DZIELNA NIEWIASTA L I Z C A R L Y L E Prolog Niewiastę dzielną któż znajdzie? Czerwiec 1818 r. Lord Delacourt sądził, że to właśnie ta. Chodzący ideał...
7 downloads
18 Views
1MB Size
LIZ
CARLYLE
DZIELNA NIEWIASTA
Prolog
Niewiastę dzielną któż znajdzie? Czerwiec 1818 r.
Lord Delacourt sądził, że to właśnie ta. Chodzący ideał z piersiami jak dorodne brzoskwinie. Skąpa ne w złotoróżowym świetle popołudniowego słoń ca, które wdzierało się strumieniami przez świetlik w dachu stajni, błyszczały i podskakiwały przy naj drobniejszym ruchu, kusząc męskie usta. Pochylił się, by lepiej widzieć. Brzoskwinki pod skoczyły jeszcze raz, a Delacourt stwierdził, że z chęcią da się sprowadzić na złą drogę. Był zdumio ny - własnym pożądaniem i Wallym Waldronem, którego nie podejrzewał o taki gust co do kobiet. Nie był z początku przekonany, że ma ochotę na igraszki na sianie, i to jeszcze z dziewką znajo mego. Znudzony życiem i niezwykle wybredny wi cehrabia z zasady wolał inne kobiety - takie, które brały tylko jego szylingi i gasiły wyłącznie jego po żądanie. Mimo to kobieta - półnaga i z burzą ogniście ru dych loków - była zbyt pociągająca, by zostawić ją w spokoju. Aż do tej chwili dzień spędzany w New market był wyjątkowo nieciekawy. Pierwsze cztery 5
gonitwy nie przyniosły żadnych wrażeń ani profi tów. A w piątej Setting Star należący do Sandsa pierwszy przybiegł do mety, zwyciężając w zakła dach dwanaście do jednego. A jego koń przywlókł się na szarym końcu, Delacourt opróżnił więc sa kiewkę i ostatnią butelkę przyzwoitej brandy. Waldron patrzył z iskrą w oku, jak Setting Star przekracza metę. Wykrzywił usta w kąśliwym uśmiechu i spojrzał na Delacourta. W stajni czeka na niego pewna ponętna, rozgrzana kobietka, oznajmił oślizłym tonem, ale ponieważ fortuna mu dopisuje, wolałby nie ruszać się z miejsca. Znudzony i zły wicehrabia postanowił obejrzeć dziewczynę. - Wiedz jedno, chłopie - powiedział Waldron, mrugnąwszy okiem. - To ogień, nie kobieta! Praw dziwa kocica, ma długie pazury i potrafi być ostra! - Aha - odparł Delacourt bez entuzjazmu. Jesz cze nie spotkał takiego kotka, który nie mruczałby na jego widok. Rzeczywiście wyglądała na niezłe ziółko. Balan sując na odwróconym korycie, wicehrabia patrzył z fascynacją, jak dziewczyna miękkim, wężowym ruchem wkłada bawełnianą koszulkę. Kiedy sięg nęła po pończochy, zaschło mu w ustach i w płu cach zabrakło tchu, a gwar wyścigów utonął w zmysłowym niebycie. Och, tak. Delacourt chętnie zajmie miejsce Wal¬ drona u boku tej małej fille de joie. Nagle do niego dotarło: Brzoskwinka już się ubiera! Spóźnił się. Nim zdążył pomyśleć, zeskoczył z koryta i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Burza złotorudych loków podskoczyła, pończo chy opadły na ziemię. Dziewczyna zasłoniła dłonią usta, jakby nie spodziewała się gościa, a niebieskie 6
oczy omal nie wyszły z orbit. Zdumiony Delacourt wziął ją w ramiona, przyciskając wargi do jej ucha. - Cicho, słodka - szepnął. - Wally żałuje, że nie mógł przyjść. Ale ja zadbam, byś nie czuła się roz czarowana. Ślicznotka najwidoczniej wolała Waldrona, bo zaparła się dłońmi o ramiona wicehrabiego, pró bując go odepchnąć. - Co z ciebie za jeden? - syknęła. - Wynoś się! Chyba oszalałeś?! Mimo upojenia alkoholowego Delacourt czuł, że ma przed sobą wyjątkowo doskonały okaz ko biecej urody. - Nie bądź taka - szepnął, łapiąc za okrągły ty łeczek. - Będziesz miała ze mnie więcej pożytku niż ze starego Wally'ego. I jeszcze zapłacę dwa razy tyle. - Przyciągnął jej biodra, wepchnął kola no między rozchwiane nogi i przechylił ją nieco do tyłu. Brzoskwinka szarpnęła się i zatoczyła w stronę ściany. Otworzyła oczy jeszcze szerzej i nabrała tchu, jakby zbierając się do krzyku. Zdezorientowany Delacourt zasłonił dłonią jej usta. Coś tu nie pasowało, ale krew pulsowała już w jego ciele, rozgrzewając lędźwie. Dziewczy na miała ogromne, prześliczne oczy i cudownie pachniała. Znikły logika i racjonalne myślenie. Za nim zdążył uporządkować rozbiegane myśli, za chwiał się niezgrabnie, a jeden z butów zaplątał się w rąbek jej koszuli. Upadli razem na siano. Delacourt znalazł się na górze. Jej koszula rozdarła się z głośnym trza skiem, a dziewczyna, wciąż wijąc się jak piskorz, otworzyła usta do krzyku. W Delacourcie walczyły dwa uczucia - pożądanie i oszołomienie.
7
- Na miłość boską, Brzoskwinko - szepnął, owładnięty wyłącznie myślą, że musi ją mieć. - Za płacę ci podwójną stawkę. - Chcąc wzmocnić per swazję, zabrał dłoń z jej ust i powiódł palcami po udzie. W odpowiedzi rudzielec nachylił się i go ugryzł! I to mocno. A potem wbił mu pazury w szyję. Ból był wyjątkowo podniecający. Delacourt za brał rękę i spojrzał na nią, czując, że robi mu się gorąco. - A więc tego chcesz? - szepnął jedwabistym to nem, zdumiony gustem starego Wally'ego. Rze czywiście niezła sztuka! Leżąca pod nim dziewczyna poruszyła się, kiedy odnalazł jej usta. Zamarła na chwilę, a potem przez moment sprawiała wrażenie, że się poddaje. Usta rozchyliły się lekko, a ciało wygięło delikatnie. No cóż! Wyglądało na to, że stary Wally trafił w dziesiątkę. Perwersja bywa cholernie ekscytują ca! Pocałował ją gwałtownie, z impetem wdziera jąc się w jej usta. Jęknęła słodko, a potem oddała pocałunek. Drżąc z rozkoszy, dotknęła językiem jego języka, powiodła dłońmi po jego ramionach, łopatkach i nieomal objęła go w pasie. Jeszcze chwila, a jej prawa noga owinęłaby się wokół jego kolana. Sekundę później opanowała się. Szarpnęła kola nem, nieomal pozbawiając go męskości. Nie trafiła, ale była blisko. Wiedział, że coś jest nie tak. A potem Brzo skwinka wyrwała mu garść włosów. Trochę za du żo tej namiętności, pomyślał. Trzeba uciekać. Zanim zdążył się ruszyć, pannica ponownie szarpnęła go za włosy, a potem wbiła pięść w że bra. Do diabła! Delacourt zaczął się obawiać, że
8
w Anglii jest za mało alkoholu, żeby odważyć się wziąć do łóżka tę rudowłosą czarownicę. Niech diabli wezmą Wally'ego! - Zrozumiałem, szanowna pani - mruknął, pró bując się podnieść. Dokładnie w tej chwili zaskrzypiały zawiasy. De¬ lacourt odwrócił głowę, a dziewczyna rozluźniła się, jakby poczuła ulgę. Do boksu wtargnął czło wieczek w samej bieliźnie. Wyglądał blado i nie zdrowo. Przybysza wmurowało w ziemię. - Na Boga, milady! - Odwrócił oczy. Delacourt podniósł się niezgrabnie i stanął twa rzą w twarz z kolejnym mężczyzną - młodym dżen telmenem, którego nazwisko gdzieś mu umknęło. Jak przez mgłę dotarło do niego w końcu, że coś jest nie tak. Może to nie ta stajnia? Z pewnością nie ta kobieta. - Och, Jed! - Jej głos drgał z emocji. - I Harry! Dzięki Bogu! - Podniosła się z ziemi, wstydliwie przytrzymując rozdartą koszulę. Harry? Przypomniał sobie. Młody Harold Markham - jakiś tam. Zubożały hrabia... czegoś tam. De lacourt otrząsnął się jak mężczyzna i wyciągnął dłoń. Ale nikt nie chciał jej przyjąć. Harold Markham-jakiś tam stał jak zaczarowany i gapił się jak sroka w gnat. - Przepraszam, Harry - Delacourt mruknął nie pewnie. - Sądziłem, że to dziewczyna Waldrona. Fatalna pomyłka, przykro mi. Ku jego zaskoczeniu dziewczyna osunęła się na ścianę, krzyżując ramiona w obronnym geście. A potem nabrała głęboko tchu i wydała z siebie westchnienie, które wstrząsnęło delikatną klatką 9
piersiową, wąskimi ramionami i brzmiało, jak gdy by pochodziło z głębi jej duszy. Zaniepokoił się. Boże, nie. Tylko nie to. Niech tylko nie zacznie płakać. Ogarnęła go panika, a dłonie zaczęły drżeć. Co najlepszego zrobił?! Poczuł mdłości. Miał wrażenie, że jego życie za tacza pełny krąg. W jednej chwili rudowłosa dziewczyna stała się zupełnie inną kobietą. W in nym, ciemnym i opustoszałym miejscu. Dawno te mu. Przerażoną i zdaną tylko na siebie. Delacourt złapał się za brzuch. Tylko nie to, zro bi z siebie pośmiewisko w boksie na wyścigach w Newmarket! Próbował się opanować i uspokoić żołądek, rozstrojony całodziennym piciem. Powoli podniósł wzrok i spojrzał na dziewczynę, która wciąż drżała, oparta o ścianę. Była prześliczna. Przez króciutką chwilę wyglą dała na zupełnie samotną, pozbawioną jakiejkol wiek opieki. Nie rozumiał dlaczego, ale cały ukry ty gniew, troskliwie upozowana arogancja, cała de kada zgorzknienia odpłynęły tak nagle, jak się po jawiły. Ogarnęło go współczucie. Pragnął ją wziąć w ra miona i przytulić do piersi. Zamarł. Nie. Niewinna czy nie, należała do Harry'ego. Z drugiej strony, nie rzuciła mu się w ramiona, cze go można się było spodziewać. Zesztywniała tylko, odsunęła się od ściany i schyliła po pończochy. Wyglądała normalnie. Była zła, ale wyglądała normalnie. To, co zobaczył przed chwilą, musiało być wytworem jego wyobraźni. Wicehrabia opanował się, przybierając zwykłą, nonszalancką minę. 10
- Cóż - powiedział lekko. - Wygląda na to, że nikt nie ucierpiał. Do widzenia państwu. Harry otworzył usta. - L...lordzie Delacourt? - wystękał w końcu. - Za.. .zanim pójdziesz, muszę zadać ci jedno pyta nie. Dlaczego napastowałeś moją siostrę?
Wielebny Cole Amherst cieszył się właśnie mi łym popołudniem spędzanym z ukochaną małżon ką, kiedy do drzwi zapukał lokaj, anonsując wizytę lorda Delacourta, niesfornego szwagra. Głośne westchnienie, kilka delikatnych ruchów i pani zakończyła dyskretnie to, co rozpoczęła, po czym zawiązała mężowi krawat i z lekkim klep nięciem w pośladek odesłała go do obowiązków, z którymi zapewne wiązała się wizyta. Jonet, lady Kildermore, nigdy nie była wzorem cierpliwości. Odczekała kilka minut, opanowując krewki temperament. Ostatnio miała z bratem na pieńku. Był jej bratem przyrodnim i to - gwoli ścisłości - bękartem, a pokrewieństwo między nimi stanowiło tajemnicę dla świata. Jonet nie dbała o to. Kochała Davida z całego serca i dochowała tajemnicy. Ale na niebiosa! To nie był dobry czas na wizyty i znoszenie jego hu morów. Była pewna, że przyjechał do Elmwood, by wiercić jej dziurę w brzuchu. Tylko dlaczego jej nie zawołał? Poprosił Cole'a. Bardzo dziwne. Mąż i brat starali się nie okazywać wzajemnej sympatii. Sprawiali wrażenie, że uwiel biają się nawzajem dręczyć. Fakt faktem, trudno było sobie wyobrazić dwóch tak różnych męż czyzn. 11
Po co brat miałby spotykać się z Cole'em? Było już późno, a David miał spędzić tydzień w New market. Tymczasem znalazł się tutaj, w Cambrid ge, niemal trzydzieści mil od wyścigów. Podniesiony głos brata wtargnął na górę. W Jonet jak zwykle wygrała ciekawość. Wetknęła ostatnią szpilkę we włosy, pogładziła zaokrąglony brzuszek, odwróciła się od lustra i pobiegła na dół w tempie zupełnie nieodpowiednim dla kobiety w jej sta nie. Nie zbiegła nawet pół piętra, kiedy stało się ja sne, o czym jest rozmowa. - A ja mówię, do cholery, że za mnie wyjdzie! - Z salonu dobiegał głos brata. - A ty, Amherst, natychmiast poślij po biskupa! Użyj swoich wpły wów, żebyśmy dostali zgodę na ślub! I to natych miast! Do uszu Jonet dotarł wysoki, damski głos. - Na Boga, jesteś szalony! - krzyczała nieznajo ma. - Nie dość że gwałciciel, to jeszcze wariat! Pi jany wariat! A zdobądź i tuzin zgód na ślub! Prę dzej umrę jako zasuszona stara panna, niż wpusz czę cię do łóżka! Przez te wrzaski ledwie przebijał się głos Am¬ hersta, przywołujący ich do porządku. David nie dawał sobie nic powiedzieć. - Owszem, może i jestem szalony - spędziłem ostatnie trzy godziny w powozie z wrednym, rudym babsztylem! - Tak? - wrzasnęła w odpowiedzi. - A ciekawe, czyja to wina? Pani Birthwhistle, gospodyni, wychyliła głowę zza kuchennych drzwi. Tuż za nią stała kucharka. Jonet rzuciła im karcące spojrzenie, przeszła przez hol i weszła do salonu. 12
- Mój Boże - powiedziała, energicznie zamyka jąc za sobą drzwi. - Cóż za ciekawa debata! Cała służba podziela moje zdanie. Trzy pary oczu skierowały się na nią. Mąż zbladł, na twarzy brata malowało się rozgoryczenie i złość, ale uwagę Jonet przykuła dziewczyna o delikatnej urodzie i płomiennorudych włosach. I od razu zdo była jej serce. Pannica - bo trudno było ją nazwać kobietą - stała sztywno przy kominku w wytartej pelisie i niebieskiej sukience, która pamiętała lepsze cza sy. Przekrzywił jej się czepek, na policzkach widać było ślady łez, ale wyraz twarzy zdradzał nieugiętą wolę. Amherst zwrócił się do żony: - Kochanie, zabierz lorda Delacourta do biblio teki i zadzwoń po kawę. Bóg jeden wie, jak bardzo tego potrzebuje. - Do diabła, wcale nie! - Głos Davida był napię ty i ochrypły. To coś nowego, pomyślała Jonet. - Kawa, oczywiście - odparła gładko Jonet. - Ale najpierw bądź tak miły i przedstaw naszego gościa. - Mój Boże, gdzie moje maniery! - Cole zmierz wił dłonią czuprynę. - Lady Cecilio, to moja żona, Jonet Amherst, lady Kildermore. Moja droga, lady Cecilia Markham-Sands. - Wkrótce lady Delacourt! - warknął David. Lady Cecilia spiorunowała go wzrokiem i od wróciła się do Jonet, dygając wdzięcznie. Mimo podniszczonych ubrań sprawiała wrażenie dystyn gowanej młodej damy. No cóż! Kryje się za tym z pewnością ciekawa historia. Jonet jedną ręką przekręciła gałkę drzwi, a drugą wyciągnęła do brata. 13
- Davidzie? - Nie ma mowy! - David nachmurzył się jeszcze bardziej i skrzyżował ręce na piersi. - Nigdzie się nie wybieram, słyszysz? Zostałem niesłusznie oskarżony. Być może cała ta sytuacja to jeden wiel ki podstęp! Ale mimo to pragnę naprawić ten okropny błąd. - Błąd? - Lady Cecilia Markham-Sands oparła rękę na biodrze i spojrzała na niego wrogo. - Rzu ciłeś się na mnie jak zwierzę! Nie jestem przed miotem, który możesz wziąć, bo taki masz kaprys! David przyjął wyzwanie z błyskiem w oku. - Przez moment wydawało mi się, że nie oponu jesz, Cecilio. Oddałaś pocałunek, i to namiętnie. Sądzę, że ty również mnie pragnęłaś. Cecilia zachwiała się. - Twoja reputacja jest słynna na cały Londyn, mój panie. Jak mogłabym pragnąć kogoś takiego! - Ciekawe, dlaczego nie przyszło ci to do głowy, kiedy wetknęłaś mi język do ust. - Ty łajdaku! - Drgnęła, jak gdyby miała rzucić się na niego z pazurami i wydrapać oczy. Cole po wstrzymał ją łagodnie, kładąc dłoń na jej ramieniu. David cofnął się o krok i spojrzał desperacko na Cole'a. - Widzisz? To wariatka! Sekutnica! Nie wyjdę choćby dlatego, że nie pozwolę - skinął głową w jej stronę - by obrażała moje dobre imię. Dłonie Cole'a zacisnęły się w niechrześcijańskie pięści. - Daj spokój, Davidzie! To, do czego sam się przyznałeś, ma dużo większy wpływ na moją ocenę twojego postępowania. Idź z Jonet, bo jeszcze chwila, a zrobię coś, przy czym nasze utarczki słowne będą ledwie drobiazgiem. 14
Przez twarz Davida przemknął cień. Zniknęła gdzieś agresywna postura, ramiona opadły. Ruszył do holu za siostrą. Cole patrzył, jak zamykają się za nimi drzwi. Wymamrotał pod nosem przekleństwo i podszedł do stolika przy oknie. Drżącą ręką nalał dwa kie liszki wina. Wrócił do dziewczyny i wcisnął jej kieliszek w dłoń. - Drogie dziecko - powiedział łagodnie. - Napij się, proszę. Albo jeśli chcesz, dam ci trochę brandy. Dziewczyna wyprostowała się dumnie. - Dziękuję - powiedziała sztywno. - Nie potrze buję alkoholu. Cole nie odezwał się, wskazał tylko na fotel. Usiadła niechętnie, poprawiając suknię na kola nach. Cole odstawił kieliszek i podszedł do komin ka. Wziął pogrzebacz i poruszył rozżarzone węgle. Do diabła z Davidem! Nie, nie wolno mu tak mówić! Oczywiście nie dosłownie. Ale szwagier miał talent do przyciąga nia kłopotów. Cole obawiał się, że tym razem wpa kował się w coś, z czego tak łatwo się nie wywinie. Nie słyszał nigdy o lady Cecilii Markham-Sands. Prawdę mówiąc, angielska arystokracja niewiele go obchodziła; nie zaprzątał sobie głowy takimi bzdurami. Był człowiekiem nauki i pastorem, i te go się trzymał. Ale coś takiego! Nawet on zdawał sobie sprawę, że jeśli to się wyda, będzie ogromny skandal. Mógł tylko starać się ograniczyć rozmiar tej klęski. Odłożył gwałtownie pogrzebacz i zajął miejsce naprzeciw Cecilii. - Lord Delacourt - zaczął łagodnie - to mój przyjaciel, mimo że mogłaś odnieść inne wrażenie. 15
- Wspominał coś o tym - powiedziała z przeką sem. Cole wyciągnął dłoń. - Jestem duchownym i mogę cię zapewnić, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Jeśli tylko mi za ufasz. Lady Cecilia spojrzała podejrzliwie, ale po chwi li przyjęła dłoń, kładąc na niej drobne, zziębnięte palce. Cole zaniepokoił się. Mimo ciepłego wiosenne go popołudnia dziewczyna wydawała się przemar znięta do szpiku kości. To szok, bez wątpienia. Do rzucił do ognia, jak tylko się pojawiła, drżąca i sa motna pośrodku wielkiego salonu. Ale ciepło ko minka nie na wiele się zdało. Ścisnął lekko jej palce. - Moja droga, powiedz, pod czyją jesteś opieką? W niebieskich oczach pojawił się gniewny ognik. - Z tego co pamiętam, pod swoją. Cole uśmiechnął się w duchu. - Pytałem tylko, lady Cecilio, czy masz jakąś ro dzinę? Ojca? Oczy dziewczyny zwęziły się w szparki. - Pyta pan, czy mam męskiego opiekuna? O to chodzi? - Mina zdradzała niesmak. - Odpowiedź brzmi: nie. Ojciec zmarł ponad rok temu. Mam starszego brata, Harry'ego, lorda Sands, ale to ra czej ja opiekuję się nim niż on mną. Cole poczuł falę ulgi. Dobrze. Przynajmniej ma brata. - Sądzę, że powinniśmy po niego posłać - po wiedział spokojnie. - Rozumiesz, milady, to po ważna sprawa. - Poważna sprawa? - powtórzyła jak echo, wyry wając dłoń. - Nie musi mi pan przypominać, byłam 16
przy tym, kiedy pański przyjaciel lord Delacourt postanowił się na mnie rzucić! Mój brat wie o wszystkim. To on się zgodził, by Delacourt zapa kował mnie do powozu jak jakąś paczkę i przy wiózł tutaj! Cole opuścił ramiona z rezygnacją. Potarł pal cem nos. Niedobrze. - Dlaczego przystał na coś takiego? Lady Cecilia zawrzała. - Bo jest idiotą bez krzty charakteru! - Poddała się po chwili i również opuściła ramiona. - Proszę mi wybaczyć - powiedziała łagodnie, przyciskając palce do skroni, jakby bolała ją głowa. - Nie wolno mi tak mówić. Harry po prostu nie miał pojęcia, co robić. - A co powinien zrobić, twoim zdaniem? - Cóż, nie codziennie pijani i natarczywi dżen telmeni rzucają się z łapskami na jego siostrę. A kiedy Delacourt zaczął wrzeszczeć, że Harry specjalnie zastawił na niego pułapkę... - Co takiego?! - przerwał gwałtownie Cole. - Co chcesz przez to powiedzieć? Lady Cecilia zadarła hardo głowę. - Wygląda na to, że twój przyjaciel Delacourt sądzi, iż jest wart tego, by para ubogich sierot wy musiła na nim małżeństwo. Nigdy dotąd tak mnie nie obrażono. - Gestykulowała gwałtownie. - Spę dzałam miło dzień na wyścigach, a tutaj rzuca się na mnie mężczyzna, o którym ledwie słyszałam! Cole pociągnął głęboki łyk sherry, przygotowu jąc się do trudnego pytania. - Wybacz mi, milady - powiedział w końcu - ale muszę zapytać. Co robiłaś w stajni? I to w stroju, jak rozumiem... No cóż, dama nie powinna się tam znaleźć, niezależnie od stroju. 17
Lady Cecilia speszyła się. - To przez Harry'ego. Ma długi. Nasza posia dłość. - Podniosła niebieskie oczy na Cole'a, ale ten nie rozumiał i wciąż patrzył na nią pytająco. Musi dowiedzieć się prawdy, nawet kosztem kilku łez. Lady Cecilia westchnęła i zaczęła od początku. - Chciałam powiedzieć, panie Amherst, że mój brat jest bardzo młody. I ma wyjątkowego pecha, chociaż to nie jego wina. - Potrząsnęła płomienny mi lokami. - To chyba rodzinna cecha. No i tak się składa, że oboje z Harrym nie jesteśmy jeszcze peł noletni. - Nie? - Fatalnie, pomyślał Cole. - Niestety. Jeszcze nie skończyłam osiemnastu lat, a Harry dwudziestu jeden. Nasz opiekun, wuj Reg gae, jest bardzo surowy dla Harry'ego. Czasem ma rację, to fakt. Tym razem Harry przegrał w karty z tym okropnym Waldronem i omal się nie pochoro wał ze zmartwienia. Więc zrobiłam jedyną rzecz, ja ką umiałam, żeby zarobić trochę pieniędzy... Cole wydał z siebie stłumiony krzyk. - O Boże! Cecilia roześmiała się nagle, głęboko i szczerze. - Na niebiosa, nie, panie Amherst! Chodzi o na szego konia! Setting Star, zwycięzca piątej goni twy! - Pochyliła się do przodu. - Tata trzymał go w Holly Hill, naszej posiadłości w Upper Bray¬ field. Setting Star to jedyny lut szczęścia, który zdarzył się naszej rodzinie. Biega jak marzenie i jedno zwycięstwo wystarczyło, aby Harry spłacił swoje długi. Inaczej Waldron powiedziałby o wszystkim wujowi. Cole przysunął się i oparł łokcie na kolanach. - Przyznaję, lady Cecilio, że nie mogę doczekać się końca tej historii. Mów dalej. 18
Dziewczyna skubała nerwowo materiał spódnicy. - Było tak: biedny Jed, dżokej taty, zjadł wczoraj makrelę w tawernie w Bottisham. - W Bottisham? - zachęcał Cole. - Okoliczne wioski są tańsze niż Newmarket. Radziłam mu, żeby zamówił placek z baraniną, tak jak ja i Harry. Ale on przed gonitwami zupełnie traci apetyt i... Cole odchrząknął. Już rozumiał, dokąd dziew czyna zmierza. - A więc wasz dżokej się rozchorował? Twój brat nie znalazł innego, więc zwrócił się do ciebie? A ponieważ jesteś niewysoka... - Cole nie dokoń czył zdania. Lady Cecilia ze wstydu spuściła wzrok. - Owszem. Jestem dobrym jeźdźcem, sir. W Holly Hill mamy niewiele służby i często poma gam Jedowi. Twierdzi, że świetnie sobie radzę, a jesteśmy podobnego wzrostu i postury. - Pode rwała głowę, odrzucając w tył ogniste loki. Oczy rozjaśniły się w końcu. - I wygrałam! Nikt nawet nie zauważył, że to nie Jed przekroczył linię mety. Cole spojrzał z powątpiewaniem na mleczną ce rę i ognistorude włosy. Jeden mały lok i dla uważ nego obserwatora wszystko byłoby jasne. - Drogie dziecko, jesteś pewna? - Tak. - Ściągnęła brwi. - Przynajmniej taką mam nadzieję. W przeciwnym razie zostałabym zdyskwalifikowana. Harry nie mógłby spłacić swo ich długów, co byłoby wyjątkowo niesprawiedliwe po wszystkim, przez co przeszłam. To jest główny powód jej zmartwień?! Cole miał ochotę potrząsnąć nią gwałtownie. Delacourt zruj nował jej reputację, być może bezpowrotnie, a ona tymczasem martwiła się o brata i jego długi. 19
Opanował frustrację. - Podziwiam twoje poświęcenie, ale mamy więk szy problem. Delacourt naraził na szwank twoją reputację i chce to naprawić, proponując ci mał żeństwo. Sądzę, że będzie nalegał. Nabrała tchu, ale nie dał jej dojść do słowa. - Pozwól, że skończę. Delacourt wkrótce zda so bie sprawę - o ile już tego nie zrobił - że to nie był żaden podstęp. To w głębi serca przyzwoity czło wiek. A ja jako duchowny czuję się w obowiązku prosić cię, byś zapomniała o tych słowach i przyję ła jego propozycję. Potrząsnęła przecząco głową. - Nie, panie Amherst. Nie zgadzam się. Co do mojej reputacji, nie zdążył mi nic zrobić. To znaczy, niezupełnie... Cole odkaszlnął dyskretnie. Rozumiał, ale czul się wyjątkowo niezręcznie. - Lady Cecilio, muszę spytać, kiedy lord Dela court cię pocałował, czy... To znaczy, David jest uważany za atrakcyjnego mężczyznę i jeśli w ja kiś sposób... spodobał ci się... - Cole poddał się w końcu, niezdolny wydusić z siebie tego pyta nia. Nie miało to znaczenia. Lady Cecilia była czer wona jak burak. - Rzeczywiście, jest atrakcyjny - przyznała gorz ko. - O błędach jego młodości krążą legendy. Co do moich, wolałabym je przemilczeć. Nie wyjdę za lorda Delacourta i na tym zakończmy sprawę. Dobrze? Cole pokiwał głową. W gruncie rzeczy był zado wolony, że odmówiła. Mimo zadziwiającego parcia ze strony wicehrabiego, by ożenić się z tym bied nym dzieckiem, Cole nie był przekonany, że brat
20
Jonet byłby dobrym mężem dla kogokolwiek. Tym bardziej w takich okolicznościach. Jedno widać było gołym okiem. Gdyby zapo mnieli przez chwilę o swym świętym oburzeniu, z pewnością zdaliby sobie sprawę, że czują do sie bie pociąg. Albo coś więcej. W oczach Davida pa lił się dziwny, obsesyjny płomień. A lady Cecilia była w równym stopniu zła na niego, jak na samą siebie, choć pewnie nie rozumiała dlaczego. Cole zastanawiał się, czy coś z tego wynika. Mo że nic. Może miała rację, lepiej zakończyć to tu i teraz. Odstawił kieliszek i splótł palce. - Dobrze, milady. Przychylam się do twego ży czenia. Ale powinnaś zdawać sobie sprawę, jeśli plotki ujrzą światło dzienne, będziesz zrujnowana, niezależnie od tego, co naprawdę się stało. Cecilia potrząsnęła gwałtownie głową. - Nikt się nie dowie. Harry z pewnością nie szep nie ani słowa, a Jedowi ufam nad życie. A jeśli Dela¬ court jest dżentelmenem, za jakiego go uważasz, bę dzie milczał. - Podniosła na niego pytający wzrok. - Jestem przekonany, że tak. Jesteś pewna, że nikt inny was nie widział? Lady Cecilia odwróciła wzrok, zagryzając dolną wargę. - Cóż, z pewnością widziano, jak wsiadam do powozu lorda Delacourta - odparła w końcu. - To bardzo źle? Ale był środek dnia i w powozie spędziliśmy ledwie kilka godzin. Przez dłuższą chwilę Cole stukał palcami w szkło kieliszka. Gdyby pojechali na przejażdżkę po jej rodzinnej wiosce, pod okiem rodziny... Mo że wtedy nie byłoby problemu. Ale rodziców już nie było, a bratu najwidoczniej zabrakło rozumu, żeby zabrać się z nimi. 21
Cole odezwał się w końcu: - Mam dobre rozwiązanie. Jutro David ogłosi wasze zaręczyny. - Krzyknęła z oburzenia, a on podniósł dłoń. - Nie, nie, moja droga. Pozwól mi skończyć. Moja żona powie, że jesteś jej bliską przyjaciółką, co pewnie będzie zgodne z prawdą, jeśli pobędziesz tu do wieczora. Co więcej, jeśli twój ojciec był hazardzistą... - Cole szukał po twierdzenia w jej oczach. Skinęła głową ponuro, wciąż zagryzając wargę. - ...to ojciec żony z pewnością dobrze go znał. Nikogo nie zdziwi fakt, że się znacie. Kilka zgrab nych kłamstewek i cały świat uwierzy, że ty i David spotkaliście się w Elmwood i od razu wpadliście sobie w oko. Lady Cecilia spojrzała na niego z powątpiewa niem. - Doprawdy, panie Amherst... Cole przerwał jej w pół słowa. - Ale że David to David, wkrótce przejrzysz na oczy i dasz mu kosza, na co zasługuje. Londyń ska śmietanka będzie szczęśliwa, widząc go w roli odrzuconego kochanka i z radością rzuci się na plotki. Studiował przez chwilę twarz dziewczyny. - Co ty na to? - zapytał łagodnie. Skinęła głową, choć nie wyglądała na zadowolo ną. Mimo ostrego tonu i brawury wyglądała na przerażoną. I osamotnioną. Cole westchnął w duchu. To było najlepsze roz wiązanie. Wstał gwałtownie, wyciągając rękę. - Chodźmy, moja droga. Musimy znaleźć Jonet i Davida. Ogłaszamy zaręczyny.
Rozdział 1
Niepoprawna Henrietta Healy
Luty 1824 r. Hrabina Walrafen, w poprzednim życiu zwa na Cecilią Markham-Sands, była od niedawna wła ścicielką najwytworniejszej willi w Park Crescent. Najnowsze dzieło genialnego architekta, pana Na¬ sha, mogło się pochwalić najnowocześniejszymi wynalazkami w postaci toalet spłukiwanych wodą oraz elegancką fasadą pokrytą bladożółtą farbą, przypominającą gęste, topiące się masło. Park Crescent nie miał w sobie nic starego i dys tyngowanego, choć tytuł i nazwisko Walrafen tak. Hrabina myślała czasem, że od nadmiaru tych cech można się było udławić, a stęchłe przekona nie o własnej doskonałości czuć było aż z Maryle¬ bone. Oficjalny londyński adres Walrafenów znajdo wał się w samym sercu Mayfair, w olbrzymiej ka mienicy z cegły przy Hill Street. Hrabina wyprowa dziła się z niej tak szybko, jak tylko mąż wydał ostatnie tchnienie, odchodząc z tego świata w doj rzałym wieku lat pięćdziesięciu siedmiu. Jej przy brany syn Giles, dwa lata starszy od niej samej, 23
mieszkał tam teraz sam, co jej zupełnie nie prze szkadzało. Ze swojej strony hrabina Walrafen była bezpre tensjonalną posiadaczką jeszcze starszego i bar dziej dystyngowanego tytułu, co czasem irytowało jej męża i czego absolutnie nie potrafiła pojąć. Co po herbie, często zadawała sobie w duchu pytanie, skoro Markham-Sandsowie niemal bez wyjątku okazywali się bezwartościowymi i nierozumnymi pechowcami? Pierwszy hrabia Sands otrzymał szlachecki tytuł z rąk samego Wilhelma Rudego. Podczas jego rzą dów, odznaczających się chciwością i arogancją, Sandsowie byli jedną z nielicznych saksońskich dy nastii, które nie tylko przetrwały, ale kwitły pod normańskim jarzmem. Jak się udało ustalić lady Walrafen, była to ostat nia epoka, w której rodzinie dobrze się wiodło. Po Wojnie Róż stracili większość ziem. Gdy rozwią zano parlament, stanęli po stronie papistów, a kie dy do władzy doszła Maria Stuart, zwana Krwawą Mary, nagle stali się gorliwymi protestantami. Gdzieś w połowie siedemnastego wieku wżenili się w nowobogackich Markhamow, których również zarazili swoim pechem. Od tej chwili kolejni Mar kham-Sandsowie stawali po niewłaściwej stronie każdego konfliktu, rebelii, ulicznej awantury, a przynajmniej stawiali na złego konia na wyścigach. Cecilia westchnęła głośno. Nigdy nie rozumiała tej cechy swojej rodziny. Od bardzo młodego wieku wiedziała, że musi troszczyć się nie tylko o siebie, ale również o roz trzepanego starszego brata, obecnego hrabiego Sands. Dopóki nie ożenił się z Julią, która posta nowiła ją w tym wyręczyć. Cecilia wciąż nie była
24
pewna, jakie ma na ten temat zdanie, ale stało się to dla niej bezpośrednią motywacją, by opuściła dom i poszukała męża. Westchnęła na to wspomnienie i nachyliła się nad lustrem toaletki. Och, czyżby pod prawym okiem pojawiła się zmarszczka? Chyba tak. I kolej na pod lewym? Cóż. Przynajmniej jej życie nabra ło jakichś stałych elementów. Wzięła do ręki szczotkę. Rzuciła ją po chwili, patrząc tępo w przestrzeń. Miała okropne wraże nie, że jej życie skończyło się, zanim się naprawdę rozpoczęło. Pierwsza rocznica śmierci męża minę ła już sześć miesięcy temu. A mimo to w poważ nym wieku dwudziestu czterech lat czuła się tak, jakby wciąż była w głębokiej żałobie. Dlaczego? Czyżby go tak kochała? Nie, nie jako męża. Brakowało go jej? Nie, nie bardzo, ale... Nagle z garderoby dobiegł rozdzierający okrzyk. Etta! Cecilia schowała twarz w dłoniach. Na Boga, cóż ta dziewczyna znów wymyśliła? Etta pojawiła się w drzwiach, trzymając w rę kach szmaragdowozielony szal z wypaloną brązo wą dziurą. Przez dziurę widać było, że po policz kach dziewczyny płyną strumienie łez. - Pani Walrafen - jęknęła służąca, podnosząc zapłakane oczy. - Proszę spojrzeć, co narobiłam! Powinna mnie pani wychłostać, a potem obedrzeć ze skóry! - Nic się nie stało, włożę niebieską. Jak zwykle służąca nie słuchała. - Odłożyłam żelazko na chwileńkę, i proszę, co się stało! - By wzmocnić efekt, Etta potrząsnęła 25
materiałem. - Na co pani taka marna pokojowa! Taka niezdara! Za mało rozumu, żeby zajmować się takimi cudeńkami. - Wywróciła oczyma. - Wiem, wiem, skończę tam, skąd przyszłam. Cecilia poderwała się z krzesła i wyrwała zielony szal z rąk służącej. - Cicho, Etta. - Tupnęła nogą. - Dość takiego gadania, słyszysz? Przecież to tylko szal. Mam przynajmniej tuzin podobnych. Przestań płakać i weź się w garść! Jeśli sama nie będziesz w siebie wierzyć, to kto w ciebie uwierzy? - No dobrze. - Etta po raz ostatni pociągnęła nosem. - Przyniosę niebieski. Ale powiem pani od razu, że nie jest pani w nim tak ładnie jak w zie lonym. A chciałabym, żeby wyglądała pani choler nie dobrze... - Bardzo dobrze - poprawiła łagodnie Cecilia. - Bardzo dobrze na tym wieczorku u pani Row¬ land - powtórzyła gładko służąca - bo Giles będzie obserwował każdy pani krok. Cecilia przyglądała się, jak Etta, bez przerwy trajkocząc, pobiegła do garderoby, rzuciła znisz czony szal w kąt i strzepnęła błękitną suknię - wszystko na jednym oddechu. - Ach, psze pani, czasem to mam wrażenie, że on do pani czuje miętę. Nie, żeby w ogóle nie oglą dał się za kobietami, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Chyba nie - szepnęła Cecilia niepewnie, kładąc dłoń na czole. Mój Boże! Mimo upływu trzech tygo dni Etta wciąż była niepoprawna. - Po prostu czuje się za mnie odpowiedzialny, to wszystko. Zmieńmy temat, proszę. Jak mnie dzisiaj uczeszesz? Etta sprawiała wrażenie, że nie dosłyszała. 26
- A ta pani Rowland? - ciągnęła Etta, przebie rając w batystowej bieliźnie. - Fiu-fiu! Chytra z niej sztuka, prawda? Wygląda na wredną, taka koścista z wiecznie podniesionymi brwiami. A jej mąż to ponoć kuzyn naszego pana Amhersta. Nie słychane. - Jak my wszyscy, Amherst nie ma najmniejsze go wpływu na to, kto jest, a kto nie jest jego krew nym - odparła Cecilia sucho. - A co do Edmunda i Anne Rowland, to mogą okazać się pomocni. Je śli rzeczywiście są na tyle płytcy, że zrobią wszyst ko, by znaleźć się w tak zwanym dobrym towarzy stwie, tym lepiej! Trzeba płacić za zachcianki, a ja chętnie wyciągnę z nich parę groszy na rzecz misji. Z garderoby dobiegł głośny śmiech. - I z kogo jest chytra sztuka, psze pani? Ta zaro zumiała paniusia wkrótce zapłaci za parę sienni ków dla pana pastora, albo nie nazywam się Hen rietta Healy! - Etta! - No dobrze, już dobrze, psze pani. - Dziewczy na wystawiła głowę z garderoby, szczerząc się w złośliwym uśmiechu. - Ech, to się pastor uśmieje! Właśnie, pastor nie powinien być taki przystoj ny, prawda? Cecilia wstała znad toaletki i zaczęła grzebać w kuferku na biżuterię w poszukiwaniu czegoś, co będzie pasowało do błękitnej sukni. - Rzeczywiście, robi wrażenie - przyznała nie chętnie Cecilia, kładąc na dłoni ciężki wisiorek z topazem. - Ale nie sądź go pochopnie, Etta. Jest całkowicie oddany Bogu i misji, chociaż może oka zuje to w niekonwencjonalny sposób. Zrobił mnó stwo dobrego w całym wschodnim Londynie. 27
Etta przytaknęła ze szpilkami w ustach. - Handlarzy żywym towarem jest tu pod dostat kiem, a on jest właściwym człowiekiem... Cecilia upuściła wisiorek. - Co powiedziałaś? Kogo? - Handlarzy żywym towarem, psze pani. - Trud no jej było mówić ze względu na szpilki w ustach. - A mówiąc o naszym pastorze, to ostatnio widzia łam jeszcze przystojniejszego dżentelmena. Przy jaciel pana Amhersta, a raczej jego żony. Nazywa się lord Delacourt. Fiu-fiu! Zna go pani? - Doprawdy, Etta! - zganiła służącą Cecilia. - Przestań plotkować! Co mnie obchodzi lord De lacourt! - Cecilia oblała się rumieńcem. - Dobrze, już dobrze. - Etta wzruszyła ramiona mi. - Przystojny jak się patrzy. Opowiadałam pani o mojej ciotce Mercy, prawda? Tej z wielkim do mem przy Radcliffe Highway? - Owszem - zawahała się Cecilia. Etta miała mnóstwo krewnych, a wielu z nich było na bakier z prawem. - A więc - zaczęła Etta - ciotka zna pewną ak torkę, bardzo elegancką, która wpadła w oko lor dowi Delacourtowi. Och, jak ją rozpieszczał! Dał jej dwie służące, powóz i tresowaną małpkę w czer wonym surducie z dzwoneczkami u szyi. Wszędzie ją zabierała, tę małpkę... - Dosyć, Etta - przerwała Cecilia po raz kolej ny, rzucając się na łóżko w desperacji. - Guzik mnie obchodzi tresowana małpka lorda Delaco¬ urta! Delacourt był ostatnim mężczyzną, o którym chciała myśleć. Przez ostatnich sześć lat robiła wszystko, żeby zapomnieć o tym przeklętym liber tynie. Nawet jeśli miał zmysłowe usta, a w zielo28
nych oczach nieprzenikniony ocean. I te włosy! Gęste i mocne, niczym polerowany mahoń. Nawet powierzchowne drobiazgi - niski, drwią cy śmiech w zatłoczonej sali balowej, płomień świecy odbijający się w oku podczas tańca - wszyst ko to budziło w niej niezrozumiały gniew. Nie mó wiąc już o jego wątpliwej reputacji. W środowisku tak małym jak londyński bon ton nie dało się go zupełnie unikać. A ku jej rozpaczy, z wiekiem stał się szczuplejszy, bardziej męski i zdecydowany. I zdecydowanie bardziej rozwiązły. Jego życie osobiste było tematem najgorszych plo tek. Wystarczyło, że przechadzał się po salonie, a co bardziej lekkomyślne damy nabierały tchu, uśmiechały się słodko i trzepotały wachlarzami z taką werwą, jakby chciały rozpalić ogień. Żadna przyzwoita kobieta nie pozwoliłaby, żeby zawrócił jej w głowie. Cecilia chciała go wymazać ze swojej pamięci. I to na zawsze. Tylko dlaczego wciąż śniła, jak jego ręka wędruje po jej udzie, go rące usta po szyi, i budziła się, płonąc z pożądania zmieszanego ze wstydem? Delacourt obudził w niej niskie instynkty, zanim zdała sobie sprawę z ich istnienia. Ale nigdy nie była głupia. Wiedzia ła, że to pożądanie i nic więcej. - Tak, tak - zgodziła się Etta radośnie, wycią gając z szuflady parę nowych jedwabnych poń czoch. - Znowu zeszłam z tematu. Chciałam po wiedzieć, że widziałam go ostatnio. Byłam z ciot ką Mercy w Haymarket. - Etta wywróciła oczy ma. - Nie znam drugiego, który by miał tak zgrabne siedzenie. I te szerokie ramiona! Mówią, że lord Delacourt to najlepsza rzecz, jaka może trafić dziewczynie między nogi w chłodną, zimo wą noc... 29
- Dosyć, Etta -jęknęła Cecilia. - Wystarczy te go. Jesteś wulgarna. Widziałam lorda Delacourta i jego... zgrabne ramiona. Nie widzę w nim nic po rywającego. Przystojny podrywacz, to wszystko. A co robi dziś ta znajoma ciotki? Etta wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia, milady. - Ja mam - Cecilia podniosła głos. - Przymiera głodem w jakimś przytułku, chora na syfilis i przedwcześnie postarzała. Podczas gdy nasz dro gi lord i jego zgrabne siedzenie pławią się w luksu sie w eleganckim domu przy Curzon Street.
Lord Delacourt i wspomniane wyżej siedzenie pojawili się w drzwiach masywnego domu przy Brooke Street dokładnie wpół do siódmej. Dom nale żał do jego siostry, a tego typu wizyty zdarzały się często, co najmniej cztery razy w tygodniu. Hrabia uniósł laskę ze złotą gałką, zastukał szybko i zdecy dowanie. Drzwi otworzyły się natychmiast. - Dobry wieczór, Charlie - powiedział do Char lesa Donaldsona, głównego lokaja hrabiny. Zdjął płaszcz, uśmiechając się szeroko. - Jak się mie wasz, stary diable? Donaldson zabrał okrycie. - Może być, milordzie. A pan? Delacourt zmusił się do uśmiechu. - Ach, Charlie. Wiesz przecież, że w całej Anglii nie ma drugiego człowieka, który by był bardziej zadowolony z życia niż ja. A wracając do rzeczy, wiesz może, gdzie znajdę hrabinę? Chociaż jak dłu żej się nad tym zastanowię, to nie wiem, czy chcę. - Uśmiechnął się kpiąco.
30
Donaldson pokiwał głową. Ostatnio ten aspekt wieloletniej rutyny stał się bardziej uciążliwy. - No tak. Jest dzisiaj trochę niespokojna - ostrzegł hrabiego. - Jeszcze chwila i zrobi dziurę w dywanie w bibliotece. - Niedobrze - mruknął Delacourt. - Masz jakąś brandy, Charlie? - Głupie pytanie. Charlie zawsze miał brandy pod ręką, i to jego ulubiony gatunek. Naj lepszy koniak, jaki można było dostać za pieniądze. - Oczywiście, milordzie. Czeka na stoliku. Stary służący rozejrzał się po holu, a potem dys kretnie nachylił głowę. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko drobnemu ostrzeżeniu, milordzie, hrabina znów pracuje nad listą. Nie wygląda to dla pana zbyt dobrze. - Hm! - Delacourt zmarszczył ciemne brwi. - Był tu dzisiaj lokaj matki? Donaldson skinął głową z ponurą miną. - Owszem. Przywiózł kolejną wiadomość. Hrabia spoważniał. - Do diabła, te kobiety wciąż knują! - jęknął. - Gdzie Amherst? Ratuje dziwki od grzechu i roz pusty? - Owszem, pojechał do misji i nie wróci przed kolacją. Będzie pan musiał dać radę sam.
Jedyną rzeczą, której hrabia dał radę, było pra gnienie. Jonet przeszła do rzeczy, zanim zdążył wy pić choćby szklaneczkę. Obserwując brata kątem oka, lady Kildermore przechadzała się tam i z po wrotem po wytwornym tureckim dywanie. W ręku trzymała ołówek i papier. Za oknami słychać było gwar Brooke Street. Westchnęła. 31
Trudno się skoncentrować w miejskim gwarze, kiedy już przyzwyczaiła się do życia na wsi. Praca męża wezwała go do Londynu, ale Amherst obiecał, że wrócą do Elmwood, jak tylko to będzie możliwe. A był osobą, która zawsze dotrzymuje obietnic. Ta myśl dodała jej otuchy. Przystanęła, gryząc końcówkę ołówka. - Doskonale, Davidzie. Znalazłam idealną kan dydatkę. - Odwróciła papier do światła. - Pan na Mary Ayers. Jest młoda, wolna i ma bardzo du że... Delacourt odstawił szklankę. - Nie chcę dużych... czegokolwiek, Jonet! -wy rzucił z siebie, wyskakując z fotela. - Ani słowa więcej! Nie szukam żony. Nie chcę panny Mary Ayers. Ani lady Caroline Kirk. Ani... na Boga! Ni kogo! Przestań mnie gnębić! Jonet odrzuciła papier z głośnym szelestem, po łożyła dłoń na brzuchu i dostojnie usiadła w fotelu naprzeciwko. Westchnęła z rezygnacją i pogładzi ła brzuch, czując, że dziecko kopie. Arabella, Davinia i malutka Fiona bawiły się w pokoju dziecin nym, a kolejne najwidoczniej nie mogło się już do czekać, by do nich dołączyć. Nigdy dotąd nie czuła się tak zmęczona. A w dodatku brat doprowadzał ją do szału. - Davidzie, mój drogi - zaczęła desperacko. - Lady Delacourt ma sześćdziesiąt siedem lat! Chciałaby doczekać wnuków. Jeśli nie możesz się ożenić z wyboru, z miłości, tak jak ja, ożeń się ze względu na nią. I ze względu na tytuł. David opróżnił szklankę i spojrzał na zaokrąglo ny brzuch i zmęczoną twarz Jonet. - Wyglądasz, jakby tej miłości w twoim życiu by ło aż nadto, moja droga - powiedział sucho. - Po-
32
za tym nie dbam o to, by moje dzieci odziedziczy ły tytuł, Jonet. Wiesz dlaczego. Jonet nie dała się zbić z tropu. - No dobrze, ale co z Charlotte? Ktoś musi za pewnić jej opiekę. - Zatroszczyłem się o byt siostry. - Rozgniewał się. - I to nie z pieniędzy Delacourta, ale z moich własnych środków. Jak wiesz, zgromadziłem ich trochę. Jonet poruszyła się niespokojnie. - Wiem, wiem. Jesteś bogaty jak Krezus. Ale pieniądze szczęścia nie dają. David spojrzał na nią ostro. - Doprawdy? A ty i mama, i te wasze listy, prze mycane wiadomości i poszukiwania żony dla mnie - to ma dać mi szczęście? Przeklinam dzień, w któ rym was sobie przedstawiłem. Jonet zmarszczyła brwi. - Lady Delacourt chce dla ciebie jak najlepiej. A Cole mówi, że mężczyzna nie żyje w pełni, dopó ki... - O nie! - przerwał jej David. - Jonet, proszę, nie wciągaj w to męża. Cole nie wtrąca się do mo ich spraw, tak samo jak ja nie mieszam się do jego. Mężczyźni, moja droga, nie intrygują. I lepiej, by tak pozostało. Jonet zaśmiała się głośno, odrzucając głowę. - Ech, Davidzie! Taki inteligentny, a taki naiw ny. Naprawdę sądzisz, że mężczyźni nie intrygują? - Oczywiście, że nie. Mają lepsze zajęcia. Znów się roześmiała. - O Boże! Mężczyźni są o niebo lepsi od kobiet, jeśli chodzi o manipulację. Czy nie jest tak, że za wsze uważacie, iż macie rację? - Bo często ją mamy!
