David Drake
Po drugiej stronie gwiazd The far side of the stars
Cykl Porucznik Leary 03
Przełożył Jerzy Marcinkowski...
14 downloads
15 Views
1MB Size
David Drake
Po drugiej stronie gwiazd The far side of the stars
Cykl Porucznik Leary 03
Przełożył Jerzy Marcinkowski
DEDYKACJA Dla Tristana Davida Drake’a Cztery poprzednie pokolenia rodu czytały zachłannie, mam, więc nadzieję, iż będzie kontynuował tradycję.
PODZIĘKOWANIA Dan Breen wciąż jest moim pierwszym czytelnikiem, czyniąc moją prozę lepszą, niż byłaby bez niego. Doroty Day i Evan Ladouceur zajęli się kwestią ciągłości, a moja administratorka strony, Karen Zimmerman, nie tylko czytała moje szkice, lecz także je archiwizowała (po wykończeniu w trakcie realizacji projektu tylu komputerów nauczyłem się nie liczyć na szczęście). Skoro już o tym mowa, to mój syn Jonathan pomógł mi podjąć pracę, gdy naprawdę wykończyłem komputer. Nie mogę powiedzieć, żebym ustawicznie podnosił swoją wiedzę techniczną, niemniej wygląda na to, że wszystko działa dobrze, kiedy masz czas. Przypomniał mi o neolitycznych łowcach, którzy wtykali głowice swoich siekier w nacięcia na żywych gałęziach, dzięki czemu, gdy drzewo się zrosło, kamień zyskiwał znakomite osadzenie. Clyde Howard pomagał mi w odszukiwaniu informacji, które miałem, ale nie potrafiłem sam odnaleźć. Mój przyjaciel, Mark Van Name, uczynił spostrzeżenie, które pozwoliło mi napisać tę książkę (a także następne) z większym zadowoleniem niż kiedykolwiek. Nie sądzę, aby czyniło to prozę lepszą, dla mnie jednak z pewnością jest to poprawa. Nie jest łatwo żyć z pisarzami, a ja mogę być trudniejszy do zniesienia aniżeli większość. Mojej żonie, Jo, to się udaje, a poza tym świetnie mnie karmi. Wielkie dzięki Wam wszystkim. David Drake
NOTKA OD AUTORA Jednym z problemów, na jakie natykasz się, pisząc o przeszłości lub przyszłości, jest odpowiedź na pytanie: „Ile powinienem tłumaczyć?”. Nie chodzi tylko o język – istnieje cały szereg zagadnień przyjmowanych przez członków każdego społeczeństwa za pewniki, które są odmienne w różnych społeczeństwach (choć język także: ktoś narzekał, że arturiańscy żołnierze w The Dragon Lord mówią jak współcześni wojacy. Odpowiedziałem, że mogłem napisać ich dialogi po łacinie i malkontent niczego by nic zrozumiał. Skoro i tak tłumaczę je na angielski, to czemu, u licha, nie miałbym tego przełożyć na angielski, jakim posługują się ludzie dzisiaj?). Miary i wagi są szczególnym problemem. Nie zakładam, że świat odległej przyszłości korzystać będzie ze współczesnych miar i wag, jestem jednak całkiem pewny, że wynalezienie przeze mnie zupełnie nowych systemów nie wniesie niczego cennego do powieści (są ludzie, których uszczęśliwiają glosariusze pełne wymyślonych słów, ja do nich nie należę, choć muszę przyznać, iż od czasu do czasu mruczę do siebie: „Tarzan budolo!”). W cyklu o FRC Cinnabar używa systemu angielskiego, zaś Sojusz metrycznego – tylko po to, by zasugerować niesłychaną złożoność, jaka pojawi się, gdy Ludzkość rozproszy się wśród gwiazd (cóż, oczywiście, że mam nadzieję, iż polecimy do gwiazd, choć nie będę udawał optymizmu co do teraźniejszych szans na takie osiągnięcie). Procedury komunikacyjne są z grubsza wzorowane na obowiązujących w Drugiej Eskadrze, gdzie służyłem pod porucznikiem Graylem Brookshierem. Krążyło mnóstwo opowieści o eskadrze i kadrze oficerskiej. Opowieści o Bitwie Sześciu były wyłącznie pozytywne. Uważam, że powinienem również skomentować tło niniejszej powieści. Dzisiaj podróże fizyczne są prostsze niż kiedykolwiek, a telewizja zabiera nas dosłownie wszędzie. Dla większości ludzi świat stoi otworem, co w rezultacie prowadzi do jego ujednolicenia. Nie twierdzę, że to coś złego, niemniej jest to najistotniejsza różnica w porównaniu z poprzednim pokoleniem, a co dopiero z ubiegłymi stuleciami. Pod koniec XIX wieku grupa rosyjskich arystokratów, bawiąc na Morzu Południowym, odkupiła szkuner od jego kapitana-właściciela, wynajęła jako kapitana byłego mata (człowieka zwącego się Robert Quinton) i przez kilka lat żeglowała po Pacyfiku, od Alaski po Nową Zelandię i od Kamczatki po Hawaje. Polowali, kupowali kurioza, zwiedzali starożytne ruiny i przyglądali się lokalnym obrzędom.
Tego typu doświadczenie było dostępne jedynie bezpośrednio i tylko dla prawdziwych bogaczy (lub ich towarzyszy, jak Quinton, który napisał pamiętnik z tej wyprawy). Dzisiaj każdy widz Discovery Channel może zobaczyć to wszystko, co widzieli tamci arystokraci, a przynajmniej tyle, ile przetrwało do czasów obecnych. Jednym z motywów „Po drugiej stronie gwiazd” starałem się uczynić atmosferę tamtych czasów, gdy podróż była pełną ryzyka przygodą, dostępną nielicznym. I choć cieszę się, że tak wielu z nas – w tym ja sam – może dzielić cuda współczesnego świata, to żałuję trochę tamtego romantyzmu i map, na których nie ma już połaci podpisanych Terra Incognito. David Drake
Rozdział 1 Adele Mundy po raz pierwszy w życiu miała na sobie Biały Mundur Floty Republiki Cinnabaru. Na rękawach widniały naszywki chorążego, błyskawica Korpusu Łączności oraz czarna wstążka żałobna. Zatrzymała się przed lustrem w holu swego domu. W Małym Chatsworth mieszkały już trzy pokolenia Mundych, odkąd tylko rodzina uzyskała na tyle duże znaczenie polityczne, że dziadek Adele zamienił poprzednią rezydencję w Xenos na te robiące wrażenie cztery piętra cegieł, kamieni i rzeźbionych zdobień. Adele dorastała tutaj, lecz kontynuowała naukę zawodu archiwisty poza planetą, gdy nadeszła noc wykrycia Konspiracji Trzech Kręgów i przyszły bandy opryszków, by zająć się egzekucją reszty jej rodziny. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek jeszcze ujrzy Małe Chatsworth... lub Cinnabar. Kiedy dowiedziała się, że na Skale Mówcy zawisły nie tylko głowy rodziców, lecz także główka dziesięcioletniej siostrzyczki Agaty, nie chciała więcej widzieć żadnych pozostałości po swym poprzednim życiu. Uśmiechnęła się blado do zwierciadła. Czasy się zmieniały; ludzie także. Poważnie wyglądająca oficer marynarki z plamami baretek na froncie tuniki nie była tą pełną rezerwy dziewczyną, która porzuciła Cinnabar dla Zbiorów Akademickich na Bryce w samą porę, by ocalić życie. Łączyły je rysy twarzy i szczupła budowa ciała, to wszystko. Niemal wszystko, ponieważ zarówno oficer, jak i dziewczyna żyły w niezachwianym przekonaniu, że należą do Mundych z Chatsworth. Rodzice Adele byli egalitarystami i należeli do Partii Ludowej, lecz nie mieli najmniejszych wątpliwości, iż ród Mundych jest pierwszy wśród równych... a ich córka nie wątpiła, że zawsze pozostanie Mundy – niezależnie od tego, czy pracowała naukowo, czy też sprzątała ulice. Po śmierci rodziców i konfiskacie majątku za zdradę Adele niejednokrotnie dochodziła do wniosku, że sprzątaczowi żyło się lepiej, lecz to nie zmieniało niczego, co naprawdę miało znaczenie. Służąca Adele, Tovera – o ile słowo „służąca” stanowiło w tym przypadku odpowiednie określenie – szybko obejrzała swoją panią w lustrze; jej oczy nigdy nie zatrzymywały się zbyt długo w jednym miejscu. Adele była wymuskana, zaś Toverę cechowała taka bezbarwność, że przypadkowi obserwatorzy zwracali na nią zwykle mniej uwagi niż na tapetę. Szykując się na pogrzeb, założyła schludną szarą suknię, także z żałobną wstążką. Jedyną ozdobą jej stroju był błękitno-srebrny znaczek na kołnierzyku, identyfikujący ją jako klientkę – aktualnie jedyną – Mundych z Chatsworth.
Niewiele umykało uwadze Tovery, lecz jeszcze mniej ją obchodziło; możliwe, że liczyło się dla niej wyłącznie wykonanie kolejnego otrzymanego lub wyznaczonego sobie zadania. Towarzystwo tej kobiety przypominało noszenie broni ze spustem lekkim jak puch ostu. Pistolet w bocznej kieszeni tuniki Adele Mundy był tak płaski, że nawet nie odznaczał się na mundurze. Miał naprawdę wrażliwy spust. Adele uśmiechnęła się ponownie i stwierdziła: – Nie muszę sama się sprawdzać, prawda, Tovero? Powiedziałabyś mi, gdyby coś było nie tak. Zapytana wzruszyła ramionami. – Gdybyś tego zechciała, mistrzyni – odparła. – Nie sądzę, abyśmy przy tej okazji zwróciły na siebie szczególną uwagę. Adele poprawiła czarną wstążkę. – Nie – zgodziła się. – Nie przypuszczam. Lecz Daniel kochał wujka Stacey’a, a ja za nic nie chciałabym go zawieść. Wolałabym umrzeć, niż go zawieść... Ale nie powiedziała tego na głos; zresztą Tovery i tak by to nie obeszło. Obrzuciła spojrzeniem czekających cierpliwie lokajów, a potem odźwiernego. Służba również nosiła liberie Mundych, ale w odróżnieniu od Tovery zatrudniał ich bank, który – przynajmniej na papierze – wynajmował rezydencję. Kolejna korzyść z przyjaźni z porucznikiem Danielem Learym, synem Cordera Leary’ego – dla współpracowników: mówcy Leary’ego, choć złożył urząd wiele lat temu. – W takim razie jesteśmy gotowe – oznajmiła. Odźwierny ukłonił się i otworzył drzwi wejściowe z lekko błyszczącego drewna pszczelego, przywiezionego tutaj z wiejskiej posiadłości Mundych – Dużego Chatsworth. Oficer wyszła na dziedziniec, poprzedzana przez czterech lokajów, w towarzystwie klientki, idącej uprzejmie krok za nią. Czasy naprawdę się zmieniały. Mówca Leary był odpowiedzialny za starcie Konspiracji Trzech Kręgów – i rodziny Adele – na krwawą miazgę... lecz to jego wpływy – poprzez starszą siostrę Daniela, Deirdre – przywróciły Adele Mundy dom, kiedy uznała, że tego pragnie. Ligier Rolfe, daleki kuzyn, który przejął ich okrojone nieruchomości po ogłoszeniu banicji, prawdopodobnie po dziś dzień nie miał pojęcia, co stało się z jego prawem własności.
Przystanek kolejki znajdował się przed wyjściem z dziedzińca, służącym kiedyś jako miejsce zgromadzeń, gdy Lucius Mundy przemawiał do swych zwolenników z balkonu na czwartym piętrze Małego Chatsworth. Dla Adele wpływy polityczne nigdy nie miały najmniejszego znaczenia; co więcej, jak długo dysponowała wystarczającymi środkami, by zapewnić sobie posiłki i obszerne zbiory, w których mogła oddawać się swej pasji wyszukiwania abstrakcyjnej wiedzy, nie obchodziły jej także pieniądze. A jednak odczuwała przyjemność na myśl o furii, w jaką musiała wpaść żona jej kuzyna, Marina Casaubon Rolfe, kiedy została eksmitowana z rezydencji, do której nigdy nie byłaby w stanie kupić sobie praw, nawet za całe bogactwo jej kupieckiej rodziny. Tovera musiała zauważyć jej minę. – Mistrzyni? – zagadnęła łagodnie. – Pamiętasz mistrzynię Rolfe? – spytała Adele. – Tak – odparła Tovera. – Tłusty robak. – Przypomniałam sobie – wyjaśniła oficer – że jej zdaniem mogła sobie pozwolić na obrażanie Mundy z Chatsworth. Kostromanka nie skomentowała. Być może się uśmiechnęła. Słudzy, wysiadujący na progach domostw wychodzących na dziedziniec, wstawali i zdejmowali czapki, kłaniając się mijającej ich Adele. W czasach Luciusa Mundy’ego wszystkie te domy należały do sympatyków Partii Ludowej. Oni także ucierpieli, a ci, którzy wykupili ich majątki w okresie banicji, byli przeważnie takimi samymi dorobkiewiczami jak Marina Rolfe. Dla nich powrót Adele oznaczał powiew prawdziwej arystokracji; upewnili się, że ich lokaje będą okazywać odpowiednią służalczość. Niegdysiejsza bibliotekarka nie miała pojęcia, co sąsiedzi myśleli sobie o tym, że Mundy z Chatsworth była oficerem floty, do tego zwyczajnym chorążym zamiast oficerem patentowym jak jej lokator, Daniel Leary. Oczywiście, arystokraci mieli prawo do ekscentryczności. – Mistrzyni? – znowu odezwała się Tovera. – Czy ja jestem ekscentryczna, Tovero? – zapytała Adele, oglądając się przez ramię. – Nie mam pojęcia – odparła służąca. – Będzie pani musiała zapytać kogoś, kto wie, co oznacza określenie „normalny”. Adele skrzywiła się. – Przepraszam, Tovero – powiedziała. – Nie powinnam stroić sobie z tego żartów.
Ledwo Mundy ze świtą zjawiła się na przystanku, nadjechał tramwaj zmierzający na wschód. Inny wagonik minął ich z klekotem, trzymając się głównej linii i kierując na zachód, na wielką pętlę wokół centrum Xenos. Zgodnie z prawem tylko milicja – policja państwowa – mogła posiadać własne aerowozy w obrębie granic miasta. Prawdopodobieństwo, że jakiś drażliwy arystokrata zestrzeliłby przelatujący nad nim prywatny aerowóz, wymuszało przestrzeganie tej zasady skuteczniej od każdych sankcji prawnych. Liczne domy dysponowały własnymi wagonami, które drużyny służących ustawiały na szynach, gdy ich pan lub pani zechcieli opuścić rezydencję. Adele zgromadziła pokaźną sumkę z pryzów zdobytych pod dowództwem porucznika Leary’ego, mimo to nie mogłaby pozwolić sobie na coś takiego, nawet gdyby uznała to za pożyteczne. Przywykła do radzenia sobie samej; teraz też wolała w ten sposób. Pewnie, miała Toverę, lecz łatwo było zapomnieć, że owa Kostromanka to człowiek. Jeden z lokajów pobiegł przodem, by zatrzymać wagonik i oszczędzić Adele czekania na kolejny tramwaj, który przyjechałby wezwany guzikiem w budce. O tej porze dnia mogłoby to potrwać nawet pół godziny. Ceremonia pogrzebowa odbywała się w kaplicy nieopodal Portu Trzy – potężnej bazy marynarki na północnych obrzeżach Xenos. Adele, rzecz jasna, zarezerwowała sobie odpowiednią ilość czasu na dotarcie na uroczystość, niemniej wolała przybyć nieco wcześniej, niż spóźnić się wskutek jakiegoś złego zrządzenia losu. Przez ostatnie 32 lata Adele Mundy miała sporo do czynienia ze szczęściem i pechem. Tego ostatniego było jakby więcej. Wysiadający z wagonika mężczyzna miał na sobie powycierany – można by wręcz rzec: wystrzępiony – mundur Drugiej Klasy FRC, szary z czarnymi lamówkami. Było to minimum wymagane od pokazujących się publicznie oficerów, choć biorąc pod uwagę stan uniformu – plamy po oleju na lewym mankiecie i widoczny ślad po cerowaniu na prawej nogawce – mężczyzna ów lepiej przysłużyłby się powadze Biura Floty, gdyby założył czysty kombinezon pokładowy. Aktualne zawieszenie broni pomiędzy Cinnabarem a Sojuszem Wolnych Gwiazd doprowadziło do demobilizacji licznych okrętów i wypłacania ich oficerom połowy pensji. Tych, którzy nie dysponowali prywatnymi źródłami dochodów, sytuacja owa skazywała na ubóstwo. Ten tutaj najwyraźniej należał do nieszczęśliwców, którzy nie mogli sobie pozwolić na właściwe utrzymanie garderoby... – To porucznik Mon – szepnęła jej do ucha Tovera.
– Dobry Boże, to faktycznie on – wyrzuciła z siebie szeptem Adele. Bezwiednie odwróciła z zakłopotaniem wzrok; przez większą część swego dorosłego życia klepała biedę i nie miała teraz ochoty napawać się ubóstwem innych. Klientka Mundych nie miała takich oporów, podobnie jak nie znała uczucia miłości czy nienawiści. Zbliżający się do nich mężczyzna był potencjalnym przeciwnikiem – dla Tovery każdy nim był – wobec czego przyjrzała mu się dokładnie i dlatego rozpoznała pierwszego oficera Daniela. – Dzień dobry, Mon! – zawołała Adele, przeciskając się między lokajami, którzy celowo oddzielili ją od podejrzanie wyglądającego człeka. – Co tutaj robisz? Skończyliście już naprawiać Księżniczkę Cecile? – Mundy? – upewnił się porucznik Mon. – Dzięki Bogu, że cię znalazłem. Jest może z tobą porucznik Leary? Muszę zobaczyć się z nim jak najszybciej. Muszę! Mon był smagłym, ponurym oficerem pod trzydziestkę. Umiejętności techniczne sytuowały go znacznie powyżej przeciętnej FRC, a upór wyrównywał brak błyskotliwości. Nie pochodził z bogatej rodziny, nie patronował mu również żaden wyższy stopniem oficer, toteż jego kariera rozwijała się żałośnie powoli. Dawna bibliotekarka szanowała go, lecz nieszczególnie lubiła. Wątpiła, aby miał wielu przyjaciół. Ujawnił w pełni swoje zalety, kiedy Daniel Leary dał mu posmakować zaszczytów i pryzowego. Wielu oficerów czułoby zawiść wobec szczęśliwego, młodszego wiekiem przełożonego, kroczącego od sukcesu do sukcesu. Mon okazywał jedynie wdzięczność i całkowite oddanie. – Daniel jest w Kaplicy Stanislasa – wyjaśniła Adele. – Komandor Bergen zmarł i Daniel musiał zająć się przygotowaniami. Właśnie tam jechałyśmy, ale, hm... Wagonik zaczął dzwonić w bezmyślnej irytacji na tak długie trzymanie go na przystanku. Adele obrzuciła go wzrokiem, lecz powstrzymała język – jej frustracja brała się z sytuacji, a nie jednego dźwięku więcej w i tak pełnym hałasu mieście. Mon zerknął na swój mundur. – Ach, to? – mruknął, strzepując poplamiony mankiet. – Och, wszystko w porządku. Mój biały sort znajduje się w przechowalni u Fastinelliego. Odbiorę go i udam się prosto do kaplicy, to tylko jeden lub dwa przystanki od Stanislasa. Zawrócił do tramwaju; zatrzymujący go lokaj stanął w drzwiach, blokując je. – Nie, nie, wszystko w porządku, Morris! – zawołała kobieta. – Mój kolega, porucznik Mon, i ja pojedziemy do kaplicy razem. Przebierze się na miejscu.
Wsiedli – lokaje przodem, by zrobić miejsce dla swojej pani, choć jedynymi pasażerami, oprócz nich, okazała się niepocieszona para w workowatych, niebieskich szatach. Przycupnęli z tyłu pojazdu. Xenos stanowiło stolicę nie tylko Cinnabaru, lecz również całego imperium. Miasto przyciągało turystów, pracowników i żebraków z większej ilości światów, niż nawet taka specjalistka od informacji, jaką była Adele Mundy, mogła określić bez sięgania do osobistego terminala danych, schowanego w dyskretnej kieszonce, umieszczonej na udzie w każdej wersji jej munduru, w tym również białej. Adele uśmiechnęła się cierpko. Bez palmtopa czułaby się bardziej naga niż bez ubrania. Tak, chyba była ekscentryczką... Jednoszynówka ruszyła z jękiem, wracając na główną linię. Po chwili przesiedli się na linię północną, zamiast jechać dalej na zachód, do głównego węzła transferowego przy Pentakreście. Ciekawe, czy para cudzoziemców naprawdę dokądś zmierzała, czy tylko jeździli w kółko z braku lepszego zajęcia. Nie wyglądali na takich, którzy zakopaliby się w nauce, jak uczyniła to Adele Mundy, będąc osamotnioną sierotą na obcym świecie. – Och, Mon? – zagaiła, chcąc poruszyć inny niewygodny temat, który przyszedł jej do głowy na myśl o biedzie. Fastinelli prowadził w pobliżu Portu Trzy olbrzymi zakład krawiecki na potrzeby Marynarki Wojennej. Mówiąc wprost, nie było tam żadnej przechowalni, za to udzielano pożyczek pod zastaw mundurów znajdującym się w chwilowej potrzebie oficerom. – Jako iż dopiero co wylądowałeś i nie zdążyłeś pewnie jeszcze odebrać wypłaty, prawda? Czy wobec tego mogę zaproponować ci niewielką pożyczkę na opłacenie kosztów przechowalni? – Słucham? – zdziwił się Mon. O czymkolwiek rozmyślał, marszcząc brwi, nie dotyczyło to rozliczeń z lichwiarzem, czekającym u kresu podróży tramwajem. – Och. Och. Dziękuję, Mundy, bardzo miło z twojej strony, ale nie ma takiej potrzeby. Hrabia Klimov otworzył dla mnie linię kredytową na zakup zaopatrzenia. Mundy nieznacznie zmrużyła oczy. – Ale dopiero co wylądowałeś, prawda? – zapytała tonem lekkiego niezadowolenia. Porucznik ewidentnie był czymś poruszony, ale nie usprawiedliwiało to gburowatego zignorowania jej uprzejmego pytania. – Przyprowadziłeś Księżniczkę Cecile z powrotem na Cinnabar, zgadza się? Mon zesztywniał, jednak po chwili grymas zakłopotania wykrzywił mu twarz.
– Tak, mistrzyni – odparł. – Proszę o wybaczenie dla mojego roztargnienia. Zgadza się, zakończyliśmy remont Księżniczki Cecile cztery tygodnie temu. Przyprowadziłem ją prosto na Strymon, zgodnie z rozkazami, które otrzymałem, kiedy tkwiliśmy jeszcze w suchym doku. Kilka godzin temu wylądowaliśmy w Porcie Jeden i przybyłem tutaj jak najszybciej, zaraz po uregulowaniu wszystkich należności w kapitanacie. – Port Jeden? – zdziwiła się Adele, słysząc nazwę jeziora na północny zachód od Xenos, gdzie wylądował pierwszy statek kolonizacyjny. Na wczesnym etapie historii Cinnabaru Port Jeden wystarczał dla całego ruchu handlowego i wojskowego, lecz było to bardzo dawno temu. Kupcy przenieśli się do Portu Dwa, zlokalizowanego na wybrzeżu, sto dwadzieścia mil od stolicy, podczas gdy FRC wybudowała na swoje potrzeby sztuczny basen Portu Trzy tuż przed wybuchem Pierwszej Wojny z Sojuszem, siedemdziesiąt pięć lat temu. – No tak, mistrzyni – potwierdził Mon. – Księżniczka Cecile została sprzedana. Zakładam, że zostaliście o tym poinformowani? Przynajmniej porucznik Leary? – Nie – odrzekła. – Daniel nic o tym nie wie. Jestem pewna, że coś by powiedział. Odchyliła się na oparcie ławki i zapatrzyła się na widoki za porysowanym oknem, podczas gdy jej umysł zmagał się z tym, co właśnie powiedział porucznik Mon. Czuła tę samą, pełną niedowierzania pustkę, jak wówczas gdy dowiedziała się, że rodzina zginęła w trakcie jej banicji. Słowa były proste, koncepcja całkowicie zrozumiała. Księżniczka Cecile była korwetą obcej konstrukcji, ciężko uszkodzoną podczas bitwy o Tanais w układzie Strymonu. Nigdy nie należało ufać okrętowi po generalnym remoncie, a wielu konserwatywnych oficerów FRC w ogóle nie wierzyło w dobre kadłuby kostromańskiej produkcji. Teraz, kiedy Cinnabar i Sojusz zawarły pokój, rozsądniej było pozbyć się Księżniczki Cecile, zamiast wydawać pieniądze na jej utrzymanie. Och, tak, Adele rozumiała przyczyny. Analityczna część jej umysłu rozumiała także, czemu głowy członków jej rodziny i popleczników zostały wystawione na widok publiczny, wisząc na Skale Mówcy po wykryciu spisku. Lecz w obu przypadkach żołądek Adele Mundy wpadł w lodowatą otchłań, podczas gdy umysł wirował bezproduktywnie wokół słów i ich implikacji. Księżniczka Cecile to mała jednostka. Po raz pierwszy Adele zobaczyła ją niecały rok temu, kiedy korweta uczestniczyła w banalnej paradzie na Kostromie. Nawet w swym najlepszym okresie była ciasna i niewygodna, a większość czasu, jaki Adele spędziła na jej pokładzie, wiązała się z zagrożeniami i niedogodnościami dalece wykraczającymi poza jej dotychczasowe doświadczenia życiowe, naznaczone przecież biedą i trudnościami.
A jednak... Rok temu Adele Mundy była samotną sierotą, wiodącą nędzny żywot na trzeciorzędnym dworze, którego władca pozował na intelektualistę. Nosiła tytuł Nadwornej Bibliotekarki, lecz jej obowiązki przypominały raczej występy tresowanej foki. Teraz przywrócono jej ojczyznę i rodzinny dom. Jej rodziną stała się cała FRC, a w Danielu Learym znalazła przyjaciela na śmierć i życie. Księżniczka Cecile nie należała do żadnych z tych rzeczy, a jednak wszystkie one były z nią powiązane. – Mundy? – zapytał z niepokojem porucznik Mon. – Wszystko w porządku? Adele otworzyła oczy – nie przypominała sobie, żeby je zamykała – i obdarzyła oficera energicznym uśmiechem. – Oczywiście, Mon – zapewniła go. – Może jestem nieco smutna, ale przecież jadę na pogrzeb, prawda? Mon z powagą pokiwał głową, przyglądając się sześciu- i ośmiopiętrowym budynkom wzdłuż trasy tramwaju. Górne piętra zajmowały luksusowe apartamenty z ogrodami na dachach; na parterze znajdowały się sklepy, nad którymi często mieszkali ich właściciele. Pomiędzy nimi zamieszkiwali zwyczajni ludzie – biurokraci i porucznicy posiadający rodziny większe od dochodów, bibliotekarze, mechanicy i żebracy z innych planet, poupychani po dwunastu w pokoju. Żyjący, a w swoim czasie umierający, ponieważ wszystko umierało. Spoczywaj w pokoju, Księżniczko Cecile. Ty również byłaś przyjaciółką.
*** – Emerytowany admirał Aussarenes z żoną – obwieścił brzękliwy szept w lewym uchu Daniela Leary’ego. Pracownica firmy Williams i Syn, Przedsiębiorstwo Pogrzebowe siedziała w furgonetce dyskretnie zaparkowanej naprzeciwko Kaplicy Stanislasa. Sprawdzała każdego gościa w bazie danych i przekazywała mu informacje przez radio. – Dowodził Bourgibą gdzie twój wujek był trzecim oficerem. Nie „gdzie”, tylko „na którym” – skorygował w duchu Daniel. Okręt był osobą, nawet jeśli wyglądał na przysadzisty, ciężki krążownik ze skłonnością do rozsadzania Szybkiego Napędu, co Daniel doskonale zapamiętał z opowieści wujka Stacey’a i jego kolegów, snutych w biurze stoczni remontowej, które chłonął młody syn siostry Bergena. Williams i Syn specjalizowali się w pogrzebach towarzyskich, lecz FRC stanowiła bardzo specyficzne towarzystwo.
– Dzień dobry, admirale Aussarenes – powiedział na głos. – Wujek Stacey byłby zaszczycony obecnością pana i szacownej małżonki. Czy mogę ofiarować panu pierścień upamiętniający tę smutną okazję? Wyciągnął pokrytą aksamitem tackę. Każdy srebrny pierścień wyobrażał uśmiechniętą czaszkę, otoczoną wstęgą z napisem: „Komandor Stacey Harmsworth Bergen, FRC”. Aussarenes wziął pierścień i przymierzył go na mały palec lewej dłoni. Poruszał się sztywno; wyraźnie miał kłopoty z plecami. – Nie potrzebuję pierścienia, żeby pamiętać porucznika Bergena – oznajmił chrapliwym, wojowniczym głosem. – Cholernie nieznośny oficer, powiadam. Zawsze na maszcie dziobowym, kiedy powinien być na mostku! – Kochanie – zamruczała jego żona tonem afektowanej poufałości. – Nie tutaj. – Właśnie, że taki był! – warknął admirał. Podniósł wzrok i napotkał oczy Daniela. – Ale był też najlepszym astrogatorem, jakiego znałem. Kiedy nawigował Bergen, nawet Bitchgiba potrafiła dać nauczkę dobrze utrzymanemu okrętowi liniowemu, o ile tylko podróż była wystarczająco długa. – Dziękuję, admirale – oznajmił z szerokim uśmiechem Daniel. – Mój wujek znał swoje wady, ale doceniał pochwały, na które zasłużył. – Tak jest – mruknął Aussarenes, niecierpliwie szarpany za ramię przez lady Aussarenes. – Słyszałem, że uczyłeś się od niego astrogacji, chłopcze. To bardzo dobrze, ale uważaj na swoich wachtach! Weszli do kaplicy. Leary uśmiechał się, dziękując za przybycie i wręczając pamiątkowy pierścień kolejnej osobie w kolejce, dostawcy masztów i rei do stoczni Bergena i Spółki. Uśmiech nie był może właściwą miną na pogrzeb, lecz na rumianej twarzy Daniela wyglądał bardziej naturalnie niż pełne powagi marszczenie brwi. Poza tym uroczystość okazała się poważna, zarówno biorąc pod uwagę liczebność, jak i pozycję przybyłych. Komandor Stacey Bergen był największym odkrywcą nowych szlaków w całej historii Cinnabaru. Za życia nie doczekał się zasłużonego uznania, jednak splendor pogrzebu całkowicie to wynagrodził... przynajmniej jego siostrzeńcowi. – Senator Pakenham z mężem, lordem Williamem Pakenhamem – wyszeptała słuchawka Daniela. Porucznik nie rozpoznałby kobiety o szczupłej twarzy, której towarzyszył korpulentny, powściągliwy mężczyzna, niemniej skojarzył nazwisko z miejscem w komisji spraw zagranicznych Senatu. Pakenham nie znała wujka Stacey’a, lecz przybyła, by okazać zmarłemu szacunek i – podobnie jak liczna czereda czołowych polityków Republiki –
przypodobać się Corderowi Leary’emu. Mówca Leary nie zaszczycił obecnością pogrzebu człowieka, którego zawsze uważał za ubogiego krewnego... a wujek Stacey, prawdę mówiąc, był nim mimo przynoszącej zyski spółki Bergen i Wspólnicy. Możliwe, że unikał niezręcznego spotkania z synem, nie odzywającym się doń od siedmiu lat, od burzliwej kłótni, zakończonej zaciągnięciem się przez Daniela do FRC w charakterze aspiranta. Mimo to użył swoich wpływów, by dodać blasku pogrzebowi szwagra, którym pogardzał za życia, za co syn by mu podziękował, gdyby się jeszcze kiedyś spotkali. – Kapitan przestrzeni Oliver Semmes – oznajmiła przez radio pracownica przedsiębiorstwa pogrzebowego. – Adiutant Marynarki Wojennej przy delegacji legislatora Jarre’a. Przez chwilę umysł Daniela nie był w stanie skojarzyć nieznanego stopnia i zielonozłotego munduru z kłaniającym mu się niewielkim, szczupłym mężczyzną. Pierwsza myśl brzmiała: Bogaty posiadacz ziemski w komicznym uniformie jakichś sil porządkowych, którymi dowodził, z racji swej pozycji, w lokalnym okręgu wyborczym. Lecz nie było w tym krzty komizmu – to był mundur floty Sojuszu Wolnych Gwiazd. Daniel nie znał się wystarczająco na odznaczeniach nieprzyjaciela, by rozpoznać większość medali na tunice Semmesa, niemniej zidentyfikował wisiorek na biało-srebrnej wstążce jako Krzyż Wolności, który ani nie był orderem błahym, ani nadawanym z przyczyn politycznych. – Kapitanie Semmes, to zaszczyt móc powitać tak znacznego przedstawiciela waszych sił – powiedział. – Komandor Bergen doceniłby ten honor. Chrząknął, szukając odpowiednich słów. Nie przewidział takiej sytuacji. Wujek Stacey traktował całą ludzkość jako jedną rodzinę, walczącą wspólnie o odkrycie i skolonizowanie wszechświata... ale nie było to ani oficjalne stanowisko FRC, ani osobista opinia porucznika Daniela Leary’ego. A już z pewnością nie podzielał jej gwarant Porra, rządzący Sojuszem Wolnych Gwiazd twardą ręką i słynącym z brutalności aparatem bezpieczeństwa. – Ach... Czy mogę ofiarować panu pierścień upamiętniający komandora Bergena? Semmes ujął pierścień palcem wskazującym i kciukiem, poruszając się z precyzją automatu. – Miałem zaszczyt spotkać pana wujka, poruczniku – oznajmił, przekrzywiając głowę, by zobaczyć, jak Daniel przyjmie tę rewelację. – Na Alicji. Wraz z bratem byliśmy adiutantami kapitana fregaty Lorenza, kiedy to komandor Bergen wytyczał szlaki z Cinnabaru do Federacji.
– Ach! – wyrwało się Leary’emu. Lorenz był człowiekiem, którego reputacja sięgała daleko poza Sojusz, jako awanturnika sławnego zarówno z dokonanych odkryć, jak i chorobliwej chciwości oraz całkowitego braku hamulców moralnych, gdy tylko wyrwał się spod ścisłej kontroli przełożonych. – Taaa, to musiało być niemal trzydzieści standardowych lat temu, prawda? – Dwadzieścia siedem. – Skinął głową Semmes, zakładając wybrany pierścień na palec i oglądając go krytycznie. – Byliśmy pod wielkim wrażeniem umiejętności komandora Bergena... jako astrogatora. – Spojrzał Danielowi prosto w oczy. – Nie był oficerem bojowym, prawda? – ciągnął. Daniel dostrzegł szyderstwo ukryte zręcznie za prostym oświadczeniem. – Pański wuj? Leary krótko skinął głową. – Nie, sir, mój wujek nie był wojownikiem – oświadczył. – Na szczęście w FRC nigdy nie brakowało oficerów o tych szczególnych predyspozycjach. Wskazał oficerowi Sojuszu wnętrze kaplicy; nie odprawiał go tym gestem, niemniej wyraźnie coś sugerował. – Być może jeszcze się spotkamy, kapitanie Semmes – dodał. – Należy do tych ludzi, których w Bantry spławilibyśmy przykutych pięćdziesięcioma stopami łańcucha do pni – wymruczał Hogg swemu panu do ucha. – Właściwie coś takiego mogłoby wydarzyć się również w Xenos, paniczu. Hę? Głos od Williamsa i Syna identyfikował następnego w kolejności mężczyznę jako sekretarza komisji finansów Senatu – całkiem ważna figura, o czym Daniel doskonale wiedział. Niemniej w tej chwili miał do załatwienia sprawę znacznie poważniejszą. – Hogg – oznajmił, odwracając się i obrzucając służącego złowrogim spojrzeniem – nic takiego się nie wydarzy, nawet w żartach! Oficer FRC nie może – i ja również nie – mieć służącego, który postępuje jak uliczny zbir! – Proszę o wybaczenie, paniczu – odparł Hogg lekko skruszonym głosem, odpowiadając Danielowi spokojnym spojrzeniem. – Jestem pewny, że to się więcej nie powtórzy. Po prostu zostałem wytrącony z równowagi okazanym przez tego człowieka brakiem szacunku dla mistrza Stacey’a, to wszystko. Leary skinął głową, zmusił się do uśmiechu i powrócił do kolejki gości. – Miło pana widzieć, majorze Hattersly – powiedział. Sekretarz miał udziały w Trained Bands. – Czy mogę ofiarować panu pierścień upamiętniający komandora Bergena? Problem z Hoggiem polegał na tym, że nie był on zwykłym służącym, a raczej silniejszym, starszym bratem, który wychowywał Daniela na prowincji, kiedy Corder Leary zajmował się pomnażaniem pieniędzy i polityką w Xenos. Daniel kochał Bantry, ich rodową
posiadłość. Pieniądze przydawały się tylko do wydawania, głównie na przyjaciółki i politykę... Cóż, młody Daniel Leary całe dnie spędzał na obserwowaniu kolonii skalnych żyjątek, osiadłych na brzegach strumyka Sitowie. Jeśli o niego chodziło, uważał je nie tylko za o wiele bardziej zajmujące od współpracowników ojca, lecz także znacznie mądrzejsze. Corder Leary nie myślał zbyt często o synu. Deirdre, starsze z dwójki jego dzieci, wyszła spod tej samej sztancy, co on, i z łatwością chłonęła jego nauki. Matka Daniela była świętą – co przyznawali wszyscy, nawet jej mąż. Być może to właśnie stanowiło przyczynę faktu, że widywali się tylko kilka razy do roku, kiedy przyjeżdżał do Bantry w interesach. Lecz święci nie mają temperamentu ani umiejętności, by zajmować się bardzo aktywnym i bardzo męskim dzieckiem... którymi to cechami Hogg dysponował w nadmiarze. Mistrzyni Leary byłaby przerażona, gdyby dowiedziała się, czego nauczył jej chłopca oraz jak go dyscyplinował. Lecz nie dowiedziała się nigdy, ponieważ jedną z pierwszych rzeczy, jakich Daniel nauczył się od Hogga, było to, jak zostać prawdziwym mężczyzną, a nie biegać z płaczem do mamusi za każdym razem, gdy dostało się w skórę za zrobienie czegoś głupiego. Daniel nie miał ochoty kryć swojego służącego, w razie gdyby ten nieodpowiedzialnie uszkodził wysokiego rangą przedstawiciela siły, z którą Cinnabar właśnie zawarł pokój, jednakże uczyniłby to, ponieważ był Learym i rozumiał swoje obowiązki wobec podwładnych... czego również nauczył się od Hogga. Poza tym jego także nie uszczęśliwiła drwina z braku umiejętności bojowych wujka Stacey’a. Zwłaszcza iż była ona w pełni uzasadniona. – Admirał i lady Anston – wyszeptał głos ze słuchawki Daniela. – Jest szefem Zarządu Floty, nie potrafię jednak znaleźć żadnych powiązań z komandorem Bergenem. Dobry Boże Wszechmogący! – pomyślał Daniel. Przez chwilę bał się, że wykrzyczy to na cały głos przed Dowódcą FRC... choć nie było wątpliwości, że Anston i słyszał, i sam mówił znacznie gorsze rzeczy. Był admirałem, który nie tylko walczył, ale i miał szczęście; ta kombinacja uczyniła go niezmiernie bogatym. Zamiast odejść na emeryturę i spędzić resztę życia na rozkoszowaniu się czymś, co uznałby za odpowiednio zajmujące – porcelaną, polityką, czy może dojrzewającymi dziewczętami przez ostatnie osiemnaście lat wykorzystywał swe talenty, by poprawić organizację i stan Floty Republiki Cinnabaru. Jako szef Zarządu Floty, trzymał FRC z dala od polityki, a wszelkiej maści polityków z dala od FRC. Wszyscy wiedzieli, że kontraktami z Marynarką Wojenną nagradzano tych, co najlepiej przysłużyli się FRC, a okręty i ich dowództwo rozdzielano według potrzeb i
środków FRC... określanych, oczywiście, przez przewodniczącego Zarządu Floty. Anston był rumianym sześćdziesięciolatkiem. Jadł i pił z takim samym entuzjazmem jak niemal pięćdziesiąt lat temu, gdy był aspirantem, biegającym po takielunku swego ćwiczebnego okrętu liniowego. Pewnego dnia umrze. Dla FRC i Republiki okaże się to gorszym ciosem niż każdy z dotychczas wymierzonych im przez Sojusz. Na razie żył jednak i był najważniejszym człowiekiem w FRC oraz jednym z najważniejszych na całym Cinnabarze. A teraz zjawił się na pogrzebie komandora Bergena. – Dzień dobry, admirale Anston – powitał go Leary. Analityczna część jego umysłu beznamiętnie obserwowała rozwój sytuacji. Odnotowała, że jego głos był miły i właściwie modulowany, i bardzo jato zadziwiło. – Wujek Stacey jest zaszczycony, widząc pana tutaj. – Naprawdę? – odparował Anston, ze smutkiem uśmiechając się do Daniela, tak jak jeden kosmonauta do drugiego. – Cóż, nic o tym nie wiem, chłopcze; takie sprawy pozostawiam księżom. Wiem za to, że skorzystałem z wytyczonej przez porucznika Bergena trasy przez Stóg Siana, by dopaść konwój z fulerenem z Gwiazd Webstera, zanim spotkał się z eskortą Sojuszu. Zyski zaspokoiły roczny budżet FRC, ja również wyszedłem na tym nienajgorzej, co, Maggie? Uśmiechnął się do swej żony, tak doń podobnej, jak tylko pozwalała różnica płci. Jej kostium pokrywały koronki i marszczenia wszystko w czarnym kolorze, dzięki czemu z daleka wyglądała na zwyczajną, pulchną, starszą panią, a nie klauna, za jakiego mogłaby uchodzić, gdyby zastosowano kontrastowe barwy. – Josh, nie nazywaj mnie publicznie Maggie! – wyszeptała z furią. Admirał poklepał ją po pupie. Lady Anston udała, że tego nie zauważyła, lecz adiutant admirała – porucznik komandor o arystokratycznym stylu bycia – skrzywił się z niesmakiem. – Co ci mówił Semmes? – zapytał ściszonym głosem przewodniczący Zarządu Floty. – Odwiedził mnie w biurze. Grzecznościowo, jak twierdził. Nie zastał mnie i tak się stanie za każdym razem, kiedy przyjdzie! – Nic ważnego, wasza lordowska mość – odrzekł Daniel. Za jego plecami Hogg chrząknięciem wyraził pełną aprobatę dla oświadczenia admirała. – Spotkał wujka Stacey’a na Alicji, gdzie ekspedycja Sojuszu pod dowództwem Lorenza przybyła chwilę po tym, jak tamtejszy rząd podpisał traktat o przyjaźni z Republiką. – Pewnie nie mógł tego zapomnieć – oznajmił z aprobującym rechotem Anston. – Nie mieli pojęcia, że znajdujemy się o dziesięć dni lotu od nich... Nie byłoby nas tam, gdyby nie nos twojego wujka, który wyczuwał szlaki tam, gdzie nikt by ich nie oczekiwał.
– Josh, blokujemy kolejkę – zauważyła lady Anston, piorunując Daniela wzrokiem, jak gdyby uważała, że do spółki z jej mężem brał udział w spisku mającym na celu wprawić ją w zakłopotanie. – Cóż, komandor Bergen chyba nie narzeka, prawda? – powiedział cierpkim tonem admirał, po czym ponownie zwrócił się do Leary’ego: – Proszę posłuchać, poruczniku. Senat nie chce wojny z Sojuszem, więc udaje, że do takowej nie dojdzie. Ja również nie chcę wojny, lecz wiem, że jej wybuch jest równie pewny, jak jutrzejszy wschód słońca. Dojdzie do niej, kiedy tylko gwarant Porra uzna, iż leży to w jego interesie. Co nastąpi niebawem. Nie musisz się martwić, że ktoś przeniesie cię na połowę pensji. Należysz do tych młodych oficerów, których FRC potrzebuje nawet w czasach pokoju. A gdy wybuchnie wojna, obejmiesz dowództwo, oznaczające dla ciebie awans, którego skala zależy wyłącznie od tego, na ile się wykażesz. Daję na to moje słowo! Admirał zniknął w kaplicy, odprowadzony przez jednego z woźnych, zapewnianych przez Williamsa i Syna. Sens przemowy jego żony był całkowicie zrozumiały, nawet jeśli nie dawało się rozróżnić poszczególnych słów. – Chorąży marynarki – odezwała się suflerka z przedsiębiorstwa pogrzebowego. Następnie dodała z niesmakiem: – Powinna zostać skierowana tylnymi schodami na galerię! – Witaj, Adele! – powiedział Daniel, ściskając oburącz prawą dłoń Mundy. – Na Boga, cieszę się, że możesz to zobaczyć! Docenili wujka Stacey’a, na Boga, zrobili to! Byłby taki dumny, gdyby mógł to zobaczyć! Adele pokiwała głową ze zwykłą dla siebie, neutralną miną. Tovera, blada jak coś jadowitego, skrytego pod kamieniami, stała tuż za nią, lekko na ukos. Daniel Leary wyobraził sobie, jak pracownik zakładu pogrzebowego usiłuje skierować jej panią na galerię, jako osobę o pośledniej pozycji, i uśmiechnął się szeroko. – Danielu – przemówiła Adele. – Porucznik Mon wrócił z Księżniczką Cecile i wydaje się, że bardzo pilnie chce się z tobą zobaczyć. Przybędzie tutaj, jak tylko się przebierze. – Och – mruknął porucznik, pozwalając opaść lewej ręce. Spokojnie spojrzał kobiecie w oczy. Zazwyczaj nie okazywała emocji, lecz byli na tyle dobrymi przyjaciółmi, że potrafił je dostrzec. – Oczywiście, spotkam się z nim z przyjemnością... ale czy stało się coś złego? Adele odchrząknęła. – Mówi, że Sissie ma zostać sprzedana, jako niepotrzebna flocie – oznajmiła. – Jak rozumiem, ma to nastąpić wkrótce. Za parę dni. – Ach. – Daniel pokiwał głową ze zrozumieniem. – W takim razie musieli znaleźć nabywcę. Żałuję tej decyzji, choć, rzecz jasna, rozumiem korzyści dla Republiki.
– Oczywiście – zgodziła się Adele. – Zobaczymy się po uroczystości. W domu, jak sądzę? Pokiwał głową, choć w rzeczywistości już jej nie słuchał. W tej chwili potrafił myśleć tylko o blasku płonącego firmamentu, w którym skąpany stał na kadłubie swego pierwszego, samodzielnie dowodzonego okrętu – ORC Księżniczka Cecile. – Proszę za mną, mistrzyni – powiedział Hogg. – Posadzę panią w pierwszym rzędzie. – Ciężko mi pomyśleć... – zaczął naczelny woźny, surowa postać, spowita w afektowaną, bezpłciową aurę dezaprobaty. – To się zgadza, chłopie – warknął sługa Leary’ego. – Ciężko ci to idzie. Przymknij się, a ja zaprowadzę przyjaciółkę mojego pana na najlepsze miejsce w tym przybytku! Hogg i Mundy zniknęli w nawie kaplicy. Przełożony woźnych wyładował się na podwładnym. – Dzień dobry, kapitanie Churchill – Daniel powitał następnego w kolejce, starszego mężczyznę, podpieranego przez zatroskanego, znacznie młodszego krewnego. Churchill był aspirantem u wujka Stacey’a. Tkanka wszechświata zniekształcająca się wokół błyszczącego dzioba Księżniczki Cecile, dowodzonej przez porucznika Daniela Leary’ego...
Rozdział 2 Ciężko łapiąc powietrze, mistrz ceremonii warknął na trupę aktorów w maskach pośmiertnych sławnych przodków Stacey’a Bergena, zebranych na tyłach kaplicy. Adele rozważyła pomysł sięgnięcia po osobisty terminal danych, by sprawdzić, czy postawny, starszy mężczyzna – wysoki, ale stanowczo z nadwagą – był mistrzem Williamsem we własnej osobie, czy też jego synem. Pragnienie było czysto irracjonalne, toteż je zwalczyła, niemniej jednak oderwałaby umysł od przeszłości i przyszłości, a także od Śmierci. Przynajmniej na chwilę. Adele wydało się, że przeszłość i przyszłość zawsze ku Niej zmierzały. Uśmiechnęła się. Wiedziała, że inni ludzie mieli odmienny pogląd na życie, choć zawsze podejrzewała, iż nie przeanalizowali sprawy tak dokładnie jak ona. Mistrz ceremonii ustawił wreszcie aktorów w satysfakcjonujący go sposób. Klauni z pierwszej grupy ruszyli aleją, śpiewając: Stacey przybył z krainy, gdzie rozumieli... Kobiety miały na sobie karykaturalne imitacje mundurów FRC, a mężczyźni – groteskowe przebrania. Część prostytutek, które – jak Mundy widziała – z powodzeniem uprawiały swój zawód w okolicach Portu Trzy, niewiele ustępowały im wyglądem. FRC utrzymywała w wielu dziedzinach wysokie standardy, lecz Adele doszła do wniosku, że w każdym porcie, po długiej podróży lub podczas burzy, i tak musi dojść do seksualnego odprężenia. – ... co znaczy cudzołożyć! śpiewali klauni przy wtórze fletów, na których akompaniowali im kompani. Odgrywający komandora Bergena aktor kroczył drugi w kolejności, poprzedzając dyskretnie zmotoryzowany katafalk, prowadzony przez personel zakładu. Otaczały go stateczne kobiety w powiewnych szatach i z pochodniami w dłoniach. Adele bez komentarza przysłuchiwała się sporom Daniela z wdową o wiek aktora, który miał odgrywać rolę jego wuja. W końcu zdecydowali się na młodszego człowieka, który miał wcielić się w Bergena sprzed czterdziestu lat, kiedy to właśnie powrócił z pierwszej ze swych długich wypraw na Latarni. Aktor nosił szary kombinezon roboczy z naszywkami starszego porucznika na kołnierzu; szedł lekko utykając, naśladując skutek upadku na planecie o wysokiej grawitacji, który zakończył się urazami kręgosłupa, co w końcu przykuło Stacey’a do wózka inwalidzkiego.
– Gdzie nawet martwi w łóżku śpią parami... – śpiewali klauni. Zamaskowani „przodkowie” szli za nimi statecznie parami, podczas gdy błaźni podskakiwali i robili miny do widzów, stojących po obu stronach wiodącej do krematorium ulicy. Pogrzeb tych rozmiarów stanowił nie tylko rozrywkę dla biedoty; okazał się wydarzeniem dla całego Xenos. Bergenowie to stary, lecz niezbyt wysoko postawiony ród. Stacey, który opuścił FRC w randze komandora, był typowym przedstawicielem swej rodziny. Dziś jego rodowód uświetniały postacie wiodących wojskowych i polityków z przeszłości. Skoligacone rody nigdy nie użyczyłyby swych pośmiertnych masek, gdyby nie naciski, które mogły pochodzić jedynie od Cordera Leary’ego. Adele Mundy nigdy nie poznała ojca Daniela i miała nadzieję nigdy go nie spotkać; oszczędzi jej to decyzji, czy zastrzelić człowieka odpowiedzialnego za śmierć jej rodziców, czy też nie. Niemniej nikt jeszcze nie oskarżył mówcy Leary’ego, że robi coś połowicznie. – ... a dzieci onanizują się! śpiewali klauni. – Mistrzyni Mundy? – wymamrotał jej do ucha jeden z pracowników zakładu. – Proszę za mną. Żyjąca rodzina siedzi obok. Adele podążyła za niepozornym człowieczkiem przez zebrany na dziedzińcu tłum. Był uprzejmy stosownie do rangi zgromadzonych, ale przeciskał się między nimi ze stanowczością kogoś znacznie roślejszego. – Pani i mistrzyni Leary pójdziecie za porucznikiem Learym i wdową – oznajmił człowieczek, ustawiając ją obok Deirdre Leary i z powątpiewaniem marszcząc brwi. Starsza siostra Daniela miała na sobie szyty na miarę, czarny kostium z naturalnego materiału. Do beretu przypięła kremowo-różową kokardę w barwach Bergenów. – Ach, Deirdre – zwróciła się do niej Mundy. – No tak, to oczywiste, że tutaj jesteś. Deirdre Leary sama zaproponowała jej, żeby były ze sobą po imieniu, lecz uznanie łączących je stosunków za nieformalne byłoby nadużyciem tego słowa. Adele szanowała ją, uważała jednak, że mają ze sobą równie mało wspólnego, co z oddychającą chlorem rasą z Charaxa IV. Odnosiła wrażenie, że Deirdre całkowicie podzielała jej odczucia. Adele zirytowało, że nie przewidziała obecności siostry Daniela na pogrzebie. Obydwoje dzieci mówcy Leary’ego były wszak najbliższymi krewnymi zmarłego. Adele Mundy zaś nie miała z Danielem nic wspólnego – przynajmniej oficjalnie. Przez bramę przeszedł ostatni aktor. Przedsiębiorca pogrzebowy powiedział coś Danielowi, poganiając go gestami z większą bezceremonialnością, niż zdaniem Adele winno okazać się człowiekowi, który za to wszystko płacił. Daniel Leary wyszedł na ulicę,
podtrzymując wdowę – prowincjuszkę, która gotowała i prowadziła dom emerytowanemu komandorowi, a w obecności Adele nigdy nie wypowiedziała ani słowa. Przymrużyła oczy. Tak w ogóle, to ile to kosztowało? Jako uczona, gardziła pieniędzmi, lecz podejście Daniela przypominało zachowanie pijanego kosmonauty... którym zresztą dosyć często się stawał. Porucznik Leary był obdarzonym szczęściem dowódcą, lecz nawet kapitański udział w pryzowym nie zaspokajał potrzeb dwudziestotrzyletniego oficera, który okazywał ten sam entuzjazm do życia, co do wydawania rozkazów pod ostrzałem wroga. Mistrz ceremoniału odwrócił się do Adele i jej towarzyszki. Otwarte do wydania szorstkiego polecenia usta zamknęły się gwałtownie. Ukłonił się nisko Deirdre. Mundy ruszyła naprzód, dostosowując krok do tempa Daniela i wdowy. Dopiero teraz zaświtało jej, że rachunek – przynajmniej jego część, znając sztywny kark Daniela i niewielką orientację w prawdziwych kosztach – mógł wcale nie pójść do siostrzeńca Bergena. Zerknęła na Deirdre, lecz nic nie powiedziała; zresztą nie było o czym mówić. W tłumie na ulicy panowała iście karnawałowa atmosfera, przewyższająca nawet tradycyjne, wychwalające życie, sprośności prowadzących kondukt błaznów. Adele słyszała, jak widzowie rozpoznawali członków procesji, w tym ją, informując o tym swoje dzieci i towarzyszy. Nie miała pojęcia, jak to robili, dopóki nie usłyszała domokrążcy, pokrzykującego nieopodal: „Programy! Kupujcie programy! Są w nich wszystkie słynne osoby, żywe i martwe, wraz z notkami biograficznymi”. Deirdre Leary spojrzała na nią z cierpkim uśmiechem. – Zdziwiona? – zapytała. – Raczej zadowolona – odrzekła Adele. – Nie sądzę, żeby cokolwiek bardziej uszczęśliwiło Daniela. Przynajmniej odkąd objął swoje pierwsze dowództwo. Zakładam, że ty to zorganizowałaś? – Realizowałam instrukcje – powiedziała Deirdre. – Mój przełożony będzie bardzo zadowolony, gdy dowie się, że twoim zdaniem wszystko się udało. Przełożonym Deirdre był jej ojciec... jej i Daniela. Przecinająca trzy kwartały aleja prowadząca z Kaplicy Stanislasa do krematorium wiodła przez teren publiczny, który przed skanalizowaniem i puszczeniem pod ziemią Rzeki Rynkowej był obszarem zalewowym. W dzień powszedni ludzie gimnastykowali się tutaj i biegali ścieżkami wokół obu połówek nieruchomości. Labirynt budek w północnej części zapewniał byt sprzedawcom wszelakich specjalności. Co wieczór rozbierano je, oddając pole prostytutkom obu płci. Jako iż Port Trzy znajdował się tuż za płotem, handel w godzinach
nocnych również odbywał się dosyć sprawnie. Tego ranka wszyscy zebrali się, by podziwiać pogrzeb. Uśmiechnęła się cierpko i odwróciła do Deirdre. – Biorąc pod uwagę ilość szlaków handlowych, jakie komandor Bergen otworzył dla Republiki, jego pogrzeb naprawdę zasługuje na taką oprawę... – zauważyła, przekrzykując tłum. – Ale to nie jego dokonania są tego powodem, prawda? Rozmówczyni wzruszyła ramionami. Ciemnowłosa i całkiem atrakcyjna w swym eleganckim kostiumie. Gdyby w swój wygląd włożyła tyle samo wysiłku, co większość kobiet, mogłaby stać się olśniewająca. Adele wątpiła jednak, żeby siostrę Daniela to obchodziło. Pieniądze i władza zdobędą dla niej każdego mężczyznę, jakiego by zapragnęła, a istniało duże prawdopodobieństwo, że, tak samo jak jej brata, zupełnie jej nie interesuje, co towarzysz nocy postanowi zrobić rano. Adele nie miała nic przeciwko temu. Jej w ogóle nie interesował żaden partner. – Zależy, co masz na myśli, mówiąc: „jego dokonania” – odparła Deirdre, spokojnie wytrzymując wzrok Adele. – Fakt, że był dobrym przyjacielem i nauczycielem syna Cordera Leary’ego, również miał z tym wszystkim coś wspólnego. – Tak, rozumiem. – Pokiwała szybko głową Mundy – Skoro jednak o interesach mowa... – podjęła tamta. – Nie wiesz może, co mój brat zamierza uczynić z odziedziczonymi po komandorze Bergenie udziałami w stoczni? Jak sądzę, pokój z sąsiadami, zawarty przez Republikę, znacznie ograniczy możliwości rozwoju młodego oficera floty. Adele patrzyła chłodno przed siebie. Pierwszą jej reakcję stanowił pełen zaskoczenia wstrząs; dopiero po chwili zauważyła pewną śmieszność sytuacji i się roześmiała. Przecież rozmawiały o interesach – według oglądu świata Deirdre. Wszystko można było sprowadzić do interesów, jeśli tylko przyjęło się odpowiedni punkt widzenia. Na jednej szali znalazł się koszt najbardziej wystawnego pogrzebu dekady; Adele nie miała pojęcia nie potrafiła odgadnąć – co Deirdre Leary położyła po drugiej stronie, lecz z pewnością coś się tam znalazło. – Nie rozmawiałam z Danielem o planach na przyszłość – rzekła, zastanawiając się, czy tamta uznała jej śmiech za obraźliwy. Nie taki był jej zamiar, przynajmniej nie do końca. – Był bardzo zajęty organizacją pogrzebu. Jednak biorąc pod uwagę to, co mówił mi kiedyś, nie wyobrażam sobie, żeby pragnął zostać cinnabarskim biznesmenem. Prawdę mówiąc, nie była w stanie wyobrazić sobie swego przyjaciela w roli innej aniżeli oficera FRC. Możliwe, iż zbytnio ulegała świadomości, że przez rok ich znajomości Daniela absorbowały obowiązki wobec floty... lecz mundur wręcz idealnie do niego pasował.
Jeżeli można o kimś powiedzieć, że przynależał do Floty Republiki Cinnabaru w czasie wojny i pokoju, to właśnie o poruczniku Danielu Learym. Uśmiechnęła się krzywo. Być może prawda ta dotyczyła również Adele Mundy, która odnalazła tam rodzinę pełną szacunku dla jej talentów, a zarazem gotową wykorzystać ją równie bezwzględnie, co jej przyjaciela, Daniela. – Nie można tak po prostu pozostawić stoczni robotnikom, żeby nią zarządzali – oznajmiła Deirdre głosem nieco wyższym niż przed chwilą. Nikt nie lubił, by ucierano mu nosa tylko dlatego, że rozmówca nie widzi wartości w tym, co jest dla niego ważne; zresztą zanim jeszcze podjęła ten temat, Deirdre musiała wiedzieć, że biznes nie interesował Adele, tak samo jak Daniela. – Jeżeli szybko nie pojawi się tam odpowiedni menadżer, cichy wspólnik zażąda sprzedaży Bergena i Wspólników. Rozumiem, że mój brat ma inne priorytety... Prawdopodobnie nie rozumiała, tak samo jak Daniel nie był w stanie pojąć jej zaaferowania majątkiem i wpływami politycznymi, lecz było uprzejmym z jej strony, że tak powiedziała. – ... lecz został powiernikiem wdowy po wujku Stacey’u do końca jej życia. To z pewnością ma wpływ na jego decyzje? Krematorium było niskim betonowym budynkiem, wzorowanym na świątyniach z okresu przed Przerwą: fronton zdobił rząd korynckich kolumn. Przebrany za zmarłego aktor stanął w otoczeniu kobiet z pochodniami obok kwadratowych drzwi z brązu, podczas gdy jego towarzysze ustawili katafalk naprzeciwko wejścia. Trumna była zamknięta; ostatnie sześć miesięcy wyniszczyło Stacey’a do tego stopnia, że jego siostrzeniec postanowił nie wystawiać go na widok publiczny. Wduszenie przycisku sprawi, że katafalk zniknie w płomieniach za drzwiami. Klauni ustawili się po obu stronach krematorium, a także za nim, nadal w kostiumach, choć pogrążeni w przyciszonych rozmowach. Odegrali już swoje role, ale garderoby znajdowały się w przyczepach stojących za kaplicą, niedostępnych, dopóki nie rozejdzie się tłum. Grupa „przodków” zasiadła w trzech rzędach, ustawionych półkolem, rozkładanych krzesełek, zaopatrzonych w stojaki z kartkami, na których zapisano nazwiska osób odgrywanych przez poszczególnych aktorów. Woźny poprowadził Daniela i owdowiałą mistrzynię Bergen do ich miejsc na lewo za aktorami; inny woźny skierował Adele i Deirdre na prawo.
Mundy spojrzała ponad pociemniałymi ze starości maskami pośmiertnymi na Daniela Leary’ego, od którego biła duma i radość życia. Obok i za nią siadali pozostali żałobnicy: admirałowie, ministrowie i znamienici kupcy. Zerknęła na towarzyszkę. – Deirdre – powiedziała – twój brat wywiąże się z zobowiązań wobec wdowy w sposób, jaki uzna za najlepszy Nie mam pojęcia, co to będzie; nie jestem Danielem. Ale... Poczuła, że zesztywniała bardziej niż zwykle, a w jej głosie pojawiły się ostre nuty. – ... byłabym bardzo zaskoczona, gdyby przyszło mu do głowy przejęcie udziałów, którymi twój ojciec obdarzył wujka Stacey’a. A gdyby naprawdę to rozważał, byłabym tylko jedną z grona jego licznych przyjaciół, którzy powtarzaliby mu, że to absurd. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Z głośników umieszczonych na narożnikach krematorium buchnęła instrumentalna wersja marszu pogrzebowego. Trumna ruszyła z turkotem naprzód. – Absolutnie – odrzekła Deirdre. – Przekażę twoją opinię zwierzchnikowi. Drzwi z brązu uniosły się w górę, po czym zatrzasnęły za trumną, chwilę później Adele poczuła pulsowanie płonących gazów. Siostra Daniela nachyliła się do jej ucha. – Cokolwiek to zmieni... Mówca Leary nie szanuje zbyt wielu ludzi. Wierzę, iż byłby bardzo zadowolony, gdyby jego syn należał do tej nielicznej grupy.
*** Pomocnicy otworzyli boczne wyjścia, żeby widzowie mogli odejść parkiem, a nie tylko tą samą aleją, którą przyszli tutaj z kaplicy. Daniel zdjął beret i otarł twarz i czoło chusteczką. Ledwo widział przez pot i emocje, jakie szarpały nim przez cały poranek. – Dobrze poszło, wujku Stacey’u – wymamrotał pod nosem. Na Boga, tak właśnie było! Cały Cinnabar wiwatował na cześć największego odkrywcy, który udał się w swą ostatnią podróż. Maryam Bergen odeszła, uczepiona ramienia brygadzisty ze stoczni Bergena i Wspólników, starego druha jej męża i – nieprzypadkowo – swego brata. Prosty robotnik nie mógłby, rzecz jasna, wziąć udziału w pogrzebie, lecz brygadzista i większość pracowników stali tuż za ogrodzeniem, skąd mieli znakomity widok. – Proszę, paniczu – mruknął Hogg, podając swemu panu srebrną buteleczkę. Zdążył już odkręcić korek, chroniący zatyczkę, a zarazem pełniący funkcję kubeczka. Obserwował rozchodzący się tłum z równie zadowoloną miną, co Daniel.
– Co to jest? – zapytał Leary, wyjmując zatyczkę. – Jest mokre, a panicz tego potrzebuje – odrzekł Hogg. Proszę to po prostu wypić. Nie była to wymiana zdań pomiędzy dżentelmenami, lecz Daniel był dżentelmenem z prowincji, a to bardzo odróżniało go od dżentelmena z miasta. Pociągnął łyk czegoś, co mogło być czereśniową brandy o mocy wystarczającej, by napędzać nią silniki. Odgrywający przodków Stacey’a aktorzy dołączyli do błaznów na tyłach krematorium. Oddali maski pośmiertne lokajom rodów, które je wypożyczyły, i właśnie zdejmowali kostiumy; pomocnicy składali krzesełka. Wcielający się w Stacey’a aktor rozmawiał z przedsiębiorcą pogrzebowym. Był w równej mierze impresario, co aktorem; to on otrzymał sakiewkę. Zważył ją w dłoni i ukłonił się. Adele stała samotnie za rzędami krzeseł. Poczuła na sobie wzrok Daniela i skinęła mu głową, po czym odwróciła się i odeszła. Tovera szła tuż za swoją panią; ceremonię musiała oglądać zza ogrodzenia. Młodzieniec uśmiechnął się z aprobatą. Adele nie chciała się narzucać, nie miała jednak zamiaru odejść bez pożegnania. – Poruczniku Leary? – przemówił z boku jakiś głos. Daniel obrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z szefem aktorskiej trupy. – Nazywam się Shackleford, Enzio Shackleford. Tuszę, iż nasz występ znalazł pana uznanie? Dziwnie było patrzeć na niego, pozbawionego maski i peruki, lecz wciąż w kostiumie. Żaden kosmonauta nie pozwoliłby sobie na hodowanie potarganych, siwych włosów. W ciasnym, pozbawionym grawitacji statku takie pukle sterczałyby na wszystkie strony. Daniel przełknął brandy, która znalazła się w jego ustach, gdy tamten go zaskoczył. Część dostała się do niewłaściwej dziurki, wyparskał ją nosem i ustami na rękaw Białego Munduru. Hogg mruknął coś i wyszarpnął chusteczkę zza mankietu Daniela, by zetrzeć alkohol. Lepiej byłoby opluć kostium aktora... Shackleford udawał, że jego uwagę przykuwały jakieś nadzwyczaj zajmujące widoki na horyzoncie. – Najbardziej godny szacunku ród, ośmielam się powiedzieć, poruczniku. A przedstawienia nie powstydziłby się najszacowniejszy admirał lub senator. Organizacja spektaklu była dla mnie najwyższą przyjemnością. – Proszę o wybaczenie, mistrzu Shackleford wykrztusił porucznik Leary; mocna brandy paliła żywym ogniem delikatne wnętrze jego nosa. – Tak, tak, występ był znakomity.
– Lubię sądzić, że Enzio Shackleford Company tworzy wartość znacznie przekraczającą tę niewielką nadwyżkę ponad koszt zatrudnienia zwyczajnych aktorów – oznajmił Shackleford z nonszalanckim gestem, mającym podkreślić, iż obaj są prawdziwymi arystokratami. – Proszę pozwolić sobie wręczyć mą wizytówkę, sir. Uczynił to z teatralnością wskazującą na to, że w chudych czasach parał się sztuczkami karcianymi. – W każdej chwili może pan potrzebować takich usług – ciągnął. – Jakże dobrze to powiedziano: „Nie znamy dnia ani godziny”. W trudnych chwilach proszę bez wahania wezwać numer jeden w pośmiertnych personifikacjach – Enzio Shackleford Company! Daniel zmarszczył brwi, usiłując wyobrazić sobie, kto jeszcze z osób, za które czułby się odpowiedzialny, mógłby umrzeć. Może Adele? Nie groziło jej raczej szczególne ryzyko, chyba że katastrofa dosięgłaby całą Księżniczkę Cecile, lecz w tym przypadku byłoby mało prawdopodobne, aby dowódca jednostki mógł potem zająć się pogrzebem. Wspomnienie Księżniczki Cecile spowiło myśli Daniela szarym całunem; pociągnął z flaszki długi łyk, w dużym stopniu ją opróżniając. Przez cały dzień nie opuszczało go napięcie, że jakieś potknięcie zamieni uroczystość w farsę. Nie czuł smutku; celebracja życia Stacey’a okazała się triumfem. Kruche ciało obróciło się w popiół, lecz imię komandora Stacey’a Bergena znalazło się na ustach całego Xenos. Wujek Stacey odszedł, a rzeczywistość mąciła euforię. Daniel Leary miał słowo admirała Anstona, że admiralicja powierzy mu dowodzenie jakąś jednostką, a to znaczyło o wiele więcej niż podpisany i opieczętowany patent otrzymany od kogokolwiek innego. Niemniej myśl o Sissie wypatroszonej i zamienionej na wewnątrzsystemowego trampa... była niepokojąca. Wypatroszona lub zwyczajnie zakupiona przez złomowisko celem odzyskania masztów, elektroniki i silników. Z drugiej strony, nadciągający boom w handlu międzygwiezdnym powinien uczynić każdy sprawny kadłub na tyle cennym, by oszczędzić Sissie tej hańby na kilka najbliższych lat. Daniel wziął kolejny łyk. Opuścił opróżnioną butelkę i ujrzał nadchodzącego porucznika Mona, przedzierającego się doń przez rzednący tłum. Ogólnie rzecz biorąc, ucieszył się na widok Mona, który okazał się być znakomitym pierwszym oficerem: kompetentnym, uważnym i śmiałym. Co można właściwie powiedzieć o niemal każdym oficerze FRC. Wielu spośród noszących mundur było głupich jak but, lecz tchórze zdarzali się równie rzadko jak święci. Poza tymi przymiotami Mon okazał się również lojalny wobec Daniela, i to bardziej, niźli można oczekiwać od istoty ludzkiej.
Z drugiej strony, jeżeli porucznik Mon przyszedł skamleć o wykarmienie swojej dużej rodziny, albowiem w czasie gdy Sissie przebywała w stoczni, otrzymywał tylko połowę pensji, to cóż... Okaże współczucie, ale innym razem. Teraz pogrążony był w żalu za samą korwetą. – Sir! – zawołał Mon, ściskając Danielowi dłoń. – Bogu dzięki, że jest pan na Cinnabarze. Śniły mi się koszmary, że wysłano pana do ambasady na Kostromie albo diabli wiedzą dokąd! Mundur leżał na Monie kiepsko – znacznie schudł, odkąd nosił go po raz ostatni, czyli co najmniej pięć lat temu. I nie zdążył uaktualnić odznaczeń. Daniel pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji: baretki, które oficer zdobył podczas krótkiej służby pod porucznikiem Learym, przydadzą jego tunice znacznie bardziej imponującego wyglądu. Niezależnie od munduru Mon wyglądał okropnie. Pod koniec uciążliwego lotu na Sexburgę – siedemnaście dni w Matrycy bez chwili przerwy – wszyscy na pokładzie Księżniczki Cecile wyglądali tak, jakby wyciągnięto ich ze ścieku... Lecz nawet wówczas porucznik Mon był w lepszej formie niż teraz. – Jestem tutaj, zgadza się – rzekł Leary z nutką ostrożności w głosie. – Lecz jak sam widzisz, mam teraz sporo na głowie, Mon. Może później...? – Sir – zaczął tamten z desperacją wypisaną na twarzy. – Na litość boską, Danielu. Potrzebuję pomocy i nie wiem, do kogo mam się zwrócić! – Aha. – Daniel pokiwał ze zrozumieniem głową. – Cóż, zawsze znajdzie się kilka florenów dla starego druha. Sięgnął po portfel, przypinany do paska munduru Drugiej Klasy, który zwykł nosić na planetach. Niestety, Biały Mundur zaopatrzony był w szeroki, ozdobny pas, nie dający możliwości noszenia przy nim pieniędzy ani niczego cennego. – Hogg? – zapytał, próbując ukryć irytację. – Masz może dziesięć... to jest: dwadzieścia florenów? Oddam ci po powrocie do domu. – Sir, nie chodzi o pieniądze... – oznajmił Mon. Wyprostował się i rozejrzał dookoła, nagle wracając do roli oficera FRC. – Proszę posłuchać, czy możemy dokądś pójść i porozmawiać? To jest... Wzruszył ramionami. Daniel skinął głową. Stojąc na otwartej przestrzeni, wśród pomocników sprzątających po pogrzebie, można było co najwyżej podyskutować o pogodzie. – Dobrze – powiedział. – Kiedy zaglądałem tutaj ostatnio, widziałem jakieś bary na końcu uliczki. Znajdziemy coś i zobaczymy, czy będę mógł ci pomóc.
Podał porucznikowi rękę i ruszyli niemal pustą aleją. Choć tak blisko Portu Trzy nie brakowało barów, nie należały one do miejsc, do których mógłby zajrzeć umundurowany oficer. Gdyby jednak Daniel ograniczył się do paru kolejek – no, przynajmniej do picia z umiarem – to raczej nie powinna zaistnieć konieczność zmiany Białego Munduru na inny z obawy przed zabrudzeniem, zakrwawieniem lub podarciem w bójce, do której nie wiedzieć jak doszło. A gdyby nawet musiał się przebrać, to cóż, oficer FRC był zawsze gotowy do poświęceń dla towarzyszy.
Rozdział 3 Do „Buelow’s”, raptem trzy budynki od Kaplicy Stanislasa, zaglądali na jednego raczej młodsi oficerowie, a nie zwykli kosmonauci, myślący jedynie o jak najszybszym i najtańszym upiciu się. Daniel wsunął się do boksu, uświadamiając sobie, że usiadł po raz pierwszy od świtu. Trójwymiarowe zdjęcia na ścianach przedstawiały pejzaże, a nie seksualną akrobatykę. Nie rozpoznawał żadnego krajobrazu, lecz wczepione w bazaltowy klif trójnożne stworzenie z pewnością nie urodziło się na Cinnabarze. Pociemniałe i pokiereszowane drewno baru także pochodziło spoza planety. Daniel z zainteresowaniem zauważył, że włókna tkanki zwijały się w helisy wokół pnia, unosząc się i opadając wzdłuż blatu kontuaru na podobieństwo śladów po delfinach. Hogg usadowił się koło kasy, skąd mógł w niekrępujący sposób regulować należności. Przy drugim krańcu baru siedziała kobieta w mundurze inżyniera i piła piwo z whisky. Pominąwszy tę dwójkę oraz barmana, który właśnie podszedł do boksu, Leary i Mon mieli całą knajpę dla siebie. Daniel podniósł wzrok na obsługę. – To jak, Mon? Dla ciebie whisky z wodą? – Nie, nie, Leary – odparł mężczyzna, gwałtownie kręcąc głową. – Dziękuję, ale przyrzekłem nie pić... przez jakiś czas. Poproszę... – spojrzał na rosłego, łysiejącego barmana i skrzywił się – piwo z lemoniadą – dokończył. – Tak, piwo z lemoniadą. – Dla mnie również – rzucił pogodnie Daniel, zastanawiając się, czy Mon aby nie zwariował. Na głos dodał: – No cóż, Mon. Dlaczego tak bardzo chciałeś mnie widzieć? Porucznik zaparł się dłońmi o blat, rozczapierzył palce i wbił w nie wzrok, jakby porządkując myśli, po czym podniósł zmęczone spojrzenie na niedawnego przełożonego. – Proszę posłuchać, sir, o co chodzi zaczął. – Podczas remontu Sissie na Tanais otrzymaliśmy wiadomość od Wysokiego Komisarza Strymonu, że mamy odstawić ją do domu, do Portu Jeden. Rozumiem, że słyszał pan coś o tym? – Owszem – odrzekł Daniel. – Słyszałem. Nie dodał, że dowiedział się o tym od Adele niecałe dwie godziny temu. Nikt nie miał obowiązku powiadamiać go o tym, jako iż na czas pobytu w stoczni przekazał dowodzenie Księżniczką Cecile swojemu pierwszemu oficerowi.
Fakt, że nie usłyszał ani słowa o sprzedaży korwety, zdobytej i dowodzonej przez niego podczas akcji, którymi pasjonował się cały Cinnabar, o FRC nie wspominając, sugerował celowe przemilczenie, a nie zwykłe przeoczenie. Anston, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że kapitan stojący na czele Komisji Materiałowej, musiał uznać, iż sławny porucznik Leary do tego stopnia poruszy opinię publiczną, że jej nacisk mógłby doprowadzić do anulowania przemyślanej decyzji Komisji. Mógłby tak postąpić, lecz tego nie zrobi. Dla Daniela Leary’ego liczyła się przede wszystkim służba. Tak powinno być w przypadku każdego oficera FRC. – Cóż, wyobraża pan sobie chyba, że nie byłem zbytnio uszczęśliwiony tą decyzją – kontynuował Mon, przedstawiając fakty bez ogródek, jak gdyby cała ta sytuacja nic dla Daniela nie znaczyła. – Potem jednak zjawiła się para arystokratów z Nowego Swierdłowska z listem wprowadzającym od wysokiego komisarza. Hrabia Klimov wraz z żoną, Valentiną, chcieli polecieć na Cinnabar. – Wzruszył ramionami. – Oczywiście, nie było z tym najmniejszego problemu – ciągnął. – Nie wykonywaliśmy żadnej misji bojowej, a pan zabrał czterdziestu marynarzy na pokład strymońskiego okrętu kurierskiego, którym poleciał pan do domu. Pozostawała jedynie kwestia wniesienia przez pasażerów udziału do zapasów w mesie oficerskiej, a powiadam panu, kapitanie, że nigdy nie jadłem lepiej, ani na lądzie, ani na pokładzie żadnej jednostki. Ci Klimovowie mają pieniędzy więcej od samego Pana Boga. Wrócił barman niosąc piwo z lemoniadą, które postawił z hałasem na stoliku. – Dziękuję panu! – odezwał się Leary, lecz tamten tylko odwrócił się z chrząknięciem i poszedł zająć miejsce za barem. Daniel wpatrywał się w spieniony, brązowy płyn w szklance – mieszankę piwa z nalewaka i ginger ale, [Ginger ale – gazowany napój imbirowy] lub innego napoju orzeźwiającego, trzymanego przez barmana do drinków. Ten ostatni miał taką minę, jakby był bardzo zdegustowany tym, że musiał podać coś równie podłego. Daniel nie winił go za to. – Cóż, okazało się, że hrabia z żoną lecieli na Cinnabar, by wynająć statek, na którym mogliby zwiedzić Galaktykę Północną – powiedział Mon, unosząc szklanicę. – Zamiast skorzystać z załogi i jednostki z Nowego Swierdłowska, chcieli mieć to, co najlepsze. Poza tym wiedzieli, że to Cinnabar wytyczył najkrótsze trasy na Północ. Dokonał tego pański wujek Stacey. Napił się, skrzywił i odstawił szklankę. Zaczął mówić, lecz zaraz przestał, by otrzeć usta grzbietem lewej dłoni.
– Zwiedzanie Północy? – powtórzył Leary, wydawszy w zamyśleniu wargi i wpatrując się w szklankę. – Masz na myśli wizytę w Boskiej Federacji? Przypuszczam, że mieszkańcy Nowego Swierdłowska mogą uznać to za interesujące, choć pamiętam, jak jeden z przyjaciół Stacey’a mówił, że widział zagrody dla świń ładniejsze od Blasku, a reszta Federacji nie dorównywała nawet tym standardom. – Nie wydaje mi się, żeby przejmowali się stolicą – uznał porucznik Mon, zwijając dłonie. – Hrabia twierdzi, że interesują go polowania, a jego żona bada ludy, które nigdy nie wróciły w kosmos po Przerwie. Nazywa je społeczeństwami reliktowymi. No wie pan, czarnuchy z kośćmi w nosach, które wytną panu serce i je zeżrą, bo tak kazał im Wielki Bóg Gu. To jej życiowa pasja, jak sądzę. – Czyli są uczonymi – podsumował Daniel. – Federacja nie kontroluje nawet dziesiątej części światów Północy zasiedlonych przed Przerwą, zresztą „kontrola” to zbyt duże słowo. Planety przeważnie rządzą się własnymi prawami, a flota należąca do Federacji utrzymuje się z wymuszeń lub zwyczajnego piractwa. Dzięki kombinacji traktatu i gróźb statkom Cinnabaru i jego sojuszników nic nie groziło, przynajmniej w tych przypadkach, gdy rozbitkowie mogliby obwieścić światu, co się stało. Niemniej wszystkie handlujące w Galaktyce Północnej statki były uzbrojone, nawet jeśli działa i pociski zmniejszały ich ładowność. – Taaa, no cóż, to bardzo głupi sposób trwonienia czasu i pieniędzy – powiedział Mon. – Lecz oni mają pieniądze; Bóg jeden wie, że tak jest. I w tym sęk, Leary. Kiedy dowiedzieli się, że Sissie jest na sprzedaż, postanowili sami ją kupić. I chcą, żebym został jej kapitanem z pensją porucznika komandora! – Mon, to wspaniała wiadomość! – zawołał Daniel, wstając, by sięgnąć ponad stolikiem i uścisnąć oficerowi ramiona. – Nie mogliby znaleźć lepszego okrętu ani kapitana do tej roboty! Dobry Boże, człowieku, a już myślałem, że stało się coś złego! Skoro Klimovowie mogli sobie pozwolić na obsadzenie załogą korwety, to stanowiła ona idealny wybór na długą wyprawę w rejony jeszcze nie odkryte bądź otwarcie wrogie. Księżniczka Cecile była okrętem szybkim i zgrabnym. Choć lekka, jak na okręt większej flotylli, była znacznie silniejsza od piratów i jednostek marynarki broniących Federacji (o ile stanowiło to jakąkolwiek różnicę), które mogłaby spotkać na Północy. Mon musiałby zrzec się przydziału, lecz w obecnych okolicznościach admiralicja powinna zagwarantować mu możliwość powrotu do marynarki w tym samym stopniu. Jedyne, co tracił, to staż i połowa pensji, stanowiąca ćwierć tego, co oferowali mu Klimovowie.
A jeśli chodziło o Sissie... Cóż, i tak nie byłaby dłużej okrętem wojennym, ale nie zamieniono by jej również na barkę przewożącą zapasy do kopalń na asteroidach. Dobre wieści dla okrętu, dobre wieści dla jego obecnego kapitana... i dobre wieści dla Daniela Leary’ego, gdyż oznaczały one zdjęcie mu dwóch kłopotów z grzbietu! – Właśnie, że stało się coś złego! – oświadczył żałośnie Mon. – Sir, skąd mam wziąć załogę? Po podpisaniu traktatu pokojowego wszystkie domy kupieckie rozpoczną zaciąg wśród kosmonautów. Zostaną mi sami pijacy i rozrabiacy, i to na podróż na Północ, a nie do któregoś z głównych portów. Daniel sączył piwo, rozmyślając nad słowami porucznika. Do licha! Ależ to było obrzydliwe. Pewnie pił już gorsze rzeczy... Realnie rzecz biorąc, wiedział, że pił gorsze rzeczy, jednak z pewnością nie był wówczas trzeźwy. – Cóż, Mon... – zaczął, powstrzymując się przed przepłukaniem ust czymś czystym, a w każdym razie o innym smaku. – Sądząc po tym, co Klimovowie zaoferowali tobie, myślałbym, że doświadczonym marynarzom również zapłacą nieco lepiej, niż wynoszą przeciętne pensje. Prawdę mówiąc, oczekiwałbym, że większość obecnej załogi Sissie zostanie z tobą. Zawsze była szczęśliwym okrętem... bo miała szczęście do oficerów, nie omieszkam dodać. Do baru wszedł mężczyzna w średnim wieku z młodszą kobietą, średnio urodziwą, za to bogato ubraną – być może drugą żoną, z pewnością nie dziwką. – Hej, Bert – powitał barmana, zmierzając do ostatniego boksu. – To, co zwykle, dla mnie i Mamie. – Już się robi, Lon – odrzekł barman, stawiając na kontuarze dwie szklanki. – Szczęście! – rzucił gorzko Mon do pustej szklanicy. – W tym cały problem. W drodze powrotnej mieliśmy tuzin awarii. Głównie Szybkiego Napędu, zanim Pasternak nie ustalił, że nie włączono wymienionych na Tanais mierników, przez co silniki otrzymywały osiem procent antymaterii więcej, niż sądził. Połowa napędu wysiadła, uszkodzona przez nadmierne obciążenie. Straciliśmy też dwa maszty w Matrycy. Nie zginął żaden takielarz, lecz tylko dlatego, że Woetjans złapała jednego bez linki asekuracyjnej, a potem drugą ręką uchwyciła się żagla. Bosman Woetjans i inżynier Pasternak – odpowiednio: szef takielunku i szef statku – byli oficerami przynoszącymi chlubę FRC. Zwłaszcza Woetjans wielka, żylasta kobieta, warta tyle, co cała drużyna marynarzy, gdy wkraczała do bójki z wysokociśnieniową rurką w ręce.
– No cóż, takie rzeczy zdarzają się po kapitalnym remoncie – orzekł rozsądnie były kapitan Księżniczki Cecile. – Po to właśnie są loty testowe. Czy Klimovowie byli bardzo źli? – Oni? – rzucił pogardliwie rozmówca. – Dobry Boże, Leary, oni są przyzwyczajeni do statków ze Swierdłowska. Cieszyli się, że nie pękł kadłub i nie odpadły wszystkie maszty! Pokręcił żałośnie głową. – Nie, nie, chodzi o załogę – dodał. – Uważają mnie za pechowca. Słyszałem Barnesa, jak mówił, że szybciej będzie rozpiąć skafander w próżni, niż polecieć teraz na Sissie, a reszta takielarzy mu przytaknęła. To zaraz rozejdzie się po dokach. Niech to diabli wezmą, już się rozeszło! – Och – mruknął Daniel, rozumiejąc go całkowicie, lecz nie mając pojęcia, co powiedzieć. – Och. Oczywiście, było to bardzo niesprawiedliwe, lecz marynarze to przesądny ludek. Pewne okręty – według każdego eksperta bez zarzutu – cieszyły się sławą zabójców; pewnych kapitanów – niezależnie od ich kwalifikacji – nazywano Jonaszami. Mając wybór, żaden marynarz nie zaciągał się na takie jednostki ani do takich dowódców, a teraz, w obliczu ofert ze strony floty handlowej, wszyscy w miarę sprawni marynarze mieli wybór. – Niech diabli porwą wszystkich marynarzy! – rzucił Mon. – Niech diabli wezmą życie! – Obrócił się na ławce i dodał: – Whisky z wodą, proszę. Podwójną, cholera, i nie chowaj butelki! – Powrócił spojrzeniem do Daniela i powiedział zrozpaczonym głosem: – Nie potrzebuję żony, żeby wiedzieć, że piję więcej, niż mogę. Ale doskonale pan wie, sir, że alkohol nigdy nie przeszkadzał mi w pełnieniu służby. – Nigdy na ciebie nie narzekałem, Mon – odrzekł z kamienną twarzą Leary. Sam też mógł zamówić sobie drinka, lecz uznał, iż nie poprawiłoby to sytuacji. – Myślałem, że skoro wszystko szło źle, to wie pan... – ciągnął oficer, ukrywając twarz w dłoniach. – Że, no wie pan, jeżeli się nie poddam, to kłopoty same ustaną. Że Bóg zdejmie ze mnie kciuk; wie pan, o czym mówię? – Tak, wiem – potwierdził Daniel. Marynarze byli przesądni z natury; codziennie zbyt blisko ocierali się o przypadkową śmierć, żeby mogło być inaczej. Odnosiło się to tak do kapitanów, jak i do takielarzy, którym rozkazywali. – Ale podczas następnej wachty urwał się Pierwszy Bakburty, zabierając ze sobą takielunek z Drugiego i Trzeciego – dokończył gorzko mężczyzna. Przyszedł barman z whisky Postawił ją na stoliku, obserwując Mona spode łba, po czym wrócił za bar. Hogg również przyglądał im się badawczo. Leary się nie przejmował, ale Mon wyraźnie był bliżej krawędzi, niż chciałby jakikolwiek kapitan, gdyby rzecz działa się na
mostku podczas walki. – Danielu – podjął Mon, trzymając szklankę w obu dłoniach, lecz nie podnosząc jej do ust. – Sir. Ludzie pójdą za panem, wie pan, że tak będzie. Czy przyjdzie pan jutro na musztrę i przemówi do nich? Sir, mam teraz pięciu łobuziaków – moja żona urodziła, kiedy byłem na Tanais. Nie wyżyję z połowy pensji, nie mogę, a jeżeli zabiorę do Galaktyki Północnej załogę partaczy, to... – uśmiechnął się kwaśno – cóż, przyznam rację Barnesowi. Lepiej będzie, jak rozepnę skafander w próżni. – Ja... Zastanowię się nad możliwościami wieczorem, Mon – oznajmił Daniel, wstając powoli, żeby nie wyglądało to na ucieczkę przed starym kamratem, co właśnie robił. – Obiecuję, że przyjdę na musztrę. O dziesiątej? – Tak jest, o dziesiątej – odparł porucznik, podrywając się i z radosnym uśmiechem ściskając Danielowi dłoń. – Bogu dzięki! Dziękuję panu, sir. Jeśli tylko utrzymam dyscyplinę, wszystko będzie dobrze, obiecuję, że tak! Pokiwał głową, nie wracając więcej do złożonej obietnicy. Powinien znaleźć się na paradzie, żeby podziękować załodze, która poleciała za nim do piekła, i to niejeden, lecz kilka razy, zawsze wydobywając stamtąd Księżniczkę Cecile i jej dowódcę. Jeśli jednak chodziło o to, co im powie... Był winien Monowi szacunek należny lojalnemu i kompetentnemu oficerowi, jednak równie wiele zawdzięczał każdemu, kto służył z nim na Sissie. Nie zamierzał namawiać ich do ryzykowania życiem, a pomimo tego, co powiedział swemu pierwszemu oficerowi, żeby go pocieszyć, kłopoty, jakich doświadczyła korweta podczas powrotu do domu, przekonałyby każdego, że Mon jest pechowcem. Nie był człowiekiem, za którym Daniel z ochotą podążyłby na Północ ani któremu zawierzyłby swój honor, namawiając innych, żeby mu towarzyszyli. Rozległo się brzęczenie. Przygotowujący się do wyjścia Hogg sięgnął do kieszonki na piersi po telefon, który nosił w Xenos. Słuchał przez chwilę, po czym powiedział do Leary’ego: – Musimy wracać do domu, panie. Natychmiast. Ruszyli razem do drzwi; służący dwa kroki przed swym panem tylko dlatego, że wcześniej wystartował. Gdy wypadli na zewnątrz, mężczyzna dodał ściszonym głosem: – Dzwonił majordomus, sir. Mistrzyni Mundy ma kłopoty. Poważne kłopoty.
*** Wagonik, którym wracała Adele ze świtą, wiózł do domu również czternaścioro urzędników, którzy wypełnili go do granic dozwolonego limitu. Lokaje Adele – a raczej lokaje towarzyszący jej i Toverze, gdyż choć nosili liberie Mundych, to Skarbiec Spedytorów i Kupców wypłacał im pensje – nie pozwoliliby im wsiąść, lecz jej rodzice chlubili się swą troską o niższe stany. Adele, która większość życia spędziła wśród tychże stanów i znała je o wiele lepiej niż jej rodzina, mimo wszystko powstrzymała służących przez wzgląd na ich pamięć. Z drugiej strony: nie uważała, żeby konieczne było przekraczanie ograniczeń tramwaju. O tej porze dnia w wagoniku powinno znajdować się czterdzieścioro pasażerów. Gdy na Kręgu Pentakrestu wsiadł dwudziesty podróżny, lokaje Adele Mundy zablokowali drzwi, tłukąc żółtawymi pałkami po kostkach palców każdego, kto siłą próbował je otworzyć. Uczona wolała myśleć o tym jako o samopomocy w egzekwowaniu prawa niż deptaniu praw ludu przez szlachetnie urodzonych. Uśmiechnęła się. Choć nie przejęłaby się zbytnio inną interpretacją. Ją samą wystarczająco często deptano. Wagonik zatrzymał się na peronie, na krańcu dziedzińca, kołysząc się lekko na jednej szynie. Nikt nie czekał, żeby wsiąść; urzędnicy tylko patrzyli, żeby ekipa Adele wysiadła i żeby mogli zająć ich miejsca. Zdawali sobie sprawę z tego, ile mieli szczęścia, że pozostawiano im tyle przestrzeni na resztę trasy prowadzącej do wielopiętrowych bloków na wschodnich przedmieściach Xenos. W chwili gdy Adele i jej służba wysiadali na peron, tuż za nimi zatrzymał się wagonik jadący na zachód. Wyczuła, jak Tovera odwróciła głowę, trzymając w obu rękach płaski neseser. Z tramwaju wysiadł nieznany jej młody oficer FRC w mundurze Drugiej Klasy. Pewnie ktoś do Daniela – przyjaciel albo posłaniec z Biura Floty. Okalające dziedziniec siedem domów było ciche, jak zwykle w letni wieczór. Na progu ostatniego budynku po lewej, tuż obok Małego Chatsworth, przycupnęło pół tuzina mężczyzn w różnych liberiach. Na widok wracającej do domu arystokratki podnieśli się, upychając po kieszeniach kości i pieniądze. Jednym z nich okazał się odźwierny Adele; wrócił szybko na posterunek, nie rozglądając się na boki. Nieoczekiwanie poszło za nim dwóch mężczyzn.
– Mistrzyni Mundy? – zawołał za jej plecami oficer FRC. Obejrzała się przez ramię i zatrzymała, by mógł ich dogonić. Lokaje nie wyglądali na zaniepokojonych, lecz prawa ręka Tovery skryła się w neseserze, który trzymała w zgięciu lewego łokcia. – Tak? – odrzekła Adele tonem, który nie był może wrogi, choć z całą pewnością nie brzmiał przyjaźnie. Nie lubiła być zaczepiana przez obcych, zwłaszcza znających jej nazwisko. Ten schludnie przystrzyżony porucznik – dopiero teraz dojrzała stopień na szarym kołnierzu przed wstąpieniem na służbę Republiki niewątpliwie był dżentelmenem, nadal jednak pozostawał obcym. – Pani przyjaciel, kapitan Carnolets, ma nadzieję, że zechce pani spożyć z nim kolację dziś wieczorem w jego domu w Portsmouth – oznajmił porucznik, zatrzymując się uprzejmie sześć stóp od niej. Dzięki temu pozostawał tuż poza zasięgiem ramion Kostromanki, którą zmierzył szacującym spojrzeniem. – Przeprasza za tak późne zaproszenie, ale bardzo zależy mu na odnowieniu waszej znajomości. Nie znam żadnego kapitana Carnoletsa – pomyślała Adele. Pewnie, że nie znała, znała za to mistrzynię Sand, która rządziła wywiadem Republiki z taką samą, nie rzucającą się w oczy, skutecznością, jaką prezentował admirał Anston, dowodząc FRC. Gdyby Mundy potrzebowała potwierdzenia, byłaby nim reakcja posłańca na Toverę. Nie bał się jej, lecz okazywał ostrożność, jak w przypadku psa na łańcuchu – i natychmiast rozpoznał w bezbarwnej „asystentce” takiego właśnie psa obronnego. – W porządku – odparła Adele. – Najpierw jednak się przebiorę. Odwróciła się i dała znak lokajom. Posiadanie służby bywało wielce irytujące, zwłaszcza kiedy komplikowało nawet tak proste sprawy, jak chodzenie ulicą. Z drugiej strony – niezaprzeczalną korzyścią była możliwość podróży do domu we względnym komforcie, a nie ściśniętej niczym sardynka w puszce... – A przy okazji: nazywam się Wilsing – oznajmił porucznik, podążając jej śladem. – Nie trzeba przebierać się dla kapitana, mistrzyni. Bardzo zależało mu na jak najszybszym spotkaniu się z panią. – Co nastąpi natychmiast po tym, jak już przebiorę się w cywilne ubranie, poruczniku Wilsing – upierała się Adele, pozwalając sobie na okazanie odczuwanej irytacji. W tej chwili mundur kojarzył jej się jedynie z pogrzebem człowieka, którego szanowała, a jej przyjaciel Daniel kochał. Nie było winą mistrzyni Sand, że uroczystość przypomniała jej, iż rodzice i siostra zostali bez ceregieli pogrzebani w zbiorowej mogile... Oprócz głów, rzecz jasna, które pewnie ciśnięto do rzeki po tym, jak ptaki dokładnie oczyściły je z mięsa, gdy wisiały na Skale
Mówcy. Niemniej taka była prawda. Kobieta miała wrażenie, że spotkanie przebiegnie lepiej, jeżeli pozbędzie się Białego Munduru. Gdy Adele znalazła się dwadzieścia stóp od cofniętego wejścia do Małego Chatsworth, odźwierny odwrócił się i powiedział coś do śledzących go osiłków. Byli ubrani jak lokaje, choć liberie niezbyt dobrze na nich leżały. Jeden z nich wyciągnął spod kurtki pałkę i zdzielił nią odźwiernego w głowę. Mężczyzna zatoczył się na pilaster, po czym upadł twarzą naprzód. Kamrat napastnika wyciągnął pistolet i wycelował w powietrze. Adele obejrzała się za siebie. Na dziedziniec wkroczyła ósemka mężczyzn z pałkami i rurkami w rękach, zbliżając się ostrożnie ku niej. Jeden z nich miał pistolet. Musieli kryć się w plamach mroku pomiędzy wbudowanymi w chodnik lampami, przy którymś domu z drugiej strony bulwaru... Porucznik Wilsing wyciągnął z kieszeni na piersi płaski telefon. – Nie! – rzuciła cicho. Uzbrojony zbir sprzed frontu Małego Chatsworth wymierzył pistolet w Wilsinga. – Rzuć to, koleś! – warknął. – Nie będzie drugiego ostrzeżenia! – Rzuć to! – powtórzyła uczona. Sama ukryła się za lokajem tak, żeby mogła niezauważenie sięgnąć lewą dłonią do wewnętrznej kieszeni tuniki. Wilsing upuścił niewielki telefon na ziemię. Oblicze oficera nie miało żadnego wyrazu. – A teraz wszyscy cofnąć się, to nie stanie wam się krzywda! – rozkazał uzbrojony oprych. – Chcemy tylko nauczyć waszą panią, że nie powinno się kraść domów lepszym od siebie! – Mam tych z tyłu – wymruczała Tovera. – Słuchajcie – Adele zwróciła się do wystraszonych lokajów. Próbowali jednocześnie spojrzeć na nią i nie spuszczać wzroku z draba z pistoletem. – Natychmiast zejdźcie nam z drogi. To nie jest wasza sprawa. – Ależ, mistrzyni... – zaprotestował najstarszy z nich, który mógłby (i pewnie tak robił) po służbie uchodzić za dżentelmena, szukającego rozrywki w kręgach służebnych kobiet z innych dzielnic. – Usuń się, człowieku, albo sama się z tobą rozprawię! – wrzasnęła Adele z nutką paniki w głosie. Część jej umysłu, zajmująca się przyziemnymi sprawami, typu rozmowy ze służbą, oderwała się od umiejętności wyższych. Reszta mózgu skupiła się na rozwoju sytuacji.
Lokaje przeszli na lewą stronę. Jeden ruszył w prawo, zaraz jednak rzucił się biegiem za resztą, gdy tylko zorientował się, że został sam. Ośmiu osiłków z dziedzińca musiało już być bardzo blisko. Zbir z pistoletem roześmiał się i ruszył naprzód w towarzystwie kamrata z pałką. Adele postrzeliła go w lewy policzek. Światło padało z zachodu; nie wzięła wystarczającej poprawki na nisko wiszące słońce. Drugi pocisk przeszedł przez skroń, gdy okręcał się z krzykiem, a trzeci zagłębił się w tył czaszki, kiedy upadał. Usłyszała automat swej przybocznej, plujący szybkimi, krótkimi seriami. Brzmiało to jak przeciągły grzmot. Niezależnie od politycznych dążeń dom Mundych należał do bardzo wojowniczych. Jej rodzice wierzyli, że najlepsza ochrona to stać się śmiercionośnym snajperem – nie żeby wygrywać pojedynki, tylko unaocznić każdemu wrogowi, że wyzywanie Mundych było równoznaczne z popełnianiem samobójstwa. Zbir, który powalił odźwiernego Chatsworth, upuścił pałkę i z krzykiem osunął się na kolana. Służący z sąsiedniego domu, jeszcze przed chwilą oddający się grze w kości, zamarli na widok pistoletu, teraz jednak zderzali się ze sobą w pospiesznej ucieczce do wnętrza budynku. Matka byłaby ze mnie dumna – pomyślała Adele Mundy, odwracając się. Godziny spędzone na strzelnicy w piwnicach domu nie poszły na marne. Dobrze było nauczyć się czegoś w wolnym czasie, czegoś, co przydawało się, gdy okoliczności zmuszały do zmiany obranej niegdyś kariery... Cała nacierająca na nich ósemka leżała na bruku. Kilku rzucało się gwałtownie w agonalnych konwulsjach. Przynajmniej jeden próbował uciekać. Lufa broni Tovery rozgrzała się do białości. Tak samo jak pistolecik byłej bibliotekarki, pistolet automatyczny przyspieszał pociski wewnątrz lufy odpowiednimi impulsami elektromagnetycznymi. Ich aluminiowe płaszcze wyparowywały podczas przejścia między zwojami, przez co strzelanie wyzwalało mnóstwo ciepła. Lufa broni Adele połyskiwała i zapewne podpaliłaby ubranie, gdyby wrzuciła pistolet z powrotem do kieszeni. Tovera odwróciła się i zastrzeliła modlącego się na kolanach obwiesia. Upadł na wznak, raczej wskutek pośmiertnego stężenia niż od uderzenia lekkich pocisków. Z trzech otworów w gardle trysnęła krew. Adele się skrzywiła. – Przepraszam, mistrzyni – rzuciła Kostromanka, zmieniając magazynek na pełny. – Ale nie potrzebowaliśmy więźnia. Wiemy, kto za tym stoi.
Adele ujrzała nagle na chodniku Marinę Rolfe, bębniącą piętami o bruk w powiększającej się kałuży krwi. Oczywiście, znając Toverę, koniec mógł nie nadejść tak szybko, nie w przypadku damy ufającej, iż pieniądze rodu Casaubon uchronią ją przed zemstą za okaleczenie rywalki, która pozbawiła ją pozycji, jaką – jej zdaniem – sobie kupiła. – Nie zabijaj jej! – zawołała uczona. – Nie zabijaj jej, Tovero, albo osobiście cię odszukam. Słowo Mundy! Blada blondynka posłusznie skłoniła głowę. – Rozumiem, pani – zapewniła. Na spodniach zastrzelonego przez Adele bandyty poszerzała się plama; jelita rozkurczyły się, gdy umierał. Przyklękła na kolano, w lewej ręce wciąż ściskając pistolet. Ostygł na tyle, że mogła już schować go do kieszeni, lecz w tej chwili była zbyt otumaniona, by wykonać tak skomplikowaną czynność. Towera schowała automat do neseseru, który upuściła, gdy zaczęła strzelać. Wilsing podniósł telefon i mówił do niego pospiesznie. Wydawał się nieporuszony obejrzaną właśnie sceną, dopóki nie zauważyło się jego szybkich spojrzeń, błądzących po okolicznych budynkach. Zawsze zatrzymywały się co najmniej na drugim piętrze. Nie miał najmniejszej ochoty podziwiać otaczającej go jatki. Nie zrobił nic, po prostu stał tam, gdzie się zatrzymał. Nie przyczynił się do żadnej z tych śmierci. Niemniej tylko socjopatka pokroju Tovery potrafiła przyglądać się rzezi i nie przejąć się nią. – Mistrzyni, co powinniśmy zrobić? – zapytał przełożony służących. Adele próbowała mu odpowiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle. Złapał ją za ramię i potrząsnął. – Mistrzyni, co robimy? Mundy podniosła się, chowając pistolet. Nie przeładowała go, lecz miał dwudziestostrzałowy magazynek. Nie wydaje mi się, abym musiała dzisiaj zabić jeszcze ponad siedemnaścioro ludzi – pomyślała – z drugiej strony na pierwszego potrzebowałam aż trzech kul... Na głos powiedziała: – Idź do domu i wezwij milicję. Jestem pewna, że ktoś już to uczynił, niemniej to bardzo ważne, żeby otrzymali zgłoszenie z Małego Chatsworth. – Mistrzyni Mundy? – przemówił Wilsing, opuszczając telefon. – Musimy jak najszybciej dotrzeć do kapitana Caraoletsa. Natychmiast! – Nie możemy zostawić... – zaczęła Adele. Młody porucznik machnął ręką na porozrzucane ciała.
– Już się tym zajęto! – rzucił gniewnie. – Chodźmy! To jest teraz naprawdę najważniejsze! – Lepiej zróbmy, jak mówi, mistrzyni – powiedziała Tovera z zimnym uśmiechem kobry. – Mistrzyni Sand nie należy do osób, które lubią czekać. Adele skinęła krótko głową. – W porządku – zgodziła się. – Chyba jednak nie muszę się przebierać. Wilsing wyciągnął dziwnego kształtu klucz i poprowadził ich z powrotem na przystanek. Adele omijała rozciągnięte kończyny, lecz pomimo całej ostrożności wdepnęła prawym butem w strużkę krwi. Od tej pory wydawało jej się, że przy każdym kroku podeszwa lepi się do podłoża.
Rozdział 4 Aerowozy milicji stały zaparkowane przy obu peronach kolejki u wejścia na dziedziniec. Zwalniający wagonik wyczuł, że przystanek został zablokowany i automatycznie przyspieszył. Pół tuzina towarzyszących Hoggowi i Danielowi pasażerów pogrążyło się w głośnych domysłach, co się mogło wydarzyć. Daniel złapał za hamulec bezpieczeństwa i pociągnął mocno, przerywając dopływ prądu do magnesów utrzymujących pojazd ponad szyną. Zatrzymali się ze zgrzytem i w gejzerach iskier pomiędzy dwoma policyjnymi pojazdami. Przysadzisty pasażer stracił równowagę i z gniewnym okrzykiem wylądował na przedzie wagonika. Hogg wysiadł i przytrzymał drzwi. Leary puścił hamulec i udał się śladem służącego. Był świadomy trajkotania poobijanych współpasażerów na tej samej zasadzie, na jakiej odnotowywał świergot ptaków w mijanym żywopłocie, gdy spieszył dokądś w ważnej sprawie. Na dziedzińcu stał tuzin milicjantów w rynsztunku do tłumienia zamieszek, tworząc zbitą i sfrustrowaną grupę pod ścisłą kontrolą kobiety z czerwonozłotą rozetą Learych na kołnierzu oraz mężczyzny w mundurze Straży Przybrzeżnej FRC ze stylizowanym krawatem. Na samym dziedzińcu wylądowały dwa aerowozy. Jednym z nich była zamknięta furgonetka z godłem Policji Floty Republiki Cinnabaru na burtach. Drugi pojazd nosił insygnia milicji, choć znacznie przewyższał klasą wehikuły, jakie Republika kupowała na jej potrzeby. Daniel nie rozpoznał modelu, lecz widział wcześniejszą wersję, zanim zerwał z ojcem. Mówca Leary utrzymywał niewielką flotyllę takich wozów do użytku własnego oraz osobistych sił bezpieczeństwa. – Stójcie tam, gdzie jesteście! – zawołał strażnik wybrzeża, wymierzając lewy palec wskazujący w Daniela, podczas gdy prawa dłoń zawisła nad kaburą. – Nie macie tutaj czego szukać! – Jestem mieszkańcem – odparł nie zwalniając. – Poza tym jestem porucznik Daniel Leary. – Nie dbam o to, kim... – zaczął gliniarz. Na pewno był gliną niezależnie od swej przynależności. Porucznik wyprowadził lewy prosty w splot słoneczny mężczyzny, składając go wpół równie nagle, jakby tamten oberwał rzuconą cegłówką.
– Lepiej dbaj, kiedy ktoś mówi ci, że jest Learym, chłopcze – rzucił Hogg, mijając Daniela i naciągając pokryte siateczką rękawiczki. Kopnął mężczyznę w kolana, zbijając go z nóg. Milicjanci wybuchli śmiechem. Przedstawicielka mówcy Leary’ego spojrzała na zaatakowanego. Nie zmarszczyła brwi ani nawet ich nie uniosła, lecz tamten się nie odezwał. Daniel obszedł furgonetkę. Miała opuszczoną burtę; czterej mężczyźni w nieokreślonych uniformach ładowali do niej zawinięte w całuny ciała. W środku spoczywały już zwłoki, ułożone na podłodze niczym kłody drewna. – Kto...? – zapytał. Nie czuł jakichś szczególnych emocji, a jedynie chęć zgromadzenia informacji. Złapał za róg pokrowca i odchylił, odsłaniając twarz trupa, wkładanego właśnie do pojazdu. Ujrzał mężczyznę ze słońcem wytatuowanym na prawym policzku. Nie znał go, poza tym był mężczyzną. – Ty tam! – zawołał człowiek w mundurze dowódcy FRC. – Poruczniku! Proszę się nie ruszać. Nie ma pan tutaj nic do roboty! Czterech lokajów z Małego Chatsworth stało w ściśniętej grupce, otoczonej przez Straż Przybrzeżną FRC i pracowników Leary’ego. Inny służący Mundy leżał z obandażowaną głową na noszach przy drzwiach wejściowych. Daniel nie był pewny, lecz mężczyzna wyglądał na odźwiernego. – Owszem, mam tutaj sporo do roboty – odrzekł donośnie, aż głos odbił się echem od fasad domów po obu stronach dziedzińca. – Dowiedziałem się, że moja towarzyszka, Adele Mundy, miała kłopoty. Gdzie ona jest, jeśli mogę wiedzieć? Zza zaciągniętych zasłon w oknach cichych domów błyskały ciekawskie oczy. Nie widać było żadnego mieszkańca ani służącego, lecz Daniel Leary miał pewność, że wydarzenia obserwowali wszyscy z wyjątkiem obłożnie chorych i pijanych w sztok. Na placu przebywało pół tuzina umundurowanych strażników i tyle samo ludzi w uniformach – zakładał, że to zwykli pracownicy Można by rzec: sprzątacze. Oprócz nadzorującej milicję kobiety personel Cordera Leary’ego liczył sześć – siedem osób. Dowódca FRC – który służył w tej samej flocie, co Daniel, z równym prawdopodobieństwem jak to, że otrzymał kapłańskie święcenia – ściskał w ręce telefon. Spojrzał ostro na Leary’ego. Ten odwzajemnił spojrzenie. Telefon powędrował w górę, ku twarzy dowódcy, po czym opadł z powrotem. – Poruczniku – oznajmił – może pan wejść do domu, jeśli pan chce, lecz musi pan tam pozostać, dopóki nie odblokujemy ulicy, co nastąpi za kilka minut.
– Gdzie jest Adele? – zapytał Daniel. Nie krzyczał, niemniej przemawiał głosem słyszalnym na mostku podczas akcji bojowej. Dobry Boże, ile było tych ciał? Dwa następne leżały za lokajami i strażnikami bliżej domu, a chodnik, którym Daniel szedł w stronę dowódcy, wyglądał jak pomalowany na czerwono. – To nie pańskie zmartwienie, poruczniku! – oznajmił tamten. Obejrzał się przez ramię na stojącego obok zwalistego funkcjonariusza. Miał dystynkcje aspiranta, lecz był zwykłym mięśniakiem. – Do cholery, to jest moje... ! – wrzasnął Daniel. – Sir, nic jej nie jest! – zawołał jeden z lokajów. – Ona i ten jej wąż... Strażnik złapał służącego za gardło i wzniósł pałkę. – Ostrzegałem cię, synku! – ryknął. – Hogg – rzucił oficer, nie musiał jednak kończyć polecenia. Czterouncjowy ciężarek wyprysnął z dłoni mężczyzny, ciągnąc za sobą błyszczącą linkę z monokryształu. Ciężarek łupnął strażnika w czaszkę, tuż za prawym uchem. Hogg pewnie złapał powracający pocisk obleczoną w rękawicę dłonią, w której trzymał drugi koniec linki. Kula nie sprawiłaby się lepiej. „Aspirant” sięgnął do kabury u pasa. Daniel złapał go za kciuk. – Nie! – zawołał, po czym obrócił się, przyjmując kopnięcie ciężkim kolanem na kość biodrową i poczuł zgrzyt rozrywanej chrząstki, gdy wyłamywał przeciwnikowi palec. Mówił mu... Pojawiły się pistolety Nie tylko strażników, lecz także pracowników mówcy Leary’ego. Godzinę temu ten cichy dziedziniec spłynął krwią, a za chwilę ponownie dojdzie do masakry, tylko dlatego że jakiś sługus stawiał się, kiedy Daniel pytał o przyjaciółkę. – Stać! – zawołał dowódca strażników. – Na litość boską, natychmiast schować broń! Już! Przez chwilę nikt się nie ruszał, nawet Hogg... choć dwa ciężarki nie przestawały wirować w przeciwnych kierunkach. W lewej dłoni trzymał długi, składany nóż. – To syn mówcy Leary’ego – odezwał się zadbany cywil z herbem Learych. Mógł być prawnikiem lub księgowym z gatunku nadmiernie dbałych o własną kondycję. – Sir. „Sir” stanowiło symboliczny dodatek. Daniel cofnął się. Drżał od przypływu adrenaliny, której nie spalił w ciągu kilku ostatnich sekund.
– Tak, rozumiem pana – oznajmił dowódca, krzywiąc się z odrazą na całą sytuację. – Proszę posłuchać, jesteśmy po tej samej stronie. Objął spojrzeniem Daniela Leary’ego. Porucznika to ucieszyło, zdołał jednak tylko kiwnąć głową, wykręcając splecione ręce, by zapobiec rodzącym się skurczom. Postawny aspirant trzymał się za prawą dłoń. Szok minął; mruknął z bólu. – Zamkniesz się, na litość boską?! – krzyknął dowódca, rozładowując własny stres, po czym zwrócił się spokojnym głosem do Daniela i szefa personelu byłego mówcy: – Poruczniku Leary, pana przyjaciółka jest bezpieczna. Otrzymała wezwanie w sprawie, która nie ma nic wspólnego z tym zdarzeniem. Daję panu na to moje słowo. Daniel wyprostował się i wziął głęboki wdech. – Bardzo dobrze, dowódco – powiedział niemal doskonale opanowanym głosem. – Miło mi to słyszeć. – A teraz... – kontynuował mężczyzna. – Proszę po prostu wejść do środka i pozwolić nam posprzątać ten bałagan, dobrze? Jak tylko zbierzemy śmieci, przyjedzie wóz strażacki, żeby zmyć chodnik. Jeszcze tylko kilka minut. Daniel odetchnął głęboko. – W porządku – rzucił. – Muszę się przebrać. Jego wzrok spoczął na przerażonych lokajach, stojących cicho w otoczeniu uzbrojonych obcych. Dwóch z nich rozmawiało cicho z Hoggiem, który ignorował strażnika po jednej i przysadzistego cywila z automatem po drugiej stronie. Linkę i ciężarek ściskał w dłoni; nóż złożył i schował. – Zabiorę ze sobą moich ludzi – oznajmił spokojnie młodzieniec. W razie potrzeby zdąży jeszcze się wykrzyczeć. Kiwnął głową w stronę służących. – Rzecz jasna. Pod nieobecność Adele to on odpowiadał za tę czwórkę. Wyprostowali się z wyczekiwaniem i rozpaczliwą nadzieją. – Dobrze, w takim razie proszę ich zabrać – zezwolił dowódca. Odwrócił się ku lokajom i dodał szorstko: – Nie będę nakazywał wam milczenia. Zwrócę tylko uwagę na sprawę oczywistą: zbyt długie języki ściągną na was uwagę tych, którzy przysłali tamtych gości. Rozumiecie? Trzech lokajów pokiwało głowami. Czwarty stał z ustami rozdziawionymi ze strachu. – Chodźmy – zarządził Daniel, celowo przechodząc między strażnikami i prowadząc za sobą służących do domu. Musieli przekroczyć dwa bezwładne ciała. Danielowi udało się to bez patrzenia w dół, nie był pewny, jak poradzili sobie lokaje.
– Rozmawiałem z chłopcami, paniczu – oznajmił sługa, gdy wyszli z zasięgu słuchu funkcjonariuszy bezpieczeństwa. – Wygląda na to, że to z powodu poprzednich właścicieli, Rolfe’ów, których uraził sposób, w jaki utracili swą własność. – Ach? – mruknął Leary. – Tak. To wszystko wyjaśnia. Ranny odźwierny siedział, podtrzymywany przez jednego z ludzi mówcy Leary’ego. Próbował wstać na powitanie Daniela i służących. – Zabierzcie waszego kolegę do środka, jeśli łaska – polecił im Daniel, oglądając się przez ramię na lokajów. – Poślę po lekarza. – Nic mu nie jest – oznajmił cywil, który zajmował się odźwiernym, a teraz przekazał go służbie. – Sprawdzajcie w ciągu nocy, czy nie doznał wstrząsu mózgu, to wszystko. Majordomus osobiście otworzył drzwi. Cała służba zebrała się w holu, przyglądając im się z ciekawością. – Tak sobie pomyślałem, paniczu... zaczął Hogg. Dziedziniec zatrząsł się od ryku turbin unoszących ciężki aerowóz. Furgonetka pełna trupów udawała się w bardziej odpowiednie miejsce. Odczekawszy, aż wibracje ustaną, dokończył: – Pomyślałem sobie, że jeśli panicz nie potrzebowałby mnie wieczorem, to może pójdę załatwić parę spraw? Zerknął na sługę. – Dobrze, Hogg – zgodził się. – Chyba, że mogę ci jakoś pomóc? – Nie ma potrzeby angażowania w to panicza – odparł tamten, odchodząc w głąb korytarza wśród paplaniny służby. – Wezmę sprzęt z pokoju. Obejrzał się przez ramię. Był łysy i miał lekką nadwagę. Strój – od ciężkich butów za kostkę po chustę wokół szyi – był niechlujny i zdecydowanie wiejski: doskonałe przebranie za Sama Bumpkina1 dla człowieka przebiegłego i bezwzględnego jak łasica. – Bez obawy, Tovera i ja w zupełności wystarczymy. – Nie obawiam się – mruknął cicho Daniel do pleców Hogga. Popatrzył na służących. – Wracajcie do obowiązków – rzucił z udawaną irytacją. – A jeśli żadnych nie macie, to przynajmniej nie wystawajcie tak w holu. Ruszył po schodach na górę. – Sir? – zawołał majordomus. – Czy jest coś, co... hm... chciałby pan, żebyśmy zrobili? Daniel obejrzał się przez ramię.
1
[bumpkin (ang.) kmiotek]
– Nie, po prostu bądźcie gotowi na powrót oficer Mundy. – Po czym dodał po chwili przerwy: – Sam za chwilę wychodzę. Mój ostatni okręt zacumował w Porcie Jeden. Chyba rzucę na niego okiem, zanim go sprzedadzą.
*** Wagonik zjechał z turkotem na bocznicę; wjazd okalały długie, zwieszające się gałęzie drzew. Daniel wiedziałby, jaki to gatunek – pomyślała Adele. To stwierdzenie tak podniosło ją na duchu, że wyciągnęła z kieszeni na udzie osobisty terminal danych i włączyła go. – Mistrzyni? – Porucznik Wilsing uniósł brwi. – Zastanawiałam się, co to za drzewa – wyjaśniła Adele. Z kieszonki w futerale wydobyła różdżki. Biegłemu użytkownikowi zapewniały znacznie większą szybkość i precyzję niż dowolny inny interfejs. – Uznałam, że ich samodzielne rozpoznanie będzie dla mnie dobrym testem, skoro nie ma z nami porucznika Leary’ego, który mógłby je dla mnie zidentyfikować. – Ma pani na myśli te przy wjeździe? – upewnił się Wilsing. – To cyprysy z Maranhamu, przywiezione przez kapitana St. Regisa, który odkrył Maranham trzysta pięćdziesiąt lat temu. Prawdę mówiąc, to całkiem sławny zagajnik. – Dziękuję panu – rzuciła oschle uczona. Cóż, to też był sposób uzyskiwania informacji... Wjechali na szeroki plac, okolony schludnymi ceglanymi domami, wzniesionymi z dala od linii tramwajowej. Był późny wieczór; niebo wciąż jasne, lecz ziemię spowijał już gęsty cień. – Czwarty dom... powiedział Wilsing. – Tamten. Wagonik zatrzymał się z piskiem. Tak rzadko używanej bocznicy nikt nie wyposażył w perony. Porucznik wyjął z panelu kontrolnego swój specjalny klucz, który pozwolił mu skierować pojazd prosto do miejsca przeznaczenia, bez zatrzymywania się po dodatkowych pasażerów, wytypowanych przez centralny komputer transportowy jako możliwych do efektywnego przewiezienia. – Oczywiście dysponujemy aerowozami – dodał, chowając klucz do sakiewki przy pasie i z ukłonem przepuszczając Adele przy wysiadaniu. – Lecz mistrzyni Sand woli, żebyśmy w miarę możliwości nie rzucali się w oczy.
