak poważny interes. Nawet jeśli te jego listy były ostre. Malin patrzy na Johana. Wie, że ten sięga myślą dalej. Chce mu rzucić wyzwanie. Sama myślała o tym dziś rano. Johan rozwija myśl. – Być może Konrad Karlsson zainscenizował swoje
samobójstwo w taki sposób, by wzbudziło jak najwięcej uwagi? Wziął tabletki nasenne, by zasnąć, a potem poinstruował swojego pomocnika, by ten stworzył pozory, że go brutalnie powieszono. Żeby zwrócić uwagę mediów na warunki panujące w placówkach koncernu. By popsuć szyki Merapi, nim transakcja dojdzie do skutku. – Ostatnia ofiara – mówi Malin i widzi sceptyczną minę Svena. – A sami w to wierzycie? – pyta Sven, a Malin nagle czuje zapach pozostałych osób na sali: dymu, potu, mydła, pasty do zębów, wody po goleniu. – Musimy pozostawić tę możliwość otwartą – stwierdza Johan. – Tylko tyle chciałem przez to powiedzieć. Malin czuje, że mają o wiele za dużo przestrzeni na dzikie spekulacje. – Wstrzymamy się jeszcze z przesłuchaniem ludzi z Merapi – mówi Sven. – Jeszcze nie mamy powodów. Ale potem to się może zmienić. – Miał jakieś pieniądze? – pyta prosto z mostu Waldemar. – Czy dzieci mogły coś z tego mieć? – Tak daleko jeszcze nie zaszedłem – odpowiada Johan. – Możemy zażądać informacji od jego banku i z Urzędu Skarbowego – stwierdza Sven. Malin odnosi wrażenie, że ta rozmowa prowadzi donikąd i ma ochotę powiedzieć Svenowi, żeby się do tego wziął, stworzył jakąś strukturę. – Na początek powinniśmy się dowiedzieć, co się działo tej nocy w domu starców – mówi. – Musimy ustalić przebieg wydarzeń. – Może są tam w okolicy kamery monitoringu – podejmuje Sven. – W Keruben albo przynajmniej przy wejściu. Musimy porozmawiać z ludźmi mieszkającymi w sąsiedztwie, którzy mogli coś widzieć, ale przede wszystkim z nocnym personelem. Chociaż, gdy rozmawialiśmy z nimi we wtorek, twierdzili, że nic niezwykłego nie zwróciło ich uwagi. I z pracownikami z dziennej zmiany. Ktoś z nich też może być w to zamieszany. Sven przerywa, patrzy na Malin, a ona odwraca wzrok.
Dzienny personel. Tove. Sven pospiesznie ciągnie dalej: – Musimy przesłuchać rezydentów, których da się przesłuchać. Musimy też przesłuchać krewnych Konrada Karlssona. Dzieci i wnuki. – Wiedzą już o najnowszym rozwoju wydarzeń? – pyta Waldemar. – Nie. Ten temat będziemy podejmować, w miarę jak będziemy się z nimi spotykać. – Miał komputer? – pyta Johan. – Powinien jakiś mieć. Malin przypomina sobie laptopa z pierwszej wizyty. I komórkę. Gabriella chciała je mieć, a ona się zgodziła. Teraz jest na siebie zła z powodu tej decyzji. – Miał. I komórkę. Są u jego wnuczki Gabrielli. Musimy je odebrać – mówi. – Może list pożegnalny jest w laptopie, chociaż wydaje się to mało prawdopodobne. Johan kiwa głową. Börje pochyla się nad szarym blatem stołu, mówi: – A może to było zabójstwo z litości? Mieliśmy przecież parę przypadków, gdy ludzie odbierali życie staruszkom z litości. Przy ostatnim słowie wykonuje gest, jakby ujmował je w cudzysłów. W pokoju znów zapada cisza. A Malin myśli o jego żonie Annie. Dociera do niej, że Börje musiał dużo myśleć o litości. – Dopilnuję, żeby to sprawdzić – mówi Sven. – Jakiś wariat mógł akurat wyjść z więzienia po odsiedzeniu kary. – Czy w takim wypadku inni staruszkowie też mogą być zagrożeni? – pyta Börje. – Albo czy w ogóle może istnieć takie ryzyko, jeśli mamy na karku jakiegoś szaleńca? – Możemy kazać paru mundurowym, żeby obdzwonili inne domy starców i wypytali, czy ktoś zauważył coś podejrzanego. Elin Sand milczała przez całe spotkanie. Ale teraz mówi: – Może mimo wszystko chodzi o pomoc przy popełnieniu samobójstwa. Ktoś, kto pomagał mu się zabić, sam był może wystraszony i zdezorientowany. Któż by się tak nie czuł? Ten ktoś nie był przecież zawodowcem, a pętla była niezręcznym
sposobem, by upozorować samobójstwo. Żeby to wyglądało tak, jakby Konrad Karlsson zrobił to sam. W takim wypadku osobie, która mu pomagała, mogło na nim bardzo zależeć i była smutna i wystraszona. Nikt z obecnych się nie odzywa. Tak naprawdę nie chcą traktować jej słów poważnie. Ale Elin Sand może mieć rację. – Wyraziłaś dokładnie to, co chciałam powiedzieć – mówi Malin. – Jeśli będziemy brać pod uwagę wszystkie możliwości, znajdziemy odpowiedzi. Sven, podzielisz pracę? Kto ma przesłuchać kogo? Johan, ty grzeb dalej. Uwzględniając to wszystko. A co ja mam robić? – myśli Malin. Patrzy na Svena, który uśmiecha się, nim znów zabiera głos. Podchwytuje jej spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: Teraz ty przejmujesz dowodzenie. Czy tego chcesz czy nie. Elin siedzi u szczytu stołu ze skonsternowaną miną. – No to jedziemy – mówi Malin.
23 Pokrzywione jabłonie wyglądają jak krasnoludki Królewny Śnieżki, myśli Malin, i pasują do skulonego wśród nich gospodarstwa. Wyblakły, rdzawoczerwony drewniany dom położony jest jakiś kilometr od Klockrike, a wokół rozciąga się równina Östgöta; żółty rzepak faluje pod coraz bardziej błękitniejącym niebem. Przy domu stoi zaparkowany stary, czarny, zardzewiały mercedes. To miejsce musi być naprawdę straszne w zimie, gdy mróz wdziera się w duszę, a lodowate wiatry mogą hulać bez przeszkód. Yngve Karlsson. A więc tutaj mieszkasz. I gdy Malin i Zeke wysiadają z wozu, widzą mężczyznę pracującego w ogrodzie, wśród nierównych krzewów agrestu. Jest wysoki i chudy, ubrania zwisają luźno na jego ciele; wydaje się spokojny, lecz mimo to Malin odnosi wrażenie, że najchętniej odwróciłby się do nich plecami i rzucił biegiem na równinę. Przerzedza krzewy, rzuca przez ramię jakąś odciętą gałązkę, najwyraźniej zamierza poczekać, aż oni do niego podejdą, a nie na odwrót. Zerknął w ich stronę i chyba doszedł do wniosku, że są przyzwoitymi ludźmi. Idą przez ogród, w stronę grządki, a Yngve Karlsson prostuje plecy, wyciąga w ich stronę rękę. – Policja, prawda? Słyszałem o tacie w lokalnych wiadomościach. Że podejrzewacie, że został zamordowany. Kurwa, myśli Malin. Jak, u diabła, to mogło tak szybko wycieknąć? Ktoś z posterunku musiał dać im cynk, a potem dziennikarz się nie pofatygował, żeby sprawdzić, czy powiadomiono już krewnych.
Na chudej twarzy Yngvego Karlssona nie sposób zauważyć żadnej reakcji, gdy mówi o losie ojca, a spojrzenie apatycznych niebieskich oczu jest pełne rezygnacji. Malin ujmuje jego dłoń i w tej samej chwili dzwoni jej komórka. Poznaje ten numer. To Gabriella Karlsson. Malin szybko przeprasza, robi gest w stronę Zekego i odbiera połączenie, odchodząc dalej w ogród. Głos po drugiej stronie, zduszony płaczem. – A więc został zamordowany? Kto mógł tego chcieć? Właśnie o tym przeczytałam na stronie „Corren". Dlaczego nie dowiedziałam się pierwsza? Nie mam do tego prawa? Co mam powiedzieć? – myśli Malin. – Zgadza się. Podejrzewamy, że twój dziadek został zamordowany – stwierdza. – Ale jak? Głos natychmiast wydaje się bardziej opanowany i Malin z zaskoczeniem czuje, że być może Gabriella Karlsson dzwoni tylko po to, by sprawdzić, ile wiedzą. A więc w „Corren" nie napisali jak. – Prowadzimy teraz śledztwo, ale nie mogę powiedzieć… – Mnie chyba możesz? – Niestety nie. – I Malin słyszy teraz rozpacz, ból, ale czy są prawdziwe? A może Gabriella Karlsson tylko gra? Nie. Zdaje się być jedyną osobą, której zależało na Konradzie. Malin zerka w stronę Zekego i Yngvego Karlssona. Wyglądają, jakby rozmawiali o hodowli roślin. Yngve drżącymi rękami zapala papierosa. – Gabriello, będziemy chcieli z tobą jeszcze raz porozmawiać. Może wtedy będę mogła co nieco wyjaśnić. – Kiedy? – Dziś. Odezwiemy się. A w ogóle, masz u siebie laptop dziadka. I komórkę? – Tak. – Chcielibyśmy je obejrzeć.
– Wybieram się do Tinnis. Możemy się tam spotkać. Wezmę te rzeczy ze sobą. Gabriella Karlsson wzdycha ciężko, wydaje się uspokajać, godzić z tym, że jest jedynie częścią procesu, który nieubłaganie biegnie własnym torem. Nigdy się nie przyzwyczaję do dźwięku wierteł dentystycznych, myśli Elin Sand. Margaretha Karlsson przyjmuje ją i Waldemara Ekenberga w swoim gabinecie w Dentalii, prywatnej klinice stomatologicznej, znajdującej się na trzecim piętrze okazałej secesyjnej kamienicy przy Hospitalstorget. Siedzi na stołku przy biurku w białym kitlu, a Elin widzi po jej szklistych, niebieskich oczach, że Margaretha Karlsson za dużo pije. Choć jest chuda, ma czerwoną, obrzękniętą twarz alkoholiczki i wygląda na znacznie starszą niż pięćdziesiąt pięć lat. Wycie wiertła z drugiego pokoju przebija się przez ścianę, a Elin i Waldemar stoją w drzwiach, nie zaproszono ich, by usiedli na dwóch stołkach dla gości. Elin jest zła na Waldemara. Przed chwilą w samochodzie powiedział do niej „mała". Kazała mu się zamknąć, ale tylko wyszczerzył zęby. Margaretha Karlsson wydawała się poruszona, gdy powiedzieli, że jej ojciec najprawdopodobniej został zamordowany. Szybko się jednak opanowała, nie okazała zdumienia, a teraz mówi: – Nie brakowało mu wrogów. Mogę sobie wyobrazić, że spółka, do której należał dom opieki, nie kochała go za te teksty. – Wspominał coś o jakimś zagrożeniu z ich strony? – pyta Elin Sand, patrząc na fotel dentystyczny i czując dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Margaretha Karlsson kręci głową. – Zupełnie nic? – pyta Waldemar Ekenberg. – Ojciec i ja nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu. Był naprawdę trudnym człowiekiem. Może myślicie, że to był wspaniały człowiek, ale wobec mnie i mojego brata potrafił być strasznie krytyczny.
– Jak to? Margaretha Karlsson zaczęła mówić i Elin Sand chce wyciągnąć od niej jak najwięcej. – Nie podobało mu się nic, co robiliśmy z naszym życiem. Ja zostałam dentystką. Mam rodzinę. Ale to nie było dla niego dość dobre. Grzebać w cudzych zębach? Kiedy ktoś ma taką głowę do nauki jak ty? Potrafił mówić takie rzeczy, a człowieka męczą te wszystkie złośliwości. W końcu ma się dość. – Kiedy spotkała go pani po raz ostatni? – Ponad dwa lata temu. Odwiedziłam go w jego urodziny. – I od tego czasu pani z nim nie rozmawiała? Margaretha Karlsson kręci głową. – Nie. – A co robiła pani w nocy z poniedziałku na wtorek? Kobieta wybucha śmiechem. – Chyba nawet przez chwilę nie sądziliście, że zamordowałam własnego ojca? Waldemar i Elin nie odpowiadają. – No dobrze. Byłam w domu i spałam. Możecie zapytać mojego męża. Dam wam jego numer do pracy. – Dziękuję – mówi Elin Sand. – Chyba ma pani teraz mnóstwo na głowie – stwierdza Waldemar Ekenberg. – Inwentarz spadku i tak dalej. – Na całe szczęście zajmuje się tym Gabriella. To było od dawna ustalone. Była jedyną osobą, na której polegał i którą lubił. – A pani i brat, dogadujecie się? – Jesteśmy bardzo różni. On jest samotnikiem. A więc nie, nie mamy ze sobą zbyt wiele wspólnego. W sąsiednim pokoju znowu słychać wiertło i Elin Sand czuje się jak w potrzasku. – To pani klinika? – pyta. – Czy należy do jakiejś spółki? – Mam własny gabinet, że tak powiem. Spółka w spółce. Merapi chciało wykupić całą przychodnię, ale suma, którą zaproponowali, to była kpina. Margaretha Karlsson patrzy na policjantów, jakby chciała powiedzieć: Wynoście się już.
– W takim razie dziękujemy. Na razie nie mamy więcej pytań – mówi Elin. Gdy zjeżdżają windą, Waldemar kładzie jej rękę na ramieniu, mówi: – Dobrze sobie poradziłaś, mała. Elin ma ochotę wybić mu te żółte zęby, wbić mu je głęboko do gardła, ale panuje nad sobą, nic nie mówi i próbuje się skupić na ruchu jadącej w dół windy. Yngve Karlsson poczęstował ich kawą w zniszczonej kuchni swojego domu. Mówi: – Lubię mieszkać tutaj, z dala od wszystkiego. Być sam ze sobą. – Przerywa na chwilę, a potem dodaje: – Teraz mam urlop. Normalnie pracuję w Mekaniska w Motali. Malin opiera się na niewygodnym krześle, przygląda się jasnoniebieskim szafkom z lat pięćdziesiątych. Kawa jest gorąca i świeżo zaparzona, dokładnie tego było jej trzeba, by odzyskać energię. – Czy pana ojciec miał jakichś wrogów? Jest coś, co powinniśmy o nim wiedzieć? Yngve Karlsson kręci głową. Z początku powoli. Potem szybciej. – Nie miał żadnych wrogów. Bo niby kto by to mógł być? – Ci, o których pisał do gazety – próbuje Zeke. – Tak myślicie? Naciągany pomysł. Yngve Karlsson wypowiada to zdanie agresywnym tonem. – Może nie – mówi Malin. – Chodzi o duże pieniądze. – À propos pieniędzy – podejmuje Karlsson. – Mój ojciec miał pieniądze. Kilka milionów w banku. Inwestował w akcje. Chyba robił interesy do samego końca. Przez komputer. Bawiło go to. Tyle wiem. – Niemal wypluwa z siebie te słowa. – Czyli był bogaty? Malin nie potrafi ukryć zdumienia. – Mnie nigdy nie interesowały pieniądze, ale mojego ojca owszem. Myślę, że to był jeden z powodów, dla których tak źle się dogadywaliśmy. On otwarcie mną gardził, bo nie zależy mi
na pieniądzach. Był cholernym dusigroszem. Mówisz to z naciskiem, myśli Malin. Niemal z wściekłością. Nie interesują cię pieniądze. Teraz i tak je dostaniesz. I Malin rozgląda się wokół, po wyblakłych tapetach i uginających się belkach pod sufitem. Ten dom trzeba będzie wyremontować, bo inaczej się zawali. A kupony z gier hazardowych tam dalej przy zlewie mówią same za siebie. – No to będzie spory spadek – stwierdza Zeke. – Na pewno. Zobaczymy, kiedy inwentarz spadku będzie gotowy. Ale to się może przecież ciągnąć latami. Kto wie, co się do tego czasu może wydarzyć. Ostatnie słowa Yngvego Karlssona aż ociekają goryczą. – Kiedy po raz ostatni spotkał się pan z ojcem? – pyta Malin. – Tak jak mówiłem: kiepsko się dogadywaliśmy. To było wiele lat temu. Pięć lat temu odwiedziłem go w Keruben. Ale wtedy już po dziesięciu minutach kazał mi wyjść. Powiedział, że chce mu się spać. Musicie zrozumieć, że był bardzo specyficzny i potrafił być strasznie ostry dla Margarethy i dla mnie. Głos Yngvego Karlssona natychmiast się uspokaja. Jakby przed chwilą był bliski utraty panowania nad sobą, ale teraz odnalazł równowagę. – A pana druga siostra, matka Gabrielli? Ta, która zmarła wskutek zakażenia? – O tym też wiecie? Zeke mruczy pod nosem. – Dla niej był milszy. Nie wiem dlaczego – mówi Yngve Karlsson. – Jak to milszy? – dopytuje Malin. – Przyjazny. Wobec mnie i Margarethy zazwyczaj był nieprzyjemny. – Yngve Karlsson przymyka oczy, bierze głęboki oddech, jakby chciał powiedzieć coś więcej o swojej zmarłej siostrze, ale zmienia zdanie i zamiast tego mówi: – Wiem, że on i Gabriella dobrze się dogadywali. Podobało mu się to, że studiuje historię. – Musimy o to zapytać. – Malin odgarnia na bok grzywkę. – Co pan robił w nocy z poniedziałku na wtorek? Yngve Karlsson kręci głową.
– Byłem tu, w domu. Tak jak zawsze. Czuję się najlepiej, kiedy jestem sam. Gdy tylko ktoś zbliża się do domu, robię się nerwowy. Zauważyłam to, myśli Malin. – Czy ktoś może poświadczyć, że był pan w domu? – pyta Zeke. – Nie – mówi Yngve Karlsson. – Musicie mi uwierzyć na słowo. A tu na równinie to wciąż coś znaczy, nawet dzisiaj. W drodze do wyjścia Malin zwraca uwagę na szafkę z bronią w dużym pokoju. Czy tam na półce leży pistolet? Chce podejść i sprawdzić, ale daje sobie spokój. – Poluje pan? – pyta. Yngve Karlsson uśmiecha się. – Dawne dzieje. Teraz został mi tylko śrut. Czasem go używam, żeby strzelać do wiewiórek. A kiedy się mieszka tak na uboczu jak ja, nigdy przecież nie wiadomo, kto może się zjawić.
Krytyczny? Ostry? Budowałem drugą halę montażową Tunnan dla Saaba i chłopaki kazali mi harować. Brygadzista powierzał mi każde najdrobniejsze zadanie, które trzeba było wykonać na zewnątrz, na mrozie. Poznałem waszą matkę na potańcówce w parku ludowym w Linköpingu i już po kilku latach urodziła się Josefina. Wasza matka Sara była bardzo młoda i zamieszkaliśmy w kawalerce przy Konsistoriegatan. A potem urodziliście się wy. Yngve, Margaretha. I teraz uważacie, że byłem dla was ostry. Chciałem tylko, żebyście zrobili coś ze swoim życiem. Bo ja sam nigdy nie miałem takiej możliwości. Troje dzieci. Wszyscy byliście mali, gdy zmarła wasza mama. Zachorowała w lutym, odeszła w kwietniu. Młodzi ludzie nie powinni chorować na raka trzustki, ale z nią było inaczej. Nocami w szpitalu krzyczała, wołała was. Nigdy wam o tym nie opowiadałem. Nie chcę ich zostawiać! – krzyczała. Potem umarła w moich ramionach i razem ją pochowaliśmy. Pamiętacie to? Zostaliśmy sami. Moja matka, a wasza babcia się od nas odsunęła. Poznała nowego mężczyznę i wyprowadzili się do Jönköpingu. Gdy już spaliście, czytałem książki. Siedziałem w dużym pokoju w małym domku w Jägarvallen, który kupiłem. Pewnie, że czasem byłem ostry. Panie z gminnej opieki społecznej nie ufały samotnemu ojcu, chudemu elektrykowi, który dzień po dniu niszczył sobie stawy barkowe. Musiałem utrzymywać dyscyplinę. Ale siadaliście mi na kolanach, na sofie przed czarno-białym telewizorem. Yngve. Margaretha.
Trudno mi było pogodzić się z tym, że nie macie żadnych ambicji. Teraz to zrozumiałem. Wy, którzy mieliście wszystkie możliwości, choć wasza matka tak wcześnie odeszła. Wiązałem pewne nadzieje z waszą siostrą. Ona do czegoś dążyła. Szukam tutaj Josefiny. Czy ona jest teraz oddechem? Moja piękna córka, która zniknęła? Czy jest tu wasza matka? Jej ból i obawy. Może powinienem był was przeprosić. Nigdy tego nie zrobiłem. Zamiast tego oczekiwałem waszej wdzięczności i nigdy się jej nie doczekałem. Pewnie, że z wielu powodów jestem zgorzkniały. Nie chciałem się do tego przyznać i nikt nie chciał tego widzieć. Choremu człowiekowi można wybaczyć, że jest wymagający, ale zgorzkniałość lepiej zachować dla siebie. Chcieliście moich pieniędzy. Wygrałem pewną sumę na wyścigach kłusaków w Mantorp kilka lat przed udarem. A dom w Jägarvallen sprzedałem z zyskiem. Pomnażałem te pieniądze, chciałem udowodnić samemu sobie, że grube ryby ze Sztokholmu nie są pod tym względem jakoś szczególnie inteligentne. Kupowałem i sprzedawałem akcje, opcje. Kiedy zachorowałem, było już za późno. Dla was i dla mnie. Ale przede wszystkim dla nas. Z Gabriellą zawsze było łatwo. Robiła to, czego chciałem. Czego sobie życzyłem. Teraz się zastanawiam: Jak bardzo mnie lubiłaś, Gabriello?
24 Rakotwórcza godzina. Czas między dwunastą a drugą, gdy letnie słońce sprawia, że skóra się gotuje i budzi do życia śmiercionośne kancerogeny. Jest tuż po pierwszej i Malin czuje, że głód ściska jej żołądek, zgniata go, powodując nudności. Jej plecy są wilgotne od potu. Słońce zawisło niewzruszone pomiędzy chmurami, a wszędzie dookoła dzieci na oślep rzucają się do wody, do śmierdzącego chlorem pięćdziesięciometrowego basenu albo prosto w czarny mrok kąpieliska. Malin ma ochotę włożyć kostium kąpielowy, uciec przed upałem, pływać i pływać aż do nieprzytomności, poczuć, jak wszystkie siły opuszczają mięśnie, i osiągnąć ten stan pustki, który można odnaleźć tylko w fizycznym wyczerpaniu. Ale nie tutaj. Teraz jest skupiona na Gabrielli Karlsson, która leży wyciągnięta na dziwnie bezbarwnym ręczniku rozłożonym na trawie. Malin kuca przy niej, a Zeke wycofuje się w cień, pod koronę dębu. Przy kiosku, nad schodami prowadzącymi na trybuny, wije się długa kolejka dzieciaków, które chcą zjeść lody albo hot doga. Malin wita się i mówi: – Łączyła was szczególna więź, ciebie i dziadka. Gabriella siada. Poprawia turkusowy kostium. – Nie miałam nikogo oprócz niego. – A on cię wspierał w twoich badaniach? – To dzięki niemu zainteresowałam się historią. Kiedy miałam trzynaście, czternaście lat, w weekendy wyjeżdżaliśmy jego samochodem. Jeździliśmy po Östergötland i opowiadał mi o wszystkim, co się tutaj działo w minionych wiekach. Potrafił godzinami opowiadać o rzezi w Linköpingu i o bitwie pod Stångebro. Sprawiał, że to wszystko wydawało się takie żywe.
Chyba byłaś dla niego naprawdę miła, myśli Malin. A może teraz przemawia przeze mnie mój cynizm? Może naprawdę jesteś dobrym człowiekiem, Gabriello Karlsson? Takim, który troszczy się o tych, którzy tego potrzebują. Krzyki i wrzaski z wody. Głód. – Uwielbiałam to, choć może trudno w to uwierzyć. Miałam bujną wyobraźnię, ale niewielu przyjaciół. Te jego historie. Inni pewnie by pomyśleli, że to straszne nudy. Na swój sposób jesteś jak Tove, myśli Malin. Dokładnie taka jak ona. Mól książkowy, to na pewno. Ktoś, kto lubi opowieści. A teraz powiedz to prosto z mostu, Malin. Ale po raz kolejny wybiera okrężną drogę: – Odwiedziłaś dziadka tego wieczoru, gdy zmarł, i wyszłaś dopiero około jedenastej. – Malin widzi, że Zeke w cieniu rozmawia z kimś przez telefon. Pewnie z Karin. O czym dyskutują? O Tess? Co zjedzą na kolację? – Często zostawałaś do późna? – Często. Wieczorem dziadek najbardziej się ożywiał. Nie spał do późna w nocy. – Brał tabletki nasenne? – On? Nigdy w życiu! Nie lubił, kiedy mąciło mu się w głowie. Zawsze powtarzał, że jego mózgowi i tak się już oberwało. – Czy tego wieczoru wydarzyło się coś szczególnego? – Nie. – Nic? – Nie. Przyszłam do niego, pogadaliśmy o tym i owym. Przyniosłam mu gazetę i parę zdrapek; czasami tak robiłam. Potem wyszłam, kiedy personel z nocnej zmiany miał zaczynać ostatnie przygotowania przed nocą. To byli ci sami co zwykle, z Berit na czele. Lubił ją. – I nic więcej? – Przyniosłam ze sobą batonik. Po udarze zmienił mu się smak. Lubił tylko słodkie.
– I nie wróciłaś? I teraz Gabriella Karlsson kuli się w sobie. Jest wyraźnie przestraszona na myśl o tym, co sugeruje Malin. Wygląda, jakby chciała natychmiast odpowiedzieć, ale się powstrzymuje. Po jakichś dziesięciu sekundach milczenia mówi: – Nie, nie wróciłam. Naprawdę nie. – Nie pomogłaś dziadkowi? – Nie. – Nie znasz nikogo, kto mógłby to zrobić? Pomóc mu? Słowa, które pozostają niedopowiedziane. Jaką prawdę mogą wyciągnąć z ludzi? – myśli Malin. Jaka odpowiedź kryje się w braku odpowiedzi? Słuchaj głosów śledztwa, Malin, słuchaj tych niemych głosów, Sven często jej to powtarzał na początku kariery. – To musi być prawda, że został zamordowany. Nie chciał umierać. Gabriella Karlsson zakłada ciemne okulary, odwraca twarz do słońca, ale po kilku sekundach znów spogląda na Malin, zdejmuje je. Ma łzy w oczach. Od słońca? Z bólu? – Pewnie wiecie, że miał pieniądze. – Kilka milionów, prawda? – Tak myślę. Nie wiem dokładnie ile. Malin widzi, że Zeke skończył rozmowę. Opadł na trawę, a w cieniu jego twarz niemal stapia się z ciemnym tłem pnia dębu. – Kilka lat temu, w Boże Narodzenie, podczas jednej z tych nielicznych świątecznych kolacji, które razem jedliśmy, słyszałam, jak wuj i ciotka rozmawiają o pieniądzach dziadka. Uważali, że to nie w porządku, że po prostu na nich siedzi. Nie były mu przecież potrzebne w domu opieki. – Co robił z pieniędzmi? – O ile wiem, to nic. Kupił mi mieszkanie. Ale poza tym nie wiem. Nie mówił o tym. – Dostaniesz teraz spadek? – pyta Zeke. Gabriella wzrusza ramionami.
– Pewnie dostanę trochę pieniędzy. Bo mama nie żyje. – Powinno tego być całkiem sporo – stwierdza Malin. – Nie zależy mi na pieniądzach. To, co dostanę, zamierzam oddać na jakiś cel charytatywny. Dziadkowi by się to spodobało. – A sam nie mógł tego zrobić? – pyta Malin. – To był tylko sposób na określenie samego siebie. Nigdy nie rozmawialiśmy o jego pieniądzach. – Co czułaś, kiedy twój wuj i ciotka o tym rozmawiali? – Że to sępy. – A są nimi? – Margarecie zależy na pieniądzach i statusie, to na pewno. Lubi myśleć, że należy do śmietanki Linköpingu. – A należy? Gabriella się uśmiecha. – Nie. Nie ma na to dość pieniędzy. Jest tylko zwykłą dentystką. – Myślisz, że ona albo jej brat mogą mieć coś wspólnego ze śmiercią twojego dziadka? – Nie. Tak naprawdę, to nie. Ale pieniądze potrafią przecież odebrać ludziom rozum. Wszyscy to wiedzą. – Jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć? – Myślę, że mój wuj ma długi z hazardu. Dużo gra, wiem o tym. Kiedy był mały, jeździł z dziadkiem na wyścigi kłusaków w Mantorp. Ma fioła na punkcie wyścigów konnych. Malin wzdycha. Kupony u Yngvego Karlssona. Ale nie wspominał, że jest aż tak źle. Jest o wiele za dużo spraw, o których on i Margaretha Karlsson nie wspomnieli. Poza tym wydawali się nie odczuwać najmniejszego żalu po śmierci ojca. Żadne z nich. Tak jakby nigdy nie istniał. Zupełnie tak jak dla mnie. Tata na Wyspach Kanaryjskich równie dobrze mógłby nie żyć. To by niczego nie zmieniło. – Czy Yngve miał jakieś problemy z komornikami? – pyta po chwili Malin. – Czy mógł pożyczyć pieniądze od niewłaściwych ludzi?
– Nie wiem. Chyba został raz pobity, ale nie wiem. Musimy go zapytać, myśli Malin. – Może twojemu dziadkowi ktoś groził po tych jego listach o Keruben? Gabriella odchyla się do tyłu, opiera się łokciami o ręcznik. – Nigdy mi o tym nie wspominał. – Brałaś w tym jakiś udział? Pomagałaś mu je pisać? – Nie. To była jego sprawa. Sam je pisał. Ale myślę, że dobrze robił. Że skarżył się na zaniedbania w opiece zdrowotnej. Nie bał się niczego ani nikogo. – Co zrobiłaś, kiedy wyszłaś z Keruben? – Pojechałam do domu. Czytałam książkę. Potem zasnęłam. – Jaką książkę? – Trzeci człowiek. Grahama Greene'a. – Byłaś sama? – Tak – mówi Gabriella Karlsson. – Zawsze jestem sama. Patrzy, jak policjanci odchodzą, obce istoty wśród kąpiących się ludzi. Czuje się tak, jakby to nie jej się to przydarzało. Jakby jej nie dotyczyło. Śmierć. Zło. Świetnie zna je z historii, ale tu i teraz wszystko jej umyka. Czy to możliwe, żeby coś wypierała? Coś dużego i ważnego. Mózg potrafi tak funkcjonować, ludzie wypierają różne rzeczy, żeby przeżyć. Dziadku. Nie ma cię już. Zdejmuje okulary przeciwsłoneczne. Patrzy w słońce. Czuje napływające łzy. Pieniądze. Alibi. Zależności i zaufanie, tęsknota; niewypowiedziane słowa, milczenie, które może oznaczać wszystko. Malin czuje, że jeszcze bardziej ją mdli z głodu, gdy razem z Zekem opuszczają kąpielisko.
Gabriella miała ze sobą laptop i komórkę dziadka, tak jak obiecała. Podkreślała, że nawet do nich nie zaglądała, uważała, że ich zawartość jest równie prywatna jak pamiętnik. Malin się odwraca. Widzi Gabriellę, która leży wyciągnięta na ręczniku i patrzy w słońce bez ciemnych okularów. Jej skóra jest nienaturalnie biała; człowiek, który zazwyczaj stroni od słońca i który zrozumiał, jakie możliwości daje samotność. – Idziemy coś zjeść – mówi Zeke. Malin kiwa głową. – A potem dopilnujemy, żeby Johan dostał laptopa i komórkę.
25 Tego dnia idę do Tinnis. Dziś rano bez strzelnicy, zabrakło mi sił. Leżę na słońcu. Na betonowych schodach, i mam ciemne okulary, żeby nikt nie widział, gdzie patrzę. Lubię słońce. To, jak w jakiś sposób przepędza wewnętrzną ciemność, choćby tylko na krótką chwilę. Ta dwójka, która dopiero co wyszła z kąpieliska, to musieli być policjanci. Poruszali się i rozglądali tak, jak robią to tylko gliny po cywilnemu. Nie patrzyli w moją stronę, bo niby dlaczego. Nie mam z nimi na pieńku. Chyba że ktoś na mnie doniósł. Widział, jak czuwam. Ale kto by mnie rozpoznał? Od zawsze mieszkam w Linköpingu, ale mimo to jestem tu jak powietrze. Czy ktoś mnie kiedyś zauważy? Z pistoletem można zostać zauważonym. Ale nigdy nie było we mnie takiej złości. Podchodzę do kiosku z lodami. Staję w kolejce za kilkoma dziewczynkami. I tam stoi ona. Jego córka. Dziewczynka. Odwraca się. Jest ładna. W zielonym bikini. Uśmiecham się. Odpowiada mi uśmiechem. A potem znów się odwraca. A ja patrzę na jej nagą, mokrą szyję.
26 Börje Svärd wchodzi do pokoju numer siedem. Panuje tu półmrok, słońce przemierzyło już popołudniowe niebo i nie rzuca światła na świat zamknięty w pokoju. Łóżka, które musiało być pod ścianą, nie ma. Innych mebli też. Z kranu nad umywalką kapało, gdy wszedł do pokoju, ale mocno go zakręcił i teraz jest tu tylko cisza. Na placu zabaw na dole nie bawią się dzieci. Nikt nie gra w siatkówkę. Dopiero co widział staruszków na tarasie domu opieki. Pili popołudniową kawę na swoich wózkach inwalidzkich, ci, którzy byli w stanie, sami unosili filiżanki do ust, i w tej scenie był jakiś pokój, jakaś godność. Kilka krótkich minut spokoju w życiu, które musi być niełatwe. Eutanazja. Pomoc przy samobójstwie. Takie rzeczy się zdarzają w opiece zdrowotnej. W relacjach międzyludzkich, gdy nadchodzi pora, żeby świat się skończył. Myśli o Annie, jak go błagała, żeby pomógł jej umrzeć. Przez cały ostatni rok prosiła kilka razy dziennie, gdy jej życie było tylko cierpieniem i spazmami, bólem i dusznością, paniką i uwięzieniem we własnym ciele. „Pomóż mi. Dłużej nie wytrzymam". Mówiła prosto, wyraźnie. Gdy wkładała w to wszystkie siły, jakie jej zostały, udawało jej się wyrzucić z siebie te słowa. Chciał jej pomóc, ale nie potrafił, nie miał odwagi. Nie chciał zostać sam. Nie potrafił zabić swojej miłości nawet z miłości do niej. Ale byłem z tobą do końca, Anno. Wiem, jak brzmiał twój ostatni oddech. Czy ktoś pomógł Konradowi Karlssonowi? Nie.
Przesłuchali już sprzątaczy. I personel z nocnej zmiany. Tę dwójkę, która zdołała już dotrzeć. Siv Kramer. Maj Gröndahl. Berit Andersson nadal jest w domu i śpi. Albo nie odbiera telefonu. Będą musieli do niej pojechać, on i Elin Sand. Siv ani Maj nie zwróciły uwagi na nic niezwykłego, twierdzą, że nie wydarzyło się nic, o czym warto by wspomnieć. Według dziennika Berit była u Konrada Karlssona koło pierwszej i wtedy wszystko było jak zwykle. Potem uzgodnili, że pozwolą Konradowi Karlssonowi spokojnie spać, póki nie zjawi się personel z dziennej zmiany. Przez cały czas wiedzieli, co zamierzają pozostali. Cała trójka. Przez całą długą noc. Może nie zdążyli tu zajrzeć? Łóżko podobno nie było zepsute, więc może się popsuło, kiedy Karin próbowała podnieść oparcie. Nocami musi tu być cicho, myśli potem Börje. Z wyjątkiem sygnałów dzwonka wzywającego pielęgniarki, niespokojnych krzyków pensjonariuszy i wrzasków dochodzących z parku, gdy odbywają się tam imprezy. Nocą można tu niezauważenie wejść. Drzwi wejściowe Keruben są otwarte przez całą dobę, choć w nocy w recepcji nikogo nie ma. Ale czy nocny personel mógł nie zauważyć ewentualnego intruza? Konradowi Karlssonowi zwykle nie podawano tabletek nasennych. Lekarz naczelny to potwierdził. Najwyraźniej wszyscy pracownicy mają prawo w razie potrzeby podać rezydentowi tabletkę nasenną, a więc każdy, kto chce, ma dostęp do preparatu. Ale to nie musi nic oznaczać. Zupełnie nic. Środki nasenne łatwo zdobyć. Można je zamówić w sieci, są też lekarze, którzy za opłatą przepiszą tyle, ile się chce. Raz nawet sprawdzał i dowiedział się, że łatwo byłoby zdobyć śmiertelną dawkę dla Anny. Ale musiałaś oddychać aż do naturalnego końca. Nienawidzę siebie za moje tchórzostwo, myśli Börje Svärd.
Elin Sand patrzy na kobietę w małej, ciasnej dyżurce pielęgniarek. Jej zmęczona twarz. Jej siła, upór. – Powinniśmy zamykać drzwi – mówi kobieta, opierając się na biurowym krześle z podartym materiałem na oparciu. – Zaledwie miesiąc temu zrezygnowaliśmy z nocnego pracownika w recepcji i muszę przyznać, że nawet nie przyszło mi do głowy, że drzwi całą noc mogą być otwarte. No i jesteśmy w Linköpingu. Nie w jakimś siedlisku gangsterów, takim jak Landskrona. A zamków w drzwiach do pokojów rezydentów nie mamy. Wymagają opieki i czasem są zdezorientowani, więc to niemożliwe, by mogli zamykać się od wewnątrz. Nie masz pojęcia, co się dzieje w twoim mieście, myśli Elin. – Są tu jakieś kamery monitoringu? – Nie w Keruben. Niby po co? – A w okolicy? – Nic mi o tym nie wiadomo. Czy gmina nie ma paru kamer w parku? Elin Sand tego nie wie. Będą się musieli skontaktować z urzędem i zapytać, gdzie są umieszczone kamery monitoringu. – A więc w ostatnim czasie nie wydarzyło się nic dziwnego? Zupełnie nic? Hilda Jansson zastanawia się, mówi: – Wiem, że policjanci, którzy tu są, starają się być ostrożni, ale rezydenci mimo to się niepokoją. Nie mogliby być po cywilnemu? – Załatwię to – mówi Elin Sand. Powinni byli o tym po myśleć. – Rozmawialiście już ze wszystkimi, którzy są w stanie mówić. – Przepraszam. Czasem brakuje nam wrażliwości. Coś jeszcze? Hilda Jansson kręci głową. – Nie, nic. Nie jest niczym niezwykłym, że pacjenci umierają, kiedy nadchodzą upały, ale w tym roku nam się udało.
– Czy w ostatnim czasie mieliście duże zużycie Xanoru? – Sprawdzałam, zanim przyszliście – odpowiada Hilda Jansson. – Zużycie było normalne. – Kobieta wstaje z krzesła i ociera z czoła kilka kropli potu. – Przepraszam – mówi – ale teraz muszę pomóc przywieźć rezydentów z tarasu. Wkrótce pora kolacji. Elin wycofuje się z dyżurki. Myśli, że Hilda Jansson chyba nie zdaje sobie sprawy, co się stało. – Bądźcie taktowni, kiedy będziecie rozmawiać z Berit – dodaje po chwili Hilda. – Ona naprawdę haruje tu jak wół. Staruszkowie ją uwielbiają, a ona uwielbia ich. Dwupokojowe lokatorskie mieszkanie na parterze w Johannelund jest pedantycznie posprzątane, z eleganckimi meblami z lakierowanego drewna i ręcznie tkanymi dywanikami. Na robionych na szydełku obrusach stoją małe kryształowe figurki. Byłoby tu przytulnie, gdyby nie uporczywa woń dymu papierosowego. Siedzą przy stole w kuchni. Elin, Börje i Berit Andersson. Kawa w czarnych porcelanowych kubkach jest letnia, a kobieta po drugiej stronie stołu najwidoczniej niedawno się obudziła. Na jej twarzy wyraźnie widać pięćdziesiąt osiem przeżytych lat. – Słyszałam w radiu. Zanim tu przyszliście. Że może został zamordowany. Za nic na świecie nie potrafię tego pojąć. Trudno mi było nawet uwierzyć, że popełnił samobójstwo – mówi Berit. Sięga po paczkę papierosów, wyjmuje jednego, patrzy pytająco na policjantów. – Żaden problem – mówi Elin. Berit zapala papierosa i zaciąga się głęboko. Elin przygląda się szeregowi oprawionych w ramki zdjęć na parapecie. Mały chłopczyk, który wyrasta na mężczyznę. Długowłosego mężczyznę. – To Ronny – wyjaśnia Berit Andersson. – Mój syn.