33
- Czasami - przyznała. - Jednak znam Amher¬ sta. Z nas dwojga jest dużo bardziej przebiegły. David zmierzył ją wzrokiem. - Doprawdy, Jonet. Mówisz zadziwiające rzeczy, kiedy jesteś przy nadziei. Jonet uśmiechnęła się lekko. - Powinieneś mieć dzieci. Widzę to pragnienie w twych zielonych oczach za każdym razem, gdy któraś z moich dziewczynek wdrapuje ci się na ko lana. Nie zgrywaj przy mnie zadowolonego z życia lekkoducha. David rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie i na chylił się, by nalać brandy z kryształowej karafki. - Wystarczy już, kochana. Przestań mnie męczyć i porozmawiajmy o czymś innym. - Dobrze - odparła jedwabistym głosem. Ton siostry zmroził Davida. Była najniebez pieczniejsza, kiedy udawała, że się poddaje. Z nie obecną miną strzepnął z wełnianych spodni nieist niejący pyłek. - A skoro mówimy o dziewczynkach, to co u nich słychać? Bella przestała już gryźć guwer nantkę? Jonet rozglądała się po pokoju. - Tak, w zasadzie tak. - To świetnie! A właśnie, chciałbym podarować Davinii kucyka na urodziny. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - Nie, nie. Absolutnie. - Jonet zagestykulowała niecierpliwie, a potem skrzyżowała ręce na kola nach. David uniósł brwi pytająco. - A ty, moja droga? Jak się czujesz? - Ja? Ja czuję się świetnie - odparła, bawiąc się nerwowo kciukami.
34
- A Cole? To jego towarzystwo dobroczynne... Córy Nazaretu... Jest zadowolony? - Tak, tak. Spływa coraz więcej pieniędzy. - No to świetnie. Jonet zaczęła gestykulować. Widać było, że nie jest w stanie dłużej tego znieść. - Słuchaj, Davidzie. Powiedz mi jedno. Jesteś szczęśliwy? Naprawdę szczęśliwy? To wszystko, co chcę wiedzieć. Chciałabym, żebyś był co najmniej tak zadowolony z życia, jak ja. Wiem, że mówię bzdury, ale nie mogę znieść myśli, że jesteś samot ny lub smutny. Jonet patrzyła, jak brat gwałtownie odstawia szklankę i wstaje z fotela. - Nie potrafisz odpuścić, prawda, Jonet? - Pod szedł do okna. Jedną ręką poprawił gęste, ciemne włosy, drugą odgarnął draperie zasłon i wyjrzał w zimową noc. - Pozbyłeś się tej rudowłosej piękności, z którą cię widziałam w ubiegłym tygodniu na Bond Street? - Wkrótce znajdę następną - powiedział do szyby. - Znów będzie miała złotorude loki? - Może - przyznał lekko. - Nie martwisz się chy ba, siostrzyczko, że brakuje mi kobiecych wzglę dów? - Ależ skąd. Wręcz przeciwnie, uważam, że masz ich aż nadto. To już druga, z którą zerwałeś w tym roku, a dopiero luty. - O co ci chodzi? - odparł ostro. - Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. - W zeszłym roku było ich osiem. Kochanie, to nowa kochanka co sześć tygodni. - Nie całkiem. A nawet jeśli? Dobrze o nie dbam, kiedy znajdują się pod moją opieką. I nawet póź35
niej. Nikomu nie dzieje się krzywda. - Zaśmiał się gorzko. - A niektóre doskonale na tym wychodzą. - A co z tobą, mój drogi? - zapytała łagodnie. - Jak ty na tym wyszedłeś? Świat padł ci do stóp czy może za każdym razem zaprzedawałeś kawa łek duszy? Jonet podniosła się z fotela i podeszła do okna. Zadrżała, bo od okna wiał przeraźliwy chłód. Przy sunęła się do brata i w rozproszonym świetle latar ni zobaczyła srebrną mgiełkę, która spowiła May fair, skuła kocie łby warstewką lodu i nadała pejza żowi chłodne, głębokie piękno. Pomyślała, że jest jak serce jej brata, i miała ochotę się rozpłakać. Położyła lekko dłoń na jego plecach, czując wzbierające napięcie. Odwrócił się od okna z twa rzą odartą z wszelkich pozorów. Przez ulotną chwi lę Jonet bała się, że tym razem naprawdę się zde nerwuje, ale on otworzył ramiona i niechętnie przyciągnął ją do siebie. - Ach, Jonet! - westchnął, chowając usta w jej włosach. - Czy nie możemy mieć przed sobą sekre tów? - Nie - odparła łagodnie. I tak rzeczywiście by ło. Rzadko które rodzeństwo było sobie tak bli skie, mimo że oni mieli wspólnego tylko ojca. Z którego nie byli dumni. Byli bardzo podobni, ona i David. Dumni, nie ugięci i zbyt często samotni. Zanim Cole zmienił jej życie, oboje z Davidem byli zdani tylko na sie bie. Miała co prawda męża, ale nie był to udany związek. A David opiekował się owdowiałą matką i starszą siostrą Charlotte - siostrą od serca, ale nie z tej samej krwi. A Jonet była jednym i drugim. David zaś bękar tem - owocem gwałtu na niewinnej dziewczynie. 36
To była straszliwa rodzinna tajemnica i najczar niejszy grzech lorda Kildermore'a. Jonet zadrżała w ramionach brata, próbując to sobie wyobrazić. David z pewnością myślał o tym często, ale nie dawał po sobie niczego poznać. Je go matka, pochodząca z dobrej, ale zubożałej ro dziny, była guwernantką małej Charlotte. Podczas hucznej imprezy w wiejskim domu lorda Delacourta napadl ja hrabia Kildermore.
Jonet była wtedy niemowlęciem. Mieszkała z matką w zamku rodu Kildermore'ów i wieści ni gdy do nich nie dotarły. Udało się zachować spra wę w tajemnicy, a kiedy okazało się, że na świat przyjdzie dziecko, stary hrabia Delacourt ożenił się z guwernantką i dał dziecku nazwisko. Może czuł się winny, że wpuścił w swoje progi takiego drania jak Kildermore. Cole wiedział o wszystkim. A w czternaste uro dziny obu synów Jonet również im o tym z Davi¬ dem powiedzieli. Wiedzieć nie znaczy jednak to samo, co zrozumieć, a tego nawet Jonet nie była w stanie. Żałowała, że David musiał się o wszyst kim dowiedzieć. Gdyby tylko mogła cofnąć czas i sprawić, by nigdy nie doszło do wyznania na łożu śmierci! Czy ojciec naprawdę sądził, że Bóg mu przeba czy, jeśli przed śmiercią wyśle list do swego jedyne go syna? Nie, Kildermore pomógł jedynie sobie - odszedł z tego świata z czystym sumieniem, zo stawiając Davida z okropną świadomością, że w je go żyłach nie płynie krew szlachetnego człowieka, który go wychował, ale rozpustnego szkockiego awanturnika.
37
Owszem, życie nie jest sprawiedliwe, ale nie można tego wciąż rozpamiętywać. Wyrwała się z objęć brata. - Czy kiedykolwiek czułeś, że znajdujesz się na skraju prawdziwego szczęścia? Kiedy to było? Możesz mi powiedzieć? Przyciągnął ją znów do siebie i położył brodę na jej głowie, nie chcąc spojrzeć jej w oczy. - Ach, Jonet - powiedział głosem, w którym sły chać było nutę desperacji. - Nawet nie pamiętam. Pokój wypełniła cisza. David słuchał miarowego oddechu siostry, bezpiecznie zamkniętej w ramio nach. Ale to było za mało. Dlaczego go tak dręczy? Kto jak kto, ale ona wiedziała doskonale, czemu nie powinien się że nić. Posiadłości, tytuły, nawet jego własna krew wydawały mu się obce. Nie był Delacourtem. Był nikim. Bez tytułu, bez nazwiska, bez należnego szacunku, chociaż to ostatnie, musiał przyznać, to również jego zasługa. Jak wytłumaczyć przyszłej żonie zawiłości po chodzenia? A jeśli dałaby mu kosza? I zawiodła zaufanie? Alternatywa była jeszcze gorsza. Nie wy obrażał sobie ślubu z kobietą, przed którą ukryłby podstawową prawdę, kim w istocie jest. Raz omal do tego nie doszło - gdy z powodu okropnego nieporozumienia znalazł się o krok od ślubu. Choć sytuacja była wyjątkowo niezręczna, a on sam zachował się jak bałwan, to przynajmniej nie uwodził dziewczyny, udając kogoś, kim nie jest. W końcu nic z tego nie wyszło, chociaż był go tów odpokutować swój grzech. Okazało się, że to jednak nieporozumienie. Oboje padli ofiarą kiep skiego dowcipu. Dziewczyna naprawdę go nie chciała. Stłukł Wally'ego Waldrona na kwaśne
38
jabłko, zamykając mu w ten sposób usta. Potem starał się wybłagać przebaczenie u dziewczyny. Był głupcem, bo trwał w postanowieniu, nawet gdy przestało to mieć sens. Okazała się zim na i nieskłonna, by mu wybaczyć. Wręcz aroganc ka. Obrażała go, umniejszała jego starania i w koń cu zrobiła z niego pośmiewisko. Jednak przynajmniej uniknął kajdan małżeń stwa, za co był wdzięczny losowi. Po co się wiązać? Nie chciał podejmować kolejnego ryzyka. Zdawał sobie sprawę, że w jego życiu czegoś brakuje. Chyba jednak nie było to małżeńskie szczęście. Miał trzydzieści dwa lata i od czasu dru giego ślubu Jonet było mu ciężko. Stracił grunt pod nogami. Jonet spędzała większość czasu na wsi z ukocha nym mężem i gromadką cudownych dzieci, a on - pozbawiony najlepszej przyjaciółki i kompasu moralnego - czuł się strasznie samotny. W pełni świadomie stoczył się w ciemność, w próżnej na dziei, że uda mu się tę ciemność pokonać. W mia rę upływu lat czuł się jednak coraz gorzej. Cieszył się ze względu na Jonet. Napraw dę. I przyznawał jej rację. W końcu dojrzał do te go, by przestać marnować sobie życie. Wiedział, że prowadzi to wyłącznie do zgorzknienia i bezczyn ności. A mimo to czuł się bezradny, jakby wyrosła przed nim niewidzialna ściana, wzniesiona przez siły, których nie znał i nie rozumiał. Do kogo zwró cić się po radę? Na pewno nie do Jonet, bo ona i tak miała poczucie odpowiedzialności za ten cały bałagan. I nie do matki, bo złamałaby ją wiedza, jak bardzo syn nienawidzi sytuacji, w jakiej przyszło 39
mu żyć. Cole? Może. W chwilach największej szczerości David musiał przyznać, że zazdrości szwagrowi. Zazdrościł mu spokojnego poczucia własnej wartości i niezłomnej wstrzemięźliwości. Często chciał z nim porozmawiać - o czymś mniej przy ziemnym niż konie, psy i pogoda - nigdy jednak nie mógł zdobyć się na wypowiedzenie właściwych słów. Zawsze zawadzała ta przeklęta duma. David westchnął w duchu i odsunął się od sio stry. Nie ma sensu tego dłużej analizować, pomy ślał. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nagle otwarły się drzwi i David znalazł pretekst, by oderwać się od przykrych myśli. Do pokoju wbiegła gromada dziewczynek ubranych w białe koszule nocne z falbankami. - David, David! - Sześcioletnia Arabella wycią gnęła dłoń i spojrzała w górę. - Ząb mi wypadł! - oznajmiła i wskazała na otwarte usta. - Dasz mi gwineę? Arabella była istną kopią matki. Miała czarne, lśniące loki i błyszczące oczy. - Na Boga, jaka z ciebie chciwa Szkotka! - Da vid złapał ją i podniósł do góry. W odpowiedzi Davinia zaczęła wspinać się po jego nodze. Przypomi nała ojca, miała nieokiełznaną jasną czuprynę i złotobrązowe oczy. David opadł na najbliższy fo tel, ciągnąc za sobą dziewczynki. - Bella płakała, kiedy jej wypadł ząb! - doniosła młodsza, wdrapując się na lewe udo. - Wcale nie! - zaprotestowała Arabella. - A właśnie że tak! - Davinia uśmiechnęła się słod ko i szepnęła mu na ucho: - Przywiozłeś kucyka? Sama na podłodze i pozbawiona uwagi, mała Fiona usiadła na pupie i zaczęła płakać.
40
- Davinia! - Jonet skarciła córkę i podniosła ją z podłogi. - Nie opowiadaj bajek! I nie wyciągaj prezentów od ojca chrzestnego. - Cicho, gąsko! - David szepnął do Davinii. - Miałaś siedzieć cicho. Przenieśmy się na sofę, gdzie wszystkim nam będzie wygodnie, dobrze? Wa sza mama opowie wam nową bajkę na dobranoc. - Tak? - zdziwiła się Jonet, sadzając sobie Fionę na biodrze. - Jaką? David wziął Arabellę na jedną rękę, a Davinię na drugą. - Z pewnością pamiętasz, moja droga. O małej dziewczynce, która wtykała nos w cudze sprawy, aż jej go odcięli. - Ojej! - krzyknęła Arabella radośnie. - Już się nie mogę doczekać!
Powóz lorda Walrafena toczył się w górę Portland Place i dokładnie dwie minuty przed umówio ną godziną skręcił w Park Crescent. Z ułożoną fry zurą i w odprasowanej kreacji z błękitnego jedwa biu Cecilia patrzyła, jak lokaj Gilesa wyciąga schodki. Pasierb wysiadł z powozu, a ona miała wrażenie, że spada w dół. Nie chciała, by jechał z nią na przy jęcie do Rowlandów. Była wdową i nie potrzebo wała eskorty. Bardzo lubiła Gilesa. Choć sztywny i oficjalny, był dobrym człowiekiem, który zawsze się o nią troszczył. Potrafił dać kobiecie poczucie bezpie czeństwa. Tylko dlaczego miała czasem wrażenie, że brakuje jej powietrza? 41
Było już za późno na wahanie. Giles wchodził po schodach, ubrany w czarny wieczorowy płaszcz. Jego ciężkie, czarne loki były wciąż wilgotne od ką pieli, a on sam wyglądał elegancko i poważnie. Ce cilia westchnęła. Przynajmniej pomagał jej w do broczynnych wysiłkach - kiedy akurat nie maru dził, że włóczy się po East Endzie i naraża na nie potrzebne ryzyko. W drodze będą mieli wiele te matów do rozmowy. Lokaj otworzył drzwi. Giles przywitał się, cału jąc ją w policzek. - Ładnie wyglądasz, moja droga. - Uśmiechnął się lekko, nie zdradzając, że zrobiła na nim pioru nujące wrażenie. - Będziesz najpiękniejszą maco chą dzisiejszego wieczora. Wyszli na zimną, lutową noc. Powóz ruszył w stronę Regent Street do serca Mayfair, a stam tąd było już bardzo blisko do rezydencji Rowlan dów. Cecilia przywitała się ze wszystkimi znajomymi, których zastała na miejscu. Potem zaczęła się prawdziwa nuda. Ponad godzinę krążyła od jednej grupki nieznanych sobie ludzi do drugiej. Wyglą dało na to, że salon jest pełen nudziarzy. Powietrze było stęchłe, jedzenie smakowało jak wióry i Ceci lia marzyła tylko, by wrócić do domu. Ale nie mo gła. Nie, dopóki się nie przekona, ile można wycią gnąć od Rowlandów. Nie chciała wracać z pustymi rękoma, choćby dlatego, by praca Etty przy praso waniu sukni nie poszła na marne. Edmund Rowland wydawał się pogrążony w rozmowie z wysokim, łysiejącym dżentelmenem, który opierał się ciężko o rzeźbioną laskę zdobio ną srebrem. Stali tuż przy wejściu do salonu, w ko rytarzu prowadzącym do głównego holu, i wyda-
42
wali się nie zauważać otaczających ludzi. Anne Rowland również nie było widać. Cecilia zapra gnęła chwili spokoju i wymknęła się dyskretnie z salonu. Zatrzymała się w progu, patrząc na frontowe drzwi, przy których ospali lokaje pomagali się ubierać wychodzącym gościom. Schody naprzeciw ko wejścia prowadziły do damskiej toalety. Cecilia uniosła suknię i pośpieszyła w tę stronę. Przecho dząc obok mahoniowego sekretarzyka, nieomal się potknęła o wstęgę czerwonego jedwabiu, ginącą w cieniu. Czyżby ktoś zgubił szal? Pochyliła się gwałtownie, żeby go podnieść, ale materiał uciekł jej spod palców. - Dobry wieczór, lady Walrafen. - Zza sekreta rzyka dobiegł wymodulowany kobiecy głos. Cecilia podskoczyła. Anne Rowland wyszła z cienia, trzymając fałdy sukni w jednej dłoni, a czerwony szal w drugiej. - Na niebiosa, nie chciałam pani wystraszyć - powiedziała łagodnie, uśmiechając się zagadko wo. - Jak miło, że zaszczyciła nas pani swoją obec nością. Cecilia szybko doszła do siebie. - Cała przyjemność po mojej stronie - skłamała gładko. - Widzę, że mamy wielu wspólnych znajo mych. - Owszem - odparła Anne. - Musimy się lepiej poznać, milady. Może przejdzie się pani ze mną po holu? Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Edmund Rowland odwrócił głowę i spojrzał znacząco na żonę. Ta patrzyła na niego przez dłuż szą chwilę i w końcu powiedziała: - Przykro mi, ale muszę wycofać swoją propozy cję. Jestem potrzebna gdzie indziej.
43
Cecilia poczuła się niezręcznie. Czyżby Anne podsłuchiwała męża? Jeśli tak, to dlaczego? Edmund nie wyglądał na zdziwionego widokiem Anny. Nie spojrzał też na Cecilię, ale bardzo praw dopodobne, że w mroku korytarza jej nie zauwa żył. Nie miało to znaczenia, bo odwrócił się i po szedł do drzwi, podczas gdy pani Rowland z gło śnym szelestem czerwonych spódnic znikła za ro giem. Cecilia wbiegła po schodach do toalety, która okazała się pełna czekających w kolejce dam. Zo stała tylko na chwilę, by utrwalić na twarzy uśmiech, wyuczony kilka lat wcześniej, podczas de biutu na salonach. Wróciła na dół i wtopiła się w gwarny tłum. Albo rusza do ataku, albo wraca do domu. Znów zobaczyła Edmunda. Szedł w jej stronę, tym razem już bez starszego jegomościa ze srebrną laską. Dobrze. Na to właśnie liczyła. Kelner otarł się o jej ramię. Cecilia w akcie de speracji złapała kieliszek szampana i ukradkiem wypiła duży łyk. To był już trzeci kieliszek tego wieczora, ale musiała dodać sobie odwagi. Męż czyźni w typie Edmunda Rowlanda wprawiali ją w niepokój. Dobrze, że miała wprawę w postępo waniu z nimi. Od chwili swojego debiutu na salonach przed czterema laty Cecilia często czuła na swoim ciele śliski wzrok Edmunda. Małżeństwo tylko po gorszyło sprawę. Widać było, że Edmund uważa się za przystojnego amanta, podczas gdy w jej oczach był zaledwie próżnym pyszałkiem, który, jeśli wierzyć plotkom, posiadał kilka wyjątkowo nieprzyjemnych nawyków.
44
Jego ojciec zmarł niedawno, dzięki czemu Ed mund wszedł w posiadanie pięknego domu w May fair i sporej sumy pieniędzy. Wyglądało na to, że potyczki sądowe związane z niewypłacalnością na leżały już do przeszłości. Po śmierci teścia Anne zapragnęła żyć w wielkim stylu, a jej największym marzeniem stała się lista gości, pełna starych tytu łów i młodych pieniędzy. Cecilia należała do tej pierwszej grupy. Edmund ukłonił się nisko, niemal nie dotykając ustami jej rękawiczki. - Lady Walrafen - zamruczał. - Cóż za honor! Pani Rowland nie posiadała się z radości. Z wymuszonym uśmiechem Cecilia zarzuciła przynętę. - Doprawdy? - Upiła nieco szampana. - Nie wy gląda na osobę, która łatwo się ekscytuje. Cienkie usta Edmunda zadrgały w ukrytej emo cji. Podał Cecilii ramię. - Przejdzie się pani ze mną? - zapytał. - Cały Londyn nie mówi o niczym innym, tylko o tym, że w końcu zdjęła pani żałobę i znów możemy się cie szyć pani towarzystwem. Obok przechodził kolejny kelner i tym razem Rowland złapał za kieliszek. - A teraz - powiedział jedwabistym głosem - proszę mi powiedzieć, milady, czym się pani zaj muje, gdy jest pani... zupełnie sama? Ton nie uszedł uwagi Cecilii. Postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Ach, jak miło z pana strony, drogi panie Row land, że myśli pan o nas, biednych wdowach - od parła, opuszczając do połowy rzęsy i spoglądając z ukosa. - Nie wyobrażam sobie, że moje zajęcia mogą zainteresować kogoś takiego jak pan. 45
Rowland stanął w miejscu i uśmiechnął się do niej drapieżnie. - Nie docenia mnie pani. Zawsze uważałem pa nią za niezmiernie interesującą. Poza tym może będę mógł zaoferować swoją pomoc. Cecilia uniosła kieliszek i wpatrywała się w kryształowy brzeg. - To cudownie - powiedziała miękko, podno sząc wzrok i celowo przytrzymując jego spojrzenie. - Miło mi to słyszeć. Wie pan, wielu mężczyzn le dwie udaje zainteresowanie zmartwieniami samot nej wdowy. - Doprawdy? - Edmund sugestywnie opuścił wzrok. - Och, tak. - Cecilia postanowiła pociągnąć tę grę. - A potem nie potrafią doprowadzić spraw do końca. To strasznie frustrujące, kiedy mężczy zna nie dotrzymuje słowa. Cecilia zobaczyła błysk w jego oczach. Rowland prowadził ją w stronę palmy w wielkiej donicy, sto jącej w jednym z kątów salonu. - Tylko pętak mógłby zawieść tak uroczą kobie tę, lady Walrafen. - Połknął haczyk. - Uroczą, powiedział pan? - Och, tak. - Przysunął się bliżej. - Mógłbym przysiąc z całą mocą, że ja pani nie zawiodę. - Naprawdę? - W myślach wbijała haczyk w je go ciało. - Oczywiście! W bardziej dogodnej chwili zdra dzi mi pani, czego ode mnie oczekuje, a ja już zaj mę się resztą. - Cudownie - powiedziała bez tchu, stukając się kieliszkiem. - Chociaż dogodna chwila właściwie już nadeszła. Czuję ogromną ulgę, bo muszę przy znać, że przyszłam tutaj w nadziei, że uda mi się zwrócić pańską uwagę. 46
- Naprawdę? - Edmund był łasy na pochlebstwa. Potem spojrzał jej w oczy i przełknął głośno ślinę. - Nigdy bym nie zgadł. Zaschło mu w gardle, to wszystko wydarzyło się zbyt łatwo i właśnie zaczął się zastanawiać... Cecilia dopiła resztkę szampana, uśmiechnęła się promiennie i dotknęła jego ramienia w kokie teryjnym geście. - Och, panie Rowland - powiedziała z emfazą. - Jak tylko usłyszałam, że jest pan kuzynem Amhersta wiem, ze moge na pana liczyc.
Na dźwięk tego nazwiska krew odpłynęła z twa rzy Edmunda. - Owszem, jesteśmy spokrewnieni. - Zaśmiał się nerwowo. - Cóż, będę musiał pamiętać, żeby po dziękować drogiemu Cole'owi. - Wszyscy powinniśmy mu podziękować, nie są dzi pan? - Cecilia podniosła wzrok i zrobiła po bożną minę. - Ja jestem podwójnie wdzięczna, bo gdyby nie misja, nie wiem, jak przeżyłabym śmierć drogiego Walrafena. - M... misja? - Och, tak. - Cecilia uśmiechnęła się promien nie i po raz ostatni zarzuciła przynętę. - A teraz proszę mi powiedzieć, sir, jak może mi pan pomóc. Proszę się nie krępować. Muszę poznać pańskie preferencje, rozumie pan. - Preferencje? - Oczy Edmunda nerwowo bie gały po salonie, szukając otwartych drzwi albo my siej dziury, w której mógłby się schować. Wydał zduszony, nerwowy dźwięk. Cecilia położyła lekko dłoń na jego ramieniu. - Drogi panie Rowland, wszystko w porządku? Mam nadzieję, że to nie początek problemów
47
z krtanią. Mamy środek zimy i drobne przeziębie nie może się przerodzić w poważną chorobę. Edmund odkaszlnął. - Ależ nie - wydusił w końcu. - Z krtanią wszyst ko w porządku. - Nie puchnie? To doskonale. Jak mówiłam - cią gnęła Cecilia z satysfakcją - jest pan pewnie niesły chanie zajęty i jak sądzę, najdogodniejsza będzie jednorazowa zapomoga w gotówce. Oczywiście, za wsze potrzeba nam ochotników... o ile oczywiście nie ma pan nic przeciwko zapuszczaniu się w slum sy East Endu. Smród nie jest taki straszny. - S...slumsy East Endu? Cecilia ściszyła głos, nadając mu konspiracyjny ton. - Tak. Niektórzy ludzie woleliby zapomnieć, że one istnieją. Jedna sprawa to pomagać biednym, a druga spędzać z nimi czas. Rozumie pan? Edmund pobladł. - Spędzać z nimi czas? - Owszem. - Cecilia pokiwała głową. Przyglądała się twarzy Edmunda. Nie przypomi nał ryby, najwyżej śliskiego węgorza. - Ledwie tydzień temu byłam na podobnym wie czorku u bliskiego przyjaciela księcia Yorku. Ojej, chyba nie powinnam wymieniać nazwisk. W każ dym razie ten dżentelmen bardzo mi pana przypo minał. - W jakim sensie? - Liczył się w towarzystwie i naprawdę chciał po móc misji. Koniec końców dał mi czek na pięć ty sięcy funtów. Chciałby pan zrobić to samo? Proszę się nie wstydzić, nie ma w tym nic złego. Metaforyczna ryba padła Cecilii do stóp, trzepo cząc płetwami i nabierając powietrza.
48
Nagle poczuła lekki dotyk na ramieniu. To był Giles, prowadzący szczebioczącą, pulchną matro nę w fioletowym turbanie. Cóż za doskonałe wy czucie czasu! - Och! - krzyknęła Cecilia. - A oto i Gi les! I droga lady William! Giles, mój drogi, nie uwierzysz! Pan Rowland chce wspomóc finansowo misję i poświęcić aż...? - Cecilia uniosła brew i spojrzała na Edmunda. Biały jak ściana Edmund spojrzał na lady Wil liam Heath, znaną plotkarkę i niepoprawną gadu łę. Odchrząknął. - P.. .pięć tysięcy funtów, zdaje się. Giles nabrał tchu. - Mój Boże! - wykrzyknął. - Cudownie - zawtórowała lady William. - Tak! - zaszczebiotała Cecilia, przyciskając do piersi pusty kieliszek. - Cóż za hojność, sir! Le je pan miód na moje serce! Jak dotąd, to najwięk sza ofiara, jaką nam złożono. Ryba zatrzepotała po raz ostatni. - A...ale książę Yorku... - wystękał Edmund. - Czy nie wspominała pani, że jego przyjaciel... również podarował... misji pięć tysięcy? Cecilia opuściła wzrok. - Ojej! - Zrobiła niewinną minę. - Jaki ze mnie głuptas! Czyżbym się przejęzyczyła? Chodziło o pięćset funtów. Oczywiście, jeśli pana zmyliłam, to znaczy, jeśli wolałby się pan jeszcze zastano wić... Lady William podniosła monokl i wbiła wzrok w Edmunda, tak dalece nachylając się w jego stro nę, że słychać było trzeszczenie gorsetu. Zdobiony piórami turban znalazł się nagle w centrum roz mowy. Chwila była doskonała. 49
Oczy Edmunda wyszły z orbit. - Sugeruje pani, że mógłbym się wycofać? Ależ skąd! - powiedział ostro i oddalił się natychmiast. Giles patrzył za nim ze współczuciem. Lady Wil liam odwróciła się, by porwać z tacy kolejny kawa łek pasztetu z gęsich wątróbek. - Jesteś niepoprawna, Cecilio - szepnął z dez aprobatą Giles. - Więcej się w to nie bawię. W przeciwieństwie do ciebie uważam, że to nie chrześcijańskie. Wolałbym już sam wypisać ci czek! Cecilia obdarowała go najpiękniejszym uśmie chem. - Och, Giles! To świetna zabawa! A poza tym nie mogłeś lepiej wybrać chwili, w której do nas dołączyłeś. I to jeszcze z lady William! To prze błysk prawdziwego geniuszu. - Słucham? - dopytywała lady William, jak tylko przełknęła kawałek pasztetu. - Mówicie o mnie? Cecilia uśmiechnęła się ponownie. - Owszem, milady. Właśnie mówiłam Gilesowi, że całe wieki pani nie widziałam. Musi mnie pani koniecznie odwiedzić w Park Crescent. I szczerze mówiąc, zastanawiałam się... Lady William podniosła rękę, przełykając ostat ni kawałek. - O nie, moja droga. Nie dam się zwieść tym błę kitnym oczom! - Przerwała na moment. - Chociaż muszę przyznać, że pięknie poradziłaś sobie z Ed mundem Rowlandem. Hojność nigdy nie należała do jego zalet, a tu proszę. Cecilia nie zamierzała poddawać się bez walki. - Och, lady William! Jak można nie wspierać Amhersta w pracy z biednymi dziewczętami. Nie winnymi istotami, uwiedzionymi lub wykorzysty50
wanymi przez mężczyzn! I to z reguły bogatych i wpływowych. Lady William zachichotała, a fioletowe piórka na turbanie zatrzęsły się radośnie. - O-la-la! Moja droga, naiwna pani Walrafen! Porządne dziewczyny nigdy nie znajdą się w takiej sytuacji, chyba że coś z nimi jest nie tak. Wszyscy o tym wiedzą. Na Boga, pomyślała Cecilia, odgrzebując stare wspomnienia. - Wszyscy? - Nie poddawała się, ściskając kur czowo kieliszek. - To znaczy kto? Z mojego do świadczenia wynika, że przyzwoite kobiety bywają zmuszane, wbrew swojej woli... - Cecilio, moja droga - przerwał jej Giles, ści skając mocno za ramię. - Wybacz moje roztargnie nie, ale pół godziny temu zamówiłem dla nas po wóz. Wyglądasz na wyczerpaną. Odwiozę cię do domu. Zegar właśnie wybił jedenastą i Cecilia rozejrza ła się po salonie. Giles miał rację. Lady William była beznadziejnie ograniczona. Czas wracać do domu. Część gości Edmunda już się pożegnała, dosyć wcześnie jak na londyńskie zwyczaje. Zmuszając się do uśmiechu, Cecilia spojrzała na pasierba i położyła rękę na jego ramieniu. - Dziękuję, że tak się o mnie troszczysz, Gilesie! Rzeczywiście, jestem zmęczona. Chodźmy.
Rozdział 2
W którym Delacourt pada ofiarą szulera
Pastor Amherst wrócił do domu półżywy ze zmę czenia i przygnębiony wydarzeniami dnia spędzo nego w Shadwell. A potem, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, spędził tylko kilka chwil z ukocha ną żoną i córeczkami, bo pasierbowie wezwali go na dół, by pełnił obowiązki gospodarza wobec nie sfornego szwagra. Krótka chwila spędzona z Jonet wystarczyła, by odezwały się najgorsze obawy. Znów zamartwia się Delacourtem, i to w chwili najmniej ku temu odpo wiedniej. Cole powstrzymał się od udzielenia żonie reprymendy, chociaż uważał, że to nienarodzone dziecko powinno znajdować się teraz w centrum ich uwagi. Jednak on również martwił się o szwagra. W ocenie pastora nadszedł najwyższy czas, by Delacourt przestał marnować swoje życie. Był jed nym z najbardziej hardych, ekstrawaganckich i bezczynnych arystokratów w całym Londynie. Nie to jednak martwiło Cole'a. Delacourt wydawał się nieszczęśliwy, a to już była poważna sprawa. Jeśli ktoś żył w grzechu i rozpuście, to wystarczy ło, by duchowny odwołał się do wyrzutów sumie52
nia. Tylko najbardziej zatwardziali i zepsuci nie czuli się winni. Ale kiedy ktoś nie czuł nic - albo prawie nic - trudno było mu pomóc. A uczucia Delacourta wydawały się od dawna uśpione. Kilka lat temu Amherstowi wydawało się, że Delacourt znalazł to, czego potrzebuje. Niestety okazało się to koszmarnym nieporozumieniem. Długo wierzył, że Cecilia Markham-Sands po trafi wyrwać aroganckiego wicehrabiego z letargu i przywrócić go do prawdziwego życia. Całe tygo dnie od udawanych zaręczyn Cole obserwował, jak szwagier przemierza korytarze Elmwood niczym ojciec, oczekujący narodzin pierworodnego. Ku je go zdumieniu Delacourt uparcie dążył do tego małżeństwa. Kiedy lady Cecilia nie chciała go już widzieć, posunął się na tyle daleko, że wybrał się z wizytą do jej wuja i brata w Buckinghamshire. Miał nadzieję, że przekonają ją, iż zaręczyny to coś więcej niż towarzyska gra. Lady Cecilia wydawała się jednak zirytowana je go zainteresowaniem. Kiedy go pytano, Delacourt upierał się, że cho dzi o honor, a lady Cecilia jest zbyt młoda, by wie dzieć, co dla niej najlepsze. Lecz gołym okiem by ło widać, że upór aroganckiego wicehrabiego ma dużo głębsze źródło. Tym bardziej że lord Delacourt był znany z tego, że za nic ma konwenanse, a nawet świadomie je przekracza. Cecilia Markham-Sands była jego pierwszą - i jak dotąd ostatnią - obsesją. Nie za znał w jej towarzystwie wiele przyjemności. Po za jedną lub dwoma chwilami, i to zanim wiedział, kim ona jest. Po zerwanych zaręczynach Cecilia prawie dwa lata zwlekała z debiutem na salonach. Jonet uważa-
53
la, że jej nagłe pojawienie się miało więcej wspól nego z nagłym ożenkiem Harry'ego Sandsa niż z rzeczywistym zainteresowaniem zamążpójściem. Pełna życia dziewczyna rozkwitła niczym kwiat i stała się elegancką, przepiękną kobietą. Choć nie miała majątku, wielu młodzieńców z londyńskiej śmietanki padło jej do stóp. Jednym z pierwszych adoratorów był młody i piekielnie zdolny Giles Lorimer, już wtedy członek parlamentu. Ku ogól nej konsternacji do grona zalotników dołączył wkrótce jego ojciec. Adoratorzy Cecilii byli ostrą konkurencją dla Delacourta, jedynego z kandydatów, który od po czątku nie miał szans. A mimo to starał się, jak mógł, być może wierząc, że dorosła Cecilia tym ra zem zechce przyjąć jego zaloty. Nie zechciała. Unikała go do tego stopnia, że zrobiła z niego pośmiewisko. A na koniec sezonu wzięła cichy ślub z ojcem Gilesa Lorimera, owdowiałym lordem Walrafenem. Mężczyzną dwukrotnie od niej star szym, o majątku dwa razy mniejszym niż majątek Delacourta. Tyle warte były podejrzenia, że dziewczyna jest łowczynią fortun. Tym razem Delacourt łatwiej przełknął rozcza rowanie. O ile wcześniej był zatwardziałym lekko duchem, teraz zrobił się dwa razy gorszy. Z tego co wiedzieli Cole i Jonet, podczas trwa nia małżeństwa lady Walrafen Delacourt nie za mienił z nią nawet słowa. Widzieli, jak wymyka się z przyjęcia, żeby uniknąć konieczności przywitania się, co stanowiło niewybaczalne wykroczenie prze ciw etykiecie. Inni też to zauważyli, ale jeśli nawet ktoś śmiał się z tego za plecami wicehrabiego, nikt 54
nie był na tyle odważny, żeby powiedzieć mu to w twarz. Lord Walrafen zmarł po niecałych trzech latach małżeństwa. Delacourt nie wysłał nawet kondolencji. Wydawał się zupełnie niezdolny do przyznania, w czym tkwi jego problem. A może wiedział, tylko nie miał pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Czyżby Delacourt kochał Cecilię Markham-Sands? Cole nie znał odpowiedzi na to pytanie. Pewnie nie. Obsesja Delacourta wydawała się mieć głęb sze źródło, bo zżerała go od środka. Cole nie był w stanie tego pojąć. Mało brakowało, by Delacourt ją zgwałcił. Akt całkowicie odrażający, a z drugiej strony, ściśle po wiązany z przeszłością wicehrabiego. Zdaniem Co le'a, David wciąż się tym zadręczał. Tym bardziej że ona nawet przez chwilę nie dala mu o tym zapo mnieć. Nie kierowały nią przy tym zła wola i bezmyśl ne okrucieństwo, raczej instynkt samozachowawczy. Cóż! Być może tkwiła w tym jakaś nauka? Cole potrząsnął głową i ubrał się do kolacji. Mimo zmęczenia i cudownych umiejętności konwersacyjnych żony przez całą kolację myślał tylko o problemach szwagra. Nie przestawał za przątać tym sobie głowy, nawet gdy w towarzystwie Delacourta i swego starszego pasierba Stuarta udał się do biblioteki na szklaneczkę porto. I jesz cze później, kiedy dołączyli do reszty rodziny. W sąsiednim pokoju zegar wybił jedenastą. Jonet ziewnęła, zasłaniając usta ręką i podniosła się z miejsca. - Panowie, wybaczcie, że się pożegnam. Jeszcze chwila, a co najmniej dwóch z was będzie mnie musiało zanieść do łóżka. 55
Cole spojrzał z miłością na żonę. - Każdy z nas mógłby to zrobić, najdroższa, taka z ciebie kruszyna - powiedział łagodnie. Zwrócił się do młodszego pasierba, lorda Roberta Rowlan¬ da: - Robin, odprowadź mamę na górę. Lord Robert podniósł się szybko. David śledził wzrokiem wychodzącą Jonet. Jak tylko matka i syn opuścili salon, zmarszczył czoło i zwrócił się do szwagra: - Amherst, bój się Boga! To czwarte dziecko w ciągu ośmiu lat! Coś mi się wydaje, że jak na mężczyznę w sutannie jesteś nadgorliwy. Cole rozsiadł się wygodnie w fotelu. - O co ci chodzi, Davidzie? To nie twoja sprawa, jak długo dobrze opiekuję się twoją siostrą. David spojrzał wymownie na Stuarta. - To ma być dobra opieka, że Jonet jest przy na dziei każde sześć miesięcy z dwunastu? - zapytał chłodno. Stuart wydawał się skrępowany. Podszedł do bocz nego stolika i nalał sobie szklaneczkę sherry. Cole przyglądał się szwagrowi. - Wiem, że bardzo ją kochasz, co jest godne po dziwu, ale przesadzasz. - Doprawdy? Cole zignorował pytanie i wstał gwałtownie. - A może zajmiemy się jakąś bezpieczną rozryw ką? Co powiecie na kilka rozdań wista? Do salonu wszedł Robin. - O, karty! - zawołał z entuzjazmem. - Dosko nały pomysł! - O co gramy? - Poprawiając mankiet, David nie krył znudzenia. Cole nachylił się nad stołem i spokojnie nalał so bie brandy. Milczał przez dłuższą chwilę. 56
- Co powiesz, Davidzie - odezwał się w końcu - na pięć gier po dwadzieścia gwinei za punkt? - Au! - wykrzyknął Robin. - To lekka przesada, tato. - Cała wygrana zasili konto Towarzystwa Cór Na zaretu - ciągnął Cole. - A co do ciebie, Robinie, to wiem, że uzupełniasz kieszonkowe w jamie krwiopij ców, jak nazywam kasyno w Covent Garden. O tym porozmawiamy w bardziej odpowiedniej chwili. Nie możesz sobie pozwolić na kolejną przegraną. Robin spuścił głowę. David zamyślił się. - To świetnie. Ale wszystko to strasznie nudne, musisz przyznać. - Cóż, nie dorastamy do pięt gangsterom, z któ rymi zwykłeś grywać - zgodził się pogodnie Cole. - Dobry gospodarz zrobi wszystko, by gość nie na rzekał na nudę. Może wolałbyś coś bardziej ryzy kownego? - Na przykład? - zapytał podejrzliwie David. - Osobisty zakład pomiędzy nami dwoma. - To znaczy? - spytał chłodno David. Bał się przyznać, jaką niechęcią napawała go myśl, że bę dzie samotnie wracał do domu. Wolał zostać tutaj, z siostrzeńcami i z Cole'em. - Miałem na myśli pewną przysługę. - Cole za myślił się. - Dosyć osobistą. Jeśli wygrasz trzy z pięciu gier, zrobię wszystko, czego sobie zaży czysz. Może coś związanego z niepokojami o sio strę? Oczywiście musi to być legalne i całkowicie moralne. David uśmiechnął się ponuro. - Hm - szepnął, zerkając na Robina. - Wszyst ko, czego sobie zażyczę... Jesteś w stanie zagwa rantować Jonet dłuższą przerwę po kolejnym dziecku? Być może nawet na zawsze? 57
- Żądasz bardzo wiele! - Cole był bardzo po ważny. - Co więcej, chyba rozumiesz, że ona też ma tu coś do powiedzenia. Ale owszem, mogę obiecać, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, że by spełnić twoje życzenie. - Doskonale! - wykrzyknął David. - Chodź, Stu art, przysuniemy stolik bliżej do ognia. Robin, przynieś dwie nowe talie. Pastor stał przy swoim krześle ze szklanką w dłoni. - Nie chcesz wiedzieć, o co ja poproszę? David i Stuart przenosili stolik. - Nie ma znaczenia - wystękał David, podno sząc ciężki mebel. - Od piętnastu lat nie przegra łem w wista. - Naprawdę? - Cole wcale się nie przejął. - To nieuczciwe, jeśli ci nie wyjaśnię, jakie jest moje ży czenie. - Proszę bardzo - odparł arogancko David. - Obiecałem, że zabiorę Jonet z powrotem do Elmwood. Wyjeżdżamy za dziesięć dni i zosta niemy tam trzy miesiące. Chcę, żebyś podczas mo jej nieobecności zajął się misją. David upuścił stolik na stopę bratanka. - Do diabła! - wrzasnął Stuart, chwytając się za bolącą stopę i podskakując na drugiej. Mężczyźni nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Robin przysunął fotel do stolika i wskazał miejsce starszemu bratu. - Zgoda - odezwał się w końcu David. - A co ty tam w ogóle robisz? Zajmujesz się księgami? Gnę bisz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych? Wypisu jesz czeki? - Przekonasz się, że trochę więcej. David machnął lekceważąco ręką. 58
- Nie ma znaczenia - powiedział - bo nie za mierzam przegrać. Nigdy nie przegrywam. - Zwrócił się do siostrzeńców. - Podaj pierwszą talię, Robin. Ja i Cole dobierzemy sobie partne rów do gry. Przysunęli krzesła do stołu i rozdali karty - Da vid wylosował Stuarta, a Robin zaczął pierwsze rozdanie. Gra toczyła się szybko. Cole i Robin przegrali pierwszą grę, bo David uzbierał punkty i pozbył się kart w trzech rozdaniach. Druga gra trwała bez końca i szczęście się od wróciło. Po ośmiu rozdaniach David zaczął się po cić. Posłał Charliego Donaldsona po kolejną bu telkę koniaku. Kiedy Cole wygrał w końcu siedem do sześciu, było jasne, że czeka ich długa noc. Trzecią grę również wygrała drużyna Cole'a. David podliczył wyniki, miotając pod nosem prze kleństwa. Miał złe przeczucia. Nie do pomyślenia, że mógłby przegrać z kimś, kto nigdy nie był w kasynie, nie mówiąc już o wspie rającym go niepełnoletnim młokosie. Przysiągł so bie, że do tego nie dopuści. Musi się skoncentrować. Robin zaczął rozdanie, losując karo jako trium fy. David miał same trefle i piki; nalał więc kolej ną szklaneczkę dla kurażu i pochylił się, jakby na przeciw siedział sam diabeł. Robin grał kiepsko, niepotrzebnie pozbywając się triumfów. A mimo to Cole wciąż wychodził obronną ręką. Dziesięć męczących rozdań później David i Stuart w końcu wygrali, ale szczęście Co le'a było nieprawdopodobne. Gdyby naprzeciw siedział ktokolwiek inny niż bogobojny szwagier, David oskarżyłby go o oszustwo. Piąta gra rozpoczęła się szybko, jak giloty na osiągająca pełną wysokość. Ledwie dwa rozda59
nia później Cole wydawał się bliski rozstrzygnięcia na swoją korzyść. Zegar wybił pierwszą, kiedy Co le, ze zwykłą dla siebie wojskową precyzją, wycią gnął damę pik jako triumf. David przełknął głośno i ścisnął kurczowo wa chlarz czerwonych kart. Co za pech! Oblał się zim nym potem, spoglądając jeszcze raz na czarną królo wą, zwiastunkę jego klęski. Trzy miesiące kompanii karnej w Towarzystwie Cór Nazaretu. Sięgnął po bu telkę koniaku dokładnie w tej samej chwili co Cole. Butelka przewróciła się, rozpryskując koniak na piękną intarsję stołu, a potem na podłogę. Gra została zawieszona. Stuart wytarł podłogę i pod niósł butelkę. David spojrzał na czysty już stół. Przynajmniej karty nie ucierpiały. W tej właśnie chwili Robin nachylił się nad stołem. - Papo! - Jego głos zamienił się w dramatyczny szept. - Cisza! - syknął Cole z nietypową dla siebie zapalczywością. - Żadnych dyskusji, dopóki trwa rozdanie. - Ależ, papo! - upierał się chłopiec. - Cicho, synu! - skarcił go Cole ostro. - Myślę. Omówimy to później. Wkrótce okazało się, że Cole ma niemal wszyst kie piki z całej talii. Robin jakoś sobie radził, choć wydawał się obrażony. Ostatnie rozdanie było jak śmiertelny cios. Da¬ vidowi udało się zejść z karty, ale Cole odpowie dział triumfem w postaci asa pik. David poczuł na swej szyi zimne ostrze gilotyny. Chwilę później, kiedy Robin odłożył karty na miejsce, Cole podniósł wzrok znad arkusza wy ników. 60
- Cóż, panowie, blisko było, prawda? Tylko trzy punkty różnicy. - Uśmiechnął się lekko. - Stuart, jesteś winny misji trzydzieści gwinei. Możesz mi je dać jutro. - Dobrze, sir. Cole spojrzał spokojnie na szwagra. - Davidzie, swoją przegraną możesz zanieść do misji w piątek. To oznacza karencję czterech dni. Wygląda na to, że będą ci potrzebne. David przetarł dłonią twarz. - O której? - jęknął poprzez palce, jak gdyby miały go ochronić przed rzeczywistością. - Koło jedenastej. Wpadnij, przedstaw się go spodyni i dyżurnej patronce. Do tego czasu poka żę ci papiery i odpowiem na pytania. W przyszłym tygodniu jest posiedzenie zarządu i wolałbym, że byś był przygotowany. - Przygotowany - powtórzył głucho David. Cole przyglądał się mu przez chwilę. - Davidzie - powiedział. - Jeśli to dla ciebie ja kaś pociecha, zamierzam zadbać o Jonet w sposób, o którym wspominałeś. W naszym życiu niczego już nie brakuje, a zdrowie Jonet jest najważniejsze. - Cole klepnął dłońmi o stół. - Kończymy, pano wie. Czas do łóżek. Rozglądając się niewidzącym wzrokiem po po koju, David odsunął się powoli od stołu. - Chyba pójdę jeszcze do klubu - mruknął pod nosem. - Muszę się napić. Stuart poderwał się z miejsca. - Pójdę z tobą. Cole spojrzał na starszego pasierba, jakby zamie rzał mu zabronić, ale Stuart skończył osiemnaście lat i otrzymał wstęp do ekskluzywnego Brooksa. Cole spojrzał na pobladłą twarz szwagra i zmienił zdanie. 61
- No dobrze, w takim razie dobranoc. A ty, Ro binie, zostań jeszcze chwilę. Musimy porozmawiać. Ciężkim krokiem Delacourt opuścił pokój. Za nim wyszedł starszy siostrzeniec, a Robin spo kojnie obserwował ich wyjście. - Nieładnie potraktowałeś Delacourta - zaata kował ojczyma, gdy tylko drzwi się zamknęły. Cole wstał od stołu i podszedł do skórzanej sofy stojącej pod oknem. Rozsiadł się wygodnie i wska zał pasierbowi miejsce w fotelu naprzeciwko. - Chyba wiem, o co ci chodzi. - Cole uśmiechnął się słabo. Robin usiadł i wyciągnął nogi. - Jak to się stało, że David i Stuart zdołali prze grać tę ostatnią grę? - Dobre pytanie! - Cole mrugnął porozumie wawczo. - Być może z Bożą pomocą? - Tak? Bóg kazał ci zamienić talie pod sto łem? I ukryć trzy piki przed rozdaniem? Cole zrobił skruszoną minę. - Niezgłębione są wyroki Boże, mój drogi. Wi dzę, że wizyty w kasynie nauczyły cię zauważać nie które triki. Cóż, zawsze kryłem cię przed matką, chociaż nie oczekiwałem żadnej wdzięczności. Robin skrzyżował ręce na piersi. - Po prostu nie sądziłem, że jesteś zdolny do szulerki. - Starał się sprowadzić rozmowę na bezpiecz ne dla siebie tory. - Rozumiem, że masz powody i dlatego proszę, żebyś mi o nich powiedział. Cole nachylił się i poklepał chłopaka po kolanie. - Wiem, synu, że to, co zrobiłem, może wydawać się grzechem. Ale jeśli nie do końca oszukiwałem? Albo próbowałem naprawić dawno wyrządzone zło? Zaufaj mi. Możesz to dla mnie zrobić? 62
Twarz Robina złagodniała nieco. Pokiwał gło wą. Wstali, zgasili lampy i poszli spać.