Mundy uśmiechnęła się lekko. Zgadzała się z takim podejściem, choć podejrzewała, że po przejściu Wilsinga i jemu podobnych, z usług których korzystała mistrzyni Sand, w tkance społeczności Cinnabaru pozostawał szeroki i krzykliwy ślad. Potrzeba cichej kompetencji była za to jedną z przyczyn, dla których Sand, gdy oczekiwała wykonania prawdziwego zadania, przychodziła do takich ludzi, jak chorąży Adele Mundy... Wilsing zatrzymał się na ceglanym chodniku, szerokim gestem wskazując na placyk. Zgromadzono na nim różnorakie wyposażenie floty. Tuż obok nich stało działo plazmowe o przeżartej rdzą lufie. Dalej wznosił się fragment Szybkiego Napędu, a na środku strzelał w górę maszt gwiazdolotu. Mężczyzna wskazał na antenę. – Z tego właśnie masztu komandor Stacey Bergen nawigował Doskonałością na Alexandreios – wyjaśnił. – Słyszałem, jak określano to mianem najbardziej zdumiewającego przykładu doskonałej nawigacji, odkąd Cinnabar powrócił do gwiazd. – Porucznik Leary uważał swego wujka Stacey’a za niepowtarzalnie utalentowanego astrogatora – oznajmiła Adele, obrzucając spojrzeniem niewielki park. Prawdziwe muzeum pod gołym niebem, jakie mogliby stworzyć odchodzący na emeryturę oficerowie FRC. Oddanie pamiątce po komandorze Bergenie honorowego miejsca znaczyłoby bardzo wiele dla Daniela... Niemal na pewno właśnie dlatego Wilsing o tym wspomniał. Możliwe, że oprócz dobrego pochodzenia młodzieniec miał jednak pewne zalety. – Nie znam nikogo, kto mógłby ocenić to lepiej niż Daniel. Wilsing poprowadził ją ścieżką do jednego ze skrytych za drzewami domów. Krawędzie ścieżki wyznaczały smugi światła, zapalającego się wraz z ich nadejściem. Ganek oświetlała odpowiednio przyćmiona latarenka. Otwierający drzwi sługa był za stary na noszenie liberii. Ukłonił się nisko. – Poruczniku Wilsing, jak mniemam, zna pan drogę do Czerwonego Salonu? – zapytał. – Kapitan zostawił dla pana na stoliku dzbanek i szklankę. Mistrzyni Mundy, jest pani oczekiwana w bibliotece. Zechce pani pójść za mną. Służący – jedyna osoba w zasięgu wzroku z wyjątkiem Wilsinga, który z krótkim skinieniem zniknął w bocznym pokoiku – poprowadził ją przez ciąg pomieszczeń o prostych i bardzo egzotycznych meblach. Wszystkie wykonano ręcznie z fantazyjnie usłojonego drewna; było ono różne w poszczególnych pokojach, dalece odbiegało także od wyglądu rodzimych, cinnabarskich gatunków.
Wzdłuż boku domostwa ciągnął się korytarz; w ścianie po lewej stronie umieszczono prostsze drzwi niż te, przez które wcześniej przechodziła Adele. Korytarz przeznaczono dla służby, a nie właścicieli i ich gości. Drzwi do trzeciego pomieszczenia stały otworem, Mundy ujrzała w środku przeszkloną biblioteczkę. – Proszę tamtędy, mistrzyni – oznajmił z ponownym ukłonem służący. Gdy Adele weszła do środka, zamknął za nią drzwi. Bernis Sand podniosła się z ławeczki w rogu i wskazała przybyłej miejsce na drugim końcu półkolistego siedziska. – Dobrze, że przyszłaś, Mundy – oświadczyła. – Usiądź, proszę. Może coś do picia? Mój przyjaciel Carnolets ma tutaj imponującą piwniczkę. – Nie, dziękuję – odrzekła Adele. – Chyba, że... wodę, jeśli można. Zaschło mi w gardle. Bardzo. – Tak, oczywiście. – Sand musnęła płytkę przyzywającą, wmontowaną w stojący przed ławeczką stolik. Była okazałą kobietą w nieokreślonym wieku, w przyćmionym świetle biblioteki niemal pozbawioną płci. Miała na sobie brązowe spodnium w jodełkę, z daleka absolutnie nierzucające się w oczy, niemniej znakomicie uszyte z naturalnych surowców. – Słyszałam, że miałaś wieczorem jakieś kłopoty. Czy powinnam o czymś wiedzieć? Uczona krótko pokręciła głową. Usiadła na ławce, skupiona na wykonywanej czynności, dzięki czemu mogła uniknąć wzroku szefowej wywiadu. – To była prywatna sprawa – powiedziała. – Została już rozwiązana lub wkrótce zostanie. Ścierpła jej lewa dłoń, którą dzisiaj znowu zabiła. Pomasowała ją palcami prawej ręki, wpatrując się w bogaty, miodowo-brązowy wzór słojów na stoliku i widząc w nich twarz bandyty, któremu przebijający lewy policzek pocisk wybił dwa zęby. Służący postawił na blacie karafkę i dwie szklanki, po czym dyskretnie wyszedł. – Mundy? – zagadnęła mistrzyni Sand. – Jesteś pewna, że nie chcesz czegoś mocniejszego? – Absolutnie – zapewniła ją pewnym głosem Adele. Nalała sobie wody i wypiła, z przyjemnością stwierdzając, że ręka prawie wcale jej nie drżała. Sand rozsiadła się wygodniej na drugim krańcu ławki; nie znajdowały się przy małym stoliczku dokładnie twarzą w twarz. Zerknęła na oszklony barek w alkowie koło drzwi, zamiast jednak wziąć szklankę, wyjęła z kamizelki tabakierkę ze skorupy żółwia i nasypała szczyptę w zgięcie lewego kciuka.
– Wiesz coś o Boskiej Federacji, Mundy? – zapytała lekkim tonem, a następnie zażyła tabaki. – Moje wiadomości o jakiejkolwiek części Galaktyki Północnej są bardzo skąpe – odrzekła Adele. Bezwiednie wyciągnęła terminal danych i różdżki. – Moja rodzina nie prowadziła tam żadnych interesów. Czasami myślałam – zerknęła na Sand z cierpkim uśmiechem – że w bibliotekach tamtejszych władców powinny znajdować się bardzo interesujące księgi z okresu przed Przerwą, ale życia mi nie starczy, by skatalogować wszystkie znaleziska ze strychów Xenos. Na środku pomieszczenia stał globus, na którym kontynenty osadzono w morzu kontrastujących kamieni półszlachetnych. Nie był to Cinnabar ani żadna znana Adele planeta. Bernis Sand zatkała palcem wskazującym jedną dziurkę, niuchnęła, po czym gwałtownie kichnęła w chusteczkę, którą wyciągnęła z prawego rękawa. Podniosła głowę i spojrzała przenikliwie na Adele. – Federacja nie jest szczególnie zajmująca, to fakt – powiedziała. – Jak tylko odwrócisz się do nich plecami, połowa tamtejszych kapitanów okazuje się być piratami, a rząd centralny nadrabia brak kompetencji brutalnością. Niemniej jest duża. Pomimo jej luźności całkowity handel z Federacją stanowi jedną dziesiątą obrotów domów kupieckich Cinnabaru i jego sojuszników. Od pokoleń Federacja była nastawiona do nas mniej lub bardziej przyjaźnie. Otwarte opowiedzenie się po stronie Sojuszu miałoby poważny wpływ na nasze relacje z mniejszymi państwami, których byt zależy od handlu z Północą. Adele Mundy odnalazła poszukiwane informacje na holograficznym wyświetlaczu, wiszącym nad palmtopem. Odchyliła się na oparcie i uśmiechnęła zimno do Sand. Jedno zdanie wystarczyło, by przypomniała sobie pewien epizod z rodzinnej historii. – Po rozprawieniu się z Konspiracją Trzech Kręgów – oznajmiła suchym, rzeczowym tonem – do Federacji uciekł okręt liniowy FRC admirała O’Quinna. Domniemywam, iż odmowa wydania okrętu i zbuntowanej załogi znacznie pogorszyła relacje. – Tak, chodzi o Aristoxenosa. – Pokiwała głową Sand. – Większość korpusu oficerskiego okazała się należeć do Partii Ludowej. Pani kuzyn był tam pierwszym oficerem, jak sądzę? – Tak – przyznała Adele. Jej uśmiech był zimny jak zimowy księżyc. – Komandor Adrian Purvis. Dzięki szczęśliwej ucieczce jest moim najbliższym żyjącym krewnym. – Prawdę mówiąc, Aristoxenos to tylko część problemu – wyjaśniła szefowa wywiadu, wstając i podchodząc do barku. – Widzisz, Boska Federacja rozdarta jest wewnętrznymi podziałami, znacznie gorszymi od tych, jakie dręczyły Republikę szesnaście lat temu.
O’Quinn wylądował na Todos Santos w Klastrze Dziesięciu Gwiazd, gdzie gubernator Sakama prowadził politykę niezależną od rządu Blasku. Nie odwracając się, Sand podniosła do światła szklankę z alkoholem, któremu padające promienie słońca przydały barwy mosiądzu. – Dysponując wsparciem nowoczesnego okrętu liniowego z załogą FRC – kontynuowała – Sakama przyjął jeszcze twardszą linię. Sześć miesięcy później Aristoxenos praktycznie unicestwił flotę Federacji. Odtąd rząd centralny musi zadowalać się gołosłownymi deklaracjami poparcia z ich strony. – Rozumiem – mruknęła Adele. Nalała sobie jeszcze wody, choć nie czuła już pragnienia. Prawdziwe zadanie do wykonania wyrwało jej umysł z wypełnionego krwią rowu, w którym pływał od momentu zastrzelenia uzbrojonego oprycha. Nie miała wyboru. Zaatakował, a ona się broniła. Miała wszelkie prawne i moralne podstawy, żeby go zastrzelić... Lecz tylko socjopaci, tacy jak Tovera, zabijali bez żalu, ponieważ nie mieli sumień ani dusz. W odróżnieniu od Adele Mundy. Na razie. – Bez prawidłowej konserwacji okręty wojenne niszczeją – zauważyła na głos, napotykając wzrok odwracającej się Bernis Sand. – Załogi również. Czy Klaster jest w stanie utrzymywać Aristoxenosa? Bo jeśli nie, to wątpię, czy do tej pory zachował pełną efektywność bojową. – „Efektywność” jest pojęciem względnym, Mundy – zauważyła mistrzyni Sand. – Na tle małych okrętów o przeciętnych załogach, jakie składają się na Marynarkę Wojenną Federacji, owszem, Aristoxenos jest wciąż efektywny, przynajmniej, jako broń odstraszająca. A wycisk, jaki sprawił flocie rządowej, przeszedł do legendy, której nie wymazało ostatnich piętnaście lat. Dawna bibliotekarka uniosła dłoń. – Proszę mówić dalej – poprosiła cicho. Najszybszą metodą dowiedzenia się od Sand, czego ta od niej chciała, było siedzenie i słuchanie. – Klaster Dziesięciu Gwiazd leży na najkrótszej trasie z Cinnabaru do Galaktyki Północnej – ciągnęła kobieta. Wtedy Republika miała większe problemy niż dezercja jednego okrętu liniowego... Adele skinęła krótko głową. Sojusz zgromadził liczną flotę, zagrażając kilku protektoratom Cinnabaru. Gdyby spiskowcom udało się przejąć władzę w Xenos, eskadry Sojuszu niemal na pewno przyleciałyby ich wesprzeć. Starcia ograniczyły się do potyczek pojedynczych okrętów, lecz wówczas nikt nie mógł tego przewidzieć. Mówca Leary nie miał
najmniejszej ochoty nakazywać FRC wyprawiania daleko od domu poważnych sił, które mogły być potrzebne do obrony samego Cinnabaru. – ... potem zaś uznaliśmy, że zdobycie lub zniszczenie Aristoxenosa za cenę wiecznej wrogości tamtejszych władców to bardzo nieopłacalny interes. Poza tym... gdy emocje już opadły, zabrakło determinacji do wykonania egzekucji na ponad tysiącu buntowników. Adele przyszli do głowy dwaj żołnierze, którzy ucięli głowę jej siostrzyczce Agacie po tym, jak przez kilka tygodni udawało jej się unikać pojmania. Czyn ten wstrząsnął sumieniami nawet tych, którzy skazali Mundych na banicję. – Tak – powiedziała bez emocji. Rozumiem, że byłby to pewien problem. Praktyczny polityk mógłby postanowić żyć i dać żyć innym. Sand z powrotem usiadła naprzeciwko Mundy. Napiła się z kryształowej szklanki, nie żeby zaspokoić pragnienie, lecz ukryć twarz podczas wygłaszania trudnej prawdy. – Z punktu widzenia Cinnabaru sytuacja była – jest – zadowalająca – oznajmiła, wzruszając ramionami. – Wszak polityka to sztuka możności. Jednak dla władz Blasku to cierń w boku. Pomijając upokorzenie, trybut z Klastra Dziesięciu Gwiazd stanowił trzecią część dochodów rządu centralnego. Po pojawieniu się Aristoxenosa źródełko wyschło. Teraz zaś... – Upiła łyk, wpatrując się Adele w oczy ponad brzegiem kryształu. Odstawiła szklankę. – Otrzymałam raport, że Sojusz buduje nowoczesną bazę Marynarki Wojennej na Gehennie, jedynym satelicie Blasku. Gdyby Federacja miała odzyskać Klaster Dziesięciu Gwiazd przy wsparciu Sojuszu, reperkusje dla Republiki byłyby bardzo poważne. – Rozumiem – powiedziała ostrożnie Adele. – Nie pojmuję tylko... Szukając właściwych słów, pozwalała oczom błądzić po przeszklonych frontach szafek bibliotecznych. Nie mogła odczytać wytłoczonych na grzbietach tytułów, było jednak oczywiste, iż miała do czynienia z prawdziwym księgozbiorem, a nie kupowanymi na metry, ładnie wydanymi książkami, jakie często można ujrzeć w rezydencjach, których wysoko urodzeni mieszkańcy pragnęli zabłysnąć erudycją zamiast osiągnięciami sportowymi czy rozmiłowaniem w sztukach graficznych. Kosmiczny kapitan prawdziwie kochający literaturę miał mnóstwo czasu i sposobności, by poświęcać się swemu hobby. Carnolets najwyraźniej był jednym z takich kapitanów. Adele Mundy poczuła przypływ ciepłych uczuć do człowieka, którego nigdy nie spotkała. – ... czemu wezwałaś mnie – dokończyła, patrząc szefowej szpiegów prosto w oczy. – Jeżeli na Gehennie powstaje baza wojenna, to jest to sprawa dla całej FRC. Nie dla mnie.
– Senat nie chce wojny – oznajmiła bez ogródek Sand. – A firmy transportowe, od gigantów po niezależnych trampów, naprawdę nie życzą sobie powrotu wrogich działań. Ambasador Cinnabaru w Federacji, Train z Lakeside, wierzy, iż minie jeszcze wiele lat, zanim baza na Gehennie zostanie ukończona. Jeżeli ma rację, to nie istnieją podstawy do zadawania przez nas ciosu uprzedzającego. – Napiła się. Po opuszczeniu szklanki podjęła: – Nie mam dowodów na to, że Train się myli, ale kiedy ten miły dżentelmen twierdzi, że słońce wstaje na wschodzie, to wolałabym usłyszeć drugą opinię na ten temat. Chcę, żebyś ustaliła prawdziwy stan prac nad tamtą bazą. Różdżki Adele wywołały na holograficznym wyświetlaczu prawdziwą kaskadę danych. Gehenna miała średnicę równą jednej trzeciej średnicy swej planety macierzystej, Blasku, lecz była niezamieszkana, o lodowatym rdzeniu i pozbawiona atmosfery. Ale z drugiej strony: w płaszczu uwięziona była spora ilość wody, co zapewniało paliwo dla silników plazmowych, które wynosiły gwiazdoloty w próżnię, gdzie mogły skorzystać z Szybkiego Napędu na antymaterię. Gehenna była znakomitym miejscem na założenie bazy Marynarki Wojennej dla kogoś, kto zgodziłby się na pewien dyskomfort w zamian za zapewnienie sobie niemal całkowitej tajemnicy. – Zamierzasz wysłać okręt do systemu Blasku? – zapytała Adele. Nieomal powiedziała: „Wysłać Księżniczkę Cecile?”, ale do tego już nigdy nie dojdzie. Nie przestawała przetrząsać danych. Najlepszą metodą dowiedzenia się czegoś było zbadanie tego, co zostało na ten temat opublikowane, porównanie i wychwycenie anomalii. Kiedy coś nie pasowało, znaczyło to, że ktoś kłamał, a samo wykrycie łgarstwa często pomagało ujawnić skrytą za nim prawdę. – Trzy lata temu Federacja zabroniła obcym okrętom przylatywać na Blask – poinformowała ją Sand gniewnym tonem. – Ambasador Train był wściekły, ponieważ załatwiał sobie uznanie prywatnego jachtu za okręt FRC, dzięki czemu załoga i utrzymanie przeszłyby na marynarkę. Mimo to nie przyszło mu do głowy zgłosić sprawę oficjalnymi kanałami. – Jak w takim razie...? – spytała oficer FRC, po raz pierwszy od wielu minut odrywając wzrok od wyświetlacza. Czyżby któryś z magnatów Federacji zapragnął zatrudnić wyszkolonego bibliotekarza? – Hrabia Klimov z żoną Valentiną, z Nowego Swierdłowska, planują prywatną ekspedycję do Galaktyki Północnej – wyjaśniła rozmówczyni. – Są autentyczni. Nie mają powiązań ani ze mną, ani z Cinnabarem. Kupują Księżniczkę Cecile i wynajęli porucznika
Mona jako jej kapitana. Chciałabym, żebyś poleciała z nimi w charakterze oficera łączności. – Och – mruknęła Adele. Wyłączyła terminal danych i złożyła ręce na stoliku. Błądziła wzrokiem po pomieszczeniu; w głowie wirowało jej od implikacji prostego oświadczenia jej przełożonej. Taka gwiazdka z nieba całkowicie wyjaśniała podniecenie Mona, kiedy przyszedł w poszukiwaniu Daniela... lecz była to jedyna oczywista rzecz w całej tej sprawie. – Oczywiście znasz porucznika Mona – powiedziała cicho Sand, odstawiając pustą szklankę. – Wasze relacje są dobre? – Oczywiście, że tak – odrzekła z cieniem irytacji Adele. – Ufam mu, pewnie. Ale... Wstała i schowała palmtopa do kieszeni. – Mistrzyni Sand – zaczęła. – Rozumiem wagę tego zadania dla... dla Republiki. Nie chciałabym jednak udzielać odpowiedzi natychmiast, gdyż w tej chwili brzmiałaby ona negatywnie. Sand spokojnie pokiwała głową. – Szanuję pani troskę, mistrzyni – oznajmiła. – Będę oczekiwała odpowiedzi, jak tylko będzie pani mogła jej udzielić. Chorąży udała się do drzwi, które służący otworzył przed nią w milczeniu. Zastanawiała się, ile czasu zajmie jej podróż tramwajem stąd do Portsmouth... – Mundy? – zapytała szefowa wywiadu. Adele obejrzała się za siebie. – Czy podjęcie decyzji przyszłoby ci łatwiej, gdyby Klimovowie zatrudnili jako kapitana porucznika Leary’ego zamiast Mona? Adele uśmiechnęła się, choć tylko ten, kto znał ją naprawdę dobrze, doszukałby się w tym grymasie humoru. – Owszem – odparła. – Ułatwiłoby to sprawę. Lecz szansa na to, że Daniel pozbawiłby kolegę oficera etatu, którego tamten rozpaczliwie potrzebuje, jest mniejsza niż na przyjęcie przez Daniela religii wymagającej życia w celibacie. Wciąż się uśmiechała, gdy służący odprowadził ją do drzwi wyjściowych, gdzie oczekiwał na nią porucznik Wilsing.
Rozdział 5 Tramwaj dojeżdżał tylko do bramy Portu Jeden. Pod wiatą leżało trzech pijaków. Jeden z nich wyprostował się na widok wysiadającego Daniela. – Przepraszam, poruczniku, ale czy nie mógłby pan zafundować kolejki staremu kosmonaucie? – zawołał. – Byłem matem artylerzystą na Burke, zanim nie straciłem ramienia na Xerxesie Dwa. Na przystanku działało tylko jedno pasmo świetlne; żebrak siedział w cieniu, a przemawiał głosem tak chropawym, że Daniel nie przysiągłby, czy to faktycznie mężczyzna. Fakt, brakowało mu lewego ramienia, choć równie dobrze mógł je stracić wskutek wypadku po pijanemu, a nie podczas wielkiej wiktorii admirała Cawdrey’a nad Sojuszem całe pokolenie temu. – Oczywiście, mój dobry człowieku – odrzekł Daniel, grzebiąc w sakiewce w poszukiwaniu florena. Znalazł piątaka... i rzucił go pijaczkowi. – Nie wiesz może, gdzie cumuje Księżniczka Cecile? Przyleciała z... – Keja Siedemnasta; to trzecia z prawej, idąc od bramy – odezwał się inny pijak. Mówił stłumionym głosem, ponieważ naciągnął wełnianą czapkę na twarz. – Przylot zero osiem jeden siedem dziś rano z systemu Strymonu, pozostawiona do pełnej dyspozycji. – Och? mruknął Leary. Dziękuję, sir. Sięgnął po drugą monetę. Pierwszy obdarowany uniósł pięcioflorenówkę w jedynej dłoni. – Dziękujemy, poruczniku, ale tylko za tyle zdołamy wypić tej nocy. Więcej by nam ukradziono, podrzynając przy okazji gardła. Powodzenia, sir. Wartownik przy bramie rozmawiał z kilkoma cywilami. Zasalutował niedbale porucznikowskim oznaczeniom na berecie, który Daniel założył do munduru Drugiej Klasy. Leary wkroczył na ogrodzony teren. Port Jeden miał znaczenie historyczne: stąd wystartowały statki, dzięki którym Cinnabar powrócił do gwiazd po tysiącu lat Przerwy, która zakończyła pierwszą fazę podboju wszechświata przez Ludzkość. Przez kilka stuleci pozostawał głównym kosmodromem rozwijającej się Republiki, lecz korzystano zeń nawet po utracie znaczenia. Obecnie pełnił rolę rynku staroci, gdzie starsze pamiątki po działającej na wyobraźnię przeszłości ustępowały miejsca nowym – lub po prostu innym. Wujek Stacey pamiętał wznoszące się we wschodniej części ceglane baraki, zbudowane jeszcze przed Przerwą, teraz jednak piętrzyły
się tam druciane klatki Szybkich Napędów. Zatokę wypełniały statki, po siedem przy kei. Cumowały tak blisko siebie, że nie mogłyby wystartować, nie uszkadzając sąsiadów; w tym celu odholowywano je na środek basenu. Rzecz jasna, wiele z nich w ogóle nie nadawało się do lotu. Zgromadzone w Porcie Jeden jednostki miały czasami przeszłość, ale nigdy przyszłości, przynajmniej nie w FRC. Księżniczka Cecile wyróżniała się niczym klejnot w błocie. Reszta jednostek zadowalała się jednym światłem na dziobie lub rufie, lecz pomocniczy generator korwety wciąż działał. Nie tylko paliły się światła pozycyjne, keję oświetlał również blask bijący z otwartych luków. Woda zatoki marszczyła się, a rozproszona poświata przywodziła na myśl wspomnienia romantycznej przeszłości. Z części dziobowej słychać było muzykę. Pieśń pochodziła ze Wschodnich Przylądków, regionu, gdzie znajdowały się posiadłości Learych. Męskie trio śpiewało przy akompaniamencie fletu. Daniel spodziewał się jedynie wachty portowej w minimalnej obsadzie... i w takim samym stanie upojenia alkoholowego jak ich towarzysze, przepuszczający w okolicznych tawernach zaliczki od naganiaczy i czekający na poranną paradę. Lecz u wejścia na okręt ujrzał tuzin pogrążonych w rozmowie kosmonautów w udekorowanych wstążkami uniformach wyjściowych. Trap prowadził z nabrzeża do głównego włazu. Daniel ruszył w jego stronę. Woetjans – nie można było z nikim pomylić olbrzymiej pani bosman; na jej czapce pyszniły się wstążki, z których każda upamiętniała jeden port, do którego zawinęła podczas swej trzydziestoletniej służby w FRC – dostrzegła go i się wyprostowała. Nacisnęła guzik na rubidowym nadajniku, zwisającym jej z szyi na łańcuszku – oznace jej stanowiska – i system łączności ogólnej korwety nadał sygnał „Kapitan na pokładzie”. Śpiewy na dziobie ustały, a zgromadzeni przy wejściu stanęli na baczność. Daniel Leary poczuł przyjemny dreszcz. Nie sądził, aby kiedykolwiek zapomniał o tym uczuciu, nawet gdyby wnosili go umierającego na noszach na pokład dowodzonego przezeń okrętu. – Spocznij! – zawołał, stąpając ciężko po wąskiej i chybotliwej kładce. Szedł, wyprostowany jak takielarz, ani razu nie patrząc w dół. FRC szkoliła swych aspirantów tak, by potrafili wykonać każde zadanie należące do prostych marynarzy. Oficerowie, którzy nie potrafili chodzić po rejach przy wydętych przez promieniowanie Casimira żaglach lub wymienić uszkodzonych przewodów silnika na przyspieszającym okręcie, nie zasługiwali na dowodzenie kosmonautami, którzy to umieli.
Uśmiechnął się do grupki, stając na niklowo-stalowym Pokładzie C Księżniczki Cecile. Po prawej znajdowała się opancerzona zejściówka na poziomy B i A, po lewej zaś korytarz do siłowni i magazynów. Nawet unoszący się na wodach zatoki okręt sprawiał wrażenie żywego. Nie istniało inne uczucie porównywalne z pobytem na pokładzie gwiazdolotu, a dla kosmonautów pokroju Daniela Leary’ego nie było uczucia lepszego. – Wiecie, że nie jestem już kapitanem – zwrócił się do marynarzy. – Pomyślałem sobie, że wstąpię na pokład starej dziewczynki jako cywil. – Jasne – odezwała się Woetjans – pan nie jest kapitanem, a ja takielarzem. Mat artylerzysta Sun – służący jako artylerzysta na korwecie, gdzie nie przysługiwała wyższa szarża na tym stanowisku – wyciągnął kwadratową butelkę o wydłużonej szyjce, zamiast etykietki miała medalion wytłoczony w rubinowym szkle. – Proszę, sir – zaproponował. – Och... wszystko w porządku. Barnes i Dasi pełnią służbę i są trzeźwi. – Nawet bez tego byłoby w porządku, Sun – oznajmił Daniel. – Przynajmniej tego wieczoru. Wszyscy byli trzeźwi lub prawie trzeźwi, choć prawdopodobnie wlali w siebie więcej alkoholu od szczura lądowego, który uznałby, że ma już dosyć. Wśród nich była Vesey – jedna z dwójki aspirantów z lotu na Strymon. Z początku Daniel przeoczył jej drobną sylwetkę pomiędzy Barnesem a Dasim, którzy wrócili na Cinnabar wraz z Learym – na pokładzie zarekwirowanego strymońskiego kutra. Obaj takielarze – oraz kilku innych marynarzy z tej grupy – przyszli na Księżniczkę Cecile z tych samych powodów, co Daniel. Porucznik napił się z butelki. Brandy była wyśmienita, choć nie potrafił rozpoznać marki. Podał butelkę Sunowi, lecz mat artylerzysta rzucił tylko: „Ja już piłem, sir” i wskazał na czworo mechaników, którzy pojawili się na korytarzu. Jedna z nich miała flet wetknięty do kieszeni kombinezonu. Daniel podał jej brandy. – Aspirant Dorst wkrótce wróci, sir – powiedziała Vesey. Była szczupła i jasnowłosa, niemal o połowę mniejsza od swego kolegi, a zarazem kochanka, choć porucznik Leary nie zamierzał działać in loco parentis wobec swych aspirantów i mieszać się do takich spraw. – Jak tylko wylądowaliśmy, poszedł odwiedzić matkę, to wszystko. Vesey okazała się być zdolną astrogatorką, nie tylko biegłą w obliczeniach, lecz także obdarzoną przynajmniej cieniem wyczucia Matrycy, co uczyniło Stacey’a Bergena, a w mniejszym stopniu też jego siostrzeńca, Daniela Leary’ego, legendą FRC. Dorst nie dorównywał Vesey inteligencją ani wiedzą, ale był solidny jak skała; ten przymiot również wysoko ceniono u oficerów FRC.
– A więc, Woetjans... – zaczął Daniel, starając się nie być oczywistym. – Porucznik Mon mówił mi, że podczas powrotu ze Strymonu nie obyło się bez kłopotów? Bosman zrobiła kwaśną minę. – Bywało gorzej, sir – wymamrotała, nie patrząc mu w oczy. – Skoro tak – wtrącił się Sun – to bywałaś w gorszych miejscach ode mnie, za co dziękuję Wszechmogącemu. – Odwrócił się do Daniela. – Sir, przeszliśmy z panem przez piekło, lecąc na Sexburgę przez kilkanaście dni w Matrycy, przysięgam, że tak było, i mieliśmy mniej kłopotów z okrętem, niż przypuszczałem. Mon sprowadził nas z powrotem i, cóż, cholernie się cieszę, że czuję stały ląd pod stopami. Cholernie się cieszę. – Amen – mruknął Główny Inżynier Pasternak, który właśnie przyszedł z siłowni. Na pokładzie Sissie musiała przebywać jedna trzecia załogi, co stanowiło spory procent, jak na jednostkę, która po długiej podróży właśnie zawinęła do swego portu ojczystego. W korytarzu wejściowym zrobiło się tłoczno, lecz do czasu wyładowania zapasów na pokładzie korwety nie znalazłoby się większego pomieszczenia. – Ba! – zawołał porucznik. – Nie żałuję, że poddałem ją wtedy takim obciążeniom, lecz wiecie równie dobrze jak ja, że stały się przyczyną połowy kłopotów, jakie mieliście podczas lotu powrotnego. Mechanik, który właśnie brał łyka z butelki, zakrztusił się. Być może alkohol dostał mu się do nosa. – Mon wspomniał, że mieliście pasażerów – ciągnął Daniel. – Jacy byli? Kosmonauci popatrzyli po sobie. Po dłuższej chwili ciszę przerwała Vesey. – Cóż, Klimovowie nie są źli, sir. Jak na cudzoziemców. Całkiem otwarci ludzie, oboje. – Trzeźwi są w porządku – powiedziała Woetjans, patrząc prosto na Daniela. – Kiedy hrabia trochę w siebie wleje, a robi to często, zdarza mu się zapomnieć, iż nie jest na Nowym Swierdłowsku i nie ma do czynienia z domowymi niewolnikami. Cisnął butelką w obsługującego go marynarza... i spotkał się za to z pokładem. – To byłem ja, sir – przyznał się Timmons, niski, tryskający humorem technik, który nigdy nie okazywał więcej porywczości niż farba na grodzi. Wbił zakłopotany wzrok w pokład. – Przepraszam, sir. – Za co? – zapytała bosman. – Zdezerteruję do Sojuszu w dniu, w którym jakiś czarnuch uniknie kary za uderzenie cinnabarskiego marynarza. Ale – spojrzała twardo na Daniela – jeżeli Klimov będzie kapitanem, a nie pasażerem, to uderzenie go oznaczałoby bunt i otwarty właz dla tego, kto to uczynił. Tak to właśnie jest, prawda, sir?
– Znam oficerów FRC, którzy tak właśnie postąpili, Woetjans! – rzucił ostrym tonem Leary. – Ty również, jak przypuszczam. – Tak jest, albo nawet jeszcze gorzej – dodał ze śmiechem Sun. – Kapitan Reecee strzeliła do żaglomistrza, kiedy wyszliśmy z Matrycy cztery dni świetlne od miejsca przeznaczenia. Na szczęście była równie kiepskim strzelcem, jak on astrogatorem. – Reecee była oficerem FRC, Sun – zauważyła Woetjans. – Nie czarnuchem! – Amen – powtórzył Pasternak, puszczając w obieg retortę z przezroczystym płynem, najprawdopodobniej alkoholem technicznym z systemu hydraulicznego. Standardowy napój w siłowni. – Nie znam Klimova... – powiedział Daniel. Vesey napiła się i podała mu retortę. – Jeżeli Sissie spodobała mu się na tyle, żeby ją kupić, jak twierdzi Mon, to przynajmniej mamy podobny gust. Wziął ostrożnie mały łyczek, a po chwili większy, gdy upewnił się, że płyn rozrobiono wodą. Stężony alkohol palił w ustach i gardle jak połykane rozżarzone węgle, lecz mechanicy i inżynierowie nie zawsze zawracali sobie głowy rozcieńczaniem. – Mon wspomniał również, że Klimov zamierza zaoferować najwyższe stawki – kontynuował były kapitan Księżniczki Cecile, nie spuszczając wzroku z Woetjans, gdy podawał retortę stojącemu obok mechanikowi. Wszyscy wiedzieli, o czym mówił. Mon był jego kolegą i oficerem, którego szanował... – Cóż, nie zapłaci jej mnie oznajmił dobitnie Sun. Mam papiery mechanika, a poza tym jest mnóstwo statków kupieckich, które z radością przyjmą na pokład artylerzystę od porucznika Leary’ego. – Pensje są w porządku, sir – powiedziała przepraszająco Ellie Woetjans, zmierzając do tego samego, co Sun. – Ale rzecz w tym – machnęła ręką – że nie ma kosmonauty, który opuścił statek z pełnymi kieszeniami. Pewnie, część zostawia większość wypłaty rodzinom... Bosman Woetjans mogła rozmyślnie użyć liczby mnogiej. To nie żart, że kosmonauci mieli rodziny na każdej regularnie odwiedzanej planecie. – ... a inni wydają ją w barach, niemniej wszyscy ją wydajemy. Dodatkowy floren tygodniowo niewiele znaczy, zwłaszcza gdybyśmy mieli nie wrócić. Cóż, bardzo bezpośrednio powiedziane, nawet bez Pasternakowego „Amen”! – Sir? – odezwał się Dasi. I on, i Barnes byli olbrzymimi i całkowicie godnymi zaufania mężczyznami. Nie należeli może do najbłyskotliwszych w FRC, lecz byli wystarczająco doświadczeni, by każdy z nich został dobrym bosmanmatem, gdy Daniel ponownie ogłosi zaciąg.
– Tak? – zachęcił go Leary. Usłyszał zatrzymujący się za bramą wagonik tramwaju. Nie obejrzał się za siebie, lecz sądząc po rozpromienionej Vesey, nadchodzącym mężczyzną był aspirant Dorst. – Co powinniśmy zrobić, sir? – zapytał zatroskanym głosem Dasi. Timmons podał mu butelkę, jednak tamten okazał się zbyt poruszony, by to zauważyć. – Czy powinniśmy polecieć z tym czarnuchem i panem Monem? Czy pan by tego chciał? Porucznik westchnął, machnięciem ręki odprawiając powracającą od Pasternaka retortę. – Dasi – zaczął. Potoczył wzrokiem po twarzach na korytarzu; znanych mu i zafrasowanych. – Wy wszyscy. Kiedy służyliśmy razem na Księżniczce Cecile, nigdy nie wątpiłem, że wykonacie każdy rozkaz, jaki wam wydam. Wyprostował się w formalnym, paradnym „spocznij” – postawie, w jakiej przyjmowałby ich defiladę z trybuny honorowej. – Nie mam ani prawa, ani chęci wydawania wam teraz rozkazów – dokończył. – I ja, i wy, wszyscy mamy decyzję do podjęcia, lecz uczynimy to indywidualnie, gdyż nie jesteśmy dłużej kapitanem i załogą. – Tym gorzej dla Mona – podsumowała Woetjans. – Ale raczej znajdzie sobie gdzieś koję. Daniel odchrząknął. – Będę się zbierał – oznajmił. – Ja... Poczuł ucisk w gardle; zapiekły go oczy. Ten przeklęty płyn hydrauliczny! – Pojawię się na jutrzejszej ceremonii – obiecał, wyrzucając z siebie pospiesznie słowa. – Koledzy kosmonauci, nigdy nie było okrętu, który miałby więcej szczęścia do załogi niż Księżniczka Cecile! Odwrócił się i ruszył na przystanek, o włos unikając zderzenia z Dorstem, którego nie zauważył zwilgotniałymi oczyma. Wiwaty załogi Sissie towarzyszyły mu do samej bramy.
*** Adele usłyszała zamykające się drzwi wejściowe i pomruk głosów. Otworzyła swój gabinet i wyszła na korytarz, gdy Daniel rozpoczynał wspinaczkę po schodach. – Danielu, mogę prosić cię na słówko? – zawołała. Było to głupie, gdyż i tak ewidentnie zmierzał do jej komnat. Poprosiła odźwiernego, żeby przysłał go na górę natychmiast, jak tylko się zjawi, niezależnie od pory. – Zaszły pewne okoliczności i chcę
prosić cię o poradę. – Dobrze się czujesz, Adele? – zapytał przyjaciel. Po wejściu do domu zdjął beret; widoczna w padającym ze schodów świetle twarz miała twardy, opanowany wyraz, jaki widziała u niego na mostku Księżniczki Cecile podczas akcji, lecz bardzo rzadko w innych przypadkach. – Przepraszam, że nie było mnie tutaj, kiedy... och... wróciłaś. – Och, nic się nie stało – zapewniła go, marszcząc z namysłem brwi. – Po prostu miałam kilka pytań odnośnie do moich planów, które... och. Och. Rozumiem, co miałeś na myśli. Wpuściła go do gabinetu i uświadomiła sobie, że panował w nim bałagan. Na większości płaskich powierzchni walały się książki i papiery; zbierała informacje o Boskiej Federacji, a część dokumentów dostępna była jedynie w postaci drukowanej. Niemniej czekając na Daniela, oczyściła drugie krzesło. – Wydarzenia, kiedy wróciłam do domu? – Wzruszyła ramionami. – Odźwierny weźmie kilka dni wolnego, jak przypuszczam. Poza tym wszystko jest, cóż, w normie. Spodziewałam się przesłuchania przez władze, ale najwyraźniej wszystko zamieciono pod dywan. Zaraz po powrocie do domu Mundy naładowała pistolet. Spoczywał teraz w jej kieszeni, nie z prawdziwej potrzeby, lecz dla poczucia bezpieczeństwa, jakie jego niewielki ciężar dawał jej podświadomości. Uzależniła się od tej małej broni jak od narkotyku. Najlepiej odpędzała nocne koszmary, choć sama była ich przyczyną. – Tak – potwierdził Daniel. – Przyjechaliśmy z Hoggiem podczas sprzątania. Przeprowadzający je ludzie sprawiali wrażenie fachowców. Adele zamknęła drzwi i przesiadła się z własnego, prostego krzesła na wyściełany fotel po drugiej stronie biurka o obciągniętym skórą blacie. Na przyniesionej wcześniej przez służącego tacy czekała butelka wina i dwa kieliszki. – A przy okazji: Hogga nie ma w domu – poinformowała. – Zostawił wiadomość dla Tovery i oboje jeszcze nie wrócili. Daniel skrzywił się siadając, wyglądał na zmęczonego. – Adele? – zaczął. Podniósł głowę i napotkał jej wzrok. – Dałem Hoggowi wolną rękę w sprawie reakcji na to, co wydarzyło się tutaj po południu. Rezultat spadnie na moją głowę i chcę, żebyś o tym wiedziała. Adele uśmiechnęła się lekko.
– Spróbuj wina – zachęciła go, odkorkowując butelkę. – Pochodzi z dawnego Dużego Chatsworth. Nowi właściciele przechrzcili majątek na Skyland, lecz winogrona pozostały takie same. Napełniła oba kieliszki. Wino miało barwę ciemnego miodu; żaden słynny rocznik, lecz całkiem przyzwoity, zaś znajomy smak przywodził jej na myśl dzieciństwo i tamtejsze poczucie bezpieczeństwa. – Jeśli chodzi o to, co może przydarzyć się Rolfe’om, Danielu... – dodała. – To powiedziałabym, że wina spadnie na głowę tego, kto nasłał opryszków na naszego odźwiernego. Niemniej prosiłam Toverę, żeby nikogo nie zabijała. Pod tym względem można jej zaufać. – Wykrzywiła usta w uśmiechu, podając kompanowi wino. – Rozumiesz, emocje nie wchodzą u niej w grę – wyjaśniła. – Nigdy nie traci samokontroli. Daniel skosztował i pokiwał z aprobatą głową. – Mówiłaś, że miałaś jakieś pytania? – przypomniał unosząc brwi. – Mon powiedział ci już, że arystokraci z Nowego Swierdłowska kupują Księżniczkę Cecile na wyprawę do Galaktyki Północnej – oznajmiła, wciąż lekko się uśmiechając. Oboje z Danielem nie lubili wielosłowia. – Znajoma, prawdopodobnie osoba, która zarządziła sprzątanie po incydencie z popołudnia, chce, żebym im towarzyszyła i przekonała się o skali działań Sojuszu na Blasku i jego satelicie. Celowo nie zagłębiała się w szczegóły ani nie wymieniała nazwiska mistrzyni Sand, wiedząc, iż Daniel Leary poczułby się skrępowany. W żadnym razie nie należał do tępych, prostych oficerów marynarki – był przecież synem mówcy Leary’ego, na litość boską! – lecz w idealnym świecie Daniela działania powinny być otwarte i przejrzyste. Wierzył, że jeśli wykonał swoje zadanie w sposób jawny i skuteczny, mógł zostawić resztę osobom bardziej odpowiednim. Na przykład swojej przyjaciółce Adele... – Rozumiem – mruknął Leary. Sprawiał wrażenie spokojnego, jednak wypił wino jednym haustem, zamiast je sączyć. Sięgnęła po butelkę, lecz powstrzymał ją szorstkim ruchem dłoni, marszcząc w zamyśleniu brwi. Oczywiście, że rozumiał. Nie spotkała nikogo, kto potrafiłby szybciej od Daniela kojarzyć różnorodne fakty. Zdobyło mu to zasłużoną sławę dowódcy bojowego oraz równie wielką zawiść o podboje miłosne. – Nie znajdziesz lepszego oficera technicznego od porucznika Mona – powiedział Daniel, wbijając wzrok w narożnik biblioteczki. Było niezwykle mało prawdopodobne, aby mogły go zainteresować ustawione tam dzieła. Beletrystyka sprzed Przerwy, którą to kolekcję Adele postanowiła odtworzyć, choć nie podzielała literackich upodobań mamy. – Gdyby brać
pod uwagę jedynie to, życzyłbym ci powodzenia. – Przeniósł na nią wzrok, a jego oblicze stwardniało. – Jednakże załoga Sissie uznała go za pechowego kapitana – ciągnął. – Mogą mieć rację. Obawiam się, że Mon nie zdoła zgromadzić godnej zaufania załogi, a podróży na Blask towarzyszyć będzie wielkie ryzyko.
Rzekłbym,
iż wręcz niemożliwe do
zaakceptowania, chyba, że twoja konieczność okaże się równie wielka. Uniósł brwi. Adele skinęła głową, obracając w palcach nóżkę kieliszka. – Ja również tak uważam – orzekła beznamiętnie. – Moja znajoma jasno dała do zrozumienia, że waga sprawy jest porównywalna z ryzykiem. – Z całym szacunkiem dla twojej znajomej – powiedział porucznik Leary, używając tonu odpowiedniego dla syna jego ojca – wątpię, aby miała właściwe pojęcie o niebezpieczeństwach, jakie grożą ekspedycji w tych konkretnych warunkach. Wujek Stacey otworzył większość obecnych szlaków na Blask. Nic nie ujmując porucznikowi Monowi, nie jest on Stacey’em Bergenem ani nawet człowiekiem, który kiedykolwiek samodzielnie poleciał na Północ. Mundy upiła wina, pozwalając, by smak przypomniał jej prostsze i bardziej słoneczne dzieciństwo. – Przychylam się do twojej opinii, Danielu – oznajmiła – lecz jestem absolutnie pewna, że na pokładzie Księżniczki Cecile znajdzie się któryś z moich kolegów. Nie mam pojęcia, kto to będzie, jednak wiem, że nikt nie zna możliwości Sissie lepiej ode mnie. I obawiam się – uśmiechnęła się cierpko – że udział mojej rodziny w Konspiracji Trzech Kręgów rodzi większe zobowiązania wobec Republiki niż w przypadku zwyczajnych obywateli. Daniel wstał. – Przemyślę to – obiecał. Nagle stał się bardzo nonszalancki. – Może znajdzie się jakieś wyjście. – Uśmiechnął się szeroko. – A teraz idę do łóżka – dodał. – Rano muszę być na paradzie na cześć załogi Sissie. Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyć? – Tak, oczywiście – zapewniła przyjaciółka, odprowadzając go do drzwi. Podobnie jak Daniel od sześciu tygodni, czyli od powrotu na Cinnabar, otrzymywała połowę pensji; żadne z nich nie miało oficjalnych powiązań z Księżniczką Cecile. Jeśli jednak chciał jej towarzystwa, to był to wystarczający powód, aby tam się znaleźć. – Świetnie – rzucił omijając stertę książek na podłodze. Każdą oznaczono nazwiskiem właściciela, ponieważ Adele Mundy zbierała informacje o Galaktyce Północnej, wypożyczając materiały. Znów przydały się rodzinne koneksje.
– Zawsze znajdzie się odpowiedź, jeśli za jej szukanie zabiorą się razem ludzie dobrej woli – oświadczył z uśmiechem Daniel, przechodząc przez drzwi, które przed nim otworzyła. Adele odpowiedziała uśmiechem, choć wypowiedź uznała za zwyczajnie głupią. Daniele Leary’owie tego świata w jakiś sposób sprawiali, że dziecinne sentencje nie tylko brzmiały prawdziwie, lecz zgodnie z jej doświadczeniem stawały się prawdą.
Rozdział 6 Wagonikiem podjeżdżającym do przystanku przy Porcie Jeden, oprócz Adele i Daniela, podróżował tuzin kosmonautów z Księżniczki Cecile i towarzyszących im cywilów płci obojga. Adele kolejny raz zmarszczyła brwi na swe cywilne ubranie i szepnęła kwaśno Danielowi do ucha: – Wiesz, naprawdę powinnam była włożyć mundur! Daniel Leary zerknął na własny, przepyszny Biały Mundur. Zamiast baretek przypiął prawdziwe odznaczenia. Oznaczało to oszałamiającą ilość rozbłysków, rozsiewanych zwłaszcza przez Order Strymonu z Diamentami, przecinający pierś akselbant spleciony ze złotych i srebrnych sznurków oraz epolety z klamrami, w których osadzono kamienie rozmiarów dziecięcych zębów. – Och, nie ma takiej potrzeby – orzekł z umiarkowaną satysfakcją. – Nigdy nie występowałem w ten sposób na prawdziwych uroczystościach FRC, ale uznałem, że przyda się dla wywarcia wrażenia na cywilach, zwłaszcza z Nowego Swierdłowska. – Spojrzał jej w oczy z rześkim uśmiechem zawodowca. – To moja praca – dodał. – Ty wolisz pewnie nie rzucać się w oczy. Tramwaj zatrzymał się ze wstrząsem. Nie poświęcając temu większej uwagi, Daniel ruszył przez ciżbę kosmonautów stojących bliżej drzwi. Przyciskali się do ścian, robiąc przejście oficerowi. Adele poszła za nim, uświadamiając sobie cierpko, że była jedyną osobą w wagoniku, która nie przyjęła za pewnik, że kapitan i jego oficer łączności wysiądą pierwsi. Jej rodzice pojęliby to w lot – nie żeby kiedykolwiek podróżowali publicznymi środkami transportu – lecz Adele Mundy zbyt długo żyła w ubóstwie, by nie utracić instynktu korzystania z przywilejów. Za ich wagonikiem ustawiły się dwa kolejne. Oba pełne były kosmonautów i cywilów, przypominających tych, którzy jechali z Adele i Danielem. Reszta załogi Księżniczki Cecile stała już w czterech luźnych rzędach na nabrzeżu, tuż przed korwetą. Za rozkładanym stolikiem siedział oficer w szarościach oraz licencjonowany księgowy, towarzyszyli im dwaj funkcjonariusze Straży Przybrzeżnej z pistoletami automatycznymi. Na stole czekała zamknięta skrzynia z wypłatą. – Cywile, Danielu? – szepnęła Adele.
– Część to żony – mruknął jej na ucho Daniel. – No, powiedzmy, małżonkowie. Reszta to naganiacze lub ich agenci, pragnący upewnić się, że ich zaliczki zostaną pokryte przed przepiciem reszty wypłaty. O ile coś zostanie, rzecz jasna. Porucznik Mon, w mundurze podobnym do Danielowego, stał w niewielkiej odległości od płatnika i załogi. Rozjaśnił się na widok nadchodzącego Daniela, nadal jednak wyglądał nędznie. – Panie Mon, możemy zamienić słówko? – zawołał Leary. Następnie dodał na boku: – W pewien sposób dotyczy to również ciebie, Adele, toteż chciałbym, żebyś została. Mon obejrzał się przez ramię, po czym podszedł do nich szybkim krokiem. Świeżo przybyli kosmonauci minęli go, podążając w przeciwnym kierunku – do swych kolegów. Adele uznała, że Mon patrzył na nieznajomych, obserwujących uroczystość z otwartego luku mostka Księżniczki Cecile, znajdującego się w dziobowej części Pokładu A – najwyższego z czterech poziomów korwety. Kilku nosiło mundury FRC, lecz para była cywilami. Strój kobiety stanowił mieszaninę jaskrawych kolorów; czarnobiały garnitur mężczyzny skrojono na ukos w stronę lewego ramienia, co sprawiało wrażenie, jakby właściciel się przewracał. – Na pokładzie są Klimovowie z przedstawicielem stoczni oraz inspektorami z Biura Floty – mruknął porucznik Mon, potwierdzając przypuszczenia Adele. Potrząsnął ręką Daniela. – Sir, będę... będę bardzo wdzięczny za wszystko, co powie pan załodze. – Zanim do nich przemówię, Mon – odrzekł Daniel mam dla ciebie propozycję. Mundy odniosła wrażenie, że zwracał się bardzo formalnie do swojego starego kolegi. Daniel Leary nie należał do kapitanów utrzymujących dystans wobec podwładnych. – Sir? – Mon wyprostował się instynktownie. Miał tak skonsternowaną minę, że nie można jej było nawet określić mianem zdziwionej. – Być może wiesz, iż odziedziczyłem po wuju pakiet kontrolny spółki Bergen i Wspólnicy – kontynuował Daniel z tą samą formalnością. – Jako iż większość czasu spędzam poza planetą, nawet w tych pokojowych czasach, będę potrzebował menadżera stoczni. Poza tym pokój nie potrwa pewnie długo, chyba że Wszechmogący wskaże gwarantowi Porrze drogę prawości, nim ponownie będzie musiała uczynić to FRC. Uśmiechnął się niczym starszy kolega, wtajemniczający młodszego w szczegóły drobnego psikusa. Adele z niewzruszoną miną patrzyła, jak jej przyjaciel przeistaczał się w łagodniejszą wersję swego ojca. W tej chwili porucznicy przestali być kolegami, zostając patronem i klientem. Domyślała się, w którą stronę podążała rozmowa kwalifikacyjna, gdyż nie była to już zwykła pogawędka.
– Chciałbym, żebyś to ty został menadżerem stoczni, Mon – oznajmił Daniel. – Nie mogę w tej chwili podać ci dokładnych warunków zatrudnienia. Rano zadzwoniłem do mojej siostry, Deirdre, która właśnie pracuje nad szczegółami. Lecz otrzymasz udziały w zyskach. Kazałem jej tak ustawić procenty, żeby menadżer otrzymał na początek wynagrodzenie pełnego dowódcy. Jeśli stocznia będzie dobrze prosperować, zyska na tym także jej zarządca. W ostatnich latach stan wujka Stacey’a nie pozwalał mu na właściwe dopilnowanie pewnych spraw. – Dobry Boże, kapitanie wykrztusił Mon. Dobry Boże! – Zgodzisz się, Mon? – zapytał Leary, unosząc brwi. – Trudno mi wyobrazić sobie kogoś innego na tym stanowisku. – Sir – wyjąkał tamten. Dał krok w stronę Daniela i mocno uścisnął mu dłoń. – Niech panu Niebiosa błogosławią, sir... Przysięgam, że nie będzie pan tego żałował! – Nagle spoważniał i omal nie obejrzał się przez ramię. – Och, ale co z Klimovami, sir? – zapytał cicho. – Nie podpisałem jeszcze umowy; nie mógłbym, dopóki okręt nie przejdzie w ręce nowego właściciela. Ale oni spodziewają się, że ja... no wie pan... Daniel poklepał Mona po ramieniu. – No cóż, Mon – powiedział. – FRC zawsze dotrzymuje słowa. Może jednak, w czasie gdy załoga pobiera wypłatę, przedstawisz mnie hrabiemu i jego żonie? Skoro zdejmujesz mi z barków tak poważny kłopot, to ja powinienem postarać się rozwiązać twój problem.
*** Na mostku przebywało siedem osób. Daniel zanurkował przez właz i odstąpił na bok, pozwalając porucznikowi Monowi wejść i dokonać prezentacji. W pomieszczeniu nie było tłoczno, kiedy jednak porucznik Leary znajdował się w tym znajomym miejscu, zawsze psychicznie szykował się do kontrolowania okrętu wojennego... co stanowiłoby rzecz bardzo trudną w towarzystwie tylu zbędnych osób. Personel FRC składał się z superintendenta stoczni, nazwiskiem Blaisdell, w stopniu porucznika komandora rumianego mężczyzny, którego Daniel znał dosyć słabo; był niespecjalnie kompetentny i do tej pory musiał już porzucić wszelkie nadzieje na awans, nim zwierzchnicy zmuszą go do odejścia na emeryturę – oraz czterech oficerów z Biura Floty, odzianych w schludne mundury: komandora, dwóch poruczników (Daniel spodziewał się jednego) i starszego sekretarza z naszywkami bosmana. Nie znał żadnego z nich.
Towarzyszyła im para cywilów: zadbany, drobny mężczyzna z posiwiałym wąsem i kwadratową bródką oraz wysoka kobieta, która, widziana z kei, wyglądała jak chodząca wyprzedaż rzeczy używanych. Z bliska przekonał się, że pasy barwnej tkaniny zostały dopasowane skrupulatnie i ze smakiem – choć był to smak dość ekstrawagancki. Pasowałaby do stojących na nabrzeżu marynarzy w strojach wyjściowych i towarzyszących im mniej lub bardziej formalnie ubranych osób cywilnych. – Hrabio Klimov – przemówił Mon, rozpoczynając cały szereg prezentacji – proszę pozwolić sobie przedstawić mojego kolegę i byłego dowódcę, porucznika Daniela Leary’ego. Klimov wyciągnął do niego dłoń grzbietem do góry. Daniel zastanawiał się, czy gość oczekiwał, że ją ucałuje. Jeśli tak, to będzie rozczarowany... Dotknął ręki hrabiego czubkami palców. – Wasza wysokość, to zaszczyt pana poznać. Mon i marynarze, z którymi rozmawiałem, opisywali pana i pańską żonę jako znakomitych towarzyszy podróży ze Strymonu. – A my słyszeliśmy o panu od porucznika Wilsinga i innych – odezwała się krzykliwie odziana kobieta. – Bohater Kostromy i Bohater Strymonu. W dodatku taki młody i przystojny! Objęła młodzieńca i władczo nadstawiła policzek. Daniel cmoknął ją, oswabadzając się. Valentina Klimova była młodsza od męża, ale nie młoda. Niemniej wydawała się wystarczająco atrakcyjna, by stać się realnym zagrożeniem dla części profesjonalistek, które przyglądały się uroczystości. Na dźwięk swego nazwiska porucznik Wilsing skinął lekko głową. Daniel nadal go nie kojarzył. – Bitwa robi na cywilach wrażenie swym rozmachem i kolorytem – przemówił Wilsing, podając mu rękę. – Mnie jednak imponują raczej pańskie umiejętności astrogatora, Leary. To zaszczyt móc wreszcie pana poznać. Daniel Leary potrząsnął ręką mężczyzny, czując lekkie oszołomienie. Część jego umysłu starała się przypomnieć sobie rozmach i koloryt dowolnej z bitew, w których uczestniczył. Wszystkie wspomnienia wydawały się czarnobiałe: plamki na tablicy pozycyjnej i pozbawieni twarzy ludzie, biegający dookoła w trakcie trwania akcji. Nigdy nie było czasu na nic innego. – Panie Wilsing... – mruknął odwzajemniając mocny uścisk. Wiedział, że cieszył się pewną reputacją w FRC, lecz u jego kolegów, a zarazem rywali do awansu, przejawiało się to przeważnie w postaci szorstkiego szacunku lub nieskrywanej zawiści. Tutaj spotkał się raczej
z przesadną pochwałą, przystojącą bardziej cywilowi-ignorantowi. Odwrócił się do komandora – na plakietce widniało nazwisko Queriman – i zasalutował tak energicznie, jak tylko zdołał. Nie wystarczyłoby to nawet dla adiutanta admirała, lecz dryl i ceremoniały nigdy nie były jego mocną stroną. – Sir! – rzucił krótko. Komandor skinął głową, machnąwszy niedbale ręką w nieformalnie wystarczającej odpowiedzi na salut. – Miło poznać dowódcę okrętu, poruczniku – powiedział. – Udało się panu utrzymać go w godnym szacunku porządku, jak na zagraniczną korwetę. Daniel obdarzył Querimana profesjonalnym uśmiechem. Sissie starła się na bliski dystans z okrętem liniowym Sojuszu, nie ucierpi więc od obelg biurokraty w mundurze. Zrezygnował z kilku możliwych komentarzy, jakie przyszły mu do głowy. – Miło mi, że pan tak uważa, sir. Klimova zaciągnęła męża za grodź pomiędzy konsolą artyleryjską a konsolą łączności. Szeptali do siebie szybko i gardłowo w języku innym niż uniwersalny. Tyle przynajmniej wywnioskował Daniel, który starał się wszak ich nie podsłuchiwać. Wyjrzał przez otwarty właz serwisowy, wystarczająco szeroki, by przeszła przezeń konsola nawigacyjna. Mundy siedziała koło Woetjans, podczas gdy wąż kosmonautów przesuwał się przed płatnikiem, by rozpaść się na grupki po drugiej stronie stolika. Gdy cała załoga zostanie już spłacona, Mon, jako pełniący obowiązki kapitana, zwolni ich z FRC zgodnie z rozkazami z Biura Floty. – Hrabio Klimov? – zaczął surowym głosem Queriman.– Jeżeli jest pan gotowy, możemy zająć się sprzedażą okrętu. Zgadza się, Blaisdell? – Tak jest, z całą pewnością – zapewnił przedstawiciel stoczni. – Z mojej strony wystarczy podpisanie formularzy. Sprzedaż odbywa się na zasadzie „tak jak jest”. Żadnych gwarancji. – Za chwilę, panowie rzucił ostro hrabia. Zupełnie jakby mówił do służby, pomyślał Daniel i stłumił uśmiech. Nie, gdyby Oueriman był służącym, hrabia dałby mu w pysk, zamiast mówić. – Poruczniku Leary – zwrócił się do niego Klimov – proszę na słówko na osobności, jeśli łaska. Sąsiedni pokój... – kabina wachtowa kapitana – ... wystarczy. Klimovowie opuścili mostek, wyraźnie spodziewając się, że Daniel podąży za nimi, co, oczywiście, uczynił. Sytuacja rozwijała się lepiej, niż miał nadzieję.
W kabinie wachtowej znajdowało się tylko krzesło na wsporniku oraz rozkładana koja, która po obróceniu zamieniała się w biurko. Płaski komunikator nad koją zapewniał dostęp do systemu nawigacyjnego, lecz niewielki wyświetlacz sprawiał, że kapitan mógł jedynie sprawdzać na nim kurs, nad którym czuwał inny oficer. Niektórzy kapitanowie kazaliby powiesić kotarę za zagłówkiem koi – biegły tamtędy rury kanalizacyjne – ale Leary’emu wystarczała surowa funkcjonalność, którą musieli zadowalać się prości marynarze. Cela więzienna na cywilizowanej planecie miałaby więcej przestrzeni i udogodnień, ale przy każdym wejściu do kabiny Daniela przeszywał dreszcz symboliki. Wszak była to kabina wachtowa kapitana. – Poruczniku Leary? – zaczął Klimov, nim jeszcze Daniel zamknął za sobą właz. Nie zaryglował go, potrzebował jednak wrażenia prywatności. Cywile pewnie też. – Wojna z Sojuszem dobiegła końca, więc wielu oficerów marynarki zostanie zwolnionych z nędzną pensyjką, zgadza się? – Tak, choć jako obywatele możemy jedynie cieszyć się, że nasza Republika zazna nareszcie spokoju – odrzekł sentencjonalnie porucznik. Nie zamierzał okłamywać tych cudzoziemców, jednakże wszyscy skorzystają na nieporozumieniu, od którego tamci wyszli. – Zapłacimy panu czterdzieści florenów tygodniowo w cinnabarskiej walucie za kapitanowanie Księżniczce Cecile podczas naszego rejsu na Północ! – oznajmiła z teatralnym gestem Valentina. Wyszłoby jej lepiej, gdyby miała więcej miejsca; pierścienie zadźwięczały o grodź, odłupując farbę. Niezrażona, dodała: – Porucznik Wilsing mówi, że taki porucznik jak pan otrzymuje połowę pensji w wysokości piętnastu florenów, zgadza się? – Tak jest – przytaknął Daniel, zastanawiając się, dlaczego pracownik Biura Floty tak bardzo wychwalał go przed Klimovami, a jednocześnie przekonywał ich, że mógłby dowodzić Sissie jako cywil. Oczywista odpowiedź brzmiała, że pracownik Biura nie zachowywałby się w ten sposób, co oznaczało, że jego prawdziwy mocodawca znajdował się gdzie indziej. – Oczywiście, ale pieniądze to nie wszystko. – No to więcej pieniędzy! – zawołała Klimova, gromiąc męża wzrokiem. – Georgi, mówiłam ci, żebyś nie był głupcem! Kapitanie Dannie, pięćdziesiąt florenów tygodniowo! Nie słuchała zbyt uważnie – pomyślał Daniel z lekkim uśmiechem. Naturalnie problem ten nie ograniczał się do kobiet i cywili. Na głos powiedział: – Hrabio i hrabino, pozwólcie, że zadam wam pytanie: czy byliście zadowoleni z okrętu i załogi podczas podróży z systemu Strymonu?
– Tak, oczywiście – odrzekł Klimov, wymieniając zdezorientowane spojrzenia z żoną. – Dlatego właśnie chcemy go kupić, nie rozumie pan? – Ale kupujecie wyłącznie okręt – wyjaśnił młodzieniec. – Potrzebujecie także ludzi, a szczerze mówiąc, bez tak dobrej załogi jak obecna planowana przez was wyprawa może okazać się bardzo nieprzyjemna. – Zatem wynajmiemy tę załogę. – Hrabina wzruszyła ramionami. – W czym problem? Jest pan kapitanem, a więc proszę wynająć, kogo pan chce. – Uważam, że jedynym sposobem na wynajęcie tych kosmonautów lub innych, dorównujących im doświadczeniem – powiedział Daniel – będzie wynajęcie ich przeze mnie. Co oznacza, że zawrzecie ze mną kontrakt na pełną obsadę Sissie, a pensje załodze wypłacę ja. Dyrektor banku „Skarbiec Spedytorów i Kupców”... Omal nie powiedział: „Deirdre”. Nie byłoby to żadną katastrofą, niemniej na tym etapie lepiej zachować oficjalne formy. – ... pracuje nad szczegółowym kontraktem. W tej chwili nie dysponuję dokładnymi liczbami. Hrabia Klimov zarechotał z zachwytem. Obrócił się ku żonie: – Widzisz, co robi ten szczwany lis? My płacimy jemu, a on swoim parobkom... Ile uzna za słuszne! – W zasadzie ma pan rację – potwierdził Daniel z wymuszonym uśmiechem. – Choć cinnabarscy kosmonauci nie są parobkami. – Po czym dodał, dobitnie wymawiając słowa: – Zapytałem, czy zadowoliła was podróż ze Strymonu. To przedsięwzięcie odbędzie się na takich samych zasadach. To znaczy: władza nad załogą i utrzymanie dyscypliny pozostanie całkowicie w moich rękach, jako kapitana. Wy rozkazujecie mnie, a ja dowodzę okrętem. – Co to za różnica? – zapytał hrabia. Jego żona spojrzała na Daniela z nieoczekiwaną przebiegłością. – Wasi dowódcy floty mianowali pana kapitanem na tych warunkach – zauważyła. – Wydaje się, iż dobrze im pan służył. Myślę, że Georgi i ja zaufamy panu w takim samym stopniu, co oni. Daniel Leary uprzejmie pokiwał głową. – W takim razie została już tylko jedna kwestia, zanim przyjmę państwa ofertę – oznajmił. – Poproszę mojego kolegę, porucznika Mona, o zrzeczenie się jego prawa do tego stanowiska. Ufam, iż wyrazi zgodę. Położył rękę na poziomym uchwycie włazu. – Nie ma potrzeby! – zawołał Klimov. – Nic nie zostało podpisane!
– Możliwe – odparł uprzejmym tonem Daniel. – Lecz oficerowie FRC są bardzo skrupulatni na punkcie swego honoru... Leary’owie z Bantry także. Mam nadzieję, iż będziecie państwo o tym pamiętali, ponieważ oczekuję nawiązania z wami przyjaznych stosunków podczas podróży. – Chrząknął i uśmiechnął się szeroko. – Zapewne jesteście gotowi ubić interes z Biurem Floty. W tym czasie porozmawiam z, jak mam nadzieję, naszą przyszłą załogą. Tak? – Tak, tak, oczywiście – rzucił hrabia z lekceważącym gestem. – Tak – dodała Valentina Klimova. – Bardzo przyjaznych stosunków.
*** Adele siedziała na czterdziestogalonowej beczce, ustawionej na nabrzeżu w pobliżu Księżniczki Cecile. Sądząc po chlupocie, towarzyszącym jej wierceniu się, pojemnik był nadal częściowo pełny, choć nie miała pojęcia, czym. Jej terminal danych spoczywał przed nią na podobnej beczce, więc wyregulowała go tak, by rzucał holograficzny wyświetlacz nieco wyżej niż zwykle. W doku nie działo się nic, co wymagałoby jej uwagi, toteż podjęła przeglądanie danych o Blasku i Boskiej Federacji. Podejrzewanie Federacji o posiadanie rządu było mocno naciągane. Wódz Starszyzny był tytularną głową państwa, składającego się z ponad stu gwiazd, lecz odpowiadał przed Radą Siedemdziesięciu, a każda flota od trzech do tuzina jednostek miała ograniczoną autonomię i obierała własnego admirała. – Mistrzyni – odezwała się Woetjans. Adele usłyszała głos pani bosman i zapamiętała, żeby zająć się tym, jak tylko zamknie wolumin Instrukcji przewozowych, który właśnie przeglądała. Frakcje wewnątrz Federacji walczyły ze sobą na noże... często dosłownie. Gdyby Marynarka Sojuszu postanowiła wyasygnować swoje środki na lokalizację w takiej odległości od najbliższych istniejących baz, to z łatwością znalazłaby potężnych sojuszników na Blasku. Nawet grupa utrzymująca, iż ludzie mogliby oddychać pod wodą, znaleźliby na Blasku popleczników, wystarczyłoby nieco sypnąć groszem. Federacja stanowiła dziwaczną zbieraninę, trzymającą się razem tylko dlatego, że jej elementy nie mogły dogadać się nawet w sprawie rozdzielenia. – Mistrzyni? – powtórzyła Woetjans. Bosman dotknęła ramienia Adele. Lewa ręka bibliotekarki zanurkowała do kieszeni. Wzrok miała pusty, umysł ogarnął palący strach, a przypływ hormonów wyzwolił w jaszczurczej części systemu nerwowego prosty impuls:
Uciekaj albo zabij! – Zaraz przemówi kapitan, mistrzyni – szepnęła Woetjans. Nawet jeśli zauważyła dłoń Adele, opuszczającą kieszeń z pistoletem, to okazała się na tyle uprzejma, by tego nie skomentować. – Dziękuję, Woetjans – odparła roztrzęsionym głosem Adele. Zeszła z beczki, żeby podnieść upuszczoną różdżkę. Ściskając ją w ręku, zamknęła terminal danych, podczas gdy Daniel stanął przed załogą w blasku kryjącego się za korwetą słońca. – Cóż, koledzy, sporo czasu minęło, odkąd widziałem was wszystkich razem – zaczął wesoło, mówiąc donośnym głosem. – Za chwilę porucznik Mon wręczy wam zwolnienia ze służby, pozwolił mi jednak powiedzieć najpierw kilka słów. Wskazał lewą ręką za siebie, na Księżniczkę Cecile, jednocześnie nie spuszczając wzroku z szeregów kosmonautów. Wszyscy aspiranci i bosmani, z wyjątkiem Mundy i Woetjans, która najwidoczniej postanowiła zaopiekować się oficer łączności, stali na lewo od marynarzy. – Wszyscy wiecie, że Sissie została sprzedana – powiedział. – Aż do teraz nie wiedzieliście jednak, że opuszczam FRC, aby pozostać jej kapitanem. Klimovowie, pasażerowie, którzy przylecieli tutaj z wami ze Strymonu, wynajęli mnie, abym zabrał ich do Galaktyki Północnej najlepszą korwetą w całej FRC! – Święty Boże i wszyscy Święci! – ryknęła Woetjans. Wszyscy przekrzykiwali się lub stali z otwartymi ustami, w zależności od tego, jak poszczególne charaktery reagowały na zaskoczenie. Dorst i Vesey padli sobie w ramiona. Nie stać ich było na mundury Pierwszej Klasy – żadne z nich nie dysponowało pieniędzmi od rodziny – lecz na ich szarych pyszniło się więcej baretek niż na piersiach większości starszych od nich stopniem oficerów. – Co z porucznikiem Monem? – zawołał Sun, a jego głos odbił się metalicznym echem od burty korwety, co było raczej niezamierzonym efektem. – Słyszeliśmy, że to on miał zostać kapitanem! – Pan Mon zgodził się zarządzać stocznią mojego wujka Stacey’a – oznajmił Daniel, dostosowując siłę głosu do cichnącego gwaru marynarzy. – Nie zdziwiłbym się, gdyby w najbliższej przyszłości zaczął zatrudniać pracowników, więc ci z was, którzy wolą pozostać na stałym lądzie, mogą zgłosić się do niego. Lecz co do reszty... Adele się uśmiechnęła. Mogłaby puścić przemówienie przez system nagłaśniający Sissie, lecz Daniel najwyraźniej nie czuł potrzeby mechanicznego wsparcia. Miał rację, jak zwykle w przypadku spraw związanych z okrętami lub kosmonautami.
Położył ręce na biodrach i lekko odchylił się do tyłu, obdarzając zebranych marynarzy szerokim uśmiechem. – Bylibyście szaleni, gdybyście polecieli ze mną! – oświadczył. – Moglibyście uznać, że jakiś cudzoziemski cywil pozwoli wam na lenistwo, lecz przemyślcie to sobie! Załoga Sissie nie będzie pracować dla hrabiego Klimova, tylko zaciągnie się do mnie, Daniela Leary’ego. Będzie poddana takiej samej dyscyplinie, jak gdyby Księżniczka Cecile pozostawała okrętem wojennym. Pomruk zasłuchanych marynarzy wzbierał niczym spiętrzająca się fala. – Wystartujemy z pełną załogą – podjął porucznik po przerwie, podczas której bystrzejsi kosmonauci objaśniali jego słowa powolniejszym kolegom. – Będziemy mieli pociski, choć nie pełny magazyn, i część z nich zużyjemy przed powrotem. Albo ja źle oceniam Północ. Adele uświadomiła sobie nagle, że jej przyjaciel przemawiał nie tylko do stojących przed nim obywateli Cinnabaru, lecz również do Klimovów, obserwujących scenę z luku mostka. Ostrożnie dobierał słowa... Co nie powstrzymało Koechlera przed wrzaśnięciem do swoich kamratów, Barnesa i Dasiego: „Nie, głuptaki, nie będziecie pracować dla czarnuchów, tylko dla pana Leary’ego!” Zrobił to wystarczająco donośnie, by usłyszano go na ulicy przylegającej do portu. – Nie udajemy się na wojnę – ciągnął Daniel – lecz wyprawa między tych obwiesiów i piratów z Północy będzie równie niebezpieczna. Może nawet bardziej! – Widzieliśmy piratów, sir! – zawołał Sun. – Widzieliśmy ich i pożegnaliśmy, prawda, kosmonauci? – Wiesz, że tak, niech to diabli! – ryknęła Woetjans, a cała załoga podjęła okrzyk. – Otrzymacie uczciwą pensję kosmonauty i coś ekstra – zapewnił Daniel ponieważ będziecie pracować dla Learych z Bantry! Czekają was jednak długie wachty i żadnych grabieży. Będę nawigował zgodnie z logami wujka Stacey’a i klnę się na Boga, że czekają nas ciężkie przeloty. Nie zaufałbym żadnemu innemu okrętowi ani załodze, że im sprosta. – Jeśli ktoś może tego dokonać, to pan uczyni to z zawiązanymi oczami, sir! – krzyknął Dorst. Przez pół uderzenia serca Mundy zastanawiała się, czy przyjaciel zorganizował klakę przed wystąpieniem... ale na pewno nie. Załoga korwety wyrażała wspólną opinię, a duszą i ciałem była ze swoim dawnym kapitanem.
– Pozwólcie, że was ostrzegę – kontynuował Daniel, zupełnie jakby nie zauważył chóralnych wiwatów. – Część z was, mężczyźni, słyszała, że tancerki w Federacji mają cipki w poprzek, przez co są tym ciaśniejsze, im szerzej rozkładają nogi. Ja w to nie wierzę! – Zamilkł, po czym dokończył ze śmiechem: – Niemniej uważam za mój obowiązek wobec nauki i Republiki dogłębnie spenetrować ten problem! Co pomyśleli o tym Klimovowie? – zastanowiła się Adele, lekko się uśmiechając. Nie przypominała sobie, żeby kultura Nowego Swierdłowska była szczególnie pruderyjna. A nawet jeśli, to po pełnej zachwytu radości domyśla się, iż większość ze zgromadzonych tutaj marynarzy pójdzie za Danielem Learym do Bram Piekielnych, a co dopiero do Galaktyki Północnej. Daniel bez wątpienia przebada tancerki oraz inne odmiany kobiet. Jak długo będą wystarczająco młode, ładne i pustogłowe, by sprostać jego oczekiwaniom. Zaczęła wyjmować palmtopa, chcąc sprawdzić seksualne obyczaje Nowego Swierdłowska. Wsunęła go jednak z powrotem do kieszeni i złożyła ręce na podołku... Chociaż wątpiła, aby w tej chwili była w stanie odciągnąć uwagę załogi Sissie od Daniela, nawet gdyby zrzuciła ubranie i zatańczyła na baryłce. – Przewiduję start za siedem dni – oznajmił porucznik Leary. Przez następne czterdzieści osiem godzin każdy kosmonauta, który służył pode mną na Księżniczce Cecile, ma zapewnioną koję. Potem zacznę zapełniać pozostałe miejsca ludźmi, których nie znam tak dobrze ani im nie ufam. – Na Boga, natychmiast podpisuję umowę! – oświadczył Barnes. Razem z Dasim! Gdzie jest księga, kapitanie? Formacja złamała się, gdy kosmonauci ruszyli naprzód. Uczona zeszła z beczułki; napór tłumu groził Danielowi strąceniem do brudnej wody zatoki, na której unosiła się Księżniczka Cecile. – Koledzy kosmonauci! – zawołał wyrzucając ramiona w górę. Tłum ucichł. – Za chwilę powrócę na mostek Sissie. Tam przyjmę każdego z was, kto zapragnie do mnie dołączyć. Zanim to jednak uczynię... – Ponownie uniósł ramiona. Nie, zaczekajcie! – krzyknął. – Wysłuchajcie mnie! Tłum znowu ucichł. – Koledzy kosmonauci – podjął Daniel. – Rano z wami żartowałem, teraz jednak muszę powiedzieć wam prawdę. Jestem wam to winny jako towarzyszom. Planowana przeze mnie podróż będzie trudna i niebezpieczna. Kiedy wrócimy, o ile wrócimy, nie przywieziemy nic prócz wspomnień dobrze wykonanej roboty. To wszystko, co wam obiecuję.
– Będą mieli prawo powiedzieć całemu światu – zawołała Adele Mundy, nikogo nie zaskakując tak bardzo, jak siebie – że byli z kapitanem Learym na Północy. Każdy prawdziwy kosmonauta, który to usłyszy, poczuje zazdrość... a jeszcze większą wobec pieniędzy, które przywieziemy! Tym razem Daniel nie byłby w stanie uciszyć wiwatów, nawet gdyby chciał. Zamiast tego z uśmiechem obrócił się na pięcie i ruszył trapem do wnętrza Księżniczki Cecile. Cała załoga, z wyjątkiem garstki, przepychała się, by dotrzeć na mostek i wpisać się do księgi.
Rozdział 7 Adele spodziewała się, że będzie musiała ponownie zamontować w konsoli łączności specjalny sprzęt, który osobiście usunęła, gdy zostawiali Księżniczkę Cecile w doku na Tanais i wracali na Cinnabar strymońskim kutrem. Mało prawdopodobne, by ktokolwiek zauważył niestandardowe moduły, a co dopiero potrafił wykorzystać ich możliwości deszyfracyjne, lecz bibliotekarz bez obsesji raczej nie jest dobrym bibliotekarzem, a Adele Mundy była naprawdę bardzo dobrą bibliotekarką. Okazało się, że zajęło się już tym trzech techników i porucznik Wilsing, wyglądający w kombinezonie roboczym równie absurdalnie, co Adele w burdelu. Nie było ani potrzeby, ani miejsca, żeby im pomogła. Mogła znaleźć sobie jakieś miejsce do pracy na korwecie lub gdziekolwiek indziej, lecz postanowiła po prostu wyjść na nabrzeże i przyglądać się wydarzeniom z wystarczającej odległości, by uchwycić obraz całości. Dwie zejściówki – jedyne wewnętrzne połączenia między czterema poziomami korwety – były opancerzone tak samo jak pokłady. Kosmonauci długimi susami pokonywali spiralne trakty do góry i na dół; Adele nie poruszała się zbyt pewnie ani jej się nie spieszyło. Znajdowała się w połowie drogi pomiędzy Pokładami B i C, kiedy usłyszała, jak ktoś wchodzi do tunelu na górze, i ledwo zdążyła przejść przez luk, gdy tuż za nią na korytarz wyskoczył Sun. – Och, przepraszam, mistrzyni! – zawołał mat artylerzysta. Przepuścił ją przez główny właz na kładkę. Nie szła w żadne konkretne miejsce, postanowiła więc mu potowarzyszyć. – Nie usłyszałem pani w tym zamieszaniu. Wie pani może, ile zostawią nam pocisków? Mundy ostrożnie zeszła na betonowe nabrzeże, zanim odwróciła się, by podążyć za gestem mężczyzny. Wózek z trzema leżami, z których dwa zajęte już były przez pociski, czekał na przyjęcie trzeciego podłużnego cylindra, zjeżdżającego taśmociągiem przy wtórze szczęku zębatek z magazynu na Pokładzie B. – Chwileczkę – mruknęła, ustawiając terminal danych na beczce, na której siedziała rano i słuchała przemowy Daniela. Palmtop był podłączony do komputera Sissie; wywołała odpowiedni manifest i udzieliła odpowiedzi: – Mamy zabrać dziesięć. Usłyszała dochodzący z góry głos Daniela, zniekształcony słabą bryzą; zadarła głowę. Leary i Woetjans stali na szczycie masztu wyciągniętego na całą swoją 90-stopową długość nad grzbietem korwety.
Skrzywiła się i wróciła do wyświetlacza; bała się wysokości. Poza tym nie rozumiała, czego Daniel i bosman mogliby się w ten sposób dowiedzieć ponad to, co ujrzeliby w rurach, gdzie spoczywały złożone anteny Ale to ich praca; ona nie powitałaby z wdzięcznością niczyich porad odnośnie do tego, jak powinna wykonywać swoją. Pomimo skupienia uwagi na wyświetlaczu dopiero po chwili czytane słowa przebiły się przez niepokój o to, co mogło stać się jej przyjacielowi, gdyby nagle w Sissie uderzył nieoczekiwany podmuch wiatru i korweta się zakołysała. Zmarszczyła brwi. Sun zajrzał jej przez ramię – niepotrzebnie, ponieważ formujące się w powietrzu hologramy stanowiły dla każdego, kto nie patrzył pod właściwym kątem, jedynie połyskującą mgiełkę. – Tutaj jest napisane, że pociski są jednosilnikowymi jednostkami, zdobytymi wraz z okrętem na siłach Kostromy – odczytała. – Ale to przecież nieprawda? Przed opuszczeniem Kostromy Daniel otrzymał standardowe pociski FRC. Sun odchrząknął, co przypominało chichot. – Cóż, mistrzyni – odrzekł – jeżeli taka transakcja miała miejsce, to odbyła się ona nieoficjalnie. Tak waleczny kapitan jak pan Leary, w dodatku obdarzony takim zmysłem handlowym, nie wystartowałby z pociskami czarnuchów na pokładzie, niezależnie od tego, co twierdzi manifest. Pociski stanowiące podstawowe uzbrojenie okrętu bojowego to miniaturowe gwiazdoloty wyposażone w Szybki Napęd. Jeśli pozwolić im zużyć całe paliwo, osiągają 0,6 prędkości światła. Są bardzo masywne, ponieważ nawet głowice nuklearne nie dodałyby znaczącej wartości do ich energii kinetycznej przy takiej prędkości. Przy starciach na krótszy dystans ważnym czynnikiem było przyspieszenie. Dwusilnikowe pociski z konwerterami antymaterii osiągały taką samą prędkość jak jednosilnikowe, potrzebując na to zaledwie połowy czasu, ale, niestety, przy niemal dwukrotnie
większych
kosztach.
Cinnabar
i
Sojusz
uważały
taki
wydatek
za
usprawiedliwiony, jednak większość pomniejszych flot nie chciała bądź nie mogła wydawać dodatkowych pieniędzy. Manipulatory wózka objęły dziób i rufę pocisku. Pracownik Służby Logistycznej stał przy panelu kontrolnym z tyłu pojazdu; jego koleżanka siedziała w kabinie na przegubowym wysięgniku. Betts, zbrojmistrz Księżniczki Cecile, obserwował ich z otwartej ładowni. – Szkoda, że nie zatrzymujemy ich wszystkich – westchnął Sun. – Choć i tak pozostaniemy dobrze uzbrojeni w porównaniu z większością frachtowców... A szef wie, jak ich używać.
– Klimovowie potrzebowali miejsca do prywatnego użytku – wyjaśniła uczona. – Zgodnie z moim doświadczeniem na okręcie wojennym zazwyczaj nie ma miejsca na dodatkowe pary skarpetek. Rozmówca roześmiał się. – Cóż, mistrzyni – rzucił. – Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś próbował przemycać skarpetki. Lecz wszystko inne wcześniej czy później trafia do przestrzeni pomiędzy warstwami płaszcza kadłuba lub do magazynku części zapasowych. – Zerknął na Adele i się uśmiechnął. – Oraz do luf dział plazmowych, jak powiadają. Choć ja tam o niczym takim nie wiem. Adele zaśmiała się, ponieważ tego od niej oczekiwano. Spoglądając ponad ramieniem Suną w stronę bramy wjazdowej na teren portu, zobaczyła nadjeżdżającą półtonową ciężarówkę, z jakich korzystała Służba Logistyczna przy lekkich dostawach. Prowadziła Tovera, a siedzącym obok niej mężczyzną był Hogg. – Przepraszam, Sun – powiedziała, zamykając terminal danych i chowając go do kieszeni z równą swobodą, z jaką przychodziło jej oddychanie. – Przyjechała moja służąca; muszę omówić z nią pewne sprawy. – Powodzenia, mistrzyni! – zawołał przez ramię Sun, ruszając w stronę bramy. Niósł wypchany worek marynarski. Mijając jadącą w przeciwną stronę ciężarówkę, zaczął podśpiewywać: Nie chcę twoich milionów, panie, ni pierścionka z diamentem... Mundy zastanawiała się, co takiego można przemycać ze Strymonu na Cinnabar, co mieściłoby się w czterocalowej lufie działa plazmowego. Nie wiedziała, była jednak całkiem pewna, że mat artylerzysta i owszem. Furgonetka zatrzymała się dokładnie przed Adele. Hogg wyskoczył z szoferki, obszedł tępą maskę pojazdu i pomógł wysiąść Toverze. Oboje śmierdzieli dymem, a Kostromanka wyglądała, jak gdyby czołgała się rurami kanalizacyjnymi. – Uznaliśmy, że będzie pani wolała usłyszeć to od nas – rzucił wojowniczo sługa Daniela. Miał zachrypnięty głos, przekrwione oczy i opalone włoski na grzbietach dłoni. Mimo to wyglądał znacznie lepiej od Tovery. – Wybuchł pożar w domu w Zachodniej Dolinie, gdzie mieszkają dorobkiewicze. Od mniej więcej sześciu miesięcy dom ten wynajmowali niejacy Rolfe’owie. – Rozumiem – rzekła Adele. – A wy? Wyglądacie, jakbyście potrzebowali pomocy lekarza. – Tovera musi skorzystać z komputera medycznego Sissie – odrzekł Hogg. – Wie pani, lepiej unikać rozgłosu. W porządku?
– Tak, oczywiście! – przytaknęła bibliotekarka. – Tovero, czy potrzebujesz pomocy w... – Nie, mistrzyni odparła tamta. W obu dłoniach ściskała neseser, niby koło ratunkowe na otwartym morzu. – W pożarze nikt nie zginął. Absolutnie nikt. – To dobrze – powiedziała Adele. – A teraz kładź się do Medyka. Hogg patrzył za szczupłą postacią, pewnie maszerującą trapem. Z tyłu wyglądała jeszcze gorzej. Miała poskręcane włosy, a iskry powypalały dziury w jej tunice. – Usunie trochę sadzy z płuc, użyje kremu na oparzenia i wszystko będzie w porządku – orzekł. Rozsądna ocena automatyczny system medyczny korwety radził sobie ze znacznie poważniejszymi przypadkami – lecz Adele wydało się, że w głosie Hogga usłyszała echo żarliwej prośby. – Jestem nieco zaskoczona – oświadczyła, starając się, by ton jej głosu nie brzmiał osądzająco – iż płomienie rozprzestrzeniły się na tyle szybko, by was ogarnąć. – Mistrzyni, przysięgam na Boga! – burknął sfrustrowany mężczyzna. – Proszę posłuchać, nie próbuję maskować moich niedociągnięć, ani wobec pani, ani wobec panicza, lecz nie byłoby żadnego problemu, gdyby tamta kobieta okazała się mądrzejsza od gęsi! Wózek zjeżdżał z nabrzeża z ostrożnością wymuszoną przez ładunek – wielotonowe pociski. Podobny pojazd czekał, by zabrać ostatni, dodatkowy pocisk, jaki pozostał jeszcze w ładowni Księżniczki Cecile. Drogą od przystanku tramwajowego nadchodzili Klimovowie wraz z urzędnikiem Biura Floty. Szary uniform upodabniał go do gałęzi, która spadła pomiędzy kwieciście odzianych towarzyszy. – Widzi pani, w murach zapaliły się przewody elektryczne – wyjaśnił Hogg, na wspomnienie o tym aż wydymając wargi. – Nie wiadomo dlaczego, ale tak właśnie się stało. We wszystkich jednocześnie. Było mnóstwo sygnałów ostrzegawczych, alarmy wyły w całym domu, a tamta głupia dziwka została, żeby zabrać ze sobą biżuterię! – Marina Rolfe – domyśliła się Adele. Pamiętała wrzeszczącą twarz o wykrzywionych wściekłością i strachem rysach, lecz – tego była pewna – nawet w najlepszych swych dniach pozbawioną piękna. – Marina Casaubon Rolfe. – Zgadza się i jeśli o mnie chodzi, to mogła tam upiec się jak kurczak – oznajmił służący. Lecz niech mnie diabli, jeśli Tovera nie wróciła tam po nią. Powiedziała, że nie wolno jej zginąć. Drugi wózek zajmował pozycję, zgrzytając i pobrzękując. Ciągnik poruszał się na gąsienicach, ale przyczepa spoczywała na czterech szerokich jak wałki oponach. Klimovowie chcieli przejść przez miejsce, w którym za chwilę stanąłby wózek, ale przedstawiciel biura w
porę ich zatrzymał. – Do diabła – dodał Hogg. – Ona jest taka mała, ta Tovera... Adele udało się nie zamrugać, słysząc to określenie. Wydawało się wystarczająco dokładne w takim sensie, że wirusy są małe, łasice są małe i pistolet w jej kieszeni także był całkiem mały... – ... poszedłem po nie obie. – Z kwaśną miną podrapał się po grzbiecie lewej dłoni. – Czy tobie nic nie jest, Hogg? – zapytała Mundy, zła na siebie, że nie powiedziała czegoś wcześniej. Nie wyglądał tak źle jak Tovera, z pewnością jednak przeżył trudne chwile. Zachichotał. – Dziękuję, mistrzyni – odrzekł. – Wyglądałem znacznie gorzej podczas licznych poranków po pieczeniu ostryg w Bantry. W dodatku zwykle miałem wtedy kaca. Sięgnął do kieszeni workowatych, farmerskich spodni i wyciągnął garść świecidełek. Oprawy były brzydkie, lecz kilka klejnotów wyglądało bardzo ładnie. – Poza tym otrzymałem rekompensatę – dodał. Nagle spoważniał. – Lecz chcę, żeby pani wiedziała, iż Tovera nie zrobiła nic złego – powiedział. – Tylko dzięki niej tamta kobieta żyje. Gdyby pozostawiono ją samej sobie, to jutro czy pojutrze, po ostygnięciu zgliszcz, wygrzebywano by jej kości z popiołów. „Nie zrobiła nic złego” było, oczywiście, kwestią definicji, jednak w tym szczególnym przypadku ich rozumienie tego wyrażenia się pokrywało. – Dziękuję, Hogg – oznajmiła Adele. – Będę o tym pamiętać. – Przyjrzała się niskiemu, pękatemu mężczyźnie w średnim wieku, robiącego nie większe wrażenie niż operator manewrującego nieopodal wózka. – I dziękuję ci także za twe usługi dla Mundych z Chatsworth. Nie zapomnę o tym. Hogg roześmiał się. – Och, mistrzyni, teraz należy pani do Learych, tak samo jak ja – oświadczył. – Choć moje nazwisko brzmi: Hogg. A jeśli chodzi o tamto, to cóż, powiedzmy, że czuję się osobiście dotknięty, kiedy ktoś w taki sposób zaśmieca ulicę mojego pana. Ruszył powoli trapem, pogwizdując gigę. Furgonetka pozostała tam, gdzie ją zostawili, bardziej porzucona niż zaparkowana. – Hrabio Klimov! – zawołał Daniel, zsuwając się po spowijającej maszt tkaninie. Miał rękawice takielarza, lecz mimo to ryzykował wyrwaniem ramion, gdy tak huśtał się i ześlizgiwał. – Hrabino! Spotkam się z wami na mostku i prześledzimy trasę! Adele Mundy uśmiechnęła się do wspomnienia. Skoro Hogg stwierdził, że należała teraz do Learych, to kimże była, by z tym dyskutować?
*** Daniel podpisał umowę – Daniel Leary, syn Cordera z Bantry, porucznik (rez. ) FRC – i szerokim gestem wręczył ją hrabiemu Klimovowi. – Cóż, sir – oznajmił – wynajął pan najlepszą załogę, jaką kiedykolwiek cieszył się statek tych rozmiarów, a także mnie. Księżniczkę Cecile przeszywały wibracje, wywołane piłami diamentowymi i spawarkami, za pomocą których stoczniowcy przekształcali ją w jacht z pomieszczeniami odpowiednimi dla pary arystokratów. Podróż międzygwiezdna nie może być wygodna, lecz zamiana połowy magazynów pocisków na prywatne kajuty da Klimovom więcej prywatnej przestrzeni niż to, co miałby do swojej dyspozycji admirał. Pominąwszy wygodę, biorąc pod uwagę strony, w jakie udawali się Klimovowie, podróży międzygwiezdnej nie można było nawet uczynić bezpieczną. I znowu: Sissie i jej załoga powinna spełnić ich oczekiwania, jak nic i nikt inny. – To nie przypadek, że pańska załoga powinna być znakomita, kapitanie – powiedziała hrabina. – Rozmawialiśmy z przyjaciółmi, u których zatrzymaliśmy się w Xenos, Collesiosami, i usłyszeliśmy, jakim jest pan wielkim bohaterem. Byli pod wrażeniem, że mogliśmy sobie pozwolić na zatrudnienie pana. Jest pan dla nas cenną zdobyczą. Po porannej paradzie przebrali się, lecz pozostali wierni stylowi. Daniel zastanawiał się, czy hrabina zamierzała nosić równie obfite stroje podczas podróży. Korytarze i pomieszczenia Księżniczki Cecile – takie same jak na każdym okręcie wojennym, nawet 80 000-tonowym pancerniku – były ciasne, by umożliwić zabranie na pokład jak największej ilości sprzętu i zapasów. – Z całym szacunkiem dla waszych przyjaciół, hrabino – odrzekł, zasiadając za konsolą dowodzenia, by wywołać na środku mostka wyświetlacz nawigacyjny – są oni cywilami i nie mają pojęcia, ile szczęścia i profesjonalizmu, właściwego każdemu oficerowi FRC, kryje się za tymi opowieściami. Co więcej, w sporej części zostały one zmyślone przez media – dodał, uśmiechając się przez perłową mgiełkę, która zestalała się w mapę gwiazd. Daniel Leary nie znał rodziny Collesiosów. Prawdopodobnie jakiś dom kupiecki, robiący interesy z Nowym Swierdłowskiem, którego członkowie zatrzymali się u hrabiego Klimova lub jego przodka podczas wizyty na tej planecie. Teraz odpłacali się za gościnność. Kobieta poklepała go po policzku.
– Jestem Valentina, tak? – Georgi może sobie być hrabią... – obrzuciła męża taksującym spojrzeniem, jak szacuje się apartament, który ma się zamiar wynająć – lecz mój ojciec był diukiem i ten tytuł nie brzmi tak samo w moich uszach. – Twój ojciec był diukiem z trzynastoma córkami z prawego łoża – zauważył Klimov. Słowa brzmiały, jakby je często powtarzał; jeśli kiedyś w tej wymianie zdań kryła się pasja, czas ostudził emocje. – Dobrze zrobiłaś, wybierając mnie, i doskonale o tym wiesz. – Cofnął się, żeby móc patrzeć na Daniela bez przebijania wzrokiem wiszącego w powietrzu hologramu. – Jaki plan podróży pan proponuje, kapitanie? Kosmonauci krążyli po korytarzu Pokładu A z częstotliwością, której nie tłumaczyły ich obowiązki, jednak dopóki nie próbowali wejść na mostek, Daniel był zadowolony, że mogli przypatrzeć się nowym właścicielom Sissie. Większość załogi miała pięć dni wolnego, choć personel Pasternaka i Woetjans upewniał się w pocie czoła, że seria irytujących awarii takielunku i napędu zakończyła się przed startem z Cinnabaru. – Cóż, sir – zaczął Leary, wywołując pierwszy z zestawów danych, które załadował rano do komputera, zanim wyszedł z bosman na przegląd wymienionego masztu. – Czerwona kropka to system Swierdłowska, zielona to Strymon, a niebieska – Cinnabar. Chodzi o ukazanie skali. Pokazał ręką. Czwarta, pomarańczowa kropka pojawiła się w sporej odległości od pozostałych, wśród mlecznej zawiesiny gwiazd zbyt małych, by pokazywać je pojedynczo. – A tutaj znajduje się Todos Santos, stolica Klastra Dziesięciu Gwiazd i wrota do Północy dla statków żeglujących z Cinnabaru. Oczywiście wiecie, iż odległość ta, a raczej czas, w Matrycy nie jest dokładnie taka sama jak w przestrzeni międzygwiezdnej, niemniej daje to wam wyobrażenie, z czym wiąże się astrogacja. – Tak, tak, oczywiście, że to bardzo daleko – rzucił Klimov tonem, który nieomal można by uznać za zirytowany. – Dlatego właśnie kupujemy dobry statek i wynajmujemy pana, zgadza się? Czemu pan mówi nam o tym, kiedy pytam, na jakich planetach się zatrzymamy, podróżując po Północy? – Świetnie, sir – odrzekł spokojnie Daniel. Wsłuchał się w to, co mówił hrabia, zamiast zwyczajnie się wściec... i okazało się, że Klimov miał sporo racji. Miał na myśli to, co powiedział, a nie to, co założył sobie kapitan. – Krótka odpowiedź – kontynuował, dotykając panelu kontrolnego; Nowy Swierdłowsk i Strymon utonęły w roziskrzonej masie, pozostawiając tylko Cinnabar i Todos Santos – brzmi: zaczniemy od Todos Santos, aby uzupełnić zapasy Sissie po długiej podróży oraz zebrać informacje o okolicy. Dzięki mnie i pani oficer łączności, mistrzyni Mundy, macie państwo dostęp do najlepszych danych o
Północy w całej Republice, ale zawsze można dowiedzieć się więcej. Oprócz Todos Santos przewiduję zawinąć na Blask, leżący na przeciwnym krańcu Boskiej Federacji. Do tego czasu statek będzie zapewne potrzebował kolejnego przeglądu. – Owszem, ale cel naszej wyprawy...? – zapytał arystokrata już nie z irytacją, za to z wyraźnym brakiem satysfakcji. – Rzeczy, które lecimy zobaczyć? – Tak – odparł Daniel. – Chce pan polować, hrabio, a hrabina... Valentina... – poprawił się, zanim zamachała mu szczupłym, upierścienionym palcem przed nosem – jest studentką etnologii. Zainteresowaną artefaktami sprzed Przerwy. – Tak, dokładnie – potwierdził hrabia. – Co z tym? – On jeszcze nie wie, ale się dowie – powiedziała hrabina. Zgadza się, prawda, kapitanie Dannie? Daniel zmniejszył mapę gwiazd, żeby móc spojrzeć Klimovej w oczy bez rozdzielającego ich mlecznego welonu. – Hrabino – zaczął – zobowiązuję się zwracać do ciebie po imieniu pod warunkiem, że ty obiecasz nie tytułować mnie więcej „kapitanem Dannie”. Zgoda? – Zgoda, Danielu – obiecała i wyciągnęła dłoń nad panelem astrogacyjnym. Dotknął czubków jej palców i zaraz cofnął rękę. – Oczywiście, pańska żona ma rację, hrabio – ciągnął z uśmiechem. – Nie mam jeszcze wystarczających danych, by podać panu pełną listę lądowań, lecz uzyskam je przed naszym startem za siedem dni. Przejrzę dzienniki mojego wujka Stacey’a. W przeważającej części zawierają wskazówki żeglarskie, są w nich jednak także opisy planet, na których wylądował celem uzupełnienia paliwa do reaktorów i powietrza. Co ważniejsze, poprosiłem mistrzynię Mundy o skorzystanie z jej własnych źródeł. A przy okazji: to Mundy z Chatsworth – jednego z najszlachetniejszych domów Republiki, co potwierdzą wasi przyjaciele Collesiosowie. – Ale jest pana łącznościowcem? – zapytała Klimova. – Ludy, które mnie interesują, nie będą mieć radia, a co dopiero gwiazdolotów. – Pełni funkcję oficera łączności – wyjaśnił Leary – lecz pobierała nauki w Zbiorach Akademickich na Bryce jako bibliotekarka, specjalistka od gromadzenia danych. Mistrzyni Mundy zdobędzie wszelkie dostępne na Cinnabarze informacje o planetach zdatnych do lądowania. Po dotarciu na Todos Santos dowie się jeszcze więcej. Nie będziecie zawiedzeni, sir i madame. Klimovowie wymienili przeciągłe spojrzenia. Hrabina skinęła głową, a hrabia podszedł do włazu, otworzył go i dopiero potem odwrócił się do Daniela.
Jednak to żona zabrała głos: – Jest jeszcze jedna sprawa, Danielu. Osiemdziesiąt lat temu naszą planetą rządził człowiek nazwiskiem John Tsetzes. – Był najemnikiem, który obwołał się imperatorem – wtrącił jej mąż. – Mianował się carem Iwanem Pierwszym. Dwadzieścia lat później został obalony i uciekł na uzbrojonym jachcie. – Rozumiem – mruknął Daniel, choć tak naprawdę pojmował niewiele. Trzymanie języka za zębami wydawało mu się najlepszym sposobem na dowiedzenie się czegoś więcej. – Tsetzes zabrał ze sobą kolekcję narodową – dodała Valentina. – Przedmioty o wielkiej wartości sentymentalnej dla narodu. Najgorsze, że zrabował Diament Ziemi. Słyszałeś o nim? – Nie, madame – odrzekł Daniel. – Nie słyszałem. Ale za trzydzieści sekund Adele powie wam o nim więcej, niż sami wiecie – pomyślał. – Nieważne; jest słynny – rzuciła Valentina z lekceważącym gestem. – To doskonały diament wielkości ludzkiej głowy; sferyczny i wydrążony. – To faktycznie robi wrażenie – przyznał porucznik Leary. Klejnoty miały swoją wartość, lecz żadnego nie można by nazwać unikatowym w obliczu całego wszechświata, otwartego przed ludzką zachłannością. Za to praca włożona w wydrążenie wielkiego diamentu nadawała mu wartość dalece przekraczającą sam materiał. – To coś więcej – oznajmił Klimov. – Nazwa „Diament Ziemi” to nie są zwyczajne słowa. Na wewnętrznej powierzchni sfery wyrzeźbiono mapę kontynentów Starej Ziemi sprzed Przerwy, czego przez ostatnie dwa tysiące lat nie można było powielić. Teraz rozumiesz? – Tak – potwierdził Daniel. Zamrugał oczami, porażony wagą tego, co właśnie usłyszał. – Rozumiem. Przerwa w cywilizacji człowieka nastąpiła, kiedy pierwsza grupa skolonizowanych systemów gwiezdnych zbuntowała się przeciwko ojczystej planecie. Wojnę prowadzono za pomocą asteroidów, które po rozpędzeniu uderzały w planety, naruszając ich skorupy i zabijając niemal całe zamieszkujące je populacje. Minęło tysiąc lat, zanim ludzkość powróciła do gwiazd, wyruszając z kolonii drugiego i trzeciego rzutu, ze światów podobnych do Cinnabaru i Pleasaunce, które były zbyt małe, by walczącym stronom opłacało się je niszczyć. Obecnie nikt nie był w stanie powiedzieć, jak Ziemia wyglądała przed Przerwą, ponieważ kontynenty zginęły wraz z zamieszkującymi je ludźmi.
– Wiemy... – zaczęła Valentina. – Wierzymy – poprawił ją mąż. – Wiemy – powtórzyła hrabina – że John Tsetzes uciekł w kierunku Galaktyki Północnej. Tyle zeznali dezerterzy z jego statku. Nigdy nie natrafiono na najmniejszy ślad jego lub skarbów. Georgi i ja pomyśleliśmy, że gdyby udało nam się wytropić Tsetzesa, to okazałoby się to bardzo ważne dla nas w domu. Daniel wydął wargi. – Owszem, rozumiem to – powiedział. – Lecz muszę wam zwrócić uwagę, że statki znikają w Matrycy i rozbijają się, próbując lądować na niezbadanych wcześniej planetach. Szansa odnalezienia statku, który zaginął sześćdziesiąt lat temu, nie jest zbyt wielka. Nie znał się wystarczająco na politycznej strukturze Nowego Swierdłowska, by mieć pewność, co oznaczało owo „bardzo ważne”, ale możliwe, iż hrabina sugerowała, że zwrot takiego skarbu mógł utorować drogę nawet do przewodzenia planecie. Co, rzecz jasna, nie było sprawą Daniela. – Nikt nie szukał – oświadczyła Valentina. – Nie na poważnie. – W każdym razie – rzekł hrabia – polujemy i poszukujemy artefaktów. A jeśli dojdzie do czegoś więcej... Kto wie? Hę? – Rzeczywiście, kto wie? – przytaknęła jego żona. Z uśmiechem podkreślającym jej niezwykle szerokie usta ponownie sięgnęła ponad panelem astrogacyjnym. Daniel odpowiedział uśmiechem, zamiast jednak jej dotykać, powiększył wyświetlacz. – Sir i madame! – zawołał. – Mistrzyni Mundy i ja uczynimy wszystko, co w naszej mocy, żeby was zadowolić.
Rozdział 8 Barka z dwiema potężnymi hydraulicznymi wyciągarkami powoli wywlokła Księżniczkę Cecile z jej leża dzięki kablom przyczepionym do pierścieni na podporach. Z kabestanu cumowniczego na nabrzeżu odwijała się trzecia lina, przymocowana do rufy korwety i mająca uchronić ją przed wpadnięciem na barkę, gdy tylko jacht nabierze rozpędu. Dzięki podzieleniu wyświetlacza Adele mogłaby obserwować jedno i drugie, lecz bez prawdziwego zrozumienia tego, co się działo, nie miało to najmniejszego sensu. Zamiast tego przełączyła się na analizę krążących po Porcie Jeden wiadomości. Te również nie miały z nią nic wspólnego, przynajmniej jednak je rozumiała. Hałas był znaczny. Hełm Adele chronił bębenki, ale kakofonia przenoszonych przez kadłub zgrzytów, ryków i huków sprawiała, że całe jej ciało wibrowało. Większość włazów Sissie pozostawała zamknięta z wyjątkiem luku mostka. Daniel stał na skraju, przytrzymując się ręką i przez hełm komunikacyjny wykrzykując rozkazy do swojej załogi oraz personelu stoczni. Przypiął się co prawda linką asekuracyjną, gdyby jednak ześlizgnął się z pawęży, uderzyłby mocno w wypukłość kadłuba. Uczona się skrzywiła. Daniel Leary nie liczył się z poślizgnięciem, a widząc go na takielunku Sissie, ona również nie spodziewała się, żeby spotkało go coś takiego. Poza tym nikt jej nie prosił, żeby to zrobiła. – Co się dzieje. Danielu? – zapytała hrabina Klimova, używając kanału dowodzenia. – Czy wszystko jest w porządku? Podczas odcumowywania i innych czynności wymagających pełnej uwagi kapitana wiadomości Klimovów były przekierowywane na konsolę Adele... i tam utykały. Jedyne wiadomości docierające bezpośrednio do Daniela pochodziły od szefa takielunku, szefa statku, pierwszego oficera Chewninga z Centrum Dowodzenia na rufie oraz personelu lądowego, odpowiedzialnego za wyciągarki. Powodowana uprzejmą chęcią wyręczenia zajętego przyjaciela Adele powróciła do podzielonego widoku i przerzuciła go na wyświetlacz Klimovów. Ponieważ ikona w górnej części ekranu nic by im nie powiedziała, dodała podgląd swojej twarzy w czasie rzeczywistym... Uświadomiła sobie przy tym, na jaką ponurą i złowrogą personę wyglądała. Spróbowała się uśmiechnąć, co zanadto nie poprawiło sytuacji, i przemówiła do nich na prywatnym kanale, który właśnie utworzyła:
– Sir i madame, kapitan Leary nakazał mi informowanie państwa o wszystkim, podczas gdy on będzie zajęty przygotowaniami do startu. Czy macie państwo jakieś pytania dotyczące tego, co się aktualnie dzieje? – Co się dzieje? – zapytał Klimov. – Te obrazy? Czym one są? Na mostku korwety nie było miejsca na dwie dodatkowe konsole, w praktyce nie istniał jednak również żaden sposób na utrzymanie z daleka właścicieli statku. Odpowiedzią porucznika Leary’ego stała się przebudowa jego kabiny wachtowej na aneks poprzez usunięcie grodzi. Umieścił tam dwie kozetki przyspieszeniowe. Przyspawane do podłogi ekranowane przewody połączyły wyświetlacze Klimovów z głównym komputerem, lecz ich kontrolki umożliwiały im jedynie dostęp do danych, chyba że Adele zdjęłaby nałożoną przez siebie blokadę. – Holownik wyciąga nas na środek akwenu, żebyśmy mogli wystartować, nie uszkadzając innych statków – wyjaśniła spokojnie Mundy. Widzicie państwo nasz dziób oraz rufę. Dziób filmowany był z podstawy Masztu Grzbietowego Jeden. Adele patrzyła na maleńkie wyobrażenie głowy i torsu Daniela; dawał znaki prawą ręką. Trzeba wiedzieć, na co się patrzy, żeby to zrozumieć – tak brzmiała prawda ogólna o życiu. Kontekst był wszystkim... – Prawdę mówiąc, nie ma za bardzo czego oglądać – kontynuowała na głos. Roześmiała się. – Choć i tak więcej niż w trakcie startu, gdyż wtedy otoczy nas chmura pary, a potem jonów wodoru. Ciekawe, czy zechcielibyście państwo rzucić okiem na przedstawione przeze mnie kapitanowi Leary’emu sugestie odnośnie do naszego pierwszego lądowania na planecie? Odwróciła głowę, by spojrzeć do aneksu ponad tkwiącym za konsolą artylerii Sunem. Widziałaby Klimovów lepiej, wywołując ich twarze na ekran, miała jednak nadzieję, że bezpośredni kontakt wzrokowy doda im otuchy. W dzieciństwie bardziej interesowała ją własna prywatność niż inni ludzie; obecne zadanie wymagało jednakże okazywania przyjacielskości. Przypuszczała, że zdoła mu podołać, przynajmniej przez jakiś czas. – Lądowanie na planecie? – powtórzył hrabia. – Ależ nic mi o tym nie powiedziano! – Mówi ci o tym teraz, Georgi – odpowiedziała mu ostrym tonem żona. Uczona nie była pewna, czy zdawali sobie sprawę, że rozmawiali ze sobą poprzez system łączności, zamiast mówić bezpośrednio. Dla ochrony słuchu noszone przez nich hełmy emitowały fale tłumiące. Hrabina ciągnęła: – Tak, bardzo dobrze, mistrzyni. Proszę pokazać nam tę planetę. To na pewno lepsze od machin i brudnej wody, prawda?
– Katalog Cuviera 4795-C ma również mnóstwo brudnej wody – orzekła sucho Adele, tkając różdżkami sekwencje obrazów, przesyłanych z komputera korwety na wyświetlacze Klimovów. W wolnych chwilach podporządkowywała każdy komputer, do którego uzyskiwała dostęp, swemu osobistemu terminalowi danych, narzucając także znajomy sposób obsługi. Czasami kosztowało ją to kilka mikrosekund czasu urządzenia, lecz uznawała to za niską cenę w zamian za pewność, jaką dzięki temu zdobywała. – Pewne rzeczy jednak to rekompensują. Austinowie byli kiedyś sojusznikami Mundych, na tyle dalekimi, by po Konspiracji Trzech Kręgów ulec jedynie zdziesiątkowaniu zamiast niemal całkowitej eksterminacji. Na prośbę Adele dostarczyli jej rodzinne dokumenty. Dziewięćdziesiąt lat wcześniej Austine brała udział w badaniach kolonialnych. Jak Mundy się zorientowała, nie przetrwały żadne oficjalne raporty z ekspedycji, za to ocalał pisany ręcznie dziennik badaczki Austine. Oraz holokostka wyświetlająca sześć różnych obrazów, w zależności od tego, na którą ściankę się nacisnęło. – To nieco dalej, niż pierwotnie zakładał kapitan Leary kontynuowała Adele. – Osiemnaście dni. Według jego szacunków. Pomiędzy Cinnabarem a Klastrem Dziesięciu Gwiazd i tak nie ma żadnych portów kosmicznych, a 4795-C przynajmniej dostarczy nam paliwa do reaktorów. Pierwszy obrazek ukazywał pofałdowany, mglisty krajobraz, na którym z drzew zwieszały się spiralnie poskręcane gałęzie. Nad burą mgłą widać było jakieś kształty, lecz znajdowały się one zbyt daleko, by móc je rozpoznać. Badaczka Austine nie posługiwała się w swym prywatnym dzienniku standardowymi zapiskami. Samodzielnie Adele nie zdołałaby zidentyfikować planety tak samo, jak nie potrafiłaby fruwać... Naturalnie, nie była zdana wyłącznie na własne siły. Wyjaśniła sytuację Danielowi i już po kilku minutach komputer astrogacyjny odszukał świat i zaczął wytyczać kurs. Stanowili zgrany zespół. – Dominujący tam drapieżnik – oznajmiła wyświetlając kolejne zdjęcie – osiąga długość trzydziestu pięciu stóp. – Ho, ho! – zawołał hrabia. – Tak, znakomite trofeum! Tak! Austine nazwała stworzenie smokiem. Dla zabawy Adele sprawdziła zoologiczną bazę danych Cinnabaru oraz powiązanych z nim światów i znalazła ponad trzy tysiące gatunków o nazwie „smok” – samodzielnej lub w kombinacji. Mimo to, w tym przypadku, nazwa pasowała znakomicie.
Sfotografowane zwierzę wypoczywało na czubku skały z łbem zwróconym w stronę aparatu, który musiał znajdować się w znacznej odległości, sądząc po słabej rozdzielczości. Z wężowego cielska wyrastały dwie silne łapy z pazurami oraz para ledwo widocznych, mniejszych ramion, złożonych na górnej części ciała. Po obu stronach olbrzymiego, zakrzywionego dzioba osadzone były fasetowe ślepia. – Te stworzenia, smoki – mówiła dalej bibliotekarka, przechodząc do następnego ujęcia – latają. Nie widać tego zbyt dobrze, lecz moje źródło twierdzi, że zwierzę wysuwa na całej długości ciała przezroczyste płytki o ponad jardowej rozpiętości, nazywane piórami. Smok w locie przypominał wijące się na tle nieba drganie z biegnącą przez środek ciemną linią. Korzystając ze swojego oprogramowania, Adele udało się nieco wyostrzyć zdjęcie, ale dalsza ingerencja byłaby bardziej zmyśleniem niż poprawą. Mgła, odległość i ruch stworzenia – wszystko sprzysięgło się przeciwko poprawie jakości obrazu. – Latający? – upewnił się Klimov. Obrócił się ku żonie. – To cudownie! Nasz kapitan świetnie się sprawił, gołąbeczko. Adele zamrugała, słysząc to pełne afektacji zdrobnienie – Klimova z pewnością nie była mała, Mundy nie potrafiła także wyobrazić jej sobie w roli gołębia, lecz tak to już było z parami. Nie uraziło jej także przypisywanie przez hrabiego jej osiągnięcia Danielowi – przeczytała wystarczająco dużo, by wiedzieć, że społeczeństwo Nowego Swierdłowska skrępowane było uprzedzeniami co do hierarchii i płci. Ale z drugiej strony nie polubiła za to Klimova. Rozległ się sygnał ostrzegawczy; na wyświetlaczach w obszarze pola tłumiącego rozbłysły czerwone ikonki. Księżniczka Cecile zakolebała się na boki, po czym powróciła do poprzedniej pozycji przy wtórze chlupotu fal, rozbijających się ojej pływaki. Ponieważ w atmosferze gwiazdoloty używały silników plazmowych, korzystano z każdej możliwości lądowania na zamkniętych akwenach wodnych. Ułatwiało to nabieranie paliwa do reaktora, poza tym jeziora albo laguny bez najmniejszych szkód absorbowały strumienie naładowanych jonów. Kilka startów i lądowań wypaliłoby krater w każdym stałym podłożu, nawet skale lub zbrojonym betonie. Księżniczka Cecile stanowiła długie cygaro, balansujące na rozstawionych pływakach. Po starcie zostaną one wciągnięte pod płaszcz kadłuba, by nie kolidowały z antenami i żaglami. Nie była jednak łodzią, tylko unoszącym się na wodzie obiektem, nie bardziej zdolnym do wykonywania manewrów niźli podskakujący na falach korek. Biorąc to wszystko pod uwagę, pracownicy portowi wykonywali znakomitą robotę, wystawiając 1200 ton masy korwety z wąskiego stanowiska przy nabrzeżu na środek jeziora, gdzie jej start nie uszkodzi
innych cumujących jednostek. Mimo to zadanie pozostawało niewdzięczne. – Świetnie – skwitowała z szorstkim entuzjazmem Mundy. Nie do końca udawała, by uspokoić swą publikę, lecz w tym przypadku okazywana aprobata miała podłoże bardziej intelektualne niż emocjonalne. Nie lubiła odstawiania swej osoby na bok. – Jeszcze kilka ostatnich poprawek i będziemy mogli startować. – Odchrząknęła, wyświetliła dwa kolejne ujęcia i podjęła: – Większość zwierząt na 4795-C (nikt nie zawracał sobie głowy nadawaniem planecie imienia) to roślinożercy. Mniejsze skaczą... Można było dopatrzyć się podobieństw pomiędzy smokami a stworzeniami buszującymi w turzycy przy brzegu jeziora, jednak roślinożerca bardziej przypominał dwunożne jajo niż węża. Nie okazywał śladu lęku przed fotografem, którego cień widać było na zdjęciu. – ... podczas gdy większe są praktycznie nieruchome i ogarniają przestrzeń dookoła siebie swymi własnymi językami. Wątpię, czy pana zadowolą, choć są bardzo duże. Gdyby nie opis Austine, można by uznać, że na fotografii uwieczniono błotnisty pagórek. Wiedząc, że to coś żyło, Adele udało się dostrzec maleńkie oczka i domyślić, iż zakrzywiona linia na skraju zdjęcia była trzydziestostopowym językiem stwora, a nie opadłą z drzewa gałęzią. Fotograf przezornie zachowywał bezpieczny dystans, być może uświadamiając sobie, że zagarnięcie jęzorem miałoby fatalne skutki nawet, gdyby stworzenie zaraz wypluło z obrzydzeniem resztki. – Nie, nie, nic z tych rzeczy – przytaknął z lekceważeniem arystokrata. – Ale smok... O tak, to byłoby unikalne trofeum. – Na wzniesieniach odkryto również budowle – oznajmiła Adele, wyświetlając ostatni widok. Usłyszała, jak hrabina gwałtownie wciągnęła powietrze. Na szczycie wzgórza błyszczała czworoboczna kryształowa piramida. Nawet w przyćmionym świetle tego świata odbicia i rozszczepione promienie zamazywały obraz, dopóki oprogramowanie Adele nie dokonało korekt. Podstawa piramidy zdawała się spoczywać na skałach wyrastających ze zbocza poniżej; deszcz zachlapał błotem dolne partie ścian. Pośrodku zwróconego do obiektywu boku znajdowało się trójkątne wejście o obramowaniu równoległym do krawędzi budowli. – Moje źródło nie było w stanie ich zbadać, lecz są zdecydowanie sztuczne. Dziewięćdziesiąt lat temu na głównym kontynencie znajdowało się ponad tysiąc takich struktur, zlokalizowanych dzięki bardzo pobieżnemu zwiadowi z orbity. – Tak, to jest bardzo interesujące! – zawołała Klimova. – Kto je zbudował?
Słowa były grzeczne, lecz ton kategoryczny. Adele Mundy uśmiechnęła się lekko; sama zachowałaby się podobnie, nie mogła więc winić hrabiny. – Źródło informacji nie miało zielonego pojęcia odrzekła. – Największe smoki wykorzystywały je na swoje leża, lecz wydaje się mało prawdopodobne, aby to one były budowniczymi. Nie powiedziała:
„niemożliwe”.
Będąc naukowcem,
Adele zawsze wolała
dyskredytować opowieści podróżników, odkąd jednak los i FRC porwały ją z biblioteki i cisnęły na powierzchnie odległych światów, na własne oczy widziała rzeczy, których nie umiała wyjaśnić. Odchrząknęła. – Zakładam, że na 4795-C wylądowało więcej statków – ciągnęła – a nie tylko jednostka badawcza, którą podróżowało moje źródło, nie pozostawiły jednak one żadnych zapisów, do których mogłabym dotrzeć w czasie, jakim dysponowałam. Być może znajdę więcej w archiwach Todos Santos, jeżeli postanowicie, państwo, zabawić tam nieco dłużej. Hrabina spojrzała na męża. – Tak, możliwe, iż tak właśnie zrobimy – powiedziała. Znowu rozległ się sygnał. Daniel cofnął się do Księżniczki Cecile z pełnym satysfakcji uśmiechem. – Załoga, tu mówi kapitan przemówił, zarazem uśmiechając się do Adele. – Przygotować się do startu!
*** Daniel Leary, kapitan prywatnego jachtu Księżniczka Cecile, zasiadł w fotelu za swoją konsolą. Wywołane strachem drżenie było dla niego nowym uczuciem, zauważonym, odkąd został oficerem dowodzącym. Wcześniej nie przejmował się startami. Sprawdził system rozłączający konsolę, po czym musnął palcami touchpad, by przypomnieć sobie jego dotyk. Wszystko było tak, jak powinno; ledwo słyszalny szum ożywionej maszynerii świadczył o oczekiwaniu na jego rozkazy. Uruchomił konsolę. Uśmiechnął się. Bardzo ciężko pracował – walczył – by osiągnąć pozycję, na której mógłby się bać, że jakaś przypadkowa awaria urządzeń lub oprogramowania doprowadziłaby statek do przewrócenia się na grzbiet podczas startu. – Kapitan do siłowni – odezwał się na kanale dowodzenia. – Jak wygląda sytuacja, panie Pasternak? Odbiór.