Wcześnie zostaliśmy sami, on i ja, jego tata uciekł, kiedy Ronny miał trzy lata. – To smutne – mówi Elin i ten komentarz sprawia, że czuje się głupio. – Zostaliśmy tylko on i ja przeciw całemu światu. Znam to uczucie, myśli Elin. – Widziała pani coś niezwykłego w poniedziałek wieczorem albo w nocy? – pyta Börje. – Wydarzyło się coś szczególnego? Berit Andersson kręci głową. – To był spokojny wieczór. To ja przecież zwykle zajmuję się Konradem, to znaczy zajmowałam się nim, i to był dla niego zwyczajny wieczór. Jego wnuczka Gabriella wyszła około jedenastej. Ona jest taka miła, mówiłam to już? Przygotowałam go na noc, przebrałam w koszulę, podałam basen, a potem nie wchodziłam do niego aż do pierwszej. – Spał wtedy? – Nie, był rozbudzony i ożywiony. Ale czasem zasypiał później. – Dostał coś tamtej nocy? Herbatę, tabletki, coś do jedzenia? – Kanapkę z serem. – A potem w nocy nie wchodziliście do niego? – Nie. Nie dzwonił po nas. – I nie może pani opowiedzieć o panu Karlssonie nic szczególnego? Berit Andersson myśli przez chwilę. – Nie. Nie wiem, co by to mogło być. Napisał przecież te swoje listy do gazety i zrobiło się wokół tego zamieszanie. Ale to nie było takie niezwykłe. Elin się zastanawia, w jaki sposób Karlssonowi podano środek nasenny. Zastrzyk? Karin nie zauważyła żadnego śladu po ukłuciu. To musiało być w jakimś napoju. I bez względu na to, od kogo go dostał, to musiał być ktoś, kogo znał. Bo inaczej zareagowałby na widok nieznajomej osoby. – A więc nic nie pił? – Zawsze miał przy łóżku szklankę z wodą. – Była rano pusta? – pyta Elin Sand. – O to musicie zapytać personel z dziennej zmiany. To chyba
ta Tove go znalazła? Wygląda na dobrą dziewczynę. Na pewno pamięta. Raport Karin z oględzin w Keruben. Musi tam być coś o szklance. Karin jest dokładna. Dym wypełnia płuca Elin. Musi odkaszlnąć. Ma nadzieję, że sukienka nie będzie śmierdzieć przez resztę dnia. Gdy wstają, by wyjść, Berit Andersson oświadcza znienacka: – To okropne, co robi Morelia i cała ta jego banda. Odbierają chęć życia nam i staruszkom. Dla marnych paru groszy. Mówi to z kamienną twarzą i Elin chce poczuć słońce na zewnątrz, ciepło z jakiejś odległej, jasnej galaktyki.
27 Światła na posterunku są pogaszone, a jednak wydaje się, jakby pomieszczenie było w jakiś sposób oświetlone. Wieczorne niebo za oknem wygląda jak podświetlone od dołu. Johana Jakobssona boli łokieć. Wziął tabletki, ale ręka, w której trzyma myszkę, przez cały czas daje mu się we znaki, jakby ten pieprzony staw postanowił, że będzie miał stan zapalny na wieki. Pod posterunkiem zebrało się kilku dziennikarzy i kamerzystów. Ale będą czekać na próżno. Karim Akbar odstąpił od swego nawyku zwoływania konferencji prasowych. Może zmęczyło go to całe zamieszanie, a może chce po prostu wyciszyć sprawę. Nie tworzyć w tej sytuacji mnóstwa niepotrzebnych spekulacji. Johan dzwonił do domu dwie godziny temu. Powiedział żonie, że musi zostać po godzinach. Pozostali z grupy wyszli dawno temu. Elin powiedziała, że Karin wzięła z pokoju numer siedem szklankę po wodzie. Była pusta. Pobrała z niej próbki i nie wykryto żadnych śladów Xanoru, więc Konrad Karlsson musiał dostać środek nasenny w inny sposób. Przejrzała kosz na śmieci, który stał w pokoju. Były tam tylko zwyczajne śmieci, ale zabrała ze sobą zawartość. Zabrała nawet i skatalogowała papierek po batoniku i zdrapki ze stołu, ponieważ na papierze mogły być odciski linii papilarnych. W tej chwili sprawdzali w kartotece odciski znalezione przez Karin w pokoju i porównywali je z odciskami pracowników oraz krewnych Konrada Karlssona, które kazali pobrać mundurowym. A więc nawet jeśli Karin powinna była odgrodzić pokój aż do ostatecznego stwierdzenia przyczyny zgonu, nie mogło im wiele umknąć.
Johan dotyka łokcia. Wie, że wszyscy członkowie grupy muszą pomyśleć, potrzebują czasu, by podsumować wszystkie fakty i przeczucia. Muszą odpocząć, wyspać się i spróbować znaleźć odpowiedzi na pytania, i wyznaczyć możliwe kierunki działania. Nie przeszukiwał jeszcze laptopa Konrada Karlssona, jego emaili. Komórka również leży nietknięta, ale zażądali listy połączeń od operatora. Johan dogrzebał się natomiast do danych o sytuacji finansowej Konrada Karlssona. W sejfie w Avanza leżą akcje o wartości trzech milionów koron. Zdecydowanie coś, o czym można pomarzyć, myśli Johan. Ludzie mordowali z mniej ważnych powodów. Sprawdził też Morelię i jego spółkę. Rentowność jest ogromna, zaledwie w ostatnim roku finansowym koncern przyniósł zyski w wysokości sześćdziesięciu dwóch milionów koron. Dochodowe są zwłaszcza domy starców prowadzone przez koncern, margines zysków wynosi ponad dwadzieścia procent. Jakie punkty wymieniono w liście, który Konrad Karlsson napisał do gazety? W tym, na który Merapi nigdy nie odpowiedziało? Johan Jakobsson odnajduje go w sieci. 1. Przepracowany personel. Kreatywne planowanie grafiku z obowiązkową „sjestą" dla pracowników sprawia, że ich dzień pracy trwa de facto dwanaście godzin. 2. Chroniczne braki personelu. Rezydenci muszą czasami leżeć w łóżkach aż do popołudnia. A czasem w ogóle z nich nie wychodzą. Skutkiem są odleżyny. To wstyd. Obym miał pieniądze, żebym mógł sobie na starość płacić za opiekę. I tajemnica Konrada Karlssona. Który miał pieniądze, a jednak postanowił zostać. Podjąć walkę z Merapi. 3. Niebezpieczne dla życia oszczędności na materiałach. Jednemu z rezydentów pękł pęcherz moczowy, gdy nie wymieniono mu woreczka od cewnika. Personel został
poinstruowany, by nie wymieniać woreczków, dopóki nie będą całkowicie pełne. Taki niewielki margines oznacza, że opóźnienie trwające jedną godzinę może prowadzić do zagrożenia życia. Rezydent, mężczyzna w wieku osiemdziesięciu lat, zmarł wskutek powikłań pooperacyjnych. To po tym przypadku rozpętało się piekło, przypomina sobie Johan. Sprawa wzbudziła zainteresowanie w całym kraju. A Hans Morelia, przyciśnięty do muru, pospiesznie zwolnił lekarza prowadzącego z Keruben, Serbkę o nazwisku Blanka Begović. Według Merapi takich wytycznych nigdy nie było, ale jakiś reporter z „Expressen" dotarł do kopii dziennika. 4. Rezydenci, którzy godzinami muszą leżeć we własnych odchodach. Cztery przykłady. Johan przewija dokument. Kręci głową. Czy powinno być dopuszczalne, by mieć sześćdziesiąt dwa miliony zysków z cierpienia słabszych? Czy chcę, żeby w takim społeczeństwie żyły moje dzieci? Zjadać i być zjadanym. Z pozoru Morelia zdaje się być bez zarzutu. Nie ma nawet najdrobniejszej sprawy w urzędzie skarbowym. Głęboko w czarnej cyfrowej przestrzeni Johan dokopał się do protokołu z sekcji zwłok sprzed sześciu miesięcy. W Hälsingland inny staruszek powiesił się w domu starców prowadzonym przez firmę. Jednak w tym wypadku raport i wnioski policji były jednoznaczne. Mężczyzna odebrał sobie życie i dla odmiany znaleziono list pożegnalny, w którym napisał, że nie chce żyć, skoro jest postrzegany jedynie jako ciężar, bezwartościowy przedmiot, który trzeba przechować. Sprawa nigdy nie trafiła do mediów. Trafiły do nich natomiast inne informacje o Merapi i Morelii po tym, jak Konrad Karlsson napisał list. Starzy ludzie i inni pacjenci pozostawieni na dworze w mróz. Opuszczone posiłki. Przywiązywanie do łóżka. Mokre pieluchy, których nie wymieniano, bo powinni je nosić co najmniej sześć godzin. Starzy ludzie, którym przez całe lato nie wolno było wyjść na słońce.
Hans Morelia odmawiał udzielania wywiadów na temat tych skandali, z wyjątkiem tego pierwszego, nie chciał odpowiadać na krytykę, poinformował tylko przez rzeczniczkę prasową spółki Rebeckę Koss, że jest ona z gruntu nieuzasadniona i że wyjaśniają sprawę. Najwyraźniej chętniej się wypowiadał w „Dagens Industri" i „Svenska Dagbladet Näringsliv" na temat zainteresowania amerykańskich spółek kapitału podwyższonego ryzyka, wysokiego marginesu zysków i efektywności. Zbywał skandale, twierdząc, że chodzi o odosobnione przypadki, że to niedoświadczeni pracownicy, których teraz „zastąpiono najlepszym personelem opieki zdrowotnej", zawiedli w niewybaczalny sposób i zostali zwolnieni. Pokuta i obietnica poprawy. I na koniec refleksja dziennikarza ze „Svenska Dagbladet": „Hans Morelia może bagatelizować skandaliczne problemy firmy i przypadki niehumanitarnego traktowania. Pozostaje pytanie, czy Nexxon może sobie na to pozwolić? Portfolio opieki zdrowotnej spółki na kilku rynkach znajduje się pod presją i problem natury etycznej może tylko pogorszyć sytuację. Ale być może liczby Merapi mówią same za siebie. Spółka ma interesującą strukturę, z kilkoma markami w sektorze, które stanowią potencjalny produkt eksportowy, więc interes z pewnością dojdzie do skutku". Johan przymyka oczy. Może ktoś z Merapi uciszył krytykę Konrada Karlssona. Niech to sobie kosztuje, ile chce. Może Hans Morelia sam to zrobił. Wydaje się człowiekiem czynu. Johan sprawdził też gabinet stomatologiczny Margarethy Karlsson w Praktikertjänst. W ubiegłym roku miała czterysta tysięcy strat. Wysokie koszty podróży. Zużyła własny kapitał. Wysokie kredyty, o wiele zbyt wysokie jak na dochody jej i męża. Zapewne potrzebują pieniędzy. Trzy opóźnienia w spłatach w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Johan zgina rękę. Czuje, jak trzeszczy mu w łokciu. Migotanie monitora i zmęczenie sprawiają, że widzi podwójnie. Można zabić ojca, żeby zdobyć trochę pieniędzy. Jeśli ojciec źle cię traktował. Był ostry. Istnieje pewna granica, każdy człowiek wytycza własną. Podobno jej brat ma długi z hazardu, ale tego tutaj nie widać. Widać natomiast, że od pięciu miesięcy pobiera zasiłek dla bezrobotnych. Czy on nie mówił Malin, że pracuje w Mekaniska w Motali? Że ma urlop? Tak, tak powiedział. A więc kłamstwo. Johan jest głodny i przypomina sobie piąty punkt: 5. Niejadalne, centralnie przyrządzane posiłki. Tove i Malin ugotowały spaghetti z sosem bolognese i teraz siedzą na sofie przed telewizorem. Z prawdziwym sosem bolognese i wątróbkami z kurczaka, które Tove tak lubi. Próbuje nie myśleć o Konradzie Karlssonie. Ale niezależnie od tego, jak bardzo się stara, przez cały czas widzi go przed oczami, we śnie i na jawie. To tak czuje się człowiek, gdy kogoś opłakuje? Ktoś jest obecny, chociaż odszedł na zawsze? I ten człowiek pozostaje, jak czarna gruda w żołądku, jak tęsknota i pamięć słów, chwil? Ledwie go znałam, myśli Tove. Tak właściwie. Dlaczego tak się czuję? Dzisiaj trzęsłam się za każdym razem, kiedy przechodziłam obok jego pokoju; zbierało mi się na płacz. W pracy była dziwna atmosfera, myśli. Tak jakby każdy podejrzewał o coś pozostałych. Ale nie ma ochoty rozmawiać o tym z mamą. Wszyscy wykonują swoją robotę. Najlepiej, jak się da. Dziś Hans Morelia znów tam był, gdy koledzy mamy już wyszli po tym, jak porozmawiali ze wszystkimi pracownikami, z nią włącznie. Ten cały Börje ostrożnie ją wypytał; wie, że jest córką Malin Fors. „Nie, nic nie widziałam. Nie, nie, nie" – w odpowiedzi na wszystkie jego pytania.
Mama obok mnie na sofie. Nie wydaje się ani zmęczona, ani energiczna. Nie dzwoniła do gminy Ljusdal, żeby sprawdzić, czy Stefan może dostać miejsce w jakimś innym domu opieki. Siedzi spokojnie, z pilotem w ręce. Ale nie przełącza z kanału na kanał, wygląda na to, że zadowala ją oglądanie tego filmu dokumentalnego o jakimś australijskim drapieżnym ptaku, który nie potrafi latać, lecz jest niemal tak wielki jak struś. Ptak ma zimne jak lód, czarne oczy. Mieszka w lesie i podobno jest w stanie zabijać dzieci swoim długim, przypominającym maczetę dziobem. Kazuar. Tak się nazywa. Pewnie mają takiego w skansenie. Tove wstaje. – Idę się już położyć. Mama patrzy na nią. – Chcesz pogadać? – pyta. – A o czym? – mówi Tove i wychodzi z pokoju. Malin odchyla głowę do tyłu, jest zmęczona, bardzo zmęczona. Chce pójść za Tove. Przytulić ją, powiedzieć, że Konrad Karlsson na pewno odnalazł teraz spokój. Ale Tove jest na to za mądra. Nie znajduje spokoju w banałach. Jej żałoba jest autentyczna. Widzę to w jej oczach. Malin ma ochotę się otrząsnąć, wie, że cała ta sprawa powinna mocniej do niej dotrzeć, i bierze do ręki telefon, dzwoni do domu opieki w Sjöplogen. Po dziesięciu sygnałach odzywa się zmęczony męski głos. – Malin Fors z tej strony. Stefan Malmå to mój brat – mówi. – Chcę się tylko upewnić, czy nie leży we własnym gównie. – Kto mówi? – Mój brat, Stefan. Czy leży we własnych odchodach? Mężczyzna po drugiej stronie zdaje się zastanawiać przez chwilę, a potem mówi: – A co to znowu za ton? Malin czuje, że eksploduje, ale wie, że to, co chciała powiedzieć, już do niego dotarło.
– Kocham mojego brata – mówi spokojnie. – Chociaż on nie wie, kim jestem. A więc dobrze się nim opiekujcie. Bo inaczej… Klik. Mężczyzna się rozłącza, a Malin opiera się o sofę, wyłącza telewizor i słyszy głos Tove od drzwi. – To chyba nie było za mądre. – Było, jakie było. Było mądre i tyle. Hans Morelia wysiada ze swojego bmw i spogląda w stronę domu, światła płynącego z wielkich okien wychodzących na taras. Niedługo będzie północ i niebo nad jego głową jest usiane gwiazdami. Lova na pewno już śpi. Zajrzy do niej, gdy wejdzie do środka. Praca. Ciężka praca przez cały dzień i zwykli ludzie nigdy tego nie pojmą: ile ma pracy ktoś o jego pozycji. Prasa, stres, wyrzeczenia. I musi myśleć strategicznie o wszystkim, o ważnych sprawach i o drobiazgach. Ale niedługo to się skończy. Niedługo ruszy w świat z Lovą i Madelene. I wtedy słyszy jakiś szelest w krzakach, kroki na asfalcie. Czy ktoś uruchamia silnik samochodu? Nie, to tylko kroki. I dźwięk, który brzmi tak, jakby ktoś odbezpieczał pistolet w jakimś telewizyjnym kryminale. Te dźwięki są tu obce i Morelia szybko się odwraca, ale za nim jest tylko ciemność i światła miasta, fragment zadbanej działki sąsiadów. Paranoik, myśli. Tym właśnie jestem. Podchodzi do bramy i otwiera ją pilotem. Wychodzi na ulicę, rozgląda się w obie strony, ale jest pusto, ani żywej duszy. Po asfalcie biegnie wiewiórka, wybiegła z krzaków na działce jednego z sąsiadów. Ucieka. I jej ucieczka uspokaja Hansa Morelię. Jest spokojny, tak spokojny jak Lova we śnie.
28 Widziałeś mnie? Widzę cię teraz. Jak obejmujesz córkę za szybą wielkiego okna. Jak udajesz zdenerwowanego, że jeszcze nie śpi o tej porze. Uśmiecham się do niej w Tinnis. Widzę jej bikini, kark i śledzę ją, gdy idzie do domu. Chcę ją złapać. Ale czekam. Przytulasz ją. Widzę, że ją kochasz. Że wiesz, jakie to niebezpieczne, kochać innego człowieka tak mocno, jak kochasz ją. Można stracić rozum z niepokoju – gdyby coś jej się stało, gdyby umarła, oszalałbyś z rozpaczy. Ale masz na to odwagę. Wydaje ci się, że jesteś niepokonany. Czy trzymam w ręce zimny pistolet, celuję w ciebie, w was? A może leżę teraz we własnym łóżku, pistolet czeka bezpiecznie w skrytce do jutra, kiedy nacisnę spust, będę celować w podniszczone tarcze na strzelnicy, w drobne zwierzęta i stworzenia, które ośmielą mi się przeszkodzić. Wybuchnę. Chcę tego. Ale jeszcze nie wiem jak. Nie zostawiaj dziewczynki samej.
29 PIĄTEK, TRZYNASTY SIERPNIA Ten dźwięk to sygnał dzwonka. Czy to telefon dzwoni? To musi być telefon, myśli Malin, ale kto, u diabła, dzwoni tak wcześnie? Chyba nie ma jeszcze nawet wpół do szóstej? Bierze telefon z nocnego stolika. Nim odbiera, zerka na zegar. 06.17. Coś się musiało stać. Słyszy ochrypły męski głos po drugiej stronie. – Malin Fors? – Tak. – Tu Johan Strandkvist. Adwokat. Może mnie pani pamięta? Poznaliśmy się w związku ze śmiercią pani matki. Sporządzałem inwentarz spadku. Malin go pamięta. To on jej powiedział, że Stefan istnieje. Adwokat. Alkoholik. Tak jak ja sa… Mimo to dobry adwokat, taki, który nie cofa się przed niczym. – Jak się czuje pani brat? – Dobrze – mówi Malin i to kłamstwo sprawia, że czuje ucisk na wysokości przepony. – Czego pan chce? – Właściwie to nie wolno mi mówić tego, co teraz powiem. – Malin słyszy, że Johan Strandkvist mruczy niewyraźnie pod nosem. – Obowiązuje mnie zachowanie poufności. Chce to pani usłyszeć? Wydaje się przejęty, niemal wystraszony. – Oczywiście. Pewnie, że chcę.
– Ten pani emeryt, którego zamordowali w Keruben, był moim klientem. Malin się podnosi, czuje, jak jest wykończona, zaspana. Siada na łóżku. Widzi przez szczeliny w żaluzjach, że również dziś będzie piękne, niebieskie niebo. – Jest pani tam? Johan Strandkvist teraz wydaje się jeszcze bardziej przestraszony. – Co pan chce mi powiedzieć? – pyta Malin. – Jeśli musi pan złamać wymóg zachowania poufności, to proszę zdać się na mnie. Zadbam o to, żeby nie miał pan z tego powodu żadnych kłopotów. I wtedy Strandkvist szepcze: – Zajmowałem się darowizną. Konrad Karlsson chciał przekazać cały swój majątek na cele charytatywne. Różnym organizacjom. – Wszystko? – Tak. Takie odniosłem wrażenie. – A kto o tym wiedział? – pyta Malin. Siedzi teraz na krawędzi łóżka. – Jego dzieci? Jego wnuczka Gabriella? – Wnuczka chyba o niczym nie wiedziała. Ale chciał, żebym poinformował Yngvego i Margarethę. – I zrobił pan to? – Tak. W zeszłym tygodniu. Tu, w kancelarii. – Czy darowizna zdążyła dojść do skutku, zanim Konrad Karlsson został zamordowany? – Nie. Wszystkie papiery miały zostać podpisane w poniedziałek. – A więc pieniądze nie zostaną przekazane na cele charytatywne? – Nie – stwierdza Johan Strandkvist rzeczowym tonem prawnika. – Teraz obowiązuje prawo spadkowe. Bez względu na to, czego sobie życzył Konrad Karlsson.
CZĘŚĆ DRUGA SERCE OSTATNICH SEKUND
[WIATR] Jakie zapachy niesie wiatr nad miastem? Woń śmierci. Strachu, rozpaczy i nienawiści. Kto potrafi schwytać ten czarny wiatr? Ty, Malin Fors. Chciwość pachnie jak łąka latem, której kwiaty skrywają zwłoki. Porządny człowiek. Zazwyczaj dobry, zły jeden, jedyny raz. Chciwy człowiek, zdolny do miłości. Teraz starzy ludzie umierają w upale. Chłodny wiatr ciągnie przez szpitalne sale, domy opieki, porywa ze sobą starców. Mówi się, że zawsze umierają po trzech naraz. Nikt nie chce odchodzić sam. W poczekalni Boga czuć teraz powiew śmierci. Ci, którzy budowali ten kraj, mają pójść dalej. Ile była warta ich harówka? Nic. Spójrzcie, jak nas traktujecie. Wstyd, który powinniście czuć, pachnie słodkawo i stęchle; woń śmierci pośród tych, którym się wydaje, że żyją. Punkt 11. Powinno się ukarać tych, którzy zbijają zyski na cierpieniu innych.
30 W ten piątkowy ranek spotkanie aż wibruje energią, a na podwórzu przedszkola dzieci bawią się na słońcu. W pokoju pachnie kawą i dezodorantem, który wkrótce ugnie się przed letnim upałem. Sven Sjöman wypisał na tablicy wszystkie kierunki śledztwa. 1. Spadek, trop rodzinny. 2. Koncern Merapi, ochrona interesów. 3. Eutanazja. Wciąga brzuch. – Jak nam właśnie opowiedziała Malin, trop rodzinny naprawdę stał się interesujący dzięki informacjom adwokata Strandkvista. Dwoje dzieci Konrada Karlssona kilkakrotnie nas okłamało i najwyraźniej oboje potrzebują pieniędzy. Interesy córki nie idą najlepiej, a Börje dotarł do informacji o długach syna z hazardu. Poza tym Yngve Karlsson okłamał nas w sprawie swojego zatrudnienia. Sven wskazuje ręką na Börjego, który odchrząkuje i zabiera głos. – Przed spotkaniem próbowałem się dodzwonić do Yngvego Karlssona i poprosić, żeby pilnie stawił się na posterunku. Ale nie odbierał, więc zadzwoniłem do Mekaniska w Motali, gdzie, jak twierdził, pracuje. Zdziwili się i potwierdzili to, co znalazł Johan. Karlsson został zwolniony w związku z redukcją etatów ponad pięć miesięcy temu. Jest tutaj motyw, myśli Malin, pocierając oko. – Musimy znów przesłuchać dzieci – mówi Sven. – Malin, Zeke, wy się tym zajmiecie. Malin kiwa głowa. – Spróbujcie uzyskać pełen ogląd sytuacji. Jedźcie do
Yngvego, odwiedźcie Margarethę w jej gabinecie. Przyciśnijcie ich. – A wnuczka? Co o niej wiemy? O jej finansach? O innych sprawach? – pyta Waldemar. Malin myśli o Gabrielli. Obecnej i nieuchwytnej równocześnie. Przy stole panuje cisza. – Johan, sprawdzisz? – Okay. Po krótkiej chwili milczenia Sven ciągnie dalej: – Drugi kierunek śledztwa zakłada, że była w to zamieszana spółka Merapi albo ktoś od nich. Pomysł jest trochę mglisty i nie mamy żadnych konkretów, na których moglibyśmy się oprzeć. Ale wiemy, że holding ma zostać sprzedany i nie stać ich teraz na żadne skandale. Wiemy też, że wiele zatrudnionych tam osób znacznie się wzbogaci, jeśli sprzedaż dojdzie do skutku. A więc warto w tym jeszcze pogrzebać. Co zrobimy w tej sprawie? – Proponuję, żebyśmy teraz przesłuchali Morelię. Już pora, mamy dość powodów – mówi Elin Sand. – I zażądajmy listy osób, które będą miały udział w zysku ze sprzedaży. Przesłuchajmy wszystkich i spytajmy o alibi. – Czy to nie za bardzo naciągane? – protestuje Waldemar. Elin odwraca głowę. – Co masz na myśli? – Masz bujną wyobraźnię. Waldemar rozparł się na krześle i patrzy z nadętą miną na młodszą koleżankę. – Wyobraźnia czy nie – mówi Sven – przedtem się wahałem, ale nie możemy tego tak zostawić. Ty Waldemar, Elin i Börje się tym zajmiecie. Trzeba będzie przesłuchać wiele osób. Ale może to coś da. Waldemar jęknął. Malin widzi, że Elin się uśmiecha, ale jej spojrzenie zdradza, że nie jest zadowolona. Słowo „wyobraźnia" ją chyba rozzłościło i teraz wygląda trochę tak jak wtedy na siłowni, gdy obudził się w niej instynkt rywalizacji.
– Jeszcze to przypuszczalne samobójstwo w jednym z domu starców Merapi w Hälsingland, które znalazłem – mówi Johan. – Co o tym sądzimy? Mogę bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Może jednak było w tym coś niezwykłego. – Zrób tak – mówi Sven. – Nigdy nic nie wiadomo… – Sprawdź personel – radzi Malin. – Może przerzucają ich czasem pomiędzy różnymi placówkami i ktoś, kto pracował w Hälsingland, jest teraz tutaj. – A nocna zmiana z Keruben? Dajemy sobie z nimi spokój? – pyta Zeke. – Bądź co bądź, byli tam całą noc, a Berit Andersson była ostatnią osobą, która widziała Konrada Karlssona żywego. – Wygląda na to, że patrzyli sobie nawzajem na ręce – stwierdza Sven. – Jak niby mieliby to zrobić? – dziwi się Johan. – Przecież spędzają chyba dużo czasu w pokojach pensjonariuszy? – W nocy nie tak często – mówi Elin. – No i jaki motyw miałby mieć personel? – podejmuje Sven. – Litość – mówi Börje. – Zaraz do tego dojdę. – Według Hildy Jansson nie stwierdzono braków Xanoru w magazynie leków w Keruben – stwierdza Elin. – A Karin? – pyta Malin. – Znalazła coś jeszcze? – Nie. Dostała wyniki tych odcisków linii papilarnych, które zdjęła. Odciski były takie, jakich można się było spodziewać. Pracowników, jego własne i wnuczki. Ponieważ Karin stwierdziła, że musiał przyjąć środek nasenny w jakimś napoju, wskazuje to, że znał osobę, która podała mu napój z tym środkiem, i zapewne jej ufał – odpowiada Sven. – Któreś z dzieci? – pyta Waldemar. – Gabriella? – A może ktoś z personelu – mówi Johan. – Co pił? – pyta Elin Sand. – Mleko, kawę i herbatę. Pewnie też wodę – odpowiada Sven. Potem wzdycha i ciągnie dalej: – Jak zauważyliście, dzięki żadnej z tych informacji nie jesteśmy jakoś szczególnie mądrzejsi. Prowadzą tylko do kolejnych znaków zapytania. Ogólnie możemy być zgodni tylko co do tego, że nic tu nie jest do końca logiczne. W tym wszystkim czuć desperację i strach.
Ale większość morderców w chwili popełnienia zbrodni jest zdesperowana i zdezorientowana. To, co akurat w tym momencie może się wydawać inteligentne, w rzeczywistości może się okazać kompletną głupotą. – Czy Konrad Karlsson nie powinien był poczuć smaku środków nasennych bez względu na to, co pił? – pyta Zeke. Malin kręci głową. – Miał upośledzony zmysł smaku po wylewie. – A więc w treści żołądkowej były resztki mleka, kawy i herbaty – mówi Sven. – Najzwyklejsze napoje. A oprócz batonika i kanapki z serem był też kurczak i purée ziemniaczane. Czyli standardowe jedzenie i standardowe napoje w Keruben i w innych domach starców. W pomieszczeniu zapada cisza i Malin zauważa, że podwórze przedszkola jest teraz puste i nie widać też żadnych dzieci w budynku. Na pewno są w środku, chociaż nie widać ich przez okno. – Kamery monitoringu – mówi. – Są przy Djurgårdsgatan i w Trädgårdsföreningen – odpowiada Sven. – Czekamy na filmy. To może trochę potrwać. A chodzenie po mieszkaniach w okolicznych budynkach nic nie dało. – Jak się można była spodziewać – pokasłuje Waldemar. – Rozmowy z rezydentami Keruben też nic nie dały – zauważa Elin Sand. – Może powinniśmy powtórzyć twoje przesłuchania – mówi Waldemar. I teraz w Elin coś pęka. – Przestań się czepiać, do diabła – mówi i rozgląda się po pokoju, jakby oczekiwała wsparcia od innych. – Odczep się już, Waldemar – mówi Sven, a Ekenberg się śmieje. – Tylko się z nią droczę. Ale chyba nie ma poczucia humoru. Żółtodzioby rzadko je mają. Elin Sand wzdycha. – Ostatni trop – stwierdza Sven. – Morderstwo z litości. Wczoraj wysłałem zapytanie do Służby Więziennej, więc dziś
powinniśmy dostać odpowiedź, czy w ostatnim czasie wypuszczono kogoś, kto może nas interesować. A jeśli chodzi o personel z Keruben, kazałem to sprawdzić w kartotekach. Obdzwanianie innych domów opieki nic nie dało. Nikt nie zwrócił uwagi na kogoś, kto by się dziwnie zachowywał. I na tym chyba zakończymy nasze spotkanie. – Dobrze – mówi Malin i czuje, że całe ciało świerzbi ją z pragnienia, by przycisnąć Yngvego i Margarethę Karlsson.
31 Czy można się ukryć w otwartej przestrzeni? Yngve Karlsson zobaczył, że znów nadjeżdża wóz policyjny. Spodziewał się tego, rozumiał, że wrócą, gdy się zorientują, że ich okłamał. Równina Östgöta jest tutaj otwarta, a on leży na skraju pola rzepaku, jakby pogrążony w roślinności, i czuje maślany zapach, słyszy komary, muchy i inne owady wibrujące w powietrzu. Zna tu każdą kępkę trawy. Każdą nierówność terenu. Nigdy go nie zobaczą, a on nie chce z nimi rozmawiać. Nie chce nic wyjaśniać. Chce mieć spokój. Schować się. Dziękuje Bogu za nowy, zmodyfikowany genetycznie rzepak, który wydaje plony dwa razy w roku, bo inaczej byłoby tu tylko ściernisko. Zamiast żółtego chroniącego go morza. Zawsze ma przy sobie broń. Na wypadek, gdyby ktoś przyszedł odebrać długi. Polowanie na wiewiórki. Nie ma tu żadnych wiewiórek. Biały wóz się zatrzymuje. Widzi, że policjantka wysiada pierwsza, a dopiero za nią ten łysy policjant. Pukają do drzwi domku. Widzi, jak wskazują na jego samochód, widzi, jak chodzą po ogrodzie, wpatrują się w pola. Ale jego nie zobaczą. To jego tereny łowieckie i teraz do nich mierzy, ma na muszce tę policjantkę i lekko przyciska palec do spustu. Tylko dlatego, że może. Malin czuje to. Są obserwowani. On gdzieś tu jest. Malin zauważa, że Zeke też to czuje. Zeke woła w stronę pól: – Yngve? Yngve Karlsson! Jest pan tu?! Żadnej odpowiedzi. – Musimy z panem porozmawiać, Yngve!
Malin ma ochotę się skulić, strach przenika jej ciało, a intuicja podpowiada: Znikaj stąd. Ale bierze się w garść, wpatruje się w szumiące pola. Świat tutaj jest zielony, żółty i niebieski, ostre, wyraźne kolory, a słońce pali jej policzki i nagie ramiona. – Nie ma go tu – mówi Zeke. – Jest tu – mówi Malin. – Gdzieś tu jest. Tylko nie chce z nami rozmawiać. Mógłbym ich zastrzelić, myśli Yngve Karlsson. Tak jak chciałem zastrzelić tych, co mnie zwolnili. Byłem wobec nich lojalny przez niemal dwadzieścia pięć lat. Ale wtedy wszystko by się skończyło. Może teraz jakoś się to ułoży? Może już niedługo? Kiedy wypłacą mi pieniądze. Bo stary chyba nie zdążył podpisać tych papierów o darowiźnie? Yngve Karlsson podąża wzrokiem za policjantką, która siada na miejscu pasażera. Poprzez szum wiatru słychać dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Echo ich wołania wisi w powietrzu. „Musimy z panem porozmawiać!" Ale ja nie muszę z wami rozmawiać. Wcześniej czy później będzie to pewnie nieuniknione, ale nie teraz. Yngve Karlsson opuszcza strzelbę, odkłada ją na ziemię i cała siła, cała odwaga, jaką dawała mu broń, go opuszcza. Przyjdą inni. Wie o tym. A wtedy musi mieć broń, bo inaczej będzie zmuszony uciekać. I wtedy widzi zająca wyskakującego z rzepaku, jakieś trzydzieści metrów dalej, sięga po strzelbę, chce strzelić, ale daje sobie spokój. Hala tenisowa Stångebro jest połączona z dawną, zieloną halą lodowiska. Wentylacja jest tutaj kiepska i Elin Sand czuje woń starego potu, nieodebranych piłek i niespełnionych marzeń o lukratywnej karierze zawodowej. Wewnętrzne ściany
pokryte są szarym eternitem i pod łukowatym sklepieniem wydaje się zbierać zatrute powietrze. – Jest na korcie. Tam możecie się z nim spotkać. Głos sekretarki przez telefon. Pół godziny temu. Z rezerwą. Piłka przelatuję w tę i z powrotem nad siatką. Przeciwnikiem Hansa Morelii jest nie kto inny, jak Sune Nordmark, były minister rolnictwa z ramienia socjaldemokratów, i w instynkcie rywalizacji obu tych mężczyzn Elin rozpoznaje samą siebie: w tym, jak walczą, klną i złoszczą się, choć mecz nie ma żadnego znaczenia. Serwis. Bum. Bum. W tę i z powrotem. Kiedy ona i Börje przyszli, Hans Morelia zawołał: – Tylko dokończymy gema! Ale od tego czasu grają już trzeciego gema i Elin Sand czuje irytację Börjego. Za następnym razem, gdy piłka zbliża się do miejsca przy linii bocznej, gdzie stoją, spręża się, wskakuje na kort, wyciąga rękę po piłkę. Piłka przykleja się idealnie do jej dłoni. Ląduje z głuchym odgłosem na sztucznej nawierzchni. – Co robisz?! – krzyczy Hans Morelia, a Börje Svärd mówi spokojnie: – Teraz z panem porozmawiamy. Teraz, nie potem. – I zwraca się do Nordmarka: – Może pan iść. Koniec meczu. Tu, w środku, jest gorąco. Gorąco jak w piekarniku, myśli Börje. Słońce stoi na niebie i zamienia halę tenisową w saunę. Dostaje esemesa w chwili, gdy patrzy, jak Hans Morelia wkłada suchą koszulkę przy ławce w pobliżu krzesełka sędziowskiego. Waldemar jest w głównej siedzibie Merapi; szefowa od public relations, Rebecka Koss, dała mu listę ewentualnych przyszłych milionerów. Hans Morelia podchodzi do nich, z czoła spływa mu pot. Nie próbuje go nawet otrzeć, tylko wyciąga rękę do Elin Sand
i mówi: – Dzień dobry. W czym mogę pomóc? Poinstruowałem Beckę, żeby dała wam wszystko, czego potrzebujecie, więc nie wiem, o co chcecie mnie zapytać. – Co nieco się znajdzie – mówi Elin Sand i robi krok w stronę Hansa Morelii, jakby chciała zademonstrować swą siłę, pokazać, że jest o głowę wyższa od niego. – To był niezły chwyt. – Morelia szczerzy zęby. – Sportsmenka, jak zakładam. Trzeba dbać o formę, prawda. Nawet jeśli brakuje czasu. – Nie jesteśmy tu, żeby rozmawiać o mojej karierze sportowej – mówi Elin. Börje dostrzega jej wahanie, chce się wtrącić, pomóc mniej doświadczonej koleżance, ale wtedy Elin dodaje: – Grałam w siatkówkę w kadrze narodowej. Na Morelii chyba robi to wrażenie, rozluźnia się i jednocześnie staje się czujny. – Co chcecie wiedzieć? – Jak pan na pewno słyszał, Konrad Karlsson został zamordowany – mówi Börje. – Czy powinniśmy wiedzieć coś o którymś z pańskich pracowników, coś, co może mieć znaczenie dla śledztwa? Hans Morelia się waha. Można odnieść wrażenie, że podąża za własnym łańcuchem myślowym. A potem odpowiada: – Wszyscy, którzy zarobią na ewentualnej sprzedaży, są przecież podekscytowani. Pieniądze tak na ludzi działają. Ale nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby chcieć zamordować jakiegoś staruszka. – Żeby go uciszyć. Zakończyć skandal – mówi Börje. – Wszyscy przecież wiemy, co piszą w mediach. Hans Morelia unosi brwi, udając zdziwienie. – W ten sposób myślicie? Ale wtedy przecież by go nie za mordowano. Teraz jest jeszcze więcej zamieszania. – Ale nie w sprawie opieki – mówi Elin. – Już raczej w kwestii bezpieczeństwa. I wie pan równie dobrze jak ja, że w tym kontekście ma to drugorzędne znaczenie. Opieka jest tutaj najważniejsza i analitycy twierdzą, że być może
Amerykanie powinni się wycofać, jeśli pojawi się coś jeszcze. Niech mi pan nie wmawia, że przejmują się morderstwem. Tego przecież nijak nie można powiązać z problemami związanymi z główną działalnością. Hans Morelia spogląda na Elin, potem na Börjego. – Dziadek był przecież bogaty. Tu na pewno macie motyw. – Skąd pan to wie? – pyta Börje. – Podawali to na stronie „Corren" jakąś godzinę temu. Nie, żebyśmy szpiegowali naszych pacjentów. – A ten przypadek w Hälsingland? – pyta Elin Sand. – Samobójstwo w jednym z waszych domów starców. Jakiś mężczyzna się powiesił. Teraz Hans Morelia jest naprawdę zdziwiony. – A więc wiecie o tym. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu. Starzy ludzie, którzy zmęczyli się życiem, biorą sprawy we własne ręce. Nie możemy ich przecież związać. Samobójstwa zdarzają się w naszych placówkach tak samo jak w innych. Przecież wiecie. – Boi się pan, żeby to nie wyszło na jaw? Wasi pacjenci nie powinni przecież mieć myśli samobójczych. Ponosicie odpowiedzialność za zdrowie psychiczne waszych pacjentów. – Touché – mówi Hans Morelia i uśmiecha się. – Ale w takim wypadku, dlaczego ktoś od nas, albo, jeśli ma się wybujałą wyobraźnię, jakiś płatny morderca, miałby próbować upozorować to na samobójstwo? Skoro według was to byłoby gorsze dla naszych interesów? Sami podkładacie sobie nogę takim rozumowaniem. Börje Svärd zagryza wargę, sili się na uprzejmość. – Podzielił się pan akcjami z wieloma pracownikami? Hans Morelia znów się uśmiecha. – Tak. Jestem hojnym człowiekiem. Chociaż nikt w to nie chce wierzyć. – Dobra robota – mówi Börje i widzi w spojrzeniu Morelii rodzące się zaufanie. Jakąś bezbronność, może nawet strach. I widzi też, że Elin bierze się w garść i mówi: – Pieniądze nie tylko ekscytują ludzi. Mogą też sprawiać, że zachowują się brutalnie i irracjonalnie. Ma pan alibi na tę noc,
gdy popełniono morderstwo? Hans Morelia wybucha śmiechem. – Byłem w domu, z rodziną. Zapytajcie mojej żony. – Odwraca się i oddala w ostrym blasku świetlówek hali tenisowej. Mówi głośno: – W moim świecie, jeśli ktoś jest tak zdezorientowany jak wy, wypada z gry. Jak możecie myśleć, że tak wielki interes jak ten mógłby się zawalić z powodu jakiegoś staruszka, który zgłasza zaniedbanie i odbiera sobie życie? – Gdy jest już przy drzwiach wejściowych, rzuca im spojrzenie przez ramię: – Będę dostępny, jeśli będziecie chcieli jeszcze ze mną rozmawiać. Poza tym wszystko, czego chcecie, dostaniecie od Rebecki Koss.