Sir William Blackstone napisał kiedyś, że czło wiek jest istotą społeczną. Ten mądry uczony z pewnością zgodziłby się z twierdzeniem, że nie ma dla mężczyzny nic lepszego niż opiekuńcze po dwoje jego własnego klubu. Tym bardziej jeśli klub znajdował się przy Jermyn albo St. James Street i był prawdziwym bastionem męskości, gdzie moż na się było schronić przed wszelkimi nieszczęścia mi tego świata - począwszy od niechlujnego kraw ca, nieznośnej kochanki, a skończywszy na kiep skim tygodniu w Epsom. Tak też miało być dla Delacourta. Niestety, wydawało się, że tej szczególnej nocy wielu dżentelmenów szukało w klubie pociechy. David zdążył ledwie rozsiąść się w ulubionym fote lu i zamówić butelkę najlepszego porto, kiedy w drzwiach pojawił się Edmund Rowland. Edmund miał wątpliwy zaszczyt być bratankiem pierwszego męża Jonet. Innymi słowy, był kuzy nem Stuarta. Z drugiej strony był też - w niewytłu maczalny i skomplikowany dla Davida sposób - spokrewniony z matką Cole'a Amhersta. W opinii Davida cała rodzina Rowlandów była jak kłębowisko żmij i z tego powodu byłoby najle piej, gdyby młody lord Stuart trzymał się z daleka. Pokrewieństwo między Delacourtem a niedo świadczonym markizem Mercerem może i było ta jemnicą, ale nie przeszkadzało to Davidowi czu wać nad dobrem chłopaka. 63
Przyniesiono wino, młodzieniec usiadł obok wu ja i zapadła cisza. Kilku przechodzących dżentel menów przywitało się, zamieniając parę słów, ale wyraz twarzy Delacourta był na tyle nieprzychylny, że nikt nie miał ochoty się dosiąść. Oni sami nie poruszali tematu wydarzeń, które niedawno miały miejsce w domu Cole'a. Delacourt zastanawiał się, czy można było cokol wiek dodać? Zrobił coś niesłychanie głupiego i na dal nie wiedział, jak do tego doszło. Cole go ograł? Niemożliwe! Przez trzy przeklęte miesiące będzie niewolnikiem swojego szwagra. Nie było z tej sytu acji honorowego wyjścia, a David prędzej odciąłby sobie rękę, niż dał Amherstowi satysfakcję. Owszem, zrobi to, do czego się zobowiązał. W głębi duszy jednak życzył szwagrowi jak najgo rzej. Do diabła, przecież pastor nie powinien mieć zielonego pojęcia o kartach! - Może rozegramy partyjkę? - zapytał nagle lord Mercer. David odstawił kieliszek z głośnym brzękiem. - Na Boga, Stuart! To ma być żart? - N...nie, sir - wyjąkał młody markiz. - Pomy ślałem tylko... cóż, nie możemy tu siedzieć całą noc, ciskając gniewne spojrzenia na każdego, kto ośmieli się przejść obok. - Tak? - David rzucił mu rozbawione spojrze nie. - Przyszedłeś w charakterze niańki? - Nie do końca. Myślałem tylko... cóż, sir, wy glądało na to, że jesteś w podłym humorze. A w takiej sytuacji nikt nie powinien zostawać sam. Jest mi bardzo przykro, że papa spuścił nam takie manto. David uśmiechnął się do siostrzeńca i wstał. 64
- No to chodź. Wstawaj! Wprawdzie nie zaryzy kuję dziś gry w karty, ale możemy popatrzeć, jak inni radzą sobie w kości. David wybrał najbardziej interesującą grę, a kie dy ją na chwilę przerwano, by przeliczyć pieniądze, nachylił się dyskretnie nad stołem. - Panowie, nie wiem, czy mieliście przyjemność poznać mojego młodego przyjaciela, Stuarta Row¬ landa, lorda Mercer. Okazało się, że większość tak, poza dwoma dżentelmenami. David poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Odwrócił się i zobaczył Edmunda Rowlanda. - Proszę, proszę! -wykrzyknął gładko Rowland. - A niech mnie, jeśli to nie mój młody kuzyn Stu art! I sir Lester. I pan Reed. - Skinął głową w stro nę dwóch dżentelmenów. - No i oczywiście lord Delacourt. Witam panów. - Dobry wieczór, kuzynie - powiedział Stuart chłodno. Edmund spojrzał krytycznie na Delacourta. - Drogi chłopcze - powiedział, zwracając się do Stuarta -jeśli chcesz odnaleźć się w towarzystwie, to pozwól, by to r o d z i n a torowała ci drogę. Wpadnij do mnie w przyszłym tygodniu. Pogadamy. - Otworzył misternie zdobioną tabakierkę i wziął szczyptę. - A teraz, czy mógłbym dołączyć do gry? - Oczywiście - powiedział jowialnie Reed. - Po mnie już nic nie zostało, więc może mnie pan zastąpić. Edmund uniósł brew i spojrzał krzywo na Davida. - Odważysz się na kilka rzutów, Delacourt? Reed zatrząsł się ze śmiechu. - Na Boga, Rowland, lepiej nie! 65
Sir Lester Blade podniósł chwiejnie kieliszek. - Rowland, nie radzę prowokować Delacourta. Słyszałem, że potrzebujesz pięciu tysięcy funtów. Edmund rzucił nienawistne spojrzenie w stronę Gilesa Lorimera, lorda Walrafen, który obserwo wał grę toczącą się przy sąsiednim stole. - Widzę, że wieści szybko się roznoszą - powie dział. - Uważam, że to zaszczyt poświęcić drobną sumę pieniędzy na szczytny cel. Sir Lester zaśmiał się głośno. - Jesteś pewien, że chodziło o szczytny cel? A może raczej o piękną patronkę misji Amhersta? Rowland zmrużył oczy. - Cóż za bzdury! Lady Walrafen jest zimna jak lód, przynajmniej w stosunku do mężczyzn. Nikt nie wie o tym lepiej niż biedny Delacourt. David nic z tego nie rozumiał. Patrzył niepewnie to na jednego, to na drugiego mężczyznę. - Słuchaj, Rowland - powiedział w końcu. - Po pierwsze nie rozumiem, a po drugie nie życzę sobie takich uwag. Co ma misja Amhersta do lady Walrafen? W oczach Rowlanda była drwina. - Lady Walrafen pracuje dobroczynnie w Towa rzystwie Cór Nazaretu. Nie słyszałeś o tym? Delacourt miał ochotę zignorować Rowlanda, ale nagle poczuł niepokój, który nie miał nic wspól nego z Edmundem, lecz z nazwiskiem kobiety. - Towarzystwo Cór Nazaretu? - wtrącił nagle Stuart. - To ta sama instytucja, którą będziesz nad zorować, kiedy papa pojedzie do Cambridgeshire. Pan Reed i sir Lester wymienili spojrzenia, a po tem wybuchnęli głośnym śmiechem. Edmund ze zdumienia otworzył usta. David skarcił siostrzeńca ponurym spojrzeniem, ale było już za późno. 66
- To chyba żart, lordzie Mercer? - chciał wie dzieć sir Lester, kiedy przestał się śmiać. Reed ocierał łzy. Stuart poczuł się niezręcznie. - Nie miał wyboru. Przegrał z papą w wista, i to wszystko. Mężczyźni wybuchnęli jeszcze głośniejszym śmiechem. Tym razem Edmund również się przy łączył. - Coś takiego! - skwitował. - Słynny lord Delacourt A to dobre! Doskonałe! David złapał siostrzeńca za ramię. - Wybaczcie, panowie - powiedział ostro - ale mu szę zamienić parę słów z tym młodym człowiekiem. Pociągnął siostrzeńca do stolika na kolejne pięt naście minut, podczas których Stuart nie przesta wał się kajać. Na nic się to już jednak zdało. David czuł się upokorzony i wieczór był nie do uratowa nia. Wkrótce zerwał się, przekonując Stuarta, że czas już wracać do domu. W drodze do szatni zo baczył jeszcze sir Lestera i Reeda, chichoczących jak pensjonarki nad księgą zakładów. Skierował kroki w ich stronę, pociągając młodego lorda Mer¬ cera za sobą. Dowód poniżenia był wypisany czarno na bia łym: Sir Lester zapłaci pięćdziesiąt gwinei panu Reedowi, jeżeli przed pierwszym maja lord D. zaciągnie do łóżka pewną owdowiałą hrabinę. David skrzywił się. Na Boga! Oczywiście nie by ło wątpliwości, o kogo chodzi. O Cecilię Markham-Sands. Cecilię Lorimer. Lady Walrafen. Jak ją zwał, tak zwał, Edmund miał rację w jednej 67
sprawie. W żyłach tej jędzy nie płynęła krew, a je dynie lodowata woda.
Pennington Street w parafii świętego Jerzego była ponurym miejscem dosłownie i w przenośni. W przenośni wiązało się to z sąsiedztwem - City z jednej strony i Shadwell z drugiej - siedliskiem przestępczości, prostytucji, złodziejstwa i ogólnego zepsucia. Dużo dalej na zachód Londynu znajdo wały się bardziej wykwintne osiedla. Ich mieszkań cy uważali parafię świętego Jerzego za dużo bar dziej odległą niż Paryż i ciemniejszą niż najczar niejszy zakątek Afryki. Po południowej stronie Pennington ciemność była bardziej dosłowna. Buchała Cecilii prosto w twarz za każdym razem, kiedy odsłaniała zasło ny w biurze misji i patrzyła na mur londyńskich do ków. Potężne mury odgradzały tę część Penning ton od dziennego światła, ale również od hałasu i smrodu płynącego znad Tamizy. Odsłoniwszy zasłony, Cecilia powróciła do znisz czonego drewnianego biurka, jednego z trzech znaj dujących się w przestronnym pomieszczeniu. Oprócz tego była tam cała kolekcja niepasujących do siebie krzeseł, dwie komody i mały stolik do pra cy. Zrobiło się trochę jaśniej, ale chodnik pod oknem wydawał się za to bardziej zniszczony, a powietrze przenikał odór gotującej się kapusty, która pewnie miała był podstawowym składnikiem dzisiejszego obiadu. Mogło być gorzej, przypomniała sobie Cecilia. Dom Towarzystwa Cór Nazaretu był czysty i ciepły, 68
prawdziwa oaza bezpieczeństwa i dobroci w świe cie, który nie obfitował ani w jedno, ani w drugie. Pod oknami słychać było przechodniów, wcho dzących i wychodzących ze składów na dole, dzwo nienie dzwonków i trzaskanie wielkich okien. Pod względem architektonicznym misja składa ła się z rzędu pięciu gregoriańskich domków połą czonych dzięki temu, że zburzono ściany i dodano drzwi, aż całość zaczęła przypominać wielką klatkę dla królików. Od czasu do czasu słychać było skrzypienie ogromnego magla i głosy praczek pię tro niżej. Piętro wyżej stukały obcasy trzewików poruszających się żwawo podczas sprzątania ogromnej sali z rzędami łóżek zaścielonych w mia rę czystymi kocami. Żadne luksusy, ale mimo wszystko było dużo le piej w porównaniu z tym, czego dotąd zaznała większość mieszkanek misji. Cena za to wszystko była dosyć wysoka, bo dziewczęta, które tutaj tra fiły, musiały wyrzec się prostytucji i złodziejstwa, codziennie czytać Biblię i uczyć się fachu, który umożliwi im usamodzielnienie się - zawodu szwaczki, praczki, a nawet kaletniczki. Produkty, które wytwarzały, sprzedawano mary narzom, robotnikom portowym i dzięki temu część pieniędzy wracała do misji. Inaczej niż wiele ko biet z jej środowiska, Cecilia nie miała złudzeń. O ile Towarzystwo Cór Nazaretu nie opierało się na brutalnym wyzysku jak wiele nowo powstałych fabryk, o tyle dziewczęta nie miały lekkiego życia. Cecilia przysunęła krzesło i otworzyła pierwszą księgę z rachunkami. Była w tym świetna, a Am¬ herst chętnie oddał jej ten obszar działania. Głowa do liczb i umiejętność wyciągania pieniędzy 69
od próżnych i nic nieprzeczuwających arystokra tów stanowiły doskonałe atuty. Kiedy po raz pierwszy zgłosiła się do pomocy, oczekiwała, że może to się spotkać z krytyką. Salo nowi bywalcy obu płci chętnie zasiadali w radach i zarządach rozmaitych fundacji i od czasu do cza su organizowali snobistyczne zbiórki pieniędzy. Tego typu filantropią zajmowały się też kobiety o podobnym do Cecilii statusie i majątku. Kiedy jednak Cecilia zaczepiła Cole'a i zaoferowała swo ją pomoc, miała na myśli dużo więcej niż tylko wy danie ekskluzywnego przyjęcia. W tamtym czasie, kiedy mąż nie zdążył jeszcze ostygnąć w grobie, życie Cecilii stało się przeraźli wie puste i pozbawione znaczenia. Pamiętała do broć Amhersta z czasów, gdy była wystraszona, sa motna i zdana na łaskę i niełaskę mężczyzn. I mo że dzięki temu śledziła jego działalność w slum sach Middlesex i ogromnie go podziwiała. Szybko zliczała cyfry w kolumnach, dopisując ołówkiem sumy i przenosząc salda w odpowiednie miejsce. Zdążyła przejść przez trzy strony, kiedy rozległo się głośne pukanie. Podniosła głowę i zobaczyła Ettę, która nie puszczała swojej pani samej nigdzie poza Mayfair. Twarz dziewczyny była dziwnie blada, a za jej ple cami widać było cień wysokiego, szczupłego męż czyzny. - Ma pani gościa, psze pani. - Etta była niezwy kle poważna. Mężczyzna wyrwał do przodu, trzymając kape lusz w dłoniach. Miał na sobie zwyczajny garnitur z grubo czesanej wełny i obszerny czarny płaszcz, który nadawał mu wygląd lśniącego, czarnookiego drapieżnika. Ubrania nie były ani drogie, ani mod-
70
ne, a kapelusz miał na sobie ślady zgubnego wpły wu angielskiej pogody. Onieśmielał, ale nie sprawiał niesympatycznego wrażenia. Przenikliwe oczy szybko rozejrzały się po pokoju, w dwie sekundy ogarniając Cecilię, jej ubranie i wystrój wnętrza. Cecilia podniosła się i wyszła mu na powitanie. W twarzy mężczyzny było coś, co ją jednocześnie przyciągało i odpychało. - Jestem lady Walrafen - powiedziała w końcu. - Chciał się pan ze mną widzieć? Etta zamknęła drzwi, zostawiając ich samych. Niedobrze. Mężczyzna odchrząknął. - Przyszedłem do pastora Amhersta, ale powie dziano mi, że wyjechał z Londynu. Pani... - Zabra kło mu słowa i dodał niezręcznie: - Panna Healy przyprowadziła mnie tutaj. Cecilia wskazała dłonią na krzesło przy biurku. - Może zechce pan usiąść, panie... - De Rohan - odparł, z wahaniem podchodząc do krzesła. - Maximilian de Rohan, główny in spektor policji rzecznej. - P...policji? - Cecilia usiadła niezgrabnie. - Czego może od nas chcieć policja? Dziewczęta nie sprawiają kłopotów. Inspektor de Rohan nie siadał. - Jakieś trzy tygodnie temu wzięliście pod opie kę młodą Irlandkę, pannę Mary O'Gavin. Przyszła z przyjaciółką albo młodszą siostrą. - Owszem, chodzi panu pewnie o Kitty - powie działa Cecilia, tłumiąc niepokój. - Mary i Kathleen O'Gavin. Są u nas od dwóch tygodni. - Kitty O'Gavin może i tak, ale jej siostra z pewno ścią nie - odparł de Rohan, w końcu zajmując miej sce. Miał taką minę, jakby sam chciał stąd zniknąć. 71
Widać było, że czuje się skrępowany nie tylko dlatego, że rozmawia z kobietą, ale również dlate go, że Cecilia niewątpliwie wyglądała na arystokratkę. Niski i szorstki głos zdradzał kontynental ny akcent. Czyżby emigrant? Nawet jeśli tak, to nie było to teraz jej główne zmartwienie. - Co pan sugeruje? De Rohan poruszył się niespokojnie. - Wolałbym to najpierw omówić z panem Am¬ herstem - powiedział żałośnie. - Powinienem też porozmawiać z jej siostrą. Jeden z naszych infor matorów obserwował wczoraj podejrzany maga zyn. To on znalazł rano ciało Mary O'Gavin w uliczce niedaleko Pearl Street. - Ciało? - Cecilia upuściła ołówek, który odbił się głośno od blatu. - To znaczy, że Mary nie żyje? De Rohan skrzywił się z goryczą. - A i owszem, poderżnięte gardło zwykle prowa dzi do śmierci. Cecilia podniosła się, ale kolana się pod nią ugię ły. De Rohan zerwał się, niepewny, czy ma przyjść jej z pomocą. Powstrzymała go gestem dłoni. - Nie, dziękuję! Ze mną wszystko... w porządku. - Przepraszam, milady. - Przyglądał się wykwint nej sukni. - Zapomniałem się. Nie powinienem był tego mówić. Kobieta pani pokroju nie powinna sty kać się z tego rodzaju okropieństwami. - Co takiego? - zdenerwowała się. - Dziękuję za troskę, ale mogę pana zapewnić, że stykam się z tymi okropieństwami codziennie. Wystarczy przejść się Fleet Street, żeby dostrzec, w jak nie ludzkich warunkach żyją tu ludzie. Proszę mi uwie rzyć, nie szukam tu świeżego powietrza. Uśmiechnął się kpiąco i nagle wydał się przy stojny. Skan i przerobienie pona.
72
- Nie, milady. Z pewnością nie. Cecilia zignorowała go. - Ma pan jakiegoś podejrzanego? De Rohan roześmiał się szorstko. - Nie, i raczej go nie znajdę. Biedaczkę mógł za bić każdy. - Ale dlaczego? - zapytała. - Dlaczego ktoś miałby mordować biedną irlandzką dziewczynę bez grosza przy duszy? Inspektor spojrzał na nią protekcjonalnie. - Ryzyko zawodowe, milady. Śmierć prostytutek w Middlesex zdarza się zadziwiająco często. Cecilia uderzyła dłońmi o blat stołu. - O, nie! - zaprotestowała. - Nie, panie de Ro han, to mi nie wystarczy! Mary O'Gavin zrezygno wała z życia na ulicy. Inaczej nie miałaby czego szukać u nas. De Rohan podniósł głowę. - Jest pani pewna, milady, że żadna z dziewcząt nie wraca do starych zwyczajów? Przekraczają wasz próg i nagle doznają objawienia, a reszta ich życia to pasmo dobrych uczynków? Tak pani to so bie wyobraża? - Oczywiście, że nie! - W Cecilii gorycz mieszała się z rozbawieniem. - Owszem, są takie, które wra cają do dawnego życia. Niektóre lądują w misji po raz drugi czy trzeci. Jak moglibyśmy odwrócić się do nich plecami, skoro to wciąż dzieci Boże? Ale tak ustawiliśmy nasz system, żeby zminimalizo wać ryzyko powrotu do prostytucji. Mary nie mogła liczyć na wielkie pieniądze, puszczając się w jedyny wieczór w tygodniu, kiedy miała wychodne. - Puszczając się? - powtórzył słabo. Cecilia poczuła nagłe zadowolenie, że tak uważ nie słuchała niewybrednego trajkotu Etty.
73
- Prostytuując się - wyjaśniła z odważną miną. - Wiem, co to znaczy, lady Walrafen. - Wydawał się przerażony, że ona używa takiego słownictwa. Wzruszyła ramionami. Cóż, w takim miejscu jak to nie ma sensu udawać cnotki. - Lady Walrafen? - Zamyślił się. - Czy te dziew częta były profesjonalistkami? - Profesjonalistkami? - Nie zrozumiała. Zdziwiła się, widząc na jego twarzy lekki rumieniec. - Czy pracowały w burdelu? - zapytał. - Czy mo że szły na ulicę, kiedy potrzebowały dodatkowej gotówki? Wie pani? Cecilia zmarszczyła czoło, próbując się skoncen trować. - Nie wiem. Czy to ważne? De Rohan opadł na krzesło. - Może - myślał głośno, a po wcześniejszym skrępowaniu nie było już śladu. - Dziewczęta, któ re pracują w domach publicznych, zwykle mają opiekunów. Sutenerów, którzy mają interes w tym, żeby utrzymać je przy życiu i którzy agresywnie bronią swojego terytorium. Cecilia poczuła nagły chłód. Cóż za okropność! Biedna Mary. Chcąc powstrzymać łzy, Cecilia pod niosła ołówek i zaczęła obracać go w palcach. - Mary znaleziono w okolicy Pearl Street, praw da? To niedaleko sierocińca? - Owszem. - De Rohan zmarszczył czoło. - Czy to ma jakieś znaczenie? Cecilia potrząsnęła głową. - Wątpię. Ale możliwe, że oddała tam dziecko. Zgodnie z naszym regulaminem nie ingerujemy w przeszłość naszych wychowanek, ale co tydzień Mary prosiła panią Quince o wychodne we wtorek. A w środę wydawała się dziwnie smutna.
74
- Jest tu pani codziennie? - zapytał, zdziwiony. - Tylko trzy razy w tygodniu, po kilka godzin. W dwa pozostałe dni jest tutaj lady Kirton. - Ceci lia uśmiechnęła się słabo. - Jesteśmy tutaj po to, spróbuję to powiedzieć bez przekąsu, żeby dawać przykład. A w weekendy misją zarządza gospody ni, pani Quince. - Podniosła głowę. - A więc co chciałby pan wiedzieć? Poruszył się niespokojnie. - Nie wiem. Jestem z policji rzecznej, a to jest sprawa gminy. Chociaż muszę przyznać, że misja cieszy się dużym zainteresowaniem ze strony kilku z naszych najbardziej aktywnych parlamentarzy stów. - Wzruszył ramionami. - Wiem, że magistrat chce, żeby wszystko było zrobione tak jak trzeba, a policja kryminalna jest w tej chwili zbyt obłożona. - Jaka szkoda, że sama śmierć dziewczyny nie wystarczy, żeby wszystko było zrobione jak należy - powiedziała sucho Cecilia. Inspektor podniósł się nagle. Jeśli go obraziła, nie dał po sobie poznać. - Dziękuję, lady Walrafen. Czy mógłbym panią prosić, by posłała pani po jej siostrę? Muszę jej o wszystkim powiedzieć. - Wolałabym nie - odparła Cecilia. Inspektor nie wyglądał na delikatnego człowieka. - Wolała bym powiedzieć jej sama. Pokiwał głową. - Ale i tak muszę z nią porozmawiać. - Oczywiście, jeśli będzie w stanie. - Cecilia za wahała się. - Panie de Rohan, wiedział pan, że by ła jeszcze trzecia dziewczyna, Margaret McNama¬ ra? Wołają na nią Meg; przyszła tu razem z sio strami O'Gavin. Może i z nią powinien pan poroz mawiać? 75
W czarnych jak węgle oczach inspektora pojawił się szacunek. - Dziękuję - odparł. - Być może któraś z nich powie coś, co nas naprowadzi na właściwy trop. Cecilia pokiwała głową i zadzwoniła po Ettę. O tej porze młodsza panna O'Gavin szyje mary narskie spodnie, bo niedawno spłynęło duże za mówienie dla załogi frachtowca, który miał opu ścić port w przyszłym tygodniu. Cecilia obiecała sobie, że zostanie z Kitty, dopó ki nie minie najgorsze. Przynajmniej tyle może zrobić. A potem wyśle wiadomość do Amhersta. Okropność! Będzie zdruzgotany. Cecilia czuła się winna, jakby śmierć dziewczyny była w jakiś spo sób jej zaniedbaniem. Wkrótce przyszła Kitty. Cecilia szybko przeka zała jej smutne wieści. To było najtrudniejsze, co dotąd przyszło jej zrobić, trudniejsze nawet niż po wiedzenie Gilesowi o śmierci ojca. Kitty nie zada wała żadnych pytań, zbladła tylko jak prześciera dło i osunęła się na krzesło. Pani Quince wyprowa dziła ją delikatnie i zaprowadziła na górę. Było oczywiste, nawet dla inspektora, że dziewczyna nie zdoła odpowiedzieć na żadne pytanie. Cecilia posłała Ettę po Meg McNamara. Widać było od razu, że śmierć koleżanki ją przeraziła, ale jej zachowanie było zupełnie inne od zachowania Kitty. Nie podobała jej się obecność Maximilia na de Rohana, a Cecilia odniosła wrażenie, że dziewczyna jest dużo bardziej zepsuta niż siostry O'Gavin. Na początku Meg odpowiadała na pytania in spektora wyłącznie monosylabami. Nie, nie wie, gdzie poszła Mary O'Gavin. Nie, nie ma pojęcia, z kim Mary mogłaby się pokłócić. Nie, Mary nigdy 76
się jej nie zwierzała. Ale kiedy de Rohan dosyć agresywnie naciskał, czy Mary nie miała dziecka, głos dziewczyny złagodniał nieco. - Owszem, jakieś dwa lata temu. Nie mogła go zatrzymać. - Meg wzruszyła ramionami. - Oddała je do sierocińca i cieszyła się, że zechcieli je wziąć. To była dziewczynka. Ale umarła parę miesięcy te mu, tuż przed świętami. - Ale dlaczego...? - wtrąciła Cecilia, czując przypływ kolejnej fali smutku. Meg podniosła wzrok, spoglądając chłodno to na inspektora, to na Cecilię. - Pyta pani, dlaczego chodziła do tego sierociń ca, jakby nic się nie stało? Mary była miękka. Tuż za budynkiem jest cmentarz, może chodziła na grób? Albo przywiązała się do innych bacho rów. - Po raz pierwszy głos uwiązł jej w gardle. - A może nie rozumiała do końca, że jej własne umarło. Do niektórych to po prostu nie dociera, rozumie pani? - Wie pani, kto był ojcem dziecka? - chciał wie dzieć de Rohan. Meg roześmiała się głośno, odsłaniając połama ne, żółte zęby. - A to dobre. - Po chwili przestała się śmiać, a jej twarz posmutniała. - Mary miała wtedy ko goś, kto ją utrzymywał. Ale znikł, zanim się zorien towała, że jest w ciąży. Cecilia poczuła gniew. - Dlaczego nie zmusiła go, żeby łożył na dziec ko? Meg skrzywiła się z pogardą. - To tak nie działa, milady. Ale, owszem, zosta wiła mu wiadomość w hotelu. Portier ją przegonił, mówiąc, że gość się wyniósł. Może i to była prawda.
77
- Jak się nazywał? - naciskał de Rohan, nachy lając się. - Skąd pochodził? - Oszczędź sobie ostrego języka, panie. Nie wiem, jak się nazywał. Mary milczała jak grób. W naszym świecie nie opłaca się paplać. Ale był bogaty, miał dom na wsi, nawet raz ją tam zabrał. Mówiła, że było pięknie, ogrody różane i te spra wy. - Prychnęła pogardliwie. - Głupia gęś. Marzy ła o takich rzeczach... Ale on na pewno jej nie za bił. Niby dlaczego? Kogo to obchodzi, jeśli szlach cic zrobi dziecko byle jakiej dziwce? I od kiedy cholerny magistrat troszczy się, żeby prawda wy szła na jaw? - Hm. - De Rohan miał ponurą minę. Poruszył się na krześle, jakby miał zamiar wstać. - Wrócę jutro lub pojutrze i porozmawiam z siostrą. Może do tego czasu lepiej się poczuje. - Na nic się to nie zda - wtrąciła Meg. - Kitty nic nie wie. Mary wstydziła się jej powiedzieć. Kitty mieszkała z ojcem w St. Giles aż do zeszłej wiosny, kiedy zmarł na gorączkę. Ma dopiero piętnaście lat. De Rohan spojrzał chłodno na Meg. - Jak długo pracowałaś z Mary? Meg wyglądała, jakby żałowała długiego języka. - Poznałam ją niedługo po tym, jak urodziła. - Pracowałyście u kogoś? - zgadywał de Rohan, chcąc, by nie przestawała mówić. - Wszystkie trzy? Po raz pierwszy Meg spuściła wzrok. - Owszem, w domu przy Black Horse Lane. U matki Derbin. - Dziewczyna spojrzała na Ceci¬ lię. - Mogę już iść, milady? Nie muszę odpowiadać na pytania, jeśli nie chcę, prawda? Chciałabym spędzić trochę czasu sama. 78
Cecilia spojrzała na de Rohana. W czarnych oczach pojawiła się frustracja. - Nie mogę zmusić jej do zeznań, jeśli takie by ło pytanie - powiedział z napięciem w głosie. Cecilia znała granicę prawa tak samo dobrze jak inspektor. Skinęła głową i Meg opuściła pokój. De Rohan podniósł się gwałtownie i ukłonił się sztywno. - Do usług, lady Walrafen. Wrócę za kilka dni. Wyszedł, zostawiając Cecilię w pokoju, który te raz wydał się zimniejszy i bardziej pusty niż kiedy kolwiek. Nie była w stanie dłużej się powstrzymy wać. Łzy spływały po policzkach, ale mimo to sprawnym ruchem otworzyła szufladę i wyciągnęła arkusz papieru. Musi napisać list do Amhersta, a potem wysłać go natychmiast na Brook Street. Wiedziała, że życie we wschodnim Londynie jest ciężkie, a cień śmierci czai się za każdym rogiem. Ta wiedza nie łagodziła jednak dzisiejszego smut ku. Cecilia czuła, że straciła kogoś bliskiego i że ży cie w misji już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
Rozdział 3
W którym lady Walrafen pakuje się w kłopoty
Pan Hiram Pringle był niezwykle statecznym czło wiekiem, lokajem ze starej szkoły, o niezwykle konserwatywnym guście i ogromie zdrowego roz sądku, który kazał mu w milczeniu znosić humory pracodawcy. A przez czterdzieści z jego sześćdzie sięciu pięciu lat pracodawcami Pringle'a byli kolej ni hrabiowie Delacourt - pełni temperamentu, często próżni i ostentacyjni. I wszystkim służył cierpliwie i bez słowa skargi. Dzisiaj jednak nawet zewnętrzny obserwator bez trudu zauważyłby, że pan Pringle jest na skra ju wyczerpania nerwowego. Zmęczonym spojrze niem śledził kolejny, idealnie wykrochmalony kra wat, który lądował właśnie na podłodze garderoby. Kolejny, czyli siódmy, jeśli komukolwiek chciałoby się liczyć. Gapiąc się w lustro, lord Delacourt wy ciągnął dłoń, niecierpliwie pstrykając palcami. Pringle podał mu ósmy, z trudem kryjąc zniecier pliwienie. Ze swojej strony lord Delacourt nie miał poję cia, dlaczego akurat w ten piątkowy poranek prze klęty krawat nie chciał się układać idealnie jak 80
zwykle. Nie rozumiał, dlaczego surdut wydawał się ciasny, a nowe buty nie lśniły, tak jak powin ny. I w ogóle dlaczego wybierał się do tej misji Co le'a - nieważne, czy ubrany idealnie, byle jak, czy też z gołym tyłkiem. Postanowił jednak, że pójdzie. Oczywiście, prze szło mu przez myśl, że mógłby wrócić na Brook Street i zażądać zwolnienia z przysięgi. Ale w głę bi duszy uważał, że to niegodne dżentelmena. I co z tego, że stał się pośmiewiskiem swojego klubu? Nigdy mu nie zależało na opinii innych, a do in nych z pewnością zaliczał się Edmund Rowland. Co więcej, wysoce nieprawdopodobne, że na tknie się na Cecilię Markham-Sands. Dopóki żyje, nie ma ochoty zamieniać z nią choćby jednego sło wa. I jeśli, tak jak dotąd, uda mu się jej dyskretnie unikać, prawdopodobnie nie będzie musiał. Wąt pił, by kiedykolwiek pojawiała się w tak ponurym miejscu, jakim był budynek Towarzystwa. Patronka misji, dobre sobie! David doskonale znał ten typ. Uduchowiona świętoszka, szeleszczą ca spódnicami na proszonych kolacjach, komple mentująca cudzą garderobę i przechwalająca się własnymi dobrymi uczynkami. A w głębi duszy zło śliwa jędza, wtrącająca się w nie swoje sprawy i plotkująca na potęgę. Kobiety tego pokroju nie lubiły brudzić sobie białych rączek kontaktem z niższymi klasami. A la dy Walrafen nie chciała sobie brudzić rąk nawet kimś takim jak on sam. Poczuł się nagle zmęczony - i trochę stary. Przy glądał się swojemu odbiciu w lustrze, nie mogąc się nadziwić, że ósmy krawat wygląda na tak samo zmięty jak wszyscy jego poprzednicy. Zerwał go z siebie i z cichym przekleństwem rzucił na podłogę. 81
Piątkowy poranek zawitał do Park Crescent, przynosząc chłód, ale też niezwykle w lutym pro mienie słońca. Nie ogrzały one jednak serca lady Walrafen, bo dziś był dzień pogrzebu Mary O'Gavin. Cecilia wyruszyła na Pennington Street godzi nę wcześniej niż zwykle, bo chciała jeszcze posie dzieć nad księgami. Lady Kirton, dobroduszna, ale nieco lekkomyślna kobieta, skupiała się na prawie niu kazań o czystości, pobożności i grzechach śmiertelnych. I bardzo dobrze; Cecilia wcale nie umniejszała jej zasług dla misji. Sama wolała jed nak bardziej konkretną pomoc.
Ktoś musiał pilnować rachunków. Inaczej Amherst nie miałb na zakupy, ile pieniędzy przyniósł magiel i tym sa mym nie miałby pewności, czy misja jest w stanie utrzymać i nakarmić pięćdziesiąt bezdomnych ko biet przez kolejny miesiąc. Mimo to Cecilia miała zamiar wybrać się na po grzeb, nawet jeśli nie wydawało się to odpowied nie. Biedna Mary miała niewielu przyjaciół, ale by ła radosną duszą i Cecilii wydawało się niesprawie dliwe, że miałaby odejść z tego świata żegnana wy łącznie przez siostrę, przyjaciółkę i echo w pustym kościele. Cecilia wysiadła z powozu i otworzyła frontowe drzwi. Powitała ją cisza, która ostatnio zaległa nad misją. Mijające ją dziewczęta wyglądały na dziwnie smutne, a w szwalni nie słychać było śpiewu, żartów, czy nawet rzadkich przekleństw i bójek. Śmierć Mary z pewnością dotknęła wszystkie dziewczęta, dla których misja stanowiła jedyną 82
gwarancję bezpieczeństwa. Fakt, że do morder stwa doszło gdzie indziej, był niewielką pociechą. Cecilia westchnęła. Posłała Ettę na dół do pomo cy, a sama rozłożyła księgi. Ledwie zdążyła zastrugać ołówki, gdy ponownie otworzyły się drzwi i do środka wpadła Etta, ma chając rękoma. Miała rumieńce na policzkach i wydawała się wyraźnie podekscytowana. - Nigdy pani nie zgadnie! - wykrzyknęła w koń cu. - Za żadne skarby świata! Cecilia odłożyła nożyk. - Z pewnością masz rację - zgodziła się. - A co takiego mam zgadnąć? Etta omal nie podskakiwała w miejscu. - Och, psze pani! Przyszedł tutaj! Do Towarzy stwa Cór Nazaretu! Czy to nie żart? I niech pani słucha: mówi, że przysłał go nasz pastor Amherst! Mam go przysłać na górę? Chce się zobaczyć z za rządcą. Cecilia podniosła się, marszcząc czoło. - Na Boga, Etta, co ty pleciesz? Kto przy szedł? I po co? - Ten przystojny lord Delacourt! - Etta wznio sła oczy ku niebu. - Jest na dole albo nie nazywam się Henrietta Healy! On i to jego zgrabne siedze nie, w jedwabnym surducie i niebieskim płaszczu, który wygląda jak upleciony z anielskich włosów! Cecilia usiadła gwałtownie. - Lord Delacourt? -jęknęła. - Co, u diabła...? - Z dziwnym przeczuciem nadciągającej katastro fy podniosła wzrok na służącą. Roztrząsała w my ślach różne możliwości, aż pomyślała o pułapce, którą zastawiła na Edmunda Rowlanda. - Jak są dzisz, może przyszedł tutaj, żeby przekazać nam datek?
83
Etta zacisnęła usta. - Może. Cecilia głośno wypuściła powietrze. Tak, to chy ba jedyna możliwość. Skoro przysłał go Amherst... Delacourt był ponoć bliskim przyjacielem jego żo ny, a wielu szeptało, że w przeszłości kimś więcej niż przyjacielem. Amherst przyjaźnił się z nim, co oznaczało, że bez względu na stare urazy Cecilia musi go przyjąć. I być tak uprzejma, jak to tylko możliwe. Miała nadzieję, że się nie udławi. Wstała nerwowo z krzesła i wytarła dłonie o spódnicę, zdając sobie sprawę, że zrobiły się mo kre od potu. Etta nachyliła się nad biurkiem. - Milady, czy wszystko w porządku? Zbladła pa ni jak prześcieradło! - Czuję się doskonale - Cecilia uzbroiła spojrze nie. - Przyślij go na górę. Etta wciąż przyglądała jej się podejrzliwie. - Hm, dlaczego odnoszę wrażenie, że zna pani lorda Delacourta lepiej, niż pani mówi? Spodzie wa się pani kłopotów? Jeśli tak, to będę na panią uważać. Cecilia podniosła głowę i zacisnęła dłonie. - Nie bądź śmieszna, Etta. Jest tak próżny i przewidywalny, że bez problemu poradzę sobie sama. Idź już po niego, mam dużo pracy. Czuła się skrępowana tym, że wkrótce go zoba czy. Tego była pewna. Nerwy nie pozwalały jej na wet usiąść i dlatego chodziła tam i z powrotem po pokoju. Delacourt. Delacourt. Co, u diabła? Doskonale pamiętała ostatnie spotkanie. Dwa miesiące temu w wiejskim domku przyjaciół. By ło to pierwsze zaproszenie, które przyjęła po za kończeniu żałoby. Nie chciała iść i pewnie nie po84
szłaby, gdyby wiedziała, że go spotka. Na przyję ciu była cała londyńska śmietanka, jedyni ludzie, jakich Delacourt znał. Powinna była to przewi dzieć. Dojechał dopiero drugiego wieczora, prosto na bal. Cecilia zeszła na dół sama, ubrana w od ważną suknię z zielonego jedwabiu. Mimo szala na ramionach - teraz zniszczonego przez nieumie jętne obchodzenie się Etty z żelazkiem - po dwóch latach małżeństwa i kolejnym roku spędzonym w czerni czuła się okropnie naga. Ledwie wtopiła się w tłum w poszukiwaniu go spodyni, przeżyła ogromny szok. Tłum rozstąpił się jak Morze Czerwone, a po drugiej stronie sali, przy oknie obramowanym szkarłatnymi zasłonami stał Delacourt, pochylający się właśnie nad dłonią lady Snelling, najbardziej atrakcyjnej wdówki Lon dynu. Cecilia nie potrafiła oderwać wzroku. Jak zwy kle był ubrany z dyskretną elegancją - w czarny frak, kamizelkę w kolorze kości słoniowej, hafto waną złotą nicią, z wysokim kołnierzykiem spiętym ogromnym szmaragdem. Włosy zawsze były jego powodem do dumy, pa miętała. Były ciemnokasztanowe, ze złotym poły skiem. „Brąz klaretu" - usłyszała kiedyś takie sfor mułowanie z ust jednej z dam. Jednak tamtego wieczoru, w świetle setek świec, włosy Delacourta wyglądały na czarne jak bezgwiezdna noc. Wzięła się w garść, przypominając sobie, że nie dba o to, jak Delacourt wygląda i jak się ubiera. Ani jakie ma włosy. Lecz było już za późno. Jakiś szept albo śmiech kogoś z otaczającego ich tłumu musiał przyciągnąć jego uwagę. Wciąż trzy mając dłoń lady Snelling, Delacourt podniósł lek85
ko głowę i spojrzał na Cecilię, pozwalając swym oczom pieścić całe jej ciało. Wrażenie nagości tylko się pogłębiło, a na jej policzkach pojawił się rumieniec. A potem, po wyszeptanych kilku słowach, z za bójczo pięknym uśmiechem lord Delacourt wypu ścił dłoń lady Snelling, wyszedł z sali balowej i tyle go widziano. - Co jest, u diabła! - Głos dobiegający od drzwi przerwał te wspomnienia. Cecilia stanęła i obróciła się na pięcie. Stał w progu, z zadartą głową, a błyszczące buty wydawały się przyrośnięte do podłogi. Cecilia przełknęła głośno ślinę i zrobiła krok w przód, jakimś cudem unikając upadku. - Milordzie? - powiedziała tylko, niemal pew nym tonem. Ale Delacourt nie tracił czas na powitania. - Co ty, u diabła, tutaj robisz? - dopytywał. - Chciałem zobaczyć się z... - Z zarządcą? - dokończyła za niego Cecilia, podnosząc dumnie głowę. - Niestety, jest piątek, więc jestem tylko ja. Delacourt zmarszczył ciemne brwi. - Nie rozumiem. - Zirytował się. - Chcę zoba czyć się z zarządcą. Co ma do tego piątek? Cecilia przeszła przez pokój i stanęła za biur kiem, dzięki czemu poczuła się odrobinę pewniej. - Jestem jedną z dwóch patronek Towarzystwa -odparła sztywno. - Zasiadam w zarządzie i pra cuję trzy razy w tygodniu po kilka godzin. Na twarzy hrabiego pojawił się sceptyczny, nie mal drwiący wyraz. - To powiedz mi, moja droga, czym się dokład nie zajmujesz? 86
Złość Cecilii zamieniła się w gniew. - Cóż, ktoś taki jak ty powie zapewne, że wyłącz nie nadużywaniem dobrego imienia mojego męża! - warknęła. - Doprawdy? - Lord Delacourt uniósł brwi. - Trudno mi sobie wyobrazić lepsze zastosowanie. - Jesteś impertynencki, milordzie. - A ty niegościnna. - Moja obecność ma służyć wsparciu zasad mo ralnych, na których zbudowana jest ta misja. - Ce cilia zapomniała o uprzejmościach. - Aż boję się myśleć, jaki jest cel twojej wizyty. - Rozumiem - odparł z udawaną słodyczą. Cecilia czuła, że otwarcie się z niej naigrywa. - Ja nie rozumiem - odparła ostro. - Po co przy szedłeś? Okazało się, że buty lorda Delacourta nie są przytwierdzone do podłogi. Z właściwą dla siebie leniwą elegancją przeszedł przez pokój. Na jego twarzy malowało się gorzkie rozbawienie. - Mogę usiąść? Cecilia zdała sobie sprawę ze swoich złych manier. - Oczywiście, proszę. - Wskazała dłonią na krze sło po drugiej stronie biurka i sama zajęła miejsce. Był wysoki i szczupły, miał długie nogi. Nie był potężnie zbudowany, a mimo to przytłaczał swoją obecnością niewielki pokój, a elegancki strój wy różniał się na tle byle jakiego umeblowania. Usiadł, splótł palce i powiedział bez zbędnych wstępów: - Jestem tu po to, żeby objąć posadę dyrektora misji. Cecilia ze zdumienia otworzyła usta. Po chwili wzięła się w garść, przypomniała sobie o manie rach i je zamknęła. - Nie rozumiem.
87
- To pozwól, że spróbuję jeszcze raz. - Delaco¬ urt był wyjątkowo uprzejmy. - Przez następne trzy miesiące mam zarządzać tą świątobliwą i pożytecz ną instytucją w imieniu pastora Amhersta. Popro sił mnie o to, a ja się zgodziłem. - Poprosił c i e b i e ? - Zastawił na mnie pułapkę, jeśli miałbym mó wić zupełnie szczerze. - Musiał być bardzo zdesperowany. - Może i tak, jeśli miałbym być dla niego łaska wy - zgodził się Delacourt sucho. Mimo wystudio wanej elegancji i płynnych ruchów wicehrabia był niewątpliwie w nie najlepszym humorze. - Żo na Amhersta źle się czuje. Wygląda na to, że chciałby, by odpoczywała w Cambridgeshire aż do lata. A do tego czasu ja mam zostać tutaj. - Tutaj? - Cecilia podniosła się gwałtownie. - Nie wierzę! Lord Delacourt wyglądał na lekko rozbawione go. Nachylił się nad biurkiem i podniósł pierwszą z brzegu księgę. - Wierz, w co zechcesz, milady - odparł, otwie rając księgę, jakby była jego własnością. - Ale bądź pewna, że tak będzie. Z ręką na biodrze Cecilia spacerowała wokół biurka. - Skąd, na niebiosa, taki pomysł przyszedł Am¬ herstowi do głowy? - Ciekawe, prawda? - zastanawiał się głośno, przesuwając wzrok po rzędach cyfr. - Hm, a zapis na mydło z ubiegłego miesiąca... to ma być dwa? Czy może siedem? - To nie wypada, sir Nie nadajesz się do tej roli. Ręka Delacourta zatrzymała się gwałtownie, wi sząc nad księgą niczym wąż gotowy do ataku. 88
- Obawiam się - powiedział cicho - że teraz to ja ciebie nie rozumiem, pani. Cecilia miała dość arogancji. Zwróciła się w je go stronę, przyglądając się zmrużonymi oczyma. - Powiem bez ogródek. Jesteś beztroskim lekko duchem - oznajmiła, nie zważając na stalowe spoj rzenie, które trzymało ją w swojej mocy. - O mo ralności ulicznego kocura. Gdyby twoja reputacja była ścierką, byłaby zbyt brudna, żeby nią wycierać podłogi. A z tego, co miesięcznie wydajesz na sur duty, wykarmilibyśmy tuzin kobiet! - Na Boga! - syknął. - Mówisz, co myślisz! - Oczywiście! - wypaliła Cecilia, płonąc słusz nym gniewem. - Dyrektor powinien być wzorem odpowiedzialności - nie tylko jako moralny prze wodnik misji, ale również w sensie finansowym. Nie może fruwać między kasynami, rzucając pie niędzmi na prawo i lewo! Zesztywniał z gniewu, a Cecilia poczuła dziwną satysfakcję. - Milady, to niewybaczalna obraza. Nigdy w ży ciu nie podchodziłem lekko do pieniędzy. - Tak? A twoja reputacja? Delacourt podniósł się gwałtownie i odrzucił księgę na biurko. Popłynęła po woskowanej po wierzchni, zrzucając na podłogę świeżo naostrzone ołówki. - Na Boga, Cecilio, nie muszę się przed tobą tłu maczyć! - warknął. - Ani moja reputacja, ani mo je finanse nie powinny cię w najmniejszym stopniu obchodzić. Miałaś szansę uczynić z mojego życia piekło, ale nie skorzystałaś. Nie waż się mnie teraz pouczać. Cecilia zatrzęsła się ze złości. - Ty... ty bękarcie! - syknęła. 89
Delacourt zbladł i Cecilia zrozumiała, że posu nęła się za daleko. Zacisnął dłoń w pięść i uderzył w blat biurka. - Nie muszę tego słuchać! - huknął. - Przez te wszystkie lata znosiłem twoje obelgi. Do diabła, Ce cilio, kiedyś próbowałem być uprzejmy, bardziej niż uprzejmy, ale ty odpychałaś mnie na każdym kroku. Cecilia ruszyła w jego stronę, nie zwracając uwa gi na ołówki, rozsypane na twardej, drewnianej podłodze. - Nie, ja nigdy... - szepnęła. Delacourt zaśmiał się gorzko. - W to nie wątpię, pani, zważywszy na to, że po ślubiłaś starego capa! Cecilia poczuła, że policzki oblewają się szkar łatnym rumieńcem. - Ty łajdaku! Jak śmiesz mówić do mnie w taki sposób! Tym bardziej, że to ty, który... który... - Skrępowana i wściekła, nie była w stanie dokoń czyć zdania. Delacourt zesztywniał. - Który co? Co takiego? - Zdenerwował się. - Co takiego zrobiłem? Jaki niewybaczalny grzech popełniłem? Owszem, bardzo mi się spodobałaś! Rzeczywiście, to był okropny błąd i niechcący na pędziłem ci stracha. Ale, na Boga, nie możesz po wiedzieć, że nie próbowałem tego naprawić. Obo je wiele wycierpieliśmy. W jego słowach było trochę racji, ale Cecilia nie miała zamiaru spuszczać z tonu. - Mój drogi lordzie Delacourt, nie cierpiałeś na wet przez jeden dzień swojego życia. Nie masz po jęcia, co to słowo oznacza. - A ty, Cecilio, jesteś niepoprawna w swojej aro gancji. Nic o mnie nie wiesz. 90
Cecilia ruszyła w stronę drzwi. - Wiem więcej, niż bym chciała - warknęła. Miała zamiar otworzyć drzwi i wypchnąć go z po koju. - I powiem szczerze, jedno z nas musi na tychmiast opuścić ten... Nie dokończyła zdania. Delacourt patrzył z przerażeniem, jak odrzuca głowę w tył i rozpacz liwie wymachuje rękoma. Dopiero kiedy spod jej nóg wystrzelił ołówek, zorientował się, co się stało. Ale było już zbyt późno. Zanim zdążył do niej do biec, Cecilia upadła do tyłu, z łoskotem uderzając głową o dębową podłogę. Nie pamiętał, jak znalazł się obok. Złość natych miast zamieniła się w blady strach. - Cecilio! - Wziął ją w ramiona, a do pokoju wpadła Henrietta Healy. Nie zwracając na nią uwagi, nachylił się nad bez władnym ciałem, przyciągając je jedną ręką, a dru gą klepiąc ją delikatnie po policzku. - Cecilio! O mój Boże! Co tym razem narobi łem! Cecilia zamrugała i otworzyła oczy. - Au, boli! W jednej chwili służąca znalazła się na podłodze. - O mój Boże! - Macała głowę Cecilii szorstki mi, ale wprawnymi dłońmi. - Straciła pani równo wagę, milady? Nic się nie stało, będzie tylko wielki guz! Błędny wzrok Cecilii wędrował między służącą a Delacourtem. Podniosła niepewnie rękę i przy łożyła ją do głowy. - Au! Delacourt, c...co się stało? - Leż spokojnie, Cecilio - szepnął, zgarniając ramieniem jej kolana i podnosząc ją z podłogi. Czarny materiał sukni niczym kaskada płynął 91
po jego ramieniu, a ciepły zapach Cecilii drażnił nozdrza. Odwrócił się do służącej. - Przyniesiesz lód i jakiś kawałek materiału? Etta zmierzyła go spojrzeniem i stanęła na bacz ność. - Już się robi, milordzie! - Dygnęła niedbale i wybiegła z pokoju. Posadził Cecilię na długiej, skórzanej sofie sto jącej pod oknem. Skrzywiła się, dotykając głową oparcia. - Do diabła! - Podniosła głowę. - Grzeczna dziewczynka - mruknął Delacourt, uśmiechając się słabo. Zdjął surdut i zwinął go, a następnie upchnął delikatnie za plecami Cecilii. - Lepiej? Cecilia oparła się ponownie. - T.. .tak. - Dotknęła palcami skroni. - Pośliznę łam się na ołówku? Delacourt wciąż klęczał przy sofie. Jedno wprawne pociągnięcie rąbka i materiał zasłonił kostki. - To moja wina. Nie powinienem był rzucać księgi na biurko. - Och, nie. To ze mnie niezdara. - Wzrok zaczął ponownie nabierać ostrości. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego bliskości. Klęczał przy niej na podłodze, dyskretnie poprawiając jej spódnice. Powinno ją to zaniepokoić. Cóż, był taki czas, kiedy słowa „Delacourt" i „spódnice" wypowie dziane obok siebie sprawiały, że robiło jej się sła bo. Ale bez eleganckiego surduta, z przekrzywio nym krawatem i zwichrzonymi włosami, wyglądał niegroźnie, niemal chłopięco. 92
Był blady jak prześcieradło. Zdumiała się; rze czywiście przejął się jej upadkiem. Pogardzała nim, to prawda. Ale nie chciała, żeby się z jej po wodu denerwował. Wyciągnęła dłoń. - Naprawdę, nic mi nie jest. Pomóż mi usiąść, a zaraz dojdę do siebie. Skarcił ją wzrokiem. - Cecilio, nalegam, żebyś się położyła. Powiedział to tonem nieznoszącym sprzeciwu, więc przekorna natura Cecilii zbuntowała się na tychmiast. Bolała ją jednak głowa i nie miała siły protestować. Nagle poczuła się krucha. A Delacourt wydawał się niezwykle silny. Zdała sobie sprawę, że się na niego gapi. Oderwał od niej wzrok i pochylił głowę, przyglą dając się zakładkom sukni. Ciemne włosy opadły na czoło i mimo zawrotów głowy Cecilia poczuła się dziwnie urzeczona. Włosy były gęste, proste i nieco za długie. Pięknie podkreślały arystokra tyczne rysy twarzy. Wciąż klęcząc, wierzchem dłoni gładził czarny materiał. Śledziła każdy ruch, aż zabrał dłoń i po łożył ją na kolanie. Przez dłuższą chwilę po prostu gapił się na jej suknię. W końcu powiedział bardzo cicho: - Naprawdę go kochałaś, Cecilio? - Słucham? - spytała niepewnie. Lord Delacourt uśmiechnął się chłodno. - Walrafena - powiedział cicho, patrząc jej pro sto w oczy. - Sądziłem, że zdjęłaś żałobę. Nagle zrozumiała. - Ach, ta sukienka! - szepnęła. - Nie, nie, milor dzie. Wybieram się na pogrzeb. 93
Dziwne napięcie w oczach Delacourta znikło, zamieniając się w zmieszanie. - Na pogrzeb? Dopiero teraz do niej dotarło. - Mój Boże! Spóźnię się! - Usiadła niezgrabnie. Nie dość, że się spóźni, to jeszcze gapi się na Dela courta jak cielę na malowane wrota! Delacourt cmoknął z dezaprobatą, ale podał jej ramię. - Dziękuję. Muszę posłać po powóz. Zanim Delacourt zdążył cokolwiek powiedzieć, do pokoju weszła Etta, niosąc niewielkie, wilgotne zawiniątko. - Ależ nie! - Cecilia zaprotestowała, kiedy słu żąca przyłożyła zawiniątko do głowy. - Nie chcę lodu. Chcę, żebyś zawołała powóz. Wciąż klęcząc, Delacourt rzucił Etcie szybkie spojrzenie. - Jaki pogrzeb? - zapytał. - O czym ona mówi? - Amherst nie wspominał o moim liście? - szep nęła Cecilia. - Jedna z naszych dziewcząt została brutalnie zamordowana. W oczach Delacourta pojawił się niepokój. - Co takiego? Chyba nie tutaj? Cecilia potrząsnęła głową. - Nie, na Pearl Street. Dwa dni temu. - Spojrza ła szybko na służącą. - Czy Kitty już poszła? Etta pokiwała głową. - Wyszły z Meg jakieś pół godziny temu. Cecilia oparła się dłonią o oparcie sofy i wstała. Delacourt podał jej ramię, a ona instynktownie je przyjęła. - Nie słyszałem o żadnym morderstwie. - Wyda wał się wyraźnie zdenerwowany. - A czytałam wszystkie listy Amhersta. Lady Kildermore skręci94
ła kostkę i w ostatnim liście Amherst gdacze jak stara kwoka. Nagle Cecilia miała ochotę się roześmiać - efekt uderzenia w głowę, bez wątpienia. - Gdacze jak stara kwoka? - zapytała, prostując się. - To do niego niepodobne. Delacourt zmarszczył czoło. - Nie zmieniaj tematu, Cecilio. Nie czujesz się dobrze. Powinienem odwieźć cię do domu. Głos przybrał arogancki ton, który zadziałał jak sole trzeźwiące. Doprawdy, cóż za pomysł, żarty z Delacourtem? To lekkoduch, sama go tak przed chwilą nazwała. - Cóż, jeśli chcesz mnie odwieźć, musimy za trzymać się w Moorfields - odparła spokojnie. - Wybieram się na mszę, czy ci się to podoba, czy nie. - Taki pogrzeb to niewłaściwe miejsce dla damy. Zwłaszcza w tamtej okolicy. - Nieważne, nikt mnie tam nie zobaczy. Oczy Delacourta zwęziły się w szparki. - Jesteś pewna, Cecilio? Cecilia zaśmiała się głośno. - To pogrzeb prostytutki z East Endu, Delaco urt - powiedziała cynicznie. - Wątpię, by ktoś z twoich eleganckich przyjaciół pomylił go z musi calem.