– Wszystko w normie, kapitanie – oznajmił główny inżynier ze swego stanowiska na Pokładzie D. – Przepływy w Czwartym Bakburty i Piątym Sterburty są niższe o dziesięć procent, lecz zawory są nowiuteńkie. Dotrą się, a jeśli nie, osobiście wypoleruję je szmerglem. – Dziewięćdziesiąt procent w zupełności wystarczy, panie Pasternak – orzekł Daniel. Bez odbioru. Nieco mniejszy przepływ wody w dwóch silnikach korwety nie był powodem do niepokoju. Księżniczka Cecile mogłaby osiągnąć orbitę na 40% mocy, choć Leary zrzucałby paliwo do reaktora, gdyby kiedykolwiek znalazł się w takiej sytuacji. Wszystkie silniki były sprawne – wskazywał to rząd zielonych ikon na szczycie wyświetlacza Daniela – lecz coś więcej aniżeli czysta uprzejmość kazało mu sprawdzić to bezpośrednio u Pasternaka. Dobry inżynier miał wyczucie, z którym nie mogły równać się odczyty komputera, a Pasternak udowodnił, że był równie dobry, co oddany pracy. – Panie Chewning – powiedział Daniel do swojego nowego pierwszego oficera, siedzącego w Centrum Dowodzenia – czy jest pan gotowy do startu? Chewning miał trzydzieści osiem lat standardowych i wciąż był aspirantem. Przysadzisty mężczyzna mówił powoli i być może równie powoli myślał. Złożył podanie o przyjęcie go na stanowisko zwolnione przez Mona, który podjął się niewdzięcznego zadania, a Daniel przyjął go, przedkładając jego kandydaturę ponad dwudziestkę młodszych i błyskotliwszych oficerów, poszukujących przygód pod porucznikiem Learym. Chewning nie był efekciarzem, za to historia jego służby ukazywała człowieka, na którym można absolutnie polegać. Służąc w FRC, podjął się serii niewdzięcznych, wymagających zadań, w tym dwukrotnego powrotu do domu okrętami tak poważnie uszkodzonymi, że dało się je wyremontować jedynie w głównej stoczni. Z każdego zadania wywiązywał się bez zarzutu... by zaraz otrzymać następne. Ostatnią osobą, jakiej potrzebowała Księżniczka Cecile, był zdolny, młody pierwszy oficer, zdecydowany – lub zdecydowana – dorównać śmiałością Danielowi Leary’emu. Chewning był odważny – musiał być, skoro sprowadził do portu uszkodzony Przylądek Coronel w siedemdziesiąt dwa dni, dysponując jedynie sześcioosobową załogą. Nie uważał jednak, że musi to udowadniać. – Jesteśmy gotowi, sir – oznajmił. Wraz z dwójką aspirantów, towarzyszących mu w opancerzonym CD, był gotowy przejąć stery, gdyby obsada mostka zginęła lub została odcięta. – Odbiór.
– Kapitanie, kontrola lotów zezwoliła na start poinformowała Adele głosem tak wypranym z emocji, jakby wydawał go syntezator mowy. – Odbiór. – Załoga, tutaj kapitan – przemówił Daniel na kanale ogólnym. – Wszystkie systemy są sprawne, wszystkie włazy zamknięte, a statek otrzymał pozwolenie na start. Startujemy za trzydzieści sekund. Odliczanie od... teraz. Uruchomił silniki plazmowe, pozwalając systemowi kontroli odpalić zapłon w parach dysz – od strony sterburty i bakburty jednocześnie. Mógłby wyłączyć komputer i samemu zrobić to równie dobrze, ale nie było takiej potrzeby, ani ze względu na stan statku, ani żeby cokolwiek udowadniać. Silniki pracowały na niskich obrotach – Trzeci Sterburty i Czwarty Bakburty oraz Drugi Sterburty i Trzeci Bakburty – by nie zakłócić równowagi korwety. Księżniczka Cecile drżała, poruszana falami i minimalnym ciągiem silników. Spowiły ich kłęby pary, oślepiając czujniki optyczne kadłuba. Wyświetlacz Daniela przełączył się automatycznie na wysokiej częstotliwości radar, obrazujący bezpośrednie otoczenie jednostki. Gwiazdolot mógł startować i lądować z otwartymi lukami, lecz łaźnia z pary i naładowanych cząsteczek była nieprzyjemna dla załogi i groziła uszkodzeniem wnętrza. Lądująca na wrogiej planecie barka inwazyjna miała powody do takiego wyczynu; jacht w trakcie wakacyjnej wyprawy – nie. – Kontrola orbitalna zarezerwowała dla nas okienko – oznajmiła Adele. Jej głos, spokojny nawet wtedy, gdy ogarniała ją mordercza furia, wydawał się zupełnie nie na miejscu, kiedy korweta z rykiem silników wyzwalała się z uwięzi grawitacji. – Przesiałam koordynaty kursu do komputera nawigacyjnego. Odbiór. – Otrzymałem wiadomość – potwierdził Daniel. – Bez odbioru. Mógłby sprawdzić dane, lecz nie miałoby to sensu. Wszystkie jednostki w bezpośredniej strefie Cinnabaru znajdowały się pod ścisłą kontrolą. W zależności od stopnia alertu – Leary przypuszczał, że nawet podczas oficjalnego zawieszenia broni z Sojuszem stopień ten pozostał bardzo wysoki – zboczenie z wyznaczonego kursu ściągnęłoby na nich okręt strażniczy i utratę patentu kapitana... lub niszczącą statek salwę jonów z Planetarnego Systemu Obrony Cinnabaru. Ciąg silników wzrósł do nominalnych 20% mocy; Księżniczka Cecile podskakiwała na wzbudzonych odrzutem falach. Reszta mechanizmów pozostawała w pełnej gotowości. – Do załogi – przemówił Daniel, przekręcając pokrętło z pozycji „gotowość” na „start” – startujemy.
Wszystkie osiem zaworów otworzyło się na 70%; zaryczały silniki. Księżniczka Cecile zadygotała, przeciwstawiając odrzut grawitacji i zaczęła wznosić się majestatycznie niczym królowa wstępująca na tron. Lecz nigdy żadna monarchini nie miała tronu na takiej wysokości, na jaką Sissie zabierze swojego kapitana... Ikony na wyświetlaczu Daniela zdradzały mu, że oboje Klimovowie mówili; przypuszczał, że do niego, bo jak tu wymagać zdrowego rozsądku od laików. Adele ich zajmie, a oni może wyciągną wnioski na przyszłość. Księżniczka Cecile wznosiła się z umiarkowanym przyspieszeniem. Dziób opadł o trzy stopnie, lecz komputer skorygował to, nim kapitan zdążył sięgnąć do kontrolek. Ustawienie dysz silników było prawidłowe – można to było sprawdzić na ziemi – co oznaczało kłopoty ze sztauowaniem. Być może któryś ze zbiorników z paliwem do reaktorów przesunął się wskutek trafień, zaliczonych przez Sissie podczas bitwy. Mon powinien był to zauważyć, lecz borykał się z innymi problemami... A pomimo całych swych umiejętności technicznych Mon nie czuł statku, nie tak jak Daniel. Leary uśmiechnął się z dumą, która z pewnością była nieszkodliwa, dopóki zachowywał ją dla siebie; bardzo niewielu kapitanów czuło statek. Księżniczka Cecile wydźwignęła się gwałtownie z obłoków pary. Przyspieszała z 1,2G – tylko w warunkach zagrożenia rozsądny kapitan zgodziłby się na większą moc. Kadłuby gwiazdolotów konstruowano z myślą o niemal nieodczuwalnym ciśnieniu promieniowania Casimira na ich naładowane żagle; większe przyspieszenie, zwłaszcza wewnątrz studni grawitacyjnej, spowodowałoby naprężenia poszycia bądź wręcz jego rozerwanie. Sissie mijała zabłąkane pasma plazmy. Spód korwety płonął z intensywnością groźną dla oczu patrzących bezpośrednio w jej stronę; towarzyszący startowi grzmot musiał wstrząsać całym Xenos z przyległościami. Nie tak mocno jak start okrętu liniowego, rzecz jasna, lecz i tak stanowił przypomnienie surowej mocy Człowieka. Ruch jednostki ustabilizował się. Daniel zerknął na wysokościomierz – mijali 100 000 stóp. Atmosfera zrzedła wystarczająco, by mógł uruchomić Szybki Napęd, gdyby musiał, tym samym godząc się na erozję silników, powodowaną przez gwałtownie anihilujące cząsteczki powietrza i drobinki antymaterii, nie spalone podczas normalnej reakcji. Nie zrobiłby tego, chyba że kontrola lotów Cinnabaru skierowałaby go na pole minowe.
– Załoga, tutaj kapitan – przemówił. Nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy, lecz wiedział, że uśmiechał się niczym triumfujący anioł. – Niechaj Bóg błogosławi Księżniczkę Cecile i tych, którzy nią podróżują! Przez ryk silników nie słyszał wiwatów, ale wiedział, że nastąpiły. Przyłączył się więc do nich.
Rozdział 9 Widziana z orbity 4795-C nie była ani trochę bardziej urzekająca niż na zdjęciach badaczki Austine sprzed lat, lecz nowe ujęcia pomogły Adele odwrócić uwagę Klimovów od lądowania korwety. Daniel uprzedzał, że lądowanie będzie nieco utrudnione, ponieważ zamierzali usiąść na ziemi, a nie na wodzie. Na 4795-C nie brakowało wodnych akwenów – stawów, jezior czy meandrujących rzek, widocznych gołym okiem pomimo otulającej powierzchnię planety mgły – skoro jednak nie było nabrzeża, do którego można by przycumować, Sissie podryfowałaby z wiatrem. Sądząc po minach Klimovów, albo się martwili, albo było im niewygodnie z powodu wibracji lub towarzyszącego lądowaniu przeciążenia, wbijającego ich ciała w kozetki. Jeśli chodziło o Adele, to bezgranicznie ufała umiejętnościom Daniela, a szesnaście dni pobytu w Matrycy (Danielowi udało się urwać dwie doby z pierwotnie zakładanego czasu podróży), z zaledwie kilkoma godzinami we wszechświecie gwiazdowym łącznie, w zupełności jej wystarczyło. Szansa na to, że Leary przewróciłby Księżniczkę Cecile na grzbiet, źle oceniając sposób, w jaki odrzut odbije się od stałego gruntu, była znikoma, niemniej Adele Mundy nie miała całkowitej pewności, czy żałowałaby śmierci, gdyby stanowiło to jedyną alternatywę wobec dalszej, nieprzerwanej podróży międzygwiezdnej. – Kapitan Leary ląduje tutaj – wyjaśniała spokojnym głosem na kanale łączącym ją bezpośrednio z Klimovami. Jej różdżki nakreśliły czerwony krzyżyk na szarobrązowym zdjęciu. Przez chwilę pokazywała im całą hemisferę planety, szybko jednak zmniejszyła skalę do kwadratu o boku dziesięć kilometrów z dużym X pośrodku. Po chwili namysłu dodała siatkę. – Proszę zauważyć... dla upewnienia się, że faktycznie to zauważą, zakreśliła obszar na czerwono – że znajdziemy się w odległości trzech kilometrów od pary piramid. – A smoki? – zapytał hrabia, udowadniając, że Adele skutecznie odwróciła jego uwagę. Klimova sprawiała wrażenie mniej płochej od swego męża, choć Mundy nie mogła powiedzieć, że ją polubiła. Uczciwie mówiąc, najlepsze, na co mogła się zdobyć wobec tej pary, to neutralność. – Musimy znaleźć się na ziemi, żeby to określić – oznajmiła. – Źródło sugerowało, że są całkiem powszechne. Przynajmniej dziewięćdziesiąt lat temu.
Księżniczka Cecile była niewielkim okrętem wojennym ogólnego przeznaczenia, a nie jednostką zwiadowczą. Jej sprzęt mógłby zlokalizować jakieś stworzenia z orbity, lecz dla Adele byłoby to marnowaniem czasu. Daniel zgodził się z jej zaleceniem jak najszybszego wylądowania na powierzchni. Klimovowie jedli posiłki w mesie oficerskiej Księżniczki Cecile. Było to odstępstwo od praktyki FRC, lecz Daniel uznał je za dobry pomysł na jednostce tak małej jak ich korweta. Adele uśmiechnęła się – jej ideologicznie egalitarni rodzice przyjęliby to z aprobatą, choć w głębi serca widzieliby w Pasternaku mechanika, w Purserze Stobarcie – średniej klasy służącego, zaś w Woetjans – dziwne i potencjalnie niebezpieczne tresowane zwierzę. Wspólna jadalnia i obciążenie nadzwyczaj długim lotem bez powrotu do normalnej przestrzeni bardzo zbliżyło Klimovów z załogą. Odłożywszy na bok tytuły, mieli oni więcej wspólnego z bosmanami i szeregowymi kosmonautami niż z patentowymi oficerami, którzy niemal bez wyjątku pochodzili z wyższych sfer Cinnabaru. Hrabia nie był głupi, a jego żona wydawała się Adele całkiem inteligentna, lecz w kategoriach edukacji i ogólnej wiedzy o ludzkiej cywilizacji żadne z nich nie dorównywało służącym na statku aspirantom. – Mamy aerowóz – oznajmiła Klimova, może nieco zbyt radośnie. Planowanie wyprawy do rzadko odwiedzanych zakątków wszechświata nie było tym samym, co obserwowanie, jak wiozący cię statek pikuje z wyciem plazmowych silników ku zamglonej, błotnistej dziurze. – W promieniu pięćdziesięciu kilometrów z pewnością znajdziesz coś wartego ustrzelenia, Georgi. Księżniczka Cecile zawisła w powietrzu. Może nie całkiem znieruchomiała, niemniej tempo opadania zmalało do pełzania. – Załoga, przygotować się do lądowania – obwieścił kanał łączności ogólnej. To przemawiał porucznik Chewning z Centrum Dowodzenia, choć stery piastował Leary. – Lądowanie za dziesięć sekund. Ponownie ryknęły silniki, ale korweta wciąż opadała. – Kapitan zwiększył przepływ paliwa i uruchomił dysze – rzuciła pospiesznie uczona, ponieważ dychotomia stwierdzenia: głośniej, lecz spadając szybciej niepokoiła ją za każdym razem, kiedy tylko ją zauważała. – Gdyby musiał raptownie się wznieść, szybciej jest... Księżniczkę Cecile spowiły opary; kadłub się zakołysał. Powinniśmy znaleźć się na ziemi! – przemknęło Adele przez głowę, lecz oczywiście prysznic jonów z dysz zamienił grząski grunt i miękką roślinność w parę.
– ... zamknąć dysze, niż dostarczyć więcej masy do reaktorów... – ciągnęła bez zająknienia, które sugerowałoby, że serce jej zamarło, bo wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Silniki nagle zamilkły. Nieoczekiwana cisza okazała się równie szokująca, co wystrzał w bibliotece. Adele nie zauważyła, że wylądowali; naprężenia podpór zginęły w łomocie i wstrząsach, wywoływanych przez uderzające w spód korwety grudy spieczonej odrzutem ziemi. – Załoga, mówi kapitan – odezwał się Daniel, wstając zza konsoli, by odchylić się do tyłu, trzymając jednocześnie dłonie na biodrach. – Zaliczyliśmy udany przelot i czyste lądowanie. Razem możemy wiele osiągnąć. Obrócił się i omiótł wzrokiem mostek. Sun zaczął już otwierać wieżyczkę grzbietową, schowaną do środka, by uniknąć uszkodzeń podczas schodzenia z orbity; Betts nadal koncentrował się na konsoli bojowej, choć gdyby wystrzelił pociski w atmosferze, płomień ich odrzutu spaliłby korwetę. Daniel spojrzał Adele w oczy i uśmiechnął się. – Szefie statku – kontynuował na kanale ogólnym, zamiast skorzystać z bezpośredniego połączenia z siłownią. – Otwórzmy ją i na własne oczy przekonajmy się, jak tutaj wygląda. Zakładam, że nie tylko ja marzę o postawieniu nogi na stałym lądzie. Bez odbioru. Szczękanie i jęki otwieranych włazów zmieszały się z sykiem i dzwonieniem systemu chłodzenia kadłuba. Kapitan nachylił się nad przyjaciółką i szepnął jej na ucho: – Zauważ, że nie wiem, na ile stały jest ten ląd.
*** – Cóż, czyściłem obory, które tak nie śmierdziały oznajmił Hogg, przekładając przez głowę parę zapasowych magazynków do ciężkiego karabinu. W każdym z nich znajdowało się dwadzieścia pocisków oraz naładowany kondensator, który miał je przyspieszać przez owiniętą zwojami lufę. – Choć nie powiedziałbym, żeby tutejsza atmosfera była dużo gorsza od powietrza na Sissie po szesnastu dniach zamkniętego obiegu. Filtry nie wytrzymują tak długiej recyrkulacji. Daniel Leary wciągnął nosem powietrze. Pod podeszwami kruszyła się spieczona ziemia.
– Częściowo zapach ten jest wywołany spaleniem wszystkiego przez płomienie odrzutu podczas lądowania – zauważył rozsądnie. – Błoto składa się w przeważającej części ze szczątków organicznych. Choć... – Ponownie powąchał powietrze. Przyznaję, że wyczuwam również siarkę. Hogg zachichotał ponuro. – Przypuszczam, że nie był pan w kwaterach załogi, kiedy Lamsoe i Dasi urządzili sobie zawody w pierdzeniu powiedział. – Niemniej dobrze jest zobaczyć znowu niebo. Nawet takie. – Z kwaśną miną obrzucił spojrzeniem horyzont. Hrabia Klimov z wielkim zainteresowaniem przypatrywał się drużynie takielarzy, wyciągającej jego aerowóz przez przedni luk Pokładu C. Zainstalowali wyciągarkę na maszcie bakburty B. Woetjans siedziała okrakiem na połowicznie wysuniętej antenie, nie spuszczając wzroku z pojazdu unoszonego z pokładu poniżej. Zwykle Pokład D znajdował się pod wodą, toteż dostać się do zapasów masowych można było poprzez pokład powyżej. Valentina Klimova prześlizgnęła się wzrokiem po przygotowaniach, po czym ostrożnie podeszła do Daniela i jego służącego, stojących dwadzieścia jardów od Księżniczki Cecile. Obawy Leary’ego o garderobę hrabiny okazały się bezpodstawne: podczas podróży zakładała kombinezony z wytrzymałego, burego moleskinu, wyglądające na równie praktyczne, co uniformy FRC. Po wylądowaniu przebrała się w luźny strój myśliwski z licznymi
kieszeniami,
sprawiający
wrażenie
równie
funkcjonalnego,
choć
bardzo
kosztownego. To samo można było powiedzieć o jej karabinie. Kolbę wykonano z błyszczącego drewna o bogatym usłojeniu, zaś części metalowe ozdobiono scenami z polowań, inkrustując je złotem i platyną. Daniel nie wątpił jednak, że nie ustępował on siłą rażenia służbowej broni, którą wraz z Hoggiem pobrali ze zbrojowni Sissie. – A więc, Danielu? – zagaiła. Idziesz ze mną do piramidy, tak? – Owszem, pomyślałem sobie, że powinniśmy dotrzymać ci z Hoggiem towarzystwa – odrzekł. – Oraz twemu mężowi, jak mniemam? – Georgi myśli, że znajdziemy dla niego smoka do ustrzelenia – powiedziała Klimova. – Lubi strzelać. – Uśmiechnęła się szeroko, przez co odmłodniała o dziesięć lat. – Ja też to lubię, ale nie aż tak bardzo. Obrzuciła Hogga taksującym spojrzeniem. – Twój człowiek potrafi prowadzić aerowóz? – Pewnie! – zawołał tamten. – Proszę się założyć...
– Nie – odpowiedział twardo Daniel. – Hogg zna się na pilotowaniu aerowozów nie lepiej niż na śpiewaniu hymnów, a w tym ostatnim ma przynajmniej spore doświadczenie. Jeżeli... – Cóż, gdyby tylko ktoś dał mi szansę poćwiczyć, paniczu... – wymamrotał Hogg z urazą wymalowaną na twarzy. – ... jest taka potrzeba, to któryś z kosmonautów z pewnością zna się na kierowaniu aerowozem, choć myślałem, że do tamtej piramidy mamy niecałą milę... Wskazał skrzący się kryształ na zachodnim wzniesieniu. Pomimo stojącego w zenicie słońca na 4795-C panował mglisty zmierzch. – Nieważne – orzekła Klimova, odrzucając sugestię marszu, zanim Leary zdążył dokończyć zdanie. – Ja poprowadzę; i tak miałam taki zamiar. Daniel posadził Księżniczkę Cecile w labiryncie krętych strumyków, a nie wśród jeziorek. Spacer – nawet na średni dystans – nie był chyba najlepszym pomysłem, choć nie podobała mu się zanadto myśl o tropieniu latającej zwierzyny aerowozem. Niepokoili go także Klimovowie. Nie możesz ocenić, na ile bezpiecznie jest przebywać w czyimś towarzystwie, dopóki nie zobaczysz, jak zachowuje się z bronią w ręku. Dodawanie zmiennej w postaci aerowozu było w najlepszym razie kłopotliwe. Przypominające turzycę, niskie zarośla zarastały płytką wodę i brzegi. Danielowi trudno było określić, gdzie przebiegała granica, dopóki nie zauważył, że łodygi wyrastające z wody miały złocisty odcień, w odróżnieniu od ciemnej zieleni rosnących na stałym gruncie pobratymców. W przypadku zasiedlonej planety dysponowałby opisem we Wskazówkach żeglarskich, może nawet szczegółowym suplementem o lokalnej przyrodzie. Cóż, kiedy Księżniczka Cecile powróci na Cinnabar, skopiuje swoje dzienniki i przekaże je do Wydziału Publikacji Biura Floty. Tam staną się dostępne dla kosmonautów planujących w przyszłości odwiedzić 4795-C. O ile znajdą się tacy ludzie, choćby w odległej przyszłości Republiki. W pewnej odległości od strumieni powierzchnię mokradeł pokrywała bezładna plątanina grubych jak kciuk rurek. Co kilkadziesiąt centymetrów z poziomych łodyg wyrastały segmentowane odrośla, nie wyższe niż sześć cali. Z boków łodyg odchodziły zaś znikające w glebie włoskowate korzonki; prawdziwych korzeni nie było widać, być może skrywała je powierzchnia błocka.
Gdzieniegdzie majaczyły „drzewa” – nagie, pozbawione liści iglice. Najbliższe miały dziesięć – dwanaście stóp wysokości, lecz okazy porastające zbocze wzgórza były prawdopodobnie dwa razy wyższe. Kilka rozdzieliło się w połowie na dwa pnie, lecz porucznik mógł tylko snuć przypuszczenia, czy były innej płci, czy może należały do innego gatunku. – Och! – zawołała arystokratka. Ścisnęła ramię Daniela, zwracając na siebie jego uwagę i pokazując coś drugą ręką, w której trzymała karabin. – Patrz! To żyje! „To” stanowiło kulę rozmiarów hełmu komunikacyjnego, stało na dwóch krzywych nóżkach i buszowało w porastających strumień pnączach. Miało małą głowę z długimi, wąskimi szczękami; zamiast jeść całą roślinę, z chirurgiczną precyzją odcinało czubki pionowych odrośli. Skóra stworzenia miała szarozielony odcień, podobny do pokrytego algami błota. Daniel dostrzegł również trzech innych członków jego... stada?... w czasie gdy obserwował okolicę w podczerwieni, wyglądając z luku Sissie. Lecz Klimova nie zauważyła go, dopóki stwór nie postanowił przenieść się w inne miejsce po ogołoceniu wcześniejszego żerowiska. – Tak, sprawiają wrażenie niegroźnych – powiedział, powstrzymując się od dodania, że rośliny i rojące się od bakterii błoto, w którym brodzili, także były żywe. Tylko nieco inaczej. – Tam widać parę znacznie większych zwierząt... – Wyciągnął prawe ramię, oswabadzając się jednocześnie z uścisku hrabiny. – Pośrodku tamtego bagna. Klimova wyciągnęła z kieszeni na piersi monokl i przyjrzała się parze istot rozmiarów ziemskiej lochy, do połowy zanurzonych w wodzie i pochłaniających porastającą brzegi turzycę. Leary’ego zaciekawiło, czy jej sprzęt miał tyle samo funkcji, co używane przez niego gogle FRC. Widzenie termiczne – podczerwień – znacznie bardziej wspomagało wyszukiwanie zwierząt w tej mglistej okolicy niż zwykła optyka. – Uhm? – mruknęła kobieta. Pokręciła głową i odłożyła monokl. – Podejrzewam, że to nienajlepsze trofeum. – Ja również – zgodził się Daniel. Skrzywił się, wyobrażając sobie problemy z wyciąganiem półtonowego cielska na suchy ląd i sprawianiem go. Klimova nie martwiła się takimi rzeczami, wychodząc ze słusznego założenia, że były to kłopoty innych. – W porządku, odczepcie go! – ryknęła Woetjans. – Niech ktoś zdejmie z niego siatkę, żeby można było tą cholerą odlecieć. Albo... – Obróciła się ku Danielowi; na maszcie wyglądała niczym olbrzymia małpa. – Sir, czy woli pan, żebyśmy przenieśli aerowóz w siatce, zamiast nim odlatywać? Wystarczyłoby sześciu ludzi, choć wzięłabym więcej ze względu na śliskie błocko.
– Nie, odlecimy nim – zawołała Klimova, ruszając w stronę okrętu z entuzjazmem, który zachlapał błotem nogawki bryczesów, wpuszczonych w cholewki wysokich butów. – Chodź, Danielu. Hogg parsknął i wymamrotał coś pod nosem, lecz opryskliwy rozkaz nie uraził Daniela. FRC stała się dobrą szkołą posłuszeństwa wobec kaprysów przełożonych. Valentina była jego przełożoną, jak długo nie wtrącała się w zarządzanie samą Księżniczką Cecile. A na to nie mógł narzekać. – Załoga, tutaj kapitan – rzucił, podążając w bezpiecznej odległości za swą chlebodawczynią. – Hogg i ja udajemy się z Klimovami aerowozem do piramidy na wektorze 132 stopnie. Do mojego powrotu dowództwo obejmie porucznik Chewning. Proszę postępować według drugiego stopnia gotowości. Bez odbioru. Odpowiedział mu chór „Rogerów”. Pasternak pomachał im, stojąc z głową w silniku. Zaraz po dotarciu do odkrytego aerowozu Klimova wślizgnęła się za drążek sterowniczy. Woetjans opuściła dziesięć stóp kabla, wbijając hak w ziemię tuż przed Learym. Hrabia zamierzał zająć miejsce pasażera z przodu, lecz żona przegnała go machnięciem ręki. – Ty z tyłu, Georgi, razem ze służącym. Dla zachowania równowagi. Hogg znowu parsknął, tym razem z aprobatą. Zanim on lub Klimovowie zdążyli coś dodać, Daniel oznajmił: – Hogg, pani chce, żebyśmy usiedli po przekątnej. Usiądź za nią. Hogg wyraźnie podejrzewał hrabinę o chęć poflirtowania... Czego nie robiła podczas podróży, za co dzięki niech będą dobrotliwemu Bogu. Mógł mieć rację, lecz obaj ważyli dobre czterdzieści funtów więcej niż Klimovowie. Daniel nie ufał aerowozom i bez oporów uwierzył, że pojazd zbudowany na Nowym Swierdłowsku nie potrafi dostosować się automatycznie do nierówno rozłożonego obciążenia. W każdym razie hrabia się nie sprzeciwiał. Klimova obejrzała się za siebie, chcąc upewnić się, że pasażerowie zajęli miejsca, po czym uruchomiła turbiny i dwukrotnie skoczyła pojazdem naprzód, zanim ten nabrał wystarczającej prędkości, by utrzymać się w powietrzu. Przelecieli nisko nad strumieniem, rozpryskując torfowo-czarną wodę; krople mieniły się niczym rozrzucane diamenty. Powierzchnia zakotłowała się, gdy jednocześnie ukryły się pod nią dziesiątki zwierząt; znacznie więcej, niż porucznik zauważył wcześniej. Tuzin wielkich jak dziki stworzeń wręcz przeciwnie – wyskoczył z błota. Poruszały się na pozór bezładnymi skokami, które jednak pozwalały im pokonać sporą odległość w stosunkowo krótkim czasie. Hrabia dostrzegł je i pokazał palcem.
– Może później! – rzuciła jego żona, przekrzykując szum powietrza i wycie turbin. – Szukamy smoka. Klimova prowadziła dobrze, lecz pojazdowi zdawało się brakować mocy, choć żaden z czterech pasażerów nie był szczególnie ciężki. Daniel zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie powinien był zabrać aerowozu FRC. Nie miał wątpliwości, iż zdołałby jakiś załatwić – a w takich sprawach Klimovowie nie mieli węża w kieszeni – jednak nie rozwiązałoby to problemu miejsca w ładowni. Ten lekki łazik okazał się wystarczająco trudny do upchnięcia. Na wysokości stu stóp powietrze było wyraźnie przejrzystsze niż na poziomie gruntu. Błyszczące zarysy piramidy wyostrzyły się; wsparta na szczycie wzgórza podstawa unosiła się na poduszce z mgły, która zakrywała otaczające ją błoto, czyniąc okolicę znacznie ładniejszą. – Patrzcie, jest ich o wiele więcej! – zauważył hrabia Klimov, wychylając się pomiędzy żoną a Danielem. Machnął lewą ręką. – Są wszędzie dookoła! Wzgórza, same w sobie zupełnie zwyczajne, okazały się wystarczająco wysokie, by ukazać znacznie więcej błyszczących w promieniach słońca piramid. Iskrzyły się po sam horyzont, niczym oświetlone słońcem sople. Adele przewidziała to, a zwiad z orbity potwierdził, lecz rzeczywistość oddziaływała na laików z mocą, jakiej brakowało intelektualnej wiedzy. – Tak jest, sir – powiedział na głos kapitan Księżniczki Cecile. – Mam nadzieję, że smoki znajdziemy równie łatwo. – Jak dotąd zobaczyłem dwa okazy – oznajmił Hogg. – Myślę, że nie będzie z tym problemu, jak tylko będziecie gotowi. – Co? zawołał hrabia. – Gdzie? Pogrążył się w rozmowie z Hoggiem. Służący pokazywał lewym palcem wskazującym i środkowym, a Klimov wychylał się niebezpiecznie – i bez sensu – za burtę. Klimova zwolniła, kreśląc aerowozem szerokie „S”. Zbliżali się do piramid i dawała sobie w ten sposób czas na wybór odpowiedniego miejsca do lądowania. Nie unosiła się w powietrzu; być może pojazd nie mógł tego robić przy obecnym obciążeniu. Najlepszy wybór – prawdę mówiąc, jedyny, o ile nie chcieli usiąść u podnóża wzgórza i wspinać się na szczyt – stanowiło lądowanie przed samą budowlą. Co jednak nie stanowiło dobrego wyboru, jeżeli zamieszkujący ją smok przebywał właśnie w domu. – Obserwuj okolicę, Hogg polecił Daniel, gdy aerowóz opadał ukosem ku ziemi. To było kolejne zagrożenie: trzydzieści stóp zwierza ze szponami i ostrym dziobem, pikującego od strony słońca na rabusiów w jego gnieździe. Ale nie chciał również ślizgać się sto stóp w
górę po błocie... Kobieta wylądowała gładko, bez podskoków. Leary siedział okrakiem na burcie pojazdu. Nim aerowóz znieruchomiał, wyskoczył zręcznie z karabinem przyłożonym do ramienia, mierząc w trójkątny otwór, znajdujący się sześć stóp nad ziemią. – Jak wejdziemy do środka? – zapytał mąż Valentiny, z bronią w ręku mijając Daniela. – Serduszko, możesz podlecieć z nami... – Stać! – wykrzyknął Daniel. Smród powinien był ostrzec Klimova, nawet jeśli nie miał ochoty patrzeć pod nogi! – Proszę, sir... W środku może być smok. Otaczają nas resztki jego obiadów. Jeden z obgryzionych szkieletów mógł należeć do dużego stworzenia, które widzieli wcześniej. Bez wątpienia cielak – warchlak? – który mimo to ważył za życia tyle, co hrabia. – A więc jest w środku? – upewnił się Klimov. – Czy mam strzelić, żeby go stamtąd wywabić? – Sir zaczął Daniel. Zaschło mu w ustach na myśl, jak szybko może skończyć się najbliższa przyszłość. – Gdyby pan mnie podsadził, mógłbym zajrzeć do jaskini. Podczerwień powie mi, czy coś czai się w środku. Jeżeli nie, pan i pańska żona możecie... – Zgoda – przerwała mu Klimova. Uklękła na lewym kolanie, opierając ramię o gładką krystaliczną ścianę. – Proszę stanąć na moim udzie. Utrzymam pana. Wahając się tylko w duchu oficer FRC nie powinien okazywać wątpliwości, gdy wie, że powinien działać – postawił stopę na nodze kobiety, tuż za kolanem. Podźwignął się, unosząc głowę, ramiona i lufę karabinu ponad próg wejścia. Omiótł wnętrze infrawizją, po czym przeszedł na lekkie wzmocnienie. Korytarz prowadził prosto w głąb piramidy, bez zakrętów czy wybrzuszeń. Nie zawierał nic prócz resztek poprzednich posiłków – a i tych nie za wiele. Mieszkaniec strasznie bałaganił przy jedzeniu, najwyraźniej jednak zamiatał swoje legowisko. – Leary wycofał się. – Dziękuję, Valentino – powiedział ze skinieniem głowy bliskim ukłonowi. Noga jej drżała, ale nie poddała się; gdyby musiał, mógłby nawet oddać precyzyjny strzał. Oparł karabin o bok piramidy i splótł dłonie w koszyczek. – Czy mogę cię podsadzić w rewanżu za okazaną pomoc? – Hej, ty! – zawołał hrabia, szarpiąc Hogga za rękaw. – Uklęknij. Stanę na twoim grzbiecie.
– Nie sądzę – odparł mężczyzna, nie odrywając oczu od nieba. A jeśli jeszcze raz mnie szarpniesz, kiedy obserwuję niebo w poszukiwaniu latających węży, sam wylądujesz w błocie. – Za chwilę pana podsadzę, sir! – powiedział szybko Daniel. – Jeżeli smoka nie ma w legowisku, może właśnie do niego wracać. Klimova uśmiechnęła się, stanęła na jego dłoniach i złapała się skraju wejścia. Zostawiła broń koło Daniela; jak tylko się podciągnęła, złapał za karabin i wyciągnął ku niej. Hrabina zdążyła już jednak zniknąć w środku. – Sir – zwrócił się do hrabiego, odkładając broń i splatając dłonie. – Czy mogę panu pomóc? Ponad nimi Valentina coś powiedziała. Zakrzywione ściany zniekształcały słowa tak, że stały się niezrozumiałe, lecz nie było w nich niepokoju. – Tak, tak – odrzekł Klimov. Nie pogniewał się za obelgę. Pomimo kulturowych naleciałości hrabia sprawiał wrażenie równego gościa. – Możesz podnieść mnie trochę wyżej? Nie jestem tak zwinny jak moja żona. – Pewnie – rzucił Daniel. Zaczekał, aż hrabia zajmie odpowiednią pozycję, podniósł go na wysokość pasa, po czym podrzucił do góry i naprzód, jak zrobiłby z trzymaną za koniec kłodą drewna. Klimov wleciał do jaskini z zaskoczonym okrzykiem, uderzając bronią o kryształ. Dopiero wówczas Daniel uświadomił sobie, że powinien sprawdzić, czy była zabezpieczona. Pokazała się Valentina, obchodząc zbierającego się z podłogi męża. – Tutaj nic nie ma, Danielu – oznajmiła. – Myślisz, że to jakiś grobowiec? Z całą pewnością nie jest pochodzenia naturalnego i składa się z jednego elementu. Spojrzenie młodzieńca powędrowało wzdłuż ukośnej ściany budowli. Nie miała nawet sześćdziesięciu stóp wysokości. Laserowym dalmierzem zmierzył wszystkie piramidy widoczne z Księżniczki Cecile; wahały się od nieco ponad pięćdziesięciu stóp do niecałych siedemdziesięciu. Wszystkie stanowiły doskonałe czworościany, zupełnie przypadkowo rozrzucone po ziemi. Gdyby nie otwór wejściowy. – Madame – powiedział Leary. – Valentino. Nie mam najmniejszego pojęcia. Z wyjątkiem tego, że jak sama twierdzisz, nie jest formacją naturalną. Nagle ogarnęły go wątpliwości. A czy nie mogły być naturalne? Widywał regularne kryształy, może nie tak wielkie, ale jednak... Wtem coś sobie uświadomił. Zrył grunt obcasem, a następnie rozgarnął go na boki.
– Przed wejściem jest płyta z tego samego kryształu – powiedział na tyle głośno, żeby usłyszała go cała trójka. – Przez lata pokryło ją błoto. – Ha, nic tam nie ma oznajmił hrabia, pojawiając się obok swej żony w wyjściu z tunelu. – Pora na ustrzelenie mojego trofeum, tak? – Tak, dobrze – przytaknęła Valentina. Usiadła na skraju wejścia, dyndając nogami, a później na wpół zeskoczyła, na wpół zjechała na ziemię. – Hogg, pokażesz mi drogę – dodała. – Jeden jest tam, około pół mili stąd – powiedział sługa, wskazując wyciągniętym lewym ramieniem. – Wygląda na to, że coś je. Widzicie go? Daniel wzmocnił powiększenie gogli do 32 razy i zobaczył wyraźnie sylwetkę smoka na tle zarośniętej trzcinami wody. Bez wątpienia posilał się – jego dziób wznosił się i opadał, za każdym razem odrywając kawał ciała, który podrzucał w powietrze, by następnie połknąć. Ofiarę bestii skrywała roślinność. – Znakomicie! – zawołał Daniel z nieudawanym entuzjazmem. – Ma jaskrawy, czerwony grzebień. Może to samiec w barwach godowych? – Trofeum – orzekł hrabia. – To mi wystarczy. Zanim porucznik zdążył zaproponować, że weźmie od niego karabin, Klimov zsunął się po ścianie piramidy. Leary złapał go, nim tamten przewrócił się na twarz, poślizgnąwszy się na błocie. Obijająca się przed nim broń na szczęście tym razem również nie wystrzeliła. Pospiesznie wskoczyli do aerowozu. Daniel i Hogg obserwowali niebo; odkryty przez nich smok mógł nie być jedynym, który zamieszkiwał pobliskie piramidy. Valentina uruchomiła turbiny. – Proszę, nie podlatuj zbyt blisko! – zawołał Daniel, żałując, że Klimova nie nosiła hełmu komunikacyjnego. Musiał krzyczeć, żeby usłyszała go pomimo ryku silników, a człowiek instynktownie interpretuje krzyk jako złość lub groźbę. – Myślę, że wystarczy trzysta jardów... Arystokratka zjechała aerowozem z płyty i gładko wzbiła się w powietrze. Odchyliła drążek sterowniczy, osiągając poprzednią wysokość, a jednocześnie wytracając prędkość. Daniel wątpił w sterowność tak małego pojazdu przy prędkości siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu mil na godzinę. Na Boga, powinni byli maszerować pomimo błota! Smok rzucił się naprzód. Przez chwilę Daniel myślał, że ów ruch to tylko złudzenie optyczne. Potem jednak mocarne, zadnie nogi stworzenia odepchnęły je od ziemi, wzbijając fontanny błota, a wężowe cielsko uniosło się na podobieństwo szybującego płazińca.
Smok skręcił w ich stronę, powoli nabierając wysokości. Leary mógł przyjrzeć się membranom rozpostartym po obu stronach cielska. W książce należącej do Adele utrzymywano, że składały się one z pojedynczych „piór”, i tak mogło być, lecz z tej odległości sprawiały wrażenie jednolitych membran, tak cienkich, że niemal przezroczystych. Skrzydła falowały, poruszane mięśniami całego potężnego smoczego tułowia. Miały dużą powierzchnię, choć rozpościerały się podłużnie, zamiast wyrastać z torsu jak inne, oglądane przez Daniela skrzydła. – Posadź nas na ziemi! – wrzeszczał Hogg. – Ląduj! Hrabia wycelował nad burtą. Kiedy Valentina skręciła w prawo, szybko zmierzając ku ziemi, jej mąż starał się śledzić smoka, w efekcie lufa karabinu stuknęła w hełm Daniela. – Na Boga, nie w powietrzu! – krzyknął Leary, sięgając za siebie na oślep i łapiąc broń za lufę. Gdyby Klimov wystrzelił, rozpalony metal poparzyłby dłoń Daniela, pozostawiając blizny na wnętrzu dłoni i palców. Niemniej lepsze to niż przeszycie kulą jego, kierowcy albo przedniej turbiny... Smok położył się na skrzydło, raczej nabierając wysokości, niż atakując. Po wzbiciu się ponad poziom mgieł, skrzydła utworzyły parę rozmigotanych helis. Valentina lądowała z przepadnięciem, otwierając przepustnicę w ostatniej chwili, gdy zorientowała się, jak mocno uderzą w ziemię. Tył aerowozu opadł na plątaninę rurkowatych roślin, skrywających coś twardego – skałę albo pień drzewa. Tylna turbina uległa zniszczeniu; przeciążona przednia wywróciła pojazd na grzbiet. Daniel wyleciał ponad maską, przebijając gęstwinę, przypominających paprocie, zarośli. Rozmiękła ziemia uchroniła go przed połamaniem żeber, ale na chwilę stracił oddech. Prawdopodobnie utonąłby w bagnie, gdyby nie ochrona hełmu. Jedyne, na co mógł się zdobyć, to przetoczenie się na plecy i zdarcie hełmu z głowy. Ładunki elektrostatyczne osłony twarzy powinny odpychać od niej drobinki kurzu, istniały jednak pewne granice. Gdzie jest smok? Był; pikował na nich od strony słońca. W lewej ręce Daniel wciąż ściskał karabin. Usiadł, ignorując ból, i podrzucił karabin do ramienia. Lecz nawet nie celował, ponieważ lufa była oblepiona błotem. To, że wylot został zapchany, było oczywiste tak jak to, że smok zaraz ich pożre, jeżeli ktoś nie wpadnie szybko na jakiś genialny pomysł. Przednia turbina aerowozu wyła i buksowała, pompując zasysane powietrze w namokniętą glebę. Za każdym razem dławiła się i gasła, by po chwili podjąć pracę, zaczerpnąwszy kolejną porcję powietrza. Hogg leżał, przygnieciony; wystawała mu tylko głowa i tors. Sądząc po wykrzykiwanych przekleństwach, tchu mu nie brakowało, ale zgubił
broń. Valentina Klimova leżała za pojazdem, nieprzytomna, a przynajmniej nieruchoma. Trzymała się drążka, więc w przeciwieństwie do Daniela nie wypadła. Niemniej po przekoziołkowaniu aerowozu została wyrzucona w przeciwnym kierunku na dobre dwadzieścia jardów. Aktualne miejsce pobytu hrabiego pozostawało nieznane, lecz Daniel Leary nie wiązał z nim nadmiernych nadziei. Nie przyszedł mu do głowy żaden błyskotliwy pomysł. Ruszył naprzód, trzymając karabin za lufę i rzężąc: – Chodź tutaj, to rozwalę ci łeb, gadzino! – Stworzenia o fasetowych oczach szybciej dostrzegały ruch niż kształty, toteż smok powinien zignorować resztę pasażerów aerowozu. Potwór zanurkował nad wywróconym pojazdem. Obrócił się zgrabnie w powietrzu i wyrzucił przed siebie umięśnione, zadnie nogi, chcąc pochwycić ofiarę w szpony. Chybił, nieprzyzwyczajony do tego, żeby ofiara szła w jego kierunku. Smocze stopy miały trzy palce – dwa przednie i jeden tylny – uzbrojone w czarne, błyszczące szpony długości ludzkiej dłoni. Lewy pazur zahaczył o tył tuniki Daniela, gdy ten zamierzał się zaimprowizowaną maczugą. Szarpnięcie zmusiło go do wykonania salta w tył, nim mocna tkanina się rozdarła. Daniel przetoczył się i zerwał z ziemi. Lądujący smok wyrzucił w powietrze wielkie kawały ziemi. Obrócił się z gracją pętli dusiciela. Złożył skrzydła na szyi i torsie, pozostawiając rozpostarty tył. Używał ogona jako przeciwwagi dla atakującego dzioba. Adele miała rację: to są pojedyncze pióra... Zamachnął się karabinem, mierząc w łeb potwora. Przeciwnik okazał się dla niego zbyt szybki – długi na stopę i ostry jak hak rzeźnicki dziób zacisnął się na kolbie. Smok szarpnął szybko, zapewne zamierzając złamać to, co wziął za szyję schwytanej przez siebie istoty. Porucznik nie puścił lufy, lecz siła stworzenia zbiła go z nóg. Instynktownie nie wypuszczał broni z rąk. Ostatni cios pozbawił go resztek świadomej woli. Smok dał krok naprzód, wciąż z karabinem w dziobie. Oddech śmierdział mu beztlenowym rozkładem. Wielościenne oczy rozmiarów pięści lśniły niczym klejnoty w odległości kilku cali od twarzy Daniela, gdy potwór przygotowywał się do przygwożdżenia go łapą i rozdarcia na strzępy. W powietrzu błysnęła stal. Z samego środka fasetowego smoczego ślepia wystawała rękojeść składanego noża Hogga. Pięciocalowe ostrze zanurzyło się w wiązce nerwów wzrokowych.
Smok wzbił się w powietrze. Skrzydło z lewej strony cielska sterczało sztywno, lecz pióra po prawej stronie trzepotały bezsilnie. Monstrum zatoczyło łuk i runęło na ziemię, rozchlapując błoto. Lewa noga kopała konwulsyjnie, a dziób zgrzytał. Klak! Łup! potężnego karabinu strzelającego do bliskiego celu przestraszyło Daniela. Czaszka smoka zniekształciła się; połowa górnej części dzioba i kawałki mózgu rozprysły się w wilgotnym powietrzu. Daniel odwrócił głowę. Hrabia Klimov trzymał broń przy ramieniu. Wystrzelił jeszcze trzy razy, chwiejąc się od odrzutu. Wędrował trafieniami wzdłuż smoczego grzbietu, rozwalając go na kawałki, które dygotały w odmiennych rytmach. Stwór przestał stanowić zagrożenie, nawet przypadkowe. Klimov opuścił karabin; lufa płonęła ciemnym szkarłatem wyzwolonego przez pociski żaru. Spojrzał na Daniela. – Uznałem, że nie potrzebuję tego trofeum, kapitanie – oświadczył. Leary próbował stanąć na nogi. Podparł się karabinem jak laską, lecz ten złożył się pod ciężarem. Dziób smoka przeciął aluminiową kolbę do połowy. – Świetny strzał, sir – pochwalił Daniel. Podźwignął się na kolano, po czym wyprostował jednym podrzutem. Klimova leżała wsparta na łokciu; przynajmniej przeżyła. – Czy ktoś może zdjąć ze mnie ten pieprzony wóz? – zapytał służący. Daniel podszedł do pojazdu, schylił się i wyłączył silnik. Turbina zwolniła z poirytowanym jękiem. – Bardzo mi przykro, Hogg – powiedział. Obawiam się, że podniesienie aerowozu będzie musiało zaczekać na marynarzy, którzy już nadbiegają z Księżniczki Cecile. Pomachał im na znak, że sytuacja została opanowana. Uniesienie ramienia wyzwoliło ból, który przeszył go aż po czubki palców u stóp. Czy nóż Hogga przetrwał strzał hrabiego? Oby Bóg pozwolił, że tak, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się ponownie. – Kapitanie Leary? – zapytał hrabia. – Jaki jest następny port w naszym planie wyprawy? – Todos Santos, stolica Klastra Dziesięciu Gwiazd, sir – odrzekł Daniel. – Jak długo państwo chcą pozostać na tej planecie?
– Nie chcę zostać tutaj nawet tyle, ile zabierze mi powrót na Księżniczkę Cecile – oznajmił hrabia, obdarzając go chłodnym uśmiechem. – Wiem, że przynajmniej tyle muszę zaczekać. Lecz ani chwili dłużej, dobrze? – Tak jest, sir – rzucił Daniel. – Doskonale pana rozumiem.
Rozdział 10 Orbitowanie na obrzeżach pola minowego Todos Santos sprawiało, że wszyscy na pokładzie Księżniczki Cecile zrobili się drażliwi i opryskliwi, lecz Adele uznała, że to doskonałe miejsce do zbierania informacji, co było wszak jej pracą. Kiedy tylko nie jest nią strzelanie do ludzi – dodała w myślach, a ponieważ miała dobry humor, jej skąpy uśmiech poszerzył się o włos. Gdyby umiała gwizdać, zrobiłaby to, biorąc przykład z Daniela Leary’ego w podobnych okolicznościach. Teraz pewnie nie warto już wkładać wysiłku w naukę; chociaż, być może... Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i spojrzała w bok. Do jej konsoli podpłynął z niecodziennie ponurą miną Daniel. Na Księżniczce Cecile grawitacja lub jej ekwiwalent panowały tylko podczas pobytu na planecie lub podczas lotu. Kontrola lotów Todos Santos przydzieliła im orbitę, której samowolne opuszczenie groziło uznaniem przez systemy obronne planety za nieprzyjaciela, nie mogliby więc latać ze stałym przyspieszeniem 1G, nawet gdyby korweta dysponowała nieograniczonymi zapasami wody, którą można by zamienić w paliwo do Szybkiego Napędu. – Możesz dowiedzieć się, jak długo jeszcze będziemy czekać na pozwolenie na lądowanie, Mundy? – zapytał formalnym tonem Daniel, jak zwykle w przypadku kontaktów publicznych. Niemniej bezpośrednia rozmowa, bez udziału systemu komunikacyjnego, zdradzała, jak bardzo frustrowała go bezczynność. Przesłała na konsolę Daniela mapę portu w San Juan, stolicy planety i całego układu. Nominalnie Klaster Dziesięciu Gwiazd był częścią Federacji i lennikiem Blasku. Zwykłe czujniki korwety dostarczyłyby zdjęć ukazujących rozmiary i liczbę jednostek w zatoce, lecz dodatkowy sprzęt i oprogramowanie Mundy uzupełniło je o nazwy statków, daty przybycia i planowanego odlotu oraz inne dane, znajdujące się w plikach Kontroli Planetarnej. Za kilka minut zakończy gromadzenie danych. Och, tak, to było świetne środowisko dla biegłego specjalisty od zbierania informacji. – Wygląda na to, że mają tylko dwa okręty strażnicze – wyjaśniła. Zminimalizowała dane komunikacyjne, nad którymi pracowała, i odesłała je na pasek zadań, dzięki czemu mogła użyć dla Daniela przestrzennego wyświetlacza. Zamiast, jak pierwotnie planowała, przesyłać dane do wizjera jego hełmu, przełączyła konsolę na wyświetlanie danych tak, aby stały się widoczne z różnych stron. Zmarszczyła brwi. – Według zapisów władz Kontroli jest ich pięć, lecz nie potrafię znaleźć fizycznych śladów ich istnienia.
Daniel zachichotał; wrócił mu zwykły, dobry humor. – Jestem pewny, że istnieją, przynajmniej w kategoriach wypłat i kosztów utrzymania... w czyjejś kieszeni – wyjaśnił. – Cóż, to nie Cinnabar. A nawet na Cinnabarze... – Aha! – Adele pokiwała głową. Po raz kolejny przypomniała sobie, że zapisy mogły być nieprawidłowe, kiedy w równaniu pojawiał się człowiek. Powinna była wziąć to pod uwagę, tak samo jak możliwość awarii sprzętu, zamiast wściekać się za każdym razem, że ktoś celowo sfałszował dane! – Tak, oczywiście. W każdym razie jeden z okrętów strażniczych czterdzieści siedem minut temu oclił frachtowiec z Kostromy i właśnie zmierza ku Księżniczce Cecile. Druga jednostka strażnicza jest... – Zmarszczyła brwi. – To dziwne – mruknęła, zapominając o swym towarzyszu i przełączając się z powrotem na ekran komunikacyjny. To może być ważne. – Danielu – powiedziała – drugi okręt strażniczy odprawia właśnie frachtowiec Sojuszu z Pleasaunce o nazwie Goldenfels i numerze identyfikacyjnym: 83191-7. – Cóż, to możliwe – uznał Leary, zaczepiając nogą o podstawę fotela i przyglądając się wyświetlaczowi. Prezentowane tam dane znaczyły dla niego równie mało, co dla niej jego współrzędne astrogacyjne. – Wiesz, Sojusz formalnie nigdy nie wypowiedział Federacji wojny. Ruch z Sojuszu jest niewielki ze względu na odległość i zagrożenie ze strony piratów. – Danielu – oznajmiła Adele, wydymając z irytacją wargi – to wszystko, co mogę powiedzieć o Goldenfelsie. Nie mogę dostać się do ich systemu nawigacyjnego poprzez system łączności. Statek jest zbyt dobrze ekranowany. – Aha! – zawołał Daniel. Na jego spokojnym obliczu pojawił się zagadkowy uśmiech. – Czy oni mogą dostać się do naszego systemu, Adele? – zapytał. – Oczywiście, że tak – odrzekła cierpko. – Gdyby nie mogli, zdemaskowalibyśmy się jako okręt szpiegowski, nieprawdaż? Muszą dysponować odpowiednim sprzętem i umiejętnościami, rzecz jasna. – Obdarzyła przyjaciela uśmiechem pełnym napuszonej satysfakcji. – Nie mogą jednakowoż dostać się do mojego systemu – dodała. – A zgodnie z manifestem, który odczytają, dysponujemy znacznie mniejszą załogą, głównie z Nowego Swierdłowska. I nie mamy żadnych pocisków. – Klimovowie idą w stronę mostka – wyszeptała Tovera w lewej słuchawce hełmu Adele. – Kapitanie, jak długo musimy tutaj tkwić? – zapytał hrabia, niezbyt umiejętnie przeciskając się przez właz, choć i tak był w tym lepszy od bibliotekarki, co zauważyła z cieniem irytacji. Klimova podążała za mężem, odbijając się od podłogi i sufitu korytarza.
Po wejściu Księżniczki Cecile na orbitę udali się do swoich kwater na Pokładzie C, uznając je za wygodniejsze od aneksu przy mostku. Najwyraźniej zawiedli się w swych nadziejach. – Okręt strażniczy Abdul Hassan cumuje do statku Cinnabaru Księżniczka Cecile – ozwał się podenerwowany głos z naziemnej kontroli lotów. – Przygotujcie się na przyjęcie urzędników kontroli portowej. – Księżniczka Cecile do Abdula Hassana – odpowiedział Daniel. Jego głos rozmazał się, docierając do Adele zarówno poprzez hełm, jak i bezpośrednio z ust. – Przyjmiemy was przednim lukiem grzbietowym. Odbiór. Adele zauważyła, że nie powiedział: „Bez odbioru”, jakby spodziewając się dalszej konwersacji. Tubylcy nie zadali sobie trudu, by zakodować sygnał, albo z lenistwa, albo celowo okazując im niegrzeczność. Daniel odwrócił się do Klimovów, prostując się i zaklinowując czubek lewego buta pomiędzy konsolą Adele a grodzią. – Za kilka minut na pokład wejdzie kontrola portowa, sir – powiedział uprzejmie. – Wierzę, iż po paru formalnościach otrzymamy pozwolenie na lądowanie. – Zakaszlał. – Och, jedną z formalności powinna być łapówka dla urzędników – dodał. – W przeciwnym razie możemy pozostać na orbicie przez dłuższy czas. – Tak, oczywiście – przytaknął Klimov. – Ile? Wzruszył ramionami, choć nie powinien. Poruszenie posłało go pod sufit. Zaczął młócić ramionami w powietrzu. – Frachtowiec z Kostromy, który właśnie przeszedł odprawę, zapłacił sto pięćdziesiąt kostromańskich dukatów – powiedziała Mundy. – Jeżeli były to nowe dukaty, a tak właśnie zakładam, to jest to równowartość około stu dziesięciu florenów Cinnabaru albo... – Lewa różdżka poruszyła się, przywołując dane, których – ku swej irytacji – nie przygotowała wcześniej. – Trzy tysiące dwieście osiemnaście koron Swierdłowska. Klimovowie sprawiali wrażenie zaskoczonych, że to ona odpowiedziała. Porucznik Leary tylko się uśmiechnął, choć Adele przypuszczała, że nie sądził, aby potrafiła tak szybko zgromadzić tyle danych. Kosmonauta, który wcześniej postawił na nogi hrabinę, teraz złapał hrabiego, zaczepiwszy uprzednio stopę o próg włazu. Klimov zadarł tunikę, odsłaniając pas z pieniędzmi, i zaczął odliczać marki Sojuszu. – Kapitanie, zbliża się do nas statek – obwieścił Sun na tyle głośno, żeby go usłyszano; nie odrywał wzroku od konsoli artyleryjskiej.
– Załoga, za chwilę na pokład wejdzie kontrola portowa – przekazał Daniel na kanale ogólnym. Klimovowie słuchali z uwagą; nie nosili wydanych im hełmów komunikacyjnych, więc Daniel musiał przemówić bezpośrednio do nich: – Dzięki rozsądnemu podejściu właścicieli do opłat portowych powinniśmy wylądować za około pół godziny. – Brawa dla Klimovów! – zawołał ktoś na ogólnym. Prawdopodobnie Dorst, jako iż tylko mostek i Centrum Dowodzenia miało w tej chwili dostęp do głośników. Rozległy się chrapliwe wiwaty. – Sun? – zagaił kapitan, przysuwając się do artylerzysty. – Jeżeli wieżyczki dziobowa i rufowa nie są zablokowane, natychmiast cię zdegraduję. Sun obejrzał się przez ramię, szczerząc zęby w uśmiechu. – Są zablokowane, sir – zameldował. – Lecz nie złożone. Pomyślałem sobie, że skoro jesteśmy na Północy, to możemy wylądować z fasonem, żeby nie wyjść na ofermy przed czarnuchami. Adele się skrzywiła. Jak tylko Klimovowie opuszczą mostek, przypomni Sunowi, że nie powinno się używać słowa „czarnuch”, kiedy podróżuje się z właścicielami jachtu pochodzącymi z Nowego Swierdłowska... – Cumuje do nas szalupa celna, kapitanie – ostrzegła Woetjans poprzez łącze kablowe z płaszcza Księżniczki Cecile. Zaraz po wejściu korwety na orbitę takielarze zwinęli żagle, ustawili reje pionowo i przymocowali je do masztów, które złożyli przed lądowaniem. Bosman odesłała wachtę z bakburty, lecz sama pozostała na powierzchni razem z wachtą sterburty. – Przyjąłem, Woetjans – potwierdził Daniel. – Wprowadź ich przez przedni grzbietowy i przyprowadź na mostek. Uśmiechnął się do Klimovów, wiszących pod różnymi kątami w stosunku do pokładu. Takielarz z wachty bakburty wyciągnął ramię; Klimova złapała go za nadgarstek i stanęła pewnie na pokładzie. – Nasza bosman zaanonsowała przybycie okrętu strażniczego – wyjaśnił Daniel. Będzie tu za parę minut. Podczas pobytu statku w Matrycy nacisk promieniowania Casimira na naładowane żagle przenosił go między bańkami wszechświatów o różnych stałych czasoprzestrzennych. Nawet
tak
nieznaczne
zakłócenia,
jak
te
powodowane
przez
radio
lub
pole
elektromagnetyczne wokół przewodu z prądem, mogły doprowadzić do niemożliwych do przewidzenia perturbacji.
W uniwersum gwiazdowym nie było takiego problemu, niemniej takielarze z przyzwyczajenia unikali radia. Gesty i znaki semafora, jakimi porozumiewali się, stawiając żagle w Matrycy, wystarczały im zazwyczaj także w innych sytuacjach. Adele mogła przyglądać się, jak Abdul Hassan cumował do Sissie, lecz subtelności sterowania statkiem nie leżały w sferze jej zainteresowań, nawet gdyby tubylcy zamierzali nauczyć załogę korwety kilku nowych sztuczek. Zamiast tego włamała się do komputera drugiego okrętu strażniczego, Piri Reisa, i przechwyciła informacje, jakie lokalni inspektorzy przesyłali z Goldenfelsa. Grupa inspekcyjna połączyła się ze swoim okrętem za pomocą przewodu światłowodowego, uniemożliwiając przechwycenie danych... dopóki nie dotarły do Piri Reisa. Od tej chwili stawały się własnością Adele Mundy dosłownie z prędkością światła. Jej różdżki migotały, gdy przeglądała przemykające przez wyświetlacz ujęcia. Śluza powietrzna w pobliżu mostka Sissie zaszumiała i otworzyła się z prychnięciem. Wyszła z niej dwójka obcych w hełmach, za którymi podążali marynarze w skafandrach takielarzy, sprawiających wrażenie ogromnych i niezdarnych w porównaniu z elastycznymi kombinezonami tamtych. Krystaliczny przewód, łączący hełm pierwszego tubylca z jego okrętem, miał grubość włosa. Nawet wiedząc, gdzie był, Adele potrafiła jedynie dostrzec drganie powietrza. Rozwiązanie
było
drogie
i
najwyższej
jakości.
Jedyne
usprawiedliwienie
przychodzące jej do głowy stanowiła chęć zapewnienia sobie uczciwości inspektorów w tym sensie, że ich przełożeni doskonale wiedzieli, jakiej wysokości łapówki tamci przyjmowali, dzięki czemu orientowali się, ile mogli zabrać dla siebie. – Jako iż jestem właścicielem, hrabią Georgim Klimovem – przemówił hrabia, występując naprzód z pomocą stojących za nim kosmonautów – uważam za swój obowiązek powitanie was na pokładzie. Ufam, iż wszystkie dokumenty okażą się bez zarzutu, a wy wyświadczycie mi łaskę, przyjmując ten niewielki podarek. Błysnął plikiem banknotów z nadrukowanym wizerunkiem gwaranta Pony i wręczył go inspektorowi, który nie zajmował się rozwijaniem włókna optycznego. Mundy skorzystała z kamery hełmu, by odczytać nominały. Naliczyła osiemdziesiąt pięć marek, co według kursu z dnia startu z Xenos stanowiło równowartość stu dwunastu cinnabarskich florenów. Zmarszczyła brwi na kolejny dowód, że hrabia godzien był większego szacunku, niźli miała ochotę mu okazać. Inspektorzy naradzali się dłużej, niż Adele zajęło zliczenie pieniędzy. W końcu podnieśli głowy i ten z kamerą wzruszył ramionami.
– Wasze papiery są w porządku – oznajmił. – Otrzymujecie miejsce D73. Pieniądze zniknęły w woreczku na narzędzia. – Trzeba będzie także uiścić kejowe – dodał jego partner. – My tylko was ocliliśmy. – Stanowisko D73 znajduje się na Zewnętrznym Łuku – zauważył Daniel, ściągając na siebie wzrok wszystkich obecnych na mostku. – Zauważyłem, że miejsce A12 jest wolne, tuż obok Aristoxenosa, na którym część z nas może spotkać starych druhów. Może udałoby się nam wylądować w tamtym miejscu? Kładka do Wewnętrznego Łuku oszczędziłaby hrabiemu i hrabinie konieczności wynajmowania łodzi; ich aerowóz rozbił się na jednym ze światów, które odwiedziliśmy po drodze. – Miejsca A przeznaczone są wyłącznie dla marynarki – powiedział inspektor, który przyjął łapówkę. Musnął palcami sakiewkę. – Lub na specjalne okazje. – Poza tym Piri Reis właśnie skierował tam frachtowiec – dodał operator kamery. – Co oznaczałoby działkę także dla załogi Piri’ego. – Ile? – zapytała bezceremonialnie hrabina. Inspektorzy spojrzeli najpierw na nią, a potem na siebie. Ten z kamerą wzruszył ramionami. Drugi kiwnął głową, jakby podejmując decyzję. – Za miejsca A dwieście pięćdziesiąt marek. Nie możemy taniej. – Zgoda – mruknął hrabia. Ponownie otworzył pas z pieniędzmi. Daniel odepchnął się od grodzi i popłynął ku konsoli dowodzenia, zręcznie jak foka w wodzie. Palce rozpoczęły taniec na klawiaturze, dostosowując wyświetlacz. Gdy arystokrata odliczył dodatkową opłatę na wyciągniętą dłoń w rękawicy, partner celnika zamknął hełm, dzięki czemu mógł połączyć się z załogą drugiego okrętu strażniczego. Przemawiał z ożywieniem, by na koniec złapać kolegę za rękę z pieniędzmi i ustawić ją na wprost obiektywu kamery. Podniósł wizjer, gwałtownie kiwając głową. – Popełniłem błąd – oświadczył. – Stanowisko A12 jest jednak wolne. Przydzieliliśmy je pańskiemu znakomitemu jachtowi, hrabio Klimov. Interesy z panem to czysta przyjemność! Odwrócił się i otworzył właz śluzy. Powietrze zamigotało od zwijającego się za nim kabla łączności. Jego towarzysz ruszył za nim, upychając łapówkę do mieszka. Po zamknięciu się śluzy wszyscy obecni na mostku, z wyjątkiem Adele, uśmiechnęli się z satysfakcją i pogrążyli w rozmowach. Mundy podsłuchiwała rozwój wydarzeń na mostku Goldenfelsa, gdzie druga ekipa inspektorów wyjaśniała kapitanowi Bertramowi, że jego statek nie otrzymał jednak miejsca A12.
Zmarszczyła z niepokojem brwi. Obecność Bertrama sprawiła, że nie zdejmie ręki z pistoletu w kieszeni tuniki.
*** – Załoga, mówi kapitan – powiedział Daniel, odchylając się w fotelu za konsolą, podczas gdy na wyświetlaczu majaczyła powierzchnia Todos Santos, znajdująca się trzy tysiące mil niżej. – Uruchamiam sekwencję lądowania za dwie minuty i... – zaczekał, aż przeskoczy cyferka – czterdzieści sekund. Przygotować się do lądowania. Bez odbioru. Lądowanie przeprowadzi komputer Sissie. Z boku ekranu wyświetlała się lista zaprogramowanych uruchomień silników, rozpisanych na sekundy i poszczególne dysze. Gdyby Leary chciał, mógłby dodać aktualny kurs w postaci wiązki czerwonych linii, które okrążałyby planetę, kończąc się na stanowisku A12 (chociaż przy obecnej skali sam port nie był widoczny). Nie zawracał sobie tym teraz głowy, choć po wejściu w atmosferę przełączy się na widok bezpośredni. W lewym górnym rogu wyświetlacza Daniela Adele umieściła obwiedziony czerwienią kwadrat komunikacyjny, w którym pojawił się tekst nadawany laserem z Goldenfelsa. – Statek Księżniczka Cecile – rozległ się nieznajomy głos. Według ikon Adele przekazywała sygnał tylko do Daniela i Centrum Dowodzenia. – Miejsce A12 zostało przydzielone Goldenfelsowi. Nie wtrącajcie się, bo pożałujecie. Z portu wznosił się statek, zaznaczony na ekranie żółcią. Przelatując nad San Juan, Księżniczka Cecile przecięła smugę pary. Był to jeden z tutejszych statków o wyporności pięciuset – sześciuset ton. Holowały ładunki masowe, w kadłubie przewożąc jedynie wartościowe przedmioty. Bez zewnętrznego cargo stawały się idealne do przemytu lub piractwa. Z uśmiechem na ustach Daniel Leary zaczął wprowadzać współrzędne nowego kursu. Palce uderzały w wirtualną klawiaturę z siłą biorącą się z entuzjazmu, a nie gniewu. Nie był zły... – Załoga, stanowiska bojowe – ogłosił na kanale ogólnym. Pasek ukazujący hamowanie zamglił się, po czym wyostrzył, odzwierciedlając zmiany kursu. – Pewien frachtowiec Sojuszu wierzy, że może odepchnąć nas od wyznaczonego lądowiska. FRC pokaże im, że i tym razem się mylą. Inicjuję sekwencję lądowania... teraz! Szóstka bez odbioru – dodał, przekrzykując ryk silników, pracujących na 80% mocy.
Mgliście zdawał sobie sprawę, że powrócił do gwary marynarki: nie był już dłużej kapitanem, tylko Okrętem Sześć. Bardzo prawdopodobne, że załoga zawsze tak o nim myślała. A co do Klimovów, to, cóż, oni również nie sprawiali wrażenia takich, którzy lubią być popychani. Jeżeli Daniel się mylił, to będzie to dowód, iż nie stworzono go do dowodzenia cywilnym statkiem. – Kontrola lotów Todos Santos, tutaj jacht z Cinnabaru, Księżniczka Cecile – zgłosił się Daniel, kierując transmisję zarówno do satelitów kontroli naziemnej, jak i Goldenfelsa. Dzięki ikonom wiedział, że Adele przesyłała wiadomość skupioną wiązką mikrofal nie tylko frachtowcowi Sojuszu, lecz także obu jednostkom strażniczym. – Zgodnie ze wskazówkami kontroli lotów Todos Santos kierujemy się na stanowisko A12 portu w San Juan. Proszę o potwierdzenie, odbiór. Wskutek lądowania i wibracji silników jego słowa brzmiały nieco bełkotliwie. Nawet na mostku wszystko brzęczało; Bóg jeden wiedział, co działo się w pomieszczeniach marynarzy. Załoga spodziewała się orbitowania z przyspieszeniem 1G, zamiast tego spadali z dwukrotnie większą szybkością. Porucznik miał nadzieję, że Klimovowie przypięli się do kozetek pasami, ale brakowało mu czasu, żeby to sprawdzić. Ikonka na szczycie wyświetlacza wskazywała, że oboje chcieli z nim rozmawiać, lecz Mundy zablokowała sygnał. Co oznaczało, że przynajmniej nie poskręcali sobie karków. – Kontrola do Księżniczki Cecile – odezwał się cierpki, kobiecy głos. – Macie pozwolenie na lądowanie. Jeżeli macie tam na górze jakieś problemy, dzieci, to dołóżcie starań, aby rozwiązać je, zanim wylądujecie, bo przysięgam, że wszystkich wsadzimy do paki! Bez odbioru. Tego właśnie Daniel oczekiwał i na to liczył. Sissie nie potrzebowała tubylców, żeby wybawili ją od kłopotu ze statkiem Sojuszu, jednak zaangażowanie Todos Santos zagmatwałoby sytuację, wystarczająco skomplikowaną faktem, iż Cinnabar i Sojusz zawarli pokój... – Szóstka, tutaj Sześć-Dwa – zgłosił się Betts. – Cel namierzony, pierwsze cztery pociski mają wytyczone kursy. Odbiór. Daniel przełączył się na tablicę pozycyjną; na dole pojawiły się zredukowane obrazy ekranu bojowego, komunikacyjnego, artyleryjskiego oraz podglądu w czasie rzeczywistym. Sun nakierował na Goldenfelsa bliźniacze, czterocalowe lufy działa plazmowego wieżyczki grzbietowej, choć z tej odległości broń zaszkodziłaby jedynie żaglom rozpiętym na rejach
frachtowca. Dolna wieżyczka, umieszczona bliżej rufowej części Pokładu D, pozostała w pozycji wzdłuż osi statku, lecz Sun ją odblokował. – Statek Cinnabaru, ostrzegam! – prychnął głos z frachtowca Sojuszu. – Siadamy na stanowisku A12. Wasz problem, jeżeli znajdziecie się pod nami, gdy będziemy lądować! Bez odbioru! Nadal posługiwał się komunikacją laserową, zakłócaną przez atmosferę oraz obłok jonów z silników plazmowych Księżniczki Cecile. Oprogramowanie Adele usunęło trzaski elektrostatyczne, gdyby jednak oficer Sojuszu nie był taki wściekły, zmieniłby środek łączności. Księżniczka Cecile była okrętem wojennym o wręgach i grodziach przystosowanych do znoszenia gwałtowniejszego hamowania niż jakikolwiek frachtowiec. Goldenfels rozpoczął schodzenie kilka sekund przed korwetą, nie było jednak możliwości, żeby jednostka Sojuszu dotarła pierwsza na powierzchnię. Z drugiej strony: pusty frachtowiec ważył około ośmiu tysięcy ton. Jeżeli jego kapitan mówił poważnie o posadzeniu go na Sissie – a z pewnością jego głos brzmiał poważnie – to trzeba było szybko coś zrobić. – Panie Sun, proszę wycelować wieżyczkę grzbietową w bakburtę Goldenfelsa – polecił Leary, rozwijając ekran artyleryjski na czterdzieści procent powierzchni wyświetlacza. Korzystał z łącza ogólnego, a nie kanału dowodzenia, dzięki czemu wszyscy na pokładzie wiedzieli, co się działo. – Na mój rozkaz proszę ją ostrzelać od rufy po dziób wzdłuż linii dysz burtowych. Czekać na rozkaz! Odbiór. Na wyświetlaczu frachtowiec Sojuszu prezentował się jako wysmukły, ciemny kształt ponad dwudziestoma oślepiającymi flarami silników plazmowych. Księżniczka Cecile znajdowała się już ponad dwanaście tysięcy stóp niżej na wschód od Goldenfelsa. Sun przesunął pomarańczowy krzyż celownika do tyłu od środka jego brzucha. – Tak jest, sir! – zawołał. – Adele – rzucił Daniel; jego palce zatańczyły na klawiaturze. – Prześlij zrzut z naszego ekranu artyleryjskiego na Goldenfelsa. Goldenfels, tutaj Daniel Leary z Bantry. Jeżeli zbliżycie się do nas na odległość mniejszą niż pół mili, kiedy przekroczymy pięćdziesiąt tysięcy stóp do powierzchni, odstrzelę wam boczne dysze napędu. Jeśli okażecie się wystarczająco dobrzy, może zdołacie opanować statek, zanim wywróci się na grzbiet i wpadnie w korkociąg. Bez odbioru!
Daniel zmniejszył ekran artyleryjski i odetchnął głęboko. Spróbował rozluźnić mięśnie, żeby nie ścierpły mu, kiedy będzie musiał szybko działać... na co miał wielką ochotę. – Załoga, tutaj Szóstka – powiedział, obserwując na tablicy pozycyjnej czerwone i niebieskie trajektorie obu lądujących jednostek. – Tym z was, którzy nie przeszli szkolenia artyleryjskiego... – Czyli Klimovom, którzy mieli pełne prawo być wściekli i przerażeni rozwojem wydarzeń. – ... pozwolę sobie wyjaśnić, iż Goldenfels nie może użyć dolnych dział... Nie miał pewności, że frachtowiec Sojuszu posiadał uzbrojenie, lecz wszakże to środki ostrożności powszechnie stosowane przez wszystkie statki handlujące w Galaktyce Północnej. – ... jak długo pracują silniki. Plazma odrzutu odchyliłaby salwę. A jeśli kapitan Sojuszu zdecyduje się wyłączyć napęd tak nisko nad powierzchnią, niemal na pewno się rozbije, niezależnie od naszych działań. Bez odbioru. Oblizał wargi. Na skraju hełmu zebrała się linia potu. Miał ochotę ją wytrzeć, zanim słone krople wpadną mu do oczu, bał się jednak przesłać mylny sygnał marynarzom, przypatrującym się kapitańskiej twarzy. Przerywane linie obrazowały przewidywane przez komputer astrogacyjny pozycje obu jednostek w ciągu najbliższych minut, o ile żaden z nich nie zmieni kursu. Obie trajektorie kończyły się w porcie San Juan, choć skala była zbyt mała, by zobaczyć stanowisko A12. Wizerunek frachtowca puchł na ekranie artyleryjskim, przypominając zniekształcone wrzeciono, skryte częściowo za opalizującą mgiełką naładowanych cząsteczek. Wyświetlacz rozbłysnął bielą, gdy dysze frachtowca rozjarzyły się ze zwiększoną mocą. Przez chwilę sylwetka jaśniała nieruchomo, a potem skurczyła się, jakby się unosząc. W rzeczywistości to Sissie opadała ku planecie, podczas gdy Goldenfels hamował i nieznacznie zmieniał kurs. Daniel przypuszczał, że kapitan Sojuszu zmierzał ku stanowisku D73. W każdym razie nie chciałby znaleźć się w skórze oficera, który próbowałby powrócić na orbitę po tak gwałtownym podchodzeniu do lądowania. – Załoga, tutaj Szóstka – powiedział. Uniósł hełm i otarł czoło rękawem tuniki. – Przygotujcie się do lądowania, kosmonauci. I witam na Todos Santos!
Rozdział 11 Taksówka Adele z chrzęstem zatrzymała się przed budynkiem większym – choć w nie lepszym stanie – niż reszta posesji ciągnących się wzdłuż krętej ulicy. Taksówkarka wyłączyła turbinę niewielkiego ciągnika; łopatki zwolniły z brzęczeniem, które mogło być normalne, oraz niemiłym zgrzytem metalu, co raczej normalne nie było. – Pałac lorda Purvisa! – obwieściła z szerokim gestem. W pasie rzucanego przez budowlę cienia kucał tuzin mężczyzn i kilka kobiet. Jedna z nich wyglądała na krawcową, miała ręczną maszynę do szycia; przyszywała mankiety z kontrastowego materiału do koszuli mężczyzny, który czekał obok z obnażoną piersią. Miejsce zgadzało się z adresem komandora Adriana Purvisa, wziętym ze Zbiorów Admiralicji w Siedzibie Rządu... w takim samym stopniu, jak dokładnym adresem było: pałac księcia Pedro Sforzy w Dzielnicy Handlarzy Drewnem. Lecz nawet taki adres przewyższał jakością Zbiory Admiralicji Klastra jako bazę danych. Dobry Boże, podejście tych ludzi do archiwizowania informacji stanowiło elektroniczny odpowiednik wrzucania papierów do szuflady! Gdyby Adele nie była taka dobra w wynajdywaniu informacji, nigdy by się jej nie udało... Wcisnęła osobisty terminal danych do kieszeni i wysiadła z wagonika, kręcąc głową z dezaprobatą wobec samej siebie. Była bardzo dobra w wynajdywaniu informacji, a gdyby nie była, to winę ponosiłaby ona, a nie ludzie uchodzący na Todos Santos za archiwistów. Poza tym, sądząc z pomruków Daniela, wydawanych podczas zapoznawania się z tutejszą flotą, Admiralicja generalnie jawiła się jako bardzo smutna instytucja. – Dwadzieścia pięć cinnabarskich florenów, łaskawa pani! – oznajmiła kobieta, opuszczając kubełkowy fotel i kłaniając się nisko. Ignorowała Toverę, stojącą koło tyłu wagonu i obserwującą jednocześnie ruch na ulicy oraz przesiadujących przed pałacem próżniaków. – To przyjemność móc służyć tak szacownej osobie jak pani! W San Juan Mundy nie widziała żadnych aerowozów. Środki transportu masowego okazały się bardzo różnorodne i w większości pochodziły spoza planety. Wynajęta przez nią taksówka była w rzeczywistości traktorem na gąsienicach, ciągnącym za sobą drewniany wózek na dużych kołach, niemal na pewno rowerowych. Także inne pojazdy wielce różniły się od siebie wyglądem, wiekiem i budulcem – od drewna
po
wiklinę
napędzaną
starożytnym
silnikiem.
Wehikułami
najbardziej
przypominającymi transport publiczny były większe wersje ciągniętych przez traktory
wagonów, w jakim podróżowała Adele, jednak choć trzymały się mniej więcej stałych tras, to sprawiały wrażenie, jakby nie obowiązywały ich żadne rozkłady jazdy. – Należy się trzydzieści piastrów – powiedziała Mundy, wyciągając monetę z trzymanej w sakiewce u pasa portmonetki. – Cinnabarski floren jest wart około pięćdziesięciu, rozumiem jednak, że musisz go wymienić na lokalną walutę, dochodzi także kwestia napiwku, więc reszty nie trzeba. Kiedy zadzwoniła do kuzyna, by umówić się na spotkanie, zapytała, ile powinien kosztować przejazd z portu. Odrzuciła propozycję eskorty. Choć nie ukrywała swojej obecności w San Juan, to nie miała ochoty na tego rodzaju demonstrację, która przekonałaby najdrobniejszego nawet kupca i marynarza Sojuszu w mieście, że była kimś więcej niźli tylko przypadkową turystką. Uznanie jej przez ludzi za szpiega byłoby równie szkodliwe i niebezpieczne – jak odkrycie prawdziwych przyczyn jej obecności na planecie. – Co?! – wrzasnęła taksówkarka. – Obrażasz mnie... – Odwróciła się, by wciągnąć do sporu gapiów. – A także moją planetę! Pałac stanowił trzypiętrową budowlę z dziedzińcem i fałszywym frontonem od strony ulicy. Oprócz bramy na parterze nie było żadnych otworów. Niewielkie okienka na pierwszym piętrze i większe na drugim i trzecim zaopatrzono w żelazne kraty, wyglądające na bardziej praktyczne niż ozdobne. Z ceglanych murów odłaził płatami kremowy tynk, co mniej więcej sześć stóp przecinany pasem różowego kamienia. – Co wy, cudzoziemcy, sobie myślicie? Że możecie tak przylatywać sobie na Todos Santos i okradać jej ciężko pracujących mieszkańców?! – wrzeszczała kobieta. Pojazdy jechały wąską ulicą wystarczająco wolno, żeby ich pasażerowie odwracali głowy i się przysłuchiwali. Próżniacy spod pałacu także okazali zainteresowanie. Jeden z mężczyzn podniósł się z gniewną miną. Kucająca obok kobieta, zanim wstała, wygrzebała z ubitego kurzu kamień. Tovera przesunęła się nieznacznie. Adele podeszła szybko do uchylonej bramy. Mężczyzna w pasiastym odzieniu, uszytym z jednego kawałka tkaniny, przesunął się, by zastąpić jej drogę, dostrzegł jednak, co połyskiwało w dłoni Cinnabarki, na wpół wyciągnięte z kieszeni. Odskoczył i wymamrotał coś do kolegi, nie spuszczając wzroku z cudzoziemki. – Mundy w niebezpieczeństwie! – zawołała Adele do leniuchujących strażników. Jej głos rozbrzmiewał echem w sklepionym tunelu i wypełnił dziedziniec. – Czy Purvis pozwoli, żeby pobito ją na jego progu?
Strażnicy zerwali się na równe nogi, klekocząc sprzętem. Sześciu uzbrojonych mężczyzn nosiło szarfy w pomarańczowo-błękitnych barwach Purvisa. Tuzin innych osób, w większości kobiet, było albo małżonkami, albo służącymi, odpoczywającymi razem z wartownikami. W kącie utworzonym przez zamknięte skrzydło wrót i mur chłopiec piekł warzywa na gazowym grillu. – Co się dzieje? – zapytał mężczyzna z pistoletami wiszącymi u skrzyżowanych bandoletów, a nie z długą bronią, jaką dysponowała reszta strażników. Po akcencie sądząc, urodził się na Cinnabarze; zapewne marynarz z Aristoxenosa. Reszta wartowników wyglądała na tuziemców. – Jestem Mundy z Chatsworth, kuzynka komandora Purvisa! – oznajmiła Adele. – To ścierwo i jej pachołkowie... Wskazała na taksówkarkę, stojącą jak wryta, z rozdziawionymi ustami i pustką na twarzy. Oskarżona cofnęła się i oparła o siedzisko traktora. – ... próbowali mnie obrabować! – Pozbyć się ich! – zawołał dowódca straży, wyciągając pistolety. – Jasna cholera! Pozbyć się ich w tej chwili! Wyszedł na ulicę, lecz zatrzymał się przy Adele, tuż koło wrót. Jego ludzie wypadli na zewnątrz, okładając, kogo popadnie, kolbami karabinów. Za nimi wyskoczyli służący z pasami i pałkami w rękach. Ofiary uciekły, nie starając się stawiać oporu. Uczona podejrzewała, że gdyby tamci okazali się na tyle głupi, żeby się bronić, to strażnicy otworzyliby do nich ogień z równą beztroską, z jaką ich pałowali. Taksówkarka leżała bezwładnie na ziemi. Tovera nie ruszyła się zza wagonika. Przechyliła się nad ciągnikiem i złapała kobietę za kołnierz. Z zaskakującą, jak na jej smukłe ciało, siłą wciągnęła tubylkę na fotelik i zostawiła tam, bezwładnie przewieszoną przez siodełko. Na żółtawym pyle czerwieniła się smuga krwi; kolba karabinu zmiażdżyła jej nos i kości policzkowe. Dwadzieścia pięć florenów – a dokładniej: dwadzieścia cztery – nie było taką wielką kwotą, lecz honor Mundych wart był życia... Kostromanka włączyła silniczek traktora, wrzuciła bieg i się cofnęła. Pojazd niezgrabnie ruszył opustoszałą ulicą. Tovera podeszła do Adele, dzierżąc pod pachą neseser. Dowódca straży schował pistolety i otarł czoło rąbkiem zawiązanej na szyi chusty. Jego ludzie i służba ściągali do bramy, radośnie trajkocząc. Jedna z kobiet pokazywała towarzyszce naszyjnik z przedziurawionych monet i nieoszlifowanych kamieni, który Adele
widziała wcześniej na szyi krawcowej. – Sebastian! – zawołał do żołnierza, wycierającego kolbę karabinu o połę koszuli. – Zabierz lady Mundy do jego osobistości. I żebyś nie ważył się żądać od niej napiwku, bo skończysz gorzej od tych psów. – Proszę za mną, mistrzyni – przemówił z głębokim ukłonem Sebastian. Wsunął palec w osłonę spustu karabinu; przy ukłonie lufa zatoczyła łuk i zahaczyłaby o głowę Adele, gdyby ta nie uchyliła się w porę. Odwrócił się i poczłapał przez dziedziniec. – Bardzo dobra robota, mistrzyni – wymruczała jej do ucha Tovera, gdy podążyły za żołnierzem. – Gdybym musiała zająć się nimi sama, pewnie okrzyknęliby nas wrogami stanu i wysłali przeciwko nam armię. – Zachichotała. – Nie żebym się tym przejmowała, rzecz jasna dodała. Ale pani tak. – Zgadza się – przytaknęła jej chlebodawczyni. – Przypuszczam, że mogłoby mnie to obchodzić. Przecięły
dziedziniec.
Naprzeciwko,
z drugiego
piętra
skrzydła,
wystawał
zakratowany balkon. Pod tkaną matą, rozwieszoną nad zewnętrznymi schodami, siedzieli wartownicy. Na widok Sebastiana i jego podopiecznych zerwali się na równe nogi. – Szef powiedział, że te dwie mają natychmiast zobaczyć się z jego osobistością Purvisem! – obwieścił Sebastian innemu byłemu marynarzowi Cinnabaru, tym razem kobiecie o zmęczonej twarzy i wytatuowanym na szyi naszyjniku z naprzemiennie ułożonych serduszek i godeł FRC. – Taaa, cóż, chyba ja powinnam była to powiedzieć, nie? – mruknęła tamta. Dotknęła przypiętego do epoletu komunikatora. Zanim zdążyła coś do niego powiedzieć, sekcja krat odchyliła się w górę i wyjrzała zza nich znajoma twarz. – Już jesteś, Adele? – zawołał Adrian Purvis. – Chodź na górę! Omawialiśmy sytuację, odkąd tylko zadzwoniłaś. Na wypadek gdyby Adele zaczęła rozważać, co jej kuzyn miał na myśli, mówiąc: „my”, uniosła się sąsiednia część kraty. To oblicze również rozpoznała ze zdjęć, które oglądała w ramach przygotowań do misji. Wcześniej nie miała okazji spotkać się z admirałem O’Quinnem.
*** Daniel dał wolne wachcie sterburty, takielarzom z wachty bakburty oraz wszystkim oficerom. Z wyjątkiem siebie, Pasternaka i Vesey. Woetjans i marynarze zniknęli w okolicznych barach i burdelach, lecz pozostali oficerowie – oprócz Pursera Stobarta oraz Adele, załatwiającej własne sprawy, których Daniel ani nie musiał, ani nie chciał znać – obserwowali z poważnymi minami, jak Leary i główny inżynier dokonywali oględzin silników. Stobart był nieobecny tylko dlatego, że musiał uzupełnić zapasy, nadszarpnięte przez podróż z Cinnabaru. Daniel siedział na nadmuchiwanej tratwie, spuszczanej na linach przez stojących na wspornikach mechaników. Przed Learym stał Pasternak, wtykając głowę do dyszy. Po chwili opuścił laserowy mikrometr. – Trzy milimetry, to wszystko, a gardziel gładziutka jak pupka niemowlaka. Gdybym zaczekał do poniedziałku i trafił na kwatermistrza na kacu, mógłbym oddać ją do magazynu jako nieużywaną, sir! – Na Boga, nie mówiłem ci, Betts?! – zawołał Sun, waląc przełożonego w plecy – Jak pan Leary dowodzi, nie ma mowy o pechu. Kiedy był kapitanem, nawet pan Mon nie był w stanie odwrócić naszego szczęścia! – Mostek do Szóstki – zgłosiła się Vesey. – Sir, jakiś tłum idzie w naszą stronę. Może to parada, lecz na czele maszerują żołnierze, i to razem z czymś, co wygląda na mały czołg. Odbiór. – Mostek, spotkam się z nimi w doku – oznajmił Daniel, marszcząc brwi. – Kilian, podciągnij mnie do siebie; Pachey, poluzuj linę. Żwawo, mamy towarzystwo! Sun spoważniał i wspiął się do głównego włazu po teleskopowej rozpórce, zamiast męczyć się z drabiną. Zanim został artylerzystą na Sissie, pracował jako mechanik od Szybkich Napędów. Betts był starszy, cięższy i zapewne nigdy równie aktywny, niemniej wspiął się po drabince z równą szybkością. – Żadnych rzucających się w oczy ruchów z bronią! – zawołał kapitan korwety za dwoma znikającymi w środku oficerami. Zeskoczył na wspornik. Zamiast wejść na pokład, potruchtał do liny, która cumowała korwetę do nabrzeża. – Panie Pasternak – dodał przez ramię – proszę samemu sprawdzić Szybki Napęd!
Przeskoczył przez zaporę przeciwko szczurom, mającą kształt lejka, umocowaną pośrodku cumy – z tego, co widział, nie była w stanie powstrzymać gryzoni – i znalazł się na kamiennym nabrzeżu. Miał na sobie kombinezon roboczy – czysty, jako że nie pracował przy silniku, a jedynie dokonywał inspekcji – oraz czapkę z daszkiem. Gdyby nie wyszyte na klapach pojedyncze czarne gwiazdy, mógłby uchodzić za szeregowego marynarza. Nie był to strój odpowiedni do witania zagranicznej delegacji, a takowa właśnie zbliżała się nabrzeżem do Księżniczki Cecile. Owszem, znajdowali się w niej żołnierze, lecz pierwsza szóstka grała na instrumentach z pomarańczowego termoplastyku ukształtowanego na podobieństwo trąbek. Wzmacniana muzyka była głośna, porywająca i – pomijając elektryczne trzaski – idealnie zestrojona. Maszerujący za nimi żołnierze byli uzbrojeni po zęby w broń laserową, a nie elektromagnetyczne karabiny, lecz definitywnie nikogo nie zamierzali atakować. Wehikuł – „mały czołg”, jak określiła go Vesey – okazał się niewielkim traktorem o stalowych burtach przyspawanych do tylnej części. Zamontowano tam karabin automatyczny na stojaku, który teraz celował w niebo. Burty przystrojono wzorzystą tkaniną. Może przybywają po hrabiego – pomyślał Daniel. Na maszcie ustawionym na nabrzeżu powiewała flaga Nowego Swierdłowska – żółty jedwab z czerwonym orłem – ale Klimovowie udali się do San Juan, jak tylko leże ostygło na tyle, by Leary mógł otworzyć włazy. Przydzielił im jako eskortę dziesięciu marynarzy z bosmanem. Marynarze uniknęli dzięki temu pokładowych obowiązków, a w zależności od rozwoju sytuacji mieli nawet szansę na odrobinę rozrywki. Przy głównym luku trzymali straż Lamsoe i Tulane. Dołączyli do stojącego na nabrzeżu Daniela, trzymając w pogotowiu karabiny automatyczne, lecz nie celując w zbliżających się ludzi. Nie wyglądali na zaniepokojonych, jednakże w oczywisty sposób nie byli także uszczęśliwieni wydarzeniami. Żadnego kosmonauty nie cieszą niespodzianki, nawet w postaci świeżego posiłku po dwudziestodniowej podróży. Ciągnik się zatrzymał. Dostojna, bogato odziana kobieta zmierzyła spojrzeniem korwetę i trzech oczekujących na nabrzeżu marynarzy. Wbiła wzrok w Daniela. – Daniel Leary, syn mówcy Leary’ego z Bantry? Gubernator Sakama Hideki przesyła pozdrowienia. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł mu pan złożyć jak najszybciej wizytę. Idących za pojazdem trzech służących przystawiło do boku wehikułu schodki, które nieśli.
– Jeżeli zechce pan wsiąść – dodała kobieta – udamy się do niego natychmiast. – Zgoda – odrzekł Daniel Leary. Mógł powiedzieć mnóstwo innych rzeczy, lecz byłoby to jedynie niepotrzebnym marnowaniem słów i oddechu. – Załoga – przemówił za pośrednictwem hełmu – tutaj Szóstka. Udaję się do gubernatora Sakamy. Do mojego powrotu dowodzenie przejmie pan Chewning. Bez odbioru. Spojrzał na dwóch kosmonautów, a następnie wskazał na flagę, zwisającą smętnie z masztu osiem stóp nad nimi. Lamsoe? – rzucił. – Możecie z Tulanem przynieść mi tę flagę? Nie uszkodźcie jej zbytnio. – Tak jest – odparł Lamsoe, zawieszając automat na szyi. Tulane, zwalisty mężczyzna, za młodu wygrywający dla swej eskadry zawody zapaśnicze w stylu wolnym, splótł dłonie w koszyczek. Lamsoe postawił tam stopę i zawołał: – Do góry! Tulane podrzucił partnera na maszt. Lamsoe oplótł go nogami i rozłożył ostrze multifunkcjonalnego narzędzia. Ściągacz linowy wykonano ze splecionych postronków z monokryształów boru, których zwyczajne ostrze nie miało szansy przeciąć. Dwa szybkie ciosy pozostawiły kółka na lince, podczas gdy pozbawiona dwóch rogów flaga spłynęła prosto w ręce Daniela. Ów zaś przewiązał jaskrawożółty materiał w charakterze szarfy wokół pasa swego szarego, nakrapianego kombinezonu. Gubernator prawdopodobnie zamierzał wytrącić go z równowagi, nie dając czasu na przebranie się w bardziej uroczysty strój. Sprytne posunięcie; sam będąc taktykiem, Daniel Leary podziwiał subtelność umysłu, który je wymyślił. Lecz oficer FRC winien potrafić nauczyć czarnuchów tego i owego w zakresie polowej improwizacji! – Cieszę się niezmiernie z szansy spotkania się z gubernatorem – oznajmił podchodząc do schodków. Wdrapał się do środka, oglądając się przez ramię na Księżniczką Cecile. Tylko ktoś bardzo dobrze obeznany z korwetą zauważyłby zmianę w jej wyglądzie w porównaniu ze stanem sprzed dziesięciu minut. Wieżyczka grzbietowa nadal ustawiona była w osi podłużnej statku, lecz bliźniacze działa plazmowe obniżyły się lekko. Zgodnie z najlepszą tradycją FRC Sun przygotował artylerię na wszystko, co mogło się wydarzyć.
Rozdział 12 – Proszę usiąść, mistrzyni Mundy – powiedział admirał O’Quinn, wskazując Adele, najwyraźniej zostawione dlań, miejsce na niskiej, okrągłej ławeczce, okrytej narzutą. Na środku stał niewielki stolik ze szklanymi karafkami i paterami wypełnionymi owocami, w większości jej nieznanymi. Oprócz O’Quinna i kuzyna Adriana na ławeczce siedziało już dwóch mężczyzn i dwie kobiety Nosili uniformy zbliżone krojem do mundurów FRC, na których rozbłysk gwiazdy Klastra zastąpił skrzydlaty sandał Cinnabaru; wszystkie ozdobiono rzędami jaskrawych, dyndających medali. Wzrok Adele potrzebował chwili, by przystosować się do ocienionej kratą loggii. Zachowała beznamiętny wyraz twarzy, niemniej zaszokował ją widok starszych oficerów Aristoxenosa. Z pewnością to kwestia szesnastu minionych lat – sama nie była już tą młodą dziewczyną, która dopiero co przybyła na Bryce, by studiować w Zbiorach Akademickich – lecz zgromadzeni tutaj oficerowie wyglądali nie tylko starzej, ale i bardziej niezdrowo. Kiedy Mundy ostatni raz widziała swego kuzyna, był uznanym szermierzem; teraz zwyczajnie spasł się, a kołnierz eleganckiej tuniki wrzynał się głęboko w tłustą szyję. Nos admirała O’Quinna oplatała siatka popękanych żyłek; popijał wino z dwudziestouncjowego kubka. Pozostała czwórka – reszta oficerów okrętu, od drugiego do szóstego – znajdowała się w podobnym stanie. Na obu końcach loggii stała służba z dodatkowymi butelkami wina i paterami pełnymi owoców. Mieli na sobie poplamione, znoszone stroje, często źle dopasowane. Po swoich panach – uświadomiła sobie Adele. Adrian zerknął na nich. – No dalej, wynocha stąd! Musimy porozmawiać na osobności! – Ależ, lordzie Purvisie? – zaprotestował służący z nawoskowanymi wąsami, wyglądający na starszego lokaja. – Jeżeli będzie pan potrzebował więcej... – Wynocha w jasną cholerę! – warknął z rozdrażnieniem Adrian. – Myślisz, że nie mógłbym kazać cię wybatożyć, Aurelio? Służący stłoczyli się w drzwiach prowadzących do środka budynku, zostawiając ich samych. Jeżeli jej kuzyn naprawdę sądził, że zapewnił sobie prywatność, to był głupcem, istniała jednak szansa, iż po prostu uspokajał własne sumienie gołosłownymi deklaracjami zwracania uwagi na kwestie bezpieczeństwa. – Proszę usiąść – ponaglił ją O’Quinn – i spróbować wina, mistrzyni. Nie równa się z niczym, co zostawiliśmy w domu, niemniej znajduję je całkiem znośnym.
Adele podeszła do ławki i ostrożnie usiadła. Stolik był niski i oddalony o trzy stopy, przeznaczony raczej do pełnienia funkcji pomocniczych niż jedzenia. Dwóch oficerów jadło owoce wyglądające na miniaturowe granaty; wypluwali pestki na leżące na podłodze dywany. Z twarzą stężałą, niby wykutą z żelaza, Adele Mundy przyjęła podany jej kieliszek. Była to koniakówka, lecz O’Quinn napełnił ją tym samym winem, które sam pił. Wzięła łyk. Smak okazał się interesujący, pozostawiał jednak po sobie ziemisty posmak, który jak podejrzewała, stałby się niemiłym towarzyszem o poranku po wypiciu zbyt wielkiej ilości trunku. Jednak nie było na to żadnych szans, ponieważ albo wino wzmocniono, albo rozkładające cukier bakterie z Todos Santos charakteryzowały się wyższą odpornością na zatrucie produktami ubocznymi etanolu. Nie pomyślała: „Moglibyście tym napędzać silniki!”, gdyż doskonale wiedziała, że nie mogli, zdawała sobie jednak w pełni sprawę, iż kubek rozmiarów naczynia admirała O’Quinna pozbawiłby ją przytomności, zanim ujrzałaby dno. – Powiedz nam szczerze, mistrzyni Mundy... – odezwała się Bodo Williams, drugi oficer. Kości policzkowe sterczały jej spod napiętej skóry. Gdy jej dłonie zaczęły drżeć, splotła je przed sobą, lecz nawet to nie poskromiło dygotu. Powiedz nam: czy Senat wysłał cię jako emisariuszkę, by ustalić warunki naszego powrotu? Adele zamrugała. Dobry Boże! Lecz było to jak najbardziej poważne pytanie; dla nich równie poważne, jak dla niej absurdalne. Szóstka byłych oficerów FRC wpatrywała się w nią z mieszaniną nadziei i rozpaczy. – Pani porucznik Williams – zaczęła Adele, ostrożnie dobierając słowa. – Admirale i wy wszyscy... Postawiła kieliszek na podłodze i wyjęła terminal danych, by zająć czymś ręce. Dywany nie oferowały zbyt równej płaszczyzny, lecz nikogo tutaj raczej nie obchodziło, czy wino się rozleje. – Nie jestem posłańcem – oznajmiła otwarcie, tocząc wzrokiem po wystraszonych twarzach. Przemawiała z cieniem wrogości w głosie, niezamierzonej, jednakże będącej reakcją na postawienie jej przez tych ludzi w śmiesznej sytuacji. – Ani Senatu, ani nikogo innego. Jestem Adele Mundy i zadzwoniłam do mojego najbliższego żyjącego krewnego, syna brata mojej mamy, kiedy w trakcie wykonywania swej pracy nieoczekiwanie wylądowałam w mieście, gdzie mieszka. – Spiorunowała wzrokiem komandora Purvisa. – Pragnę też zaznaczyć, Adrianie – kontynuowała – że nie podejrzewałam, iż moja chęć zobaczenia się z krewnym wmiesza mnie w spisek, który szesnaście lat temu bezdyskusyjnie okazał się złym pomysłem!
Nie wiedziała, co powie, zanim słowa nie opuściły jej ust. Wstała chowając palmtopa. Wyjęła go, by uspokoić się i zebrać myśli, teraz jednak czuła taką wściekłość, że wolała mieć obie ręce wolne. Jak oni śmieli... – Nie jesteśmy spiskowcami, Adele! – oświadczył Adrian, ruszając ku niej z wyciągniętymi ramionami. Szarpnęła się wstecz i ławka podcięła jej kolana. Runęłaby jak długa, gdyby komandor nie złapał jej za ramiona. – Nie jesteśmy spiskowcami, Adele – powtórzył cicho, odsuwając się, choć wciąż podtrzymywał ją jedną ręką. Dyszał ciężko. Pozostali także zerwali się na równe nogi; z wyjątkiem porucznik Williams, która opadła na ławkę i teraz opierała się o stolik, by podjąć powtórną próbę. – My... Kiedy przyleciałaś, pomyśleliśmy, że być może przylatujesz po nas. To wszystko. Adele wzięła głęboki wdech i przekroczyła ławeczkę. – Nie wychodzę – oznajmiła, zauważając nagłe przygnębienie na twarzach oficerów. – Musiałam tylko znaleźć się po drugiej stronie tej przeklętej barykady. Stuknęła ławkę czubkiem buta. Przewróciła kieliszek z winem i zamoczyła nogawkę jedynego cywilnego kostiumu, jaki zabrała na pokład Księżniczki Cecile. Niby nic wielkiego, lecz dla niej absolutnie typowe. – Wybaczcie mi nieuprzejmość – ciągnęła. Jej reakcja mogła być gorsza, a wszak nie dobyła broni. – Rozumiem wasz niepokój, lecz o ile wiem – a wiedziała zaiste bardzo dobrze – ani rząd Cinnabaru, ani FRC nie są obecnie zainteresowani Aristoxenosem i jego załogą. To odległa przeszłość. Możecie żyć, czując się tak bezpiecznie... W ponurym uśmiechu odbiły się najmroczniejsze okresy jej życia. Jeszcze nie tak dawno okresy te stanowiły niemal całe jej życie. – ... jak każdy z nas w dzisiejszych czasach. – Myśleliśmy... – zaczął admirał O’Quinn, ściskając oburącz wielki kubek i wpatrując się w jego puste otchłanie. – Że skoro ty byłaś...? Podniósł wzrok, nie kończąc. – Tak – mruknęła lakonicznie uczona. – Ale to zwykły przypadek. Zatrzymałam się tutaj tylko dlatego, że Todos Santos stanowi bazę wypadową dla wszystkich ekspedycji na Północ, którą życzą sobie zbadać moi pracodawcy. Uśmiechnęła się cierpko. – Co w przeszłości zapewne przywiodło tutaj także was – dodała.
– Ale kapitanem twojego gwiazdolotu jest syn mówcy Leary’ego! – wykrzyknął Estaing, który był, i prawdopodobnie nadal pełnił tę funkcję, czwartym oficerem okrętu liniowego. Skoro ty, mistrzyni, nie jesteś emisariuszką, to może on? – Panie Estaing... – odparła lodowatym tonem Adele. Estaing był wysokim mężczyzną, na zdjęciu smukłym i przystojnym. Nie utył tak, jak pozostali, lecz miał oczy fretki, a jego obliczem szarpał tik z regularnością metronomu. – Powiedziałam, że jesteście bezpieczni. Nikt was nie poszukuje. Ani ja, ani kapitan Leary, ani nawet tamte trzy kobiety, którym obiecał pan ślub na kilka dni przed wykryciem Konspiracji Trzech Kręgów! Chorąży FRC, w dodatku aktualnie urlopowana, nie powinna wiedzieć takich rzeczy o człowieku, którego nigdy wcześniej nie spotkała. Lecz powiedziała to i bynajmniej tego nie żałowała. Czytała kartoteki oficerów Aristoxenosa nie dlatego, że spodziewała się ich spotkać, tylko dlatego że była Adele Mundy i lubiła wiedzieć. Pominąwszy politykę, porucznik Estaing był świnią. Przez chwilę nikt się nie odzywał; Cinnabarczyk poczerwieniał i się odwrócił. – Adele – przemówił Adrian. – Proszę... Chyba źle nas zrozumiałaś. Nie boimy się, że ściga nas Senat. Widzisz, myśleliśmy, że może... że Cinnabar oferuje nam powrót. Dobry Boże – pomyślała Adele, nie po raz pierwszy podczas tego spotkania. Musiała walczyć z ogarniającym ją śmiechem, stanowiącym instynktowną obronę przed grozą sytuacji, którą właśnie odkryła. – Adrianie – powiedziała głośno, dobierając słowa ostrożnie, jakby stąpała po grząskim ugorze. – Nie mogę na ten temat nic powiedzieć i zapewniam, że kapitan Leary także nie dysponuje takową wiedzą. Zraził się do ojca, poza tym nigdy nie interesował się polityką. – Ale tobie pozwolili wrócić? – zauważył kuzyn. I pomyśleliśmy... – Edykt Pojednawczy wydano ponad dziesięć lat temu – rzekła na tyle ostro, by jej słów nie wzięto za zgodę. – Miałam możliwość wnikliwego zapoznania się z jego treścią. Edykt wyraźnie wyłącza pewne kategorie osób, zwłaszcza członków zbuntowanych załóg FRC i Sił Lądowych Republiki, którzy nie przyjęli warunków amnestii w ciągu sześciu miesięcy od jej ogłoszenia. – Mówiłam ci! – zawołała Tetrey, szósty oficer; na starych zdjęciach drobna kobietka, obecnie góra ciastowatego cielska. – Mówiłam, że nie ma możliwości, aby przyjęli nas z powrotem, ale ty musiałeś dalej brnąć w tę maskaradę! – A jaki mieliśmy wybór, głupia krowo? – zawołał Estaing. Podniósł rękę; Adele zbladła i sięgnęła do kieszeni.
– Panie Estaing, proszę siadać i milczeć! – warknął Adrian. – Natychmiast, na Boga! Mężczyzna nie usiadł, tylko skrzywił się i odsunął od Tetrey. Świnia – pomyślała dawna bibliotekarka, oddychając głęboko i wyciągając z kieszeni pustą dłoń. – Panowie i panie – przemówiła, ponownie ściągając na siebie wzrok zgromadzonych. – Nie twierdzę, że nie ma szans na wasz powrót na Cinnabar, a jedynie, że kwestia ta nie ma nic wspólnego z przylotem Księżniczki Cecile na Todos Santos. Ja... no cóż... znam pewne wpływowe osoby w Xenos. Jeśli chcecie, to po powrocie na Cinnabar mogłabym dyskretnie popytać. Teraz jednak nie potrafię powiedzieć wam niczego ponad to, co już zapewne sami wiecie. – Chrząknęła. – Jeżeli zechcielibyście zaspokoić moją ciekawość – dodała – to nie rozumiem, dlaczego właściwie chcecie wracać. Wasza obecna sytuacja – rozejrzała się wokół – wygląda na całkiem wygodną, a tam w najlepszym razie... Cóż, jestem pewna, że wiecie, iż wasza własność została skonfiskowana przez Republikę. Uczciwie mówiąc, nie wyobrażam sobie, żeby została wam kiedykolwiek zwrócona, a nawet jeśli, to wątpię, aby pozwoliło to na zamieszkiwanie w takich pałacach jak ten. Zgadza się, Corder Leary nie ma takiego pałacu jak ja – przyznał admirał O’Quinn, sadowiąc się ciężko na ławce. W zamyśleniu uniósł kubek, po czym przypomniał sobie, że jest pusty. Złapał karafkę za uchwyt, lecz i ona okazała się próżna. Zrobił wściekłą minę i przez chwilę Adele przypuszczała, że zaraz ciśnie naczyniem przez komnatę, on jednak rozluźnił się i uśmiechnął do niej smutno. – Nie potrzebuję pałacu – oznajmił. – A przynajmniej nie tutaj. Chcę wrócić do domu, mistrzyni Mundy... co nie wydaje się prawdopodobne. Chyba że życzyłbym sobie, aby moja głowa upiększyła Skałę Mówcy. – Jesteśmy FRC! – zawołał Estaing. – Nie upokorzą nas w taki sposób! – Byliśmy FRC – zauważył Adrian Purvis. – Teraz jesteśmy piratami. A jeśli już o to chodzi, to nie mam również ochoty na uroczystą egzekucję w Porcie Trzy. – Odwrócił się do Adele. – Dziękuję za szczerość, kuzynko – dodał. – Ja... mam nadzieję, iż w trakcie twojego pobytu na Todos Santos znajdziemy jeszcze okazję, żeby powspominać stare czasy, gdyż obawiam się, że nie nastąpi to tego popołudnia. – Nie – przyznała Adele. – Miłego dnia, Adrianie. Skinęła głową pozostałym oficerom, po czym otworzyła drzwi i z powrotem znalazła się na schodach. Uderzył ją blask słońca, a mimo to drżała, schodząc ku milczącej, czujnej Toverze. Oficerowie Aristoxenosa żyli jak książęta... teraz. Lecz władca, który ich powitał, nie żył, a okręt liniowy, którego potęgą władali, rdzewiał. Nawet gdyby Sojusz nie wspierał Federacji, wkrótce nadejdzie chwila, w której zgromadzone w dawnych dniach bogactwo
stanie się dla nowego gubernatora bardziej pożądane od wsparcia bandy tłustych, starzejących się cudzoziemców. – Mistrzyni? – zagadnęła Tovera, ruszając za zmierzającą w stronę bramy Mundy. – Nie wiem, jak wrócimy na Księżniczkę Cecile – mruknęła cicho Adele. – Lecz nie chciałam prosić ich o pomoc. Im mniej kontaktów z nimi, tym lepiej dla nas. Przeszły pod łukiem bramy. Strażnicy wstali, a marynarz FRC zdjął przed Adele czapką. – Zupełnie jakbym odwiedziła grobowiec – uznała Mundy. Nie była pewna, czy służąca ją słyszała. – To był grobowiec. Oni po prostu jeszcze nie umarli. Nie całkiem.
*** Stojący na wschodnim balkonie Pałacu Gubernatora Daniel wyczuł ryk statku, startującego z portu za jego plecami. W słuchawkach hełmu komunikacyjnego rozległ się głos głównego inżyniera Sissie: Wydaje mi się, że konwerter trzy pracuje poniżej możliwości, sir. Jest nowy, a przynajmniej był taki, kiedy startowaliśmy z bazy na Tanais, a pracuje zaledwie na 88% mocy. Odbiór. Balkon wychodził na kanał; za pchaczem, kierującym barki w stronę portu, majaczyły nieregularne tarasy San Juan. Żaden z budynków nie był szczególnie wysoki. Ze wzgórz schodziły trzy wyniosłe akwedukty i przecinając miasto, docierały do siłowni wodnej w pobliżu pałacu. – Myślę, że zostawimy go w spokoju, panie Pasternak – zadecydował Daniel. – Jednostka nie wygląda na uszkodzoną, ma jedynie niskie osiągi. Nie zaufałbym tutejszym zamiennikom. Proszę zachować czujność, a w razie konieczności podejmiemy odpowiednie kroki po dotarciu na Blask lub do innego dużego portu. Bez odbioru. Statek wzniósł się wystarczająco wysoko ponad pałac, by jego odrzut zalśnił na czarnych wodach kanału. W Xenos ogień odbiłby się także w okiennych szybach, tutaj jednak większość domów obywała się kratami i żaluzjami. – Przyjąłem – odparł Pasternak. – Bez odbioru. Nad balkonem fruwały ptaszki, nie większe od wyprostowanego palca Daniela, porywając okruszki przekąsek, jakimi raczyli się inni oczekujący. Miały po sześć kończyn: cztery skrzydła wyrastające z obu końców tułowia oraz parę nóg pośrodku. Dłuższą chwilę zajęło Leary’emu uświadomienie sobie, że dziwacznego poświstywania, jakie słyszał od
dłuższego czasu, nie wydawał wiatr w dachówkach, lecz same ptaki. Z niecierpliwością wyglądał okazji, żeby to sprawdzić... cóż, raczej poprosić o to Adele... w bazie danych przyrodniczych komputera Księżniczki Cecile. Daniel Leary spodziewał się, że po ściągnięciu go w takim pośpiechu do pałacu zostanie niezwłocznie doprowadzony przed oblicze gubernatora Sakamy, kiedy jednak wspiął się po szerokich marmurowych schodach do publicznych apartamentów gubernatora, został zatrzymany przez strażnika przed samym wejściem do Sali Audiencyjnej. Miał wybór: sterczeć
w
gigantycznym,
okrągłym
przedpokoju,
razem
z
setką
cywilnych
i
umundurowanych petentów, albo wyjść na ciągnący się wzdłuż całej szerokości budowli balkon. Wyszedł
na
zewnątrz
i
zajął
się
sprawami
Księżniczki
Cecile.
Dzięki
szerokopasmowemu łączu mógł doglądać pracy inżyniera Pasternaka równie dobrze, jakby zaglądał mu przez ramię, a nie zamierzał zawracać sobie głowy głupotami. Oczywiście, gdyby był oficerem FRC, pewnie musiałby przedsięwziąć jakieś kroki... Wyczuł czyjąś obecność i odwrócił głowę. Spodziewał się kolejnego żebraka, którym najwyraźniej pozwalano przebywać na balkonie, choć nie wpuszczano ich do przedpokoju, ujrzał jednak żołnierza z okazałym brzuszyskiem i długą, białą brodą. – Kosmonauta Leary? Gubernator oczekuje pana. Daniel uniósł wizjer hełmu łączności i poszedł za żołnierzem przez przedpokój. Gdyby gubernator dał mu czas na przebranie się, miałby na głowie bardziej reprezentacyjny sprzęt. Zastanawiał się teraz, czy powinien go zdjąć, jak uczyniłby to z czapką Białego Munduru, czy też zostawić, udając, że stanowił część jego głowy. Co było prawdą w trakcie przyspieszania przez Sissie. Postanowił nie zdejmować hełmu. Przewodnik przystanął przy wartowniku pilnującym drzwi do Sali Audiencyjnej. Daniel również się zatrzymał. – Dalej! – rzucił żołnierz z gniewnym gestem. – Gubernator czeka! Porucznik Leary przeszedł przez drzwi, uśmiechając się lekko. Ci cudzoziemcy doprowadzali się do takiego stanu... Łukowe sklepienie sali miało na środku dobre trzydzieści stóp i schodziło ku ozdobionym kwiecistymi malunkami oknom. Daniel przypuszczał, że przedstawiono na nich sceny mitologiczne: przyjemnie bujne, skąpo odziane kobiety i podobnych do nich, choć znacznie mniej miłych dla oka mężczyzn. Mógłby cały dzień strawić na przyglądaniu im się z bliska dzięki zapewniającemu powiększenie wizjerowi, a i tak nie powiedziałyby mu więcej niż po pobieżnym obejrzeniu.
Szedł o zakład, że Adele potrafiłaby określić, kim byli i kto ich namalował. Cóż za niezwykła kobieta. Tak on, jak i całe FRC – oraz prawdopodobnie inni ludzie, dla których pracowała – mieli mnóstwo szczęścia, że Adele Mundy była po ich stronie. Kiedy zajrzał do Sali Audiencyjnej tuż po przybyciu, gubernator Sakama zasiadał na samym krańcu osiemdziesięciostopowego pomieszczenia i rozmawiał z szóstką tubylców w mundurach lub uroczystych szatach. Teraz nic się nie zmieniło; z wyjątkiem tego, że Sakama ze świtą przyglądali się uważnie nadchodzącemu spokojnym krokiem Danielowi. We wszystkie ściany komnaty wbudowano wyściełane ławy, lecz z wyjątkiem tej grupy – siedzącego gubernatora, stojących przed nim dworzan i trzymających się w dyskretnej odległości służących – w sali nie było nikogo więcej. Jako iż kilka lat temu Sakama Hideki zastąpił na tronie swego ojca, Sakamę Iyoshi’ego, porucznik wyobrażał go sobie jako młodego człowieka; w rzeczywistości dobiegał sześćdziesiątki, był śniady, szczupły i czujny jak jastrząb. Dworzanie stanowili zróżnicowaną grupę. Cywile – dwaj mężczyźni i kobieta w koronkowej sukni – patrzyli ostro. Jeden z nich trzymał przenośny terminal danych, wyglądający z daleka jak duplikat urządzenia Adele. Z drugiej strony: trzej żołnierze – sami mężczyźni – nie robili szczególnego wrażenia. Daniel zauważył puste kabury, za to na ławce koło gubernatora spoczywał pistolet maszynowy cinnabarskiej produkcji. Daniel podszedł na odległość sześciu stóp od czekającego nań Sakamy, zatrzymał się i odruchowo – nie planował tego – stanął na baczność i zasalutował jak w Szkole Marynarki. – Sir! zawołał. Porucznik Daniel Leary z Cinnabaru melduje się na pańskie rozkazy. Po przeanalizowaniu tego czynu mózg Daniela uznał, że zachował się on właściwie. Gubernator niemal na pewno szczycił się jakimś stopniem wojskowym, wobec czego oficer rezerwy FRC powinien mu zasalutować. Kiedy jednak nie ma czasu na analizy, należy zdać się na instynkt. Instynkt uratował Daniela Leary’ego w wielu bitwach, a obecna sytuacja mogła od takowej nie odbiegać. Z cudzoziemcami nigdy nic nie wiadomo... – Klaster cieszy się z pana wizyty, kapitanie Leary – przemówił Sakama ochryple, jakby miał uszkodzone struny głosowe. – Może ma pan ochotę na coś orzeźwiającego? Zawołać chłopca z winem albo z tacą orzechów? Mówiono mi, że ziemskie orzechy marana, rosnące na glebie Todos Santos, są na Cinnabarze wielkim przysmakiem. – Dziękuję, wasza ekscelencjo – odrzekł Daniel, po czym przeszedł do kłamstw – lecz właśnie wstałem od posiłku, gdy przybył posłaniec z zaproszeniem. Wasza planeta wygląda na wspaniałe miejsce i z niecierpliwością wyczekuję możliwości wypróbowania jej uroków,
kiedy tylko pozwolą mi na to obowiązki na dowodzonej przeze mnie jednostce. – Tak, właśnie o pańskich obowiązkach chcieli porozmawiać z panem moi doradcy i ja, kapitanie Leary – oznajmił Sakama. Kobieta i jeden z oficerów wpatrywali się w Cinnabarczyka z mieszaniną wstrętu i wściekłości, reszta dworaków odwróciła wzrok. Gubernator zaciągnął się bursztynowym dymem z fajki, nie przestając się uśmiechać do Daniela. – Jest pan synem mówcy Leary’ego, nieprawdaż? Może nie jest przypadkiem, iż przybył pan na naszą planetę właśnie teraz? Daniel wydął wargi. Zmienił pozycję na „spocznij” i założył ręce za plecy. Perfumowany dym tytoniowy łaskotał go w nosie, a nie miał ochoty kichnąć. – Zgadza się, wasza ekscelencjo, moim ojcem jest Corder Leary odpowiedział spokojnym, pozbawionym emocji głosem. – Lecz moje związki rodzinne nie mają nic wspólnego z obecnym pobytem na Todos Santos. Zostałem zatrudniony przez dwójkę arystokratów z Nowego Swierdłowska, by odwiedzić odludne zakątki Galaktyki Północnej. Zaleciłem im lądowanie na Todos Santos celem uzupełnienia zapasów jachtu po locie z Cinnabaru. Nie wspomniał o zamiarze odwiedzenia Blasku, choć to akurat musiało być dla gubernatora oczywiste. Większość Galaktyki Północnej można było określić mianem odludnej i oprócz Todos Santos i Blasku nie znalazłoby się tam zbyt wiele stoczni remontowych, zdolnych do dokonania poważniejszych napraw w gwiazdolocie. Sakama pochylił się. – Wie pan, że Rada Federacji zawiązała przymierze z Sojuszem, prawda? – zapytał. – Oczywiście, stanowi to zagrożenie dla Klastra, lecz również dla Cinnabaru. Zgadza się? – Wasza ekscelencjo... – zaczął Daniel, przemawiając ze szczerością zrodzoną z prawdy – Nie mam pojęcia o takim przymierzu. Jeśli to prawda... – To jest prawda! – zawołał dworzanin z palmtopem w ręku. – Mają bazę na Gehennie i niedługo wyślą tam olbrzymią flotę. Okręty liniowe i mnóstwo innych jednostek! – Myślisz, że nie wiemy, co się dzieje na Blasku? – rzuciła ostrym tonem kobieta. Tylko jak mamy to powstrzymać? To wasza wina, wasza wojna z Sojuszem, a jednak to my zapłacimy za wasze zaniechanie działania! – Madame – odparł Leary, celowo odwracając głowę i unosząc ją lekko, by móc spojrzeć na nią z góry. – Jeżeli istnieją informacje, które winna poznać Republika, to jestem pewny, iż odpowiednie instytucje już je znają. Musi pani jednak skierować swe pytania gdzie indziej, jako iż nie należę do takowych ludzi.