Nie umniejszaj mnie, Hansie Morelio. Nie umniejszaj ludzi takich jak ja. Bez nas jesteś niczym. Malin Fors ma właśnie rozmawiać z moją córką w o wiele za drogiej willi w Tannefors. Margaretha odwołała dzisiaj wszystkich pacjentów. Teraz widzę twoją udrękę, ból z powodu tego, co nigdy się nie stało, z powodu naszej relacji, którą uniemożliwiły moje wątpliwości i wymagania. Nigdy nie udało mi się okazać wam czułości, której sam szukałem jako dziecko. Miłości, o której wiedziałem, że jej potrzebujecie. Przeczytałem o niej wszystko, ale mimo to nie udało mi się jej wyrazić. Jedynie ją czułem, a co warte jest uczucie, jeśli nie przekłada się na czyny. Moja ukochana Sara. Jeszcze jej nie odnalazłem i zastanawiam się, dlaczego jestem tutaj sam. Dlaczego nie mogę znaleźć waszej siostry Josefiny? Chcę wszystko naprawić, być łagodny i wspaniałomyślny, pełen wyrozumiałości i zachęty. Wobec niej też nigdy taki nie byłem. Rozumiem to teraz, choć wydawało mi się, że traktowałem ją lepiej. Tylko Gabriellę traktowałem przyzwoicie. Dlaczego jestem sam? Bo na to zasłużyłem. Czy to moja kara, szukać mojej żony i córki w tej przestrzeni? Pamiętam, jak Sara leżała naga obok mnie. Cienkie białe bawełniane firanki powiewały w podmuchach wiatru i rzucały cień na jej ciało. To było, zanim się zjawiłaś, Margaretho. Przed tobą i twoim rodzeństwem i na długo przed tym, nim jej skóra pożółkła od przerzutów do wątroby. Na długo przed tym, zanim zostałem sam z tobą, twoim bratem i siostrą. Niech to się jak najszybciej skończy.
Jestem zmęczony. Chcę odpocząć. Ale najbardziej ze wszystkiego pragnę odnaleźć moją żonę, moją córkę. Gdzie jesteście? Ja jestem tutaj. A tam, w dole, na ziemi, poruszają się ludzie.
32 Widzę dziewczynkę. Idzie z paroma koleżankami uliczką w Ramshäll, między pięknymi willami i starymi drzewami. Nie zwracają uwagi na mnie w samochodzie. Mogę odczekać, aż będzie sama. Mam dużo cierpliwości. Można się tego nauczyć. Co mam z nią zrobić? Ma tylko dziewięć czy dziesięć lat. Mogę znaleźć jakiś pokój, gdzie będę ją trzymać w ukryciu, zamkniętą, przez wiele lat. Mogę ją złapać i zabić. Sprawić, by opłakiwał ją przez całe życie. Patrzcie tylko, jak sobie idzie! Jego córka. Jakby świat należał do niej. Jadę powoli za dziewczynkami, ostrożnie i w takiej odległości, że mnie nie zauważają. Teraz żegna się z koleżankami. I już jest sama na tej ulicy snobów.
33 Johan Jakobsson założył słuchawki, żeby odciąć się od dźwięków z biura. Słucha Neila Younga. Rust never sleeps: It is better to burn than to fade away, my my, hey, hey. Dopiero niedawno zaczął wykorzystywać muzykę, by odgrodzić się od dźwięków, i teraz może się lepiej skoncentrować. Sprawdził dokładnie Hansa Morelię, wszystko, do czego udało mu się dogrzebać. Ale wygląda na to, że nie ma tu nic godnego uwagi. Nic w kartotece, nic na forach dyskusyjnych w sieci, z wyjątkiem jednego wątku na Flashbacku, gdzie twierdzi się, że jego firma na początku została sfinansowana przez jakąś przestępczą siatkę. Ale na ile Johan potrafił to ocenić, tego wpisu dokonał jeden z wielu dogmatyków na tym forum. Rachunkowość jego spółki wydaje się w porządku. Jego prywatne finanse tak samo. Delikatnie mówiąc. Z takimi pieniędzmi mógłbym spędzać więcej czasu z dziećmi, zanim będzie na to za późno. Jedyną rzeczą, która tak naprawdę pozostaje niejasna, jest to, w jaki sposób Morelia stworzył podwaliny swojej firmy, ale od początku mógł mieć dobre kontakty w bankach. Johan czuje, jak dzisiejszy lunch przewraca mu się w żołądku. Beka. Podgłaśnia muzykę. Rust never sleeps. Konrad Karlsson. On teraz śpi. Głębokim snem, jak powiedziałby Raymond Chandler. No to zobaczmy, co pisze Kon rad Karlsson. Johan ma dostęp do zawartości dysku z jego laptopa. Przejrzał już parę katalogów. Pościągane artykuły, e-booki, zarówno powieści, jak i literatura fachowa na różne tematy.
Katalog zatytułowany „Oddział". Johan go otwiera. Jeden samotny dokument o tym samym tytule. Zaczyna czytać. Co mi mówi jej twarz? – myśli Malin. Margaretha Karlsson siedzi na czerwonej, pufiastej sofie, przy oknie wychodzącym na ogród pełen jabłoni. Za otwartymi drzwiami tarasu na wietrze poruszają się dzwoneczki, wydając z siebie nieregularne tony. Malin i Zeke siedzą w fotelach naprzeciwko Margarethy. Otworzyła im ubrana w szlafrok, z nabrzmiałą, napuchniętą twarzą, i Malin rozpoznała samą siebie w jej udręczonych rysach, wie, jak głęboko sięga to zmęczenie. Teraz Margaretha Karlsson się przebrała. Ma na sobie dżinsy i różową bluzeczkę polo, i gdy tak siedzi, wygląda jak podstarzała uczennica ze szkoły z internatem, której marzenia legły w gruzach. Z wyjątkiem o wiele zbyt dużego domu nad wodą. Domu pełnego dzieł Josefa Franka i Brunona Mathssona. Przejdź do rzeczy, myśli Malin. Przyciśnij ją. Zwab ją w pułapkę. – Pani działalność jest na granicy bankructwa. Pani ojciec był zamożny. Umarł w dogodnej chwili, nie sądzi pani? Margaretha Karlsson zachowuje kamienną twarz. – Miałam po prostu kiepski okres. Możecie się o tym sami przekonać, jeśli przyjrzycie się rachunkowości. W niespokojnych czasach ludzie odkładają na później poważniejsze zabiegi stomatologiczne. Malin kiwa głową. – Ale z tego, co zrozumiałam, przy jakiejś okazji rozmawiała pani z bratem o tym, że chciałaby pani dobrać się do pieniędzy ojca. Kobieta pochyla się do przodu. – A kto tak twierdził? Gabriella? Temu dzieciakowi
poprzewracało się w głowie. – Tak pani myślała? – pyta Zeke, przesuwając dłonią po ogolonej głowie. – Że chciałaby się pani dobrać do jego pieniędzy? – Nie. To niedorzeczne. – Czy wasz ojciec powiedział wam, że odziedziczycie po nim majątek? Margaretha Karlsson zaciska usta, wstaje i z karafki na kredensie nalewa sobie whisky. A może to jest tequila. Malin czuje zapach alkoholu, czuje, jak z pragnienia i tęsknoty niemal ciemnieje jej przed oczami. Dobry Boże! To się nigdy nie skończy. Nigdy. – Myślicie, że jestem głupia, co? Świetnie zdaję sobie sprawę, że rozmawialiście z tym cholernym adwokatem, tym pijaczyną, o tym, że ojciec miał przekazać pieniądze na darowiznę. Że papiery miały niedługo zostać podpisane. Cholera, myśli Malin. Nie doceniłam jej. – Jasne, mamy kiepską sytuację. Mój mąż wyleciał z pracy i musi pracować na godziny, nie jesteśmy w stanie spłacać rat naszych kredytów i może będziemy musieli sprzedać ten dom, samochód i domek letniskowy. Ale naprawdę myślicie, że jestem tak głupia, by zabić własnego ojca akurat wtedy, kiedy miał przekazać pieniądze na darowiznę? Przecież za chwilę poszłabym siedzieć. Margaretha Karlsson wypija whisky, nalewa sobie kolejną. Spojrzenia Malin i Zekego się spotykają i Malin wie, że myślą to samo: Margaretha Karlsson zastanawiała się nad zabiciem ojca, bawiła się tą myślą, ale czy to zrobiła? Czy wtedy rozmawiałaby z nimi tak otwarcie? A może robi to, by odsunąć od siebie podejrzenia? Był twoim ojcem, myśli Malin. Niewiele wiem o tym, jak cię traktował, ale był twoim ojcem, i myślę, że starał się najlepiej, jak potrafił. Ale to nie zawsze wystarcza. Wręcz przeciwnie. I widzi swojego ojca siedzącego z koktajlem w ręce. Jest stary
i zmęczony, ale jego ciało wyraża jakiś spokój. Pieprzony, niezasłużony spokój. I to, że ma pieniądze. To tak patrzyłaś na swojego ojca, Margaretho? Jak na potencjalny worek z pieniędzmi? – Dlaczego nie opowiedziała nam pani o darowiźnie? – pyta Malin. Margaretha Karlsson wzdycha. – A jak myślicie? – Próbowaliśmy się skontaktować z pani bratem – mówi Zeke. – Wie pani, gdzie on może być? – A skąd miałabym to wiedzieć? – Margaretha Karlsson jest teraz zła. Pije, potem gapi się na nich, wygląda, jakby miała ochotę wrzeszczeć, ale mówi: – Wydaje wam się, że niby jakim jestem człowiekiem? Takim, który zabija własnego ojca? Kto by zrobił coś takiego? Jestem tak samo skrzywiona jak Margaretha i Yngve, myśli Malin. Też nie daję rady wziąć emocjonalnej odpowiedzialności za ojca, za Stefana zresztą też. To trudne, i kim właściwie jestem, żeby móc krytykować za cokolwiek rodzeństwo Karlssonów. Jeżeli nie są zamieszani w to morderstwo. Siedzą z Zekem w pizzerii Conya. Na ścianach pokrytych tapetą w kolorze leśnej zieleni pojawiły się nowe obrazy, reprodukcje dzieł wielkiego malarza z Linköpingu, tworzącego na przełomie wieków, Johana Krouthéna. Krowy na łące. Rdzawoczerwona stodoła w letnim świetle. Na zewnątrz ulicą przejeżdżają samochody, a słońce wydaje się wtapiać pieszych w asfalt; w taki upał nikomu się nie śpieszy. – Zaraz będzie jedzenie – mówi Malin i niemal w tej samej chwili zjawiają się pizze. Najpierw jedzą w milczeniu, ale potem Zeke się odzywa: – Męczy mnie to. Tacy ludzie jak Margaretha Karlsson. – Mnie też. – Jak myślisz, jakim ojcem był Konrad? – Nie wiem. – W przypadku takich jak ona alkohol też robi swoje – mówi
Zeke. – I głód pieniędzy. Od tego ludzie robią się twardzi i niewrażliwi. Patrzy na Malin. Zdaje się myśleć: To samo, co alkohol robi z tobą. Malin odgryza kęs pizzy. Przeżuwa go, czuje smak szynki i krewetek, roztopiony ser niemal spływa do gardła. – Ale Konradowi Karlssonowi pewnie nie było łatwo być samotnym ojcem trójki dzieci – mówi po chwili. – I w tamtym czasie mężczyźni chyba rzadko brali na siebie jakąś większą odpowiedzialność za dzieci. Można się domyślić, co sądzili o tym ludzie w jego otoczeniu. – Był wobec nich wymagający. – Może zbyt wymagający. Po wyrazie twarzy Zekego Malin widzi, że w tej kwestii ma mieszane uczucia. – Próbuję być rozsądny – mówi. – Interesować się Tess w taki sposób, jak tego nigdy nie robiłem z Martinem. Jedyny problem polega na tym, że tracę kontakt z dziećmi Martina. Jest trochę tak, jakby on i jego żona nie chcieli, żebym się z nimi spotykał. Gunilla kompletnie to przejęła. Tess mogę wychowywać. To różnica. – A czego chcesz? – Chcę się skoncentrować na Tess. Ale tak przecież nie można. – Czyli czujesz, że nie chcesz się spotykać z dziećmi Martina? – A można tak czuć? Malin unosi brwi w odpowiedzi. – Człowiek powinien chcieć zacząć jeszcze raz od początku. Prawda? Myśli o Danielu, kiedy to mówi. Nie wie dlaczego, ale przed oczami pojawia się jego twarz, i ma ochotę do niego zadzwonić. Wie, że tego nie zrobi. Nie teraz. Niech on do mnie zadzwoni. Zeke odwraca wzrok. – Czasami. Ale tylko czasami. Przez jakiś czas milczą. – Ale być tak zimnym jak Margaretha Karlsson, czy to
konieczne? – pyta Zeke. – Ludzie walczą. Próbują zdobyć rzeczy, których, jak im się wydaje, potrzebują. A potem im nie wychodzi, stają się zgorzkniali i widzą już tylko samych siebie. – Ale mimo wszystko. – Nie myśl o tym, Zeke. To na nic. W samochodzie, w drodze na posterunek, Malin opiera głowę o szybę. Wiem, co zrobię, myśli. Wsłucham się w głosy śledztwa. We wszystkie te słowa i przeczucia, które unoszą się wokół mnie. A potem, kiedy już dorwę tę świnię, która zamordowała starego, bezbronnego człowieka, znajdę kogoś, kogo będę mogła pokochać. Odważę się na to. Muszę się na to odważyć.
34 Powieść, myśli Johan Jakobsson. Albo prawie powieść. Życie w Keruben przedstawione w literackiej formie. Wszystko tu jest. Poniżenie, że nie można się wykąpać częściej niż co trzeci dzień. Leżenie rano i czekanie godzinami, zanim człowiek będzie mógł wstać. Pozostawienie z basenem pełnym odchodów albo na toalecie, bez dzwonka w zasięgu ręki. Personel, który haruje, żeby nadążyć, zestresowany do granic możliwości, bo jest go za mało, a obciążenie pracą wciąż rośnie. Prywatne firmy, samorząd terytorialny. Szał oszczędzania. Żądza zysku. Polityczne szaleństwo, jakim jest próba ciągnięcia korzyści z opieki zdrowotnej. Niemoralność, jaką jest wyprzedaż społecznych placówek opieki zdrowotnej. Cyniczna gra lekarzy. Odmawianie leczenia starszym pacjentom albo wstrzymywanie się z leczeniem do chwili, aż jest już za późno. Opowieść o człowieku, który ma gangrenę w jednej nodze, ale lekarz uważa, że należy się wstrzymać z operacją, żeby „przyzwyczaił się do myśli", że będzie miał tylko jedną nogę. Pacjent umiera na stole operacyjnym. Inna pacjentka umiera wskutek nieleczonych odleżyn, które osłabiły jej organizm. Opatrunki, których używa się dwukrotnie. Raz z każdej strony, jeśli tylko nie przesiąkły ropą. Zaniedbywane rany, śmierdzące ropą, zakażenia, które wżerają się w ciało. Ale są też jaśniejsze chwile. Nieoczekiwane ciepło. Z czyjejkolwiek strony. Jest tu rozdział zatytułowany „Woły robocze", który opowiada o wszystkich, którzy poświęcili swoje życie pracy na
najniższym szczeblu hierarchii. Sprzątaczki. Ale przede wszystkim prości pracownicy opieki zdrowotnej. Ci, którzy pracują dzień w dzień, noc w noc, rok w rok, wykonując najcięższe zadania, i zupełnie nie mają wpływu na własną sytuację. I w tym Konrad Karlsson postrzega cud ludzkiej natury. Osoby takie jak Berit, Siv i Kent, które mimo wszystko zachowują dobry humor i są miłe i przyjazne. Dlaczego tak niewielu z nich staje się cynicznymi? Wygląda na to, że człowiek jest z natury dobry. Jak długo można człowieka naciskać i tłamsić, zanim się zmieni? Gdyby książka się ukazała, z pewnością rozpętałaby nową debatę. Tak jak książka Rapport från en skurhink w latach siedemdziesiątych. Czy ktoś z Merapi mógł wiedzieć o książce Konrada? Kończy się prostym stwierdzeniem: Dzieci, niepełnosprawni i starcy. To, jak ich traktujemy, decyduje o tym, jacy jesteśmy. Smród ciągle unosi się w mieszkaniu i Tove podczas przerwy w pracy przyjechała na rowerze do domu, żeby wpuścić faceta Anticimexu, który mógł się zjawić dopiero dzisiaj. Teraz chodzi po mieszkaniu za grubym, pięćdziesięcioletnim mężczyzną i myśli, że w tym białym syntetycznym ubraniu musi mu być potwornie gorąco. Dziś w Szpitalu Uniwersyteckim zmarła jedna z rezydentek. Agda Berglund. Miała dziewięćdziesiąt lat. Wczoraj zasłabła, pojawiły się problemy z oddechem i nie było z nią kontaktu. Hilda wezwała karetkę, choć wydawało się oczywiste, że życie opuszcza Agdę w zupełnie naturalny sposób. Ale Hilda była zdenerwowana, nie chciała ryzykować, więc Agda nie mogła umrzeć w miejscu, które było jej domem przez ostatnie siedem lat.
W domu opieki panuje niepokój. I nic dziwnego. Ale praca musi posuwać się naprzód i Tove na próżno usiłuje nie myśleć o Konradzie. Gdy jest w Keruben, przez cały czas ma przed oczami jego twarz. Pamięta, jaki był wątły. I jaki silny jednocześnie. To jest tak, jakby inni pracownicy już go zapomnieli. Nikt nie chce o nim mówić. A więc taka jest śmierć. Hilda mówiła, że dzwonił ktoś z siedziby Merapi i domagał się, żeby skrzyczała pracowników z nocnej zmiany za niezamknięte drzwi. Odparła, że nie zamierza tego zrobić, że wszyscy i tak już czują się dość zaszczuci. Nie powinno się za to nikogo obwiniać. Tove słyszy, jak mężczyzna z Anticimexu mówi: – Nie ma nic w kuchni, nic w rurach, tyle mogę stwierdzić. Agda. Nic o niej nie wiedziałam. Jedna z tych, których nie poznałam. Kim była? Zwyczajnym człowiekiem. Dokładnie tak jak ja, jak mama. Nie umarła sama. Jej rodzina, dzieci i wnuki zdążyły tam dojechać. Facet z Anticimexu trzyma w ręku wężyk, wężyk od minikamery, myśli Tove. Mówi: – Sfilmuję też w łazience. – Pracownik, który był tu ostatnio, też to robił. Nic nie znalazł. – No to zrobię to jeszcze raz. – Jak pan myśli, co to może być? – Nie mam pojęcia. Bywa, że taki smród się przemieszcza. W najgorszym wypadku może pochodzić z innej części budynku. – Czy gdzieś pod podłogą może leżeć zdechły szczur? – Niewykluczone. Ale w takim wypadku trzeba by ją zerwać, żeby to sprawdzić. Mężczyzna stoi obok niej w przedpokoju, wydaje się czekać, aż ona coś powie. Tove przygląda mu się, myśli, że mimo
wszystko wygląda rzetelnie. – Muszę wracać do pracy – mówi. – Może pan potem zamknąć drzwi? Grubas kiwa głową, a Tove zauważa, że patrzy na jej piersi. Obleśny dziad. Po chwili siedzi już na rowerze, na Drottninggatan musi przepuścić autobus, a potem czuje wiatr we włosach, pedałuje i pedałuje, coraz szybciej i szybciej, coraz dalej w lato. Nie chce myśleć o tym, co będzie później. Elin Sand siedzi w pokoju w siedzibie Merapi, w wieżowcu w Tornby. Za jej plecami jezioro Roxen lśni ostro i srebrzyście w popołudniowym świetle. W dwóch innych pokojach siedzą Börje i Waldemar. Ta kobieta od public relations zorganizowała im miejsca i już od kilku godzin przesłuchują pracowników, którzy mogą się wzbogacić na sprzedaży firmy. Większość z tych, z którymi rozmawiała Elin, uważa, że tok rozumowania policji jest nierealistyczny. Żeby ktoś stąd – ja? – miał coś wspólnego z zamordowaniem staruszka tylko po to, żeby zabezpieczyć zyski? Ale teraz naprzeciw niej siedzi sama Rebecka Koss, niska kobieta około trzydziestu pięciu lat, o blond włosach obciętych na pazia i zadartym nosie, nienagannie ubrana w szary kostium. Mówi: – Uważam, że to dobrze, że nas przesłuchujecie. Wkrótce będziemy mieć podstawy, by stwierdzić, że Merapi nie ma z tym nic wspólnego. Nikt od nas. – Bo żaden z pracowników nie ma z tym nic wspólnego? – Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby było inaczej – mówi Rebecka Koss. – Sama zarobię co najmniej dziesięć milionów, jeśli interes dojdzie do skutku, i przyznaję, że pisanina tego staruszka i jej skutki były uciążliwe. Ale morderstwo? To się robi przecież absurdalne. – Musimy zajrzeć pod każdy kamień – odpowiada Elin Sand. – Wiedziała pani, że pisał powieść o życiu w Keruben? Niedawno dzwonił Johan, opowiedział jej o znalezionym rękopisie. Rebecka Koss kręci głową, ale nie potrafi ukryć pewnego zdziwienia. A nawet ciekawości.
– Firma opublikowała przeprosiny – mówi. – Przyznaliśmy się do błędów i wprowadziliśmy zmiany. A więc cieszę się z jego książki. Elin Sand mruczy pod nosem, myśli, że interes pewnie zostanie sfinalizowany, zanim książka się ukaże, i to dlatego Rebecka Koss „się z niej cieszy". Próbuje usiąść wygodnie na zbyt małym krześle przy biurku, ale to niemożliwe. – Coś jeszcze? – pyta Rebecka Koss. – O piątej mamy konferencję prasową. Wypowiemy się na temat toczącego się śledztwa. Wyjaśnimy, że jesteśmy przerażeni tym, że w Linköpingu przebywa na wolności bezwzględny morderca, ale że nas, Merapi, nie można obwiniać o to, co się stało, choć złamaliśmy zasady postępowania, nie zamykając na noc drzwi wejściowych. Będę się musiała przygotować. Dziesięć milionów, myśli Elin Sand. I ogarnia ją zazdrość. Co zrobiłaś, żeby zarobić te pieniądze? Pomyśl tylko o wszystkich ludziach z waszej branży, którzy harują o wiele ciężej niż ty. – Nie wstyd pani? – pyta. – Jak to? – Słyszała pani. – A czego miałabym się wstydzić? To raczej pani powinna się wstydzić, że nie potraficie zapewnić społeczeństwu bezpieczeństwa.
35 Pozwalam jej iść ulicą. Nie mam szans, żeby ją zwabić do samochodu. Nie mam odwagi się zatrzymać i wciągnąć jej do środka. Teraz siedzę na moim łóżku. W ręce mam broń. Ona jest jego córką, więc nie jest niewinna. A może jest? Nie mogę uporządkować myśli. To, co w jednej chwili wydaje się najważniejsze, w następnej jest nieistotne i puste. Mieszkam w tym mieście przez całe życie. A jednak nie mam prawie nikogo. Może należałoby ją złapać po prostu dla towarzystwa. Wstaję. Wkładam kurtkę, wsuwam pistolet za pasek spodni, a potem jadę pod jego dom. Staję w ogrodzie i zaglądam przez wielkie okna. Nie ma go tam. Tylko jego piękna żona. Jego córki też tu nie ma. Gdzie są? Wiem, gdzie mogą być.
36 Malin nalewa sobie kawy w kuchni na posterunku. Na stole stoi tort czekoladowy. Najwyraźniej ktoś ma urodziny. Kto? To nie ma żadnego znaczenia. Nie udało im się skontaktować z Yngvem Karlssonem. Nie odbiera telefonu, więc ona i Zeke muszą znów tam jechać. Podchodzi do stołu, myśli o wszystkim, na co sobie nie pozwala, i nakłada na talerz solidny kawałek tortu. Zjada go szybko, na stojąco, w kuchni, popija ciężki, ale pyszny smak czekolady dużymi łykami kawy. Johan pokazał jej tekst Konrada Karlssona. Tylko go przejrzała. Przeczyta go, może gdzieś tam są jakieś kompromitujące informacje. Czy Tove powinna go dostać do przeczytania? Nie. Teraz to materiał ze śledztwa. Jak do tej pory Johan nie znalazł w laptopie nic ciekawego. Nie było żadnego listu pożegnalnego, a w tej chwili przegląda elektroniczną korespondencję Konrada Karlssona. W telefonie też nie było nic niezwykłego. Rozmowy z Gabriellą, z adwokatem Strandkvistem. Dopiero co słuchała prognozy pogody. Następny dzień będzie jeszcze ładny, ale potem nadciągnie sztorm znad Bałtyku, podobno silny, osiem w skali Beauforta, co według kobiety z radia jest bardzo rzadkie o tej porze roku. Ostatnio coś takiego zdarzyło się w 1934 roku. W roku urodzenia Konrada Karlssona. Przed prognozą pogody Malin słyszała, jak jakaś rzeczniczka z Merapi wypowiada się na temat śledztwa, mówi: „Pomagamy policji. Jesteśmy jedną z pozytywnych sił w społeczeństwie". I tyle.
Wstawia talerzyk do zlewu. Wie, że ktoś będzie zły, że nie włożyła go do zmywarki. Wychodzi z kuchni i spogląda na otwarte pomieszczenie biurowe. Jest już po szóstej, ale kilku kolegów jeszcze nie wyszło. Johan, Börje i Waldemar. Wyglądają na zmęczonych upałem i pracą. Zeke odbiera Tess z przedszkola. Często to robi. Svena też nie widać. Musi być w swoim pokoju. Pewnie wsłuchuje się w głosy śledztwa. Ping. Rozlega się dźwięk poczty wchodzącej do skrzynki i uwagę Svena przykuwa mail od Służby Więziennej. Kogo niedawno wypuścili? Co dla mnie wygrzebali? Sven zerka przez okno w stronę szpitala. Patrzy na zielony daszek nad wejściem i myśli o ludziach, którzy tam są, o personelu, pacjentach. Obym umarł szybko, myśli. Po prostu szybko. Obym nie musiał leżeć. Otwiera e-mail. Klika, czyta, myśli. A niech mnie. Zeke widzi Tess biegnącą ku niemu korytarzem przedszkola. Ona zawsze tak bardzo się cieszy, że go widzi. Myśli o tym, co powiedział Malin. Że teraz chce poświęcić uwagę Tess i Karin. Ale czy to prawda? Czy naprawdę tego chcę? Czy nie chcę pracować, dbać sam o siebie? Czy chcę mieć znowu rodzinę? What the fuck: odbierać dzieciaka z przedszkola kilka razy w tygodniu. Wtedy Tess rzuca się w jego ramiona. Piękna, cudowna istotka z drugiej strony świata. Ślicznie pachnie, jest miękka i ciepła, jest miłością. Karin też jest miłością. Ale za bardzo się rządzi, jest dla mnie za bystra, wygrywa każdą dyskusję, zawsze stawia na swoim. Czasem niemal tęsknię za bierną agresywnością Gunilli. Tess uwalnia się z jego objęć. Patrzy na niego swoimi
wielkimi, brązowymi oczami. – Chcę coś zjeść. Możemy? Zeke nie odpowiada od razu. – Tatusiu, proszę – mówi Tess. Hans Morelia patrzy, jak jego dziewięcioletnia córka Lova jeździ konno. Wyprostowana siedzi na białym arabie, który ma prawie metr sześćdziesiąt w kłębie, doskonale panuje nad koniem, jakby jej ciało stanowiło jedno ze zwierzęciem. Jasne kosmyki włosów wystają spod toczka i powiewają wokół jej twarzy. Uśmiecha się, skupiona, i Hans Morelia widzi, że jego córka rozkoszuje się zwierzęciem, swoimi zdolnościami i po prostu tym, że żyje. Padok położony jest na leśnej polanie przy gospodarstwie Bergfors, kilka kilometrów na zachód od Linköpingu. Tam Morelia trzyma swoje konie. Sam nie jeździ konno, ale Lova to uwielbia, i kupił jej trzy wierzchowce tyko dlatego, że mógł sobie na to pozwolić. Ten arab, King, jest jej ulubieńcem. Instruktor jazdy konnej cmoka, wykrzykuje słowa zachęty, i gdy lekcja dobiega końca, Hans Morelia i Lova powoli wracają do samochodu. Letni wieczór jest ciepły i Morelia wkrótce ma wrócić do biura; przed transakcją trzeba przejrzeć tysiące papierów, obie strony obowiązują zasady należytej staranności. Nexxon otrzyma wszystkie niezbędne informacje. Jego filozofia kaizen zrobi na nich wrażenie. Hans Morelia obejmuje córkę ramieniem. Woń ziemi, ostry zapach konia mieszają się ze świeżym aromatem lasu i zieleni. Przyciska do siebie mocno Lovę, pyta: – Jak myślisz, jak ci dzisiaj poszło? – Chyba dobrze? – Było fajnie? – Zawsze jest fajnie. – Naprawdę? – Przestań marudzić, tato. Przytula ją jeszcze mocniej, gdy tak idą w stronę samochodu. Jest wczesny wieczór.
Zerka w stronę skraju lasu. Czy między drzewami ktoś stoi i się im przygląda. Morelia odwraca wzrok, nie chce widzieć, a gdy znów tam spogląda, postaci nie ma. Bo to chyba była postać? Człowiek? Idą dalej w stronę samochodu. – Czy zauważyłaś, żeby w ostatnim czasie coś się zmieniło? – pyta. – To znaczy co? Nie może jej powiedzieć o postaci, którą widział w ogrodzie, bo wtedy by ją przestraszył. – Nic szczególnego – mówi Hans Morelia. – Czyli wszystko jest tak jak zwykle? – Tak. Jeśli chodzi o Lovę, nie potrzeba kaizen, myśli, ona jest doskonała. Mówi na głos: – Wiesz, że cię kocham, prawda? Że moja praca, pieniądze i tak dalej, to właściwie nic nie znaczy. Naprawdę ważna jesteś tylko ty, nasza rodzina. I nigdy się nie przejmuj tym, co o mnie piszą w gazetach. Nigdy. To nie ma z tobą nic wspólnego. Lova nic nie mówi. Przytula się tylko do niego. Nie może ci się stać nic złego, myśli Morelia. I czuje życie tętniące w jej ciele, życie, które pod wieloma względami jest jego życiem. Kiedy skończyli w Merapi, Elin Sand pojechała do domu, zdjęła spodnie i teraz siedzi na sofie w samych majtkach i Tshircie. Czeka. Czeka na dźwięk kroków, trzaśnięcie drzwi na klatce schodowej, na dzwonek. „To raczej pani powinna się wstydzić". Naprawdę tak powiedziała? Ta Rebecka Koss? A może powiedziała „wy"? Powinniście się wstydzić. Tak czy inaczej, była bezczelna i kompletnie nietaktowna. My. Słyszysz, pindo od public relations? MY.
My wszyscy powinniśmy się wstydzić, i Elin słyszy ostatnie słowa Rebecki Koss: „zapewnić społeczeństwu bezpieczeństwo". Jak bardzo naiwny może być człowiek. Społeczeństwo nigdy nie będzie bezpieczne, bez względu na to, ile się ma pieniędzy. Cokolwiek by sobie wyobrażał ktoś taki jak Hans Morelia. Elin przymyka oczy. Czuje, że ogarnia ją mrok, i wie, że musi odsunąć od siebie cyniczne myśli. Musi wierzyć w siłę tego, co dobre. Bo jeśli tego nie zrobi, to dlaczego miałby to robić ktoś inny? Malin. Niemal zupełnie straciła tę wiarę. Waldemar stracił ją dawno temu. Wystarczy tylko spojrzeć na tych dwoje, jak często działają w sposób, który szkodzi im samym. Muszę działać zgodnie z moimi przekonaniami. To moja jedyna szansa. Dlaczego tak się przejmuję tym, co sądzi Malin? – myśli Elin. No tak, w pewien sposób jest moją idolką. Chcę być równie dobrą i odważną policjantką jak ona. Mieć równie duży udział w śledztwach. Waldemar nigdy by się nie odważył powiedzieć do niej „mała" ani bagatelizować jej dokonań. Elin wie, że złość nic nie daje. Tylko czyny mogą poprawić jej pozycję w oczach Malin, Waldemara i pozostałych. Może… Słyszy dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Wie, kto to jest. Całe ciało jest teraz tęsknotą, i przesuwa dłonią po bliźnie na lewym pośladku, tej, którą ma po akcji, podczas której małe, wystraszone dziecko wbiło jej skalpel w tyłek. Ta wspaniała kobieta, która ją pozszywała. Kroki na klatce schodowej. Dzwonek u drzwi. Elin wstaje. Poprawia majtki. A niech mnie, myśli znów Sven Sjöman. Niejakiego Vincenta Edlunda wypuszczono rok temu po tym, jak spędził dwadzieścia lat w szpitalu Karsudden, i teraz Sven go sobie przypomina. Pielęgniarz, który podał dwóm
staruszkom z domu starców śmiertelne dawki morfiny, bo było mu ich żal, chciał, żeby przestali cierpieć. W każdym razie za to został skazany. Podobno twierdził, że nie jest winny morderstwa, że ci starzy ludzie sami chcieli umrzeć, a on tylko im pomógł odebrać sobie życie. I że bliskie mu jest stanowisko polityczne opowiadające się za eutanazją. Teraz sposób postępowania był inny, morderstwo Konrada Karlssona było brutalniejsze, ale seryjny morderca z czasem może stać się bardziej brutalny. I teraz ten Vincent Edlund jest na wolności. Musimy cię sprawdzić, myśli Sven. Skoro cię wypuścili, to chyba jesteś zdrowy? Uśmiecha się krzywo. Kliknięciem otwiera czarno-białe zdjęcie mężczyzny w wieku czterdziestu lat. A może pięćdziesięciu? Vincent Edlund. Długie włosy, połowa twarzy zasłonięta wybujałym zarostem. Ale oczy są spokojne. Mogłeś w jakiś sposób podać środki nasenne Konradowi? Nie mógł cię przecież znać, nie mógł ci ufać. Może mimo wszystko jesteś naszym człowiekiem, myśli Sven. Chciałeś okazać Konradowi Karlssonowi litość?
37 W migotliwym zmierzchu widać w oknach domu Yngvego Karlssona zapalone światła. We wszystkie strony rozciąga się ciemnożółta równina, a na północy rysuje się sylwetka kościelnej wieży w Klockrike. Gdy Malin i Zeke powoli podjeżdżają bliżej, wszystkie światła w oknach gasną. Tym razem wzięli inny samochód, granatowe audi, które według słów Zekego jest incredible to drive. Dlaczego pogasił światła? – zastanawia się Malin. Chce, żebyśmy pomyśleli, że nie ma go w domu? Może myśli, że nie widzieliśmy, że w domu pali się światło. Tak jakby z tej sprawy zniknęło wszystko to, co racjonalne. Podjeżdżają pod dom. W oknach nie widać żadnego ruchu. Na zewnątrz lata stadko srok, ścigają się, krzyczą, ale nic z tego nie wynika. W wozie grzmi muzyka. Zeke chciał ją włączyć, miał ją w telefonie, powiedział, że czuje się zmęczony. I Malin się zgodziła, ale tylko pod warunkiem, że to on będzie prowadził, więc teraz musi znosić Walkirię na wiele głosów, złowróżbne masy dźwięków Wagnera. Zeke to uwielbia. Mówił, że zastanawia się, czy znów nie zacząć śpiewać w chórze, ale pieprz to, Zeke. Poświęć się lepiej Karin i Tess. Zatrzymują się. Zeke wyłącza stereo, potem silnik. – Powinniśmy być ostrożni? – pyta. Malin myśli o tym uczuciu, które miała, gdy byli tu wcześniej dzisiejszego dnia, nieprzyjemnym uczuciu, że ktoś ich obserwuje. – Powinniśmy – mówi. – Być może jesteśmy blisko czegoś ważnego, a on może być zdesperowany. – Albo myśli, że jesteśmy jakimiś lichwiarzami, którzy przyszli odebrać długi.
Yngve Karlsson widzi nadjeżdżający samochód. Nie może jechać gdzie indziej, tylko do niego. Co to za jedni? Samochód jest ciemny, ci policjanci mieli biały, kiedy przyjechali dziś rano. Szyby są przyciemniane, więc nie widzi, kto siedzi w środku. Czy to Dragan kogoś przysłał? Czy to któryś z jego bandziorów, by mnie pobić? To będzie bolało. Bardzo bolało. Raz mnie już pobił, jak długo on może mnie bić? Zabije mnie, jeśli mu nie zapłacę. To pewne. Widzi, jak trzęsą mu się ręce. Uspokój się, Yngve, uspokój się. Pogaś lampy, przynieś strzelbę. Nie dostaną mnie. Teraz przyjechali innym wozem, ale to ci policjanci. Idą do drzwi i wiedzą, że ich okłamałem, wiedzą, co mi powiedział adwokat Strandkvist, a ja nie mam żadnego alibi. I gdy dwoje policjantów zbliża się do drzwi wejściowych, Yngve unosi śrutówkę, ale potem znów opuszcza broń. Dlaczego tata chciał oddać te pieniądze? – myśli Yngve. Wiedział przecież o moich długach, o tym, co mi grozi. Dlaczego nie mógł po prostu dać mi tej forsy. I Yngvego Karlssona uderza pewna myśl: Może to Dragan i jego banda zabili tatę, żebym dostał spadek i mógł zapłacić długi. Może to powiedzieć policjantom? Mogło tak być. I Yngve Karlsson czuje, że myśli mieszają mu się w głowie, nic się nie klei, i naciska palcem spust, chce, żeby śrut zaświszczał w powietrzu, pomknął w stronę dwóch ciał, które zbliżają się do ganku. Krok. Dwa kroki. Powoli i ostrożnie, bo on tam jest, myśli Malin. Wchodzi na schody ganku. Puka.