W taki oto sposób godzinę później lord Dela court stał w ponurym, pustym kościele w najgor szej dzielnicy Londynu. Patrzył na niskie sklepie nie i zastanawiał się, cóż go tu przywiodło. Cecilia odzyskała siły po upadku. Gdyby potrzebowała po95
mocy, służąca z pewnością dotrzymałaby jej towa rzystwa. Pewnie taki miała zamiar, gdyby się nie wmieszał. Interesująca sztuka ta jej wyszczekana służąca. Delacourt nie miał wątpliwości, gdzie Cecilia ją znalazła. Nie wyglądała na mniszkę z Covent Gar den, mógłby się o to założyć. Zanim opuściły budynek misji, dziewczyna szyb ko poprawiła włosy Cecilii. Zwichrzyła je nieco i założyła kapelusz z woalką. Zdumiewające, ale Delacourt nie mógł oderwać wzroku i przez mo ment marzył nawet, by to jego dłonie znalazły się w płomiennej burzy loków. Rozzłościło go to pragnienie. Było równie za skakujące jak atak paniki, gdy Cecilia straciła rów nowagę. Powinien sobie przypomnieć, dlaczego jej tak nie cierpi. I dlaczego starannie jej unikał przez te wszystkie lata. Zerwał się, mamrocząc, że musi zapalić. Zbiegł na dół i poczekał na powóz. A teraz znajdował się tutaj, w kościele Świętej Marii z Moorfields, z Cecilią Lorimer - kobietą, którą głęboko pogardzał. Przez wysokie, wysklepione okna wpadało zimowe słońce, oświetlając anielski profil Cecilii. Pochylił głowę i zaczął jej się przyglądać. Zapomniał już, jaka jest malutka. I prześliczna. Wiele wody upłynęło od chwili, kiedy patrzył - na prawdę patrzył - jej w twarz. Cóż, kiedy się pozna li, zainteresowało go coś odrobinę niżej. Żałował, że do tego doszło. Poczucie winy oka zało się większe niż przyjemność, jaką dał mu wi dok jej nagiego ciała. Miała idealne proporcje, a jeśli wierzyć cudownym krągłościom pod surową suknią z czarnego sukna, ciało tylko zyskało z upły96
wem czasu. Dałby wszystko, by raz jeszcze położyć dłonie na jędrnych, krągłych... O, co to, to nie! Postanowił wziąć się w garść. Delacourt miał świadomość, że pożądanie to coś innego niż sympatia. Nie przepadał za Cecilią Lo¬ rimer; była zimną jędzą o ostrym języku. Ale nie potrafił zapomnieć, jak jej kształty idealnie paso wały do jego dłoni. Nie cierpiał przyznawać się przed sobą, że przez te ostatnie lata co najmniej kilkanaście razy zastanawiał się, czy mimo wszyst ko nie byłoby warto... Dziwnym trafem uniknął tego losu. Okazało się, że dziewczyna naprawdę nie chce mieć z nim nic wspólnego. Prawda o tym, co zrobił, nigdy nie wy dostała się na zewnątrz. A dwa lata później Cecilia dobrze wyszła za mąż, choć po wybryku z zerwany mi zaręczynami, niektórzy uważali ją za trzpiotkę. Delacourt zastanawiał się - nie po raz pierwszy - co takiego widziała w starym lordzie Walrafenie, mężczyźnie ponaddwukrotnie starszym. Ciekawe, czy jako wdowa nie czuje się samotna? Czy nie szuka oparcia w męskich ramionach? Kim jest dla niej Giles? Często widywano ich razem i nie było tajemnicą, że w przeszłości starał się o jej rękę. Jednak przegapił szansę, bo ubiegł go ojciec, stary lord Walrafen. Może ona i Giles byli kochankami? Z drugiej strony mówiono, że Cecilia odrzuca wszelkie tego typu propozycje. Z całkowicie fizycz nego punktu widzenia szkoda było patrzeć, jak marnuje się tak atrakcyjna kobieta. Czuł, że musi doprowadzić zadanie otrzymane od Amhersta do końca. Nie może się wycofać, to byłoby niehonorowe. Chyba że Cecilia się wściek nie i sama zmusi pastora do zmiany decyzji. Kto wie? Ale jeśli Delacourt zostanie i będzie musiał 97
sobie z nią radzić, być może znajdzie jakiś sposób, by mieć z tego choć odrobinę przyjemności. Wciąż była płocha jak źrebak, ale przestała być niewiniąt kiem. Kto wie, może trochę właściwego traktowa nia i Davidowi uda się zamienić lód w syczącą, roz grzaną parę. Zacisnął dłonie w pięści. Stał wyprostowany, pa trząc w ciemne zakamarki kaplicy; zaczerpnął tchu. Byłaby ogromnym wyzwaniem. W sztuce uwodzenia Delacourt zawsze osiągał swój cel, o ile rzeczywiście mu zależało. Nagle zdał sobie sprawę, w jakim kierunku bie gną jego myśli. I przypomniał sobie, gdzie się znaj duje. Delacourt nie był nawet w połowie tak po bożny jak jego irytująco doskonały szwagier, ale nie chciał zostać rażony piorunem za lubieżne my śli podczas mszy żałobnej. Zmówił krótką modli twę, a w tej samej chwili ksiądz wyszedł z zakrystii i ruszył w stronę ołtarza, odchrząkując głośno. De lacourt odetchnął z ulgą.
Po modlitwie przy grobie Cecilia odeszła na chwilę i dała księdzu hojną ofiarę, a potem, z Delacourtem u boku, wyszła z zacienionego cmentarza na piękne słońce. Wydawało jej się dziwne, że świeci tak jasno w tak okropny dzień. Miała tylko nadzieję, że biedna Mary na końcu swej wędrówki spotkała podobną jasność. Pogrążona w myślach, stała przy bramie z kute go żelaza. Rozejrzała się po Bunhill Row i zo rientowała, że Kitty i Meg zniknęły. Delacourt zdążył posłać po powóz, który zostawili na placu Finsbury. 98
Pociągnął ją na chodnik i nie czekając na lokaja, sam otworzył drzwiczki. Skrzypienie zawiasów przywróciło ją do rzeczywistości. Nagle zdała sobie sprawę z jego obecności. Przechodząc, musnęła go rąbkiem spódnicy. Na jego twarzy malował się nieodgadniony wy raz. - Wracasz do Marylebone, Cecilio? - Zabrzmia ło to jak stwierdzenie, a nie pytanie. Wyglądało na to, że nie zamierza jej towarzyszyć. Cecilia otuliła się płaszczem i podniosła głowę, by na niego spojrzeć. Zapomniała już, że wicehra bia jest tak wysoki. - Obawiam się, że nie - odparła w końcu. - Muszę wrócić na Pennington Street. Mam sporo roboty. Lord Delacourt nie krył niezadowolenia. - Uderzyłaś się w głowę, milady, a dzisiejsze po południe też nie należało do najprzyjemniejszych. Powinnaś wypocząć. Cecilia weszła do środka. - Zostawiłeś powóz pod budynkiem misji. - Usiadła i spojrzała na niego, wzdychając niecier pliwie. - Delacourt, nie rób scen, tylko wsia daj. I tak tam pojadę, czy ci się podoba, czy nie. Posłuchał, choć z ponurym wyrazem twarzy. - Uwielbiasz stawiać na swoim. Nawet w sytu acjach, kiedy nie jest to zbyt rozsądne. Cecilia nie odpowiedziała, wpatrzona w ciem ne obicia. Zdawała sobie sprawę, że znów dała się ponieść emocjom, ale nie wiedzieć czemu, nie była w stanie powstrzymać gniewu. Tylko dlacze go? Nie zachowywał się bardziej arogancko niż mężczyźni w jej otoczeniu, a mimo to nie mogła przejść nad tym do porządku dziennego. Wyda wał się zbyt wysoki, siedział zbyt blisko. Poczuła 99
falę gorąca, jej puls przyśpieszył. Postanowiła go za to ukarać. Delacourt zastukał złotą gałką laski w sufit. - Jedziemy! - krzyknął do woźnicy i powóz po toczył się powoli. Cecilia spojrzała na niego ostro. - Wołałabym, żebyś nie rozkazywał mojej służbie. Zmarszczył brwi z irytacją. - Mówiłaś, że chcesz wracać na Pennington Street - powiedział chłodno. - Ktoś musiał wydać polecenie. - Mogłeś to zrobić innym tonem. Delacourt zerwał z głowy elegancki kapelusz i rzucił go na siedzenie. - Naprawdę chcesz się kłócić, Cecilio? Wydajesz się szukać pretekstu. Cecilia rozpięła haftkę kołnierza. - Nie musiałeś mi towarzyszyć, Delacourt. - Niecierpliwym ruchem zdjęła płaszcz z ramion. - To była twoja decyzja. - A jaki dałaś mi wybór? Nie czułaś się najlepiej. Jako dżentelmen muszę dbać o reputację... - O moją reputację?! - przerwała. Delacourt nie zwracał na nią uwagi. - Nie mogłem pozwolić, by niedysponowana ko bieta włóczyła się samotnie po tak koszmarnym miejscu jak Whitechapel. - Mogła pójść ze mną służąca! - Z jakiegoś powodu nie raczyłaś o tym wspo mnieć, prawda? - Jego głos miał niską, szorstką barwę. - Cecilio, czasem mam wrażenie, że uwiel biasz mnie dręczyć. Cecilia odchyliła się w tył, żeby nie zobaczył ru mieńców, które wykwitły na jej policzkach. Dla czego Bóg ją pokarał taką karnacją? 100
- Nie przypominam sobie, żebym ci pozwalała zwracać się do mnie po imieniu - powiedziała chłodnym i wyniosłym tonem. Delacourt nachylił się, zbliżając do jej twarzy. - Mylisz się, moja droga. - Jego głos nabrał za bójczej łagodności. - Przypomnij sobie, proszę, że kiedyś byliśmy zaręczeni. Z miłości, jak mówiono. Dopóki nie przejrzałaś na oczy i nie zobaczyłaś we mnie łajdaka. Delacourt podniósł dłoń i powiódł długimi, ele ganckimi palcami po krawędzi jej brody, zgarnia jąc skórę niczym jedwab. Pieszczota była krótka, ale nie do końca delikat na. Mimo ciemności Cecilia widziała ogień w błyszczących zielonych oczach. Usta Delacourta przypominały wąską linię, a skóra na twarzy wyda wała się bardziej napięta niż zwykle. Zadrżała, czując dziwną mieszankę pożądania, pogardy i zakłopotania. - Zostaw mnie w spokoju, Delacourt. Przejrzał ją na wskroś. - Dlaczego miałbym zostawić cię w spokoju, Ce cilio, skoro mógłbym robić z tobą rzeczy, o których nie śniłby przyzwoity mężczyzna? Sprawić, żebyś krzyczała z rozkoszy, wbijała we mnie paznokcie i błagała o więcej? O tym właśnie myślałaś? - Powiedziałam, zostaw mnie w spokoju. Nie dał się tak łatwo uciszyć. - Pamiętasz, Cecilio? - szepnął jedwabistym głosem. - Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy cię po całowałem? Głęboko, wsuwając język do ust? Ja pamiętam doskonale. Do dzisiaj mam na szyi bli znę na pamiątkę. Bila od niego wrogość, głębsza niż jakiekolwiek emocje, które jej dotąd okazywał. Skąd się to wzię101
ło? Przez ostatnie sześć lat Delacourt był wobec niej zwykle chłodny i wyniosły. Przerażona bliskością Cecilia wycofała się w kąt powozu. Z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy Delacourt wyciągnął rękę po kapelusz. W słabym świetle Cecilia błędnie odczytała jego zamiary. - Nie dotykaj mnie - syknęła. W spojrzeniu Delacourta pojawił się ogień, któ ry zaraz przeszedł we wzgardę. - Nawet gdybyś była ostatnią kobietą na ziemi - szepnął z oczyma wąskimi jak szparki - wołałbym go sobie odciąć i zamarynować w tanim dżinie. Nagle powóz skręcił gwałtownie w prawo, wjeż dżając w Bishopsgate. Cecilia nie spodziewała się zakrętu i z całej siły uderzyła w ścianę, niemal gu biąc kapelusz. Złapała się drzwi, drugą ręką przy trzymując nakrycie głowy. Przy okazji uderzyła się w bolące miejsce. - Au! - Z kapeluszem na jednym oku musiała wy glądać komicznie. Zmysłowe usta Delacourta zadrga ły, ale zasłonił je dłonią i odwrócił wzrok do okna. Już gotowała się do riposty, kiedy za oknem zo baczyła Kitty O'Gavin. Na wąskich ramionach dziewczyny wisiał zbyt luźny, szary płaszcz, a pod spodem widać było zwykłą, czarną sukienkę z serży, uszytą przez zapobiegliwą panią Quince. Rąbek wlókł się po bruku, a Kitty opuściła głowę i szła zgarbiona w stronę rzeki. Cecilia krzyknęła do woźnicy, żeby się zatrzy mał, i opuściła okno. - Moja droga, jesteś sama? Sądziłam, że bę dziesz wracać z Meg. Na twarzy Kitty pojawiło się poczucie winy. Spojrzała na Bishopsgate, w stronę ciemnego skrzyżowania z Artillery Lane. 102
- Meg chciała iść do matki - wyjaśniła, wierz chem dłoni pocierając czerwony nos. - Mamy wy chodne aż do wieczora, więc sądziła, że nikomu to nie zawadzi. Cecilia zapomniała o Delacourcie. Przeszył ją dreszcz niepokoju. Z drugiej strony ta okolica nie była dla dziewcząt niczym nowym. Zmusiła się do uśmiechu. - Oczywiście że nie, byleby wróciła przed zmro kiem. A co z tobą? Może cię zabrać? Kitty potrząsnęła głową. - Nie, milady - powiedziała żałośnie. - Wolała bym zostać sama. Cecilia pokiwała głową i powóz ruszył. Twarz Delacourta znalazła się w naprzemiennych stru mieniach światła i cienia. - Ach, znowu sami - powiedział jedwabistym głosem. - Jesteś na mnie skazana, moja droga. - Nie na długo - odparła, odrywając wzrok od jego twarzy. - Na trzy miesiące. - Uśmiechnął się szeroko. - Całe długie trzy miesiące. Cecilia podniosła wzrok, podejmując wyzwanie. - A zatem życzę ci szczęścia. Być może ten czas będzie miał dobroczynny wpływ na twój charak ter. Delacourt zrobił coś bardzo dziwnego. Odrzucił głowę w tył i zaczął się śmiać. Śmiał się głęboko i szczerze, z nieopanowaną wesołością, o jaką go dotąd nie posądzała. Nie mógł przestać. Przejechali całe Bishopsgate, Houndsditch i dojechali do doków, a on wciąż się śmiał jak wariat.
103
Tego wieczora Cecilia jadła samotnie zimną szynkę i szparagi w niewielkim saloniku. Mogła poprosić Gilesa, żeby zjadł z nią kolację. Od śmierci jego ojca często tak robiła. Dzisiaj jed nak musiała uporządkować myśli. Czuła się nie spokojna, podenerwowana i nie wiedzieć czemu, przeraźliwie samotna. Dlaczego? Przecież często bywała sama. Nawet podczas trwania małżeństwa. Walrafen zajmował się wielką polityką i rzadko bywał w domu. Cecilia nie protestowała, bo nie było to małżeństwo z mi łości. Wiedziała, że poślubił ją, żeby mieć młodą żonę, którą mógłby się pochwalić w towarzystwie. A ona powiedziała „tak", bo marzyła o stabilizacji, o rodzinie... Cóż. Przynajmniej jedno z nich wyszło na swoje. Dziwne, siedzieć w pustym domu - symbolu nieza leżności - i mieć poczucie, że stał się ogromną zło tą klatką. Po kolacji Cecilia przechadzała się po pokojach, wmawiając sobie, że niepokój wiąże się ze smutkiem po śmierci Mary. Ale wiedziała, że to tylko część prawdy. Była może naiwna, ale nie głupia. Zaczynała się obawiać, że jest w stanie nazwać uczucie, którym darzy Delacourta. A ponieważ wiedziała, co to za człowiek, było to po prostu niesmaczne. Mój Boże, dlaczego akurat on? Dlaczego fascynował ją taki uwodziciel, podczas gdy własny mąż - miły, porządny człowiek, któremu chciała się podobać, nigdy nie wzbudzał w niej pożądania? Podczas jedynego sezonu w towarzystwie Cecilia miała wielu adoratorów. Wielu z nich było przy stojnymi mężczyznami, ale mimo to nic do żadne104
go nie czuła. Wystarczyło natomiast, by spojrzała na zatłoczoną salę balową i spotkała płonące oczy Delacourta, a czuła, jak do jej twarzy uderza fala gorąca. Najpierw dręczył ją zupełnie świadomie, choć bardzo dyskretnie. Zbliżał się podczas walca, su nąc płynnie po posadzce, rzucał spojrzenie po nad ramieniem partnerki i uśmiechał się lekko, nieco zagadkowo. Spojrzenie drażniło, zachęcało i obiecywało ogrom nieprzyzwoitej przyjemności, gdyby tylko zechciała mu ulec. Poddana takiemu atakowi męskiego wdzięku, czuła się nieprzyzwoita. Zagubiona we własnym, płonącym z pożądania ciele, ciele kobiety szalonej i nieopanowanej. Nie rozumiała tych uczuć i po trzeb. Próbowała go ignorować, a on naciskał jesz cze mocniej. Wystarczyło, że się obejrzała, a był u jej boku, szepcząc do ucha, zapraszając do tańca. Mówił do niej niskim, chropawym głosem, jakby zamiast tańca proponował coś zgoła innego, dużo bardziej kuszącego. Sądziła, że ugania się za nią, bo uraziła jego du mę. Złościło ją to. Pielęgnowała ten gniew, podsy cała niczym ogień, płonęła świętym oburzeniem. Ale po co? Cecilia zwiesiła głowę. Bo była młoda i niedo świadczona, a złość łatwiej znieść niż prawdę. Dla tego była wobec niego zimna i nawet okrutna. Na każdym kroku mu odmawiała, aż w końcu dał jej spokój. Wtedy dopiero zwolnił szalony rytm jej serca i poczuła się normalnie. Ulżyło jej, kiedy na horyzoncie pojawił się Wal¬ rafen. Wydawał się neutralny, dobrotliwy, niemal nudny. Bezpieczny. Dojrzały mężczyzna, na któ rym mogła polegać, inny niż jej ojciec, brat czy De105
lacourt. Mężczyzna, który osłoni ją przed okrut nym światem i da jej dzieci, których tak pragnę ła. I dlatego powiedziała „tak". Czy przez to odarła Delacourta z resztek dumy? Być może wcale nie miał zamiaru jej dręczyć. Być może - istniała przecież taka możliwość - wyciągał w jej stronę gałązkę oliwną? Pamiętała gniew, w którym zdawał się spalać, i ta myśl była teraz do syć prawdopodobna. Owszem, kiedyś omal jej nie skrzywdził. Ale czy nie oddała mu z nawiązką? Czuła się upokorzona faktem, że wystarczyło jedno spojrzenie, jeden dotyk, a płonęła z pożąda nia. Co gorsza, Delacourt był świadomy swojej władzy nad nią. Niestety. I ku jej rozpaczy, wciąż kazał jej myśleć o rozkoszach, które zdawał się obiecywać. Sprawiał, że poważnie rozważała myśl, że mogłaby ulec. Jakie by to było uczucie...? O nie! Nawet samotnie, we własnych czterech ścia nach, nie będzie oddawała się takim rozmyślaniom. Nagle zdała sobie sprawę, że stoi na środku sa lonu i zupełnie nie wie, jak się tu znalazła. Cecilia miała niewiele służby, a dzisiaj wcześniej zwolniła wszystkich poza głównym lokajem. Nikogo zatem nie dziwiło, że snuje się po całym domu, zdejmuje książki z półek, odkłada je z powrotem i po raz ko lejny porządkuje kolekcję porcelanowych figurek. Zatrzymała się przy biurku i zaczęła przeglądać pocztę. Nie było nic ciekawego - nieprzyzwoicie wysoki rachunek od krawcowej i list od żony Har ry'ego, zapowiadającej wizytę w Londynie. Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, po myślała, odkładając list na biurko. Małżeństwo brata okazało się fiaskiem, a Cecilia nie przepada ła za bratową. Julia zrobiła wszystko, by wypchnąć ją z Holly Hill i skłonić do małżeństwa, i to pierw106
szego lepszego. Była przekonana, że Cecilia, wy stawiwszy do wiatru lorda Delacourta, nie może li czyć na wiele. Gorzko się zawiodła, gdy niespo dziewanie pojawił się Walrafen, i szybko pożało wała swojego pośpiechu. A niech sobie przyjeżdżają. Nie ma to znacze nia. Nieświadomie Cecilia znów zaczęła chodzić tam i z powrotem. Zatrzymała się na progu salonu, słysząc, że ktoś szarpie gałkę frontowych drzwi, jednocześnie ciągnąc za dzwonek. Patrzyła, jak Shaw wychodzi z cienia i podchodzi do drzwi. Stała w ciemnościach, a w progu pojawił się ten dziwny policjant, de Rohan. Zdjął kapelusz, od wrócił się i ostrym tonem wydał komendę komuś na zewnątrz. Ogromny, czarny pies - chyba mastif - usiadł grzecznie na schodach, zwieszając smętnie wielki łeb. De Rohan miał na sobie ten sam strój, w którym widziała go wcześniej. Shaw błyskawicznie go oce nił. Inspektor był wysoki, przystojny i pewny siebie, ale z pewnością nie czul się dobrze w domach ary stokracji. Shaw nie miał zamiaru wpuścić kogoś ta kiego do domu swej pani. Targana ciekawością, Cecilia zainterweniowała. - Przyjmę inspektora, Shaw. Dziękuję. Lokaj ukłonił się dyplomatycznie i znikł. Cecilia patrzyła przez chwilę na niespodziewanego gościa. - Trudno mi sobie wyobrazić - powiedziała w końcu - że przynosi mi pan dobre wieści. Wej dzie pan do salonu? - Nie, dziękuję. - De Rohan wyglądał na skrę powanego. - Przepraszam, że zakłócam pani spo kój, ale wpadłem wieczorem do misji, żeby poroz mawiać z Kitty O'Gavin i Meg McNamarą i dowie działem się, że Meg zaginęła. 107
- Zaginęła? - powtórzyła jak echo. - Wybierała się do matki. Może coś ją zatrzymało? De Rohan potrząsnął głową. - Jej matka pracuje w piwiarni w Whitechapel. Meg nie była u niej od miesiąca. - Westchnął cięż ko. - Policja rzeczna nie zajmuje się zaginięciami. Może nie powinienem pani tym niepokoić, ale pa ni Quince była całkowicie roztrzęsiona. Miała na dzieję, że będzie pani coś wiedziała. Cecilia przeraziła się nie na żarty. Przyglądała się inspektorowi przez chwilę. - Obawiam się, że nie pomogę. Chociaż sądzę, że jako ostatnia widziałam Meg. Coś się stało? Ma pan złe przeczucia? - Jest pani wyjątkowo spostrzegawcza. - Uśmiechnął się sucho. - Kiedy ostatnio rozma wialiśmy z tą dziewczyną, byłem przekonany, że coś ukrywa. -Tak? - Mimo zawadiackiej miny widać było, że jest przerażona. A i tak nie chciała nam wiele powie dzieć. - W holu pojawił się przeciąg, który zmroził Cecilię do szpiku kości. Oczy de Rohana były smutne, a na twarzy zagościł ponury wyraz. - Co teraz, inspektorze? - zapytała łagodnie. - Co powinnam zrobić? Proszę mi tylko powie dzieć. De Rohan potrząsnął głową i położył dłoń na gałce drzwi. - Nic - odparł miękko. - Możemy tylko czekać. Proszę dać znać, jeśli dziewczyna się pojawi. - Oczywiście. De Rohan zniknął za drzwiami, a leżąca na schodach czarna kula podniosła się szybko. 108
- Cóż za wspaniały pies - zauważyła Cecilia. - Trzeba go było zabrać do środka. Mastif wydawał się rozumieć jej słowa, bo radośnie pomachał ogonem. De Rohan uniósł brew ze zdu mienia i uśmiechnął się słabo. - To miłe z pani strony. - Pstryknął palcami na psa. - Idziemy, Lucyfer. Vieni qui!
Rozdział 4
W którym lord Delacourt zgrywa bohatera
- Och! - jęknęła. - Davidzie, mocniej! Mocniej! O tak! Właśnie tak! Jesteś cudowny! Lord Delacourt gwałtownie wypuścił odzianą w pończochę stopę siostry. Opadła na szezlong - Do diabła, Jonet! Wcale mnie nie słuchałaś! Jonet podniosła się ze sterty poduszek i spojrza ła na brata. - Oczywiście, że słuchałam - powiedziała przy milnie. - Masaż stóp pomaga mi się skoncentrować. Delacourt rozsiadł się na krześle, które lokaj po stawił przy szezlongu. - Masz męża, Jonet - powiedział kwaśno. - To on powinien masować ci stopy, nie ja. W końcu to on jest odpowiedzialny za twój godny pożałowania stan. Jonet skrzywiła się i opadła na poduszki. Delacourt przeczesał dłonią włosy. - Tak jak mówiłem, naprawdę wydaje mi się nie właściwe, by przebywała w takim miejscu. - Na chylił się, gestykulując gorączkowo. - Wyobraź so bie! Dama jej pokroju, narażona na brud i zepsu cie dzielnicy portowej! Cole chyba zwariował. 110
Jonet nie poddawała się; podniosła drugą stopę i wycelowała nią w brata. David westchnął i złapał ją tuż pod kolanem. - Pomasuj mi spuchniętą kostkę, jeśli możesz. - Połaskotała go palcami. David odskoczył odruchowo. - Jonet! Nie znoszę tego! - Więc masuj! - zażądała. - Świetnie! Niech to tylko zobaczą twoi służący! - Po urodzeniu pięciorga dzieci nie zależy mi na skromności - powiedziała. - A teraz wróćmy do spraw misji. Nie gniewasz się już, że Cole dał ci to zadanie? Sądziłam, że to będą twoje pierwsze słowa. - Uniosła ciemne brwi i spojrzała pytająco. - Jesteś wściekły, prawda? Delacourt zamrugał, a potem wyraz jego twarzy gruntownie się zmienił. - Owszem - zgodził się z irytacją. - Nie wiem, co w niego wstąpiło. Wiem, że jest nieco ekscentrycz ny i roztargniony... ale jak mógł zapomnieć, co mi zrobiła ta rudowłosa jędza? Jonet zrobiła minę pełną udawanego współczu cia. - Och, tak! Jak Cole mógł być tak bezmyślny! Delacourt oderwał od niej wzrok i zaczął maso wać, wprawnie prowadząc palce wzdłuż łuku śród stopia. - To jeszcze nie najgorsze - mruknął cicho. - Nie uwierzyłabyś, jak ona mnie traktuje! Wciąż obrzuca mnie obelgami. - Biedaku! - cmoknęła Jonet. - Mam prosić Co¬ le'a, żeby zwolnił cię z przyrzeczenia? Delacourt podniósł głowę. - Absolutnie nie! To byłoby niehonorowe. 111
- A gdybym to ja wystąpiła w twoim imieniu? - Przyglądała mu się uważnie, przechylając głowę. - Ani mi się waż! - Zmrużył oczy i zamyślił się. - Wiesz co, Jonet? Jestem przekonany, że Cole zrobił to specjalnie. Trudno mi sobie wyobrazić kogoś mniej odpowiedniego do tej roli niż ja. Cho ciaż nigdy nie przyznałbym się do tego przed Ceci lią Markham-Sands. Albo Lorimer. Czy jak tam się ona nazywa. - Lorimer - powiedziała Jonet miękko. - Wy szła za lorda Walrafena, jeśli pamiętasz. David nacisnął zbyt mocno. - Au! Boli! - Zabrała stopę. Dziwnym trafem David się zaczerwienił. - Przepraszam! - wykrzyknął przepraszająco. Zupełnie jak Robin, złapany na niedyskrecji. Jonet podniosła się do pozycji siedzącej i nachy liła się do brata. - Davidzie, powiedz po prostu, co cię trapi. Są dzę, że to coś więcej niż inwektywy dawnej ko chanki. .. - Nigdy nią nie była, Jonet - przerwał. - Wielo krotnie dawała mi do zrozumienia, że nie zniżyła by się do tego poziomu. - I to cię dręczy? - zapytała chytrze Jonet. Brat spojrzał na nią spode łba. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała sama so bie. - Ale coś jednak jest nie tak. Nie powiesz mi? Mówiłeś w zeszłym tygodniu, że nie mamy przed sobą tajemnic. - Martwię się - powiedział szorstko. - Mimo niechęci do lady Walrafen czuję się za nią odpo wiedzialny. East End, a w zasadzie całe Middlesex, to wyjątkowo ponura okolica. Niedawno miało tam miejsce okropne morderstwo. Jedna z pod112
opiecznych misji została zadźgana nożem na Pearl Street. I to bez wyraźnego motywu. Jonet uniosła lekko brwi. - Wydajesz się sporo wiedzieć o tej sprawie. - Cóż, ktoś musi, skoro twój mąż ucieka na wieś! - Delacourt ściągnął usta. - Po pogrzebie pojecha łem do ratusza na High Street. Spotkałem się z burmistrzem, skończonym idiotą, który zaczął ję czeć, że nie ma ludzi, by badać zabójstwo prosty tutki. Twierdził, że skoro znalazła ją policja rzecz na, to ona powinna przejąć sprawę. - Naprawdę? - To chyba nawet lepiej. Przynajmniej są kom petentni i bardziej stanowczy niż policja kryminal na. Ale powiedziałem mu, że jeśli chce utrzymać posadę, powinien osobiście nadzorować ten przy padek, bo inaczej naślę na niego urzędasów z Mi nisterstwa Spraw Wewnętrznych. Peel z chęcią mnie poprze, bo drażnią go spory kompetencyjne i wieczny brak rąk do pracy. - Bój się Boga, Davidzie! - wykrzyknęła Jonet. Zdawała sobie sprawę, że nie były to czcze pogróż ki. Brat miał znaczne wpływy, jeśli tylko chciało mu się po nie sięgać. - Wygląda na to, że Amherst postąpił słusznie. - Na miłość boską, Jonet - zdumiał się Dela court. - Co to ma wspólnego? Jonet uśmiechnęła się tylko. - Najpierw mówisz, że martwisz się o lady Walrafen, której, Potem jesteś gotów wystąpić do samego ministra w sprawie zamordowanej prostytutki, której nawet nie znałeś! Spojrzał na nią ostro. 113
- Za kogo ty mnie uważasz? Twój sprytny mężu lek może i wciągnął mnie w to bagno, ale skoro już się tym zajmuję, to chcę to zrobić dobrze. - Sądzisz, że śmierć dziewczyny to nie przypa dek? Posmutniał. - Wydaje się to mało prawdopodobne - powie dział cicho. - Ale jestem przekonany, że handlarze żywym towarem nie lubią, by ktokolwiek mieszał się w ich sprawy. Chcą rzucić cień na pracę Cole'a. Czy on bral to kiedyś pod uwagę, Jonet? - Nie mam pojęcia, mój drogi - odparła łagodnie. - Ktoś powinien o to zadbać. - Zamilkł i otarł dłonią zmęczoną twarz. - Ale prawdę powiedziaw szy, ledwie się w tym odnajduję. Dopiero teraz zo baczyłem, jak niewiele wiem o życiu poza Westminsterem. - Hm. - Jonet zaniepokoiła się. - Słuchaj, mu sisz to wszystko powtórzyć Amherstowi, kiedy się dzisiaj spotkacie. - Oczywiście. - Żałował, że niepotrzebnie ją wy straszył. Jonet nachyliła się i poprawiła mu krawat. - Mówiłam ci, kochany - powiedziała w zamy śleniu, wygładzając ostatnią fałdkę - że ten twój lokaj niedługo umrze z przepracowania? Chyba muszę znaleźć ci nowego. Powinieneś wysłać pa na Pringle na urlop, i to natychmiast - Nowy lokaj? - skrzywił się Delacourt. - Po co mi nowy lokaj, skoro Pringle jest ze mną od dwu nastu lat? - I nigdy dotąd nie miał urlopu, śmiem przypusz czać. - Jonet żartobliwie zmarszczyła czoło. - Je steś okropnym samolubem. Pringle musi odpocząć. Niech jedzie do Brighton! Albo nad jeziora. 114
- Nie potrafię się bez niego obyć! Jonet wzruszyła ramionami. - Lord Rannoch jest mi winien małą przysługę. Wyjechał właśnie do Szkocji. Jak wiesz, jest dale kim krewnym matki. Tymczasem jego lokaj powie dział, że nie ruszy się poza Oxford Street. Delacourt spojrzał na nią ponuro. - Cudownie! Może i Pringle potrzebuje urlopu, ale nie jestem pewien, czy ja potrzebuję innego lo kaja w zastępstwie. I to takiego, który sam chce de cydować, dokąd pojedzie, a dokąd nie. - Słyszałam, że to naprawdę łebski facet, ten lo kaj - nalegała Jonet. - Poślę go na Curzon Street dobrze? Oczywiście na jakiś czas. - Daj spokój, Jonet! - Zielone oczy Davida bły snęły złowrogo. Jonet przysunęła się i dotknęła policzka brata. - Davidzie? - Co? - warknął. - Zaufaj mi w tej kwestii. Nawet jeśli David miał dalsze zastrzeżenia, nie miał możliwości ich wyrazić. Agnes, pokojówka Jonet, zajrzała do biblioteki i powiedziała swojej pani, że zniesiono już kufry i służący czekają na polecenia co do pakowania. Jonet nachyliła się gwałtownie i włożyła buty. - Słuchaj, Davidzie - zaczęła ostrzegawczym to nem. - Liczę, że będziesz miał oko na moich chłopców. Zwłaszcza na Robina! - Spojrzała na niego poważnie. - Nie podoba mi się, że spędza coraz więcej czasu na grze w kości, ale wolałabym, żeby jego ojczym się o tym nie dowiedział. Delacourt wstał i podał jej ramię. - Oczywiście. Jonet podniosła się niezgrabnie. 115
- A Stuart niech trzyma się jak najdalej od kuzy na Edmunda. Ten łajdak ośmielił się zostawić wczoraj swoją kartę. - Zajmę się tym - zapewnił ją Delacourt. Jonet wsparła się na ramieniu brata. - Aha, jeszcze jedno. Będziesz udzielał Stuarto wi lekcji szermierki, prawda? Charlie zostawi ci klucz do sali balowej. - Oczywiście - zgodził się po raz trzeci i wypro wadził ją z pokoju. Przeszli do holu i kiedy znaleźli się przy scho dach, Jonet pocałowała go lekko. - A teraz musisz biec do Cole'a. Ma dla ciebie stertę korespondencji i innych papierów. Zostawiając brata, Jonet oparła się na ramieniu Agnes i poszła po schodach na górę. Gdy tylko do tarła do swojego gabinetu i zamknęła drzwi, zwró ciła się do pokojowej: - Agnes, mogę cię prosić o dostarczenie wiado mości łady Delacourt? I to jak najszybciej. - Na Curzon Street? - zdziwiła się służąca. - Oczywiście. Jonet podeszła do biurka i zaczęła kreślić na kartce papieru. Sukces jest w zasięgu naszych rąk, przeczytała półgłosem, wciąż pisząc. Wyślij służbę na urlop i przyjedź do mnie do Cambridgeshire najszybciej, jak będziesz mogła. W ciągu dwugodzinnego spotkania z Cole'em Delacourt wciąż wracał myślami do dziwnych uwag siostry. Nie lubił, gdy mu rozkazywano, ale niechętnie kwestionował polecenia Jonet. Czasem mu się wydawało, że siostra ma szósty zmysł. Nie ona jedna w długiej historii rodu Cameronów; kil116
ku jej przodków nawet przez to spłonęło na sto sach wzniecanych przez Anglików. Wicehrabia nie był obdarzony darem przewidy wania przyszłości. Gdyby był, natychmiast pośpie szyłby do domu. Tymczasem wstąpił do Brooksa. Przejrzał „Timesa" i zjadł późny lunch z przyja ciółmi, których towarzystwo wydawało mu się dziś dziwnie uciążliwe, a rozmowa wyjątkowo trywial na. Mimo to wracał na Curzon Street z przekona niem, że wsadza pana Pringle w najbliższy dyliżans jadący do Brighton. Nie zdążył dojść do błękitnego salonu, by wypić popołudniową herbatkę ze swoją matką, kiedy zo baczył, jak Charlotte wiezie starszą panią na schody. - Mamo? - zawołał. - Charlotte? Nie pijecie dziś herbaty? Charlotte zatrzymała się gwałtownie i obróciła krzesło na kółkach. - David, mój drogi! - zawołały chórem. Właśnie w tej chwili za plecami Charlotte pojawił się lokaj z ciężkim kufrem na ramieniu. - Mamo...? - Delacourt gapił się na kufer w zdumieniu. - Czy to twój bagaż? - Nie, kochany. - Lady Delacourt szepnęła, za dzierając głowę i przykładając do oczu binokle. - Ten kufer należy do drogiego pana Pringle. - Pringle? - Delacourt nie wierzył własnym oczom. - A on gdzie się wybiera? Lady Delacourt wydawała się wyraźnie skrępo wana. - Jak to gdzie? Do Brighton; lady Kildermore przysłała wiadomość... Delacourt wściekł się. - Doprawdy? Matka wyglądała na dziwnie skruszoną. 117
- Owszem, owszem. Ale jeśli nie chcesz, żeby je chał. .. ach, byłabym zapomniała! Jest już ten nowy! - Jaki nowy? - Nowy lokaj. Bardzo miły jegomość... Camp bell? Kendall? - Jego matka sprawiała wrażenie kruchej i zagubionej. Delacourt nie dał się nabrać. Mimo fizycznej słabości umysł miała ostry jak brzytwa. - Poszedł już na górę - wtrąciła Charlotte. Delacourt poczuł ukłucie niepokoju. - Jak to na górę? Po co? Lady Delacourt wzruszyła lekko wąskimi ramio nami. - Do twojej garderoby. Chciał się zorientować, jak się sprawy mają. Tak przynajmniej powiedział. Na schodach pojawiła się kolejna kawalkada służących i bagażu, za którymi biegł rozanielony Pringle. Wyglądał dziesięć lat młodziej. Ominął krzesło lady Delacourt i uścisnął dłoń Davidowi. - Och, dziękuję, panie - powiedział żarliwie. - Do zobaczenia pierwszego czerwca. I znikł. Służący z bagażem zatrzymali się przy schodach i spojrzeli pytająco na jego matkę. Z poczuciem winy wymalowanym na twarzy lady Delacourt machnęła ręką. - Zostawcie kufry w holu, Hanes. Powóz będzie dopiero za godzinę. Delacourt nie miał zamiaru wdawać się w dalsze dyskusje. Widać było, że matka z siostrą wyjeżdża ją. Pewnie do posiadłości w Derbyshire. On miał na głowie pilniejsze zmartwienie. Ktoś - obcy czło wiek - właśnie w tej chwili przeczesuje jego garde robę. Tak nie może być!
118
Pan George Jacob Kemble potrafił wzbudzić re spekt. Był eleganckim lokajem z nowej szkoły, o niezwykle konserwatywnym guście i ogromie zdrowego rozsądku, nakazującym mu przekazywać swoją wiedzę i doświadczenie wszystkim, którzy byli na tyle niemądrzy, że jej potrzebowali. Nieste ty, w opinii pana Kemble, było ich stanowczo zbyt wielu. Gdyby David wiedział, co go czeka, nie śpieszył by się. Nie wiedział i dlatego wbiegł po schodach, przebiegł przez sypialnię i zajrzał do garderoby. Miał niedobre przeczucia. Delacourt był przekonany, że porusza się bez szelestnie. Tymczasem mężczyzna zwrócił się do niego, ledwo podnosząc głowę znad swojego zajęcia, które, jak się okazało, polegało na studio waniu krawatów wicehrabiego. - Dzwonił pan? - zapytał melodyjnym głosem, podnosząc na Delacourta parę oczu w kolorze topazu. Był niewysokim, przystojnym mężczyzną w nieokreślonym wieku, ubranym z wyszukaną ele gancją, której mógłby mu pozazdrościć każdy by walec Brooksa. - Kim pan, u diabła, jest? - chciał wiedzieć De lacourt. - Nazywam się Kemble. - Mężczyzna wyciągnął dłoń na powitanie. Delacourt nie potrafił ukryć zdumienia i co dziwne - onieśmielenia. - Tak? - wydusił w końcu z siebie. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, odłożył kra waty Delacourta na miejsce i zaczął grzebać na półkach. 119
- Mam wolne niedziele i wychodne w czwartek wieczorem - powiedział Kemble stanowczo. - Czy przekazano to panu? - Nie, jak dotąd nie. - Delacourt stłumił uśmiech i obejrzał służącego od stóp do głów. - In tensywne życie towarzyskie, jak rozumiem? - Owszem. - Kemble zamarł na chwilę, zmarsz czył czoło i dotknął ulubionego stroju do konnej jazdy Davida. - Nie podoba się? - zapytał lekko Delacourt, przysuwając się do drzwi. Kemble przeciągnął palce po materiale i prze szedł do wieszaków z surdutami. - Może być, jeśli zestawi się to z surdutem w neutralnym kolorze - powiedział niemal nie obecnym tonem. - Ma pan z tym problem? - Ja? Skądże - odparł Delacourt gładko. - Cho ciaż nie rozumiem, dlaczego szpera pan po mojej garderobie. Kemble rzucił mu krytyczne spojrzenie. - Przysłano mnie tutaj. Do Strath, domu moje go pracodawcy, lorda Rannocha, przyszła wiado mość, że jestem potrzebny. I to natychmiast. Delacourt zdziwił się. - Natychmiast? Dlatego lady Kildermore zale żało na takim pośpiechu, tym bardziej... Przerwał mu przerażony jęk Kemble'a. - O... mój... Boże! -wrzasnął lokaj, wyrywając rękę, jakby się oparzył. - Co takiego? Lokaj złapał najnowszy nabytek Delacourta i ze rwał go z wieszaka. - Może wiedziała, że znajdę tu takie, no cóż, manque de gout! - oznajmił, potrząsając oskarży cielsko surdutem. 120
Choć Delacourt przespał większość lekcji fran cuskiego, zorientował się, że go obrażono. - O co chodzi? - nie poddawał się. - Przecież ten surdut to ostatni krzyk mody. - Chyba ostatni krzyk szaleńca - mruknął Kem¬ ble, trzymając szkarłatny jedwab między kciukiem a palcem wskazującym, jakby obawiał się, że jest zainfekowany robactwem. - Ten kolor nazywa się krew kruka! - powiedział Delacourt. - Podoba mi się. Nie zrezygnuję z nie go! Kemble wrzucił sporny surdut pomiędzy wiesza ki i odwrócił się twarzą do nowego pana. - Żebyśmy się dobrze rozumieli, milordzie - za czął stanowczo. - Muszę dbać o reputację. Zgodzi łem się tutaj pracować, ale pan również musi do trzymać pewnych warunków. Nie może pan biegać po mieście jak jakiś przebieraniec. Nie pozwolę na to! - Nie pozwoli pan? - Delacourt zbliżył się z rę ką na biodrze. - Proszę pamiętać, drogi panie... Kemble spojrzał na niego pojednawczo. - To pan musi pamiętać, że w życiu każdego mężczyzny przychodzi czas, kiedy ten musi prze stać ślepo podążać za modą. Wiek, w którym od powiednie są bardziej stonowane kolory i... - Wiek? Jaki wiek? - Delacourt poczuł się ura żony. - Mój Boże, panie, nie jestem przecież stary! Ku jego zgrozie Kemble przysunął się bliżej. Ni czym lekarz dotknął chłodnym palcem kącika oka Delacourta, pociągnął skórę do skroni i puścił. - Kurze łapki - powiedział z satysfakcją. - Daję panu trzydzieści trzy lata i ani dnia mniej! Delacourt był przerażony, i to nie słowami loka ja, ale całkowitym brakiem złośliwości w jego gło121
sie. Mój Boże, miał tylko trzydzieści dwa lata! Przynajmniej przez kilka następnych miesięcy. Był pewien, że nie wygląda na swój wiek. Ogarnęły go wątpliwości. Czuł się ostatnio wy jątkowo zmęczony. Odeszła mu ochota do życia, dręczył wieczny niepokój. Czyżby dekadenckie ży cie zabrało mu urodę i dodało lat? Czyżby znajdo wał się na najlepszej drodze, by stać się kolejnym podstarzałym donżuanem o kiepskim wyczuciu mody? A potem co? Artretyzm? Różowy frak? - Tytoń? - wtrącił Kemble. Delacourt opadł na krzesło przy stoliku. - Nie, dziękuję - mruknął. - Ale kropelka bran dy by nie zaszko... Kemble syknął przez zęby. - Pali pan, milordzie? - Ach. - Delacourt czuł się podle. - Owszem, lu bię dobre cygara. - Musi pan natychmiast z tym skończyć - oznaj mił lokaj, kręcąc głową z potępieniem. - Pana ce ra tego nie znosi. Palenie powoduje zmarszczki i żółtawy odcień skóry. Ale proszę się nie martwić! Przygotuję dla pana maseczkę z szampana i ogór ka. Co drugi dzień przez dwa tygodnie i będzie pan wyglądał jak nowy! - Ale ja nie chcę wyglądać jak nowy - upierał się Delacourt, wciąż dręczony wątpliwościami. Kemble wzruszył ramionami. - Zatem muszę ponownie zadać to samo pyta nie. - Służący wyciągnął rękę niedbale. - Co ja tu taj robię? Delacourt uniósł brwi i zastanawiał się przez moment, ile siły trzeba, by pogruchotać nadgar stek pana Kemble'a. - Nie mam pojęcia. 122
- Cóż, jeśli to nie jest kryzys związany z kwestia mi mody, musi to być coś gorszego. - Lokaj przy glądał mu się w skupieniu. - Ktoś pana szantażuje, milordzie? - Na Boga, nie - odparł Delacourt. Przynaj mniej facet był zabawny. Kemble skrzyżował ręce na piersi i zaczął stukać obcasem o drewnianą podłogę. - Niewierna kochanka? A może szuka pan ze msty na kimś, kto panu wyrządził szkodę? Delacourt wstał gwałtownie. - Na niebiosa, dziwny z pana człowiek! - Może - przyznał lekko służący. - Ale i tak są dzę, że ma pan kłopoty. Być może sam pan jeszcze nie wie, o co chodzi, ale jestem pewien, że wkrót ce się dowiemy.