Za to Adele i owszem, chyba że straszliwie się mylę. Wbił wzrok w gubernatora Sakamę. Doskonale wiedział, że tamten mógłby kazać go wyprowadzić z sali i rozstrzelać albo nawet zastrzelić własnoręcznie z automatu – w pełni sprawnej broni, a nie pozłacanej i grawerowanej zabawki. – To dla mnie wielki zaszczyt, wasza ekscelencjo, że zechciał pan spotkać się ze mną, by wyjaśnić to drobne nieporozumienie. Jeżeli ma pan pytania, na które mógłbym odpowiedzieć, uczynię to z przyjemnością. W przeciwnym razie nie będę dłużej zabierał pańskiego cennego czasu. Hę? Okazywanie słabości nie miało sensu, chyba że wobec dziewcząt, które brały słabość za wrażliwość. Z doświadczeń Daniela Leary’ego wynikało, że słabość zazwyczaj równała się egocentryzmowi, jednak na polowaniu z ochotą korzystał z każdego dostępnego kamuflażu. Za które zabierze się, jak tylko powróci na Księżniczkę Cecile i upewni się, iż została doprowadzona do porządku w stopniu, który pozwoli jej kapitanowi na odrobinę swobody... O ile powróci żywy. – Nie wzywaliśmy pana Leary’ego tutaj, żeby na niego napadać, Ayesho – zauważył gubernator, marszcząc brwi. Zaciśnięta krtań nadała słowom bardziej szorstkie brzmienie, niż prawdopodobnie zaplanował, lecz spojrzenie władcy nie należało do takich, jakie Daniel pragnąłby poczuć na swojej osobie. Ayesha musiała uznać podobnie. Upadła na kolana i ukorzyła się, łapiąc Cinnabarczyka za kostki, nim zdążył odskoczyć. – Wybacz mi, zacny lordzie! – wymamrotała w wyłożoną dywanami podłogę. – Dysponuj mym życiem. – Wstań, proszę! – wykrztusił Daniel, zaszokowany i zniesmaczony. Kobieta była dwa razy starsza od niego, obdarzona władzą i – sądząc po słowach, jeśli już nie tonie skargi – w widoczny sposób inteligentna. Nie powinna tak się upokarzać! Następnie zwrócił się do gubernatora: – Wasza ekscelencjo, w Republice szczycimy się szczerą wymianą poglądów. Nie poczułem się obrażony. Nic z tego, co powiedział, nie było do końca prawdą. Gdyby ta kobieta jako ambasador na Cinnabarze użyła takiego tonu wobec mówcy Leary’ego, kazałby ją wychłostać na posadzce Senatu przy owacjach kolegów senatorów. Lecz przerażenie Ayeshy wywołało coś gorszego od chłosty; i to właśnie było niepojęte. Nigdy nie wiadomo, co zrobią czarnuchy... Mogą nawet zamordować syna potężnego cinnabarskiego polityka... Sakama pochylił się lekko, wbijając wzrok w Daniela.
– Kapitanie Leary? – wyszeptał, przywodząc mu na myśl kota, zabawiającego się czymś żywym. – Twierdzi pan, że sprawą budowy bazy Marynarki Sojuszu na Gehennie zajmują się odpowiednie osoby. Jak bardzo jest pan tego pewny? – Wasza ekscelencjo – odparł – o działaniach wyższych kręgów politycznych Republiki wiem równie mało, co pan. Możliwe, że nawet mniej, jako iż nigdy mnie to nie interesowało, nawet gdy łączyły mnie poprawne stosunki z ojcem. Co zmieniło się siedem lat temu. Urwał dla lepszego efektu. Pozwolił sobie nieznacznie podnieść głos, wpadając w rytm przemów do załogi Sissie, przekonujących słuchaczy o wadze tego, co mówił, oraz całkowitej szczerości w poruszanych kwestiach. – Wiem jednak na pewno, iż od tysiąca lat Republika Cinnabaru wspiera swych przyjaciół i pokonuje nieprzyjaciół – ciągnął. Czasami wrogowie ci byli dawnymi przyjaciółmi, którzy uznali ciężar przyjaźni z Republiką za nazbyt uciążliwy; lecz miała to być krótka wypowiedź, a nie wykład. – Jeżeli władcy Republiki powinni o czymś wiedzieć, to z pewnością wiedzą. Nie mam pojęcia, jak tego dokonali, jednak wierzę w system, którego siła trwa od milenium! Gdyby gubernator i jego doradcy uznali, że Daniel Leary jest zaciekłym patriotą o głowie nabitej niesprecyzowaną pewnością, iż jego ojczyzna zawsze zwycięży, to może odesłaliby go z powrotem do jego zadań... Bardzo na to liczył. Jeżeli Sakama zrozumie, że Daniel przedstawił mu zimne, racjonalne fakty, to również nie byłoby złe. Gubernator Sakama odchylił się z westchnieniem, opadając na poduszki. Skrzywił się. – Może pan odejść, kapitanie – oznajmił odprawiając go ruchem ręki. Być może z Xenos przyleci ktoś inny, kto będzie i więcej wiedział, i mógł więcej powiedzieć. Kiedy Daniel odwrócił się i tym samym odmierzonym krokiem ruszył w stronę drzwi, usłyszał ponure słowa doradcy, dzierżącego terminal danych: – Możliwe. Jednakże nawet, jeśli nastąpi to szybko, to i tak może być już za późno.
Rozdział 13 Alejka była zbyt wąska nawet dla trójkołowca, który przywiózł Hogga i Daniela na rynek. Stali tam, przy kołowrocie studni, rozglądając się i czekając. Zabudowane drewnianymi kratownicami balkony wyższych pięter niemal stykały się nad głowami przechodniów. Trzydzieści stóp dalej uliczka skręcała w lewo, krzyżując się z drogą nad zatokę. – Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to podobało – mruknął Hogg. W swym zbyt obszernym ubraniu i kapeluszu o szerokim rondzie mógł uchodzić za tubylca, szczególnie pod wieczór. – Za tamtym rogiem może czekać sześciu chłopaków, gotowych dać paniczowi nauczkę za bałamucenie tutejszych kobiet. – Dlatego właśnie ze mną jesteś, Hogg – obwieścił ze spokojem Daniel, wzruszając ramionami, skrytymi pod szarą opończą, którą narzucił na swój mundur Pierwszej Klasy, gdy opuszczali rynek. Biel uniformu i błyszczące medale pełniły funkcję wabika podczas krążenia między straganami. Uśmiechał się lekko, ograniczając się jedynie do mamrotania przeprosin, kiedy ktoś na niego wpadał, i unikał kontaktu wzrokowego, zwłaszcza z kobietami. Po przejściu w poprzek całego rynku zaczaili się i czekali. Nie trwało to zbyt długo. Daniel rozejrzał się dookoła. Na głównej ulicy panował spory ruch, lecz nikt nie zwracał na ich dwójkę szczególnej uwagi. Zapuścił się w boczną alejkę, pogwizdując urywek „Kosmonauty Abla Browna”. – A jej mąż może czekać na nią w domu, o czym ona nie wie mruknął sługa. – Zupełnie słusznie, Hogg – przytaknął porucznik, zatrzymując się na chwilę i nasłuchując, nim zanurkował pod pierwszy z balkonów. Z wnętrza domów słyszał przytłumione głosy; nic niepokojącego. Na Todos Santos zakupy należały do kobiet, lecz na rynku kręciło się wielu mężczyzn: sprzedawcy, służący oraz strażnicy towarzyszący wysoko urodzonym damom. Jak również kilku młodzieńców, którzy, podobnie jak Daniel, unikali kontaktów zarówno z tłumem kupujących, jak i ze sobą nawzajem. Wszyscy byli zadbani, żadnego jednak nie okrywał strój dorównujący Białemu Mundurowi FRC. Pobyt Leary’ego na rynku nie trwał nawet pół godziny, gdy z bufiastego rękawa wyleciał bilecik z wypisanymi instrukcjami i wpadł prosto w jego dłonie.
– Panicz zapewne zdaje sobie sprawę z tego – kontynuował Hogg, że w San Juan także można znaleźć profesjonalistów. Kosztują o wiele mniej niż ewentualne przyszycie paniczowi fiuta. Daniel minął wpuszczone w mur, po lewej stronie, drzwi. Usłyszał trzeszczenie balkonu nad głową, jakby ktoś przestąpił z nogi na nogę, ale nikt się nie odezwał. Minęli zakręt. – Powiedz mi, Hogg – zaczął przyciszonym głosem Daniel. Napisane było: trzecie wejście. To mogły być tamte drzwi po prawej, pod balkonem na drugim piętrze. – Kiedy dorastałeś w Bantry, czy twoi rodzice kupowali mięso w Sklepie Służących? Mężczyzna prychnął. – Nie, chyba że tatko miał zbyt potężnego kaca, żeby obejść wnyki – odrzekł. – A odkąd skończyłem sześć lat, nawet wtedy nie. Kto chciałby jeść kurczaka, kiedy drzewne skoczki utuczyły się na orzechach? – Zachichotał, dodając: Och tak, rozumiem. Kto wie? Służąca, która przekazała ci liścik, sama nie wyglądała źle. Daniel zatrzymał się przy trzecich drzwiach. To powinny być te, ale... na bileciku nie napisano: zapukaj lub zagwiżdż, a nie zauważył w masywnym panelu żadnego wizjera. Co było dziwne, chyba że... Podniósł wzrok. Z balkonu dobiegł go chichot; w podłodze otworzyła się klapa. Porucznikowi mignęła koronka, po czym z otworu wyleciał kłębek patyków, rozwijając się w locie. Drabina sznurowa. – Miej oko na wszystko, z łaski swojej, Hogg – polecił cicho Daniel. Szarpnął za drabinkę. Rozejrzał się szybko dokoła i rozpoczął wspinaczkę. Rozhuśtałby się okrutnie, gdyby Hogg nie przytrzymał najniższych szczebli. Konstrukcja z bambusów i jedwabnych linek okazała się wystarczająco mocna. Klapa niezbyt nadawała się dla osób o rozmiarach Daniela Leary’ego, w dodatku w paradnym mundurze i płaszczu. Wygiął się, wsuwając tułów do wnętrza zamkniętego balkonu. Przez kraty przesączał się blask popołudnia, oddzielając go od rzeczywistości ulicy. Drewno pachniało perfumami, a z wnętrza domu dobiegły kolejne chichoty. Zarówno Daniel, jak i każdy członek załogi zabierał ze sobą na przepustkę komunikator alarmowy. Płytka zahuczała. Przez chwilę walczył z chęcią zignorowania sygnału, lecz wiedział, że jego załoga dzwoniła jedynie w sytuacji realnego zagrożenia. – Idziesz, panie oficyjerze? Dobiegł go głos z domu. Daniel westchnął i wyciągnął zza pasa płaski komunikator. Tutaj Szóstka – rzucił. – Meldujcie.
*** Adele siedziała za konsolą, trzymając na kolanach terminal danych. Różdżki śmigały wśród danych zgromadzonych przez anteny Księżniczki Cecile i przepuszczanych przez komputer nawigacyjny, który był zdolny do wykreślenia w ciągu minuty dowolnych kursów we wszechświatach Matrycy. Uśmiechnęła się do siebie, szczęśliwa tak, jak tylko mogła. Czuła zadowolenie, a niczego więcej od życia nie oczekiwała. – Kwatery załogi! – rozległ się głos pełniącej wachtę Woetjans. – Nadlatuje aerowóz. Duży! Odbiór! Adele przełączyła wyświetlacz na kamery kadłuba korwety. Gdyby znalazła kod identyfikacyjny pojazdu, mogłaby wyszukać właściciela w masie zebranych przez nią danych... Marynarze pędzili korytarzami na stanowiska bojowe. – Bessing! – zawołał ktoś na Pokładzie B; głos poniósł się zejściówką. – Otwieraj szafki z bronią! Gdzie jest Bessing? Bessing – takielarz uczący się, pod okiem przebywającego obecnie na przepustce Suną, na artylerzystę – biegł już korytarzem w stronę szafki ulokowanej koło Centrum Dowodzenia. W ręku ściskał klucz elektroniczny. – Wszyscy wracać do swoich zadań! – poleciła Woetjans. – To tylko hrabina. Jest sama. Bez odbioru. Adele nie rozumiała, dlaczego Klimova wracała sama, ale nie było to jej zmartwienie; już zwłaszcza nie Adele Mundy Wróciła do własnych spraw, ściągając pliki opisujące Marynarkę Samoobrony Klastra. Nikt nie prosił jej o te informacje, lecz w przyszłości Daniel lub mistrzyni Sand – lub ktoś jeszcze jej nieznany – mógł zapytać o flotę Klastra. A ponieważ Adele była tym, kim była, zbierała takowe informacje już teraz. Pozostawała jeszcze kwestia Goldenfelsa. Frachtowiec Sojuszu opierał się urządzeniom uczonej, zatem metodycznie przeszukiwała wszystkie pliki Klastra związane z tym statkiem. Biurokratyczne zapisy, oficjalne i inne, mogłyby dostarczyć dobrego punktu wyjścia. – Dzień dobry, hrabino – odezwała się głośno Tovera. Adele niemal podskoczyła, nagle uświadamiając sobie, że ktoś – Klimova – stał przy konsoli łączności. Zmniejszyła wyświetlacz, choć dla oczu patrzących z każdego innego punktu stanowił tylko świetlistą mgiełkę, po czym podniosła wzrok.
Hrabina uśmiechnęła się do niej. – Wygląda pani na bardzo skupioną, mistrzyni Mundy – powiedziała. – Owszem – odrzekła Adele. – To jedyny znany mi sposób na osiągnięcie czegokolwiek. Nie przestając się uśmiechać, hrabina przysiadła na fotelu za konsolą artyleryjską. Bibliotekarka zauważyła, że nie odpowiedziała na powitanie Tovery. Owszem, Kostromanka ostrzegała Adele o obecności cudzoziemki, lecz mimo to zasługiwała na odpowiedź. – Bardzo ciężko pracujesz – zauważyła Klimova, nie zważając na wyraźne ostrzeżenie ze strony Adele, iż jest zajęta. – Odkąd wylądowaliśmy, tylko raz opuściłaś ten maleńki stateczek, prawda? Mundy zmrużyła oczy Krótka odpowiedź brzmiałaby: „Tak”, choć sama nie zwróciła na ten fakt uwagi, dopóki nie wspomniała o nim ta kobieta. Niemniej zobowiązania Adele wobec mistrzyni Sand wymagały przynajmniej biernej współpracy z nowymi właścicielami Księżniczki Cecile. Wobec tego odpowiedziała: – Hrabino, do najpiękniejszych i najstarszych budowli w ludzkim wszechświecie należą biblioteki, a ja miałam przywilej pracować w najlepszej z nich. Jednak kiedy pracuję, interesują mnie wyłącznie dane i sposoby ich pozyskania. – Wykonała niezobowiązujący gest i dodała: – Moja konsola zapewnia mi je w formie przewyższającej wszystko, co mogłabym znaleźć na tej planecie. Z wyjątkiem podobnych urządzeń na Goldenfelsie. – „Hrabino”, ciągle mówisz: „hrabino”! – zauważyła Klimova, robiąc kapryśną minę i kręcąc głową. – Proszę, mów mi: Valentina. Wolałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami. Urwała, wpatrując się uważnie w Adele, a następnie kontynuowała: – Nie należysz do zazdrośnic, jak sądzę? A może jednak tak, Adele? – Słucham? – zdumiała się Cinnabarka. Nagłe olśnienie wywołało na jej twarzy szeroki, może nieco nietaktowny, uśmiech. – Och, rozumiem. Valentino, na wypadek gdyby ta rozmowa podążyła w niewłaściwym kierunku, pozwolę sobie zapewnić cię, iż nie łączą mnie żadne bliższe stosunki z porucznikiem Learym... z Danielem. Nigdy nie byliśmy parą. – Ale...? – zacukała się Klimova. – Wyglądacie...? – Jesteśmy przyjaciółmi – wyjaśniła Adele. – Daniel zupełnie przypadkiem wynajmuje kwaterę w moim domu w Xenos. Lecz żeby być z tobą bardziej szczerą, niż wymagałaby nasza świeża znajomość... I aby uciąć rozmowę, która wydawała się Mundy nadzwyczaj niesmaczna.
... nigdy nie interesował mnie mężczyzna, ani zresztą kobieta, tego typu. Daniel zaś nigdy nie zdawał się interesować kobietami w tak zaawansowanym wieku jak mój. Mam trzydzieści dwa lata standardowe, Valentino. Przerwała, patrząc tamtej w oczy, nim dodała: – Jestem tylko siedemnaście lat młodsza od ciebie. Klimovą aż odrzuciło do tyłu. Policzek prawdopodobnie nie wstrząsnąłby nią w takim stopniu, jak ta demonstracja szczegółowej wiedzy. Cóż, zmusiła Adele do nieprzyjemnej rozmowy, więc równie dobrze mogła ponieść tego konsekwencje. – Phi! – parsknęła po dłuższej chwili, energicznie pocierając dłońmi spodnie od kostiumu. Mężczyźni to głupcy, przynajmniej część z nich. Co może zaoferować im jakaś młoda latawica w porównaniu z doświadczoną, światową kobietą, co? – Nie mam najmniejszego pojęcia – odparła cierpko Adele. Po czym dodała, ponieważ ten aspekt sprawy irytował również ją: – Choć wygląda na to, że pustogłowie przynajmniej częściowo stanowi o atrakcyjności. Nie będę nawet próbować zgadywać, dlaczego. – Phi – powtórzyła Klimova, ze zdegustowaną miną wbijając spojrzenie w grodź. Wstała i założyła ręce za plecy. Lecz nie wyszła, na co liczyła uczona, tylko zwyczajnie odwróciła wzrok. Wtem gwałtownie odwróciła się do Adele. – Przypuszczam, że mojego męża jeszcze nie ma? – zapytała. – O ile wiem, to nie – potwierdziła Adele. – Choć dla pewności powinnaś zapytać oficer dyżurną. Myślałam, że byliście razem. – Ha! – prychnęła kobieta. – Georgi lubi pić, grać i kto wie, co jeszcze? Czemu miałabym mieć ochotę to oglądać? Kupiłam aerowóz w miejsce tamtego. Machnęła ręką. W miejsce tego, który rozbiłaś – poprawiła ją w myślach Adele. – Załatwił to sługa Daniela, Hogg – ciągnęła hrabina. – Bardzo sprytny ten Hogg. Ciekawe, czy miałby ochotę wstąpić do mnie na służbę? – Wątpię – mruknęła sucho Adele. – Nie wydaje mi się, żeby Hogg poderżnął pani gardło za to pytanie – odezwała się nieoczekiwanie Tovera. Zupełnie jakby przemówiło krzesło. – Ale mógłby. Całkiem interesujący człowiek... jak na służącego. – Podzielam zdanie Tovery – dodała Mundy, podnosząc głos na wypadek, gdyby Klimova zamierzała powiedzieć coś niestosownego. – Lepiej nie poruszać tej kwestii przy Hoggu. No wiesz, lojalność wobec starego rodu. Zakładam, że znacie coś takiego na Nowym Swierdłowsku? Klimova parsknęła.
– U nas służba zna swoje miejsce – oznajmiła, nie podnosząc jednak wzroku ani na Adele, ani na Toverę. – Nieważne; kupiłam ten aerowóz w magazynie rzeczy znalezionych. Hogg przedstawił mnie właścicielowi składu. Naprawdę? – pomyślała Adele, starając się zachować niewzruszoną minę. Cóż, nie jej sprawa. Znając Hogga, Księżniczka Cecile zdąży opuścić Todos Santos na długo przed tym, nim powróci właściciel, by upomnieć się o swoją własność. Ponieważ wcześniej zredukowała wyświetlacz, w powietrzu nad terminalem danych pojawiła się czerwona gwiazdka. Zacisnęła wargi nad głupotami, w jakie wdała się z Klimovą – dla innych ludzi niezobowiązujące pogaduszki musiały być łatwiejsze – i przywróciła ekranowi pełne wymiary. Och. Och! To musiało oznaczać... – Okręt, tutaj Loppy. Jestem z hrabią, tyle, że on jest na górze – rozległo się w pomieszczeniu. – Mamy problem i będziemy potrzebować cholernie szybkiej pomocy. Odbiór. Jako iż wezwanie nadeszło kanałem alarmowym, dotarło priorytetowo na mostek, do centrum bojowego oraz na konsolę Adele. Zabierane na przepustki przez wszystkich marynarzy komunikatory alarmowe służyły do przyjmowania wiadomości ze statku. Zazwyczaj transmisje wychodzące miały zasięg zaledwie połowy mili. Mundy poinstruowała techników pokładowych, jak poprawić oprogramowanie płytek komunikacyjnych, by mogli korzystać z systemu retransmisyjnego, przekazującego wiadomości Gwardii Gubernatora, dzięki czemu komunikatory uzyskały zdolność do dwustronnej łączności. Dla szeregowych marynarzy nie zmieniło to zbyt wiele – wszystkie zaspokajające ich potrzeby przybytki mieściły się zazwyczaj w odległości pół mili od portu. Za to bez tej modyfikacji eskorta hrabiego Klimova oraz kapitan Leary znaleźliby się poza zasięgiem. – Loppy, mówi Woetjans – odezwała się bosman. Jako oficer dyżurna korzystała z konsoli dowodzenia, której fotel dopasowano do gabarytów Daniela. Żylastej Woetjans nie było zbyt wygodnie. – Kontynuuj. – Jesteśmy w jakimś szpanerskim klubie o diabli wiedzą jakiej nazwie – meldował takielarz Loppinger. – To nie jest zwyczajny bar; hrabia jest na piętrze, gra w karty z kapitanem Goldenfelsa. Pamiętasz... – Pamiętam – przytaknęła ponuro bosman. – Wyrzuć to z siebie, marynarzu!
Różdżki Adele zamigotały. Zdążyła już namierzyć sygnał; w tej chwili lokalizowała Loppy’ego na planach miasta z kartoteki szefa policji San Juan. Lokal nazywał się „Anyo Nuevo” i sądząc po wysokości płaconych tygodniowo łapówek, faktycznie był bardzo szykowny. – Hrabia ogrywa łajdaka z Pleasaunce – ciągnął takielarz. – Tamten niedługo zastawi własne zęby. Nie wpuszczają nas do sali gry, ale wszystko słyszę przez drzwi. Rzecz w tym, że w barze na dole pije około dwudziestu marynarzy z Goldenfelsa i nie wydaje mi się, aby ich kapitan pozwolił odejść hrabiemu z pieniędzmi. Możecie podesłać nam pomoc? Odbiór. Klimova coś mówiła; zresztą od dłuższej chwili. Oficer łączności ledwo zdawała sobie sprawę z jej obecności. Zupełnie jakby na Pokładzie D rozlegał się szum okrętowego reaktora. Tovera odciągała starszą kobietę, żeby tamta, wymachując ramionami, nie zahaczyła ojej panią. Ellie Woetjans wierciła się niespokojnie w fotelu. Twarz wykrzywiło jej cierpienie. – Mistrzyni? – zawołała przez mostek do Adele. W sytuacji zagrożenia takielarze nie zawracali sobie głowy radiem. – Może pani zawiadomić kapitana, ponieważ... – Tutaj Szóstka – odezwał się Daniel, odpowiadając na wezwanie wysłane przez Adele, kiedy tylko Loppinger wspomniał o Goldenfelsie. – Meldujcie. – Zajmę się tym, Woetjans – rzuciła Adele, wywołując na twarzy bosman wyraz ulgi. – Danielu, hrabia Klimov gra w karty z kapitanem Bertramem z Goldenfelsa w „Anyo Nuevo”. Przesłałam ci współrzędne. Gra niedługo skończy się awanturą. Bertram ma ze sobą dwudziestu kosmonautów, a cała jego załoga liczy trzysta pięćdziesiąt sześć osób, sądząc po sumie, jaką portowy inspektor medyczny przelał na prywatne konto, by zwolnić statek z kwarantanny. Och, odbiór. Była pewna liczebności załogi Goldenfelsa, ponieważ porównała kwotę z opłatą, jaką wnieśli za sto dwadzieścia siedem osób na pokładzie Księżniczki Cecile. Oszukiwanie władz to jedna sprawa. Oszukiwanie urzędnika na wysokości łapówki było czymś zupełnie innym i znacznie niebezpieczniejszym. Daniel zagwizdał, co komunikator przekazał jedynie częściowo. – To żaden frachtowiec! – uznał. – Goldenfels musi być co najmniej krążownikiem pomocniczym. – Po czym dodał zupełnie innym tonem: – Bardzo dobrze, trąb do odwrotu. Chorąży zareagowała natychmiast, kiwając bosman głową na zgodę. – Woetjans, ilu marynarzy mamy w tej chwili na pokładzie Sissie! Odbiór. – Dwudziestu czterech na wachcie oraz tych, którzy wcześniej wrócili z przepustki – odparła tamta. – Jednak z tych ostatnich kilku jest w bardzo kiepskim stanie. Odbiór.
– Bardzo dobrze – rzucił kapitan. Możesz zorganizować transport? Jeżeli będziemy musieli przebyć biegiem półtorej mili do baru, żadne z nas nie będzie w dobrym stanie. Odbiór. – Aerowóz – podpowiedziała Adele. – Słusznie, hrabina wróciła z aerowozem! – zawołała Woetjans. – Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy zmieścili tam dwunastkę, to wielka landara. Odbiór. – Tak jest – przytaknął Daniel. – Woetjans, weź ze sobą sześciu. Zabierz mnie z... – Danielu, załadowałam już współrzędne – wtrąciła pospiesznie Adele. – Przyjąłem; mnie i Hogga – podjął. – Żadnej broni. Adele, do czasu powrotu pana Chewninga przejmujesz dowodzenie. Bez odbioru. Woetjans już była na nogach, pokrzykując i gromadząc marynarzy własnym głosem, jak również poprzez łączność pokładową. – Danielu! zawołała Adele, zanim się rozłączył. – Chcesz mnie i Toverę... czy tylko Toverę? – Dobry Boże, nie! – odparł Leary z wysiłkiem, jakby właśnie robił coś wymagającego użycia siły, nie wypuszczając jednocześnie komunikatora z ręki. – Adele, jeżeli w mieście dojdzie do strzelaniny, to bądź pewna, że żołnierze gubernatora rozstrzelają każdego, kogo złapią. Po prostu nie pozwól nikomu z Goldenfelsa wejść na pokład Sissie i upewnij się, że karabiny znajdują się pod dobrą opieką. Odbiór. – Bez odbioru, Danielu – rzuciła Adele. Odchyliła się w fotelu i zamknęła oczy, czując nagłą pustkę. Działo się mnóstwo, lecz ona nie miała nic do roboty z wyjątkiem czekania. Głos Klimovej przebił się wreszcie przez mentalne zapory bibliotekarki, ustawione w chwili, gdy nie miała czasu na sprawy trywialne. Otworzyła oczy. – Madame – powiedziała. – Pani mąż wpadł w kłopoty przez karty. Kapitan Leary i część załogi spieszy go wydostać. Och, wezmą pani aerowóz. Przed ekranem artyleryjskim siedział Bessing. Nikt nie zajmował miejsc za konsolami dowodzenia i ogniomistrza, lecz Adele przypuszczała, że trójka starszych szeregowych w Centrum Dowodzenia poradziłaby sobie ze wszystkim, ze startem statku włącznie. – Gieorgi będzie grał – oznajmiła Valentina Klimova i zrobiła nadąsaną minę. – Uważa się za bardzo sprytnego. – Obrzuciła Adele ostrym spojrzeniem. – Nic mu nie będzie? – zapytała. – Mów prawdę. Chorąży FRC z beznamiętną miną spojrzała starszej kobiecie w oczy.
– Tak – odrzekła w końcu. – Myślę, że hrabiemu nic się nie stanie. Przypuszczam, że Daniel – kapitan Leary – odeśle go aerowozem. Ale czy Danielowi nic się nie stanie, jeśli setki marynarzy Sojuszu, żądnych jego krwi, będą mu deptać po piętach? – pomyślała. Och. Oczywiście. Istniała odpowiedź. Różdżki Adele zamigotały, wdzierając się do lokalnych systemów komunikacyjnych. Rejon San Juan obsługiwało sześć takich systemów, z czego dwa zaskakująco wyrafinowane. Nawet wojsko nie miało zintegrowanego systemu. Armia, marynarka i Gwardia Gubernatora były od siebie odseparowane. W tle znowu słychać było Klimovą. Adele odnalazła potrzebny jej węzeł i weszła doń, omijając firewalla. Wzięła głęboki wdech i zaczęła mówić.
*** Przeklinający niczym kosmonauta, którym był od dwudziestu lat, Barnes celowo twardo posadził aerowóz na ulicy. Przeciążony pojazd odbił się od powierzchni na poduszce sprężonego przez turbiny powietrza. Ogromna chmura kurzu przypominała pióropusz wybuchu, niemniej zdołali ominąć meblowóz, który wyjeżdżał z bocznej uliczki po prawej stronie. Kierowca ciężarówki ujrzał przed sobą aerowóz, mknący niecałe siedem stóp nad zrytą koleinami jezdnią. Daniel zaparł się o deskę rozdzielczą, lecz ciężar dobrze zbudowanych kosmonautów i tak dał mu się we znaki. Niemniej żebra wytrzymały, więc w sumie tanio się wykpił. Barnes nie umiał dobrze prowadzić, lecz w obecnej sytuacji bardziej potrzebowano, budzącej szacunek, masy jego ciała. Nie można zgrabnie wylądować sześcioosobowym aerowozem z czternastoma marynarzami na pokładzie. W odróżnieniu od lepszego kierowcy Barnes nie przejmował się liczbą otarć, jakie zaliczyli po drodze do „Anyo Nuevo”. Kosmonauta ten był potężnie zbudowanym mężczyzną, biegłym w sztuce walki pałką i na pięści. Było to równie ważne jak decyzja Woetjans, by zamiast nakazanej przez Daniela szóstki zabrać ze sobą dwunastu ludzi. Nie wysadził ich na ulicę, gdy wraz z Hoggiem wciskali się do środka, teraz zaś, kiedy dotarli do miejsca przeznaczenia, ucieszyła go lepsza ocena sytuacji pani bosman. Ale mało brakowało. Cholernie mało, pomyślał na widok wyjeżdżającego im pod maskę meblowozu.
– Na następnym skrzyżowaniu skręć w prawo i zatrzymaj się! – polecił, łapiąc Barnesa za ramię, by przyciągnąć jego uwagę. Obserwował drogę przez mapę ulic, wyświetlaną z trzydziestoprocentową mocą na wizjerze. Ruchomy, czerwony punkcik oznaczał aerowóz, a złoty miejsce przeznaczenia. Olbrzym podjął próbę skrętu i hamowania, w obu przypadkach z umiarkowanym sukcesem. Ulice łączyły się pod kątem mniejszym niż prosty, a oni musieli utrzymywać sporą prędkość, żeby przeciążony pojazd nie runął na ziemię niczym kotwica. W ostatniej chwili Barnes zrobił najlepszą możliwą rzecz, szarpiąc drążek sterowniczy w prawo, dzięki czemu zdążyli wykręcić o 45 stopni, zanim wpadli na stragan z jedzeniem, by po chwili zatrzymać się z szarpnięciem. Obserwujący, nadlatujący z wyciem turbin, pojazd tubylcy rozpierzchli się niczym stadko wróbli. Daniel był niemal pewny, że aerowóz w nikogo nie uderzył – wszyscy, których widział, biegli i przeklinali co sił w płucach – lecz dobry Bóg wiedział, że skarga za zniszczenia zostanie wniesiona, choćby przez właściciela straganu, którego wazy z zupami walały się pod murem. Lecz była to sprawa na później, i do załatwienia przez hrabiego Klimova – o ile wydostaną go żywego. – Tędy! – krzyknął, przepychając się z marynarzami, wykorzystującymi jego ciało, by wyskoczyć z wyjącego wozu. – I ukryjcie się do czasu, aż sforsuję drzwi! Podał Hoggowi hełm komunikacyjny, przywieziony mu przez Woetjans, przywdział śnieżnobiały beret – nieco wymięty podczas lądowania i poprawił baretki. Po nadaniu sobie maksymalnie reprezentacyjnego wyglądu w danych okolicznościach, pomaszerował w głąb alejki tak wąskiej, że przechodzień zawadzał łokciami o mury domów. Przebywszy dwadzieścia stóp, zapukał w metalowe tylne drzwi „Anyo Nuevo”. Nie wyposażono ich w wizjer, lecz dioda, znajdująca się na przyczepionej do szczebliny kamerze rozmiarów kciuka, rozjarzyła się czerwienią. – Nazwisko? – szczeknął bezpłciowy głos, dochodzący z głośniczka urządzenia. – Daniel Leary z Bantry – przedstawił się porucznik, muskając plakietkę na lewej piersi, gdzie złote litery na białym materiale układały się w jego nazwisko. – Hasło brzmi: „Lusiads”, cokolwiek by to nie znaczyło. A twoje nazwisko: Ramon Echevaria – pomyślał. – Moja oficer łączności powiedziała mi wszystko na temat tego przybytku. – Nie ma cię na liście – oznajmił z zaskoczeniem głos. – Kto cię poleca? – Komandor Adrian Purvis oznajmił z nonszalancją Daniel. – Mój kuzyn. – W porządku, odsuń się polecił głos. – Drzwi otwierają się na zewnątrz.
Słysząc cofające się rygle, Daniel przesunął się na bok. Drzwi – mój Boże, dwa cale litej stali! – otworzyły się z jękiem siłowników hydraulicznych. Echevaria niewielki człowieczek z kozią bródką – siedział na wyściełanym krześle, wpatrzony w hologram z dwiema kobietami i wombatem. Leary złapał go za gardło, lecz dłoń zacisnął dopiero w chwili, gdy Echevaria spróbował sięgnąć po pistolet w kaburze, wiszącej na oparciu krzesła. Hogg wetknął solidny, stalowy pręt – blokadę masztu – w zawias drzwi i machnął na kosmonautów, czających się u wejścia do alejki. – Mam go, paniczu – zameldował, wiążąc nadgarstki strażnika drutem. – Słuchaj: jeśli okażesz się dobrym, małym czarnuchem i nawet nie piśniesz, uwolnię cię, jak będziemy wracać. Jeżeli zaczniesz wrzeszczeć, utnę ci język. Zrozumiałeś? Daniel ruszył w górę schodów do prywatnego pomieszczenia na trzecim piętrze, nad salonem na parterze i pokoikami kobiet na pierwszym. Nie miał pewności, czy sługa uwolni odźwiernego, jeżeli ten posiedzi cicho, gotów był jednak postawić swoje nadzieje na awans, że reszta obietnic była jak najbardziej serio. Schody oświetlały bursztynowe pręty wetknięte w boazerię. W głębi tańczyły ciemnozłote sylwetki. Na górze nie było drzwi, jedynie pluszowa kotara. Daniel odepchnął ją na bok i wszedł do środka, zostawiając Hogga w przejściu. Spodziewał się wzbudzić swym wejściem ogólne zainteresowanie, ale dwadzieścia przebywających wewnątrz osób skupiło się wokół stolika na końcu luksusowo urządzonego pomieszczenia. Z boku siedział rozdający, obsługując stud pokera rozgrywanego pomiędzy hrabią Klimovem a niskim, szczupłym, obciętym na jeża mężczyzną – kapitanem Bertramem. Oficer Sojuszu nosił fioletowo-brązowy strój, ozdobiony masą koronek, przydających mu wyglądu klauna. Daniel Leary wiedział jednak, że ten cywilny strój stanowił ostatni krzyk mody na Pleasaunce, tak wyrafinowany, że kiedy Sissie startowała, w Xenos dopiero zaczęto go naśladować. Pomieszczenie rozświetlały kandelabry o tęczowych szpilach. Ściany pokrywały fałdy jednobarwnego pluszu, tłumiącego dźwięki. Na środku pomieszczenia stała opuszczona ruletka; krupierka, zmysłowa kobieta w siatkowej bluzce, trzymała grabki wysoko, przyglądając się rozgrywce. Połowę obecnych stanowiła obsługa, lecz w tej chwili byli zwykłymi widzami, tak samo jak ich klienci. Leżące na blacie karty pozostawały zakryte. Klimov zerknął na swoje i oznajmił: – Podbijam o dwadzieścia.
Z namaszczeniem dodał cztery stosiki, liczące po pięć złotych żetonów, do pokaźnej sterty na środku stolika. Odkrył trzy damy. Bertram miał dziewiątkę i dziesiątkę kier oraz siódemkę trefl. Daniel szybko zlustrował salę, lewą dłonią zatrzymując Hogga. Do tego sanktuarium mieli dostęp jedynie hazardziści i obsługa. Nie było tutaj marynarzy z eskorty Klimova i Bertrama; pozostali gracze również nie zabrali swych służących. Przy prowadzących na niższe piętro schodach stało dwóch osiłków. Choć dobrze odziani, nie znajdowali się tam, by roznosić drinki. Oficer Sojuszu rzucił gniewne spojrzenie i gwałtownie zaciągnął się cygarem, którego czubek rozjarzył się niczym oko demona. Zerknął na pozornie puste wnętrze dłoni i powiedział: – Dobrze. Sprawdzam. Nerwowym ruchem przesunął żetony. Część z nich była złota, część fioletowa, resztę stanowiła zbieranina pozostałych kolorów. Cinnabarczyk nie miał pojęcia o ich wartości, lecz sądząc po tym, z jaką uwagą wszyscy przyglądali się stolikowi, pokusiłby się o odgadnięcie. Dłonie rozdającego zatrzepotały nad stosem żetonów, zabierając procent dla domu gry. Ruch był szybki jak rozbłysk słońca na falach jeziora. – No to już – rzucił spokojnie Klimov. Odwrócił leżącą na wierzchu kartę. Piątka trefl. – No to już! – zawtórował mu Bertram. Odsłonił waleta pik i ósemkę karo, następnie odchylił się na krześle i długo zaciągał cygarem. – Mój strit bije twoją trójkę dam! Hrabia odwrócił ostatnią kartę – czwartą damę. Kapitan Sojuszu sapnął z niedowierzaniem. Ponownie wpatrzył się w lewą dłoń, po czym zerwał się na równe nogi. – To nie dama, tylko as pikowy! – wrzasnął. – Myślisz, że mnie oszukasz, ty pieprzący świnie prostaku? Sięgnął pod bluzę i zaczął wyciągać pistolet. Gapie rozbiegli się niczym karaluchy na widok światła. Daniel przebił się przez nich na podobieństwo kuli roztrącającej kręgle. – Do mnie, Sissies! – zakrzyknął, łapiąc Bertrama za dłoń z pistoletem i łokieć. Wygiął mu nadgarstek, aż tamten upuścił broń, a jego wezwanie: „Sojusz! Sojusz!” zamieniło się we wrzask bólu. Drągale przy drzwiach albo przeoczyli broń Bertrama, albo zapłacono im, żeby jej nie zauważyli. Teraz też odskoczyli na bok, zamiast spróbować powstrzymać zbitą ciżbę wbiegających po stopniach marynarzy z Sojuszu. Było ich ponad dwudziestu, jak ocenił Daniel szybkim rzutem oka, w chwili, gdy unosił Bertrama nad głową, by cisnąć nim w dół
schodów. – Niech panicz zabiera swój pieprzony tyłek z drogi! – krzyknął Hogg. Kapitan jachtu rzucił się w bok. Woetjans i pół tuzina Sissies przemknęli obok i z donośnym stęknięciem... Dobry Boże Wszechmogący, nieśli stolik z ruletką! Tysiąc funtów sukna i ciemnego, lśniącego drewna. Jak nie dwa razy tyle! ... posłali olbrzymi pocisk prosto w twarze uwięzionych na schodach marynarzy Sojuszu. Rozbłysły ukryte za zasłoną światła, rzęsiście oświetlając pomieszczenie. Tylnymi drzwiami wbiegała pozostała szóstka Sissies, ściskając pałki i rozglądając się za kimś do bitki. W tym momencie nie pozostał im ani jeden przeciwnik. Tylko odźwierny, który wpadł na Dasiego, próbując uskoczyć przed ruletką, będzie pewnie potrzebował operacji chirurgicznej, by wydobyć jądra ze swej klatki piersiowej. – Hogg, gdzie mój... – zaczął Daniel, zanim jednak zdążył dokończyć, służący rzucił mu hełm komunikacyjny, wydobyty z jednej z przepastnych kieszeni. Spodnie i luźna tunika Hogga potrafiły pomieścić – i często mieściły, co młodzieniec pamiętał jeszcze z dzieciństwa w Bantry – całe stadko upolowanych ptaków. Postronny obserwator nie był w stanie niczego zauważyć, patrząc na głupkowato uśmiechającego się gamonia. Założył hełm i się odwrócił. Woetjans objęła hrabiego ramieniem w pasie, drugą ręką zaś chwyciła jego ramię. Stopy Klimova nie dotykały podłogi, jedynie prawy but stukał od czasu do czasu o ziemię, gdy bosman, zgodnie z planem, niosła go ku tylnym schodom. Klimov musiał strawić trochę czasu na przepuszczaniu pieniędzy, choć nie tego wieczoru – zdążył zgarnąć wygrane żetony Miał ku temu prawo, gdyż wygrał, ale w całej tej grze było coś zwariowanego... Co mogło zaczekać na odpowiedniejszą chwilę. – Sześć-Trzy... to ty, Adele... zabierz ludzi z baru – powiedział. – Wychodzimy z hrabią tylnym wyjściem. Poleci z powrotem... O ile aerowóz nadawał się jeszcze do lotu, choć pewnie zdoła przewieźć samego Klimova i parę kosmonautów w charakterze pilota i ochrony. – ... a reszta wróci pieszo. Bez odbioru. Czterech Sissies pilnowało schodów, na które zrzucili ruletkę. Daniel spojrzał ponad nimi. Oprócz bezwładnych ciał, poza pierwszym półpiętrem, nie widać było żadnych marynarzy Sojuszu. Odzyskali swojego kapitana – Daniel Leary osobiście o to zadbał – nie mieli więc dalszych powodów do walki, chyba że o honor. Co samo w sobie stanowiło
wystarczająco dobry motyw; może wręcz najlepszy. Przy odrobinie szczęścia ruletka osłabiła ich zapał na tyle, by dać Sissies wystarczającą przewagę. – Odsuńcie się! – rzucił do samozwańczej tylnej straży. Odstąpili na bok, a on zrzucił krzesło prosto na głowy patrzącym w górę z półpiętra. Uderzyło w ścianę i rozpadło się, rozsiewając na wszystkie strony drzazgi i miękkie wypełnienie. – Na moje hasło – dodał ściszonym głosem do marynarzy – przebiegniemy przez salę i zbiegniemy za resztą po schodach. Gotowi? Na zapleczu podniosła się wrzawa i stłumione odgłosy bitwy. Daniel obejrzał się z pobladłą twarzą. – Jasna cholera, kapitanie! – wrzasnął Lamsoe, który właśnie dotarł do zasłony. – Otoczyli nas, sir! Do diabła, jest ich cała armia! – Sissies, bronić wejścia! – ryknął Daniel. Część marynarzy miała hełmy komunikacyjne, lecz większość nie. – Woetjans, leć do tylnych drzwi. Zatrzymamy ich tam! Na jakiś czas, lepiej jednak, żeby były stąd jakieś inne wyjścia oprócz dwóch, o których wiem – pomyślał, bezwiednie unosząc kolejne krzesło. Były za delikatne, by nadawać się na maczugi lub pociski, lecz cztery nogi skierowane prosto w twarz zmuszą do zastanowienia się nawet takiego, co to nie zawahałby się na widok topora. Obsługa i goście poprzywierali do ścian. Starszy mężczyzna w pasiastej szacie przyciskał opatrunek do rozcięcia na lewym policzku, a przystojna kobieta przekładała żetony z dłoni do torebki, nie spuszczając oka z krupierki, która dygotała obok niej, ciasno obejmując się ramionami. W blasku mocnych lamp sufitowych kobiety w siatkowych bluzkach przypominały raczej wyrzucone na brzeg, schwytane ryby niż seksowne, egzotyczne postacie. Draperie na ścianach zwisały w nieładzie. Nieopodal tylnego wyjścia porucznik dostrzegł framugę zamkniętych drzwi. Podszedł do nich, nacisnął klamkę i przekonał się, że były zablokowane. – Uwaga, sir! – zawołał Dasi. Daniel odskoczył do tyłu. Dasi i Barnes – byli przyjaciółmi na długo przed tym, nim ich poznał rzucili się naprzód z oderwaną od ściany porfirową półką. Rąbnęli nią w klamkę. Rozpadł się cały panel drzwiowy. Daniel oderwał resztki i wkroczył do pokoiku służbowego. Zarządca piętra wygłaszał do kogoś gwałtowną przemowę za pośrednictwem płaskiego komunikatora. Na widok Cinnabarczyka wrzasnął i sięgnął do na wpół otwartej szuflady poniżej.
Daniel złapał go za ramię i wykręcił je, wolną ręką wyciągając ze środka pistolet. Nie potrzebował go, lecz w obecnej sytuacji nie zamierzał zostawiać broni w posiadaniu kogoś, kto z pewnością nie był przyjacielem. – Jak możemy stąd wyjść? – zapytał, trzymając nadgarstek zarządcy z wystarczającą siłą, by uniemożliwić wyrwanie się małemu, korpulentnemu człowieczkowi. – Szybko, z łaski swojej, jeżeli mamy zabrać stąd nasze kłopoty. – Tylne schody – sapnął zapytany. – Tamtędy przecież przyszliście, na miłość boską! – Są zablokowane – odrzekł spokojnie Daniel. – Wyjście na dach? Dobiegające zza pleców Leary’ego odgłosy sugerowały wytężoną pracę ekipy demontażowej. Było to zbliżone do prawdy. Jego ludzie zabrali ze sobą pałki, lecz w przypadku starcia wręcz z załogą Goldenfelsa przewaga liczebna tych ostatnich szybko da o sobie znać. Sissies zamieniali meble w pociski, a jeśli tylko uda im się powyrywać długie kinkiety ze ścian, zdobędą również włócznie. – Tam! – zawołał zarządca, wskazując na częściowo zasłoniętą toaletę w rogu. – W suficie, z rozkładaną drabiną. Ale to wam nie pomoże! Daniel obrócił się, by wydać rozkazy, lecz Hogg i Portus, techniczka o jasnych, w tej chwili zakrwawionych włosach, dopadli do alkowy, zanim menadżer skończył mówić. Leary podszedł do drzwi prowadzących do sali gry, nie wypuszczając z rąk zarządcy. Facet był raczej niegroźny, ale nie dysponowali wystarczającym marginesem błędu, by pozwolić sobie na ryzyko, że gdzieś w pokoiku służbowym znajduje się drugi, przemyślnie ukryty pistolet. Sissies
utrzymywali
szczyty
obu
klatek
schodowych,
lecz Lamsoe
leżał,
nieprzytomny, na środku pomieszczenia, a większość pozostałych odniosła rany. Gdyby mieli do obrony jedynie klapę w dachu, utrzymaliby się dłużej, lecz wycofywanie się po drabinie oznaczało konieczność poświęcenia tylnej straży, na co Daniel nie był jeszcze gotowy. – Otwieraj je! – zawołał Hogg. – Sprawdzę... – Nie! – odparł porucznik. – Portus, sprawdź dach. Hogg, chodź tutaj i... – Z dachu nie ma zejścia! – zapiszczał zarządca. – Musielibyście skakać! – ... załóż pułapkę na te drzwi, jak tylko przez nie przejdziemy. – Sissies, rozpocząć odwrót na dach. Horn i Kolbek... – dwaj technicy, nie biorący dziś jeszcze udziału w walce i czekający, żeby zastąpić kolegów z którejś z grup – zabierzcie Lamsoe’a. Ruszać się, Sissies! Skakanie z trzeciego piętra oznaczało połamane nogi, a kto wie, czy nie skręcone karki... co nie mogło być gorsze od tego, co zrobią im marynarze Sojuszu, jeżeli Daniel nie znajdzie sposobu na ewakuację swoich ludzi. Może aerowozy? Skąd jednak tak szybko ukraść wystarczającą ilość? Poza tym niewielu kosmonautów potrafiło je prowadzić.
Oczywiście, jeżeli walka potrwa wystarczająco długo, może dojść do interwencji lokalnych władz. W tej chwili wyglądało to na znacznie lepszą opcję niż na samym początku. Minęła go truchtem trójka marynarzy. Lamsoe był na nogach, choć szedł z otępiałą twarzą i tylko dlatego, że kierował nim Horn. – Woetjans, zacznij ich odsyłać! – polecił Daniel. – Wynosimy się stąd! Hogg klęczał w pobliżu, rozwijając w rękawicach linkę wędkarską do pełnomorskich połowów, którą zawsze przy sobie nosił. Wykonana z monokryształu boru linka była tak mocna, iż mogła utrzymać wieloryba, a jednocześnie tak cienka, że cięła jak nóż, jeśli obchodzono się z nią nieumiejętnie. Przywiązał ją do niższego zawiasu roztrzaskanych drzwi i przeciągnął do nóg sofy tkwiącej po przeciwnej stronie sali. Na głównych schodach doszło do gwałtownego zamieszania. Barnes i Dasi zaszarżowali w dół w pościgu za uciekającymi kosmonautami Sojuszu. Po powrocie na górę Barnes nie miał lewego rękawa, za to twarz pokrywała mu krew. Niekoniecznie jego własna, oczywiście. – Teraz! – zawołał Leary. – Będziemy bronić tych drzwi. Biegiem, inaczej żadne z was nie poleci więcej pode mną na żadnym statku! – Kapitanie...? – zaczął hrabia Klimov z arystokratycznym oszołomieniem na twarzy i sukienną torbą pełną żetonów w rękach. Jasna cholera, zapomniałem o nim! Daniel złapał swego pracodawcę za klapę i wciągnął do względnie bezpiecznego pokoju służbowego. – Niech ktoś wciągnie hrabiego po drabinie! – zawołał przez ramię. – Szybko! Ruszać się! Ruszać! Oprócz czterech Sissies zawrócili wszyscy, nie w panice, lecz z głęboko wpojonego nawyku natychmiastowego wykonywania rozkazów. Horn czekał na nich przy drabinie. Doszło do krótkiej chwili zwłoki, gdy kosmonauci wciskali hrabiego w ręce oczekujących na dachu, ale sami marynarze wspinali się po szczeblach, jakby spacerowali po zejściówce gwiazdolotu. Nawet na największych okrętach liniowych nie było wind. Klatka mogła utknąć i zamienić się w fatalną pułapkę, gdyby tworzywo statku odkształciło się na tyle, by wypaczyć szyb. Mogło do tego dojść podczas przemieszczania się z jednej bańki wszechświata do drugiej, nie wspominając już o wrogich działaniach. – Reszta wracać! – rozkazał Daniel. – Pilnujcie tych drzwi! Cisnął zarządcę w kąt przeciwległy do alkowy z toaletą. Jeśli gość miał wystarczająco oleju w głowie, zostanie tam, zwinięty w kulkę na tyle ściśle, na ile pozwalał mu brzuch. Jeżeli nie, cóż, to jego posterunek.
Barnes, Dasi, Woetjans i Szurowski oderwali się od walki przy schodach. Kosmonauci Sojuszu runęli za nimi, lecz nie natychmiast. Uwagę wbiegających na schody zwracali przede wszystkim goście lokalu, którzy poruszyli się na widok odchodzących Sissies. – Jestem gotowy! – oznajmił służący Daniela. – Na górę, paniczu! – Zaczekam, dopóki... – zaczął Daniel. – Woetjans, zabierz stąd jego dupę! – zawołał Hogg. – Migiem! Bosman odwróciła się i sięgnęła ku ramieniu Leary’ego. Był już przed nią, biegnąc do drabiny. Zdolność wycofania się z walki w obliczu przeważających sił wroga stanowiła niezbędną umiejętność każdego oficera FRC. Wmurowana w ścianę żelazna drabina była ruda od rdzy, lecz metal pozostał na tyle wytrzymały, by wypełnić zadanie. Ellie Woetjans sunęła tuż za nim. Przeciskając się przez otwór w suficie, krzyknął przez ramię: – Następny Szurowski, potem Barnes i Dasi. Ruszać się... Co najmniej trzy pary rąk wciągnęły Daniela na dach. – ... Sissies! – Nie ma zejścia! – zameldowała Portus. – Budynek otaczają kosmonauci z Sojuszu, sir. Zupełnie tak, jak wzbierająca fala! Daniel przetoczył się na brzuch i zerknął pod klapę. Woetjans znalazła się już na górze, a tuż za nią prześlizgiwał się przez otwór Szurowski, chudzielec mierzący ponad sześć stóp wzrostu. Dasi i Barnes nadbiegli od drzwi. Gdy minęli Hogga, ten wstał, unosząc nogę od krzesła, do której przywiązał drugi koniec linki wędkarskiej, przecinającej obecnie wejście niby niewidoczna struna. Trzej marynarze Sojuszu wpadli w drzwi, potknęli się i z wrzaskiem runęli na podłogę. Jeden rozciął sobie goleń do kości. Na próg trysnęła krew, obryzgując także linkę i ujawniając jej obecność. Stary kłusownik upuścił drewnianą nogę, za pomocą której napinał potykacz i pognał ku drabinie, opuszczonej właśnie przez Barnesa. Przez dłuższą chwilę nikt nie odważył się wtargnąć do pokoju służbowego. Jeden z napastników rzucił posążkiem w plecy wspinającego się po drabinie Hogga. Ten tylko stęknął i zaklął, potwierdzając trafienie. Sissies wciągnęli go na dach. Portus i oprzytomniały już Lamsoe zatrzasnęli klapę. Z tej strony nie było zamka, lecz dwoje marynarzy stanęło na płycie, a czterech innych przydźwigało kawał oderwanego od fasady gzymsu. Leary zatknął za pas zabrany zarządcy pistolet. Nie zamierzał pozwolić, żeby na jego oczach zakatowali Hogga na śmierć, nawet gdyby musiał kogoś zastrzelić.
Dopiero teraz poszedł na skraj dachu i spojrzał w dół. Miał nadzieję, że dadzą radę przeskoczyć na dach budynku po drugiej stronie wąskiej alejki, ten jednak znajdował się dwa piętra wyżej, a zwrócona w stronę „Anyo Nuevo” ceglana ściana okazała się zupełnie gładka. Samą
alejkę
wypełniał
tłum
zielonych
uniformów
Sojuszu.
Co
bardziej
przedsiębiorczy marynarze z Goldenfelsa pięli się w górę, zapierając się o przeciwległe ściany – niby w wąskiej rozpadlinie. Nie stanowili poważnego zagrożenia, za to ich koledzy wkrótce pewnie trafią na dach sąsiedniego budynku i wykorzystają dwudziestostopową przewagę, by obrzucić Sissies cegłami... lub użyć broni. – Niech to licho, sir, proszę tylko spojrzeć! – zawołała bosman Woetjans, stojąc od frontu budynku. Daniel podszedł do niej, krzywiąc się na widok zniszczeń, jakich doznał jego mundur, z drugiej strony pozwolił mu dostać się do sali gry bez wzbudzania podejrzeń tłumu przeciwników. Podążył wzrokiem za gestem Woetjans. Ulicą Prostą – nie była szczególnie prosta, chyba że w porównaniu z większością uliczek San Juan – od strony portu nadjeżdżała kolumna pojazdów. Większość była opancerzona, a wszystkie uzbrojone. Ozdobiono je wielobarwnymi chorągiewkami – kolory różnych domów, jak zakładał Daniel – lecz na każdej widniało złote pole, na nim zaś czerwony... – Wielki Boże, to pomoc! – krzyknęła Portus. – To cinnabarski sandał! To nie gliniarze, to Cinnabarczycy spieszą nam z odsieczą! Para sporych rozmiarów aerowozów z rykiem przeleciała wzdłuż boku wysokiego budynku, tuż za „Anyo Nuevo”. Zniżyły się do lądowania, krzesząc płozami iskry na wylanym asfaltem dachu. Jeden zdobiła osłona ze złotogłowiu, drugi zaś z czerwonego jedwabiu, podarta na strzępy podczas lądowania. Większość pasażerów stanowili uzbrojeni po zęby tubylcy, jednak miejsca honorowe zajmowali odświętnie ubrani Cinnabarczycy. Daniel rozpoznał obu. Podszedł do udekorowanego złotem pojazdu i zasalutował. W połowie ruchu ramię odmówiło mu posłuszeństwa – musiał naciągnąć sobie triceps – zdołał jednak dokończyć pozdrowienie. – Sir! – zwrócił się do admirała O’Quinna. – Porucznik Daniel Leary melduje się na rozkaz! – Odkaszlnął. – Och, to jest: porucznik rezerwy FRC, sir – dodał. – Bardzo nam miło pana widzieć! O’Quinn wydostał się z wehikułu z niepewnością człowieka bardziej schorowanego niż posuniętego w latach, choć był przecież stary.
– Skoro otrzymujesz połowę pensji, Leary – powiedział – to i tak należysz do FRC w dużo większym stopniu niż ja. – Wyjrzał za krawędź dachu. – Myślę, że chłopcy dobrze sobie radzą z Sojuszem – ciągnął. – Najcięższą robotę odwalają nasi domowi strażnicy, choć widzę, iż część starej załogi również pokazuje, że nie zapomniała roboty francuskim kluczem. – Sir – Daniel skinieniem głowy powitał komandora Purvisa, który wysiadł z drugiego aerowozu. Wymachujący flagami Cinnabaru tłum dobrze sobie radził z załogą Goldenfelsa. Były ich setki, a ze wszystkich stron nadjeżdżali nowi. – Ach, jak powiedziałem, jestem bardzo wdzięczny, ale jak to się stało, że się tutaj zjawiliście? O’Quinn spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Zjawiliśmy się tutaj? – powtórzył. – No przecież mistrzyni Mundy przesłała ostrzeżenie poprzez sieć alarmową, którą my, Cinnabarczycy, ustanowiliśmy na wypadek, gdyby, hm, zmieniły się nasze relacje z gubernatorem. Naszą prywatną sieć. – Nie rozumiem, skąd wzięła kody. – Zmarszczył brwi komandor Purvis. – Z pewnością jej ich nie przekazałem. Nie mam pojęcia, jak w ogóle dowiedziała się o istnieniu tej sieci! – To samo zrobilibyśmy dla twojego ojca, Leary – oznajmił admirał O’Quinn. – Oczywiście, potem moglibyśmy go powiesić, ale nigdy nie zostawiłbym go na pastwę Sojuszu. Daniel Leary krótko skinął głową. – Tak jest, sir – rzekł. – Doceniam to. On również. Podszedł do nich hrabia Klimov. Strojem niewiele ustępował przybyszom. – Kapitanie Leary zaczął. – Czy ci ludzie są pańskimi przyjaciółmi? Daniel obdarzył pracodawcę krzywym uśmieszkiem. – Tak, wasza ekscelencjo – odrzekł. – To moi koledzy i z całą pewnością przyjaciele. – Wziął głęboki wdech i dodał: – A teraz, jeżeli wybaczy mi pan wydanie rozkazu, wasza ekscelencjo, stanowczo zalecałbym natychmiastowy start Księżniczki Cecile, jak tylko wrócimy z resztą załogi na pokład!
Rozdział 14 Ku swemu cierpkiemu zadowoleniu, ale i zaskoczeniu Adele odkryła, że większość kosmonautów nie lubiła nieważkości, tak samo jak ona. Prawidłowo funkcjonujący gwiazdolot niemal zawsze przyspieszał z IG, dając tym samym namiastkę grawitacji. Wyjątek stanowił spędzany na orbicie czas oczekiwania na lądowanie. Tegeli obracała się pod Księżniczką Cecile, prezentując mgiełkę zielonkawych mórz i wielobarwnych plam wysp oraz otaczających ich, tętniących życiem, płycizn. Nie był to szczególnie zachęcający widok, kiedy jednak urzędnicy odprawią Sissie, przynajmniej powróci przyciąganie. Adele uśmiechnęła się do wyświetlacza. Tajemnica zadowolenia zdawała się kryć w odnajdywaniu przyjemności w drobiazgach. Choć dla pozbawionych grawitacji nie było to rzeczą małą. – Nie przewozimy żadnych ładunków, komandorze Mendez – oznajmił Daniel urzędnikowi o ziemistej cerze, który przedostał się na pokład po linie wprost z kutra strażniczego. Pomimo robiącego wrażenie stopnia jednostka dowodzona przez oficera okazała się balią bez masztów czy Szybkiego Napędu. Załoga składała się z pięciu osób, ale według zapisków od dwóch miesięcy służyło na niej tylko czworo marynarzy. – Jedynie zapasy do użytku własnego, w tej chwili niemal wyczerpane. Ze względu na zamieszki w San Juan opuściliśmy Todos Santos przed uzupełnieniem zasobów. Mundy wydęła wargi, przeglądając rejestry lądowań statków na Tegeli. Choć technicznie rzecz biorąc, Daniel wcale nie kłamał... Natomiast w tych okolicznościach zgrabne łgarstwo było prawdopodobnie lepsze od opowiadania komandorowi, że Księżniczka Cecile uciekła z San Juan po tym, jak jej załoga stoczyła uliczną bitwę z marynarzami Sojuszu, wciągając w starcie sporą liczbę lokalnych wojskowych. Nie żeby to była wina Sissies, rzecz jasna, niemniej tego typu szczegóły mogłyby okazać się dla tutejszych urzędników niezbyt uspokajające. Mendez prychnął. – Polityka! – burknął. – Na Tegeli nie znamy takich bzdur. Ludzie pilnują własnych spraw. Jakiekolwiek by one nie były – pomyślała Adele, przeglądając dane skopiowane z planetarnej bazy danych. W ciągu ostatniego kwartału na Tegeli odnotowano jedynie trzydzieści osiem lądowań; na Todos Santos taką liczbę lądujących gwiazdolotów widywano w ciągu jednego – dwóch dni. Głównym produktem eksportowym planety były ryby i owoce
morza; importowano ograniczoną liczbę dóbr luksusowych, co potwierdzało zamieszczony we Wskazówkach żeglarskich opis mocno rozwarstwionego społeczeństwa. Rozwarstwionego, lecz ospałego, co stanowiło odpowiednik uwagi Mendeza o pilnowaniu przez ludzi własnych spraw. Planeta niemal nie była aktywna wulkanicznie. Nie posiadała księżyca, a ponieważ Tegeli znajdowała się 108 milionów mil od słońca, pływy miała łagodne. Ludzie zdawali się naśladować stylem życia spokojną naturę otoczenia. – Jak widzę, nie jest pan właścicielem tej jednostki – zauważył Mendez, przeglądając plik cienkich arkusików, ściskanych w obleczonej w rękawicę dłoni. Miał na sobie przylegający do ciała skafander próżniowy, połatany tak, że na jego widok Adele aż wykrzywiła cierpko wargi, choć przypuszczała, że rozdarcia nie zagrażały życiu. Pęknięcie tkaniny mogło co najwyżej doprowadzić do niewielkiego krwotoku, czy kilku dodatkowych „pajączków” na skórze komandora. Znacznie większe spustoszenia w organizmie wyrządzał przedłużający się stan nieważkości, a jednostka strażnicza nie miała wystarczającej ilości paliwa do utrzymywania stałego przyspieszenia. – Właścicielem jest hrabia Klimov? – Oboje jesteśmy właścicielami, Georgi i ja – odezwała się Valentina, stając z mężem przed ich aneksem. – Mamy jakiś problem? Klimovowie nie opanowali jeszcze do końca sztuki pobytu w nieważkości, niemniej potrafili stać w jednym miejscu w pozycji wyprostowanej, zamiast bezradnie dryfować, co przytrafiłoby się Adele, gdyby nie była przypięta. Oczywiście, była. – W żadnym razie – odrzekł urzędnik, odwracając się ku arystokratom. – Absolutnie nie! Zauważyłem jednak, że nie wypełniliście listy gości-przyjaciół z Tegeli. Czy to prawda? – Tak – potwierdził hrabia. – Z przykrością muszę przyznać, iż do momentu startu z Todos Santos nigdy nie słyszeliśmy o pańskiej planecie. Nasze przybycie tutaj to zwykły kaprys. Prawda była nieco bardziej złożona, choć hrabia Klimov mógł nie w pełni rozumieć powody, dla których Leary zdecydował się skierować jacht do tego zaścianka. Tegeli to bardzo mało prawdopodobny port przeznaczenia dla każdego statku – z wyjątkiem takiego, który zmierzał na nią celowo. Choć Księżniczce Cecile nie brakowało żywności, powietrza ani paliwa do reaktorów, nie mogli sobie pozwolić na latanie w nieskończoność bez uzupełnienia
zapasów.
Tegeli
mogła
zaspokoić
ich
potrzeby
przy
niewielkim
prawdopodobieństwie przylotu Goldenfelsa, zanim korweta skończy załadunek. – Cóż, dla nas to bardzo szczęśliwy kaprys – orzekł Mendez. – A zwłaszcza dla rodziny Pansuelów z miasta Lusa. – Przebiegł wzrokiem drugi z trzymanych przez siebie arkusików. – Tak, zgadza się – dodał. – Jako iż są następni w grafiku, zostali powiadomieni,
kiedy tylko zgłosiliście przylot. Będzie im bardzo miło. Rozejrzał się po mostku, po czym skierował uwagę na Daniela. – Zastanawiam się, hrabio Klimov – zagaił – czy na pańskim jachcie znajduje się jeszcze ktoś z klasy posiadaczy ziemskich? Nie czekając na odpowiedź hrabiego, zza swej konsoli odezwała się Adele: – Porucznik Leary, nasz kapitan, jest synem mówcy Leary’ego. Ja zaś jestem Mundy z Chatsworth. – Zaczekała, aż Mendez odwróci się do niej, by poczęstować go lodowatym uśmiechem. – Z tych Mundych. Jeżeli jest to dla pana takie ważne, to pochodzimy z najlepszych rodów Republiki Cinnabaru. Daniel spojrzał na przyjaciółkę, zaskoczony jej bezczelnością; nie miała jak go ostrzec. Według zebranych przez nią informacji na całej planecie nie znalazłoby się gospody lepszej od chlewu. Nie przejmowała się tym, jak długo pozostawali na Księżniczce Cecile. Chciała jednak uzyskać dostęp do pisemnych archiwaliów, a wiedziała, że jej kompan lubił rozglądać się po okolicy podczas każdego lądowania. Co wymagało przyjęcia ich przez patronów, właścicieli latyfundiów na planecie. – Och, to cudownie! – zawołał mężczyzna. Powrócił do pierwszego arkusika. – Uda mi się znaleźć gościnę dla waszej dwójki u innych patronów! To będą... – Nie – przerwał mu Daniel, z powrotem ściągając na siebie uwagę. – Komandorze Mendez, nie byłoby praktycznym dzielić naszą grupkę podczas pobytu na Tegeli. Jeżeli Pansuelowie nie mogą przyjąć naszej czwórki, to obawiam się, że ja i mistrzyni Mundy pozostaniemy na pokładzie. – Nie w tym problem – wyjaśnił Mendez. – Rozumiecie, mamy tak mało gości odpowiednio wysokiej rangi, że przyjęte zostały bardzo precyzyjne zasady rozdzielania ich pomiędzy patronów. Jednak, skoro pan nalega...? Przewracanie arkuszy wydruków oderwało go od pokładu. Z roztargnieniem uniósł ramię, puknął palcem w sufit i odwrócił powolne wznoszenie się. Choć on sam nie robił wielkiego wrażenia, to najwyraźniej czas spędzony na jednostce strażniczej zaowocował mistrzostwem w poruszaniu się w nieważkości. – Nalegam – potwierdził oficjalnym tonem Leary. – Muszę. – Wobec tego siłą rzeczy zobowiązany jestem wyrazić zgodę – odrzekł równie formalnie Mendez. – Powiadomię Pansuelów, iż będą mieli zaszczyt przyjąć czwórkę bardzo wysokich rangą cudzoziemców. – Pokiwał głową w zadziwieniu. – Staną się sławni na całą Tegeli – dodał. – Zawsze cieszyli się opinią szczęściarzy, lecz teraz... dobry Boże!
Odwrócił się i pochylił, by otworzyć śluzę, przez którą dostał się na pokład. – Komandorze? – zawołał za nim Daniel. – Czy w takim razie możemy lądować? Mendez okręcił się dookoła własnej osi. – Słucham? – zapytał. – Ależ tak, oczywiście, przecież mówiłem, że lądujecie w mieście Lusa. Witajcie na Tegeli, patroni! – Witajcie – odpowiedział Leary, obdarzając Adele szerokim, pełnym wyczekiwania uśmiechem.
*** – Pozwolimy ci iść przodem – oznajmił hrabia Klimov. W odpowiedzi na jego gest Daniel ruszył, pogwizdując, przed swymi pracodawcami. Czekający na drewnianym nabrzeżu pojazd wyglądał jak łódź na szerokich kołach. Lądując, Sissie dotknęła grząskiego dna basenu. Choć ciepła, słonawa woda natychmiast napłynęła i otoczyła statek, a smród spalonej materii organicznej zawisł mgiełką w parnym powietrzu. Dla przywykłych do pracy na najwyższych rejach kosmonautów nie było to niczym wielkim, lecz na szczury lądowe pokroju hrabiego Klimova mogło to podziałać zniechęcająco. Nad portem latały insekty, widoczne przeważnie jako migotanie w powietrzu lub zmarszczki na powierzchni czarnej wody. Jeden unosił się przez chwilę na wprost oczu Daniela – odwłok wielkości groszku unoszony przezroczystymi skrzydłami – jednak zanim ten zdecydował się, czy ma go odgonić, czy zwyczajnie uchylić głowę, owad odleciał w swoich sprawach. Obowiązki kapitana jachtu, który musiał pospiesznie startować, nie pozwoliły na nic więcej niźli jedynie pobieżne przyjrzenie się danym o przyrodzie Tegeli. Morza planety wypełniała budząca podziw ilość morskich gatunków, powinien był jednak zwrócić większą uwagę na faunę basenów pływowych. To z nimi miał styczność. Uśmiechnął się. W FRC było tak samo: ludzie wydawali „ochy” i „achy” na widok okrętów liniowych, ale działania bojowe całych flot stanowiły coś bardzo rzadkiego, nawet w trakcie prowadzenia wojny. Oficer dowodzący korwetą Księżniczka Cecile widział więcej walki niż co poniektórzy admirałowie... Otaczający Lusę gęsty las mógł być jedną rośliną. Średnica pojedynczych łodyg/pni/gałęzi rzadko przekraczała cztery cale, a czubki drzew miały zaledwie sześćdziesiąt stóp. Widziany z góry podczas lądowania Sissie las przypominał zieloną poduchę; zaś z
poziomu morza – drewniane podstruktury były zdecydowanie czarne na tle jaśniejszych cieni. W powietrzu unosiły się dryfujące rośliny i owady, rozsiewające miliardy barwnych rozbłysków. Odstąpił na bok, umożliwiając pozostałej trójce zejście na stały – no cóż, raczej: lekko grząski – ląd. Klimovowie pomaszerowali prosto do pojazdu, Leary zaś przywołał gestem dawną bibliotekarkę i mruknął: – Czy nie wybiera się do nas jakiś celnik lub ktoś podobny? Nie chciałbym zaniedbać jakichś niezbędnych formalności tylko dlatego, iż opuściliśmy port, zanim jego kapitan skończył sjestę. – Wygląda na to, że podchodzą do tych spraw na wielkim luzie – odparła Mundy równie cicho, choć prawdopodobnie nie istniały ku temu powody. Po drugiej stronie okolonej drzewami zatoki wyładowywano z barki kontenery i przewożono je do magazynu, prócz oczekującego wehikułu, były to jedyne widoczne oznaki życia. – Nie odnalazłam żadnych zapisów celnych. Statki opłacają cło niezależnie od ładunku czy rozmiarów, choć to ostatnie może wynikać z tego, że na Tegeli w ogóle nie lądują duże jednostki. – Chodźże, Danielu! – zawołała Valentina, kiwając na niego ręką. – Chłopak czeka, żeby zabrać nas do domu Pansuelów. Leary pokiwał zgodnie głową i pokonał resztę drogi do samochodu. – „Chłopak” ma czterdziestkę na karku – mruknęła kwaśno, drepcząca u jego boku, Adele. – Biorąc pod uwagę informacje, jakie znalazłam o społeczeństwie Tegeli, Klimovowie powinni poczuć się tutaj jak w domu. Kierowca, który faktycznie miał ponad czterdzieści lat i był śniadym, muskularnym mężczyzną z okazałym wąsem, otwierał im tylne drzwi. Daniel przypuszczał, że grube burty pojazdu pełniły funkcję komór pływakowych. Koła i baloniaste opony były szersze niż wyższe; wyposażono je w wygięte łopatki zamiast bieżnika. Choć bardzo nisko zawieszony, spód pojazdu najwyraźniej przystosowany był do ślizgania się po błocie, a koła do napędzania. Pomimo zewnętrznych wymiarów wehikułu miejsca w środku było bardzo dużo. Klimovowie zajęli środkowe foteliki. Z tyłu znajdowały się dwa dalsze siedzenia, zaś z przodu ławka pozbawiona wyściółki. Kiedy kierowca pomagał Adele zająć miejsce z tyłu, Hogg i Tovera konferowali zawzięcie przyciszonymi głosami. Tovera podążyła za swoją panią do tyłu, wyciągając nogi pomiędzy kubełkowatymi fotelami; na kolanach położyła neseser. Hogg zasiadł z przodu; a zbaraniały kierowca wpatrywał się w Kostromankę.
– Wszystko w porządku – uspokoił go Daniel, wsiadając. – Wolimy mieć służącą z tyłu. Nie warto było się spierać. Skoro tak postanowili Hogg i Tovera, to widocznie tak właśnie powinno być. – Po prostu zawieź nas do Pansuelów – ciągnął głośno, wyjmując drzwiczki z rąk kierowcy i je zamykając. – Jak to daleko? – Niedaleko, patronie – odrzekł z ukłonem tuziemiec. Obszedł pojazd, zmierzając do swoich drzwi. – Jeden przecinek siedem mili – oznajmiła cicho Adele. Zaczęła wyjmować terminal danych. – Mogę ci pokazać... – Nie ma potrzeby – powstrzymał ją z uśmiechem przyjaciel. – Choć w wolnej chwili, gdybyś miała bazę danych przyrodniczych... – Oczywiście – zapewniła go takim tonem, jakby zapytał ją, czy zabrała bieliznę na zmianę. Nawet bardziej prawdopodobne było, że zapomniałaby spakować ubranie, niż zaniedbała zebrać informacje, które – jak wiedziała – interesowały Daniela. – Wspaniale – rzucił Daniel. Kierowca uruchomił silnik Diesla i wykręcił ciasno. – To miejsce wygląda na jeden z tych światów, gdzie natura sama do nas przychodzi. Nabierali prędkości. Jechali gruntową drogą, wybudowaną kilka stóp ponad poziomem morza, na plastikowych matach, przytwierdzonych do posplatanych pni leśnych drzew. Na ile Leary mógł się zorientować, okolica stanowiła równinę zalewową, porośniętą jednorodnym lasem, choć z nieznanych przyczyn droga wiła się jak wąż. Opony toczyły się gładko po nasiąkniętym gruncie, chociaż ich turkot był na tyle głośny, że uniemożliwiał rozmowę. Na szczególnie rozmiękłych odcinkach pióropusze wody i błota tryskały na boki, na szczęście nie mocząc pasażerów, czego obawiał się Daniel. Nachylił się do ucha Adele. – Rozumiem już, dlaczego przetworzone ryby przewozili do magazynu barką. Masowy transport lądowy jest tutaj niemal niemożliwy, nawet pomiędzy punktami na tej samej wyspie. Mundy spojrzała nań i pokiwała głową, potwierdzając, że usłyszała i zrozumiała. Następnie, nie zważając na ruchy pojazdu, wróciła do pracy na terminalu danych... udowadniając tym samym, iż nie dbała o trudności, jakie napotykał masowy transport na Tegeli.
Daniel uśmiechnął się. Chyba, że znalazłaby informacje na ten temat w bazach danych; pewnie tak było. Przypuszczał, że to kolejny przypadek, w którym zainteresowania jego i Adele wzajemnie się uzupełniały. Biorąc pod uwagę poziom hałasu czynionego przez koła, porucznik Leary nie spodziewał się ujrzeć zbyt wielu okazów dzikiej przyrody. Jednak zaraz po wyjechaniu z lasu prosto na drogę o wysokich krawężnikach, z domami po obu stronach, jakieś zwierzę oderwało się od pobliskiego drzewa i poszybowało falującym ruchem. Podczas lotu stworzenie stało się niemal przezroczyste, co zmieniło się kompletnie, gdy wylądowało na spłowiałych dachówkach domu, stojącego sto jardów dalej. Drewniane zabudowania wzdłuż drogi, prowadzącej z zatoki, wzniesiono na palach, cztery – pięć stóp ponad poziomem gruntu. Wokół domów, a także po ulicy, łaziły kurczęta, co i rusz rozbiegając się z gdakaniem, gdy grające w piłkę dzieci podeszły zbyt blisko. Na stopniach siedziały kobiety, szyjąc lub krojąc warzywa, a jednocześnie paplając między sobą wysokimi, melodyjnymi głosami. W przeliczeniu na pieniądze Daniel nie mógł dopatrzyć się tutaj niczego o wartości choćby dziesięciu cinnabarskich florenów, lecz okolica wywarła na nim raczej wrażenie prostoty niż ubóstwa. Stroje kobiet prezentowały się jako mieszanina barw z przewagą żółci i czerwieni, a domy pomalowano na jasne, pastelowe kolory, choć większość farby odłaziła płatami. Ulica była szeroka, lecz jedyny ruch tworzyli piesi. Z wyjątkiem dwóch mężczyzn, dźwigających świńską tuszę, widać było same kobiety z zawiniątkami lub wiklinowymi koszami na głowach. Część z nich przystawała i z bezmyślnym zdumieniem gapiła się na pojazd. Adele przysunęła się do Daniela. – Na tyłach domostw znajdują się kanały. Tamtędy odbywa się ruch komercyjny; służą także jako ścieki. Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Zbliżali się do domostw bogaczy, choć w pierwszej chwili Daniel uznał, że rozciąga się przed nimi dzielnica przemysłowa. Trzy- i czteropiętrowe domy wzniesiono z betonu, a w oknach osadzono kraty z ozdobnie kutego żelaza, pod którymi czerwieniły się zacieki rdzy Wzdłuż ulicy, po obu stronach, ciągnęły się rynsztoki. Do bram części domów prowadziły kładki, jednak w licznych miejscach widać było wzniesione mosty zwodzone.
Fasadę oddalonej o ćwierć mili budowli dekorowały chorągiewki. Wrota stały otworem, a na ulicy czekali służący, powiewając flagami. Daniel wyregulował gogle, noszone z mundurem Drugiej Klasy. – Dobry Boże, to Sandał Cinnabaru! – wykrzyknął. – Na fladze Nowego Swierdłowska widnieje czerwony orzeł na czarnobiałym polu – powiedziała mu na ucho uczona. – Czy to...? – Tak, na Boga, to właśnie one! – zawołał Leary, poprawiając rozdzielczość, co ukazało jedną z flag umieszczonych naprzemian z cinnabarskimi. – Nie mieli zbyt dużo czasu na ich przygotowanie, prawda? Koła zwolniły z turkotu do leniwego klap-klap-klap. Kierowca ostro skręcił – Daniel zauważył, że poziomo umieszczony ster nie miał wspomagania – i przejechał przez łukową bramę na dziedziniec, niemal całkowicie wypełniony podobnymi pojazdami. Z balkonów na drugim piętrze przyglądał im się kapłan w czarnych szatach i dziesiątki gości w skrzących się strojach. Fryzury niektórych kobiet wydawały się doprawdy niezwykłe. W odróżnieniu od ożywionej służby ludzie ci wielki wysiłek wkładali w upodobnianie się do posągów. Wóz zatrzymał się; zgasł silnik. Wysiadając, Adele przysunęła się do Daniela. – Jak tylko dowiedzieli się o naszym przybyciu, Pansuelowie sprosili wszystkich posiadaczy ziemskich z Lusy. Wieczorem dojadą kolejni goście z sąsiednich wysp. Szerokimi schodami na wprost bramy zeszła para w otoczeniu lokajów. Mężczyzna był wysoki, około sześćdziesięcioletni; kobieta nieco młodsza, a jej biust można było określić jako obfity. Uściskała hrabiego Klimova, a mężczyzna ujął dłoń Valentiny i trzymając ją, oznajmił: – Jestem Enrique Pansuela, a to moja żona, Flora. Jesteśmy zaszczyceni, wielce zaszczyceni, mogąc gościć takie osobistości! Zgromadzeni na balkonach tubylcy ożyli i zamachali: mężczyźni chusteczkami, a kobiety wstążkami lub pasami koronki. Choć oni sami nie podnieśli głosów, donośnie wiwatowała służba za ich plecami. Flora uwolniła hrabiego i rzuciła się w ramiona Daniela. – Pan Leary z Bantry? – upewniła się, podając usta bynajmniej nie w próbie cmoknięcia w policzek. – Madame Pansuela – odrzekł, unosząc twarz ku oczekującym na balkonach kobietom, niektórym naprawdę bardzo ładnym. Poklepał ją po męsku po łopatce. – To prawdziwa przyjemność móc poznać panią i jej szacownego męża.
Uwolnił się, wykonując ćwierć obrotu w jedną, a zaraz potem w drugą stronę. Wyciągnął rękę do Enrique, skutecznie uniemożliwiając Florze ponowne uściski. Kątem oka ujrzał, jak ze sfrustrowaną miną wraca do hrabiego Klimova. Pasiaste stworzenie rozmiarów kota przybiegło z głębi dziedzińca, gdy się zatrzymało, zaczęło szybko unosić i opuszczać przednią połowę ciała. Albo w ogóle nie miało nóg, albo były bardzo krótkie; z obu stron ruchliwego noska błyszczały małe, jasne oczka. – Miło z waszej strony, że zechcieliście udzielić nam gościny – oznajmił Leary, z werwą potrząsając ręką gospodarza i próbując ukryć fakt, że madame Pansuela ewidentnie się do niego zalecała. Nie przypuszczał jednak, by było to coś nowego dla jej męża. Niech to piekło pochłonie, zostawiła swym łonem smugę perfumowanego pudru na przedzie szarego munduru. Będę miał szczęście, jak nie zacznę kichać! – Cała przyjemność po naszej stronie, kapitanie – zrewanżował się gospodarz. Mówił nieco bełkotliwie i poruszał się ze sztywnym namaszczeniem pijanego. Daniel nie wyczuwał w jego oddechu alkoholu, więc staruszek był albo chory, albo na jakichś prochach. – Czy pan i reszta patronów zechcecie mi towarzyszyć? Jeszcze przed obiadem chciałbym przedstawić was przyjaciołom i oprowadzić po naszym domu. – O tak, z przyjemnością poznam waszych przyjaciół – oznajmiła Valentina, z umiarkowanym niesmakiem zerkając na swego męża. – A przynajmniej część z nich. Królewskim ruchem podała ramię Pansueli. Ujął je, ukłonił się i rozpoczęli wspinaczkę po szerokich schodach. Adele wczepiła się w biceps Daniela,
zapewniając im obojgu ochronę.
Prawdopodobnie nie było to konieczne, ponieważ Flora przywarła do Klimova, który wydawał się zadowolony z okazywanej mu uwagi. Kapłan obserwował ich z półpiętra oczami przypominającymi odłamki obsydianu. Podążając za pozostałymi parami na drugie piętro, Leary dostrzegł pasiaste zwierzę. Podjęło skoczną wędrówkę do muru na końcu dziedzińca. Za nim kicało pół tuzina mniejszych stworzeń, wydających radosne popiskiwania. Dobry znak, uznał, zauważając jednak twardą linię, w jaką zacisnęły się usta przyjaciółki, obserwującej Florę, postanowił nie dzielić się z nią tą myślą.
Rozdział 15 – Spróbuj tej piersi, kapitanie Leary – zachęcała Estrella, rudawa blondynka, siedząca po lewej stronie Daniela, podając mu palcami kawałeczek kurczaka. Zachichotała i drugą ręką na chwilę opuściła dekolt bluzki poniżej brodawek. – Nie chciałbyś? – Moim zdaniem, Dannie woli ciemne mięso – oznajmiła Margolla, siedząca po prawej brunetka, napierając na jego ramię. Bluzka zakrywała ją od szyi po nadgarstki, ale tkanina była przezroczysta nawet w przyćmionym świetle, a on czuł nie tylko jej ciepło, lecz także bicie serca. – Lubisz ciemne mięsko, Dannie? – W tej chwili... – wykrztusił przez zaciśnięte gardło Daniel. – Chyba spróbuję tego wyśmienitego wina. Opróżnił kielich i rozejrzał się za kelnerem. Natychmiast dopadło doń dwóch służących z dzbankami. Przepychali się przez moment, po czym jeden zdzielił drugiego pod żebra wolną ręką. – Chłopcy! – warknął oficer. Wskazał palcem służącego, który uderzył drugiego, i rozkazał: – Cofnij się! Gdy tamten usłuchał, gnąc się w ukłonach, Daniel wyciągnął kieliszek ku drugiemu lokajowi. Zauważył, że kiedy podniósł głos, Adele natychmiast sięgnęła do kieszeni. Jako jedyna z ponad czterdzieściorga biesiadników zdawała się cokolwiek dostrzec. Siedziała u szczytu stołu, po prawicy Enrique Pansueli, który opowiadał jej o zawartości regałów z osobliwościami, zajmujących ściany wiodącego na półpiętro korytarzyka. – Och, jesteś taki władczy – wymruczała Estrella, z roztargnieniem przełykając trzymany w dłoni kawałek kurczaka. – Szkoda, że w Lusie nie mamy takich mężczyzn, prawda, Margollo? Kobiety były młode, ładne i wyraźnie chętne – czyli dysponowały wszystkimi cechami, jakich Daniel Leary poszukiwał po służbie – lecz ich bezpośredniość napawała go lekkim niepokojem, szczególnie w otoczeniu, które rządziło się niezbyt dla niego jasnymi zasadami. Za młodu, w Bantry, zastawił wystarczająco wiele pułapek, by zdawać sobie sprawę, że otwierająca się przed nim prosta ścieżka może zakończyć się żądaniem zawarcia małżeństwa lub wypłatą poważnego zadośćuczynienia dla niezadowolonego tatusia. Nie miał nawet pewności, czy dziewczęta były córkami, czy może raczej żonami, co mogłoby wywołać Bóg jeden wie jakie komplikacje. Zachowanie Flory wobec Klimova wskazywało, że ta druga możliwość jest wielce prawdopodobna.
Sala zajmowała drugą i trzecią kondygnację całego skrzydła; nawet przy tylu gościach i dwukrotnie większej liczbie służby przypominała pustą jaskinię. Po zapadnięciu nocy zwieszające się z kasetonów między świetlikami kandelabry zapewniały mocno przyćmione światło. Gabloty z kuriozami, stojące wzdłuż ścian, nie były osobno oświetlone, lecz w rezultacie kilka odbijających padający z góry blask przedmiotów wyróżniało się niczym gwiazdy na nieboskłonie pozbawionym księżyca. Daniel pogrążył się w zadumie, wywołanej częściowo winem, a częściowo ciepłym naporem dziewcząt i troską, jaką tenże napór w nim budził. Niemal przez minutę docierało doń, co właściwie ujrzał na jednej z półek, kiedy już rozdzielił przepychających się kelnerów. Odstawił nietknięty kieliszek. – Wybaczcie mi, moje drogie – powiedział, odsuwając krzesło tak szybko, że obie dziewczyny upadłyby, gdyby ich nie asekurował, podtrzymując za ramiona. Podszedł do regału. Podobnie jak poprzednio jedynie Adele zwróciła na niego uwagę, choć tym razem pozostali uznali zapewne, że był to jedynie pretekst, by udać się do ubikacji. Zdjął z półki interesujący go obiekt, spoczywający pomiędzy starożytnym kielichem z wypalanej gliny a zaśniedziałym arkuszem tutejszej miedzi. Była to sprzączka od wojskowego pasa. Wyglądała zupełnie zwyczajnie, jednak sądząc po wadze i braku nalotu, wykonano ją z platyny. Ozdobiono ją wypukłym reliefem w kształcie złotego orła na tle wygrawerowanej tarczy, której dolną część zakreskowano dla oznaczenia innego koloru. Leary obejrzał się za siebie i odkrył, że Mundy i gospodarz obchodzą już stół, zmierzając w jego stronę. Znał Adele, więc nie powinno go to dziwić. Wstający Pansuela wzbudził pewne zainteresowanie; połowa biesiadników wykręcała szyje, by zobaczyć, co się stało. Hrabia Klimov wypił już zbyt dużo wina, by go to obeszło, za to Klimova przyglądała im się badawczo. Leary przechwycił jej spojrzenie i kiwnął na nią palcem. Strąciła dłoń lokalnego galanta – sądząc po rysach twarzy, mógł być bratem Margolli – i podniosła się, dołączając do Enrique i Adele, nim ci dotarli do Daniela. – Mistrzu Pansuela – powiedział Leary, pokazując sprzączkę – to mi wygląda na odwzorowanie w metalu flagi Nowego Swierdłowska. Zastanawiam się, jak ten przedmiot tutaj trafił? – Mogę? – zapytała uprzejmie Valentina, porywając sprzączkę z entuzjazmem rzucającej się na przynętę, wygłodniałej, drapieżnej ryby. – Tak! – Odwróciła się, ściskając przedmiot w garści. – Georgi! Chodź tutaj! Kapitan znalazł sprzączkę od galowego munduru
Johna Tzetzesa! – Co? – zdziwił się Pansuela. Sięgnął po sprzączkę, lecz Valentina najwyraźniej nie była w nastroju do oddawania jej komukolwiek. Wzruszył ramionami. – Obawiam się, że nie mam bladego pojęcia, Leary. Jeden z mych wujów skatalogował ją, lecz było to... – Machnął ręką, sugerując odległą przeszłość, zagubioną w odmętach czasu. – Poza tym wszyscy tylko czekaliśmy, kiedy zacznie szczebiotać do ptaków. Rozumiecie, miał nie po kolei w głowie. – John Tzetzes opuścił Nowy Swierdłowsk sześćdziesiąt jeden lat temu – odezwała się Adele. Mówiła spokojnie, lecz na jej twarzy malowało się napięcie, być może dlatego, że nie mogła skorzystać z osobistego terminala danych, chyba że usiadłaby i rozłożyła go sobie na kolanach. W tej chwili zaś usadowienie się na podłodze groziło rozdeptaniem. – Jeżeli tutaj przyleciał, to stało się to w ciągu sześciu miesięcy od tego czasu. Czy to coś pomoże? – Kto wie? – mruknął Pansuela. – Możecie sprawdzić w księdze gości. Sami się jeszcze do niej nie wpisaliście, prawda, szlachetni patroni? A może już zdążyliście? Czasami mam kłopoty z pamięcią. – Gdzie jest ta księga? – zapytała dawna bibliotekarka nieco ostrzej, niż być może zamierzała, niemniej nikt nie powinien wchodzić pomiędzy nią a informacje. – Chciałabym rzucić na nią okiem. Hrabia i Flora Pansuela przedzierali się przez gęstniejący tłum. Wskutek skąpego oświetlenia czuli się jak w lesie po zachodzie słońca. Hogg stał w pobliżu podczas obiadu tkwił pod ścianą za krzesłem Daniela. Leary nigdzie nie widział Tovery, lecz generalnie nikt jej nie dostrzegał. Nie wątpił, że blada kobra na usługach Adele znajdowała się tam, skąd – jej zdaniem – mogła w najlepszy sposób chronić swoją panią. – Widzisz, Georgi? – zapytała Valentina, wyciągając w stronę męża sprzączkę na złożonych w miseczkę dłoniach. Obróciła się do Daniela. – Tzetzes zawsze pojawiał się publicznie w białym mundurze z platynowo-złotymi dodatkami: galonami, guzikami i tą sprzączką, rzecz jasna. Mówi się, że nawet pistolet miał z platyny. – Oraz Diament Ziemi – dodał hrabia. Pogładził sprzączkę opuszkami palców, nie próbując wyjmować jej z rąk żony. – Mistrzu Pansuela – zwrócił się do gospodarza – ma pan w tym potpourri... Zamaszystym ruchem lewego ramienia objął zakratowane półki, na których prezentowana była kolekcja ciekawostek. – ... diament rozmiarów dziecięcej głowy z wyrzeźbionymi kontynentami Starej Ziemi? Bo jeśli tak, to możemy z żoną zaoferować panu... Pansuela wzruszył ramionami.
– Naprawdę nie wiem – odparł. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Lecz jak mówiłem, ostatnią osobą, która interesowała się zawartością tych regałów, był wujek Manuel. – Czy pański wuj zostawił po sobie spisany katalog? – zapytała Mundy. Obie z Klimovą wyglądały jak para psów, które złapały świeży trop. – Albo wersję elektroniczną? Wystarczy jakakolwiek. – Przypuszczam, że tak – zgodził się patron, marszcząc brwi. – Miał gabinet na półpiętrze. – Skinął głową w stronę okolonej poręczami części podwyższenia. – Zaprowadzę was tam, ale wie pani lepiej ode mnie, czego szuka. – Obejrzał się na Klimovów. – A państwo mogą obejrzeć kolekcję, jeśli taka wola – dodał. – Choć przypuszczam, że usłyszałbym o diamencie tych rozmiarów. A może nie. – Dziś wieczorem nie będziesz buszował wśród zakurzonych półek, Georgi – oznajmiła Flora Pansuela, napierając swym obfitym ciałem na hrabiego z taką siłą, że musiał odsunąć się na bok, żeby uniknąć przewrócenia. – Mamy inne sprawy. – Nie tej nocy, lady Pansuela – odezwał się kapłan, który ciskał gniewne spojrzenia, odkąd Daniel ujrzał go po raz pierwszy. – Ty i ja spędzimy ten wieczór na modlitwach. – Nie, Rosario, nie tej nocy – odparła ostrym tonem Flora. – Może w przyszłym tygodniu... – Nie! – rzucił ksiądz. Próbował wcisnąć się pomiędzy Klimova a lady Pansuelę, lecz był tak niski, że szerokie rondo kapelusza, którego nie zdjął nawet do kolacji, oparło się o podbródek hrabiego. – Nie pozwolę ci ryzykować zbawieniem swej nieśmiertelnej duszy przez zaniedbanie modlitw! – Rosario! Jesteś moim kapelanem, a nie strażnikiem – zwróciła mu uwagę Flora. – Jeśli jeszcze raz o tym zapomnisz, każę chłopcom wystawić cię za drzwi, a kiedy to uczynię, nie będziesz miał drogi powrotu, ostrzegam! – Ojcze Rosario – Enrique Pansuela ujął kapłana za ramię. – Chodźmy na górę z lady Mundy i poszukajmy papierów wujka Manuela. Potem razem wypijemy kieliszek i pójdziemy spać. Jestem pewny, że rankiem sprawa przestanie wyglądać tak poważnie. – Ach, ty grzeczniutki wałkoniu! – wykrzyknął ksiądz. Spiorunował wzrokiem Klimovą i dodał: – A ty nie jesteś lepsza! – Rosario, to są nasi goście! – zawołał Pansuela. Kapłan przepchnął się przez zgromadzonych i ruszył w stronę drzwi na końcu holu. Daniel powoli wypuścił powietrze. Sam wystarczająco często znajdował się w takich sytuacjach, by wiedzieć, że nigdy nie miało się pewności, jak sprawa się potoczy w ciągu najbliższych kilku sekund.
Enrique Pansuela ze smutnym uśmiechem odwrócił się do Adele. – Lady Mundy – powiedział – czy skończyła już pani kolację? Mogę oprowadzić panią po gabinecie Manuela, kiedy tylko pani zechce. – Już się najadłam, mistrzu Pansuela – odrzekła. – Chciałabym zobaczyć te zapiski najszybciej, jak tylko można. Daniel poczuł na ramieniu znajome ciepło. – A ty, Dannie? – wymruczał głos. – Też chciałbyś dokądś pójść? – W rzeczy samej – zgodził się Leary. Otoczył ramieniem kibić Margolli. Uderzyło go, że choć na różne sposoby, zarówno on, jak i Adele uznali lądowanie na Tegeli za nieoczekiwanie przyjemne.
*** Księga gości leżała, otwarta, na składanym stoliku, który służący przynieśli do komnaty zgodnie z instrukcjami Adele. Znajdowało się tam bogato rzeźbione, drewniane biurko wujka Manuela, lecz jego gabinet – przez ile pokoleń zachowa taką nazwę? – zamieniono w składowisko przedmiotów, których gospodarze nie potrzebowali bądź nie byli jeszcze gotowi wyrzucić. Pudła i dziwaczne graty – zwój nawiniętych na karnisz, do połowy zbutwiałych zasłon, rozrywkowy zestaw holograficzny, ewidentnie wiekowy i pewnie nieczynny – stały wzdłuż ściany holu, a te uprzednio spiętrzone zostały zdjęte, by umożliwić dotarcie do warstwy z czasów wujka Manuela. Flegmatyczni służący czekali za drzwiami, by wykonać kolejne polecenia Adele. Uśmiechnęła się lekko, odkręcając wieczko puszki, która zagrzechotała z nadzieją. To zadanie raczej dla archeologa niż bibliotekarza – pomyślała, lecz nie miała zamiaru narzekać. Taka praca nie tylko nie przekraczała jej możliwości, ale również dawała to przyjemne uczucie odkrywania informacji, których chyba nikt inny nie byłby w stanie wydobyć z gąszczu, w którym się skryły. Puszka zawierała fabrycznie nagrane holochipy. Według etykiet były to książki kucharskie, zapisane na przeróżnych typach chipów. Prawdopodobnie Mundy mogłaby je odczytać za pomocą swojego terminala danych, nie chciała jednak zawracać sobie tym głowy. Nawet jeśli były czymś innym, niż głosiły opisy – na przykład zbiorem pornografii – nie przybliżyłyby jej do Johna Tsetzesa.
Zamknęła puszkę i odłożyła ją do pudła z niepotrzebnymi przedmiotami. Było pełne, więc zawołała służbę i przeszła do kolejnego przedmiotu. Był to pamiętnik spisany ręcznie przez kobietę o zamiłowaniu do purpurowego atramentu, choć używała również wielu innych kolorów. Przejrzała treść: pusta kronika pustego życia, bardzo podobnego do większości innych żywotów. Pochodził sprzed ponad dwudziestu lat, a więc był znacznie młodszy od interesującego ją okresu, wobec czego umieściła brulion w pustym pudle, którym sługa zastąpił skrzynię wyniesioną na korytarz. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Ci służący nie musieli być przecież geniuszami, by zrozumieć zdanie: „Nie wchodźcie do gabinetu, dopóki was nie zawołam”, co musiała już dwukrotnie powtórzyć. – Mówiłam wam... – zaczęła, podnosząc z irytacją głowę. Wrócił Enrique Pansuela. Wcześniej, przez pół godziny, przyglądał się, jak pracowała, by wreszcie ku jej uldze nakazać służbie, żeby wykonywała wszystkie polecenia lady Mundy, po czym oddalił się do innych zajęć. – Och – mruknęła Adele. – Przepraszam, mistrzu Pansuela, myślałam, że... – urwała. „Myślałam, że to służący” byłoby zgodnym z prawdą, choć raczej niezbyt grzecznym stwierdzeniem. Zamiast tego kichnęła, co można było w pełni wyjaśnić charakterem wykonywanej obecnie pracy. – Proszę nie wstawać – powiedział gospodarz z nieznacznym gestem. Adele zamrugała, zdumiona tym, że wydawało mu się, iż zamierzała coś takiego uczynić. Od kilku godzin siedziała po turecku na podłodze, nie byłby to więc nazbyt szybki proces. – Po prostu zajrzałem, żeby zobaczyć, jak pani idzie. – Odchrząknął. – Widzi pani, nie mogłem zasnąć. Adele Mundy pokiwała głową, pojmując więcej, niż zostało powiedziane. Pansuela był pod wpływem jakiegoś specyfiku, kiedy witał ich tego popołudnia – a w zasadzie właściwie wczorajszego popołudnia – najwyraźniej jednak od przylotu Księżniczki Cecile więcej go nie zażył. Przypuszczała, że powinna docenić walkę gospodarza z uzależnieniem, zamiast drwić w duchu z kogoś na tyle słabego, by ulegać nałogom... Jak długo jednak zatrzymywała to dla siebie, nawet Pansuela nie miał prawa narzekać na jej postawę. – Tak, cóż – powiedziała głośno. Jednak postanowiła wstać; teraz, kiedy powróciła do rzeczywistości, uznała, że przyda jej się odrobina ruchu. – Znalazłam Johna Tsetzesa w księdze gości; nie było to takie trudne. Skinęła w stronę oprawionego w skórę woluminu na stoliku, który kazała sobie przynieść. Odszukanie właściwej stronicy nie było bynajmniej takie proste, jak sugerowała... przynajmniej dla kogoś innego. W ciągu sześćdziesięciu jeden standardowych lat od ich
powstania atrament i strony – wykonane z jakiejś skóry, być może z rybiego pęcherza – przybrały identyczny odcień sepii. Zeskanowała stronice do palmtopa, wyostrzyła kontrast i pozwoliła procesorowi je posegregować, co zajęło komputerowi około godziny. Zamiast oryginalnego, przyćmionego światła, pomieszczenie zalewał ostry blask z zasilanej bateriami latarni, znalezionej dla niej przez Hogga. Twierdził, że pochodziła z dziobu kutra rybackiego, gdzie służyła za nocną przynętę. Pansuela skrzywił się, choć Adele nie potrafiła ocenić, czy spowodowało to silne światło, czy raczej widok wydobytego przez nie bałaganu. – Wpisał się jako Ion Porphyrogenitus, dowódca jachtu Nicator – wyjaśniła. – Lecz czas się zgadza, a jako ojczyznę podał Nowy Swierdłowsk. Potem szukałam katalogu kolekcji pańskiego wuja w nadziei, że znajdę tam informacje o pochodzeniu okazów, przynajmniej tych pozyskanych za jego życia. Sześćdziesiąt jeden lat temu pański wujek był już dorosły, prawda? Mężczyzna potarł skronie czubkami palców. – Słucham? – zapytał. – Tak, tak przypuszczam. Miał chyba około trzydziestki. Rozejrzał się po gabinecie; prawdopodobnie było w nim bardziej pusto niż przez ostatnie pokolenie, niemniej, wedle jakichkolwiek rozsądnych standardów, nadal panował tutaj okropny bałagan. Pokręcił głową – wciąż stał w wejściu – i zlustrował obie strony korytarza, następnie powrócił wzrokiem do Adele. – Zastanawiam się – oznajmił nieoczekiwanie – co by się stało, gdyby moje dorastanie przebiegło inaczej. To znaczy, gdybym opuścił planetę. O mały włos, a byłbym to zrobił, kiedy miałem osiemnaście lat. Wylądował tutaj statek kupiecki z Kostromy. Odnieśli uszkodzenia podczas walki z piratami i musieli dokonać napraw. Stracili także część załogi. Kapitan zatrzymał się u nas na czas montażu nowych masztów. Zaproponował, że zabierze mnie ze sobą w charakterze oficera-praktykanta. Adele Mundy przyjrzała się mężczyźnie, starając się go sobie wyobrazić jako kosmonautę czy oficera gwiazdolotu. Bezwiednie pokręciła głową. Nie brakowało mu inteligencji ani wykształcenia, lecz choćby nie wiedzieć jak się starała, nie potrafiła udawać, że miał charakter. Choć może to narkotyki wyssały z niego cały temperament... Pansuela obdarzył ją gorzkim uśmiechem. – Zastanawiała się pani kiedyś, jak inaczej mogło potoczyć się pani życie, mistrzyni? – zapytał. Ile o niej wiedział? Oczywista odpowiedź brzmiała: absolutnie nic.
– Nie – odparła, odchylając się do tyłu, by rozluźnić mięśnie, napięte przez kilka godzin garbienia się. – W moim życiu był jeden... punkt zwrotny, jak mógłby pan to określić. Czasami zastanawiałam się, co by było, gdyby sprawy potoczyły się inaczej... Gdyby ród Mundych wraz z najbliższymi krewnymi nie został wyrżnięty podczas banicji, przed którą umknęła, przebywając poza Cinnabarem. ... doszłam jednak do wniosku, że to zupełnie tak, jakby próbować przebić wzrokiem ceglaną ścianę. Absolutnie bezcelowe ćwiczenie, toteż go poniechałam. Ktoś wrzasnął w bezrozumnej furii, a jego głos poniósł się echem przez korytarz niczym ryk rozjuszonego drapieżcy. Metal uderzył w drewno. – Co się... – zaczął Pansuela. Trzasnął ciężki pistolet elektromagnetyczny. Pocisk uderzył w metal, aż zadźwięczało, czemu towarzyszył huk rozłupywanego drewna. – To ze skrzydła gościnnego! – zawołał pan domu. Opadła mu szczęka. Tkwiący na korytarzu służący wymienili spojrzenia i ruszyli biegiem w kierunku przeciwnym niż strzały. Adele podeszła do drzwi. Lewą rękę schowała do kieszeni.
*** Daniel najadł się do syta, wypił aż nadto, po czym oddał się ćwiczeniom fizycznym z entuzjazmem odpowiednim do możliwości młodej, wysportowanej kobiety, czerpiącej dumę z dobrego poziomu rzemiosła. Mimo to pierwszy krzyk natychmiast wyrwał go z pozbawionego marzeń snu. Nie wiedział, co się działo ani nawet gdzie się znajdował, miał jednak pewność, że coś było nie w porządku, przez co stawało się sprawą porucznika Daniela Leary’ego. Boże na Niebiosach, ależ było ciemno! Mieli latarenkę ze świeczką palącą się różowym płomieniem. Dziewczyna – jak ona miała na imię: Margolla? – uznała to za bardzo romantyczne, a Daniel cieszył się ze wszystkiego, co uważała za romantyczne. Jednak świeczka się wypaliła, a on w trakcie nocy odkopnął gdzieś spodnie, które pierwotnie leżały schludnie złożone na oparciu dla stóp. Wciąż zdezorientowany, zsunął się na podłogę – było ciemno jak w świńskim kojcu i złapał tkaninę z syntetycznego jedwabiu w chwili, gdy dziewczyna zawołała: „Co się dzieje, Dannie?”, a ktoś zaczął łomotać w sąsiednie drzwi.
Dziewczyna – miała na imię Margolla zapaliła lampkę nocną. Pochyliła się nad nim. Miała pełne i sprężyste piersi, wielce kuszące w każdej innej sytuacji, ale nie teraz, kiedy jasna cholera, założył spodnie tyłem naprzód! – Danielu, co ty wyprawiasz? – zapytała Margolla, podnosząc głos. Leary szarpnięciem otworzył drzwi. Umieszczone w rogach elektryczne kinkiety ledwie oświetlały korytarz. Przed drzwiami sąsiedniego apartamentu stał ojciec Rosario. Szeroki kapelusz spadł mu z głowy i leżał na podłodze, przypominając talerz do zupy. Gdy Daniel wyskoczył na korytarz, ksiądz przytknął lufę pistoletu do zamka i pociągnął za spust. Korytarz rozświetlił rozbłysk utleniającego się aluminium. Pocisk uderzył w zamek z siłą młota, wyrywając go z panelu drzwi, który wpadł do środka. – Hej! – zawołał Daniel, wymachując ramionami i ruszając w jego stronę. Nie żywił do hrabiego Klimova szczególnie serdecznych uczuć jako do człowieka, lecz należał do Sissies, rodziny związanej ze sobą mocniej niźli jakimikolwiek więziami genetycznymi. – Rzuć to! Ojciec Rosario obrócił się, unosząc pistolet. Znajdujący się w odległości dziesięciu stóp od niego oficer ujrzał czarny wylot lufy i rzucił się w bok. Pierwszy pocisk chybił, odłupując kawał boazerii i z upiornym wyciem rykoszetując od betonowej ściany. Odrzut poderwał lufę, przez co dwa następne pociski księdza utkwiły w suficie. Przetaczając się, Daniel mocno zacisnął powieki, lecz rozbłyski i tak pozostawiły jaskrawe powidoki na siatkówce. Dojrzał hrabiego Klimova, który niczym tyczkowate widmo wypadł z komnaty i pognał korytarzem w przeciwnym kierunku. Ojciec Rosario odwrócił się, ponownie mierząc przez drzwi. Mrugał powiekami, oślepiony własnymi wystrzałami, niemniej kątem oka dostrzegł ruch i dwukrotnie wypalił wzdłuż korytarza, gdy hrabia znikał już za rogiem. Kapłan ruszył za nim, wrzeszcząc i wymachując bronią. Piekło ogniste, rozpętało się istne pandemonium wrzeszczących ludzi, a w tym wszystkim Margolla rycząca: „Dannie, nie rób tego!” Leary rzucił się szczupakiem za księdzem i cisnąłby nim o podłogę z siłą wystarczającą do wybicia mu zębów, a co dopiero pistoletu... gdyby nie Flora Pansuela, ciemniejsza i bardziej zaokrąglona od hrabiego, lecz równie naga, która w bardzo nieodpowiednim momencie wybiegła na korytarz. Daniel wpadł na nią i rzucił o framugę, samemu odbijając się i uderzając o przeciwległą ścianę. Pomimo wszystkich swych miękkości gospodyni miała swoją masę.
Leary poderwał się na nogi niczym startujący z bloków sprinter. Nie zaprzestał ruchu naprzód, a jedynie ukierunkował go kosztem paru otarć. Odczuje je rano, teraz jednak nie będą go spowalniać. Rosario nadepnął na skraj swej długiej szaty, wypalając z pistoletu w podłogę. Pocisk zrykoszetował w sufit, po czym wybił dziurę w drzwiach komnaty na końcu korytarza – na szczęście niezamieszkanej. Ksiądz zatrzymał się na rogu i wymierzył wzdłuż prostopadłego korytarza. Daniel złapał go za ramiona i rzucił nim o przeciwległą ścianę. Wydało mu się, że usłyszał trzask pękających kości i miał cholerną nadzieję, że usłyszał dobrze. Broń bezpiecznie upadła na podłogę. Ojciec Rosario osunął się na posadzkę. Daniel padł na niego, łapiąc ustami powietrze, niespokojny od adrenaliny, której nie zdążył spalić. Spojrzał wzdłuż korytarza przez migające mu przed oczami fioletowe i pomarańczowe plamki. Hrabia Klimov potknął się o stertę pudeł i poruszając się na czworakach, podążał ku oświetlonemu wejściu do gabinetu, w którym stał, zaszokowany, Enrique Pansuela. Adele o obliczu jak wykutym z marmuru uniosła pistolet, którego spust zaczęła już naciskać. Wypuściła powietrze i wsunęła broń z powrotem do kieszeni. Porucznik zdołał podnieść się na ręce i kolana. Poklepał kapłana po plecach. – Może jeszcze nie jesteś gotowy, żeby mi podziękować, Rosario, stary byku – wykrztusił przez wyschnięte wargi. – Ale właśnie ocaliłem twoje bezwartościowe życie!
Rozdział 16 Daniel i główny inżynier Księżniczki Cecile dokonywali ostatecznej kontroli napędu, a Adele obserwowała niebo. Nie znała się na pogodzie, ale... Zerknęła na Hogga, stojącego obok niej na nabrzeżu, przy którym tkwiła Księżniczka Cecile. Ponuro pokiwał głową. – Zgadza się, niedługo będzie lało, jak krowa na płaski kamień – odpowiedział na nie zadane pytanie. – Bóg jeden wie, jak przebiegnie start w deszczu. Mundy zmarszczyła brwi, zastanawiając się. Musiała powstrzymać się przed wyjęciem terminala danych. – Startowaliśmy już w deszczu – zauważyła, krzywiąc się jeszcze bardziej. – Nie przypominam sobie, żeby sprawiło nam to jakąkolwiek różnicę. – Taaa, cóż – mruknął Hogg. – Zobaczymy. W stronę portu zmierzał otwarty pojazd Pansuelów, otoczony tęczami wzbitymi przez szerokie koła. Ostrzeżeni z mostka przez Vesey Klimovowie stali w głównym włazie, oczekując gości. Hrabia był nieugięty, jeśli chodziło o natychmiastowe opuszczenie tamtego domu po strzelaninie. Valentina wróciła na statek razem z nim, okazując więcej rozbawienia niż niepokoju. – Mógł mieć odstrzeloną głowę – zauważył sługa, wpatrując się w hrabiego, lecz ewidentnie mając na myśli Daniela. – I w imię czego? Dla czarnucha, który uważa, że jest kimś! – Spojrzał ze złością na Adele. – O ile ja wiem, kiedy dwóch facetów ma coś do siebie o kobietę, to cała reszta powinna trzymać się z daleka i pozwolić im załatwić sprawę! Zgadza się? – Zrobiłbyś to samo, gdyby cokolwiek groziło Danielowi, Hogg – orzekła neutralnym tonem Adele. Nie zamierzała pozwolić, żeby jej milczenie zostało odczytane jako poparcie, nie chciała jednak również spierać się z dawnym opiekunem swego przyjaciela w jego obecnym stanie ducha. Przynajmniej wiedziała już, dlaczego był taki zły. Służący błysnął krótkim, twardym uśmiechem. – Owszem, tak by było, mistrzyni – przytaknął odrobinę weselszym tonem. – Ale oboje posuniemy się w latach, nim ujrzymy, jak Daniel Leary, czołgając się, ucieka przed walką, hę? Pomysł był tak nieprawdopodobny, że Adele zachichotała. – Tak, zgadza się – przytaknęła.
Ścieżką nadchodzili patroni, za którymi szedł służący, dzierżąc niewielką skrzyneczkę pod płachtą adamaszku. Klimovowie ruszyli trapem, by spotkać się z nimi na nabrzeżu. Powinien być z nimi ktoś reprezentujący gwiazdolot... – Poza tym – dodał jadowitym tonem Hogg – hrabiemu nic by się nie stało, nawet gdyby Daniel pozwolił sprawom potoczyć się ich własnym biegiem. Ten, tak zwany ksiądz, prędzej wypaliłby sobie w czole trzeci oczodół, niż kogoś trafił, prawda? – Tak by mogło być – zgodziła się Adele. – Ale do tego nie doszło. – Odchrząknęła. Daniel jest zajęty na pokładzie, a nie wygląda na to, żeby pan Chewning zamierzał się pojawić – dodała. Choć nie stanowiło to obowiązku młodszego oficera, zdawała sobie sprawę, że załoga oczekiwała od oficer łączności Mundy, aby w razie potrzeby zastępowania kapitana w obowiązkach reprezentacyjnych. – Chyba dołączę do naszych chlebodawców. Przypomniała sobie poprzednią noc, moment kiedy wracała do podnóża trapu, gdzie teraz spotkają się obie strony. Zabijała już wcześniej i, mając na względzie życie, jakie obecnie – z własnego wyboru – prowadziła, prawdopodobnie nie raz jeszcze zdarzy jej się zadać komuś śmierć. Było to częścią tego, kim teraz była. Lecz w chwili, w której przestanie przejmować się tym, że zabija, zamieni się w istotę pokroju Tovery. Adele Mundy pozostanie inteligentna i kulturalna, jednak przestanie być istotą ludzką i nigdy nie odzyska duszy. Nie miała pewności, czy nawet jej najbliżsi – jak Daniel – zauważyliby różnicę, niemniej ona sama by wiedziała... I wiedziałaby Tovera, zaglądając Adele w oczy i dostrzegając w nich własne odbicie. – Lady Mundy – powitał ją Enrique Pansuela. Znowu był odurzony: poruszał się sztywno i przemawiał bez śladu intonacji. Uzależnienie pozwalało mu funkcjonować ze zwykłą inteligencją, nie okazywał jednak więcej emocji aniżeli betonowe nabrzeże. – Patronie – pozdrowiła go Mundy, krótko kiwając głową. To jego wybór, tak jak moim wyborem jest noszenie broni. Mimo to widok przyprawił ją o odrobinę smutku. – Lady Pansuela. Flora odpowiedziała skinieniem głowy; makijaż nie był w stanie zamaskować siniaka na prawym policzku. Włosy nosiła upięte wysoko za pomocą całego szeregu grzebieni wykonanych z jakiegoś opalizującego materiału. Rybie łuski? A może kości? Coś, co warto zbadać, jak tylko Adele będzie mogła skorzystać z palmtopa. Klimovowie zeszli na nabrzeże; Valentina prowadziła hrabiego. Podała dłoń Enrique, z chłodnym rozbawieniem mierząc wzrokiem jego żonę. Enrique dotknął czubków jej palców i wykonał krótki ukłon, najwyraźniej nieświadomy emocjonalnych zawirowań.
Hrabia Klimov odchrząknął. Wbijał wzrok w beton nabrzeża, tylko od czasu do czasu zerkając na otaczające go osoby. Niczym mysz wyglądająca z dziury na pokój pełen ludzi. – Wracacie na Todos Santos? – zapytał Enrique z bezosobową przyjacielskością. Spojrzał w niebo bez cienia troski o to, że będzie wracał do domu odkrytym pojazdem. – Nie, kapitan Leary zasugerował planetę o nazwie Morzanga – odrzekł Klimov do swoich butów z wytłaczanej skóry. – Nie jest to po drodze, ale czasu nam nie brakuje. Jego wuj odkrył tam wrak gwiazdolotu, który zdaniem kapitana mógł należeć do Johna Tsetzesa. Dzięki sprzączce wiemy, że Tsetzes tędy przelatywał. – Owszem, wyjaśniliście nam swoje zainteresowanie tym Tsetzesem – przytaknął miejscowy arystokrata. – Chcielibyśmy dać wam prezent. Floro, kochanie, mogłabyś go zademonstrować? Smagłe oblicze jego żony pociemniało. – Nie, ty to zrób – powiedziała, nie patrząc na nikogo. – Jak sobie życzysz, kochanie – zgodził się Enrique. – Ector, podejdź z prezentem. Służący stanął pomiędzy chlebodawcami. Patron ściągnął adamaszek i otworzył trzymaną przez lokaja skrzynkę. Hrabia Klimov zadygotał; Valentina wybuchnęła śmiechem. Adele pochyliła się, spodziewając się zobaczyć sprzączkę od pasa Johna Tsetzesa. Zamiast niej w skrzyneczce spoczywał pistolet księdza Rosario. Teraz, kiedy miała czas przyjrzeć mu się bliżej, zauważyła, że wykonano go z platyny, a na rękojeści zamocowano złotą flagę Nowego Swierdłowska. – Mam nadzieję, że wynagrodzi to perturbacje wczorajszej nocy – powiedział Enrique. – Biorąc pod uwagę całą sytuację, wydaje się być właściwym podarunkiem. – Nie – wykrztusił hrabia. – Nie, proszę go zatrzymać. – Wręcz przeciwnie, Georgi, kochanie – odezwała się Klimova. Wyjęła pistolet ze skrzynki, wydymając wargi na jego nieoczekiwany ciężar. – Uważam, że to cudowny prezent. I pomyśl tylko, co opowiemy po powrocie do domu. Przeniosła wzrok na Enrique i ukłoniła się. – Żałuję, że nie mamy nic, czym moglibyśmy się zrewanżować – powiedziała. Zerknęła na Florę. – Chyba, że mój mąż już tego dokonał...? Zagrzmiało. Daniel zawołał coś wesoło. Trzymający liny kosmonauci przyciągnęli do nabrzeża tratwę, na której stał. Adele przyglądała się obu parom. Nic nie mówiła ani nie okazywała uczuć, niemniej cieszyła się, że Księżniczka Cecile wkrótce opuści Tegeli.