Żadnej odpowiedzi. Woła: – YNGVE! YNGVE! Chcemy tylko z panem porozmawiać, proszę otworzyć! I Malin słyszy, jak otwierają się drzwi na tyłach, krzyczy: – Cholera! Zwiewa. Wyciąga pistolet, biegnie wzdłuż krótszej ściany domu, słyszy szelest suchej trawy pod stopami i czuje zapach róż, ale nie widać żadnych kwiatów. Zeke depcze jej po piętach, ale wie, że niedługo uda mu się dotrzymać jej kroku. A Yngve Karlsson jest starszy od niej i chyba nie jest w dobrej formie. Tam! Tam jest! Ze strzelbą w ręce. Wbiega w pole rzepaku, musimy go dorwać, myśli Malin, muszę go dorwać. Ale rzepak jest wyższy, niż się wydaje w wieczornym świetle, i po chwili jest tak, jakby Yngvego Karlssona połknęła ciemna żółć, a nad polem unoszą się owady i Malin pędzi przed siebie, wpada prosto w ten rzepak. Zeke krzyczy: – Uważaj, Malin, jest uzbrojony! Mamo, myśli Tove. Co teraz robisz? Gdzie jesteś? Tove stoi przy otwartym oknie w dużym pokoju, próbuje wywietrzyć mieszkanie, wpuścić świeże powietrze. Miasto w dole szumi, a przy stolikach przed pubem Pull&Bear jest pełno ludzi. Długo myślała o tym, jak ma powiedzieć mamie, co zrobi jesienią. Podjęła już decyzję. Podczas ostatniego roku w Lundsbergu miała dość. Dość całej tej powierzchowności i tego, że wielu uczniów było złośliwych wobec innych, że byli wręcz brutalni w dręczeniu innych i w swoich gierkach. Poradziła sobie. Dzięki Tomowi, do którego wszyscy czuli respekt, i pewnie
po niej też było widać, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Oddała już prawie wszystkie markowe ciuchy. Z wyjątkiem cholernie drogiego szala od Lanvin, który dostała od Toma na pocieszenie, kiedy mu się wydawało, że to on ją rzucił. Kurtkę, którą od niego dostała, dała mamie. Ale najpierw odpruła metkę. Mama nigdy nie włożyłaby na siebie nic od Diora. Ale to nie Tom to skończył. Ona to zrobiła. W każdym razie prawie, a ten szal to był chory prezent, który pokazywał, jaki chory jest ten świat. Nigdy żadnej pieprzonej szkoły handlowej. Nigdy nie będę taka jak Morelia. Nie będę kimś, kto zatruwa życie starym ludziom. Konradowi. Do oczu znów napływają jej łzy. Cholera. Chce robić coś zupełnie innego. Słuchała opowieści taty z Ruandy. Historii ze świata, gdzie nie wszystko kręci się wokół pieniędzy, i to dlatego zgłosiła się tam jako wolontariuszka. Dostała miejsce, dziś dzwonili z tej organizacji, uważają, że napisała fantastyczny list motywacyjny. I doceniają to, że uczyła się w Lundsbergu. Mama się wścieknie. Tata może będzie dumny, był przecież w Bośni, także podczas wojny. Ale nie dam rady do niego zadzwonić, będzie musiał dowiedzieć się później. Jak żółta dżungla, w której czeka śmierć. Serce rozsadza klatkę piersiową i Malin oddycha, czuje, jak rzepak szarpie bawełniane spodnie. Słyszy przed sobą Yngvego Karlssona. Jego kroki, oddech. A może jest za nią? Minęłam go? I krzyczy: – Yngve, zatrzymaj się! Chcemy tylko z tobą porozmawiać. Ale dźwięk nie ustaje i jest tak, jakby dobiegał ze wszystkich stron. Oddechy, kroki, świst, i nagle jest na otwartej przestrzeni. Wpada do rowu, przetacza się, jest mokro, uświadamia sobie,
że zgubiła pistolet, i wrzeszczy: – KURWA! Ale nie słychać żadnych słów, bo jej usta są pod wodą, czuje w ustach letnią, błotnistą wodę, ma smak ziemi i minerałów, odrzuca głowę do tyłu i wtedy go widzi, stoi kilka metrów od niej, z dzikim spojrzeniem. Celuje do niej ze strzelby. Malin widzi zbielałe palce na spuście, myśli: Czy teraz umrę? Tak to się skończy? Nie. Jeszcze nie. Cofnę się, znów odnajdę drogę. Nawet jeśli teraz jej nie widzę.
38 Dlaczego myślę teraz o mamie? Tove przechodzi przez Stora Torget. Widzi ludzi przy stolikach na zewnątrz. Słyszy gwar. Świat ją wsysa i ma ochotę zostać. Rozgląda się po placu za kimś, kogo zna, ale nie pojawia się żadna znajoma twarz. Trzy lata w Lundsbergu sprawiły, że większość przyjaciół stała się obcymi ludźmi. I wiele jej koleżanek na pewno myśli, że zrobiła się dziwna. Ale to nie jest wieczór na bycie dziwną. Miała okropny dzień w pracy. Krewni, którzy się odezwali i wypytują, co się stało, przyjechali do Keruben i podejrzliwie obserwują każdy krok pracowników. Rezydenci się wtedy niepokoją, a niepokój rodzi szczególny nastrój, który wydaje się wpływać na najsłabszych. Umierają trójkami, jak mówi Berit Andersson, i dzisiaj zasłabła Svea Persson. Tak jakby upał i wydarzenia tego lata wysysały z niej życie. I Werner. Tove przewraca się w żołądku i czuje smród w nozdrzach, chce się go pozbyć, ale jak to zrobić? Ale najgorsza ze wszystkiego jest tęsknota za Konradem. To uczucie w brzuchu nie chce zniknąć. Niepokój. Przekonanie, że coś się naprawdę popsuło. Że nic już nigdy nie będzie dobrze. Chciałaby móc z nim spędzić więcej czasu. Porozmawiać z nim o Ivarze Lo. I o Gatsbym. Teraz siedzi przy barze, obok stolików ustawionych przed Stora Hotellet. Zamówiła piwo. Popija zimny napój i już po pierwszych łykach niepokój słabnie, znika smród, a ludzie wokół wydają się przyjaźni. Przygląda się butelkom whisky za plecami barmana. Lubi to silne, rozgrzewające uczucie, jakie daje alkohol. Czemu nie?
I wtedy znów myśli o mamie, ile razy musiała tak siedzieć. Ale nie jestem mamą, myśli Tove. Jestem innym człowiekiem. Potrafię sobie z tym poradzić. Ląduje przed nią whisky. Co mama teraz robi? Co się z nią właściwie dzieje? Czy on strzeli? Malin czołga się w rowie, a on do niej celuje. Tove, wybacz mi wszystko, i Malin widzi przed oczami tysiące obrazów z życia córki. Jak biegała po mieszkaniu w Traneberg w Sztokholmie, kiedy miała dwa latka, jak po raz pierwszy pływała na pływalni w Åkeshov, jak siedzi na sofie przy Ågatan i czyta, czyta, czyta. To nie może się tak skończyć, tu, na tej samotnej równinie, ale Yngve Karlsson celuje do niej ze strzelby i broń trzęsie mu się w rękach. Jakieś pięćset metrów dalej zaczyna bić dzwon kościoła w Klockrike. Komu on bije? Malin niemal widzi ten wielki dzwon na szarej wieży, jak porusza się w tę i z powrotem. Co mam mu powiedzieć, czy mam spróbować podnieść pistolet? Leży na krawędzi rowu, ale za nic nie zdążę. Zastrzeli mnie… czy teraz naciska spust? Serce łomocze dziko, po karku spływa pot, żołądek się ściska i Malin zamyka oczy, czuje czarną chmurę unoszącą się z brzucha w górę, do płuc. Łapie powietrze. Chce znaleźć słowa, powiedzieć coś, co uspokoi Yngvego Karlssona, coś, co sprawi, że opuści broń i pojmie, że chcą tylko z nim porozmawiać. Kto wie, co on zrobił? Malin czuje fale w powietrzu, głos Zekego, który ją woła, i jest tak, jakby jego głos docierał z innego wymiaru, jakby Yngve Karlsson już ją zastrzelił. Może nie żyję, myśli Malin. Może jestem martwa, z sercem przeszytym kulą. Ale nie, wstaję, a za mną kołysze się wysoki rzepak, i niebo nad Östgöta spoczywa jak granatowy dach daleko nad horyzontem.
Dzwony dzwonią i dzwonią, a potem milkną. Pospiesz się, Zeke. Pospiesz się. Zeke przedziera się przez pole. Gdzie ona się podziała? Fuck! Wyciągnął pistolet. Trzyma go przed sobą. Świat jest tutaj żółty. Zeke słyszy, że Malin mówi, w jej słowach brzmi strach: – Opuść broń. Chcemy tylko z tobą porozmawiać. I idzie w stronę, z której dobiega głos, woła: – Malin! Pistolet w palcach jest zimny i ten chłód go uspokaja, ale wie, że nie powinien być teraz spokojny. Prze naprzód. I wtedy słyszy strzał. Broń upada na ziemię, wysuwa się z ręki Yngvego Karlssona. Przed chwilą strzelił w powietrze w desperackim geście. Malin widzi, jak strzelba dotyka ziemi, dzwoni jej w uszach, a Yngve unosi ręce nad głowę, krzywi się. Potem jego twarz się rozluźnia, jakby podjął upragnioną decyzję, jakby nic już nie miało znaczenia. Malin sięga w stronę krawędzi rowu, chwyta pistolet i krzyczy: – Połóż się! Ale mężczyzna wciąż stoi z rękami w górze. Malin widzi między jego rozczapierzonymi palcami zarysy kościelnej wieży i słyszy, jak za jej plecami Zeke wyłania się z rzepaku, rozlega się mlaszczący dźwięk, gdy przeskakuje rów i ląduje na podmokłej ziemi tuż nad nią. – Zajmę się nim – mówi Zeke z ulgą w głosie. Podchodzi do Karlssona, podnosi strzelbę z ziemi i kolbą lekko popycha go w plecy. – Teraz wracamy do domu. Powoli i grzecznie. Możesz trzymać ręce tak jak teraz.
Mijają Malin, a ona, mokra i brudna, rusza za nimi przez rzepak, zapada się w słabnące wiry adrenaliny. Wysokie cirrusy gęstnieją nad horyzontem, zapowiadają huragan tego rodzaju, w którym może się narodzić niesprawiedliwa śmierć. Tove zamówiła trzecią whisky. Juuhuu! Myśli o Stefanie, znowu o Konradzie, o ludziach takich jak oni. Gruda w żołądku niemal znikła. Zastąpiła ją złość. Siła. – Jestem sługusem Morelii – mruczy pod nosem. – Nienawidzę tego. – I dociera do niej, że mówi do siebie, ale dlaczego nie? Mama musiała to robić z tysiąc razy, kiedy była pijana. – Mam nadzieję, że ten skurwiel umrze – mówi cicho Tove. – Mam nadzieję, że dopadną go wszystkie plagi świata. Mam nadzieję, że kiedyś będzie się tak męczył jak Stefan i Konrad.
39 Psy szczekają w kojcu. Wyją. Börje Svärd słyszy, jak ich ciała uderzają o siatkę, brzęk, brzęk, niczym mechaniczny nietoperz, który przedziera się przez stalową przestrzeń. Ktoś musi być w ogrodzie. Człowiek. Gdy któryś z dzikich królików żyjących w mieście się tutaj zabłąka, psy nie są aż tak podekscytowane, i Börje wstaje z sofy, wyłącza telewizor i podchodzi do okna. Nikogo tam nie ma. Jego ciało się napina, staje się czujny. Kto mógłby przyjść o tej porze? Jedna z jego kobiet? Nie. A potem słyszy dzwonek. Ktoś dzwoni do drzwi i Börje wychyla się, patrzy na schody, ale widzi tylko parę wypolerowanych butów i niebieskie spodnie. Zbliża się do drzwi, otwiera, a za progiem stoi Hans Morelia i uśmiecha się niepewnie, z wahaniem. Ale zaraz bierze się w garść, pyta: – Ma pan chwilę? Mogę wejść? Czy chcę go przepuścić przez próg? – myśli Börje. Na dole w kojcu psy przestają szczekać. Dwóch mężczyzn przygląda się sobie w nieruchomym wieczornym powietrzu. Börje widzi przed oczami udręczoną twarz Anny. Nie chce wpuszczać tego człowieka do swojego domu, do domu Anny, bo co byś ty zrobił z kimś takim jak ona? Czy taki człowiek jak ty może mieć w sobie coś dobrego? Czy jest w tobie w ogóle jakieś współczucie? Börje wita Hansa Morelię skinieniem głowy. – Czegokolwiek pan chce, możemy to załatwić na schodach. – Chyba byłoby lepiej, gdybym wszedł do środka. – Nie.
Dwóch mężczyzn stoi w milczeniu i obaj czują w sercu miłość do ludzi, których tutaj nie ma, do wytęsknionej i opłakanej żony, córki, która siedzi przed grą komputerową w willi zaledwie kilka kilometrów stąd. – Dobrze – mówi Morelia. – Załatwmy to tutaj. Przyszedłem, bo kiedy spotkaliśmy się na hali tenisowej, uznałem, że wygląda pan na dobrego człowieka. Rzetelnego. Börje się uśmiecha. Może jednak jestem za ostry? On nie miał nic wspólnego z twoim losem, Anno. A może wszystko jest ze sobą połączone? – Czego pan chce? – Chciałbym opowiedzieć o czymś, co wydaje mi się ważne. – O czym takim? Psy znowu zaczynają szczekać i Börje niemal wyczuwa ich słodkie oddechy, czuje, jak powietrze wibruje, gdy rzucają się na siatkę kojca. – Cicho! – krzyczy. – CICHO! Zwierzęta milkną i teraz słychać brzęczenie dużego trzmiela, który obija się o szybę, jakby pragnął czegoś, co znajduje się po drugiej stronie tej przezroczystej powierzchni. Hans Morelia odchrząkuje. – Chciałem powiedzieć, że czuję się zagrożony. I to takie dziwne? – myśli Börje. – Otrzymałem kilka listów i inne pogróżki. Ale jedna z tych rzeczy jest związana z Keruben, więc pomyślałem, że to może być ważne. Dlaczego tu przychodzisz, myśli Börje, i mi o tym opowiadasz? I zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z cwanym biznesmenem, człowiekiem, który nigdy nie robi nic bez powodu, nigdy nie daje, nie dostając nic w zamian. Jakim trzeba być człowiekiem, by patrzeć na chorego lub niepełnosprawnego jak na produkt w systemie logistycznym? – No i? – Chodzi o Berit Andersson, jedną z pracownic Keruben. Ma syna, trzydziestoletniego nieudacznika, który do mnie dzwonił i przysłał kilka listów z oskarżeniami. – Jak to z oskarżeniami?
– Oskarża mnie, że jestem pasożytem społecznym. Że wyzyskuję jego matkę. A nie jesteś nim? – myśli Börje. – Dostałem też anonimowy list z odchodami. Psy wciąż są cicho. Może czują, że jestem spokojny, myśli Börje. – A czasami mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje – ciągnie Hans Morelia. – W jaki sposób? – To tylko przeczucie. Myślę, że to może jej syn stoi też za tym listem z odchodami i że to on mnie śledzi. – A jak się nazywa jej syn? Börje się stara, by jego głos brzmiał neutralnie, by nie było w nim słychać, że właściwie to uważa, że Hans Morelia zasługuje na to, by mu grozić, choć trochę. – Ma na imię Ronny. Ronny Andersson. Chyba jest bezrobotny i ubzdurał sobie, że pozwalam, by jego matka się zapracowywała. Pisze, że tak ograniczyłem liczbę personelu i że płacę tak niskie pensje, że jego matka zaharuje się na śmierć. Co jest oczywiście absurdem. Ściśle przestrzegamy przepisów… – Bez tej menedżerskiej gadki – wtrąca Börje. – Widział pan, żeby pana śledził? – Nie. – I jaki według pana ma to związek z zamordowaniem Konrada Karlssona? – Nie wiem. Ale Berit pracuje przecież w Keruben i może Ronny chce zwrócić uwagę na to, co odbiera jako złe warunki. – Mordując starego człowieka? Spotkał się pan z tym Ronnym, pozwolił mu wyjaśnić, wytłumaczył mu pan, jak się pan zapatruje na sytuację zawodową jego matki? – Nie. Nie miałem na to czasu. Szczekajcie, psy. Szczekajcie. – Zgłosił pan to na policję? – W tej sytuacji nie chcieliśmy tego zgłaszać. – Dlaczego nie? – Oceniliśmy, że mamy, a raczej mieliśmy to pod kontrolą. Ale teraz przychodzisz do mnie. Bo zacząłeś się naprawdę
bać? Jak człowiek, którego marzenie jest bliskie spełnienia? A może chcesz nam pomóc rozwiązać tę sprawę i myślisz, że masz jakiś pomysł? Albo robisz to, żeby skierować naszą uwagę w inną stronę, odwrócić ją od Merapi. Mężczyzna stojący naprzeciwko poprawia niebieski garnitur, wygładza marynarkę, podciąga spodnie. – Może jest po prostu zrozpaczony sytuacją matki – mówi Börje. – I swoją. Czemu nie miałby pan się z nim spotkać? Pozwolić mu wyrzucić to z siebie? – Włożył list z odchodami do mojej skrzynki. – Nie może pan przecież być pewien, że to był on. W tym mieście jest wielu ludzi, których pan prowokuje. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę? – Tak. Ale to mógł być on – ciągnie dalej Hans Morelia. – Na całe szczęście to ja znalazłem tę kopertę, a nie moja córka. – Powinien był pan to zgłosić. Ma pan jeszcze ten list? – Czy jeszcze mam? Nie. Trafił na śmietnik. – A kiedy to było? – Chyba jakieś dwa miesiące temu. Dwaj mężczyźni znów stoją w milczeniu w wieczornym powietrzu. – No i? – mów po chwili Hans Morelia. – No i co? – Co zrobicie? – Może pan zgłosić oficjalnie sprawę, wtedy sprawdzimy, co się dzieje, ale nie ma pan przecież za dużo dowodów. Możemy też wziąć to wszystko pod uwagę w śledztwie w sprawie zamordowania Konrada. – I to wszystko? – Może powinien pan zatrudnić ochroniarza, jeśli jeszcze go pan nie ma. Tylko na jakiś czas. – Dlaczego miałbym to zrobić? Dlaczego? Börje zna odpowiedź na to pytanie. Twój strach jest tylko twój. Żadne zagrożenie z zewnątrz nie może być rzeczywiste. Żaden inny człowiek nie jest naprawdę rzeczywisty. Niepojęta arogancja.
Ma ochotę przyłożyć temu człowiekowi, tak by zalał się krwią, ale nic już nie mówi, tylko się odwraca i zamyka za sobą drzwi. Po jakiejś minucie słyszy, że psy znów zaczynają szczekać. Ich szczekanie niesie się echem nad miastem, wie, na kogo szczekają, i ma nadzieję, że nigdy nie ucichną.
40 Gdy Malin i Zeke wprowadzają Yngvego Karlssona do pokoju przesłuchań w suterenie posterunku, jest już wpół do dziesiątej. Halogeny na szarym, przypominającym kratę suficie rzucają miękkie, lecz niepokojące światło. Czarne ściany zlewają się ze sobą i Malin ma wrażenie, jakby znajdowała się w nieskończoności, dokładnie tak jak tam na polu, gdy przeszło jej przez myśl, że Yngve Karlsson już strzelił. Czy teraz umrę? Czu już umarłam? Czy starzy ludzie czasem się tak czują, gdy muszą godzinami leżeć i czekać na pomoc, na to, aż ktoś o nich pomyśli? Siadają przy stole. Malin i Zeke po jednej stronie, Yngve Karlsson po drugiej, zwrócony w stronę fenickiego lustra, przez które można swobodnie patrzeć z pomieszczenia do obserwacji. Sven tam jest. I Karim. Przyjechał na posterunek, gdy się dowiedział, co się stało, chciał razem z Zekem przeprowadzić przesłuchanie, bo Malin wydawała się zbyt wstrząśnięta po tym, co zaszło w Klockrike. Ale Malin nie czuje się wstrząśnięta. Powiedziała Svenowi, że nie kto inny, tylko ona i Zeke przesłuchają Yngvego Karlssona. Yngve siedzi pochylony nad czarnym stołem, a jego twarz jest spokojna i nieruchoma, bez śladu goryczy. Zeke włącza magnetofon. – Dlaczego pan uciekał? – pyta Malin. – Z bronią, i w ogóle? Chyba rozumie pan, że to wygląda podejrzanie? Zwłaszcza że nie ma pan alibi na noc, w którą popełniono morderstwo. Tak właściwie to chce go zapytać o broń, dlaczego do niej celował, ale wie, że nie powinna zaczynać od tego końca, że mogłaby się stać agresywna. Yngve Karlsson zagryza wargę, nie odpowiada.
– Proszę nam powiedzieć, jak jest – mówi Zeke. – Zabił pan swojego ojca, żeby dobrać się do jego pieniędzy? Lepiej się pan poczuje, kiedy się pan przyzna. Mężczyzna jeszcze bardziej pochyla się nad stołem i Malin czuje jego nieświeży oddech. – Nie zabiłem mojego ojca. Malin widzi, jaki jest zmęczony, jakby utknął w długim wydechu, który może zakończyć tylko sen. – No to dlaczego pan uciekał? – Bo myślałem, że jesteście ludźmi, którym jestem winny kupę pieniędzy. – Wydech zdaje się dobiegać końca. – Dużo gram. A teraz pożyczyłem pieniądze, których nie jestem w stanie oddać. Coś mi się pomieszało. Nie dawałem już rady, chciałem tylko, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju. – I chce pan, żebyśmy w to uwierzyli? – pyta Zeke. – Tak. To Draganowi Zyberowi jestem winien te pieniądze. Na pewno wiecie, kto to taki. Może wyląduję w Roxen za to, że wspomniałem jego nazwisko, ale co mam teraz do stracenia? Kompletnie nic. Dragan Zyber. Gangster z Motali. W takim razie rozumiem, dlaczego się boisz. I Malin przypomina sobie własny strach na tamtym polu, pochyla się nad stołem i daje Yngvemu Karlssonowi prztyczka w nos. – To dlatego pan do mnie celował? Bo się pan bał? – Nie wiem. Pomieszało mi się w głowie. Malin jest skłonna mu uwierzyć, że oszalały ze strachu skierował swą desperację przeciwko niej, przeciwko nim obojgu. – Nie wiem – powtarza mężczyzna. – To było tak, jakby ktoś inny przejął kontrolę i mną sterował. Chciałem strzelić. I wcześniej, dzisiejszego dnia, też tego chciałem. Powystrzelać wszystkie problemy, chociaż wiem, że tak się nie da. – Dzisiaj? – pyta Zeke. – Widziałem was z daleka, kiedy przyjechaliście. – I Yngve Karlsson wypuszcza powietrze z głębokim westchnieniem i zanim Malin i Zeke mają czas coś powiedzieć, ciągnie dalej. – Może do was celowałem i groziłem pani, żeby spotkała mnie
jakaś kara. Tak, żeby wszystko się ułożyło. Pracę też straciłem. – Dlaczego nie opowiedział nam pan o długach? – pyta Malin. – Nie chciałem, żebyście pomyśleli, że potrzebuję pieniędzy. Proste wyjaśnienie, myśli Malin. Sensowne wyjaśnienie. – A więc chciał pan, żeby wszystko się ułożyło dzięki temu, że zamorduje pan ojca? Żeby dostać spadek? – pyta Zeke. – Nie, nie zabiłem go. Musicie mi uwierzyć. A podział spadku może przecież trwać kilka lat. Dragan by się zdążył zmęczyć. – Ma pan GPS w samochodzie? – pyta Malin. – Tak. – W takim razie możemy stwierdzić, dokąd jeździł pan tamtej nocy. – Dobrze, zróbcie to. Przekonacie się, że mój samochód cały czas stał pod domem. – Yngve Karlsson odchyla się do tyłu na krześle, pociera oczy. – Możecie sobie myśleć, co chcecie, ale teraz jestem spokojny. Cieszę się, że do pani nie strzeliłem. – Kochałem mojego ojca, mimo wszystko – mówi Yngve Karlsson i te słowa tłuką się Malin po głowie. Chce wyjść z pokoju przesłuchań, dusi się w tym zatęchłym pomieszczeniu. Czy kocham mojego tatę? – zastanawia się. Czy kiedykolwiek uda mi się go znów pokochać? W ten czysty, prosty sposób? Tak jak wtedy, gdy byłam mała? Wyczuwa pragnienie w oczach Yngvego Karlssona, głód, żądzę grania, i czuje, że to spojrzenie jest jej spojrzeniem. Czuje pragnienie, w gardle jest sucho, serce jest nieme, ogarnia ją tęsknota za dotykiem skóry i sercem, które bije w piersiach drugiego człowieka. Jestem samotna, myśli Malin. Odczuwam twoją samotność jak własną. I znów widzi broń, skierowany w nią wylot lufy, drżący palec na spuście, widzi twarz Daniela Högfeldta, Tove, twarze nieznajomych mężczyzn, i oddycha, oddycha głębiej, tak głęboko, jak dawno tego nie robiła.
Padł strzał. Ale nie był wycelowany we mnie. – Wybaczam panu to, co się stało na tym polu – mówi Malin. Jak ona może mu wybaczyć? – zastanawia się Karim Akbar. Trudno by mi było wybaczyć komuś, kto do mnie celował. Ona musi zostać następcą Svena, myśli. Wtedy będę mógł stąd odejść z czystym sumieniem. Niech mnie diabli, ona jest naprawdę błyskotliwa. Malin wychodzi z pokoju przesłuchań. Patrzy na niego, mówi: – Ładny garnitur, Karim. Wybierasz się na imprezę? – To raczej oficjalna kolacja, całe przedstawienie – woła za nią i myśli, że chyba mimo wszystko będzie mu tego brakować, a potem tęskni za domem, za Vivianne i dzieckiem, które w niej rośnie. Światła. Dźwięki. Świat, w którym nie ma kierunków, ciało jak igła kompasu kręci się wkoło, wkoło i Tove zbiera się na wymioty, chce się pozbyć whisky i piwa, zataczając się, brnie Ågatan i – ups! – wpadłam na jakieś krzesło – i co się dzieje, co się teraz dzieje? Ziemia pod nogami znika, Tove przewraca się powoli, ale też szybko, na lewą, prawą, lewą stronę, uderza w coś mocno, nie, lekko, i coś ostrego na policzku… Twarz pali, ale muszę naprzód, teraz się czołgam, żołądek się ściska, w ustach kwaśny smak, i czy teraz, na czworaka, rzygam wśród wszystkich tych ludzi? Całkiem sama? Czy to się dzieje? Tylko sto metrów do domu, ale jak ja dotrę aż tam? Świat jest układanką z tysięcy kawałków. Każdy kawałek jest całym światem. Jestem kawałkiem, wszystkimi kawałkami; Tove próbuje się podnieść, ale znów się przewraca, tunel, szeroki kąt, tunel, szeroki kąt. Mama. Gdzie jesteś? Pomóż mi wrócić do domu. Przecież zawsze trafiałaś do domu, kiedy byłaś w tym stanie.
41 PIĄTEK, TRZYNASTY SIERPNIA, SOBOTA, CZTERNASTY SIERPNIA Malin stoi pod posterunkiem, podziękowała Zekemu i Svenowi za propozycję, że ją podwiozą do domu. Potrzebuje spaceru, potrzebuje odmiany, musi sobie coś udowodnić. Zdążyło się już ściemnić. Otacza ją stożek światła ulicznej latarni, gorące powietrze stało się letnie i powoli napełnia płuca. Myśli o Stefanie. Jak się teraz czuje? Powinna była zadzwonić dziś do domu opieki. Przycisnąć ich. Ale nie miała czasu, chce to zrobić teraz, wyjmuje komórkę, przewija numery na liście kontaktów i nagle się zatrzymuje. Nikt w domu opieki nie odbierze o tej porze. Parking jest pusty. Tak jakby ludzie opuścili świat. Daniel. Jego twarz tamtego wieczoru. Znów jest singlem. Samotny tak jak ja? I Malin rusza w stronę centrum, wybierając równocześnie numer Daniela, nie wie, gdzie on jest, co robi, w jakim punkcie życia się znalazł, ale może mogą dać sobie nawzajem trochę przyjemności. – Malin? Daniel odbiera po trzecim sygnale, a Malin idzie szybkim krokiem przez las, ścieżką prowadzącą na parking szpitala. Nie wyczuwa żadnych cieni w ciemnościach. – Cześć – mówi Malin. – Co robisz? Ostatnio jakoś nie było czasu… Chciałam tylko powiedzieć, że miło było cię znów zobaczyć.
– Ciebie też. Ale właśnie się położyłem. Tak jak większość ludzi o tej porze. – Wracam do domu z pracy. Milczenie. Takie, jakie następuje po bezsensownej uwadze. – Coś nowego w sprawie Konrada Karlssona? – pyta po chwili Daniel. Teraz jest dziennikarzem, myśli Malin, śmieje się i mówi: – Nie leżysz przypadkiem w łóżku? Wtedy się nie pracuje. – Nie o to mi chodziło. Słyszy w jego głosie, że to ostatnie pytanie miało być próbą podtrzymania rozmowy. – Przepraszam. – Za co przepraszasz? – Nie wiem. – Wszystko w porządku, Malin? Znów się śmieje. – Pewnie, wszystko jak zwykle. – Wszystko i nic, myśli. – A u ciebie? Wszystko po staremu? Po drugiej stronie robi się cicho, a Malin jest już na parkingu przy szpitalu, idzie między rzędami zaparkowanych samochodów. – To z Helen się skończyło. Nie wiem dlaczego, ale się skończyło. – Powinniśmy się spotkać – mówi Malin. – Może powinniśmy – odpowiada Daniel. – Jakaś propozycja kiedy? – A co powiesz na teraz? Zaraz. Dziś wieczorem. W nocy. Daniel wydaje się zastanawiać. – W nocy nie, Malin. Ale chętnie napiję się z tobą kawy. Zobaczymy się w Espresso House przy Trädgårdstorget za jakieś pół godziny? Mają otwarte do późna. Kawa. Nie. – Ani słowa o pracy – obiecuje Daniel. No tak. Zupełnie nie to, czego chciałam, ale: – Okay.
Daniel ma na sobie świeżo wyprasowaną koszulę i wygląda, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica, i Malin czuje się przy nim nieświeża. Ale patrzy na nią przyjaznym wzrokiem. Siedzą w pomieszczeniu w głębi kawiarni, tym z wielkim oknem w suficie, otoczeni młodymi ludźmi, którzy bardziej leżą, niż siedzą w czerwonych fotelach. Malin nie poznaje żadnego z nich. Żaden z nich nie jest jednym z dawnych kolegów Tove. Są młodsi od niej. Daniel mruży oczy. Upija łyk swojej café latte i uśmiecha się, a ona się zastanawia dlaczego, przecież nie powiedziała nic zabawnego. – Miło jest tak z tobą siedzieć – mówi Daniel. Co mam na to odpowiedzieć? To nie był dobry pomysł. Ale to ja zadzwoniłam. – Cieszę się, że znów pracuję w gazecie – mówi Daniel. – Brakowało mi dziennikarstwa. Malin pije herbatę, kiwa głową. W jego brązowych oczach nie ma zmęczenia i jest w dobrej formie. Malin to widzi. – Ale gazeta cienko przędzie. Nie wiem, jak długo będę mógł zostać. – Umawialiśmy się, że ani słowa o pracy – mówi Malin. Daniel unosi brwi. – Sorry. – Czyli nie jesteś już z Helen? Daniel patrzy na nią i Malin żałuje, że zadała to pytanie, gdy widzi, jaki się robi smutny. – To nie działało. A co z tobą? – Ze mną? – Masz kogoś? – Przez jakiś czas byłam z jednym lekarzem. – I to nie działało? – Ja nie działałam dla niego. Teraz Daniel wydaje się żałować swojego pytania. Może
widzi smutek w moich oczach. – Nie przejmuj się – mówi Malin, a potem pyta: – Dużo ostatnio biegasz? Pogrążają się w rozmowie o aplikacjach, interwałach, butach, materiałach treningowych, a potem rozmawiają o jakimś programie telewizyjnym, który Daniel lubi. Rozmawiają o świecie, miejscach, które chcieliby odwiedzić, ale pewnie nigdy tam nie pojadą, i Daniel pyta, co słychać u Tove, a Malin mówi, że u córki wszystko w porządku. Nawet nie zauważają, jak mija godzina, a teraz siedzą sami w dużym, widnym pomieszczeniu. – Już zamykamy – woła kobiecy głos od strony wejścia. Jakąś minutę później stoją naprzeciw siebie na Trädgårdsgatan, każde ma pójść w swoją stronę; Malin widzi, jak jego ciało porusza się pod koszulą, widzi, jak jej się przygląda, i pyta: – Pójdziemy teraz do ciebie? Daniel się uśmiecha. Kręci głową. – Nie? – pyta Malin. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć nie – mówi Daniel. – Ale chciałbym znów się z tobą spotkać. Czuje, że jej ciało jest tęsknotą, a potem cała kurczy się w rozczarowaniu. Daj mi to, czego potrzebuję, do diabła. Daniel wyciąga rękę, głaszcze ją po policzku. Malin ma ochotę odtrącić jego dłoń. Pragnie czegoś intensywniejszego, dłuższego dotyku. Daniel cofa rękę. Patrzy na nią. – Do zobaczenia – mówi. – No nie wiem – odpowiada Malin. – Nie bądź głuptasem – mówi Daniel i zostawia ją w nadchodzącej nocy.
42 Idę przez ogród w stronę domu. Ostrożnie schodzę po schodach do piwnicy, macam drzwi. Są otwarte. Dziewczynka musiała zapomnieć je zamknąć. Strach, wątpliwości drżą we mnie, ale mimo to otwieram drzwi, wchodzę w mrok i kieruję się dźwiękiem, który słyszę. Widzę światło. Urządził sobie swoje królestwo w piwnicy. Z wielkimi, ciemnymi obrazami na ścianach. Wchodzę po schodach, skradam się, a odgłosy telewizora zagłuszają skrzypienie. Co za mieszkanie! Przeciwieństwo mojego. Lśniące i drogie. Metal i złoto, skóra i farby olejne. Idę w stronę pokoju z telewizorem. Wielkie przeszklone drzwi. W ręce mam pistolet. Trzęsę się. Mogę to zrobić, a tuż za rogiem siedzą one, jego żona i córka. Nie przeczuwają, że tu jestem. Że istnieję. Zasnęła na ramieniu mamy. Mogę to zrobić. Mogę odebrać mu córkę. Teraz słyszę coś jeszcze. Samochód zatrzymuje się na podjeździe, zatrzaskują się drzwi. Muszę się stąd wydostać. Opuszcza mnie cała odwaga i schodzę o wiele za szybko po schodach, z opuszczonym pistoletem, po omacku szukam drogi w ciemności, docieram do drzwi piwnicy, starannie je zamykam i znów w górę po schodach, przez ogród, do samochodu. Odjeżdżam. Przeklinam własne tchórzostwo.
43 Coś leży pod drzwiami do mieszkania. Coś o wiele za dużego. Ciało. Zagrożenie? Ja sama? Instynkt samozachowawczy pojawia się przed troską o innych. Ułamek sekundy poczucia wstydu. Malin już wie, co widzi, nie chce widzieć, jest zmęczona, ale dostrzega wymiociny wokół ciała Tove. Ale na pewno oddychasz, kochana Tove. Coś ty zrobiła, co ja zrobiłam, co ten świat z nami robi? Do diabła, Tove. Na pewno śpisz, powiedz, że śpisz, i Malin przeskakuje ostatnie stopnie, dopada do córki. Tak, oddycha. Malin kuca przy niej, staje jedną nogą w wymiocinach i czuje je pod podeszwą sandała. Kładzie rękę na plecach Tove. Klatka piersiowa się porusza, unosi i opada, unosi i opada, i teraz Malin widzi, że Tove leży w pozycji bocznej ustalonej. Sama się tak położyła, czy któryś z sąsiadów okazał się dobrym samarytaninem? To nie ma znaczenia. Malin przesuwa Tove, słyszy szuranie ciała ciągniętego po kamiennej podłodze. Otwiera drzwi i próbuje podnieść córkę, śpiące, bezwładne ciało. Zmęczenie gdzieś zniknęło i jest wdzięczna za wszystkie te bezmózgowe godziny na siłowni i w pięćdziesięciometrowym basenie w Tinnis, bo jest w stanie podnieść swoją córkę, wnieść ją do mieszkania, jest w stanie położyć ją na łóżku, tam, gdzie kiedyś był dziecięcy pokój, ale teraz to coś innego. Co? – zastanawia się Malin. Kokon, poczwarka, poczekalnia życia. Nie powinnaś tam być, Tove, nie powinnaś tak leżeć.
Nie powinnam zajmować się tobą w ten sposób. Pomaga Tove zdjąć ubranie. Ona się nie budzi, jest gdzieś daleko, w obcej krainie pozbawionej snów. Malin wrzuca śmierdzące ubrania do kosza na pranie, znów układa Tove w pozycji bocznej ustalonej, a jej córka nie jest świadoma tego, co się dzieje. Mogłaby być gdziekolwiek i ktokolwiek mógłby z nią zrobić wszystko. Malin okrywa ją kołdrą. Idzie do szafki ze środkami czyszczącymi. Wyjmuje wiadro, mopa i szmatę, nalewa do wiadra gorącej wody i środka czyszczącego, klęczy na klatce schodowej, czuje zimną kamienną podłogę pod nagimi kolanami. Szoruje. Sprząta. A gdy kończy, kładzie się w łóżku, myśli o „nie" Daniela Högfeldta. A potem zasypia, zanim zdąży pomyśleć o spaniu. Johan Jakobsson siedzi przed komputerem w swoim domu w Linghem. Rodzina śpi. We śnie są jak zagadki, których rozwiązania nigdy nie uda się znaleźć. To dlatego kocham być policjantem, myśli Johan. Bo zagadki są rozwiązywane. I zawsze zostaje jakaś zagadka, która czeka, by ktoś ją rozwiązał. Wyszukuje informacje o mordującym z litości Vincencie Edlundzie. Mordercy starych ludzi, którego niedawno wypuszczono. Sven chciał, żeby go sprawdzić, i Johan Jakobsson się zastanawia: Dlaczego go w ogóle wypuścili? Nigdy nie okazał żadnego żalu ani wyrzutów sumienia, tak mówią dokumenty, które Johan dostał z Karsudden. Ostatecznie Vincenta Edlunda skazano na pobyt w zakładzie psychiatrycznym za zamordowanie dwóch mężczyzn w domu starców Stintan w Hallsbergu. Sprawa była bardzo nagłośniona, ale szybko o niej zapomniano, tak zazwyczaj bywa z przestępstwami wobec starych ludzi.
A teraz jest na wolności. Najwyraźniej wyszedł zaledwie tydzień przed przypadkiem podobnym do przypadku Konrada Karlssona: starszy mężczyzna powiesił się na kablu od dzwonka wzywającego pielęgniarki. A teraz znowu kabel od dzwonka. Za dużo tych kabli. Johan przeszukuje wirtualną przestrzeń. Przez pierwsze sześć miesięcy od wypuszczenia na wolność Vincent Edlund mieszkał w Brotjärn, piętnaście kilometrów od tamtego domu starców w Hälsingland. Ale Johan dokładnie zbadał tamten przypadek, i to było bez wątpienia samobójstwo. Gdzie teraz mieszka Vincent Edlund? Gdzie jest zameldowany? Nigdzie. Johan sprawdza w rejestrze pojazdów. Trafienie. Przyczepa mieszkalna zarejestrowana na Vincenta Edlunda. Gdzie mógł ją kupić? Numer seryjny, Johan wprowadza go do rejestru sprzedaży pojazdów. Autokomis Stavéna na obrzeżach Linköpingu, w Tornby. No proszę. Johan wybiera numer autokomisu Stavéna, chociaż jest środek nocy. Włącza się automatyczna sekretarka i firma, o której Johan wie, że jest znana z dobrego serwisu, podaje numer na komórkę. Dzwoni pod ten numer. Chociaż jest środek nocy. Po szóstym sygnale ktoś odbiera. Mężczyzna. – Autokomis Stavéna? To znaczy Peter Stavén. Mężczyzna jest tak zaspany, że jego stwierdzenie brzmi jak pytanie. Johan pozwala mu trochę się ocknąć, a potem przeprasza za późną porę i wyjaśnia, dlaczego dzwoni. – Wie pan, dokąd Vincent Edlund udał się tym samochodem? – Wiem – odpowiada Peter Stavén i nie wydaje się zaskoczony tym pytaniem. – Wóz stoi na kempingu przy Glyttinge. Był u mnie kilka dni temu, chciał wymienić wężyk
paliwowy. Wtedy o tym wspominał. – Czyli przebywa w Linköpingu? Morderca starców. Nasz człowiek? – Z tego, co wiem, tak – odpowiada Peter Stavén. – Jakie zrobił na panu wrażenie? – Że jest dziwnym człowiekiem. Zapłacił za samochód w gotówce. Mówił, że długo pracował na te pieniądze. – Coś jeszcze? – Słuchaj pan, jest środek nocy. Muszę spać i pan też powinien. Głowa w pętli. Ktoś, kto próbuje złapać powietrze. Ostatni oddech, który staje się zagadką. Mamy cię teraz? – myśli Johan i kończy rozmowę.