Rozdział 5
Przypaleni promieniami świadomości
Dla ludzi słabego ducha poniedziałkowy poranek pojawił się zbyt wcześnie. Mimo to, zgodnie z obietnicą złożoną szwagrowi, Delacourt zwlókł się z łóżka, pozwolił, by pan Kemble ubrał go z konserwatywną elegancją właściwą mężczyźnie w jego - podeszłym już przecież - wieku i pojawił się na Pennington Street o ósmej trzydzieści, go dzinie zupełnie nieludzkiej. Tam oddał się w twar de ręce pani Mildred Quince. Matrona o stalowym spojrzeniu wydawała się surową karą za jedną noc pechowych rozgrywek karcianych. Delacourt wiedział, że musi płacić, i nie miał zamiaru narzekać. Tym bardziej że nie ośmieliłby się narzekać przy pani Quince, potęż nej kobiecie o kwadratowych ramionach, wyraź nie zaprawionej w walce. Przypominała nieco jego wujka Nigela, kiedy ten chodził w swojej ulubionej sukni z szarej serży. Ale to zupełnie inna histo ria... Z drugiej strony, pani Quince wydawała się ogromnie przejęta swą pracą. Oprowadziła go po całym budynku, zaczynając od piwnic, a koń124
cząc na poddaszu. Pomiędzy - co z przykrością za uważył Delacourt - znajdowały się śmierdzące kuchnie, olbrzymie pralnie z drewnianymi baliami i maglami jak z sennego koszmaru oraz szwalnie, wypełnione rzędami drewnianych stołów. Dla bar dziej uzdolnionych manualnie znajdował się nawet pokój do robót tapicerskich. Nigdy dotąd, w całym swoim pełnym wygód ży ciu, nie zastanawiał się, skąd się biorą jego ręka wiczki, ani kto szyje jego bryczesy. Nawet jednej myśli nie poświęcił temu, kto pierze jego brudną bieliznę. Wiedział jedno - od tej chwili nigdy już nie będzie patrzył na służbę w ten sam sposób. Wi cehrabia opuścił pomieszczenia pełen podziwu dla ciężkiej fizycznej pracy i wdzięczności, że sam nie musi jej wykonywać. Każdy pokój był pełen młodych dziewcząt, na chylonych nad taką czy inną robótką. Wydawały się miłe, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by uświado mić mu jego status - człowieka z zewnątrz i, co gor sza, członka uprzywilejowanej klasy. Zrobiło mu się ich żal. Pewnie były przyzwyczajone, że ludzie jego pokroju przychodzili je oglądać, jakby były królikami doświadczalnymi w jakimś socjalnym eksperymencie. Co w pewien sposób było prawdą. Ciężko mu było to przyznać, nawet przed samym sobą. Próbował zgłębić te dziwne emocje - poczu cie winy, współczucie, dziwaczną fuzję jednego z drugim - kiedy otrzymał wiadomość, która wstrząsnęła nim jeszcze bardziej. Kolejna dziew czyna zniknęła, usłyszał od pani Quince. Nazywała się Meg McNamara; pamiętał ją słabo z piątkowego pogrzebu. - To był ciężki przypadek, ta mała - powiedzia ła pani Quince ponuro. - Są takie, którym moż125
na pomóc, i takie, które tej pomocy nie chcą. Tym bardziej że zawsze można łatwo dorobić, leżąc na plecach. Zobaczysz to wystarczająco często, mi lordzie. Delacourt już miał na końcu języka, że nie ma zamiaru, bo znalazł się w tej dusznej i zatłoczonej norze tylko dlatego, że przegrał honorowy za kład. I dlatego, że Amherst nie znalazł nikogo, kto wziąłby na siebie tę przeklętą robotę. A praca w misji zaczynała przypominać zabłąkanego psa, który uczepił się jego nogi. Do diabła, nie miał ochoty współczuć ani żało wać ludzi, których nawet nie znał. Ale zrozumiał szybko, że pani Quince nie skorzysta na jego peł nych goryczy i sarkazmu uwagach, i ugryzł się w język. Chwilę później rozległ się dzwonek, wzy wający na poranne czytanie Biblii. Matrona poże gnała się i niczym kwoka zaczęła zbierać swoje kurczęta. Delacourt został sam. Znalazł drogę do biura i otworzył drzwi. Papiery i księgi, o których mówił Cole, leżały już na biurku, tym najbardziej oddalo nym od drzwi. Pokój był skąpany w ciszy, a poran ne słońce wdzierało się nieśmiało przez osmolone okna. Czuć było smród gotującej się kapusty, ługu i ci chej rozpaczy. Delacourt wszedł do środka, przy pominając sobie ostatnią wizytę w tym przeklętym miejscu. Czyżby minęły tylko trzy dni od chwili, kiedy widział tu kobietę, która wyglądała jak anioł i sprawiała wrażenie, że jest jego przeznaczeniem? Przypomniał sobie, jak upadła, jak złotorude lo ki posypały się w tył, a głowa uderzyła mocno o drewnianą podłogę. Był pewien, że nie zniósłby, gdyby stała się jej jakaś krzywda. 126
Usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Całe szczęście, że Cecilia Markham-Sands miała głowę tak samo twardą jak serce. Z kamienia.
Powóz lady Walrafen zatrzymał się przed bu dynkiem misji punktualnie o jedenastej. Lokaj wy stawił schodki, a Cecilia i Etta weszły do środka jak zawsze. Tyle że nic nie wydawało się takie jak zwykle. Podczas podróży do wschodniej dzielnicy ulice wydawały się brudniejsze niż zazwyczaj. Sam budynek wydawał się węższy i bardziej ponury niż jeszcze tydzień temu. Wiedziała, że na górze bę dzie jeszcze gorzej. Naprawdę wierzyła, że Delacourt nie przyjdzie. A nawet jeśli, to pojawi się późnym popołudniem, niewyspany i zmięty po całej nocy rozpusty, z aro ganckim uśmieszkiem na pięknej twarzy. Tymcza sem wchodząc do budynku, czuła instynktownie, że czeka w jej biurze. Cóż, może i nie było to do końca jej biuro. Ale podniosła wzrok i wiedziała, że tam go zastanie. Pewnie siedzi rozparty na jej ulubionym krześle, z błyszczącymi butami na blacie jej biurka. Weszła po schodach z podniesioną głową i narę czem ksiąg. Ku jej zdumieniu Delacourt zajął biurko przy samej ścianie, które zdecydowanie było naj mniejsze z trzech znajdujących się w pokoju. Wy soki wzrost i szerokie ramiona mężczyzny sprawia ły, że biurko wydawało się jeszcze mniejsze. Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszła. Nie miała zamiaru znosić takiej arogancji i z ło skotem wypuściła księgi z rąk. 127
Podniósł wzrok znad listu i w jego oczach poja wiło się zrozumienie. Chyba rzeczywiście nie sły szał, jak weszła. Sądziła - obawiała się - że będzie na nią czekał, gotów ją dręczyć. - Cóż! - oznajmiła bojowo. - Znów tu jesteś, jak widzę. - A gdzie miałbym być? - zapytał, podnosząc się z krzesła. - O ile poczucie czasu nie zanikło wraz z moją wątpliwą reputacją, jest poniedziałek rano. Cecilia szarpnęła krzesło. - Już jedenasta, milordzie - powiedziała chłodno. - Obawiam się, że rano to za dużo powiedziane. - Wiem o tym doskonale, bo jestem tu od ósmej. Nie tak jak niektórzy, wylegujący się w kąpieli w Park Crescent. - Delacourt uśmiech nął się sucho. - Zamierzasz kontynuować te dzie cinne przekomarzania? Czy może zabierzemy się do pracy? - Wziął list do ręki. W nagłówku widać było wyraźnie godło Ministerstwa Spraw We wnętrznych. Cecilia poczuła się niepewnie. Wydawał się mó wić... zupełnie poważnie. - Doprawdy, milordzie - zdołała wydusić. - Chyba nie zamierzasz tu zostać? Przeszył ją wzrokiem. - Z całą pewnością, milady. Jeśli tak cię to mar twi, może sama powinnaś wrócić do domu? Wymówił te słowa miękko, niemal z nadzieją. Tak jej się przynajmniej wydawało. A mimo to w jego oczach były ciemność i drwina. Nie mogła tego dłużej znieść. - Zawsze lubiłam pracę tutaj - powiedziała ci cho. - Dlaczego chcesz mnie teraz dręczyć, skoro w przeszłości zawsze mnie unikałeś? Twarz Delacourta miała nieprzenikniony wyraz. 128
- Unikałem cię? Cecilia usiłowała zrobić groźną minę, ale bez skutku. - Ledwie dwa miesiące temu, na przyjęciu u Ogdenów. Wyszedłeś, żeby uniknąć spotkania ze mną. - Co takiego? - Na twarzy Delacourta pojawiło się rozbawienie, jej zdaniem całkowicie udawane. Obszedł biurko. - Cecilio, moja droga, nie schle biasz sobie przypadkiem? Ważne sprawy wezwały mnie do miasta. Ty też byłaś u Ogdenów? Na twarzy Cecilii wykwitły szkarłatne rumieńce. - Owszem. A co do afrontu, to wszyscy zauważyli. Powoli ruszył w jej stronę. Ciężkie buty stukały głośno po drewnianej podłodze, odbijając się echem po pustym pokoju. - Wciąż tak łatwo się rumienisz, Cecilio. Bardzo ci z tym do twarzy. Stał bardzo blisko. Za blisko. Był zbyt wysoki. Serce Cecilii przyśpieszyło, a potem zaczęło walić jak szalone. - Nie wierzę - zdołała powiedzieć. Obserwując każdy jej ruch, Delacourt splótł dło nie za plecami. - A w co wierzysz? Że wyszedłem od Ogdenów przez ciebie? - Obniżył uwodzicielsko głos. - Czy że do twarzy ci w rumieńcach? - To był świadomy afront. - Cecilia podniosła głowę. - Nie po raz pierwszy. Jej oczy pozbawione były wojowniczego wyrazu, co go zaniepokoiło. Wolałby, żeby syczała i złości ła się na niego. Ale te wielkie niebieskie oczy! Sprawiły, że w jego piersi odezwały się dziwne emocje - frustracja, złość, zakłopotanie. I nawet, niech to diabli, odrobina niezrozumiałego pra129
gnienia. Ale prędzej umrze, niż jej to okaże. Jest na to zbyt dumny. Zacisnął dłonie tak mocno, że palce mu zdrę twiały, ale zdołał powiedzieć jedwabistym głosem: - Czy wyobrażasz sobie, Cecilio, że przez ostat nie sześć lat cierpiałem z powodu nieodwzajem nionej miłości? - Odchylił głowę i zaczął się śmiać. - Nieodwzajemnionego pożądania, tu się zgo dzę. Ale nie jest to uczucie, którym warto się zadrę czać, skoro jest tyle miejsc, gdzie można je nasycić. Cecilia nie kryła zdenerwowania. Jej oczy biegały po pokoju, drobna dłoń podniosła się do ust, a po tem spoczęła na talii, gotowa go odepchnąć. Gonił ją spojrzeniem; im bardziej unikała jego wzroku, tym bardziej on chciał, by na niego patrzyła. Nagle ich spojrzenia się spotkały. Przysunął się bliżej, studiując jej twarz. Zobaczył to w końcu w jej niebieskich oczach. Złość i gniew, owszem. Ale było coś jeszcze. Pożądanie? Tak, ledwo widoczne. Jako wytraw ny uwodziciel potrafił je rozpoznać. Poczuł, że rozpiera go radość. I ulga - i to naj gorszego rodzaju - ulga, że znikł strach, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Cóż, u diabła, chodzi mu po głowie? Delacourt oderwał się od swoich myśli i dotknął palcem jej podbródka, nachylając głowę w swoją stronę. Złotorudy lok otarł się o jego nad garstek, paląc jego skórę niczym gorący płomień. I nagle w jego piersi odezwało się jeszcze jedno uczucie, odbierając mu dech w piersiach. Pokonał je swoim niezwyciężonym arsenałem środków. Chłodnym flirtem. Zgryźliwym sarkazmem. - Owszem, pożądam cię, Cecilio. - Przyjął zbla zowany ton. - Który mężczyzna z krwi i kości by ciebie nie pragnął? 130
- Nie żartuj sobie ze mnie, panie! - Cecilia wy szarpnęła brodę z jego palców. - Ja miałbym żartować? - powtórzył Delacourt. - Ach, moja śliczna! Czy doprawdy jesteś taka na iwna? - Zatrzymał się, unosząc brwi pytająco. - Mogę ci to z łatwością udowodnić, mam, hm... t w a r d e dowody. Cecilia odsunęła się, otwierając szeroko oczy. Był okrutny - bo tylko okrucieństwo mogło nim te raz kierować - i nie dawał jej spokoju, przysuwając się coraz bliżej, aż zatrzymała się na biurku. - Nie! - warknęła. - Mówiłeś... Wiedział, że powinien przestać, ale nie mógł się powstrzymać. Nachylił się. - Co mówiłem, moja droga? - szepnął, zafascy nowany gęstą firanką rzęs, która osłaniała jej oczy. Delikatne brwi Cecilii zeszły się w groźną kreskę. - Mówiłeś, jeśli dobrze pamiętam, że prędzej go sobie odetniesz! - A jeśli kłamałem? - szepnął, wyrywając jej dłoń i podnosząc do ust. - To możliwe. - Przyci snął usta do jej skóry. - Zdarza mi się - mruknął, odwrócił dłoń i językiem poszukał jej pulsu. - Je stem w tym świetny. Patrzył spod opuszczonych rzęs. Oddech Cecilii przyśpieszył i zamienił się w serię krótkich wes tchnień. Bała się. I była zachwycona. Delikatnie chwycił zębami jej skórę i zaczął delikatnie ssać. Patrzył jak zaczarowany, jak zamknęła oczy, a jej delikatne nozdrza poruszały się lekko. Mój Boże, jak bardzo jej pragnął. A ona pragnęła jego. Nie był pewien, co bardziej go przerażało. Lepiej z tym skończyć. Powoli rozchylił usta i złożył na jej nadgarstku kilka żarliwych pocałunków. 131
- Tak więc, moja droga, jeśli jedno z nas miało by stąd odejść, musisz to być ty. Jak widzisz, nie pa nuję nad swoimi zwierzęcymi odruchami. Jeszcze chwila i stracę nad sobą panowanie. Zaklęcie przestało działać i Cecilia wyrwała nadgarstek. - Ty arogancki diable! Musisz flirtować z każdą kobietą, która wejdzie ci w drogę?! Dlaczego wy brałeś akurat mnie? Zrobił minę niewiniątka. - Bo tego oczekujesz - powiedział miękko. - Przyznaj się, Cecilio. Chcesz, żebym z tobą flirto wał. Zachowywał się jak gałgan. Żebyś mogła wy tłumaczyć złe zdanie, jakie masz na mój temat. Prawdziwy dżentelmen nie prowokowałby pożąda nia w sercu cnotliwej kobiety, prawda? Cecilii zabrakło słów. - Jedyne, do czego mnie prowokujesz, to pogar da - zdołała w końcu powiedzieć. Z jego twarzy znikł sarkazm, a pojawiło się no we uczucie. - Doprawdy, Cecilio. - Czuła jego ciepły oddech na swojej skroni. - Sądzę, że kłamiesz nie gorzej niż ja. A potem - nie wiedział, jak to się stało - całował ją i to niezupełnie bez jej zgody. Ale nie można by ło powiedzieć, że Cecilia przełamała wszystkie obawy. To było coś nowego - całować kobietę, która nie wie, co się dzieje, jest z jednej strony podniecona, a z drugiej nieco wystraszona. Delacourt nie miał w tych sprawach doświadczenia, bo kiedy ostatnio robił coś podobnie głupiego, był mocno nietrzeź wy. I dlatego złagodził uścisk i pocałował ją deli katniej. 132
Zadziałało. Leniwie pozwolił swoim ustom dotykać jej ust, pieszcząc i smakując. Gładził lekko jej kark, owija jąc palce w luźny lok. Poczuł, że jej złość opada, aż w końcu zupełnie znika. Rozluźniła się, i dopiero wtedy dotknął językiem jej języka. Prosząc ją, bła gając, ale bez słów, których tak bał się wypowie dzieć. Jak gdyby w odpowiedzi, dłoń Cecilii, która dotąd opierała się o jego pierś, dotknęła klapy je go surduta w pieszczotliwym geście. Delacourt próbował sobie wmówić, że nad wszyst kim panuje. Ale kiedy jęknęła cicho w jego ustach, zatracił się zupełnie. Całował ją głębiej, mocniej, za krywając ustami jej usta i nabierając tchu pełnego jej zapachu - lawendy i mydła. Wbił się palcami w jej włosy, a drugą ręką dotknął jej pleców i przyciągnął do siebie, aż poczuł miękkie piersi. Przestał myśleć o tym, że jej nie znosi, pamiętał tylko, od jak daw na jej pożąda. Chciał ją smakować, czuć jej zapach, dotykać. Taka była prawda i przeszedł go dreszcz. Nagle Cecilia zamarła, wydając z siebie spięty, zrozpaczony odgłos. A potem się zawahała, jakby chciała się odsunąć. Miał ochotę krzyczeć. Wzmoc nił uścisk, ale nie dało się przywrócić wcześniejszej słodyczy. Znajdowała się poza jego zasięgiem. Jak zawsze. Poczuł, że ogarnia ją panika. Tym razem był cał kiem trzeźwy i na tyle dorosły, by wiedzieć, kogo całuje. Nie miał żadnej wymówki. Delikatnie oderwał usta i spojrzał na nią. Zoba czył coś gorszego niż strach i gniew. Odrzucenie. Jego smak był gorzki i doskonale znany. Opuściła wzrok. - Zostaw mnie, Davidzie - szepnęła. - Zabierz ręce, proszę. 133
- Ja trzymam ręce przy sobie, Cecilio - powie dział cicho, czując, że znika gdzieś niechciane uczucie. - A ty? Jej twarz przypominała przerażoną maskę. Spoj rzała w dół, na palce, którymi wciąż ściskała klapę surduta. Odchrząknął głośno. - Jak sądzę, ale mogę się mylić, drugą znajdziesz gdzieś pod surdutem. Na plecach. Wyszarpnęła dłoń, jakby palił ją ogień. Delacourt zmusił się do żartobliwego tonu. - Ech, takie są konsekwencje szczerości. - Od sunął się. - Znów dałaś mi kosza. Cecilia nie rozumiała, co się z nią dzieje. - Zostaw mnie w spokoju, Delacourt! - syknęła. - Nie... nie zmuszaj mnie do... - O nie, nie, moja droga - przerwał jej delikat nie. - Nie zrzucisz na mnie całej winy. Nie jestem mężczyzną, który zmusza kobietę do czegokolwiek. - Nie? - Podjęła wyzwanie. - Same padają do twoich stóp? Zmusił się do uśmiechu. - Czasami. - Nie licz, że ja to zrobię! Delacourt ze zdumieniem odkrył w jej głosie przerażenie... i niepewność. - Cecilio - powiedział bez odrobiny sarkazmu - pożądanie to uczucie, które nie jest albo białe, albo czarne, jak zdajesz się sądzić. Natomiast na rzucanie się drugiej osobie jest zawsze naganne. Sądzę, że wiesz, o czym mówię, prawda? Cecilia najwyraźniej pogrążała się w gniewie. - Powiedz mi, Delacourt, jaka kobieta chciałaby oddać się mężczyźnie, który próbował ją kiedyś zgwałcić? 134
Nagle zrozumiał, co ją gnębi. Pogarda wobec sa mej siebie - najgorszy rodzaj niepewności. Dosko nale zdawał sobie sprawę, jaka potrafi być zabójcza. - Moja droga - powiedział miękko. - Czy nie uważasz, że już czas, żeby mi wybaczyć, że wzbu dziłem w tobie pożądanie? I wybaczyć sobie, że pragniesz kogoś, kogo niespecjalnie szanujesz? Z twarzy Cecilii odpłynęła cała krew. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Delacourt spró bował jeszcze raz. - Cecilio, pożądanie, które pojawia się sponta nicznie między dwojgiem ludzi, to po prostu prze znaczenie. Zły los, a może szczęście. Nazywaj to, jak chcesz, sama wiesz doskonale, że my to mamy. Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Ale nie wiń mnie za to. To nieuczciwe. Wydała z siebie cichy odgłos. Śmiech? A może łkanie? Nie był pewien. - To jak wysypka - mówił dalej. - Doprowadza cię do szaleństwa. Swędzi, więc drapiesz. I to wszystko. A może nie wszystko? Te słowa, choć niewypo wiedziane, zawisły w powietrzu. - Jesteś w tym dobry, prawda? - szepnęła w końcu. - W czym? - W uwodzeniu. David potrząsnął głową bez słowa. Dlaczego strzępi sobie język? Po co? Cecilia wydawała się nieprzekonana. Uderzyła dłonią w blat stołu. - Dlaczego po prostu nie znikniesz? - W jej gło sie słychać było cierpienie. - Jeśli nie ty, to ja to zrobię. Będę musiała. Delacourt poczuł ukłucie goryczy. 135
- Doskonale, Cecilio, idź sobie! To będzie kolej ny powód, żebym czuł się winny. - Nie masz pojęcia, co to za uczucie. Nie była to prawda, ale Delacourt nie miał ochoty wdawać się w taką dyskusję. - Nazwałaś mnie lekkoduchem, Cecilio - powie dział cicho. - Żaden mężczyzna nie pozostawi ta kiej obelgi bez odzewu. - Ty bezczelny psie! To miał być odzew... że wpakowałeś mi język do gardła? Podziwiał jej odwagę. Owszem, całowanie jej było szaleństwem. - Doskonale, Cecilio. - Westchnął. - Wygrałaś. Zostań. Przysięgam, więcej cię nie dotknę. Będę cię słuchał we wszystkim, a ty możesz dokonać ze msty, robiąc to, co powinnaś zrobić lata temu. - Co takiego? - spytała ponuro. - Zastrzelić cię? - Nie. - Delacourt uśmiechnął się słabo. - Zro bić ze mnie porządnego człowieka. Cecilia otworzyła usta i stała w bezruchu. Nagle ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Obrócili się gwał townie. To była pani Quince, płonąca z oburzenia, z roz wianymi połami sukni z szarej serży. - Wolałabym, żeby pani ze mną poszła, milady - powiedziała, wskazując palcem na sufit. - To znowu ta okropna Nan. Drze Molly za włosy i klnie jak marynarz! A wszystko przez chłopaka, który dostarczał dzisiaj węgiel!
Cecilia nie wróciła już do biura. Delacourt są dził, że spędziła popołudnie w pracowniach, oferu jąc moralne wsparcie i wielkopańską hojność pen136
sjonariuszkom Towarzystwa Cór Nazaretu. Delacourt próbował sobie wmówić, że o ile brakuje mu jej obecności w pokoju, to brak ten można porów nać do bólu po wyrwaniu zęba. W dziąśle wciąż jest boląca rana, ale przede wszystkim odczuwa się ulgę, że uporczywy ból już minął. Owszem, nawet niechęć może mieć drugie obli cze - wzajemne przyciąganie. Flirtował z piękną kobietą w ramach walki z nudą, ot, to wszystko. Ale do diaska, Cecilia powinna się trochę rozluź nić. Jest cudowną, pełną temperamentu istotą. W dodatku wdową! Powinna cieszyć się życiem i wolnością. Nikt nie miałby jej tego za złe. Lecz tego popołudnia nie będzie mógł jej w tym pomóc, bo najwidoczniej nie zamierzała tu wracać. Tak mówiła jego bezbłędna intuicja, postanowił więc poświęcić się korespondencji i papierom, któ re zostawił Cole. Pierwszy w kolejności był list z mi nisterstwa. Jak widać, pogróżki w magistracie na High Street zadziałały. Śledztwo w sprawie śmierci Mary O'Gavin zostało przekazane na stałe elitarnej policji rzecznej, co było niezwykłym i im ponującym krokiem naprzód. Dodało mu to otuchy. Złamał pieczęć kolejnego listu, który osobiście dostarczono do misji. Przeżył szok, widząc czek podpisany przez Edmunda Rowlanda. Delacourt wziął go ręki, spojrzał na pięknie wykaligrafowane zera i gwizdnął przez zęby. Mój Boże! Żarty u Brooksa były na serio. Taka suma musiała Rowlanda poważnie zubożyć. Jak ta rudowłosa diablica tego dokonała? Nic, tylko Cecilia i Cecilia, do diabła. Czy ta ko bieta musi nieustannie nawiedzać jego myśli? Z irytacją Delacourt rozerwał kolejną kopertę, gwałtownie tnąc nożem do papieru. 137
Koce. Westchnął. Parafia z północy chciała ofia rować tuzin. To chyba dobra wiadomość. Potem były jeszcze dwa listy od zarozumiałych darczyń ców, ludzi pokroju Rowlanda, którzy sporymi dat kami próbowali zagłuszyć wyrzuty sumienia. I inaczej niż Cecilia, Cole czy lady Kirton, nie mieli zamiaru brudzić sobie rąk; woleli posyłać pieniądze i dawać idiotyczne rady. Nagle zrozu miał, że jeśli sytuacja w East Endzie ma się kiedy kolwiek poprawić, to trzeba zakasać rękawy i wejść pomiędzy tych ludzi. A potem dotarło do niego, że sam zaczął moralizować, a to na pewno nie wyjdzie mu na dobre. Do diabła! Powinien przecież dbać o własną re putację! Cóż się z nim dzieje? Jest tu zaledwie od dwóch dni, a już gada jak nadgorliwy reforma tor! Jeszcze chwila, a pokocha związki zawodowe i wyrzucą go z klubu Brooksa. Jako człowiek hono ru sam o to poprosi.
Cecilia zostawiła panią Quince z Molly i Nan, ale nie mogła zebrać się na odwagę i wrócić do biura. Wlokła się ciemnym korytarzem i wciąż drżała, niczym skazaniec prowadzony na szubieni cę. Dotarła nawet do drzwi, położyła dłoń na klamce i w ostatniej chwili obróciła się na pię cie. Pobiegła do maleńkiego saloniku pani Quince. Mój Boże, czyżby zupełnie postradała zmysły? Podeszła do niewielkiego stolika z drewna orze chowego i oparła się obiema dłońmi, oddychając ciężko. Znów pozwoliła się Delacourtowi wypro wadzić z równowagi, niech go diabli. Gorzej, po zwoliła mu na wiele więcej. Mimo pieniędzy 138
i wpływów był zepsutym, nic niewartym liberty nem. Tylko dlaczego wciąż potrafił sprawić, że ona... że czuła... Niech go diabli! Wyprostowała się i uderzyła pięścią w stół. Świeca wyskoczyła ze świecznika i stoczyła się na podłogę, ale Cecilia nie zwróciła na to uwagi. Odwróciła się i zaczęła chodzić po po koju. Niech Bóg ma ją w swojej opiece! Będzie skazana na Delacourta trzy dni w tygodniu i za każdym razem, gdy spojrzy w te wygłodniałe, zielone oczy po drugiej stronie biurka, będzie to czuła. Ten ucisk i mrowienie w dole brzucha. Obróciła się i podeszła do okna. Na dole jak zwykle tętnił uliczny ruch. Wózek z węglem. Stra gan na kółkach. Potem elegancki powóz zaprzężo ny w cztery konie, wiozący jakiegoś portowego ma gnata do Lower Pool, by zobaczyć, jak jego statek wpływa do portu. Zupełnie normalny dzień na Pennington Street. Ale było inaczej. Obróciła się powoli, odrywając wzrok od okna. Musi stąd wyjść, jechać do domu. Wziąć kąpiel. Pojechać na konną przejażdżkę. A może się napić, do diabła! Wszystko, tylko nie to. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i ku zdzi wieniu Cecilii do środka wpadła Kitty O'Gavin ze stertą świeżo wypranej bielizny pościelowej. Ceci lia odeszła od okna, a Kitty wydała cichy okrzyk, chowając głowę niczym wystraszone zwierzątko. Osobiste problemy Cecilii rozpłynęły się w po wietrzu. Podbiegła do dziewczyny, wzięła z jej rąk pościel i położyła ją na krześle. - Wystraszyłam cię, Kitty? - zapytała miękko. - Nie chciałam. Dziewczyna zacisnęła usta i potrząsnęła głową. - Nie, milady. Ja po prostu... ja... - Wciąż drżała. 139
Cecilia położyła dłoń na jej ramieniu i pociągnę ła dziewczynę w stronę sofy. - Usiądź na chwilę, Kitty. Chciałabym z tobą po rozmawiać. Kitty usiadła niechętnie. - Czuję się dobrze, milady. Naprawdę. Cecilia uśmiechnęła się słabo i usiadła na dru gim końcu. Kitty wyglądała na zmęczoną, oczy miała podkrążone i schudła co najmniej pięć kilo, chociaż nie miała z czego. - Jak sobie radzisz, moja droga? Wyglądasz na zmęczoną. Kitty odwróciła wzrok. - Daję radę, milady. Cecilia podniosła rękę i odgarnęła kosmyk ja snych włosów z twarzy dziewczyny. - Kitty, jesteś taka młoda. Masz jakąś rodzinę? Masz dokąd pójść? Możemy zorganizować ci wy jazd do Irlandii, albo nawet do Ameryki, jeśli bę dziesz chciała. Kitty spuściła oczy i potrząsnęła głową. - Nic nie wiem o żadnej rodzinie. - Zastanawiałaś się nad swoją przyszłością? Po wiedz, jak możemy ci pomóc. Może powinnam ro zejrzeć się za posadą dla ciebie? Dobra praczka zawsze znajdzie pracę. Kitty zaniepokoiła się i podniosła głowę. - Nie! To znaczy, podoba mi się tutaj. I chciała bym tu zostać, jak długo będę mogła. Będę ciężko pracowała, milady, przysięgam. Cecilia pogładziła dziewczynę po ramieniu. - Moja droga, nie chodzi o ciężką pracę. Cecilia zamilkła. Już miała powiedzieć, że celem misji jest, by kobiety wyuczyły się zawodu i wróciły 140
do normalnego życia. Ale Kitty wydawała się zbyt przerażona, by słuchać takich rzeczy. - Oczywiście możesz tu zostać, jak długo bę dziesz chciała - zapewniła ją, zmieniając temat. - A teraz powiedz mi, Kitty, czy przyszło ci do gło wy coś, co warto byłoby przekazać policji? Cokol wiek, co im pomoże odnaleźć mordercę? Kitty potrząsnęła głową. Cecilia się nie poddawała. - Możesz mi powiedzieć, co was skłoniło, żeby tu przyjść? Całą waszą trójkę, trzy przyjaciółki? Wydaje mi się to nieco dziwne. Kitty wreszcie spojrzała jej w oczy. - To był pomysł Meg - odparła łagodnie. - Jej i Mary. Przyszły kiedyś w nocy do naszego pokoju, obudziły mnie i powiedziały, że muszą znikać. Jaki miałam wybór? Zostać tam sama? To wszystko, co wiem... - Urwała gwałtownie. Wyglądała, jakby marzyła wyłącznie o ucieczce z tego pokoju. Cecilia poklepała ją po ramieniu. - Rozumiem, Kitty. A teraz, jeśli chcesz, wracaj do pracy. Nie będę cię już więcej niepokoić. Kitty wyszła, a Cecilia czuła się nieco spokoj niejsza, chociaż dużo bardziej smutna. Jej zmar twienia wydawały się trywialne w porównaniu z kłopotami dziewczyny. Niewielki mosiężny ze gar na kominku wybił godzinę. Która to? Już trzecia? Mój Boże, czas wracać do domu. Nie za mierzała wracać już do biura i od razu zeszła na dół. W sklepie nie było klientów. Jedna z dziewcząt zamiatała podłogę za ładą. Etta, zorganizowa na jak zwykle, poszła zawołać powóz. Cecilia zdję ła płaszcz z wieszaka na drzwiach, kiedy nagle ode zwała się do niej dziewczyna z miotłą. 141
- Lady Walrafen? - zapytała nerwowo. - Pani Quince już długo nie schodzi, a ja trochę się mar twię, że... - Coś się stało, Betty? - przerwała jej Cecilia, zapinając płaszcz. - Czyżby kasa znów się zacięła? Betty odstawiła miotłę do kąta i wyszła zza lady. - Nie, milady, to nie to. - Wytarła dłonie o far tuch. - Chciałam tylko powiedzieć, że dwie godzi ny temu był tu dziwny mężczyzna. Wciąż zadawał pytania. De Rohan? To nazwisko pierwsze przyszło Ce¬ cilii do głowy, ale wydawało jej się dziwne, żeby in spektor przepytywał pracownice bez jej zgody. - Cóż to był za człowiek? Policjant? Betty wydawała się mocno skrępowana. - Nie, milady. Nie sądzę. Chociaż jak teraz o tym myślę, to wyglądał trochę jak policjant. Cecilia naciągnęła kaptur i poprawiła włosy. - Pytał o mnie? Albo o lorda Delacourta? Cze go dokładnie chciał? - Zadawał dziwne pytania o tę dziewczynę. Tę, która umarła. - Betty nerwowo wykręcała dłonie. - Chciał wiedzieć, czy jest w misji. Więc powie działam mu, tak jak nam mówicie, że nie mogę od powiadać na takie pytania. Cecilia zamarła. - A potem co? Betty wzruszyła ramionami. - Powiedziałam, że jeśli poczeka, pójdę po ko goś. Ale gdy tylko się odwróciłam, zniknął. Cecilia poczuła ulgę. Nie mógł to być morderca, bo ten wiedział, co stało się z dziewczyną. Całe szczęście, że nie pytał o Kitty. - Może jakiś przyjaciel Mary? Albo dawny klient? 142
Betty rozluźniła się nagłe. - Hm, rzeczywiście wyglądał na kogoś takiego. - A jak dokładnie wyglądał? - chciała wiedzieć Cecilia. Niestety Betty nie należała do najjaśniej szych świec w kandelabrze misji, bo wzruszyła tyl ko ramionami. - Byłam strasznie zdenerwowana, milady - po wiedziała przepraszająco. - Wysoki, ładnie ubra ny. Ale niezbyt elegancko, wie pani. Cecilia nie wiedziała. Miała poważne wątpliwo ści, że uda jej się jeszcze z dziewczyny cokolwiek wydusić. W tej chwili pod sklep zajechał powóz. - Słuchaj, Betty - powiedziała, starannie dobie rając słowa. - Zachowałaś się właściwie, nie odpo wiadając na pytania tego człowieka. Gdyby się jeszcze raz tutaj pojawił, natychmiast wezwij panią Quince. Rozumiesz? Dziewczyna spojrzała na nią nieśmiało i szybko dygnęła. - Oczywiście, milady. Właśnie tak zrobię.
Tak jak podejrzewał Delacourt, tego popołu dnia Cecilia nie pojawiła się już w biurze. Po dwóch godzinach pisania listów odłożył pióro ze wstrętem i postanowił wracać do domu. Gdy tyl ko znalazł się w powozie, zniknęła gdzieś cała do tychczasowa koncentracja i myśli znów powróciły do Cecilii. Próbował się zrelaksować, ale na nic się to nie zdało, bo pod warstwami drogich ubrań De lacourt wciąż czuł gorycz odrzucenia. I żal, że Ce cilia ma tak złe zdanie na jego temat. Bolący ząb! Cóż za trafne porównanie. Pozostał głupcem i w ciemnościach powozu łatwiej mu było 143
się do tego przyznać. Być może pragnęła go, ale nie musiała przy tym lubić ani szanować. Dlaczego rozpoczął ten flirt - właśnie z nią, ze wszystkich kobiet na świecie? Może to zbliżający się kryzys wieku średniego? A może tęsknota za czymś, co było tak blisko? Delacourt zamknął oczy i oparł głowę o podusz ki. Mój Boże, nie potrafił przyznać, że nie umie o tym zapomnieć, a co dopiero wspominać tamto wydarzenie. Miał wrażenie, że to był sen. Z zamkniętymi oczyma wciąż to widział. Jasne promienie słońca. Delikatna twarz, gibkie, zgrab ne ciało, zwrócone do światła, które zdawało się pokrywać je płynnym złotem. Westchnienie. A po tem miękkie, niepewne usta przyciśnięte do jego ust. Niewinność młodej dziewczyny. Senny kosz mar mężczyzny. A mimo to nie był to koszmar. Niezupełnie. Dopiero na końcu. Delacourt zacisnął oczy, ale jego myśli wirowały w rytm kół powozu, podczas gdy drzewa i budynki wzdłuż Strandu tonęły w gasnącym świetle zimo wego popołudnia. Delacourt otworzył oczy i wy ciągnął dłonie. Były to dłonie dojrzałego mężczyzny, to prawda. Obawiał się jednak, że flirt z Cecilią to coś więcej, niż tylko potrzeba sprawdzenia się, wynikająca z upływu lat. Delacourt poruszył się niespokojnie. Prawdę powiedziawszy, Cecilia Markham-Sands nie była wytrawną flirciarą, czego można było się spodziewać po zamożnej, utytułowanej wdowie. Całowała tak, jakby nie miała doświadczenia. Po winno wywoływać w nim to wyrzuty sumienia, a tymczasem czuł dziwne uniesienie. 144
Przez dwa lata była żoną innego mężczyzny. A mimo to wydawała się całkowicie nieświadoma własnych wdzięków. Nigdy dotąd nie spotkał takiej kobiety. A Delacourt znał więcej kobiet, niż miał ochotę pamiętać. Wszystkie były podobne, po za kilkoma drobnymi szczegółami. Nie był próż nym mężczyzną - przynajmniej nie przesadnie próżnym - ale wiedział doskonale, jak sprawić im przyjemność. Potrafił czytać emocje: udawaną na miętność, prawdziwą nieśmiałość, fałszywą skrom ność. A w końcu wszystkie mu ulegały. Nigdy dotąd nie całował kobiety, która tak moc no mu się opierała. I opierała się samej sobie. A jej burzliwe emocje - strach, gniew, głębokie pożąda nie - wszystko to wydawało się przerażająco real ne. Delacourt postawiłby na to fortunę. To okru cieństwo dręczyć ją w ten sposób. A o ile zdawał sobie sprawę ze swoich licznych wad, okrucieństwo wobec kobiet nigdy do nich nie należało. Nie przepadał za nią, to prawda. Kiedy myślał o tym, co się wydarzyło, o uczuciach, które w nim wzbudziła, zanim pocałował ją po raz pierwszy, i później, czuł nieuzasadniony gniew. Wolał o tym nie myśleć. Powinien pomyśleć o czymś innym. Może po prostu brakowało mu seksu. Pod złością i poczuciem winy czaił się znajomy głód. Potrzeba fizycznego zmęczenia, bycia blisko z kobietą, wzdychającą w namiętnym oczekiwaniu. Chciał czuć, jak oplatają go kobiece nogi, a ciało styka się z drugim ciałem. Zapachy mieszają się ze sobą, pogrążając w słodkiej zmysłowej mgiełce. Ile to już czasu? Zbyt wiele, jak dla niego. Z każ dym kolejnym dniem czuł się gorzej. Przez ostat nie trzy noce omal nie spłonął we własnym łóżku, 145
kręcąc się i wiercąc aż do świtu. Owszem, był hedonistą. Niektórzy powiedzieliby, że nawet sybary tą. Nigdy nie obchodziło go, co inni sądzą na jego temat. Jego gusta były powszechnie znane, ale grał uczciwie. Płacił dobrze i dawał co najmniej tyle, ile dostawał. Jeśli nie więcej. Delacourt panował nad sobą, ale zmysłowość była nieodłączną cechą jego natury. Może to spa dek po kochanym tatusiu? Ta myśl sprawiła, że miał ochotę rozbić szybę gołą pięścią. Nie, na Boga, nie był do niego podobny. Był roz wiązłym łobuzem, ale nie gwałcicielem. Nigdy nie wziąłby kobiety, która nie miała na to ochoty. O ile tylko zdawałby sobie sprawę, że nie ma ochoty. W gruncie rzeczy Cecilia Markham-Sands wciąż była niechętna. Jak zawsze. Nie chciał już więcej nieporozumień w tej kwestii. Dojechali do Charing Cross. Delacourt naciągnął rękawiczki i zastukał gałką laski w sufit. Miał już dosyć ciasnego, ciemnego powozu, potężnej erek cji i wyrzutów sumienia. Cóż za niebezpiecz na kombinacja. Tym bardziej że wzywały go obo wiązki. Wysłał woźnicę na Curzon Street, a sam skręcił na północ, w St. Martin's Lane. Wybierał się do słynącej z przysparzania kłopotów jaskini gry. Dotarł do wąskich alejek Covent Garden, skąd dwa kroki były na Rose Street, przy której znajdo wał się niesławny Lamb and Flag, zwany inaczej Wiadrem Krwi, ze względu na krwawe bójki, które się w nim często odbywały. Co ciekawe, pub był wyjątkowo egalitarny, bo zbierali się w nim awan turnicy ze wszystkich klas społecznych. Ale dzisiaj Delacourta nie przywiała tu nuda ani pragnienie, 146
ale obowiązek tak irytujący, że zatrzymał się w progu, żeby go jeszcze raz przemyśleć. Cóż, trzeba to zrobić, niech diabli wezmą Co le'a i Jonet. Gdy tylko znalazł się w środku, już wiedział, że nie na darmo przyjechał. Na końcu sa li, przy stole podpartym krzyżakami, siedział lord Edmund Rowland, przyglądając się beznamiętnie grze w kości dwóch młodych mężczyzn. David zatrzymał się przy barze i kupił coś do pi cia. Przecisnął się przez tłum, śmierdzący stęchłym piwem i niedomytymi ciałami, i znalazł się u boku Robina. W słabo oświetlonym rogu napięcie wisia ło w powietrzu niczym dym z cygara; potwierdziły się najgorsze obawy Delacourta. Niech to diabli! Nic dziwnego, że Jonet się martwiła. Naprzeciw Robina siedział Bentham Rutled¬ ge, awanturnik takiej klasy, że sam Delacourt wydawał się niewiniątkiem. Jak widać, szalony Bent powrócił do Londynu. Dwa lata temu uciekł po pojedynku, w którym omal nie wysłał przeciwnika na śmierć. Mówiono, że wyjechał na Bliski Wschód, a potem do Indii. Ale jak wi dać, diabeł powrócił. Siedział teraz obok Robi na z czarnowłosą dziwką u boku i z grubym pli kiem banknotów. Kolejny gracz ocierał pot z twarzy. Mój Boże, Robin trafił jak owieczka między wilki! Delacourt zastanawiał się właśnie, jak zainterweniować, gdy spocony jegomość rzucił na stertę monet i żetonów coś, co wyglądało jak tabakierka z Sevres. Potem zawołał niepewnie, że chce rzucać. Delacourt nachylił się nad uchem siostrzeńca. - Coś mi mówi, że wyrzuci kolejną siódemkę - powiedział cicho. Robin podskoczył, jakby go postrzelono. 147
- Mój Boże! - wykrzyknął, niemal spadając z krzesła. Ale podobnie jak matka, szybko docho dził do siebie. - A kogo to widzę? - powiedział jo wialnie, wyciągając dłoń. - To ty, Delacourt? Pozostali gracze podnieśli głowy, witając go bez entuzjazmu. - Poznałeś mojego przyjaciela Waydena? I Benta? Cóż, nie miał dotąd przyjemności. Pochylił gło wę sztywno. - Miło mi, panie Wayden, panie Rutledge. Robin uśmiechnął się nerwowo i zaczął kiwać się na krześle. - Jakie licho sprowadza cię na Rose Street? Delacourt zignorował pytanie. - Przypomniałem sobie właśnie, że obiecałeś mi rewanż za tę nieszczęsną partię wista. - Uśmiech nął się sucho. - Jedź ze mną na Curzon Street. Do staniesz przyzwoitą kolację. Robin zwiesił głowę. - Teraz? - Dlaczego nie? - Delacourt uniósł brew i spoj rzał wymownie w stronę stołu. - Chyba nie chcesz siedzieć do rana w tej norze? - Nie, skąd! - Robin potrząsnął głową. - Abso lutnie! - To dobrze. Przywracasz mi wiarę w ludzi - od parł Delacourt, otaczając go ramieniem. - A teraz powiedz, na co masz ochotę. Kucharka upiekła ja gnię. Pasuje? Wyprowadził Robina z baru. Wyszli na Rose Street i gawędzili sobie przyjemnie, aż znaleźli się w ciemnym Goodwins Court. Delacourt zwolnił tempo, rozglądając się uważnie, bo okolica słynęła z bandytów i kieszonkowców. Za wszelką cenę chciał doprowadzić chłopaka do domu, ale zapadł 148
już zmrok i wąskie przejście między budynkami, które nigdy nie było szczególnie przyjazne, teraz wydawało się wyjątkowo niebezpieczne. Być może miał odrobinę intuicji Jonet, a może była to zasługa doskonałego słuchu, ale Delacourt wyczuł kłopoty, zanim się jeszcze zaczęły. Ode pchnął Robina na bok w chwili, gdy z mijanego przez nich domu wystrzeliły drzwi, odbijając się od ściany z cegły. Sekundę później gruba ręka za machnęła się na szlochającą kobietę, ubraną w ró żową satynę i czerwony aksamit. Kobieta wylądowała w błocie, uderzając głową o mur domu naprzeciwko. Mężczyzna zrobił kilka kroków i stanął nad nią. Był wielki i gruby, ubrany w drogie, choć plebejskie ubrania. - Powiedziałem, że zrobię z tobą, co mi się po doba, ty głupia krowo! - wrzasnął, łapiąc ją jedną ręką za ubranie, a drugą zaciskając w pięść gotową do uderzenia. - Dość cholernego marudzenia. Le piej się dowiedz, czy dziwka, dla której pracujesz, przyjmie cię z powrotem, ty przeklęta cnotko! Mimo że stali w pewnej odległości, Delacourt widział, że z nosa kobiety leje się krew, a jedno oko było tak podbite, że zupełnie spuchło. - Zostań tutaj - powiedział do Robina i ruszył w stronę mężczyzny. Kobieta, a raczej dziewczyna, szlochała cicho. - Oddam ci pieniądze, Grimes - jęknęła. - Tyl ko zostaw mnie w spokoju. Mężczyzna przeklął głośno, podniósł ją z bruku i potrząsnął gwałtownie. Tak gwałtownie, że Dela court słyszał, jak szczękają zęby. Wyciągnął laskę i dotknął mężczyznę w ramię. Mężczyzna zluzował uścisk i odwrócił się. Ze zdumienia opadła mu szczęka. 149
- Czego? - warknął, oglądając wicehrabiego od stóp do głów. - Drogi kolego! - Delacourt uśmiechnął się. - Coś mi się wydaje, że pani nie ma ochoty na za loty. Chyba powinieneś ją puścić. - Co takiego? - Mężczyzna zdenerwował się. -A z ciebie co za jeden? Delacourt dotknął końcówką laski buta mężczyzny. - Powiedzmy, że jestem wielbicielem kobiecej urody. I nie podoba mi się, co zrobiłeś tej pani. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, jeszcze raz obejrzał Delacourta i w końcu zrobił krok w tył. - Nie wiesz, z kim zadzierasz, ty przeklęty sno bie! Wydaje ci się, że możesz się wtrącać w cudze interesy? - Cóż, nawet jestem pewien. - Spadaj - odparł Grimes i splunął na ulicę. - Dziękuję, ale nie. - Delacourt uśmiechnął się znowu. Lewa dłoń zacisnęła się w pięść, ale ze względu na Robina wsadził ją do kieszeni. - Bądź my rozsądni, dobrze? Ile jest ci winna ta pani? - Dwa funty. Nie żeby ta pokraka była tyle warta. Delacourt wyjął sakiewkę i rzucił mężczyźnie kilka monet. - To chyba wyrównuje rachunek, prawda? A te raz radzę zapomnieć o tej znajomości. - Spojrzał wymownie na mężczyznę. - Chyba że chcesz mieć na głowie magistrat albo jeszcze mniej przyjemne towarzystwo. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Pieprz się - odparł Grimes, wpychając monety do kieszeni. - Doskonale - mruknął Delacourt. - Dogadali śmy się.