Rozdział 17 Księżniczka Cecile orbitowała osiemdziesiąt mil ponad Morzangą. Daniel zablokował na ekranie znieruchomiały obraz wioski, położonej niedaleko planowanego miejsca lądowania, po czym powiększył go tak, że był w stanie rozróżnić słupy, na których wzniesiono poszczególne domy. Centralny krąg obejmował około połowę z pięćdziesięciu ośmiu domostw, reszta zagłębiała się w dżunglę – w różnych kierunkach. Pomiędzy domami krążyli tubylcy, krzątając się wokół jazów z rybami, znajdujących się na płynącej nieopodal szerokiej rzece o błotnistych wodach. Skraj dżungli skrywał wioskę, lecz jazy skutecznie zdradzały jej lokalizację. – Zgodnie z dziennikami komandora Bergena wylądował on FRC Granitem na bagnach, na południe od tej wioski – powiedział Daniel. Statki, nawet jednostki eksploracyjne, jaką stanowił Granit, nie lądowały na bieżącej wodzie, jeśli tylko mogły tego uniknąć. Poza tym wodowanie na rzece zniszczyłoby jazy i zapewne poparzyło rybaków, co nie było dobrą metodą nawiązywania przyjacielskich stosunków z tubylcami. – Wygląda na to, że nic się tu nie zmieniło od dwudziestu siedmiu lat, czyli od lądowania Granitu. Proszę zauważyć... Przemawiał do Klimovów, podejrzewał jednak, że jego wystąpienia słuchała połowa załogi. Takielarze po złożeniu masztów i zwinięciu żagli wrócili na pokład, a jak długo Sissie będzie orbitować, technicy z siłowni nie mieli do roboty nic prócz obserwowania zaworów, których wskazania zmieniały się dosłownie o włos. – ... że dżungla jest nienaruszona – kontynuował, przesuwając obraz. – Kiedy jednak przeskanujemy okolicę w poszukiwaniu anomalii magnetycznych, otrzymujemy to. Zaznaczył cylindryczny obrys, którego poszarpany cień rozpościerał się wzdłuż miejsca, gdzie znajdowały się szczątki, rozrzucone wskutek katastrofy. Podobnie jak w przypadku danych optycznych program wyostrzył zarys w sposób, który jedynie ekspert mógłby zauważyć. – Wujek Stacey... to jest: komandor Bergen – ciągnął kapitan – odnotował w dzienniku obecność wraku, nie zawracał sobie jednak głowy badaniem go. Otrzymał rozkazy wytyczenia kursu przez ślepy zaułek, w którym leży Morzanga, a na podstawie rozmiarów anomalii założył, że statek należał do Federacji. Są znani z handlu w tym rejonie, jak również z pirackich napaści. – Odchrząknął. – Możliwe, iż są to szczątki jednostki Federacji – powiedział. – Lecz równie dobrze może to być jacht, którym uciekł wasz John Tsetzes. Nie
można tego stwierdzić bez przeprowadzenia badań naziemnych, co nie powinno być trudne do zorganizowania. – Co masz na myśli, mówiąc: „ślepy zaułek”? – spytała Valentina. – Przestrzeń to przestrzeń, nieprawdaż? Od samego początku to Klimova interesowała się funkcjonowaniem korwety. Jej mąż był dobrym kompanem, lecz spędzał czas pijąc lub grając z Hoggiem w karty na ziarenka ryżu. Ku zdziwieniu Daniela Hogg rzadko kiedy wychodził na swoje. Jego zdaniem prawdziwa przewaga hrabiego brała się ze sprzętu, który pozwalał mu oszukiwać szulerów korzystających z elektronicznych gadżetów. Po zneutralizowaniu ich urządzeń naturalne uzdolnienia Klimova pomagały mu wyczyścić im kieszenie, gdy na pewniaka podbijali stawki. – Nie, madame – odrzekł Daniel. Miniaturka twarzy Klimovej na szczycie jego wyświetlacza zmarszczyła brwi na taką formalność, lecz jej pytanie nieświadomie wprawiło go w tryb wykładu. – Gdyby tak było, nie moglibyśmy podróżować między gwiazdami. Każda bańka stanowiąca jeden z wszechświatów Matrycy ma odmienne stałe fizyczne; jedyną stałą jest ciśnienie promieniowania Casimira, którego używamy do napędzania naszych statków. Wchodząc do bańki, gdzie czas i przestrzeń zmienia się w znany nam sposób, jesteśmy w stanie dostosować naszą pozycję do obiektów w gwiazdowym uniwersum, kiedy już do niego powrócimy. – Tak, Dannie – rzuciła Valentina z resztką cierpliwości. – Ale co to ma wspólnego ze ślepym zaułkiem czy czymś tam? Czy ta twoja Matryca ma jakieś ściany? Na ekranie Daniela Leary’ego mignęło skrzywione oblicze Adele. Nic nie mówiła, lecz poważna mina ostrzegała go, żeby pamiętał, z kim rozmawia. Nawet oficer łączności nie powinien móc przełamać zabezpieczeń konsoli dowodzenia. Prawdopodobnie nie potrafił tego żaden inny oficer łączności. Daniel uśmiechnął się z pełną świadomością, choć szczerze zarazem. Wyobraźcie sobie: ona przestrzegała jego, żeby zachowywał się stosownie. Oczywiście, miała rację, co stanowiło znakomity przykład postawy: „Rób, co ci mówię, a nie to, co robię ja”. Na głos powiedział: – Nie ma żadnych ceglanych murów, nie, lecz w gwiazdowym wszechświecie istnieją miejsca, gdzie poziomy energetyczne niezbędne do wejścia do baniek są tak wysokie, iż gradienty uszkodziłyby lub zniszczyły statek, mimo wszystko próbujący do nich wtargnąć. To ramię galaktyki jest takim miejscem. Ślepym zaułkiem. – Uśmiechnął się szeroko, jak zawsze, kiedy mógł pochwalić się umiejętnościami wujka Stacey’a. – Prawdę mówiąc,
komandor Bergen znalazł przejście przez dno saka, że tak powiem, lecz jest to robacza dziura, gdzie niewielu astrogatorów odważyłoby się nawigować, nawet za pomocą jego dzienników. W praktyce trasa na Morzangę wiedzie przez znajdującą się u ujścia saka Tegeli. Wątpię, żeby w ciągu generacji przylatywały tutaj więcej niż jeden – dwa statki. – John Tsetzes był kapitanem przestrzeni, zanim wraz ze swymi najemnikami wynajął się naszej planecie, a potem sięgnął po władzę – zauważył hrabia Klimov. – Tyranem i złodziejem, lecz również wspaniałym kapitanem. Być może odkrył przejście przed twoim komandorem Bergenem, hę? – Możliwe, wasza ekscelencjo – zgodził się Leary. – W tej chwili wiemy tylko tyle, że Tsetzes nie powrócił przez Tegeli, ponieważ odnotowano by jego ponowny przelot. Za młodu Daniel był bardzo porywczy. Prawdę mówiąc, takim pozostał jako osoba prywatna. Lecz młodszy oficer zdobywa w FRC wielką praktykę w gryzieniu się w język, kiedy wyżsi rangą wygłaszają głupie lub wręcz obraźliwe stwierdzenia. Praktyka ta bardzo mu teraz pomogła. Wizerunek Adele oficjalnie pojawił się w górnej części ekranu – postanowiła włączyć się do rozmowy. Jej podobizna była nieco mniejsza od Klimova, i przy tym monochromatyczna. – Kapitanie Leary? – przemówiła przymilnym tonem. – Może Tsetzes próbował dotrzeć do Federacji trasą odkrytą później przez komandora Bergena, tylko pomylił się w obliczeniach i zniszczył statek? Moim zdaniem, gdyby się przebił, to znalazłabym jakieś wzmianki o nim w plikach, które skopiowałam w San Juan. A jednak nie ma żadnych zapisów o Johnie Tsetzesie po jego lądowaniu na Tegeli... o którym zresztą nikt nie wiedział, dopóki nie odkryłeś artefaktów w domu Pansuelów. – Zgadzam się z taką możliwością, Mundy – powiedział Daniel, odprężając się. – Wolę jednak nadal wierzyć, że Nicator rozbił się na Morzandze. Jeśli rozpadł się w Matrycy, to obawiam się, iż nie ma najmniejszej nadziei na odzyskanie Diamentu Ziemi. – Wobec tego proszę wylądować, kapitanie – polecił hrabia z machnięciem ręki. – Proszę za wszelką cenę sprowadzić nas na dół, żebyśmy przeszukali wrak. Jednak moim zdaniem... Diamenty są bardzo twarde, boję się jednak, że katastrofa gwiazdolotu nawet diament rozbiłaby w pył.
*** – Adele? – zawołał porucznik przez wbudowany w hełm interkom. – Za chwilę odwiedzi nas delegacja z wioski. Jeżeli nic masz czegoś bardzo ważnego do zrobienia, może dołączysz do nas na brzegu? – Już idę – odparła Adele, zamykając terminal danych i wsuwając różdżki do kieszonek. – Na tej planecie na częstotliwościach radiowych słychać tylko burze. Schowała palmtopa i podeszła do zejściówki. Pierwsze kroki były niepewne, jako że przez dłuższy czas siedziała. Pod pewnymi względami jej pełne determinacji przeszukiwanie pasm radiowych okazało się porażką, skoro niczego nie znalazła, z drugiej strony ważna była informacja, iż załoga Księżniczki Cecile to jedyni cywilizowani ludzie na Morzandze. Uśmiechnęła się blado. Jej matka nie zgodziłaby się z określeniem: „cywilizowani ludzie”, ponieważ sugerowało ono, iż mieszkańcy Morzangi należeli do jakiejś innej kategorii. Byli czymś innym. „Niecywilizowani” to określenie, nie obelga. Mieszkańcy Morzangi nie tworzyli technologicznie zaawansowanej cywilizacji – w odróżnieniu od tych, których oficjalni przedstawiciele zastrzelili jej mamę i zatknęli jej głowę na Skale Mówcy w Xenos. Choć Morzangańczycy mieli zapewne jakiś odpowiednik. Wszak byli ludźmi. Korweta stała otwarta, by przewietrzyć odświeżaną od dziesięciu dni atmosferę. Marynarze ustawili automatyczne karabiny tak, aby mogły wyrzucać serie półuncjowych pocisków przez włazy po obu stronach Pokładu A oraz przez luki towarowe na Pokładzie C. Przednia wieżyczka pozostała wysunięta, a jej bliźniacze działa skierowane na leżącą na zachód od statku wioskę. Artylerzyści wyglądali na spiętych. Nie wystraszonych, w żadnym razie; jedynie gotowych na to, żeby zamienić okolicę w promieniu mili od gwiazdolotu w jałową pustynię. Warta przy włazach miała podobnie ponure miny, trzymała broń w pogotowiu, zamiast nosić luźno przewieszoną przez ramię czy opierać o grodzie. Kiwnęli głowami mijającej ich Adele. Tovera otwarcie nosiła swój miniaturowy pistolet automatyczny, miast ukrywać go w neseserze. Zeszła za swą panią na trap przerzucony nad mokradłami, których wody zaabsorbowały płomienie lądującego statku.
– Czuję się niekompletnie ubrana – mruknęła, kiwając głową w stronę kosmonautów z karabinami i ciężkimi karabinami maszynowymi. Czasami decydowała się zademonstrować poczucie humoru. – Wątpię, aby doszło do tego typu zabawy – powiedziała Adele, walcząc z chęcią wyrzucenia ramion na boki celem utrzymania równowagi. Trap miał metr szerokości i wiedziała, że choć kołysał się pod jej ciężarem, to był obliczony na obciążenia rzędu trzech ton. – A nawet jeśli, to jestem przekonana, że dadzą nam fory. Część Sissies była dobrymi strzelcami, paru wręcz wyborowymi. Wybrany dwudziestoosobowy oddział, czekający na brzegu z Danielem i Klimovami, powstrzymałby atak setek Morzangańczyków uzbrojonych w łuki i włócznie. Lecz nikt na Księżniczce Cecile nie dorównywał Toverze... może z wyjątkiem Adele. Jak powiedziała, dzisiaj nie powinno mieć to znaczenia. Marynarze wyładowali aerowóz; Mundy zasiadła za sterami. Nie widziała go od San Juan, odkąd Barnes z trudem doleciał nim na Sissie, wioząc hrabiego i trzech najciężej rannych kosmonautów. Nikt nie wziąłby pojazdu za nowy, lecz wgniecenia zostały wyklepane, a pogięte łopatki turbin wymieniono na nowe. Barnes stanął za fotelem kierowcy, a jego przyjaciel Dasi po drugiej stronie wozu. Obaj dzierżyli ciężkie karabiny i przeczesywali wzrokiem roślinność w odległości pięćdziesięciu jardów, gdzie grunt był wystarczająco suchy, by dać oparcie drzewom. Większość marynarzy również patrzyła w tamtą stronę. – Na skraju dżungli ukrywa się sześciu ludzi z włóczniami – zameldowała przyciszonym głosem Tovera. – Obserwują nas. – Wierzę ci na słowo – odparła Adele, dołączając do Daniela. – Za pozwoleniem waszej ekscelencji – zwrócił się Leary do Klimova – podejdę do nich sam. Prawdopodobnie boją się wyjść, widząc naszą broń. Hogg, potrzymaj to z łaski swojej. Hrabia nie zadał sobie nawet trudu, by wyrazić zgodę na tę ewidentnie wystosowaną proforma prośbę. Daniel oddał Hoggowi swój karabin. – Akurat panicz pójdzie tam beze mnie! – warknął Hogg. Podał swoją broń najbliższemu kosmonaucie. – Masz, Castro – rzucił. – Potrzymaj to przez chwilę, podczas gdy ja z paniczem będziemy odgrywali cholernych bohaterów. – Ja pójdę z porucznikiem, Hogg – zaproponowała cicho Adele. – Możesz nas osłaniać. Sługa otworzył usta w proteście, zaraz jednak je zamknął i się uśmiechnął.
– Taaa – przytaknął. – Myślę, że nie dokonałbym więcej nożem, niż mistrzyni uczyni na swój sposób, co, Tovera? Zapytana wzruszyła ramionami. Jej uśmiech przeciąłby szkło. – Z przyjemnością powitam twoje towarzystwo, Mundy – oznajmił kapitan korwety z uśmiechem, który roztopił oficjalność słów. – Dodaje mi pewności siebie świadomość, iż natychmiast uzyskam wszelkie potrzebne mi dane. Ruszyli razem przed siebie. Plazma zamieniła poszycie wokół kosmicznego jachtu w splątaną matę na warstwie wysuszonego błota, która utrzymywała kobietę, lecz Daniel co i rusz się zapadał, ochlapując sobie buty i nogawki. – Ślamazarny marsz... – wymamrotał z uśmiechem. – Ale lądując na mokradłach, nie ryzykowałem przewrócenia nas odrzutem na grzbiet. W porównaniu z tym błocko jest niewielką uciążliwością. – Nie przeszkadza mi błoto – odrzekła Adele. – Lecz nikt na pokładzie nie martwi się, że mógłbyś zepsuć lądowanie, nie rozumiem więc, czemu ty tak uważasz. – Och, być może chodzi o to, że nikt inny nie ma powodów do obaw – uznał Daniel. Uniósł lewe ramię i pomachał do oddalonych o dwadzieścia stóp krzaków. Nieco dalej strzelały w górę ponad stustopowe drzewa. – Dzień dobry, panowie! – zawołał. – Jesteśmy gośćmi z Cinnabaru i mamy nadzieję, iż przyjmiecie od nas dary za nasze najście. – Mają atlatle? – zapytała szeptem Adele. – To znaczy: miotacze oszczepów? – Wujek Stacey nic o tym nie wspominał – odrzekł. – Ale, oczywiście, tego typu sprawy zbytnio go nie interesowały. Zauważ jednak, iż jesteśmy zbyt blisko, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Z gąszczu wyłonił się chudy mężczyzna o wzroście siedmiu stóp. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, choć uczona przez chwilę brała za tkaninę tatuaże, pokrywające jego ciało od szyi po łokcie. Uzbrojony był w oszczep z segmentowanej trzciny. Adele z przyjemnością zauważyła, że była osadzona na grubszym patyku, którego dźwignia podwajała zasięg rzutu. – Jakie dary? – zapytał mężczyzna. Posługiwał się uniwersalnym – językiem handlu sprzed Przerwy – z ciężkim, lecz zrozumiałym akcentem. Poza wytatuowanymi miejscami skórę miał zaskakująco białą, a ogniście rude włosy nie sprawiały wrażenia ufarbowanych. – Macie bimber?
– Damy wam tyle bimbru, że cała wioska będzie mogła spić się na umór – obiecał mu Leary, podchodząc z Mundy na odległość sześciu stóp. – Lecz uczynimy to, odlatując, sir, aby uniknąć niezręcznych sytuacji. Choć jeśli jesteś wodzem wioski, z przyjemnością zaoferujemy ci poczęstunek. Nawet z tak bliska Adele nie była w stanie dostrzec pozostałej piątki, o której wspominała Tovera. Cóż, tamta za to nie poradziłaby sobie z poezją sprzed Przerwy. Świadomie powstrzymała się od grymasu. Bimber – pędzony domowym sposobem alkohol – był równie nieodzownym elementem międzygwiezdnych podróży, co radiacja Casimira; i tak samo niezbędnym, jak utrzymywało wielu kosmonautów. Każda substancja organiczna ulegała fermentacji, a wszystko, co sfermentowane, dawało się wydestylować w alkohol wystarczająco mocny, by upić się, zanim nudności nie opróżnią żołądka delikwenta. Adele nigdy nie pociągało otumanianie własnego umysłu, a nawet gdyby nabrała na to ochoty, raczej nie użyłaby do tego celu bimbru. Zdawała sobie jednak sprawę, iż pod tym względem stanowiła na Księżniczce Cecile zdecydowaną mniejszość. Tubylec zawahał się, rzucając spojrzenie w lewo. Z gęstwiny krzaków podniósł się drugi mężczyzna, podobnie zbudowany, lecz znacznie starszy, był tak blisko uczonej, że mogłaby go dotknąć. Wstała także czwórka wojowników w średnim wieku; zupełnie jakby zmaterializowali się w powietrzu. – Ja jestem kapitanem! – oznajmił dobitnie najstarszy z nich. Krzemienny grot jego włóczni był przytwierdzony do drzewca miedzianym drutem, jedynym metalem, jaki Adele zauważyła u całej szóstki. – Tamten jest tylko głównym stewardem, a i to jedynie dlatego, że wczoraj zmarł porucznik i główny steward awansował na inżyniera. Musicie dać bimber mnie. Pleczysty mężczyzna, zwalisty w porównaniu z towarzyszami, pokiwał energicznie głową. Oprócz włóczni nosił kamienny toporek o głowicy lekko przypominającej główkę klucza francuskiego. – Tak uczynimy, kapitanie – obwieścił uroczyście Daniel. – Wystarczy dla ciebie i twych oficerów. A potem – zawiesił głos, uśmiechając się szeroko – z przyjemnością udamy się wraz z wami na spoczywający nieopodal wrak statku kosmicznego. Wskazał gestem Księżniczkę Cecile, ukłonił się kapitanowi i odwrócił. Ruszając z powrotem w stronę korwety, szepnął do idącej obok Adele: – Ponieważ kiedy będzie z nami, nie będę musiał się martwić, że jego kamraci mogą nieoczekiwanie uznać, iż szybciej dobiorą się do bimbru, jeżeli porwą kogoś z naszych dla okupu.
Rozdział 18 – Kapitanie Leary? – zawołał hrabia, szurając butami po trapie, uwieszony pomiędzy dwoma takielarzami. Przebrał się po wcześniejszym ześlizgnięciu się z pomostu. Wstrząs sprawił, że wytrzeźwiał (dokonywał degustacji bimbru z oficerami z wioski), lecz bynajmniej nie poprawił stanu jego umysłu. – Po naszym powrocie rozkazuję panu – rozkazuję – przenieść statek na suchy ląd. Rozumie pan? – Oczywiście, wasza ekscelencjo – odrzekł Daniel, kłaniając się w pas. Odwrócił się do porucznika. – Panie Chewning, proszę pod moją nieobecność usunąć tubylców, abym po powrocie mógł przenieść statek na polanę, trzysta jardów na zachód stąd. Proszę nie nadużywać siły, niemniej nie chcę spalić połowy wioski. Przelot gwiazdolotem tuż nad ziemią na silnikach plazmowych stanowił prosty manewr w porównaniu z lądowaniem na ciągu hamującym i zmaganiu się z odbiciami od twardej powierzchni. Jedynym problemem była obecność mieszkańców wioski, którzy tłoczyli się na brzegu, nieopodal Księżniczki Cecile. Korweta spaliłaby wszystko, nad czym by przeleciała na tak niskiej wysokości. Daniel uznał, że pożar lasu to już wystarczający kłopot, po co jeszcze mieć na sumieniu kilkuset tubylców usmażonych żywcem. – Czy usuwając ich z okolicy, mogę dać im kapkę bimbru? – zapytał Chewning. Porucznik
Leary
zadumał
się.
Oficerowie
zostali
poczęstowani,
lecz
był
nieprzejednany co do zwykłych mieszkańców wioski – ci mieli dostać alkohol dopiero wtedy, gdy Sissie stanie się gotowa do startu. – Tak, oczywiście – odparł. – Ale tylko dwie uncje i proszę się upewnić, że każdy wypije wyłącznie swoją porcję, panie Chewning. Nie wygląda na to, żeby mieli szczególnie mocne głowy i boję się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby im zanadto w nich zaszumiało. Tutejsi oficerowie – kapitan, porucznik, bosman, inżynier, artylerzysta i główny steward – otrzymali po cztery uncje, czyli ilość uznaną przez wszystkich kosmonautów za bezpieczną. Albo porcje zanadto doprawiono alkoholem hydraulicznym, albo lokalne trunki były dużo słabsze. Cała szóstka się upiła: dwóch zasnęło, dwóch pokłóciło się gwałtownie o coś, czego Daniel nie zrozumiał, a kapitan śpiewał gromko z zamkniętymi oczami. Porucznik zaś gwałtownie zainteresował się Barnesem. W innych okolicznościach kosmonauta także mógłby być zainteresowany, teraz jednak musiał przytrzymać tubylca za ramiona, zaś Dasi znokautował go solidnym ciosem w szczękę.
Po wygłoszeniu ultimatum Klimov pomaszerował do oczekującego nań aerowozu. Valentina szła za nim, rzucając przez ramię rozbawione spojrzenia na Daniela. Ósemce osób nie będzie zbyt wygodnie, lecz nie zanosiło się na długi lot. Daniel zerknął na stojącą obok Adele. Czytała coś na wizjerze – jej podręczny terminal był złożony ale podniosła wzrok, zauważając jego ruch. – Jestem gotowa – oznajmiła z prostotą, odpowiadając na pytanie, którego nie musiał zadawać. Pokiwał głową i poszli razem do aerowozu. Hogg i kierujący pojazdem Barnes posadzili kapitana z przodu, pomiędzy sobą. Kanapy nie przewidziano dla trzech pasażerów, ale umieszczenie tubylca pomiędzy dwoma silnymi mężczyznami stanowiło najlepszą metodę upewnienia się, że nie postanowi wysiąść na wysokości stu stóp nad ziemią. – Wasza ekscelencjo – przemówił Leary. – Valentino. Zajmijcie, proszę, tylne siedzenia. Pozwoli mi to usiąść bezpośrednio za naszym gościem, na wypadek gdyby potrzebował podtrzymania w powietrzu. Na wypadek gdyby trzeba było go ogłuszyć, rzecz jasna, lecz gdyby Daniel to powiedział, hrabia w swym obecnym stanie umysłu mógłby nalegać, że w razie potrzeby sam się tym zajmie. Kapitan korwety jakoś nie ufał Klimovowi, iż ten zdołałby zadziałać wystarczająco szybko. – Chodź, Georgi – odezwała się Klimova, prowadząc męża do tyłu, zanim zdążył zastanowić się, czy powinien zaprotestować. Generalnie hrabia był miłym kompanem, lecz upadek w błocko uczynił go śmiesznym w jego własnych oczach... oraz jak słusznie przypuszczał – w oczach żony i kosmonautów. Był w paskudnym nastroju. Tovera uśmiechała się niczym kobra, wciskając się z Adele na środkową ławkę i rozsadzając tak, by Daniel mógł usiąść pomiędzy nimi dwiema. Podobnie jak Hogg i Leary uzbroiła się w pistolet maszynowy, pobrany z pokładowej zbrojowni. Dobra broń na potyczkę w gęstym lesie. Dodatkowo umieściła swoją własną, mniejszą broń w kaburze pod lewą pachą. Kapitan ciągle śpiewał, jednak tak bełkotliwie, iż Daniel nie był nawet pewny, czy słowa pochodziły z uniwersalnego. Barnes zwiększył obroty turbin do 90% mocy, ustawiając je tak, że aerowóz podskakiwał i szarpał niczym pies gończy na uwięzi. – Jeżeli jesteś gotowy, Barnes – rzekł Daniel – to ruszaj ustalonym kursem, tuż nad wierzchołkami drzew... Nie szybciej, niż naprawdę musisz.
Olbrzym zsynchronizował dysze i dorzucił węgla do pieca. Wybrał ostry kąt wznoszenia. Przez kilka sekund pojazd wzbijał się pod kątem 30 stopni, po czym zachybotał i runąłby w bagno, gdyby kierowca w ostatniej chwili nie naparł na ster, opuszczając przód. Nabrali prędkości, pikując w dół, by po chwili znowu nabrać wysokości, zanim uderzą w ścianę lasu. Aerowóz przemknął nad drzewami i wznosił się, dopóki Barnes nie wyrównał sterów na wysokości pięciuset stóp – znowu przesadzając, choć tym razem znajdowali się wystarczająco wysoko, by manewr nie sprowadził na nich natychmiastowego zagrożenia. Hrabia i hrabina krzyczeli z przerażenia. Daniel nie przejmował się zbytnio, choć rozumiał reakcję Klimovów. Sam na tyle już przyzwyczaił się do stylu prowadzenia Barnesa, że nie robiło to na nim większego wrażenia niźli spacer po rei w Matrycy. Tubylec, tkwiący na przednim siedzeniu, wyprostował się i rozejrzał dookoła. Oczy powiększyły mu się dwukrotnie, zanim skierował je w stronę ziemi. – Jestem martwy! – wrzasnął. Leary położył mu rękę na ramieniu, lecz tamten nie ruszał się z miejsca. – Jestem martwy! Jestem w piekle! Aerowóz wyszedł z nurka dwadzieścia stóp nad czubkami drzew i rozpoczął kolejny wzlot. – Barnes, zwolnij! – polecił Daniel. – Jesteśmy na miejscu. Posadź nas przy drzewie z pomarańczowymi liśćmi, po prawej! Prawdę mówiąc, nie był pewny, czy znajdowali się we właściwym miejscu, wiedział jednak, że lepiej podać kosmonaucie konkretny cel, albowiem w przeciwnym razie Bóg jeden raczył wiedzieć, gdzie mogli skończyć. Pojazd położył się na burcie w ciasnym skręcie, prędzej wytracając wysokość niż szybkość. W zdaniem Daniela – ostatniej chwili przemknęli pomiędzy wierzchołkami dwóch okazałych drzew i opadli na wysokość poszycia, gdzie zawiśli w powietrzu, niemal nie posuwając się do przodu. Przed nimi wznosił się poobijany metalowy cylinder, obrośnięty pnączami, korzeniami drzew i warstwami zbutwiałych liści. Barnes miękko wylądował. Jest lepszym pilotem, niż myślałem – pomyślał Daniel. Marynarz odwrócił się doń z uśmiechem. – No i jak, sir? – zapytał wesoło. – Myślałem, że wpadniemy w korkociąg, a jednak zdołałem wyrównać! Może jednak to Hogg powinien prowadzić w powrotnej drodze... Z ulgą opuścili pojazd, zstępując na poczerniałe, spleśniałe liście, spomiędzy których wyrastały grzyby przeróżnych kształtów i kolorów. Leary wymacał stopą skalny występ, tuż pod warstwą ściółki, i przesunął but w bok, zanim przeniósł na niego cały ciężar ciała. Valentina nie miała równie dużego doświadczenia w leśnych wędrówkach i nie zachowała
podobnej ostrożności. Krzyknęła, gdy jej kostka się przekręciła. Przewróciłaby się, gdyby nie złapał jej mąż. – Ostrożnie, kochanie – rzucił hrabia, pomagając jej się wyprostować. Uśmiechnął się po raz pierwszy od upadku do bagna. – Tutejsze podłoże jest bardzo zdradliwe. Rozbity gwiazdolot leżał niemal brzuchem do góry. – Nie leciał zbyt prędko – rozważał na głos Daniel, na rzecz towarzyszy – więc raczej nie rozbili się podczas lądowania. Ciekawe, czy... Podszedł ostrożnie do statku, by poszukać odpowiedzi na nurtującą go kwestię, nie zważając na innych, całkowicie pewny własnego bezpieczeństwa. Hogg obserwował otoczenie z przodu, a Tovera z tyłu. O ile oficer FRC się orientował, nie uzgadniali takiego podziału zadań. Znakomicie ze sobą współpracowali. Wysunął metalową kolbę pistoletu automatycznego i oskrobał nią stalową burtę. – Tak! – wykrzyknął, zadowolony ze znalezienia dowodów potwierdzających jego przypuszczenia. – Znalazłeś jacht Tsetzesa?! – zawołała natychmiast Valentina. – Jak się tam dostaniemy? – zapytał, niemal równocześnie, jej mąż. – Dobry Boże, tylko pomyśl: jeżeli regalia nadal znajdują się na pokładzie! – Wybaczcie mi, wasze ekscelencje! – rzucił pospiesznie Daniel, prostując się. – Obawiam się, że byłem nieprecyzyjny. To nie jest Nicator, tylko typowy statek handlowy ogólnego przeznaczenia, jakich mnóstwo widzieliśmy w San Juan i całej Federacji. Sądząc po wysokości rosnących dookoła drzew... Skazani byli na przybliżenia, bazujące na wiedzy Daniela o podobnych drzewach na podobnych planetach. ... powiedziałbym, iż wrak pochodzi mniej więcej z tego samego okresu, co potencjalne lądowanie Johna Tsetzesa na Morzandze. Statek został zniszczony... – Postukał w tęczowe odbarwienia kadłuba. – ... pociskami plazmowymi bliskiego zasięgu. Oczywiście, możliwe, że natknęli się na siebie dwaj piraci, jednak równie dobrze to John Tsetzes mógł bronić się przed piracką napaścią, niszcząc nieznaną jednostkę, zaraz gdy tylko pojawiła się niedaleko niego. Jak rozumiem z jego historii, był typem człowieka zdolnym do podjęcia takiej decyzji? – To był rzeźnik – oznajmił hrabia pełnym aprobaty tonem. – Miał krew na rękach. Tubylec ruszył ostrożnie naprzód i dziabnął włócznią w liście. Kiedy ją uniósł, na grocie wiło się coś długości jego palca. Nim Leary zdążył się lepiej przyjrzeć – miało mnóstwo nóg i miękkie ciało – kapitan wioski zadarł głowę i przełknął zdobycz bez
przeżuwania. Skoro już miało się zamiar to zjeść, prawdopodobnie lepiej było połknąć w całości... – Kapitanie? – zwróciła się do niego Valentina, podchodząc do miejsca, gdzie obwieszona owocami w twardych łupinach „winorośl” porastała rozprute poszycie kadłuba. Jak długo leży tutaj ten statek? Czy wasz lud prowadzi kroniki? – Nie tam, panienko! – przestrzegł ją tubylec, zagradzając dalszą drogę włócznią. – Ogniożuki ogryzą cię do kości! – Co? – zdziwiła się Valentina. Zatrzymała się i obróciła w stronę mężczyzny, nadal jednak znajdowała się niecałą stopę od dyndającego owocu. Domyślając się istoty problemu, Daniel dotknął przedramienia arystokratki i odprowadził ją do tyłu. – Widzisz te małe dziurki w skorupach tamtych pomarańczowych tykw? – zapytał. – Wydaje mi się, że wodzowi chodzi o to, że zamieszkujące wnętrze owoców owady mogłyby ich bronić. Kapitan pokiwał głową. Trącił pnącze czubkiem włóczni i cofnął się szybko. Z trzech otworów w najbliższej tykwie wysypały się robaczki tak małe, że przypominało to wyciekanie płynu. Miały czarne pancerzyki z czerwonym pasem. – Ogniożuki! – powtórzył tubylec. – Strzegą pieniężnych roślin. Może jutro wykurzę je dymem i zbiorę pieniężne nasiona, lecz dzisiaj musimy pogrzebać starego porucznika. – Zerknął cwanie na Daniela. – Może przywieziesz mnie tutaj szybko-szybko swoją latającą łodzią? – Może – zagrał na zwłokę Daniel. – Ale najpierw odpowiedz hrabinie na pytanie: jak dawno temu rozbił się ten statek? Kapitan wzruszył ramionami. – Dawno, dawno temu – powiedział. – Znalazł go ojciec ojca mojej matki. – Załoga przeżyła? – drążyła Klimova. – Macie artefakty ze statku? – Część przeżyła, część umarła – odparł kapitan, ponownie wzruszając ramionami. – Teraz wszyscy nie żyją. – Przyjrzał się wrakowi z iskierką zainteresowania, która szybko zgasła. – Kiedyś nasza wioska bardzo się na tym wzbogaciła – dodał. – Ale to było dawno, dawno temu. Od bardzo, bardzo dawna nie zostało nic do zabrania. Klimov zmarszczył brwi. – Może zachowały się jakieś zamykane pomieszczenia, do których tubylcy nie mogli się dostać? – zapytał porucznika FRC. – Któryś z nich może zawierać Diament Ziemi.
– Jeżeli przeżyła część załogi, to mogli otworzyć każde pomieszczenie, chociażby narzędziami ze statku, gdyby nie było innej możliwości – odrzekł Daniel. – Poza tym to nie był statek Johna Tsetzesa, wasza ekscelencjo. – Tak, tak, oczywiście – przytaknął Klimov, zapadając się w sobie. – Do licha, tak blisko, i nic z tego! Może i blisko – pomyślał Daniel, lecz w głębi serca był równie rozczarowany jak hrabia. – Odwieźcie mnie z powrotem – zażądał kapitan. – Dzisiaj pochowamy starego porucznika. Będzie dużo jedzenia i picia. Cmoknął i dla podkreślenia obietnicy poklepał się ręką po brzuchu. Dłoń i rozczapierzone palce trzasnęły o skórę, wydając odgłos przypominający wystrzał z pistoletu. – Zgoda, zabierzemy cię z powrotem – obiecała Klimova z wyrachowaną miną. – I sprezentujemy ci butlę bimbru, jeżeli pozwolisz nam, a przynajmniej mnie, zarejestrować ceremonię pogrzebową. Protest Leary’ego nie opuścił ust. Pomysł spicia tubylców i siedzenia wśród nich uznał za cholernie kiepski, lecz Valentina doskonale znała poglądy swego podwładnego. I tak zamierzała zrobić to, na co miała ochotę. Cóż, już wcześniej zdarzało się Danielowi wykonywać rozkazy, z którymi się nie zgadzał. Tak właśnie funkcjonował łańcuch dowodzenia. – Tak, panienko! – zawołał kapitan. Roześmiał się serdecznie, dodając: – Biedny porucznik, przegapił bimber o jeden dzień! Będzie gryzł skały, jak go pogrzebiemy! – Zgadza się – przytaknął Daniel. – W takim razie możemy wracać? – Już to nadałam – zameldowała Adele. – Na wypadek gdyby pan Pasternak musiał wyprodukować więcej alkoholu. Całe szczęście, że bimber nie musi dojrzewać. – A ja poprowadzę – odezwała się Klimova. – I bez dyskusji. Daniel się ukłonił. – Nawet przez myśl mi to nie przeszło, wasza ekscelencjo – zapewnił ją. – To znakomity pomysł. – Tak jest – dodała Adele Mundy. – Wręcz ratujący życie.
*** Idąc z Danielem koło aerowozu, Adele nie zastanawiała się zbytnio, z czym wiązała się stypa. Wstrząsnął nią widok martwego mężczyzny, przywiązanego do drzewa w pozycji
siedzącej, z wyciągniętymi przed siebie nogami. Wymizerowane ciało było obnażone i pomalowane na pomarańczowo, niebiesko i żółto. Jeśli malunki tworzyły jakiś wzór, to był on zbyt subtelny, by go rozpoznała. Ramionami otaczał stertę nanizanych na sznureczki paciorków, spoczywających mu na kolanach. Koło trupa stał młodszy mężczyzna o podobnych rysach twarzy, jedną ręką bawiąc się koralikami. Pierś miał również pomalowaną na pomarańczowo, niebiesko i żółto, lecz nosił przepaskę z piór, tak jak inni dorośli; dzieci poniżej dziesiątego roku życia biegały nago. Zebrała się cała wioska, około dwustu osób starszych od niemowląt. Nie mieli ze sobą talerzy ani sztućców, za to każdy niósł czarkę z polerowanego drewna. Na rozłożonych wokół zwłok matach z trzciny stały kosze z owocami, tace z pieczonymi rybami oraz drewniane tuby wycięte z pni dużych drzew. Część z nich zawierała owsiankę, lecz w większości znajdowała się blada, żółtawa ciecz, w której pływały kawałki przeżutych warzyw. Adele zakładała, że był to jakiś alkohol, choć nie potrafiła wyobrazić sobie okoliczności, w których zechciałaby go spróbować. Valentina wjechała powoli na polanę. Aerowóz otaczała dwudziestka ciężko uzbrojonych marynarzy. Hrabia siedział obok żony; Woetjans i tutejszy kapitan zajmowali miejsca z tyłu. Technicy pana Pasternaka zdemontowali środkowe siedziska, umieszczając na ich miejscu 50-galonową cysternę, stanowiącą uprzednio część systemu oczyszczania wody. Sissies odepchnęli tłoczących się tubylców; zgodnie z poleceniem kapitana pojazd zatrzymał się obok zwłok. Gdy to nastąpiło, ośmiu marynarzy zaczęło napełniać z cysterny galonowe wiadra, pozostali zaś nadal trzymali straż. Mundy nie czuła się zbyt komfortowo, przygotowując się na poważne kłopoty, lecz zarazem nie widząc żadnego sposobu na ich uniknięcie. Splotła ręce przed sobą. Uspokoiłaby się trochę, gdyby mogła wyciągnąć swój terminal danych, ale to byłoby głupie. Maszerujący koło niej Leary sprawiał wrażenie wesołego i rozluźnionego. Nosił pistolet w kaburze, choć Adele nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała, jak jej przyjaciel używał broni. Ale miał jeszcze pałkę ze strukturalnego plastiku, długości przedramienia. Biorąc pod uwagę siłę nadgarstków i ramion Daniela, powinna powalić każdego równie szybko, jak trafienie ze służbowego pistoletu. Leary przyjrzał się paciorkom na podołku zmarłego. – Spójrz, Adele! – wyszeptał. – To są nasiona, małe, twarde nasiona. Muszą pochodzić z tykw podobnych do tych przy wraku. Oczywiście! Nasiona są cenne ze względu na insekty, ogniożuki, które utrudniają ich zbieranie!
Adele uważnie przyjrzała się koralikom, ponieważ okazały się interesujące dla jej przyjaciela, choć nie podzielała entuzjazmu, jaki Daniel żywił dla przyrody. Pojedyncze nasionka miały rozmiar paznokcia jej małego palca i były płaskie – na jeden cal składało się dziesięć, może dwanaście sztuk. Zmarszczyła brwi... W stosie musiało być wiele tysięcy nasion. Niezależnie od ryzyka ataku insektów czyszczenie i dziurkowanie każdego musiało zająć sporo czasu. Siedzący z tyłu pojazdu kapitan wstał. – Ludu mój! – zakrzyknął. – Moi wielcy przyjaciele z nieba przywieźli mi bimber! Z dobroci serca podzielę się nim z wami! Kiedy aerowóz się zatrzymał, mieszkańcy wioski zasiedli już po obu stronach długiej maty; starszyzna – oficerowie – z rodzinami zajęli miejsca wokół krańca, który był bliżej zmarłego. Tłum odpowiedział gromkim okrzykiem i poderwał się z ziemi, gotowy zalać pojazd na podobieństwo zatapiającej brzeg fali przypływu. – Hogg! – rzucił Daniel. Hogg wymierzył z ciężkiego karabinu w wierzchołek drzewa, odstrzeliwując gruby konar, który eksplodował chmurą drzazg o rozmiarach zapałek. Buczenie broni zagłuszył donośny trzask, z jakim, sekundę później, pocisk rozerwał grube drewno. Gałąź odłamała się przy wtórze trzasków, z jakimi poddawały się kolejne włókna, i upadła na ziemię. Tubylcy znajdujący się najbliżej nich cofnęli się z jękiem. Hogg z niesmakiem obserwował migoczące nad lufą fale gorąca. Ciężki pocisk cisnął konar wystarczająco daleko, by nie zagroził nikomu ze zgromadzonych. – Jeżeli nasi drodzy gospodarze raczą pozostać na miejscach i przygotować czarki – przemówił Daniel głosem słyszalnym pomimo ogłuszenia wystrzałem – to członkowie mojej załogi naleją każdemu porcję poczęstunku. Każdy, kto zamiast czekać, oddali się od maty, okaże się niegodny prezentu. Rozumiecie? Tubylcy wydawali z siebie najprzeróżniejsze dźwięki. Łącznie zabrzmiało to jak pomruk, lecz ci, którzy jeszcze stali, pospiesznie wrócili na swoje miejsca przy macie, a żaden z siedzących się nie podniósł. Kapitan skinął wymalowanemu młodzieńcowi, który kucał przy zwłokach. Ten podskoczył i zapiszczał: – Mój ojciec ogłasza rozpoczęcie uczty! Tubylcy z ochotą rzucili się na poczęstunek. Ulubiona technika posilania się polegała na zaczerpywaniu lewą dłonią owsianki z tuby i zagarnianiu dwoma palcami prawej ręki wyciekającego nadmiaru z powrotem do ust. Biesiadnicy połykali w całości ryby rozmiarów
dłoni; większe okazy pożerano porcjami szczelnie wypełniającymi usta. Layton zanurzył standardowy, dziesięciouncjowy kubek z mesy w wiadrze z bimbrem i podał go uradowanemu kapitanowi; synowi zmarłego nalano podobną porcję do czarki z tykwy Adele nie widziała żadnej ceramiki, nawet z wypalanej gliny; tuby uszczelniono od środka smołą, a na zewnątrz pomalowano w wielobarwne, geometryczne wzory. Hogg przysunął się do Daniela i Adele. – To mi przypomina stypę mojego staruszka – oznajmił ze śmiechem. Uśmiechnął się do uczonej i dodał: – Oczywiście, ci tutaj jedzą znacznie schludniej niż my, w Bantry, prawda, paniczu? – Może odrobinę – przytaknął rozsądnie jego pan, obserwując rozpryskujące się na wszystkie strony jedzenie. – Naturalnie tutaj nie pili całe popołudnie, jak to miało miejsce na stypie Starego Guzzlera. Lokalny bosman, siwowłosy, z piórami zatkniętymi w dziurki w uszach, z bezmyślnym pośpiechem wychylił swoją porcję bimbru. Zakrztusił się, wyparskał przezroczysty płyn nosem, przewrócił się na plecy i zwymiotował. Po chwili usiadł prosto i zanurzył czarkę w tubie z tutejszym alkoholem. Klimova wcisnęła się pomiędzy syna zmarłego a kapitana, siadając po jego prawicy. Miejscowi radośnie zrobili dla niej miejsce, w trakcie jedzenia gadając do niej i między sobą. Hrabia stanął za żoną; wyglądał niepewnie i nie na miejscu. Kiedy przechwycił spojrzenie Adele, posłał jej zakłopotany uśmiech; oboje szybko odwrócili wzrok. Adele Mundy zadumała się nad łączącymi Klimovów relacjami. Najwyraźniej w ich przypadku to działało... Nie po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jedną z przyczyn, dla których wolała skompilowane dane, stanowił fakt, iż były one znacznie łatwiejsze do zrozumienia niż ludzie. Za rzędem siedzących tubylców uwijali się kosmonauci z wiadrami bimbru. Obsługiwali kilka miejsc wokół maty, odbierając czarki, zaczerpując nimi szczodre porcje, a potem oddając właścicielom. Adele spojrzała na Daniela, wydymając wargi. Wzruszył ramionami. – Skoro nie mogłem przeprowadzić mojego planu, realizuję drugą opcję: spicie ich do nieprzytomności, zanim wpadną w morderczy szał. – Aha. – Pokiwała głową przyjaciółka. Zaraz jednak ponownie wydęła wargi. – A dzieci?
– Chłopcy wystarczająco duzi, by nosić pieluchę – wtrąciła Tovera, stając za nią – mają również krzemienne noże. Osobiście nie zakładam, że dziewczęta w tym wieku są niegroźne. Ja nie byłam. Adele odchrząknęła. – Tak – mruknęła. – Zgadza się. Lepiej przyglądać się, jak dzieci upijają się do nieprzytomności, niż zobaczyć, co by się stało, gdyby któreś z nich zrobiło coś, co jej pracownica uznałaby za groźne. Posiadanie służącej takiej jak Tovera przypominało czasami paradowanie z odbezpieczonym granatem. Oczywiście, czasami potrzebny jest odbezpieczony granat. Przynajmniej oficer łączności Adele Mundy czasem go potrzebowała. Miejscowa kobieta odwróciła się i zwymiotowała na ziemię obok niej. Otarła usta wierzchem dłoni i wróciła do jedzenia. W połowie kolejnej miski owsianki przewróciła oczami i upadła twarzą w tubę z posiłkiem. Siedzący obok mężczyzna podniósł ją, pewnie dlatego, że utrudniała mu dostęp do poczęstunku. Daniel był takim samym etnologiem jak hrabia Klimov, prowadził więc ożywioną dyskusję na temat zwierząt, które podchodziły do światła. Większość z nich przypełzała do jedzenia lub w nie właziła. Adele odnotowała z cierpkim rozbawieniem, że robaki przypominające czarne ziarenka ryżu szczególnie ceniły sobie tutejsze piwo, w którym kręciły się niczym maleńkie łódeczki; te, które lądowały w czarkach z bimbrem, błyskawicznie szły na dno. Po kilku minutach Mundy usiadła po turecku i wyciągnęła terminal danych. Było wystarczająco dużo osób, które mogły pilnować tubylców – wyglądających na radośnie pijanych, przynajmniej jak długo kosmonauci im dolewali – a Daniel i Tovera zapobiegną stratowaniu siedzącej na ziemi bibliotekarki. Kiedy Leary pokazał jej pierzaste stworzenia, fruwające wokół pnia, od którego Hogg odstrzelił konar, mogła od razu sprawdzić w bazie danych, co było wiadomo na ich temat. Najwyraźniej nic. Komandor Bergen był autorem jedynej oficjalnej wzmianki o Morzandze w archiwach Cinnabaru. Wujek Stacey nie podzielał zainteresowania przyrodą swojego siostrzeńca. Może dokument: Notatki o latających gatunkach Morzangi autorstwa porucznika FRC Daniela Leary’ego... – Przyjaciele! – zawołał syn zmarłego, stając nieco chwiejnie przy zwłokach; w ręku miał krzemienny nóż. Musiał podnieść się w czasie, gdy Adele bezskutecznie przetrząsała bazę danych.
Wszyscy zgromadzeni powstali; przynajmniej ci, którzy mogli. Daniel czujnie obserwował rozwój wydarzeń, jednocześnie wyciągając lewą rękę ku Adele, dzięki czemu mogła wstać. Schowała terminal danych. – Mój ojciec chce, żebyście pozdrowili go, aby mógł ofiarować wam swe ostatnie dary! – kontynuował. – Chwalcie go na tym świecie, aby dostąpił zaszczytów w zaświatach! Kapitan ruszył naprzód, ciągnąc za sobą niezdecydowaną Klimovą. Syn zmarłego podniósł sznur monet i odciął kawałek nożem. Cisnął go kapitanowi, odciął kolejną część i podał Valentinie, po czym, gdy wódz wioski odciągnął Klimovą na bok, sprezentował trzeci fragment sznura nowemu porucznikowi. Cała wioska ruszyła w procesji do zwłok, by otrzymać pieniężny dar. Wyglądało na to, że długość podarku nie odgrywała roli: kawałki wahały się od stopy po jard. Syn nawijał sznur na dłoń i ciął go, wyciągając ze sterty więcej lub mniej monet. Klimova pokazała swój sznur pozostałym. Daniel i hrabia pochylili się nad prezentem; po chwili z lekką irytacją uczyniła to również Adele. W głębi duszy wierzyła, iż informacja jest czymś, czego się szuka, a nie gromadzi, lecz ogólne wzmianki o Morzandze we Wskazówkach żeglarskich nie wspominały o pieniężnych nasionach, tak jak i o pierzastych stworzeniach. Nasiona były płaskimi, symetrycznymi owalami w kolorze kości słoniowej. Sznurek wykonano z włókien jakiejś rośliny i zawiązywano w supeł po obu stronach każdego nasiona. Krążki pachniały lekko kamforą, lecz zapach mógł pochodzić od farb, jakimi pokryto ciało zmarłego. Dobra połowa wioski otrzymała już dar. Młodzieniec szarpnięciem wydostał kolejny sznur ze sterty. Teraz, kiedy tyle już zostało rozdane, Adele dostrzegła, że monety usypano na błyszczącej kuli, spoczywającej na kolanach trupa. Szturchnęła przyjaciela i pokazała mu przedmiot; podregulował wizjer z szybkością, której nigdy by nie osiągnęła. Valentina Klimova obejrzała się, żeby zobaczyć, czemu się przyglądali. Mąż i żona zareagowali jednocześnie – ona wrzaskiem, on zduszonym okrzykiem: – Diament Ziemi! Valentina rzuciła się po roziskrzony przedmiot; z prawej dłoni zwisał jej zapomniany sznur monet. Daniel złapał ją za kołnierz i szarpnął do tyłu z taką siłą, że na moment jej nogi straciły kontakt z ziemią. – Co? – zawołał ze wzbierającą wściekłością hrabia. Ruszył w stronę Daniela; Hogg zagrodził mu drogę.
– Valentino – powiedział kapitan Księżniczki Cecile, uwalniając kobietę, lecz stając pomiędzy nią a zmarłym. – Proszę. Zdobędziemy go, przyrzekam, lecz proszę, nie w taki sposób, że padniemy, zarżnięci na stosie martwych czarnuchów. Klimova zadygotała. Jej lodowata furia stopniała z gwałtownością tającego na dachu śniegu. – Zgoda, kapitanie – oznajmiła. – Przyniesiesz nam diament, gdy tylko będziesz mógł, ale proszę, niech to nie trwa zbyt długo. Kapitan – wódz wioski – stał w samym środku grupy z Księżniczki Cecile i popijał bimber, ewidentnie nieświadomy ich wzburzenia. Daniel odwrócił się do niego, przyzywając gestem takielarza imieniem Nussbaum, trzymającego świeżo napełnione wiadro bimbru. – Kapitanie, czy ten klejnot na kolanach starego porucznika także zostanie sprezentowany? I dlaczego nie masz już bimbru w czarce? Wódz wychylił duszkiem resztkę alkoholu i rozkaszlał się, zginając w pół. Leary wyjął mu czarkę z ręki i oddał Nussbaumowi do napełnienia. Tubylec wyprostował się i napił, tym razem ostrożniej. Syn zmarłego zabrał ze stosu kolejny sznur pieniędzy; Mundy wyjęła dłoń z lewej kieszeni, rozluźniając się. Czymkolwiek był ten obiekt, nie był to diament. Teraz, kiedy niemal cały przedmiot stał się widoczny – rzeźbiona kula o stopie średnicy – uczona nie była nawet pewna, czy to minerał. Raczej opalizował jak mydlana bańka, a nie iskrzył się ostrymi refleksami brylantu. Poza tym Diament Ziemi pozbawiony był skaz. Nawet zakładając, że historycy przekłamywali rzeczywistość, najbardziej rasowy polityk zakrztusiłby się, nazywając czystym tak mleczny obiekt. – Ach, Kula Niebios – powiedział kapitan. Pochylił się i wyciągnął sferę spomiędzy sznurów z nasionami. Reszta tubylców zajęta była własnymi sprawami, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. – Pozostaje w domu kapitana z wyjątkiem chwil, gdy umiera oficer. Podał przedmiot Danielowi. Zanim ten zdążył podać go Klimovej, ta pożądliwie wyrwała mu kulę. – Jest lekki! – zawołała. – Ale... Georgi, popatrz na to! To nie diament, lecz wyrzeźbiono na nim kontynenty Ziemi sprzed Przerwy. Prawda? – Danielu, przytrzymaj mi to – poprosiła krótko Adele, podając mu terminal danych. Nie mogła jednocześnie trzymać go i obsługiwać, więc z braku biurka musiały wystarczyć ręce przyjaciela. Jej różdżki zamigotały, wywołując obraz prawdziwego Diamentu Ziemi. Wyświetliła go jako wielokierunkowy hologram obok nieporadnej podróbki, trzymanej w dłoniach przez hrabinę Klimovą.
– Oj! – wykrzyknął kapitan, odskakując. Jego stopy nie były tak pewne, jak dziesięć uncji bimbru temu; przewróciłby się, gdyby Hogg nie złapał go za ramiona z refleksem wykształconym dzięki wieloletniemu doświadczeniu w opiece nad pijanymi. – Pomijając oczywiste różnice w wykonaniu... – zaczęła bibliotekarka. – „Kontynenty” na Kuli Niebios mogły być wykreślone przez dziecko, rysujące palcem w błocie. – Proszę zauważyć, iż Diament Ziemi ma rzeźbienia na wewnętrznej stronie sfery, które artysta wykonał przez otwór w Biegunie Północnym. Powiększyła o dziesięć stopni północną część obrazu, po czym obróciła go, by ukazać wszystkim wklęsłe wnętrze. Kapitan wpatrywał się w te transformacje ze zdumieniem człowieka, widzącego na ulicy świnię przechadzającą się na zadnich nogach. – Podczas gdy ten przedmiot, Kula Niebios... – kontynuowała Adele, uświadamiając sobie, że koniecznie musi sfilmować nieznany wcześniej obiekt. – ... ma rzeźbioną w standardowy sposób zewnętrzną powierzchnię. – Wygląda na to, że jest pochodzenia roślinnego – zauważył Daniel, marszcząc brwi. Wyprostował się, rozglądając po otaczających go twarzach. – Ważne jest to, iż niezależnie od pochodzenia, a zakładam, że powstał tutaj, mógł zostać wykonany tylko przez kogoś, kto widział Diament Ziemi. Na Morzandze był John Tsetzes, a przynajmniej łupy, które zrabował z Nowego Swierdłowska. – Możemy to kupić? – zapytał hrabia, wyglądając na poruszonego. – To śmieć! – rzuciła gniewnie Valentina. – Czemu mielibyśmy robić z siebie głupców? Wepchnęła kulę z powrotem kapitanowi w ręce. Zaskoczony i nieprzygotowany wódz upuściłby sferę na ziemię, gdyby nie pochwycił jej Daniel. Valentina wbiła w kapitana pałający wzrok. – Skąd to się wzięło? – zapytała. – Macie oryginał? – Z wodorostów nanoszonych na plażę przy wielkiej wodzie, trzy dni drogi w stronę zachodzącego słońca – wyjaśnił tubylec. Zamrugał i przetarł oczy grzbietem dłoni. – To bardzo duża kula. Nikt nigdy nie widział równie dużej. Daniel Leary pokiwał z aprobatą głową. – Tak, oczywiście – przytaknął. – Pęcherz pławny jakiejś rośliny z głębokiego morza. Sztormy czasami odrywają kawałki, a prądy wyrzucają je na brzeg. – Mam gdzieś, skąd jest ta roślina! – warknęła arystokratka. Dziabnęła kapitana palcem wskazującym. – Chodzi o zdobienia. Skąd wzięliście pierwowzór? Wyglądał na jeszcze bardziej zakłopotanego.
– Zawsze mieliśmy Kulę Niebios – odrzekł. – Miał ją ojciec mego ojca. Adele zdała sobie sprawę, że druga część oświadczenia była prawdopodobnie prawdziwa, jako iż wcześniej wspominał, że matka ojca jego ojca pochodziła z załogi zestrzelonego statku. Przypuszczenie Daniela, że to John Tsetzes zniszczył nieznany statek, kiedy ten się pojawił, nabierało coraz większego prawdopodobieństwa. Sygnał alarmowy z Księżniczki Cecile zamigotał jednocześnie i w jej hełmie, i Daniela. Oboje się wyprostowali. – Jaki statek? Jaki statek? Jaki statek? – zapytywała orbitująca nad Morzangą jednostka. Jej transponder utrzymywał, że to Piękność Doskonałą z planety Condona, jednego z niezależnych światów luźno powiązanych z Cinnabarem, Adele Mundy rozpoznała jednak sygnał jako pochodzący z Goldenfelsa, zanim jeszcze program analityczny – część wyposażenia od mistrzyni Sand potwierdził jej przypuszczenia. Nie ma dwóch doskonale identycznych nadajników radiowych, tak samo jak nie ma dwóch takich samych ludzkich głosów. Ponieważ Adele nastawiła swój terminal danych na automatyczne wyświetlanie sygnałów alarmowych, nie musiała wywoływać ekranu komunikacyjnego. Różdżki drgnęły, blokując mostek i Centrum Dowodzenia, żeby oficer dyżurny – Chewning nie mógł odpowiedzieć. Błędna odpowiedź prawda – oznaczałaby samobójstwo. Napotkała wzrok kapitana korwety. Reszta grupy z Księżniczki Cecile rozmawiała między sobą, ledwo zdając sobie sprawę z obecności oficerów. – Danielu, to Goldenfels – powiedziała. – Zaufasz mi i pozwolisz załatwić sprawę po mojemu? – Tak – odparł. Terminal danych spoczywał na jego dłoniach pewnie, jak na skale, choć nie widział wyświetlacza i nie mógł odgadnąć, co jej chodziło po głowie. – Woetjans, odsuń od nas ludzi. Mamy problem i nie należy nam przeszkadzać podczas jego rozwiązywania. – Goldenfels, tutaj Adele Mundy z Bryce – przemówiła Adele. Otaczał ją gwar przebywających w pobliżu ludzi, lecz jej świat skurczył się do ekranu i umysłu; używała jedynej broni, która mogła ich uratować: informacji. – Jestem sekretarką pary bogatych ćwoków z Nowego Swierdłowska. Słuchajcie, oni znaleźli Diament Ziemi! Powtarzam: znaleźli Diament Ziemi! Jeżeli mi pomożecie, zdobędziemy go dla gwaranta Pony i nie będzie przyozdabiał jakiejś farmy czarnuchów na zadupiu! Odbiór.
Podejmowała poważne ryzyko, a właściwie cały szereg, z którego pierwsze i zarazem największe było takie, że odpowiedziała, używając prawdziwej nazwy okrętu zamiast fałszywej tożsamości, emitowanej przez transponder jednostki. Oferta Adele była wiarygodna jedynie wtedy, gdy składała ją obywatelka Sojuszu okrętowi Sojuszu. Przy odrobinie szczęścia przeoczą kwestię, jak ich rozpoznała, bądź przynajmniej dadzą jej szansę na wyjaśnienie. Wyśledzenie Księżniczki Cecile przez Goldenfelsa, z Todos Santos aż tutaj, i użycie fałszywej tożsamości jasno wskazywały, że kapitan Bertram nie przybywał tutaj na pogaduszki. Mógł ustrzelić Sissie jak kaczkę. Szybki Napęd nie przetwarzał antymaterii w materię w sposób doskonały; wyrzucone z dysz nieprzetworzone cząsteczki antymaterii gwałtownie reagowały ze zwykłą materią. Okręt był w stanie ostrzeliwać powierzchnię planety z kosmosu z dość dużą dokładnością, za to pociski wystrzelone z powierzchni spłonęłyby przed dotarciem na orbitę. – Jaki statek? Jaki statek? – Automatyczne wywoływanie transpondera trwało jeszcze przez chwilę, po czym zamilkło. Po krótkiej przerwie rozległ się męski głos: – Przedstaw się, nieznany rozmówco. Odbiór. – Tutaj obywatelka Sojuszu, Adele Mundy, z jachtu Księżniczka Cecile. – odparła Adele. Mieszkała na Bryce wystarczająco długo, pracując w Zbiorach Akademickich, by bez trudu naśladować akcent wyższych sfer. – Jestem w salce łączności sama, ponieważ oficerowie piją z tutejszymi dzikusami, ale w każdej chwili może ktoś wejść. Słuchajcie, Klimovowie kupili od dzikusów Diament Ziemi! Sprawdźcie to, bo nie mam czasu na wyjaśnienia, ale jest bezcenny! Wylądujcie niedaleko, udawajcie przyjaznych, a ja dopilnuję, żebyśmy dostali diament bez walki. Gwarant wynagrodzi nas wszystkich. Rozumiecie? Odbiór. Nastąpiła kolejna pauza. Salka łączności Goldenfelsa była oddzielona od mostka. Podczas wizyty inspektorów z Todos Santos wejście pozostało zamknięte, przez co Adele mogła jedynie wyobrażać sobie rozmówcę: trochę rozzłoszczony, a trochę zaniepokojony; marszczył brwi, ponieważ musiał wzbudzić niepewność u przełożonego, który oczekiwał od niego prostego potwierdzenia celu dla pocisków. – Zaczekaj, obywatelko Mundy – odezwał się głos. – Nie przerywaj kontaktu, bo pożałujesz! Odbiór. Jeszcze dłuższa przerwa. Uczona odetchnęła głęboko i uświadomiła sobie, że stała się centrum zainteresowania. Zaniepokojeni kosmonauci utworzyli wokół niej dziesięciostopowy krąg, odpychając tubylców bronią. Wszyscy na nią patrzyli. Nerwowi i rozgniewani
Klimovowie popatrywali zza marynarzy. Zaskoczeni biesiadnicy patrzyli, jak ona i Sissies robią coś zupełnie dla nich niezrozumiałego. A Daniel Leary uśmiechał się uspokajająco przez wyświetlacz, trzymając w dłoniach terminal danych, pewniej niźli jakikolwiek przerażony niewolnik. – Myślę, że próbują ustalić, czym jest Diament Ziemi – oznajmiła Adele. Pierwsze sylaby wyskrzeczała przez wyschnięte gardło. Zabierze im to więcej czasu niż mnie, ale taki okręt... Jednostka szpiegowska. – ... będzie wyposażony w wystarczająco obszerną bazę danych, żeby mi uwierzyli. A wtedy... – Obywatelko Mundy... – W hełmie komunikacyjnym Adele odezwał się nowy głos. – Wylądujemy po następnym okrążeniu. Zaprosimy właścicieli i oficerów z pani jachtu na bankiet. Proszę być z nimi. Bez odbioru. Adele odchrząknęła. Uśmiechnęła się do Daniela, w pełni świadoma, iż było to tylko mierne odbicie jego uśmiechu. – A wtedy – podjęła – coś wymyślimy. – Ja chyba już coś wymyśliłem – pochwalił się Daniel, którego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, gdy usłyszał ostatnie polecenia z Goldenfelsa.
Rozdział 19 Przy stole bankietowym Goldenfelsa znajdowało się dwadzieścia siedzisk. Pomieszczenie było surowe – mesa matów, jak poinformował Adele siedzący po lewej porucznik – lecz biesiadnicy założyli paradne mundury, a Mundy jeszcze nigdy nie widziała lepszej karty win, nawet w czasach gdy jej rodzice zabawiali bogatych i możnych Cinnabaru. – Jak objęła pani swoje obecne stanowisko, mistrzyni? – zapytał uprzejmie porucznik z Sojuszu. Bawił się kieliszkiem wina, lecz jego oczy wpatrywały się w nią z intensywnością drapieżnego ptaka. Nazywał się Greiner i był oficerem łączności Goldenfelsa. To jego głos słyszała cztery godziny temu. Prychnęła. – Z konieczności – mruknęła. – Mój ojciec zajmował się transportem i stracił wszystko przez cinnabarskich kaprów. A jak się panu wydaje? Myślał pan, że podoba mi się praca u niepiśmiennych ciołków z Nowego Swierdłowska? Choć kobieta nie jest taka najgorsza, jak na wieśniaczkę. Zerknęła ponad Greinerem w stronę szczytu stołu, udając niepokój, że mogła zostać usłyszana, a jednocześnie urazę na tyle dużą, by nie powstrzymywać języka po drugim kieliszku wina. Odgrywała rolę, która była dla niej dość łatwa: mogła wzorować się na każdym ze studentów, z którymi uczyła się w Zbiorach Akademickich. Biorąc pod uwagę wynik ostatniej wojny – wzmianka o cinnabarskich kaprach była w pełni wiarygodna podejrzewała, iż część z nich wolała naukę od życia w ubóstwie. Oczywiście to samo przytrafiło się Adele, tylko nieco wcześniej i w wyniku Konspiracji Trzech Kręgów, a nie wojny. Najgorszym, z czym musiała się borykać jako bibliotekarka Elektora Federacji Kostromy, nie była pensja ani nawet warunki, lecz to, że nikogo tak naprawdę nie obchodziły sprawy ważne dla osoby edukowanej. Pełniła rolę świecidełka, którym elektor mógł wymachiwać przed nosami innych prostaków. O tak, Adele Mundy rozumiała uczucia urażonego człowieka nauki, pracującego dla bogatych Filistynów... – A jednak wygląda na to, że większość załogi jachtu pochodzi z Cinnabaru – zauważył Greiner. – Nie stanowi to problemu, biorąc pod uwagę pani przeszłość? – Gdyby to był mój jacht – odrzekła z nie udawaną szorstkością Adele – miałby pan prawo do zdziwienia. Uważam jednak tę sytuację za lepszą od cierpienia głodu, a tylko taką miałam alternatywę.
Rozejrzała się ponuro dookoła. Główny steward Goldenfelsa siedział po jej prawej stronie, a obok niego Vesey na samym końcu stołu. Betts zajął miejsce dokładnie naprzeciwko niej, lecz nawet gdyby chciał, nie miał szansy jej podsłuchać. Do ogólnego gwaru dołączał występ kobziarzy na żywo, transmitowany przez ciągi wentylacyjne. Klimovowie siedzieli u szczytu stołu koło kapitana Bertrama i jego pierwszego oficera. Rozprawiali głośno i z ożywieniem; z zasłyszanych przez Adele urywków wynikało, że głównym tematem był John Tsetzes. Daniel zajmował miejsce po drugiej stronie stołu, pomiędzy drugim oficerem Goldenfelsa a głównym inżynierem. – A jeśli o nich chodzi, to nie tylko pochodzą z Cinnabaru, lecz w większości stanowili załogę jachtu, kiedy służył w Marynarce Wojennej Cinnabaru... Starannie unikała określenia: „FRC”, ponieważ skrót ten wywodził się z żargonu floty. Jako naukowiec, szybko zauważyła, na długo przed tym, nim została szpiegiem, że czasami forma wypowiedzi miała równie duże znaczenie, co jej treść. – ... zaledwie kilka miesięcy temu. Klimovowie kupili okręt i wynajęli załogę. – Nadzwyczajne – mruknął Greiner, choć musiał o tym wiedzieć od momentu, gdy obie jednostki wpadły na siebie na Todos Santos. – Dlatego właśnie nie sugerowałam, żebyście uwięzili oficerów i zaatakowali statek – powiedziała Mundy, nabierając łyżkę wyśmienitej potrawki z wieprzowiny, którą steward postawił przed nią, reagując na jej skinienie głową. – Podsłuchałam ich rozmowę, zanim przyjęli zaproszenie. Oficer dyżurny, ciemniak nazwiskiem Chewning, ma doprowadzić do eksplozji reaktora, gdyby coś takiego nastąpiło. Co zniszczyłoby Diament Ziemi i nie zdziwiłabym się, gdyby uszkodziło także wasz statek. – Jest pani pewna, że by to zrobił? – zapytał rozmówca, mrużąc oczy. – To byłoby samobójstwo... bezapelacyjne samobójstwo. Wzruszyła ramionami. – Wiem, że kapitan wierzy, iż Chewning to zrobi – odparła z pełnymi ustami. – Jak już mówiłam, to twardogłowi marynarze floty. Najwyraźniej cieszą się pewną reputacją; przynajmniej sami tak uważają. Śmierć lepsza od hańby i takie tam bzdety. – Skrzywiła się. – Takie same prostaki, jak ci wieśniacy, dla których pracuję – oznajmiła. – Choć muszę powiedzieć, iż sprawiają wrażenie, jakby znali się na rzeczy. – Tak – mruknął Greiner, zachowując nieprzeniknione oblicze. – Księżniczka Cecile faktycznie cieszyła się pewną reputacją, kiedy służyła we flocie. I skłonny jestem przyznać, iż jej załoga zna się na rzeczy.
Spojrzał twardo na Adele, trzymając częściowo napełniony kieliszek, lecz w pełni skupiony na reakcji na swe słowa. – A więc, mistrzyni... Wspomniany przez panią przedmiot faktycznie ma swoją wartość. Skoro nie siłą, to jak planuje pani oddać go w bardziej predestynowane do tego ręce? Steward zaoferował puchar czegoś ubitego na sztywną pianę z kawałkami cebuli. Adele skinęła głową, a następnie ponownym kiwnięciem przyjęła drugą łyżkę. Po odejściu służącego szepnęła z oczyma wbitymi w puchar: – Powiedziałam panu, że mój ojciec zajmował się transportem. Przed tą przeklętą wojną miał siedemnaście statków. Dopilnował, żebym doskonale poznała ich systemy. Jeżeli dacie mi kwadrans przy waszym transmiterze, stworzę program, który wyłączy zasilanie jachtu, kiedy tylko wyślecie sygnał. Jeśli uczynicie to o trzeciej nad ranem, najgorsze, co was spotka, to postrzał lub dwa ze strony wartowników... o ile nie cisną karabinów precz, jak tylko zgaśnie światło. – Nie rozumiem – przyznał oficer Sojuszu. Nie podniósł głosu, lecz kiedy zjawił się steward z karafką wina, odprawił go szybkim gestem. Mundy skrzywiła się. – Możemy wyjść stąd na chwilę? – wyszeptała. Greiner zerknął na szczyt stołu. Kapitan Bertram zabawiał Klimovów opowieścią wymagającą mnóstwa gestykulacji. Ktoś mniej arogancki mógłby zastanawiać się, dlaczego człowiek, którego najpierw oszukał, a potem poniżył, wkładał tyle wysiłku w bycie czarującym, ale nie hrabia. Arogancja nie była tym samym, co głupota, lecz często kończyła się podobnie. – Oczywiście – mruknął Greiner, odsuwając krzesło od stołu. Było przymocowane do szyn, umożliwiających przesuwanie go o sześć cali w przód lub tył. – Proszę wyjść za mną po minucie, a zaprowadzę panią do pomieszczenia łączności. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. Adele dojadła swoją skrobię – nie pochodzącą z ziemniaków, choć nie miała pojęcia, z czego ją uzyskano – precyzyjnymi ruchami widelca, nasączając ją wieprzowym sosem. Była zdenerwowana, ale zbyt wiele lat przeżyła w ubóstwie. Emocje mogły pozbawić ją apetytu, lecz nic nie było w stanie oderwać od jedzenia. Dokładnie po minucie wstała, złożyła serwetkę koło talerza i wyszła przez luk na końcu pomieszczenia. Z przeciwka nadchodził Pasternak, prowadzony przez dyskretnego stewarda. Oczy inżyniera przesunęły się obojętnie po oficer łączności; nie wiedziała, czy doceniał roczniki, ale na pewno polubił wina Goldenfelsa.
Najbliższa toaleta znajdowała się tuż przy jadalni, jednak porucznik Greiner zamachał do niej z włazu zejściówki. Ruszyła za nim na górę. Szmer podeszew ich butów na stalowej podłodze niósł się echem po opancerzonej rurze. Greiner pokazał jej, że ma iść obok niego. Goldenfels był znacznie większym statkiem niż Księżniczka Cecile i nawet zejściówki miał obszerniejsze. – Zaskoczyło mnie, gdy nawiązała pani z nami łączność, jak tylko znaleźliśmy się na orbicie, mistrzyni – oznajmił mężczyzna. – Nie każda sekretarka bogacza umiałaby posłużyć się sprzętem komunikacyjnym gwiazdolotu, nawet jeżeli pozostawiono go bez opieki. – Powiedziałam panu – odparła – że choć Klimovowie wynajmują mnie jako sekretarkę, to mój ojciec szkolił mnie na pomocnika inżyniera, swego pomocnika. Był inżynierem na pokładzie kapra, zanim złupienie konwoju z fulerenem pozwoliło mu na zakup pierwszego statku. Greiner przyjrzał jej się w zielonkawym blasku świetlówek, tworzących długie pętle na suficie zejściówki, lecz nie odezwał się, dopóki nie otworzył przed nią luku na Pokład A. Na końcu korytarza po lewej – dokładnie nad salą bankietową – znajdował się mostek. Właz do niego stał otworem, lecz pilnował go kosmonauta z pistoletem automatycznym. Greiner zatrzymał się przed nie oznakowanym pomieszczeniem po lewej i otworzył je elektronicznym kluczem. – Zapraszam do środka, mistrzyni – powiedział. Znajdowały się tam trzy konsole, z czego jedna używana. Dyżurujący mężczyzna podniósł wzrok na wchodzącą Adele. – Mam do tej pani kilka pytań, Bandeng – oznajmił Greiner, zamykając właz. – Nie jestem pewny jej reakcji, chciałbym więc, żebyś był przygotowany. Dyżurny obrzucił oficera obojętnym spojrzeniem, po czym przeniósł na nią wzrok. Ostentacyjnie sięgnął do szuflady konsoli, skąd wydobył pistolet służbowy, który wymierzył w róg pomieszczenia nad głową Adele. Gdyby była uzbrojona – a nie była, jako iż grupa z Księżniczki Cecile wiedziała, że zostanie przeszukana przed wpuszczeniem na pokład okrętu Sojuszu – zastrzeliłaby Bandenga, nim zrozumiałby, że broń to nie magiczna różdżka, machnięciem której można zmusić ludzi do posłuszeństwa. – A więc, mistrzyni Mundy... – zaczął Greiner. – Skąd pani wiedziała, że rozmawia z Goldenfelsem? Przedstawialiśmy się jako Piękność Doskonała. – Owszem, ale dopiero po wejściu na orbitę – odparła Mundy z w pełni uzasadnioną drwiną. – Kiedy wykryłam was pół jednostki astronomicznej stąd, kilka minut po powrocie do przestrzeni gwiazdowej wasz transponder wciąż twierdził, że jesteście Goldenfelsem. Gdy
zmieniliście tożsamość wiedziałam, że zgodzicie się pomóc mi w zdobyciu Diamentu Ziemi. Oblicze Greinera zakrzepło w maskę pełnego frustracji zaskoczenia. – Wykryła nas pani, kiedy byliśmy tak daleko? – dziwił się. – Jak udało wam się tak szybko nas namierzyć? Wzruszyła ramionami. Ten gest stawał się równie nieodzowną częścią konwersacji jak zdumienie oficera Sojuszu. – Jacht nadal wyposażony jest w sensory marynarki – wyjaśniła. – Nie przypuszczam, żeby przebywając na powierzchni zawsze szukali czyjejś obecności, lecz tym razem tak postąpili. Co było kłamstwem: na Sissie nie wiedziano o ich przybyciu, dopóki Goldenfels nie przedstawił się, używając fałszywej identyfikacji. Niemniej było to bardzo wiarygodne kłamstwo, pasujące do wszystkich faktów, którymi dysponował Greiner. – Zaczekaj na korytarzu, – Bandeng rozkazał, nie spuszczając wzroku z uczonej. Część jego umysłu zapewne rozpamiętywała fakt, iż nie zadał sobie trudu przeprogramowania systemu automatycznego, kiedy Goldenfels przebywał jeszcze w Matrycy. – Wyjdź, natychmiast. Mężczyzna obrzucił go palącym spojrzeniem, po czym ostentacyjnie zatknął pistolet za pasek spodni; niemniej go posłuchał. Porucznik zaryglował za nim właz. Oficer Sojuszu zmusił się do uśmiechu. Na początku przesłuchania wierzył, że kontroluje sytuację. Teraz, kiedy Adele odkryła lukę w systemie bezpieczeństwa Greinera – i to w obecności jego podwładnego – stał się podatny na ciosy. Odwzajemniła się lodowatym uśmiechem. Z tego, co wiedziała o zwyczajach służb bezpieczeństwa Sojuszu, Bandeng będzie musiał bardzo uważać, żeby nie zginąć wskutek dziwacznego przypadku, zanim Goldenfels zawinie do portu macierzystego. – Jest pani bardzo przedsiębiorczą osobą, mistrzyni Mundy – orzekł. – Jeśli sprawy pójdą tak, jak pani mówi, zadbam o pani karierę, odpowiedniejszą od niańczenia wieśniaków. Nie jak zamierza pani sprawić, że Księżniczka Cecile z ładunkiem wpadnie w nasze ręce? Adele wyciągnęła terminal danych. – Stworzyłam program modyfikujący kody dostępu jachtu – oznajmiła nonszalancko. – Załaduję go do waszego systemu. Kiwnęła ręką ku najbliższej konsoli, przy której wcześniej siedział Bandeng. W rzeczywistości nie miała nic wspólnego z jego napisaniem – był przede wszystkim dziełem Daniela, choć z wkładem Pasternaka, Vesey, a nawet Chewninga. Właściwa praca została wykonana przez komputer nawigacyjny okrętu, lecz rozpracowanie dróg realizacji planu
stanowiło dzieło ludzkich umysłów. Bardzo pomysłowych umysłów. – Kiedy wyślecie program na jacht, posługując się zwykłą częstotliwością wachtową – ciągnęła – wszystko się wyłączy, także reaktor. Nie będą w stanie strzelać z dział plazmowych, zamknąć włazów, ani uczynić nic innego. Oczywiście mają zapasowe systemy kontroli, zanim jednak statek odzyska sprawność, miną minuty, jeśli nie godziny. Do tego czasu powinien wpaść w wasze ręce. Razem z Diamentem Ziemi. – Uderza mnie jedno: jeśli plan nie zadziała... – zaczął oficer łączności z Sojuszu. Przemawiał całkowicie beznamiętnym tonem, lecz język wypluwał sylaby na podobieństwo pocisków. – ... Goldenfels sam znajdzie się w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Połowa załogi utknie pomiędzy gwiazdolotami w prawdziwej strefie śmierci, jeżeli działa Księżniczki Cecile nie zostaną unieszkodliwione. – Oczywiście – zgodziła się Mundy, jakby nieświadoma, że Greiner właśnie zasugerował możliwość zdrady, a nie zwyczajną porażkę. Zasiadła za konsolą Bandenga i ją uruchomiła. – Przetestujemy to, zanim stąd wyjdziemy. Możesz wyświetlić obraz jachtu w czasie rzeczywistym, prawda? Zupełnie jakby wszystko zostało już postanowione, Adele wpięła swój podręczny terminal danych do gniazda konsoli. Greiner otworzył usta, żeby zaprotestować, w końcu jednak wydał z siebie pełne wyższości parsknięcie, jakim rozpoczął tę rozmowę. – Oczywiście – powiedział, zamieniając mleczną gotowość wyświetlacza drugiej konsoli w trójwymiarowy hologram Księżniczki Cecile, stojącej sto pięćdziesiąt jardów od Goldenfelsa. Adele pracowała z nieprzeniknioną miną, lecz w głębi duszy triumfowała. Jak w przypadku większości triumfów bibliotekarzy, ten również był, rzecz jasna, zupełnie niewidoczny dla osób postronnych. Za to efekty będą bezsporne. Tego była pewna. Słońce już zachodziło, kiedy udający się na kolację oficerowie z Sissie przebyli wypaloną łąkę, zdewastowaną przez olbrzymią moc statku Sojuszu. Goldenfels wylądował ponad milę dalej, gdzie nie był narażony na ostrzał dział plazmowych korwety. Kapitan Sojuszu nie przejmował się uszkodzeniem pojazdów tubylców, gdy jego gwiazdolot przeleciał kilka stóp ponad ziemią by usiąść niedaleko Księżniczki Cecile. O tej porze korweta stała spowita ciemnością, podkreślaną blaskiem sączącym się z licznych otwartych luków. Czwórka wartowników siedziała na odwróconych do góry dnem wiadrach, pod brezentem rozciągniętym jak markiza na pachołkach wystających ponad głównym włazem. Jeden z nich – obraz był doskonałej jakości, lecz zbyt mały, by ukazać
rysy twarzy – grał na harmonijce albo okarynie. – W porządku – rzuciła Adele, obracając się do Greinera z różdżkami w pogotowiu. – Powiedz mi, jak ma brzmieć sygnał uruchamiający program. Sugeruję coś prostego, ale zależy to włącznie od ciebie. Porucznik zmarszczył brwi, wyglądając niczym burzowa chmura. – Dobrze – warknął gwałtownie. – FRC. Proszę użyć tego. Trzy litery: FRC. Różdżki Adele Mundy zamigotały. Podniosła wzrok. – W porządku – powtórzyła. – Wprowadziłam to. Proszę po prostu nadać program na częstotliwości... piętnaście przecinek zero-pięć-zero kiloherca. Z wystarczającą mocą, żeby Księżniczka Cecile odebrała sygnał. Przy tak niewielkiej odległości będzie to wymagało mniejszej ilości energii niż do zapalenia zapałki. Greiner zawahał się. – No dalej – popędziła go niecierpliwie Adele. – Na próbę wyłączymy ich tylko na dwie sekundy. Po demonstracji ustawię wszystko tak, żeby następnym razem doszło do permanentnego odcięcia... Godzina zależy od was, choć sugerowałabym trzecią lub czwartą nad ranem. – Najpierw proszę mi pokazać – oznajmił oficer. – Teraz. Odłożyła różdżki i złożyła ręce na podołku. – Nie – odrzekła. – Proszę wysłać sygnał samemu, poruczniku. FRC, jak pan powiedział. Proszę go wysłać. Greiner opadł ciężko na siedzisko za konsolą, z której korzystał wcześniej. Używając wirtualnej klawiatury, wywołał z boku ekranu okienko komunikacyjne. Głównym obrazem pozostała Księżniczka Cecile w czasie rzeczywistym. Sprawdził ustawienia, po czym zerknął na Adele i wdusił przycisk Wykonaj. Na Księżniczce Cecile zgasły światła. Kadłub połyskiwał lekko w blasku gwiazd. Rozbłysły latarki na baterie, podkreślając tylko panujący mrok. Gdyby mieli podsłuch, Greiner i Adele usłyszeliby gniewne okrzyki. Oświetlenie korwety ożyło; kilka świateł migotało przez jakiś czas, gdy wiekowe generatory pomocnicze walczyły o wytworzenie wystarczającego ładunku. Z pełnym satysfakcji uśmiechem Adele dokonała różdżkami kilku poprawek. Następnie schowała przenośny terminal danych do kieszeni i wstała. – Będą zastanawiać się, gdzie jesteśmy – zauważyła. – A jestem pewna, że kapitan Leary otrzymał już telefon od spanikowanego oficera dyżurnego o jakimś błędzie, który spowodował tymczasowe wyłączenie mocy na statku. Opuści przyjęcie i prawdopodobnie
poleci reszcie, żeby mu towarzyszyła. Jeśli mnie z nimi nie będzie, mogą paść niewygodne pytania. – Zgoda, wrócimy na salę bankietową – odrzekł Greiner, otwierając właz. – Tego wieczoru wydarzyło się wystarczająco wiele dziwnych rzeczy!
*** – Och, Adele? – zaczął Daniel. – Wiem, że dysponujesz, hm, własnymi metodami słuchania. Dowiedziałaś się może, co się dzieje na Goldenfelsie? Mówił szeptem, starając się, by jego słowa przedarły się przez szum pracujących konsoli mostka. Na Księżniczce Cecile panowała kompletna cisza radiowa, nakazana przez Daniela i wymuszona przez Adelę za pomocą konsoli łączności. Mundy odwróciła się, by spojrzeć na niego ponad Sunem i Bettsem, siedzącymi odpowiednio przy konsolach: artyleryjskiej i kontroli pocisków. Holograficzne wyświetlacze, choć puste, zalewały pomieszczenie perłową poświatą. Było wystarczająco jasno, by widzieć. – Nie próbowałam – odparła. – I nie spróbuję. Zbyt wiele rzeczy może pójść źle. – Słusznie – mruknął Leary. – Wybacz. Część mego umysłu postrzega Goldenfelsa jako frachtowiec, którym, rzecz jasna, nie jest. Jednostka Sojuszu mogła być – na pewno była – wyposażona w elektroniczne środki defensywne i kontrofensywne równe uzbrojeniu, które Daniel odgadywał po jej budowie. Jedyną widoczną broń plazmową stanowiły bliźniacze dziesięciocentymetrowe działka przedniej wieżyczki, porównywalne z artylerią Sissie. Żaden frachtowiec nie przemierzałby Północy lżej uzbrojony. Jednakowoż dwuskrzydłowe furty na sterburcie i bakburcie Goldenfelsa miały odpowiednie rozmiary, by skrywać dwulufowe, piętnastocentymetrowe działa lub – co mniej prawdopodobne – pojedyncze działa dwudziestocentymetrowe, które z tej odległości mogłyby zamienić w chmurkę połowę Księżniczki Cecile. Daniel zakładał, że jednostka Sojuszu wyposażona jest również w pociski, choć nimi akurat nie musiał się teraz przejmować. Jeśli sprawy pójdą źle, Goldenfels nie będzie ich potrzebował, żeby całkowicie zniszczyć Sissie. Zachichotał. Sun obejrzał się przez ramię. – Sir?
Z oparcia fotela artylerzysty zwisał automat, choć głównym zadaniem siedzącego była obsługa dział plazmowych. Jeśli sprawy potoczą się tak, jak wszyscy mieli nadzieję, tej nocy nie dojdzie do żadnej strzelaniny. – Jeżeli pomyślimy o tym jak o dziecięcej zabawie – wyjaśnił porucznik Leary – polegającej na tym, że czaimy się w cieniu, żeby wyskoczyć i przestraszyć przyjaciół, to nie wygląda to tak strasznie, prawda? – Sir, dorastałem w kamienicy niedaleko Portu Trzy – powiedział Sun. – Niemiłe miejsce, daję słowo. Ale nie przypominam sobie przyjaciół z sześciocalowymi działami. Po chwili sam roześmiał się na tę myśl; parę sekund później zarechotał Betts. Daniel uśmiechnął się z aprobatą. Dobra załoga na trudne chwile. A to była bardzo trudna chwila. Na statku rozbrzmiał gong. Maszyny warkotały i posykiwały, lecz zachowania ludzi się nie zmieniały. Po następnym gongu zmienią się wachty, teraz jednak zaczynała się ostatnia godzina snu, ostatnia godzina obserwowania cichych zaworów lub obcego nieba przed przekazaniem następcom nudnego obowiązku. Jeżeli miałoby do czegoś dojść, to za niedługo. A na pewno coś się wydarzy. Daniel wyfasował połowie załogi broń ręczną. Wybierał spośród najsolidniejszych marynarzy, jak również spośród mężczyzn i kobiet obeznanych z bronią i nie mających problemów z jej użyciem – także przeciwko ludziom. Wyeliminowało to wielu przydatnych w innych sytuacjach członków załogi. Mężczyzna wcale nie musi być tchórzem, jeżeli nie chce zabijać innych; kobieta wcale nie musi być potworem, jeżeli chce. Zerknął na Adele, majstrującą coś przy konsoli – jedynej aktywnej na całym mostku. On, Betts i Sun siedzieli cicho na stanowiskach, gotowi do działania, gdy bomba pójdzie w górę, lecz do tego momentu pozostawali elektronicznie niemi. Zwykle o tej porze jedynie oficer dyżurny zasiadałby przed aktywną konsolą; musieli założyć, że Goldenfels potrafił określić, czy tak było również tej nocy. Mundy oznajmiła, że jej konsola musi działać, a Leary przyjął, że miała rację. W przeszłości zawsze ją miała. Klimovowie leżeli w kołyskach antywstrząsowych we własnych kajutach, a nie w aneksie przy mostku. „Dla waszego bezpieczeństwa” – oświadczył im Daniel. W rzeczywistości chodziło o to, żeby nie wchodzili nikomu w drogę, kiedy on i jego Sissies będą musieli działać natychmiast i w nieprzewidziany sposób. Klimovowie nie byli głupi, lecz czasami uparci. Przetrwanie tej nocy wymagało dyscypliny. I umiejętności. Oraz wcale niemałego szczęścia...
Oczy Daniela spoczęły na Toverze z pistoletem automatycznym, siedzącej na pokładzie w miejscu niewidocznym z otwartego włazu. Uśmiechała się lekko. Cóż, czasami ludzie chcący zabijać innych ludzi byli potworami. Choć czuwający obok niej Hogg, gotowy do otwarcia ognia ze swego ciężkiego karabinu, nie był nieludzki: był zwykłym wieśniakiem, a zabijanie stanowiło część jego życia, tak samo jak świadomość, że w swoim czasie on także umrze. W praktyce nie robiło to żadnej różnicy, lecz dla umysłu Daniela i owszem. – Zaraz ruszą – oznajmiła Adele. W jej głosie nie było słychać napięcia, ale mówiła bardzo wyraźnie. – Przekazują rozkazy... wyłącznie głosem. Są ostrożni. – Za to, co zaraz otrzymamy – odezwał się Betts, przytaczając pradawny żart wojowników – będziemy winni wdzięczność Panu. Wszystkie światła na pokładzie Księżniczki Cecile zgasły. Od strony Goldenfelsa dobiegł zgrzyt metalu – opadały żaluzje, odsłaniając ukryte wieżyczki. – Czekać! – warknęła Woetjans z Pokładu B, słyszalna we wszystkich zejściówkach. – Niech nikt nawet, cholera, nie drgnie! Daniel Leary stał z otwartymi ustami i oczyma. Usłyszał, jak czwórka wartowników przy głównym włazie Sissie wbiegła do środka, pobrzękując butami. Przez chwilę nie wydarzyło się nic więcej – kapitan Bertram nie działał pochopnie. Wtem z setek gardeł po drugiej stronie wypalonej polany rozległo się donośne: – Hurra! Różdżki Adele zamigotały Wszystkie światła i ekrany na Księżniczce Cecile powróciły do pełnej sprawności. – Rozpoczęcie procedury zapłonu... zarządził kapitan korwety Dźgnął palcem przycisk Wykonaj na wirtualnej klawiaturze, posyłając paliwo do silników, gdzie zostanie ono pozbawione elektronów i wyrzucone. – Teraz! Księżniczka Cecile podskoczyła, jakby w krótkich odstępach czasu uderzona w kadłub ośmioma gigantycznymi młotami. W normalnej sytuacji zwiększałby moc silników powoli, wyrównując strumienie, zanim przestawi je na pełny ciąg. Teraz jednak nie było czasu na subtelności. Struga jonów odbiła się od gruntu; część wpadła do środka przez otwarte włazy korwety. Osłona twarzy Daniela ochroniła oczy, lecz zaswędziały skóra szyi i grzbiety dłoni. Na pokładach poniżej było jeszcze gorzej, ale wątpił, by przebywający tam marynarze zwrócili na zjawisko większą uwagę od niego.
Siłowniki hydrauliczne zatrzasnęły włazy Sissie tak szybko, jak było to możliwe; mimo wszystko zajęło to nieco czasu. Kosmonauta Sojuszu wystrzelił z broni ręcznej bez rozkazu, a może nawet wbrew niemu. Pociski zadźwięczały o kadłub. Pojedynczy rykoszet przeleciał z jękiem przez szczelinę i pomieszczenie po drugiej stronie. Ktoś krzyknął, bardziej jednak z zaskoczenia niż bólu. Księżniczka Cecile utrzymywała chwiejną równowagę: dziób znajdował się ponad jard nad ziemią, rufa sześć cali niżej. Daniel kierował okręt w stronę rzeki, sterując ręcznie, gdyż nie wierzył programom przy tak wielu zmiennych. Dolne dwie trzecie wyświetlacza Leary’ego ukazywało mapę terenu przed korwetą oraz – w postaci bocznych pasków – wskaźniki silników, za to górna część przedstawiała Goldenfelsa w czasie rzeczywistym. Frachtowiec odsłonił obie boczne wieżyczki sterburty o bliźniaczych 15-centymetrowych działkach, zgodnie z przypuszczeniami Daniela. Wraz z 10centymetrowym działem grzbietowym wymierzone były dokładnie w śródokręcie Księżniczki Cecile. Ich salwa zamieniłaby korwetę w kulę ognia widoczną z odległego księżyca Morzangi. Działa milczały. Połowa załogi Goldenfelsa wybiegła przez włazy na piętnaście sekund przed uruchomieniem przez Daniela silników plazmowych. Chcąc uniknąć tęczowego odrzutu Sissie, członkowie niedoszłej grupy szturmowej rzucili się na wypaloną murawę lub zawrócili z wahaniem do własnego statku. Prowadzony w atmosferze, na tak bliską odległość, ostrzał z dział plazmowych spaliłby dziesiątki, jeśli nie setki pozbawionych osłony marynarzy Sojuszu. Kapitan Bertram nie poświęciłby tylu podwładnych tylko po to, by dopaść uciekającego nieprzyjaciela, choćby w obawie przed linczem, jaki zgotowaliby mu ocalali. Napastnicy opuścili Goldenfelsa, zjeżdżając plastikowymi rynnami z luków dostępowych wyższych pokładów, jak również przez główny właz, mogli jednak wracać wyłącznie rampą załadunkową. Żadne przekleństwa ani groźby oficerów nie byłyby w stanie zmusić objuczonych bronią marynarzy do szybszego pokonywania szerokiej na dwa metry rampy. Księżniczka Cecile znalazła się nad trzęsawiskiem, w którym wylądowała. Teren rozciągający się pomiędzy bagnem a polanką był płaski, nie na tyle jednak, by Goldenfels wciąż miał ich w zasięgu strzału: jak długo gwiazdoloty pozostawały wobec siebie na nie zmienionych pozycjach, Sissie nie groziło trafienie plazmą. Przed lądowaniem frachtowca Dorst umocował kamerę na drzewie, na skraju polany; teraz zapewniała im stały podgląd.
Daniel utrzymywał Sissie tuż nad poziomem gruntu, lecąc z prędkością maszerującego piechura. Gdy dotarli do rzeki, spowił ich z rykiem całun pary. Reszta grupy uderzeniowej znikała we wnętrzu Goldenfelsa; cały statek Sojuszu był już zamknięty z wyjątkiem głównego włazu. – Oficerze łączności – rozkazał Daniel, zajęty manewrowaniem własną jednostką. – Niech cała załoga zobaczy Goldenfelsa. Ikona zamigotała potakująco – Adele nigdy nie pamiętała o ustnym potwierdzaniu przyjęcia rozkazu. Szkoła Łączności FRC uczyniłaby ją bardziej rozmowną z przełożonymi, lecz nie dałaby jej takich umiejętności, jakie zdobyła, szkoląc się na bibliotekarkę, a od których zależał teraz los Księżniczki Cecile i całej załogi. – Kapitan Bertram właśnie ogłosił, że uruchamia silniki – poinformowała Mundy na kanale ogólnym. Pod Goldenfelsem doszło do szeregu rozbłysków. Frachtowiec Sojuszu przechylił się na bok. Wzbiły się kłęby pary. Przez kilka chwil ogniska anihilacji materii z antymaterią lśniły niczym ślepia diabła. Wszystkie dwanaście silników Szybkiego Napędu uległo samozniszczeniu, stapiając przy okazji całe połacie pancerza. Daniel zatrzymał Księżniczką Cecile, unosząc się nad szeroką rzeką na kuli pary. W zwyczajnej sytuacji nie udałby się na orbitę bez uprzedniego wylądowania na powierzchni, niemniej w obecnych warunkach byłoby to dość ryzykowne. Goldenfels niemal na pewno został wyłączony z akcji na nieokreślony czas, lecz „niemal” nie było tym samym, co: „na pewno”. Daniel Leary nie miał zamiaru przeżyć nieprzyjemnej lekcji, uczącej, że kapitan Bertram to niespotykany szczęściarz lub niezwykle przedsiębiorczy oficer. – Okręt – nadał na kanale ogólnym. – Przygotować się do startu. Odbiór. Przejrzał listę przedstartową, wiedząc, iż Chewning, Pasternak i dwoje aspirantów zdążyło zrobić to przed nim. Trzy otwarte włazy świeciły na czerwono, lecz dwa zgasły na jego oczach, a trzeci – luk towarowy Pokładu C – już wcześniej fałszywie sygnalizował swój stan. – Szóstka, tutaj Czwórka – zameldował Pasternak z siłowni. – Moja ekipa sprawdza PC17, ale może to potrwać około pięciu minut. Odbiór. – Zrozumiałem, Czwórka – odrzekł Daniel. – Nie spieszy nam się aż tak bardzo, by ryzykować wypuszczenie w próżnię całej atmosfery. Bez odbioru.
Wykorzystując wymuszoną zwłokę, porucznik odchylił się na oparcie i odetchnął głęboko, po raz pierwszy od powrotu z bankietu na Goldenfelsie całe wieki temu. Nagła myśl wywołała uśmiech na jego obliczu. – Okręt, tutaj Szóstka – podjął. – Ci z was, którzy kilka minut temu obserwowali Goldenfelsa, zobaczyli, co się dzieje, kiedy statek uruchamia Szybki Napęd w atmosferze. Zerknął na Adele. Nim zdążył ją o to poprosić, odtwarzała już wszystkim marynarzom zapętlone nagranie, widoczne na wyświetlaczach lub wizjerach hełmów, jeśli nie mieli dostępu do lepszego widoku. – Jestem pewny, iż dołączycie do moich podziękowań dla oficer łączności, mistrzyni Mundy – ciągnął – która weszła do systemu operacyjnego Goldenfelsa i pozmieniała go tak, że sygnał uruchomienia silników plazmowych włączył Szybki Napęd. Uśmiechnął się szeroko w stronę konsoli łączności, lecz Adele uparcie wpatrywała się w wyświetlacz. – Hip hip! – zaintonował. A cała załoga podchwyciła: – Hurra!
Rozdział 20 Adele wróciła na mostek po wzięciu prysznica i założeniu świeżego kombinezonu. Konsola bojowa była pusta; Betts, podobnie jak ona, zszedł z posterunku zaraz po zanurzeniu się Księżniczki Cecile w Matrycy. Do powrotu w przestrzeń gwiazdową nie było żadnego pożytku ani z ogniomistrza, ani oficera łączności. Ani z artylerzysty, niemniej Sun pozostał na mostku; rzucił jej teraz zaniepokojone spojrzenie. Po opuszczeniu przez Sissie uniwersum gwiazdowego Daniel musiał uwolnić Klimovów z ich kajuty, ponieważ stali teraz po obu stronach jego konsoli. Już na korytarzu słyszała ich podniesione głosy. – ... zatrudniając pana, nie zakładaliśmy, że wykorzysta pan okazję do prowadzenia wojny z wrogami pana narodu! – Kapitanie Leary – warknęła ostro Mundy, podchodząc do swej konsoli. – Byłby pan tak łaskaw i poprawił tę gałkę przy moim fotelu? Sun zaczął się podnosić, otwierając usta, by zaoferować pomoc. Adele wymierzyła w twarz artylerzysty palec wskazujący i obrzuciła spojrzeniem, które stopiłoby skałę. Ucichł, a w jego oczach pojawiło się zrozumienie, zastępujące odruchy. – Chwileczkę, wasze ekscelencje – przeprosił Daniel, wstając z fotela i zmuszając hrabiego do cofnięcia się. Podszedł do konsoli Adele, wydymając wargi. – Już widzę... – mruknął. Demonstracyjnie kopnął piętą gałkę podnośnika hydraulicznego. – Teraz powinno być dobrze, Mundy. Klimovowie złapali porucznika w pułapkę być może celowo – stając tak blisko jego fotela, że wstając, musiałby dotknąć któreś z nich. Niechęć do eskalowania konfliktu w ten sposób skazywała go na tkwienie w fotelu i wysłuchiwanie rzucanych mu z góry reprymend. Celowo ignorując Klimovów i włączając się w równanie, Adele oswobodziła przyjaciela. – Dziękuję, kapitanie – powiedziała grzecznie. Następnie obróciła się do Klimova i zanim ten zdążył podjąć tyradę, dodała: – Hrabio Klimov, przetrząsając bank danych Goldenfelsa, skopiowałam wszystkie pliki dotyczące Księżniczki Cecile i jej załogi. Między innymi dowiedziałam się, że kapitan Bertram mógł pana wyśledzić, ponieważ omawiał pan swoje plany z mieszkańcami Todos Santos i Tegeli. Oczywiście, takie jest pańskie prawo jako właściciela Księżniczki Cecile, lecz biorąc pod uwagę niechęć Bertrama do pańskiej osoby, uznałam, iż powinien być pan świadomy ryzyka, powodowanego przez taką rozmowność.
– Niechęć do mnie? – zaskrzeczał Klimov. – Chciała pani chyba powiedzieć: niechęć do Cinnabaru! – W żadnym razie – odparła spokojnie Mundy, ustawiając terminal danych na skraju konsoli i wyciągając różdżki. – Bertram był wściekły, że go pan oszukał, czy raczej przechytrzył, podczas gry w karty. Czytając między wierszami, odniosłam wrażenie, że wykorzystywał fundusze rządowe i oczekuje bardzo poważnych konsekwencji po powrocie na Pleasaunce, chyba, że odzyska pieniądze. – To kłamstwo! – warknął arystokrata. – Georgi! – krzyknęła jego żona. Stanęła przed hrabią, odpychając go rękoma. Zerknęła przez ramię na Adele; w jej oczach czaił się prawdziwy strach. – Nie chciał tego powiedzieć! Stojącą nieruchomo jak słup Adele uderzyło, że Valentina wiedziała więcej, niż kiedykolwiek jej powiedziała. Oczywiście, na pokładzie było mnóstwo ludzi, z których każdy mógł puścić farbę. Sissies byli dumni ze swojej oficer łączności – kobiety, która potrafiła strzelić w mgnieniu oka, wszystko wiedziała i nigdy nie chybiała... – Hrabio Klimov – przemówiła w nabrzmiałej strachem ciszy. – Podczas bankietu wysłałam do komputera Goldenfelsa specjalnie przygotowany sygnał przeszukujący. Wczorajszego wieczoru i nocy, kiedy czekaliśmy na atak kapitana Bertrama, miałam sporo czasu na analizę informacji. Z przyjemnością pokażę panu dane zarówno surowe, jak i przetworzone. – Odchrząknęła. – Wydaje mi się, że zaczął pan coś mówić, ale byłam zbyt rozproszona, by to usłyszeć. Gdyby zechciał pan powtórzyć, moglibyśmy podjąć dalsze, podyktowane sytuacją kroki. Valentina zacisnęła palcami wargi męża i szeptała mu coś złośliwie do ucha, kątem oka popatrując na Adele. Klimov spojrzał na Cinnabarkę, skinął głową i odsunął dłoń żony. – Proszę wybaczyć, mistrzyni Mundy – oznajmił z ukłonem – ale zupełnie zapomniałem, co miałem powiedzieć. Znając mnie, pewnie i tak było to coś głupiego. – Owszem – przytaknęła Valentina, gromiąc męża wzrokiem. – Było. Leary odchrząknął, nie odrywając wzroku od grodzi, po czym odwrócił się do pary małżonków z takim uśmiechem, jakby widział ich pierwszy raz tego dnia. – To już przeszłość, rzecz jasna – powiedział. – Ale prowadzi nas do pewnej powiązanej z nią sprawy. Nie wierzę, aby Goldenfels dalej nas ścigał... Adele zerknęła na Klimovów. W swoim pomieszczeniu mogli podziwiać przewracający się na bok frachtowiec Sojuszu, lecz nie była pewna, czy to uczynili.
– ... ale mogą go szukać inne jednostki Sojuszu. Jeśli na Morzandze pojawi się taki statek i dowie, co się stało, będziemy mieli problem. Proponuję nie zawijać do portów, które odwiedzaliśmy w drodze tutaj. – Jaki mamy wybór? – zapytała Klimova. – Sam nazwałeś ten rejon ślepym zaułkiem. – Owszem, z wyjątkiem przejścia pokonanego przez komandora Bergena. Pokiwał głową Daniel. – Przez pewien odcinek droga ta wymaga raczej podróżowania między, a nie poprzez bańki wszechświatów. Naprawdę nie wierzę, aby ktokolwiek inny, z wyjątkiem wujka Stacey’a, mógł wytyczyć tę trasę. Mam nadzieję – ufam – iż wykorzystując jego dzienniki, zdołam ją odtworzyć, lecz nie będę udawał, że nie grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. – Uważasz, że John Tsetzes próbował skorzystać z tego przejścia i został zniszczony, nieprawdaż? – zauważyła Valentina. Daniel pokiwał głową. – Uważam to za prawdopodobne – potwierdził. – Po odnalezieniu na Morzandze kopii Diamentu Ziemi oraz w obliczu braku dowodów na to, że Tsetzes kiedykolwiek opuścił ten ślepy zaułek, wręcz uznaję to za wielce prawdopodobne. Oczywiście, mamy nad nim przewagę w postaci dzienników wujka Stacey’a. Hrabia spojrzał na żonę, po czym ponownie na Daniela. – Skoro to takie ryzykowne – zapytał płaczliwie – to czemu mielibyśmy to robić? – Ponieważ to ryzyko jest mniejsze niż ryzyko zestrzelenia przez ludzi, których ściągnąłeś nam na głowy swoimi karcianymi sztuczkami, Georgi! – odpowiedziała arystokratka, podsumowując sytuację w sposób bardzo zbliżony do tego, w jaki uczyniłaby to Adele, i równie cierpkim tonem. – To właśnie miałeś na myśli, Danielu, prawda? – Tak, dokładnie to – przytaknął Leary. – Nie obawiam się zbytnio spotkania z okrętami Sojuszu tutaj, na Północy, ale... w najlepszym razie okolicę można określić jako region bezprawia. Jednostka Sojuszu, która znalazłaby Goldenfelsa i wyznaczyła nagrodę na Todos Santos, mogłaby znaleźć wielu chętnych. Jeśli jednak pierwsi wylądujemy na Nowym Delhi, wiecie, planecie z wyrocznią, to wydaje mi się, że umkniemy przed potencjalnymi kłopotami. – Ach, róbcie, co chcecie – wypalił hrabia. Obrócił się na pięcie. – Idę pograć w karty w mesie. Valentina odprowadziła wzrokiem opuszczającego mostek męża. – Karty i kobiety – podsumowała zdegustowanym tonem.
– Inni mężczyźni potrafią bawić się bez ryzykowania życiem otaczających ich ludzi! – Wzruszyła ramionami. – Mam notatki z Morzangi do uporządkowania – dodała zmierzając w stronę zejściówki. – Wszyscy mężczyźni to głupcy! Daniel uśmiechnął się lekko. Adele uniosła brwi. – Mam nadzieję, że nie spodziewasz się, iż będę protestować – rzuciła. – Oczywiście, nie mam również zbyt dobrej opinii o kobietach. – Panie Chewning – przemówił porucznik, włączając hełm – przejmuje pan wachtę. Wrócę na mostek za trzy godziny, kiedy będziemy gotowi do skoku z powrotem w przestrzeń gwiazdową, by sprawdzić konstelacje. Szóstka bez odbioru. – Uśmiechnął się szeroko do przyjaciółki. – Wiesz, spodziewałem się, że właściciele wyrażą zgodę – wyjaśnił. – Wkrótce spróbujemy przejścia. Do tego czasu zamierzam uciąć sobie drzemkę. – Ale wspomniałeś o zaledwie trzech godzinach? – zdziwiła się Adele. Wydęła wargi, choć uznała, że nie warto marszczyć brwi. – Tak, cóż, to niezbyt długo – przyznał ze smutnym uśmiechem. – Ale widzisz, podczas przejścia nie zamierzam schodzić z Górnego Masztu A. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przejście zajmie nam trzydzieści cztery godziny.
*** Daniel stał na wierzchołku pierwszego masztu z szeregu górnych anten, będącym najbardziej oddalonym punktem od kadłuba Księżniczki Cecile. Nie istniał – nie mógł – wspanialszy, budzący większy podziw widok niż bijąca mu w twarz łuna setki wszechświatów. Nie czuł się więcej kapitanem gwiazdolotu ani szlachetnie urodzonym obywatelem Cinnabaru, tylko samym Bogiem Wszechmogącym. Nie mógł uczynić nic więcej, by zdusić chęć rozpostarcia ramion i wykrzyknięcia: „Niech stanie się Światłość!” Księżniczka
Cecile
stanowiła
samoistne
uniwersum,
fragment
gwiezdnego,
czasoprzestrzennego wtargnięcia w przestrzeń gąbczastą pod wpływem ciśnienia radiacji Casimira, jedynej prawdziwej stałej, która przenikała każdą bańkę Matrycy i niematerialną przestrzeń między nimi. Maszty i reje korwety napinały żagle z przewodzącej tkaniny grubości molekuły. Ich powierzchnia, kąt nachylenia i poziom ładunku określały kurs statku wewnątrz Matrycy, a – co za tym idzie – jego pozycję po powrocie do przestrzeni gwiazdowej. Ustalające te zależności komputery nawigacyjne były najpotężniejszymi urządzeniami dostępnymi ludzkości, a mimo to wyliczenie kursu trwało co najmniej godzinę.
Daniel przyjrzał się niebiańskim wzorom barw i ich nasyceniu. Znał najbliższą zaprogramowaną korektę: wyrównanie o dziesięć procent głównych żagli wszystkich dwunastu masztów bocznych przy niezmienionym ustawieniu żagli górnych i dolnych. Przynajmniej tak stwierdził komputer na podstawie zaobserwowanych gradientów... Gdyby jednak posłuchali programu, Księżniczka Cecile wleciałaby w bańkę, w której foton ma trzykrotnie większą energię niż we wszechświecie, w którym zbudowali ją ludzie. Mogłaby przetrwać te naprężenia wystarczająco długo, by system automatyczny wyrzucił ją do przestrzeni gwiazdowej... Lecz istniało spore zagrożenie, że nie przetrwałaby, oraz nie miałaby najmniejszych szans dalszego podążania wytyczonym przez komputer kursem. Leary uniósł prawe ramię, by zwrócić na siebie uwagę; czekający przy semaforze Drugiego Górnego kwatermistrz powtórzył sygnał. Ramiona Daniela wykonały serię szybkich ruchów, równie precyzyjnych, jak poruszenia artysty na trapezie. Gdyby zostały pomylone, sprowadziłyby na nich pewną zagładę. Kwatermistrz wbił nowe polecenia w komputer i pociągnął za długą wajchę. Ożyły ramiona dwunastu semaforów, rozmieszczonych na kadłubie Sissie. Niezależnie od miejsca swego pobytu każdy, kto znajdował się na powierzchni gwiazdolotu, musiał widzieć przynajmniej jeden z nich. Podczas pobytu w Matrycy korzystano wyłącznie z mechanicznych i hydraulicznych systemów kontrolnych. Sygnał radiowy, a nawet pole wytwarzane przez przewodnik elektryczny w bańce wszechświata, wystarczał, by odchylić kurs statku o niemożliwy do obliczenia stopień. Włókno optyczne nie generowało pola, lecz było nieprzydatne bez elektrycznego wzmacniacza, stwarzającego te same problemy. Kable i przewody hydrauliczne działały. Och, rozciągały się, zrywały, przeciekały i czasami zamarzały, lecz przeważnie działały. A takielarze istoty ludzkie, wykorzystujące oczy do wykrywania kłopotów i mięśnie do ich usuwania – mieli pełną świadomość, że błędna ocena sytuacji mogłaby wpakować statek do bańki w przestrzeni gąbczastej, w której sama materia była im wroga. Żagle na bocznych masztach zaczęły odchylać się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, ustawiając się bardziej w linii z osią gwiazdolotu. W odpowiedzi na rozkaz Daniela takielarze podeszli do kabestanów tkwiących u podstawy każdego z masztów górnych. Przez podeszwy butów Leary wyczuł wibracje obracających się kół zamachowych, zmieniających położenie dolnego żagla Pierwszego Górnego oraz pozostałych, rozpiętych na masztach w szeregu za nim.
Wskutek rozkazu kapitana korweta obróci się wokół osi, zamiast przekrzywić się na płaszczyźnie. Księżniczka Cecile przeciśnie się pomiędzy niemożliwymi do zaakceptowania gradientami, unikając wbicia się prosto w któryś z nich. Daniel omiótł wzrokiem niebo, przytłaczające samą egzystencję Księżniczki Cecile. Matryca nie była wroga, tylko bezlitosna i dalece poza zasięgiem pojmowania Człowieka, który nie rozumiał jej nawet w tak małym stopniu, co wszechświata, który Go zrodził. Wkrótce nastąpi przejście Księżniczki Cecile. Komputer astrogacyjny wykorzystał dzienniki wujka Stacey’a, by wytyczyć kurs, ale Matryca się zmieniała, a maszyna potrafiła przewidywać, lecz nie wyczuwać. Stojąc na maszcie gwiazdolotu podobnego do jednostki komandora Bergena, Daniel robił to samo, co jego wuj. Jeśli się pomylił, zejdą z kursu lub – co wielce prawdopodobne – ulegną dezintegracji. Był pewny, że brakowało mu umiejętności wujka Stacey’a. Lecz w głębi serca wierzył, że jego osąd okaże się wystarczający. Ktoś poruszył się na kadłubie pod nim. Porucznik Leary spojrzał w dół, trzymając się masztu lewą ręką, ponieważ hełm ciężkiego skafandra takielarza zniekształcał widzenie peryferyjne. Tak, ktoś właśnie wynurzył się z przedniego włazu i przemieszczał wzdłuż gumowych lin, służących za drogowskazy i poręcze nietakielarzom zmuszonym do pracy na kadłubie. Daniel uśmiechnął się. Jedyną tak niezręczną osobą, która mogła wyjść na zewnątrz właśnie teraz, była Adele Mundy. Miała dość rozumu, by nie próbować się ku niemu wspinać. Nawet gdyby udało jej się tego dokonać bez odpadnięcia, na wierzchołku masztu nie było już dla niej miejsca. Zatrzymała się przy podstawie masztu i przypięła do kółka, po czym odchyliła się do tyłu, by spojrzeć w górę. Niczego nie sygnalizowała, a on nie był w stanie dojrzeć jej twarzy przez przyłbice hełmów, lecz tam była. Nie miała do zaoferowania nic prócz swojej obecności, co niniejszym czyniła. Leary ponownie podniósł wzrok na nieboskłon. Otaczały go światła – otaczały wszystko – drżące i zmienne na podobieństwo obrazków w kalejdoskopie, podobne do siebie, a zarazem całkowicie odmienne. Księżniczka Cecile prześlizgnęła się pomiędzy wszechświatami. Jej żagle zapłonęły blaskiem. Choć falujące sklepienie niebieskie sprawiało wrażenie poruszającego się, istota zmiany położenia korwety w stosunku do gwiazdowego uniwersum przekraczała pojmowanie człowieka.
Daniel wyczuwał fale przejść, za każdym razem pozostające w granicach bezpiecznych parametrów. Na moment całą bańkę, przez którą żeglowała Sissie, zalał fioletowy blask. Chwilę później Księżniczka Cecile przebyła gardziel – groźny punkt – i podążyła dalej bezpiecznym kursem. Uda się nam – pomyślał Daniel. – Oczywiście. Razem dokonamy tego ponownie. Pozwolił sobie nawet na chwilę domysłów, jak będzie wyglądać wyrocznia na Nowym Delhi...
Rozdział 21 Adele zorientowała się, że Księżniczka Cecile dotarła na powierzchnię Nowego Delhi, tylko dlatego że ucichły silniki plazmowe. Żadnego szarpnięcia, gwałtownych uderzeń – jedynie cisza i ustanie wibracji, towarzyszących wyrzucaniu jonów z wielką prędkością, mającą zrównoważyć przyciąganie grawitacyjne. – Załoga, mówi kapitan oznajmił Daniel na kanale ogólnym. – Wylądowaliśmy, ale na piasku, nie na wodzie. Odczekamy z otwarciem włazów dziesięć minut, aż ostygnie nawierzchnia. Powtarzam: dziesięć minut i dokładnie tyle mam na myśli, Sissies. Nie chcę, żeby jakaś bańka stopionego szkła rozprysła się na cały port. Bez odbioru. – Jesteśmy już na ziemi? – upewniła się Klimova tonem, w którym zaskoczenie mieszało się z lekką irytacją. Po wyłączeniu silników słyszeli ją wszyscy na mostku, a już z pewnością Adele. – Myślałam, że to miało być bardzo niebezpieczne lądowanie. Adele Mundy odpięła się od leżanki i usiadła. Zmuszając się do uśmiechu, spojrzała na swych chlebodawców, siedzących w aneksie. – Jestem pewna, że wielu kapitanów mogłoby sprezentować wam wszystkie niebezpieczeństwa, jakie tylko moglibyście sobie wyobrazić, przy okazji tego lądowania, mistrzyni. Na szczęście okazaliście się wystarczająco mądrzy, by wynająć człowieka, dzięki któremu trudne rzeczy wyglądają na łatwe. Daniel wstał z pełnym satysfakcji uśmiechem. – Sypki piasek okazał się lepszą powierzchnią, niż się obawiałem – oświadczył. – Choć marsz do klasztoru będzie dosyć uciążliwy. – Odchrząknął. – Mistrzyni Mundy? – zapytał. – Czy w trakcie przymusowego oczekiwania mogłaby pani przedstawić mnie i załodze opis Nowego Delhi? – Ukłonił się w stronę aneksu. – Oraz naszym pracodawcom, rzecz jasna, jeżeli są zainteresowani. – Oczywiście – odrzekła Adele. Usiadła i zaczęła przeglądać zdjęcia, wybierając najlepsze ujęcia. Nie wiedziała, czy Daniela naprawdę to interesowało, czy po prostu chciał, żeby wypełniła czas, zapobiegając niewygodnym pytaniom, jakie mogłyby paść. Co, rzecz jasna, nie miało znaczenia. Poproszono ją o informacje, więc ich udzieli. – Data odkrycia Nowego Delhi nie jest pewna – zaczęła wykład na kanale alarmowym. Sygnał docierał do wszystkich na pokładzie Księżniczki Cecile, lecz nikt nie mógł na nim odpowiedzieć. – Zostało zasiedlone i nazwane trzysta lat przed Przerwą przez wyprawę, która początkowo miała być ekspedycją badawczą. Obecnie są zakonem religijnym,
nazywającym siebie Służbą Drzewu. Na Nowym Delhi nigdy nie ma więcej niż stu akolitów pod wodzą opata. To ochotnicy z całej ludzkiej galaktyki. Służba prowadzi aktywną działalność charytatywną na dziesiątkach planet, ale poprzez Niewtajemniczonych, finansowaną z opłat za inkubację w opactwie. Sun spojrzał na nią z niepokojem. – Przepraszam, mistrzyni – odezwał się. – „Inkubacja”? Czy panuje tutaj jakaś zaraza? Tutaj nie ma nawet burdeli, więc nie musisz martwić się o żadne choroby – pomyślała bibliotekarka ze złością, że jej przerwano. Ponieważ jednak Sun przemawiał zapewne w imieniu dziesiątków marynarzy, odpowiedziała na głos: – Inkubacja oznacza sen. Zaś w tym konkretnym przypadku: nocowanie w Komnacie Drzewa, które przynosi sny uchodzące za prorocze. – Odchrząknęła i dodała: – Twierdzą tak nawet przedstawiciele kolegiów naukowych o najwyższej renomie. Trzydzieści trzy lata temu delegacja Zbiorów Akademickich z Bryce przeprowadziła drobiazgowe badania. Okazało się, że tak zwane Drzewo Wyroczni naprawdę przepowiada przyszłość, co można zweryfikować w sposób statystyczny. Powtarzanie takich zabobonów wprawiało ją w zakłopotanie, nie chciała jednak przemilczeć informacji tylko przez wzgląd na żywioną pewność, iż słuchacze źle je zinterpretują. Istniały inne wytłumaczenia niż zamieszkująca drzewo boska obecność; po prostu nikt ich jeszcze nie odkrył. Podniósł się szum, który Mundy zignorowała, wybierając materiały wizualne o planecie i klasztorze znajdującym się ćwierć mili od nich. – Czy mogę wiedzieć, ile wynosi opłata za nocleg w opactwie? – zapytał władczym tonem hrabia Klimov. Uczona spojrzała beznamiętnie w stronę aneksu. – Wielkość opłat jest różna odpowiedziała na kanale alarmowym. – W zależności od kaprysu lub zasad nigdy nie ujawnionych obcym. Pewne jest tylko jedno: są bardzo wysokie. Zanim ktokolwiek zdołał przeszkodzić kolejnym pytaniem, Adele wyświetliła wybrane spośród plików zdjęcia. Uzupełniła je o ujęcie wykonane przez Księżniczkę Cecile z orbity oraz podgląd okolicy z górnych sensorów statku. – Nowe Delhi jest jałowe – rzekła. – Nie ma tutaj żadnych wód powierzchniowych. Istnieją jednak spore zasoby wód głębinowych i w niektórych miejscach rośliny, które zdążyły zakorzenić się przed ostatnią suszą, zdołały przetrwać, docierając do niej korzeniami. Jedna z tych... oaza to złe słowo, gdyż od tysięcy lat na planecie nie wyrosły nowe drzewa... jedną z takich roślin jest tak zwane Drzewo Wyroczni, którego średnica wynosi obecnie około
sześciu mil. Wylądowaliśmy koło niego. Podświetliła ekran pokazujący obraz okolicy w czasie rzeczywistym. Splątana masa pni i gałęzi sięgała wysokości stu dwudziestu stóp. Nie przypominało jej pojedynczego drzewa, lecz nie podważała opinii ekspertów. Zdrewniała masa nie wyglądała nawet na żywą, lecz znowu: Adele przypuszczała, że eksperci muszą wiedzieć lepiej. Szare liście były nieliczne i maleńkie, ale prawdopodobnie zaspokajały ograniczone potrzeby drzewa. – Opactwo zbudowano wewnątrz drzewa – ciągnęła. – Tylko zewnętrzny krąg nadal żyje; wnętrze pnia obumarło i zbutwiało. Przez martwe drewno prowadzą obszerne, sięgające gleby korytarze, mimo iż pięć lat temu (to ostatni raport, jaki zdołałam odszukać) na Nowym Delhi przebywało zaledwie czterdziestu jeden akolitów. – Jakimi środkami obronnymi dysponuje opactwo, Mundy? – zapytał Daniel. – Bogactwo Fundacji Delhi byłoby łakomym kąskiem nawet w bardziej cywilizowanych rejonach galaktyki. Sądziłbym, iż tutaj, na Północy, powinno dojść do istnego wyścigu pomiędzy piratami a rządem Federacji o to, kto pierwszy złupi planetę. – Drzewo Wyroczni finansuje działalność Fundacji Delhi w całej ludzkiej galaktyce – odparła Mundy, pamiętając, że przemawiała do załogi, która nie usłyszała pytania kapitana. – Sierocińce, szpitale, wspieranie rozwoju, niemal tysiąc projektów na kilkuset światach, a wątpię, czy ta lista jest kompletna. Lecz nawet najmniejsza część tego bogactwa nie znajduje się tutaj. Różdżki uruchomiły sekwencję tuzina widoków wnętrz opactwa: gołe ściany wykonane z kamienia lub drewna, pojedyncze pomieszczenia – cele – ze stołem, zydlem i rozłożoną na podłodze matą do spania oraz jadalnia, gdzie akolici w identycznych szatach z szarej, szorstkiej tkaniny napełniali czarki ze wspólnego kotła. Jedyny wyjątek od ogólnie panującej surowości stanowiła biblioteka, zawierająca dziesiątki tysięcy woluminów, jak również nowoczesne wzorniczo konsole danych. Adele uśmiechnęła się cierpko, zastępując obrazek widokiem Komnaty Drzewa, w której jedynym meblem było łóżko wyrzeźbione z pnia samego Drzewa. Prawdopodobnie Adele Mundy była jedyną osobą na pokładzie Księżniczki Cecile, dla której taka biblioteka sugerowała nadzwyczajne bogactwo. Piraci zareagowaliby podobnie do Suna – brakiem zrozumienia. – Akolici prowadzą żywot ascetów, nawet jak na standardy aktywnej służby w FRC pozwoliła sobie zażartować Adele. – Wyrocznia jest otwarta dla wszystkich, którzy uiszczą opłatę. Fundacja jest całkowicie apolityczna i działa dla dobra Ludzkości, nie bacząc na
rządy, religie bądź inne czynniki nie związane z potrzebami obdarowywanych. Połączenie neutralności i ubóstwa uchroniło opactwo lepiej od każdego uzbrojenia. – Uśmiechnęła się zimno. – Cynik mógłby stwierdzić, że samo ubóstwo byłoby wystarczającą ochroną. – Szóstka? – odezwał się Betts na kanale dowodzenia. – W naszą stronę zmierzają jacyś ludzie. Z boku drzewa otworzyły się małe drzwiczki. Czy mamy wpuścić ich na pokład? Odbiór. Oficer łączności powiększyła obraz okolicy w górnej części wyświetlacza. Młoda kobieta i starszy mężczyzna w szatach o białych rąbkach i mankietach wyszli z drzewa i stanęli w odległości rzutu kamieniem od Księżniczki Cecile. Mieli bose stopy i gołe głowy; mrużyli lekko oczy, chroniąc je przed pyłem, niesionym przez stale wiejący wiatr. Co jakiś czas mężczyzna chwiał się, a towarzysząca mu kobieta brała go pod ramię. – Myślę – zaczął Daniel, wstając od konsoli – że raczej wyjdziemy im naprzeciw. Załoga, tutaj Szóstka: cały personel może otworzyć włazy w swoich sekcjach. Woetjans, czekaj na mnie przy głównym wejściu z dwudziestoosobową eskortą. Pójdziemy rzucić okiem na opactwo na Nowym Delhi. Panie Chewning, pod moją nieobecność przejmuje pan dowództwo. – Spojrzał na Klimovów. – Wasze ekscelencje? – zapytał. – Czy zechcielibyście...? – Tak – odparła Valentina, gdy wraz z mężem wstawali sztywno. – Oczywiście, że idziemy! Adele podniosła się z fotela i wykręciła ciało najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, by rozluźnić mięśnie. – Och...? – Ugryzła się w język, nim dodała „Danielu”. – Kapitanie? Chciałabym wam towarzyszyć. Żeby odwiedzić bibliotekę. – Oczywiście, Mundy – odrzekł Leary z właściwym sobie, radosnym uśmiechem. Założył pas z kaburą. – Powiesz nam, czego mamy szukać. Całą grupą opuścili mostek i ruszyli zejściówką. Adele zmarszczyła brwi, widząc przy włazie uzbrojoną po zęby obstawę. – Danielu? – szepnęła przyjacielowi do ucha. – Uważasz, że karabiny są niezbędne? – Absolutnie nie – odparł, wydymając w zamyśleniu wargi. – Lecz twoje ostatnie informacje pochodzą sprzed pięciu lat, a o ile mogliśmy stwierdzić z orbity, na planecie nie ma żadnego obcego statku. Wybrani przez Woetjans ludzie są zdyscyplinowani, więc nie musimy obawiać się incydentów z naszej strony... a wolałbym osobiście ocenić sytuację na lądzie, zanim uznam ją za absolutnie bezpieczną.