CZĘŚĆ TRZECIA ROZPACZLIWA MIŁOŚĆ
[WIATR] Gdzie jest teraz wiatr, wydech jak brzytwa? Wciąż jest nad Linköpingiem. Sprawia, że flagi i chorągiewki w mieście powiewają niespokojnie na tle nocnego nieba. Lampy w domach zapalają się i gasną, mieszkańcy miasta przygotowują się na nowy dzień. Pospiesz się, Malin. Jesteś już blisko, tak blisko. Nikt nie chce widzieć siebie w pękniętym lustrze. Po jednej zagadce pojawia się następna. Żałoba przychodzi do wszystkich. Po śmierci następuje kolejna śmierć. Uduszenie, kula z pistoletu. Zaharują się na śmierć, krzyczy ktoś. To moje pieniądze, krzyczy inny. Trzeci mówi: Są tacy samotni, że wolą umrzeć. Jaka jest cena? – szepcze wiatr. Jaką cenę musicie zapłacić za to, że traktujecie tych, którzy przyszli przed wami, jak śmieci? Słabość, szepcze wiatr. Rozrywam jej gardło w waszym imieniu.
44 SOBOTA, CZTERNASTY SIERPNIA Tove przy kuchennym stole. Rozbudzona, z wodnistymi oczami i zielonkawą twarzą, czarna kawa w kubku. Krzywi się, a Malin wie aż za dobrze, jak okropnie się czuje, wie wszystko o stalowym młocie łomoczącym jej pod czaszką. Frotowy szlafrok jest równocześnie szorstki i miękki. Kuchenne okno jest szeroko otwarte, choć na zewnątrz zrobiło się chłodniej. Tove unosi głowę i jej spojrzenie jest zrezygnowane, ale nie aż tak zmęczone, jak spodziewała się Malin. – Nie dam dzisiaj rady iść do pracy. Malin się uśmiecha, mówi: – Królowa nocą, królowa za dnia, prawda? – Chyba sama w to nawet nie wierzysz? Malin przypomina sobie te nieliczne razy, gdy wzięła sobie wolne z powodu kaca. Tove okropnie się teraz czuje i może przyda jej się dzień odpoczynku; to był dla niej stresujący tydzień, ktoś zamordował Konrada Karlssona, no i jeszcze ta wizyta u Stefana. – Mogę zadzwonić, jeśli chcesz – mówi Malin i jakąś minutę później ma na linii Hildę Jansson. – Mówi Malin Fors, mama Tove. Nie dzwonię teraz jako policjantka. Tove jest dzisiaj chora, wygląda mi to na grypę żołądkową. – Dobrze, no to już wiemy. Jak pani myśli, kiedy będzie mogła przyjść? Malin upija łyk kawy i znów patrzy na Tove. – Mam nadzieję, że jutro. Jak wam idzie? Hilda Jansson wzdycha. – Było gorąco i niespokojnie. Nie najlepsze warunki dla
naszych rezydentów, ale dalej walczymy. Podczas rozmowy z Hildą Jansson Malin czyta artykuł w „Corren", w którym bagatelizuje się, że drzwi Keruben nie były zamknięte nocą. Rebecka Koss wskazuje na trwającą reorganizację. I na względy bezpieczeństwa: w wypadku pożaru powinna istnieć możliwość łatwego otwarcia drzwi. Nieuchwytni jak jaskółki, myśli Malin. Na wszystko mają odpowiedzi. Kiepskie odpowiedzi. Popija kawę i kończy rozmowę z Hildą Jansson. Dopiero co rozmawiała ze Svenem. Poinformował ją o wizycie Hansa Morelii u Börjego, o tym, co Morelia mówił o synu Berit Andersson i co znalazł Johan o Vincencie Edlundzie. Śledztwo zaczęło się naprawdę rozkręcać, widzą różne drogi, może nawet aż za dużo. Lista połączeń i e-maile Konrada Karlssona nic nie dały, podobnie kamera monitoringu w parku Trädgårdsföreningen. Ta przy Trädgårdsgatan była tamtej nocy zepsuta. Nie dostali też żadnego cynku. GPS Yngvego Karlssona wykazał, że samochód stał pod jego domem w Klockrike. Malin przychodzi do głowy, że powinna zapytać Hildę o syna Berit, ale może lepiej z tym poczekać, aż go przesłuchają. Jeżeli w ogóle powinni go przesłuchiwać. Właściwie… po co czekać? Dzwoni jeszcze raz. – Fors z tej strony. Jeszcze jedna sprawa. Teraz dzwonię jako policjantka. Malin opowiada, co Morelia mówił o synu Berit, i na koniec pyta, co Hilda o tym wszystkim wie. – Nic o tym nie wiem – mówi Hilda. – Ale przecież wielu ludzi jest pod presją, to jasne, a pensje ledwo starczają na przeżycie. Jeśli do tego ktoś, tak jak Berit, ma domek letniskowy obciążony hipoteką i wymagający remontu, to potrafię zrozumieć, że jest ciężko. Malin upija kolejny łyk kawy. – A ten jej syn, Ronny, poznała go pani? – Nie. – I Berit nigdy nie wspominała o tych listach, które napisał?
– Wspominała o nim czasami. Ale nigdy o żadnych listach. Czyli jutro możemy liczyć na Tove? Zielonkawa twarz po drugiej stronie stołu. – Możecie na nią liczyć – mówi Malin i kończy rozmowę. Wie, że zaczyna się robić późno. Zeke ma za parę minut po nią podjechać, czasem jeżdżą jego samochodem. Zdejmuje szlafrok, wkłada majtki i sukienkę w niebieskie kwiatki. Dziś jest chłodniej. Na niebie pojawiły się ciężkie, szare chmury, a w gazecie pisali, że letni huragan, który nadciąga znad Bałtyku, zderzy się z innym huraganem z południa. Że wygląda na to, że będzie to naprawdę potężny huragan. Niemal taki, który łamie drzewa. A więc Malin wkłada kurtkę, którą dostała od Tove, i z przedpokoju żegna się z córką. Tove odpowiada: – Chodź tu, mamo. Chcę cię o coś zapytać. Malin się waha i w tej samej chwili słyszy klakson samochodu na ulicy. To musi być Zeke. Ma gdzieś, że pobudzi wszystkich w kamienicy. – Nie zdążę. – No chodź. Coś w zmęczonym głosie córki sprawia, że Malin jednak wraca do kuchni. Tove przyszpila ją wzrokiem. Malin wpatruje się w cyfrowy zegar na ścianie, nie rejestrując, jaką wskazuje godzinę. – Sprawdzałaś coś więcej w sprawie Stefana? Naprawdę musimy go stamtąd zabrać. Mówiłaś, że sprawdzisz. Musisz to zrobić. Jesteś przecież tą dobrą. – Jeśli nie zauważyłaś, to byłam cholernie zajęta sprawą morderstwa. – Czasem trzeba zrobić dwie rzeczy naraz. Malin odgarnia na bok grzywkę, zagryza wargę, chce się powstrzymać, ale nie potrafi. – I ty to mówisz? Ty, która właśnie wzięłaś sobie wolne, bo uchlałaś się w trupa! Do diabła, Tove, weź się w garść. – Malin łapie oddech. – I co zrobisz na jesień? Masz w ogóle jakieś pojęcie?
Tove odwraca wzrok. Zadziorność, która była w niej jeszcze przed chwilą, zdaje się znikać, kuli się na kuchennym krześle, mówi: – Ale jak tylko będziesz miała czas, dobrze? Stefan. Sam. Smród w pokoju. Może powinnyśmy spróbować go przenieść tutaj, do Linköpingu? Niewykonalne. – Obiecuję – mówi Malin. – Ale teraz jest lato, wszędzie urlopy, kiepski moment, żeby dzwonić. Tove chce zaprotestować, Malin to widzi. Powiedz to, Tove, powiedz, czego chcesz i co myślisz. Ale wtedy Tove znów się wymyka, a z jej spojrzenia nie sposób nic wyczytać. Znów klakson. – Zeke – mówi Malin. – Muszę lecieć. W przedpokoju zakłada pas z bronią. – Leć – mówi Tove z kuchni. – Złap tego idiotę, który zamordował Konrada. Zeke ściska w obu rękach kierownicę. Jedzie za szybko, jakby nie mógł się doczekać, aż dotrze na kemping, gdzie Vincent Edlund podobno ma przyczepę. Wygląda na zmęczonego, myśli Malin. To na pewno robi swoje, mieć w domu czteroletnie dziecko, gdy człowiek zbliża się do pięćdziesiątki. – Co tam u Tess? – pyta. – Wszystko dobrze – odpowiada Zeke i Malin zauważa, jak zamyka się w sobie. – Wspaniały dzieciak. – Malin myśli o tym śledztwie w sprawie adopcji Tess, że coś było z nim nie tak, bo zostało zamknięte. Zeke kiwa głową. A potem włącza radio. Lokalne wiadomości – na samym początku ich sprawa, ale nie wiedzą nic o Vincencie Edlundzie ani o wczorajszym dramacie na równinie pod Klockrike. Zamiast tego spiker mówi, że policja błądzi po omacku i próbuje wyciszyć sprawę,
że zazwyczaj tak medialny szef policji Karim Akbar trzyma się poza zasięgiem dziennikarzy. A potem mówią o huraganie. Nie wiadomo do końca, jak szybko oba huragany się przemieszczają, ale wygląda na to, że chodzi o jakiś bardzo niezwykły układ pogodowy. Dojeżdżają do Ryd, mijają wille w Valla i po drugiej stronie lasu Malin widzi pomarańczowe fasady uniwersytetu. Mijają bloki, a między budynkami chodzą kobiety w nikabach i Malin się zastanawia, jak wyglądają ich ciała i twarze skryte pod czarną tkaniną. Bawiące się dzieci. Dziewczynki nieświadome tego, że może pewnego dnia zostaną zmuszone, by nosić taki sam strój jak matka. Przejeżdżają obok zielonych parterowych domków, zjeżdżają w stronę basenu w Glyttinge i pobliskiego niewielkiego kempingu. Vincent Edlund. Czy to ciebie szukamy? Malin już z daleka widzi przyczepy kempingowe. Śliczne przyczepy nielicznych turystów stoją w schludnym szeregu na skraju lasu niedaleko wejścia na basen. Trochę na uboczu, bliżej szosy, stoi kilka mniejszych przyczep, szare, zatęchłe stałe domy dla tych, którzy żyją na obrzeżach społeczeństwa. Z własnej woli lub nie. Chmury zasnuwają dzień, niebo. Jacyś ludzie kręcą się przy przyczepach turystów, poza tym to odludne miejsce. Przyczepy kempingowe stworzono po to, by dawały wolność, myśli Malin. Ale te tutaj są przykute do ziemi ciężkimi, niewidzialnymi łańcuchami. I zastanawia się: Czy w którejś z nich jest morderca? Czuje, jak puls przyspiesza, a serce wydaje się rozpychać w piersiach, jakby miało za mało miejsca.
45 Waldemar Ekenberg dyszy ciężko. Tak jakby obskurna klatka schodowa w bloku przy Ladugatan chciała wycisnąć całe powietrze z jego płuc. Na zewnątrz zaczęło padać, lekka mżawka, i Waldemar jest sceptyczny co do prognozy pogody. Czy naprawdę już pod koniec lata może nadejść tak potężny huragan? Po drugiej stronie ulicy jest hala do gry w bingo. Widzieli, jak kilku nastolatków wchodziło do środka, i Waldemar się zastanawia, czy nie powinni znaleźć w życiu czegoś bardziej produktywnego do roboty. Börje Svärd stoi obok niego pod drzwiami, na których wisi tabliczka z nazwiskiem Andersson. Skrzynka na listy jest przekrzywiona i gdy Börje naciska dzwonek, nie słychać żadnego sygnału. Waldemar robi więc krok naprzód, puka ostrożnie do drzwi, nie chce niepokoić tego, kto jest w środku. Słyszą kroki i jakieś mamrotanie. Zamek skrzypi, drzwi się otwierają i staje przed nimi wysoki, tyczkowaty mężczyzna ubrany w niebieskie spodnie od dresu i biały T-shirt z nadrukiem Coca-Cola. Waldemar wie, że mężczyzna ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda raczej na czterdzieści pięć; jego twarz jest wychudzona i pokryta kilkudniowym, rzadkim zarostem. Włosy są długie, ciemne i rozczochrane. Mężczyzna spogląda na nich zmęczonymi oczami, mówi: – Kim jesteście? Czego chcecie? Przedstawiają się i Waldemar pyta: – Moglibyśmy z panem porozmawiać? Możemy wejść? Ronny Andersson się waha. Czy on wygląda, jakby coś przeskrobał? – zastanawia się Waldemar. Czy byłby w stanie kogoś nękać? Nagle spojrzenie mężczyzny się zmienia, pojawia się w nim złość i przez chwilę Waldemar myśli, że Ronny Andersson rzuci
się na nich w jakimś nagłym szaleństwie niczym niespodziewana kula z pistoletu. Ale wtedy spojrzenie znów staje się spokojne i mężczyzna wskazuje gestem w głąb mieszkania. – Pewnie, wejdźcie. Mam straszny bajzel. Przygotujcie się. Udawajcie, że nie widzicie. – Niejedno już widzieliśmy – mówi Börje i wchodzą za Ronnym Anderssonem do jedynego pokoju w mieszkaniu. Mijają wnękę kuchenną, zlew zawalony kartonami po pizzy, brudnymi talerzami i pustymi butelkami po piwie. Natomiast sama szafka pod zlewem wydaje się jakaś dziwnie schludna, jakby zawierała coś wartościowego. W pokoju jest duże, nieposłane łóżko, w szarej tapecie jest pełno dziur w miejscach, gdzie kiedyś musiały wisieć obrazy, a pod jedynym oknem stoi duży, płaski telewizor. Przepełniona popielniczka na podłodze, puste puszki po piwie; w pokoju śmierdzi dymem i potem, rezygnacją. Ronny Andersson siada na łóżku. Waldemar i Börje stoją dalej, w pokoju nie ma żadnych krzeseł. Ronny spogląda na nich. – To Hans Morelia was przysłał, co? Jesteście jego chłopcami na posyłki. – Nie jesteśmy niczyimi chłopcami na posyłki – mówi Waldemar i czuje ogarniającą go irytację. Co się wydaje temu niechlujnemu gnojkowi, że kim on jest? – Podobno pisał pan do niego listy, nękał go – mówi Börje. – Tak twierdzi. – Ach tak, tak twierdzi. Zgadza się, wysłałem kilka listów, próbowałem się z nim spotkać. Dzwoniłem. Ale żeby go nękać? Nie, nie. – Twierdzi też, że włożył pan list z odchodami do jego skrzynki. – Odbiło mu. – Jak pan wie, doszło do morderstwa w miejscu pracy pana matki, które jest własnością Merapi. I teraz chcielibyśmy się dowiedzieć, co pan o tym wie. Dobrze, myśli Waldemar. Niech Ronny Andersson zacznie perorować, niech powie coś, co zaprowadzi nas dalej.
Spojrzenie mężczyzny znów się zmienia, staje się przytomne. – Nic o tym nie wiem – mówi. – Dlaczego miałbym coś o tym wiedzieć? – Przerywa, a potem mówi dalej tonem, którego rzeczowość zdaje się pozostawać w sprzeczności z treścią słów. – Ale dobrze, że to zwróciło uwagę na Merapi i metody Hansa Morelii. To wszystko świnie, cała ta banda. Każą matce harować po nocach, według szalonego grafiku, i to ją wykańcza. I za co? Za pensję, która ledwie starcza na jedzenie i czynsz. – Waldemar widzi złość w oczach Ronny'ego Anderssona, a ten ciągnie dalej: – I tacy jak Morelia zarabiają miliardy, a tacy jak matka, ci naprawę dobrzy ludzie, uczciwi, którzy pracują i się nie skarżą, zaharowują się na śmierć i nie mogą odłożyć ani grosza ani nawet jechać na urlop. Nie stać ich nawet na mały domek. To się, kurwa, musi skończyć, i jeśli śmierć tego całego Konrada Karlssona się do tego przyczyni, to dobrze. Ale sam nie pracujesz, myśli Waldemar. – Nigdy bym nie pracował dla takich jak Morelia – mówi Ronny Andersson, jakby czytał mu w myślach. I słowa przestają płynąć z ust mężczyzny. Zaczyna bębnić palcami w kolano, wydaje się czekać na to, co teraz powiedzą. – Wrzuciłeś odchody do skrzynki na listy Hansa Morelii? – pyta Börje i to pytanie sprawia, że Ronny Andersson unosi lekko brwi, ale nie odpowiada. Kręci tylko głową. – Czy może jest tak – mówi Waldemar spokojnym głosem – że jesteś zamieszany w morderstwo Konrada Karlssona? Że zaaranżowałeś to w taki sposób, żeby zwrócić uwagę na niegodne warunki w miejscu pracy twojej matki. Ronny Andersson znów kręci głową. I teraz Waldemar dostrzega pustkę w jego spojrzeniu. – Że w ten sposób chciałeś poprawić los swojej matki? – Matka powinna mieć lepiej – mówi Ronny Andersson. – Przez całe życie haruje, zawsze dba tylko o innych i co z tego ma? Chore plecy i zaszczyt, że srają na nią takie typy jak Hans Morelia. Powinien stać pod pręgierzem przy Stora Torget. – Co robiłeś w nocy z poniedziałku na wtorek?
Ronny Andersson spogląda na nich. Waldemar wyłamuje sobie palce i odgłos trzeszczących stawów wypełnia pokój. – Piłem piwo. Tyle, na ile tylko było mnie stać. Piłem tu w domu. Był u mnie Bambam Martinsson. – Możemy dostać numer do tego Bambam? – pyta Börje. – Po co? Dzień dobry, myśli Waldemar, a potem myśli o kopercie z odchodami, która podobno leżała w skrzynce na listy Hansa Morelii. Patrzy na Ronny'ego Anderssona, na pustkę, ale również blask desperacji w jego spojrzeniu, i zadaje sobie pytanie: Do czego byłbyś zdolny, gdyby w twoim świecie zrobiło się gorąco?
46 Teraz pada deszcz. Niebo nie jest już dłużej w stanie utrzymać kropel w swych objęciach i Malin żałuje, że nie była przewidująca i nie włożyła płaszcza. Ona i Zeke idą w stronę przyczepy mieszkalnej, która musi należeć do Vincenta Edlunda. Czy on tam jest? Ludzie kręcący się po niewielkim kempingu szybko znikają, gdy deszcz przybiera na sile, a Malin i Zeke chowają się pod małym wysuwanym daszkiem nad drzwiami przyczepy. Pukają. Malin czuje pistolet pod kurtką. Z biegiem lat nauczyła się odsuwać strach gdzieś głęboko i wczorajszy błąd na polu został już zapomniany. Czuje chłodny, twardy metal. Daniel, wczorajszego wieczoru. Dotyk jego dłoni na jej policzku. Wciąż czuje tam ciepło. Powiedział „nie". Jest mądrzejszy ode mnie. I chcę, chcę się z nim spotkać. Mam odwagę się do tego przyznać przed samą sobą. Broń jest zimna i ciężka. Deszczowy spokój, jaki tu panuje, może się szybko zmienić w dziką panikę, jeżeli Vincent jest w swojej blaszanej puszce i ma coś wspólnego z tym morderstwem. Drzwi się otwierają. Wygląda z nich mężczyzna około pięćdziesiątki. Połowę jego twarzy zakrywa siwa broda. Szeroki nos wy staje zza firanek długich włosów jak podwójna lufa śrutówki, a czarne oczy są spokojne, jakby widziały już wszystko. – Nie musicie się przedstawiać – mówi Vincent Edlund. – Czekałem na was. – Możemy wejść? – pyta Malin. Kuli się, jakby chciała pokazać, jak okropnie pada; wtedy nagły powiew wiatru
rozchyla jej kurtkę i odsłania broń. – Nie będziesz tu tego potrzebować – mówi Vincent Edlund i wpuszcza ich do środka. Wnętrze przyczepy jest pedantycznie posprzątane, nie ma tu ani jednego drobiazgu, który nie miałby jakiegoś przeznaczenia. Schludnie ułożony stos gazet na ławeczce, kilka konserw w puszkach ustawionych tak, że przypominają rzeźbę i dzięki temu zajmują jak najmniej miejsca; to człowiek, który przyzwyczaił się do życia na niewielkiej powierzchni. Vincent Edlund usiadł naprzeciw nich na czerwonej, przymocowanej do ściany sofie, która biegnie wzdłuż szerokiego na metr plastikowego stolika. – Czekałem na was – powtarza. – Odkąd przeczytałem w gazecie o morderstwie w domu starców. Było tylko kwestią czasu, kiedy mnie znajdziecie. Malin czuje, że jej serce zaczyna bić jeszcze szybciej. Co on mówi? Przyznaje się? Słyszy deszcz bębniący o dach przyczepy. Ale Vincent Edlund ciągnie dalej. – Nie mam z tym nic wspólnego. Żebyście wiedzieli. Nie macie przecież na mnie nic, prawda? Nic prócz tego, co się zdarzyło dwadzieścia lat temu. Nie odpowiem na to, myśli Malin i zamiast tego pyta: – Skoro wiedziałeś, że przyjdziemy, i jesteś niewinny, to dlaczego sam się nie zgłosiłeś? – Spłaciłem mój dług wobec społeczeństwa – mówi Edlund i drapie się po brodzie. – Teraz chcę mieć tylko spokój. – Z czego się utrzymujesz? – pyta Zeke. – Z przedterminowej renty. Ale przecież to już wiecie. Uznano, że nikt mnie nie zatrudni, i stwierdzono u mnie chorobę autoimmunologiczną. Zeke kiwa głową. – Masz coś przeciwko starym ludziom? – Kiedy byłem młodszy, nie potrafiłem patrzeć na cierpienie. Wziąłem więc sprawy we własne ręce. A ci starzy ludzie tego
chcieli, bez względu na to, co twierdzą ich krewni. Wtedy nie uważałem, że robię coś złego, i teraz też tak nie uważam. Ale wiem, że społeczeństwo, ludzie, uważają, że to jest złe. Nie chcę, żeby znów mnie zamknęli. Będą musieli cierpieć. – Vincent Edlund przerywa na chwilę. – Nie mam ochoty znowu trafić do Karsudden. Ta przyczepa jest jak cela i czuję się tu bezpiecznie, ale kiedy chcę, mogę otworzyć drzwi. Krewni? – myśli Malin. A co ze strachem, który czuli ci ludzie, kiedy ich zabijałeś? Nic z tego do ciebie nie dotarło? Całe lata spędzone na oddziale zamkniętym i nic do ciebie nie dotarło? A może ci starzy ludzie chcieli umrzeć? Prosili cię o pomoc. A ciebie i tak skazano za morderstwo. – Najlepiej jest pozwolić umrzeć tym, którzy cierpią – mówi Vincent Edlund. – Oni chcieli umrzeć, a ja im pomogłem. Czy człowiek sam nie może decydować o własnym życiu? – Mówisz też teraz o Konradzie Karlssonie? – pyta Malin. I myśli o dziwnym spokoju, jaki panuje w tej przyczepie, jak uspokajający jest odgłos deszczu coraz mocniej bębniącego o dach. Vincent Edlund się śmieje i śmiech sprawia, że jego broda faluje. – Nie, nie. Mówię o Evercie Grusomie i Albinie Ingvarssonie, za których zamordowanie zostałem skazany. Malin patrzy na Vincenta Edlunda. Jego oczy. Ten spokój w nich. Może mimo wszystko mówi prawdę. – Sześć miesięcy temu doszło do podejrzanego zgonu w do mu starców w Hälsingland. Mieszkałeś wtedy w pobliżu. A teraz, gdy pojawiasz się w Linköpingu, pojawia się tu podobna sprawa. Vincent Edlund patrzy Malin w oczy. – Nie jestem mordercą. Ale chętnie pomógłbym innym, którzy chcą umrzeć. – Masz ucznia? – Nie – śmieje się mężczyzna.
– Czujesz kopa, kiedy zabijasz starych ludzi? – pyta Zeke i Malin słyszy zgryźliwość w jego głosie. – To znaczy seksualnego? – Nie zamierzam nawet na to odpowiadać. Mam alibi na tę noc, kiedy popełniono morderstwo. Byłem z moją dziewczyną tu, w przyczepie. – I w chwili, gdy kończy zdanie, drzwi się otwierają. Do środka wchodzi piękna młoda kobieta, blondynka, na pewno ze trzydzieści lat młodsza od Vincenta Edlunda i niewiele starsza od Tove. Malin spogląda na Zekego. Jego twarz wyraża to samo zdumienie, jakie musi się malować także na jej twarzy. Maleńka, myśli Malin, jak ty tutaj trafiłaś? Kobieta widzi ich miny, mówi: – Ja i Vincent korespondowaliśmy ze sobą, kiedy siedział w Karsudden. Jesteśmy bratnimi duszami. Myślimy dokładnie tak samo. – Okay – mówi Malin. – Co okay? – błyskawicznie odparowuje kobieta. Malin czuje, jak jej policzki robią się czerwone. – A teraz opowiedz, Alexandro, co robiliśmy w nocy z poniedziałku na wtorek. Opowiedz szczegółowo państwu komisarzom, co robiliśmy tamtej nocy tu, w przyczepie. Jestem pewien, że chcą usłyszeć o wszystkim, nawet o najmniejszej kropelce potu.
47 Tove czuje, jak smaga ją letnia woda z prysznica, sprawia, że krew napływa do skóry, i robi się czerwona, ale nie czerwona jak rak, to słaba, akwarelowa czerwień, jakby całe ciało składało się z przebarwionej wody. Alkohol. Dobrze smakuje i miło jest czuć, jak świat odpływa. Jak smutek ustępuje, jak znika twarz Konrada. Czuć, że Stefan jednak ma się dobrze, mimo wszystko. Miło jest czuć, jak wszystko zmienia się w białą chmurę, która powoli rośnie na niebie, odsuwa się w stronę horyzontu i rozwiewa sama z siebie. Mama musi kochać to uczucie. I ja je kocham, myśli Tove, ale nie tak jak mama. Nie jestem taka jak ona, mam dopiero dziewiętnaście lat, panuję nad tym, i Tove zakręca prysznic, a w małej łazience powoli robi się chłodno, w miarę jak para się ulatnia. Tak jest tylko teraz. Kiedy jestem smutna. Wychodzi spod prysznica, bierze ręcznik z wieszaka i się wyciera. Ciało. Jestem wyższa niż mama. Mam jej jędrne, drobne piersi, ale ona jest o wiele lepiej wytrenowana niż ja. Tabletki na ból głowy podziałały. Wypiła kawę, zjadła pierożka i popiła coca-colą, i minęło już chyba wystarczająco dużo czasu. Alkohol powinien już wyparować z krwi. Wkład dżinsy i T-shirt, pije wodę prosto z kranu w kuchni. Narzuca płaszcz przeciwdeszczowy i bierze kluczyki mamy z komody w przedpokoju. Kilka minut później siedzi za kierownicą, jedzie w deszczu, wyjeżdża z Linköpingu, zmierza na północ, wciska pedał gazu i jedzie ku temu, co jest słuszne. Muszę coś zrobić, inaczej oszaleję, myśli.
Co możemy zrobić, myśli Malin, wyciskając sztangę do góry. Trzy serie po dwanaście, pięćdziesiąt kilogramów, więcej nie da rady, kiedy w pobliżu nie ma nikogo, kto miałby ją na oku. Jest sama na dole, w śmierdzącym potem pomieszczeniu, w którym powietrze zdaje się stać nieruchomo od wielu dziesięcioleci. Nie ma tu dziś Elin Sand. To miło. Jestem śmieszna, myśli Malin. Jakie to ma znaczenie, kto najwięcej wyciska na ławeczce? T-shirt jest mokry od potu i ma ochotę krzyczeć, ale co miałaby krzyczeć? Pieprzona Tove. Pieprzony alkohol. Dopiero co próbowałam do niej dzwonić, ale telefon był zajęty, a stacjonarnego nie odbierała. Wyszła gdzieś. Może z jakąś koleżanką, ale chyba nie spotyka się już ze swymi dawnymi przyjaciółmi. CHUJ. CHUJ CHUJ CHUJ. Malin wyciska sztangę trzydziesty szósty raz i krzyczy: Bang! Teraz sztanga znów leży na widełkach, a ona przeklina swoją słabość. Albo siłę. Mniejsza z tym. Cokolwiek się stanie, wszystko będzie dobrze. Bo chyba będzie? I znowu chce mieć przy sobie Daniela. Chce czuć coś innego, niż to, co ją otacza – siłownia, posterunek, praca. Niedawno mieli spotkanie. Podejrzenia wobec Yngvego i Margarethy Karlsson ocenili jako słabe. Nic nowego się tu nie pojawiło, nic, co mogłoby powiązać któreś z nich z zamordowaniem ojca. Oboje dostaną spadek, ponieważ ich ojciec nie zdążył podpisać papierów o darowiźnie. Również Gabriella dostanie część spadku, ale także wobec niej podejrzenia są słabe. Ale Malin nie chce do końca rezygnować z tego tropu, chce, by wszystkie możliwości pozostały otwarte. A Yngve Karlsson wciąż siedzi w areszcie. Celowanie w policjanta z naładowanej
broni to poważne przestępstwo. Będzie miał za to sprawę, przynajmniej za groźbę wobec urzędnika państwowego, a może też za próbę morderstwa. Dyskutowali o możliwym powiązaniu z Draganem Zyberem. Według Elin Sand powinni go sprawdzić, ale pozostali uznali, że to zbyt naciągane. Waldemar zbył ten pomysł słowami: „Znów ma bujną wyobraźnię". Malin chciała mu powiedzieć, żeby siedział cicho. Chciała stanąć w obronie Elin, ale nie zrobiła tego. Pewne bitwy trzeba wygrać samemu. I widziała, jak Elin zaciska zęby, jak w jej spojrzeniu pojawia się dziwna determinacja. Potem rozmawiali o Vincencie Edlundzie. Co za człowiek. Zamierzali go zgarnąć, chcieli go zgarnąć, ale na jakiej podstawie? Nie mają nic konkretnego, co świadczyłoby o tym, że jest zamieszany w ich sprawę albo w morderstwo jakiegoś innego starca od czasu, gdy wypuszczono go z Karsudden. Dyskutowali o tym, jak mógłby niezauważony dostać się do domu starców, jak ktokolwiek mógłby to zrobić. Środki bezpieczeństwa były przecież ostro krytykowane. Przy odrobinie szczęścia i zręczności wcale nie byłoby niemożliwe dostać się niezauważenie do środka. Dokładnie tak, jak zrobiła to Malin kilka nocy temu. Chociaż o tym akurat nie wspomniała. Börje opowiadał o przesłuchaniu Ronny'ego Anderssona, o jego desperacji. Uzasadnionej, według Börjego. I Malin myśli o wszystkich tych ludziach, którzy nigdy nie lądują w życiu tak jak powinni, którzy nigdy nie dochodzą do ładu ze swoją duszą i tęsknotami, nie docierają do tego punktu, gdzie rzeczywistość powinna się stykać z marzeniami. Widzi swoje odbicie w lustrze na siłowni, wyćwiczone mięśnie rąk, i spuszcza wzrok, nie daje rady patrzeć na tę kobietę o czerwonych policzkach. Elin Sand rozmawiała jeszcze raz z pracownikami Keruben. Z dziennym i nocnym personelem. Sprawdzała, czy nie
pojawiło się nic nowego, teraz, gdy widzą już przebieg zdarzeń w szerszej perspektywie. Jakiś drobny przeoczony szczegół. Żadne z nich nie miało nic do powiedzenia i nic nie świadczyło o tym, że byli zamieszani w morderstwo. Żaden z nich nie figurował w kartotece. Przesłuchania w głównej siedzibie Merapi też nic nie dały. Jakiś Bambam dał alibi Ronny'emu Anderssonowi. Mimo wszystko Malin czuje, że coś się wydarzy w ich śledztwie, i wie, że Sven też podziela to przeczucie. Teraz słychać już głosy, niedługo coś pęknie i się otworzy, jeśli tylko będzie dość uważna i wrażliwa. Tove dzwoniła z samochodu. Dzwoniła i dzwoniła, starając się uzyskać połączenie z opieką społeczną gminy Ljusdal. Udało jej się przedrzeć przez recepcjonistki, które podkreślały, że jest sobota, i w końcu uzyskała połączenie z dyżurnym do spraw domów starców i domów opieki w gminie. Starała się, by jej głos brzmiał doroślej. Starała się, by był mroczniejszy, wyjaśniła swoją sprawę, że jej brat, Stefan Malmå, ma złe warunki w domu opieki w Sjöplogen, że standardy drastycznie się obniżyły, odkąd placówka jest prowadzona przez Merapi i dawny personel się zwolnił, że teraz jest w drodze do Ljusdal, gdzie ma spotkanie, i może, skoro już i tak będzie w mieście, istniałaby możliwość obejrzenia innych domów opieki… Powiedziała, że nazywa się Malin Fors, że jest Malin Fors, przyrodnią siostrą i opiekunką prawną Stefana, a kobieta po drugiej stronie odparła: – Dobrze zrozumiałam? Chce pani dzisiaj obejrzeć inne domy opieki? Teraz? Od razu? Niestety nie da się tego załatwić, to niemożliwe. – Mam tu gotowy list do gazety – odparła Tove i opowiedziała, czego dotyczy wyimaginowany tekst, o tym, jak zastała Stefana leżącego we własnych odchodach. – Właściwie to wcale nie chcę wysyłać tego do lokalnej gazety. I kobieta umilkła. Oceniała zagrożenie. Zaczęła stukać w klawiaturę.
Na pewno wyszukała nazwisko Malin Fors w sieci i znalazła artykuły o mamie, stwierdziła, że jest człowiekiem czynu. – Przełączę panią dalej – powiedziała i po dziesięciu sygnałach odezwał się inny kobiecy głos. – Są wolne miejsca w dwóch domach opieki. Oddzwonię za dziesięć minut, żeby potwierdzić, czy mogą się z panią spotkać. I teraz Tove idzie powoli za pielęgniarką, która oprowadza ją po domu opieki. W pomieszczeniach, w całej przebudowanej willi nad rzeką w Ljusdal, panuje spokój. Nie pachnie szpitalem, pachnie ludźmi i ciepłem, a oświetlenie jest łagodne. W czymś w rodzaju gościnnego pokoju o szczeblinowych oknach wychodzących na zielony ogród siedzi czworo ludzi na wózkach inwalidzkich. Tove widzi ich od tyłu – wszyscy milczą. Są spokojni. Jakby dobrze się tutaj czuli, jakby odnaleźli spokój. Mogą żyć bez słów. Pielęgniarka odwraca się do Tove, pyta: – Myślisz, że twój brat mógłby się tu dobrze czuć, Malin?
48 Biec naprzód, czuć chłodne krople deszczu na twarzy, jakby niebo chciało zwrócić na siebie uwagę; zostawić daleko w tyle samą siebie, czuć serce rozsadzające pierś, uciec od swoich pragnień, które dręczą jak cudowna i obrzydliwa choroba. Chcę czegoś, myśli Malin. Chyba czegoś chcę? Wyleczyłam się z mojej bezwoli? Wibracje na udzie, komórka w kieszeni przeciwdeszczowych spodni, i Malin wie, że musi odebrać, że może chodzić o sprawę, może wydarzyło się coś, co oznacza przełom. Zwalnia, chroni się pod drzewem i odbiera połączenie, nie patrząc, kto dzwoni. Z telefonem tuż przy uchu, na potężnym, głębokim wydechu mówi: – Fors. Stoi teraz bez ruchu pod największymi dębami przy śluzach, na samych obrzeżach Tanefors i widzi niemal suchą parkową ławkę pod szczególnie gęstym dębem, ale opiera się pokusie, by na niej usiąść. – Mamo. To ja. Tove. Malin ma ochotę się rozłączyć, wstydzi się swojego rozczarowania, pyta: – Czujesz się już lepiej? – O wiele lepiej. I Malin zazdrości Tove jej młodości, pamięta, jak sama kiedyś potrafiła się otrząsnąć z naprawdę mocnego kaca już w porze lunchu. Ostatnim razem, kiedy zaliczyła wpadkę, czuła kaca przez kilka dni. – Czułam się lepiej już przed lunchem. W głosie Tove słychać jakieś ociąganie i Malin robi się podejrzliwa. Co się mogło stać? – Gdzie jesteś?
– U Stefana. – Co? – Jestem u Stefana. – Jak tam dotarłaś? – Wzięłam twój samochód. – Oszalałaś, Tove? Prowadzić na następny dzień po… – Czułam się dobrze. Dobrze? Nic nie jest dobrze, myśli Malin i idzie w stronę ławki, opada na nią, czuje, jak przemakają jej spodnie. – Musiałam tam pojechać. Zobaczyć, czy wszystko jest tak, jak trzeba. Malin napełnia płuca powietrzem i nie potrafi być zła na Tove za to, że okazuje troskę wobec Stefana. Nie potrafi, nie powinna. – I jak tam? – Bez katastrofy. Ale nie jest tak jak wcześniej. Chłodno tu, mamo. – Tove przerywa na chwilę, a potem dodaje: – Chcę, żebyśmy go stąd przeniosły. – Rozmawiałyśmy przecież o tym. Na pewno nie da się tak szybko znaleźć innego domu opieki. Wiesz przecież, jakie są wszędzie braki miejsc. – Właśnie, że się da. Załatwiłam to. Tove. Jak ci się udało to załatwić? – Zadzwoniłam do gminy. Podałam się za ciebie. Zagroziłam, że wyślę list do gazety o tym, w jakim stanie zastałyśmy Stefana, a teraz znalazłam już dwa domy opieki, w których są wolne miejsca. W ciągu tygodnia możemy go przenieść do tego, który wybierzemy. – Podawałaś się za mnie? – Tak. Przecież jesteś jego opiekunką prawną. I Malin ma ochotę tak zwymyślać Tove, żeby aż poszło jej w pięty, ale równocześnie rozumie znaczenie tego, co zrobiła jej córka, ile w tym czynie było miłości, rozumie własną porażkę, że nie umiała okazać miłości w tak prosty i praktyczny sposób. – Jesteś szalona, Tove. Wiesz o tym?
– Tak – odpowiada jej córka i Malin widzi przed oczami Tove jako minister, szefową Czerwonego Krzyża albo kogoś równie wielkiego. – Ten pierwszy dom opieki był najlepszy. W Ljusdal. Nad rzeką. Tylko siedmiu rezydentów. Stefan byłby ósmy. – No to przeniesiemy go tam. Tove nie odpowiada. Obok przebiega jakaś para w średnim wieku, w przeciwdeszczowych strojach do joggingu i Malin czuje zimno na pośladkach. – Zaraz jadę do domu – mówi Tove. – Obiecuję, że będę ostrożnie jechać. – Jak on się czuje? – Chyba dobrze. Przed chwilą mi się wydawało, że się uśmiecha. Chyba się cieszy, że tu jestem. Vincent Edlund. Zeke Martinsson siedzi przy kuchennym stole w domu, w którym mieszka z Karin Johannison. Z dużego pokoju słychać dźwięki DVD, Tess ogląda jedną z tych japońskich kreskówek, które ona i Karin tak lubią, a które i on też potrafi docenić. Zastanawiał się nad tym, czy znów zacząć śpiewać w chórze. Dostał e-mail od prowadzącego chór, w którym ten prosił go, żeby wrócił. A tacy jak Vincent Edlund sprawiają, że Zeke tęskni za śpiewaniem, za prostym, dobrym poczuciem wspólnoty z innymi ludźmi. Johan przyjrzał się dziś dokładnie sprawie jego dawnych morderstw i nie znalazł niczego, co można by powiązać z ich sprawą. Ale to jednak całkiem możliwe, że ten sukinsyn, z którym się dziś spotkali, ma coś wspólnego ze śmiercią Konrada Karlssona, że znów powrócił do dawnej słabości i zabija starych ludzi. Jak możemy go przycisnąć? – myśli Zeke, słysząc wesołą piosenkę po japońsku i radosny śmiech Tess. Powinienem znów jechać na ten kemping? Nie ja. Ale może Waldemar. Zeke zastanawia się, co Ekenberg teraz
robi. Potem wychodzi do przedpokoju, widzi, że Karin leży na łóżku w sypialni i czyta książkę. Bierze telefon do ręki. Waha się przez dłuższą chwilę. Wie, co powinien teraz zrobić. W końcu wybiera jednak numer do Waldemara. – Może powinniśmy trochę dokładniej sprawdzić tego Edlunda? – mówi, gdy kolega odbiera. – Chcesz przez to powiedzieć, że mam tam jechać? – Nic nie chcę przez to powiedzieć – mówi Zeke; już żałuje, że zadzwonił. – Wiem, co chcesz przez to powiedzieć – rzuca Waldemar i się rozłącza. Zrobię to sam, myśli Waldemar Ekenberg, idąc przez swój ogród w Mjölby. Osłania rękami twarz przed deszczem. Zbliża się burza. Krzewy uginają się niemal do ziemi, a wycieraczki będą się musiały nieźle napracować w drodze do Linköpingu. Vincent Edlund. Jeśli się czytało wstępne wyniki śledztwa, nie można było mieć żadnych wątpliwości. Był winny brutalnych morderstw. Inaczej nie można tego nazwać. Waldemar nie ma żadnego problemu z tym, co niedługo zrobi, chociaż przemoc w ostatnim roku dawała mu coraz mniej przyjemności. Jest już na ulicy, odpiera gwałtowne podmuchy wiatru. Czuje jednak wyczekiwanie w ciele, drobne dawki adrenaliny uwalniane do krwi. Przyciśnij go. Pokaż mu, kto tutaj rządzi. Raz morderca, na zawsze morderca. Tego właśnie będzie musiał doświadczyć Vincent Edlund. Po mojemu, myśli Waldemar. Zupełnie po mojemu.