150
Było już zupełnie ciemno, kiedy cała trójka - lord Robert, jego wuj i przerażona dziewczy na - dotarła do domu Delacourta. Delacourt nie miał pojęcia, co go skłoniło, żeby ją zabrać, ale miał na tyle rozumu, żeby wiedzieć, że frontowe drzwi własnego domu to nie miejsce dla prostytut ki z Covent Garden. Zwłaszcza gdy dom znajduje się przy Curzon Street. Poszli do kuchennych drzwi. Delacourt nie miał pojęcia, co powinien zrobić z dziewczyną. Jej naj widoczniej było wszystko jedno, bo podczas drogi nie odezwała się nawet słowem. Zachowała stoicki spokój nawet wtedy, gdy wepchnął ją w ciemną alejkę prowadzącą na tyły domu. Pomyślał, że mo że to świadczyć tylko o jednym: że jej życie to pa smo nieszczęść, które zobojętniło ją na wszystko. Delacourt wsadził głowę do środka. Niestety wąski korytarz nie był pusty, stał w nim Kemble, który robił scenę, podsłuchiwaną przez całą młod szą służbę. - Krochmal? - wrzeszczał na praczkę, wymachu jąc jej przed oczyma pękiem krawatów. - Ośmie lasz się twierdzić, że to krochmal? Bo mnie to wy gląda jak gips! Nie życzę sobie czegoś takiego na jedwabnych krawatach! - Dobry wieczór, Kemble - powiedział cicho wi cehrabia, kiedy weszli do środka. - Seton, wracaj do pralni. - Bezczelna baba - mruknął lokaj, śledząc wzro kiem wychodzącą praczkę. Odwrócił się do Dela courta z nieco łagodniejszą miną. Natychmiast za uważył prostytutkę, jej zabłocony aksamitny 151
płaszcz i sukienkę z różowej satyny. A potem Ro bina, stojącego w cieniu. - Doprawdy, mój panie! Protestuję! - Przeciwko czemu? - odparł Delacourt sucho. - Sądzisz, że to mój nowy trójkąt? Kemble patrzył na niego brzydko. - Chłopiec jest zdecydowanie za młody, nie są dzisz? Robin zebrał się na odwagę. - Wcale nie - powiedział, mylnie odczytując in tencje lokaja. Delacourt miał przynajmniej taką nadzieję. - Cicho, Robin. Kemble, to jest syn lady Kilder¬ more, lord Robert Rowland. Mam go pilnować, kiedy ona przebywa na wsi. - I stręczyć dla niego? - zapytał groźnie służący. - Lady Kildermore na pewno to doceni. Zbyt zmęczony, by się spierać, Delacourt zdjął kapelusz i rzucił go na wieszak. - A ty ośmielasz się nazywać moją praczkę bez czelną babą. Muszę cię rozczarować, Kemble, że twoje perwersyjne skojarzenia na wiele się dziś nie zdadzą. Robin i ja natknęliśmy się na tę dziewczy nę w drodze z Covent Garden. Była w tarapatach, więc postanowiliśmy jej pomóc. Mina Kemble'a złagodniała. Zrobił krok w przód. -Tak? Delacourt sprawnie zdjął rękawiczki. - Wyglądało to na brutalną sprzeczkę z klien tem. Nie szczędził ostrych słów. - I pięści - dodał ponuro Kemble. Cmoknął gło śno i poprowadził dziewczynę do światła. Co dziw ne, wcale się nie opierała. - Jak ci na imię, skar bie? - zapytał, patrząc na posiniaczoną twarz. 152
- Dot - szepnęła. Kemble uśmiechnął się. - Już dobrze, Dot. Potrzebujemy kawałek suro wego mięsa na to oko i trochę mojej maści z ru mianku. Idziemy do kuchni. Delacourt westchnął z ulgą. Sam by sobie nie poradził, ale Kemble wydawał się w pełni panować nad sytuacją. Nagle poczuł wyrzuty sumienia. - Kemble - powiedział niepewnie. - Jak sądzisz, co powinniśmy z nią zrobić? - Zrobić? - Kemble wzruszył eleganckimi ra mionami. - Zamierzam ją nieco podreperować. Ale poza tym, obawiam się, że wiele nie możemy zrobić. Delacourt wyciągnął sakiewkę. - Wiesz co? Można by ją zawieźć do misji Am-hersta W końcu na twarzy dziewczyny pojawił się nie pokój. Delacourt podszedł bliżej i położył dłoń na jej ramieniu. - To bezpieczne miejsce, żaden burdel. Prowa dzi go pastor. Gospodyni, pani Quince, zrobi ci ką piel i da łóżko do spania. Jeśli nie będziesz chciała tam zostać, to jutro zobaczymy, jak inaczej może my ci pomóc.
Rozdział 6
W którym pani Quince otwiera im oczy
W środowy poranek Cecilia zmusiła się do przyjaz du na Pennington Street, ale unikając biura, po biegła prosto do klasy. Ledwie zdążyła na czytanie Biblii, które rozpoczynało się o jedenastej. Nie przepadała za moralizowaniem, a teraz, kiedy w jej życiu znów pojawił się Delacourt, zajęcia przypo minały jej o własnych nieprzyzwoitych skłonno ściach. Ale tym razem była jej kolej. Zrobi to, nie ma wyjścia. Wbiegła do klasy i stanęła przy pulpicie. Śledzi ło ją pięćdziesiąt par oczu, ucichł wszelki gwar. Z wyuczoną wesołością Cecilia otworzyła Biblię na Księdze Daniela, zmówiła szybką modlitwę i zaczęła czytać przypowieść o królu Szadrachu i piecu ognistym. Kobiety wyglądały jednak na wy jątkowo znudzone. Wizyta Szadracha w piekle bla dła nieco, gdy ktoś na co dzień przebywał w okoli cach Shadwell. Skończyła zajęcia, zamknęła głośno księgę i podniósł się gwar. Do sali szybkim krokiem we szła pani Quince, by zabrać dziewczęta do pracow ni. Cecilia zobaczyła na końcu sali szczupłą, ciem154
nowłosą dziewczynę. Siedziała zgarbiona na ławce, a jej twarz była cała w sińcach. Obejmowała ramie niem Kitty O'Gavin i obydwie nie wydawały się chętne, by dołączyć do reszty. - Pani Quince? - zawołała Cecilia, przyglądając się dziewczętom. Matrona podeszła do pulpitu. - Tak, milady? - Wciąż nie ma wieści o Meg? - Niestety. Przykro mi. Cecilia posmutniała, mimo że spodziewała się takiej odpowiedzi. W tym momencie ciemnowłosa dziewczyna pogładziła delikatnie czoło Kitty. - A ta ciemnowłosa dziewczyna, która siedzi z Kitty? Jest nowa? - Owszem - odparła pani Quince, marszcząc czoło. - Nazywa się Dot King. Przysłał ją przed wczoraj ten miły lord Delacourt. - D...delacourt? - zająknęła się Cecilia. - Owszem. Jego służący twierdził, że wyrwał ją prosto z łap klienta, który ją mocno sponiewierał. - Gospodyni mówiła spokojnym tonem. - Dobrze zrobił. Biedactwo miało straszne rany, i to w miej scach, o których lord Delacourt zapewne nie miał pojęcia. Cecilia zrozumiała od razu. - Została zgwałcona? Pani Quince pokiwała głową. - I to nie raz, z tego co zdążyłam się zoriento wać. Cecilia gwałtownie odłożyła Biblię. - Ten mężczyzna... ten potwór powinien zostać ukarany - powiedziała porywczo. - Powiem Dela¬ courtowi, żeby o to zadbał. Pani Quince spojrzała na nią protekcjonalnie. 155
- To tak nie działa, milady, i pani świetnie o tym wie. A co do lorda Delacourta, to znam ten typ. Poskarży się pani, a on zrobi tak, że nie skończy się na aresztowaniu. Cecilia spojrzała na nią ze zdumieniem. - Nie rozumiem. Pani Quince przyglądała jej się uważnie. - Gładkie słowa i znudzona mina to przykrywka. W głębi duszy to twardy człowiek. Nie będzie za wracał głowy żandarmom. Uzna, że lepiej wziąć sprawiedliwość w swoje ręce. Cecilia spojrzała na dwie dziewczyny, które nie ruszyły się z miejsca. Sądziła, że zdążyła się uod pornić na takie okrucieństwa. Okazało się, że nie. Oby nigdy się nie uodporniła, bo wtedy zostaną jej tylko herbatki, podwieczorki i moralizowanie. Zapatrzyła się na chwilę. - Sądzi pani, że to zły człowiek? Mam na myśli lorda Delacourta - zapytała w końcu. Matrona uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Boże broń! Nie jest zły, tylko... W tym momencie Kitty podniosła się, zrzucając stertę modlitewników na posadzkę. Pobladła i za chwiała się niepokojąco. Wydawała się jeszcze chudsza, choć to było prawie niemożliwe. Tylko ramię Dot powstrzymało ją przed upadkiem. Dot spojrzała z rozpaczą. - Kitty nie czuje się dobrze - szepnęła, próbując poprowadzić przyjaciółkę do drzwi. Cecilia ruszyła w ich stronę, ale Kitty zachwiała się ponownie i podniosła rękę do ust. Otworzyła szeroko oczy i zadarła głowę. Z niezwykłą przytomnością umysłu pani Quince rzuciła się po wiadro na węgiel, ale spóźniła się do słownie o sekundę. Cecilia dobiegła do Kitty 156
w chwili, gdy dziewczyna zaczęła wymiotować. Dot podpierała ją, dopóki najgorsze nie minęło. Pani Quince wyciągnęła chustkę z kieszeni far tucha i otarła czoło Kitty. - No już, mała. Trochę lepiej? Kitty pokiwała głową, ale po chwili ujrzała ubru dzone spódnice Cecilii. - Och, milady! Co ja narobiłam! - Nie szkodzi. - Cecilia poklepała ją po lodowa tej dłoni. - Lepiej wezwijmy lekarza. - Hm - wtrąciła pani Quince. - Albo położną. - W jej głosie nie było krytyki, stwierdziła tylko fakt. Kitty podniosła wzrok. - Który to miesiąc, skarbie? - zapytała cicho pa ni Quince. Kitty opadła na ławkę, wyraźnie drżąc. - Nie wiem - szepnęła żałośnie, przykładając dłoń do brzucha. - Czwarty albo piąty. Cecilia przeraziła się. - Ależ, pani Quince, to niemożliwe! Jest blada i chuda jak śmierć! Matrona podniosła się z wysiłkiem. - Owszem. I pewnie nieustannie się zamartwia. - Dotknęła palcem podbródka dziewczyny. - Po wiedz, skarbie. Nie krwawisz przypadkiem? Kitty tylko pokiwała głową. Pani Quince zwróciła się do nowej dziewczyny. - Dot, pomóż Kitty wrócić do łóżka. Milady miała rację. Będziemy potrzebowali lekarza.
Pierwsze, co lord Delacourt zrobił w środę, to zajrzał na posterunek policji rzecznej w Wapping 157
New Stairs i zapytał o postępy śledztwa w sprawie morderstwa Mary. Chciał kuć żelazo, póki gorące. Niestety, człowiek, z którym najbardziej chciał się widzieć, inspektor de Rohan, był nieobecny. Rozdrażniony i zniecierpliwiony wyrwał pióro i papier zdumionemu oficerowi dyżurnemu i wypi sał listę pytań. Nie miał przy sobie pieczęci, a po za tym nie czuł potrzeby zachowania tajemnicy, podał więc papier i powiedział ostro: - Proszę to natychmiast przekazać inspektorowi de Rohanowi. Policjant zamrugał i wyciągnął drżącą rękę. - O... oczywiście, milordzie. Delacourt spojrzał na niego i zadał sobie pyta nie, który z nich dwóch czuje się bardziej skrępo wany. Wielce prawdopodobne, że oficer nie wi dział w tym biurze żadnego arystokraty. Z drugiej strony, wicehrabia ostatnio rozmawiał z policjan tem jakieś dwadzieścia lat temu, gdy stary stójko wy złapał go na młodzieńczych wybrykach w Hay market i zaprowadził do domu, do matki. Zdał sobie sprawę, że nieładnie wyładowywać złość i frustrację całego tygodnia na kimś, kto z pewnością na to nie zasłużył. Spojrzał na poli cjanta i próbował się uśmiechnąć. - Przepraszam za ten ton. Co za koszmarny ty dzień. Zamordowano tę dziewczynę i ja... - Nie był w stanie dokończyć zdania. - Muszę się pilnie skontaktować z inspektorem - dodał już spokoj niej. - Byłby pan tak miły i mu to przekazał? Niesłychane, jak wielka jest siła dobrego słowa. - Zrobię to niezwłocznie, milordzie - odparł po licjant ze zrozumieniem. Delacourt już miał wychodzić, ale odwrócił się gwałtownie. 158
- Ach, jeszcze jedno. - Zabrał papier i dopisał coś na marginesie, a potem pokazał papier poli cjantowi. - Zna pan może tego człowieka? Na szyl dzie sklepu w Goodwins Court jest napisane, że to importer koronek i jedwabiu, ale coś mi mówi, że zajmuje się mniej luksusowym towarem. - To znaczy? Delacourt uśmiechnął się sztywno. - Nie jestem pewien. Może to tylko paser? W każdym razie niesympatyczny jegomość. Mężczyzna zmarszczył czoło. - Grimes... Grimes... Nazwisko brzmi znajomo, ale tutaj głównie zajmujemy się kradzieżami i prze mytem. - Rozjaśnił się nagle. - De Rohan praco wał kiedyś w policji kryminalnej i pamięta każdego łobuza. Co dokładnie chciałby pan wiedzieć? - Czy jest jakiś sposób, żeby zatruć mu życie. - Delacourt uśmiechnął się w napięciu. - By ciągle nękali go konstable, urzędnicy królewscy, oficero wie celni, poborcy podatków i tak dalej. Innymi słowy, osoby drobiazgowe i mało wyrozumiałe. - Ach tak! - uradował się policjant. - Jeśli cho dzi o legalne środki, to de Rohan jest właściwą osobą. Powiem mu od razu. Delacourt uśmiechnął się szeroko. - Będę zobowiązany. Wskoczył do powozu czekającego przed bramą i ruszył w stronę pobliskiej Pennington Street. Czuł dziwne uniesienie. Nie, nie zapomniał o Grimesie. Im więcej myślał o podbitym oku Dot King, tym bardziej pragnął odrobiny sprawiedliwości. Poza tym, jeśli ktoś był na tyle zdegenerowany, żeby uderzyć jedną kobie tę, to uderzy kolejną. Takim chorobom lepiej za pobiegać, niż je leczyć. 159
Powóz stanął przy drzwiach misji, a on wysko czył jak oparzony i pobiegł schodami na górę. Te go poranka miał jeszcze jeden moralny obowiązek. Przeprosiny. Cecilii jednak tam nie było. Kiedy nie pojawiła się do drugiej, Delacourt zaczął się zastanawiać. Nie wierzył, że postanowiła pożegnać się z misją i zostawić go samemu sobie. Była zbyt uparta. Co mogło oznaczać tylko jedno. Diablica postanowiła go unikać! Delacourt uśmiechnął się. Krew znów zaczęła szybciej płynąć w żyłach. Nie miało to sensu, ale był zdeterminowany ją odnaleźć. Ruszył na po szukiwania po szarych, ponurych korytarzach i odnalazł gadatliwą służącą Cecilii, która powie działa mu o Kitty i o tym, że z Southwark wezwa no lekarza. Odnalazł Cecilię, zgarbioną w chyboczącym się krześle przy wejściu do sypialni na trzecim piętrze. Całe uniesienie i poczucie siły znikły, ustępując miejsca obawom o jej zdrowie. Wyglądała na śmiertelnie zmęczoną; opuściła wąskie ramio na, objęła łokciami kolana i ukryła twarz w dło niach. Wyglądała tak krucho. I tak pięknie. Pomyślał, że płacze, i zesztywniał. Już raz wi dział ją na krawędzi łez i było to bolesne wspo mnienie. Cóż taka kobieta robi w podobnym miej scu, siedlisku smutku i rozpaczy? Sama myśl wpra wiała go w gniew. Kobiety jej pokroju nie powinny mieć zbyt duże go kontaktu z brutalną rzeczywistością. Kto, u dia bła, o nią się troszczy? Lekkomyślny Harry? A mo że pompatyczny pasierb, Giles? Cecilia powin na spędzać swoje dni w wiejskim domku, bawiąc się przy kominku z gromadką dzieci, pod czujnym 160
okiem troskliwego męża, który będzie chronił ją przed całym złem tego świata. To nie była jego sprawa, prawda? Otrząsnął się z goryczy. - Cecilio? - zawołał łagodnie. Zamrugała, jakby go nie poznawała. Zbliżył się. - Cecilio, bardzo mi przykro z powodu panny O'Gavin. Doktor wciąż u niej jest? Cecilia pokiwała głową, z wysiłkiem odgarniając kosmyk z czoła. W zimnym i ciemnym korytarzu wyglądała na niesłychanie wyczerpaną... i zupeł nie samotną. Połknął całą dumę i ukląkł przy niej. - A ty? - Wziął delikatnie jej bladą, drobną dłoń i ukrył ją w swojej. - Jak ty się czujesz? Cecilia nie odpowiedziała. Odchyliła się na krze śle, nie próbując wyrwać mu ręki. - Kitty straci to dziecko, Davidzie - powiedziała cicho. - Tylko dlatego, że ma zaledwie piętnaście lat, jest zmarznięta, głodna i zupełnie sama w tym okropnym świecie. - Westchnęła ciężko. Zawiasy zaskrzypiały i drzwi sypialni otworzyły się na oścież. Wysoki mężczyzna w średnim wieku ze skórzaną lekarską torbą pochylił głowę w niskich drzwiach i wyszedł na korytarz. Za nim wyszła pani Quince z miednicą pełną zabarwionej na różowo wody. Odstawiła ją na stolik w korytarzu, a David poczuł się przytłoczony rzeczywistością. - Sir Jamesie, jak ona się czuje? - Cecilia pod niosła się z krzesła. - A dziecko? Przeżyje? Doktor potrząsnął głową. - Jest bardzo słaba, lady Walrafen. Nie mam wielkich nadziei co do dziecka. Cecilia jęknęła i zrobiła krok w tył. Pani Quince nachyliła się i poklepała ją po ramieniu. 161
- Już dobrze, milady. Takie rzeczy się zdarzają. Sir James zrobił wszystko, co możliwe. Dziecko jest w rękach Boga. - Wzywa do siebie zastraszającą liczbę takich maleństw. - W głosie Cecilii były udręka i gorycz. - Nie mogę na to patrzeć. Te dziewczęta pragną mieć dzieci jak wszystkie inne kobiety. Pani Quince miała taką minę, jakby nie do koń ca się zgadzała, ale nie miała serca się spierać. - Już dobrze, milady. Wiem, jak pani cierpi, kie dy odchodzą. Delacourt nie mógł znieść smutku Cecilii. - Jak można temu zaradzić? - wtrącił bez słowa wstępu. - To znaczy, co potrzeba Kitty, żeby wró ciła do zdrowia? Słowo wstępu okazało się niepotrzebne, bo dok tor spojrzał na niego z dezaprobatą. - Jak temu zaradzić, milordzie? - powtórzył z niedowierzaniem. - Wystarczy dobre odżywia nie, czysta woda, powietrze wolne od smoły i opa rów. Przyzwoita praca, taka, która nie wymaga sprzedawania ciała i duszy na ulicy. I jeszcze do bry, bezpieczny świat, w którym można urodzić i wychować dziecko. Sądzi pan, że to takie proste? Delacourt poczuł ukłucie. Co zrobił, by zasłużyć na pogardę ze strony lekarza? Za kogo ten czło wiek się uważa? W przypływie złości spojrzał aro gancko na medyka, ale zobaczył tylko zmęczonego mężczyznę w średnim wieku, o smutnej twarzy i krwawych plamach na koszuli. Olśniło go w końcu. Żałował, że tu w ogóle tra fił. Ale nie można było tego cofnąć. Nieważne, jak bardzo się starał, znikał pancerz świętego oburze nia, a w jego miejsce wdzierała się nieprzyjemna, mrożąca krew w żyłach rzeczywistość. 162
Jak wiele osób ze swej klasy, Delacourt chciał wierzyć, że zło tego świata można łatwo naprawić. Co było policzkiem dla tych, którzy codziennie walczyli z biedą i rozpaczą. Co dziwne, to Cecilia przyszła mu z pomocą. - Doktorze, jestem pewna, że lord Delacourt nie miał zamiaru trywializować problemu - powie działa miękko. - Po prostu nie rozumie wszystkich przeszkód, z którymi zmagamy się na co dzień. Twarz lekarza miała nadal surowy wyraz, ale ko lejne słowa były dużo łagodniejsze. - Ma pani rację - mruknął. - To było ciężkie po południe. - Co teraz, sir Jamesie? Doktor zaczął grzebać w skórzanej torbie i wy ciągnął sporą brązową fiolkę, którą podał pani Qu¬ ince. - Musi to brać co cztery godziny - odparł. - A poza tym niewiele możemy zrobić. Ważne, że by było jej ciepło i żeby dużo jadła - rosół, mięsne gulasze, tłuste desery, chociaż wątpię, by zechcia ła. Nie dość, że spodziewa się dziecka, to spotkał ją osobisty dramat. Śmierć siostry ogromnie ją do tknęła. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co dzieje się w jej głowie. Pani Quince pokiwała głową. - Coś ją gnębi, ale milczy jak grób. Ech, ci Ir landczycy. .. Twardzi i uparci jak osły. Delacourt odezwał się znowu: - Może podróżować, doktorze? Gdybyśmy zna leźli dla niej lepsze miejsce? - Podróżować? - Sir James zdziwił się. - Raczej tak, jak tylko ustaną krwawienie i nudności. I jak zacznie nieco przybierać na wadze. Ale gdzie to biedne dziecko miałoby pójść? 163
Doktor nie czekał na odpowiedź, zatrzasnął tor bę i ruszył w stronę schodów. - Będę w klinice Świętego Tomasza do piątej - powiedział przez ramię. - Poślijcie po mnie, jeśli jej stan się pogorszy. Pani Quince złapała za miednicę i poszła za nim, zostawiając Delacourta z Cecilią sam na sam. Cecilia opadła na krzesło. Delacourt zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy spędzili ze sobą więcej niż pięć minut, zupełnie się nie kłócąc. Szkoda tylko, że musiała wydarzyć się tragedia. Instynktownie wyciągnął dłoń i położył ją na jej ramieniu. - Cecilio, moja droga, mam ci coś do powiedze nia, ale to chyba musi poczekać. Pozwolisz, żebym wezwał powóz? Powinnaś jechać do domu. - Nie wiem. - Potrząsnęła głową. - Nic tu dzisiaj po tobie. Twoja suknia nadaje się tylko do prania, a ty sama musisz odpocząć. Cecilia patrzyła w ciemność korytarza. - Chyba masz rację. - Jestem pewien. Podniosła się. - Pójdę po rzeczy. - Ruszyła w stronę scho dów z powolną, posępną gracją. Nagle odwróci ła się przez ramię i spojrzała z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Widzimy się dzisiaj, milor dzie? - Dzisiaj? - powtórzył z niedowierzaniem, choć nagle poczuł dziwną radość. - Posiedzenie zarządu - odparła bez wyrazu. - Tym razem moja kolej. - Ach, tak. W twoim domu? 164
- Owszem. Park Crescent trzy. Spotykamy się w trzecią środę każdego miesiąca. Oczywiście, jeśli masz inne plany... Przez moment Delacourt pomyślał o bujnych wdziękach aktorki, którą poznał miesiąc temu w Teatrze Królewskim. Dziś ostatnie przedstawie nie sztuki, w której grała. Planował wcześniej, że być może, gwoli pocieszenia, zaoferuje jej nową, bardziej interesującą rolę. Ale zrobił krok w stro nę Cecilii i zapomniał o tym całkowicie. - Nie, nie mam innych planów - powiedział ostro. - Dałem słowo Amherstowi.
Dużo później, w zmierzchu lutowego popołu dnia, Henrietta Healy otuliła się mocniej wełnia nym płaszczem, przyglądając się wąskiej łodzi pły nącej kanałem w Regent's Park. Pozbawiona ła dunku łódź wydawała się ślizgać po wodzie, płynąc w stronę Limehouse. Na wąskim pokładzie stał mężczyzna, zwijający w rękach linę. Odwrócił się i mrugnął do Etty przez ramię. Wiatr zmienił kierunek, zdzierając z jej szyi sza lik. Zadrżała z zimna. - Etta, jest ci zimno - zirytowała się Cecilia. - Cóż za bezmyślność z mojej strony. Wracamy? Pewnie niedługo chcesz iść do ciotki. - Brr... Już prawie ciemno. Jak to jest, że pani nigdy nie zimno? Cecilia zaśmiała się, ale w tym śmiechu nie było radości. - Mam trochę więcej ciała. Chętnie oddałabym ci parę kilo. 165
- Cóż za pomysł, psze pani! Ma pani świetną fi gurę. Krągłą i pełną dokładnie tam, gdzie trzeba. Mężczyźni za tym szaleją. Cecilia spojrzała na służącą. - Wątpię. Inna sprawa, że powinnaś trochę przy tyć. Nagle przed jej oczyma pojawił się obraz Kitty - bladej, o wątłym ciele wstrząsanym wymiotami. Przez moment nie mogła się otrząsnąć i zabrakło jej słów. Jak Kitty mogła nie rozumieć, z czym wią że się oczekiwanie na dziecko? Może w jej świecie nie było to coś, o co trzeba dbać, tylko kolejny pro blem w życiu pełnym przeciwności. Ale gdyby pani Quince wiedziała, dziewczyna z pewnością mogła by liczyć na więcej jedzenia, lepsze mięso i mleko. Chociaż, skoro nie chciała jeść, to czy miałoby to znaczenie? Etta spojrzała na nią dziwnie. - Ech, znów myśli pani o Kitty - powiedziała. - Ciotka Mercy mówi zawsze, że nie da się uleczyć całego zła tego świata. Cecilia ruszyła do przodu, wchodząc na murawę, która prowadziła od kanału wprost do frontowych drzwi jej domu. - Powiedz mi, Etto, jak do tego doszło? Etta wzruszyła wąskimi ramionami. - Zły czas w miesiącu, a pewnie zapomniała użyć gąbki. Cecilia spojrzała na nią dziwnie. - Co takiego? Z naprzeciwka szło dwóch młodych mężczyzn, tak pogrążonych w rozmowie, że ich futrzane cza py niemal się stykały. Cecilia zignorowała ich i spojrzała na Ettę. Nie wierzyła własnym oczom - dziewczyna zarumieniła się. 166
- Boże, psze pani! - odparła w końcu. - Jako wdowa i w ogóle... Jak może pani nie wiedzieć? - Nie wiedzieć czego? Etta westchnęła niecierpliwie. - Jeśli mężczyzna nie użyje zabezpieczenia, ko bieta musi zanurzyć gąbkę w occie, albo w brandy, a potem, hm... tam sobie włożyć. Nie uczą tego wielkich dam? - Ależ skąd - odparła zdumiona Cecilia. - Co włożyć? I gdzie? Mężczyźni byli już bardzo blisko, ale Etta ich nie dostrzegła. - Boże, milady! -jęknęła głośno. - Gąbkę! Że by nie mieć dzieci! Jeden z mężczyzn wybuchnął śmiechem, ale dzielnie próbował to ukryć, zakrywając usta ręką odzianą w rękawiczkę z koźlej skóry. Tym razem to Cecilia się zaczerwieniła. - Na niebiosa, Etto! Nie chodziło mi o to, jak Kitty zaszła w ciążę! Moje pytanie było bardziej abstrakcyjnej natury! -Astra... co? - Nieważne. Cecilia patrzyła, jak w domu jedno po drugim zapalają się światła, spowijając blaskiem tarasy i gzymsy. Zapragnęła być już w środku, zamknąć się w wieży z kości słoniowej i nie dopuszczać do siebie żadnych smutków. Przyśpieszyła kroku i jakiś czas szły w milczeniu. Po chwili ciekawość zwyciężyła. - Co miałaś na myśli, Etta, mówiąc, że to zły czas w miesiącu? Tym razem Etta rozejrzała się, zanim odpowie działa. 167
- Trzeba liczyć dni do środka cyklu. Wtedy jest największa szansa na poczęcie i używa się gąbek. Mama o tym pani nie mówiła? - Zmarła zaraz po moich narodzinach - powie działa cicho Cecilia. - Nie mam starszej siostry, tylko ciotkę, która mieszkała daleko. Nic nie wiem o tych sprawach. - Cóż - powiedziała Etta ostrzegawczym szep tem. - Przy towarzystwie, które pani ostatnio pre feruje, lepiej, żeby wiedziała pani coś niecoś. Bez obrazy. - Żartujesz sobie ze mnie i lorda Delacourta, jak widzę. Ale nawet ja nie jestem tak głupia. Po za tym nie jest mną zainteresowany, po prostu lu bi mnie dręczyć. - O tak, psze pani, mężczyzna tego pokroju bę dzie męczył i dręczył, bez dwóch zdań. - Etta uśmiechnęła się. - Zrozumie pani w swoim czasie. Pośpieszmy się teraz, bo muszę jeszcze upiąć pani włosy. A potem zmykam do ciotki Mercy. Cecilia przyśpieszyła, rozmyślając nad słowami służącej. Etta myliła się. Cecilia rozumiała dosko nale, w jaki sposób Delacourt mógł dręczyć kobie tę. Przez ostatnie sześć lat sama była jego ofiarą. Wciąż prześladowało ją wspomnienie pierwszego pocałunku. Pożądała go wtedy tak samo, jak teraz. A mimo to opierała się, bo nie było to trudne. Wystarczyło pamiętać o różnicy między dobrem i złem. Moralnością i jej brakiem. Ale człowiek, któ rego spotkała dziś w misji - to była zupełnie in na sprawa! Dużo trudniej będzie odrzucić mężczy znę, który jest czuły i zdolny do współczucia. I w do datku troszczy się o innych. Delacourt może i pozo stał draniem, ale widać było, że ma serce.
Rozdział 7
Nocny gość
Lord Delacourt spóźnił się nieco, bo mimo najlep szych starań pana Kemble'a krawat nie chciał się dać właściwie zawiązać. W końcu wicehrabia machnął na to ręką i poszedł z krawatem zawiąza nym byle jak, co jeszcze dwa tygodnie wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Dzisiaj już o to nie dbał. Nie wiedział, jak to się stało, ale ostatnie dni zmieniły jego priorytety. Jechali tłoczną Regent Street, kiedy wygrzebał z kieszeni list, dostarczony po zmroku przez po słańca. Inspektor de Rohan nie tylko odpowiedział szybko, ale wyjątkowo treściwie. Niestety litery by ły zbyt małe i niewyraźne, żeby czytać je jeszcze raz w słabym świetle. Trudno. I tak pamiętał, o czym mowa. Podniósł wzrok, spoglądając na mijane wozy i wózki, turkoczące po kocich łbach w gwarny wie czór. Było wyjątkowo zimno i zapowiadało się na deszcz. W świetle ulicznych lamp widział ludzi wycho dzących ze swoich sklepów, opuszczających ka wiarnie i zapytywał się w duchu, czy każdy z nich 169
ma w swoim życiu misję. Wydawali się kroczyć z takim przekonaniem i poczuciem celu. A on sam dokąd zmierzał? Czy może do końca życia pozo stanie Delacourtem - wybrednym, nonszalanckim i niemal zupełnie bezużytecznym? Powóz zatrzymał się. Delacourt wbiegł po scho dach i znalazł się w niewielkim, ale pełnym gości salonie Cecilii. Wprowadził go wysoki, zachrypnię ty lokaj o łzawiących oczach i pobladłej twarzy. Pierwszą osobą, którą David spotkał, była lady Kirton, cicha wdowa; podobnie jak Cecilia służyła w misji jako patronka. Delacourt poznał ją dzień wcześniej i ku swoje mu zdumieniu od razu polubił. Podszedł bliżej, skinąwszy głową w stronę innych członków zarzą du. Okazało się, że zna wszystkich, chociaż nie by ło tam jego bliskich znajomych. Nie były to głupie ćmy bon tonu, za których ich kiedyś uważał. Każde z nich miało jakąś pasję - czy to politykę, działal ność reformatorską, czy pomoc biednym. Nie nale żeli też do najbardziej eleganckiego towarzystwa. Oczywiście, był tam i Giles, jak zwykłe chłodny i opanowany. Lady Kirton przedstawiła Davida puł kownikowi Lauderwoodowi, którego znał z widze nia. Niemal od razu rozległ się dzwonek na obiad. Posadzono go między Gilesem i lordem Ridge'em - miał pewnie służyć za bufor. Zanim zmarł stary Walrafen, Giles zasiadał w niższej izbie parlamentu i był znany ze swoich liberalnych, proreformator skich poglądów, natomiast lord Ridge był torysem i konserwatystą w każdym calu. Delacourt zdziwił się, widząc Jamesa Seese'a, lekarza z misji. Co do samego Delacourta, witano go bardzo różnie - od otwartej podejrzliwości ze strony puł kownika Lauderwooda, do serdecznego poklepy170
wania po plecach przez lorda Ridge'a. David po stanowił, że będzie dziś towarzyski, co nie było zbyt trudne. I że przestanie gapić się na Cecilię, choć to akurat wydawało się zadaniem ponad siły. Uśmiechając się promiennie, siedziała przy wiel kim stole i rozmawiała to z jednym, to z drugim go ściem. W uszach miała piękne diamentowe kolczy ki, poruszające się przy najmniejszym ruchu. Choć zwykle ubierała się konserwatywnie, dzisiaj miała odważną suknię z zielonej krepy podbitą kremową satyną - tę samą, w której widział ją u Ogdenów. Wtedy, patrząc na jej głęboki dekolt, niemal zanie mówił z wrażenia i co dziwne, poczuł niezrozumia ły gniew. Tak samo jak teraz. Ale od tego czasu suknia została przerobiona i wydawała się teraz mniej konwencjonalna. Cecilia musiała zdawać sobie sprawę, że obfity biust i alabastrowy dekolt przyciągają uwagę. Dla czego więc wybrała tę suknię na dzisiejszy wie czór? Musiał przyznać, że suknia była prosta i ele gancka, a Cecilia miała co pokazać. Co więcej, głę boka zieleń była doskonałym tłem dla złotorudej burzy loków. Czyżby chciała komuś zaimponować? Jeśli tak, to komu? Rozejrzał się wśród zaproszonych, ale wszyscy by li albo żonaci, albo zbyt starzy. Z wyjątkiem Gilesa. Do diabła! Giles był przystojny. Nawet bardzo. Po za tym był rozsądnym, przyzwoitym obywatelem, który nawet jeśli miał jakieś grzeszki na sumieniu, bardzo uważał, by trzymać je w tajemnicy. Cecilia posadziła go po swojej lewej stronie, a on wciąż się do niej nachylał, dotykał jej ramienia i szeptał coś do ucha. David nie był z tego zadowolony. Poczuł ulgę, kiedy po pierwszym daniu rozmowa zeszła na misję i on również mógł w niej uczestni171
czyć. Okazało się, że jest lepiej przygotowany, niż sądził. Był w stanie odpowiedzieć na wiele pytań i nawet wysunąć kilka propozycji. Najbardziej pa lącą sprawą były pieniądze, bo nowa ustawa węglo wa oznaczała wyższe koszty. Kolejnym tematem była śmierć Mary O'Gavin. Członkowie zarządu potakiwali z aprobatą, gdy David, w oględnych słowach, opowiedział o postę pach śledztwa. Kiedy skończył, Cecilia milczała jak grób, sir James wyglądał na pozytywnie zdziwione go, natomiast pułkownik Lauderwood, mimo nie mal całkowitej ślepoty, nie przestawał rzucać oskarżycielskich spojrzeń. Delacourt postanowił go zignorować. Wkrótce się zorientował, że rozmowa zamieniła się w oży wioną debatę polityczną. Sam nie mógł przestać myśleć o misji, a w szczególności o zamordowanej dziewczynie i jej zaginionej przyjaciółce. Czy te dwa fakty były ze sobą powiązane? Czy tylko to so bie wmawia? I co powinien zrobić z siostrą? Czuł się dziwnie odpowiedzialny za całą tę sytuację. Ubierając się do kolacji, podzielił się wątpliwo ściami z lokajem, panem Kemble'em. Służący wy snuł kilka teorii i zadał wiele pytań, które Delaco urt miał zamiar przekazać inspektorowi. Wyglą dało na to, że lokaj jest gorliwym badaczem ludz kiej natury, a w szczególności jej ciemnych zaka marków. Przeszedł w myślach przez najważniejsze punkty listu de Rohana. Inspektor potwierdził, że Mary miała nieślubne dziecko, które zmarło jakiś czas temu. Ojciec był nieznany. Kitty O'Gavin mówiła, że siostra nie miała nic wartościowego - żadnej bi żuterii, kosztownych drobiazgów ani pieniędzy, za tem można było wykluczyć motyw rabunkowy. Wi172
zyta w burdelu, w którym dziewczyna wcześniej pracowała, nie przyniosła żadnych rezultatów. Mary opuściła sierociniec o ósmej wieczorem, tak samo jak co tydzień przez cały ostatni rok. Sek cja zwłok wykazała, że nie walczyła z oprawcą i że nie została przed śmiercią zgwałcona, chociaż Delacourt przemilczał te fakty przed damami. Cecilia zbyt często stykała się z okropieństwami portowego życia. W końcu o to zapyta, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Zacisnął po wieki na tę myśl. Bał się, że nie znajdzie w sobie wy starczająco dużo siły, by jej odpowiedzieć. Wspo mnienie Cecilii z dzisiejszego poranka - przygnę bionej, wtulonej w fotel - nauczyło go jednego: że chyba tylko własny chłód i obojętność kazały mu sądzić, iż Cecilia jest zimną jędzą bez serca. Nie by ła taka, chociaż tak byłoby bezpieczniej. Dla niego. Otworzył oczy i zobaczył ją pogrążoną w ożywio nej dyskusji z lordem Ridge'em. Patrzył, jak z jej oczu biją błękitne iskierki, chłonął ton i barwę jej głosu, nie wsłuchując się w słowa. Nagle odpo wiedź Ridge'a dotarła jak przez mgłę. - Och, nie, lady Walrafen! To nie ja jestem two im wrogiem. Złajaj lepiej Delacourta, bo to on jest największym konserwatystą w tym salonie! Cecilia zapomniała o swoim rozmówcy. Oczy Davida, zamknięte jeszcze kilka sekund temu, pa trzyły na nią z zadziwiającą intensywnością. Jak gdyby właśnie się przebudził i patrzył na coś, cze go nie potrafi pojąć. Ciemne, gęste rzęsy otaczały powieki, pozbawione choćby śladu uwodzicielskiej ociężałości, którą uważała za nieodłączny element jego charakteru. Po chwili wziął się w garść, ale Cecilia zdążyła zajrzeć w jego duszę. Zobaczyła smutek i ci173
szę. I jeszcze coś? Frustrację? Długo skrywany se kret? Nie była pewna. Czuła się skrępowana, kiedy tak na nią patrzył. Równie dobrze mógł ją znów poca łować i zatrząść całym jej światem. Tak jak zwykle. Nie poznawała siebie, kiedy jej dotykał, flirtował i mówił słodkie kłamstwa. A mimo to pożądała go tak bardzo, że zupełnie traciła głowę. Tym razem jednak, ku jej uldze, zacisnął usta, opuścił powieki i znów stał się Delacourtem, którego znała. Poczuła falę gorąca. Chyba poniosła ją wyobraź nia! Lord Ridge rzucił wyzwanie, a ona powin na na nie odpowiedzieć. A tymczasem nie wiedzia ła, co robić. Odłożyła widelec i położyła drżącą dłoń na ko lanie. - Milordzie - powiedziała cicho, starając się opanować. - Żeby misja odniosła sukces, musieli śmy odsunąć na bok dzielące nas różnice. Dlacze go parlament nie może zrobić tak samo? Może, podobnie jak w instytucjach charytatywnych, po winny się tam pojawić kobiety? Lady Kirton zaśmiała się. - Kochana Cecilia! Stary Walrafen przewraca się w grobie! Cecilia potrząsnęła głową. - Ależ skąd. Jestem wciąż lojalną toryską. Uwa żam jednak, że czasem potrzebny jest kompromis. - Moja droga - mruknął Lauderwood, porusza jąc się niespokojnie na krześle. - Z twoimi poglą dami dużo bliżej ci do Gilesa! Oboje jesteście torysami pokroju Peela! Lord Ridge pogroził jej żartobliwie nożykiem do owoców. -A to nie to samo! 174
- Może nie - odparta lekko. - Ale i tak uważam, że Peel jako minister spraw wewnętrznych spisuje się świetnie. Giles uważa, że jeszcze chwila i powsta nie komisja, która zajmie się reformą policji. A wte dy ci „torysi pokroju Peela" dopilnują, żeby nie mor dowano już niewinnych dziewcząt w East Endzie. - Ech, reforma - zganił ją lord Ridge. - Nie cier pię tego słowa. A Giles powinien pamiętać, po czy jej jest stronie. Giles chrząknął głośno, podnosząc palec. - Obawiam się, Cecilio, że nasz optymizm co do priorytetów Peela może być nieco przedwcze sny. Znów narasta konflikt z Irlandczykami i kwe stia separacji może mu wkrótce zająć większość czasu. - Kolejna rzecz, którą nie powinniśmy zaprzątać sobie głowy - huknął lord Ridge, podczas gdy słu żący zaczęli sprzątać talerze. Lauderwood podniósł kieliszek. - Zgadzam się całkowicie - powiedział, pociąga jąc głęboki łyk. Cecilia zganiła się w duchu, że usadziła tych dwóch malkontentów tak blisko siebie. - A może przyda nam się trochę oporu ze stro ny katolików? - powiedziała odważnie. - Uważam, że Irlandczycy nie korzystają w pełni z dobro dziejstw naszego systemu politycznego. Co czwar ta z naszych dziewcząt pochodzi z Irlandii. Wystar czy spojrzeć, co się stało z biedną Mary O'Gavin. - Cecilio, nie przesadzaj - wtrąciła się lady Kirton. - Nie sądzę, żeby fakt, iż była Irlandką, miał jakiekolwiek znaczenie. - Nie? - warknęła Cecilia, odstawiając kieliszek z głośnym brzękiem. - Nawet w połączeniu z fak tem, że była biedna i dorastała w getcie St. Giles? 175
Delacourt odsunął krzesło i wyjął złoty zegarek z kieszeni marynarki. - Mój Boże, jak późno! - wykrzyknął, niemal nie patrząc na cyferblat. - Panowie, może kieliszeczek porto?
W salonie podano kawę, a Delacourt specjalnie usunął się w cień. Patrzył, jak kolejni goście żegna ją się i wychodzą. Z każdym kapeluszem i laską, które przynosił lokaj, Cecilia wydawała się bar dziej zdenerwowana. Przyglądała się każdemu po wozowi, który podjeżdżał pod drzwi, próbując w ciemnościach rozpoznać kolor liberii. Delacourt nie zawołał jeszcze swojego woźnicy. Miał jej coś ważnego do powiedzenia. Sądził, że Giles będzie się ociągał, ale ku jego za skoczeniu Walrafen mruknął coś na temat umó wionego spotkania w klubie i szybko wyszedł. Ostatni żegnali się lady Kirton i pułkownik Lauder¬ wood. Zakatarzony i kaszlący Shaw wyglądał, jakby miał się przewrócić pod ciężarem ich płaszczy. - Dobranoc, moja droga - szepnęła lady Kirton, całując Cecilię w policzek. - I nie pakuj się w kło poty. Cecilia zaśmiała się lekko. - Pojutrze będę u ciebie na herbatce. Trudno w tak krótkim czasie wpakować się w kłopoty. - Cha, cha! - zaśmiała się lady Kirton, podczas gdy Shaw pomagał się ubrać pułkownikowi. - To mi coś przypomina. Wyobraź sobie, miałam wczo raj przedziwnego gościa. Prawie bym zapomniała, ale to było takie dziwne... Cecilia nachyliła się w jej stronę. 176
- Kto taki? - Anne Rowland - odparta starsza pani. - Żo na Edmunda Rowlanda. Ledwo się znałyśmy i dla tego umierałam z ciekawości, żeby się dowiedzieć, dlaczego postanowiła odwiedzić akurat mnie. Pułkownik parsknął śmiechem. - Nic dziwnego! Ta kobieta to typowy przykład osoby, która chce zaistnieć w towarzystwie. Wyda je jej się, że może zostawić swoją wizytówkę w każ dych drzwiach Londynu. Rozumiem, że jej nie przyjęłaś? Lady Kirton rzuciła mu sceptyczne spojrzenie. - Nie bądź niemądry, Jack - zganiła go. - Oso by, które chcą zaistnieć, nie zawracają sobie głowy wizytami u mnie. Co by im to dało? Przecież ni gdzie nie bywam. - Przyjęłaś ją, Isabel? - zapytała Cecilia z zacie kawieniem. Lady Kirton pokiwała głową, a różowe piórka na toczku podskoczyły radośnie. - Tu robi się ciekawie. Okazało się, że mąż po prosił ją, żeby zgłosiła się jako ochotniczka. - Ochotniczka? Do czego? - zapytał ostro puł kownik. - Do pomocy w misji! Wydawała się żywo zain teresowana. Cecilia wzruszyła ramionami. - Wszelka pomoc jest bardzo mile widziana. Ko lejny bal na cele dobroczynne na pewno się przyda. - Bal! - parsknął Lauderwood. - Wątpię, czy te raz ich na to stać! Po tej darowiźnie, jaką Edmund przeznaczył na rzecz misji. Lady Kirton potrząsnęła głową. - Ależ nie, Cecilio. Miała na myśli coś zgoła in nego. Powiedziała, że chce pracować w samej mi177
sji, z naszymi dziewczętami. Choć muszę przy znać, że nie wydaje się osobą, która byłaby do te go zdolna. Kiedy zaczęłam naciskać, przyznała się, że to mąż nalega, by zabawiła się w dobro czynność. - Lady Kirton umilkła, robiąc przerażo ną minę. - O mój Boże, to zabrzmiało okropnie, prawda? Pułkownik Lauderwood pomógł jej włożyć płaszcz. - Zabrzmiało prawdziwie, moja droga. - Pokle pał ją po ramieniu. - Chodźmy już. Zimne powie trze tylko pogarsza stan Shawa, a na ulicach zaczy na się gołoledź. - Shaw od razu idzie do łóżka - zarządziła Ceci lia, całując pułkownika w policzek. - Drogi puł kowniku! Proszę uważać na schodach! Są wyjątko wo śliskie. - Uważać? Ja mam uważać? - mruknął pułkow nik, odwracając się do otwartych drzwi. - Dosko nała rada, młoda damo! Sama powinnaś się do niej stosować. Wiedz, że ślepcy widzą dużo więcej, niż się wszystkim wydaje! Drzwi się zamknęły. Cecilia nie zdążyła poprosić Shawa, by wezwał powóz Delacourta i przyniósł je go płaszcz. - Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? - zapy tał David cicho. Shaw wycofał się dyskretnie, kichając. Cecilia zgodziła się zrezygnowana.