Wiejące przez właz powietrze było chłodne, suche i przesycone lekkim, roślinnym aromatem. Gdyby musiała, Adele opisałaby go jako cynamonowy. Oczywiście, nie musiała. – Pójdę pierwszy – rzucił nonszalancko Daniel i ruszył po trapie. Hogg szedł tuż za nim, a Ellie Woetjans, ze swoją zbrojną grupą, kroczyła przed Klimovami, Adele i ostatnią ze wszystkich Toverą. Jako iż Księżniczka Cecile stała na solidnym gruncie, luk wejściowy znajdował się w pewnej odległości od ziemi. Adele podejrzewała, że wystarczająco wysoko, by złamać sobie nogę albo skręcić kark, a wiatr był na tyle silny, że nawet zupełnie trzeźwy człowiek mógł spaść. Płomienie odrzutu gwiazdolotu zamieniły glebę w chropowate szkło. Wzdłuż południowego
boku
drzewa
znajdowało
się
wiele
takich
kręgów.
Archeolodzy
zidentyfikowaliby pewnie tysiące wcześniejszych miejsc lądowań, przykrytych ziemią lub pokruszonych przez bezustannie wiejący wiatr. Służba Drzewu celowo nie zachęcała gości ulepszaniem infrastruktury. Nawet niewielka jednostka, wykorzystywana przez Służbę do własnych celów, stała na otwartej przestrzeni. Jej jedyną ochroną okazał się płot po nawietrznej, za którym uformowała się wydma z piasku. Daniel czekał na Klimovów z rękoma założonymi za plecy. – Hrabio i hrabino Klimov – powiedział – pozwólcie mi przedstawić sobie opata Służby Drzewu oraz siostrę Margaridę, nowicjuszkę. Mundy zauważyła ze skrzętnie skrywanym rozbawieniem, że hrabia nie wiedział, czy potraktować Margaridę jako atrakcyjną, młodą kobietę – którą niewątpliwie była, przynajmniej w ten nieco bujny, preferowany przez Daniela Leary’ego sposób – czy raczej dostojniczkę religijną, co sugerował jej tytuł i szary habit. Ostatecznie ukłonił się obojgu, nie próbując pocałować dziewczyny w rękę. – Proszę, wejdźcie do środka – przemówił opat, obracając się z ostrożnością zrodzoną z wieku. – Jestem pewny, że będzie tam o wiele wygodniej niż na wietrze. – Zachichotał, dodając: – Nam również, prawdę mówiąc, choć o ile pamiętam, w wieku Margaridy nie przejmowałem się tym tak mocno. Oczywiście, to było bardzo dawno temu. Osadzone w skale drzwi były drewniane, lecz tak spłowiały z wiekiem, że widziana z pewnej odległości ościeżnica zlewała się z kamieniem. Na poziomie gruntu Drzewo składało się z wielu pni, wystających spod ziemi korzeni i zwieszających się nisko gałęzi. Pozostałe części były nierozpoznawalne dla Adele i zapewne mocno kłopotliwe dla Daniela, którego wiedza przyrodnicza wykraczała przecież znacznie poza poziom dyletanta. Wszystko – kora, drewno, kamienisty grunt – miało tę samą barwę szarości z lekko płowym odcieniem.
Margarida otworzyła drzwi. Zanim zdążyła pomóc przejść opatowi, obok niej przepchnęła się Woetjans z ciężkim karabinem na wysokości biodra. – W tej chwili większość akolitów wykonuje swoje obowiązki w innych częściach opactwa – wyjaśnił gospodarz z lekkim uśmiechem. – Nie wierzę, żebyście kogoś spotkali na tym akurat korytarzu, a jeśli nawet, to zapewniam, że będą przyjaźni. Porucznik ukłonił się starcowi. – Mogę panu pomóc? – zaproponował. – Doceniam, że zdecydował się pan na niewygody, byle tylko nas powitać. Korytarz miał osiem stóp szerokości i nieco mniej wysokości. Sklepienie tworzyła splątana masa drewna. Daniel podniósł wzrok; opat wisiał mu na ramieniu. – Czy to korzenie, sir? – zapytał. – Tak to z pewnością wygląda. Nowicjuszka zamknęła drzwi za Toverą. Pasy oświetleniowe na ścianach wypełniały korytarz żółtozielonkawym blaskiem, do którego oczy Adele szybko się przyzwyczaiły, zauważyła jednak, że natychmiast po wejściu do środka kosmonauci zsuwali na twarze wzmacniające światło gogle. – Tak, w tej części Drzewo wciąż żyje! – zawołała dziewczyna, odpowiadając na pytanie Daniela. – W głębi korytarza zauważysz, że korzenie zarosły część świateł. Uśmiechnęła się miło do Adele, mijając ją i kierując się ku czołu pochodu tworzonego przez Daniela, opata i Klimovów. Uczonej wydało się, że w spojrzeniach, jakimi Margarida obrzucała kolejnych Sissies, czaiło się coś taksującego, uznała to jednak za zupełnie naturalne u członkini społeczności odwiedzonej znienacka przez trzykrotnie liczniejszych przybyszów. – To jest refektarz – mówił właśnie opat, gdy Adele wkroczyła do długiej sali, raczej wyrastającej z korytarza niż przez niego obsługiwanej. – Jemy tutaj dwa razy dziennie, choć powinienem
wspomnieć,
iż
tutejsza
doba
liczy
zaledwie
dziewiętnaście
godzin
standardowych. Zapraszamy do wspólnych posiłków, jak długo będziecie przebywać na Nowym Delhi, prosiłbym jedynie o uprzedzenie nas kilka godzin wcześniej. Uśmiechnął się. Zachował włosy, lecz były one tak siwe i rzadkie, iż przeświecała przez nie skóra czaszki. Jako iż jedyne światło pochodziło z pasów świetlnych, to, co normalnie byłoby różowe, nabrało niepokojącego, fioletowego odcienia. – Zwykle każdy posiłek przygotowywany jest przez dwóch akolitów: starszego i nowicjusza – wyjaśniał dalej. – Gdybyśmy mieli was wszystkich wyżywić, musiałbym znacząco zwiększyć obsadę kuchni.
Według wszystkich źródeł odkrytych przez oficer łączności akolici jadali sery, owsiankę i suszone owoce – wszystko importowane, choć możliwie najprostsze. Identyczne posiłki popijali wodą z tych samych cystern, z których podlewali Drzewo; widocznie zawierała wystarczająco dużo żelaza, by poplamić kubki po tygodniu czy dwóch używania. – Sądzę, iż raczej będziemy jeść na pokładzie Sissie, zamiast nadwerężać wasze zasoby, sir – rzekł Daniel. Hrabia Klimov zrobił lekko zirytowaną minę, pewnie dlatego że decyzję podjął za niego podwładny, ale się nie wtrącał. – Jego ekscelencja hrabia wspomniał, iż chciałby rzucić okiem na komorę inkubacyjną. Czy to możliwe? – Czemu nie, oczywiście – odparł opat. – Służba Drzewu nie ma sekretów. Sami rozumiecie: przed Drzewem nie ma tajemnic. Poprowadził ich pomiędzy dwoma długimi stołami ku jednemu z wyjść w ścianie po lewej stronie. Do refektarza weszła starsza kobieta w szacie akolitki, ukłoniła się grupie i wyszła przeciwległymi drzwiami, spiesząc dopełnić własnych obowiązków. Obszerna sala pomieściłaby setki, lecz jedynie dwa stoły na samym jej końcu sprawiały wrażenie używanych. – Prawdę mówiąc, chciałbym zapłacić za sen – odezwał się hrabia głosem niepotrzebnie podniesionym wskutek zdenerwowania. – Ile by mnie to kosztowało? Wsparty na Danielu starzec zerknął na Klimova, nie zaprzestając ostrożnego dreptania w stronę drzwi. Z jego drugiej strony kroczyła Margarida. – Porozmawiamy o tym później, wasza ekscelencjo – odrzekł. – Nie będzie możliwe spełnienie pana życzenia natychmiast, ale może za parę dni... O ile zechce pan pozostać na Nowym Delhi. – Słuchaj, jeżeli obawiasz się, że nie stać mnie na wasze opłaty... – rzucił hrabia tonem, w którym pojawił się prawdziwy gniew. – Georgi! – warknęła jego żona. – Oni niczego takiego nie powiedzieli. A jeśli chcą sprawdzić nasze dobre intencje, to, cóż, świadczy to jedynie o ich rozsądku. Ty postąpiłbyś tak samo, zasiadając do gry z nieznajomym, prawda? – To nie ma nic wspólnego z pańską osobą czy kontem, hrabio Klimov – powiedział spokojnie opat. – Wyrocznia nie jest obecnie dostępna ani dla pana, ani dla nikogo ze względu na kwestie naukowe. Jako iż nie należy pan do Służby, może to wynikać ze skrupułów natury religijnej. W każdym razie proszę przyjąć moje przeprosiny. – Ojcze, może pokażemy naszym gościom bibliotekę? – zagadnęła nowicjuszka. – To naprawdę jedyna część opactwa obecna na płaszczyźnie materialnej. Reszta jest natury duchowej. Zerknęła na Daniela, zaczerwieniła się i wbiła wzrok w podłogę z litej skały. –
Mam nadzieję, iż pewnego dnia zdołam w pełni docenić cudowność duchowego świata, w którym pozwolono mi żyć. – Oczywiście, dziecko – zapewnił ją opat, drepcząc korytarzem. – Jesteś młoda, moja droga. Oświecenie wymaga czasu; a patrząc wstecz, na moją młodość, obawiam się, iż może wymagać również odpowiedniego wieku. Kiedy ktoś jest młody, to, niezależnie od głębokości wiary w prawdy ducha, ciało ma swoje wymagania, którym duch nie sprosta. – Spojrzał na kapitana Księżniczki Cecile. – Być może pan czuje to samo, kapitanie Leary? – zapytał. – Obawiam się, iż nie nadaję się do dysput religijnych, sir – odparł Daniel z widoczną nonszalancją. Zastanawiam się, czy drzwi, którymi weszliśmy do opactwa, są jedynym wejściem? Stary człowiek roześmiał się. – Och, dobre sobie, nie – odrzekł. – Ile twoim zdaniem jest tutaj wejść, Margarido? Zawtórowała mu śmiechem. – Wiem o trzydziestu siedmiu – odpowiedziała. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz obwodu Drzewa. Lecz korytarze biegną przez dziesiątki kilometrów, a my korzystamy jedynie z ułamka. Dawniej Służba była liczniejsza, a północny okręg zamieszkiwała spora społeczność. – Wnętrze Drzewa zamieszkują rozmaite grupy i pustelnicy – wyjaśnił opat usprawiedliwiającym tonem. – Nie należą do Służby. Ręcznie kopane studnie pochodzą z czasów sprzed zapisów historycznych. Odpowiednio zdeterminowana osoba może prowadzić tutaj uprawy, nosząc wiadra z wodą na górę, gdzie dociera światło. Podejrzewam, że nawet teraz mieszkają tam ludzie przyciągnięci mniej sformalizowaną postacią tego samego impulsu, który sprowadził tutaj mnie i Margaridę. Wraz z Danielem wprowadził grupę do jaskini. Korytarze i refektarz wycięto w skale; Drzewo tworzyło jedynie stropy i część ścian. Mundy zabrało dłuższą chwilę uświadomienie sobie, że ta olbrzymia komnata była w całości drewniana. Ludzie przeważnie bosonodzy akolici – przez stulecia wydeptali w podłodze wgłębienia, które prowadziły do łoża na środku sali. – To jest to! – zawołał natarczywie hrabia. – To tutaj śnicie! – Tak – potwierdził opat. – Po przygotowaniu, obejmującym wypicie wywaru z owoców Drzewa, aplikant śpi tutaj. W ciągu nocy aplikant i Drzewo jednoczą się, po czym aplikant budzi się w pełni świadomy, oczywiście na tyle, na ile pozwala ludzki umysł, odpowiedzi, których poszukiwał.
– Częścią przygotowań jest odpowiednie skupienie umysłu przed snem – dodała dziewczyna. Uśmiechnęła się szeroko do Leary’ego. – Krążą opowieści o aplikantach budzących się z pełnym zrozumieniem, jak powinni przemeblować swoją poczekalnię, lecz bez większej wiedzy o politycznej sytuacji na planecie, którą rządzili. – Chciałbym móc powiedzieć, że to apokryficzna historia – oznajmił starzec z lekkim uśmiechem. – Lecz nie mogę, chociaż to ekstremalny przypadek. Jednak od tamtej pory my, Służba Drzewu, staliśmy się dokładniejsi w przygotowywaniu aplikantów do snu. Adele zaprzestała przysłuchiwania się dyskusji. Jej oczy dostrzegły wreszcie, co kryło się na przeciwnym krańcu ogromnego pomieszczenia. Ruszyła tam, prowadzona przez podłogę tak samo, jak dzikie zwierzęta podążają ścieżkami wydeptanymi przez kopyta ich przodków. – Adele? – zawołał Daniel. Po chwili powtórzył z większym naciskiem: – Adele. – Tutaj jest biblioteka, Danielu – odrzekła. – Nie wiedziałam, że znajduje się w komnacie inkubacji. Zdjęcia z bazy danych Adele sugerowały, iż funkcje te były fizycznie oddzielone. Co nie było prawdą, a ocierało się o kłamstwo na tyle, że dawną bibliotekarkę ogarnął gniew. Prawdopodobnie nikt nie miał zamiaru świadomie wprowadzać oglądających w błąd, lecz fotograf nie wykazał się również wystarczającą sumiennością, by należycie ukazać prawdę. Plecy ustawionych rzędem dwunastu konsol – całkiem nowych, zbudowanych na Cinnabarze lub na jednym z bardziej zaawansowanych technicznie światów Sojuszu – tworzyły krenelaże pomiędzy zbiorami a łóżkiem. Adele zatrzymała się pomiędzy dwoma urządzeniami i je uruchomiła; nie przyszło jej nawet do głowy zapytać o pozwolenie. Ożyły błyskawicznie; w przeszłości używała niemal identycznego sprzętu. Pracujący przy skrajnej konsoli akolita uniósł głowę, kiwnął jej i powrócił do wyświetlacza. Drukowane książki zajmowały półki, ciągnące się rzędami dalej, niż mogła dojrzeć, nie pożyczając gogli od kosmonauty. Podstawy uformowano z tkanki Drzewa, lecz półki i ich mocowania zbudowano ze strukturalnego plastiku, zabarwionego tak, aby pasował do otaczających ich rudawych szarości. Tomy ułożono według wysokości i grubości; większości brakowało tytułów na grzbietach. Adele na chybił trafił wybrała jeden z nich – pochodzącą sprzed Przerwy pracę o homiletyce. Została wydrukowana na Ziemi w niewyobrażalnie odległej przeszłości, ale w którymś momencie oprawiono ją w sztywny, żółtoszary welin. Sąsiadująca z nią księga również była stara, w dodatku wydrukowano ją w prasie! – w języku, którego nie potrafiła zidentyfikować bez pomocy palmtopa.
Zaczęła wyciągać terminal danych z kieszeni, przypomniała sobie jednak o otoczeniu. Obróciła się i napotkała skupiony na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych w sali osób z wyjątkiem siedzącego przy konsoli akolity. Wargi Adele Mundy rozciągnęły się w najbardziej przypominającym uśmiech grymasie, na jaki było ją stać, gdy coś wprawiało ją w zakłopotanie. – Ach... – zaczęła. – Bardzo przepraszam, że tak sobie odeszłam... Fizycznie nie odeszła zbyt daleko, lecz jej dusza i umysł przeniosły się do innego wszechświata. Jej zdaniem lepszego, wiedziała jednak, że istniały różne poglądy na tę kwestię. – ... ale, och... ta kolekcja jest bardzo interesująca. Opat uśmiechnął się do niej z czułością. – Czy zechciałaby pani zatrzymać się w opactwie podczas pobytu waszego statku na Nowym Delhi, mistrzyni? – zapytał. – Rozumiem, iż nasz styl życia może nie być atrakcyjny dla wielu mieszkańców szerokiego wszechświata, wydaje mi się jednak, iż pani jest wyjątkiem. Może pani z nami jeść, znajdę również dla niej odpowiednią celę. Jeżeli, oczywiście, będzie pani chciała. – Tak – odparła Adele. – Bardzo bym chciała. O ile...? Spojrzała na Daniela, stojącego pomiędzy opatem a Margaridą. Przybrał śmiertelnie poważną minę, odpowiedział jednak radośnie: – Oczywiście, Mundy. Podczas tej podróży nie wydarzyło się zbyt wiele, co mogłoby przyciągnąć pani uwagę. Cieszę się, iż wreszcie wylądowaliśmy w miejscu oferującym pani więcej podniet niźli tym z nas, którzy mają mniejsze oczekiwania intelektualne. Hogg prychnął. – Może to panicz powtórzyć? – rzucił; czyniąc to, zerknął z ukosa na Margaridę. – Mam nam przynieść rzeczy ze statku, mistrzyni? – zapytała Tovera. Nie przemawiała zbyt głośno, kiedy jednak zapragnęła zostać usłyszaną, jak teraz, jej słowa dotarły do wszystkich w wielkiej sali. Większość prawdopodobnie zrozumiała implikacje tej wypowiedzi: Mundy będzie dobrze chroniona. Opat zrozumiał, sądząc po domyślnym uśmiechu, jakim obdarzył najpierw Adele, a potem jej służącą. – Tak, Tovero odrzekła krótko zapytana, po czym wróciła do regałów, po części po to, aby uniknąć wzroku pozostałych. Wszak nigdy nie miała trudności z umknięciem do lepszego, osobistego świata w zaciszu biblioteki.
*** Liścik w kieszeni Daniela brzmiał: Kochany Danielu... Potrafiłabym oprzeć się Tobie, lecz nie wygram sama ze sobą. Dwa tysiące dziewięćset dwanaście stóp od Twego trapu w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara znajduje się wejście; nie wie o nim nikt z żywych prócz mnie, a teraz i Ciebie. Będę tam czekała o naszej północy. Proszę, ukochany, zniszcz ten list i nigdy nie wspominaj nikomu o jego treści, niezależnie od tego, czy postanowisz przyjść, czy nie. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym, co robię, wydalono by mnie ze Służby kosztem mej duszy. Jeżeli jesteś dżentelmenem, proszę: ocal honor tej, która pokochała Cię od pierwszego wejrzenia. Margarida – Baczność! – szczeknęła Norton, techniczka dowodząca wartą przy głównym włazie, gdy z zejściówki wyłonił się Daniel. Wraz z dwoma towarzyszami skoczyła na równe nogi, lecz czwarty wartownik – steward nazwiskiem Hilbride – upuścił automat z brzękiem bardziej przerażającym niż wszystko, co mogłoby wyłonić się z mroków tej planety. – Proszę kontynuować, Norton – mruknął Leary, gdy Hilbride gonił za ślizgającym się po pokładzie karabinem. Pochylił się i podniósł broń, po czym zabezpieczył ją i oddał marynarzowi. Wypali nowy tyłek temu, kto wydał ją Hilbride’owi bez przeszkolenia w zakresie bezpieczeństwa, lecz to może zaczekać do rana. – Trzymaj broń zabezpieczoną, kosmonauto, dopóki nie będziesz miał powodu, aby wystrzelić – powiedział tylko. – Norton: upewnij się, że to zrozumiał. Nie chciałbym, żeby któreś z was przypadkowo odstrzeliło mi połowę tułowia, kiedy będę wracał z przechadzki. – Boże dopomóż! – wykrztusiła techniczka z twarzą czerwoną i ociekającą potem. – Sir, to moja wina, ale to się już więcej nie powtórzy! Daniel skinął głową, przyjmując przeprosiny, lecz niczym nie sugerując, że uznał sprawę za zamkniętą. – Nie mogę usnąć, idę więc na kilkugodzinny spacer – oznajmił. – Mam ze sobą płytkę przyzwaniową... – Poklepał się po kieszeni na piersi, a potem po kaburze pistoletu. – ... a na wypadek, gdyby zaatakował mnie jakiś wygłodniały kornik, mam to.
– Czy pan Hogg nie wybiera się z panem? – zapytał z powątpiewaniem Hilbride. Trzymał automat z ostrożnością godną jadowitego węża, który zdążył już ukąsić. – Pan Hogg gra w pokera z hrabią – odrzekł z zaraźliwym uśmiechem. Łamał ustanowione przez samego siebie zasady. Wiedział o tym; wartownicy również. Lecz nie było z nimi nikogo, kto postawiłby się kapitanowi tak, jak z pewnością uczyniłby to Hogg lub Woetjans. – Pijąc coś, co hrabia nazywa calvadosem, a Hogg jabłecznikiem. Wszyscy wybuchli śmiechem. Daniel musnął brew palcami w przyjacielskim salucie, po czym zszedł po trapie w noc. Nie miał na głowie hełmu, jedynie nasunął na oczy wzmacniające światło gogle. Blask księżyca przemienił poskręcany cud Drzewa w wyraźny relief. Wyrocznia czy nie, była to nadzwyczajna roślina i unikalny habitat nie tylko dla ludzi, którzy drążyli Jego tkankę na podobieństwo adorujących chrząszczy. Uśmiechnięty Daniel zaczął pogwizdywać „Krążąc wokół Pleasaunce”, ale zaraz przestał. Margarida sprawiała wrażenie nieśmiałej dziewczyny pomimo skreślonego doń liściku. Taka piosenka nie nadawała się dla uszu równie przyzwoitego dziecka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Może nauczy ją rano... Obchodził gigantyczną krzywiznę Drzewa, nie odrywając odeń wzroku. Przełączył gogle ze wzmacniania światła sprawdzającego się bardziej przy oglądaniu gruntu na podczerwień, chcąc dostrzec wyższą temperaturę ciał zwierząt. Miał jeszcze mnóstwo czasu do lokalnej północy, pozwalał więc sobie na zatrzymywanie się i podziwianie pełzających po korze stworzeń. Żadne z nich nie było większe od paznokcia. Według danych z bazy wszystkie tutejsze gatunki to pozbawione skrzydeł wielonogi, kiedy jednak wyostrzył obraz, chcąc przyjrzeć się sposobowi poruszania się śledzonych okazów, dostrzegł kilka przeskoków z gałęzi na gałąź, nawet po wyeliminowaniu kołysania się liści. Uznał, że to gatunki importowane, jak ludzie na Nowym Delhi. Przyspieszył kroku. Wiatr przeciskał się między powykręcanymi konarami, brzmiąc wysoko i zimno jak zaśpiew gwiazd. Urządzenia bez trudu zmierzyłyby odległość, on jednak wolał ustalić ją krokami. Była to umiejętność, której – jak wiele innych – nauczył się od Hogga, gdy dorastał w Bantry. Od Księżniczki Cecile dzieliło go 2912 stóp. Całe szczęście, gdyż doskonale wiedział, że pilnujący głównego włazu obserwowaliby go z czystego braku innego zajęcia. Margarida była dorosła, a porucznik Daniel Leary nie był jej piastunem, jednak choć nie do niego należała ochrona jej czci, jako dżentelmen wolał dotrzymać umowy: nikt nie dowie się o ich romansie przez działania bądź nieuwagę Daniela. Zamiast zniszczyć liścik,
odda go jej, żeby była pewna usunięcia dowodu. To powinno być... Młodzieniec obejrzał się przez ramię, jak gdyby przyglądając się splątanej masie zwisających konarów, co czynił już kilkakrotnie od momentu opuszczenia okrętu. Zgodnie z oczekiwaniami Księżniczka Cecile zniknęła z widoku. W niszy utworzonej przez spojenie dwóch pni Drzewa znajdowały się łukowe drzwi. W dziennym świetle byłyby niewidoczne, lecz w podczerwieni panel wejścia okazał się minimalnie cieplejszy od miejsca, w którym został osadzony. Daniel zdjął gogle i schował je do kieszeni. Założył kombinezon roboczy, jako iż każdy inny strój wywołałby na Sissie falę plotek, jednak nikt nie powitałby czule potencjalnego kochanka, wyglądającego jak stworzenie, które właśnie wychynęło spod tafli jeziora. Zastukał cicho w drzwi. Zaszeptała zasuwa; panel otworzył się na zewnątrz, utykając w nawianym piasku. Leary czym prędzej usunął przeszkodę krawędzią buta. – Daniel? – wyszeptał głos z ciemności. Ruszył w stronę niewyraźnego cienia. – Margarida? – upewnił się. Rzuciła się w ramiona kochanka, szepcząc: „Ukochany!”, po czym zmiażdżyła mu wargi pocałunkiem. Objął ją, zauważając przy okazji, że jej szata przesuwała się gładko po ciele, nie zatrzymując się na żadnej bieliźnie. Nowicjuszka odsunęła głowę. – Chodź – wyszeptała, zamykając drzwi i prowadząc go do środka. – Jest tutaj pokoik; nic wielkiego, ale... Pospieszyli razem wąskim korytarzykiem, lewe ramię Daniela opasywało kibić dziewczyny, zaś jej prawa dłoń pieściła mu linię włosów. Była bardzo ciepła i wystarczająco miękka, by bok jej ciała doskonale się doń dopasował. Coś ukłuło go w kark. Owad? – pomyślał, marszcząc lekko brwi. Ugięły się pod nim nogi. Zachował świadomość, lecz wszystko wokół niego działo się jak za szklaną ścianą. Margarida próbowała go podtrzymać, lecz masa mężczyzny przytłoczyła ją. Na pomoc pospieszył jej tuzin nóg, skrytych pod długimi szatami. Uniosły go delikatnie czyjeś ramiona. Szkło pogrubiało.
Rozdział 22 Daniela niesiono; w głąb ziemi, uznał, lecz nie był pewny, czy nie mylił tego, co działo się z jego ciałem, ze smugą, jaką jego umysł powolutku pozostawiał na zlodowaciałym zboczu. Widział normalnie, ale pozostawał zwrócony twarzą w dół i nie mógł obrócić głowy, by zobaczyć coś więcej niż bose stopy i rąbki szat. Usłyszał dźwięki, lecz umysł nie potrafił połączyć ich ze znanymi sobie słowami. W pewnej chwili zdołał poruszyć wargami i wymamrotać: – Powiedz Adele. Będą martwić się o mnie... Głosy przybrały na sile; czyjeś palce dotknęły jego gardła, a później się cofnęły. Jakiś głos przemówił uspokajająco. Daniel zsuwał się coraz niżej. Nie było tutaj pasów świetlnych. Towarzysze niosących go mężczyzn dzierżyli latarnie, których jaskrawy blask zdawał się być nie na miejscu w trzewiach Drzewa. Na anonimowych ścianach skakały ostre cienie. Wycięte w skale stopnie zakręcały wokół oddalonych od siebie półpięter. Kilkukrotnie Leary wyczuwał, jak niosące go ręce przekazywały ciężar innym. Stopy przed nim poruszyły się; zadźwięczał metal. Weszli do komnaty przez żelazne drzwi. Daniel nie potrafił określić, jak dużej, lecz latarnie nie oświetlały jej w całości. W powietrzu unosił się suchy, roślinny zapach. Przypominające mumie kształty sterczały pod ścianą prostopadłą do tej, w której osadzono drzwi. Gdy porywacze Daniela przenosili go wzdłuż nich, zdał sobie sprawę, że nie były to pęki gałęzi, a raczej splątane wąsy, przerastające się i poskręcane... niczym korzenie pokojowej rośliny, hodowanej w zbyt ciasnej donicy. Była ich ponad setka. Ludzie zamienili ze sobą kilka słów. Dłonie uniosły ramiona kapitana i postawiły jego stopy z powrotem na ubitej ziemi klepiska. Nogi utrzymały go, ale i tak upadłby na twarz, gdyby nie podtrzymali go inni. Widział teraz swych porywaczy, choć rozpoznał jedynie opata. Jedna ze spowitych w szaty postaci, przesuwających się na krawędzi jego pola widzenia, mogła być Margaridą, lecz światło ani razu nie padło na jej twarz. Dziwiło go, że nie czuł niemal żadnych emocji, przypuszczał jednak, iż pozostawał pod wpływem narkotyku, który paraliżował mięśnie. Akolita przyciągnął do Daniela elastyczne kłącze i owinął je wokół głowy kosmonauty. Tylna ściana komnaty stanowiła ogromną płaszczyznę korzeni wyciągających się ku wodzie płynącej w głębinach ziemi. Skóra zapiekła go w miejscu zetknięcia się z
drzewem. Kapał nań jakiś płyn, nie miał jednak pojęcia, czy była to jego krew, czy też spływająca z Drzewa żywica. Palce sięgnęły do kieszeni na piersi i wyciągnęły płytkę przyzwaniową. Zamiast ją wyrzucić, akolita zacisnął wokół niej dłonie Daniela tak, że kapitan ściskał oburącz urządzenie. Inny mężczyzna owinął końcówkę drugiego kłącza wokół dłoni i nadgarstków Leary’ego. Korzeń był gąbczasty i napięty na tyle, żeby go przytrzymać, nie dając możliwości wyrwania się, a jednocześnie nie zbijając więźnia z nóg. Dłonie puściły go. Daniel stał, unieruchomiony przez Drzewo. Czuł, jak skórę penetrują mu włoskowate wyrostki; wrażenie było ciepłe i przyjemne. Z początku myślał, że Drzewo wyssie z niego życiodajne soki, teraz jednak uświadomił sobie, że zadaniem korzeni było wprowadzenie Jego serum do krwiobiegu Daniela. Akolici złapali się za ręce. Opat mamrotał modlitwę; pozostali odpowiadali mu, a ich głosy niosły się sykliwym echem po olbrzymiej sali. Odeszli poza zasięg wzroku Daniela, znikając na klatce schodowej. Drzwi zamknęły się ze szczękiem, odcinając blask latarni. W nieprzeniknionym mroku jaskini umysł Daniela Leary’ego zaczął jarzyć się blaskiem całego wszechświata.
*** Siedzącą przy konsoli Adele otaczało czterech kosmonautów z automatami. Byli rozjuszeni i sfrustrowani, groźni jak odbezpieczone granaty. Gdyby znaleźli cel lub choćby jego namiastkę, bez wahania otworzyliby ogień. Adele doskonale wiedziała, co czuli. W pobliżu regałów akolita przepisywał ręcznie fragmenty z książki ogrodniczej, wydrukowanej na Blaise sto trzydzieści lat temu. Mundy nie miała pojęcia, po co, ani też o to nie dbała, niemniej sprawdziła, co tamten robił, na wypadek gdyby pomogło to w odszukaniu Daniela. Oczywiście nie pomogło. Jak dotąd nic nie pomagało. I pewnie nie pomoże. Woetjans zniknęła z grupą kosmonautów w północnym łuku Drzewa. Teraz cała szóstka wkroczyła do biblioteki; wyglądali na zmęczonych, zaniedbanych i wściekłych. – Nic, madame! – warknęła bosman. – Hrabina przewiozła czterdziestkę naszych aerowozem do miejsca, którego współrzędne pani podała, i wróciliśmy z powrotem pieszo. Sprawdziliśmy każdy załom i szczelinę zaznaczone na mapie. Ani śladu kapitana, ani nikogo, i to od dobrych stu lat.
Odnosili się do Adele tak, jakby od zniknięcia Daniela ona tutaj rządziła. W rezultacie faktycznie objęła dowództwo. Nie była pewna, czy to dobry pomysł, żeby akurat ona szukała Leary’ego, lecz w danej chwili nie potrafiła wskazać nikogo lepszego. Z korytarza wysypała się grupa akolitów z miotłami elektrostatycznymi, chcących zamieść obszerną salę. Adele skrzywiła się na myśl o wyładowaniach w pobliżu konsoli, ale nie powinno stanowić to problemu, o ile były prawidłowo uziemione. Wszędzie wdzierał się niesiony wiatrem pył, zwłaszcza teraz, gdy tylu rozzłoszczonych Sissies wchodziło i wychodziło, nie zawracając sobie głowy zamykaniem zewnętrznych drzwi. – Ani śladu? – powtórzyła Mundy, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu opata. Nie widziała go. – Wczoraj powiedziano nam, że wciąż byli tam pustelnicy... Jedną ze sprzątaczek była dziewczyna, która poprzedniego dnia towarzyszyła opatowi. – Mistrzyni! – zawołała Mundy. – Siostro Margarido. Może tu pani podejść? Woetjans i dwójka strzegących Adele kosmonautów – co, również obecna w pomieszczeniu, Tovera na szczęście uznała za żart, a nie zniewagę – ruszyli w stronę dziewczyny, wyciągając w jej stronę jedno ramię, podczas gdy druga ręka ściskała broń na wypadek, gdyby nowicjuszka dała im powód do strzału. Lecz ta upuściła miotłę i podeszła do Adele, wysoko unosząc puste dłonie. Jeden z marynarzy i tak złapałby ją za ramię, gdyby Woetjans nie warknęła: – Nie bądź cholernym głupcem, Platt, przecież idzie. – Mistrzyni? – przemówiła Margarida. Patrzyła szczerze i uczciwie. W jej oczach była również pewna rezerwa, lecz dziewczyna musiałaby być idiotką, żeby nie wiedzieć, w jakim niebezpieczeństwie znajdowała się ona i jej współwyznawcy, dopóki nie odnajdzie się Daniel. – Powiedziała pani wczoraj, że poza waszą społecznością żyli tutaj także pustelnicy, prawda? – zagaiła Adele. Nie podnosiła głosu, lecz każdy, kto na nią patrzył, nie miał najmniejszych wątpliwości, że była wściekła. – To opat tak twierdził, mistrzyni – sprostowała Margarida. – Może ma rację, choć należąc do Służby, przemierzyłam całkiem spore połacie Drzewa, zapuszczając się dalej, niźli którykolwiek z akolitów. Nie widziałam żadnych pustelników. Chociaż mogli się przede mną ukrywać. – Uśmiechnęła się ostrożnie. – Opat jest bardzo stary – dodała. – Czasami wydaje mi się, że lepiej pamięta wydarzenia z młodości niż z ostatnich dni. – Rozumiem – mruknęła chorąży. – Nie ufała jej, lecz była nieprzyjemnie świadoma faktu, iż jej opinię mogło zniekształcać zainteresowanie, jakie dziewczyna okazywała Danielowi. Możesz wracać do swych obowiązków. Dziękuję za pomoc.
Margarida ukłoniła się, podniosła miotłę i wróciła do sprzątania. Kilkoro marynarzy piorunowało ją spojrzeniami z minami, które sugerowały, iż mieliby ochotę spalić ją żywcem. Nie przywróciłoby to im Daniela, ale przynajmniej pozwoliłoby nieco rozładować frustrację. Powróciła do wyświetlacza. Wiedziała, że Ellie Woetjans czekała na rozkazy, lecz w tej chwili nie miała żadnych propozycji. W bazie danych opactwa znalazła siedemnaście map; przekazała je kosmonautom prowadzącym
poszukiwania
Daniela.
Jedna z nich,
narysowana
sto pięćdziesiąt
standardowych lat temu, rzekomo ukazywała wszystkie skupiska ludzkie, dawne i obecne, wewnątrz Drzewa. Drużyna bosman Woetjans przetrząsnęła najbardziej oddaloną osadę, wydrążoną w północnej części Drzewa przez pewien zakon religijny niedługo po Przerwie. Grupa przetrwała zaledwie jedno pokolenie, w odróżnieniu od Służby, którą wyrocznia wspierała przez trzecie tysiąclecie. Żadna z wypraw nie natknęła się na najmniejszy ślad Leary’ego, a jego przyjaciółce skończyły się już miejsca, które można było przeszukać. – Mistrzyni? – ponagliła ją bosman z desperacją w głosie. – Co robimy? Nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. – Tutejsze drukowane książki... – zaczęła Adele, wskazując palcami lewej dłoni na rozległe półki. – Część z nich zawiera opisy Drzewa. Przeglądam je w nadziei na wyszukanie danych, których nie ma w elektronicznych plikach. – Przerwała i potarła oczy. – W bazie danych nie ma żadnych informacji sprzed Przerwy – dodała – choć część wpisów jest bardzo stara. Może księgi coś mi powiedzą, choć na razie niczego nie odkryłam. Pościągane z półek tomy zalegały na podłodze wokół niej. Nie zawracała sobie głowy odkładaniem ich na miejsce – po odlocie Księżniczki Cecile z Nowego Delhi zrobią to akolici. Według indeksu tutejsze księgozbiory liczyły sto trzydzieści tysięcy pozycji. Większość bez trudu wyeliminowała, lecz mimo to zaledwie otarła się o wierzchołek góry woluminów, które mogłyby im pomóc. Hilbride, jeden z marynarzy, którzy powrócili z Woetjans, przykucnął, chcąc przyjrzeć się bliżej zebranym przez Adele księgom. Wyglądało na to, że czuł się osobiście winny zniknięcia Daniela, ponieważ był jedną z ostatnich osób, które rozmawiały z nim, gdy opuszczał statek. – Mistrzyni? – zapytał. Adele zawsze uważała go za jednego z bardziej oczytanych Sissies. – Skąd pani wie, gdzie są jakie książki? Nie dostrzegam żadnego porządku w ich ustawieniu.
– Zgadza się – przyznała. – Segregują je według wysokości i grubości. Ale zostały zindeksowane... – machnęła na konsolę, której używała – ze wskazaniem miejsca, które zajmują. – Skupiła się na następnym tytule wyszukanym przez jej program. – Przygody kapitana Deveraux – odczytała. – „Opis czterdziestu lat podróży jako kosmonauta i kapitan. Wydane na Arslanie w dziesiątym roku trzeciego edyktu prezydenta Belli Gruena”. Zamknęła na chwilę oczy, by przetrawić informację. – To około dwa tysiące siedemset lat temu. Według bazy danych Deveraux wylądował raz na Nowym Delhi. Może napisał coś ciekawego w swojej książce, zajmującej trzydziestą pierwszą pozycję na najwyższej półce regału numer trzy-czternaście. – Uśmiechnęła się kwaśno do Hilbride’a. – Dowiemy się, jak pójdziesz i ją przyniesiesz. Marynarz przyjrzał się regałowi, chcąc ustalić, w którym miejscu umieszczono numery – na samym szczycie z każdej strony – i oddalił się, ściskając automat oburącz, zamiast nieść go luźno przewieszonego przez ramię. Woetjans wyglądała na jeszcze bardziej wściekłą. Mundy uderzyło, że gdyby wydała pani bosman takie samo polecenie jak Hilbride’owi, Woetjans potrzebowałaby pomocy, żeby je wykonać. Do komnaty wkroczył opat, uwieszony na ramieniu młodego akolity. Towarzyszyli mu Klimovowie i szóstka marynarzy, stanowiąca część wachty portowej Księżniczki Cecile. – Co, na cholerne, niebieskie płomienie, oni tutaj robią? – warknęła Woetjans. Ruszyła w stronę przybyszów. – Jeżeli wydaje im się, że wystartujemy bez kapitana, to niech to sobie, cholera, przemyślą jeszcze raz! Adele wstała i podążyła za nią, po części, aby powstrzymać bosman przed zrobieniem czegoś, czego potem wszyscy będą żałować. Klimovowie byli właścicielami Księżniczki Cecile, a sąd na Cinnabarze krótko rozprawiał się z buntownikami, niezależnie od sympatii, jaką mogłyby wzbudzić motywy zbrodni. – Mistrzyni Mundy! – zawołał radośnie hrabia. – Opat twierdzi, że jednak będę mógł zadać pytanie wyroczni! Zaraz mnie przygotują i jutro będę wiedział, gdzie jest Diament Ziemi! Wskazał na łoże. Przez milenia dotyk tysięcy aplikantów przyczernił gładkie, drewniane krzywizny. – Nie bez straży – zapowiedziała Woetjans. Kiedy tylko dowiedziała się, że Klimovowie nie zamierzali żądać niczego, czego nie miałaby ochoty uczynić, na powrót stali się „nami” w odróżnieniu od „nich”, czyli każdego na Nowym Delhi, kto nie przyleciał na pokładzie Księżniczki Cecile.
– Zwykle tylko aplikant może przebywać w pomieszczeniu podczas inkubacji – oznajmił opat, zwracając się do Woetjans i Adele. – Jeśli jednak chcecie, możemy odgrodzić łoże. Aplikant winien mieć zapewnione choć odrobinę prywatności, nie ma jednak potrzeby umniejszać waszego bezpieczeństwa czy przeszkadzać w pracy w bibliotece. – Tutaj masz rację – mruknęła takielarka, jednak nawet ona zdawała się być ułagodzona. – Udajemy się do mojej pracowni na końcu korytarza celem rozpoczęcia przygotowań – oświadczył opat. Skinął głową strażnikom. – Oczywiście członkowie waszej załogi są mile widziani. – Tak, proszę iść – pozwoliła Adele, ponieważ kosmonauci oczekiwali, że coś powie. Ukłoniła się Klimovowi w nadziei na starcie z jego oblicza zmarszczek, wywołanych uświadomieniem sobie, w jakim stopniu stracił władzę podczas tego kryzysu. – Powodzenia, wasza ekscelencjo. Opat, Klimov i sznur wartowników ruszyli w stronę bocznych drzwi. Hilbride czekał przy konsoli, trzymając w jednej ręce oprawiony tom, w drugiej zaś – pistolet automatyczny. Wyglądał niczym dziwaczna figura heraldyczna. Uczona odwróciła się do niego, po czym zauważyła, że Klimova nie poszła z mężem. – Mistrzyni? – przemówiła do niej. – Czy mogę jakoś ci pomóc, Adele? – zapytała hrabina. Mundy zapatrzyła się na nią, rozważając pytanie. W końcu odrzekła: – Dziękuję, Valentino, ale nie wydaje mi się. Niemniej doceniam propozycję. Klimova odchrząknęła. – Zastanawiam się, Adele, czy wierzysz w moc modlitwy? Mundy zamrugała. – Nie – odparła. – Nie wierzę. – W takim razie może ja się pomodlę – oznajmiła Valentina ze smętnym uśmiechem. – No wiesz, żeby nie dublować czyjegoś wysiłku. Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, którymi tutaj weszła. Towarzyszący jej od Księżniczki Cecile wartownicy odeszli z hrabią i opatem. Woetjans wpatrywała się w jej plecy. – Lamsoe i Griggs: idźcie z nią – poleciła. – Możliwe, że wpadła na najlepszy pomysł, i niech mnie diabli, gdybym chciała, żeby coś jej się stało.
Adele podeszła do konsoli i w milczeniu odebrała księgę od Hilbride’a. Potem posłała go po kolejne tomy, samej wertując trzymany wolumin w poszukiwaniu jakiejś użytecznej wskazówki. W głębi serca cieszyła się z tego, co powiedziała Woetjans. Uważała tak samo, lecz była nazbyt zatwardziałą racjonalistką, żeby to powiedzieć.
Rozdział 23 Był sobie człowiek nazwiskiem Leary. Drzewo było go świadome, tak samo jak miliardów przedstawicieli jego gatunku na tysiącach światów. Drzewo wiedziało. Gaz rozszerzał się i gęstniał, tworząc słońca i planety. Drzewo było obecne, ponieważ umysł Drzewa był wszechobecny. W ciepłych morzach Ziemi i niezliczonej ilości innych planet uformował się szlam. Żył przez pewien czas, kiedy jednak zaczął się rozprzestrzeniać, wulkany spaliły go do elementów składowych. Życie odrodziło się, lecz tym razem świat skąpał deszcz kometarnych odłamków. Trzeci raz, czwarty – kataklizm za kataklizmem, w końcu jednak na Ziemi i licznych światach życie przetrwało. Pokryło powierzchnię, a potem przekroczyło bezmiary kosmosu, sięgając ku innym sprzyjającym środowiskom. Od czasu do czasu jedna forma życia napotykała drugą. Konflikty międzygatunkowe były rzadkie ze względu na zbyt wielkie różnice w potrzebach i aspiracjach obcych sobie ras. Jednak wewnątrz gatunków gwałtowna ekspansja stała się okazją do straszliwych wojen, a czasami wyniszczenia, gdy przeciwieństwa ścierały się ze sobą i z umiarkowanym centrum. Ludzkość uniknęła ostatecznej zagłady, choć zaledwie o włos. Tysiącletnia Przerwa w międzygwiezdnych podróżach bez trudu mogła się przerodzić w wieczne zaćmienie ludzkiej rasy. Drzewo wiedziało o wszystkim, lecz nie dbało o nic. Ludzkie floty żeglowały między gwiazdami, przemierzając bańki Matrycy i powracając do gwiazdowego uniwersum, o ile tylko nie pochłaniały ich katastrofy. Człowiek nazwiskiem Leary czuł Matrycę, Jej prądy i ciśnienie, lecz Drzewo było Matrycą i każdym innym istnieniem, kiedyś, teraz i zawsze. Na planecie nazwanej przez Człowieka Nowym Delhi ludzie szukali i walczyli, a ich umysły płonęły gniewem i rozpaczą. Człowiek nazwiskiem Leary czuł ich ból i ukoiłby go, gdyby tylko mógł, lecz Daniel Leary istniał jedynie jako koncepcja w świadomości Drzewa, odpowiednik ciepła słońca na liściach czy wiecznego naporu wiatru na wieloczęściowym pniu. Człowiek zadał pytanie, a Drzewo wiedziało...
*** Adele zbudziła się i momentalnie ogarnęła ją złość na siebie, że usnęła. Wyprostowała się gwałtownie, podrywając strzegących ją kosmonautów do pełnej gotowości. Podczas jej snu warta się zmieniła, Hilbride spał zwinięty w kłębek u jej stóp. Jaskrawe światła na regałach włączały się, kiedy w pobliżu przechodzili ludzie, teraz jednak wszystkie pogasły. Adele skuliła się na używanej przez siebie konsoli, zakłócając pracę wyświetlacza, ponieważ jej głowa znalazła się na jednym z holograficznych projektorów. Rozejrzała się dookoła, krzywiąc się na własną słabość. Tovera skinęła jej głową z lekkim uśmieszkiem, jaki zazwyczaj przybierała; w grymasie tym było równie mało humoru, jak w podobnym wykrzywieniu pozbawionego warg pyska kobry. – Dzień dobry, mistrzyni – odezwała się. – Jest szósta czternaście czasu pokładowego. – Spałaś trochę? – zapytała jej pracodawczyni. Tovera wzruszyła ramionami, uśmiechając się odrobinę szerzej. – Wystarczająco – odrzekła, nie odpowiadając na pytanie zadane przez Adele. – Jestem w stanie funkcjonować. Adele przyjmowała, że Kostromanka potrafiła funkcjonować w każdym stanie prócz śmierci, a cokolwiek ją zabije – co bez wątpienia pewnego dnia nastąpi – niech lepiej przed zaliczeniem jej w poczet martwych odliczy do sześćdziesięciu, ponieważ przez tyle właśnie sekund ludzki mózg zachowuje wystarczająco dużo tlenu, by podtrzymać swe funkcje. Adele wstała i dostrzegła wielką stertę książek, blokujących dostęp do kilku najbliższych konsol. Na samym końcu rzędu siedział ten sam akolita, którego widziała wcześniej. Czując na sobie wzrok, obejrzał się przez ramię, skinął jej głową i powrócił do pracy. Dobry Boże, ależ tu nabałaganiła! I nie była bliżej odszukania Daniela niż na początku nocy. Cóż, z drugiej strony jeszcze nie umarła. Woetjans wstała; siedziała wcześniej na stercie tomów w głębi alejki. Adele Mundy skrzywiła się na widok wybranego przez nią siedziska, lecz tego nie skomentowała. – Mistrzyni – odezwała się Woetjans z ukłonem. Potężnie zbudowana kobieta wyglądała o dziesięć lat starzej niż w dniu wylądowania Księżniczki Cecile na tej planecie. – Zastanawiałam się, co zrobimy, jeżeli... no wie pani... on nie wróci.
Wartownicy przyglądali się Adele w pełnej oczekiwania ciszy. Hilbride obudził się; nie wstawał z podłogi, czekając na odpowiedź. – Odlecisz stąd, bosmanie – odparła lakonicznie. – Wypełniając obowiązki. Wiesz o tym. Co nie stanowiło odpowiedzi na pytanie, co zamierzała zrobić oficer łączności Mundy Adele sama nie była tego pewna. Mało prawdopodobne, aby dzięki swej obecności na Nowym Delhi przez następne lata czy dekady odnalazła Daniela, lecz być może uczyniłoby to pewną różnicę... I możliwe, że taką właśnie decyzję podejmie. Teraz jednak miała kolejne księgi do przewertowania; co najmniej tysiąc. Spojrzała na stos przejrzanych już tomów – wystarczająco uważnie? Czy aby jakiś istotny paragraf nie umknął jej w pośpiechu i znużeniu? – i pomyślała o znacznie poważniejszym zadaniu, jakie ją jeszcze czekało. Westchnęła, przeciągnęła się i przygotowała do zmierzenia się z problemem. Do komnaty wkroczył opat w towarzystwie Valentiny, szóstki akolitów i dwóch kosmonautów. Podeszli do łoża, skrytego za kurtyną sporządzoną z szarych szat rozwieszonych na ramie z plastikowych rurek. Marynarze strzegący hrabiego Klimova patrzyli z ponurymi minami. – Dołączmy do nich – zaproponowała Adele. Wśród otaczających ją Sissies rozległy się pełne aprobaty chrząknięcia i pomruki. Wyrocznia to nowość. Nawet jeśli byli przekonani co do konieczności pełnionej warty, zadanie pozostawało otępiająco nudne. Uczoną kierowały inne powody. Jeżeli hrabia otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, prawdopodobnie będzie chciał natychmiast opuścić Nowe Delhi. Musiała być obecna, aby reprezentować Sissies i siebie. Opat czekał; podtrzymywała go Margarida. Ukłonił się Adele, po czym wolną dłonią odsunął zasłonę; akolici zabrali się za demontaż konstrukcji. Valentina podeszła do męża, śpiącego z częściowo otwartymi ustami. Adele usłyszała delikatne pochrapywanie hrabiego. – Mów cicho – poinstruował ją opat. – Możesz go dotknąć, tylko delikatnie. – Georgi? – odezwała się. Nachyliła się nad łożem i ujęła ręce hrabiego w swoje dłonie, lekko je ściskając. – Obudź się, kochanie. Już ranek. Klimov otworzył oczy. Zaczął się podnosić. Żona objęła go ramionami, chcąc mu pomóc, lecz wydawał się wystarczająco sprawny. – Śniłem – oznajmił w zadziwieniu. – Pamiętam. Postanowienia Księga Dziesiąta Ustęp Trzeci. Ale nie rozumiem, co to znaczy.
– To wyjątek z książki – stwierdziła bibliotekarka. Cofnęła się do konsoli; wprawdzie zgrała sobie indeks do palmtopa, ale w tej chwili łatwiej było skorzystać z wyświetlającej dane konsoli, niż siadać na podłodze z niewielkim terminalem na podołku. Przewijała i szukała. Powtórzyła wyszukiwanie. Dwanaście odniesień do tytułów zawierających słowo „postanowienia”, lecz mało prawdopodobne, aby któryś z nich zawierał informacje na temat Diamentu Ziemi. Spojrzała na opata; omal się nie przewrócił, gdy hrabia przemówił. Margarida podtrzymywała go ze zgrozą wymalowaną na twarzy. – Sir – powiedziała Adele. – Na której półce stoją Postanowienia? Nie mówiła głośno, nie głośniej od trzasku otwierającego się noża Hogga. Wszedł chwilę wcześniej, znużony całodobowymi poszukiwaniami, które prowadził na własną rękę. Włosy i ubranie oblepione miał niesionym wiatrem pyłem. – Mistrzyni... – zaczął opat. Oblicze starca przybrało barwę wosku. Skinął w stronę hrabiego Klimova, nie odrywając jednak oczu od Adele. – Wasza ekscelencjo. Nie wiem, jak, ale doszło do pomyłki. Niezwłocznie zwrócimy panu opłatę, hrabio Klimov... – Gdzie jest ta książka, ty gruby skurwielu! – wrzasnął Hogg, łapiąc rzadkie, siwe włosy mężczyzny i przekrzywiając mu głowę tak, by czubek noża ukłuł go tuż koło aorty szyjnej. Margarida krzyknęła i spróbowała wydrapać Hoggowi oczy. Tovera – jak mogła ruszyć się tak szybko? – zdzieliła ją kolbą automatu w głowę, pozbawiając przytomności. Jakby na komendę Sissies złapali lub powalili resztę obecnych akolitów. Ostatni z nich poderwał się zza konsoli i rzucił w stronę drzwi na przeciwległym krańcu sali. Marynarz otworzył ogień z ciężkiego karabinu, nie trafiając uciekiniera, lecz roztrzaskując jego konsolę, czemu towarzyszyło łupnięcie i snopy iskier. Akolita wrzasnął i rzucił się na podłogę. – Przerwać ogień! – zarządziła Adele. W uszach dzwoniło jej od huku wystrzałów potężnej broni, użytej w zamkniętym pomieszczeniu. W ręku ściskała własny pistolet, wymierzony obecnie w sufit, dopóki nie znajdzie lepszego celu. – Opacie! Gdzie są Postanowienia? – Nie mogę! – wyjąkał zapytany, wyrywając się słudze Leary’ego w widocznej panice i udręce. – Błagam, tylko starsi akolici mają prawo je czytać! Hogg cisnął starca na podłogę i ukucnął obok niego. – Wyciągnę to z niego, mistrzyni – obiecał gardłowym głosem. – Może wolałaby pani na chwilę odwrócić wzrok.
– Nie – odrzekła Mundy, a ponieważ Hogg zbliżył ostrze do lewego oka opata, dodała: – Nie, Hogg! Chyba że nie zdołam znaleźć sama! Zanim nie przemówiła, nie miała bladego pojęcia, jak szybko odszukać książkę pominiętą w skomputeryzowanym indeksie. Jednakże olśniło ją, gdy usłyszała własne słowa. Zasiadła za konsolą. Obsługiwało się ją za pomocą wirtualnej klawiatury i pióra świetlnego znanych Adele i ogólnie wystarczających urządzeń dostępowych. Wywołała spis regałów, po czym przełączyła na prezentację graficzną i uporządkowała, dzieląc na grupy po dziesięć książek. Zanim posortował się pierwszy regał – skończyło się na grupie siedmiu tytułów, oznaczonych kolejno cyframi od jednego do siedmiu – zaprogramowała konsolę tak, by sprawdziła resztę zbiorów, poświęcając na każdy regał po pięć sekund. – Madame? – odezwał się stary kłusownik. Bał się, ale odsunął się od opata i złożył nóż. Adele obserwowała go kątem oka, nie odwracając uwagi od wyświetlacza. – Daj mi pięć minut, Hogg – poprosiła. Rozumiała, co czuł służący. Był wściekły i desperacko pragnął zrobić cokolwiek, a najlepiej coś, co pomogłoby Danielowi. – Góra dziesięć. Swoją metodą nie dowiedziałbyś się niczego szybciej, a przynajmniej niczego pewnego. Hogg chrząknął, choć nie sprzeciwił się otwarcie. Dwóch kosmonautów trzymało opata za ramiona; trzeci stał z lufą karabinu tuż nad twarzą nieprzytomnej dziewczyny. Z kącika ust sączyła jej się ślina. Na wyświetlaczu ukazywały się rzędy identycznych kolumn, zamierały na chwilę, a następnie znikały, ustępując miejsca kolejnym. Adele Mundy naprawdę wierzyła w przewagę swojego sposobu nad sposobem Hogga, wiedziała jednak, że gdyby zawiodła, tamten weźmie się do pracy. Opat – stary i kruchy – może umrzeć, zanim ból wydrze z niego zeznania, pozostawało jednakże całe mnóstwo młodszych i silniejszych akolitów. Któryś z nich zacznie mówić. Ale Daniel by tego nie chciał. Och, uciekłby się do tortur, gdyby zależało od tego bezpieczeństwo Republiki lub jego załogi, lecz gryzłaby go świadomość, że pewien starzec z jego powodu skonał, a śliczna dziewczyna oślepła po wkropieniu jej do oczu kwasu z akumulatorów. Adele uśmiechnęła się blado. Gdyby jej metoda zawiodła i przekazała sprawę Hoggowi, okłamałaby Daniela odnośnie do tego, co się wydarzyło. Łatwizna. A co znaczyło kilka oślepionych twarzy dla Adele Mundy, w której snach pojawiało się tylu gości uciszonych jej celnymi strzałami?
– Wiedziałem, że możemy na pani polegać, madame – oznajmił służący, uspokojony. – Nigdy by pani nie zawiodła panicza. Musiał źle zrozumieć mój uśmiech – pomyślała Adele. – A może wcale nie – dodała po chwili w myślach. W tej właśnie chwili nastąpił przełom – w rzędzie tytułów pojawiła się kolumna krótsza o jedną pozycję. Adele zamroziła ekran. – Regał osiemdziesiąty siódmy, pozycja czterdziesta... druga. Pomiędzy Serialami sprzed Przerwy, skatalogowanymi w bazie Las Primas, a Historią moich czasów wiceadmirał Beverly Coyne. Hilbride rzucił się do regałów, zapominając o automacie, pozostawionym na stercie przejrzanych tomów. Woetjans już szykowała się, żeby do niego dołączyć. A za bosman pobiegłaby połowa Sissies obecnych w komnacie. – Zostawcie! – poleciła bibliotekarka. – Hilbride przyniesie. Brakowało tylko, żeby pół tuzina półanalfabetów rozszarpało księgę, walcząc o to, który pierwszy ją przyniesie... Chcąc zająć czymś resztę, a po części ze zwyczajnej, ludzkiej dumy z tego, co właśnie osiągnęła, Mundy ciągnęła konwersacyjnym tonem: – Nigdzie indziej w opactwie nie widzieliśmy żadnych książek. Gdybyśmy coś znaleźli, rzucałoby się w oczy jak zraniony kciuk. Wobec czego najlepszym miejscem na ukrycie księgi była biblioteka, igła w stosie stu trzydziestu tysięcy innych igieł... tyle że pominięta w spisie. – Uśmiechnęła się z dumą i satysfakcją; marynarz wracał z opasłym tomiszczem w rękach. – Szukałam więc luk w indeksie. I znalazłam. – Proszę, mistrzyni! – powiedział Hilbride, podając Adele książkę z dumą kota prezentującego właścicielowi złowioną mysz. – Co teraz? Adele otworzyła księgę z ostrożnością, na jaką zasługiwała. Obłożono ją tym samym przejrzystym welinem, którym chlubiło się wiele innych pozycji tutejszej kolekcji. W tym przypadku oprawa była zapewne oryginalna, a samo dzieło okazało się manuskryptem, skreślonym wyraźnym, śmiałym charakterem pisma o literach zgrabnych, choć nie nadmiernie ozdobnych. Otworzyła je w jednej czwartej od końca. – Nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi – oznajmiła Klimova. – Georgi, przecież szukałeś Diamentu Ziemi, prawda? Nie kapitana Leary’ego. Niezbyt polityczne stwierdzenie w obecnej sytuacji – pomyślała Adele, w milczeniu przerzucając stronice. Przy odrobinie szczęścia żadne z Sissies nie zauważy niezręczności.
– Oczywiście, że Diamentu Ziemi – odrzekł hrabia, marszcząc brwi. – Ale nie rozumiem, co wyrocznia miała na myśli. Księga z pewnością jest stara, znacznie starsza niż ucieczka Johna Tsetzesa z klejnotem. – Wiem, tyle, że... – zaczął Hogg. Odszedł od Adele i stanął nad opatem, wpatrując się w jego udręczone oblicze. – ... ten ptaszek nie byłby taki zmartwiony, że mistrzyni przeczyta ową księgę, gdyby nie miał czegoś do ukrycia. A jedyne, o czym wiemy, że zostało ukryte, to mój panicz. – Postanowienia, sam kodeks – przemówił głucho więzień – ma niemal trzy tysiące lat. To kamień węgielny naszej Służby, napisany przez samego Starszego Badacza Arlana Melzoffa. Mistrzyni Mundy, to święta księga. Musi to pani zrozumieć. – Cóż, coś ci powiem – rzucił Hogg. – Jeżeli dzięki lekturze tej księgi mistrzyni nie dowie się, gdzie przebywa panicz, to obłupię cię żywcem ze skóry, na której twoi przyjaciele będą mogli spisać jej nową wersję. Możliwe, że dzięki temu również go nie odnajdę, ale przynajmniej poczuję się lepiej, a zaręczam, że jestem w wyjątkowo podłym nastroju. – Amen – dokończyła z powagą Woetjans. – Rozpoczęliśmy drążenie szybu do Sanktuarium – odczytała na głos Adele, odnalazłszy ustęp, o którym hrabia mówił po przebudzeniu. – Początkowo używaliśmy narzędzi mechanicznych, lecz część z nas miała wątpliwości, czy to właściwe. Drzewo przemówiło do większości Zakonu i zgodnie z głosowaniem resztę szybu wykopaliśmy ręcznie. Na głębokości 512 stóp kopacze natrafili na komorę, gdzie jak przepowiedziano, osypisko odsłoniło mózg Drzewa. – Podniosła wzrok, nie zamykając księgi. – Obszar oznaczony na najwcześniejszych mapach jako Sanktuarium znajduje się około trzysta jardów na północny zachód stąd, w kierunku obumarłego rdzenia Drzewa. Woetjans, chyba będziemy potrzebowali sprzętu do kopania i łomów do usuwania drewna. – Zaczekajcie – odezwał się rozciągnięty na podłodze opat. – Zabiorę was tam. Będziecie potrzebować sporo roztworu soli. – Nie! – krzyknęła Margarida, macając się prawą dłonią po rozcięciu wskutek ciosu. – Nie wolno ci... Hogg pochylił się nad nią z nożem w ręku. Na jego twarzy nie malowało się więcej emocji niż przed ukręceniem łebka jakiemuś stworzeniu, przeznaczonemu na obiad. – Hogg! – zawołała Mundy. – To decyzja Daniela! Służący spojrzał na nią i się wyprostował.
– Madame – odrzekł drżącym głosem. – Jeśli panicz wróci, oszczędzi ją, bo to łagodny chłopak. Takie jego prawo. Lecz jeśli nie, wykroję jej serce i temu siwemu hipokrycie również... – Kopnął opata, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by go posiniaczyć. – Choćby miała mnie pani za to zastrzelić. – Jeżeli nie odzyskamy Daniela nietkniętego, – Hogg rzuciła Adele, wstając zza konsoli to nie będę ich bronić. Spojrzała na mężczyzn trzymających starca. – Pozwólcie mu wstać – dodała. – A jeszcze lepiej, sami go podnieście. Zaprowadzi nas do komory – machnęła trzymaną w rękach księgą – o której wspomina ten ustęp. – Czy będzie tam kapitan, mistrzyni? – zapytała bosman. Zatknęła za pas rurkę ze strukturalnego plastiku, służącą jako pałka. Na przemian to zaciskała w pięść, to otwierała prawą dłoń, gdy czekała na odpowiedź. – Tak – odpowiedział martwym głosem opat, gdy marynarze postawili go na nogi. – Kapitan Leary przebywa w Komorze Drzewa. Zabieram was tam, gdyż w przeciwnym razie narobilibyście wielkich szkód. Opuścili bibliotekę i salę inkubacyjną jednym z korytarzy prowadzących do środka Drzewa. Tworzyli dziwaczną procesję, jako iż żaden z Sissies nie zamierzał pozostać w tyle. Co zrodziło konieczność zabrania ze sobą ponad tuzina schwytanych akolitów z rękoma związanymi na plecach. Nie protestowali, lecz i tak co pewien czas któryś Sissie wymierzał któremuś z nich kopniaka za ociąganie się lub zwyczajnie dla zasady. – Musicie zrozumieć – przemówił jeden ze starszych akolitów – że Drzewo jest ważniejsze od pojedynczego człowieka. Barnes zdzielił go w nerki kolbą karabinu. Mężczyzna wrzasnął i poleciał na twarz. – Na pewno ważniejsze od każdego z was – warknął marynarz. Razem z Dasim pochylili się, jakby specjalnie ćwiczyli taki manewr. Powlekli pojękującego akolitę za sobą. – To jest pierwotne Sanktuarium – powiedziała Adele, gdy weszli do średnich rozmiarów salki, będącej zakończeniem, a nie rozszerzeniem korytarza. W tej części podziemi nie było pasów świetlnych, lecz kilku marynarzy miało ze sobą latarnie. Prawdopodobnie zostało opuszczone. Na środku podłogi ułożono stertę skrzynek i niesprawnych urządzeń kuchennych. W wydłubanej w drewnie wnęce znajdowała się szafa, pusta, ale częściowo odgrodzona zasłoną. – Byliśmy już tutaj – odezwał się jeden z kosmonautów z drużyny Woetjans. Przeszukaliśmy to miejsce wczoraj, prawda? – Drzwi znajdują się w tylnej ściance szafy – wyjawił opat. – Przesuwają się w lewo.
Kosmonauta zerwał zasłonę. Adele zaczęła macać ściankę mebla w poszukiwaniu klamki. Woetjans odsunęła ją na bok, mruknęła: „Uwaga” i kopnęła panel obcasem. Drewno się rozpadło. Kobieta kopnęła ponownie, tym razem w bok, i otworzyła przejście. Za panelem pojawiły się schody w dół. Hogg ruszył przodem z latarnią w lewej ręce i karabinem pod pachą, skierowanym lufą na wprost. – Zostaw na górze kilku chłopaków, Woetjans! – zawołał przez ramię. – Na wypadek gdyby nasi przyjaciele wpadli na jakiś pomysł. Kilku marynarzy mamrotało przekleństwa, schodząc po długich schodach. Mundy uśmiechnęła się zimno. Tylko ci, którzy stali wystarczająco blisko, by usłyszeć i zrozumieć urywek Postanowień, naprawdę zdawali sobie sprawę z tego, jak długo ciągnęły się te schody, ale i tak wszyscy będą musieli nimi zejść. Wybrani przez Woetjans wartownicy gorzko narzekali, że wyłączono ich ze składu ekipy ratunkowej. O ile to była wyprawa ratunkowa... Adele spojrzała przez ramię ponad Toverą, która w wywoływanych przez latarnie cieniach sprawiała jeszcze bardziej widmowe wrażenie niż zwykle. Lamsoe i Claud nieśli opata, zarzuciwszy sobie jego ramiona na barki. Musiał przesuwać stopy, by uchronić się przed uderzaniem palcami o stopnie – żaden z Sissies nie był specjalnie wysoki – nie mógł jednak unieść ciężaru własnego ciała. – Czy kapitanowi Leary’emu nic nie jest? – zapytała Adele. – Nie wiem – odrzekł stary człowiek, a jego odpowiedź była równie bezpośrednia, jak zadane mu pytanie. – Po tak krótkim czasie nic nie powinno mu fizycznie dolegać. Psychicznie... – Spróbował wzruszyć ramionami, lecz nie mógł. Zamiast tego się skrzywił. – Nikt wcześniej nie został uwolniony. Cały czas schodzili w dół. Blisko powierzchni schody były drewniane. W miejscach, gdzie oryginalne stopnie stały się nazbyt wklęsłe, w substancję Drzewa wpasowano kawałki plastiku. Po pierwszym półpiętrze schody wycinano w skale, lecz nawet tutaj ukruszone bądź wyślizgane fragmenty uzupełniano nakładkami ze sztucznego tworzywa. – Powinniśmy byli zaczekać – odezwał się opat. Adele obejrzała się. Nie potrafiła stwierdzić, czy mówił do niej, czy tylko szukał oczyszczenia, ogłaszając swą tajemnicę światu. – Nie zjednoczył się jeszcze w pełni z Drzewem. Wysłał wiadomość, zamiast stać się pośrednikiem pomiędzy Drzewem a aplikantem. To moja wina.
– Ale gdzie jest Diament Ziemi?! – zawołał hrabia Klimov. Razem z żoną szli wystarczająco blisko, by usłyszeć głos opata pomimo odbijającego się echem szurania butów o stopnie. – Nie mam pojęcia – przyznał tamten. – Na Nowym Delhi nie ma nic, z wyjątkiem Drzewa i Służby Drzewu. – Nie licz na to, że cokolwiek się uchowa, kiedy już stąd wystartujemy – prychnął kosmonauta. – Uważam, że gdy Sissie zawiśnie dokładnie nad drewnianą częścią, czekają nas całkiem niezłe fajerwerki, zgadza się? Któryś akolita załkał. Trzymający go za związane nadgarstki marynarz uniósł automat do ciosu, ale zaraz opuścił broń i warknął: – Trza było myśleć o tym, jak żeśta porywali kapitana. Adele Mundy nie skomentowała. Niszczenie Drzewa nie miało sensu, jeśli jednak z Danielem nie było wszystko w porządku, to nie miała pewności, czy sprzeciwi się takiemu przedstawieniu. – Są tutaj jakieś drzwi! – zawołał Hogg, wzbudzając echo. W migoczącym blasku lampy Adele dostrzegła zardzewiały panel wejściowy za jego plecami. – Są zamknięte? – Nie – odparł opat. Jego głos brzmiał tak, jak gdyby przemawiał z otchłani niespokojnego snu. – Otwierają się w twoją stronę. Służący znieruchomiał, mając zajęte ręce. Pozioma powierzchnia u podnóża schodów była większa od półpięter, lecz mimo to nie pomieści więcej niż pół tuzina dorosłych. Jeżeli szybko nie otworzą drzwi, dojdzie do niebezpiecznego zatoru. – Ja to zrobię – powiedziała Adele, mijając Hogga. Złapała za uchwyt i pociągnęła; zawiasy zaskrzypiały i stawiły jej opór. Szarpnęła w nagłym przypływie wściekłości. Hogg wkroczył do środka, wysoko trzymając odsuniętą w lewo latarnię. Natychmiast znalazła się tuż za nim, mierząc z pistoletu w prawo, podczas gdy ciężka broń korpulentnego Cinnabarczyka osłaniała lewą część pomieszczenia. Jednocześnie dostrzegli ustawione pod ścianą mumie. Adele zrobiła dwa kroki wzdłuż rzędu i zerwała się do biegu. Nie miała pojęcia, kiedy ostatni raz biegała. – Jasna cholera! – ryknął Hogg, obracając się i dźgając opata lufą karabinu w gardło. – Który z nich to on, draniu? Który? Daniel musiał znajdować się na samym końcu. Rząd mumii zaczynał się przy drzwiach i ciągnął bez przerwy w dal. – Hogg, wyciągnij nóż! – zawołała, świadoma niezwykłej piskliwości głosu.
– Nie tnijcie, tylko używajcie roztworu soli! – wyrzęził starzec. – Sól zmusi korzenie do uwolnienia go bez wyrządzania żadnych szkód. Proszę! Adele dotarła do ostatniej figury w rzędzie. Plakietka z nazwiskiem, umieszczona z lewej strony na przedzie uniformu porucznika, wciąż była widoczna, lecz zwoje włoskowatych korzeni pokryły już głowę i dłonie. Bibliotekarce zakręciło się w głowie; schyliła się, rozważając przez moment, czy nie włożyć głowy między nogi, by uratować się przed omdleniem. Dobiegło do niej pół tuzina Sissies. – Jasna cholera, nie użyję noża! – zawołał Hogg. Zarzucił karabin na ramię i trzymał lśniące ostrze w prawej dłoni. – Nie, to mogłoby być niebezpieczne dla Daniela – powiedziała Adele. Rozjaśniło jej się w głowie. Położyła służącemu dłoń na ramieniu. W myślach ujrzała przerażającą wizję korzeni, wbijających się w spazmach w mózg jej przyjaciela. Jak głęboko wrosły? – Mistrzyni? – zawołał Sun, podając Adele menażkę. Jako iż cała załoga przeszukiwała Drzewo i otaczającą je pustynię, wszyscy byli objuczeni sprzętem FRC. – Wrzuciłem pół tuzina solnych tabletek. Wystarczy? – Tak – odrzekła chowając pistolet z powrotem do kieszeni. Hogg zerwał z głowy bandanę i podał ją bibliotekarce. Mundy zmoczyła ją roztworem i przyłożyła mokry materiał do korzeni pokrywających twarz Daniela. Przez chwilę nic się nie działo, potem poczuła, jak roślina wije się, zupełnie jakby ktoś włożył pod chustę surowy brokat. Odpadł pierwszy pęczek korzeni. Leary zadrżał; miał zamknięte oczy i twarz śpiącego anioła. Adele przesunęła bandanę wyżej i nalała na nią więcej słonej wody. Korzenie odsunęły się na podobieństwo włosów, zwijających się w bliskim sąsiedztwie płomieni. Daniel rozwarł dłonie; płytka przyzwaniowa upadła z brzękiem na podłogę. Przewróciłby się na twarz, gdyby Hogg nie upuścił karabinu i go nie złapał. Kosmonauci i Klimovowie przerzucali się zaskoczonymi pytaniami, wbiegając do pieczary przez drzwi. Odpowiadało im dziwaczne echo. Jaskinia musiała ciągnąć się niezwykle daleko, niby gigantyczna piszczałka organów. Ilu cudzoziemców zostałoby tak schwytanych w przyszłości, gdyby Sissies nie położyli kresu procederowi? Hogg przykląkł, układając Daniela na podłodze. Adele usiadła ze skrzyżowanymi nogami, podtrzymując przyjacielowi głowę. Każdy cal jego nagiej skóry pokrywały czerwone cętki. – Czy oni zabili kapitana? – krzyknął Sissie. – Czy te bydlaki go zabiły?
Daniel otworzył oczy. Adele czekała z obliczem niewzruszonym jak pistolet, spoczywający w jej kieszeni. Leary uśmiechnął się do niej powoli. – Cześć, Adele – przemówił. – Nie musimy już lecieć na Blask, żeby zebrać informacje na temat bazy Sojuszu. Ukończono ją niemal miesiąc temu. Siedem godzin temu zawinęła tam flotylla Sojuszu, składająca się z ośmiu niszczycieli, ciężkiego krążownika i dwóch okrętów liniowych.
Rozdział 24 Daniel usiadł bardzo ostrożnie, wciąż oszołomiony euforią. W umyśle wirowała mu cała egzystencja – teraz jedynie w postaci rozbłysków i iskier, lecz i to wystarczyło, by unieść go wysoko ponad obecny byt. Popatrzył na otaczających go przyjaciół, jego pobratymców – ludzi – na każdego, nie tylko na Sissies i Klimovów, lecz także na odzianych w długie szaty akolitów. Mieli związane ręce i przerażone miny, niemniej byli przyjaciółmi Daniela, ponieważ ich działanie doprowadziło go do wyniesienia. Dobrze jednak, że powrócił, gdyż miał swoje obowiązki. Hrabia Klimov pochylił się, by pomasować sobie prawą łydkę, nie spuszczając wzroku z długiej linii obrośniętych korzeniami mumii setek pośredników z poprzednich pokoleń. – Czyżbyśmy nigdy już nie mieli odszukać Diamentu Ziemi? – zwrócił się do żony z rozczarowaniem w głosie. Dokuczały mu mięśnie nóg. To nic w porównaniu z tym, co poczuje po pokonaniu tych 815 stopni – zauważyła pragmatyczna, ludzka część umysłu Daniela Leary’ego. – Wasza ekscelencjo? – odezwał się. Kosmonauci tłoczyli się wokół niego; między ich nogami dopatrzył się Klimovów, stojących dziesięć stóp od niego. – Za konkretną cenę oddam panu Diament Ziemi. Hrabia nie usłyszał go w panującym zgiełku, a otaczający go Sissies nie zwrócili uwagi na jego słowa. Za to doskonale pojęła je Adele. – Odsunąć się od kapitana! – zażądała ostro. – Zróbcie mu miejsce! Woetjans, zrób miejsce wokół kapitana! – Słusznie, ruszcie tyłki i się cofnijcie! – zagrzmiała Woetjans, pchnięta do działania poleceniem Adele. Gdy Lamsoe nie wyprostował się wystarczająco szybko, chwyciła go za kark jak szczeniaka i przesunęła na odległość wyciągniętego ramienia. – Hrabio Klimov! – zawołała Mundy. Nie krzyczała tak jak bosman, niemniej nikt nie mógł zignorować arystokratycznego tonu rozkazu. – Gdyby zechciał pan podejść... Kapitan Leary oferuje się odszukać dla pana Diament Ziemi. – Co? – zdziwił się Klimov. – Co pani...? Ruszył gwałtownie w stronę porucznika. Złapał go skurcz w pachwinie i poleciał do przodu. Valentina złapała go, lecz i tak upadłby na podłogę, gdyby nie przechwycił go Lamsoe, przemieszczający się we właściwym kierunku po tym, jak szarpnęła go Woetjans.
Daniel zamrugał. Przez chwilę, gdy miał zamknięte oczy, ujrzał w myślach wszechświat w niemal takiej samej krystalicznej chwale, jaką czuł, kiedy stanowił jedność z Drzewem. Otworzył oczy, uśmiechając się do otaczających go ludzi i radując się życiem. Gdy Daniel rozwarł palce, wypadła z nich płytka przyzwaniowa; leżała teraz między jego nogami. Podniósł ją i potarł w dłoniach. Fizyczny kontakt ze znajomym przedmiotem był częścią procesu, w trakcie którego człowiek stawał się pośrednikiem pomiędzy Drzewem a każdym ludzkim aplikantem. Hrabia mówił coś, odmieniając na wszystkie sposoby zwrot: „Co pan ma na myśli?” Leary podziwiał cud słyszenia dźwięków, jakże różnego od bycia samymi wibracjami. – Hrabio Klimov – powiedział. – Georgi zamilkł z otwartymi ustami. – Potrzebuję okrętu, pańskiego jachtu. Oddam panu Diament Ziemi w zamian za Księżniczkę Cecile oraz odwiozę pana i hrabinę na Todos Santos. Tam znajdzie pan statek, który zawiezie was, dokądkolwiek zechcecie. Zakładam, że na Nowy Swierdłowsk z waszym skarbem. Czy przyjmuje pan moją ofertę? – Równie dobrze mógłby... – zaczął Hogg, lecz Adele położyła mu palec na wargach. Służący przełknął resztę groźby i wykrzywił się wymownie, najpierw do niej, potem do hrabiego. Klimov spojrzał Danielowi w oczy. Uśmiech kapitana najwyraźniej go niepokoił, lecz ten nie mógł nic na to poradzić. Życie w swej różnorodności i szczegółach było czymś cudownym i zachwycającym. – Kapitanie Leary – odrzekł formalnie hrabia, robiąc znacznie większe wrażenie niż do tej pory. – Wie pan, iż za Księżniczkę Cecile zapłaciłem trzysta tysięcy florenów. To bez wątpienia świetny statek, lecz Diament Ziemi jest unikatem. Są tacy, którzy zapłaciliby za niego dwadzieścia razy tyle; gdybym mógł, sam bym tyle wyłożył. Czemu składa mi pan taką ofertę? Georgi Klimov nie był głupi. Wiedział doskonale, że załoga Sissie składała się z twardych marynarzy i jeden rzucony szeptem rozkaz Daniela Leary’ego mógł sprawić, że nikt więcej nie usłyszałby o szlacheckiej parze z Nowego Swierdłowska. Mimo to nawet nie zadrżał. W niedawnej przeszłości Daniel wiedział wszystko, był wszystkim i pozostała mu część wspomnień najbliższych jego teraźniejszemu życiu, błyszcząc niby kłębki kurzu w słońcu. Ten człowiek stawił czoła wieśniakowi wymachującemu zakrwawionym sierpem, którym chwilę wcześniej zabił swoją żonę i jej kochanka – pomyślał i uśmiechnął się szerzej.
– To nie jest żadna sztuczka, wasza ekscelencjo – zapewnił. Uznał, że może już wstać; możliwe, iż za chwilę spróbuje tego dokonać. – Moja ojczyzna, Cinnabar, potrzebuje okrętu. A pieniądze... – Roześmiał się. – Nigdy nie potrzebowałem więcej pieniędzy, niźli trzeba na następną kolejkę lub kolację dla damy – oznajmił, odnotowując smętne potwierdzenie ze strony Hogga. – Poza tym Diament Ziemi pochodzi z Nowego Swierdłowska i tam powinien powrócić. Hrabia Klimov ukłonił się sztywno w pas, po czym się wyprostował. – Kapitanie Leary – oświadczył – przyjmuję pańską ofertę. Podpiszę każdy dokument, jakiego pan zażąda. – Odchrząknął. – Ale kiedy zamierza pan wypełnić swoją część umowy? – Natychmiast – odparł Daniel. Spróbował wstać. Był w stanie wyobrazić sobie każde włókno mięśni, każdą komórkę nerwową, lecz na chwilę ta świadomość zastąpiła odruchy, które powinny wprawić go w ruch. Roześmiał się ponownie, gdy Hogg i Woetjans podnieśli go z niepokojem głęboko wyrytym na twarzach. – Nic mi nie jest – zapewnił ich. – Jestem bardziej niż zdrowy, czuję się tylko, jakbym był pijany. – Napatrzyłem się na panicza pijanego – oznajmił ponuro starszy Cinnabarczyk, zarzucając sobie lewe ramię Daniela na szyję, podczas gdy bosman podtrzymywała go z prawej strony. – Nigdy panicz nie zachowywał się tak jak teraz! Daniel Leary poczuł, jak egzystencja spływa z powrotem do jądra jego umysłu; ciało zaczęło funkcjonować normalnie. – Nic mi nie jest – powtórzył i udowodnił to, podchodząc do mumii znajdującej się najbliżej miejsca, gdzie złożyli go akolici. Hogg i Woetjans nie puścili go, niemniej pozwolili mu pracować nogami. Daniel otworzył prawą dłoń. – Hogg – powiedział, stając twarzą do obrośniętego, wysuszonego truchła człowieka, który przez ostatnie sześć dekad pełnił funkcję łącznika pomiędzy Drzewem a ludzkością. – Proszę, podaj mi swój nóż. Służący wysunął ostrze i włożył rękojeść w dłoń swego pana. Odsunęli się z Woetjans. Zgromadzeni w ogromnym pomieszczeniu ludzie czekali, zakłócając ciszę jedynie szmerem oddechów. Daniel wsadził czubek noża w wybrzuszoną, środkową część mumii i otworzył ją szybkim, półkolistym cięciem. Ostra stal zadzwoniła o ukryty pod spodem obiekt. Po śmierci pośrednika korzenie wyschły; zachowały wytrzymałość jedwabiu, lecz nie stawiały oporu ostrzu. Odsunął się i zamknął nóż.
– Wasza ekscelencjo – zwrócił się do Klimova – jeżeli pan tam sięgnie, to przypuszczam, iż odnajdzie pan Diament Ziemi. Moim poprzednikiem na tym stanowisku był John Tsetzes. – Nie miałem pojęcia – wyszeptał opat. Podszedł do mumii z ostrożną determinacją ciężko chorego człowieka. – Nie rozmawiamy o osobach, które mają zostać pośrednikami. Ostatnie wyniesienie miało miejsce przed moim wstąpieniem do Służby Drzewu. Daniel zwrócił nóż Hoggowi. Klimovowie przyklękli razem, sięgając w głąb świeżo otwartego truchła. Martwe korzenie odsunęły się ze zgrzytem na boki; hrabiostwo zaczęło mamrotać dziękczynne modły. Po raz pierwszy od sześćdziesięciu lat diament wynurzył się na powietrze, trzymany oburącz przez znalazców. Danielowi przypomniał się blask białych od żaru słońc, zaraz jednak powrócił do głębokiej jaskini, oświetlonej latarniami Sissies. Olbrzymi klejnot odbijał i rozszczepiał promienie, potęgując blask. Na wewnętrznej powierzchni kuli wycięto nie tylko kontynenty, lecz także ukształtowanie terenu, rzeki, jeziora i łańcuchy gór. Rzucały dookoła światło tysiąca tęczy. – Wasza ekscelencjo – odezwał się Leary – mam nadzieję, iż jest pan ukontentowany wymianą, gdyż muszę stwierdzić, że ja i FRC jesteśmy bardzo zadowoleni!
*** Adele usłyszała syrenę korwety; żywe ściany Drzewa przytłumiły dźwięk. W hełmie komunikacyjnym rozległ się głos Chewninga: Piątka do załogi. Za chwilę oczyścimy dysze z piasku. Odsuńcie się o co najmniej pięćdziesiąt jardów albo nauczcie się hodować nową skórę. Bez odbioru. – Odlecicie przed moim wyniesieniem, kapitanie Leary – powiedział opat, garbiąc się lekko. W pobliżu czekało dwóch muskularnych akolitów, by towarzyszyć mu w drodze z biblioteki i zanieść długimi schodami na dół, jak wcześniej tego dnia uczynili to Lamsoe i Claud. – Wobec tego żegnajcie i niechaj fortuna wam sprzyja. W obu dłoniach ściskał Postanowienia. Adele zeskanowała je dla siebie i Służby Drzewu, gdyż opat postanowił zabrać oryginał ze sobą. – Do widzenia, panie – odrzekł Daniel, kiwając mu głową. – Cieszę się, iż osiągnęliśmy porozumienie, umożliwiające przetrwanie waszej Służbie.
Mundy z cichym podziwem odnotowała, jak porucznik paroma słowami naciągnął jedwabną rękawiczkę na żelazną pięść. Obecny opat zostanie następnym pośrednikiem i to samo wydarzy się po jego śmierci, i potem znowu, i tak aż do końca czasu lub Służby. Podczas przemowy do opata i zgromadzenia akolitów Daniel nie posunął się do otwartych gróźb, lecz słuchacze prawidłowo zrozumieli jego intencje, gdy mówił: „Nie pozwolę na kontynuowanie obecnej sytuacji”. Pośrednicy żyli dłużej od zwykłych ludzi; Drzewo było mądrym i wstrzemięźliwym panem. Bardzo podobne porównanie można by uczynić pomiędzy kotami domowymi a ich dzikimi krewniakami, pomyślała Adele. Udomowione pupile również wyglądały na zadowolone... Większość Sissies wróciła na pokład, przygotowując gwiazdolot do powrotu na Todos Santos, lecz Adele i Daniela stale pilnowało sześciu uzbrojonych marynarzy. Sądząc po grymasach na twarzach i sposobie, w jaki trzymali broń, spodziewali się kłopotów. Adele nie – Służba Drzewu została kompletnie zastraszona. Niemniej miała ze sobą pistolet, a Hogg i Tovera obserwowali wejścia po przeciwnej stronie pomieszczenia; na wszelki wypadek, a w przypadku Hogga – z nadzieją. – Los jednego człowieka ma niewielkie znaczenie w porównaniu z dobrem ludzkości! – rzucił chrapliwie jeden z czekających akolitów. Jego towarzysz usiłował go uciszyć z przerażoną miną. – Andre, to już zostało postanowione – oznajmił znużonym głosem opat. Uczona zmierzyła akolitę wzrokiem. – Szanowny panie – zwróciła się doń – zapraszam do dokonania takiego wyboru, biorąc pod uwagę wartość pańskiego życia. Ja nie zawahałabym się, gdyby chodziło o moje. Lecz nie będziecie decydować za mojego przyjaciela! Kapitan korwety spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Nie, nie będą – potwierdził. Odwrócił się z powrotem do opata i powtórzył: – Do widzenia. Ruszył korytarzem prowadzącym w kierunku okrętu. Hogg i czwórka strażników pomaszerowała za nim. Adele przebiegła opuszkami palców po welinowej okładce Katalogu Biblioteki Świata Barnarda, westchnęła i podążyła za przyjacielem... lecz wolniej. Biblioteka na Świecie Barnarda – uznawana za najwspanialszy księgozbiór ziemskich dzieł, odkąd asteroidy zbombardowały Ziemię, wpędzając ludzkość w Przerwę – spłonęła trzysta lat temu.
– Spadaj, dziwko! – warknął eskortujący Adele marynarz, potrząsając karabinem. – Albo wypróbuję na tobie któryś z końców tego! Adele uniosła głowę, otrząsając się z marzeń młodej Mundy o zostaniu dyrektorką Zbiorów Akademickich na Bryce, szanowaną za wiedzę i cichą odpowiedniość zachowania. Na korytarzu czekała Margarida – nowicjuszka, która zwabiła Daniela w pułapkę. – Mistrzyni? – odezwała się do niej dziewczyna. Ogolono jej prawą stronę głowy, żeby można było opatrzyć ranę zadaną przez Toverę kolbą automatu. – Mogę przejść się z panią? – Co ja powiedziałem?! – wrzasnął Sissie, unosząc karabin do ciosu. – Vincent! – zawołała dawna bibliotekarka. – Gdybym chciała jej śmierci, zabiłabym ją sama! Wzięła głęboki wdech, ponieważ część niej chciała śmierci tej dziewczyny, i to tak mocno, że ramię drżało od powstrzymywania się, by nie sięgnąć po pistolet. Tovera posłała jej krzywy uśmieszek, rozbawiona obserwacją walki świadomości z odruchami. Daniel nie dowiedziałby się... – Dobrze, skoro chcesz – odpowiedziała Adele głosem spokojnym niczym powierzchnia jeziora, w którym czaił się drapieżca. Czyżby dziewczyna myślała, że pójdzie za Danielem na pokład Księżniczki Cecile? – Ale tylko do trapu. Margarida ruszyła przed siebie. Rozpoczęła, nie patrząc na Adele: – Służba Drzewu to społeczność wyrzeczeń. Zakładam, iż zdaje sobie pani z tego sprawę? – Owszem – odrzekła. – Kiedy tylko Daniel... – Odchrząknęła. – Kiedy kapitan Leary powiedział, że to będzie miejsce naszego następnego lądowania, przeczytałam wszystkie dostępne historie Nowego Delhi. Prawdę mówiąc, była to całkiem spora ilość informacji, choć brakowało w nich pewnych istotnych kwestii. – Tak – mruknęła Margarida, czerwieniąc się; w żółtozielonym świetle jej twarz przybrała niezdrowy odcień. – Teraz, kiedy odlatujecie, jestem pewna, iż dopilnuje pani uzupełnienia danych. Przypuszczam, że wybuchną zamieszki przeciwko Służbie. Adele w milczeniu przyglądała się kobiecie, w czasie gdy jeden ze strażników otwierał drzwi na zewnątrz. Do środka wdarł się wiatr; twarz i dłonie uczonej kąsały maleńkie drobinki piasku. – Owszem, z pewnością dopilnujemy, żeby wszechświat dowiedział się całej prawdy o waszych działaniach w tym miejscu – odparła, gdy razem z Margarida ruszyły przez garby piasku w stronę statku. – A ludzie jak to ludzie: pewnie trochę zdenerwują się na instytucję,
deklarującą moralną wyższość, która jak się okazuje, praktykuje składanie ofiar z ludzi. Czyli druga część pani wypowiedzi także jest prawdziwa. – To nie było... – rzuciła gniewnie dziewczyna, po czym znowu poczerwieniała i przełknęła resztę wypowiedzi. Była wystarczająco inteligentna, by zdać sobie sprawę, że choć Adele nie przebierała w słowach, to jej opis mieścił się w granicach prawdy. – Wiem, że różnie patrzymy na pewne sprawy – dodała przyciskając ramiona do piersi. – Nie powinnam była poruszać tego tematu. Przepraszam. Po raz pierwszy spojrzała prosto na Adele. – Mistrzyni, chciałam cię prosić... – Urwała, spojrzawszy na idących przed nimi mężczyzn i się zarumieniła. Po chwili podjęła: – Posłałam kapitanowi Leary’emu liścik, żebyśmy mogli go wynieść. Wie pani o tym? – Żeby go porwać – sprostowała spokojnie Mundy. – Tak, wiem o tym. I pozwoliłam ci żyć, ponieważ tego właśnie chce Daniel – dodała w myślach. – Ale nie przeciągaj struny. – Mistrzyni – wypaliła nowicjuszka. – To był podstęp. Ale mam tylko dwadzieścia trzy lata i jestem kobietą. Nie przyjęłam jeszcze święceń, wciąż jestem nowicjuszka, i myślę... myślę... – Przełknęła ślinę i rozpłakała się. – Mistrzyni – dodała – Służba czyni wielkie, jedyne w swoim rodzaju dobro. Widziałam to na własnym świecie, Regisie, ale tak samo jest na setkach światów. Tylko, że nie jestem pewna, czy jestem wystarczająco silna, żeby stać się tym, kim chcę zostać. Mistrzyni, co powinnam uczynić? Wiem, że mnie pani rozumie! Adele spojrzała jej w oczy, starając się ułożyć właściwą odpowiedź, która zadowoli je obie. – Siostro Margarido – zaczęła. Wahała się tylko parę sekund, lecz dzieląca je przepaść wydawała się znacznie większa. – Wierzy pani, iż wyrzekłam się świata – eufemizm sprawił, że usta Adele wygięły się w zimnym uśmiechu – tak samo, jak chce uczynić to pani. To nie tak. Nie musiałam rezygnować z czegoś, czego nigdy nie miałam. Dziewczyna przyglądała jej się bez zrozumienia. Równie dobrze mogły mówić do siebie w różnych językach. – Siostro – powiedziała – chciałabym pani pomóc. Nie potrafię. Brakuje mi pani wiary i aspiracji. Sama musi pani zadecydować, co chce robić w życiu. – Zachichotała bez śladu wesołości. – Oczywiście, to dotyczy każdego z nas. Dotarły do trapu. Większość luków Sissie była już zamknięta; otworem stały jedynie główne wejście i wielka furta przy mostku. W powietrzu czuło się spaleniznę po ostatniej próbie silników plazmowych.
Adele zatrzymała się i położyła Margaridzie rękę na ramieniu, odwracając ją tak, żeby stanęły twarzą w twarz – po raz pierwszy, odkąd opuściły bibliotekę. Eskortujący je marynarze wspinali się już po trapie. Obejrzeli się z zatroskanymi minami. – Siostro Margarido – oznajmiła Adele bardziej zapalczywie, niż zamierzała. – Nie mogę powiedzieć, co powinna pani uczynić, lecz wyjawię, co zrobiłam ja. Och, nie chodzi o seks. Jak już mówiłam, to na mnie nie działa, lecz świat w szerszym sensie tak. – Wskazała na Drzewo. – Wasza biblioteka jest bardzo ciekawa – ciągnęła. – Macie wiele niezwykłych egzemplarzy i prawdopodobnie kilka unikatów, ale pracowałam przy księgozbiorach sto razy większych. Kocham je, kocham to otoczenie i mogłabym tam wrócić, ale nie robię tego. Jestem tutaj, na jednostce, która z powrotem stała się okrętem FRC z wszystkimi tego implikacjami. Odkąd założyłam mundur, zabijałam wiele razy, wiele dziesiątków razy... – Prawym kciukiem i palcem wskazującym skubnęła tkaninę rękawa. – ... i jestem pewna, że zabiję jeszcze więcej ludzi, dopóki pewnego dnia ktoś nie zabije mnie. To jest mój wybór, siostro, mój wybór, wybrałam świat! Puściła ramię dziewczyny i ruszyła po trapie. Nie oglądała się, dopóki nie dotarła do śluzy, a główny właz nie zaczął się zamykać. Margarida patrzyła za nią z pustką na twarzy. Nagle zawróciła na pięcie i z determinacją ruszyła w stronę Drzewa.
Rozdział 25 Księżniczka Cecile orbitowała wokół Todos Santos, lecz jak długo Adele miała zajęcie, pozostawała nieświadoma stanu nieważkości. W tej właśnie chwili zaprogramowała konsolę, by samodzielnie dokończyła przetwarzanie, i zerknęła na przebywających w aneksie Klimovów. Hrabia sprawiał wrażenie poirytowanego; oblicze Valentiny przybrało smutny wyraz. Podczas poprzednich lądowań cackano się z nimi; teraz zostawiono ich samym sobie – nie byli już właścicielami gwiazdolotu, którym podróżowali. Daniel prowadził negocjacje z inspektorami portowymi, a Adele borykała się z wymyślonymi dla siebie zadaniami. Tak naprawdę oni nigdzie nie pasują – pomyślała. Bogactwo otwiera im dostęp do większości społeczności, jednak do żadnej z nich nie należą. Cała reszta osób na pokładzie Sissie należy do jednej rodziny. – Wasze ekscelencje? – zagadnęła ich bezpośrednio, zamiast użyć interkomu. Podczas orbitowania nie utrzymywano ciszy na okręcie, niemniej odgłosy pracy systemów nie tworzyły kakofonii dźwięków, jak to miało miejsce podczas lotu z włączonym napędem. – Tworzę dla państwa listę statków w porcie San Juan z wyszczególnieniem ich wartości, podanej dla celów podatkowych, i kartoteki kapitanów, o ile takowa jest dostępna, a także historii jednostek. Jeżeli naturalnie jest dostępna. Oczywiście wartość celna jest względna. – Ale nie rozumiem...? – zaczął Klimov, wciąż marszcząc brwi, choć teraz raczej dezorientowany niż urażony. – O czym pani mówi? – Zakładam, że kupicie lub wynajmiecie tutaj statek – wyjaśniła Adele. Sądząc po pełnej zrozumienia minie, Valentina już pojęła, lecz i tak tłumaczyła dalej hrabiemu: – Uważam, że takie informacje ułatwią wam negocjacje. – Odchrząknęła. – Mam na Todos Santos znajomego... prawdę mówiąc, krewnego. W innych okolicznościach sugerowałabym, żeby skorzystać z jego dobrych kontaktów, lecz wyklucza to obecna wyjątkowa sytuacja. Mimo to powinno się wam udać znaleźć odpowiedni transport do domu. Księżniczka Cecile powróciła do normalnej przestrzeni cztery miliony mil od Todos Santos. Większość astrogatorów miała nadzieję wynurzyć się w układzie słonecznym, do którego zmierzali, wiedziała jednak, że Danielowi astrogacja wychodziła lepiej. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, było powiadomienie wygnańców z Cinnabaru poprzez ich siatkę alarmową. Wraz z Danielem miała umówione spotkanie w domu Adriana Purvisa – za trzy godziny lub później, w zależności od tego, ile czasu zajmą im formalności wjazdowe.
– Przypuszczam, że wrócimy na Cinnabar statkiem kupieckim i dopiero tam wynajmiemy przelot na Nowy Swierdłowsk – oznajmił hrabia. – Bez zagłębiania się w szczegóły dotyczące zgromadzonej przez nas kolekcji ciekawostek. – Zmarszczył brwi. – Ale, mistrzyni Mundy, dlaczego zadała sobie pani dla nas taki trud? Zebrała pani informacje o ponad stu jednostkach, prawda? Adele wydęła wargi. Najszybsza odpowiedź brzmiałaby: „Żaden kłopot”. Była to prawda, przynajmniej według niej, ale nie była to właściwa odpowiedź. – Wasza ekscelencjo – odparła – podczas podróży zachowywał się pan jak na dżentelmena przystało. Mundy z Chatsworth słyną z tego, że odpłacają pięknym za nadobne, na dobre lub na złe. – Adele, ten krewny, którego tutaj masz? – wtrąciła się Valentina. – Tak właśnie wyciągnęłaś Georgiego z kłopotów po pierwszym lądowaniu, zgadza się? – Owszem – przytaknęła. – Mój kuzyn należy do społeczności Cinnabarczykówuchodźców, służących we flocie Klastra. Urzędnicy portowi uszczelnili kombinezony, by wrócić na swój stateczek. Chorąży zaoferowała własne środki, by pomóc przy łapówce teraz, kiedy Klimovowie nie byli już właścicielami, lecz kapitan zapewnił ją, że samodzielnie sprosta ich wymaganiom finansowym. – A po wylądowaniu odwiedzisz swojego krewnego i jego kolegów? – ciągnęła Valentina. – Ze względu na wspomnianą przez ciebie sytuację wyjątkową. – Tak – potwierdziła ostrożniej niż zwykle. Klimova najwyraźniej wiedziała więcej o „Cinnabarczykach-uchodźcach”, niż Adele jej powiedziała. – Czemu pytasz? Valentina spojrzała na hrabiego. – Georgi – powiedziała – pożyczymy im aerowóz. Będą chcieli wywrzeć wrażenie, a ze względu na kłopoty bardzo im się spieszy. Nie powinni wynajmować tutejszych gruchotów. – Co? – zdziwił się małżonek. Wzruszył ramionami. – Tak, oczywiście. Jak chcesz, kochanie. – Zatarł ręce i uśmiechnął się, spokojnie patrząc w dal. – I tak mamy sprawy w porcie – dodał. – Nam także się spieszy. Obawiam się, że tym razem nie pogram sobie w karty.
*** Daniel utrzymywał miły uśmiech, opierając luźno prawe ramię o górną krawędź drzwiczek aerowozu, lecz kosztowało go to więcej niźli starcie ze smokiem, jedynie z karabinem w ręku. Łatwiej działać w obliczu nadciągającego nieszczęścia, niż powstrzymywać się od działania. Prędkość pojazdu i zaciśnięte na sterach, pobielałe kłykcie Barnesa zwiastowały katastrofę. – Może powinniśmy wylądować na ulicy, Barnes – zasugerował z nadzieją, że zabrzmiało to przyjacielsko i pozytywnie. – Dziedzińca pałacu komandora Purvisa nie zbudowano z myślą o lądowaniach... – Trzymajcie się! – zawołał marynarz. Najwidoczniej nie słuchał. Po głębszym namyśle Daniel uznał, że woli kierowcę w pełni skupionego na swoim zadaniu, zwłaszcza iż nawet wtedy wyglądał, jakby zaraz miał wywołać niezłe zamieszanie. – Masz cholerną rację! – warknął Hogg z tyłu, gdzie siedział z Dasim. – Przysięgam na Boga, paniczu, że wracam na piechotę, o ile wcześniej nie połamię sobie nóg! Gdy robiło się naprawdę gorąco, Leary obejrzał się przez ramię, wiedziony instynktem oficera odpowiedzialnego za swoich podwładnych. Adele i Tovera zajmowały środkowe miejsca. Służąca miała chłodny wyraz twarzy, a jej pracodawczyni oglądała coś w hełmie komunikacyjnym. Od strony Daniela obraz przypominał mgiełkę. – Adele, zechcesz się złapać... – rzucił nieco piskliwie. Tovera złapała za uchwyt, asekurując ramieniem swoją panią i uśmiechając się do porucznika. Do diabła z pewną siebie miną! Daniel zaparł się prawym ramieniem o deskę rozdzielczą, a lewą ręką złapał za spód fotela. Aerowóz przeskoczył nad fasadą pałacu, przechylił się, zawracając, i opadł na sam środek dziedzińca. Dzieci wprawdzie zdołały rozbiec się z wrzaskiem, lecz pęk zakrwawionych piór na zderzaku zdradzał, iż co najmniej jeden kurczak nie miał tyle szczęścia. Porucznik Leary trzymał usta otwarte, żeby wstrząs nie powybijał mu zębów, ale i tak pasy bezpieczeństwa wżarły się głęboko w ciało. Kiedy wóz po raz drugi uderzył o ziemię, porucznik przekonał się, że poduszki nie spełniały swojej roli, która miała polegać na zapobieżeniu przebiciu się kręgosłupa pasażera przez jego własną czaszkę. Aerowóz nadal wykonywał ciasny skręt, tym razem zahaczając o tyczki podtrzymujące sznury z praniem wzdłuż południowego krańca dziedzińca. Kiedy wreszcie znieruchomieli, wielobarwne ubrania ozdabiały pojazd niczym świąteczne chorągiewki.
Barnes zsunął z twarzy tunikę w pomarańczowożółte pasy, po czym wyłączył turbiny. Uśmiechnął się do Daniela. – Ogniste piekło, sir! – zawołał radośnie. – Martwiłem się przez jakąś minutę, ale uważam, że w sumie wyszło całkiem nieźle! Leary nacisnął klamkę, odczepił bufiaste pantalony, które uniemożliwiały pełne otwarcie drzwi i wysiadł. – Część prania dostała się do wlotów turbin, Barnes – zauważył. – Usuń je przed startem, dobrze? Tego ranka przeżyłem już wystarczająco wiele wzruszeń. Adele zdjęła hełm komunikacyjny i zastąpiła go czapką z daszkiem, stanowiącą regulaminowe nakrycie głowy do munduru Drugiej Klasy, jaki miała na sobie. Uśmiechnęła się blado, przyjmując pomoc Daniela przy wysiadaniu z pojazdu. – Zwyczajni dyplomaci – powiedziała – uznają tego typu spotkania za bardzo stresujące. Osobiście czuję się wielce odprężona, odkąd z powrotem postawiłam stopy na ziemi. Może po powrocie na Cinnabar powinniśmy zasugerować coś służbom zagranicznym? – Nie znam żadnych dyplomatów na tyle dobrze, żeby ich aż tak nie lubić – uznał Daniel, wygładzając tunikę. Czuł się dobrze, wręcz tryskał optymizmem. Przetrwanie takiej przejażdżki to porywające przeżycie. Pogwizdując fragment „Eskadry Klastra Atlasu”, pomaszerował z Adele u boku w stronę schodów. Wartownikami dowodziła wytatuowana pani bosman. – Wasz kierowca zawsze tak ląduje? – zapytała. – Zazwyczaj – odparł niedbale kapitan Księżniczki Cecile, wspinając się po schodach. Orbitując dokoła Thermidora, dziwkę uratowaliśmy z wraku... – Można się przyzwyczaić – dorzuciła Mundy przez ramię. – Choć obawiam się, że mnie to się jeszcze nie udało. Komandor Purvis zaprosił ich do loggii ocienionej ręcznie rzeźbionymi ekranami. Admirał O’Quinn stał w drzwiach. Daniel poznał ich na dachu „Anyo Nuevo” podczas pierwszej wizyty Księżniczki Cecile w San Juan, lecz pozostałą czwórkę oficerów widział jedynie na zdjęciach. Adele ostrzegała go, ale, na miły Bóg!, wyglądali okropnie! Gdyby nie mundury – krzykliwe, lokalne wersje białego sortu – nie skojarzyłby ich z FRC ani żadną inną organizacją wojskową. – Admirale – przemówił salutując. Pozostałym skinął głową. – Koledzy oficerowie. Cieszę się, że udało wam się spotkać z oficer Mundy i ze mną w tak krótkim czasie. Nie ma zbyt wielkiego pola manewru, ale FRC nawykła do tego...
Kąciki ust drgnęły mu w ni to uśmiechu, ni to szyderczym grymasie. Będzie spokojny, gdy nadejdzie właściwy moment – wiedział to z przeszłości. Teraz jednak, wyobrażając sobie czekającą ich bitwę, nie potrafił zapobiec ujawnieniu emocji starszych od ludzkiej części systemu nerwowego. Sojusz mógł sobie zaczynać tańce, lecz to FRC dokończy melodię... – ... i uważam, że margines jest wystarczający, o ile zadziałamy szybko. – Zadziałamy? – powtórzył porucznik Estaing, fizycznie najmniej zmieniony z nich wszystkich. – Chyba podrzynając sobie gardła, Leary? Ponieważ nic innego nie możemy zrobić! Dwa okręty liniowe, nowoczesne okręty liniowe, ciężki krążownik i flotylla niszczycieli. Nie mamy szans! Daniel założył ręce za plecy i przeszył mężczyznę spojrzeniem. Fizycznie niezmieniony, lecz... Z drugiej strony, z zapisków Adele wynikało, że być może moralnie pozostał taki sam, jaki był przed buntem. – Nie wierzę, że jest tak źle, panie Estaing – oznajmił spokojnie. – Eskadra Sojuszu przyleciała na Gehennę zaledwie tydzień temu. Mają za sobą niezwykle forsowny lot z Pleasaunce. Potrzebują miesiąca na uzupełnienia i nie spodziewają się ataku. Wierzę, iż... – Ale nie stawią czoła żadnemu atakowi, Leary – przemówił dobitnie admirał O’Quinn. Daniel spojrzał na niego, zaskoczony. Admirał przez chwilę piorunował go wzrokiem, wreszcie skrzywił się i wbił oczy w podłogę. – Posłuchaj, jesteś jeszcze młokosem i masz kiełbie we łbie... W czym nie ma niczego nagannego, jak długo jesteś młody. – My też byliśmy młodzi – odezwała się groteskowo gruba porucznik Tetrey. Wszyscy oficerowie Aristoxenosa trzymali kieliszki, lecz Tetrey napełniała swój między kolejnymi kawałkami kandyzowanych owoców. – Dlatego właśnie wylądowaliśmy tutaj, w samym środku niczego. – Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Leary – upierał się O’Quinn. – Prawda jest taka, że nie wiem, czy Zanie byłby w stanie wystartować nawet po miesiącu przygotowań, podczas którego, pańskim zdaniem, Sojusz zajmie się uzupełnianiem zapasów. Od trzech lat okręt nie wszedł na orbitę, a od siedmiu nie zanurzał się w Matrycy. Wizja walki z dwoma okrętami liniowymi... To beznadziejne! Daniel odchrząknął. – Zapomniałem o dobrych manierach – zafrasował się Adrian Purvis. – Proszę, Leary... i ty, kuzynko Adele. Napijecie się czegoś? Albo zjecie? Choć te roczniki naprawdę są godne uwagi... – Spróbujcie czerwonego – polecił im wesołym głosem admirał O’Quinn. – Pochodzi z mej posiadłości w Górach Dantas.
Para służących podeszła do nich z karafką i inkrustowanymi srebrem kielichami, kłaniając się nisko Danielowi. Uśmiechali się przymilnie. Leary z niesmakiem odprawił ich machnięciem ręki. – Nie – rzucił. – Nie, dziękuję. Skrzywił się i – mógł się powstrzymać, ale nie widział ku temu powodów – wybuchnął: – Na litość boską, koledzy oficerowie, o czym wy w ogóle mówicie? Nie sugeruję frontalnej bitwy z dwoma okrętami liniowymi, nawet przygotowanymi do długiej podróży, co oznacza zastąpienie połowy magazynów amunicji dodatkowymi zbiornikami z paliwem do reaktorów. Zaatakujemy Gehennę znienacka i zaskoczymy eskadrę Sojuszu na ziemi. Wyrzucił ramiona w górę niczym kaznodzieja przed swoją kongregacją. Spodziewał się dyskusji, wątpliwości, sporów o strategię. Był najmłodszym spośród obecnych tu oficerów; pozostali przewyższali go rangą i doświadczeniem jeszcze w chwili ucieczki przed skutkami Konspiracji Trzech Kręgów. Oczywiście nie mieli natychmiast zaakceptować zaproponowanej przez niego taktyki, zwłaszcza iż w odróżnieniu od niego nie doświadczyli ostatnio wiedzy absolutnej Drzewa. Lecz nie spodziewał się takiej apatii i zdeterminowanego ignorowania przerażająco żałosnej rzeczywistości. Admirał O’Quinn i jego oficerowie woleli chować głowy w piasek i rozprawiać o rocznikach win, dopóki dowódca Sojuszu nie wyekwipuje swej eskadry i nie przywiedzie jej tutaj, by zniszczyć Klaster – a wówczas pierwszym celem stanie się Aristoxenos. – Jeden pocisk w każdy okręt i nie wystartują bez remontu – kusił Daniel. – Nawet okręty liniowe. A rozumiecie chyba, ile czasu zajmą im naprawy, gdy mają do dyspozycji jedynie zasoby Federacji, prawda? Jednym uderzeniem ocalicie Klaster i siebie, a Republika Cinnabaru zostanie waszą dłużniczką! – Cóż, admirale, słyszał pan tę hojną ofertę?! – zawołał porucznik Estaing z policzkami zaróżowionymi od alkoholu i emocji. – Ofiaruje się nam pośmiertne wybaczenie. – Spiorunował młodego porucznika wzrokiem, wściekły, a jednocześnie wystraszony. – Tylko, że przypuszczam, iż wybaczenie zależeć będzie od odniesionego przez nas sukcesu – kontynuował podnosząc głos – który jest niemożliwy. Niemożliwy! – Panie Estaing – oświadczył ostro komandor Purvis – proszę pamiętać, że przebywa pan pod moim dachem i zwraca się do mojego gościa. – Następnie odwrócił się do Daniela i odkaszlnął w dłoń. – Niemniej fakty są takie, Leary – ciągnął, – że nie ma pan pojęcia, jak to jest tutaj, na Północy. Zanie nie jest już okrętem wojennym. Nie przy poziomie serwisu
technicznego, jaki mogliśmy zapewnić mu w takim miejscu jak to. Och, pewnie przegonilibyśmy eskadrę kutrów, jakimi posługuje się marynarka Federacji, ale nie dotyczy to prawdziwych okrętów. Ani eskadry Sojuszu. Nie mamy odpowiednich kart w talii. – Koledzy oficerowie! – zawołał Daniel, zastanawiając się, czy zabrzmiało to tak desperacko, jak się czuł. – Gdybyście pozwolili mi przedstawić pewną symulację... Porucznik Williams, wynędzniała druga oficer, poderwała się gwałtownie z krzesła. Kieliszek zakołysał się jej w dłoni. Piła gin, nie wino. Zrobiła zbolałą minę i otworzyła usta. Lecz zamiast przemówić, odwróciła się i zwymiotowała strugą żółci i alkoholu na dywany, którymi wyłożono podłogę loggii. Nadbiegli służący, szepcząc radośnie między sobą. Mieszkali z oficerami, lecz pozostawali oddzieleni niczym stworzenia latające nad Pałacem Gubernatora. Mężczyzna trzymał misę z wodą, kobieta zaś przewiesiła sobie serwetki przez ramię. Reszta z wprawą zrolowała zaplamione dywany i zabrała je z pomieszczenia. Daniel obrócił się lekko, by móc patrzeć na O’Quinna, udając jednocześnie, że nie widzi rzygającej Williams. – Jak powiedziałem, symulacja ta... – podjął. Bodo Williams odwróciła się, nie wstając. Otarła twarz serwetką, pozostawiając ją mokrą, lecz nie całkiem czystą. – Na litość boską, niczego nie rozumiesz? – zapytała. – Żadne symulacje nie mają sensu, nic nie ma sensu! Nie możemy walczyć z okrętami liniowymi, nie możemy walczyć z niczym! Po prostu odejdźcie i zostawcie nas w spokoju na tyle czasu, ile nam jeszcze zostało, dobrze? Objęła się ramionami i wybuchła płaczem; trudno ustalić, czy odczuwane przez nią cierpienie było natury fizycznej, czy raczej psychicznej. Estaing wpatrywał się z cichą furią w Leary’ego; dłoń tak mu dygotała, że rozchlapywał wino z na wpół napełnionego kielicha. Reszta odwracała wzrok od siebie nawzajem oraz od Daniela i Adele. – Koledzy oficerowie... – zaczął jeszcze raz Daniel, lecz urwał, niepewny, co powiedzieć dalej. Wiedział, że musiał istnieć jakiś sposób. Widział zarys strategii pokonania eskadry Sojuszu. Oficerowie Aristoxenosa nie. Nie byli Drzewem ani Danielem Learym, który, dzięki szczęściu, sprawnej załodze, a być może jeszcze czemuś innemu, wielokrotnie wygrywał w przeszłości pomimo nierównych szans.
Porucznik Leary to wszystko rozumiał, ale nie pojmował oficerów FRC, którzy nie mieli ochoty walczyć. W FRC nigdy nie brakowało ignorantów czy wręcz głupców, jednakże nikt nie wyobrażał sobie nawet, że było to schronienie dla tchórzy... Adrian Purvis zerknął na O’Quinna, czekając na zabranie głosu przez przełożonego. Pod presją jego wzroku admirał przemówił: – Słuchaj, Leary, pojmuję, co chcesz osiągnąć, lecz musisz zrozumieć naszą sytuację. Udzielenie pomocy cinnabarskim marynarzom w bójce w San Juan to jedna sprawa, teraz jednak prosicie nas o wzięcie udziału w wojnie z Sojuszem. Podczas pani poprzedniej wizyty, pani oficer Mundy... Skinął głową w stronę Adele, przybierając poważną minę zawodowca; zdradzał go jedynie tik kącika lewego oka. – ... dała pani jasno do zrozumienia, rzekłbym, iż wręcz obraźliwie jasno, że Republika nie widziała z nas żadnego pożytku. A teraz utrzymujecie, że jest inaczej? Cóż, obawiam się, że za późno! – Admirale O’Quinn – odrzekł Daniel. Zachowywał ten sam spokój, co podczas bitwy, choćby to była bitwa przegrana. – Wie pan, że pierwsze, co zrobi eskadra Sojuszu przy wsparciu Federacji, to rzucenie Klastra na kolana. Aristoxenos... – Nie wiemy nic! – rzucił Adrian Purvis. – Nic nam nie wiadomo nawet o eskadrze Sojuszu na Gehennie. Prawdopodobnie to jakaś sztuczka z waszej i Federacji strony, mająca na celu wciągnięcie nas w pułapkę! Daniel spojrzał na niego. – Panie Purvis – odparł – ma pan słowo Leary’ego z Bantry, że sytuacja wygląda dokładnie tak, jak ją opisałem. – Tak, ale co to za słowo... – zaczął Purvis. Adele uderzyła go prawą dłonią w twarz. Rozległ się ostry odgłos, przypominający wystrzał z pistoletu. Daniel Leary podniósł karafkę z winem. Nie mieli większych szans, by się stąd wydostać, gdyby sprawy ułożyły się bardzo źle, choć obecność Hogga i Tovery na dziedzińcu dawała im pewne nadzieje. Oficerowie FRC nie chowali głowy w piasek, czekając na śmierć... Komandor Purvis cofnął się o krok. Przyłożył palce do ust, po czym opuścił je, nie spuszczając wzroku z Adele Mundy. Nikt nawet nie drgnął.