49 Kiełbaski chorizo z Maxi smażą się na grillu. Johan Jakobsson uważa, że jest w tym pewna przekora, by grillować, chociaż pogoda postanowiła, że teraz będzie burza. Na dole w ogrodzie, pod wielką jabłonią, która trzęsie się w podmuchach wiatru, dzieci bawią się w coś, nie sposób powiedzieć w co. Może polują na owady? Dzieci nie boją się deszczu, a żółte płaszcze przeciwdeszczowe dobrze je chronią. Sam też jest niemal osłonięty pod dachem na tarasie. Jestem beznadziejny w grillowaniu, myśli Johan, patrząc na przypalone kiełbaski, i wtedy czuje coś ciepłego i wilgotnego na karku, to nie jest wilgoć deszczu, tylko miękkich ust. – Dobrze ci idzie, kochanie? – Żona obchodzi go dookoła z butelką wina w jednej ręce i parasolem w drugiej. – Otworzyłam wino. To, które dostałam od ciebie w prezencie. – Było drogie – mówi Johan. – Na pewno jest dobre – odpowiada żona i znów znika w domu. Johan spogląda w dół na dzieci. Na to, jak się bawią. Myśli: To dobry wieczór. Jeden z takich wieczorów, kiedy nie dzieje się nic złego. Vincent Edlund słyszy, że jakiś samochód zbliża się do przyczepy, ale nie chce mu się podnieść, pochłonął go kompletnie nierealistyczny odcinek CSI: Zagadki kryminalne Nowego Jorku. To na pewno któryś z tych turystów na kempingu skręcił w niewłaściwe miejsce. Ale potem samochód się zatrzymuje, drzwi otwierają się i zatrzaskują, i zaczyna się domyślać, że to ktoś do niego.
Alexandra jest w mieście. Miała wypić parę piw z dawnym kolegą. Nie podoba mu się to, ale wie, że nie powinien próbować jej w tym przeszkadzać. Czasem musi jej trochę popuścić smyczy, inaczej jej się znudzi, bo kim właściwie jestem, jeśli nie starym, pokręconym dziadem. Ha! Śmieje się w duchu. Nie jest jeszcze żadnym dziadem. Mam w sobie siłę, myśli. Nadal nienawidzi słabości. Wie, co zrobi tego dnia, gdy poczuje się słaby. Chce się wtedy rzucić pod pociąg. Albo wsunąć głowę w pętlę. To będzie miłe uczucie. Wie o tym. Jak morfina. A teraz ktoś puka do drzwi, mocno, wiele razy, i Vincent Edlund wstaje, zostawia włączony telewizor. Gary Sinise próbuje wyglądać na twardziela, idąc jakąś nowojorską ulicą, i prawie mu się to udaje. Vincent Edlund przybiera obojętny wyraz twarzy. Otwiera drzwi. Za progiem, jakiś metr dalej w deszczu stoi mężczyzna w podniszczonym, pogniecionym ubraniu. Śmierdzi dymem papierosowym i wygląda na zmęczonego, ale Vincent Edlund wyczuwa też siłę, czuje instynktownie, że to nie jest człowiek, z którym można sobie pogrywać albo którego można nie doceniać. – Waldemar Ekenberg – mówi mężczyzna. – Policja z Linköpingu. Elin Sand siedzi rozparta wygodnie w kinowym fotelu. Przed nią poruszają się gigantyczne twarze o wielkich ustach. Jest sama. Lubi chodzić sama do kina. Wymyślać inne historie niż te, które widzi. Ale dziś wieczorem żadne opowieści tak naprawdę do niej nie docierają. Jest zła. Zmęczona tym, że nie traktują jej poważnie.
Teraz widzi jakiś alpejski krajobraz. Samolot. Czuje zapach popcornu i myśli: Pokażę wam, co potrafię, jeszcze zobaczycie. Malin stoi przy blacie w kuchni i je. Podgrzała sobie gulasz, który wyjęła z zamrażarki. Próbuje nie myśleć o smrodzie. Ci z Anticimexu mają znowu przyjść. Kiedy? Chyba jutro. Na szczęście pracują w weekendy. Grzebie w jedzeniu, nie jest głodna, choć jest po treningu siłowym i bieganiu, ale wie, że musi jeść, zachować siły. Nie słyszy gwaru za oknem. Dziś wieczorem ludzie się nigdzie nie wybierają. Ale też przed niczym nie uciekają. Malin myśli, że sama utknęła na pograniczu w tym, co jest pomiędzy drogą dokądś a drogą skądś, że nie ma w jej życiu żadnego ruchu i że nie może go szukać w relacji z Tove. Jej córka już odeszła, jest w domu tylko na jakiś czas, na lato, a potem stąd wyfrunie ku temu, co stanie się jej życiem. Daniel. Tak właściwie to chodzi mi tylko o ciało, o dotyk. Nie o pieprzoną rękę na policzku. A może czułam coś innego? Czy to czuję? I widzi w sobie nieruchome morze, i wie, że nie jest tym morzem. Jest falami, które chłoszczą, chłoszczą i chłoszczą falochron, a potem wycofują się ku czemuś obcemu i nieznanemu. Ma ochotę się napić. Zawsze chcę pić, zawsze będę tego chciała. Jest coś niewypowiedzianie męczącego w tej przewidywalności pragnień. Co mi tak właściwie zostało? Nie skończyłam jeszcze nawet czterdziestki, a siedzę sama w moim obleśnym mieszkaniu i grzebię w jakimś żałosnym gulaszu. Niech mnie diabli. I zaczyna myśleć o pracy. Czy powinnam znów się przeprowadzić do Sztokholmu? Nie
ma już nic, co by mnie wiązało z tą dziura. Widzi samą siebie na krześle Svena, w jego pokoju. Szefowa Malin Fors. Myśli, że to nie ona, że za nic nie chce siedzieć na tym krześle i ponosić tego rodzaju odpowiedzialności. A jednak ponoszę odpowiedzialność. Konrad Karlsson. Nikt nie powinien skończyć tak jak ty. Nikt nie może rościć sobie prawa do zadawania śmierci innemu człowiekowi. Tove, ja i Stefan. Jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Na pewno musi tak być. Bo inaczej jak bym wytrzymała? Waldemar stoi bez ruchu we wnętrzu przyczepy, myśli, że jest tu jednak posprzątane, że bywają gorsze miejsca do mieszkania. Nic nie mówi i widzi, że mężczyzna, z którym dzieli przestrzeń, staje się nerwowy, obrzydliwie przestraszony, tak jak musieli być przestraszeni ci starzy ludzie, których zamordował. Vincent Edlund wygląda, jakby nie wiedział, czy powinien usiąść, czy dalej stać, a Waldemar mierzy go wzrokiem, ocenia jego fizyczne siły, jaki jest mocny, jaki zręczny, i słabość tego drugiego wydaje się przeważać nad siłą. Robi dwa kroki w jego stronę, bierze zamach i nim morderca staruszków Vincent Edlund ma czas zareagować, pięść Waldemara trafia go w kość policzkową. Mężczyzna ląduje na podłodze przyczepy, na zielonym dywaniku, i padając, jęczy, leży teraz u stóp Waldemara i pluje, charczy i pojękuje. Potem odwraca brodatą twarz w stronę Waldemara, szepcze: – Co jest? Odbiło ci? A Waldemar kopie go w brzuch, potem jeszcze raz, w żebra, ale nie za mocno. Vincent Edlund traci dech i Waldemar pozwala mu dojść do siebie, pochyla się nad nim, oddycha tak, żeby mężczyzna poczuł na twarzy jego śmierdzący dymem oddech, wciska dwa palce w nozdrza leżącego i wlecze go na sofę. – Jedno ma być dla ciebie, kurwa, jasne – syczy. – To ja tu zadaję pytania, rozumiesz? Edlund kuli się, kiwa głową.
Wygląda, jakby miał dość, myśli Waldemar. Dokładnie tak, jak powinien. – Twoje alibi na noc, kiedy zamordowano Konrada Karlssona jest fałszywe. Zgadza się? Nie byłeś z tą całą Alexandrą. Co ona by, kurwa, robiła z takim dziadem jak ty? – Oczywiście, że z nią byłem. Zapytajcie ją jeszcze raz. Waldemar znowu uderza Edlunda. Teraz z całej siły wali go w policzek. – Kłamiesz. Opowiedz o tym starcu z Hälsingland. Udusiłeś go, co? A potem przyjechałeś tutaj i udusiłeś Konrada Karlssona. Podnieca cię to, co? Patrzenie, jak umierają, bo kiedy widzisz ich słabość, czujesz się mocny. Zgadza się? I Waldemar ma ochotę wbić tę pieprzoną gębę w sofę. Twardziel teraz płacze, kręci głową, mówi: – Nie, nie, nie. – Co nie? Waldemar uderza go jeszcze raz. Tym razem mocniej, tak że Edlundowi zaczyna lecieć krew z nosa. – Nie mam z tym nic wspólnego. – Nie kłam mi tutaj, skurwysynu! – krzyczy Waldemar. I wtedy słyszy samochód zatrzymujący się obok przyczepy, dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. – Alexandra – szepcze Vincent Edlund. – Nie oszukasz nas – mówi Waldemar. Przycisnął go i prawie wszyscy, lecz nie wszyscy, teraz by się przyznali. Wie, że potrafi budzić w ludziach strach. Odwraca się, zostawia szlochającego mężczyznę. Wychodząc z przyczepy, wpada na młodą, zdumiewająco piękną kobietę. Gapi się na nią. – Zajmij się swoim śmieciem na sofie. Idzie do samochodu. Zatrzymuje się. Wbiega z powrotem do przyczepy; kobieta siedzi przy Edlundzie. Waldemar staje naprzeciw nich i patrzy na nich mrocznie. – Spadaj! – krzyczy kobieta. – Spadaj!
– Cicho, cicho – szepcze Waldemar. Kobieta się uspokaja. – Nie okłamujecie mnie chyba? Kobieta próbuje napluć mu w twarz, ale Waldemar uchyla się na bok. Znów wychodzi z przyczepy. Myśli: Czy tym razem posunąłem się za daleko? Czy można posunąć się za daleko w poszukiwaniu prawdy? Potem wsiada do samochodu, jedzie do domu, do swojej żony w willi w Mjölby.
50 NIEDZIELA, PIĘTNASTY SIERPNIA Karim Akbar wkłada trzy jajka do wrzątku. Widzi, że jedno pęka, i wyrywa mu się: – Kurwa! – To tylko jajko – słyszy za plecami głos Vivianne. – Ale mimo wszystko – mówi Karim, nie odwracając się. – Teraz kopie. Chodź i dotknij. Karim się odwraca. Ona tam siedzi. Ma na sobie luksusowy, gruby szlafrok i jest nieskończenie piękna. Człowiek, którego chcę poznać, nie tylko na niego patrzeć. Człowiek, którego chcę słuchać. Dotykać. Podchodzi do niej, rozsuwa szlafrok, kładzie rękę na jej ciepłym brzuchu i czuje kopnięcia. Cud. I może jednak, mimo wszystko, chce na zawsze tu zostać: w tej chwili, w tym mieście, w tym życiu. Może gdzie indziej wcale nie jest lepiej. Odór w mieszkaniu. Malin i Tove go nie czują, gdy siedzą razem przy stole i jedzą wczesne śniadanie. Smród ma tę dobrą cechę, że po jakimś czasie przestaje istnieć, staje się tylko wspomnieniem, gdy węch przestaje na niego reagować. Dziś ma przyjść nowy facet z Anticimexu. Dyżurny. Z jakąś specjalną kamerą, która podobno może dotrzeć do najmniejszych zakamarków. O wpół do czwartej. Malin musi pamiętać, żeby go wpuścić. Otworzyły okno od strony S:t Larskyrkan. W prognozie mówili, że nadciągająca burza ma być jeszcze potężniejsza, niż
oczekiwano, ale teraz akurat deszcz przestał padać, jakby zbierał siły przed frontalnym atakiem. Tove pochyla się nad stołem. – Zastanawiałam się, mamo. – Nad czym? Zmieniłaś zdanie co do tego domu opieki w Ljusdal? Drugi jest lepszy niż pierwszy? Ten nad rzeką, a może na odwrót? Widzi, że zmęczone oczy Tove ciemnieją. – Tak naprawdę to Stefan cię w ogóle nie obchodzi – stwierdza. Malin chce zaprotestować, powiedzieć, że nie, nie, nie, ale wie, że na swój sposób Tove ma rację. A potem Tove znów powtarza: – Zastanawiałam się, mamo. Pełna napięcia cisza. Malin ma ochotę wstać, iść na posterunek, pracować. – On powinien być z nami. W jakimś domu opieki tutaj, w Linköpingu. Tak, żebyśmy mogły go częściej odwiedzać i żeby to nie musiała być za każdym razem wielka wyprawa. Malin bierze kanapkę z talerzyka, odgryza kęs, przeżuwa, zamierzała przełknąć, zanim coś powie, ale nie potrafi powstrzymać słów. – I jak to sobie wyobrażasz? Myślisz, że tutaj przyjmą kogoś takiego jak Stefan z otwartymi ramionami? Nie dadzą mu tutaj miejsca. Z ust pryskają jej drobiny jedzenia. Tove zagryza wargę. – Człowiek ma prawo się przeprowadzić, nawet jeśli ma szczególne potrzeby. Wiesz o tym, mamo. – Myślisz, że to takie proste? Że można po prostu robić, jak się chce? – Nie chcesz go tutaj – syczy Tove. – Pasuje ci dużo bardziej, kiedy Stefan jest tylko ideą, na którą możesz projektować swoją żałosną samotność. Weź za niego odpowiedzialność, mamo. Jest twoim bratem. – Nie mów mi o odpowiedzialności. Tove odchyla się do tyłu na krześle, śmieje się drwiąco.
– Przecież panicznie boisz się wszelkiej odpowiedzialności, która nie jest związana z pracą, bo wiążą się z nią uczucia, a ty się boisz wszystkich uczuć. I cholernie dobrze o tym wiesz. Co mam powiedzieć, myśli Malin. Moja córka siedzi naprzeciwko mnie i analizuje moje życie uczuciowe. Niech ją diabli. – Zamknij się, Tove. Nikt tak nie mówi do swojej matki. Mówisz, że powinien być blisko nas. Blisko nas? Jesteś w domu na lato, potem wyjedziesz i Bóg raczy wiedzieć, gdzie wylądujesz, w Lund, w Sztokholmie. Nic o tym nie mówisz. Raczej nie zaczniesz studiować w Linköpingu, czyli mówimy o mnie, nie o nas. – Mówimy o Stefanie. Twoim bracie. – Ale ja go tutaj nie chcę. Powiedziałam to. Przyznałam się. Chcę, żeby mój upośledzony brat był gdzieś dalej ode mnie. Chcę, żeby się dobrze czuł, ale nie tutaj. Potrzebuję spokoju w moim życiu. Tak cholernie trudno to zrozumieć? Tove wstaje. – Jesteś chorobliwą egoistką. Dokładnie tak jak babcia i dziadek. – Nie wymieniaj mnie w tym samym zdaniu co ich. I nigdy więcej nie bierz samochodu bez pozwolenia. Nigdy. A już tym bardziej, kiedy masz kaca. – Nie miałam już wtedy kaca. Malin odwraca głowę. Prycha. – I jak mogłaś podawać się za mnie? To przestępstwo, Tove. – A co miałam zrobić? Przecież masz gdzieś Stefana. I co zrobisz? Zgłosisz to? – Tak się nie robi. Tove odsuwa się od krzesła. Spogląda szybko za okno. – Tak się nie robi? Daj spokój, mamo. Znów masz dziewiętnaście lat? Malin przygląda się córce. Tove wydaje się to takie oczywiste, że granica między tym, co słuszne, a tym, co złe, jest
płynna, że to coś, o czym człowiek może decydować w zależności od sytuacji. Zasady nie mają znaczenia, liczą się tylko czyny. Tove wychodzi z kuchni. Krzyczy z przedpokoju: – Nigdy nie chcę stać się taka jak ty, mamo! Malin idzie smaganymi deszczem ulicami Linköpingu. Teraz leje strumieniami, a wiatr coraz bardziej przybiera na sile. Malin musi się pochylać do przodu i wiatr szarpie jej płaszcz przeciwdeszczowy, chce dotrzeć do skóry. Podmuchy nie tłumią woni padliny ze śmietników przy Trädgårdstorget, gdzie handlarze wyrzucili wczoraj swoje ostatnie towary. Cholera. Tove. Ma rację, a jednak się myli. Malin nie zamierza w tym punkcie ustępować, musi polegać na swoim instynkcie, świetnie wie, co czuje. Dlaczego nie chcę tutaj Stefana? Bo przypomina mi, że tata i mama zawiedli? Dlaczego Yngve i Margaretha Karlssonowie prawie nigdy nie odwiedzali ojca w Keruben? Bo przypominał im o utracie, o zawodzie, a w przypadku Gabrielli, która do niego przychodziła, było na odwrót. Dla niej był niczym więź ze zmarłą matką, i Malin myśli, że to jest piękne. I myśli o Berit Andersson i o jej synu, o ich rozczarowaniu i o tym, że człowiek taki jak Ronny z pewnością może znaleźć ujście dla tego uczucia w najdziwniejszy sposób. Mija trafikę przy Trädgårdsgatan i widzi ogłoszenie o czterech zdrapkach z dodatkową szansą. Prowadzą teraz kampanię i kupony znów kosztują tyle co kiedyś. Cztery losy za sto koron. Kup los. Moja jedyna szansa, by się wzbogacić, myśli Malin. Zdrapuj w TV4! Ale jest nas zbyt wielu, niestety.
Tyle że nigdy nie kupuje losów. Nie wierzy, że nierealistyczne marzenia mogą się spełnić. Nie wierzę w szczęście, myśli. Czuje ciepły podmuch powietrza na policzku, gdy obok przejeżdża autobus, i nagle świat wydaje się dobrym miejscem. Nie mam pojęcia, w co wierzę. Waldemar Ekenberg parkuje pod domem Börjego Svärda. Trąbi i słyszy, że owczarki w kojcu zaczynają szczekać. Po chwili widzi otwierającą się furtkę ogrodu i Börjego w deszczu. Jowialny uśmiech, który wydaje się szerszy bez ciężkich wąsów. Waldemar przez całą drogę nie palił, wywietrzył samochód najlepiej jak się dało przy tej paskudnej pogodzie, nie chce, żeby Börje musiał siedzieć w smrodzie. Robi to kilka razy w tygodniu, podjeżdża po niego do Valla w drodze na posterunek. – Co słychać? – pyta Waldemar. Börje się uśmiecha. – Wczoraj była u mnie ruda. Kochanka, myśli Waldemar i czuje ukłucie zazdrości. – No to wszystko w porządku. Uruchamia silnik i w milczeniu wyjeżdżają na trasę Vallaleden. – Byłem wczoraj u Vincenta Edlunda. – Waldemar ściska kierownicę i zauważa, że Börje przygląda się czerwonym, napuchniętym kostkom na jego rękach. – Okay. – To był pomysł Zekego. – Tak mówisz? Przelotna zmiana w wyrazie twarzy Börjego. Jakby przez krótką chwilę miał wątpliwości co do tego, co mogło się zdarzyć w przyczepie. Potem jego twarz znów przybiera zwyczajny, spokojny wyraz. – Jak poszło? – pyta. Waldemar kręci głową.
– Nic? Znów kręci głową. Przejeżdżają akurat obok dużego cmentarza, gdzie leżą ci wszyscy dawno zmarli i zapomniani ludzie. – Czasami jestem zmęczony sobą – mówi Waldemar. – Zmęczony tym, czego nie mogę przestać lubić. – No to naucz się lubić coś innego. – Nie wydaje ci się, że na to za późno? – Nie wiem – odpowiada Börje.
51 Malin wchodzi na posterunek, wita się z innymi z grupy. Dziś wszyscy pracują w niedzielę. Brakuje tylko Börjego i Waldemara. Johan Jakobsson siedzi pochylony przy komputerze. Obmacuje łokieć i Malin wie, że go boli. Pewnie się skończy na tym, że będzie musiał przejść operację. Dostał cztery razy kortyzon w zastrzykach, za każdym razem silniejszą dawkę, ale stan zapalny nadal się utrzymuje. W oczach Johana widać natomiast ożywienie. Kto wie, co udało mu się znaleźć? Coś więcej o amerykańskim zakupie Merapi, który w jakiś sposób może być związany z Konradem Karlssonem? Nie byłby to pierwszy raz, gdy wielki świat ingeruje w ten mały. Malin czuje jednak, że może w tym wszystkim chodzi o mniejszy świat, ale mimo wszystko większy. Czy chodzi o marzenia Vincenta Edlunda? O jego tęsknoty czy pragnienia? Nie wie tego. Zeke do niej macha, a ona odpowiada mu tym samym. Zeke macha jeszcze raz, chce, żeby do niego podeszła, i Malin idzie w jego stronę. – Waldemar był wczoraj u Edlunda. – Wiem. Przysłał esemesa. – Może to był głupi pomysł, żeby tam jechał. – Może – mówi Malin. – Ale czasami się przydaje. Elin Sand też siedzi na swoim miejscu. Długie nogi ledwie mieszczą się pod biurkiem, a myszka niemal ginie w jej dłoni. Jest zwrócona do Malin plecami, klika. Może Johan znalazł coś więcej o finansach rodzeństwa Karlssonów i chce, żeby Elin się temu przyjrzała. A może coś o finansach Konrada Karlssona? Albo doszukał się czegoś w tekście Konrada, czegoś, na co
Malin nie zwróciła uwagi. Przeczytała go wczoraj przed zaśnięciem. Niech diabli wezmą starość. – Dziś nie ma spotkania – mówi Zeke. – Sven jest w szpitalu, na prześwietleniu prostaty. Badanie kontrolne. Przecież wszyscy wiemy, co mamy robić. Wiemy? – myśli Malin. Rentgen w niedzielę. Czy Sven ma nawrót? Żołądek jej się kurczy. Tylko nie znowu. Sven. Operacja prostaty. Przez pół roku nie sikał normalnie. Niech diabli wezmą starość. Tylko nie ja, myśli Malin, wychodząc do kuchni. Po drodze mija Zekego, który rozmawia przez telefon, syczy: – Nie. Dziś muszę pracować. Ty się tym zajmij. To nie podlega dyskusji. Malin bierze sobie filiżankę kawy i nagle przychodzi jej do głowy pewien pomysł. Woła przez całe biuro: – Elin, masz chwilę? Chce wykorzystać zdolności Elin, bo okazało się, że jednak je posiada: potrafi wyciągać informacje z ludzi, którzy może nawet nie do końca sobie zdają sprawę, że coś takiego wiedzą. Elin wstaje, trochę za szybko. Za radośnie. Niemal jak pełen nadziei pies. Malin chce zabrać ją ze sobą do aresztu, do celi, w której siedzi Yngve Karlsson. Tylko po to, żeby zobaczyć, co z tego wyjdzie. – Uspokój się – mówi do Elin. – Chcę tylko, żebyś mi w czymś pomogła. Hans Morelia wsiadł do swojego maserati, zamknąwszy najpierw dach, i teraz otwiera drzwi garażu. Z niskiego siedzenia widzi tylko coraz ciemniejsze niebo i dach sąsiedniego domu. Transakcja niedługo zostanie sfinalizowana. Cała banda z Kancelarii Adwokackiej Stege pod
przywództwem tego pozbawionego stylu Roberta Wernegrena w zielonej marynarce przyjechała w niedzielę ze Sztokholmu do Linköpingu i Morelia ma się z nimi wkrótce spotkać w sali konferencyjnej hotelu Ekoxen, którą wynajęli. Przez cały dzień mają przeglądać dokumenty. Linijka po linijce, literka po literce. Mogliby to zrobić w siedzibie firmy w Tornby, ale Hans Morelia woli neutralny grunt. Do Ekoxen jest niedaleko, ale przy tej zasranej pogodzie woli jechać samochodem. Poza tym, jeśli przyjeżdża się maserati, wzbudza to szacunek. Czarne skórzane fotele, deska rozdzielcza z tybetańskiego czarnego mahoniu i lśniący lakier z pigmentem z prawdziwego srebra są jakby stworzone na taki dzień jak ten. Zapala silnik. Słyszy jego pomruk. Dźwięk silnika jest jak odgłos idealnego, stworzonego przez ludzi tygrysa. Uwielbia to mruczenie, za każdym razem, kiedy nim jedzie, na nowo je sobie przypomina; i to, jak tnie powietrze niczym nóż. Za kilka dni będzie miliarderem. Finanse rodziny zabezpieczone na kilka pokoleń. Na całe życie Lovy. Wrzuca bieg, wyjeżdża z garażu. Skręca w lewo, w stronę miasta. Przelotnie dostrzega stary czarny samochód, który stoi zaparkowany kawałek dalej na ulicy, ale nie zauważa już, że wóz rusza za nim. Yngve Karlsson śpi, gdy strażnik, młody mężczyzna z wężami wytatuowanymi na rękach, puka i otwiera drzwi celi. Na co liczę, że co powie? – zastanawia się Malin, ale Elin Sand zdaje się wcale nad tym nie zastanawiać. A jednak przed chwilą pytała tym swoim niepowtarzalnym, mrocznym głosem: – Co chcesz przez to osiągnąć, Malin? Powiedz mi tylko, a postaram się jak najlepiej.
Malin nie mogła powiedzieć, że nie wie, więc zamiast tego odpowiedziała mantrą Svena. – Wsłuchamy się w głosy śledztwa. Za kilka lat zrozumiesz, co mam na myśli. Zrób po prostu to, co mówię. Elin pokiwała głową. Nie wydawała się poirytowana. – Zobaczymy, co głos Yngvego Karlssona może wnieść do śledztwa – dodała jeszcze Malin. – Zdaj się na mnie. Wiem, co robię. A teraz Karlsson siedzi zaspany na pryczy i wygląda, jakby nie rozumiał, dlaczego go obudzono. Ale potem uświadamia sobie obecność Malin i Elin i rzednie mu mina. – Dzień dobry – mówi Elin i się przedstawia. Yngve Karlsson nie odpowiada. – Mam kilka uzupełniających pytań – wyjaśnia Elin Sand. Yngve kiwa głową i do Malin dociera, że musi tęsknić za wiatrem świszczącym na równinie Östgöta, że burza musi tam wyglądać naprawdę dramatycznie. Ale teraz jest zamknięty w ciasnej celi i Malin wciąż się zastanawia, dlaczego właściwie uciekał, dlaczego zagroził jej bronią. Może jest tak, że niektórzy ludzie przez całe życie uciekają i któregoś dnia ich to męczy, mają dość, i wtedy stają na pustym polu i kierują naładowaną broń w policjanta. – Proszę pytać. – Przypomina pan sobie coś nowego, co powinniśmy wiedzieć o pańskim ojcu? – Nie. – Zupełnie nic? – Co za marudzenie. I wtedy Elin Sand pyta, czy ustalili coś w sprawie pogrzebu. Mówi, że wie, iż nie mają dostępu do zwłok ojca, dopóki śledztwo nie dobiegnie końca, ale może jednak coś zaplanowali? Malin ma ochotę ją uciszyć. To zbyt osobiste. Zbyt daleko od sprawy. Ale Yngve Karlsson się rozpromienia, mówi: – Parę dni temu rozmawiałem z Gabriellą. To ona się tym
zajmuje. Zaproponowała trumnę, bardzo prostą, i uznałem, że będzie idealna. Tylko kilka drobnych ozdób Gunnara Kanevada. Kanevad. Ulubieniec Linköpingu. Snycerz. Ile kosztuje jego snycerka? Musiałabym wygrać na loterii, żeby mnie było na to stać, myśli Malin. I patrzy na Yngvego Karlssona. Człowieka, który nie miał kontaktu z ojcem, a teraz jest gotów się wykosztować na drogie snycerskie ozdoby, choć pewnie nawet nie będzie mógł pójść na pogrzeb. Myśli o jego domu, że jeszcze bardziej podupadnie, jeśli Yngve trafi do więzienia za to, co zrobił. Myśli o tym, że wygląda na zmęczonego, w jakiś sposób pogodzonego ze wszystkim, a Karlsson mówi: – Nie potrafię pojąć, dlaczego tata chciał oddać te pieniądze. Dlaczego nie rozumiał, co one dla mnie oznaczają. Co będą oznaczać. Będę mógł wyremontować dom. Trochę popodróżować. Zobaczyć trochę więcej świata niż ta pieprzona równina. I będę mógł spłacić długi. Z odsetkami. To będzie pierwsze, co zrobię. Kiedy już wyjdziesz, myśli Malin. Elin idzie za Malin po schodach, wracają na górę do pomieszczenia biurowego. Chce ją zapytać, po co było to przesłuchanie. Czy dobrze sobie poradziła. Głosy śledztwa. Co za brednie. Już mam dość bycia traktowaną jak dziecko, myśli. A może po prostu jestem przewrażliwiona? W każdym razie Malin chciała, żebym poszła z nią na dół. To musi coś znaczyć. Czy ona rozumie, na co mnie naprawdę stać?
52 Gabriella Karlsson dopiero co rozmawiała z Gunnarem Kanevadem przez telefon. Chętnie się zgodził wykonać zdobienia trumny, czytał jego listy do gazety i widział Konrada w telewizji, uważał, że ten człowiek coś wniósł, że był odważny, „to straszne, co się stało", i „moje kondolencje". Rozgląda się po dużym pokoju. Książki. Mało mebli. Dużo samotności. Zgodził się tanio wykonać snycerkę. Targowała się tylko po to, by pokazać samej sobie, że potrafi, pokazać dziadkowi, że nie szasta jego pieniędzmi. Ale dziadka już nie ma. Odszedł. Wreszcie, myśli, nadszedł czas, żebym poszła dalej. Kiedy tylko znajdą mordercę, będę mogła pójść dalej. Podejrzewają mnie? Kiedy znajdą sprawcę, będę wolna. W końcu. Świat należy do mnie, myśli Hans Morelia, parkując maserati pod hotelem Ekoxen. Lubi tak myśleć, bawić się tą myślą. To kretyńska megalomania, zadufanie, ale uważa, że może sobie na to pozwolić. Świat należy do niego, a on wie, co z nim zrobić. Będą podróżować. Tadź Mahal. Piramidy. Tokio.
Borobudur. Machu Picchu. Wielki Kanion i Nowy Jork, i wieża Eiffla, i cały pieprzony świat. Pokaże swojej Lovie świat, który należy do niej. Spogląda na zegarek. Tuż po jedenastej, jest fashionably late. Wysiada z samochodu, delektuje się tym, że ci gogusie ze Stege muszą na niego czekać, ale co to? Czy to nie ten sam samochód, który dopiero co stał zaparkowany kawałek dalej na ulicy, ten czarny prawie wrak bliżej nieokreślonej marki? Śledzi mnie? I Hans Morelia jest na siebie zły, że nie posłuchał rady firmy ochroniarskiej. To jest ten czarny samochód i ktoś siedzi na przednim siedzeniu. Hans Morelia czuje, że żołądek podjeżdża mu do gardła. Chce jak najszybciej wejść do hotelu, lecz coś się dzieje, przednie światła samochodu, ledwie widoczne w strugach deszczu, migają, naprawdę migają, o!, teraz znowu, trzy razy długo, trzy razy krótko, trzy razy długo. SOS. Próbuje odczytać numer rejestracyjny, ale tablice samochodu są zaklejone taśmą. Nie widać, kto siedzi w środku. Szyby są zamazane deszczem. Hans Morelia przez chwilę myśli, żeby podejść do tego samochodu, ale nie ma na to odwagi. Zamiast tego ucieka do hotelu, kuli się w strugach deszczu, chce podejść do recepcji, powiedzieć, że jest śledzony, ale czy naprawdę jest? Czy jest tego pewien? Chce ich poprosić, żeby zadzwonili na policję. Coś sprawia, że jednak mija recepcję, podchodzi do windy i wjeżdża na trzecie piętro, gdzie jest sala konferencyjna. Czekają tam na niego, jest jego dyrektor finansowy Kim, szefowie działów Gerd i Roger, i jeszcze mnóstwo szytych na miarę garniturów tych kolesi ze Stege, o wiele za drodzy doradcy, ale stać go na nich. Czy dalej się boję? – myśli i wita się ze wszystkimi, chce już
mieć to z głowy. Przeglądanie papierów potrwa do późnego wieczoru i zanim siada przy stole, podchodzi do jednego z okien i wygląda przez nie. Czarny samochód dalej stoi na ulicy. Mimo deszczu z okna wystaje ręka trzymająca papierosa. Kilka godzin później, kiedy robią przerwę na późny lunch, Morelia znów podchodzi do okna. Samochód dalej stoi, tak jak stał. Zaczęło mocniej padać. Hans Morelia idzie szybko do toalety. Zamyka drzwi. Wyciąga telefon. Odnajduje numer na policję. Börje Svärd, tak się nazywał. Ostatnio wydawał się mnie słuchać, szanował mnie. Börje Svärd wstaje od swojego biurka, woła do Malin: – Mam tu rozmowę. Odbierz ty, ja nie chcę. – Nie chcesz? – Nie. Ty odbierz. Börje musiał przełączyć rozmowę na jej komórkę, bo sekundę później Malin czuje wibrujący w kieszeni telefon. Równie dobrze może odebrać. Przez kilka bezowocnych godzin gapiła się w komputer. Myślała. W tej sprawie jest jakiś wzorzec. Wyczuwa go, ale go nie widzi. Odbiera połączenie. Oddech. Głos, który brzmi tak, jakby dobiegał z ciasnego, małego pomieszczenia. Ktoś wyrzuca z siebie słowa pełne paniki. – Myślę, że jestem śledzony. Przez mężczyznę w czarnym samochodzie, z zasłoniętymi rejestracjami. Myślę, że to może być Ronny Andersson. Malin rozpoznaje już głos. Hans Morelia. I ma ochotę się rozłączyć, pozwolić, żeby dalej go śledzili. Może to wcale nie jest ten zrozpaczony Ronny Andersson, tylko
jakiś morderca, który chce go dopaść? I dobrze, niech go zastrzeli, do diabła. Ale się nie rozłącza. Wie, że równie dobrze to może mieć związek z ich sprawą, więc mówi spokojnie: – Gdzie pan jest, Hans? I kto pana śledzi? Jest pan pewien, że to Ronny Andersson? Czy zagrożenie jest bezpośrednie? Po drugiej stronie zapada cisza. Hans Morelia zdaje się łapać oddech, rozważać coś tysiąc razy, i Malin zastanawia się, co to takiego. – Nie bezpośrednie. Chyba nie. Jestem w Ekoxen. Tam pod hotelem siedzi jakiś mężczyzna w czarnym samochodzie. Nie widziałem dokładnie, kto to, ale dawał mi znaki przednimi światłami i stoi tam już długo, a przed południem, kiedy wyjeżdżałem, stał pod moim domem. – Ekoxen? – Tak. – Jedziemy – mówi Malin. – Dobrze. Ale musicie być dyskretni. Jestem w trakcie bardzo ważnego spotkania. Elin Sand zatrzymała się pod budką z fast foodem w Borensberg. W drodze do Motali poczuła głód. Pistolet spoczywa pod ramieniem zasłonięty rozpiętym płaszczem przeciwdeszczowym. Odgryza kęs hamburgera, deszcz bębni w blaszany dach samochodu i może któryś z klonów otaczających budkę się przewróci i ją przygniecie. Jeśli Yngve Karlsson faktycznie jest winny pieniądze gangsterowi Draganowi Zyberowi, to Dragan mógł zamordować albo zlecić zamordowanie Konrada, żeby Yngve dostał spadek. Pozostali zbyt lekko traktują taką możliwość. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Ludzie mordowali ze znacznie mniej logicznych powodów. To dzięki swoim kontaktom wie, że Dragan Zyber przesiaduje w pizzerii nad potokiem, niedaleko od centrum Motali. To raczej fasada niż rzeczywista działalność. Podobno kieruje stamtąd swoim żałosnym imperium.
Może nie powinna jechać tam sama. Ale nie boi się nikogo. Nie jest żółtodziobem, w żadnym wypadku. Zdobędzie szacunek Malin Fors raz na zawsze. Taka świnia jak Dragan nie powinna móc budzić w nikim strachu. A tym bardziej nie powinna napadać na starego człowieka. Jeśli istnieje choć cień możliwości, że to zrobił, to trzeba go sprawdzić. Tylko zje najpierw tego hamburgera. I hot doga.
53 Musicie być dyskretni. Co się wydaje temu Morelii, że kim jest? Król całego świata. Jest arogancki jak wszystkie takie typy. A może po prostu autentycznie nie zdaje sobie sprawy, jak traktuje innych ludzi? Malin pozwala Zekemu prowadzić. Przejeżdżają obok szpitala. Zeke jedzie spokojnie, w kontrolowany sposób, i Malin może swobodnie myśleć. Arogancja Hansa Morelii to arogancja pieniędzy. Pieniądze same sobie wystarczają i są ważniejsze niż wszystko inne. Wykorzystuje słabość, chorobę i wspólne dobra nas wszystkich, żeby samemu się wzbogacić. Jakim trzeba być bezwstydnym człowiekiem, żeby coś takiego robić. Może trzeba pokochać wstyd, myśli Malin, czerpać z niego przyjemność. Morelia kocha pieniądze. Władzę i wysoką samoocenę, jaką mu dają. Możliwości. Nie zostanie w Linköpingu, kiedy jego miliard wpłynie na konto. Nie jest jakimś filozofem, myślicielem, jego arogancja to arogancja czynu. Widzi jakąś możliwość i po nią sięga, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, jakie to będzie miało konsekwencje dla innych. Pół doby w obsranych pieluchach. Ropiejące odleżyny. Depresje, które prowadzą do cierpienia i przedwczesnej śmierci. Człowiek taki jak Hans Morelia ma wielu ludzi na sumieniu. Kto wie, ilu ludzi pójdzie na dno w tym bezwzględnym społeczeństwie, w którym rządzą tacy ludzie jak on. Malin czuje mdłości, gdy zjeżdżają w dół w stronę hotelu Ekoxen, próbuje znaleźć spokój w strużkach deszczu na
przedniej szybie. Wysoki budynek z białej cegły muska podstawy chmur, a obok niego ciągnie się zieleń parku Trädgårdsföreningen. Dęby wznoszą się ku niebu jak ogromne chmury chlorofilu, gotowe na to, by burza rozszarpała je na kawałki. Na ulicach ani żywej duszy. Wszyscy się pochowali. Ktoś taki jak Hans Morelia nigdy tak nie myśli, nie zastanawia się, czy doprowadził do czyjejś śmierci, czy doprowadzi do niej w przyszłości. Malin wie, że on w ten sposób nie myśli, że ten pomysł wydałby mu się absurdalny. Pieniądze zawsze mają rację. Fluktuacje rynku są wzorcem wszechświata. Skręcają za róg, i faktycznie, stoi tam czarny samochód z tablicami rejestracyjnymi zaklejonymi taśmą. Malin się zastanawia, czyj to może być samochód: kto śledzi Hansa Morelię, jeśli faktycznie ktoś go śledzi? Ronny Andersson? Według Börjego wydawał się nieszkodliwy. Sylwetka za przyciemnianą przednią szybą. Człowiek, który śledzi innego człowieka? To wszystko może się też okazać pomyłką i paranoją wystraszonego tchórza. Zapinają płaszcze przeciwdeszczowe pod samą szyję, deszcz zacina teraz ostro, jest głodny. Obok przejeżdża na rowerze kobieta w czerwonej sukience, jest przemoczona do suchej nitki. Podchodzą do samochodu. W kałuży od strony pasażera leżą niedopałki papierosów. Zeke puka w szybę. Okno opuszcza się powoli i teraz Malin widzi, kto siedzi w środku, rozpoznaje go z opisu Börjego i myśli, że to się zgadza, że to jest związane ze sprawą, bo wszystko zawsze jest ze sobą w jakiś sposób powiązane. W samochodzie panuje bałagan, skrytka na desce rozdzielczej jest zamknięta, ale zamek wydaje się popsuty. – Ronny Andersson – mówi Malin. – Może pan wysiąść z samochodu? Stara się, by jej głos brzmiał przyjaźnie i w półmroku wnętrza samochodu widzi, że oczy mężczyzny błyszczą, stają się niemal czarne.