- Oczywiście. - Wskazała dłonią na salon, a Delacourt posze gości, sprawiał przytulne i ciepłe wrażenie. Przez moment rozglądał się wokół, przyglądając się ścianom, na których wisiały eleganckie drape rie z błękitnego jedwabiu. Gruby dywan był dla 178
kontrastu przetykany nićmi w kolorze bordo. Sufit był wysoki, ozdobiony rzeźbionymi sztukateriami w greckim stylu, z pięknymi girlandami i ozdobny mi medalionami. Trzy okna zasłonięte ciemnoniebieskim aksa mitem układały się w łuk i Delacourt pomyślał, że widok z górnych pięter musi być porywający. W kominku dogasał ogień, ale światło dziesiątek świec wciąż ogrzewało pokój. Meble nie były ostatnim krzykiem mody, wydawały się za to wy godne i miękkie. Przed kominkiem stały dwa wy ściełane fotele i taka sama sofa, a za nią ażurowe biurko. Był to idealny pokój do przyjmowania go ści. Zachęcał do tego, by niechętnie się żegnali. Cecilia nie sprawiała takiego wrażenia. Stała przy otwartych drzwiach i nie poprosiła, żeby usiadł. Chciała pewnie, żeby przeszedł do rzeczy i jak najszybciej opuścił jej dom. Zabrakło mu słów. Z nieobecną miną podniósł z biurka bibelot z chińskiej porcelany. Cecilia posiadała wiele podobnych przedmiotów, ale ten był wyjątkowo ładnym, niewielkim dzbanusz kiem w kształcie tancerki, ozdobionym zielono-czerwoną emalią. Nerwowo zważył go w pal cach. - Śliczne - powiedział w końcu. - To dynastia Ming - wyjaśniła, podchodząc do sofy. - To moja ulubiona figurka, prezent od Gi lesa na dwudzieste pierwsze urodziny. - Masz ich sporo - powiedział, rozglądając się po pokoju. Cecilia przechyliła głowę na bok. - Zbieram bibeloty tego typu. - Podeszła bliżej. - To moja jedyna ekstrawagancja. - Są... śliczne - powtórzył. 179
Cecilia spojrzała na niego. Już nie była tak zde nerwowana. Być może tragiczne wydarzenia dzisiej szego popołudnia zmieniły ich wzajemną relację. - Czyżbyś gustował w orientalnej porcelanie, milordzie? Zdziwił się, słysząc w jej głosie wyzwanie. Odsta wił dzbanuszek i podniósł wzrok. - Chyba nie - odparł słabo. W kąciku jego ust czaił się lekki uśmiech. - Tak sądziłam - powiedziała, wskazując jeden z foteli. - Usiądź, proszę. I powiedz, czego tak na prawdę chcesz. Nigdy w życiu! Nawet gdyby sam to wiedział. - Chciałbym zaproponować ci pakt - powiedział w końcu. - Co takiego? - Cecilia przycupnęła na drugim fotelu, wyprostowana jak struna. - I cię przeprosić - powiedział cicho. - Moje za chowanie dwa dni temu było niewybaczalne. Spuściła wzrok i nerwowo skubała materiał spódnicy. - To może... to może mi powiesz, dlaczego to zrobiłeś? - Nie wiem - odparł szczerze. - Wiem tylko, że nie chcę wojny między nami. Przynajmniej przez najbliższe miesiące. A kiedy opuszczę misję, bę dziesz mogła nienawidzić mnie z całą mocą swoje go temperamentu. Podniosła gwałtownie głowę. - Nie nienawidzę cię, Delacourt. Kiedyś tak my ślałam, gdy byłam młoda i naiwna. Sądziłam, że wiem, co to nieszczęście. Ale ty, milordzie... - Wy dęła lekko usta i potrząsnęła głową. - Co takiego, Cecilio? - chciał wiedzieć. - Mów! Pozbądźmy się tego ciężaru, który sprawia, że ska180
czemy sobie do oczu jak dzieci! Na Boga, nie mo gę tego dłużej znieść. Cecilia westchnęła i zapatrzyła się w przygasają ce węgle. W końcu przemówiła, wciąż unikając je go wzroku: - Widzę w tobie gniew, milordzie. Trzymasz się go jak kokonu, który spowija cię całego i odgradza przed światem. Zaparło mu dech w piersiach. Cóż za tupet! Nie, to tylko szczerość. - Owszem, może nie nienawidzisz mnie, Cecilio - spiął się. - Ale raczej za mną nie przepadasz. Spojrzała mu prosto w oczy, przygwożdżając wzrokiem do fotela. - Sądzę, że sam za sobą nie przepadasz, Delacourt - odparła. - Ludzie uwazaja cie za dumnego aroganckiego mężczyznę, wręcz mściwego. A ja coraz bardziej przekonuję się, że jesteś po prostu nieszczęśliwy. I zastanawiam się dlaczego. Delacourt poczuł, że jego serce zwalnia. Jeszcze chwila, a przestanie bić. Czuł, jakby otworzyły się przed nim drzwi, a za nimi zionęły ciemność i pust ka. Chciał je natychmiast zatrzasnąć, a mimo to te go nie zrobił. - Mówiłaś o nieszczęściu - powiedział w końcu. - Możesz mi powiedzieć, co to dla ciebie oznacza? Chciałbym wiedzieć. Cecilia wstała i podeszła do mahoniowego stoli ka, na którym stały kieliszki i karafka. Zrobiła ruch, jak gdyby chciała wyjąć korek, ale rozmyśliła się i stała tylko, patrząc na kryształowe naczynia. - To, że nie zawsze wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli - powiedziała cicho, nie patrząc na niego. - Idziemy przez życie z określonymi oczekiwaniami, uważamy nawet, że coś się nam 181
należy. A potem, kiedy tego nie dostajemy... - Za milkła, ważąc słowa, a kiedy odezwała się ponow nie, niemal nie było słychać jej głosu. - Przykro mi, milordzie, nie mam dziś serca do filozoficznych dyskusji. Napijesz się czegoś przed wyjściem? Chciała się go pozbyć, ale powiedziała to nie zwykle delikatnie. Udał, że nie rozumie. - Chętnie, może brandy? Noc jest bardzo zimna. Patrzył w ciszy, jak Cecilia nalewa do jednego kie liszka coś, co wyglądało na doskonały koniak, a do drugiego odrobinę sherry. Przeszła przez pokój i podała mu trunek. Przez moment ich palce się ze tknęły. Jej dotyk był ciepły, delikatny i dziwnie koją cy. Po chwili już go nie było, a Delacourt został z kie liszkiem koniaku, na który wcale nie miał ochoty. Zdał sobie sprawę, że wciąż się na nią gapi. Mój Boże, Cecilia musi uważać go za idiotę. Jej słowa wstrząsnęły nim bardziej, niż mogła to sobie wy obrazić. Próbował wziąć się w garść, przywołać swoje słynne opanowanie. Poszukał w myślach zgrabnego komplementu. - Pięknie dziś wyglądasz, Cecilio - powiedział w końcu swym zwykłym, leniwym tonem. - Suknia robi ogromne wrażenie... Chociaż wydaje mi się, że przerobiłaś ją od czasu, kiedy cię w niej ostatnio widziałem. Cecilia spojrzała w dół, dotykając dłonią śliskie go jedwabiu. - To była nowa suknia - powiedziała z zadowo leniem, jakby cieszyła się z powrotu banalnej po gawędki. - Miałam ją na sobie tylko raz. Etta wy paliła żelazkiem dziurę w szalu, więc odcięłam rą bek i przerobiłam ją na suknię wieczorową. To niesłychane, że zgadłeś. - Nagle zamarła i podnio sła na niego wzrok. 182
Delacourt przełknął ślinę. Cecilia stała tuż przed nim, patrząc mu prosto w oczy. - Nie zgadłeś, prawda? - zapytała cicho. Delacourt spuścił wzrok na brandy. Nastąpiła krępująca cisza. - Powiedz mi tylko - powiedziała miękko - dla czego kłamałeś co do afrontu u Ogdenów? Nie czu ję się... obrażona. Po prostu chciałabym wiedzieć. Delacourt próbował wystękać jakąś idiotyczną wymówkę, ale uratował go odgłos ciężkich kroków lokaja. - Ma pani gościa, milady. - Shaw stał w otwar tych drzwiach. - Inspektor de Rohan. De Rohan! Człowiek, z którym chciał się spo tkać! Jeszcze kilka chwil temu dałby wszystko, że by stąd uciec, a teraz nie dałby się stąd wywlec na wet przez czwórkę koni. Cecilia rzuciła spojrzenie oznaczające, że jesz cze nie skończyła, ale poprosiła Shawa, żeby wpro wadził inspektora. - Dziękuję, Shaw - powiedziała spokojnie. - A teraz wracaj do łóżka. To rozkaz. Już prawie północ, a ty nie czujesz się dobrze. Shaw spojrzał na nią z wdzięcznością, a Cecilia powróciła do gości. Przedstawiła ich sobie, a de Ro han, jak tylko usłyszał nazwisko Delacourta, uniósł drapieżne, czarne brwi. - Milordzie - odezwał się, kłaniając się szykow nie - mam nadzieję, że moje wyjaśnienia okazały się satysfakcjonujące. - Nic w tej sytuacji nie jest satysfakcjonujące - odparł Delacourt, przyglądając się ciemnemu płaszczowi inspektora, zwykłej koszuli i wypolero wanym, czarnym butom. - Ale to nie pańska wina. 183
Policjant patrzył na niego przez chwilę z lekką irytacją. - Prosił pan, żebyśmy mieli na oku pańskiego znajomego z Goodwin's Court. Ucieszy się pan, słysząc, że przydzieliłem odpowiednich ludzi. David pochylił głowę. - Dziękuję. Cecilia patrzyła to na jednego, to na drugiego z zaciekawioną miną. - Proszę usiąść. Inspektorze, napije się pan brandy? Albo gorącego rumu? - Dziękuję, ale nie - odparł de Rohan, siadając sztywno na kanapie naprzeciw kominka. - Wpa dłem tylko na moment. Delacourt zajął swoje miejsce i wziął do ręki kie liszek. - Już prawie północ, panie de Rohan - powiedział, z zamyśleniem kręcąc złotym płynem. - Mam na dzieję, że nie pracuje pan codziennie do tak późna? De Rohan nachmurzył się jeszcze bardziej, jak gdyby podejrzewał, że to zawoalowana przyga na za późną wizytę. - Lady Walrafen prosiła, żebym niezwłocznie poinformował ją, jeśli dowiem się czegokolwiek na temat Margaret McNamary. Tragedia nie wy biera właściwego czasu. - Och! - Cecilia wydała z siebie zduszony krzyk, a jej dłoń zacisnęła się na poręczy fotela. - Meg nie żyje? De Rohan zwrócił się w jej stronę. - Niestety. Miałem nadzieję, że przyniosę lepsze wieści. Przykro mi. - Jak to się stało? - zapytała Cecilia cicho. - Miałem złe przeczucia od dnia, kiedy zaginęła - przyznał inspektor. - Przesłałem informację 184
do wszystkich posterunków, prosząc, by zwrócili uwagę. Wieczorem przyszły wieści, że z Tamizy wyłowiono zwłoki młodej kobiety. Delacourt nie mógł znieść cierpienia na twarzy Cecilii. - Może to nie ona? - zapytał, chwytając się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. De Rohan skrzywił się z goryczą. - Niestety, milordzie. Osobiście wybrałem się do prosektorium. Cecilia zamknęła oczy. - Utonęła? Twarz de Rohana była ponura. - Nie, milady. - Jak zatem zginęła? - zapytał Delacourt wynio śle. De Rohan spojrzał z ukosa na Cecilię, badając jej wytrzymałość. - Poderżnięto jej gardło - odparł bez ogródek, odwracając wzrok na Delacourta. - A potem mor derca przywiązał ją do pachołka przy Pelican Stairs i zostawił tam, jakby była przeklętą łodzią. - Mój Boże - szepnął Delacourt. - Kto ją zna lazł? - Pomywacz z tawerny. Biedak zszedł na nabrze że, żeby wyrzucić do rzeki resztki jedzenia z kuch ni. Tam zobaczył linę. - Po co robić coś takiego? - zastanawiał się gło śno Delacourt. - Morderca musiał wiedzieć, że ciało zostanie szybko znalezione. - Może o to mu chodziło? - powiedział miękko de Rohan. Delacourtowi zrobiło się niedobrze. - Sądzi pan, że morderca próbuje kogoś ostrzec? - Ostrzec? - szepnęła Cecilia. - Kogo? 185
- Sądzi pan, że chodzi o Kitty O'Gavin? - wtrą cił się Delacourt, szukając potwierdzenia w twarzy inspektora. De Rohan wyglądał na zdziwionego. - Owszem. - W głosie pojawił się podszyty nie chęcią szacunek. - One coś ukrywały. I chyba dla tego schroniły się w misji. - By przed kimś uciec? - zapytała Cecilia. - Biedna Kitty! De Rohan wzruszył ramionami. - Była od początku bardzo zdenerwowana. Ale Meg McNamara zachowywała się niemal wrogo. Z początku sądziłem, że po prostu boi się policji. Wkrótce nabrałem przekonania, że to coś poważ niejszego. - Na tyle poważnego, że przez to zginęła. - De lacourt podniósł się z fotela i zaczął przemierzać pokój. - I co teraz, inspektorze? De Rohan wstał. - Teraz pójdę do domu i trochę się prześpię. - Zmierzwił dłonią czuprynę. - A z samego ra na pójdę do Prospect i porozmawiam z tym chłop cem. Poszukam też świadków. - Pójdę z panem - odezwał się Delacourt, od wracając się w stronę kominka. Przez moment de Rohan wyglądał tak, jakby nie spodobał mu się ten pomysł, ale po chwili wes tchnął z rezygnacją. - Bardzo proszę. Może się pan przyda. Ludzie z niższych warstw bardziej boją się gniewu arysto kracji niż władzy policji. Mamy jej przecież tak nie wiele. Delacourt pokiwał głową. Niestety, de Rohan miał rację. Cecilia również, kiedy skarżyła się na brak policyjnej reformy. Cóż, powinien częściej 186
brać udział w sesjach parlamentu; wiedziałby wte dy, dlaczego w tej sprawie tak niewiele się dzieje. - Odbiorę pana z Wapping o dziewiątej - powie dział szybko. - A jeśli się niczego nie dowiemy? - Wrócę na Pennington Street - odparł stanow czo de Rohan. - I wydobędę prawdę z Kitty O'Ga¬ vin. - Wrócimy razem - dodał Delacourt poważnie. - Może będę mógł pomóc. - Nie możecie na nią naciskać! - Cecilia pode rwała się z fotela. - Jest chora! De Rohan uniósł brwi. - Z całym szacunkiem, milady. Jeśli tego nie zrobimy, to wkrótce może być martwa. - A mimo to Cecilia ma trochę racji. - Dela court się zamyślił. - Kitty potrzebuje odpoczyn ku. I jak powiedział sir James, lepszego powietrza i jedzenia. I bezpieczeństwa. Wynajmę kilku straż ników, żeby jej pilnowali w misji, a jutro lub poju trze z nią porozmawiamy. Cecilia próbowała coś powiedzieć, ale David podniósł rękę. - Cecilio, nie mamy wyboru. Ale jak tylko po czuje się lepiej, wyślemy ją do mojej rezydencji w Derbyshire. Jak dojdzie do siebie, gospodyni znajdzie jej jakieś zajęcie. Cecilia gapiła się na niego, jakby wyrosło mu trzecie oko. De Rohan wydawał się skruszony. - Dobry pomysł - powiedział powoli. - Jeśli za oferujesz jej schronienie, będzie bardziej skłon na do rozmowy. - W takim razie ja również chcę uczestniczyć w tej rozmowie. - Cecilia potrząsnęła burzą ognistych lo ków. - Nie mogę pozwolić, byście obaj na nią nasko czyli. Tym bardziej że spodziewa się dziecka. 187
De Rohan skrzyżował ręce na plecach. - To dobry pomysł. Obecność kobiety może być pomocna. Delacourt poczuł ukłucie paniki. Nie podobało mu się, że Cecilia coraz głębiej wchodzi w to ba gno. To zbyt niebezpieczne. Ale wyglądało na to, że nie miał w tej sprawie wiele do powiedzenia. - Możesz dać nam jakieś wskazówki, jak rozma wiać z Kitty? Inspektor potrząsnął głową. - Gdybym tylko wiedział, milordzie. Musimy wybadać nazwiska ich stałych klientów. - A może były przedmiotem handlu żywym to warem? - zapytał Delacourt, przywołując teorie pana Kemble. - Albo były zamieszane w przemyt lub paserstwo? De Rohan przyglądał mu się przez chwilę, pró bując go rozgryźć. - W przemyt raczej wątpię - powiedział cicho. - Ale kradzieże i paserstwo wydają się bardziej prawdopodobne, chociaż żadna z nich na to nie wyglądała. Wydawały się tym, za kogo się podawa ły: prostytutkami bez grosza przy duszy. - Ale kto miałby mordować zwykłe prostytutki? - Delacourt nie krył frustracji. - Chyba że psycho pata. A jeśli tak, to może być bardzo niebezpieczny. - Och, z pewnością jest niebezpieczny - zgodził się de Rohan. - To już ustaliliśmy. Teraz musimy dowiedzieć się, kim jest. - Inspektor ukłonił się Cecilii. - Lady Walrafen, przepraszam, że zakłóci łem pani spokój. Będę się żegnał. Wpadnę na Pen¬ nington Street w piątek, jeśli nie ma pani nic prze ciwko. Jeśli Delacourt miał choć iskrę nadziei, że Ceci lia zmieni zdanie, to okazała się płonna. Cecilia 188
żarliwie pokiwała głową i wyprowadziła de Roha¬ na z pokoju, pozostawiając Davida gorzkim roz myślaniom. W głębokiej ciszy zaprowadziła inspektora do holu. Zdjęła z wieszaka płaszcz i kapelusz i otworzyła drzwi. Lucyfer podniósł się, a ona się nachyliła i powiedziała parę słów powitania. Ponu ry psi pysk wykrzywił się w czymś, co przypomina ło koślawy uśmiech. De Rohan uśmiechnął się słabo, wydał komen dę mastifowi i wyszedł. Zatrzymał się dwa schody niżej i spojrzał w niebo. Nad Regent's Park wisia ła chmura, która otworzyła się niczym ostryga i od słoniła perłę w postaci skrawka srebrzystego księ życa. De Rohan zapatrzył się w niebo. - La luna crescente. - Nie krył podziwu. - Co takiego? Spojrzał na nią z zakłopotaniem. - Księżyc w nowiu. - Przetłumaczył, wzruszając ramionami. - Przypomina mi powiedzenie mojej babki. Cecilia uśmiechnęła się. Bardzo go polubiła. - Jest pan Włochem, panie de Rohan? De Rohan ponownie wzruszył ramionami. - Między innymi - odparł. - Babka pochodziła z Mediolanu. - Zamilkł, jakby spodziewając się chłodnego przyjęcia. Ale Cecilia nie miała zamiaru go krytykować. - A co to za powiedzenie? Uwielbiam stare przysłowia - powiedziała łagodnie. Spojrzał przez ramię, jakby sądził, że z niego żartuje. Nie żartowała. - Księżyc w nowiu. - Szybko znalazł się na chod niku. - Jeśli pojawia się na zachmurzonym, zimo189
wym niebie, to oznacza, że nasze najskrytsze ma rzenie wkrótce się spełni. - Odwrócił się, a na jego twarzy pojawił się smutek. - Cóż, chyba to nie po mogło Meg, prawda? Cecilia potrząsnęła głową. De Rohan przyglądał jej się w milczeniu. - Miejmy nadzieję, bella signora, że pani będzie miała więcej szczęścia - powiedział miękko. - Ży czę pani buona notte. - Obrócił się na pięcie, ukło nił się, niemal zamiatając chodnik kapelu szem. I znikł we mgle.
Temat zielonej sukni odszedł w zapomnienie, a Delacourt tkwił w salonie, rozmyślając nad po nurym widmem, jakie roztoczył przed nimi de Ro han. Delacourt nie był strachliwym czy niepew nym mężczyzną - wręcz przeciwnie, co zresztą nie zawsze wychodziło mu na dobre. Ale kiedy my ślał, jaką śmiercią zginęły Mary i Meg, zimny pot spływał mu po plecach. Czuł się bezradny i odpo wiedzialny. Skoro Cole jest na wsi, to on musi do pilnować, żeby mordercę spotkała kara. Nie moż na było uciec przed tą prostą prawdą. Co więcej, musi zapewnić bezpieczeństwo Cecilii. Mój Boże! Które z tych dwóch zadań okaże się trudniejsze? De Rohan, niech go diabli, wydawał się nie mieć nic przeciwko wciąganiu Cecilii w tę krwawą histo rię. Kto, jeśli nie on, powinien rozumieć, z jakim niebezpieczeństwem wiąże się praca w East En dzie? I to w takiej sytuacji? A jeśli morderca zdo łał przeniknąć do misji? I jeśli nabrał podejrzeń, że Kitty zwierzyła się Cecilii? 190
Dla de Rohana nie było to nic niezwykłego: roz wiązywanie kryminalnych zagadek było jego chle bem powszednim. Dla niego również , więcej, za kilka tygodni już go tu nie będzie, wróci do swego życia poświęconego grze w karty, spotka niom w klubie i wizytom u krawca. Ale Cecilia ni gdzie się nie wybierała. Za trzy lata będzie haro wała trzy dni w tygodniu w dokach, coraz bardziej przypominając przemęczoną sklepikarkę. Wypił resztę koniaku i odstawił kieliszek z gło śnym brzękiem. Na zewnątrz słychać było, jak ze gar wybija północ. Jednym uchem słuchał, jak Ce cilia i de Rohan szepczą coś przy drzwiach, ale tak naprawdę jego umysł pochłaniała okropna wizja: wizja Cecilii wyciąganej z powozu w jakąś ciemną, wąską uliczkę. Żeby się oderwać, wziął do ręki pogrzebacz, przysunął węglarkę i zajął się odbudowywaniem ognia. Bezskutecznie. Wyobraźnia wciąż działała, a kiedy Cecilia wróciła do salonu, Delacourt stra cił koncentrację, dobre intencje i dużą część sta rannie wypracowanej cierpliwości. - Cecilio - zaczął, wciąż zwrócony twarzą do ko minka. - Nie podoba mi się pomysł, że razem z in spektorem będziesz przesłuchiwać Kitty. Powiem szczerze, musimy przemyśleć zatrudnienie w misji personelu. Napięcie w pomieszczeniu sięgnęło zenitu. Ce cilia podeszła do kominka, niecierpliwie szelesz cząc jedwabnymi spódnicami. - Co chcesz przez to powiedzieć? - powiedziała ostro. - Tylko to - odstawił węglarkę i podniósł się - że okolice doków są groźne i nie możemy wychodzić 191
z założenia, że misja jest bezpieczna. Morderca za bił już dwie kobiety i nic nie wskazuje na to, że na tym poprzestanie. - A co ma do tego personel? Delacourt słyszał w jej głosie nutę poirytowania, ale niebezpieczeństwo było zbyt wielkie, by je zi gnorować. - Podziwiam twoje zaangażowanie - powiedział stanowczo - ale praca z tymi nieszczęśnicami nie jest warta takiego ryzyka. Głośno nabrała powietrza. Delacourt podniósł wzrok i zobaczył, że jej niebieskie oczy ciskają pio runy. Zdał sobie sprawę, że jego słowa zabrzmiały nieco kategorycznie. - Niewarta ryzyka? - powtórzyła, zanim zdążył złagodzić swoje słowa. - Powiedz, milordzie, w jaki sposób definiujesz to, czy ktoś jest wart bądź niewart ryzyka? Czy to, że jestem bogata i utytułowana spra wia, że jestem więcej warta niż Mary czy Kitty? - Nic takiego nie powiedziałem, Cecilio - warknął. - Owszem, nie powiedziałeś - zgodziła się drżą cym ze złości głosem. - Ale sądzę, że to właśnie miałeś na myśli. Skąd miałabym podejrzenie, że uważasz moje życie za bardziej wartościowe niż ży cie tych kobiet? Bo jest bardziej wartościowe, głuptasie! - miał ochotę wykrzyczeć. - Bo jesteś dla mnie bardzo ważna, niech cię diabli! Delacourt nie był jednak w stanie wykrztusić tych słów. Okropna prawda podchodziła mu do gardła. Wahał się, a uczucie, którego nie potra fił nazwać, skręcało mu kiszki. Stał tam niczym apodyktyczny tyran i z pogrze baczem w ręku gapił się w płomienie. Cecilia po deszła jeszcze bliżej. 192
- Nie przychodź więcej do misji - powiedział ci cho. - Jestem dyrektorem i to moja decyzja. - Dlaczego? - chciała wiedzieć. - To pretekst, żeby się mnie pozbyć? Pozbyć się jej? Mój Boże. Delacourt zaczynał po dejrzewać, że nie ma takiej możliwości. I nigdy nie było, począwszy od chwili, kiedy ich usta po raz pierwszy się spotkały. Oparł dłoń o gzyms kominka. - Odpowiedz mi, Delacourt! Chciała odpowiedzi. Proszę bardzo. - Jesteś córką szlachcica i wdową po szlachcicu - warknął, wciąż zwrócony do ognia. - Jesteś deli katna, bo tak zostałaś wychowana. Po prostu mówię ci, jak jest, ale ty jesteś zbyt uparta, żeby słuchać. - Co takiego? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Jestem delikatna? - Stała tuż obok niego i skrzy żowała ręce na piersi. - Owszem. - Cóż, może powinnam ci coś powiedzieć o na szych dziewczętach? - Trzęsła się ze wściekłości. - O ich wychowaniu? Owszem, część z nich jest ni sko urodzona, ale uwierz mi, wszystkie zaczynały swoje życie jako niewiniątka. Delacourt nie miał ochoty tego słuchać. - Nie mam nastroju na morały, Cecilio - szepnął ostrzegawczo. Ale Cecilii nie dało się uciszyć. - Mam w nosie twoje nastroje - odparła. - Wie le z tych dziewcząt zaczynało jako sklepowe, po moce kuchenne czy pokojówki, a nawet zdarzało się, że guwernantki. I większość z nich stoczyła się przez jakiegoś mężczyznę, często określającego się mianem dżentelmena... W jego głowie, niczym gwałtowny wybuch pro chu, powstała straszna wizja. 193
- Milcz, Cecilio! - Trzymał pogrzebacz tak moc no, że palce mu zdrętwiały. - Nie będę tego słu chał! Przysięgam! - Owszem, dżentelmena - powtórzyła, podno sząc głos. - Takiego, który uważał, że ma prawo brać wszystko, na co ma ochotę i nie przejmował się konsekwencjami. Brzmi znajomo, milordzie? Czuł, jak w skroniach pulsuje mu krew. Nie mo gła wiedzieć, jak bardzo jej słowa trafiają mu do serca i jak trafnie opowiadają o tym, co zdarzy ło się jego matce. - Dosyć, Cecilio! - wyrzucił w końcu z siebie. - Proszę cię, tym razem mnie nie prowokuj! - Nie? To powiedz mi, Delacourt - w oczach Cecilii pojawiły się łzy - co dzieli przyzwoitą kobie tę od takiej, która się stoczyła, jeśli nie ma nikogo, kto zapewni jej bezpieczeństwo? I kto, niech Bóg broni, pomoże jej wychować dzieci... bękarty, po winnam dodać? Delacourt nic nie widział, zaślepiony gniewem. - Niech cię diabli, Cecilio! - Przestał nad sobą panować, uniósł pogrzebacz i opuścił go z całej si ły na biurko, roztrzaskując porcelanową tancerkę na milion drobnych kawałków.
Rozdział 8
W którym lord Delacourt sieje zniszczenie
Cecilia patrzyła z otwartymi ustami na okruchy porcelany, rozsypane po biurku, sofie i nawet czubkach jej pantofelków. Tyle zostało z ekstrawa ganckiego prezentu Gilesa. David odrzucił pogrzebacz z głośnym brzękiem, przerywając przerażającą ciszę. Podszedł do niej, wziął ją mocno w ramiona i przycisnął do piersi. - Niech cię diabli, Cecilio. To nie był delikatny pocałunek. Wziął ją bez wa hania, wpychając język do jej ust, zatapiając dłoń w jej włosy i pieszcząc palcami, aż skóra na karku zaczęła płonąć. Całował ją desperacko, namiętnie, bez czułości. Zgarniał ustami jej usta, drapiąc skó rę twardym zarostem. Cecilia pozwoliła sobie na przypływ emocji, smakując gniew, pulsujący w jego żyłach niczym żywe srebro. Wiedziała, że nie jest skierowany przeciwko niej. Dręczyła go świadomie, ale tym ra zem uwolniła coś, czego nie rozumiała. A mimo to pożądanie pochłonęło ją niczym lawa, a razem z nim przyszło znajome pragnienie. 195
Ale tym razem było inaczej. Nie chodziło wy łącznie o fizyczne pożądanie. Czuła jego ból i tęsk notę. Przycisnęła piersi do jego torsu, oddając mu siebie w pełni. Jęknął i przesunął dłoń po plecach, przyciskając jej biodra do swoich. W kolejnej se kundzie przestała myśleć, że to, co do niego czuje, jest niewłaściwe. Przeszłość przestała istnieć. Wszystkie złe słowa czy gorzkie obelgi pod jego adresem wyparowały nagle z pamięci. Cecilia tonęła w Davidzie, wie dząc tylko, że cierpi. I że chce go pocieszyć. Że go pragnie. Pragnęła go od tego okropnego popołu dnia, kiedy przewrócił ją na siano, sam płonąc z pożądania. Mój Boże, cóż to była za pokusa. Absolutny obłęd. A mimo to był taki moment, gdy żałowała, że im przeszkodzono. Gdyby się wtedy poddała, uległa grzesznym instynktom, zaoszczędziłaby so bie sześciu lat udręki. Wtedy nie był do końca przytomny. Tym razem tak. Wciąż jej jednak pożądał. Nie jest zbyt późno, by ugasić własne pragnienie, pomyślała, oddając pocałunek. Całowała go tak, jak on całował ją - namiętnie, chciwie, ustami i językiem, smakując, dotykając i ucząc się go na pamięć. - Och, Cecylio... - Schował twarz w jej włosach i położył dłonie na łopatkach. - Jak to się stało, że tak mną zawładnęłaś? Złość przygasła, ale pieszczota pozostawiała go rący ślad na skórze. Pocałowała go w szyję, wzdłuż wysokiego, wykrochmalonego kołnierzyka, rozko szując się zapachem wody kolońskiej z drzewa san dałowego i jego własnym, męskim i zniewalającym. Nie sądziła, że mężczyzna może pachnieć tak cu downie. 196
Jej ręce wędrowały po jego ciele. David był wy soki, dużo wyższy od niej, szczupły i gibki jak kot, o wąskich biodrach i szerokich ramionach. Marze nie każdego krawca. Fantazja większości kobiet. Mój Boże, jak często pojawiał się w jej snach. Dłonie Cecilii wśliznęły się pod surdut i dotknę ły pleców. Zadrżał; jego ciało pulsowało zmysłową energią, która płynęła prosto do jej wnętrza. Wy ciągnął dłoń i dotknął jej dekoltu. Zatrzymał się, delikatnie odrywając usta od jej ust. - Tak - szepnęła, nie patrząc mu w oczy. Wystarczyło. Jedną ręką opuścił zielone ra miączko, odkrywając piersi. Cecilia zawsze uważa ła, że są zbyt obfite. David najwyraźniej miał inne zdanie. - O mój Boże - szepnął z podziwem. - Cudne. - Wziął pierś w dłoń, a potem lekko dotknął kciu kiem brodawki, patrząc, jak twardnieje pod jego dotykiem. A potem, ku jej zdumieniu, nachylił się i wziął ją do ust, ssąc lekko. Dla Cecilii to był koniec wszel kich oporów. Do diabła z przyzwoitością! Pragnęła go. Miała ochotę zedrzeć z siebie ubrania, odkryć ciało, które tak długo zmagało się ze swoją prawdzi wą naturą. Tym razem moralność, dobro i zło mo gły poczekać. Pod naporem palców Davida włosy opadły jej na ramiona. Uwolniła drugie ramię, wal cząc z pokusą rozerwania zielonego jedwabiu. David zawahał się. Oderwał usta od jej piersi i przyciągnął Cecilię do siebie. - Wystarczy, Cecilio. - Chuchnął gorącym po wietrzem w jej policzek. - Mój Boże, wystarczy. Musimy... muszę przestać. To szaleństwo. Cecilia zmusiła się, by podnieść wzrok. Był taki piękny, że aż bolało ją serce. 197
- Nie chcesz mnie? - szepnęła. Zadrżał i zamknął oczy. Nie patrząc, podniósł dłoń i dotknął jej policzka. - To nie wystarczy - powiedział łagodnie. A po tem opuścił dłoń i delikatnie dotknął ustami jej warg. O ile pierwszy pocałunek był jak ogień, ten był jak roztopiona lawa. Porwał ją ze sobą i całkowicie pochłonął. Usta zamknęły się na jej ustach, a język prowokował i pieścił, smakując jej podniecenie. Pragnęła tylko, by David w końcu stał się jej czę ścią, by mogła go mieć. Była ledwie świadoma, że jej dłonie wyszarpują koszulę ze spodni. Że dłonie pieszczą gładkie, nagie plecy. Chwilę później rozpinał guziki jej sukni. - Gorset - zdołała wyszeptać. - Zaraz nie będzie ci gorąco, słodka - odparł, opuszczając zielony materiał z ramion. - Nie! -jęknęła. - Gorset! Nie miało to znaczenia. Razem osunęli się na podłogę. David przykrył ją swoim ciałem, wci skając w miękki dywan. - Boże, Cecilio - szepnął, ledwie odrywając usta od jej ust. - Muszę być w tobie. Natychmiast! - Dobrze. Oparł się na łokciu i podniósł spódnice. Chłod ne powietrze owiało jej łydki, potem uda, a twarz i szyję zalała fala gorąca. David przyklęknął i zerwał z niej buty, pończo chy i bieliznę, jak gdyby obawiał się, że zaraz wróci mu rozum. Jego ruchy były desperackie, niezgrab ne, tak niepodobne do człowieka, za którego go uważała. Zdała sobie sprawę, że wygląda jak po spolita ladacznica, a nie jak dama - ze stanem suk ni w okolicy talii i spódnicami odsłaniającymi uda. 198
Ale pożądanie było silniejsze niż skromność i duma. Wyciągnęła dłonie w jego kierunku. David zerwał surdut i krawat, a w powietrzu słychać było trzask rozdzieranego materiału. Odrzucił je w ciemność, zupełnie o to nie dbając. Dłonie Ceci lu wślizgnęły się pod koszulę i dotknęły szczupłe go, jędrnego brzucha. W odpowiedzi nabrał głębo ko tchu i rozpiął guziki spodni. Cecilia zamarła. Jego członek, widoczny wśród lnu i wełny, wydawał się zbyt duży i potężny. Poczu ła, że ogarnia ją panika. Ale było za późno na wąt pliwości. Oparł się na jednym ramieniu i dotknął jej kobiecości, niezręcznie próbując ją otworzyć. A potem nagle znieruchomiał. Nie zrobił nic, żeby w nią wejść, tak jak się spodziewała. Patrzył tylko na nią, na jej nagie piersi, ramiona i w końcu na twarz. - Davidzie? - szepnęła. W odpowiedzi po prostu przysunął się bliżej, dy sząc jej do ucha. Zabrał rękę i przesunął po nagiej skórze, zatrzymując się w rozpuszczonych włosach. - Co się stało? Usłyszał w jej głosie straszne rozedrganie i po czuł przejmujący wstyd. I konsternację. Mój Boże, po prostu... po prostu nie był w sta nie. Nigdy dotąd ciało go nie zawiodło. Za to często było utrapieniem, stałą uciążliwością. A teraz nie potrafił. Kiedy rozpiął spodnie i spojrzał na jej na gie ciało - to samo, które co noc pojawiało się w je go fantazjach - zwątpienie i przerażenie na jej twa rzy przypomniały mu tamto popołudnie. Mój Boże, pamiętał to jak dziś. Cecilia wygląda ła tak samo niewinnie. Pamiętał ziemię, która na gle usunęła się spod stóp i jej cudne, młode cia199
ło. I to, że zamierzał ją wziąć, użyć jak przedmio tu, nie dbając o to, co ona czuje. Zalała go fala wstydu. Wróciło przekonanie, że jest taki sam jak ojciec. - Cecilio - szepnął, oddychając ciężko. - Ja... ja chyba nie mogę. To znaczy, nie wydaje mi się to... słuszne. Cecilia zatrzęsła się ze złości. Tak mu się przynaj mniej wydawało, dopóki nie poczuł na policzku łez. Zabrakło mu słów. Przekręcił się na bok, cią gnąc ją za sobą, aż znaleźli się twarzą w twarz. Od garnął z jej twarzy loki, potwierdzając straszną prawdę. - N...nie chcesz mnie! - jęknęła cicho, gryząc palce. Nagle zrozumiał. To ona nie rozumiała. Mój Boże, co za katastrofa. - Kochanie - szepnął. - To nieprawda! Pokiwała głową, szorując lokami po dywanie. - A wł...właśnie, że tak! Tak samo jak Walrafen. Tylko się ze mną droczysz. N...nikt nigdy mnie nie chce. Jedyni mężczyźni, którzy się mną interesują, to tacy, jak ten okropny Edmund Rowland! - Na brała tchu. - Jak to świadczy o m...mnie? Jeśli wcześniej czuł się podle, teraz było tylko gorzej. Wziął Cecilię w ramiona i przyciągnął do siebie. Była krągła i słodka, a jej łzy moczyły mu koszulę. Przez dłuższą chwilę po prostu ją trzymał, a ona szlochała. Nie wiedział, co powiedzieć. Ko biety, z którymi się dotąd zadawał, nie płakały. Bo im za to nie płacił. Zadawał sobie pytanie, jak to świadczy o nim sa mym. Czyżby kupował coś, co tylko przypominało prawdziwe emocje, a w rzeczywistości było pustą wydmuszką, niedoskonałą i powierzchowną?
200
Cóż za pytanie. Nie będzie - nie może - teraz o tym myśleć. Nachylił głowę i pocałował Cecilię w czoło. - Cecilio, najdroższa, jesteś prześliczna. Każdy normalny mężczyzna musi cię pragnąć. - Nie kłam. - Pociągnęła nosem. - Ty mnie nie pragniesz. Przyzwoici mężczyźni nigdy mnie nie pragną. Zaskoczyła go tym sformułowaniem. Czyżby awansował na przyzwoitego mężczyznę? Brzmiało dużo lepiej niż beztroski lekkoduch, którym go kiedyś nazwała. Powoli budziła się w nim nadzieja. Odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy. Zaśmiał się. - Cecilio, nie widzisz, ilu mężczyzn śledzi wzro kiem każdy twój krok? Otarła łzę. - Wtedy, w misji, kiedy mnie pocałowałeś - po wiedziała oskarżycielskim tonem - wydawało mi się, że mnie pragniesz. - Pragnąłem cię - przyznał żałośnie. - Cecilio, męskie pożądanie to skomplikowana sprawa. - Najwyraźniej - powiedziała z goryczą. - Co ja mam z tobą zrobić? - jęknął i przycią gnął ją bliżej, zapominając o upokorzeniu. Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl. Myśl, która wiele by tłumaczyła. Ale w jaki sposób dżen telmen ma zadać takie pytanie? - Cecilio, twoje małżeństwo - zaczął niezgrab nie. - Czy Walrafen nie chciał... a może powinie nem powiedzieć, czy... nie mógł... go skonsumo wać? - Zgadza się. - Pociągnęła nosem. - Mówił... mówił, że jestem śliczna. I próbował. Kilka razy. Ale do niczego nie doszło. Sądzę, że nie byłam dla 201
niego atrakcyjna. Kiedy było już po wszystkim, gła skał mnie po głowie i mówił, że jestem wspaniałą żoną. - Podniosła głos, który przeszedł w rozpacz liwe łkanie. - Ale nie byłam żoną. Byłam nikim. Są dził pewnie, że jestem za głupia, żeby to zauważyć. - O mój Boże... - Co za wstyd. Nie wierzę, że ci o tym powiedzia łam. - Cecilio - powiedział delikatnie - błagałaś mnie przed chwilą, żebym się z tobą kochał. Uwierz mi, zorientowałbym się. - To okropne - jęknęła. - Wcale nie - szepnął, starając się nie okazać sa tysfakcji z małżeńskich niepowodzeń Walrafena. - To się zdarza każdemu. Tym bardziej że twój mąż nie był młodym człowiekiem. Jestem pe wien. .. że bardzo się starał. - W głębi duszy David uważał, że wystarczą piersi Cecilii i mężczyzna wstanie z martwych. Sam czuł się o wiele pewniej. - To dlaczego się ze mną ożenił? Pewnie żeby zrobić na złość synowi, którego uwielbiał dręczyć. Nie powiedział tego głośno, bo to były ostatnie słowa, jakie chciała usłyszeć. - Ożenił się z tobą, bo jesteś piękna i interesują ca. Jestem pewien, że bardzo cię kochał. - Ale nie trzeba nawet kogoś lubić, żeby chcieć iść z nim do łóżka. Nawet ja to wiem. - Usiadła niezgrabnie, okrywając się materiałem sukni. Wydawała się tak zrezygnowana, że jemu rów nież chciało się płakać. Uklęknął i zapiął spodnie. Pragnął jej. Zawsze jej pragnął. A tym razem bał się nawet, że to, co do niej czuje, jest dużo głębsze i bardziej skompli kowane niż zwykłe pożądanie. Cecilia chciała, by zobaczył w niej atrakcyjną kobietę i gdzieś po dro202
dze przestała rozumieć, co to słowo oznacza. Być może i on się do tego przyłożył, bo sześć lat temu była zbyt młoda i niedoświadczona, żeby zadawać się z mężczyzną jego pokroju. Wyszła więc za ko goś, kto wydawał się godny zaufania. A jeszcze chwila i uwiódłby ją wtedy - osiemna stoletnią dziewicę. Jak by się to wszystko skończy ło? Czy ich życie mogłoby się potoczyć jeszcze go rzej? Wyprostował się i zaczął szybko mówić w obawie, że może zmienić zdanie. - Powiem ci, w czym problem, Cecilio. To ten pokój. Ten dywan i ta podłoga. Do diabła, nie ma w tym krzty romantyzmu. Nie w taki sposób dżen telmen powinien traktować taki klejnot jak ty. Zamrugała. - Nie rozumiem. David nachylił się i ujął jej twarz w dłonie. Poca łował ją delikatnie. - Cecilio, jeśli mnie pragniesz - powiedział łagod nie - jeśli jesteś całkowicie pewna, że tego właśnie chcesz, jeśli mówisz to świadomie, a twój umysł nie jest zamroczony pożądaniem, to pozwól mi zabrać się na górę do łóżka. Chcę cię kochać tak, jak na to zasłużyłaś. I obiecuję, tym razem cię nie zawiodę. Cecilia nie odzywała się przez chwilę, a potem powoli wzięła go za rękę. - Jestem pewna - powiedziała. Nie pamiętała, w jaki sposób znaleźli się na gó rze. Otworzyła drzwi sypialni i dała się poprowa dzić do niewielkiego łóżka z baldachimem. David usiadł na brzegu i przyciągnął ją tło siebie. Ciemne i błyszczące oczy mieniły się w świetle lampy, któ rą Etta zostawiła na toaletce. Na zewnątrz marznący deszcz zamienił się w deszcz ze śniegiem. Sypialnia Cecilii była jak 203
sanktuarium, skąpane w ciepłym i delikatnym ogniu kominka. Miękkie światło podkreślało ary stokratyczne rysy jego twarzy i palącą intensyw ność spojrzenia. Podniósł dłoń w milczeniu i zaczął wyjmować z jej włosów szpilki. Kiedy uwolnił włosy, zajął się górą sukni. - Cecilio, jesteś pewna? - wyszeptał. Drżały mu ręce. Cecilia patrzyła na długie, eleganckie palce zsu wające materiał sukni. - Tak. - Zamknęła oczy. - Powiedz mi, co robić, żeby ci było przyjemnie. - Kochanie - powiedział czule. - Wystarczy, że na ciebie patrzę, a jest mi tak przyjemnie, że zaraz oszaleję. Jak gdyby powiedział coś, co go zawstydziło, pod niósł się gwałtownie i odwrócił ją plecami. Palce pracowały szybko, rozpinając rzędy maleńkich guzi ków, a on całował ją w szyję, a potem w obojczyk. - Mam na sobie gorset - szepnęła, zdenerwowana. - Poradzę sobie. - Och. - Cecilia oblała się rumieńcem. Oczywi ście, że sobie poradzi. - Pewnie rozbierałeś dzie siątki kobiet - powiedziała żałośnie. - Dzisiaj rozbiorę tylko jedną. - Pochylił głowę i zaczął delikatnie ssać jej ucho. W jego głosie po jawił się miękki ton. - Cecilio, kochanie, wiesz przecież, że nie jestem niewiniątkiem. Bóg jeden wie, że na ciebie nie zasługuję, ale ty zawsze o tym wiedziałaś. A mimo to chcę dać ci rozkosz. I poka zać, jak bardzo cię pragnę. David opuścił suknię do pasa i oplótł Cecilię ra mionami. Piersi wyskoczyły z gorsetu, zatrzymując się w jego dłoniach. Pieścił je delikatnie, dotykając ustami jej włosów. Pragnął jej. Widziała to w jego 204
oczach, spoglądających ponad jej ramieniem na brodawki piersi, które od razu zrobiły się twar de. Pieszczota była tak wyrafinowana, że Cecilia bała się, że dłużej jej nie zniesie. Jęknęła, odchyla jąc głowę. - Mój Boże, Cecilio - szepnął, pieszcząc je kciu kiem i palcem wskazującym. - Jesteś piękniejsza niż wtedy, gdy cię po raz pierwszy... Cecilia obróciła się w jego ramionach i go poca łowała. Nawet teraz, w gorącym wirze pożądania, nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o prze szłości. Na zewnątrz padało coraz mocniej, deszcz ude rzał o parapet niemal w rytmie jej serca. David za mknął oczy i pocałował ją głębiej, z palącą inten sywnością. Nagle oderwał usta i rozebrał ją szybko, wpraw nie zdejmując resztki garderoby. Zajęło mu to chwilę. Potem ściągnął z niej bawełnianą koszulkę i zatopił twarz we włosach. Dłonie pieściły jej ra miona, potem plecy, aż w końcu zatrzymały się na pośladkach. Jęknął nisko i niecierpliwie i przewrócił ją na łóż ko, zdzierając z siebie ubranie. Był lekko podnieco ny, ale nawet w takim stanie wydawał się niebez pieczny. Zauważyła, że przygląda się jej piersiom. - Są... duże, prawda? David spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Są takie, jak to sobie wymarzyłem... idealne, dojrzałe brzoskwinie - szepnął, kładąc się. - Za każdym razem, kiedy widziałem te owoce, myślałem o tobie. Co za absolutne piękno. I cu downa prostota. Mówił tak szczerze, że aż się zaczerwieniła. Ce cilia nigdy nie była naga w obecności mężczyzny. 205
Nawet mąż, podczas kilku nieudanych i niezręcz nych prób, nie rozebrał jej nigdy do końca. Węgle w kominku żarzyły się białym ogniem, oblewając jej skórę złocistym blaskiem. Nieśmiało wyciągnę ła rękę, chcąc się okryć. Powstrzymał ją gestem dłoni. - Nie, Cecilio - szepnął, przyciskając ją swoim ciałem do lnianej narzuty. Nachylił się nad nią i wziął do ust jej pierś, aż jej ciało wygięło się w łuk, a z ust wydobył się jęk rozkoszy. Mój Boże! Nie sądziła... nawet nie marzyła o czymś takim. Wiedziała, że Delacourt ma opinię świetnego kochanka. Sama uważała go za zatwar działego libertyna. Tym razem nie dbała o to. Wciąż nachylając się nad nią, zajął się drugą piersią, pieszcząc i całując tę cudowną krągłość, podczas gdy druga ręka powędrowała w dół, głasz cząc skórę na brzuchu. - Jesteś cudowna - szepnął. - Taka piękna, taka kobieca. - Otworzył dłoń i pieścił ją jeszcze niżej, aż jeden z palców zatrzymał się w wilgotnej szcze linie między nogami. Była mokra i śliska. Było jej wstyd, ale jego palce nic sobie z tego nie robiły, tyl ko pieściły ją delikatnie niczym erotyczna bryza. Jęknęła z rozkoszy, kiedy jego kciuk odnalazł miejsce, które było jak wrota do jej duszy. Bała się, że jeszcze chwila i tego nie zniesie, nabrała więc tchu i próbowała się odsunąć. David mruknął gar dłowo, przytulił ją jedną ręką, podczas gdy druga nadal pieściła to sekretne miejsce. Cecilia nie mia ła pojęcia, co się z nią dzieje. - Och, och, przestań. - Czuła, że płonie ze wsty du i jednocześnie z rozkoszy. Wbiła pięty w narzu tę i wygięła się w łuk. David dotknął językiem brodawki jej piersi. 206
- Brzoskwinko... - szepnął ochryple. - Dopro wadzasz mnie do szaleństwa. - Poczuła jego czło nek na swoim udzie. Znów był twardy, pulsował z pożądania. Przysunęła się bliżej. David położył się na niej, wciskając ją w materac. Instynktownie owinęła nogi wokół jego pasa, przyciągnęła jego biodra do siebie i dotknęła języ kiem słonej skóry szyi. Pragnęła, tak bardzo pra gnęła... czegoś. David opuścił jej nogi. - Powoli, skarbie. Nie śpiesz się. Dotknęła jego pleców, potem pośladków. Skóra płonęła, mięśnie były twarde i napięte. Podniósł się na łokciach i patrzył na nią przez chwilę. Oczy stra ciły beztroski, kpiący wyraz i palił się w nich żar. - Słodki Jezu, Cecilio.... Przesunął się w dół i schował głowę w gęstwinie loczków między jej nogami. Silne dłonie wśliznęły się między uda, rozsunęły je, a język zagłębił się w nią, aż znalazł wilgotny guziczek. Cecilia zdławiła krzyk. Uniosła biodra, ale mocne ramiona Davida ściągnęły ją w dół. Pieścił ją najpierw językiem, po tem palcami, a ona zatraciła się w tej pieszczocie. David czuł, że jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą. Była zbyt piękna, zbyt cudowna. Chciwie spijał z niej pożądanie, dotykając aksamitnej mięk kości, a potem miejsca, które kusiło słodką zwarto ścią. Włożył palec, zastanawiając się, jak to będzie, kiedy przedrze się przez tę cudowną niewinność. Czy zniesie jej ból? Własną rozkosz? Nie mógł się już doczekać. Wiedział, że nie ma do niej prawa. Nigdy nie miał. Ale dostał drugą szansę i miał za miar z niej skorzystać. Tym razem nic go nie powstrzyma. Z pewnością nie Cecilia. Wiła się z rozkoszy, szepcząc coś bez
207
ładu i składu i zaciskając palce na pościeli. Jej wło sy, rozsypane na poduszce, były niczym płomienie, skóra błyszczała w świetle kominka, a piękne pier si i zaokrąglony brzuszek nabrały lekko różowego odcienia. Jęknął cicho i zamknął oczy, smakując ją. Przy pomniał sobie sześć lat gorących fantazji - obsesyj nych, mokrych snów - które i tak nie mogły się równać z rzeczywistością. Nagle Cecilia spięła się, a jej oddech przyśpieszył i zmienił się w jęk. David oblał się potem. Opanował pragnienie, by w nią wejść i dotykał jej językiem, pieszcząc i draż niąc. Obiecał jej rozkosz i prędzej sam eksploduje, niż jej tego odmówi. Ale to Cecilia eksplodowała. Fala rozkoszy za brała ją szybko, całą drżącą i napiętą. -Ach, ach... Aaach, David - jęknęła, dotykając swojego brzucha, piersi, szyi, a w końcu jego pal ców. Przesunął się do góry i wziął ją w ramiona, aż drżenie ustało. - Wejdź we mnie - powiedziała w końcu ochry ple. - To nieprzyzwoite, ale chcę tego. Proszę. - Przytuliła policzek do jego piersi. - Moja słodka - szepnął. - Nie ma w tym nic nie przyzwoitego, jeśli oboje tego pragniemy. - Ty również? - zapytała niepewnie. - Pragniesz mnie? Zaśmiał się. - Tak bardzo, że zaraz zwariuję, głuptasie. Nakrył ją swoim ciałem i pocałował. Każdy jej kawałek był śliczny, krągły i delikatny. Zbyt deli katny. Dotknął palcami członka, twardego i na brzmiałego, zastanawiając się, co za chwilę z nią zrobi. Co zrobi z nimi obojgiem. 208
Cecilia patrzyła jak zahipnotyzowana. - Jakie to będzie uczucie? Cóż za niewinne pytanie. Bardziej samolubny mężczyzna nie zmuszałby się do odpowiedzi. Ale David nachylił się, otworzył ją palcami i wszedł w nią dosłownie na pół cala, delektując się cudow ną miękkością i ciepłem. - O tak - szepnął, trzymając pożądanie na wodzy. Cecilia zadrżała. To było niezwykłe uczucie. Czuła, że jego męskość napiera na nią, a potem dopasowuje się do jej ciała. Cudownie. Całe życie na to czekała. Instynktownie przysunęła się bliżej. David wszedł głębiej, dotykając cudownego miej sca, które wcześniej dostarczyło jej tyle rozkoszy. Zrozumiała od razu. Wyciągnęła ramiona, chcąc przyciągnąć go bliżej. Odsunął się powoli, a Cecilia krzyknęła, do tknięta pustką, którą po sobie zostawił. Wciąż trzy mając dłoń na członku, wszedł w nią ponownie, tym razem odrobinę głębiej. I potem jeszcze raz, kawałek po kawałku. Dziwne. Ale cudowne. Chciała więcej. Nachylił głowę, patrząc na miej sce, w którym stawali się jednym ciałem. Dygotał, a jego mięśnie były twarde i napięte. - Proszę - westchnęła, przyciągając go do siebie. - Jeszcze nie. - Jego głos był ochrypły z wysiłku. - Tak - zaczęła błagać. - Teraz. Już. - N i e ! -warknął. Nagle wydał z siebie głęboki jęk i zabrał rękę. Wszedł w nią mocno, głęboko, rozciągając po nad wszelką wytrzymałość. Nastąpiło ukłucie ostrego bólu, gwałtowne naruszenie jej granic, a w końcu jej ciało przyjęło go w pełni. - O mój Boże. - W jego głosie słychać było oszo łomienie. 209
Odchylił głowę. Zacisnął powieki, a na napiętej szyi widać było krople potu. - Nie zrobiłem ci krzywdy? - szepnął chrapliwie, spinając się i drżąc w nadludzkim wysiłku. - N...nie - wykrztusiła. Czuła w środku dziwne pulsowanie. Już nic nie bolało i pragnęła tylko po wrotu tego uczucia, kiedy wypełniał ją, żeby się za raz wycofać. Zadrżał, kiedy zakołysała biodrami, obejmując dłońmi jego pośladki. Otworzył oczy. - Nie! - krzyknął, ściągając jej biodra na dół. - Cecilio, nie... ciągnij! I nie pchaj. Błagam, nie ruszaj się przez chwilę. Na zewnątrz deszcz ze śniegiem zamienił się w drobną mżawkę i pokój wypełniła cisza, przery wana nierównym, ciężkim oddechem Davida. - Nie jest ci dobrze? - zapytała miękko, odgar niając włosy z jego twarzy. - Zbyt dobrze, Brzoskwinko - jęknął. - Choler nie dobrze... Zaraz umrę. Próbowała leżeć bez ruchu. Bóg jej świadkiem, że próbowała. A potem jej noga znalazła własny rytm, a biodra podniosły się, zgarniając go chciwie. Poruszył się, a potem wydał z siebie okrzyk męż czyzny doprowadzonego do ostateczności. A Ceci lia wciąż naciskała, pragnąc czegoś, czego nie ro zumiała. - Proszę - jęknęła. - Proszę, nie przerywaj. David spojrzał na nią, a w rozszerzonych źreni cach było ostrzeżenie. - Dobrze - powiedział chrapliwie. - Ale po pro stu... pozwól mi to zrobić. Pokiwała głową bez słowa. Wszedł głęboko, a ona wbiła paznokcie w jego plecy, pociągając go za sobą. Trzymała się go kurczowo, błagając o wię210
cej. Straciła dech i poczucie czasu, a on kochał ją tak, że ból zamienił się w cudowną torturę, która niosła za sobą słodką obietnicę. Ich oddechy stały się szybkie i przerywane, a on nie przestawał, aż nie była w stanie nawet wyszeptać jego imienia. A potem porwała ją fala rozkoszy, pociągając go za sobą, otwierając przed nim jej serce i duszę. - Mój Boże, Cecilio. - W jego głosie słychać by ło desperację. Ugryzł ją w szyję, zaplątując się w złociste loki. Przycisnął ją biodrami do matera ca, a łóżko zadrżało w posadach i uderzyło o ścia nę. Trzymał ją tak, jakby świat miał się zaraz skoń czyć, napierał i wycofywał się, aż... Przez dłuższy moment trzymał ją kurczowo, jak gdyby była ostatnią deską ratunku na wzburzonym oceanie. Oparł podbródek o jej czoło i z jego ust wyrwało się westchnienie, a właściwie jęk rozko szy. A potem, wciąż drżąc z wysiłku, opadł bez władnie na poduszki. Przekręcił się na bok, zabierając ją ze sobą. A Cecilia zapadła w głęboki, twardy sen.