– Nie wierzę, aby można było osiągnąć tutaj coś więcej – oznajmił admirał O’Quinn. – Nie będę dyktował panu, co powinien zrobić, lecz sugeruję powrót na Cinnabar i przekazanie sprawy odpowiednim władzom. To nie pańska wina, jeżeli nie zareagują lub uczynią to zbyt późno. – Kuzynie Adrianie – powiedziała Adele głosem, który w nastałej ciszy dźwięczał niby dzwon. – Przynosisz hańbę rodzinie, w której nie brakowało głupców, lecz nigdy nie było miejsca dla tchórzy. Przynajmniej do teraz. – Świetnie! – rzucił Purvis. – Skoro nalegasz, rozstrzygniemy to! Moi sekundanci zgłoszą się do ciebie rano. Adele wybuchnęła śmiechem. – Nie zawracaj sobie głowy – odparła. – Moi towarzysze i ja musimy zająć się sprawami wagi państwowej. Muszę jednak powiedzieć, że jedyny powód, dla którego żałuję samotnego ataku Księżniczki Cecile na eskadrę Sojuszu, jest taki, iż go nie przetrwamy, co z kolei uniemożliwi spłukanie plamy na honorze rodziny twoją krwią! Obróciła się na pięcie i opuściła loggię. Daniel ukłonił się gospodarzowi i ruszył jej śladem. W połowie drogi na dół zorientował się, że wciąż ściska w dłoni karafkę; podał ją dyżurującej na dole pani bosman. – Wracamy na Sissie, Barnes! – zawołał przez dziedziniec do czekających marynarzy. – Sprawdź, czy podniesiesz nas na sto stóp, zanim ruszysz naprzód, dobrze? – Zaatakujemy Gehennę sami, prawda, Danielu? – zapytała szeptem oficer łączności, gdy szli w stronę aerowozu. – Siły z Cinnabaru raczej nie zdążą na pomoc na czas, by zapobiec masakrze naszych frachtowców. – Tak, raczej zaatakujemy – potwierdził Daniel, uśmiechając się lekko do kłębiących się w głowie możliwości. Gdyby tylko zdołał wychwycić tę właściwą... – Lecz nie bezpośrednio – dodał. – Sissie nie przebije się przez zewnętrzne systemy obronne bazy sposobem pancernika, skorzystamy więc z metod Morzangi.
Rozdział 26 – Do personelu Sojuszu! – obwieściła Adele. – Tutaj FRC Termagant. W imieniu admirała Arnolda Plumly’ego nakazujemy wam się poddać, w przeciwnym razie zostaniecie zniszczeni. Pomiędzy Republiką Cinnabaru a Sojuszem Wolnych Gwiazd ogłoszono stan wojny. Rozbitkowie z Sojuszu mogli dysponować sprawnymi sensorami, zresztą nawet dobry teleskop wystarczyłby do odróżnienia orbitującej korwety od okrętu liniowego. Daniel uznał jednak, że Księżniczka Cecile mogłaby ujść za lekki krążownik, prowadzący zwiad dla potężnej eskadry. Nadawali wiadomość na czterech różnych częstotliwościach radiowych, wykorzystywanych przez Goldenfelsa. Przy odrobinie szczęścia rozbitkowie monitorowali ten zakres, a przynajmniej nosili hełmy komunikacyjne. Przecież musieli mieć nadzieję na ratunek. – Zgromadźcie się bez broni na rynku tubylczej wioski w pobliżu wraku Goldenfelsa – ciągnęła Adele. – Trzymajcie się z dala od samego statku – rozpylimy go na atomy z orbity, zanim wylądujemy na Morzandze, by zabrać więźniów. Każdy, kto się nie podda, zostanie zabity. Księżniczka Cecile przemknęła na niskiej orbicie nad bezimienną wioską, koło której leżał na burcie Goldenfels. Adele zakończyła transmisję i wyprostowała się w fotelu, napotykając wzrok zgromadzonych na mostku. – Nie łapię, sir – przyznał Sun z niepokojem w głosie. – Muszą wiedzieć, że nawet gdybyśmy naprawdę byli eskadrą o rozmiarach zasługujących na dowodzenie nią przez admirała, to nie bylibyśmy w stanie wytropić ich w leśnej głuszy. Potrzebowalibyśmy regimentu żołnierzy przeszkolonych do walki w dżungli, a nie dwustu spieszonych marynarzy. Ukryją się, zamiast wyłazić na otwartą przestrzeń tylko po to, żebyśmy wrzucili ich do klatek. Prawda? Leary obrócił konsolę dowodzenia tak, żeby mógł uśmiechnąć się do artylerzysty, nie spuszczając wzroku z tablicy pozycyjnej, opisującej najbliższe sąsiedztwo Morzangi. Na razie nie było tam niczego, lecz w każdej chwili mogło to ulec zmianie. – Całkiem słusznie, Sun – przytaknął, posyłając ponad nim uśmiech do siedzącej przy konsoli łączności Mundy. – Prawdopodobnie uciekną, przynajmniej większość z nich. Zakładam jednak, iż znajdzie się kilku takich, którzy wolą cinnabarskie więzienie od życia w dziczy, ze szczepem dzikusów na karku.
Sensory Adele wychwyciły rozproszone emisje na trzech z czterech zakresów Sojuszu. Sygnały były słabe i nie do odczytania poza linią horyzontu; wiedziała jedno: jej transmisje zmusiły rozbitków z Goldenfelsa do rozmów między sobą. – Lecz moim celem jest odstraszenie ich od wraku – ciągnął dowódca. – Nie ma znaczenia, czy ukryją się w dżungli, czy też staną na środku wioski z rękami uniesionymi do góry. Odlatując, zostawimy ich tutaj. – Ponownie zerknął na Adele. – Oficer Mundy, ile okrążeń powinniśmy wykonać przed zejściem na dół? Chcę mieć pewność, że wszyscy usłyszeli ostrzeżenie. – Rozmawiają ze sobą – odparła. – Nie będę w stanie określić, o czym, dopóki nie pojawimy się z powrotem nad horyzontem, więc może zechcesz zaczekać, dopóki nie zarejestruję treści. Pogodny uśmiech Daniela rozświetlił nagie, stalowe ściany mostka. – Och, myślę, że możemy przyjąć, iż nie przygotowują obrony Goldenfelsa, mając wszelkie podstawy, by sądzić, że zniszczymy go działem plazmowym lub pociskiem, prawda? Poza tym trochę nam się spieszy. Przełączył się na interkom. – Załoga, tutaj Szóstka. Za siedem minut rozpoczynamy hamowanie. Czeka nas kolejne suche lądowanie, ponadto istnieje możliwość, że jacyś kosmonauci Sojuszu będą ostrzeliwać nas z lekkiej broni, bądźcie więc gotowi na wszystko. Bez odbioru. Daniel z powrotem skoncentrował się na konsoli. Oficer łączności momentalnie zduplikowała ją na własnej konsoli, na wypadek gdyby musiała szybko działać. Nie ujrzała nic, co mogłoby ją zaniepokoić. Lewą górną część wyświetlacza dowodzenia zajmowała tablica pozycyjna, podczas gdy reszta ekranu przedstawiała dane inżynieryjne: silniki plazmowe, Szybki Napęd, stan urządzeń i poziom paliwa do reaktorów w każdym z ośmiu oddzielnych zbiorników. Napełnili je na Todos Santos, poświęcając również nieco uwagi kwestii uzupełnienia zaopatrzenia, gdyż od opuszczenia Tegeli Księżniczka Cecile korzystała wyłącznie z zapasów pokładowych. – Wykurzenie ich z nory rozmiarów Goldenfelsa mogłoby okazać się całkiem interesujące – skomentował Hogg, stojąc na prawo od wejścia na mostek, podczas gdy Tovera zajmowała pozycję po lewej stronie. Regulaminowo, podczas lądowania powinni leżeć przypasani do swoich koi, ponieważ nie wykonywali żadnych obowiązków związanych z obsługą okrętu, jednak obecnie nie miało to większego znaczenia, poza tym regulaminy nie stosowały się do żadnego z nich.
– Od dłuższego czasu nie spotkało nas nic ciekawego – oznajmiła Tovera. Posłała Hoggowi leniwy uśmiech. – Być może od zbyt długiego. – W tym rzecz – zgodził się służący, poprawiając bandolet z magazynkami do ciężkiego karabinu. – W tym rzecz. Adele przysłuchiwała się ich pogwarkom, jednocześnie sprawdzając to, za co była odpowiedzialna. Nie rozumiała ani Hogga, ani Tovery, lecz z drugiej strony nie rozumiała większości ludzi, wliczając w to samą siebie. Przynajmniej można było przewidzieć, co Hogg lub Tovera zrobią w konkretnej sytuacji. Gdyby przypominała ich większość ludzi, życie byłoby prostsze... choć znacznie bardziej niebezpieczne. Daniel opracował ze swoimi oficerami wszystkie szczegóły operacji podczas morderczej, pięciodniowej podróży na Morzangę, w trakcie której zrezygnowali ze zwyczajowych wynurzeń w przestrzeni gwiazdowej dla określenia pozycji i zapewnienia załodze choćby odrobiny normalności. Czasu mieli bardzo mało, zwłaszcza jeśli mieli napotkać jakieś trudności tutaj – a tego byli niemal pewni. Zadanie Adele polegało na zaktualizowaniu widoku Goldenfelsa i rozprutego przez działo plazmowe, porzuconego w dżungli wraku. Księżniczka Cecile dokonała tylko jednego przelotu na niskiej orbicie, lecz zainstalowany, dzięki mistrzyni Sand, sprzęt na korwecie przewyższał standardowe wyposażenie okrętu bojowego FRC. Przesłała nowe wizualizacje do katalogu dostępnego dla wszystkich oficerów dowodzących. Daniel i Pasternak byli całkowicie pochłonięci lądowaniem, zauważyła jednak, że oficerowie w Centrum Dowodzenia natychmiast otworzyli pliki. Stanowili rezerwę na czas lądowania, jednak kiedy za sterami zasiadał Leary, nikt specjalnie się nie przejmował. – Załoga, przygotować się do hamowania! – rozkazał kapitan. Silniki ożyły z rykiem, ciskając Sissie w gęstszą atmosferę. Lądowali, trzęsąc się i kołysząc. Mundy ślęczała nad zdjęciami. Nie dostrzegała żadnych różnic pomiędzy nimi a ujęciami, jakie zrobili, gdy Księżniczka Cecile wystartowała z Morzangi kilka tygodni temu. Z pewnością okres ten wydawał im się znacznie dłuższy... Dżungla wciąż porastała stary wrak. Nie stanowiło to dowodu, że załoga Goldenfelsa nad nim nie pracowała, nie istniał jednak żaden ślad takich prac. Oczywiście, jeżeli kosmonauci Sojuszu przenieśli już Szybki Napęd na własną jednostkę, to tylko oszczędzili Sissies czasu. Choć było to mało prawdopodobne. Pewnie nawet nie wiedzieli o istnieniu wraku. – Przygotować się do lądowania! – rozkazał Daniel. – Przygotować się do lądowania!
Grzmot dwukrotnie przybrał na sile. Korweta podskakiwała, niczym porwana wirem wodnym piłka, wreszcie zetknęła się z gruntem: wysięgniki rufowe lekko jak piórko, a chwilę później dziobowe – nieco bardziej twardo. Natychmiast otworzyły się włazy. – Ogień osłonowy! – zapowiedział Sun. Działa górnej wieżyczki wystrzeliły cztery ładunki plazmy, trafiając tuż obok Goldenfelsa, leżącego na burcie nie więcej niż sto metrów od miejsca lądowania Sissie. Ukierunkowane termonuklearne eksplozje wprawiły kadłub korwety w dzwonienie, przypominające odgłosem uderzanie młotem w kowadło. Trafieniom towarzyszyły pióropusze pyłu. Kadłub Goldenfelsa obsypały odłamki szkła i płonącej ściółki. W dolnej części ekranu Adele wywołała 360-stopniową perspektywę. Nie dostrzegła żadnych marynarzy Sojuszu, lecz przez zagłuszające radiowe częstotliwości trzaski plazmowych wyładowań usłyszała paniczne piski na dwóch zakresach, używanych przez Goldenfelsa do komunikacji bliskiego zasięgu. – Uciekają, Danielu! – rzuciła na dwustronnym kanale łączności. Może powinna użyć kanału ogólnego? I powinna zwrócić się do niego per „kapitan” lub „Szóstka”, czy może jeszcze jakoś inaczej, ale monitorowała złożone symultaniczne transmisje i miała z tym wystarczająco dużo roboty! – Wszyscy wyposażeni w radia zmykają do dżungli i każą uczynić to pozostałym. Zapiszczały otwierane zawory. Spod Księżniczki Cecile buchnęły kłęby pary, gdy Pasternak zrzucił paliwo do reaktorów, chcąc ochłodzić rozżarzoną od plazmy glebę. Ciężko uzbrojeni Sissies wyskoczyli z włazów Pokładu D, potykając się i brnąc na oślep w stronę Goldenfelsa, dopóki nie znaleźli się wystarczająco daleko od korwety, by móc otworzyć oczy. Daniel wstał od konsoli i wziął pistolet automatyczny, który podał mu Hogg. Miał już na sobie pas sprzętowy, przy którym dyndało kilka kiści granatów oraz pistolet w kaburze. – Panie Chewning, okręt jest pański! – zarządził ruszając w stronę drzwi. – Bez odbioru. Mundy także wstała. Była tuż za Learym, gdy ten dotarł do zejściówki. – Nie masz tutaj nic do roboty! – krzyknął Daniel przez ramię. – Muszę zobaczyć, w jakim stanie jest sterownia frachtowca! – A ja muszę przyjrzeć się ich urządzeniom komunikacyjnym! – odkrzyknęła szorstko Adele. – Co moim zdaniem jest ważniejsze dla realizacji twych planów od wszystkiego, co znajdziesz w sterowni! Woetjans z pięćdziesiątką marynarzy z Sissie kluczyli między dymiącymi kraterami, wybitymi przed chwilą przez działa plazmowe. Daniel wylądował korwetą na wysokości brzucha Goldenfelsa zamiast od strony grzbietu. Spodnia wieżyczka frachtowca pozostawała
schowana, choć ocalała załoga zdążyła usunąć płyty osłony. Między młodymi drzewkami zwieszały się drabiny. Adele przypuszczała, że załoga wydostała się na zewnątrz po linach; po tym, jak eksplozje antymaterii przewróciły statek na sterburtę. W luku pojawiła się kosmonautka Sojuszu z owiniętym w brezent pakunkiem, który wyglądał na zbyt ciężki, by mogła sobie z nim łatwo poradzić. Upuściła go na ziemię, piętnaście stóp poniżej, po czym odwróciła się, by postawić stopy na drabince, i zauważyła Sissies. – Załoga, nie strzelać! – rozkazał Leary. Adele ustawiła jeden z głównych transmiterów Księżniczki Cecile tak, aby przekazywał sygnały prosto z jego hełmu, lecz nikt z oddziału abordażowego nie palił się do rozpoczęcia kanonady. Kosmonautka próbowała zmienić decyzję, zaczęła już jednak schodzić. Wypuściła szczebelek i wypadła z luku, uderzając w ziemię niedaleko pakunku. Zadygotała, nawet nie próbując się podnieść. Goldenfels miał pod spodem dwanaście motorów Szybkiego Napędu. Zwykle uchwyty podtrzymujące silniki plazmowe chowały się w kadłubie, kiedy statek przechodził na anihilację materii z antymaterią. Jako iż tym razem jednostka lądowała, czubki wsporników były lekko podziurawione lecz tylko lekko, ponieważ Szybki Napęd zawiódł niemal natychmiast, topiąc nie tylko silniki, ale także i otaczające je płyty poszycia. Sissies wspinali się na Goldenfelsa po stromych drabinach, mierząc przed siebie z karabinów. Nie pojawił się żaden cel i bez kłopotów wdarli się do środka. Większość oddziału abordażowego stanowili takielarze – marynarze z wnętrza jednostki byli potrzebni przy lądowaniu. Skafandry takielarzy ważyły więcej od broni i amunicji, którą posiadali, poza tym mieli wprawę we wspinaniu się po masztach, by obsłużyć wyciągarkę lub naprawić przerwany kabel. Bibliotekarka starała się dotrzymać kroku Danielowi i Hoggowi, pędzącym z tupotem przez połać gruntu, spaloną przez Księżniczkę Cecile podczas pierwszego lądowania na Tegeli. Bieganie nie należało do umiejętności, których mogłaby nauczyć się za młodu, a i bieda jej w tym nie pomogła. Zastanawiała się nad poruszaniem się korytarzami leżącej na boku jednostki. Nie spodziewała się, żeby martwiło to kosmonautów, nawykłych do przemieszczania się w stanie nieważkości, gdzie wszystkie kierunki były takie same. – Sir, wychodzą górnymi włazami! – zawołał marynarz, używając kanału alarmowego zamiast ogólnego, wypełnionego teraz bezsensownym zgiełkiem. – Uciekają! Uciekają! – Zostaw ich, Raymond! – odparł Daniel. Adele mogła sprawdzić numer nadajnika, lecz Leary nie musiał. – Chcemy, żeby uciekli. Nie strzelaj! Nie...
We wnętrzu Goldenfelsa wybuchła strzelanina, spotęgowana echem bitwy, prowadzonej w zamkniętym pomieszczeniu. Przez główny właz wyleciał pojedynczy pocisk – kropla karmazynowego płomienia. – ... strzelać! Do wnętrza statku prowadziło sześć drabin. Barnes i Dasi czekali pod tą, po której wspinał się Daniel. Hogg gramolił się za nim, klnąc pod nosem, lecz służący Leary’ego przeklinał bardzo często. Nie był w stanie uwierzyć, że Danielowi naprawdę coś mogłoby grozić, skoro poprzedzało go pięćdziesięciu Sissies. Adele sięgnęła po drabinkę. Linki wykonano ze zdrewniałych pnączy o średnicy czterech cali, zaś szczeble okazały się być odłupanymi od pnia szczapkami; niektóre wydzielały jeszcze żywicę. – Mamy panią, mistrzyni! – oznajmił Dasi. Ujął jej prawą dłoń i położył sobie na ramieniu, następnie zerknął na nią. Proszę trzymać się mocno. – Woetjans kazała nam zaczekać, madame – wyjaśnił Barnes, łapiąc ją pod pachami i podnosząc tak, że objęła Dasiego nogami w pasie. – Bez strachu, utrzyma nas! Marynarz ruszył po drabinie, jakby to była przebieżka po równej nawierzchni. Barnes podążył za nimi, podtrzymując pośladki Adele i ujmując mu przynajmniej połowę jej ciężaru. Była zbyt zaszokowana, by się rozzłościć... nie to, żeby ciskane przez nią gromy zmieniły coś w ich zachowaniu. Poza tym Woetjans miała rację, co zrozumiała, kiedy pozwoliła sobie zastanowić się nad sytuacją. Oficer łączności Mundy nie przydałaby się zbytnio swemu kapitanowi, leżąc bezwładnie u stóp drabiny, jak tamta kosmonautka Sojuszu. Dwaj takielarze postawili ją w śluzie. Generator pomocniczy wciąż działał, podtrzymując przy życiu systemy Goldenfelsa, lecz wewnątrz frachtowca nigdy nie było zbyt dużo światła. Trzech marynarzy w niekompletnych mundurach oraz dygocząca z przerażenia rudowłosa tubylka leżeli na pokładzie z rękoma na karkach. Pilnował ich Lamsoe z kwaśną miną. Prymitywne stopnie prowadziły do włazów na następnym poziomie, skąd biegły dalej zejściówki. Dwie z opancerzonych rur były na tyle poziome, że uczona nie potrzebowała pomocy, by udać się za Danielem i Hoggiem. Tovera zabezpieczała tyły. Maszerowali, w poziomie, w stronę mostka. Adele uśmiechnęła się lekko. Pracowała wśród regałów, gdzie nie było dużo więcej przestrzeni, toteż nie miała problemów z utrzymaniem tempa. Włazy do wszystkich poziomów stały otworem. W korytarzach niosły się echem podekscytowane okrzyki, ale nic nie wskazywało na walkę. Choć wentylacja
działała, w powietrzu czuło się smród dymu drzewnego i ludzkich odchodów; pod takim kątem kuchnia nie miała prawa działać, lecz i tak ktoś postanowił zamieszkać na statku. Adele wyczołgała się na Pokład A. Znajdująca się w tym przedziale śluza takielarzy otwierała się na dżunglę. – Sir, mamy wszystkie większe pomieszczenia! – zameldowała Woetjans Danielowi. Bosman przymocowała przetwornik do klapy luku i przeciągnęła przewód do swojego hełmu. W ten sposób zamieniła stalowy kadłub statku w gigantyczną antenę, w przeciwnym razie stałby się blokującą sygnały klatką Faraday’a. – Nie doszło do żadnej walki, po prostu któryś z chłopców potknął się z palcem na spuście. Nie zrobił sobie krzywdy, Medyk bez trudu usunie mu odłamki pocisku z tyłka. – Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Wie pan, rykoszet. – Wyprowadź jeńców na zewnątrz, Woetjans – polecił Daniel, idąc w stronę mostka korytarzem wzdłuż grodzi. – Przypuszczam, że trzeba będzie skonstruować jakąś klatkę. Do licha, miałem nadzieję, że wszyscy uciekną, ale oni byli zwyczajnie za słabo zorganizowani! Mundy sprawdziła właz do pokoju łączności. Był zamknięty, a co za tym idzie: automatycznie zaryglowany. Wbiła dwunastoliterowy kod, który zdobyła, kiedy porucznik Greiner dopuścił ją do komputera Goldenfelsa. Mechanizm zajęczał i hydrauliczne podnośniki uniosły pancerny właz. Wspięła się do środka, pochylając głowę tak, by nie uderzyć o lewą stronę kołnierza luku. Powietrze w pomieszczeniu pachniało zamieszkaniem. Płaszczyzna pełniąca obecnie rolę pokładu, zasłana była przedmiotami, które wypadły ze swoich miejsc podczas przewracania się frachtowca na burtę. Mundy uruchomiła najbliższą konsolę, z której korzystała poprzednio. Zamiast próbować pracować na pionowo ustawionej klawiaturze, wyciągnęła palmtopa, by podłączyć go do systemów statku. Zza drugiej konsoli wyłonił się Bandeng – technik, którego widziała tu wcześniej. Celował do niej z pistoletu. – Na Boga, jednak istnieje jakaś sprawiedliwość! – warknął. – Wydostaniesz mnie stąd, suko, albo odstrzelę ci łeb! – Z przyjemnością pomogę panu opuścić statek, panie Bandeng odparła Adele. Miała ochotę odłożyć terminal danych na bok, obawiała się jednak, iż mogłaby tym sprowokować człowieka, który wyraźnie balansował na krawędzi ślepego przerażenia. – Nic nie grozi z naszej strony ani panu, ani żadnemu z pańskich kolegów.
– Gadka-szmatka!– rzucił Bandeng. – Dobrze wiem, że nie możecie zabrać jeńców na tę mikroskopijną korwetę. Zamierzacie nas wystrzelać! Więc może raczej to ja... Adele bardziej wyczuła, niż dostrzegła Toverę za swoimi plecami. Oczy technika powędrowały w prawo, w ślad za ruchem. Sześć pocisków z automatu Kostromanki rozerwało mu twarz. Mężczyznę odrzuciło, opróżniając mu jelita. Pistolet odbił się z brzękiem od sufitu i upadł na podłogę. Ofiara konwulsyjnie bębniła piętami o pokład. Adele się odwróciła. W uszach dzwoniło jej od serii wystrzałów. Lufa małego pistoletu automatycznego Tovery rozgrzała się do białości. Wytworzony przy wyładowaniu ozon zmieszał się ze smrodem fekaliów trupa. Służąca uśmiechnęła się. – Czy mam zawołać kilku marynarzy, żeby tu posprzątali, mistrzyni? – zapytała. Skinęła głową w stronę znieruchomiałego Bandenga. – Tak – odrzekła Mundy Usiadła na pokładzie z terminalem danych na kolanach i zaczęła sprawdzać stan systemów łączności Goldenfelsa. Jej praca miała kluczowe znaczenie dla powodzenia ataku na Gehennę. Poza tym, jeśli uda jej się dostatecznie skupić na zadaniu, zapomni o tym, jak prawe oko Bandenga rozprysło się wskutek trafienia pierwszym pociskiem.
*** – Ciężarówka wraca! – zawołał Hogg przez górny właz, którego pilnował przez większą część tych czterech dni, jakie spędzili na Morzandze. – Wygląda, że jedzie z nim Pasternak. Daniel wyjrzał przez luk mostka. Zakupiona przez niego w San Juan ciężarówka wytoczyła się z dżungli z szóstym i ostatnim silnikiem Szybkiego Napędu, który wymontowali z tutejszego wraku. Towarzyszył mu główny inżynier oraz szóstka jego podwładnych, powracających do swych obowiązków w siłowni Sissie. Doskonałe zgranie czasowe. W dżungli przebywało jeszcze około dwudziestu kosmonautów, lecz ciężarówka mogła przywieźć ich następnym kursem. Sześciu techników i ich szef to minimum niezbędne do przemieszczenia korwety na krótki dystans. Daniel uśmiechał się, ponieważ rozmyślał, a uśmiech stanowił jego zwyczajną minę, gdy nie miał uświadomionych powodów do zmiany wyrazu twarzy. Pan Pasternak z szóstką ludzi w siłowni, a porucznik Daniel Leary za konsolą dowodzenia...
Uśmiechnął się szerzej. Oraz Hogg, rzecz jasna, ponieważ nie oszukiwał się, iż zdołałby przekonać służącego do opuszczenia pokładu ze względów bezpieczeństwa. Ciężarówka zniknęła za krzywizną kadłuba, ale zdalnie sterowana kamera, którą Dorst umieścił podczas ich pierwszego lądowania, wciąż dostarczała obraz wypalonej polany. Pojazd podjechał do rampy załadunkowej, ostrożnie manewrując w sieci kabli łączących Księżniczkę Cecile z Goldenfelsem. Obsługa siłowni znalazła się na pokładzie korwety, a jeden z takielarzy podjechał ciężarówką na skraj polany, gdzie wyładowano pozostałe silniki. Konstrukcja pojazdu była prosta, choć – jak w przypadku sprowadzanych na Todos Santos maszyn – z pewnością nie był to wyrób tani. Napędzany akumulatorami, z otwartą platformą ładunkową i kabiną z siedziskiem-kanapą pojazd wyposażono w terenowe opony. Potrafiłaby nim pokierować większość Sissies – w odróżnieniu od aerowozu – i był w stanie, bez zbędnego ryzyka, przewieźć znacznie cięższe ładunki. Silniki Szybkiego Napędu ważyły ponad pół tony każdy. Wymontowane wcześniej motory skrywał brezent. Prawdopodobnie to bezcelowa troska, skoro ostatnich sześćdziesiąt lat spędziły na wierzchu wywróconego do góry nogami wraku, lecz Daniel nie widział żadnego sensu w choćby minimalnym zwiększaniu ryzyka. Z kadłuba zeszła Woetjans, odziana w takielarskie buty i rękawice. Buciory załomotały o pokład, upewniając porucznika o tym, że się zbliża, zanim jeszcze wkroczyła na mostek. Kilka minut temu tuzin takielarzy opuścił śluzę, więc jej nadejście nie było niespodzianką. – Dobra robota, Woetjans – powitał ją Daniel. – Nie spodziewałem się, że skończycie wcześniej niż jutro. Bosman skrzywiła się, ściągając rękawice palec po palcu. – Zakładam, że stratą czasu byłoby pytanie, czy nadal zamierza pan zrealizować ten głupi pomysł – rzuciła, koncentrując się na rękawicach. – Musimy go zrealizować, Woetjans – odpowiedział Daniel. – Jeśli pominąć opcję ściągnięcia tutaj statku naprawczego z Cinnabaru, to jest to jedyna możliwość uruchomienia Goldenfelsa. A dobrze wiesz, że go potrzebujemy. – Nie wiem, czego potrzebujemy – odparła bosman. – Wierzę panu na słowo, ale, sir, ten statek co najmniej trzykrotnie przewyższa nas masą. Jeśli straci pan parę kabli – a na pewno je stracimy – opadnie na ziemię, przewracając przy tym Sissie. Albo jeszcze gorzej! – Szóstka, tutaj siłownia – zameldował się Pasternak na kanale dowodzenia. Pasternak był pozbawionym humoru, ambitnym mężczyzną, a żadna z tych cech nie zjednywała mu otoczenia, lecz znal się na rzeczy i nie marnował czasu. Dzięki tym przymiotom zawsze miał
zapewnione miejsce na każdej jednostce dowodzonej przez Daniela. – Wszystkie kontrolki zielone. Jesteśmy gotowi w każdej chwili dostarczyć panu moc. Odbiór. – Zrozumiałem, panie Pasternak – odrzekł Leary. – Załoga, tutaj Szóstka. Cały personel, z wyjątkiem obsady siłowni, ma natychmiast opuścić pokład. Główny właz pozostanie otwarty przez dwie minuty, powtarzam: dwie minuty. Wyłaźcie i odsuńcie się, Sissies. Pamiętajcie, że kable mogą się przerwać i polecieć Bóg wie gdzie, więc nie czujcie się bezpieczni nawet sto jardów od statku. Bez odbioru. Wywołał na konsoli obraz kadłuba i rozpoczął zamykanie okrętu. Wpływająca do środka plazma z dysz nie stanowiła zagrożenia, lecz ryzyko zahaczenia liną o uniesiony właz to zupełnie inna sprawa. To, co zamierzał, nie było łatwe i mogło okazać się wręcz niewykonalne. Zabezpieczał się, jak mógł. Ellie Woetjans nadal tkwiła z pochmurną miną przy konsoli. – Woetjans – warknął Daniel – natychmiast zabieraj tyłek z okrętu. Słyszysz? Nic tutaj po tobie; tylko mnie rozpraszasz. Natychmiast, powiedziałem! Oblicze pani bosman pobielało z szoku. Widywała już rozzłoszczonego kapitana Leary’ego, lecz nigdy nie wściekał się na nią – a była kosmonautką z krwi i kości, czułą na hierarchię. Zakładała, że jej stosunki z Danielem wybiegają poza relację kapitan – bosman, ale warknięte polecenie wcisnęło ją na powrót w dyscyplinę FRC. – Tak jest, sir! rzuciła. Wybiegła z mostka i pognała zejściówką. Hogg, który właśnie wchodził śluzą, odsunął się na bok, przepuszczając ją, i obrzucił Daniela lekko zdziwionym spojrzeniem. Jego pan westchnął. – Denerwuję się tym, Hogg – przyznał. – Zmyłem jej głowę. Choć jeśli moja bura uratuje jej życie, to przynajmniej będę miał jedną rzecz mniej na sumieniu, kiedy wyląduję w piekle. – Nikt nie wybiera się do piekła – osądził sługa, przysiadając na fotelu artylerzysty. – Może z wyjątkiem nas za wiele, wiele lat. – Kiwnął głową w stronę zejściówki i dodał: – Za niedługo przybędzie mistrzyni Mundy. Opuściła wrak, kiedy przyjechał Pasternak. – Jasna cholera! – rzucił Daniel. – Nie ma tutaj nic do roboty. Ani ty, Hogg! – Owszem, mam – oznajmiła spokojnie Adele, wychodząc z zejściówki na mostek. – Ustawiłam wszystkie monitory na Goldenfelsie na nadawanie poprzez konsolę łączności, co pozwoli na przesyłanie obrazów... – Zasiadła za swoją konsolą i wywołała ekran podzielony na ponad czterdzieści części. ... do mnie, żebym mogła przekazać je tobie. Zyskasz podgląd w czasie rzeczywistym na to, co dzieje się na pokładzie Goldenfelsa, kiedy będziesz go
prostował. Leary zagapił się na nią. – Och – wykrztusił w końcu. Aha. Prawdę mówiąc, to może się przydać. Nie miałem pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Najlepsze, czego mogli oczekiwać po tak brutalnym manewrze, to naprężenia w kadłubie Goldenfelsa. Jeżeli frachtowiec zacznie rozpadać się podczas podnoszenia – a Sissies nie mogli sprawdzić stanu struktury wszystkich jego członów bez demontażu płyt poszycia, do czego z kolei brakowało im czasu i narzędzi – to pociągnie za sobą Księżniczkę Cecile, chyba że Daniel natychmiast nią wyląduje. Podgląd na wnętrze statku przyniesie mu ostrzeżenie, którego inaczej byłby pozbawiony. – Dlatego właśnie masz mnie, kapitanie – oświadczyła spokojnie Adele. Zapięła uprząż antyprzyspieszeniową i obdarzyła Daniela jednym ze swych kwaśnych uśmiechów. Leary sprawdził czas, po czym zauważył czyjś brak. Nie lubił Tovery, ale... – Adele, gdzie jest Tovera? – zapytał marszcząc brwi. – Powiedziała, że zostanie na powierzchni odparła z nieprzeniknioną miną. – Uznała, że gdyby załoga Goldenfelsa próbowała jakichś sztuczek, to właśnie teraz – powiedział Hogg, wzmacniając prosty przekaz. – Ma rację, więc uznaliśmy, że jedno z nas na pokładzie wystarczy, aby zająć się szczurami okrętowymi, które mogłyby włamać się tutaj z ładowni. – Tak, przypuszczam, że to prawda – uznał Daniel. W głosie Hogga usłyszał cień zawodu. Cóż, wszyscy uczą się podejmować życiowe decyzje. Z uśmiechem na ustach sprawdził swój wyświetlacz. Kontrolki ośmiu silników błyszczały zielenią, gotowe do odpalenia, a jedynym wyjściem pozostał główny właz. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił przebiegając palcami po wirtualnej klawiaturze. – Zamykanie okrętu. Poczuł drżenie korwety. Główny właz był grubą płytą ze stali. Nawet przy całej Sissie w charakterze kotwicy, ruch zamykających go siłowników hydraulicznych zakołysał kadłubem. A Goldenfels był wielokrotnie cięższy od korwety. Cóż, i tak go poruszą, a przy pewnej dozie szczęścia i boskiej pomocy nie zniszczą obu jednostek, próbując tego dokonać. – Zapłon silników – zarządził Daniel, pompując masę do gardzieli motorów, gdzie pozbawiano ją elektronów, a gęste nukleotydy wylatywały gwałtownie dyszami.
Sissie ponownie zadygotała, tym razem jakby niepewnie chybocząc się na śliskiej powierzchni. Impuls był zbyt słaby, by unieść korwetę, lecz wystarczył, żeby pozbawić ją stabilności. Daniel znowu się uśmiechnął. Będzie jeszcze gorzej, zanim zrobi się lepiej. O ile zrobi się lepiej. Kontrolki wciąż jarzyły się zielenią. Och, pojawiły się pewne drobiazgi, które mogły okazać się istotne – dlatego właśnie szóstka techników pod wodzą głównego inżyniera czuwała w siłowni przy ekranach. Daniel Leary musiał zająć się innymi sprawami. – Załoga, zwiększam ciąg – poinformował. Podniósł moc do 20%, potem 23%, aż Sissie oderwała się od ziemi. Daniel przesuwał korwetę w bok, dopóki nie zaczęła obracać się wokół własnej osi. Naciągnął kable łączące ją z Goldenfelsem. Teraz... – Trzymajcie się, Sissies, jedziemy! – rzucił, zwiększając moc silników sterburty o kolejne 3%, by zrównoważyć opór masy frachtowca. Jednostki spajała sieć kabli z monokryształu berylu o wielkiej wytrzymałości na naprężenia. Wielka wytrzymałość nie oznaczała jednak wytrzymałości nieskończonej. Kabli tych nie przeznaczono do unoszenia gwiazdolotu, a niezależnie od umiejętności Daniela i takielarzy Woetjans część lin będzie bardziej naprężona od innych. Porucznik Leary zwiększył moc: kolejny procent na bakburcie i 2% na sterburcie, a potem jeszcze jeden procent dla silnika sterburty numer 3. Nie miał pojęcia, dlaczego dodał ciągu akurat w tym silniku, lecz korweta nagle wyprostowała się, zamiast miotać się jak świnia na lodzie. – Idzie! – zawołał ktoś na kanale dowodzenia. Ktoś spoza okrętu Chewning albo Dorst, nadal wpięci do sieci. – I... Wtem na kanale ucichło po szybkim ruchu różdżek Adele. Schemat liniowy frachtowca na wyświetlaczu Daniela zaczął obracać się wokół własnej osi. Gdyby Leary sobie tego życzył, opis podawałby mu obrót w stopniach, minutach i sekundach. Wolał jednak kontrolować proces na wyczucie, gdyż nadmierna ilość zmiennych uniemożliwiała pracę w jakikolwiek inny sposób. Odrobina więcej mocy dla silników sterburty, nie żeby pociągnąć Goldenfelsa, lecz raczej przechylić Księżniczkę Cecile na bakburtę. Obrót frachtowca sprawił, że kable przyczepione do jego górnych masztów zaczęły wiotczeć. Jeden skręcił się i przerwał z trzaskiem, przypominającym trafienie kadłuba plazmowym wyładowaniem w próżni.
– No dalej, tłusty gnoju! – rzucił Daniel, choć nie powinien przeklinać Goldenfelsa. Jeżeli będą go dobrze traktować, to gwiazdolot zostanie ich przyjacielem. Większy ciąg i Księżniczka Cecile odczuwalnie przechyliła się na bakburtę. Goldenfels unosił się, wielki Boże Wszechmogący, unosił się, odrywał się od ziemi, o Boże... Frachtowiec osiągnął punkt równowagi i zawisł. Księżniczka Cecile tańczyła na uwięzi dziesięć stóp nad ziemią. Niesymetryczne naprężenia sprawiały, ze dziób i rufa korwety na przemian unosiły się i opadały. Gdyby Goldenfels przewrócił się z powrotem na ziemię, jego masa pociągnęłaby Sissie za sobą, chyba że poddałyby się kable, a wiadomo było, iż wszystkie na raz by się nie przerwały. Jeden z masztów frachtowca oderwał się od kadłuba i poszybował w niebo, pociągnięty przez dwie liny. Statek obrócił się o kilka stopni, zanim wyciągnięty wspornik zdążył pomknąć ku ziemi. Może zareagował na nagłe zmniejszenie ciężaru o wyrwany maszt, może była to reakcja na rozciąganie metalu, a może zwykły łut szczęścia. Hogg zaczął wiwatować, lecz Leary nie miał na to czasu. Instynkt nakazywał mu zamknięcie przepustnic, ale przez ostatnie cztery dni gruntownie przemyślał sytuację. Zwiększył moc silników bakburty, unosząc ją i kontrując inercję motorów sterburty. Próbowały przewrócić na grzbiet korwetę, której nie utrzymywała już masa frachtowca. Księżniczka Cecile uniosła się na dwadzieścia stóp, zanim Daniel odzyskał kontrolę i przywrócił jej równowagę. Zaczął opuszczać okręt, redukując moc silników do 21%. Wspornik Goldenfelsa z hukiem uderzył o ziemię. Frachtowiec odbił się od twardego gruntu, wzbijając wokół siebie szarożółtawy obwarzanek pyłu, poruszonego bardziej wstrząsem niźli dotknięciem stalowych wysięgników. Fala powietrza podrzuciła Księżniczkę Cecile, jednak Daniel nie próbował jej równoważyć, pozwalając jednostce wznosić się i opadać; przy kolejnym opadnięciu korweta dotknęła ziemi. Znaleźli się dwadzieścia jardów bliżej Goldenfelsa niż w chwili, gdy uruchomił silniki. – Wyłączam moc – obwieścił i odciął motorom dopływ paliwa. W syczącej ciszy jego uszy wspominały huk uderzającego o ziemię Goldenfelsa. Cholera jasna, będą mieli szczęście, jeżeli nie obluzowali reaktora w siłowni frachtowca... Porucznik wziął głęboki wdech i rozwinął widok otoczenia. Kable przypominały teraz węzeł gordyjski, a nie schludną, kocią kołyskę, uplecioną przez Woetjans i jej takielarzy. Przez plątaninę przechodziły wsporniki. Wystartują, zostawiając połowę lin, ponieważ nie mieli czasu na wykopanie i zwinięcie każdej z nich...
Adele włączyła dźwięk z zewnątrz. Ludzie wiwatowali. Ludzie wiwatowali na cześć kapitana Leary’ego. Na twarzy Daniela powoli pojawiał się uśmiech.
Rozdział 27 Zmęczona Adele obeszła wspornik, przy którym stał Daniel, oglądając rufę frachtowca. Pasternak opuścił ich kilka minut temu, by powrócić do siłowni Goldenfelsa, gdzie odbudowywał połączenia z Szybkim Napędem. Daniel został, żeby... Uśmiechnął się. Nie miał żadnego szczególnego powodu, aby zostać, z wyjątkiem wyczerpania oraz faktu, że akurat przypadkowo w tym momencie nikt doń nie krzyczał, zwracając uwagę na kolejny problem. Nie tylko Adele czuła zmęczenie. Ostatnie... siedemnaście dni... było bardzo ciężkie. Porucznik Leary maskował zadowolenie z długości pobytu na Morzandze. Chorąży podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem ku górującemu nad nimi kadłubowi. Zmarszczyła brwi. – Czy te pęknięcia to coś poważnego? – zapytała. Wydęła wargi i dodała: – To znaczy, to są pęknięcia, prawda? – Tak, obawiam się, że moja technika prostowania statku poczyniła większe spustoszenia od wybuchu, który przewrócił go na burtę – odparł, ponownie podnosząc wzrok, choć doskonale wiedział, co ujrzy. – Ale cóż, nie było innego wyjścia. Naciągi wspornika przytwierdzono do wręgów kadłuba. Nie pękły, gdy statek przewalił się na bok, czemu towarzyszył wstrząs większy, niźli pochłaniacze mogły zaabsorbować, ale wygięły się, wybrzuszając płyty poszycia wokół podstawy każdej rozporki. Prostowanie płyt było zaś zadaniem dla stoczni, i to nie byle jakim. – Około trzydzieści procent przestrzeni Goldenfelsa utraciło szczelność – kontynuował. – Na szczęście główne korytarze przebiegają wzdłuż osi statku i trzymają powietrze, dzięki czemu możemy zapieczętować przedziały i nadal korzystać z jednostki od dziobu po rufę. Jako iż obsadzimy go podstawową załogą, będziemy potrzebować nawet mniej miejsca, niż nam zostało. – Uśmiechnął się. – Obawiam się, że obsada będzie naprawdę podstawowa. – Nie nazywa się Goldenfels – rzuciła nieobecnym głosem Adele, trąc kułakami oczy. – To fałszywa nazwa. Według komputera mostka prawdziwe miano brzmi: HSK. 2 Atlantis, okręt Marynarki Sojuszu. – Spojrzała na przyjaciela. – Istnieje osobna jednostka, nie wpięta do systemu okrętu – wyjaśniła. – Dlatego właśnie nie dostałam się do niej wcześniej, kiedy...
Wyciągnęła rękę i obróciła ją, naśladując przewracanie się „frachtowca”. Gest był całkowicie zrozumiały, lecz Daniela rozśmieszyło to, jak bardzo oboje musieli być zmęczeni, skoro nie potrafili przypomnieć sobie doskonale znanych słów. – Pasternak niedługo skończy z Szybkim Napędem, prawdopodobnie w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin – powiedział, przedzierając się przez utrudniającą myślenie mgłę. Naprawdę potrzebował odpoczynku, choć nie miał pojęcia, czy w najbliższej przyszłości go zazna. Dylemat wywołał na jego oblicze znużony uśmiech. – Naprawdę chcę już stąd wystartować. W dżungli czają się setki marynarzy Goldenfelsa z karabinami. Nie sądzę, aby udało im się zdobyć okręt, zwłaszcza mając przeciwko sobie stale obsadzone działa plazmowe, niemniej spodziewam się aktywności snajperów. Mundy chrząknęła. Sprawiała wrażenie zakłopotanej. Daniel Leary obrzucił ją ostrym spojrzeniem; zaczął wynurzać się z umysłowej mgły. – No dalej, powiedz mi – zażądał bardziej kategorycznie, niż zamierzał. – Zanim Tovera wstąpiła do mnie na służbę – odpowiedziała patrząc w stronę dżungli – pracowała dla oficera Biura Piątego. Dla służby bezpieczeństwa Sojuszu, podległej bezpośrednio gwarantowi Porrze. – Mów dalej – rzucił. Nie znał ani za bardzo nie chciał poznać szczegółów, lecz wiadomość sama w sobie nie zaskakiwała. Wystarczało mu, że Adele i Hogg ufali Toverze. – Posiada kody autoryzacyjne, rozpoznawalne przez wszystkich oficerów łączności Sojuszu, nawet niepracujących dla Biura Piątego – mówiła Mundy. – Wielu rozbitków ocaliło hełmy komunikacyjne, dzięki czemu Tovera mogła skontaktować się z nimi bezpośrednio oraz oczekiwać, że jej wiadomość zostanie rozpowszechniona wśród całej załogi. Poprosiła mnie o pomoc, ponieważ nie potrafiła samodzielnie określić właściwych częstotliwości. – Aha – mruknął. – Oczywiście odpowiedzielibyśmy snajperom ogniem dział plazmowych, lecz zaskoczyło mnie, że sama groźba całkowicie zapobiegła incydentom. Rozumiem, że Tovera spersonifikowała to zagrożenie? – Powiedziała, że jeśli któryś z cinnabarskich marynarzy zostanie ranny, zabije jednego więźnia – wyjaśniła Adele. Przełknęła ślinę i odwróciła się w stronę Daniela, patrząc mu w oczy. – Zagroziła, że jeżeli któryś z cinnabarskich marynarzy zginie, zabije pięciu więźniów. I dodała, że kapitan Leary nic o tym nie wie. Pracowała w Biurze Piątym i nie należało do zwykłego personelu floty kwestionować poczynań gwaranta. – Odchrząknęła. – A ja jej nie powstrzymałam, Danielu. – Powstrzymanie Tovery – odrzekł Daniel – czy Hogga nie jest sprawą błahą. Mamy zbyt wielu wrogów, bym beztrosko odrzucał jakąkolwiek pomoc.
Zamknął oczy, lecz nie powinien był tego robić, jeszcze nie, ponieważ kiedy tylko przestał patrzeć na otoczenie, ujrzał Hogga, trzymającego za włosy wyrywającą się kobietę – sługa był w to zamieszany, być może nawet on to wszystko zaplanował – i dobywającego noża, którym za chwilę poderżnie jej gardło. – Lecz cieszę się, że nie powiedziałaś mi o tym wcześniej – dodał lekko drżącym głosem. – Gdyż próbowałbym ich powstrzymać. Uśmiechnął się, tym razem nieco okrutnie. – A byłoby szkoda, biorąc pod uwagę ewidentnie dobry rezultat, jaki uzyskali – zakończył. Adele kiwnęła głową. Grupa techników pod wodzą Pasternaka poprawiała mocowanie dziobowego silnika Szybkiego Napędu. Odezwała się, chcąc zmienić temat: – Tamten rozbity statek był znacznie mniejszy od tego. Czy jego silniki zdołają nas podnieść? – Cóż, start to żaden problem – odrzekł, podchodząc kilka kroków bliżej, by mieć lepszy widok na świeżo zainstalowane silniki. – Dokonają tego motory plazmowe, które nie uległy uszkodzeniu po awarii Szybkiego Napędu. – Uśmiechnął się znowu. – Pasternak i ja nie wierzymy, że zostały uszkodzone. Oczywiście, przekonamy się. Szybki Napęd daje nam impuls w przestrzeni gwiazdowej. Jako iż nasza prędkość w Matrycy stanowi funkcję tego początkowego impulsu, obecna, bardzo zredukowana, moc opóźni przybycie na Blask bardziej, niżbym sobie życzył. Odzyskawszy czujność, Leary zauważył kiełki wyrastające z gleby spieczonej na kilka stóp w głąb, gdy zawiódł Szybki Napęd Goldenfelsa. Owijały się wokół wspornika, wrastając wąsami w szpary w spojeniach. A w samym wsporniku mieszkała kolonia ćwierćcalowych insektów! Dobry Boże, gdzie życie, tam nadzieja. Nie to, żeby szczególna nadzieja na przetrwanie dotyczyła akurat tych przykładów, zwłaszcza owadów, chyba że potrafiły oddychać w próżni. Niemniej dobrze było pamiętać o tej zasadzie. Stale. – Myślałam, że to żagle umożliwiają nam poruszanie się w Matrycy – powiedziała bibliotekarka. Wpatrywała się w ziejącą dziurę, wypaloną w brzuchu frachtowca przez antymaterię, wypluwaną przez silnik Szybkiego Napędu prosto w atmosferę. Uszkodzenie wyglądało tak imponująco, że przyciągało wzrok. Z obrzeża trzystopowego otworu zwisały sople niklostali. Dziurę zatkano różowym strukturalnym plastikiem, przyklejonym od wewnętrznej strony kadłuba. Łata była mocniejsza, niż na to wyglądała, lecz z wyjątkiem Daniela Leary’ego nikt nie udawałby, że cieszy go ten widok.
– Żagle pozwalają jedynie na sterowanie w Matrycy – wyjaśnił Daniel, rozmyślając jednocześnie, że gdyby mieli czas, mogliby zaczopować dziurę metalową płytą. A nawet i jedenaście takowych stanowiłoby dobrą inwestycję w obliczu czekającej ich akcji. Trafienie plazmą zamieniłoby plastik w materiał wybuchowy... – W chwili wejścia do innego wszechświata dysponujemy jedynie pędem początkowym. Stałe zmieniają się tak, że nasza pozycja względem gwiazdowego uniwersum może bardzo szybko ulec zmianie, nie możemy jednak zwiększyć prawdziwej prędkości, przebywając w bańce wszechświata. – Spojrzał na Adele. – Nie chciałem, żeby zabrzmiało to ponuro – dodał. – Gdybym uważał ten plan za niewykonalny, w ogóle nie wcielałbym go w życie. Mundy wyglądała na rozbawioną. – Danielu – rzekła – czy możesz z całą pewnością przewidzieć wszystko, co może wydarzyć się podczas realizacji tej operacji? Cofnął się, jakby uderzyła go w twarz. – Nie – odparł pełnym rezerwy tonem. – Oczywiście, że nie mogę przewidzieć nawet ułamka wszystkich możliwych zdarzeń. Mam nadzieję prawidłowo zareagować z pomocą doświadczonej załogi. Pamiętając, że będzie nam brakowało rąk do pracy, rzecz jasna. – Jako iż wiele wydarzeń jest nieprzewidywalnych... – ciągnęła Adele. Daniel słyszał w jej głosie rozbawienie, choć za nic nie potrafił pojąć, co ją tak śmieszyło. – To całkiem możliwe, że większość z nich, a może nawet wszystkie, okaże się dla nas korzystne, co? – No cóż, owszem – przytaknął Daniel. – Na co, oczywiście, mam nadzieję, choć nie mogę powiedzieć, żebym spodziewał się, iż tak właśnie będzie. – Danielu – rzekła miękko Adele – człowiek taki jak ty nigdy nie uwierzy, że plan oparty na tak wielu zmiennych na pewno nie zadziała. Spróbujesz, jeśli tylko cel jest wystarczająco ważny. A my wszyscy, cała załoga, z chęcią ci pomożemy, ponieważ jesteś naszym kapitanem. – Uśmiechnęła się, choć wygięcie ust było twarde jak dysza napędu. – I ponieważ jesteś Danielem Learym. Roześmiał się i wziął ją w ramiona. – Wracajmy na Sissie – zaproponował. – Chcę jeszcze raz przejrzeć plan operacji z Chewningiem i w twojej obecności, abyś pokrótce opowiedziała nam o kodach. Zaczął pogwizdywać kawałek „Ulic Balshazzar”: Kiedy byłem młody... W sumie: póki życia, póty nadziei.
*** – To pierwszorzędny sprzęt – oznajmił Daniel na dwustronnym łączu z Adele. – Bez cienia wątpliwości: standard marynarki, żaden komercyjny bubel. Cóż, nie żeby cywilne urządzenia Sojuszu były takie złe. Problem w tym, że go nie znam. Czy też tak uważasz, Adele? Zapytana wydęła wargi, zastanawiając się nad odpowiedzią. Uznała, że odpowie zgodnie z prawdą. Zawsze dokonywała takiego wyboru, co w przypadku rozmowy z Danielem nie pociągało za sobą negatywnych reperkusji. Mimo to dobrze byłoby nieco złagodzić odpowiedź... – Cóż, oczywiście, dla mnie to również nowy system – powiedziała. – Ale skonfigurowałam go tak, aby emulował mojego palmtopa. Miałam na to mnóstwo czasu. I... och... dzięki, że pozwoliłeś mi korzystać z konsoli na mostku. Przypuszczam, że Sojuszowi chodziło o bezpieczeństwo, kiedy wydzielał pomieszczenie łączności, lecz dla mnie nie byłoby to zbyt wygodne. Podczas pracy Adele Mundy pozostawała nieświadoma otoczenia – z doświadczenia wiedziała, że nawet uszkodzeń bitewnych, wskutek których Księżniczka Cecile wirowała jak baletnica. Wolała jednak przebywać tutaj, na otwartej przestrzeni mostka, niż w salce łączności, mimo iż większość swej nauki i godzin pracy spędziła w klasach i pokojach, gdzie była zupełnie sama. Teraz miała rodzinę – marynarzy FRC. Lubiła z nimi przebywać, zwłaszcza kiedy w każdej chwili mogła umrzeć. Mostek Goldenfelsa był znacznie większy niż mostek Księżniczki Cecile. Każdej konsoli towarzyszyła konsola dodatkowa, na której młodszy specjalista mógł śledzić działania oficera na właściwym stanowisku bojowym. Wyjątek stanowiła konsola dowodzenia, stojąca samotnie na środku pomieszczenia. Przewidziano stanowiska dla nawigatora, trzeciego oficera i inżyniera. Na Księżniczce Cecile takie pozycje nie istniały, a co dopiero mówić o szczupłej obsadzie, którą Daniel Leary zabrał ze sobą na Goldenfelsa. Uczona zasiadła za konsolą nawigatora. Bez problemu przełączyła na nią wszystkie funkcje salki łączności. – Szóstka, tutaj Sześć-Jeden – przemówiła aspirantka Vesey z Centrum Dowodzenia. Używała kanału dowodzenia zamiast łącza dwustronnego, co nie miało jednak większego znaczenia dla Adele, która rutynowo łączyła wszystkie rozmowy na Księżniczce Cecile, a
teraz na Goldenfelsie. – Cały personel obecny lub odliczony. Odbiór. Aktualnie „odliczony” oznaczał „obecnych”, gdyż żaden członek załogi przydzielonej Goldenfelsowi nie przebywał na urlopie, nie był też chory czy oddelegowany do innych zadań. Vesey wyrecytowała formułkę. Było to właściwe w każdych okolicznościach i nieuniknione w sytuacji, gdy aspirantka wykonywała obowiązki oficera na jednostce znacznie większej od korwety, na której normalnie służyła. W danym momencie załoga Goldenfelsa składała się z osiemdziesięciu sześciu marynarzy, w tym siedemnastu byłych takielarzy Sojuszu, którzy poprosili o zabranie na pokład. Część z nich dostała się do niewoli zaraz po przylocie Księżniczki Cecile, a pozostała dziesiątka wyszła z dżungli, kiedy tylko zrozumieli sytuację. Kosmonauci byli z definicji dość mobilnym ludkiem. Nawet okręty Marynarki Wojennej zazwyczaj obsadzano ludźmi z tuzina niepodległych planet, a społeczności niektórych zależnych od Sojuszu światów z przyjemnością służyły gwarantowi Porrze. Mimo to frachtowiec pozostawał jedynie częściowo obsadzony. Daniel jednak uznał sytuację za zadowalającą. Przecież nie czekała ich zbyt długa podróż. – Dziękuję, mistrzyni Vesey – odrzekł kapitan. – Siłownia, proszę o raport. – W siłowni wszystko w porządku – odparł główny inżynier. – Nie mogę zrobić nic więcej, żeby zamienić tę kulawą świnię w gwiazdolot. Czwórka, bez odbioru. – Zrozumiałem, panie Pasternak – potwierdził Leary. Ze swojego miejsca Mundy widziała palce kapitana, biegające po klawiaturze i zmieniające zawartość wyświetlacza. Spokojem oblicza przypominał posąg świętego. – Księżniczka Cecile, tutaj Szóstka z Goldenfelsa. Jak sytuacja u was? Odbiór. Przy konsoli artyleryjskiej czuwał Sun, zostawiając Dorsta do obsługi działa plazmowego Sissie. Nie było to takie złe. Aspirantowi brakowało doświadczenia Suną, miał jednak smykałkę do broni i – co jeszcze ważniejsze – udowodnił, że potrafi być absolutnie niewzruszony. Betts pozostał na pokładzie Księżniczki Cecile. Daniel sam zajmie się pociskami Goldenfelsa. Alternatywą byłoby obsadzenie na pozycji ogniomistrza Chewninga, który potrafił jedynie uruchamiać zaprogramowane wcześniej wzorce ataku, co niemal gwarantowało porażkę. Z rozmów załogi Adele wiedziała, że odpalanie pocisków stanowiło taką samą sztukę, co astrogacja; orientowała się także, że sam Betts uważał Daniela za mistrza tej sztuki.
Oczywiście, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Księżniczka Cecile nie będzie potrzebowała pocisków, lecz szansa na taki obrót spraw nie zasługiwała nawet na śmiech. Uczona zachichotała, rozmyślając nad prawdopodobieństwem osiągnięcia ideału. – Szóstka z Goldenfelsa, tutaj Szóstka z Sissie – odpowiedział Chewning. Głos miał poważny i lekko podenerwowany, zupełnie jak małe dziecko prezentujące klasie swoją pracę. Sir, Księżniczka Cecile jest gotowa do startu i lotu do miejsca spotkania. Odbiór. Daniel zabrał ze sobą większość takielarzy z korwety, lecz Chewning miał relatywnie proste zadanie wprowadzenia Księżniczki Cecile na orbitę niezamieszkanej – choć zdatnej do zasiedlenia – planety o około dzień drogi od Blasku. Szybki Napęd Sissie był sprawny, więc nawet bez wyrafinowanej astrogacji Daniela oraz bez Woetjans, która czuwałaby wraz z drużyną nad szczegółami, Księżniczka Cecile powinna osiągnąć pozycję na długo przed przybyciem Goldenfelsa. – Roger, Szóstka z Sissie – odparł Leary. – Mam nadzieję, że zobaczymy się za około dziesięć dni. Powodzenia, panie Chewning. Bez odbioru. – Powodzenia i udanego polowania, sir! – odwzajemnił się zastępca. – Bez odbioru! Daniel wziął głęboki wdech i poprawił się w uprzęży. Dostrzegł wzrok Adele i pozdrowił ją uniesionym w górę kciukiem, po czym z powrotem skupił się na ekranie. – Załoga, tutaj Szóstka – rzucił do interkomu. – Przygotować się do startu. Uruchomić zapłon... – dźgnął klawisz palcem – teraz! Mundy odchyliła się na fotelu akceleracyjnym, gdy silniki plazmowe ożyły z basowym rykiem. Nie zobaczy stałego gruntu, dopóki Goldenfels nie dotrze do systemu Blasku. Uśmiechnęła się znowu. O ile wówczas.
Rozdział 28 Blask był jasnym punktem na panoramie gwiezdnego pola w górnej części wyświetlacza Daniela, Gehenna wyglądała zaś jak paciorek – 30 stopni zgodnie z ruchem wskazówek zegara w płaszczyźnie ekliptyki od niego. Niewprawne oko mogłoby ją wziąć za nadzwyczaj jasną gwiazdę, lecz Daniel Leary odróżniał planetę i jej satelitę dzięki powolnemu przesunięciu, jakiego dokonały w ciągu dziewięćdziesięciu siedmiu minut, podczas których czekał na okręt strażniczy, mający sprowadzić Goldenfelsa na ziemię. Jednostka dopiero co przyleciała – sześćsettonowy pojazd o zdemontowanych masztach. Zabieg ten, zamiast przydać okręcikowi smuklejszego wyglądu, tylko go w oczach Daniela zniekształcił i oszpecił; zupełnie jakby człowiekowi obciąć uszy. Choć okręcik był nieuzbrojony, w rzeczywistości pełnił rolę spustu Planetarnego Systemu Obronnego, orbitującego nie wokół Blasku, lecz jego księżyca – Gehenny. Gdyby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości co do istnienia czynnej bazy na Gehennie, rozwiałaby je obecność nowiusieńkiego pola minowego Sojuszu. Macierzysty świat Federacji tylko przypadkowo korzystał z osłony systemu, którego oś stanowił satelita, znajdujący się 730 000 mil od swej planety. – Do skutera wsiadają cztery osoby – poinformowała Adele zza swojej konsoli. Korzystając z ciszy, mówiła na głos, zamiast używać interkomu. Daniel nie miał pojęcia, czy powodowały nią względy bezpieczeństwa, gdyż nasłuchiwała słabych transmisji rozmów ze środka jednostki wartowniczej, czy zwyczajnie wolała normalną rozmowę. – Troje to urzędnicy Federacji: oficer marynarki i dwoje marynarzy. Czwartym jest porucznik Caravaggio z Marynarki Sojuszu, oficjalnie doradca lokalnych władz. – Zakaszlała, nie spuszczając wzroku z ekranu, zamiast odwrócić go do rozmówców. – Okręt nazywa się Dom Pokoju, ale jego załoga i kontrola lotów z Gehenny określa go mianem Wychodka. Porucznik Leary odpiął pasy, choć jeszcze nie musiał podnosić się z fotela. – Sun – powiedział – nie kieruj luf na jednostkę wartowniczą. Nie chcę, żeby nasi przyjaciele poczuli się zagrożeni, kiedy za parę minut wejdą na nasz pokład. – Ależ, sir! – zaprotestował artylerzysta. – A co, jeśli oni... – Jeżeli zamienisz ich w parę, Sun, a jestem pewny, że możesz to zrobić – odparł Daniel – to w ciągu dziesięciu sekund któraś z tych min eksploduje, posyłając w naszą stronę strumień naładowanych cząsteczek. Obaj widzieliśmy efekt czegoś takiego nad Kostromą. Osobiście nie uważam, aby warto było oddać życie za zniszczenie tej puszki na śmieci.
Miny były bronią termonuklearną, wyposażoną w proste soczewki magnetyczne. Gdy otrzymały namiar na cel, urządzenie wybuchało, a w ostatnich mikrosekundach swego istnienia soczewki kierowały ku niemu znaczącą część wybuchu. Miny detonowano komendą albo eksplodowały wskutek nadmiernego zbliżenia się obiektu, który nie podał właściwego hasła na wygenerowany kod identyfikujący, względnie obiekt naruszył jakiś inny zadany parametr. Napaść na jednostkę strażniczą z pewnością równałaby się naruszeniu. Artylerzysta skrzywił się, niemniej natychmiast nacisnął odpowiedni klawisz, usuwając celownik z wyświetlacza. – Nie, sir – rzucił. – Ja chyba też nie. – Opuszczają jednostkę – zameldowała Adele. Skuter był prostą klatką z drutów, owiniętych wokół zbiornika z masą do reaktorów, i silnikami plazmowymi po obu stronach. Daniel dostrzegł tęczowy odrzut z rufy wehikułu. Obraz powiększył się raptownie, po czym obiekt wypluł plazmę z dziobu i zwolnił. Leary wstał z fotela. Chciał jeszcze wygłosić przez interkom zagrzewającą mowę do załogi, lecz powstrzymała go troska oficer łączności o bezpieczeństwo. Zamiast tego zawołał donośnie, by usłyszeli go wszyscy marynarze na mostku i ci, co wałęsali się po korytarzu: – W porządku, Sissies. Wszystko, co musimy zrobić, to zachowywać się jak banda działających na własną rękę obwiesiów. Chyba nie będzie z tym problemu, co? Ponieważ Goldenfels udawał frachtowiec, jego załoga nie nosiła mundurów Marynarki Sojuszu. Poza tym uniformy robocze kosmonautów były zazwyczaj bure i luźne, niezależnie od tego, dla kogo pracowali. Obecna załoga miała na sobie kombinezony z magazynów Sojuszu i FRC, jak również cywilne ubrania z ponad dziesiątki światów, które odwiedzili w trakcie swych wojaży. Prawdę mówiąc, wyglądali identycznie jak załoga kapitana Bertrama i podobnie do załogi dowolnego okrętu, oczywiście nie będącego admiralską jednostką flagową bądź przeklętego obecnością oficerów przywiązujących nadmierną wagę do błyszczących guzików. Przez śmiech marynarzy przebił się brzdęk elektromagnesów skutera przywierających do kadłuba oraz hałas czyniony przez gości w śluzie. Daniel zmusił się do tego, by udać się do przedziału pośredniego, w którym znajdowały się zejściówki i śluza, gdzie zaczekał na otwarcie wewnętrznego włazu. Wciąż przypasana do fotela Adele pokręciła głową nad bezwiedną biegłością, z jaką Daniel i pozostali kosmonauci poruszali się w nieważkości. Leary wyszczerzył do niej zęby w łobuzerskim uśmiechu. Jeśli chodziło o jego umiejętności, to nie przypominało to ścieżek dostępu, które przebiegała w poszukiwaniu informacji. On zakładał, że była to kwestia
przyzwyczajenia. Śluza się otworzyła. Za oficerem Federacji i marynarzem w niebezpiecznie sfatygowanym skafandrze wszedł Caravaggio, doradca wydelegowany przez Sojusz, przed którym ostrzegała Adele. Był młokosem – nie miał więcej niż dziewiętnaście lat o krótko przyciętych, czarnych włosach i wojowniczym wyrazie twarzy. Ostatnia przez luk przeszła Woetjans, olbrzymka o budzących respekt rozmiarach, powiększanych dodatkowo przez skafander takielarza. Przybysze musieli zostawić koleżankę na kadłubie, zapewne na straży skutera, co zdaniem Daniela świadczyło wyłącznie o bezmyślnej paranoi. – HSK2 Atlantis prosi o pozwolenie na lądowanie w Bazie Lorenza – przemówił do Caravaggio, ignorując nominalnie dowodzącego grupą oficera Federacji. Pominięty był około pięćdziesięcioletnim mężczyzną o smutnej twarzy i opadających siwych wąsach, kontrastujących ze śmiałymi, czerwono-srebrzystymi wzorami na skafandrze próżniowym. – Gdzie kapitan Bertram? – zapytał Caravaggio, mrużąc oczy. – I co wam się stało, chłopaki? Wyglądacie jak wrak w drodze na złomowisko! – Bertram nie żyje – odrzekł Daniel, cedząc słowa i patrząc na porucznika Sojuszu takim wzrokiem, jakby chciał rozszarpać mu gardło. Żaden z nich nie stał prosto. Odchylali się w przeciwnych kierunkach. Leary nie był pewny, czy można wyglądać groźnie, kiedy sprawia się wrażenie uczestnika komediowego show, niemniej się starał. – Jeśli zaś chodzi o to, co przydarzyło się Goldenfelsowi – ciągnął – to gdybyś miał uprawnienia, nie musiałbyś pytać. Daj nam kody, synu, i wracaj do mycia szyb za napiwki. – Słuchaj no ty! – rzucił się młodziak, rozgrzewając się do czerwoności, zanim jeszcze pojął do końca sytuację. Kiedy to nastąpiło, zamarł z otwartymi ustami. Daniel skrzywił się. Bynajmniej nie udawał. Choć młody, Caravaggio był starszy od aspiranta Dorsta. Dorst panowałby nad sobą, dopóki w pełni nie zrozumiałby, co się działo – chociaż udowodnił już, że gdyby uznał, że wystąpił problem, zareagowałby z całą swą siłą i determinacją, by znaleźć odpowiednie rozwiązanie. – Słuchaj – podjął tamten spokojniejszym tonem. – Muszę zgłosić, kim jesteście. Mam na myśli: kimkolwiek jesteście, muszę was zgłosić, zanim was przepuszczą. Daniel chrząknął. – Jestem Kidd – oznajmił. – Byłem trzecim oficerem. Porucznik Boster był drugi, dopóki nie napotkał tego samego problemu, przez który straciliśmy Starego.
W rzeczywistości porucznik Kidd – którego schwytali na Morzandze i wypuścili razem z resztą kosmonautów nie wyrażających ochoty na zaciągnięcie się na frachtowiec pod nowym dowództwem – był chudym facetem, przypominającym bardziej Woetjans niż Daniela. Caravaggio i jego przełożeni posiadali zapewne listę załogi, lecz Cinnabarczycy musieliby mieć nadzwyczajnego pecha, by oficer Sojuszu znał Kidda z widzenia. Ważne było to, że Kidd i Daniel mieli tyle samo lat. Nikt nie uwierzyłby w dwudziestotrzyletniego kapitana takiej jednostki jak Goldenfels. – A jeśli zastanawiasz się nad porucznikiem Greinerem – kontynuował Cinnabarczyk po króciutkiej przerwie, potrzebnej mu do upewnienia się, że nie miał aż takiego pecha – to zapomnij o nim, ponieważ nie należał on do hierarchii. O ile dobrze mnie rozumiesz. Caravaggio zrozumiał i skrzywił się, choć urzędnik Federacji przenosił zagubione spojrzenie ze swojego doradcy na Daniela i z powrotem. Goldenfels był okrętem szpiegowskim, na którym oficer łączności był specjalistą z innej puli niż fachowcy służący w zwykłej marynarce. Mając na uwadze zadania i powiązania szpiegów, oficerowie bojowi unikali ich, nie chcąc, żeby coś się do nich przylepiło. Daniel uśmiechnął się z zadumą. Rozumiał, jak czuł się tamten młody oficer. Gdyby Adele nie była Adele, on czułby się tak samo w jej towarzystwie. – W porządku – mruknął oficer Sojuszu. – Przekażę kody do waszego głównego komputera, lecz uważajcie, kiedy wlecicie w pole minowe, musicie precyzyjnie trzymać się wyznaczonego kursu. Jeśli kierunek lotu lub prędkość odchyli się o więcej niż kilka procent, będziecie martwi. Bez ostrzeżenia. System jest jak pułapka na myszy: nie myśli, tylko działa. – Dziękuję, poruczniku – odparł spokojnie Leary, jakby nie przejmował się zagrożeniem. – Gdybym tak bardzo utracił panowanie nad gwiazdolotem podczas lądowania, wbilibyśmy się w grunt i nie potrzebowali pola minowego, by nas zabiło. Proszę za mną, jeśli łaska. Daniel sięgnął za siebie do kołnierza włazu, po czym pociągnął mocno, by wystrzelić się z powrotem w stronę mostka. Nadał sobie tylko taki obrót, by znaleźć się twarzą do konsoli, za którą chwycił. Caravaggio odepchnął się od grodzi i podążył za nim podobnie powolnym, pełnym gracji lotem. Adele Mundy siedziała skupiona na swoim wyświetlaczu; przelatując obok, Daniel uśmiechnął się do jej ciemienia. Gdyby się nad tym zastanowić – czego, rzecz jasna, zazwyczaj nie robił – to sposób, w jaki kosmonauci uczyli się manewrowania w nieważkości, był bardzo zadziwiający. Cóż, zwykle nikt nie zastanawia się nad tym, jak się chodzi po ziemi, a przecież, biorąc pod uwagę te wszystkie mięśnie pracujące właśnie tak, żeby uniknąć
przewrócenia się, to również było wręcz nadzwyczajne. – Proszę, może pan usiąść przy konsoli dowodzenia – powiedział porucznik Leary, wykonując zamaszysty gest. – Albo jeśli pan woli, proszę skorzystać z innego stanowiska. Jak pan widzi, od tamtych kłopotów cierpimy na niedobory kadrowe. Obdarzył Caravaggia cynicznym uśmieszkiem. Na Goldenfelsie faktycznie brakowało rąk do pracy. Daniel rozważał możliwość ukrycia tego poprzez posadzenie za konsolami techników z siłowni. Zbyt wiele rzeczy mogło jednak pójść źle, postanowił więc zamienić konieczność w cnotę, napomykając przy okazji o potwornych stratach, poniesionych podczas rozprucia brzucha frachtowca. Porucznik Sojuszu z pochmurnym uznaniem zagłębił się w fotel. – Nie, sir – odrzekł. – Konsola dowodzenia w zupełności wystarczy. – Z kieszeni naszytej na lewym przedramieniu skafandra wyciągnął emiter danych. Wycelował wylot krótkiej tuby z rączką w port konsoli i wstrzyknął do systemu odpowiedni kod. Lampka nad gniazdem zamrugała zielenią. Caravaggio wstał i wsunął emiter z powrotem do kieszeni. – Proszę bardzo, poruczniku Kidd – oznajmił. – Wasz sygnał identyfikacyjny zamieni się w nieustannie wysyłaną sekwencję, pasującą do zapytań systemu obronnego. Po prostu postępujcie zgodnie z programem, który wam zainstalowałem, a wszystko będzie dobrze. Odepchnął się w stronę śluzy, gdzie w ponurym milczeniu czekał na niego personel Federacji. – Tylko, na miłość boską, nie rezygnujcie z lądowania i nie próbujcie ponownego startu – rzucił przez ramię. – Zostaniecie rozpyleni na atomy, zanim wzniesiecie się na wysokość tysiąca metrów! – Dziękuję, poruczniku – powtórzył Daniel, nie ruszając się z mostka. Przy pewnej dozie szczęścia Mundy powinno się udać rozszyfrowanie i skopiowanie kodu, który Caravaggio załadował do konsoli dowodzenia. Zapewniała go, że zestaw deszyfracyjny Goldenfelsa był równie zaawansowany, co jej własny sprzęt na Księżniczce Cecile. W razie powodzenia system obronny przestanie stanowić problem. Jeśli jednak nie złamie szyfru, to cóż... Nie powstrzyma to Goldenfelsa przed zadaniem Bazie Lorenza poważnych strat, niemniej przetrwanie frachtowca i jego załogi po pierwszym ataku byłoby wielce nieprawdopodobne.
*** Goldenfels znowu leciał. Vesey sterowała. Adele zakładała, że lądowanie w Bazie Lorenza było prostsze od zadania, jakie wyznaczył sobie Daniel: przygotować „frachtowiec” do użycia pełnej siły ognia przeciwko Sojuszowi. Adele tak bardzo pogrążyła się we własnej pracy, że dostrzegała przyspieszenie na tej samej zasadzie, co oddychanie – przeważnie nie była go świadoma. Jakież bogactwo – istny skarbiec! – danych odkrywała. Komputer pokładowy wgryzał się w kod kontrolujący Planetarny System Obronny. Komputery gwiazdolotów musiały wytyczać kursy przez wiele baniek wszechświatów o zróżnicowanych stałych czasoprzestrzennych; żaden funkcjonujący system szyfrujący nie mógł być bardziej skomplikowany. Z drugiej strony – algorytmy potrzebne do zaatakowania kodu różniły się od tych niezbędnych
w astrogacji. Oficer łączności zabrała z Księżniczki Cecile swoje
oprogramowanie. Niestety, system pokładowy został skonfigurowany specjalnie na potrzeby komputera astrogacyjnego Goldenfelsa, musiała więc używać zainstalowanej wersji zamiast własnej. Po zapoczątkowaniu procesu dekodowania nie miała nic więcej do roboty, toteż skupiła się na Bazie Lorenza, zakopanej pod powierzchnią księżyca, po stronie stale zwróconej ku Blaskowi. Instalacje niemal całkowicie ukryto, lecz po otwarciu plików sekcji konserwacji, – które nie były zabezpieczone bardziej niż analogiczne pliki urzędu miasta Xenos – Adele uzyskała pełny wgląd w schematy zasilania, kanalizacji i wymiany powietrza każdego segmentu bazy. Część z tych danych nic jej nie mówiła – olbrzymie, nadziemne tunele mogły służyć do wszystkiego: od przechowywania żywności po transport pocisków – była jednak pewna, że Daniel znajdzie zastosowanie dla zgromadzonych przez nią informacji. Przesyłała je do wszystkich osób wchodzących w skład dowództwa, segregując według źródeł i w miarę możliwości dodając tytuły. Mimochodem odnotowała ogrom Bazy Lorenza. Została ona wbudowana w brzeg krateru po asteroidzie, o średnicy siedmiu mil, który stanowił najokazalszy element krajobrazu po tej stronie Gehenny. Na Blasku krater znano pod nazwą Oka Ciemności i wielu pobożnych mieszkańców nie chciało robić interesów w dniach, kiedy Oko zdawało się mrugać w blasku wschodzącego słońca.
Obecnie na części Blasku zwróconej w stronę księżyca było już dawno po zachodzie słońca. Adele nie sądziła, aby to, co za chwilę wydarzy się w Oku, stało się złą nowiną dla mieszkańców planety, lecz z pewnością okaże się takową dla każdego tutaj, na Gehennie. Podczas gdy Pasternak montował na Goldenfelsie silniki Szybkiego Napędu z wraka na Morzandze, chorąży FRC wykorzystała czas na konfigurację konsoli w odpowiadający jej sposób. Teraz mogła na niej pracować za pośrednictwem swoich różdżek, zamiast wykorzystywać palmtop w charakterze interfejsu. Poruszyła palcami, wydzierając informacje z nieciekawych plików i agregując je w sposób, jakiego wchodzący w bazy danych ludzie nawet sobie nie wyobrażali. Łącząc dane o operacjach serwisowych – w większości przeprowadzanych przez cywilnych dostawców – tworzyła informacje o celach, których potrzebował Daniel. Dwadzieścia cztery hangary Bazy Lorenza wykuto w wewnętrznych ścianach krateru w grupach po osiem. Każdy hangar miał 57 metrów szerokości i 412 metrów długości, o ile kable zasilające odpowiadały długością ścianom. Dwie grupy hal znajdowały się w sektorach: północnozachodnim i południowozachodnim, podczas gdy trzeci ulokowano we wschodniej części. Hangary oddzielało od siebie 90 metrów skały, zaś pomiędzy najbliższymi sobie pomieszczeniami obu zachodnich ugrupowań pozostawało jej 450 metrów. – Adele, potrafisz określić, które z nich są zajęte? – ozwał się głos poprzez jej konsolę. – Te hangary są wystarczająco wielkie, by w każdym ukryła się cała flotylla niszczycieli. Nie chcę marnować czasu na burzenie pustostanów, chyba, że będę musiał! Adele miała świadomość, że to Daniel do niej przemawiał, choć w jej obecnym stanie umysłu nie miało to najmniejszego znaczenia. Jej zadanie polegało na udzieleniu odpowiedzi na pytanie, niezależnie od tego, kto pytał. Chodziło o uzyskanie potrzebnych informacji w formie, którą pytający będzie mógł wykorzystać. Zużycie energii o niczym nie przesądzało; woda – to co innego. Kilolitry wody potrzebne były do zmywania, picia, a zwłaszcza do napełniania zbiorników z masą do reaktorów okrętów, które podróżowały przez wiele miesięcy, unikając lądowania z obawy, iż ich przelot może zostać odnotowany. W ciągu ostatnich czternastu dni hangary, od pierwszego do piątego w grupie południowozachodniej, wykazywały ogromny wzrost zużycia wody. W pierwszym hangarze wschodnim również odnotowano okresowe przyrosty, lecz trwało to od ponad trzech miesięcy. – Oto aktywne hangary, sir – odrzekła. „Sir” stanowiło formułkę grzecznościową, a nie zwrot, którym posługiwał się młodszy oficer, zwracając się do swego dowódcy. Przesłała Danielowi schemat bazy z zaznaczonym na kolorowo przepływem wody. SW1–5 były
jaskrawo czerwone, El – żółty, pozostałe osiemnaście pozycji oznaczyła różnymi odcieniami fioletu aż po ciemne indygo. – Na Boga, oto i one! – zawołał Leary. – Na Boga! Adele wzięła głęboki wdech i się odprężyła. Dysponowała podglądem w czasie rzeczywistym Bazy Lorenza, lecz nie traciła czasu na jego podziwianie. Do teraz. Goldenfels leciał ukosem z zachodu w stronę krateru. Poszarpane ściany przybierały barwę ochry tam, gdzie dotknęły ich promienie słońca, oraz ostrej purpury w zacienionych miejscach. Gehennie brakowało atmosfery, by zmiękczyć granice pomiędzy światłem a jego brakiem. Kilka naziemnych instalacji zabłysło w słońcu – szczyty wind i wieżyczki dział. W pobliżu środka krateru stał wysmukły okręt wojenny, jeden z ośmiu niszczycieli, których obecność przepowiedział Daniel po uwolnieniu go z objęć Drzewa na Nowym Delhi. Konsola Adele wydała z siebie sygnał ostrzegawczy; zakończyła gromadzenie danych, które uznała za ważne dla oficer Mundy. Urządzenie miało rację. – Komputer złamał kod pola minowego – oznajmiła oficer łączności, kreśląc różdżkami niewielkie łuki i przekazując nowe polecenia do węzła kontrolującego system obronny – Programuję węzeł dowodzenia tak, aby odrzucał wszystkie sygnały nakazujące mu zaatakować Goldenfelsa. Jeszcze chwila... W porządku, jesteśmy bezpieczni. – Odebrałem! – potwierdził kapitan okrętu, po czym dodał rozradowanym głosem: – Załoga, tutaj Szóstka. Przygotować się do starcia w wrogiem!
Rozdział 29 Daniel nie miał czasu, by zrobić wszystko, co mogło zapewnić maksymalnie efektywny atak, więc – dzięki Bogu i Adele! – poświęcił teraz chwilę na zapewnienie im bezpieczeństwa. Sięgnął ku konsoli, wołając: – Załoga, przejmuję stery! Żałował, że tak bezceremonialnie obszedł się z Vesey, która demonstrowała pełnię swych umiejętności. Jedyną wadę dziewczyny stanowił fakt, iż nie umiała czytać w myślach Daniela, co było w tym momencie decydujące, ponieważ nie potrafił wyjaśnić jej działań, które należało podjąć natychmiast. Przeprosi ją później, o ile w ogóle będzie jakieś później. Leary zwiększył moc z 40%, z jaką podchodzili do lądowania, do 95%, co nie było zupełnie normalnym maksimum, a już z pewnością nie powinno prowadzić do przeciążenia. Nie potrzebował przyspieszenia aż tak bardzo, a przy najwyższych ustawieniach – nawet przy prawidłowo rozgrzanych jednostkach, jak to miało miejsce teraz – zawsze istniało ryzyko popękania dyszy, co wtrąciłoby okręt w niebezpieczne drgania. Nawet teraz uderzenie podwójnej mocy wstrząsnęło całym Goldenfelsem, zupełnie jakby Daniel wbił go w ziemię. Ponieważ podchodzili ukośnie, dodatkowe przyspieszenie pokonało bezwładność, nie zmuszając okrętu do wzniesienia się i walki z przyciąganiem księżyca. Podchodzenie pod kątem zamieniło się w lot pionowy, Goldenfels opadł na powierzchnię tuż za obrzeżem krateru, zamiast trafić do środka. – Goldenfels do bazy! – krzyknął, mając nadzieję, iż słyszalna w jego głosie adrenalina sugerowała panikę, a nie triumfalne uniesienie, które czuł naprawdę. Chyba się uda, na Boga, chyba naprawdę się uda! – Mamy problem! Mamy problem! Jedne Niebiosa wiedziały, co kontrola lotów Bazy Lorenza pomyślała sobie, kiedy nadlatujący statek szpiegowski runął ku ziemi w powiększającej się chmurze plazmy. Urządzenia optyczne ukazywały im zdemolowany spód hamującego Goldenfelsa, widoczny pomimo strug odrzutu. Pióropusz tęczowego ognia stał się tak wielki, że przypuszczenie, iż eksplodowały im silniki, samo się narzucało, lecz nagłość wydarzeń utrudniała personelowi bazy pomyślenie czegokolwiek. Goldenfelsa zbudowano jako statek szpiegowski i rajdera. Siłą ognia artyleryjskiego dorównywał ciężkiemu krążownikowi o kilkukrotnie większej wyporności. Jego cel to zbliżenie się do innych jednostek w przestrzeni międzygwiezdnej, udając statek kupiecki. Kiedy podszedł wystarczająco blisko, odsłaniał baterie i niszczył maszty i ożaglowanie ofiary,
pozostawiając ją okaleczoną. Nie był jednak przeznaczony do wymiany ognia z okrętami wojennymi na dłuższym dystansie. Miał tylko dwie wyrzutnie, po jednej na sterburcie i bakburcie, oraz zapas dwudziestu pocisków, czyli nie więcej niż Księżniczka Cecile, która była znacznie mniejszym, za to prawdziwym okrętem wojennym w służbie FRC. Pociski stanowiły ostatnią linię obrony zapędzonego w kozi róg rajdera; mała szansa, że zniszczą wroga, ale przynajmniej zmuszą silniejszego przeciwnika do gwałtownych manewrów, co mogłoby pozwolić Goldenfelsowi na ucieczkę do Matrycy. Gdyby Adele nie unieszkodliwiła Planetarnego Systemu Obronnego, któraś z min zalałaby fałszywy frachtowiec nawałnicą jonów, kiedy tylko zboczył z wyznaczonego kursu. Strumień cząsteczek wybiłby w okręcie dziesięciostopową dziurę, a gdyby przeszedł przez siłownię, reaktor dokończyłby dzieła. Miny nie wybuchły. Po jakimś czasie ktoś z kontroli lotów Bazy Lorenza zacznie zastanawiać się, dlaczego. Daniel nie zamierzał dawać im tego czasu. – Vesey, utrzymuj nas nad ziemią! – rozkazał, korzystając z dodatkowej pary rąk aspirantki. – I na twoje życie, utrzymuj nas poniżej obrzeża krateru! Sun, podnieś swoje 15centymetrawe działa i zaprogramuj je tak, żeby zniszczyły instalacje obronne, w chwili gdy z powrotem znajdziemy się ponad kraterem. Wieżyczki 10-centymetrowych dział plazmowych były wysunięte, aby zapewnić więcej przestrzeni wewnątrz statku. Była to zwyczajna procedura – działa chowano jedynie podczas wchodzenia w atmosferę. Jednakże cztery boczne, bliźniacze baterie rajdera pozostawały ukryte. Podchodzenie do tajnej bazy z wymierzonymi w nią lufami z pewnością wywołałoby komentarze oraz salwę naziemnych systemów obronnych. – Adele – ciągnął Daniel – prześlij Sunowi schemat celów. Sun, steruj 4-calowymi działami samodzielnie... W rzeczywistości lufy miały średnicę 10 centymetrów, zgodnie ze standardem Marynarki Sojuszu, a nie FRC, ale ta różnica nie miała w tej chwili żadnego znaczenia. – ... wyszukując okazyjne cele. Szczególnie tego niszczyciela! Bez odbioru! Mówiąc, bębnił palcami w wirtualną klawiaturę, wywołując ekran bojowy i wprowadzając dane. Nieco ryzykowne, ale przy odrobinie szczęścia... Zasłaniające dwulufowe 15-centymetrowe działa żaluzje otworzyły się ze zgrzytem. Kadłub Goldenfelsa wygiął się, kiedy eksplozja Szybkiego Napędu przewróciła go na bok. Woetjans i jej takielarze wyprostowali prowadnice najlepiej, jak tylko mogli, nie próbowali jednak niczego ponad doraźne naprawy.
– Schemat przesłany – zameldowała krótko Mundy. Na górnej części wyświetlacza porucznika Leary’ego zapulsowała ikona, zwracając na siebie uwagę. Dopiero teraz Leary uświadomił sobie, że czekała na zauważenie od dobrych kilku minut. Goldenfels podskoczył, gdy Vesey walczyła o utrzymanie nad nim panowania. Przekazując stery, Daniel z powrotem zmniejszył ciąg do 60%, teraz jednak gwiazdolot zaczął się wznosić. Trwało to kilka sekund, dopóki dziewczyna nie przesadziła w drugą stronę, co było niemal nieuniknione. W odpowiedzi Goldenfels runął w dół, zatrzymując się na wysokości tysiąca stóp, kiedy aspirantka opanowała statek. W końcu Vesey zamieniła opadanie w powolne i chybotliwe wznoszenie się, zmniejszając ciąg w jednoprocentowym tempie. – Programowanie celów zakończone! – zameldował Sun. – Sir, jesteśmy gotowi! Jesteśmy gotowi! – Mistrzyni Vesey – rozkazał Daniel – proszę przelecieć nad bazą na wysokości tysiąca stóp nad dnem krateru... Obrzeże wznosiło się przeciętnie 800 stóp nad poziomem gruntu, jednak niektóre iglice sięgały nawet 150 stóp wyżej. – ... kursem trzy-cztery-dziewięć stopni z prędkością osiemnastu stóp na sekundę. – Przyjęłam – potwierdziła Vesey. Goldenfels leciał powoli przed siebie. Teraz zaczął przyspieszać, lekko się wznosząc. Zbocza krateru majaczyły w odległości mili od nich. Rosły na podglądzie okolicy w dolnej części ekranu porucznika, wyglądając jak plątanina linii, gdzie czas oznaczany był różnymi kolorami. Goldenfels przeleci nad kraterem niemal dokładnie z południa na północ. Niezwykłe, boczne ustawienie wyrzutni nie pozostawiało Danielowi innego wyjścia, choć sytuacja ta wyjątkowo odbiegała od idealnej. Kierunek, w który mierzyły pociski po opuszczeniu wyrzutni, nie miał znaczenia w przypadku tysięcy mil odległości podczas bitew w kosmosie, teraz jednak Goldenfels będzie raził nieprzyjaciół ogniem na wprost. Pociski uderzą, zanim zdołają skorygować kurs. – Załoga, za pięć sekund przelecimy nad obrzeżem krateru – ostrzegła aspirantka Vesey. – Teraz! Artylerzysta miał czyste pole ostrzału z przednich dziesięciocentymetrowych dział, zanim jeszcze zdążyła zareagować jakakolwiek inna broń. Posłał sześć pocisków plazmowych w górną wieżyczkę z 13-centymetrowymi armatami niszczyciela Sojuszu, który właśnie przygotowywał się do startu z dna krateru. Działa strzelały naprzemiennie, dzięki czemu
każda z luf miała ułamek sekundy na ostygnięcie. Mechanizm załadunkowy umieszczał kolejną kapsułę deuteru w leżu, gdzie przybierała odpowiednią pozycję dla otaczających ją laserów. Lasery rozbijały deuter i kierowały strumień cząsteczek do lufy, przez którą przelatywały z prędkością światła. Gehenna pozbawiona była atmosfery, która mogłaby rozproszyć strumienie. Uderzały z pełną siłą, wybijając dziury w stali i topiąc pozostałości wieżyczki aż do pierścienia, na którym się obracała. Odporne na wybuchy grodzie wewnątrz niszczyciela powinny opaść automatycznie, zapobiegając gwałtownemu spadkowi ciśnienia na pokładzie, lecz jednocześnie przerywając łączność i uniemożliwiając przechodzenie z jednego przedziału do drugiego. Chwilę później przednie piętnastocentymetrowe działa wysunęły się ponad obrzeże krateru i otworzyły ogień zgodnie z napisanym przez Suną programem. Strzały wstrząsały Goldenfelsem, wyraźnie nim miotając. Psiakrew! Te armaty były o wiele za ciężkie jak na ten statek. Goldenfels miał odpowiednie rozmiary, lecz konstrukcja była typowa dla frachtowca, a nie okrętu wojennego. Przy każdym strzale dochodziło do naprężeń łączeń, a kiedy do ostrzału przyłączyły się tylne wieżyczki, statek grzechotał jak tamburyn. Lecz poniżej, w miejscach trafień strumieniami plazmy, płomienie i wybuchy rozłupywały ściany krateru. Bazę Lorenza ochraniała zarówno broń plazmowa, jak i kinetyczna – superszybkie rakiety i działa elektromagnetyczne, wyrzucające z siebie pociski o ciężarze kilograma, a nawet większe. Gwiazdolot mógł użyć żagli jako jednorazowej osłony przed strugami plazmy, ale ciężki pocisk z osmu przeleciałby przez tkaninę o grubości molekuły, by po chwili przebić na wylot dowolnej grubości kadłub. 15-centymetrowe działa rajdera miały skutecznie razić cele odległe o tysiące mil. Teraz, niemal na dystans rzutu nożem, strumienie jonów obracały systemy obronne bazy, osłony i tony okolicznych skał w gejzery naładowanego gazu. Jeżeli od siły odrzutu Goldenfels miał rozpaść się na kawałki, to cóż, Daniel był skłonny zapłacić taką cenę. Wyrzutnie „frachtowca” wystrzeliły pierwszą parę pocisków, jeszcze potężniej wstrząsając jednostką niż olbrzymie armaty. Okręty, które nie składowały pocisków w środku – część lekkich jednostek przewoziła je w zewnętrznych uchwytach – musiały usunąć je z kadłuba przed uruchomieniem Szybkiego Napędu. Goldenfels stosował standardowy system podgrzewania wody, a potem tłoczenia jej w postaci pary nienasyconej prosto do rury wyrzutni, by wystrzelić pocisk z okrętu. Siła wymagana do nadania przyspieszenia wielotonowemu pociskowi również miała znaczący wpływ na 4000-tonową jednostkę.
Sądząc po prowadnicach, wrota hangarów miały ponad metr grubości. Pociski plazmowe nie byłyby w stanie ich przebić. Pocisk z wyrzutni sterburty poleciał łukiem w kierunku hangaru E1, ciągnąc za sobą tęczowy ślad po anihilacji materii z antymaterią. Widoczna na ekranie trajektoria wzbudziła w Danielu obawę, iż pocisk przetnie linie ostrzału z górnej i dolnej wieżyczki Suna, który pracowicie demolował niszczyciel Sojuszu. Ale nie: przeleciał, nienaruszony, i łupnął w hangar niczym gigantyczny młot. Zbudowane na podobieństwo kanapki wrota – warstwa betonu pomiędzy dwiema stalowymi płytami – wygięły się do wewnątrz. Część rozbitego na proszek rdzenia ulotniła się chmurą na zewnątrz. Ze środka zaczęło uciekać powietrze, które eksplodowało w zetknięciu z rozgrzanym do czerwoności metalem. Pocisk wpadł do środka z impetem. Resztki wrót zasłaniały spustoszenia, jakich dokonał wewnątrz, lecz buchające stamtąd pióropusze iskier strzelały na setki stóp w głąb krateru. Niebiosa tylko wiedziały, co znajdowało się w środku – prawdopodobnie jakiś pojazd użytkowy – ale w przyszłości Sojusz nie będzie miał z tego pożytku. Pocisk odpalony z bakburty opadał w aureoli promieniowania niemal trzysta stóp, zanim jego silnik osiągnął pełną moc musiał zapchać się przewód paliwowy Szybkiego Napędu. I znowu: nie stanowiłoby to problemu w odległościach astronomicznych, lecz tutaj oznaczało, że pocisk nie odzyska równowagi na czas. Leciał sinusoidą, dopóki nie wyrżnął w ścianę krateru, tuż nad wrotami hangaru SW1. Skała zakołysała się, gdy rozprysnął się na wierzejach i zboczu klifu. Pozostała w konwerterze antymateria rozbłysła czernią, pozostawiając po sobie poszarpaną bliznę. Działa wciąż grzmiały. Pocisków z dziesięciocentymetrowych wieżyczek niemal się nie zauważało, lecz piętnastocentymetrowe armaty gwałtownie wstrząsały Goldenfelsem. Pociski toczyły się z magazynów w kierunku obu wyrzutni, jednakże tylko rura na bakburcie mierzyła w wykorzystywane hangary. Przeładowanie zajmowało nieznośne siedemdziesiąt pięć sekund, na co nie można było nic poradzić. Pociski były bardzo masywne, gęste i ciężkie i nie dawało się ich turlać jak futbolówek. Goldenfels prześlizgiwał się nad kraterem niczym wąż, miotany odrzutem bocznych wieżyczek. Uszkodzenie i postawienie „frachtowca” w pionie na Morzandze naruszyły jego konstrukcję tak, że pewnie nie da się już jej naprawić w żadnym doku, lecz fundowane mu przez działa plazmowe ustawiczne wstrząsy przekraczały wszystko, co powinien wytrzymać, odkąd opuścił stocznię. Płyty spodniego poszycia odpadały, migocząc w blasku potężnych luf.
Słychać było sygnały alarmowe wywołane ucieczką powietrza. Załoga nosiła lekkie skafandry próżniowe, ale na bazie poprzednich doświadczeń Daniel Leary wiedział, że część kosmonautów właśnie zatrzaskiwała osłony twarzy. Sam nie miał na to czasu, nie istniała także potrzeba ku temu... na razie. Ikona wyrzutni sterburty zalśniła zielenią. Pocisk został odpalony automatycznie, gdyż Daniel nie anulował zaprogramowanej wcześniej sekwencji ataku. Tym razem silnik zaskoczył natychmiast i to tak blisko wyrzutni, że porucznik wyczuł skwierczenie antymaterii odrzutu, chlaszczącej z furią poszycie „frachtowca”. Kurs pocisku zakrzywiał się na tyle nieznacznie, że na wyświetlaczu Daniela wyglądał jak linia prosta. Uderzył w sam środek wrót hangaru SW3, przebijając je na wylot. Przez chwilę nie działo się nic, potem jednak eksplozja wyłamała drzwi hangaru, a drugi wybuch rozrzucił płonące szczątki aż do samego wraku niszczyciela, nad którym pracował Sun. Fala gazu i plazmy przechyliła Goldenfelsa na sterburtę. 15-centymetrowe działa nie zdołały odpowiednio szybko skorygować położenia luf i ostrzelały dno krateru od strony sterburty oraz górną część zbocza od bakburty. Gdyby Daniela nie przytrzymała uprząż, wstrząs wyrzuciłby go zza konsoli. Ikony w górnej części wyświetlacza rozjarzyły się niczym tiara z rubinów. Tuzin przedziałów otworzył się na próżnię. Leary zatrzasnął przyłbicę hełmu; część grodzi uszczelniających opadła na miejsca, lecz inne zakleszczyły się w prowadnicach. I nie można mieć do nich o to pretensji... Wieżyczki bakburty umilkły; kanał, którym przesuwały się ładowane pociski, wypaczył się, gdy pocisk wyskoczył z prowadnic i poleciał z powrotem. – Belknap, przywrócić funkcjonowanie Wyrzutni Jeden! – rozkazał Daniel. – Woetjans, udziel mu wszelkiej pomocy. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, choćby wywalcie dziurę w pancerzu, ale muszę mieć z powrotem te pociski! Belknap, ogniomistrz 2 klasy, był najwyższym stopniem specjalistą w swojej dziedzinie na pokładzie Goldenfelsa. Odpowiadał za mechanikę dostawy pocisków, dla których Daniel wytyczał trajektorie. Miał pod sobą parę ogniomistrzów 3 klasy, lecz naprawa prowadnic wymagała brutalnej siły. Takielarze tymczasowo nie mieli nic do roboty, a zagadnienie brutalnej siły było im bardzo dobrze znane. Vesey udało się wyprostować frachtowiec, po czym zgodnie z rozkazem kapitana zmieniła kurs na 349 stopni – wybuch obrócił ich na sterburtę. Nikt nie spodziewa się podmuchu wiatru na pozbawionym powietrza satelicie, a już na pewno nie rozżarzonego do białości szkwału, iskrzącego się piekielnym ogniem, który go zrodził.
Przebyli już trzy czwarte rozległego krateru, lecąc z prędkością osiemnastu stóp na sekundę. Byłoby wspaniale móc zniszczyć Bazę Lorenza podczas jednego przejścia; gdyby tylko sprawy ułożyły się tak, jak powinny... Ale nie ułożyły się. Cóż, nie było to nowe doświadczenie dla FRC ani tym bardziej wymówka, by porzucić robotę w połowie i uciec. – Mistrzyni Vesey – polecił Daniel – proszę zawrócić. Polecimy z powrotem i dokończymy zadanie. – Błysnął uśmiechem za osłoną twarzy i dodał: – Na Boga, Sissies, w FRC będzie się o tym mówiło do końca jej istnienia... a Flota będzie istnieć, jak długo zdoła werbować takich kosmonautów jak wy!
*** Nie będą o nas mówić, jeżeli nie przeżyje nikt, by im o tym opowiedzieć! – pomyślała kwaśno Adele, lecz nie do niej należało rzucanie takich stwierdzeń na głos. Poza tym nie była to prawda. Przeżyją żołnierze Sojuszu i oni będą opowiadać. Użyją słów typu „głupcy” i „fart”, ale nie zdołają tego ukryć. W rzeczywistości szczęście nie odgrywało tutaj większej roli. Adele nie czuła się jednak na siłach dyskutować z „głupcami”. Co zresztą nie miało dla niej żadnego znaczenia. Wszyscy paplali przez interkom; oficer łączności nie zwracała uwagi na hałas, upewniając się jedynie, że żadnej z tych bzdur nie kierowano do Daniela. Ustawiła wyświetlacze tak, że cała załoga mogła przyglądać się obrazom z zewnątrz, o ile tylko mieliby na to czas. Zapewnie nie mieli – wszyscy, którzy nie brali udziału w bitwie, powinni poświęcać się wyszukiwaniu uszkodzeń – niemniej na tym polegała jej praca. Miała pełny dostęp do łączności wewnątrz Bazy Lorenza, gdyż dzięki jednostce komunikacyjnej Goldenfelsa przekonała kontrolę bazy, że komputer pokładowy pracował na instalacji zapasowej. Ta zgrabna robótka dostarczyła jej nieco satysfakcji, lecz nie okazała się tak przydatna, jak zakładała. Personel Sojuszu wygadywał takie same głupstwa jak Sissies, choć w ich przypadku lekko zabarwione paniką. Sun prowadził ostrzał z obu wieżyczek; dzięki Bogu, że milczały boczne działa. Kiedy strzelały, Adele myślała, że Goldenfels zaraz się rozpadnie. Gdy dwa działa, lub więcej, jednocześnie oddawały strzał, jej ekran na chwilę tracił rozdzielczość. W takich chwilach bała się, że popsuła się cała konsola, a nie tylko holograficzny wyświetlacz. Nie obawiała się śmierci, nie chciała jednak zawieść Daniela i innych, którzy od niej zależeli. Bez dostępu do komputera zawiodłaby na całej linii.
Uśmiechnęła się zimno. Oczywiście pozostawały inne konsole. A w najgorszym razie mogłaby pewnie podłączyć swój terminal przenośny do głównego przekaźnika statku i nadal wykonywać odpowiedzialną pracę, polegającą na dostarczaniu oficerom danych z nasłuchu. Tovera siedziała na fotelu za konsolą naprzeciwko jednostki Adele, normalnie przeznaczonej dla młodszego oficera, by ten śledził działania przełożonego na głównym urządzeniu. W każdej chwili mógłby przejąć zadania, gdyby w trakcie bitwy doszło do uszkodzenia elektroniki lub oficera. Kostromanka nie włączała konsoli; po prostu korzystała z siedziska, czekając na coś, do czego przydadzą się jej talenty. Nie było tego zbyt wiele, zwłaszcza w ich obecnej sytuacji, niemniej doskoczyła do swej pani i zatrzasnęła jej osłonę, gdy w statek uderzyło coś ciężkiego. Konsola Daniela nie miała bliźniaka, więc Hogg musiał dzielić siedzisko z Toverą. Ściskał ciężki karabin, a stopy zahaczył o podstawę fotela. Mundy nie potrafiła wyobrazić sobie powodu wykorzystania ciężkiej broni Hogga, ale jeśli chciał ją sobie trzymać, to jego sprawa. W przerwach między kolejnymi kaskadami holograficznych danych zerkała na jego oblicze; było czujne, choć spokojne. Twarz Tovery jak zwykle przypominała maskę uśmiechniętej Śmierci. Albo Goldenfels wykonywał gwałtowne manewry, albo zostali trafieni i utracili sterowność. Nie należało to do spraw Adele, toteż nie zaprzątała sobie głowy sprawdzaniem. Podzieliła ekran tak, że na dole widziała bazę z zaznaczonymi emiterami sygnałów radiowych. Na najwyższym okolicznym wierzchołku znajdował się maszt; Mundy miała nadzieję, że Sun pozostawi go nietkniętym, gdyż tamtędy właśnie dostawała się do systemów Bazy Lorenza. Przez dno krateru pędziły trzy postacie, jazgocząc przez radio. Zwykły hałas, nie skierowany do nikogo i całkowicie pozbawiony sensu. Byli to odziani w skafandry ocalali z niszczyciela – być może jedyni próbujący znaleźć kryjówkę na wypadek, gdyby zawiódł reaktor ich okrętu. Nie mieli znaczenia. Ale... Lita skała, w której wykuto hangary, oraz grube wrota, które je zamykały, okazały się całkowicie nieprzeniknione dla fal radiowych. Silne sygnały, które Adele wyłapywała z hangaru SW5 oznaczały, że wrota się otwierały. Goldenfels odpalił kolejny pocisk. Frachtowiec przelatywał nad bazą w przeciwnym kierunku; Daniel musiał korzystać z nieuszkodzonej wyrzutni. Wycelował ją w SW4, kolejny cel na swojej liście. Hangar był zamknięty, przez co niegroźny, SW5 wręcz przeciwnie.
– Cel! – krzyknęła Adele. Tutaj właśnie przydałaby się lepsza znajomość etykiety komunikacyjnej FRC. Obwiodła wrota hangaru szkarłatną linią. W niewielkiej skali swojego wyświetlacza nie była w stanie dojrzeć szczeliny pomiędzy wierzejami, lecz sygnały radiowe nie mogły kłamać. – Danielu, Sun, hangar się otwiera... Z braku lepszego celu od na wpół stopionego niszczyciela mat artylerzysta ostrzeliwał warsztaty naprawcze, położone pomiędzy południowozachodnim a południowowschodnim zgrupowaniem kraterów. Gdy tylko chorąży przesłała mu znacznik, natychmiast zaczął przestawiać działa, jednak sama masa opancerzonych baterii sprawiała, że skorygowanie ich położenia zabierało czas – pomimo eliminujących tarcie zawieszeń kardanowych, na jakich były osadzone. Wnętrze hangaru plunęło w nich 13-centymetrowym wyładowaniem plazmowym, precyzyjnie trafiając w górną wieżyczkę Goldenfelsa. Adele pomyślała, że rozbłysk ją oślepił, lecz był to tylko efekt fluorescencji w rozrzedzonej atmosferze mostka. Po chwili powróciło normalne oświetlenie. Pomiędzy jej konsolą a obsługiwaną przez kapitana Leary’ego unosił się piorun kulisty. Na żółtawej powierzchni pełgały przezroczyste, błękitne wyładowania. Po chwili zjawisko uniosło się z sykiem i wolno poszybowało ku sufitowi, gdzie zniknęło. Siła wybuchu wgięła płyty pancerza i wręgi pod zamienioną w parę wieżyczką. Zamknięty w chwili trafienia właz mostka wyłamał się, w momencie gdy zawaliły się grodzie, w których go osadzono. Błyskające na korytarzu światła alarmowe wyglądały na płaskie, gdyż nie było atmosfery, która mogłaby rozproszyć ich blask. Do rozdarcia biegła czwórka Sissies z rolką tkaniny żaglowej i pistoletami klejowymi, by zalepić szczelinę. Powrót ciśnienia dociśnie łatę do czasu dokonania prawidłowej naprawy. Oczywiście, pod warunkiem, że Goldenfels przetrwa. Adele umieściła miniaturę ekranu dowodzenia w rogu swego wyświetlacza, by móc przewidzieć prośby Daniela. Dzięki temu wiedziała, że przełączył się na panel artyleryjski i przejął ręczne sterowanie bocznymi działami, które zamilkły, gdyż zdążyły już zniszczyć wszystkie zaprogramowane przez Suną cele. Widziała, co Daniel zrobił, lecz nie była w stanie pojąć, jak mógł tak szybko przestawić się psychicznie i fizycznie na diametralnie odmienne zadanie. Zupełnie jak strzelająca Tovera... Drugi strzał z okrętu wojennego w hangarze minął ich o tę samą odległość, na jaką pierwsze trafienie przygięło Goldenfelsa do ziemi. Zamieniona w kulę płonącej stali i irydu wieżyczka pchnęła dziób frachtowca w dół. Trzeciego strzału nie było, ponieważ Daniel oddał salwę z dział sterburty. Dodatkowo nadwerężyło to gwiazdolot, lecz kiedy plazmowe pociski wleciały do hangaru...
Sprzęt Mundy zdradzał jej, że transmisje radiowe pochodziły z trzech niszczycieli Sojuszu – Maxa Schultze, Richarda Beitzena i Paula Jacobiego. Dane te pojawiały się automatycznie, gdyż ustawiła system tak, aby zawsze podawał nazwy i schematy, jeśli odpowiadały
transponderowi
konkretnej
jednostki
Marynarki
Sojuszu.
Informacje
natychmiast przekazywała Leary’emu i Centrum Dowodzenia. Nie miało to jednak żadnego wpływu na przebieg bitwy ze względu na zniszczenia, jakie pierwsze dwa 15-centymetrowe pociski plazmowe spowodowały wewnątrz hangaru. Kolejne sześć, wysłanych za nimi, zanim zryw Goldenfelsa wyniósł ich poza wąski otwór, to prawdopodobnie marnowanie amunicji, ponieważ reaktor okrętu eksplodował niemal natychmiast. Z hangaru buchnął jęzor promieniowania. Obłok jonów zastąpił światło. Tym razem wrota nie wyleciały z prowadnic. Na dno krateru runęła cała skalna ściana, wybrzuszona przez rozprężające się gwałtownie gazy. W tym momencie w sam środek SW4 uderzył pocisk. Serię eksplozji przytłumiła przykrywająca wrota hangaru lawina skał i pyłu, przez którą prześwitywały rozbłyski plazmy. – Wyrzutnia Jeden załadowana, sir! – na kanale dowodzenia zazgrzytał głos Woetjans, a nie Belknapa. Zwykle wstrząsający okrętem rumor ciężkich pocisków nie pozostawiał żadnych wątpliwości, tym razem jednak Adele niczego nie zauważyła. – Dziękuję, Woetjans – odrzekł chrapliwym, zdyszanym głosem Daniel. – Sun, przerwij ogień. Cała załoga, z wyjątkiem obsady siłowni, przechodzi pod rozkazy pani bosman. Woetjans zajmie się uszkodzeniami. – Przerwał dla nabrania oddechu z sapnięciem, które mikrofon hełmu wziął za słowo i przekazał. – Mistrzyni Vesey – podjął – proszę zabrać nas stąd możliwie szybko. Wytyczę kurs do Matrycy, lecz jeszcze nie jestem gotowy. Goldenfels ostro przyspieszył, wciskając Adele w fotel. Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy ujrzała rajdera w postaci plazmowego halo silników nad Księżniczką Cecile. Dokładnie to samo widzieli teraz ocalali w Bazie Lorenza. Zerknęła na konsolę dowodzenia. Leary przechwycił jej spojrzenie, uśmiechnął się i pozdrowił ją uniesionym kciukiem. Po chwili spoważniał. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił. – Marynarze, godzinę temu eskadra Sojuszu, składająca się z dwóch okrętów liniowych, ciężkiego krążownika i ośmiu niszczycieli, rządziła całą Galaktyką Północną. Dzięki waszym umiejętnościom i odwadze okręty tejże eskadry zostały zniszczone lub uszkodzone tak, że ich odkopanie i remont zajmą co najmniej rok. Jeżeli FRC nie zdoła przez ten czas przysłać tutaj odpowiednich sił, by dokończyć dzieła,
to, na Boga!, wrócimy tutaj i zrobimy to za nich! Zrobił przerwę na śmiech, który jak wiedział, musiał w tym momencie wybuchnąć. Adele uśmiechnęła się lekko, rozważając, czy nie powinna przełączyć go na interkom, żeby usłyszał entuzjastyczne gratulacje załogi. Ale czekała go jeszcze praca: sam powiedział, że musi wytyczyć kurs. – Koledzy kosmonauci – podjął Daniel – Sissies, niech Bóg błogosławi was i całą FRC! – Sir! – obwieściła znienacka aspirantka. – 400 000 mil stąd do normalnej przestrzeni powrócił statek. Proszą Bazę Lorenza o kod. Odbiór. Twarz Adele przybrała nieprzenikniony wyraz. Wyprostowała oparcie fotela, chcąc ułatwić sobie pracę. Wkrótce przejdą na Szybki Napęd, co w ich obecnym stanie nie mogło oznaczać więcej niż 1G przyspieszenia. Jej różdżki drgnęły. Sun, Belknap, Vesey i Pasternak przekrzykiwali się na kanale dowodzenia. Daniel milczał: wywołał ekran nawigacyjny. Tablica pozycyjna stanowiła jego część. Zamiast mówić, Mundy przesłała na każdy aktywny wyświetlacz wiadomość tekstową: Okręt, który właśnie przyleciał, to ciężki krążownik Sojuszu, Bluecher, wracający do Bazy Lorenza z krótkiego lotu ćwiczebnego. Nie wzbogaciła suchego komunikatu żadnym komentarzem. Uważała za oczywiste, że choć dowódcy Bluechera, kapitanowi przestrzeni Rafaelowi Semmesowi, chwilę zajmie uświadomienie sobie, co się wydarzyło w bazie, i rozpoczęcie pościgu za Goldenfelsem, to będzie to bardzo krótka chwila. Daniel Leary musiał pomyśleć o tym samym, ponieważ, skupiony jak wszyscy diabli, pracował nad kursem ucieczki do Matrycy.
Rozdział 30 Goldenfels był ożaglowany do lądowania – żagle zwinięto, a teleskopowe maszty złożono. Pierwszym, co Danielowi przyszło do głowy, było to, by natychmiast zanurzyć się w Matrycy i dopiero tam postawić żagle; wielu astrogatorów nie potrafiło wytropić innego gwiazdolotu po opuszczeniu przezeń przestrzeni międzygwiezdnej, a część z nich nawet tego nie próbowała. Niestety, w barwach Sojuszu służyło wielu zdolnych kapitanów. Jeżeli Bluecherem dowodził któryś z nich, ciężki krążownik pojawiłby się w zwykłej przestrzeni w kilka sekund po frachtowcu. Daniel uznał za rozsądne przyjęcie założenia, iż jego przeciwnik dorównywał mu kompetencjami. – Woetjans, obie wachty – polecił. Nienawidził wysyłania takielarzy na kadłub podczas przyspieszania, ale czasami nie było wyboru. – Postawcie Górny A i Sterburty A, oba pod kątem 29 stopni względem sterburty. Ruszać się, marynarze! Takielarze rozproszyli się po statku w poszukiwaniu uszkodzeń, lecz przynajmniej wszyscy byli w skafandrach. W ciągu kilku minut Ellie Woetjans postawi żagle, umożliwiając Goldenfelsowi manewrowanie w Matrycy od chwili zanurzenia. Bluecher dysponował urządzeniami optycznymi równie dobrymi jak FRC, lecz z odległości 400 000 mil nikt nie odróżni kąta 29 stopni od trzydziestu jeden czy dwudziestu siedmiu. Możliwości istniało tyle, że ciężki krążownik zmuszony będzie przetrząsać cały region, zamiast spaść prosto na głowę ofiary, a tylko najwytrawniejsi astrogatorzy potrafili śledzić w Matrycy ślad sprzed kilku godzin. Oczywiście, piraci robili to regularnie. Dla wujka Stacey’a byłaby to dziecinna igraszka, a i porucznik Daniel Leary robił to w przeszłości. Jeżeli Bluecherem dowodził człowiek o zbliżonych umiejętnościach, Goldenfels nie ucieknie... a nie miał szans wyjść zwycięsko z potyczki z ciężkim krążownikiem. Co nie znaczyło, że nie podejmą walki. Daniel uśmiechnął się, wbijając do komputera dodatkowe obliczenia. W wolnej chwili sprawdzi stan uzbrojenia Goldenfelsa, choć nie spodziewał się, że spodoba mu się to, czego się dowie. W dolnej części wyświetlacza pojawił się kolejny tekst od Adele: Dowódcą Bluechera jest kapitan Rafael Semmes. Czy chcesz poznać historię jego służby?
– Dziękuję, Adele – rzucił na dwukierunkowej linii. Nie przestawał pisać; nie znał tych okolic. Przestudiował trasę powrotną do punktu spotkania z Księżniczką Cecile, lecz nie chciał lecieć tam bezpośrednio, na wypadek gdyby ich ścigano. – Wystarczy mi sama identyfikacja. Znam tego dżentelmena. Nabrał pewności, że będą ścigani. Nie pamiętał nazwisk wszystkich oficerów Sojuszu, z którymi się zetknął, lecz kiedy Oliver Semmes wspomniał na pogrzebie, że wraz ze swym bratem Rafaelem spotkali wujka Stacey’a, służąc pod znakomitym kapitanem Lorenzem, to akurat wryło się Danielowi w pamięć. Lorenz kształcił swych oficerów na pierwszorzędnych astrogatorów... A jeżeli nie potrafili sprostać wyzwaniu, wyrzucał ich z Marynarki Sojuszu. Rafael Semmes został. Cóż, może Daniel Leary będzie miał szczęście z pociskiem. Poza tym na Goldenfelsie zamontowano ciężką artylerię. Może istniał jakiś sposób. Na wyświetlaczu Daniela zamigotał czerwony napis: Żagiel A Sterburty postawiony. Adele przekazała sygnał Woetjans z kadłuba i podświetliła go. Jak tylko rozwiną żagiel górny... Kolejna wiadomość, tym razem od Pasternaka: Zbiorniki z masą do reaktorów wypełnione w 47%. Przełączyć na Szybki Napęd? Adele musi filtrować wiadomości do niego. W FRC nie było takiego zwyczaju, lepiej jednak, żeby teraz Adele Mundy dokonywała wyborów, gdy nie miał czasu, żeby zrobić choć połowę tego, co powinien... Zwykle zaraz po opuszczeniu atmosfery gwiazdolot przełączał się z silników plazmowych na znacznie bardziej efektywny Szybki Napęd. Choć Gehenna stanowiła duży księżyc, jej atmosfera była tak rzadka, że w zasadzie można by określić ją mianem próżni, niemniej, biorąc pod uwagę ograniczoną moc prowizorycznie zamontowanego Szybkiego Napędu i ich rozpaczliwą sytuację, Daniel zaczął się wahać.
Woetjans zasygnalizowała postawienie żagla górnego. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił porucznik Leary, wyłączając napęd. – Przygotować się do wejścia w Matrycę. Zanurzenie w Matrycy... Ustawił przełączniki dobrych kilka minut temu – wieki temu – jak tylko ciężki krążownik Sojuszu powrócił do normalnej przestrzeni. Czubkami dwóch palców wdusił przycisk Wykonaj tak mocno, że zakołysała się konsola. Dla wirtualnej klawiatury siła nacisku nie miała znaczenia, lecz Daniel Leary nie zadowalał się półśrodkami. – ... teraz! Daniel poczuł wstrząs, z jakim statek wyślizgnął się z bańki normalnej przestrzeni, mknąc przez czasoprzestrzenie bardziej obce niż wnętrze słońca. Dawno już zdążył przyzwyczaić się do tego wrażenia, które jednak nigdy nie stanie się przyjemne. Fizycy twierdzili, że nic się nie zmieniało: Goldenfels i sfera wyznaczona czubkami jego masztów pozostawała częścią wszechświata, w którym został zbudowany gwiazdolot i zrodzona jego załoga. Mylili się. Mógł im to powiedzieć byle pasażer po jednym przelocie, a co dopiero doświadczeni kosmonauci po setkach, jeśli nie tysiącach godzin spędzonych w Matrycy Gwiazdolot mógł sobie być częścią normalnej przestrzeni, lecz coś ją przenikało. Czuło się różnicę, lekkie mrowienie, jakby nosiło się cudzą skórę pod własną, a czasami widywało się różne rzeczy. Pewnego razu Daniel zobaczył przechodzących korytarzem ludzi wyglądających dokładnie jak załoga Szybkiego, okrętu, na którym się szkolił. Byli nadzy i mieli puste oczy. Za nimi kroczył opierzony dwunóg o fasetowych oczach. Zagapił się na Daniela z przerażeniem i zniknął równie nagle, co odbicie w lustrze. Czasami widywało się rzeczy nieprawdziwe. Rzeczy, co, do których Daniel Leary przekonywał samego siebie, że nie mogą istnieć. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił. Tamto wspomnienie wywołało na jego twarzy mechaniczny uśmiech... tamto fałszywe wspomnienie. Kiedy to zauważył, przybrał pełną cierpkiego rozbawienia minę. – Zaprogramowałem nasz kurs. Teraz wychodzę na kadłub, żeby czuwać nad stawianiem żagli. Za siedem godzin wrócimy, aby rzucić okiem na gwiazdy, po czym polecimy na spotkanie z Księżniczką Cecile. Oceniam, iż zabierze nam to osiemnaście i pół godziny. – Wziął głęboki oddech i dodał: – Sissies, możliwe, że nasza walka jeszcze nie dobiegła końca. Zasłużyliście na odpoczynek, ale wszyscy wiemy, że życie nie jest sprawiedliwe. Jeżeli pomimo wszystkich moich wysiłków dojdzie do konfrontacji, to jestem przekonany, iż krążownik Sojuszu na długo zapamięta to starcie. Bez odbioru.