Otwiera drzwi. Wysiada. Nie przejmuje się deszczem. – Dostaliśmy zgłoszenie w sprawie tego samochodu – mówi Zeke. – Że ktoś go używa do śledzenia innej osoby. Wiesz coś o tym? Ronny Andersson opiera się o samochód, jest wysoki i tyczkowaty, a jego twarz ze śladami po trądziku wydaje się blada na deszczu. Bierze głęboki oddech. – Lubię tutaj stać – mówi, a Malin wzdycha, a potem odpowiada: – Daj spokój. Wiemy, że przyjechałeś tu za Hansem Morelią. Dlaczego to zrobiłeś? – Powietrze jest za darmo. Coś mu się ubzdurało. – Nie podoba ci się, że zarobi masę pieniędzy – mówi Zeke. – Wiesz, co dzisiaj zrobi, jakie dokumenty podpisze, i to ci się nie podoba. Ronny Andersson prostuje plecy, zapala papierosa, jakimś cudem udaje mu się go odpalić, spluwa na mokry asfalt i mówi: – To świnia. A moja matka musi płacić za jego świństwa. Wiecie, ma taki mały domek letniskowy pod Hackefors, który odziedziczyła po swoim ojcu. Teraz ten domek popada w ruinę. Nie trzeba jej dużo, dla takiego jak Morelia to by była drobna sumka, i wtedy mogłaby wyremontować domek i go zatrzymać. Ale teraz musi się go pozbyć. Domu dziadka. Co to za pieprzona sprawiedliwość? Mama pracuje dla Merapi. Ale czy dostanie udział w zysku? Malin milczy. – Śledzenie ludzi jest karalne – mówi Zeke. I wtedy Ronny Andersson wybucha śmiechem. Śmieje się głośno i długo, a podmuchy wiatru deformują ten dźwięk. Brzmi to jak śmiech szaleńca i Malin przyłapuje się na tym, że ma ochotę się uśmiechnąć, ale zmusza się, żeby tego nie robić. Gdy Ronny Andersson przestaje się śmiać, mówi: – Chcę tylko, żeby wiedział, że istnieję. Chcę wrzucić trochę brudu do jego worka z pieniędzmi, może z nim pogadać. Odkąd
to gadanie z kimś jest przestępstwem? – Więcej tego nie rób – mówi Malin. – Bo wtedy cię zgarniemy – dodaje Zeke. – Jedź już stąd – nakazuje mu Malin. – I zdejmij taśmę z numerów rejestracyjnych. Ronny Andersson robi, jak mu kazano. Ociekając deszczem, wsiada do swojego czarnego samochodu i odjeżdża w stronę Hamngatan. Dobrze robimy, wypuszczając go? – zastanawia się Malin. Na pewno jest taki nieszkodliwy, jak nam się wydaje? Klasyczny przypadek człowieka, któremu się wydaje, że zawsze ma rację. Czy on może mieć coś wspólnego z tym morderstwem? Czy to możliwe, że w jakiś pokręcony sposób chciał zwrócić uwagę na Hansa Morelię i swoją matkę? Znów powraca ta myśl. Ale ma alibi. Nie jest typem mordercy. A kto nim jest? Nigdy nie znalazłam jakiegoś szczególnego typu. Tylko ludzie z dylematami, ludzie, którzy się znaleźli w skrajnych sytuacjach, ludzie, którzy kochają przemoc i władzę. Jest nieszkodliwy, myśli Malin i wtedy słyszy za plecami znajomy głos. Hans Morelia stoi pod białym parasolem hotelu Ekoxen i jest zły. – Powinniście go byli zgarnąć. On jest przecież stuknięty. Malin widzi strach w jego oczach. Czuje dziwne ciepło na ten widok. Malin i Zeke milczą. – Mam tu w hotelu bardzo ważne spotkanie biznesowe. Nie możecie pozwalać, żeby jakiś bezrobotny łazęga mnie śledził i zakłócał mi pracę. Tak nie może być. – To, co do tej pory zrobił, nie wystarcza, by uzasadnić interwencję – mówi Zeke. – Nie widzieliśmy, żeby pana nękał. Nie możemy nawet stwierdzić, czy przyjechał tutaj za panem. A żadnego z wcześniejszych przypadków pan nie udokumentował. Morelia przełyka. Próbuje znaleźć słowa, ale milczy.
– Wszystko ma swoją cenę – mówi Malin. – Powinien pan to wiedzieć. Sprawdzić, czy może pan coś zrobić z sytuacją jego matki. Wtedy na pewno da panu spokój. Jest sfrustrowany, że tacy ludzie jak pan zarabiają miliardy, podczas gdy jego matka musi jeść konserwy. „Tylko nie wciskaj mi jakiegoś socjalistycznego gówna", spodziewa się usłyszeć Malin. Ale zamiast tego Hans Morelia mówi: – Zobaczę, co mogę zrobić. – Dobry pomysł. – Jeśli pan się boi – mówi Zeke – radzę porozmawiać z waszą firmą ochroniarską. Może zaproponują panu ochroniarza. Przecież pana na to stać. – Już to zaproponowali. Potem Malin i Zeke wsiadają do wozu i odjeżdżają. Malin widzi we wstecznym lusterku, że Hans Morelia wraca do hotelu, wiatr szarpie jego parasol i wywraca go na drugą stronę, zmienia go w biały lejek i na Morelię padają krople deszczu. Wraca do swoich pieniędzy. Do swoich ukochanych pieniędzy.
54 Pieprzony deszcz. Psuje lato, myśli Elin Sand i kuli się, biegnąc w stronę pizzerii, gdzie podobno przesiaduje Dragan Zyber. Lokal położony jest na uboczu, w drewnianym domku nad potokiem, na obrzeżach Motali. Mały budynek otaczają wysokie brzozy, a na wysypanym żwirem parkingu stoi samotne, lśniące bmw. Elin parkuje obok niego. Lucky pizza. Chwyta za klamkę odrapanych drzwi, ciągnie je w swoją stronę, potem na nie napiera, ale nic się nie dzieje. Drzwi są zamknięte na klucz, a w pomieszczeniu jest ciemno, ale Dragan Zyber na pewno tu jest, to bmw na parkingu nie może należeć do nikogo innego. Elin zagląda przez okno. Podniszczone ratanowe meble, wygaszony piec do pizzy. Tylne drzwi po drugiej stronie budynku. Te nie są zamknięte. Zawalony magazyn, posapująca zamrażarka. Głosy mężczyzn za kolejnymi drzwiami. Wchodzi do środka, czuje ciężar pistoletu, adrenalinę krążącą w żyłach. Otwiera kolejne drzwi i w drugim pokoju jest aż gęsto od papierosowego dymu. Czterech ciemnowłosych mężczyzn z tatuażami na rękach gra w karty. Ich rozmowa nagle się urywa. Spoglądają na Elin, która widzi ich zaskoczone spojrzenia. A potem mężczyzna, o którym wie, że to Dragan Zyber, się uśmiecha. Ma wąskie usta, a w jego czarnych oczach lśni rozbawienie i inteligencja. – A ty kim, kurwa, jesteś? – pyta, wstając. Zeke zatrzymuje się na czerwonym świetle przy wjeździe do szpitala, a Malin czyta baner na czerwonej ceglanej fasadzie wyższej szkoły pielęgniarstwa.
Tutaj tworzymy przyszłość. Jak to, tworzycie przyszłość? To ludzie tacy jak Hans Morelia tworzą czasy, które nadejdą. Świat, w którym jedynym zaufaniem będzie zaufanie drapieżnika: możesz liczyć na to, że zjem cię żywcem, jeśli okażesz słabość, jeśli odsłonisz gardło. Sprawdzili numery rejestracyjne Ronny'ego Anderssona. To był jego samochód, i nic w tym dziwnego. Już pod hotelem postanowili, że spojrzą przez palce na to, że zasłonił tablice. Ciche porozumienie dwójki doświadczonych inspektorów policji kryminalnej. – I co teraz? – pyta Zeke. Jego głos jest niespodziewanie miękki i Malin się zastanawia, w ilu różnych rejestrach potrafi mówić Zeke, ze sto różnych głosów i uczuć w tych samych strunach głosowych. Tutaj tworzymy przyszłość, i światło zmienia się na zielone. Malin ma przed oczami pokój numer siedem w Keruben i myśli o tym, że tam tworzono tylko przeszłość. Ale potem zdaje sobie sprawę, że się myli, tworzono tam przyszłość. Przyszłość Hansa Morelii. Czyjąś jeszcze? I myśli o Ronnym Anderssonie. Rozpacz pod tą zadziornością, złość, kiepsko skrywana pod żałosną swobodą. Mówi: – Muszę sprawdzić jeden adres. Pojedziemy tam i z kimś pogadamy. Zegar na desce rozdzielczej pokazuje wpół do trzeciej i nie może być na to za wcześnie, a może jednak, jeśli wczoraj pracowała, myśli Malin. Elin Sand wciąż stoi w drzwiach do zaplecza pizzerii. Kilkadziesiąt centymetrów od jej twarzy dyszy na nią Dragan Zyber. Jest potężnym mężczyzną, wyższym od niej i jeszcze bar dziej umięśnionym. Przyciska ramieniem broń pod płaszczem. Zapytała Dragana, co robił w nocy z poniedziałku na wtorek. Mężczyźni przy stole dali mu alibi, a Dragan zapytał:
– Że niby mam coś wiedzieć o zamordowaniu staruszka? Kobiety, dzieci i starcy są pod ochroną. Masz wybujałą wyobraźnię. Rzuciła mu swoją teorię prosto w twarz, odważyła się na to, nie chciała okazać lęku ani słabości przy tych mężczyznach, a Dragan Zyber się roześmiał, jakby cały ten pomysł był absurdalny. – Yngve Karlsson wisi mi czterdzieści tysięcy. Miałbym zlecić morderstwo z powodu takiej sumy? Nigdy nie zleciłem żadnego morderstwa i wy, gliny, o tym wiecie. A teraz Dragan Zyber znów drwiąco się śmieje. – Twoi koledzy wiedzą, że tu jesteś? Że próbujesz odgrywać bohaterkę? Elin Sand odpowiada i natychmiast zdaje sobie sprawę, że odpowiedź pada trochę za szybko. – Wiedzą, że tu jestem – i widzi, że Zyber rozumie, że to kłamstwo. Dragan strzela palcami i po kilku sekundach mężczyźni już ją trzymają, przyciskają ją do stołu; jest silna, ale oni razem są o wiele silniejsi. Dragan Zyber szuka pod płaszczem jej pistoletu. Chwyta go, a jeden z mężczyzn trzyma jej głowę jak w imadle. Elin czuje przy nozdrzach lufę pistoletu. – Ciesz się, że nie masz go w cipie – syczy Zyber. I równie nagle, jak ją schwytali, puszczają ją. Dragan Zyber wyjmuje amunicję z broni, rzuca pistolet w stronę Elin, której udało się już jakoś pozbierać i stanąć na nogach. – Mamy tutaj pizzę – mówi, wskazując na drugie drzwi. – Zapraszamy. Ale może nie masz ochoty? Malin i Zeke używają policyjnego kodu, by wejść do budynku, w którym mieszka Berit Andersson. Jej mieszkanie w Johannelund jest położone na parterze. Pod oknem, które zapewne jest oknem jej sypialni, znajduje się rabata, której administrator budynku nie okazał miłości od wielu lat. Teraz, kiedy zalewa ją deszcz, prezentuje się jeszcze
żałośniej. Śmieci, niedopałki papierosów i martwy krzew pływają w błotnistej wodzie. Malin i Zeke podchodzą do drzwi, na których wisi tabliczka z nazwiskiem Andersson. Jakieś bazgroły na ścianach klatki schodowej. Malin naciska dzwonek, słyszy wściekły sygnał po drugiej stronie drzwi. Dzwoni cztery razy i rozumie, że budzą Berit Andersson, która odsypia po nocnej zmianie. Powolne kroki. Drzwi się otwierają. A za progiem stoi Berit Andersson w zielonym frotowym szlafroku, podobnym do szlafroka Malin. Jej twarz jest zapuchnięta od snu i gdy widzi Malin, pojawia się na niej dziwny wyraz, zaskoczenie i strach, ale również wstyd. Wstyd, myśli Malin. Wstydzisz się swojego życia. Czy to właśnie czujesz każdego dnia? – Znów policja – mówi Berit Andersson. – Czego chcecie? – Przepraszamy, jeśli panią obudziliśmy – mówi Zeke. – Ale chcielibyśmy zadać kilka pytań. Możemy wejść? Berit Andersson ze zmęczeniem kiwa głową. – Zaraz wstawię kawę. Siedzą w kuchni. Trzy krzesła przy stole z sosnowego drewna. Czerwone żaluzje. Kawa jest mocna i dobra, a Berit Andersson wydaje się teraz żywsza, pyta, czy może zapalić papierosa, zapala go. – Wiem, że Ronny jest zły – mówi. – Zły na wszystko. Zły, bo wydaje mu się, że zaharowuję się na śmierć za nic. Uczepił się tego, ale co mi to pomoże? – Wie pani, że śledził Hansa Morelię? Berit Andersson kręci głową. – Nie. Ale potrafię sobie wyobrazić, że chciałby mu wygarnąć to i owo. – Czy pani syn kiedykolwiek zachowywał się brutalnie? –
pyta Zeke. – Nie, nigdy. To grzeczny chłopiec. Zawsze troszczył się o innych. Jest tylko zagubiony. Nie odnalazł swojej drogi w życiu. Nie figuruje w kartotece, myśli Malin. – A pani odnalazła drogę w życiu? – pyta Malin i zdumiewa ją własne pytanie, to, jakie jest osobiste i niemal poetyckie, i jak bardzo nie pasuje do tej podniszczonej kuchni. – Opiekuję się innymi – odpowiada Berit Andersson, gasząc papierosa. – Lubię troszczyć się o innych. I lubię starych ludzi. I to bardzo. Potrafią tak wiele dać, chociaż są schorowani i zmęczeni. Chętnie zostawałam trochę dłużej u Konrada Karlssona. Żeby posłuchać, jak zastanawia się nad różnymi rzeczami. Zawsze próbowałam być dla niego miła. Malin przygląda się Berit Andersson, kiedy wypowiada te słowa. Mówisz prawdę? – myśli. Na pewno tak. Ale czy udaje ci się dorównać własnej prawdzie noc po nocy, niesprawiedliwość po niesprawiedliwości, jedna cienka koperta z wypłatą po drugiej. – Pani syn opowiadał o domku letniskowym. Że musi go pani sprzedać. Kobieta unosi brwi i upija łyk kawy. – Tak powiedział? Oczywiście, trzeba go wyremontować i co miesiąc kosztuje. Ale nie jest jeszcze tak źle, żebym musiała go sprzedać. – Good to hear – mówi Zeke. – Tak, jeżdżę do tego domku tak często, jak tylko mogę. Chciałam tam dzisiaj jechać. Na rowerze jestem tam w pół godziny. Ale przy tej pogodzie będę musiała pojechać autobusem. – Zapala kolejnego papierosa. – To miejsce wiele dla mnie znaczy. Malin wstaje. – Jeśli pani syn wspomni o Hansie Morelii w jakimś wrogim kontekście albo powie o nim coś dziwnego, może nas pani o tym poinformować? Berit kiwa głową. Ale jej oczy mówią co innego.
– Kurwa! – krzyczy Malin, gdy wychodzą na deszcz. Zeke się zatrzymuje. – Coś nie tak? – Kurwa, która godzina? Która jest godzina? Zeke spogląda na Malin. Myśl sobie w duchu, że ona nigdy nie poczuje się na świecie jak w domu.
55 Mama dzwoniła spanikowana. Zapomniała o Anticimexie i nie mogła pojechać do mieszkania, żeby ich wpuścić, a może nie chciała. Tove musiała namówić Hildę Jansson, żeby jej dała pół godziny wolnego, ale dziś w Keruben było dość spokojnie, jakby ta burza sprawiła, że wszyscy staruszkowie poczuli się bardzo zmęczeni. „Pół godziny, nie dłużej", i teraz Tove stoi w kuchni, patrzy, jak jakiś wysoki, chudy mężczyzna koło pięćdziesiątki czołga się po podłodze i wprowadza wąską, przypominającą węża kamerę we wszystkie małe szczeliny przy szafkach. Filmuję tym, powiedział przed chwilą, z dumą pokazując Tove swojego węża. Teraz, przy wilgotnym powietrzu, smród w mieszkaniu jest jeszcze gorszy i Tove ma nadzieję, że mężczyzna coś znajdzie, zdechłego szczura, mysz, kota, cokolwiek, byle tylko pozbyć się tego zapachu z mieszkania. – Posprawdzam też rury – mówi mężczyzna, wstając. Pochyla się nad zlewem i wprowadza kamerę do odpływu, wygląda na to, że ten wężyk może bardzo daleko sięgnąć, a potem robi to samo w łazience. Węszy po całym mieszkaniu. Tove spogląda na zegar. Właśnie minęło pół godziny. Mama nie wracała do ich porannej kłótni, kiedy zadzwoniła, nie wspominała o Stefanie. I Tove wie, że mama pod jednym względem ma rację, Tove jesienią wyjedzie z Linköpingu. Ruanda, wolontariat. Na pewno? Tak. Żeby móc zrobić coś pożytecznego, człowiek musi mieć wykształcenie. Ale wkrótce je zdobędzie. W każdym razie nie chce dożyć pięćdziesiątki, żeby węszyć po mieszkaniach i próbować odkryć, skąd wydobywa się naprawdę wstrętny
odór. Ubiegała się o przyjęcie na literaturoznawstwo w Lund. Tak po prostu. Napisała też kilka opowiadań, które wysłała na wydział literatury w Göteborgu. Ale zostać pisarzem? Nie da się z tego utrzymać. Powoli, powoli mózg przestaje rejestrować smród. Tove wygląda przez okno na spowity deszczem kościół i nagle Linköping wydaje jej się jeszcze bardziej ciasny niż zwykle, ograniczony, i wie, że musi stąd wyjechać. Gruda w żołądku wydaje się teraz mniejsza. Konradowi na pewno jest dobrze, gdziekolwiek teraz jest. I jakie mam prawo zwalać odpowiedzialność za Stefana na mamę? Rozumiem ją, myśli Tove. Chociaż nie chcę. Żadna z nas nie chce zrezygnować nawet z odrobiny wolności. Lepiej, że będzie daleko, wtedy unikniemy odpowiedzialności. Wielu ludzi zdaje się dokładnie tak samo myśleć o swoich rodzicach. Zamieszka w tym pierwszym domu opieki w Ljusdal, w tym nad rzeką, myśli Tove. Będzie miał tam dobrze. Personel wydawał się w porządku. Ja i mama go kochamy. Oczywiście, że go kochamy. Ale tam będzie miał lepiej niż u nas. Elin Sand trzyma obie ręce na kierownicy. Trzęsą się. Próbuje się skoncentrować, nie odrywać spojrzenia od drogi, od lasu, może są tam jakieś niespokojne zwierzęta, które w każdej chwili mogą wyskoczyć na szosę. Kaskady deszczu na przedniej szybie. Bębnienie o karoserię. Jak ja mogłam być taka głupia, myśli. Ryzykować życie. Czego ja chciałam? Zostać bohaterką. Nie. Być jak Malin Fors, Waldemar Ekenberg. Zdobyć ich szacunek, nie musieć słuchać, jak mówią do mnie „mała". Pomyślą tylko, że jestem idiotką. Nie potrafiła się powstrzymać, po prostu musiała pojechać do Motali. Chciała zaskoczyć samą siebie, sprawić, żeby coś się stało,
zobaczyć, gdzie wyląduje piłka. Szaleństwo. I czuje narastający w brzuchu śmiech, który po chwili wypełnia całe wnętrze samochodu. Teraz wiemy, że Dragan Zyber nie miał z tym nic wspólnego, myśli. Tego jestem pewna. – Nic nie znalazł – mówi Tove. – Filmował jakąś kamerą, ale nic nie znalazł. Powiedział, że ten smród to jakaś tajemnica. Malin patrzy na Tove siedzącą po drugiej stronie stołu w jednym z inspirowanych średniowieczem boksów w Hamlecie. Rozejm. Gdy wróciła do domu z posterunku, przeprosiła, że była taka nieczuła, i Tove też powiedziała „przepraszam". Przytuliły się do siebie w przedpokoju i Malin nagle uświadomiła sobie smród panujący w mieszkaniu. A gdy już się od siebie odsunęły, powiedziała: – Pójdziemy do Hamleta i zjemy jakieś mięso. Taka kolacja zamiast fajki pokoju. I teraz matka i córka siedzą naprzeciw siebie, rozmawiały o Stefanie, nie wspominały o tym, dlaczego nie chcą go przenieść do Linköpingu, i postanowiły wybrać dom opieki nad rzeką. Tove popija małymi łyczkami zimne piwo. Dziś wieczorem tylko jedno, Tove, myśli Malin, ale nie chce upominać córki. Piwo wygląda niesamowicie kusząco, ta mgiełka na kuflu, ale wtedy Malin przypomina sobie wszystkie te sytuacje, gdy siedziała pijana do nieprzytomności przy barze i była jednym z tych alkoholików, którzy teraz tam wrzeszczą, tak jak zawsze. Mięso jest smaczne, sos bearneński też, i jedzą w milczeniu aż do chwili, gdy Tove pyta: – Ruszyło się coś w sprawie Konrada? Malin chce odpowiedzieć, że tak, ale czy naprawdę do czegoś doszli? – Robimy, co możemy.
Smutek w oczach Tove wydaje się mniejszy. I nie pije już tak zapalczywie. Śledztwo. Zasadniczo wykluczyli dzieci i wnuczkę Konrada jako podejrzanych. Nic też nie wskazuje na to, żeby ktoś z Merapi chciał uciszyć starego buntownika przed sfinalizowaniem wielkiego interesu, a morderca starców, Vincent Edlund, wydaje się niewinny. A jednak Malin nie potrafi pozbyć się myśli, że mimo wszystko do czegoś doszli, że właśnie zbliża się do prawdy. Doświadczała już wcześniej tego uczucia. Jest równocześnie frustrujące i satysfakcjonujące. Czy odpowiedź może się kryć w czymś, co zostało dziś powiedziane w celi Yngvego Karlssona, gdy rozmawiała z nim Elin Sand? Czy usłyszałam tam jeden z głosów śledztwa, głos, którego jeszcze nie potrafię zinterpretować? Elin Sand najwyraźniej przesłuchała Dragana Zybera, choć nie wiadomo dokładnie, jak to przebiegło. Podobno ma alibi. A Ronny Andersson to tylko smutny człowiek. – Posunęliśmy się naprzód – mówi Malin. – Ale nie mamy jeszcze podejrzanego. Wszyscy, których sprawdzaliśmy, mają alibi. Tove upija łyczek piwa. – Nie potrafię tego pojąć – mówi. – Kto mógłby chcieć go zamordować? – Nigdy ci nic nie wspominał? Cokolwiek. Coś, co wydałoby ci się dziwne, pokręcone. Jakieś inne. – Nie – mówi Tove. Wtedy Malin przypomina sobie słowa Berit Andersson, słowa, które nie wydały jej się dziwne, gdy usłyszała je po raz pierwszy. Zawsze próbowałam być miła. Próbowałam. Tak powiedziała. – Wiesz, czy Berit Andersson dobrze dogadywała się z Konradem? Tove kiwa głową. – Lubił ją, wiem o tym. I to bardzo. A czemu pytasz?
Malin kręci głową. – Bez powodu. – I myśli, że może po prostu jest nadwrażliwa na słowa i że może nie zawsze łatwo jest być miłym o godzinie piątej rano, kiedy jest się zmęczonym, a duszę przepełnia wypierana gorycz. Skończyły jeść. Przy stoliku panuje spokój. Matka i córka spoglądają na siebie, uśmiechają się wyczekująco, a potem Malin sięga nad stołem i ujmuje rękę Tove. Trzymają się za ręce; w ciepłej restauracji, a potem na deszczu i wietrze, w ciemności, trzymają się mocno za ręce, żeby się nie przewrócić. Gdy są już w mieszkaniu, Malin dzwoni do Daniela. Słucha kolejnych sygnałów. Ma nadzieję, że odbierze.
56 Głos Daniela jest zaspany. – To ja. – Czego chcesz? – Myślałam, że zadzwonisz. – Pracowałem jak wariat. Teraz jest rozbudzony. Malin mówi cicho, żeby Tove jej nie usłyszała, zamknęła się w łazience. – Jeśli chcesz się spotkać, ja też chcę – mówi. Daniel przez chwilę milczy. – Nie teraz, Malin. Zadzwonię do ciebie jutro. – Nie mogę teraz do ciebie przyjść? – W tę pogodę? – Nie dbam o pogodę. – Muszę spać. Dlaczego on tak ze mną pogrywa? – myśli Malin. Przecież chce tego równie mocno jak ja. Potrzebuje tego równie mocno jak ja. – Tym razem musimy to zrobić spokojniej – dodaje Daniel. – Co masz na myśli? – Nie będziemy do siebie uciekać, przyjdziemy do siebie dlatego, że tego chcemy. I wiemy dlaczego. Żółte ściany łazienki. Smród. – Stałeś się prawdziwym filozofem. – Nie, ale jestem starszy. – I mądrzejszy? – Mam nadzieję. Malin pamięta jego ciało. To tego teraz potrzebuje, a nie słów. – Chcę cię mieć – mówi. – Ale nie możesz mnie dostać. Nie tak jak chcesz. Nie znowu, Malin. Jeśli mamy coś zacząć, to od właściwego końca. Idź do diabła, myśli Malin i się rozłącza.
57 PONIEDZIAŁEK, SZESNASTY SIERPNIA Malin na stojąco czyta „Corren" na laptopie przy kuchennym blacie. Tove już wyszła do pracy, a kawa jest gorzka i dobra, parzy w język w taki sposób, że całe ciało się budzi, bierze się w garść. Pierwszy nagłówek na stronie nie dotyczy ich sprawy. Dotyczy natomiast interesów Morelii. Pod zdjęciem zrobionym w Ekoxen można przeczytać, że dokonano tu ostatnich poprawek w dokumentach dotyczących przeprowadzenia miliardowej transakcji. Artykuł jest w niedopowiedziany sposób krytyczny i sugeruje, że Morelia wykupił większość placówek wchodzących w skład koncernu za cenę znacznie niższą, niż ich faktyczna wartość rynkowa. Że teraz ma niesamowite zyski w wyniku czegoś, co zaczęło się jako ideologicznie uzasadniona wyprzedaż wspólnej własności wszystkich obywateli. Malin robi się niedobrze, kiedy to czyta. To tak, jakbym wykupiła policyjny dystrykt, usprawniła go pod względem kosztów, tak żeby nie byli w stanie wykonywać swoich zadań, a potem sprzedała całe to gówno amerykańskiej firmie ochroniarskiej, która ma zarządzać szwedzką policją na zasadzie kontraktu. Powinni pociągnąć do odpowiedzialności tych polityków, którzy za tym stoją. Ktoś powinien powstrzymać Morelię. Malin wie, że to pusta myśl. To, czego jesteśmy teraz świadkami, to zaledwie mały wycinek odwiecznego kręgu. Bogaci i wpływowi zawierają ze sobą sojusze i okradają całą resztę. Bezwstydnie, świadomie. Zawsze tak było. Malin zamyka laptopa. O ich sprawie jest tylko krótka notatka, w której
wspomniano, że śledczy przyglądają się bliżej pewnemu człowiekowi, który wcześniej został skazany za morderstwo na starszych ludziach. Nazwisko Vincenta Edlunda się nie pojawia. Notatkę napisał Daniel Högfeldt i Malin myśli, że nie pisze już tak jak kiedyś. Wie, że jest po prostu zła, bo po raz kolejny ją odtrącił. Widzi go przed oczami, jego piękną twarz, i tak naprawdę nie może go winić, że odgrywa niedostępnego. Potem Malin robi coś, co bardzo rzadko jej się zdarza, i nie wie, dlaczego robi to akurat tego ranka, gdy huragan szaleje nadal z pełną siłą, w S:t Larsparken leży mnóstwo czarnych, połamanych gałęzi, a skulone gołębie szukają schronienia pod wiązarami dachów. Idzie do dużego pokoju, włącza telewizor i po chwili widzi Steffa Törnquista, który smakuje odrobinę foie gras z purée jabłkowym i z zadowoleniem popija szampana. Malin opada na sofę. Wiadomości, a potem pogoda. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Nie mówią nic o Merapi, nic o morderstwie. Po wiadomościach Steffo Törnquist idzie z jakąś starszą panią do tego zakątka studia, gdzie losowane są zdrapki, i kobieta wybiera z pudełka los numer jedenaście. Co ona zrobi z pieniędzmi? To zależy od tego, ile wygra. Może wybierze się w rejs. Albo zabawi się na lądzie. I starsza pani zdrapuje. Najpierw jedna kratka, potem kolejna, a gdy kończy, okazało się, że wygrała trzysta tysięcy i w jej oczach wyraźnie widać rozczarowanie, ale również radość. Potem kobieta znika z kadru, jest już w drodze do swojego zupełnie zwyczajnego życia w Karlstad, Borås albo Gävle. Ale Malin nie potrafi przestać o niej myśleć i już wie, czego nie dostrzegała, co przeoczyła, widzi, jak sprawa się przed nią otwiera. To mała szczelina, właściwie nieprawdopodobna, ale jednak możliwa, luki i szczeliny w śledztwach często takie są. Wstaje z sofy.
Myśli: Powinnam zadzwonić czy załatwić to twarzą w twarz? Myśli: Twarzą w twarz. Muszę do niej pojechać. Nie wiem, co się mogło wydarzyć. Czy to wszystko dzisiaj się rozwiąże? Malin wygląda przez okno w dużym pokoju. Podmuchy wiatru splatają deszcz w stalowe druty sunące w powietrzu. Obok przelatuje kawałek blaszanego dachu. I słyszy głos Törnquista, który ostrzega ludzi, by nie wychodzili dzisiaj z domów. Że huragan może być gorszy niż „Gudrun". Bądź ostrożna, Malin, myśli. Teraz naprawdę uważaj. Hans Morelia nie spał przez całą noc, kilka razy wstawał i patrzył na ogród szarpany podmuchami wiatru. Wydawało mu się, że widzi przejeżdżający samochód Ronny'ego Anderssona, ale nie pojawił się po raz drugi, więc może po prostu miał halucynacje ze zmęczenia. Lova przyszła do nich do łóżka o czwartej nad ranem. Wpełzła pomiędzy nich, była ciepła i objęła ręką jego szyję, tak jak zawsze. Zrobiła to przez sen. To był gest pełen miłości. Dziś Morelia ma się spotkać z tą firmą ochroniarską. Równie dobrze może wynająć ochroniarzy. Przyciąga córkę bliżej do siebie. Czy policji uda się rozwiązać sprawę zamordowania tego staruszka? Punkt dziewiąty w jego liście do gazety. Hans Morelia wciąż jeszcze go pamięta: Opiekuj się innymi, tak jakbyś opiekował się samym sobą. Facet miał całkiem niezły łeb. Całkiem niezły. Ale teraz milczy. Na zawsze. A moje pieniądze są w drodze.
58 Gabriella Karlsson mieszka przy Vasagatan. Niedaleko ronda Abisko, na trzecim piętrze, w otynkowanej na żółto kamienicy, którą zbudowano zapewne w latach trzydziestych. Malin stoi na jasnoróżowej klatce schodowej, otrząsa się z deszczu, na ulicy musiała się uchylić przed kolejnym fragmentem zerwanego dachu. Przeciął powietrze jak shuriken, wydawał się celować w jej gardło. Malin nacisnęła dzwonek, ale nie słyszy kroków za drzwiami. Chce zaskoczyć Gabriellę, jeśli mimo wszystko ma z tym coś wspólnego, jeśli w pomyśle Malin kryje się jakieś ziarno prawdy. Nikogo nie ma w domu. Próbuje zadzwonić do Gabrielli, ale nikt nie odbiera. Dzwoni więc do Zekego, mówi, że już jest w drodze, że ma pewien pomysł, którym chce się z nim podzielić, kiedy się zobaczą. Schodzi po schodach, czuje, jak jej nogi się poruszają. Może Gabriella jest w pracy, na uniwersytecie. Muszę jej tam poszukać, myśli Malin, ale najpierw posterunek, najpierw rozmowa z Zekem. Może mnie poniosło? Wychodzi na Vasagatan. Pędzi w deszczu w stronę samochodu, który zaparkowała pod bramą, ale zatrzymuje się na chodniku, czuje, że wiatr chce ją ze sobą porwać, woda wściekle bębni w kaptur przeciwdeszczowego płaszcza. Widzi przejeżdżające niebieskie volvo. Na miejscu pasażera siedzi Elin Sand. Bo to chyba ona? Samochód prowadzi kobieta. Już ją gdzieś widziałam, myśli Malin i próbuje sobie przypomnieć, ale nie wie, kim może być ta piękna kobieta. Woda ryczy w rynnach nad jej głową, a chodnikiem zbliża się jakaś postać, kuli się i Malin odnosi wrażenie, że za chwilę
wiatr oderwie ją od ziemi. To Gabriella Karlsson, jej rude włosy wystają spod kaptura, biegnie w stronę bramy, w jej oczach widać jakiś niepokój. Gdy zbliża się do Malin, na jej twarzy pojawia się udręczony grymas, pochyla się do przodu, łapie oddech, znów prostuje plecy. – Cześć! Dowiedzieliście się czegoś w sprawie dziadka? Czy dalej drepczecie w miejscu? – Najwyraźniej była pobiegać, ma na sobie czarne legginsy i obcisłą kurtkę przeciwdeszczową. O ile Gabriella Karlsson wcześniej sprawiała wrażenie zagubionej, o tyle teraz jest akademicko poprawna. Woda, deszcz zmieszany z potem, spływa po jej czole, i Malin myśli, że w jej ciele tkwi zaskakująca siła. – A może mnie podejrzewacie? – Nie podejrzewam cię – mówi Malin. – Zdajesz się być jedyną osobą, której naprawdę zależało na Konradzie. Gabriella kiwa głową. Dyszy. – Możemy wejść na klatkę schodową? – pyta Malin i chwilę później świat jest wolny od wycia wiatru i deszczu. – Niedługo zostanie pochowany. Będzie miał prostą trumnę ze snycerką Kanevada. – Słowa Gabrielli odbijają się echem na klatce schodowej i Malin zdaje sobie sprawę, że ta nagła ostrość jest sposobem, żeby odsunąć od siebie smutek. – To piękny pomysł z tymi ozdobami – mówi Malin, a potem zadaje pytanie, które ją tutaj sprowadziło: – Ile zdrapek przyniosłaś dziadkowi tego wieczoru, zanim popełniono morderstwo? Na twarzy Gabrielli maluje się zdumienie. Jakby to było najgłupsze pytanie na świecie. – Miałam ze sobą cztery kupony – mówi. – Kupuje się cztery zdrapki za sto koron. Właściwie to teraz kosztują trzydzieści koron za sztukę, ale ostatnio mieli jakąś kampanię reklamową i przywrócili dawną cenę, dwadzieścia pięć koron, więc kupiłam cztery. A poza tym mieli jeszcze jakąś promocję, że jeśli się wygra, dostanie się dodatkową szansę. Dziadek uwielbiał loterie, podobało mu się to, że o wszystkim decyduje
przypadek. I nic innego. – Czyli jesteś pewna. Cztery losy. – Całkowicie pewna. – Kobieta ociera wilgotne czoło. – A dlaczego pytasz? Co w tym dziwnego? Malin zastanawia się, co powinna odpowiedzieć, patrzy na Gabriellę i mówi: – W pokoju twojego dziadka znaleźliśmy tylko trzy losy. Żaden nie był wygrany. A powinniśmy znaleźć cztery. – Zdrapaliśmy tylko trzy. Z czwartym chciał zaczekać. Zostawić go sobie na noc, gdyby długo nie mógł zasnąć. Powiedział, że przyda mu się trochę rozrywki. Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? – myśli Malin. Pewnie nawet o tym nie pomyślałaś. – Dziękuję – mówi, zamiast robić jej wyrzuty. – Gdzie kupiłaś losy? – W trafice przy Djurgårdsgatan. – Gabriella milczy przez chwilę, a potem dodaje: – Jeśli ten czwarty los był wygrany, to przecież jest wielu ludzi, którym przydałyby się te pieniądze. Zeke siedzi naprzeciw Malin w biurze na posterunku. Pochyla się i Malin widzi, że w skupieniu słucha tego, co ma mu do powiedzenia. Stara się mówić spokojnie i metodycznie. – Tylko pomyśl, co by było, gdyby ten czwarty los okazał się dużą wygraną, dwieście pięćdziesiąt tysięcy, pół miliona, milion? I ktoś zobaczyłby ten kupon, kiedy Konrad Karlsson go zdrapał, wziąłby go i zamordował Karlssona, żeby zatrzeć ślady. – Chcesz powiedzieć, że ktoś mógł go zamordować z powodu wygranej na loterii? Malin powoli kiwa głową. – To naciągany pomysł, ale chyba jedyny konkretny, jaki teraz mamy. Teraz z kolei Zeke kiwa głową. – Jeśli zwycięski los jest motywem, to mimo wszystko winnym może być ktoś z nocnego personelu – ciągnie dalej Malin. – Albo Margaretha, albo Yngve, jeśli mimo wszystko byli u niego późnym wieczorem, po wyjściu Gabrielli.
– Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że ten czwarty los to była duża wygrana? Naprawdę znikome. Malin marszczy nos. Nie wie dlaczego. – Równie znikome jak to, że ktoś zamorduje starego człowieka. Musimy sprawdzić w totalizatorze, czy w ostatnim czasie sprzedano w Linköpingu jakiś zwycięski los. I czy ktoś odebrał wygraną. – Może też być tak, że w rzeczywistości Gabriella zdrapała wszystkie kupony z Konradem, a potem wróciła i zabrała ze sobą czwarty los. Może to jednak ona to zrobiła. – Nie wierzę w to – mówi Malin. – Kochała go i jest chyba jedyną osobą z nich wszystkich, która nie ma problemów finansowych. – Zastanawia się przez chwilę. – Berit Andersson – stwierdza. – Jej by się przydały te pieniądze. – Jeżeli ten los był wygrany. – Musimy to sprawdzić – mówi Malin. – Czy któraś z tych osób, które mogły być w pokoju Konrada, bez względu na alibi, miała ostatnio jakieś wpływy na konto na kwotę, która może odpowiadać wygranej z tej loterii. – Powinniśmy poinformować o tym Svena? – Ja to zrobię – mówi Malin. – Jeśli ty i Johan zajmiecie się tym. Sven siada wygodniej na biurowym krześle, a za oknem, za jego plecami, Malin widzi białą fasadę szpitala, zieloną przybudówkę przed wejściem. Ludzie odwiedzający chorych rzucają wyzwanie huraganowi, wchodzą pospiesznie przez obrotowe drzwi i wydaje się, że bardzo im się śpieszy. – Interesująca myśl – mówi Sven. – Trochę mało prawdopodobna. – Wiem. Ale warto spróbować. – Wstrzymajcie się z przesłuchaniami, póki nie porozmawiacie z kimś z totalizatora. Jeśli to się zgadza i będziecie mieli wszystkie fakty, może ktoś się przyzna. – Wstrzymamy się – obiecuje Malin, chociaż ma ochotę
natychmiast przesłuchać kilka osób. Sven długo przygląda się jej w milczeniu. – Wsłuchałaś się w głosy śledztwa. Malin się uśmiecha. Milczy. – Odchodzę po Bożym Narodzeniu – dodaje po chwili Sven Sjöman. – Zastanawiałaś się, czy chcesz być moim następcą? – Zastanawiałam się. – I odpowiedź dalej brzmi „nie"? – Nie wiem, Sven. Chyba chciałabym jeszcze raz przemyśleć całe moje życie. I to obejmuje możliwość, że zostanę tutaj szefem. Ale nie wiem, czy to by mi pasowało. Na tę chwilę. – Wiesz, co myślę – mówi Sven. Potem znów długo milczy. – Nadeszła pora, żebyś się rozwinęła. Jesteś za dobra, żeby grać solo. I wygląda na to, że doszłaś z sobą do ładu. Malin przymyka oczy. Właściwie to w niczym nie jestem dobra. Wystarczy spojrzeć na Tove. Nie mogłaby mieć gorszej mamy. I znów czuje tęsknotę za Danielem, nie za tym, by czuć go w sobie, tylko by po prostu być blisko niego. – Nie obwiniaj się ciągle o wszystko, Malin. Otwiera oczy i patrzy prosto w twarz Svena, na ten ciepły uśmiech, który zawsze ją uspokajał i popychał naprzód. – A teraz złap tego mordercę – mówi Sven. Kręci głową. – Pieprzona zdrapka. Tak, niech mnie diabli. Sporo się człowiek naogląda w tej pracy.
59 Johan Jakobsson ściska w ręku słuchawkę. Przełączają go dalej, do jakiegoś pracownika totalizatora, który odpowiada za wygrane. Johan ma przed oczami szarpaną podmuchami wiatru Gotlandię, gdzie zdezorientowani mieszkańcy Sztokholmu jeżdżą na rowerach w ulewnym deszczu i zastanawiają się, co się stało z ich urlopem. Rozmawiali o wycieczce rowerowej na Gotlandię, całą rodziną. Mogliby wynająć tandemy. Ale kilka tygodni temu znaleźli ofertę last minute, wyjazd do Bułgarii. Całkiem tanio, jeśli wziąć pod uwagę, że do tej pory pogoda była naprawdę niezła. Cieszy się, że będzie się bawił z dziećmi na jakiejś nieznanej plaży. Wyjeżdżają już za kilka dni, w ostatnim tygodniu wakacji. Ale najpierw muszą rozwiązać tę sprawę. Sprawdził banki, pomogła mu Elin Sand. Naprawdę świetnie sobie radzi z takimi rzeczami. Waldemar jest dla niej o wiele za ostry, a Malin też powinna jej okazywać więcej szacunku. Ale pewnie postrzega Elin jako rywalkę. Na konto żadnej z osób zamieszanych w sprawę nie wpłynęła jakaś większa suma pieniędzy. Ale samo w sobie to nie musi niczego oznaczać, można odebrać nagrodę z loterii w gotówce. Coś trzeszczy na linii. Łagodny kobiecy głos. Przedstawia mu się jako Cornelia, a Johan ogólnikowo opisuje sprawę. Kobieta stuka w klawiaturę. Mówi, że w ciągu ostatniego miesiąca w Linköpingu nie odebrano żadnej wygranej, która przekraczałaby dziesięć tysięcy koron. A możliwe, że sprzedano los na wyższą wygraną? – pyta Johan.
– Tego niestety nie jestem w stanie sprawdzić. Gdybyśmy z góry wiedzieli, do których dystrybutorów trafią zwycięskie losy i na jakie kwoty opiewają, istniałoby o wiele zbyt wysokie ryzyko korupcji. – A więc nie ma szans, żeby sprawdzić, czy w Linköpingu jest jakiś los na dużą wygraną? – Niestety nie. – Głos kobiety brzmi tak, jakby naprawdę nad tym ubolewała. – Pracujecie nad jakąś straszną sprawą? – Na pewno pani o tym czytała – mówi Johan. – Zamordowano staruszka w domu starców. Po drugiej stronie zapada cisza. – To potworne – mówi po chwili kobieta. – Naprawdę potworne. Johan słyszy, że znów stuka w klawiaturę. – Ale odebrano wygraną w Norrköpingu, w trafice Tellus, przy Holmengatan trzydzieści jeden. Wygrana dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dwa dni temu. Malin trzyma w ręce stertę wydrukowanych zdjęć paszportowych. To zamazane, ale wystarczająco wyraźne zdjęcia osób, które pojawiły się w śledztwie w sprawie zamordowania Konrada Karlssona. Samochód ledwie zauważalnie wibruje, gdy Zeke sunie po E4. Musi kontrować kierownicą podmuchy wiatru, a świat za przednią szybą jest niewyraźny. Malin patrzy na żółte pola rzepaku i gęste lasy za nimi. Huragan sprawia, że pola poruszają się jak miniaturowe morze, a rzepak jest przebarwioną wodą, w której można się utopić. Zeke włączył swoją ulubioną muzykę i kabinę wypełniają dźwięki jakiegoś szczególnie posępnego utworu Wagnera. Te straszne tony wydają się dobrze pasować do tego dnia. Malin przerzuca zdjęcia. Hans Morelia. Miliarder. Gdyby był w domu starców u Konrada Karlssona, nie wziąłby chyba losu na marne dwieście pięćdziesiąt tysięcy koron? A gdyby był tam ktoś, kogo wynajął, to tej osoby i tak
nie ma w tym stosie zdjęć. Jeśli tym zrealizowanym kuponem w ogóle jest czwarty los Konrada. Cała ta nowa linia śledztwa to strzał na chybił trafił, ale z drugiej strony nie. Trzyma się to kupy, i jest pewna logika w tym, że kupon zrealizowano w Norrköpingu. Wyjazd do innego miasta po odbiór wygranej mógł być sposobem na ukrycie przestępstwa. Szczupła twarz Hansa Morelii. Arogancka, ale jego oczy są na swój sposób ciepłe, jakby mimo wszystko potrafił kochać. Może chciał porozmawiać z Konradem Karlssonem, przekonać go, żeby przez jakiś czas nic nie pisał, ale coś wymknęło się spod kontroli, i zobaczył ten los, wziął go ze sobą? Nieprawdopodobne, myśli Malin. Zdjęcia dzieci Konrada, Margarethy i Yngvego. To nie mógł być Yngve, siedział w areszcie, gdy odebrano wygraną, ale Elin Sand mimo to wydrukowała zdjęcie. Margaretha. Obojętne spojrzenie i przydałyby się jej te pieniądze. Gabriella Karlsson. Jej zdjęcie jest tu dla formalności. I Vincent Edlund. Ten szaleniec, którego przycisnął Waldemar. Czy mimo wszystko to może być on? Ronny Andersson. Zrozpaczony sytuacją swojej matki. Której przydałoby się dwieście pięćdziesiąt tysięcy. I zdjęcia personelu. Hilda Jansson, Lisbeth Stark, Siv Kramer, Stina Bersén, Kent Sjöberg, Maj Gröndahl, Berit Andersson i jeszcze ostatnia, Tove. Malin wzdraga się, gdy widzi jej zdjęcie, tak jakby była podejrzaną w tej sprawie. Ale to się zgadza, była przecież w tamtym pokoju jako pierwsza po mordercy. Mogła zabrać los, jeśli leżał w pokoju, jeśli był wygrany. Ale nie mogła zabić. Potrafi odróżnić dobro od zła. Nawet jeśli granica jest czasem płynna. Potem Malin myśli o tym, że Tove wyjechała i zabrała samochód, to było chyba dwa dni temu, i co, jeśli zatrzymała
się w Norrköpingu w drodze do Hälsingland? Malin odsuwa od siebie te myśli, odgarnia na bok grzywkę. Twoja własna córka. Daj spokój. Musi być jakaś granica tej podejrzliwości, a Zeke ścisza muzykę, mówi: – Nie martw się. Elin wydrukowała to tylko dla porządku. Pytała mnie, uważała, że to żenada, ale powiedziałem, że inaczej byłabyś zła. I chyba miałem rację? I wtedy dzwoni telefon Malin. Numer Daniela Högfeldta na wyświetlaczu. Czego tym razem chce ta hiena? Informacji o sprawie. Malin oddycha. A może to prywatna sprawa? Może chce się pieprzyć? Kochać? Spotkać? Ale mnie odtrącił i tego nie zniosę. Nie po raz kolejny. Wyłącza połączenie, chociaż tego nie chce, chociaż pragnie usłyszeć jego głos. Zeke wzdycha. – Daj mu szansę, Malin. On jest w porządku. Nie wtrącaj się, ma ochotę powiedzieć, ale się nie odzywa. Holmengatan 31 to czteropiętrowy funkcjonalistyczny budynek położony niedaleko dawnej fabryki, w której teraz mieszczą się śliczne tereny uniwersyteckie i centrum kultury. Trafika jest wciśnięta między pralnię chemiczną a sklepik z grami komputerowymi, a za brudną szybą lśni szyld Gula Blend. Uprzedzili właściciela, niejakiego Mustafę Silléna, i gdy wchodzą do środka, za staromodną ladą ze szklanymi gablotami pełnymi towarów stoi ciemnowłosy mężczyzna o ostrych rysach. Uśmiecha się do nich, zdaje się cieszyć, że może pomóc. Nie chciał powiedzieć przez telefon, czy nagrodę odebrał mężczyzna czy kobieta, chociaż doskonale to pamiętał. Powiedział, że martwi się o prywatność swoich klientów i że miał złe doświadczenia z policją w Iraku.
Przez telefon doskonale mówił po szwedzku, miał tylko słaby akcent i biorąc pod uwagę jego nazwisko, Malin domyśla się, że ożenił się ze Szwedką. – Witajcie – mówi Mustafa Sillén. – Na pewno jesteście z policji. Mogę was poczęstować kawałkiem czekolady. – I wyciąga w ich stronę koszyk pełen ciemnych kostek. – Nie ma dziś zbyt wielu klientów. – Nie, nawet ochota, żeby zapalić, nie wyciągnie ludzi z domów przy takiej pogodzie – mówi Zeke. A zza plastikowej zasłony wychodzi inny mężczyzna, z wąsami i jasnymi pasemkami. Ma okrągłą twarz i cofnięty podbródek. – To mój mąż – mówi Mustafa. – Peter. Malin przez chwilę myśli o Peterze, tym, który ją zdradził, ale wypiera obraz jego twarzy ze świadomości, a ten inny Peter mówi: – Też tutaj byłem. Po raz pierwszy ktoś odbierał u nas taką dużą wygraną. Zadzwoniliśmy do totalizatora, a oni potwierdzili sumę, więc pobiegłem do banku i wypłaciłem pieniądze, podczas gdy klientka tu czekała. Na swój sposób to było zabawne. Malin kładzie zdjęcia na ladzie. – Mógłby je pan przejrzeć? – pyta. – Czy to któraś z tych osób wypłaciła wygraną? Zdjęcie Tove na samej górze. – To nie ta słodka buźka – mówi Peter, a Mustafa kręci głową i odkłada zdjęcie na bok. Potem powoli przeglądają stosik. Jakby sprawiało im przyjemność, że mogą być na scenie życiowego dramatu. – Nie. – No. – Ty też nie. I dochodzą do przedostatniego zdjęcia. – Bingo – mówi Peter. – Chyba chciałeś powiedzieć „zdrapka" – poprawia go Mustafa. I Malin nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Nawet jeśli
w pewien sposób ta chwila jest nieskończenie smutna, teraz wie, jak to wszystko jest ze sobą powiązane, a przynajmniej prawie. Sprawiedliwość? Czy to ją teraz wymierzymy? Uśmiech tężeje na jej twarzy i ogarnia ją złość. Ogarnia ją złość na świat. Teraz prawda jest już blisko, myśli, a wtedy przy wtórze dzwonka otwierają się drzwi sklepu.
A więc taka jest prawda. Nie potrzebowałem tych pieniędzy, ale były moje. Chciałem podzielić je tak, jak wydawało mi się to słuszne. Złość. Bieda. Niesprawiedliwość. Całe życie pełne harówki i upokorzeń, frustracji i trosk stało się dłońmi zaciśniętymi na mojej szyi. Bez słów. Tylko cisza. Słyszałem własne charczenie, machałem w powietrzu moją jedyną sprawną ręką, ale na co to się zdało? Przyszedł do mnie wiatr, zimny wiatr. Nadeszła pora, abym poszedł dalej, i patrzyłem w tamte oczy, próbowałem im powiedzieć: Rozumiem cię. Przestań już. Ale w tych oczach widać było tylko działanie. Przekonanie, że to musi zostać zrobione. Dokładnie tak jak to, co teraz zrobisz, Malin Fors. To coś, co trzeba zrobić. Może miałaś nadzieję, że prawda będzie inna. To się nie skończy tu i teraz, przeczuwam to. Dla mnie wszystko się skończyło w domu starców przy Trädgårdsföreningen w Linköpingu. Jeżeli było jakieś uczucie w moim ostatnim pokoju, w tamtej chwili, to była nim samotność. Ale teraz nie jestem sam. Dotarłem do światła, mimo wszystko. Bo błędy, które popełniłem, popełniłem z miłości. Z miłości, która chciała jak najlepiej. Jest ze mną moja ukochana żona i Josefina też tu jest. Może mnie i żyjącym potrzebne były wyjaśnienia, żebyśmy mogli się znowu spotkać? Teraz razem jesteśmy duchami
wiatru. Sara i Josefina. Moje wyobrażenie miłości. Był u mnie ojciec. Opowiedział, że powiesił się ze wstydu, bo miał stracić gospodarstwo. Że matka go pchnęła do tego czynu. Ale teraz wszystko jest spokojem i miłością. I czekamy na ciebie, Gabriello, na wszystkich, których kochamy. Nie ma pośpiechu. Nie śpiesz się.
60 Malin spogląda na zegarek i strząsa deszcz z kaptura. Kwadrans po drugiej. Czuje, że głód ściska jej żołądek, ale muszą zrobić to teraz, nie mają czasu na jedzenie. Powietrze na klatce schodowej w Johannelund jest nieruchome, jakby nic się tu nie wydarzyło od wielu dziesięcioleci. Migająca żarówka. Malin zastanawia się, czy kobieta w małym mieszkanku dobrze śpi, czy w ogóle jest w stanie spać, jakie ma sny. Czy śni o domu, o gospodarstwie? Wyremontowanym domku, którego bank jej nie odbierze? A może śni o bolących plecach, tygodniu pracy, który składa się z trzydziestu pięciu ciężkich godzin? Może śni o miłości? Do samej siebie. Do syna. Malin odwraca się do Zekego. Wydaje się nieskończenie zmęczony, ma głębokie zmarszczki na czole i wokół oczu. Jest smutny. Przesuwa ręką po ogolonej czaszce, kiwa głową i Malin naciska dzwonek, raz, dwa, trzy, cztery razy, ale nikt nie otwiera. – Wchodzimy? – pyta Malin. Zeke kiwa głową i Malin wyciąga pęk kluczy, wytrych. Po chwili są w mieszkaniu Berit Andersson i Malin ogarnia niepokój, bo co, jeśli ona tu wisi? W pętli, tak jak Konrad Karlsson. Ale mieszkanie wydaje się puste. Na placu zabaw pod oknem bawią się głośno dzieci. Te, którym huragan nie przeszkadza, zresztą wiatr zaczyna już słabnąć, a za nimi leży złamane drzewo, powalona brzoza. W kuchni nikogo nie ma. W łazience tak samo. Zeke mówi: – Może wciąż jest w tym domku? Pod Hackefors. Mamy
adres? Malin kręci głową. Potem wyjmuje telefon, dzwoni do Johana i w ciągu pół minuty wiedzą już, jak tam dojechać. – Bądźcie ostrożni – mówi Johan. – Mam wam przysłać posiłki? – Nie – odpowiada Malin. – Zrobimy to na spokojnie. Las otula sam siebie. Ledwie go widać za bocznymi szybami samochodu. Skręcili z Landerydsvägen przed zjazdem na pole golfowe i na żwirowej drodze jest pełno dziur. Samochód kołysze się na boki, a wycieraczki walczą, by dało się zobaczyć coś przez szybę. W silnym deszczu widoczność jest prawie zerowa i Zeke jedzie powoli. Malin pochyla się do przodu. Próbuje coś zobaczyć. Ale świat jest jak tuman mgły i nagle Zeke krzyczy: – Kurwa! Wciska hamulec, ale zderzenia nie da się już uniknąć. Samochód wjeżdża w pień drzewa leżący w poprzek drogi, w przeszkodę, którą w ostatniej chwili udało im się zauważyć. Malin rzuca do przodu, na deskę rozdzielczą, a potem do tyłu. Blacha krzyczy. A potem zapada cisza, tylko deszcz bębni w karoserię. Oddychają. – Nic ci nie jest? – pyta Zeke. – W porządku – mówi Malin. – Żadnej krwi, nic nie złamałam. A ty? – No worries. Ale samochód raczej nie ruszy. – Wezwiemy patrol – mówi Malin. Wysiadają i przyglądają się wielkiemu, powalonemu dębowi, w który uderzył samochód. Koła są wciśnięte w karoserię. Deszcz wydaje się trochę słabnąć.
I idą, coraz bardziej przemoczeni, w stronę domku Berit Andersson. Dom położony jest samotnie na małym wzgórzu, na skraju zagajnika. Biały płot otacza ogród ze schludnie przyciętym trawnikiem i rabatami, na których z ciemnej, żyznej ziemi wystrzeliwują w górę różowe, czerwone i białe pelargonie. Wszystko pięknie lśni pod szarym niebem. Niewielki drewniany domek pomalowany jest na żółto i Malin widzi, że farba się łuszczy. Przy domu stoi wielki dąb, jego gałęzie spoczywają na dachu ze smołowanej papy. Mała weranda. Woda tryskająca z dziurawych rynien. Na werandzie, dobrze osłonięty od deszczu, stoi rozłożony leżak. Stolik z ceratą w róże. Na leżaku śpi Berit Andersson i Malin znów się zastanawia, o czym śni. Ale odsuwa od siebie te myśli, podchodzi bliżej i słucha, jak wycie wiatru łączy się z pochrapywaniem Berit Andersson. Śpi głęboko, z otwartymi ustami, może o niczym nie śni. Ale teraz się obudzi, w popołudnie, które nie przypomina żadnego innego. Zeke klepie ją lekko w policzek. Mówi: – Obudź się. Obudź się, Berit. I kobieta na leżaku powoli przytomnieje. Potrząsa głową, przypomina sobie, gdzie jest. Widzi postacie, nieoczekiwane, a jednak oczekiwane; stoją obok na osłoniętej werandzie domku letniskowego, który odziedziczyła po swoim ojcu i w którym być może bawiła się jako dziecko. Domku, który bank wkrótce jej odbierze. – To wy – mówi i próbuje się podnieść. Malin pomaga jej unieść oparcie leżaka i Berit Andersson dochodzi do siebie, posyła jej spojrzenie, które mówi: Wiem, dlaczego tu jesteście. – Muszę się napić kawy. Usiądźcie na razie – mówi Berit Andersson i wstaje, przygarbiona wchodzi do domu. Przez okno widzą, jak robi kawę, i Malin się zastanawia, czy powinni
ją mieć na oku, może wróci z nożem, może spróbuje uciec. Ale wyczuwa, że Berit Andersson niczego takiego nie zrobi. Kobieta wraca z tacą, na której stoją trzy starannie ustawione filiżanki, dzbanek z kawą, cukierniczka i mleko w małym dzbanuszku. Z werandy ciągnie się widok na pola przy Åtvidabergsvägen. Piękne miejsce, myśli Malin, gdy Berit Andersson nalewa kawę i siada naprzeciw niej i Zekego. Siada odwrócona plecami do tego widoku. Patrzy na nich. Długo i bez słowa. Potem mówi: – Pięknie tutaj. Prawda? Malin i Zeke się z nią zgadzają. Dają Berit Andersson czas, pozwalają jej znaleźć słowa, bo Malin wie, że te słowa padną. – A oni chcieli mi to odebrać. Przez chwilę pozwalają, by odgłosy burzy były jedynymi dźwiękami, pozwalają im przebrzmieć, a potem Malin przerywa milczenie. – Wiemy, że zrealizowałaś czwarty kupon w Norrköpingu. Berit Andersson kiwa głową. Nabiera powietrza do płuc, a jej twarz ściąga się w tysiącu zmarszczek. Sięga ręką do kieszeni, wyciąga paczkę papierosów i zapala. Kilka razy zaciąga się głęboko. – Opowiedziałam mu o domu, o banku. Poprosiłam go o pożyczkę. Wygrał dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Ale odmówił. Potem robi się całkowicie cicho. Malin słyszy ich oddechy, troje ludzi w tym miejscu na ziemi. – Myślałam: Ukradłam ten los. I teraz muszę go przecież zabić. Albo uśpić. Bo jeśli go nie zabiję, to przecież się zorientuje, że to ja zabrałam ten los. Łatwiej byłoby go zabić, gdyby spał. A więc podałam mu ten środek nasenny, tak że o tym nie wiedział. Zabrałam go z dyżurki pielęgniarek. Hilda ma tam bałagan, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała. Malin przymyka oczy, znów je otwiera. – A kiedy zasypiał, zapytałam go jeszcze raz: „Mogę od ciebie pożyczyć?". Myślałam, że byłam przecież dla niego taka miła przez te wszystkie lata, że ma pieniądze i może to dla mnie
zrobić, ale on nie chciał. Wiecie, po prostu kręcił głową: nie, nie, nie. Pomyślałam o banku. Ogarnęła mnie taka złość, że niemal pociemniało mi przed oczami. A potem moje ręce już były na jego szyi i niczego nie widziałam, wszystko było czarne. Ledwie byłam w stanie oddychać, tylko naciskałam, naciskałam, naciskałam, a łóżko się popsuło… I to już wszystko. Malin i Zeke milczą. Czekają, aż Berit Andersson znów zacznie mówić. – Próbowałam tak to zrobić, żeby wyglądało, jakby się powiesił. Zdarzały się przecież takie rzeczy. Starzy ludzie wieszali się na kablu od dzwonka. – Berit Andersson po raz ostatni zaciąga się głęboko, a potem gasi papierosa w swojej pustej filiżance po kawie. – Mam pieniądze pod łóżkiem. Tu, w domku. W podwójnych plastikowych woreczkach. Nie wydałam nawet jednego öre. Malin upija łyk kawy. Znów słyszy wiatr. Czuje lekki podmuch na szyi i wiatr jest ciepły i zimny równocześnie, i wie, że już nigdy nie chce go czuć. – Ronny będzie zrozpaczony – mówi Berit Andersson, patrzy na ogród, a potem spuszcza wzrok. Berit na tylnym siedzeniu wozu patrolowego. W kajdankach. Malin patrzy na nią, a potem na dom, który ta kobieta opuszcza na zawsze. Widzi przemoczony deszczem świat, który rozpierzcha się na wszystkie strony. I Malin chce krzyczeć. Krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć. Ale milczy. Wie, że przy takim wietrze jak ten żaden krzyk nie poniesie się daleko.
61 WTOREK, SIEDEMNASTY SIERPNIA Malin wpatruje się w ekran laptopa. Przeciera oczy, oddycha, ciężko, ciężko. Dziś nie pada, huragan przeszedł i niebo przesłania tylko cienka warstwa chmur. Hans Morelia patrzy na nią z pierwszej strony „Corren". Podczas transmitowanej na żywo z siedziby Merapi konferencji prasowej opowiada, że interes z amerykańskim koncernem Nexxon został sfinalizowany, że to „kamień milowy dla szwedzkiej i być może też światowej branży opieki medycznej i dowód na to, że świadoma i dalekowzroczna praca się opłaca". Co on mówi? On jest szalony, myśli Malin, czuje, że trochę ją boli kark po wczorajszym zderzeniu z drzewem. Przypomina sobie strach Hansa Morelii pod hotelem Ekoxen kilka dni temu; ten strach zniknął teraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Szary garnitur, czerwony jedwabny krawat. Uczesane włosy. Absolutna pewność siebie. Konferencja prasowa niemal dobiega końca, gdy Malin słyszy głos Daniela, gdzieś spoza kadru. – Morderstwo Konrada Karlssona… Jak pan wyjaśni, że jeden z waszych pracowników dokonał tego czynu w czasie pracy? Hans Morelia przez krótką chwilę nie wie, co począć, ale sekundę później Rebecka Koss jest już przy mikrofonie. – Dziś mówimy tylko o sfinalizowanej transakcji. O pozostałych sprawach wydamy w ciągu dnia komunikat dla prasy. – Co macie do powiedzenia o tym, że pensje pracowników są tak niskie, że ledwie daje się z nich wyżyć?
– To już wszystko – mówi Hans Morelia, przesuwa ręką po włosach, dotyka czerwonego krawata, a potem schodzi z podium. Börje i Waldemar przesłuchują teraz po raz trzeci Berit Andersson w półmroku pokoju numer 1. Pieniądze leżały pod łóżkiem, a kobieta w pełni współpracuje, ale nie okazuje właściwie żadnych wyrzutów sumienia. Malin wyłącza monitor i myśli, że Berit Andersson jest człowiekiem, którego doprowadzono do ostateczności. A wtedy nie ma się żadnych wyrzutów sumienia. Próbowali się skontaktować z Ronnym Anderssonem, ale nie odbierał telefonu i nie było go też w domu. Malin rozgląda się po biurze. Sprawa została zamknięta. Lato może teraz spokojnie się skończyć. Mieszkańcy miasta mogą bezpiecznie spać, jakby to wydarzenie było tylko jakąś dygresją. A po ulicach chodzi dziś dwudziestu nowych multimilionerów i wyglądają tak jak większość ludzi. Malin wstaje z krzesła. Zdążyła się już zrobić czwarta. Ma ochotę zejść na dół do siłowni, ale potem zmienia zdanie. Na zewnątrz świeci słońce. Przejdę się do domu, myśli, będę szła powoli, rozkoszowała się letnim powietrzem, dotykiem wiatru. Świat będzie należał do mnie, a potem będę spać, długo i głęboko. Na dużym parkingu pod posterunkiem stoi zaparkowany czarny samochód i Malin od razu wie, do kogo należy. Drzwi od strony kierowcy się otwierają i z wozu wysiada wysoka, tyczkowata postać. Trzyma coś w ręce? Nie. Idzie w jej stronę. Malin mruży powieki w dziwnym, ostrym świetle, próbuje dostrzec jego oczy, czy dominuje w nich złość czy smutek, a mężczyzna najpierw przyspiesza kroku, ale potem się zatrzymuje. Teraz Malin widzi ból w oczach Ronny'ego
Anderssona, widzi, że jakby skurczył się w sobie. I podchodzi do niego, chce go objąć, ale się powstrzymuje. Ronny patrzy na nią pustym wzrokiem, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie znaleźć słów. – Przykro mi – mówi Malin. – Przykro mi, że tak wyszło. – Ta świnia – mówi Ronny Andersson. – On zarobił miliard, a matka siedzi tam. To jego powinniście złapać, to on ją do tego doprowadził. – Ból w oczach mężczyzny ustępuje złości i zaczyna mówić szybciej, teraz niemal krzyczy. – To tę pieprzoną świnię powinniście zamknąć na zawsze. W pieprzonym lochu. Należałoby go rozstrzelać. Malin wie, że on musi krzyczeć, wie, że jego krzyk musi się od niej odbić, więc stoi dalej, pozwala, by wykrzyczał się jej prosto w twarz. – Matka! – krzyczy Ronny i wskazuje w stronę budynku, gdzie pod ziemią znajdują się cele. – On ją zabił! Ona tam umrze, i to on ją zabił! Kurwa, jak mogliście do tego dopuścić? Nikt go za to nie ukarze? Nie wiesz, do czego teraz jestem zdolny! Nie wiesz! Słyszysz?! A potem złość znika, zmienia się w niemy ból, kolana uginają się pod Ronnym Anderssonem i po chwili mężczyzna leży na asfalcie, szlocha. – Odejdź, odejdź! Zostaw mnie w spokoju. Ale Malin dalej stoi. – Odejdź – szepcze Ronny Andersson, a wtedy go zostawia, oddala się od posterunku i wszystkich tych złamanych ludzi, idzie przez miasto, a gdy wchodzi do mieszkania przy Ågatan, tego obcego zapachu nie ma, zniknął, jakby nigdy go nie było. Tove leży z głową opartą na ramieniu Malin. Zasnęła obok niej, w jej łóżku. Za oknem sypialni na czystym nocnym niebie świecą gwiazdy. Malin myśli, że za tą wibrującą czernią nieba są wszystkie te niespokojne duchy, które spotkała i które już porzuciły życie na ziemi. Gdzieś za tą piękną przerażającą czernią jest gwiezdny pył, który wiruje w obcej przestrzeni. Tove jest zmęczona po dodatkowej wieczornej zmianie
i Malin czuje ciężar córki na ramieniu, czuje, jak wypełnia ją to życiem. Wolną ręką głaszcze Tove po włosach. To dzięki niej jest w stanie znieść wszystko. Chęć napicia się. Wstyd. Strach przed miłością. Nienawiść i przemoc. I samotność, tę pieprzoną samotność. Potem myśli o Stefanie. Dziś wszystko stało się tak szybko. W ciągu zaledwie kilku godzin został przeniesiony do nowego domu. Odwiedzą go tam za tydzień i Malin głaszcze Tove po policzku, wie, jak bardzo wstrząsnęła nią prawda o morderstwie Konrada Karlssona. Ale nie była zaskoczona. Tove jest wystarczająco bystra, dojrzała i wrażliwa, by rozumieć, z jakiego źródła bierze się przemoc. Wszystko się ułoży, dla ciebie i dla mnie, Tove. Miłości nikt nie może nam odebrać. Nie miała siły rozmawiać ze Svenem o stanowisku szefa. Nie wie, czego chce. Ale wola, pragnienie czegoś, czegokolwiek, do niej powróciły. Daniel. Jesteśmy starsi. Samotni. Chyba nie możemy się zranić? Malin znów wygląda za okno. Chce uciszyć swoje myśli. Wydaje jej się, że wśród dalekich gwiazd krążą drapieżne ptaki – może w przestrzeni istnieją jakieś nieznane latające istoty, głodne bestie, które żywią się całym tym złem, jakie my, ludzie, sobie wyrządzamy. Stefan. Powinien być tutaj, w Linköpingu, ze mną, może z tobą, Tove, ale w każdym razie ze mną. Miałaś rację za pierwszym razem. Jesteśmy jedynymi ludźmi, jakich ma. Ale nie dam rady. Nie zacznij mnie za to nienawidzić. Odsuwa się od Tove. Wychodzi w noc.
62 Daniel widzi, jaka jest zmęczona i smutna, gdy stoi na progu jego mieszkania i spogląda na niego w milczeniu. W jej smutku nie ma strachu ani paniki, i w niej, w jej uczuciach rozpoznaje samego siebie. Ustąp, myśli i gestem wpuszcza ją do mieszkania, zamyka za nią drzwi, a ona stoi w przedpokoju, czeka. Chce jej coś powiedzieć, ale ona przysuwa palec do ust, ucisza go. Dość już słów, wydaje się mówić, już z nimi skończyliśmy. Masz rację, wydaje się mówić, nie będziemy uciekać do siebie, dość już uciekaliśmy. Jesteśmy teraz tutaj. Starsi. Głupsi, mądrzejsi. Jestem teraz tutaj, ty tu jesteś, jesteśmy tu. Jego ciało jest cieplejsze i twardsze, niż pamiętała, ale również bardziej miękkie, jego dłonie są delikatniejsze i poci się nad nią i pod nią. Ona ostrożnie przesuwa paznokciami po jego plecach, pamięta, że to lubił, a przez sunące po niebie chmury przebija się światło księżyca. To taki byłeś, Danielu? Bardziej miękki niż Peter, czulszy? A może to ja się zmieniłam? Stałam się twardsza, a ty wydajesz się przez to bardziej miękki? Obejmuję cię dłonią, ustami, nie masz smaku. Oboje tęskniliśmy. Tym razem będziemy dla siebie milsi. Nie będziemy niszczyć. Tylko kochać. Będziemy się kochać i cieszyć całym dobrem tego świata.
63 ŚRODA, OSIEMNASTY SIERPNIA Hans Morelia spogląda na miasto ze swojego tarasu. Słońce, huragan, słońce. Wszystko w ciągu jednego tygodnia. Odgania ospałego szerszenia, czuje, że ma ciężką głowę po szampanie, który wypił wczoraj w biurze, ale jego serce przepełnia radość. Myśli o wszystkim, co teraz czeka jego i rodzinę. W firmie nie mówił jeszcze nic o tym, że zamierza zrobić sobie wolne i podróżować po całym świecie, być z Lovą tyle, ile tylko się da, i robić to, co sprawia jej przyjemność. To jest kaizen. Życie ulepszone w każdym szczególe. Upiększyć każdy najmniejszy zakamarek. Z początku myślał, że Amerykanie będą mieli coś przeciwko temu, by wziął urlop, ale zgodzili się, rozumieją, że tego potrzebuje. The value of this company stretches beyond you. You have done a great job. Miasto. Takie samo jak miesiąc temu, tydzień temu. Ta sama zieleń w parku Trädgårdsföreningen, tylko stare, powalone drzewo na trawniku świadczy o huraganie. Słyszał w porannych wiadomościach, że szkody po wichurze okazały się mniejsze, niż się obawiano. W Smalandii pięćset hektarów zniszczonego lasu. Parę stodół, z których wiatr pozrywał dachy. Zalane wille. Ale nic, z czym nie można by sobie poradzić. Na jeziorze Tinnis nie ma już fal. Ludzie znów się kąpią. A jednak to inne miasto. Miasto, o którym wie, że je opuści.
Słyszy, że ktoś wychodzi na taras za jego plecami, i sądząc po lekkich krokach, to pewnie Lova. Zaraz zapyta, czy mogą za chwilę wyjechać, zaplanowali, że pojadą do miasta, do sklepu jeździeckiego Rocklunda, żeby wreszcie kupić nowe buty do jazdy konnej. Lova marudziła. Mogę ci kupić cały sklep, myśli Hans Morelia. I mogę ci go podarować tysiąc razy. Ochroniarze zaczynają pracę dopiero po południu, ale nic się nie da na to poradzić. Lova kładzie mu rękę na plecach. Jej dłoń jest mała i miękka i Hans Morelia pragnie tak stać i czuć jej dotyk, wie, że to więcej warte niż wszystkie pieniądze, jakie kiedykolwiek byłby w stanie zarobić. – Kiedy pojedziemy, tato? – Co powiesz na teraz? – Okay. Buty do jazdy konnej. Ile takie kosztują? Tysiąc koron. A może siedem tysięcy pięćset? Te, które Hans Morelia kupuje swojej córce, kosztują siedem tysięcy pięćset, płaci kartą kredytową, a potem wychodzą na słońce, idą do lodziarni Bossego na lody. W mieście jest mało ludzi. Hans Morelia się rozgląda. Ten cały Ronny Andersson się nie pokazał od czasu, gdy widział go pod Ekoxen. Ma pewnie teraz inne sprawy na głowie, po tym jak wyszło na jaw, co zrobiła jego matka. Bierze Lovę za rękę, patrzy na jej jasne włosy, jak lśnią w słońcu. Dziewczynka ma na sobie biały, trochę zbyt obcisły dresik, Morelia go sobie nie przypomina. Kiedy była mniejsza, często kupował jej ubrania, ale teraz z tym skończył. Ostatnio, kiedy próbował, wyszło zupełnie nie tak. Znów się nauczę, jaki masz gust, myśli. A wtedy będę cię rozpieszczał. Mam tylko jedną córkę, która tylko raz będzie dorastać. Ściska mocniej dłoń Lovy, a ona odwzajemnia jego uścisk.
Wychodzą na Stora Torget. Przy stolikach pod gołym niebem ludzie spokojnie piją kawę. – Na co masz ochotę? – pyta, gdy stoją już w lodziarni. – Jagodowe i After Eight – odpowiada dziewczynka. – A ty? – Ja wezmę karmelowe – mówi Hans Morelia. Gdy wracają przez plac, mijają ludzi i wydaje mu się, że się na niego gapią, że go rozpoznają. Czy w ich spojrzeniach jest nienawiść? Nie. Raczej są pełne podziwu. Dokonał tego, o czym marzą wszyscy. Stał się naprawdę bogaty. Czuje słońce na policzkach. Dochodzą do starego budynku Sparbank, nawet jego szara cegła jest dzisiaj piękna, i wtedy dostrzega człowieka, wysokiego i tyczkowatego, który wyłania się z bramy, wychodzi z ciemności w oślepiające światło. Zrobię to teraz, myśli Ronny Andersson i jeszcze mocniej ściska w ręce pistolet. Pistolet. Kupił go dawno temu od kumpla starego znajomego, który potrafił załatwiać takie rzeczy. Piękna, niezarejestrowana broń. Broń, z której strzelał w tak wiele poranków na strzelnicy. Od której miał drobinki prochu pod paznokciami. Broń, którą czyścił i oliwił i którą ukrywał pod zlewem. Przez całą noc leżał, nie śpiąc, po głowie krążyły mu różne myśli. Zrozumiał, że jedynym sposobem, by je uciszyć, jest same mu wymierzyć sprawiedliwość. I teraz, gdy podchodzi do Morelii, jest tak, jakby znajdował się w zupełnie przejrzystym prądzie strumieniowym, idealnie lśniącym, nikt już nic do niego nie wykrzykuje i czuje tylko jedno: Zrób, zrób, zrób to. Unosi pistolet w stronę Morelii, patrzy mu w oczy. Teraz umrzesz.
Jak umarłeś, Hansie Morelia? Jakiś cień, ruch przed nim. Naciska spust. Ale czekaj. Nie. Coś poszło nie tak, i to wcale nie tak miało być. Lova Morelia widzi zbliżającego się mężczyznę, rozumie, że coś jest nie tak, więc robi krok naprzód, macha w jego stronę reklamówką z butami do jazdy konnej. Ten ruch sprawia, że traci równowagę i próbuje się nie przewrócić, ale upada przed tatą i słyszy głośny, ostry dźwięk, czuje przeszywający ból w piersiach, a może ból był pierwszy, a dźwięk potem? Pogrąża się w czerń, potem się z niej wyłania, otacza ją biel. I teraz się unosi, widzi tatę obejmującego jej ciało, przyciskającego twarz do jej policzka, i słyszy jego krzyk, a kilka metrów od nich ten obcy mężczyzna wkłada sobie lufę do ust i naciska spust. Słyszy krzyk taty. Widzi, jak szarpie i potrząsa tym, co było jej ciałem. Lova Morelia chce coś szepnąć tacie do ucha, ale wie, że on nigdy jej nie usłyszy. Że nigdy nie będzie mogła go pocieszyć. Że nigdy, nigdy nie przestanie krzyczeć.
EPILOG W pokoju numer siedem w domu starców Keruben leży teraz inny staruszek. Oddycha. Powietrze wydobywające się z jego nozdrzy staje się wiatrem, który przemierza miasto i staje się oddechem Malin Fors, i to nowe powietrze odmienia jej sny, sprawia, że stają się miękkie jak bawełna, noc po nocy, godzina po godzinie, sekunda po sekundzie. Malin Fors może spoczywać w tej miękkości, która jest miłością łączącą ludzi, a w innym pokoju, nad rzeką, oddycha Stefan. Jest daleko, ale jednak blisko, i tak głęboko w jej snach, jak tylko może być inny żyjący człowiek. Odpowiedzialność, mamo, szepcze do niej Tove w snach. Nie martw się o nas. O mnie. Ja zawsze przeżyję. Jesteśmy miłością, mamo. A Tove, niesiona innym wiatrem, patrzy przez okno samolotu, a dżungla pod nią jest kłębem zieleni, białe namioty obozu są chmurami na niebie chlorofilu. Nie ma horyzontu, myśli Tove. Są tylko kolejne opowieści.