Sprawdzi uzbrojenie, lecz teraz... Podniósł się z fotela, ale przytrzymały go pasy. Dotknął zapięcia i ponowił próbę, uśmiechając się do siebie. Był bardziej zmęczony – wręcz wyżęty – niż się spodziewał. Cóż, odpocznie, kiedy będzie mógł, ale nie wcześniej niż za siedem godzin, po sprawdzeniu pozycji względem gwiazd... a może i wówczas nie. – Mistrzyni Vesey, proszę przejąć stery polecił idąc do śluzy. Nie spędzi na kadłubie zbyt wiele czasu, nie zawracał więc sobie głowy zakładaniem skafandra takielarza. Łata z tkaniny żaglowej w korytarzu drżała; cóż, kiedy statek przebywał w Matrycy, załoga siłowni może zabrać się za kontrolę uszkodzeń. Vesey zajmie się tym bez przypominania. Wszedł do śluzy. Razem z Adele. Spojrzał na nią ze zdumieniem. Ona nie miała nic do roboty na kadłubie. Choć prawdę mówiąc, on też nie: Woetjans poradziłaby sobie z żaglami bez obserwującego ją kapitana. Obecność Daniela miała zapewnić jej moralne wsparcie, to wszystko. I dotyczyło to również Adele. Uśmiechnął się do niej szeroko i skinął głową. Miał dobry zespół. Na Goldenfelsie mogło brakować ludzi, lecz doczekał się on najlepszej załogi od czasu swego dziewiczego lotu – tego porucznik był pewny. A jeśli Bluecher ich złapie – co było bardzo prawdopodobne – stanie się dokładnie tak, jak zapowiedział swoim ludziom: na długo zapamięta to starcie.
*** Dla Adele ta krótka podróż z Gehenny okazała się jedną z najbardziej niewygodnych, jakie odbyła. Jednak kiedy o tym nie myślała – a nie poświęcała temu uwagi, chyba że przelotnie – dyskomfort naprawdę nie robił jej większej różnicy. Była zajęta porządkowaniem gigantycznej ilości danych wydobytych z systemu Bazy Lorenza, gdy w trakcie bitwy siły Sojuszu omijały zabezpieczenia komunikacyjne. Większość zdobytych danych nie wyglądała na przydatne, gdyby jednak Daniel chciał na przykład poznać nazwisko najlepszego takielarza w wachcie sterburty Bluechera, dostarczyłaby mu tę informację kilkoma ruchami różdżek. A nigdy nie wiadomo, czego kapitan będzie potrzebował.
Skafandry takielarzy zaprojektowano do długotrwałego użytkowania, lecz większość załogi – w tym Adele – nosiła uniwersalne skafandry próżniowe. Na szczęście ekipy naprawcze zdołały utrzymać ciśnienie powietrza w jednym z przedziałów, choć marynarze musieli w tym celu zbudować prowizoryczną śluzę z tkaniny żaglowej. W przeciwnym razie... W przeciwnym razie na wojnie zdarzały się gorsze rzeczy. Była to jedna z wielu klisz FRC, które jak zdążyła już zrozumieć – stanowiły podwaliny każdych sprawnych sił zbrojnych: umiejętność spojrzenia na sytuację i prawidłowego jej nazwania celem określenia właściwego sposobu postępowania. Mundy uśmiechnęła się, ruchami różdżek segregując pliki opisujące kontakty Sojuszu z członkami rządu Federacji i tamtejszą biurokracją. Mistrzyni Sand będzie chciała poznać te informacje, choć raczej nie nagłośni ich ani na Cinnabarze, ani nawet w całej FRC. Bardzo często informacja była najskuteczniejsza wtedy, kiedy jej nie używano, tak samo jak w przypadku innych typów broni. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił Leary. Sprawiał wrażenie poruszonego, lecz w jego głosie kryła się stal ząbkowanej piły – Przesiądziemy się na Księżniczkę Cecile na orbicie, Sissies. Najpierw przejdą takielarze i nas przycumują, a następnie reszta załogi. Mniej obeznani z próżnią... Adele skrzywiła się. Zaliczała się do „mniej obeznanych”, a w dodatku była niezdarna, lecz część obsady siłowni nigdy nie opuszczała okrętu po wyjściu z atmosfery. – ... zostaną przywiązani do bardziej doświadczonych marynarzy. Podkreślam: nie mamy zbyt wiele czasu i dlatego właśnie dokonuję transferu na orbicie zamiast na powierzchni, jak wcześniej zamierzałem, a pan Chewning oczekuje. Niemniej nikogo nie pozostawimy własnemu losowi, Sissies. Zaszliśmy tak daleko, nikogo nie porzucając. Bez odbioru. Zajrzawszy do korytarza, zobaczyła drugiego technika z siłowni, dowodzącego szóstką podwładnych z wachty bakburty. Wachta sterburty dyżurowała, wobec czego ci zbyteczni marynarze jako pierwsi polecą za takielarzami na Księżniczkę Cecile. – Szóstka, tutaj Sześć Jeden – odezwała się Vesey na kanale dowodzenia. – Zgodnie z planem za minutę powrócimy do normalnej przestrzeni. Czy ma pan dla mnie dalsze rozkazy, odbiór? – Proszę podlecieć do Księżniczki Cecile z przyspieszeniem 1G, mistrzyni Vesey – odparł Daniel. Jego głos wracał do normalnego brzmienia, na podobieństwo drzwi, które nie skrzypią już tak głośno, bo cała rdza z zawiasów osypała się od częstego używania. – Przejmę
stery przy podejściu. W tym czasie proszę udać się ze swoimi ludźmi na kadłub i czekać na transfer. Adele spojrzała na Daniela. Przez skafander takielarza nie widziała jego twarzy, lecz bez trudu potrafiła wyobrazić sobie uśmiech, z jakim kontemplował przyszłość. Uderzyło ją, że Daniel Leary instynktownie zakładał, iż każdy jego ryzykowny plan się powiedzie, i wiarą tą zarażał innych nawet taką ponurą cyniczkę, jaką była oficer łączności Adele Mundy. To powszechne, acz całkowicie nielogiczne oczekiwanie sukcesu przynajmniej częściowo powodowało, że Daniel i jego podwładni zazwyczaj faktycznie zwyciężali – jeśli nawet nie w wymyślony przez niego sposób, to dzięki wyborowi innej drogi, która otwierała się przed nimi, ponieważ trzymali głowy wysoko, nie zważając na szalejące dokoła piekło. – Załoga, tutaj Szóstka – oznajmił Daniel. – Wracamy do normalnej przestrzeni... Adele poczuła, jak każdy atom jej ciała wywraca się na nice. Wrażenie było okropne, gorsze od każdego cierpienia i niemal tak paskudne, jak uczucie towarzyszące opuszczaniu przestrzeni gwiazdowej. – ... teraz! Miała swoje zadania, natychmiast wydobyło ją to z dezorientacji. Czasami zastanawiała się, jak radzili sobie ludzie, którzy nie mogli pogrążyć się w pracy. Część jej umysłu zauważała, że nie radzili sobie zbyt dobrze, podczas gdy druga część uznawała ich za niewartych uwagi. Istniało wiele sposobów odszukania gwiazdolotu orbitującego wokół niezamieszkanej planety, podobnej do tej, nad którą Goldenfels pojawił się w normalnej przestrzeni. Ponieważ Mundy była oficerem łączności, a frachtowiec w rzeczywistości pełnił rolę jednostki szpiegowskiej, wyposażonej w odbiorniki równie czułe jak sprzęt zainstalowany przez ludzi mistrzyni Sand na Księżniczce Cecile, najzwyczajniej w świecie zabrała się za poszukiwanie źródeł fal radiowych. Nawet po wyłączeniu głównego nadajnika gwiazdolot pozostawał silnym nadawcą w radiowym spektrum. Każdy motor elektryczny i generator, każdy przewód pod napięciem, nawet półwatowe przetworniki w hełmach komunikacyjnych załogi stanowiły dla sprzętu Adele widocznego nadawcę. Odnalazła okręt widoczny tuż nad krawędzią bezimiennej, burej planety, nadała modulowany sygnał laserem do jego transpondera, by upewnić się, że to faktycznie Księżniczka Cecile, a nie jakaś niemiła niespodzianka, po czym zablokowała komunikator laserowy tak, by śledził cel, i nadała na kanale dowodzenia:
– Kapitanie, tutaj łączność. Mam otwarty kanał z Księżniczką Cecile, gdyby życzył pan sobie z nimi porozmawiać. Odbiór. Sun odwrócił się od swojej konsoli i zagapił na nią; usłyszała pełne niedowierzania sapnięcie Vesey. Na obliczu, siedzącej po drugiej stronie holograficznego wyświetlacza, Tovery rozlał się uśmiech tak szeroki, jakiego Adele jeszcze nigdy u niej nie widziała. Co wprawiło ją w pewne zakłopotanie, gdyż musiała przyznać, że dokładnie taki efekt zamierzała osiągnąć. Przygotowała programy wyszukujące na długo przed wynurzeniem się Goldenfelsa z Matrycy. Uruchomiła je najszybciej, jak się dało, nie ze względu na zagrożenie dla statku, tylko dlatego że celowo i świadomie chciała oszołomić wszystkich swoim profesjonalizmem. – Szóstka z Goldenfelsa do ORC Księżniczka Cecile – przemówił Leary, przejmując transmiter bez marnowania czasu na zajmowanie się popisami Adele. – Proszę pozostać na orbicie, panie Chewning. Dostosujemy prędkość do waszej za trzynaście, powtarzam: jeden trzy minut. I, panie Chewning, proszę postawić maszty. Przeniesiemy załogę w próżni – nie będziemy lądować – i chciałbym, żebyśmy byli gotowi do opuszczenia tych okolic natychmiast po zakończeniu transferu. Bez odbioru. Oficer łączności poczuła poruszenie statku, rozciągającego się lekko pod naporem silników plazmowych. To zazwyczaj niepokojące wrażenie tym razem, po wszechobecnym naporze Matrycy, dodało jej otuchy. W odczuciu Adele nastąpiła teraz nadzwyczaj długa zwłoka. Uświadomiła sobie, że choć osobiście – używając odpowiedniego sprzętu – wypatrzyła Księżniczkę Cecile, nie miała zielonego pojęcia, ani jak daleko korweta pozostawała od nich, ani w którym kierunku orbitowała. Może zniknęła już za...? Nie, była tam; na jej wyświetlaczu wciąż błyszczało źródło sygnału. – Dobry Boże, sir! – rozległ się głos Chewninga. – To jest: Szóstka Sissie do Szóstki Goldenfelsa, pozostaniemy na pozycji zgodnie z rozkazem i rozłożymy maszty. Och, miło widzieć was z powrotem, sir. Bez odbioru. Używał nadajnika mikrofal, prawdopodobnie dlatego że nikt na Księżniczce Cecile nie potrafił zablokować lasera na Goldenfelsie, żeby odpowiedzieć w ten znacznie bezpieczniejszy sposób. Adele wydęła wargi; natychmiast po powrocie na korwetę zabierze się za szkolenia. Za jej plecami zrobiło się spore zamieszanie. To technicy z siłowni przechodzili przez śluzę.
Tovera podniosła się z pistoletem automatycznym przewieszonym przez pierś. Bibliotekarka zastanawiała się, czy służąca zdoła skutecznie posługiwać się bronią w skafandrze próżniowym, i uznała, że prawdopodobnie tak. Ta kobieta była bezduszna jak maszyna, miała jednak również wszystkie zalety maszyny. Zadania, do których ją zaprogramowano, wykonywała znakomicie bez względu na okoliczności. Adele nie zaprzestała pracy, przesyłając zebrane na Goldenfelsie informacje do komputera Księżniczki Cecile. Podczas lotu z systemu Blasku zdołała przejrzeć jedynie ułamek z nich, lecz na pokładzie korwety będzie miała na to mnóstwo czasu. Przypuszczała, że okręt stanie się bardziej zatłoczony niż zwykle, mając na pokładzie byłych kosmonautów Sojuszu oraz kilku mieszkańców Morzangi, wykonujących proste prace. Cóż, to bez znaczenia. – Łączność – rozległ się szorstki, spokojny głos porucznika Leary’ego – trzysta tysięcy mil stąd w przestrzeni międzygwiezdnej wynurzyła się jakaś jednostka. Proszę ją wywołać i ustalić prawdziwą tożsamość. Odbiór. Podczas przejścia pomiędzy uniwersum gwiazdowym a Matrycą gwiazdolot wywoływał krótkie zakłócenia czasoprzestrzenne. Sensory Goldenfelsa rozpoznały i wyświetliły zniekształcenie na tablicy pozycyjnej, zapewne także na ekranach bojowych i artyleryjskich. Na wyświetlaczu łączności Adele informacja pojawiła się dopiero po zaimportowaniu jej jednym ruchem różdżek. Jej oblicze niewiele zdradzało, co – jak przypuszczała – było dla niej normalne. Transponder identyfikacyjny jednostki twierdził, że to frachtowiec Citoyen z Kostromy, lecz latarnia lokalizacyjna – zwykle nieczynna, chyba że statek był uszkodzony lub opuszczony – zdradzała Okręt Marynarki Sojuszu Bluecher, czego się spodziewali i obawiali. – To Bluecher – odpowiedziała na kanale dwustronnym. Gdyby Daniel chciał powiadomić o sytuacji resztę załogi, to by im powiedział. Odgłos silników zmienił się, krztusząc się i kilkakrotnie pikając, nim usłyszała ryk najwyższych obrotów. – Citoyen, tutaj Parsifal z Bryce – nadała spokojnie Mundy, używając głównego transmitera i swojego akcentu wyższych sfer Bryce. – Czy spotkaliście inne okręty Sojuszu? Mieliśmy spotkać się tutaj z Goldenfelsem z Pleasaunce. Odbiór. Kiedy Bluecher ich namierzył, ich transponder przedstawił się jako Parsifal. Jeżeli oficer łączności na krążowniku dorównywał dowiedzionym właśnie umiejętnościom kapitana Semmesa, to wiedział, jak dotrzeć do latarni lokalizacyjnej, która tylko potwierdzi identyfikację. Zachowania obsesyjne to pożądana cecha u bibliotekarzy... i szpiegów.
Adele spodziewała się przerwy, która i owszem nastąpiła. Wreszcie ozwał się kobiecy głos: – Frachtowiec Parsifal, tutaj Citoyen. Co to za statek, który orbituje razem z wami? Widzimy drugą jednostkę. Odpowiedzcie natychmiast, odbiór! W dolnej części wyświetlacza Adele pojawiła się wiadomość tekstowa: Możesz kierować tym z hełmu, żebyśmy mogli jak najszybciej się wynieść. Litery były fioletowobrązowe. Nie miała pojęcia, jak Daniel to zrobił. Mądrze uczynił, posługując się tekstem i nie zakłócając krytycznej w tej chwili komunikacji radiowej. Adele wprowadziła do systemu łączności kilka poprawek, używając różdżek do kontrolowania konsoli. Jej przenośny terminal spoczywał w pokrowcu przyczepionym do pasa narzędziowego. Schowała różdżki do przegródek. – Citoyen, to wygląda na porzucony okręt wojenny. Jest na nim kapitan Vaness, szacując zdobycz. Nie będzie mógł odpowiedzieć, dopóki nie powróci. Nasze skafandry nie są wyposażone w nadajniki radiowe. Odbiór. Pewna, że to połączenie zadziałało, wypięła się z uprzęży. Odfrunęłaby, gdyby nie Daniel, który złapał ją i pchnął w stronę śluzy. Hogg i Tovera jak zwykle osłaniali ich z boków. Na mostku Goldenfelsa i w Korytarzu A nie został już nikt poza nimi. Uczona czuła się głucha i niema, mając do kontaktu ze światem jedynie prymitywne łącze hełmu. Mogła przełączać się między różnymi trybami komunikacyjnymi, jednakże nie miała jednoczesnego dostępu do całego elektrooptycznego spektrum informacji. W sytuacji, gdy ją i jej towarzyszy dzieliły od śmierci ułamki sekund, rozpaczliwie potrzebowała łączności. Dawałaby jej nadzieję, że może zrobić coś pożytecznego. Nie próbowała kontrolować lotu, pozwalając porucznikowi przeciągać ją przez luki niczym worek z ziarnem. Nawet w nieważkości jej okryte skafandrem ciało miało sporą masę. Złapał ją za pas narzędziowy w połowie pleców, po czym zwyczajnie popchnął i szarpnął. Ruszyli przed siebie równie szybko, jak lecący przodem bez obciążenia Hogg. Śluzę otwarto na przestrzał, zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny właz, zamieniając ją w przejście. Porzucali Goldenfelsa, więc miało to sens, mimo to widok ten burzył w Adele poczucie słuszności.
– Parsifal, tutaj OMS Bluecher – rozległ się znienacka męski głos. – Wyłączcie wszystko z wyjątkiem agregatów pomocniczych. Nie uruchamiajcie silników ani Szybkiego Napędu. Jeżeli nie wypełnicie naszych instrukcji co do joty, zostaniecie zniszczeni. Zrozumieliście, odbiór? Słońce układu stanowiło maleńką kropkę na czarnym nieboskłonie, za to tak jaskrawą, że osłona twarzy Adele automatycznie pociemniała, by ochronić jej siatkówki. Światło podkreśliło ostre zarysy masztów i ożaglowania. Mundy spędziła niewiele czasu na kadłubie w normalnej przestrzeni. Płynny wszechświat Matrycy w niczym nie przypominał tej surowości. – Dobry Boże, Bluecher! – zawołała, ciągnięta przez Daniela do liny, której by nie zauważyła, gdyby nie owinął nią jej ramion. – Zwariowaliście? Jesteśmy kupcami Sojuszu z Bryce! Dlaczego nam grozicie, odbiór? Tam była Księżniczka Cecile? W każdym razie Adele zakładała, że to ich okręt, choć nie potrafiła rozróżnić kształtów. Połowa jednostki błyszczała; drugą połowę spowijał mrok. Korweta znajdowała się ćwierć mili od nich, choć w tym świetle trudno było to ocenić. Daniel przypiął krótką linkę asekuracyjną do paska Adele; jej drugi koniec przywiązał do swego skafandra. Hogg wędrował już w stronę korwety – skrzyżowanymi nogami obejmował linę łączącą obie jednostki i podciągał się długimi, silnymi ruchami ramion. Leary przeleciał obok przyjaciółki, złapał linę i zaczął robić to samo. Kiedy oddalił się na dziesięć stóp długości linki asekuracyjnej, szarpnął Adele i pociągnął za sobą. Splotła okryte rękawicami palce, robiąc pętlę z ramion i starając się nie ocierać za bardzo o linę, gdy tak leciała za nim. – Parsifal, nie przejmuj się moimi powodami! – prychnął głos z ciężkiego krążownika. – Po prostu róbcie, co wam mówię, albo będziecie układać sobie kawałki tej łamigłówki w piekle! Wyłączcie wszystkie systemy zasilania z wyjątkiem minimalnych, dopóki nie przycumuje do was nasza pinasa. Albo poniesiecie poważne konsekwencje. Bez odbioru! Ponieważ nie otaczało ich stawiające opór powietrze i walczyli z bezwładnością, a nie grawitacją, Daniel wciąż przyspieszał. Maszty korwety były wyciągnięte na całą długość, rozpościerając się dumnie we wszystkie cztery strony od jej osi, lecz zwinięte żagle przydawały rejom mięsistego, niemiłego dla oka wyglądu. Adele przekazywała rozmowę na bieżąco do odbiornika Daniela, który mógł korzystać jedynie z interkomu, chyba, że odblokowałaby jego nadajnik. Nie miała czasu tłumaczyć, co robiła, lecz nie ryzykowali, że porucznik powie coś, co by ich zdemaskowało. Przeprosi go w
wolnej chwili, teraz jednak priorytetem było przeżycie najbliższych minut. – Bluecher – rzuciła do mikrofonu z udawaną irytacją – posłuchamy was, ale nie będę kłamać, że rozumiem. Kiedy wróci kapitan Vaness, będziecie tłumaczyć się przed nim. Bez odbioru. Znała kiedyś człowieka nazwiskiem Vaness. Nie ujawnił szczególnego daru do bibliotekarstwa, ale bardzo się starał, a jego krwawe zabójstwo należało do scen, które nawiedzały ją w nocy. Jedną z wielu scen, lecz sama wybrała takie życie. Spojrzała poza nogi Daniela. Zbliżali się do kadłuba korwety w zawrotnym tempie. Co, jeśli... Pnący się przed nimi sługa zanurkował ku wybrzuszonej tkaninie żagla, rozpiętej pomiędzy dwoma słupkami. Para czekających takielarzy przechwyciła go i ściągnęła z drogi. Pomimo masy skafandra takielarza Leary skręcił ciało niczym zawodowy gimnastyk. Uderzył butami w lewy słupek. Zaabsorbował wstrząs ugięciem kolan, zostawiając środek tkaniny dla towarzyszki. Wpadła w nią twarzą naprzód. Próbowała wyciągnąć przed siebie ramiona, lecz źle oceniła odległość i zaczęła koziołkować, potem uderzyła w elastyczną barierę z siłą, która nieprzyjemnie odgięła jej głowę. Będzie miała szczęście, jeśli wszystko skończy się tylko migreną. – Rzucać cumy! – zawołał Daniel przez interkom, łapiąc Adele. Zamiast przyczepić namagnesowane podeszwy jej butów do stalowego kadłuba, dwaj takielarze wzięli ją pomiędzy siebie i ruszyli za kapitanem. Adele uświadomiła sobie, że wciąż była do niego przywiązana. Nie miała pewności, czy on o tym pamiętał. – Cała naprzód, panie Chewning! Natychmiast! – Strzelają, sir! – krzyknął Chewning, zapominając o nijakości. – Odpalają pociski! Łączącą Goldenfelsa z Księżniczką Cecile linę przywiązano do pachołka w pobliżu otwartej, górnej śluzy Sissie. Daniel zanurkował do środka tuż za Hoggiem, a takielarze wnieśli tam Adele na chwilę przed przybyciem Tovery. Gdy tylko zewnętrzny właz zaczął się zamykać, usłyszała rwany odgłos ożywającego Szybkiego Napędu. Wibracje miały znacznie większą częstotliwość niż te wywoływane przez silniki plazmowe. – Kolejny powód, żeby żwawo ruszać naprzód, Chewning – rzucił radośnie porucznik Leary. Uśmiechnął się do oficer łączności i sięgnął do mechanizmu otwierającego wewnętrzny właz. Na dwukierunkowym kanale dodał: – Póki życia, póty nadziei, co, Adele? Odpowiedziała uśmiechem. On naprawdę sprawiał, że każdy absurd wyglądał prawdopodobnie. I może tak było.
Rozdział 31 Daniel żałował, że nie zdążył zdjąć skafandra takielarza, lecz najlepsze, co mógł w tej chwili zrobić, to otworzyć hełm i odkręcić go od kryzy. Rzucił się do konsoli dowodzenia. Szybki przegląd ekranów upewnił go, że wszystko jest w jak najlepszym porządku: przyspieszali z 1,4G – to wszystko, na co mógł zdobyć się Szybki Napęd przy tak obładowanej korwecie. Takielarze Woetjans stawiali żagle zgodnie z planem. Księżniczka Cecile i tak ujawniła się już jako w pełni zdolna do działania. Bluecher odpalił pełną salwę dwunastu pocisków, co Daniel uznał za pochlebne. Kapitan Semmes miał tak dobre mniemanie o dowódcy Goldenfelsa, że użył wszystkich sił, by zmiażdżyć pozostałości po niezbyt silnym przeciwniku. Być może, kiedy już będzie po wszystkim, Leary zacznie rozkoszować się tym uczuciem, teraz widział jedynie pewne zniszczenie, pędzące ku nim z przyspieszeniem 12G. Daniel wystukał na klawiaturze trójklawiszową kombinację, uruchamiając złożony zestaw poleceń, które wydał Goldenfelsowi, nim go opuścił. Z obu wyrzutni „frachtowca” wystrzeliły pociski, a jego silniki rozgorzały pełną mocą. Kursy bolidów były przybliżone, co jednak nie będzie takie oczywiste dla Bluechera, przynajmniej dopóki nie spalą paliwa. Wątpił, aby któreś z tych działań zmyliło Semmesa, niemniej stanowiły one dla dowódcy Sojuszu dodatkowe czynniki, które musiał brać pod uwagę. Choć z perspektywy Daniela Semmes miał wszystkie atuty w ręku, dobrze wiedział, że z mostka Bluechera mogło to wyglądać zupełnie inaczej. Przed przybyciem załogi Goldenfelsa Betts przebywał na mostku sam; Chewning i Dorst obsługiwali artylerię i sterowali okrętem ze swoich miejsc w Centrum Dowodzenia. Teraz za konsolą artyleryjską siedział Sun – nadal w skafandrze – choć czterocalowe działa Sissie nie mogły zaszkodzić nadlatującym pociskom. Nie mieli innej nadziei na ucieczkę niż Matryca, a i ona była jedynie tymczasowym schronieniem. Korweta nie miała wystarczająco dużo miejsca, by oddalić się od aktualnej lokalizacji, niezależnie od tego, ilokrotnie zwiększą relatywną prędkość. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił kapitan korwety. – Zanurzamy się w Matrycy... Lewą ręką wyłączył Szybki Napęd, a dwoma palcami prawej uderzył mocno w klawisze, uruchamiając sekwencję wejścia. Na kadłubie Księżniczki Cecile nagromadził się ładunek, działający zarówno jako ciśnienie, jak i smar, zmuszając i umożliwiając okrętowi prześlizgnięcie się z przestrzeni gwiazdowej w złożoną strukturę czasoprzestrzeni.
– ... teraz. Przebywającym na pokładzie Księżniczki Cecile wydało się, że czas płynął w ślimaczym tempie, podczas gdy molekuły ich ciał wywracały się na nice. W rzeczywistości czas biegł równie szybko jak zawsze, zwolnił jedynie w bańce specjalnej czasoprzestrzeni. Proces wchodzenia i wychodzenia z Matrycy zabierał od pół do całej minuty, w zależności od ilości dostępnej energii. I nie miało to wpływu na pociski z Bluechera. Daniel albo doznał halucynacji Matrycy, albo przypomniał sobie coś, czego dowiedział się, będąc częścią Drzewa na Nowym Delhi: pociski o początkowo rozbieżnych kursach skręciły i zbiegły się w jednym punkcie; ich podwójne Szybkie Napędy zużyły całe paliwo i wyłączyły się, a korpusy rozpadły na trzy segmenty, z których każdy poruszał się z prędkością 0,6 c i miał tyle energii kinetycznej, że głowica termonuklearna tylko skomplikowałaby konstrukcję, nie zwiększając w widoczny sposób ich siły rażenia. Elementy pokryły całą przestrzeń zawierającą Goldenfelsa i Księżniczkę Cecile. Miał nadzieję, że frachtowiec zdoła zanurzyć się w Matrycy, gdzie jego ślad mógłby zmylić kapitana Semmesa, gdy ten rozpocznie pościg za Sissie. Goldenfels rozpoczął sekwencję jednocześnie z korwetą, lecz większa jednostka nadal pozostawała w normalnej przestrzeni, gdy trafiły ją segmenty dwóch pocisków Sojuszu. Przez chwilę frachtowiec przypominał wyglądem sztangę (z nietkniętym śródokręciem oraz zjonizowanym dziobem i rufą). Potem jednak fale uderzeniowe spotkały się w samym środku, pozostawiając za sobą rozszerzającą się kulę ognia. Wizja – albo halucynacja – zbladła. Daniel zamrugał oczami. Przez chwilę nie widział wyników obliczeń na wyświetlaczu. Okręt to zwyczajne narzędzie. Jeżeli zawiedzie, cóż, takie życie. Poza tym Goldenfels był jednostką Sojuszu; formalnie nigdy nie latał w barwach FRC. Lecz porucznik Daniel Leary dowodził nim, choćby i krótko, a statek dobrze służył i jemu, i Cinnabarowi. Wbrew wszelkiej logice żałował jego utraty. Choć może była to jedynie halucynacja... Odetchnął głęboko. Widział/czuł/wyobrażał sobie segment pocisku przelatujący przez sterburtę Księżniczki Cecile i wychodzący dziobem od strony bakburty. Pocisk i korweta nie istniały jednocześnie w tej samej czasoprzestrzeni, lecz ten niemalże kontakt wywołał w Learym dreszcz z przyczyn nie do końca należących do sfery psychologii.
Skupił się na wyświetlaczu. Komputer astrogacyjny wyliczył, w którym miejscu Księżniczka Cecile znajdowała się w przestrzeni gwiazdowej. Daniel westchnął. Wszedł do Matrycy o półtorej minuty wcześniej, niż zamierzał. W ostatniej chwili, jak przypuszczał. Miał rację, gdyż kilka sekund później pocisk z całą pewnością zamieniłby korwetę w obłok jonów. Mimo to Sissie będzie musiała wkrótce powrócić do przestrzeni gwiazdowej, by nabrać odpowiedniej prędkości, jeżeli w ogóle mieli uciec. Rzecz w tym, że kapitan Rafael Semmes był równie dobry jak Daniel Leary, a Bluecher pod każdym względem przewyższał Księżniczkę Cecile. Daniel naprawdę nie widział szansy na pozytywne dla nich rozstrzygnięcie tego starcia, ale nawet najlepsi dowódcy popełniają błędy. Jeżeli zrobi go Semmes, Sissie wykorzysta go do ucieczki. A jeżeli błąd popełni Daniel Leary, to cóż... Uśmiechnął się, ponownie zamykając hełm i wstając zza konsoli. ... trudno było wyobrazić sobie, że pogorszy to ich obecną sytuację. Uznał, iż świadomość tego, że nie musiał obwiniać się o ewentualną porażkę, dawała mu spore poczucie swobody. Oczywiście, prędkość pocisków nie pozostawi mu zbyt wiele czasu na bicie się w pierś. – Załoga, tutaj Szóstka – powiedział zmierzając do śluzy. – Wychodzę na zewnątrz, by rzucić okiem na Matrycę i dokonać poprawek kursu z kadłuba. Panie Chewning, dowodzi pan okrętem, lecz będę sterował dzięki semaforom. Jakieś pytania, odbiór? Miał ochotę przetrzeć oczy, ale było już za późno – zdążył zamknąć hełm. Był bardzo zmęczony; tak zmęczony, że przestawał czuć więź z własnym ciałem, co okazało się jednak nie takie złe. Matryca wydawała się bliższa, gdy jego umysł swobodnie dryfował. – Tak jest, sir – odrzekł zastępca, na powrót flegmatyczny i wesoły. – Udanych łowów, odbiór. – Poluję na drogę ucieczki z tej pułapki, panie Chewning – wyjaśnił Daniel, zamykając śluzę. – Zrozumiałem, sir – potwierdził tamten. – A udanych łowów życzyłem w imieniu całej załogi. Bez odbioru. Porucznik usłyszał jeszcze ogólny śmiech, po czym wyłączył interkom i wyszedł na kadłub. Tam jedynym śmiechem, jaki słyszał, był jego własny.
*** Wielkie zagrożenie związane z pracą na kadłubie gwiazdolotu w Matrycy stanowiła możliwość oderwania się od jednostki i odpłynięcia w obcą czasoprzestrzeń. Samotność w nieskończoności – tego takielarze obawiali się najbardziej i mówili o tym tylko, kiedy byli bardzo pijani. Adele przemierzała kadłub, nie zdejmując lewej ręki z linki asekuracyjnej. Jej buty szczękały, w miarę jak niewielkie magnesy w podeszwach przywierały do stalowych płyt poszycia. Zachowywała się ostrożnie, jak zawsze, kiedy robiła coś, w czym nie była szczególnie dobra, lecz nie czuła strachu. Przestała bać się śmierci w dniu, w którym dowiedziała się, że stracono całą jej rodzinę. Jeśli zaś chodziło o sposób utraty życia – co zdawało się szczególnie niepokoić większość ludzi to Adele zawsze czuła się odizolowana od innych. Ironia tego, że Adele Mundy zostałaby osobną bańką wszechświata, częścią Przestrzeni Gąbczastej, raczej ją bawiła. Choć, oczywiście, nie chciała, żeby do tego doszło. Daniel stał przy platformie semafora pomiędzy pierwszym a drugim masztem górnego szeregu. Główne żagle pozostawały zwinięte, lecz marsle i żagle ponad nimi – Adele instynktownie sięgnęła po terminal danych, żeby sprawdzić ich nazwę, przypomniała sobie jednak, że nie odważyła się zabrać go ze sobą – wydęły się pod naciskiem promieniowania Casimira. Powyżej, wypełniając wszystko poza granicami bańki z Księżniczką Cecile i jej załogą, rozciągał się pulsujący, ponury przepych Matrycy – wszystkich światów i czasów, napierających na gwiazdolot, który wtargnął tam na krótką chwilę. Okryte rękawicą palce Daniela poruszały się po kontrolkach, twarz zaś pozostawała zwrócona w stronę wzorów nad głową. Takielarz przeszedł do masztu na przedzie i zaczął sprawnie wspinać się na wierzchołek. Zaciął się zatrzask albo zatkał przewód człowiek wspinał się na szczyt, żeby usunąć awarię i umożliwić rozwinięcie się kolejnego żagla na podobieństwo tych, które Adele widziała na pięciu pozostałych antenach z tyłu. Dała krok naprzód, stając po drugiej stronie semafora, naprzeciwko Leary’ego; mógł ją tam widzieć, a ona nie wchodziła mu w drogę. Zauważając ruch albo wyczuwając wywołane przez jej buty wibracje poszycia, podniósł wzrok na przyjaciółkę i uśmiechnął się zza pancernej osłony hełmu takielarza. Przywołał ją do siebie; zetknęli się hełmami. Wskazał ramieniem na niebo.
– Tam, dokąd lecimy, jest jakaś nieciągłość – oznajmił głosem wyraźnym, choć brzmiącym jak z oddali. – Nie przypuszczam, żebyś ją dostrzegła...? Chociaż wyraźnie miał nadzieję, że tak. Cóż, Adele pomyślała, że mogłaby zrobić z niego bibliotekarza, ale prawdopodobieństwo tego, że on zrobiłby z niej astrogatora było mniejsze od jej szans na zostanie Mówcą Senatu Cinnabaru. Mimo to spojrzała w górę, próbując nadążyć za ruchem ramienia przyjaciela. Dla niej patrzenie na Matrycę przypominało przyglądanie się dobrze zamieszanemu budyniowi waniliowemu – tyle tylko, że tutaj wszystko błyszczało. – Obawiam się, że nie, Danielu – odrzekła przepraszającym tonem. Dla niego to wiele znaczyło i bez wątpienia żałował, że dla niej nie znaczyło to nic. – Czy oznacza to szybszą podróż do domu niż inną drogą? – Hę? – mruknął zaskoczony. – Och, rozumiem. To dobre przejście, prawdę mówiąc, lepsze od innych kierunków. Ale w tej chwili wracamy trasą, którą przylecieliśmy z Blasku do miejsca spotkania. Dopiero tam wrócimy do normalnej przestrzeni, rozpędzimy się i udamy na Todos Santos. – Przerwał przyglądając się rozedrganej chwale Matrycy. Dopiero po chwili pochylił się i ponownie nawiązał kontakt z Adele. – Mam nadzieję, że kapitan Semmes zgubi nasz trop. W okolicach Blasku panuje taki ruch, że chyba tylko jeden Bóg mógłby nas tam wyśledzić. – Odchrząknął. – A Bóg, rzecz jasna, jest po stronie Cinnabaru. – Oczywiście – przytaknęła obojętnie. Zakładała, że Daniel żartował. Religia nie była tematem rozmów przyjętym w FRC, a ona nigdy nie widziała go odwiedzającego jakąkolwiek świątynię, lecz jego przekonanie o słuszności FRC ocierało się wręcz o religijną wiarę. W wielu kwestiach porucznik Leary był bardzo wyrafinowanym człowiekiem, w innych jednak zachowywał się jak dziecko. Oczywiście, gdyby Bóg – w którego Adele nie wierzyła – zsyłał FRC takich dowódców jak Daniel Leary, to jego wiara okazałaby się całkowicie uzasadniona. – Chciałbym zatankować masę do reaktorów na Blasku – kontynuował Daniel – ale nie wydaje mi się, aby władze Federacji uwierzyły, że Sissie to prywatny jacht. Zachichotał; kobieta usłyszała tylko odległe pochrząkiwanie. – Choć w praktyce dokładnie tym jesteśmy. Mówiąc, przez cały czas nie przestawał obserwować Matrycy. Dokonał drobnej poprawki za pomocą semafora. Z miejsca, w którym stała, nie dostrzegła najmniejszej różnicy w ustawieniu żagli, ale jaśniejący budyń nad ich głowami zaczął obracać się powoli wokół osi korwety.
– Uda nam się? – zapytała. Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to tak, jakby się bała; była zwyczajnie ciekawa. Co się stanie, gdy wyczerpie się masa do reaktorów? – Och, tak, na Niebiosa – odrzekł Daniel. – Zostało nam 58%, co oznacza, że musimy co najmniej raz wylądować, zanim osiągniemy Todos Santos. Zakaszlał i podjął z pewną dozą rezerwy w głosie: – Chewning odwalił kawał dobrej roboty, lecz zamiast orbitować w punkcie spotkania, zużywał moc na utrzymywanie sztucznej grawitacji. Jest doświadczony, ale nigdy wcześniej nie brał udziału w misji bojowej. Wydaje mi się, że ze zbyt małym naciskiem mówiłem mu, iż podczas wojny jedyne, na co można liczyć, to zapasy, które ma się w ręku. – Danielu? – zaczęła Adele. Sam wywołał temat, wspominając, że Sissie była prywatnym jachtem. – Czy zastanawiałeś się, co się stanie, jeżeli rząd Federacji złoży oficjalną skargę? Oficjalnie nie jesteśmy w stanie wojny z Sojuszem, a bardzo prawdopodobne, że w Bazie Lorenza zabiliśmy także obywateli Federacji. Nie miała ochoty o tym mówić, czuła jednak, że powinna. Na gwiazdolocie nie było miejsca na tajemnice, a już zwłaszcza nie na tak małej jednostce jak Księżniczka Cecile. Jednak tutaj, na kadłubie, nikt nie mógł jej podsłuchać. – Owszem – przyznał Leary. – Z technicznego punktu widzenia to, co zrobiliśmy, było aktem piractwa, prawda? – Prychnął, dodając: Nazywajmy rzeczy po imieniu: to było piractwo. Rozważałem fakt, że to Goldenfels przeprowadził atak, a nie zarejestrowany na Cinnabarze statek, ale doszlifuję tę historię po powrocie. Zakładając, że sprawy pójdą tak, jak się spodziewamy – na Blasku i potem – i zdołamy wrócić. Spojrzał w niebo i sięgnął do kontrolek semafora, lecz cofnął dłoń, nie dotykając ich. Znowu przytknął hełm do jej hełmu. – Adele, nigdy nie miałem głowy do polityki, lecz syn mówcy Leary’ego nie uchowałby się, gdyby nie wiedział, jak się w to gra. Doskonale rozumiem, że najlepszym rozwiązaniem dla rządu Cinnabaru byłoby zniknięcie Księżniczki Cecile bez śladu. Wówczas atak na Bazę Lorenza pozostałby zagadką. Jestem pewny, że gwarant Porra z radością wyciszyłby sprawę. Ale... Ponownie zwrócił twarz ku górze, choć tym razem Adele miała pewność, że to nie Matryca była mu w głowie.
– Adele, wszyscy na pokładzie Księżniczki Cecile ufają, że zawiozę ich do domu. Nie jestem pewien, czy mi się powiedzie. Nie nabrałbym się na sztuczkę z powrotem po własnych śladach i nie przypuszczam, aby kapitan Semmes dał się w ten sposób wprowadzić w błąd. Lecz jestem winien Sissies więcej niż Cinnabarowi i, na Boga!, jeżeli ich zawiodę, to nie dlatego, że nie próbowałem. – Nie – odparła. – Nikt, kto cię zna, nie spodziewa się po tobie niczego innego, Danielu. I możliwe, że Bóg był po stronie Cinnabaru.
Rozdział 32 – ... teraz! – zabrzmiał głos Daniela na kanale ogólnym i wszystko, z wyjątkiem wnętrza głowy Adele, zamgliło się w przerażająco znany sposób. Przejście było gorsze od podróżowania przez Matrycę, które samo w sobie nie należało do szczególnie komfortowych. Przypominała sobie chwile w życiu, gdy nie czuła się niekomfortowo. Było ich wiele, prawdę mówiąc, nawet całe długie okresy, wszystkie jednak wynikały z jej pogrążenia się w nauce lub pracy. Trudno było jej pracować podczas przejścia, może jednak w przyszłości powinna próbować z większym zdecydowaniem. Od trzech dni Księżniczka Cecile podróżowała z punktu spotkania – planety znanej jedynie jako obiekt 115A3 w Katalogu Salmsona – na Blask. Goldenfels pokonał taką odległość w nieco ponad jeden dzień. Różnica brała się z prędkości, z jaką gwiazdolot zanurzył się w Matrycy. Teraz, kiedy pozbyli się już Bluechera, mogli wrócić do normalnej przestrzeni i zwiększyć prędkość – Dorst podsuwał taką możliwość – lecz Daniel wolał wybrać dłuższą, mniej widoczną trasę. Z ich prywatnych rozmów Adele wiedziała, że Daniel nie wierzył, iż pozbyli się Bluechera. Przebywając w Matrycy, Księżniczka Cecile pozostawała nietykalna dla każdego wroga niezależnie od jego umiejętności który dosłownie znajdował się w innym wszechświecie. Gwiazdowe uniwersum powróciło, jak gdyby ktoś odwinął dywan spowijający istnienie Adele Mundy. Przedmioty stały się jaśniejsze, wyraźniejsze, a ekran łączności ożył nadajnikami fal radiowych. Adele odzyskała cel, co bardzo ją ucieszyło. Wynurzyli się w normalnej przestrzeni, 250 000 mil od Blasku i niemal trzy razy dalej od Gehenny, pozostającej po nasłonecznionej stronie macierzystej planety. W zawczasu określonym przez Adele bezpośrednim sąsiedztwie przebywało trzydzieści siedem gwiazdolotów – znajdowały się wewnątrz kuli o średnicy miliona mil; pomiędzy Blaskiem a jego księżycem. Wiele jednostek orbitowało nisko wokół planety, przygotowując się do lądowania lub uruchomienia Szybkiego Napędu przed zanurzeniem się w Matrycy. Ot, zwykły ruch wokół popularnego portu handlowego. Jednym z okrętów był Bluecher, orbitujący wokół Gehenny wewnątrz Planetarnego Systemu Obronnego.
– Do niezidentyfikowanej jednostki opuszczającej Matrycę – odezwał się męski głos z krążownika, przesyłany mikrofalami. – Tutaj OMS Bluecher. Natychmiast podajcie tożsamość, inaczej zostaniecie zniszczeni. – Danielu – powiedziała Adele, cedząc sylaby. Jej różdżki niestrudzenie sortowały pozostałe jednostki według rodzaju. – Nadają wąską wiązką, co oznacza, że obserwowali nasz powrót do normalnej przestrzeni. Dziesięć jednostek unoszących się wokół Blasku należało do floty Federacji. Były to 600-tonowe okręty, nie różniące się niczym od jednostek handlujących i piratujących w całej Galaktyce Północnej – z wyjątkiem tego, że ich załogi opłacało państwo, a uzbrojone były w baterie rakiet krótkiego zasięgu. Cztery dni wcześniej, kiedy Goldenfels atakował Bazę Lorenza, na niebie nie uświadczyłoby się ani jednego okrętu wojennego Federacji. Katastrofa najwidoczniej przekonała tutejszy rząd do zatrzaśnięcia wrót stajni teraz, gdy ukradziono już konie. – Przyjąłem – odrzekł z niezmąconym spokojem Leary. – Bez wątpienia właśnie nas namierzają. Wkrótce dokonają identyfikacji wizualnej, niemniej spróbuj ich jak najdłużej zwodzić. Oficer łączności otworzyła usta, by odpowiedzieć Bluecherowi, i zamarła. Dobry Boże, a jeśli rozpoznają jej głos? Przełączyła transmisję na wyższy zakres, dzięki czemu kompresja ukryje brzmienie jej głosu dla większości uszu. – Bluecher, tutaj OMS Nimfa, dowodzona przez porucznika Archimbaulta – oświadczyła. – Admirał Raeder posłał nas przodem, żebyśmy upewnili się, że Baza Lorenza będzie gotowa przyjąć jego eskadrę za trzydzieści godzin. Odbiór. Jeżeli Bluecher ich obserwował, to nie wzięliby korwety za lokalną jednostkę – pierwszy wybór Adele – ani nawet za statek kupiecki Sojuszu lub któregoś z neutralnych światów, pozostających poza dwoma potężnymi blokami planet. Wysmukła sylwetka Księżniczki Cecile oraz rozbudowane ożaglowanie, wymagające do obsługi licznej załogi, bez cienia wątpliwości zdradzały ją jako okręt wojenny Udawanie jednostki bojowej Sojuszu stanowiło jedyną możliwość. – Nimfa, wyłączcie Szybki Napęd – rozkazał głos po chwili przerwy dłuższej, niżby usprawiedliwiała odległość między gwiazdolotami. Słowem nie skomentowali, że Nimfa – istniejący w rzeczywistości szlup, figurujący na liście jednostek Marynarki Sojuszu i będący jedną z fałszywych tożsamości Adele, przygotowanych na wypadek niebezpieczeństwa – odpowiadał na jednym jedynym paśmie dwudziestu metrów. – Po wejściu na orbitę przycumuje do was nasz kuter.
Bluecher musiał dysponować świetnymi obserwatorami, skoro zdołali wypatrzeć zniekształcenie wywołane rychłym przybyciem Sissie. A jednak wyglądało na to, że dali się nabrać... – Strzelają, sir! – wykrzyknął Sun na kanale dowodzenia. Dłonie Daniela się poruszyły. Silniki i Szybki Napęd ożyły jednocześnie, hamując Księżniczkę Cecile ostrzej, niż Adele poczuła kiedykolwiek dotąd. – Panie Betts, Wyrzutnia Jeden: ognia! – zawołał Daniel, zmagając się ze zrównoważeniem napędów. Przez szum i buczenie silników przedarł się donośny klang wyrzucanego w kosmos pocisku. – Wyrzutnia Dwa: ognia! Mundy nie miała czasu wywoływać podglądu sytuacji w czasie rzeczywistym, lecz względne pozycje jednostek na jej wyświetlaczu łączności wskazywały, że Księżniczka Cecile nurkowała w stronę Blasku. Była pewna, że kapitan ich okrętu wiedział, co robi, poza tym miała na głowie wystarczająco wiele innych spraw. Nadajnik laserowy składał się z piętnastu osobnych emiterów skupionego światła. Mogły działać razem, w wiązce lub jako pojedyncze soczewki, wysyłając ultrazwarte promienie z informacjami w piętnastu różnych kierunkach. Oficer łączności podzieliła emisję tak, by dotarła do dziesięciu okrętów Federacji. – Pawi Tron... – kryptonim stacji kontroli Pałacu Delegatów na powierzchni planety – do wszystkich jednostek Federacji. Sojusz Wolnych Gwiazd rozpoczyna zaskakujący atak na Federację. Za wszelką cenę zniszczyć krążownik Bluecher. Szykują się do ostrzelania pociskami kosmodromu i pałacu. Natychmiast zniszczyć krążownik! Zakodowała wiadomość za pomocą klucza Floty Federacji na ten miesiąc. Automatyczna odpowiedź z odbiorników wykazała, że trzy okręty nie miały załadowanego właściwego klucza, wobec czego zapętliła zaszyfrowaną wiadomość. Idioci! Czy nikt tutaj nie wykonywał swojej roboty? Zagrzmiały działa Suna, próbującego wytrącić nadlatujący pocisk z kursu poprzez wypalenie mu dziury w boku i skierowanie reszty cygara w przeciwnym kierunku. Całkowite zniszczenie masywnego, wielotonowego pocisku było niemożliwe, ale przy pewnej dozie szczęścia i wystarczającej ilości czasu działo plazmowe mogło zmienić jego trajektorię. Tutaj jednak odległość prawdopodobnie okazałaby się zbyt mała, by to osiągnąć. – Święty Boże Zbawicielu! – wrzasnął ktoś, kto musiał przyglądać się bitwie. Niemal jednocześnie donośne Bang! gwałtownie przechyliło Księżniczkę Cecile na sterburtę. Pocisk odciął maszt lub główną reję, której gruba stal strukturalna nie wytrzymała siły uderzenia cygara rozpędzonego do znaczącego ułamka prędkości światła.
Sissie wystrzeliła, jeden po drugim, dwa kolejne pociski, kolebiąc się pod wpływem odrzutu. Adele przestudiowała dane o ich przeciwniku i przekazała je oficerom dowodzącym. Ciężki krążownik wyposażono w dwanaście wyrzutni pocisków, a w jego magazynach spoczywało sto dwadzieścia cygar. Szczegóły miały większe znaczenie dla Daniela niż dla niej, lecz nawet dla dziecka było jasne, że wymiana ognia pomiędzy krążownikiem a korwetą z połową z zapasu dwudziestu pocisków na pokładzie mogła mieć tylko jedno zakończenie. – Bluecher, na litość boską, co wy robicie! – krzyknęła Adele do mikrofonu. Admirał Raeder nakarmi wami konwertery antymaterii, wy idioci! Przestańcie strzelać! Nie spodziewała się, że jej udawana panika powstrzyma Bluechera, ale zawsze istniała taka szansa. Zastanawiała się, jak krążownik ich zdemaskował. Prawdopodobnie uzyskali wyraźne rozpoznanie wizualne i postanowili działać na tej podstawie. Najwyraźniej kapitan Semmes był nie tylko wytrawnym, lecz także zdecydowanym oficerem. Mundy skierowała wiązkę mikrofal na jeden z satelitów komunikacyjnych orbitujących nad Blaskiem. Podłączyła się do kanału rządowego i floty oraz do Słowa Bożego – rządowej stacji telewizyjnej. – Okręty wojenne Sojuszu atakują jednostki Federacji! – oznajmiła. – Natychmiast wyślijcie wszystkie okręty, bo inaczej zostaną zniszczone na ziemi! Krążownik Bluecher atakuje jednostki Federacji! Zamieszanie, wywołane przez pojawienie się wokół Blasku kolejnych dziesiątków okrętów, utrudni kalkulacje Bluecherowi. Nie pomoże zbyt wiele, ale zawsze trochę; poza tym tylko tyle mogła zrobić podczas gwałtownych manewrów Księżniczki Cecile. Inni mogli pokładać wiarę w Bogu, lecz Adele poradzi sobie z wiarą w to, co namacalne: Rafael Semmes był zręczny, lecz nie tak dobry jak Daniel Leary. Marynarze na Bluecherze nie byli tak dobrzy jak Sissies. A ktokolwiek był oficerem łączności u Semmesa, nie dorównywał Adele Mundy. – Okręty wojenne Sojuszu atakują Federację! krzyknęła, czując, jak dwa kolejne pociski opuszczają rury wyrzutni. Działa plazmowe dudniły. Potężny cios obrócił korwetę, gdy coś zerwało część jej żagli. – Natychmiast wyślijcie wszystkie okręty, by zaatakować krążownik Bluecher!
*** Maszty Sissie już rozłożono, wobec czego Daniel nie mógłby wylądować na Blasku, nawet gdyby postanowił pozabijać takielarzy na kadłubie. Przedzieranie się przez atmosferę było ciężkie nawet ze złożonymi masztami i rejami oraz zrefowanymi żaglami. Gdyby gwiazdolot zszedł na dół z wyciągniętymi antenami, to w najlepszym razie by je postradał. A nawet gdyby jakimś cudem ocalały, to jednostka i tak nie mogłaby wylądować na dolnych masztach. Woetjans wysłała na zewnątrz obie wachty, gotowe do natychmiastowego skorygowania ustawienia żagli według życzenia Daniela. Założyła, że nie zechcą zostać w systemie Blasku dłużej, niż będą musieli. Leary musiał obliczyć najlepszą trasę ucieczki, bazując na tym, co zobaczył po wyjściu z Matrycy. To było ich pierwsze wynurzenie od ucieczki znad Salmsona 115A3. Bosman miała rację, że brakowało im czasu, ale nie podejrzewała, że aż tak bardzo. Bluecher znajdował się tak blisko, że korweta nie miała szansy uciec do Matrycy, zanim nadleciałaby salwa pocisków. Nawet jeśli Blask nie okazałby się dobrą kryjówką, to przynajmniej był na tyle duży, by zatrzymać pociski Sojuszu i zapobiec bezpośredniej obserwacji. Daniel nurkował w stronę planety, ponieważ była to jedyna szansa Księżniczki Cecile na przetrwanie najbliższych pięciu minut. Potem... cóż, zacznijmy od pięciu minut. Betts, strzelaj według uznania! – zawołał Daniel na kanale dowodzenia, próbując zrobić trzy rzeczy na raz. Oszczędzanie zapasu pocisków kusiło, jeśli jednak nie pokrzyżują Bluecherowi planów, korweta niedługo otrzyma bezpośrednie trafienie, po którym magazyn amunicji wyparuje razem z resztą jednostki. Nawet najbardziej opanowany oficer nie lubi na swoim ekranie bojowym widoku nadlatujących pocisków. Najmniejsza szansa zdezorientowania oficerów dowodzących krążownikiem warta była wszystkich „co, jeśli?” związanych z oszczędzaniem pocisków. Porucznik zaprogramował pierwsze dwa pociski; wycelowaniem pozostałych zajmie się Betts. W sumie to była jego praca i wykazywał biegłość – w przeciwnym razie nie uchowałby się tak długo na pokładzie Księżniczki Cecile. Niestety nie umiał czytać w myślach Daniela. W doskonałym wszechświecie wystrzeliwanie pocisków i manewry Sissie stworzyłyby choreograficzną całość.
Cóż, w doskonałym wszechświecie ciężki krążownik nie schwytałby Księżniczki Cecile, a zwłaszcza dowodzony przez człowieka, który zdobyłby głos Daniela w konkursie na Najlepszego Kapitana Marynarki Sojuszu. Co więcej, doskonały wszechświat nie potrzebowałby ani okrętów wojennych, ani dowodzących nimi oficerów bojowych. Daniel musiał grać takimi kartami, jakie otrzymał. Tylko tyle mógł zrobić. Semmes nie spodziewał się, że jego zdobycz zacznie uciekać w stronę planety, jednakże salwa dwunastu pocisków zapewniała mu asekurację. Przestrzeń była nieskończona, lecz w ludzkich kategoriach korweta zajmowała sporą jej objętość, zwłaszcza biorąc pod uwagę maszty, sterczące we wszystkich kierunkach na siedemdziesiąt stóp od kadłuba. Tablica pozycyjna Leary’ego była trójwymiarowa i wielobarwna. Trajektoriom nadlatujących pocisków nadano kolor niebieski, a domniemanym przedłużeniom torów lotu – purpurowy. Purpurowa linia przecinała żółtą, oznaczającą kurs Księżniczki Cecile. Daniel powiększał maleńki wycinek, aż 230-stopowa korweta wypełniła całą szerokość wyświetlacza. Purpurowa linia nie znikła, przypominając nitkę nawet w tak dużej skali. Jasna cholera, leci prosto w... Nie mógł dodać mocy, a zatem wyłączył silniki. Szybki Napęd potrzebował trzydziestu sekund, żeby się uruchomić lub zamilknąć, więc nawet nie zawracał sobie nim głowy. Zmniejszenie ciągu hamującego powinno lekko unieść Sissie ponad Blaskiem, pchając ją jednocześnie nieco w przód w stosunku do przewidywań komputera astrogacyjnego. Segment nadlatującego pocisku przeleciał pod kadłubem. Gdyby mieli szczęście, ominąłby ich całkowicie, niestety zawadził o dolny maszt B. Uderzenie zamieniło dwadzieścia stóp anteny w parę, która zniszczyła żagle masztów A i C. Rozszerzające się gazy zadudniły o kadłub niczym o stalowy bęben. Daniel ponownie uruchomił silniki, w pełni świadomie narażając korwetę na naprężenia, na które jej konstrukcja nie była obliczona. Kochał Księżniczkę Cecile tak mocno, jak tylko człowiek mógł kochać maszynę, jeśli jednak uratuje swoją załogę i dowiezie z powrotem na Cinnabar, to potem mogą ją oddać na złom. Dobry Boże, tylko pomóż Sissies wrócić na Cinnabar! Porucznik Leary wrócił do standardowej tablicy pozycyjnej. Instynkt podpowiedział mu możliwość, której software nie byłby w stanie wyliczyć. Zmniejszył moc z powrotem do 70% – niewielkie, lecz odczuwalne zwolnienie. Sensory Bluechera wykryły zmianę i przekazały do komputera bojowego. Trzy sekundy później krążownik odpalił kolejną salwę.
Napędzane pociski potrafiły śledzić kurs celu. Księżniczka Cecile nurkowała w stronę balistycznego cienia Blasku, lecz komputer bojowy krążownika był w stanie wysłać pociski w jej przewidywaną lokalizację nawet wtedy, gdy Bluecher nie miał swojej ofiary w zasięgu wzroku. – Chewning, sprowadź takielarzy do środka! – rozkazał Daniel, żałując, że nie polecił tego wcześniej, zanim (niemal na pewno) stracili ludzi razem z Dolnym B. W obecnej sytuacji takielarze byli nieprzydatni na kadłubie. Jeśli Sissie zdoła uciec do Matrycy, wyjdą z powrotem, ale nie zamierzali tego próbować, dopóki Bluecher deptał im po piętach. Krążownik czekał na orbicie, lekko zwalniając, lecz przyspieszenie pocisków sprawiało, że prędkość wystrzeliwującego je okrętu nie miała znaczenia. Na razie Sissie odgradzała się od Bluechera Blaskiem, ale nie mogła uciec, a kiedy krążownik ruszy, korweta straci kryjówkę. Daniel obserwował na tablicy pozycyjnej, jak trajektoria nadlatującego pocisku zmieniała kolor z purpurowego na niebieski... po czym urwała się gwałtownie, natrafiając na okręt Federacji. Cinnabarczyk wziął pod uwagę inne jednostki; ogniomistrz Sojuszu – nie. Ofiara zamieniła się w wielobarwną kulę ognia, powstałą nie tylko z rozżarzonego metalu, lecz także z płonącego paliwa i eksplodujących głowic bojowych rakiet. Inna jednostka Federacji wystrzeliła w stronę Bluechera trzy salwy po czterdzieści osiem rakiet. Dystans był zbyt duży dla prymitywnego komputera bojowego Federacji, jednakże chmury niewielkich pocisków ośmieliły trzy inne lokalne okręty do otwarcia ognia. Gdy tylko wszystkie opróżniły zewnętrzne wyrzutnie rakiet, natychmiast zapikowały w stronę powierzchni Blasku. Daniel nie przestawał utrzymywać planety pomiędzy Księżniczką Cecile a krążownikiem. Zanurzał się również w studnię grawitacyjną, by krzywizna Blasku miała większy łuk. W najlepszym razie był to jedynie środek doraźny, gdyż znajdowali się już zaledwie dziesięć tysięcy mil nad powierzchnią. W większości przypadków taka wysokość w zupełności by wystarczyła, kiedy jednak chodziło o życie, była to jedynie kwestia minut. Spodziewał się, że zaraz po ukryciu Sissie za planetą utraci podgląd w czasie rzeczywistym Bluechera, jednak nie doszło do przerwy w transmisji: krążownik pozostał widoczny, choć przymglony chmurą zjonizowanego odrzutu. Adele pobierała sygnał, najprawdopodobniej z Bazy Lorenza. Nawet gdyby istniały, satelity komunikacyjne Federacji nie zapewniłyby tak dobrego obrazu. Jak jej się to udało? Ale dzięki Bogu, że to zrobiła!
Semmes przyspieszał na Szybkim Napędzie, wyłączając silniki plazmowe, gdy Bluecher stał się celem setek rakiet. Daniel oszacował nowy kurs nieprzyjaciela i dostosował lot Sissie tak, aby w tej śmiercionośnej grze w chowanego pozostała w cieniu planety. Trzy okręty Federacji ostrzelały krążownik wszystkimi swoimi rakietami, potem dwa kolejne. Wielkie nieba, porucznik Leary nie spodziewał się takiej reakcji, wmanewrowując Bluechera w zniszczenie lokalnej jednostki! Nie podejrzewał, że okręty Federacji były w stanie tak szybko zareagować, nawet gdyby chciały. Zupełnie jakby czekały na pretekst do ostrzelania sojuszniczej jednostki! Z Blasku startowały kolejne statki. Daniel nie potrafił określić, czy to jednostki cywilne, czy kolejne okręty bojowe; jedyną zewnętrzną różnicę stanowiły wiązki rakiet na tych ostatnich, łatwe do przeoczenia wśród takielunku. Kapitan Semmes chyba również tego nie wiedział, gdyż nagle Bluecher otworzył do nich ogień ze swych 15-centymetrowych dział. Daniel przypuszczał, że Semmes po prostu próbował zniechęcić ich do odpalenia kolejnej irytującej salwy rakiet, ponieważ nikt nie mógł na poważnie oczekiwać jakichkolwiek efektów po ostrzale z dział plazmowych, prowadzonym na odległość kilkuset tysięcy mil. Armaty miały przeznaczenie defensywne – strącały nadlatujące pociski, których nie udało się ominąć. Jeden z lokalnych stateczków okazał się jednak tak kruchy, że skoncentrowany ogień sześciu dział – tylko trzy wieżyczki krążownika zajęły się celem – zatrzymał nieszczęśnika i strącił go z powrotem w atmosferę. Kilka federacyjnych rakiet eksplodowało nagle na kadłubie Bluechera. Obraz krążownika rozbłysnął na podobieństwo otrząsającego się z łusek motylego skrzydła. Niewielkie głowice bojowe rakiet miały za zadanie niszczyć maszty i żagle nieprzyjacielskiej jednostki, uniemożliwiając jej ucieczkę lub pościg, w zależności od tego, kto w danej potyczce był piratem, a kto zwierzyną. Nie byłyby w stanie poważnie uszkodzić kadłuba lokalnej jednostki, a co dopiero grubego pancerza ciężkiego krążownika Sojuszu. Niemniej nikt nie lubi bycia ostrzeliwanym i słuchania, jak otaczająca go stal dźwięczy od wybuchów i następującego po nich deszczu odłamków, rykoszetujących wśród ożaglowania. Może dlatego artylerzysta Bluechera zaczął rozbijanie na kawałki następnego okręciku Federacji, zamiast skoncentrować ogień na pocisku z Księżniczki Cecile, jak powinien był to zrobić. Rozpędzone stalowe cygaro uderzyło w złożony maszt górny, eksplodując pióropuszem rozpalonego do białości metalu, przypominającego ogon zbliżającej się do słońca komety. Niegroźne uszkodzenie, lecz każdy na pokładzie Bluechera wiedział, że mogło być inaczej: wystarczyłoby, aby kurs pocisku różnił się o kilka metrów, a trafienie
wypatroszyłoby krążownik, pozostawiając wrak dla ekip zbieraczy złomu. Księżniczka Cecile odniosła przynajmniej jakiś sukces. Po rozpyleniu jednostki Federacji krążownik wystrzelił kolejną salwę, która chybiła o kilka mil. Natychmiast po schowaniu Sissie za Blaskiem Daniel podjął przyspieszanie na obu silnikach. Ogniomistrz Semmesa nie miał możliwości obserwacji Księżniczki Cecile. Leary był w korzystniejszej sytuacji – dzięki Adele – cały czas widział Bluechera. – Szóstka, ciężka jednostka wynurza się w przestrzeni gwiazdowej na dalekiej orbicie Blasku, odbiór – zameldowała Vesey. Skupiła się na swoim zadaniu obserwowania sensorów, podczas gdy wokół niej szalała bitwa. Wielu bardziej doświadczonych oficerów nie potrafiłoby tego zrobić. Teraz jednak nie miało to znaczenia: Księżniczka Cecile uwolni się lub zostanie zniszczona, zanim nowy przeciwnik zorientuje się w sytuacji na tyle, żeby przejąć pałeczkę. Opis „ciężka jednostka” brał się ze skali zniekształcenia, zarejestrowanego przez instrumenty Vesey, jakie towarzyszyło pojawieniu się przybysza w normalnej przestrzeni. W eskadrze Sojuszu brakowało drugiego krążownika, co oznaczało, że któryś z okrętów liniowych prawdopodobnie przebywał w przestrzeni, w czasie gdy Goldenfels niszczył okręty w hangarach Bazy Lorenza. – Załoga, tutaj Szóstka – przemówił Daniel, wbijając za pośrednictwem wirtualnej klawiatury nowy zestaw instrukcji. – Zanurzymy się w Matrycy... Jego wyświetlacz rozbłysnął pomarańczowymi literami wielkości dłoni: ZACZEKAJ ZACZEKAJ ZACZEKAJ – FRC Aristoxenos, tutaj FRC Księżniczka Cecile – rozległ się głos Adele na kanale obwieszczeń. – Mamy dla pana cel, admirale O’Quinn: krążownik Sojuszu. Wszystkie pozostałe jednostki to sprzymierzeńcy. Powtarzam: wszystkie jednostki, z wyjątkiem krążownika Sojuszu, to sprzymierzeńcy Odbiór. Daniel usłyszał metaliczne szczęknięcie, z jakim ostatnie dwa pociski Sissie wsunęły się do wyrzutni, gotowe do wystrzelenia. – Wstrzymać ogień, panie Betts! – rozkazał, instynktownie blokując konsolę bojową. – Przygotować rozwiązania ataku dla Aristoxenosa i jak najszybciej je przesłać. Nie dowierzam ich ludziom, ani komputerom, lecz dobry Bóg widzi, jak bardzo się cieszę z ich towarzystwa!
Betts wykonał kawał świetnej roboty, mógł jednak nie dostrzec nagłej konieczności zatrzymania ostatnich dwóch pocisków Sissie w rezerwie. W wolnej chwili porucznik wyjaśni mu sytuację, teraz jednak priorytetem stało się powstrzymanie głównego ogniomistrza przed zużyciem pocisków, które mogą okazać się kluczowe dla wpędzenia krążownika Sojuszu w pułapkę. Adele rozmawiała z Aristoxenosem. Podłączyła Daniela do linii, lecz był zbyt zajęty sterowaniem Księżniczką Cecile, by zawracać sobie głowę ich konwersacją. Po trafieniu pociskiem Bluecher zszedł z przewidywanego kursu i wyłączył silniki. Daniel musiał wprowadzić Sissie z powrotem w cień Blasku. W praktyce oznaczało to zbliżenie się do planety, a już znajdowali się na tyle nisko, że górna warstwa stratosfery zaczynała ich lekko przyciągać. Korweta nie była bezpieczna, dopóki ostatni pocisk Sojuszu nie opuści systemu, a nawet wówczas czekało ich lądowanie jednostką, która mogła odnieść niezauważone uszkodzenie. Krążownik przestał wystrzeliwać pociski po czwartej salwie. Przyspieszał z 1,5G – prawdopodobnie stać go było tylko na tyle, gdy używał samego Szybkiego Napędu – trzymając się wyznaczonego przez Semmesa kursu, podczas gdy kapitan szykował się do wyłuskania Księżniczki Cecile z ukrycia. Bluecher ominie w ten sposób Blask na dalekiej orbicie i – co w tej chwili raczej było najważniejsze – z dala od Aristoxenosa. Semmes nie wie, co się dzieje – uświadomił sobie Daniel. Musi być przekonany, że przybysz nie jest przyjacielem, ale nie ma całkowitej pewności, że to wróg. Po wplątaniu go w walkę z sojusznikami z Federacji musiał zachować szczególną ostrożność, aby nie powtórzyć błędu... Aristoxenos wystrzelił w kierunku Bluechera cztery pociski. Jeden z nich opisał go ciasnym łukiem. Musiał zawieść jeden albo oba silniki Szybkiego Napędu i pocisk zamienił się w obłok kropli rozpuszczonego metalu. Krążownik odpowiedział salwą podzieloną pomiędzy Aristoxenosa i Księżniczkę Cecile. Bluecher rozkładał maszty. Kawał jednego z nich odpadł od kadłuba – pocisk Sissie naruszył strukturę anteny, a przyspieszenie ją urwało. Okręt liniowy miał trzydzieści sześć wyrzutni; trzydzieści jeden odpaliło salwę w stronę Bluechera. Trzydziesta druga rura wybuchła, tworząc płonącą przez piętnaście sekund błękitno-białą zrakowaciałość na dziobie okrętu. Leary wprowadził ostatnie poprawki, zaczekał sekundę na zieloną ikonę aprobaty komputera bojowego, po czym wystrzelił ostatnie dwa pociski Sissie.
Przestawił Szybki Napęd na pełną moc. Księżniczka Cecile była teraz znacznie zwrotniejsza nawet zapełnione w połowie składy amunicji ważyły tyle, co jedna czwarta pustej korwety. Sześć pocisków, które Bluecher wystrzelił na oślep w ich kierunku, nie stanowiło poważnego zagrożenia. Ogniomistrz krążownika okazałby się sprytniejszy, gdyby skierował całą salwę przeciwko okrętowi liniowemu, dysponując pełnymi informacjami o jego kursie i prędkości. Daniel wyprowadził Księżniczkę Cecile spoza Blasku, ustawiając się przeciwstawnie do kursu Bluechera. Musnął kontrolki silnika plazmowego bakburty, po czym natychmiast skontrował ciągiem ze sterburty, obracając okręt o trzydzieści stopni wokół własnej osi, dzięki czemu wieżyczki dolne i górne korwety mogły wymierzyć działa w krążownik. – Sun – rozkazał – zakurz ich trochę! Chcę ich czymś zająć oprócz ich aktualnych zadań! – Przyjąłem, przyjąłem! – potwierdził z radością artylerzysta, obracając działa ku nieoczekiwanemu celowi. Nie istniały żadne praktyczne powody, by ostrzeliwać z czterocalowych dział krążownik odległy od nich o ćwierć miliona mil; z takiej odległości nawet 15-centymetrowe armaty Bluechera nie zadałyby korwecie żadnych poważnych strat. Jednak psychologiczny efekt plazmowych pocisków – przy takiej odległości mocno rozproszonych – rozbłyskujących na pancerzu krążownika mógł przyczynić się do błędu marynarzy Sojuszu, tak samo, jak salwy rakiet Federacji rozproszyły oficera artyleryjskiego, który powinien był zająć się nadlatującym pociskiem. Obrotowi dolnej wieżyczki towarzyszyło zgrzytanie, które wstrząsnęło całym okrętem. Powinna była unosić się swobodnie na pierścieniu odpychania magnetycznego. Jednak biorąc pod uwagę naprężenia, jakie Daniel zafundował korwecie, należało czuć wdzięczność, że w ogóle się obracała. Księżniczka Cecile mogłaby prawdopodobnie uciec, korzystając z tego, że krążownik zajął się nowym przeciwnikiem, lecz możliwość ta zaledwie przemknęła jej kapitanowi przez głowę, na tej samej zasadzie, co opcja lądowania na Blasku. Żadna z nich nie była zbyt realna: korweta nie miała gotowego do lądowania ożaglowania, zaś Daniel Leary był oficerem FRC i jako taki nie uciekał przed walką. Nawet buntownicy o tym pamiętali, gdy tylko otrzymali szansę działania. Maszty Aristoxenosa były rozpostarte, a żagle postawione. O’Quinnowi zabrakło czasu – a może załogi – by zwinąć je przed powrotem do uniwersum gwiazdowego i atakiem na Bazę Lorenza. Pancernik mógłby błyskawicznie przelecieć nad Planetarnym Systemem Obronnym, ostrzelać hangary pociskami, a następnie – jeśli wszystko ułożyłoby się
pomyślnie – uciec z powrotem do Matrycy, zanim ocalałe jednostki Sojuszu dałyby radę odpowiedzieć ogniem. Był to bardzo dobry plan, z jakim zresztą Daniel przyleciał na Todos Santos. Gdyby kosmonauci-wygnańcy wyrazili wtedy zgodę, otrzymaliby wsparcie ze strony Adele, co ułatwiłoby im zadanie i sprawiło, iż jego realizacja stałaby się znacznie bezpieczniejsza. Daniel musiał jednak przyznać, że dotarcie do systemu Blasku zajęłoby Aristoxenosowi ponad miesiąc. Gdyby nie wcześniejszy atak Sissie, prawdopodobnie byłoby za późno. Co nie znaczyło, że narzekał na aktualny rozwój wydarzeń. W FRC nie ceniono słów „łatwy” czy „bezpieczny”, za to „zwycięstwo” i owszem. Gdy połowa salwy Bluechera zbliżyła się do Aristoxenosa, z dwóch wieżyczek nie przesłoniętych ożaglowaniem przemówiły 8-calowe działa okrętu liniowego. Podwójne trafienie uniemożliwiło jednemu z pocisków rozdzielenie się na segmenty, zamieniając go w kulę rozżarzonego gazu, rozszerzającą się z prędkością wybuchu nuklearnego. Inne wystrzały niszczyły segmenty z taką siłą, że eksplozje wytrącały z kursu pozostałe pociski. Wtem w białym rozbłysku eksplodowała jedna z wieżyczek. Zawiodła część laserów nadających trytowej kapsule pęd, a pozostałe soczewki doprowadziły do wybuchu wewnątrz irydowej lufy. Siła eksplozji oderwała wieżyczkę od brzucha okrętu liniowego, wyłamując przy okazji dwa dolne maszty. Co oczyściło pole strzału innej wieżyczce, która natychmiast włączyła się do walki. Okręty liniowe wyposażono w niezależne systemy celownicze, a dowódcy wieżyczek najwidoczniej śledzili rozwój bitwy, mimo iż nie mogli w niej uczestniczyć, dopóki cel nie pokaże się ponad takielunkiem okrętu. Żaden pocisk z krążownika nie przedarł się przez ogień zaporowy, choć jeden segment wyparował tak blisko celu, że dwa bombramżagle oderwały się przy przechodzeniu Aristoxenosa przez rozszerzającą się chmurę. Masa pocisków Aristoxenosa przewyższała możliwości każdego ognia zaporowego, nawet innego okrętu liniowego. Semmes zareagował w jedyny sposób, który dawał choćby cień nadziei na ocalenie: Szybki Napęd i silniki plazmowe przyspieszyły maksymalnie, ustawiając krążownik pod kątem prostym w stosunku do nadchodzącej salwy. Kadłub Bluechera odkształcił się dostrzegalnie pod wpływem przeciążenia, niemniej przyspieszenie prawie wydostało go ze stożka przewidywanych trajektorii pocisków. Osiem armat krążownika skoncentrowało ogień na segmentach znajdujących się jak najbliżej granicy stożka, stanowiących potencjalne zagrożenie dla okrętu. 15-centymetrowe działa nie dorównywały siłą ognia ośmiocalówkom okrętu liniowego, lecz Bluecher miał
złożony takielunek, a jego artylerzyści byli świetnie wyszkoleni. Kolejne trafienia zamieniły część wielotonowego pocisku w gaz, którego ciśnienie odchyliło lot reszty na tyle, by przestał zagrażać krążownikowi. Daniel dokładnie znał przyspieszenie, na jakie ciężki krążownik mógł się zdobyć w obliczu zagrożenia, gdyż obserwował reakcję Bluechera na nadlatujące rakiety Federacji. Przewidział kierunek lotu, opierając się na kącie, jaki sam by wybrał, gdyby dowodził Bluecherem ostrzeliwanym przez okręt liniowy. Ostatnia para pocisków Księżniczki Cecile prześlizgnęła się niezauważona, dopóki wieżyczka sterburty krążownika nie rozpoczęła desperackiego ostrzału na sekundy przed trafieniem. Segment uderzył w dziób Bluechera w postaci chmury na tyle jeszcze gęstej, że zmiażdżyła ona poszycie kadłuba, ogołacając go z najbardziej wysuniętych masztów: górnego, dolnego i sterburty. Mikrosekundy później drugi pocisk trafił prosto w rufę krążownika. Uwolnienie energii kinetycznej spowiło ostatnie dwadzieścia metrów jednostki kulą ognia, która zostawiła po sobie próżnię. Bluecher miał właśnie oddać kolejną salwę, kiedy został trafiony. Kilka pocisków opuściło wyrzutnie, lecz zaczęło koziołkować, gdy zawiódł komputer, który miał korygować ich kursy do momentu spalenia całego paliwa. Całym krążownikiem targnęło w bok. – Szóstka Sissie do okrętu flagowego – przemówił porucznik Leary na kanale alarmowym, by usłyszała go cała załoga. Bóg jeden wiedział, jak bardzo sobie na to zasłużyli! – Admirale, sugeruję przerwanie ognia, dopóki nie zaproponuje pan Bluecherowi poddania się. Jego kapitan nazywa się Rafael Semmes i z własnej woli nie wezmę udziału w zabójstwie tak zdolnego oficera. Odbiór. – Sir? – odezwał się Betts, obracając się do Daniela, lecz korzystając z kanału dowodzenia. Na mostku panował zbyt wielki hałas, by opierać się jedynie na komunikacji głosowej. – Okręt liniowy musi przerwać ostrzał. Wszystkie podajniki pocisków z magazynów do wyrzutni są nieczynne. Startując z Todos Santos, mieli tylko to, co mieściło się w tubach wyrzutni. – Szóstka Sissie, tutaj Szóstka Zanie – rozległ się chrapliwy głos admirała O’Quinna. Oba okręty dysponowały środkami łączności wizualnej, lecz podczas walki FRC posługiwała się jedynie komunikacją głosową. W trakcie bitwy szerokopasmowe łącza były zbyt cenne, by marnować je na ozdóbki. – Sam odbierz ich kapitulację, Leary. To ty ich znokautowałeś. – O’Quinn prychnął i dodał: – Wasz ogniomistrz odpalił nawet nasze pociski, choć niech mnie diabli, jeśli wiem, jak przejął kontrolę nad naszym systemem. Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe! Odbiór.
Och. Daniel również nie, lecz widocznie Adele wiedziała lepiej. Najwyraźniej nie zmarnowała czasu, kiedy Księżniczka Cecile stała w porcie w San Juan bok w bok z okrętem liniowym. Co wyjaśniało tak szybkie odpalenie salwy. Leary spodziewał się, że minie kilka minut, zanim Aristoxenos przygotuje się do strzału, nawet pomimo przesłania im do konsoli bojowej gotowych rozwiązań Bettsa. – Admirale – odrzekł Daniel – przed waszym przylotem Księżniczka Cecile była tylko ruchomym celem. Przypisanie sobie zwycięstwa, na co ewidentnie zasłużyliście, tylko ułatwi mi zadanie, gdy będę przekonywał ludzi w Xenos, jak wiele Republika wam zawdzięcza. Co z pewnością uczynię. Odbiór. Nastała chwila ciszy dłuższa, niżby usprawiedliwiała to przerwa w transmisji. – Na Boga, Leary, gdybym darzył twojego ojca choćby połową szacunku, jaki mam dla ciebie, to nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu... OMS Bluecher, tutaj admirał O’Quinn z FRC. Poddajecie się, czy wolicie zostać wykorzystani jako cel ćwiczebny, który, przyznaję, bardzo przydałby się mojej załodze? Odbiór. – Osobiście, Sissies, bardzo się cieszę z ich towarzystwa – oznajmił Daniel przez interkom. Mundy pozwoliła zabrzmieć wiwatom na kanale ogólnym, choć niemal zagłuszyły wymamrotaną przez kapitana Semmesa sentencję o bezwarunkowej kapitulacji.
Rozdział 33 – Załoga – przemówił Daniel – tutaj Szóstka. Za kilka minut wynurzymy się z Matrycy nad Todos Santos. Adele odgrodziła go od gwaru w interkomie, ponieważ jednak na tym etapie podróży na Sissie panowała cisza, słyszał okrzyki marynarzy w rodzaju: „Jiiihaaa!”, „Gorzałki i kobiet!” czy odpowiedź Maginnes – „Zatrzymaj kobiety dla siebie – tym razem wolę ślicznego chłopczyka o przyrodzeniu jak u kuca!” Maginnes była takielarką i czekała w skafandrze przy śluzie wraz z resztą wachty sterburty – na wypadek gdyby Woetjans i ekipa bakburty nieoczekiwanie potrzebowała pomocy w opuszczeniu nielicznych żagli, pod którymi korweta przebyła ostatni odcinek podróży. Daniel pomyślał o niej – zwalistej kobiecie z twarzą mopsa – i ślicznym chłopcu, którego pragnęła. Lecz Maginnes była kosmonautką z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi i mogła mieć wszystko, na co miała ochotę, jak długo nie wyczerpią się jej fundusze. – Posłuchajcie mnie, Sissies – dodał, uśmiechając się do myśli, że choć dowodził tą załogą, to stanowili jego rodzinę. Należeli do niego tak samo, jak on należał do nich. – Opuszczaliśmy Todos Santos w zgodzie ze wszystkimi z wyjątkiem kilku mieszkańców Pleasaunce. Nie ma ich już na planecie. – Zamilkł przeczekując śmiech. – Lecz w ciągu miesiąca wiele może się zmienić – ciągnął. – Jeśli mi nie wierzycie, zapytajcie personel Bazy Lorenza. Kolejna salwa śmiechu. Podczas tej wyprawy wiele przeszli. Sissies nigdy nie wątpili, że Daniel był ich kapitanem, uznał jednak, że to właściwa chwila, by przypomnieć im, że był ich kapitanem, człowiekiem, który nie posłałby ich nigdzie, gdzie sam nie miałby ochoty się znaleźć. – Mogło dojść tutaj do zmian politycznych – powiedział. Zignorował okrzyki o czarnuchach. – A w porcie może przebywać jakiś okręt Sojuszu. W tym przypadku pozostaniemy na powierzchni tylko tyle czasu, ile będę potrzebował do wprowadzenia danych kursu, który uprzednio wytyczyłem. Byliby bezpieczniejsi, nie porzucając towarzystwa Aristoxenosa. Okręty wojenne Sojuszu mogły na tyle lekceważyć rząd KI astra, że nawet zniszczą korwetę FRC, ale nie w obliczu tutejszego okrętu liniowego. Choć poważnie uszkodzony w wyniku przejścia przez Matrycę i wybuchów własnego uzbrojenia, Zanie nadal sprawiał imponujące wrażenie.
Daniel poleciał sam, ponieważ z czterdziestu ośmiu silników Szybkiego Napędu Aristoxenosa działało tylko sześć. Jego systemy wymagały tysiącosobowej załogi, a obecnie na okręcie służyło zaledwie dwustu pięćdziesięciu byłych marynarzy FRC, wspartych taką samą liczbą służących, nie mających żadnego doświadczenia w lotach pozaplanetarnych. W Klastrze Dziesięciu Gwiazd nie brakowało doświadczonych kosmonautów, lecz tylko garstka zdecydowała się zaciągnąć na sypiący się okręt liniowy. A nawet ci nieliczni nie weszliby na pokład, gdyby poznali szczegóły planu, który musieliby uznać za szalony. Aristoxenos miał szczęście, że tak szybko opuścił Blask; powrót do domu i tak zabierze mu więcej czasu. Lot Księżniczki Cecile na Todos Santos w towarzystwie okrętu liniowego wydłużyłby się o dziewięć dni. – Podczas tej podróży zużyliśmy sporo z naszego limitu szczęścia, Sissies – powiedział Daniel. – Nie chcę go więcej nadużywać. – Szóstka, tutaj Piątka – wtrącił się przepraszającym tonem Chewning z Centrum Dowodzenia. – Wracamy do normalnej przestrzeni za... minutę. Odbiór. – Zrozumiałem, panie Chewning – potwierdził Daniel. – Załoga, przygotować się do powrotu do przestrzeni gwiazdowej... Nacisnął guzik. – ... teraz! Księżniczka Cecile zadygotała, przechodząc do gwiazdowego wszechświata niczym ryba, która zamiast w wodzie płynie w przezroczystej glicerynie. Leary nie przejmował się zbytnio tym, co mogło wydarzyć się na Todos Santos, chyba że niewyobrażalny pech sprawi, iż wynurzą się na odległość splunięcia od okrętu wojennego Sojuszu. Tutaj nikt nie powinien ich szukać. Ludzie zauważą przybycie korwety i część z nich może mieć nawet wrogie intencje, lecz Daniel w pełni ufał umiejętnościom Adele, która w porę rozpozna problem, co z kolei umożliwi Sissie ucieczkę. Dzień drogi stąd, na jakimś niezamieszkanym świecie, napełnili zbiorniki masą do reaktorów. Gdyby musieli, jakoś dolecą do Cinnabaru, choć oznaczałoby to konieczność racjonowania zapasów pod koniec podróży. Rzeczywistość powróciła z krystaliczną nagłością, zamieniając czas spędzony w Matrycy w na wpół zapomniany koszmar. Kiedy tam byłeś, nie było tak źle, ale po wynurzeniu się miałeś wrażenie, że dusza swędzi cię niczym skóra po kąpieli w solance. Księżniczka Cecile znalazła się 80 000 mil nad Todos Santos. Tablicę pozycyjną wypełniły statki. Ku przerażeniu Daniela transmisja laserowa – co dowodziło, iż Sissie została nie tylko zauważona, lecz także namierzona, i to z precyzją wystarczającą do otwarcia ognia –
niemal natychmiast przekazała im komunikat: – FRC Melampus do niezidentyfikowanej jednostki. Natychmiast podaj swoje dane, odbiór. W prawym dolnym rogu ekranu porucznika pojawiła się ramka z tekstem od Adele: Trzynaście lokalnych okrętów FRC Melampus, Diana, Konik Morski, Clyde, Kapila Informacji towarzyszyły dane o rozmiarach, uzbrojeniu i liczebności załóg według schematów organizacyjnych, lecz Daniel znał je wszystkie, a przynajmniej wiedział wystarczająco wiele na swe potrzeby. Pierwsze cztery cinnabarskie jednostki były niszczycielami, a Kapila – okrętem liniowym, cumującym w Porcie Trzy, kiedy Księżniczka Cecile startowała jako prywatny jacht Klimovów. – Melampus, tutaj gwiazdolot Księżniczka Cecile z Xenos, z dawną załogą FRC na pokładzie – przedstawił się Daniel. Celowo nie podał, że byli okrętem wojennym, jak to bez wahania czynił, komunikując się z innymi. – Przylecieliśmy uzupełnić zapasy na podróż do domu, lecz korzystając z waszej obecności, chciałbym zameldować się u któregoś z waszych dowódców, o ile to możliwe. Odbiór. Nastała cisza. Leary odwrócił się do swojego artylerzysty i zawołał przez cały mostek, nie ryzykując przypadkowej transmisji na okręty w pełni gotowe, by ich ostrzelać: – Sun, natychmiast zablokuj działa. Nie możemy sobie pozwolić na pomyłkę. Potem może być im przykro, że nas pozabijali, ale oni nie spudłują! – Księżniczka Cecile, czy waszym kapitanem jest porucznik Leary, odbiór? – przemówił wreszcie niszczyciel. Daniel usłyszał szczęknięcia, z jakimi wieżyczki 4-calowych dział zajęły pozycje wzdłuż podłużnej osi okrętu, co zapobiegało ich przypadkowemu poruszeniu podczas przyspieszania gwiazdolotu. Wydął wargi. – Zrozumiałem, Melampus. Mówi były porucznik Leary. Och, Melampus? Lecimy kursem balistycznym, czekając na dalsze instrukcje. Odbiór. Po dłuższej przerwie rozległ się inny głos – według informacji tekstowej od Mundy pochodzący z FRC Kapili: – Księżniczka Cecile, tutaj kontrola ruchu. Natychmiast lądujcie w porcie San Juan, keja A12. Będzie tam czekał pojazd, który przewiezie porucznika Leary’ego i oficer łączności Mundy do Kwatery Sił Naziemnych FRC. Zrozumieliście, odbiór?
– Kontrola ruchu – odrzekł, marszcząc brwi, lecz starając się utrzymać neutralny ton głosu – czy potrzebujemy także odprawy celnej dokonanej przez władze Klastra, odbiór? – Księżniczka Cecile, podróże kosmiczne nie podlegają już władzom Klastra – wyjaśnił głos z Kapili. – Teraz to terytorium FRC, kolego. Wypełnijcie otrzymane rozkazy! Odbiór. Daniel spojrzał przez mostek w oczy Adele. Kiwała głową z miną oznaczającą u niej szeroki uśmiech. – Zrozumiałem, kontrola ruchu – potwierdził. – Bez odbioru. Zerknął na wyświetlacz Centrum Dowodzenia – prawdopodobnie Vesey, gdyż Chewning zwyczajnie nie był taki szybki, przesłała propozycję podejścia do lądowania w San Juan, wymagającą pokonania jedynie półtorej orbity. Kapitan korwety uśmiechnął się. – Panie Chewning? – zagaił. – Czy tym razem nie widzi pan trudności z lądowaniem, odbiór? – Tak jest, sir – zapewnił go Chewning. – To znaczy, to całkiem proste, prawda, sir? Mam na myśli, że wydaje mi się to całkiem proste. Odbiór. – Mnie również, Chewning – powiedział Daniel, uwalniając się z uprzęży anty wstrząsowej. – Przejmuje pan stery. Oficer Mundy, wiem, że podczas lądowania powinniśmy pozostać zapięci w fotelach, lecz oboje jak najszybciej musimy założyć nasze Białe Mundury, co oznacza, że trzeba zabrać się za to natychmiast. Bez odbioru.
*** Główny właz opadł z astmatycznym westchnieniem, wzburzając zastałą atmosferę Todos Santos. Z zatoki buchała gorąca para, pachnąca wodą zmieszaną z odpadkami i smarami, przez którą przebijała ostra nutka ozonu. Adele uśmiechnęła się. Zaczęła kojarzyć tę mieszaninę zapachów z bezpiecznym lądowaniem. Wyczuwalny odór sprawił, że ogarnęło ją nostalgiczne ciepło. Takielarze cumowali dziób i rufę Księżniczki Cecile. W przedsionku grupa marynarzy pod dowództwem mata montowała ręcznie trap, nie zawracając sobie głowy podnośnikiem hydraulicznym. Pomost opadł z brzękiem na nabrzeże. Dwóch kosmonautów pobiegło po nim i przywiązało koniec do pachołków. Horyzont unosił się i opadał, gdy korweta kołysała się łagodnie na falach, które sama wywołała, lądując.
Przez rozwiewające się opary Adele dojrzała czekający przy kei pojazd terenowy na czterech olbrzymich kołach. Przednia ławka była odkryta – zamocowano przy niej obrotową podstawę karabinu automatycznego – lecz tył był zamknięty; na błotnikach widniały znaki Cinnabaru. – Czy panicz jest gotowy? – spytał Hogg, olśniewający w pantalonach, koszuli z koronkami i przepasany szeroką, jedwabną szarfą; wszystko w kontrastujących kolorach. Nie nosił broni otwarcie, wszak szli na spotkanie z władzami Cinnabaru, a nie jakimiś zacofanymi, tubylczymi urzędnikami. Choć Mundy wiedziała, że lepszym określeniem według służącego było: „pieprzone czarnuchy”. Tovera wystąpiła w kostiumie w kolorze złamanej bieli. Powinien rzucać się w oczy, lecz kremowa tkanina nie błyszczała nawet w pełnym słońcu, a w cieniu przypominała poplamiony mur. Niosła neseser, kierując się równie dobrymi pobudkami jak Daniel, gdy po raz kolejny sprawdzał wygląd swojego beretu: po prostu tak się robiło, opuszczając okręt. – Tak, myślę, że jesteśmy gotowi – odparł Leary, uśmiechając się szeroko do przyjaciółki. Hogg ruszył po trapie rozkołysanym krokiem z mieszaniną dumy i zadzierżystości. Na Północy dokonali rzeczy wielkich, lecz to należało już do przeszłości; obecnie musieli wziąć się za bary z teraźniejszością. Maszynerię FRC interesowało nie tylko to, co zostało dokonane, lecz również: jak tego dokonano. Pomimo swego zawadiackiego, prowincjonalnego wyglądu Hogg miał w tych sprawach doskonałe wyczucie, w przeciwnym razie dawno by już wisiał. Daniel ruszył na nabrzeże przed Adele, jak przystało jego randze. Ostatnia szła Tovera – sekretarka zbyt pospolita, by ją zauważyć, zwłaszcza przy maszerującym na czele i przyciągającym wzrok Hoggu. Ta para stanowiła równie dobry zespół jak Daniel i Adele, choć w zupełnie inny sposób. Kostromanka rozumiała ryzyko robienia słusznej rzeczy w niewłaściwy sposób równie dobrze jak jej pani, lecz żadna z nich nie dbała o własne życie na tyle, by się tym przejmować. Z drugiej strony, Daniel Leary kochał życie i przyjemności równie mocno jak pozostali kosmonauci na Księżniczce Cecile. Jeśli wszystko ułoży się dobrze, wieczorem odda się takim samym rozrywkom jak reszta jego marynarzy, w towarzystwie jakiejś laluni lub dwu, pławiąc się w takiej ilości alkoholu, że korweta swobodnie mogłaby w niej pływać. Nawet gdyby z całą pewnością wiedział, że za zrobienie rzeczy słusznej i niezbędnej jego własny rząd skaże go na śmierć, to i tak zrobiłby to, co uważał za słuszne i niezbędne. Hogg stałby wówczas u jego boku, mamrocząc, że jego panicz to przeklęty głupiec, a za
plecami mieliby wszystkich Sissies. Kiedy tylko Adele i Daniel wkroczyli na trap, z pojazdu wysiadł kierowca i otworzył przed nimi drzwi do kabiny z tyłu. Służący odwrócił się i uniósł brew. – Może wasi służący zechcieliby pojechać ze mną z przodu, hę? – zapytał kierowca. – A może zamkniesz się łaskawie, żebyśmy mogli usłyszeć, czego życzy sobie panicz, co, synku? – rzucił Hogg grzecznym tonem. Mundy zajrzała na tył pojazdu. Wyściełane fotele ustawiono przodem do siebie, z jednego z nich wychylił się porucznik Wilsing. – Chodź ze mną na front, Hogg – zaproponowała Tovera, niezwykle jak na nią donośnie. – Znam tego dżentelmena. Mistrzyni Mundy poradzi sobie ze wszystkimi kłopotami, jakie mógłby sprawić. Daniel z uśmiechem skinął głową Hoggowi, po czym pomógł Adele zająć miejsce w środku, a następnie obszedł pojazd, by wsiąść samemu. Samochód ruszył zaraz po tym, jak Leary zamknął drzwi. Opony zaszurały na bruku. – Kapitanie – powiedziała uczona – to jest porucznik Wilsing. Może pan go pamiętać z wyposażania Księżniczki Cecile w Porcie Jeden. Adele przesłała na Kapilę zaszyfrowany raport, jak tylko znalazła odpowiedni odbiornik, z którym mogła się połączyć. Do tamtej chwili nie miała pewności, czy organizacja mistrzyni Sand brała udział w tej operacji, choć bynajmniej nie poczuła zaskoczenia, gdy przekonała się, że tak właśnie było. Najwyraźniej nie była to inicjatywa samej FRC. – Owszem, pamiętam – potwierdził pełnym rezerwy tonem, wskazującym na to, że nie tylko pamiętał, ale i rozumiał. – Dzień dobry, Wilsing. – Jestem adiutantem kapitana Carnoletsa, dowódcy tutejszych Sił Naziemnych FRC – wyjaśnił mężczyzna. – Jesteśmy tutaj dopiero od dwóch dni; wciąż porządkujemy sytuację. Hrabia Klimov przyleciał do Xenos cinnabarskim frachtowcem z Todos Santos i opowiedział, jak zlokalizowaliście na Blasku eskadrę Sojuszu. Odszukał na Północy Diament Ziemi, co dowodzi, że nie jest kompletnym wariatem. – Wilsing rozłożył ręce z wyniosłym uśmiechem. – Admirał Anston wziął raport na tyle poważnie, że sklecił eskadrę i wyznaczył jej zadanie ustanowienia bazy na Todos Santos – dodał. – A cywilny doradca... Najwyraźniej mistrzyni Sand.
– ... przekonał paru ważnych senatorów, że powinni wysłać misję doradczą, by wspomóc gubernatora Sakamę w obecnej trudnej sytuacji. Rzecz jasna, nadal rządzi Klastrem Dziesięciu Gwiazd, ale cóż, nie mogliśmy przecież pozwolić Sojuszowi na założenie tu bazy, tak jak to miało miejsce na Blasku, prawda? – Eskadra Sojuszu porządnie oberwała – oznajmił Daniel. Odchrząknął. – Lecz większa część bazy na Gehennie wciąż nadaje się do użytku. Ale z tym już będzie musiał sobie poradzić admirał Keith. Och, zakładam, że admirał zechce powstrzymać Sojusz przed ponownym uruchomieniem bazy. – Oberwała? – powtórzył Wilsing tonem, w którym zakłopotanie mieszało się z wściekłością. – Cóż, mój Boże. Jeżeli to prawda, to znakomicie. Martwiliśmy się, jak Kapila da sobie radę z dwoma nowoczesnymi okrętami liniowymi Sojuszu. Wiecie, że przesunięto ją do służby strażniczej. – Oświadczenie porucznika jest zgodne z prawdą – stwierdziła Adele. – Jak można oczekiwać po słowach Leary’ego z Bantry, rzecz jasna. Porucznik Wilsing zwilżył kącik ust koniuszkiem języka. – Oczywiście – zapewnił. – Ja... – A jeśli chodzi o martwienie się, Wilsing – dodał Daniel z uśmiechem, choć mięśnie szczęki miał napięte – to wątpię, aby tę troskę podzielali prawdziwi oficerowie FRC. W dniu, w którym okręt liniowy FRC nie da rady dwójce czarnuchów, wstępuję do zakonu. Co, Mundy? – Wyglądałby pan nadzwyczaj głupio w habicie, kapitanie – odparła z twardym uśmiechem na użytek Wilsinga. – Wątpię jednak, aby któreś z nas dożyło takiej chwili. Pojazd zwolnił, a następnie zatrzymał się z cichnącym szmerem opon. Część ulicy została zamknięta za pomocą drutu kolczastego i betonowych zapór; z obu stron strzegły ją wozy opancerzone z działkami plazmowymi oraz oddział Sił Lądowych Republiki. Wilsing pokiwał głową z przyklejonym do twarzy uśmiechem. – Gubernator Sakama przekazał te budynki Siłom Naziemnym – oznajmił. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, resztę drogi pokonamy pieszo. Leary roześmiał się i wysiadł, gdy Hogg otworzył przed nim drzwi. – Cóż, Mundy – rzucił. – Wygląda to lepiej od wielu miejsc, w których przebywaliśmy, prawda? Ramię w ramię ze swymi służącymi ruszyli za skonsternowanym porucznikiem Wilsingiem, krocząc przez wąskie przejście ku siedzibie nowego rządu Klastra Dziesięciu Gwiazd.
Rozdział 34 Kwatera Główna Sił Naziemnych mieściła się w pałacu podobnym do posiadłości jej kuzyna Adriana. Przed przylotem eskadry z Cinnabaru z pewnością nie stała opuszczona. Ktoś poprawiał freski na suficie holu wejściowego. Rusztowania pozostały, lecz prace przerwano. Adele zastanawiała się, kim byli właściciele i co zrobili, że tak nieoczekiwanie stracili dom. Bardzo możliwe, że stracili również głowy, co przywiodło jej na myśl Konspirację Trzech Kręgów. – Adele? – zawołał Daniel. Czujność powróciła; poczuła gorące mrowienie pod skórą. Jakiś marynarz czekał niecierpliwie na Leary’ego, ten jednak przyglądał się jej z troską. – Mówią, że mam stawić się przed komisją. – Przepraszam – mruknęła. Uśmiech na wargach nie należał do niej. Nic nie należało do niej; umarła połowę życia temu, kiedy dowiedziała się o zmasakrowaniu jej rodziny. – Śniłam na jawie. – Pozwoli pani ze mną, mistrzyni – przemówił Wilsing. – Kapitan Carnolets czeka. W jego głosie słychać było niepokój, lecz już nie wyniosłość. Uśmiech Adele nabrał szczerości. Podczas jazdy porucznik Wilsing jednak się czegoś nauczył. A ona nie była martwa. Należała do FRC i Księżniczki Cecile, a także z powrotem do siebie, ponieważ darzyli ją szacunkiem mężczyźni i kobiety, których również poważała. – Powodzenia, kapitanie – powiedziała kiwając przyjacielowi głową. Nie miała pojęcia, co go czekało; zwyczajnie nie zdążyła przejrzeć tutejszych plików. – Oczywiście, mogę panu dostarczyć wszelkich niezbędnych dokumentów. – Dziękuję, Mundy – odrzekł. – Tobie również życzę powodzenia. Zawsze FRC, co? Marynarz przeprowadził jego i Hogga przez strzegących parteru wartowników. Widząc, że jest gotowa pójść za nim, Wilsing zabrał Adele w przeciwnym kierunku, na trzecie piętro. Tovera podążała za nimi bezszelestnie. Z mijanych pokojów dobiegały ich głosy i hałas urządzeń biurowych, lecz biuro na szczycie narożnej wieżyczki było ciche. U drzwi czekał na nią sekretarz. Ukłonił się i pozostał na zewnątrz, z Wilsingiem i Toverą, zamykając za nią drzwi. Pomieszczenie zasłane było dywanikami o długości trzech i szerokości jednego metra. Wykończone krakelurą, metalowe biurko zwieńczono gładkim, emaliowanym blatem – proste wyposażenie FRC. Było duże, lecz tylko dlatego, że zestawiono ze sobą trzy identyczne
moduły. Siedzący za nim mężczyzna pisał coś na klawiaturze, pilnie wpatrując się w holograficzny wyświetlacz. Jednocześnie mówił do mikrofonu z włączonym wygłuszaniem – Mundy widziała poruszające się usta, jednak podchodząc do biurka nie słyszała nic z wyjątkiem szumu wyświetlacza. Mężczyzna ruchem głowy wskazał jej wyściełany grubymi poduchami fotel, należący do oryginalnego wyposażenia komnaty. Nie przerwał rozmowy. Adele wyciągnęła podręczny terminal i wywołała dane kartograficzne, by dowiedzieć się, kto był właścicielem nieruchomości przed wprowadzeniem się doń FRC. Po części faktycznie interesowała ją odpowiedź, choć prawdę mówiąc, jeszcze bardziej nie miała ochoty kręcić młynka palcami, kiedy ktoś inny zajmował się swoimi sprawami. Owszem, Carnolets był tutejszym wojskowym gubernatorem, ale ona była Mundy z Chatsworth. Kapitan Carnolets był wysokim, barczystym mężczyzną, wciąż w dobrej formie, pomimo co najmniej sześćdziesięciu lat na karku. Miał na sobie mundur Pierwszej Klasy z pokaźną kolekcją baretek po obu stronach torsu. Adele nie należała w tych kwestiach do ekspertów, lecz różne rozmiary wstążek sugerowały, że wiele z nich otrzymał od obcych rządów, a nie tylko od Republiki. Pałac nadal figurował jako własność księżnej Ayeshy Ramos, członkini Wewnętrznej Rady Gubernatora. Najwyraźniej ostatnimi czasy księżna udzieliła złej rady albo gubernator Sakama potrzebował kozła ofiarnego, kiedy przyleciała eskadra FRC. Rozejrzała się po pokoju, odnotowując posągi w alkowach i geometryczny wzór płytek na suficie. Swego czasu życie księżnej Ramos musiało być całkiem przyjemne. Lucius Mundy mógł pewnie powiedzieć to samo. – W porządku, Mundy – odezwał się Carnolets, wyłączając wyświetlacz, by móc bez przeszkód na nią spojrzeć. Minę, którą przybrał, wielu rozmówców uznałoby za groźną. – Twój raport okazał się całkiem interesujący. Wzruszyła ramionami. Po widoku wymierzonego prosto w ciebie 15-centymetrowego działa wykrzywianie się jakiegoś człowieka nie mogło cię przestraszyć. – Zbieranie informacji również – odrzekła. – Przynajmniej teraz, kiedy mam już czas, żeby to docenić. W trakcie akcji niewiele czułam. Rozmówca zmarszczył brwi, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko i trzasnął, dłonią w blat. – Bernis Sand – mówiła, że nie sprawiasz szczególnego wrażenia, lecz nie wolno dać się na to nabrać – powiedział. – Zgadza się, prawda?
– Nie znam mistrzyni Sand tak dobrze, jak najwyraźniej zna ją pan – odparła Adele. – Jednakże w większości spraw skłonna jestem wierzyć jej na słowo. Carnolets pokiwał głową. – Tak jest – zgodził się. – Dotyczy to wszystkich, którzy się liczą w Senacie. Dlatego właśnie Republika jest taka zdrowa, jak twierdzi wiele osób. Ja sam tak twierdzę. Adele przytaknęła bez słowa, czekając, aż kapitan dojdzie do sedna. Była pewna, że istniało jakieś sedno, w przeciwnym razie nie reprezentowałby mistrzyni Sand. Carnolets postukał w biurko wskazującym i środkowym palcem prawej dłoni. – W porządku, Mundy, otrzymałem twój raport, ale to nie to samo, co tam być. Podaj mi, a raczej nam, własne oszacowanie zagrożenia ze strony Sojuszu na Gehennie. Nikt nie odbierze ci roboty, jeśli się pomylisz. Obdarzyła kapitana uśmiechem podobnym do tego, jakim poczęstowała porucznika Wilsinga w samochodzie. – Z całym szacunkiem, kapitanie – oznajmiła – moja robota to funkcja oficera łączności na Księżniczce Cecile. Jeżeli mistrzyni Sand postanowi zwolnić mnie z któregoś z zadań, które wykonuję dla niej jako obywatelka Republiki, przyjmę to z radością. Zakaszlała w dłoń. Rozumiała, dlaczego Sand korzystała z mundurowych w charakterze łączników, ale miało to swoje wady. Większość oficerów marynarki nie była głupcami, wcale nie, lecz byli ograniczeni i nawykli do określonego sposobu rozumowania. Nawet jako dziecko Adele Mundy nie zachowywała się według schematów, które człowiek pokroju Carnoletsa mógłby zrozumieć, choć prawdę mówiąc, nie należała do osób szczególnie skomplikowanych. – Jeśli chodzi o Bazę Lorenza – ciągnęła – dwa okręty liniowe prawdopodobnie nadają się do naprawy, choć nie szybkiej. Ocalały cztery niszczyciele, być może nietknięte. Jednak równie prawdopodobne, że wszystkie zostały zniszczone. – Uśmiechnęła się do wspomnień. – Ciężki krążownik uległ zniszczeniu. Tego jestem pewna. – Jakie są szanse na posiłki? – indagował ją Carnolets. Adele wzruszyła ramionami. – Baza nie spodziewała się żadnych – odparła. – Zapoznałam się z materiałami wydobytymi z ich komputerów, przesłuchaliśmy także oficerów z Bluechera, zanim odesłaliśmy ich na zamieszkany świat. Mężczyzna z powrotem włączył wyświetlacz i podjął pisanie.
– Dobrze – mruknął. – Znakomicie. Zasugeruję Keithowi wykorzystanie przewagi, nawet jeśli sprawy w Klastrze nie zostały jeszcze całkowicie opanowane. Znakomita robota, Mundy, znakomita. – Mam szczęście należeć do załogi najskuteczniejszej jednostki w FRC, kapitanie – oświadczyła Adele. Nagle poczuła, wstrząśnięta, że w jej oczach gromadzą się łzy Próbując powstrzymać jąkanie, dodała: – Nawet jeśli oficjalnie nie należy do FRC, niech to diabli! Ostatnie słowa wyszeptała do siebie, wściekła na własną słabość. Ton zwrócił uwagę Carnoletsa. Podniósł nań nie rozumiejący wzrok. – Czy chce pani coś dodać, Mundy? Jeżeli nie... – Owszem, jest jeszcze jedna sprawa – odrzekła. Odczuwane obecnie emocje były trudniejsze do kontrolowania niż miłość i duma, które na chwilę ją opanowały. Uśmiechnęła się w duchu: miłość i duma na chwilę ją rozhukały. – To kwestia załogi Aristoxenosa. To głównie oni przyczynili się do powodzenia operacji. Pora, aby przywrócić im obywatelstwo Cinnabaru. – Masz wśród nich kuzyna, prawda? – rzucił wpatrując się w nią intensywnie przez wyświetlacz. – Mój kuzyn, Adrian Purvis, zginął na pokładzie Aristoxenosa wskutek eksplozji pocisku w wyrzutni, jeżeli o to właśnie panu chodzi – odparła Mundy. Kontrolowała głos, lecz jej mina sprawiła, że mężczyzna ponownie wyłączył ekran. – Jeśli chodzi panu o cokolwiek innego, proszę to wyraźnie powiedzieć. – Proszę o wybaczenie, mistrzyni Mundy – powiedział Carnolets. – Źle się wyraziłem. Znając pani dokonania, nikomu nie przyszłoby do głowy, że przedkłada pani sprawy rodzinne nad potrzeby Republiki. Wstał, ukłonił jej się, po czym usiadł z powrotem i kontynuował: – Jeśli zaś chodzi o buntowników, to FRC nie bawi się w politykę. Nie będę udawał współczucia dla oficerów, którzy zapominają o zasadach. Z drugiej strony, minęło sporo czasu... Poza tym Bernis poprosiła mnie... – Urwał, żeby poprawić się z zakłopotaniem, które dowiodło jego skruchy lepiej niż poprzednie słowa. – Powinienem raczej powiedzieć, że mistrzyni Sand poleciła mi, abym okazał pani wszelką możliwą pomoc. Przypuszczam, że pani żądanie mieści się w tych kategoriach. Carnolets uniósł przepraszająco palec i jeszcze raz włączył wyświetlacz. Kilkakrotnie uderzył w klawisze i wyłączył sprzęt.
– Proszę – rzucił uśmiechając się szeroko. – Wcieliłem ocalałych oficerów i marynarzy Aristoxenosa do Grupy Wydzielonej Żandarmerii Marynarki z pensją jednego florena rocznie i pełnym obywatelstwem Cinnabaru. Będzie ich to chronić przed lokalnymi urzędnikami, jeżeli postanowią tutaj zostać, oraz umożliwi powrót do domu, o ile takie będzie ich życzenie. Zadowolona? Adele wstała. – Całkowicie, kapitanie – potwierdziła. – Dziękuję panu. Nie będę dłużej przeszkadzać w ważnej pracy, choć, oczywiście, jestem do pańskiej dyspozycji, dopóki nie odleci Księżniczka Cecile. Podeszła do drzwi, brodząc w grubych, uginających się pod naciskiem stóp dywanach. Kiedy odlecimy i dokąd? Ale jedna rzecz na raz, a to była bardzo ważna rzecz. To był koniec Konspiracji Trzech Kręgów.
*** Marynarz zaprowadził Daniela i Hogga do drzwi tuż za holem wejściowym. Dwukrotnie zastukał w płycinę, po czym nacisnął klamkę i zawołał przez szczelinę: – Pan Leary, komandorze! – No to go wpuść, do cholery! – burknął głos ze środka. Marynarz otworzył drzwi na oścież i kiwnął głową Danielowi. Na środku pomieszczenia stał długi stół z blatem z kolorowego marmuru. Dostawiono do niego rzeźbione krzesła, wyściełane zieloną satyną. Wysoki strop pozłocono, a ściany wytapetowano mieniącymi się, pawimi barwami aż do fryzu przedstawiającego mitologiczną scenkę. Najdziwniejsze zaś było to, że standardowe regały kartotekowe FRC i cztery konsole, stojące pod lustrem w dalszej części pomieszczenia, sprawiały, iż oryginalne umeblowanie wydawało się zupełnie nie na miejscu. Przy konsolach pracowali marynarze. Za stołem siedziało troje oficerów FRC: pośrodku komandor, z jego prawej strony kobieta-porucznik – oboje w mundurach Drugiej Klasy – a po lewej kędzierzawy mężczyzna w kombinezonie tak brudnym i znoszonym, że nie było widać dystynkcji. Prawdopodobnie także był porucznikiem, awansowanym za umiejętności techniczne. Na nakrapianym marmurze stały ich podręczne terminale; inżynier zatopiony był w pracy przy swoim wyświetlaczu.
– Siadaj, Leary – powitał go komandor, wskazując na krzesła po stronie Daniela. – Dwadzieścia minut temu otrzymaliśmy dane. Nie tak powinno to przebiegać, lecz jak mus, to mus, hę? Usiadł ostrożnie. Hogg stanął pod ścianą z wyrazem chmurnego wyczekiwania na twarzy. Krzesła okazały się dokładnie tak niewygodne, jak podejrzewał. Zapadł się w siedzisko tak głęboko, że miałby kłopoty z szybkim poderwaniem się na nogi. W rzeczywistości wcale by nie musiał, lecz jego ciało ukształtowały dziesiątki milionów lat przedczłowieczej egzystencji, klasyfikującej wszystkie zagrożenia w dwóch kategoriach reakcji: walka lub ucieczka. Krzesła nie przystosowano do żadnej z nich, a sytuacja była groźna. – Komandorze...? – odezwał się Daniel. Nie znał przewodniczącego komisji, a plakietka z jego nazwiskiem pozostawała na wpół zasłonięta. „Brit-coś tam”: Britton albo Britling, lepiej jednak nie odgadnąć mylnie. – Czy potrzebna mi będzie porada obrońcy? – Nie bądź idiotą, Leary – rzucił zapytany, rozkładając przed sobą trzy kartki wydruków. Kiedy się poruszył, porucznik dojrzał, że w rzeczywistości nazywał się Britten. – Jesteśmy komisją przeglądową i właśnie zajmujemy się Księżniczką Cecile. Senat upoważnił admirała Keitha do zakupu okrętów celem wzmocnienia eskadry. Możesz sobie wyobrazić, w jakim pośpiechu startowaliśmy. – Twoją korwetę Bóg nam zesłał przemówiła kobieta; nosiła nazwisko Feininger, o ile jakaś sztuczka światła nie sprawiła, że Daniel odczytał błędnie. W dobrym stanie i z wyszkoloną załogą. – Której część będziemy musieli przenieść – oświadczył Britten, z niesmakiem na twarzy przekładając na stole kolejne wydruki. – Przykro mi, Leary, ale tak to już jest. Ojczyzna w potrzebie i te rzeczy. – Aha – mruknął Leary, porządkując myśli, by sprostać sytuacji dalece odbiegającej od oczekiwanej. – Sir, przypuszczam, że oddanie dwudziestu ludzi nie sprawi mi zbytnich kłopotów, proszę jednak pamiętać o stratach, jakie ponieśliśmy w walce z jednostkami Sojuszu. Siedmiu takielarzy zginęło, gdy pocisk z Bluechera zamienił cześć kadłuba w bąbel rozpalonego do białości gazu. Na pokładach Sissie i Goldenfelsa znajdowało się łącznie ponad czterdzieści dodatkowych osób – dezerterów z Sojuszu oraz tubylców z Morzangi, którzy w pełni nie rozumieli, w co się wpakowali.
– Dwudziestu? – fuknęła porucznik Feininger. – Nie bądź głupi. Odeślesz trzydziestkę doświadczonych kosmonautów na Kapilę i dziękuj Bogu, że potrzebujemy korwety do zwiadu dalekiego zasięgu bardziej niż pozostałą osiemdziesiątkę twojej załogi! – Sir? – zaczął Daniel. Nie wydawali się szczególnie nim zainteresowani, istniały jednak sprawy, które trzeba było poruszyć. – Powinienem był wspomnieć, że w wydarzeniach w Bazie Lorenza w systemie Blasku nie brał udziału żaden cinnabarski okręt. To znaczy: żadna jednostka, która służyła w FRC. A bitwę przy Salmsonie 115A wywołał niczym nie sprowokowany atak krążownika Sojuszu, więc Księżniczka Cecile miała absolutne prawo odpowiedzieć ogniem. Technicznie rzecz ujmując. Komandor Britten podniósł z irytacją wzrok. – Do diabła z technicznością, Leary! – warknął. – Czy jesteś oficerem, czy cholernym prawnikiem? To jest wojna albo coś bardzo do niej zbliżonego! Nie chcę słyszeć ględzenia o prawniczych pierdołach. Zrozumiano? – Taajesst – odparł Daniel, siedząc sztywno na brzeżku przeklętego, miękkiego krzesła. – Kiedy startowaliśmy z Portu Trzy, byli na krawędzi wypowiedzenia wojny, Leary – wyjaśniła porucznik Feininger. Mówca Leary sponiewierał legislatora Jarre’a na oczach całego Senatu. Podpisaliśmy zawieszenie broni na bazie status quo ante, a tu Sojusz przerzuca eskadrę na Blask, gdzie z całą cholerną pewnością nie było jej na początku ostatniej wojny. – Mówca Leary... – mruknął Britten. Coś najwyraźniej przyszło mu do głowy. Zmarszczył brwi. – Wasz krewny, Leary? – Tak przypuszczam – odrzekł. – Choć nie utrzymujemy ze sobą bliskich stosunków, jeśli o to panu chodzi. Co było absolutną prawdą: od siedmiu lat nie zamienił słowa z Corderem Learym, a ich ostatnie spotkanie powinno zakończyć się pojedynkiem na pistolety o świcie, gdyby nie to, że byli ojcem i synem. Daniel Leary wolał, żeby to pokrewieństwo nie wychodziło na jaw podczas rozmów z kolegami oficerami. Aby uniknąć nieporozumień, musiałby opowiedzieć o swoim osobistym życiu znacznie więcej, niż chciałby on lub każdy inny dżentelmen. Feininger przechyliła się do Brittena i szepnęła mu coś na ucho, nie spuszczając wzroku z Daniela. Komandor chrząknął. – Słusznie, zapomniałbym własnej głowy, gdyby nie była dobrze przykręcona. Mamy tu cholernej roboty na rok, a oni dają nam dwa tygodnie!
Podniósł, stojący na podłodze, neseser i z trzaskiem położył go na rozłożonych na stole papierach. Uniósł wieko, pogrzebał chwilę w zawartości i wyciągnął pergamin zaopatrzony we wstążki i czerwoną, woskową pieczęć. – Proszę, Leary – powiedział podając mu dokument przez stół. – Domyślasz się pewnie, że mamy cały plik patentów in blanco, lecz ten dla ciebie podpisał osobiście admirał Anston. Wróciłeś do aktywnej służby... – Britten obrócił dokument, by odczytać datę. – Siedemnaście dni temu. Po powrocie na okręt dopilnuj zaprzysiężenia załogi, tak? – Ja, och... – Danielowi zaschło w ustach. – Tak jest, sir. – W jakim stanie są maszty i takielunek, co, Leary? – zapytał oficer-inżynier. Jego plakietka z nazwiskiem była nieczytelna; wytrawiona przez chemikalia, mające wywabić plamy z tkaniny. Według dziennika straciliście w walce trzy anteny. – Och, tak jest – przytaknął porucznik Leary. – Zużyliśmy też sporo kabla w okolicznościach uniemożliwiających jego odzyskanie. Zdołaliśmy jednak uzupełnić brakujące reje, żagle i takielunek, zabierając je z Bluechera, zanim spuściliśmy wrak na Gehennę. Inżynier skinął głową, po czym obrócił się ku Brittenowi. – Żebracy nie mają wyboru, komandorze, ale wydaje mi się, że decyzja jest słuszna. Dwa lata temu korwetę wyceniono na milion czterysta siedemdziesiąt pięć tysięcy i nie widzę powodów, aby po powrocie do domu ryzykować ciąganie nas po sądach, oferując teraz niższą cenę. – Pani porucznik Feininger? – zapytał Britten, spoglądając w prawo. Skinęła głową. Wyciągnął z teczki formularz, wpisał cyfry i podpisał go, po czym podał inżynierowi. – Gotowe! – Musisz zrozumieć, Leary... – zaczęła kobieta, podpisując dokument. – Nie wozimy bilonu. To kwit zastawny Skarbu Państwa, co oznacza, że nie poczujesz pieniędzy w kieszeni, dopóki Bóg wie ilu anonimowych urzędasów w Xenos nie podpisze odpowiednich dokumentów. Prawdopodobnie poczekasz kilka lat, chyba, że pójdziesz do dyskontera. – Mam doświadczenie z pryzowym, pani porucznik – powiedział, zagłębiony w lekturze, Daniel; uznał, że warto było o tym wspomnieć. Większość oficerów nie miała doświadczenia z pryzem. – Mam w związku z tym pytanie, jeżeli nie macie nic przeciwko temu. Czy wolno mi podzielić te pieniądze między załogę tak, jakby był to pryz? – Ten okręt nie jest pryzem – sprostował oficer-inżynier. – Nie zdobył pan Księżniczki Cecile, tylko ją kupił. Tak przynajmniej stwierdza dowód zakupu. Prawda? – Tak, ale... – zaczął Daniel i urwał, niepewny, co powinien dalej powiedzieć.
Komandor Britten prychnął. – Możesz zrobić ze swoimi pieniędzmi każdą cholerną głupotę, Leary. To właśnie zazwyczaj robią kosmonauci: szastają pieniędzmi jak cholerni głupcy. Ale wcale nie musisz oddawać trzech czwartych tego, co jest twoje. – Machnął ręką. – No już, zabieraj się stąd – dodał. – Bóg wie, że nie jesteś jedynym problemem, którym musimy się zająć tego popołudnia. – Z całym szacunkiem, komandorze... – zaczął Leary, wstając od stołu. Dokument warty półtora miliona florenów zadrżał mu w dłoni. Miał swoje elektroniczne odpowiedniki, lecz papier był rzeczywisty i zapierał dech w piersiach. – Głęboko wierzę, iż powinienem podzielić te pieniądze. Rodzina Learych z Bantry ma na sumieniu różne sprawki, lecz nikt nigdy nie oskarżył nas o oszukiwanie swych klientów. Stojący nienaturalnie sztywno Hogg z rozmachem otworzył przed nim drzwi. Daniel wyszedł na zewnątrz. Korytarzem szła w ich stronę Adele. Daniel wziął głęboki wdech i zerknął na kwit zastawny, upewniając się, że naprawdę zawiera taką treść, jak powinien. Otworzył usta, chcąc powiedzieć: „Adele, wydarzyło się coś absolutnie nadzwyczajnego!” Lecz ona, uśmiechając się jak dziecko, zaczęła pierwsza: – Danielu, mam cudowne wieści!