Rozdział 9
W którym Delacourt doznaje olśnienia
Niczym przez mgłę dotarła do niego rzeczywistość, jak gdyby znalazł się w miejscu, którego zupełnie nie znał. Ociężały i niepewny podniósł głowę z piersi Cecilii i rozejrzał się wokół. W kominku dogasał ogień. W słabym świetle widać było dwa fo tele, toaletkę projektu Louisa Quinze'a i inne przedmioty, które można było znaleźć w większości kobiecych sypialni. Widział takich wiele, prawda? A tymczasem, kiedy patrzył na kobietę leżącą u jego boku, nic nie było takie jak dawniej. Zapie rało mu dech w piersiach i musiał się zmusić, by nabrać powietrza. Prześcieradło zaplątało mu się w stopy; odrzucił je gwałtownym ruchem, a Cecilia westchnęła we śnie i przekręciła się na bok. David patrzył jak zahipnotyzowany na jej krągłe biodra, burzę błyszczących loków i ogarnęła go gwałtow na potrzeba posiadania. Chciał owinąć się wokół jej ciała, poczuć, jak instynktownie się do niego przytula. To również zapierało mu dech w pier siach. Cóż, u diabła, chodziło mu po głowie? Podniósł się i podszedł do okna, odsunął zasłony i wyjrzał 212
w ciemną noc. Marylebone było spowite gęstą mgłą, na kocich łbach zalegała cisza. Z korytarza na drugim piętrze dobiegał odgłos uderzeń zegara. Która to godzina? Czwarta? Piąta? Spojrzał przez ramię na Cecilię i zdał sobie spra wę, że musi zniknąć z jej domu, zanim zrobi coś głupiego. Na przykład obudzi ją, padnie do stóp i powie nieskładnie, że kocha ją od dnia, w którym ją po raz pierwszy zobaczył. Niech to diabli! Nie wolno mu nawet o tym my śleć. Drżącymi rękoma naciągnął kołdrę na jej na gie ciało, ubrał się pośpiesznie i zbiegł po scho dach niczym złodziej. W gruncie rzeczy był zło dziejem, bo stracił głowę i wziął coś, co do niego nie należało. Kiedy znalazł się w salonie, zarzucił na ramio na surdut i założył krawat. Ubrania Cecilii wciąż walały się po podłodze. Nigdy dotąd nie spotkał się z podobnym problemem dotyczącym etykiety. Jako dżentelmen nie powinien pozwolić, by bieli zna jego damy czekała na pierwszą osobę, która z rana pojawi się w salonie. Wątpił, by tą osobą by ła Cecilia, bo ona spała jak zabita. Pozbierał wszystkie rzeczy i wróciwszy do sypial ni, zostawił je na krześle przy drzwiach. Nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na nią po raz ostatni, zwiniętą w kłębek i śpiącą słodko niczym kociak. Ledwo się pozbierał. Kierując się impul sem, złapał jedwabną pończochę i wcisnął ją do kieszeni. Potem zbiegł na dół, nałożył płaszcz i wyszedł na zimny, lutowy poranek. Wkrótce siedział w zimnym i ciemnym powozie, jadącym w stronę Portland Place. Wmawiał sobie, że ucieczka z domu Cecilii świadczyła o wielko duszności. Cecilia nie życzyłaby sobie, by cała służ213
ba oglądała kochanka, wymykającego się rano z sy pialni. Ale prawdę mówiąc, kierowało nim tchó rzostwo. Delacourt nie miał pojęcia, co powiedzieć po takiej nocy. Ta noc. Mój Boże! Czy to początek czegoś cudownego? Czy może stosowny koniec wieloletniej obsesji? Pochylił gło wę w ciemnościach. Boże, wszystko, tylko nie to. Być może nie wiedział do końca, czego pragnie. A raczej, nie wiedział, czy zasłużył na to, czego wy dawał się pragnąć. Tym czymś była obecność Ceci lu w jego życiu. I co teraz? Powinien z nią porozmawiać? Popro sić ją... poprosić ją o rękę? Niech to diabli! Tego już kiedyś próbował. A diablica tylko napluła mu w twarz. Ale teraz tego nie zrobi, prawda? Z dru giej strony, czemu nie? Co się zmieniło? Abstrahu jąc od jej słów o przyzwoitych mężczyznach, nie są dził, że zyskał w jej oczach tylko dlatego, że skradł jej cnotę. Parsknął głośnym śmiechem. Nie, Cecilia nie będzie go za to winić. Ale możli we, wręcz prawdopodobne, że obudzi się, żałując tego, co się stało. W takiej sytuacji prawda o tym, kim naprawdę jest jej kochanek, może ją tylko do bić. Tym razem jednak, jeśli poprosi ją o rękę, bę dzie musiał jej powiedzieć. Minęły czasy, gdy mógł sobie wmawiać, że proponując małżeństwo, robi jej przysługę. Cecilia była zamożną wdową i piękną kobietą. Miała wiele możliwości. Mogła wybierać do woli - o ile w ogóle chciała wychodzić za mąż. Odwrócił się, by spojrzeć po raz ostatni na ele gancki wjazd do Crescent Park. Musi się z nią jesz cze raz kochać, to było absolutne minimum. Ale czy będzie w stanie? Mój Boże, kiepsko się spisał. Cóż za ironia! Tak mu zależało, a tymczasem naj214
pierw opadły go skrupuły, a potem nie był w stanie okazać jakiejkolwiek samokontroli. Czy kiedy się obudzi, uzna go za łajdaka? Czy za dżentelmena? To, że wpadł w szał i rozbił jej chińską tancereczkę, z pewnością nie było ładne, nawet jeśli prezent pochodził od tego sztywniaka Gilesa. Musi się jakoś zrehabilitować. Podkulić ogon, stanąć z nią twarzą w twarz i przeprosić. Z drugiej strony, dzięki temu incydentowi stali się kochankami. Musi pamiętać, że nie może na nią teraz naciskać. Nie lubiła tego; dostał tę lekcję wiele lat temu. Co więcej, zbyt często męż czyźni - z nim włącznie - nadużywali jej zaufania. Być może powinien po prostu spytać, jakie ma wobec niego oczekiwania. To była pewna nowość, ale wydawało się to uczciwe. Niech sama doko na wyboru. Nie musi się śpieszyć. Czul tylko, że stawia wszystko na jedną kartę. A jeśli ona nie wybierze jego?
Mrucząc pod nosem barową przyśpiewkę, Hen rietta Healy podniosła ze sterty ubrań na krześle najlepszą halkę swojej pani i przyjrzała się jej kry tycznie. Naciągnęła materiał, jak gdyby spodzie wała się, że zagniecenia znikną same z siebie. Cecilia otworzyła drugie oko. - Och - mruknęła, kładąc ręce pod głową i wy ciągając się leniwie w pościeli. - Dzień dobry pani - oznajmiła Etta wesoło, podnosząc bawełnianą koszulkę. - Spała pani jak zabita. Ja nie miałam tyle szczęścia. Przy knajpie Sneada zapalił się komin. Cóż to był za jazgot! A potem deszcz ze śniegiem. A potem wnuki ciot215
ki Mercy darły się całą noc. O, to zabawne - cią gnęła, układając ubrania Cecilii na ręku - pończo cha się zgubiła. Cecilia przeciągnęła się jeszcze raz. - Ciotka Mercy zgubiła pończochę? - Ziewnęła, próbując się obudzić i nadążyć za służącą. - Skąd. - Etta zmarszczyła czoło. - Jedna z tych kremowych, które madame Germanie zamówiła specjalnie do tej zielonej sukni. Cecilia spojrzała na stertę ubrań. Pamięć jej na gle wróciła. - O mój Boże!.- Wyprostowała się gwałtownie, zasłaniając się kołdrą. - To tylko pończocha, milady. I nie sądzę, żeby była w łóżku. - O mój Boże! - powtórzyła Cecilia. Podniosła głowę i wyskoczyła z łóżka, goła jak święty turecki. Szła w stronę drzwi, ubierając się w szlafrok. - Która godzina? Gdzie jest Shaw? Czy ktoś po sprzątał w salonie? - W salonie? - zdumiała się Etta. - Nie mam po jęcia, milady. - Cecilia nie słuchała, zdążyła już wyjść na korytarz. - Cóż! - Etta uśmiechnęła się, mrugając okiem do lustra. - W końcu skoczyła pani do wody!
O godzinie siódmej rano David siedział w swo im ulubionym fotelu i gapił się w sufit. Przynaj mniej taki miał zamiar. Kiedy otwierał oczy, wi dział tylko jasnozieloną mgiełkę. - Czuję się jak zaskroniec, który chce zrzucić skórę, ale nie może, bo ta zatrzymała się na uszach - mruknął gniewnie. 216
Kemble nie przerywał ostrzenia brzytwy. - Zaskrońce - powiedział z wyższością - nie ma ją uszu. - Jak długo jeszcze, do diabła? - David próbo wał wykrzesać z siebie gniewny ton, ale było to trudne, bo twarz miał unieruchomioną w zastygłej masie. Nachylił się nad nim cień pana Kemble, a potem jego palec wbił się w skórę pod okiem. - Zabiorę z oczu plastry ogórka - powiedział zu chwale. - Ale maseczka powinna poleżeć jeszcze z kwadrans. - Kwadrans? Mój Boże, człowieku, muszę być w Wapping przed dziewiątą. - Chce pan dobrze wyglądać? - Śpieszy mi się, do diabła. Spotykam się z in spektorem i razem będziemy ganiali przestępców. Kogo to obchodzi, jak wyglądam? - Nie musi pan na mnie krzyczeć - uniósł się Kemble. - Mężczyzna w pana wieku nie może włó czyć się po nocach. W domu o piątej, a łóżko nie tknięte. Drogi milordzie, to mi wygląda na bezsen ną noc. - Część nocy przespałem - odparł mrukliwie David. - Doprawdy? - zainteresował się służący. - Mam nadzieję, że nie tę istotną. - Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś bezczelny? A te raz zabierz ten bałagan z mojej twarzy. Chcę nor malnie usiąść. Musimy porozmawiać. - A-ha! To dopiero! - mruknął Kemble i zawią zał ręcznik wokół szyi Davida. - Mężatka? Złapa no pana? Mam iść i przekupić jej służbę? - Jeszcze nie, nie i jeszcze nie - odparł David. - Co takiego? 217
Nagle David zdał sobie sprawę z tego, co powie dział. - Cholera jasna! Chciałem powiedzieć: nie, nie i jeszcze raz nie! - Cóż za interesująca pomyłka, milordzie. - Kemble niemal krztusił się ze śmiechu. David postanowił zmienić temat. - Nieważne, do diabła. A teraz słuchaj. Potrze buję, żebyś coś dla mnie zrobił. Jutro po południu pójdziesz na Bow Street i wynajmiesz paru chłopa ków z policji kryminalnej. Najlepiej wielkich i po tężnych. A potem weź mój powóz i jedź do misji. Zapakuj do powozu Kitty, tę dziewczynę, której siostra została zamordowana, i pod eskortą policji zawieź ją do mojej posiadłości w Derbyshire. - Zrobione, milordzie. - Kemble nagle spoważ niał. - Rozumiem, że boi się pan o jej bezpieczeń stwo. Dwóch już nie ma, kolej na trzecią, prawda? - Owszem - odparł David, podczas gdy Kemble zdjął z powiek plasterki ogórka i wrzucił je do kosza. - Jak dotąd, niewiele się od niej dowiedzieliśmy. - Hm. - Kemble przyłożył brzytwę do ogórko wej masy. - Może mógłbym pomóc? David przechylił głowę i spojrzał na służącego. Zaczynał go lubić, co było pewnie kolejną oznaką zmąconego umysłu. Obecność tego człowieka była jak lodowaty deszcz, mało komfortowa, ale dziw nie odświeżająca. Czasem zastanawiał się, czy markiz Rannoch zechce zrezygnować z niego na stałe. Pewnie nie. Propozycja była sensowna. Kemble miał to coś bez wątpienia. Być może kolejna rozmowa z Kitty wcale nie będzie potrzebna. - Ludzie z niższych warstw niespecjalnie ufają szlachcie, prawda? - głośno myślał David. - Szkoda. 218
- Szkoda? - Kemble zaśmiał się sucho, ściągając kolejną warstwę masy. - Wystarczy spojrzeć, jak się zachowują w obecności policji. - Widać było, że wie, o czym mówi. - Wiesz coś o życiu w East Endzie, prawda, Kemble? Tym razem służący okazał się powściągliwy. - Wystarczająco, żeby przeżyć, milordzie. Co mam zrobić? - Ta dziewczyna - powiedział David, wracając do tematu - wie coś, czego nie powinna. Sądzisz, że uda ci się to z niej wydobyć? Dwa wprawne ruchy brzytwą i Kemble skończył. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, panie! - powiedział, machając płynnie brzytwą. - Jezu, uważaj! - przeraził się David. - A co do Kitty, to bądź delikatny. Wiele przeszła. - Możesz mi zaufać, milordzie. - Kemble opłu kał brzytwę w miedzianej misie. David zdał sobie sprawę, że już mu ufa. Kemble potrafił być czarujący, kiedy miał na to ochotę, a mimo jego nieustannego zrzędzenia i połajanek czuć było, że to niezwykle kompetentny i dobry człowiek. Kobiety wychwytują takie rzeczy instynk townie, pomyślał David. Kemble zdjął ręcznik z szyi Davida i przez kilka minut pomagał mu się ubrać. David nie cieszył się na wędrówkę po Wapping i Shadwell. Ale jeszcze bardziej obawiał się tego, co go czekało po połu dniu. Zawiązywał krawat, kiedy przyszedł mu do gło wy pewien pomysł, który mógłby rozwiązać - a przynajmniej złagodzić - jego problem. - Aha, i jeszcze jedno. - Tak? - Służący wychylił głowę z garderoby. 219
- Masz jakiekolwiek pojęcie o antycznej chiń skiej porcelanie? - zapytał niezobowiązująco, przewlekając koniec przez ostatnią pętlę. Służący uniósł brwi. - Dynastia Ming i te sprawy? - Dokładnie tak! - ucieszył się David, odsuwając się od lustra i patrząc krytycznie na krawat. - Przykro mi, milordzie. Sam jestem wielbicie lem dynastii Qing. - Aha. - David wcisnął się w surdut. - To nie to samo? Chciałem powiedzieć, że bystry z ciebie fa cet. Czy nie mógłbyś zdobyć czegoś z Ming? - Oczywiście. - Kemble wyprostował się z dumą. - Zna się paru paserów. I handlarzy nielegalnymi dziełami sztuki na Strandzie. Ma pan coś konkret nego na myśli? - Oj, nie wiem. Może... z pół tuzina? I żeby kil ka miało zielony kolor. - Pół tuzina? - zapytał Kemble z przekąsem, a David miał wrażenie, że w oczach służącego po jawił się kpiący wyraz, który szybko zniknął. - Oczywiście, milordzie. Proszę tylko powiedzieć zarządcy, że będę potrzebował sporo gotówki. - Sam mu powiedz. - David nałożył rękawiczki. - Zależy mi na czasie. Wpadłem w tarapaty. - Oczywiście - powiedział gładko Kemble. I kiedy Delacourt podniósł wzrok, służącego już nie było.
Kwadrans po dziewiątej nad Londynem wciąż unosiła się mgła. W okolicach rzeki była tak gę sta, że David niemal czuł jej metaliczny zapach. Stojąc obok de Rohana, patrzył w stronę Prospect
220
of Whitby. W sąsiedniej alejce jakiś mężczyzna w wilgotnym skórzanym płaszczu toczył świńską głowę do tawerny przy Pelican Stairs. David led wo widział jego towarzysza, który stał na końcu alejki, trzymając cumę. Łódź pewnie czekała na dole, przy nabrzeżu. - Tu ją znaleziono? - zapytał. De Rohan pokiwał głową ponuro. Mężczyźni od świńskiej głowy zeszli po scho dach i zniknęli. De Rohan wyszedł na ulicę, pstry kając palcami na wielkiego, czarnego psa, który wszędzie mu towarzyszył. W porannej mgle, w dłu gim, czarnym płaszczu inspektor wyglądał jak ciemny anioł zemsty. David poszedł za nim w stronę rzeki. Alejka rozszerzała się na końcu, otwierając się na pustą przestrzeń między tawerną a sąsiednim budyn kiem. De Rohan zrobił kilka kroków i spojrzał w rzeczną toń. - Przypływ będzie za pół godziny, więc nic tu nie zobaczymy - powiedział. - Lepiej odwiedźmy ta wernę. - Co robimy, jak wejdziemy do środka? - chciał wiedzieć David, kiedy dotarli do drzwi. Wielki mastif położył się przy bramie, mruknął i złożył łeb na przednich łapach. - Najpierw chciałbym porozmawiać z chłopa kiem, o ile jeszcze tu jest. - Inspektor wzruszył ra mionami. - A potem się rozejrzymy. Kto wie, mo że spotkamy jakichś starych znajomych. - Wątpię, że znam kogoś, kto bywa w takich miejscach - mruknął David, zerkając podejrzliwie na drzwi. Mylił się. Jak tylko weszli do środka i ich oczy przyzwyczaiły się do mroku, pierwszą osobą, którą 221
ujrzeli, był nikt inny, jak tylko Bent Rutledge. W jego oczach pojawił się błysk, ale zanim zdążył coś powiedzieć, David odsunął się od drzwi. - Dzień dobry, panie Rutledge - powiedział ci cho. - Cóż za spotkanie. Rutledge podniósł głowę i wytężył mętny wzrok. - Co? To znowu ty, Delacourt? - ucieszył się. - Te podłe tawerny mają swój urok, prawda? - Mrugnął porozumiewawczo i podszedł do baru, skąd zwinął kawałek sera, który włożył do roze śmianych ust. - Ech, Rutledge - westchnął barman, odkłada jąc nóż. - Może strzemiennego? Wciąż żując, Rutledge nałożył płaszcz, wygląda jący, jakby jego właściciel w nim, a raczej na nim, spał. Delacourt bał się myśleć z kim i gdzie. - Wolałbym kawy, Pratt - odparł Rutledge. - I dopisz mi ten ser do rachunku. - Chwiejnym krokiem podszedł do okna i usiadł przy jednym ze stolików. Widać było, że barman liczy na to, iż uda mu się zignorować dwóch nowych gości. De Rohan zbliżył się do lady i oparł się na łokciu. - Przyszliśmy porozmawiać z chłopcem, który wczoraj znalazł zwłoki, panie Pratt. Barman rzucił mu nieprzyjemne spojrzenie. - Chłopak nie miał z tym nic wspólnego, de Ro han. Czyżby nie wystarczało wam bandytów, za którymi trzeba się uganiać? De Rohan zaczął bębnić palcami po dębowym blacie. - Przyprowadź go, Pratt - powiedział zmęczo nym głosem. - Spałem trzy godziny, mam mokre buty i lepsze rzeczy do roboty. Chcesz, żebym przez trzy kolejne miesiące przepędzał ci bogatych
222
klientów? Zaoszczędź mi tego, dobrze? - De Rohan odszedł od baru, minął Rutledge'a i usiadł przy stoliku blisko kuchni. Delacourt poszedł za nim, spoglądając z ukosa na Szalonego Benta. Chuda i senna kelnerka po stawiła na jego stole dzbanek i zmiętą gazetę, a Rutledge, wciąż nie odrywając wzroku od mgły za oknem, położył rękę na jej siedzeniu. Nagle podniósł głowę, jakby nie była tą osobą, której się spodziewał. Dziewczyna spoliczkować go bezna miętnie i wróciła do pracy. - Znasz go? - zapytał de Rohan. - Słabo. Nazywa się Bentham Rutledge i jest awanturnikiem o błękitnej krwi. - Co pewnie było niewiele gorsze od beztroskiego lekkoducha. Wpatrywał się w Rutledge'a przez chwilę, stwierdzając z całą pewnością, że za dobroduszną maską kryje się głęboki, młodzieńczy gniew. Gniew, który za kilka lat zmieni się we wściekłość i zniszczy nie tylko piękną twarz, ale i serce. Na twarzy Delacourta pojawił się gorzki uśmiech. To zabawne, jak łatwo dostrzec te symp tomy u innych. Czy właśnie tak wyglądał, będąc w wieku Rutledge'a? Czy jego serce jest bezpow rotnie stracone? Był zaledwie kilka lat młodszy od Benthama, kiedy wrócił do Londynu po cudownych latach stu diów w Harrow i Oksfordzie. Bogaty, utytułowany i atrakcyjny, czuł, że ma u stóp cały świat. A potem przyszedł list od ojca, a raczej od człowieka, który zgwałcił jego matkę. I cały świat, cała piękna przy szłość zatrzęsła się w posadach, a potem runęła bezpowrotnie. Ciekawe, jaki jest sekret Rutledge'a? Bo na pewno jakiś ma. David w duchu wzruszył ra-
223
mionami. To nie jego sprawa. Chwilę później otworzyły się kuchenne drzwi i wyszedł szczupły, wysoki chłopak w wieku około szesnastu lat. Wy tarł dłonie w brudny fartuch. - Jestem Thomas - zawahał się, stając przy sto le. De Rohan uśmiechnął się, ale jego oczy pozo stały zimne. - Ten dżentelmen i ja chcielibyśmy, żebyś nam powiedział o dziewczynie, którą wczoraj znalazłeś w rzece. Thomas zdjął fartuch. - Niewiele wiem. - Wzruszył ramionami. David wyciągnął z kieszeni kilka monet. De Ro han chrząknął z dezaprobatą, ale David położył na zniszczonym stole koronę. - Powiedz nam, co wiesz na pewno - powiedział miękko. - A potem to, co ci się wydaje. - Dołożył jeszcze suwerena. Chłopak szeroko otworzył oczy. - Jak to? Co to znaczy, że mi się wydaje? David wzruszył ramionami. - Takie miejsce musi roić się od plotek. Chłopak uniósł brew i spojrzał na strój Davida. Najwidoczniej dał się przekonać. - Wyszedłem zaraz po zmroku - zaczął mówić - wyrzucić do rzeki obierki i tym podobne. Zoba czyłem cumę, ale nie było łodzi. Wychyliłem się i zobaczyłem ciało, unoszące się na wodzie twarzą do dołu. Miała rozłożone ręce jak anioł. Na twarzy inspektora malowało się rozczarowa nie. - Nie widziałeś twarzy? - Przyjrzałem się dobrze, kiedy strażnicy wycią gali ją z wody - odparł chłopak upiornie. - Strasz-
224
nie spuchła. Ale wciąż wyglądała jak nasza Meg, bez dwóch zdań. - Znałeś ją? - David nachylił się nad stołem. - Najpierw rozpoznałem jej strój - przyznał. - Ciemnoczerwona satyna. Zawsze to nosiła. - Była tutaj znana? - chciał wiedzieć de Rohan. - Pracuję tutaj od czterech lat, a ona tu zawsze przesiadywała. Przychodzą tu marynarze, robotni cy portowi i flisacy - powiedział chłopak z dumą. - Czasem nawet zdarzy się jakiś wielki pan. Dobre miejsce na załatwianie takich spraw. De Rohan spojrzał na Rutledge'a. - Rozumiem, że na górze są pokoje. Thomas potrząsnął głową. - Meg z nich nie korzystała. Miała swój własny lokal, tam gdzie pracowała. - Tylko przychodziła po klientów? Chłopak pokiwał głową. - Miała jakichś stałych? - Nie zauważyłem. - Thomas nachylił się do Da vida i spojrzał w stronę Rutledge'a. - Ale może je go zapytaj. Znał jej przyjaciółki i zadawał dużo dziwnych pytań. David uniósł brew, ale de Rohan patrzył w stro nę rzeki, na której widać było ukryte we mgle bar ki. Pod osłoną Lower Pool tłoczyli się handlarze. - Powiedz mi, Thomas - odezwał się inspektor z zadumą. - Jak była przywiązana? Thomas spojrzał na niego, jakby postradał ro zum. - Miała pętlę wokół szyi. - Jaki węzeł? - chciał wiedzieć de Rohan. Chłopak w końcu zrozumiał. - Marynarski - powiedział szybko. - Bardzo zgrabny. I nowiuteńka cuma. 225
- Mądry chłopak - pochwalił go de Rohan. - Kiedy ostatnio widziałeś tu Meg? Ktoś będzie pamiętał? - Najdalej trzy dni temu. - Trzy? - wtrącił sceptycznie David. - Jesteś pe wien? Chłopak zmarszczył czoło. - To był poniedziałek. Przyszła wcześnie, koło jedenastej. Pratt pojechał po warzywa na rynek, więc byliśmy tylko Nell i ja. - Była sama? Jak była ubrana? Chłopak zdziwił się. - Miała czerwoną sukienkę, jak zwykle. Była sa ma, ale szukała kogoś. - Klienta? - Nie mam pojęcia. Powiedziała tylko: Tommy, miej oko na faceta, który będzie o mnie pytał. A potem mrugnęła i dała mi szylinga. Ale nikt nie przyszedł. Przynajmniej nikt taki, na kogo zwróci łaby uwagę. W południe wyszedłem z kuchni, ale już jej nie było. De Rohan bębnił palcami w blat stołu. Miał dłu gie palce o oliwkowym kolorze, podobnie jak twarz. Nie po raz pierwszy David zastanawiał się nad jego pochodzeniem. - Miała pieniądze i dała ci szylinga. Często to robiła? - Nie, nigdy. Dlatego to zapamiętałem. I to, że siedziała w kącie z miną kota, który dorwał się do śmietanki. Chociaż z drugiej strony, może tylko mi się zdawało. - Może - odparł de Rohan miękko. Rozmowa z Thomasem dobiegła końca. Wyglą dało na to, że Meg zdobyła jakieś pieniądze. Pew226
nie kogoś szantażowała. Rozejrzał się po sali i zo baczył, że Rutledge zniknął. David nie martwił się zbytnio. Mężczyzn tego pokroju łatwo było znaleźć - wystarczyło poszukać w najmodniejszej knajpie lub w miejscu, gdzie od bywały się walki kogutów. David był dobrze zo rientowany, a gdyby miał jakieś problemy, sio strzeniec z pewnością mu pomoże.
O dziesiątej rano w Park Crescent Cecilia od chodziła od zmysłów. Poranek okazał się pasmem katastrof. Pomimo ogromnych wysiłków nie udało jej się znaleźć zaginionej pończochy. Schroniła się w sypialni, nie będąc w stanie zejść na dół i stawić czoła służbie, która pewnie śmiała się w kułak za jej plecami. Etta przygotowała kąpiel, a Cecilia wcisnęła w siebie kanapkę, niemal się nią krztu sząc. Chciała pozbierać okruchy z pościeli i rozla ła herbatę. Etta wybiegła z łazienki i z chytrym uśmieszkiem klepnęła ją kilka razy między łopatkami. Cecilia odesłała ją i weszła do wanny z nadzieją, że się uto pi. Albo chociaż ukoi bolące ciało. Zdumiała się, jak bardzo jest obolała, a kiedy zanurzyła się w wodzie, odkryła, że jedna z ran jest raną na ciele, a nie tylko na duszy. Na lewym udzie widać było ślad krwi - niewielki i ledwie widoczny. Po tylu łatach spędzonych w siodle i tak dziwne, że w ogóle krwawiła. A mimo to był to niezbity do wód. Raz na zawsze straciła dziewictwo. Z głębokim jękiem schowała się pod wodę. Po chwili płuca nie wytrzymały i wynurzyła się po woli, już pogodzona z losem. Nie żeby nie spodzie-
227
wała się odrobiny krwi czy żałowała straty tego, co ta krew oznaczała. Ale na Boga! Stracić dziewic two z Delacourtem! Odsunęła mokre kosmyki z twarzy i oparła głowę o krawędź wanny, gapiąc się na ściany pokryte boazerią. Śmiechu warte, doprawdy. Przez te wszystkie la ta robiła wszystko, by go unikać. On zresztą też. A teraz przeznaczenie - z niewielką pomocą pa stora Amhersta - zaprowadziło ich do łóżka. To chyba nie było tak, prawda? Przeznaczenie to jedna sprawa. Z drugiej strony, to jej własne po żądanie zadecydowało. Wzięła Davida za rękę i zaprowadziła do sypialni. Kiedy na początku pró bował się powstrzymać, nalegała. Kiedy zaofero wał, że przestanie, zaczęła błagać. Okazało się, że się nie myliła. Miała nienatural ną i nieprzyzwoitą słabość do przystojnych, zielo nookich łajdaków. Nie ona jedna. Palące spojrze nie Davida potrafiło sprawić, że kobieta miała ochotę zedrzeć z siebie ubranie i paść mu do stóp. Jak głosiła plotka, przynajmniej kilka tak postąpi ło. Zabolało ją to. Czyżby była kolejną zdobyczą na długiej liście seksualnych podbojów Davida? Cóż, odniosła zupełnie inne wrażenie. Zaczęła podejrzewać, że nie zna go tak dobrze, jak jej się wydawało. Był skomplikowanym mężczyzną. Kie dy się kłócili poprzedniego wieczora, mocno się zdenerwował, ale miała wrażenie, że jego gniew miał dużo głębsze i tajemnicze źródło. Kiedy w końcu wziął ją w ramiona i pocałował, wygląda ło to tak, jakby walczył z demonami. Kiedyś uważała, że jest próżny, rozwiązły i roz pieszczony. Ale poprzedniej nocy widziała w nim przyzwoitość i szczerość. Oraz niepewność. Ta myśl wlała w nią odrobinę otuchy i nadziei. Na228
dziei na co? Czyżby zadurzyła się w nim jak pen sjonarka? Zaczęła chichotać, a potem śmiać się głośno. Czu ła się tak, jak kiedyś David w jej powozie - jak abso lutna wariatka. Prawda w końcu do niej dotarła. Była w nim zakochana. W Delacourcie! Niestety. Zakochała się beznadziejnie i po uszy w największym podrywaczu i lekkoduchu całej An glii. Chociaż przysięgała go unikać. On również miał jej schodzić z drogi. Cecilia uderzyła pięścią w wodę, nie potrafiąc opanować salw śmiechu. Do drzwi zapukała Etta. - Milady? - krzyknęła, bo deski boazerii tłumiły odgłosy. - Dobrze się pani czuje? Cecilia opanowała się powoli. - Nie, Etto. - Położyła rękę na czole. - I oba wiam się, że już mi się nie poprawi. Pierwszy raz w życiu Etta straciła głos. - Co takiego? - zapytała w końcu. - Niestety. - Cecilia wstała i owinęła się ręczni kiem. - Nie ma dla mnie ratunku. Proszę, przygo tuj mój brązowy strój do konnej jazdy i poproś Je da, żeby osiodłał Zefira. Czuję, że muszę się prze jechać. Może spadnę i złamię sobie kark.
Cecilia dotarła do parku na tyle wcześnie, że po za straganiarzami i sprzątaczami nie było tam wie lu odwiedzających. Pasowała jej taka pora, bo wte dy mogła swobodnie pogalopować. Alternatywą było popołudnie, kiedy śmietanka towarzyska uda wała się na spacer, czego Cecilia zawsze unikała. Znalazłszy się na Park Lane, Cecilia spięła konia, przejechała przez bramę i skierowała się na główną 229
alejkę. Zatrzymała się przy urwisku, patrząc, jak mgła podnosi się znad rzeki Serpentine. Poza dwo ma mężczyznami przy samym brzegu park był zu pełnie pusty, a pierwsze krokusy zapowiadały na dejście wiosny. Zadowolona, wzięła głęboki od dech, dała sygnał Jedowi i puściła konia do galopu. Przejażdżka trwała prawie godzinę. Zwalniali na alejkach i rozpędzali się na łąkach. Jed zawsze był pół długości z tyłu - pilnował jej, ale również motywował. Od wieków toczyła się między nimi ry walizacja, które jest bardziej wytrawnym jeźdźcem. W końcu zwolniła do stępa i pozwoliła, by Zefir sam wybrał drogę wzdłuż Rotten Row. Przejażdż ka się opłaciła - jej głowa była wolna od natłoku myśli, a ręce pewne. Ubiegła noc stała się realnym i racjonalnym problemem, a nie cudownym snem, którym była jeszcze wczoraj, bądź koszmarem, którym okazała się dziś rano. Owszem, nadal się trochę bała. Ale w świetle dnia nie mogła temu zaradzić. Kolejny krok należy do niego, niech Bóg ją ma w swojej opiece. Bała się, bo nie miała pojęcia, co będzie, i nie była pew na, czego spodziewa się po tym dziwnym związku. Wiedziała tylko, że go pragnie - że pragnie męż czyzny, którym był zeszłej nocy. Nie aroganckiego, arystokratycznego pyszałka, jakiego zgrywał przed światem. Skazała Davida na wygnanie na tyle lat, że zmia na tej sytuacji przyprawiała ją o zawrót głowy. Po dejrzewała, że on jest równie zagubiony. A mimo to namiętność, która się między nimi zrodziła, by ła niepodobna do niczego, co jej się w życiu przy trafiło. Była jak przepiękny sen. Namiętność to uczucie, które szybko się wypala. Zdawała sobie sprawę, że David miał wiele kocha-
230
nek i z reguły wytrzymywał zaledwie kilka tygodni. Przy swoim braku doświadczenia nie miała szans przeciwko takiej statystyce. Westchnęła. Czas wra cać do domu. Trzeba odłożyć na bok tę obsesję, bo i tak nie ma na to wpływu. Pomyślała o misji i o tajemniczych zabójstwach Mary i Meg. Inspektor de Rohan uważał, że jej po moc może się przydać w śledztwie, chociaż David miał inne zdanie. Postanowiła, że po południu po jedzie na Black Horse Lane i rozejrzy się trochę. Miała nadzieję, że uda jej się zobaczyć burdel pro wadzony przez kobietę nazywaną matką Derbin. Czasem kobiece oko potrafi dostrzec rzeczy, któ rych nie widzi mężczyzna. Dała Jedowi znak, że wracają do domu. Skiero wała się pod górę i zobaczyła dwóch mężczyzn, wciąż pogrążonych w rozmowie przy Serpentine. Nie widziała twarzy pierwszego, ale drugi był star szy, a na pobladłej twarzy widać było siateczkę zmarszczek. Nagle odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Knightsbridge Road. Ubrany w długi, szary płaszcz i bardzo elegancki kapelusz, utykał lekko, a kiedy zszedł na żwirową alejkę, w świetle dnia mignęła posrebrzana laska. Cecilia miała wrażenie, że gdzieś już go widzia ła. Przyjrzała się drugiemu mężczyźnie, którym okazał się Edmund Rowland. Już ją zauważył. - Dzień dobry, lady Walrafen - zawołał, podno sząc rękę. Cecilia nie miała wyjścia, jak tylko poczekać i przywitać się. - Dzień dobry, panie Rowland. - Ślicznie pani wygląda w ten okropny dzień. - Wykonał ruch, jakby chciał chwycić Zefira za uzdę. 231
Narwany wałach go nie polubił, odrzucił głowę z głośnym parsknięciem. W rezultacie dłoń męż czyzny zrobiła się lepka i mokra od końskiej śliny. Edmund wyciągnął lnianą chusteczkę. - Ogromnie przepraszam. - Cecilia usiłowała zachować poważną minę, podczas gdy Edmund czyścił mankiet. - Ma katar od tego zimna. I nie stety, nie przepada za obcymi. Rowland uśmiechnął się sztywno. - A zatem muszę zaprzyjaźnić się zarówno z pa nią, jak i z pani koniem - powiedział gładko. - Mo ja droga, może zejdzie pani z siodła i uda się ze mną na krótki spacer? Cecilia znalazła się w kłopotliwej sytuacji. Dzię ki jej intrydze Rowland stał się hojnym darczyńcą misji. Gdyby mu teraz odmówiła, zachowałaby się nieelegancko. Pozwoliła, by pomógł jej zejść z sio dła, i oddała wodze Jedowi. Edmund wziął ją lekko pod ramię. - Często słyszałem, że piękna lady Walrafen to najlepsza amazonka w całym Londynie - oznajmił. - Nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem tego dzi siaj na własne oczy. A co za rumak! Sądzę, że wie lu mężczyzn nie poradziłoby sobie z takim olbrzy mem. Cecilia zarumieniła się lekko i na chwilę zapo mniała o swojej niechęci wobec Rowlanda. - Dziękuję za komplement, milordzie. - Zda wała sobie sprawę, że umiejętności jeździeckie są jej jedyną próżnością. - Muszę się przyznać, że jazda konna to zajęcie, które kocham po nad wszystko. Edmund uniósł brwi i ścisnął mocniej jej ramię. - Ponad wszystko? - zapytał miękko. - Przykro mi to słyszeć. To brzmi tak, jakby na świecie nie
232
było większych przyjemności. Po co się tak ograni czać? Cecilia pojęła od razu, do czego zmierza, choć uwaga była dosyć subtelna. - Moje życie jest dosyć ograniczone, milordzie - odparła ostro. - To świadomy wybór. Edmund zrobił zdumioną minę. - Droga lady Walrafen! Odnoszę wrażenie, że panią obraziłem. Proszę mi uwierzyć, nie było to moim zamiarem. Chciałbym, żebyśmy zostali przy jaciółmi. - Przyjaciółmi? - powtórzyła Cecilia, próbując ukryć podejrzliwą nutę w głosie. - Nic więcej. - Stanął przy ławce, a Cecilia usia dła niechętnie. Całe szczęście, że usiadł w bezpiecz nej odległości. - Jako pełen podziwu przyjaciel - ciągnął - i bliski krewny drogiego Cole'a, cieszę się, że mam okazję porozmawiać z panią na osob ności i... - Przerwał nagle z niepewną miną. - Tak? - zachęciła go Cecilia. Edmund uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Ach, to nic takiego. - Podniósł wzrok na nie bo. - Nie powinienem rozsiewać plotek. Porozma wiajmy o bardziej przyziemnych sprawach. Wybie ra się pani na herbatkę do lady Kirton? Ja i Anne również zostaliśmy zaszczyceni zaproszeniem. I na bal również. To chyba dowód wdzięczności za wsparcie waszej szlachetnej misji. Cecilia nie zarejestrowała ostatnich kilku zdań. - O jakie plotki chodzi? - zapytała cicho. Edmund wykonał lekceważący gest dłonią. - Lady Walrafen, cnotliwa kobieta nie powin na zwracać najmniejszej uwagi na insynuacje. Ani na plotki. - Panie Rowland - powiedziała sztywno. - Nalegam. 233
Edmund zrobił zasmuconą minę. - Dobrze więc - szepnął, zerkając z ukosa na Je da, który stał w pewnej odległości. - Jestem pewien, że Cole, jak zwykle bujając w obłokach, nie chciał, by to tak wyglądało. - Przerwał i odwrócił wzrok. - Co tak wyglądało? - Cecilia czuła się coraz bardziej skrępowana. Edmund spojrzał na nią niepewnie. - Pani współpraca z tym łajdakiem Delacourtem - wykrztusił w końcu. - Co też Cole'owi przyszło do głowy? Wszyscy wiedzą, że dała mu pani ko sza. I bardzo dobrze. Była pani taka niewinna, a on... cóż, jest, jaki jest. Ale Delacourt jest upar ty i lubi się mścić. Nie było mi miło, kiedy zobaczy łem to na piśmie. Cecilii zrobiło się niedobrze. - Na piśmie? Co takiego? Edmund miał żałosną minę. - Księgę zakładów u Brooksa. Obawiam się, że ma pani małe szanse. A te wszystkie spekulacje... Cóż nie są zbyt eleganckie. Zrozumiała, o co chodzi. Sześć lat temu, słysząc coś takiego, Cecilia Markham-Sands załamałaby się i zwróciła na trawę cały poranny posiłek. Ale hrabina Walrafen już nie. Tym bardziej że nie ja dła śniadania, którego mogłaby się pozbyć. Cecilia odrzuciła głowę i ściągnęła ramiona, prostując się jak królowa. - Drogi Edmundzie, rozumiem, że chce pan jak najlepiej - powiedziała poważnie. - Ale lord Dela court i ja zakończyliśmy dawne spory. Cóż, mogę nawet powiedzieć... tak, jesteśmy dzisiaj przyja ciółmi. Jeśli ludzie chcą spekulować, czy nas nie łą czy coś więcej, to ich sprawa. Najwyżej od tego zbiednieją.
234
Edmund nachylił się i poklepał ją po ramieniu. - Moja droga, od razu poczułem się lepiej. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że rodzina to dla mnie wszystko, ale jestem przekonany, że mój ku zyn nie wybaczyłby mi nigdy, gdyby coś złego się pani stało. Cecilia uśmiechnęła się słabo. Nie była przeko nana, że Edmund i Cole byli szczególnie blisko. Może źle oceniła Edmunda? Chyba nie. - A zatem spełnił pan rodzinny obowiązek, mó wiąc mi o tym - odparła, a po chwili celowo zmie niła temat. - A teraz proszę mi powiedzieć, kim był ten wysoki dżentelmen, z którym pan przed chwilą rozmawiał? Wyglądał znajomo. Edmund zmarszczył czoło. - Wątpię, by go pani znała. Cecilia nagle skojarzyła srebrną laskę. - Ach, już pamiętam! Był gościem na pańskim przyjęciu! - Nie, moja droga, myli się pani. - Och, nie. Jestem pewna, że go tam widziałam. Edmund zaśmiał się lekko. - To możliwe, pewnie przemknął gdzieś w kory tarzu. Ale nie był jednym z gości. To mój makler, z Leadenhall Street. - Zmarszczył nos. - Co wię cej, to Żyd. Czyli z pewnością nie osoba, którą się zaprasza na przyjęcia. Cecilię zdziwiło tak okrutne stawianie sprawy. - Och, tak? Szkoda, że musiał się pan odrywać od zabawy, by zajmować się interesami - powie działa Cecilia chłodno. - Owszem. - Edmund nie zauważył jej tonu. - Musiałem jednak podpisać kilka papierów. A właśnie, mam nadzieję, że Walrafen uporządko wał swoje sprawy przed śmiercią? Nie chcę się na235
rzucać, ale muszę się pochwalić, że mam głowę do interesów. Gdyby pani kiedykolwiek potrzebo wała rady lub pomocy, proszę się do mnie zwrócić. - Dziękuję. Giles też udziela mi rad i chciałby, żebym częściej ich słuchała. - Cecilia nie lubiła roz mawiać o pieniądzach, tym bardziej z kimś takim jak Edmund Rowland. Z Gilesem również nie. Sa ma zajmowała się swoimi sprawami, jeśli tylko nie ograniczało jej prawo. I świetnie sobie radziła. Z placu St. James słychać było bicie dzwonów. - Mój Boże! - wykrzyknęła, podrywając się na nogi. - Już pierwsza? Jak ten czas leci. Oba wiam się, milordzie, że muszę już pana opuścić, bo kucharz mi tego nie wybaczy. Edmund wstał, ale Jed podbiegł szybko i po mógł jej wsiąść na konia. Ruszyli brzegiem Park Lane, a kiedy Cecilia obróciła się w siodle, zoba czyła, że Edmund idzie w kierunku powozu, który przed chwilą ich minął.
Lord Delacourt i inspektor de Rohan spędzili kolejną godzinę, przesłuchując Pratta i dziewczy nę o imieniu Nell. Niczego ciekawego się nie do wiedzieli. Następnie ruszyli dalej, zaglądając do każdego sklepu i tawerny w promieniu pięciu set jardów. Mieszkańcy East Endu nie okazali się rozmowni - twierdzili, że nic nie widzieli i nie sły szeli. Niestety, David miał wrażenie, że mówią praw dę. Naiwnie oczekiwał, że ktoś powie, iż widział kobietę w czerwonej sukni, która wyszła z oznako wanej dorożki w towarzystwie dwóch łatwo rozpo znawalnych łotrów, ale się przeliczył. 236
Jak słusznie zauważył de Rohan, morderca prawdopodobnie przywiózł ciało łodzią przez Li mehouse Reach, albo nawet z dołu rzeki przez Upper Pool. Innymi słowy, mogło to być wszędzie. Co więcej, mordercą mógł być każdy - każdy, kto potrafi zawiązać marynarski węzeł. Co obejmowa ło większość mieszkańców dzielnic znajdujących się na południe od Whitechapel Road. Delacourt westchnął. Z minuty na minutę coraz bardziej po dziwiał wytrwałość de Rohana. W południe de Rohan pożegnał się ze względu na inne sprawy. Dzień wcześniej aresztowano dwóch portugalskich przemytników i o drugiej miało się odbyć przesłuchanie w magistracie. Da vid poczuł ulgę. Powiedział de Rohanowi o swoich planach co do Kitty, odwiózł inspektora i jego psa na Wapping New Stairs, a potem kazał woźnicy je chać do domu. Zziębnięty na kość i nieprzytomny z niewyspania, nie był w stanie poukładać sobie wszystkiego, co usłyszeli. Dotarli na Curzon Street. Kemble gdzieś znikł, więc David rozebrał się, umył i przebrał, a potem zszedł na dół i usiadł w fotelu, w którym zawsze podawano mu lunch. Był tak pogrążony w myślach i zaspany, że dopiero po chwili zauważył, że nie ma przed sobą talerza z pieczonym stekiem. Lokaj stojący w drzwiach chrząknął cicho i De lacourt zdał sobie sprawę z dziwnego napięcia, które opanowało pokój. Wytężył mętny wzrok i zo baczył, że na stole, w miejscu talerza z obiadem stoi obrzydliwa figurka, wpatrująca się w niego zło wieszczo błyszczącymi czarnymi oczkami. Postać miała wydęte policzki, pomalowane na jaskrawo zielony kolor i ubrana była w żółtą przepaskę, któ ra okrywała biodra jak jakaś pielucha. Delacourt 237
rozejrzał się po pokoju i zobaczył, że na bocznym stoliku w jadalni stoi kilka podobnych, choć już nie tak paskudnych, porcelanowych figurek. - Kemble! - wrzasnął. Z cienia wyskoczyło kilku lokajów, którzy zaraz przyprowadzili winowajcę. - Cóż to jest, u diabła? - chciał wiedzieć Delacourt - Cudowny, prawda? - zapytał słabym głosem Kemble. - Wiedziałem, że będzie pan zachwycony. - Ze strachu omal nie postradałem zmysłów - mruknął Delacourt. Niecierpliwie machnął ręką, dopominając się o swoją kawę i stek. Drugą ręką odsunął figurkę. - Szczerze mówiąc, Kemble, to najbrzydsza rzecz, jaką w życiu zdarzyło mi się oglądać. Mam nadzieję, że nie zapłaciłeś fortuny za to przysadziste, zielone, półnagie... Kemble prychnął głośno, nachylił się i złapał fi gurkę. - To nie moja wina! - zaczął urażonym tonem. - Sam mówiłem, że wolę Qing. Ale nieeee! Pan koniecznie chciał Ming, i to w zielonym kolorze. - Posadził dziwnie zakończoną podstawę figurki na ramieniu i wyciągnął rękę w stronę Delacourta. - A więc ma pan swoje zielone Ming! - Jeszcze raz powiesz Ming albo Qing, a pojadę prosto do wariatkowa! - David potarł skronie pal cami. - Cóż to, u diabła, jest, nawiasem mówiąc? - Dachówka. - Dachówka? -wykrztusił Delacourt, odsuwając talerz z niesmakiem. - Wysyłam cię po orientalną porcelanę - chińskie tancereczki, wazony i misy, tego typu rzeczy - a ty przywozisz mi cholerną da chówkę? Z przyklejonym do niej obrzydliwym orientalnym gnomem? 238
- Mam kilka wazonów - oburzył się Kemble, od wracając głowę do stolika. - I dwie misy. Nie wspo mniał pan nawet słowem o tancereczce! Poza tym te dachówki to ostatni krzyk mody! - Och, tak! - krzyknął melodramatycznie David, wyrzucając w górę ramiona. - Ostatni krzyk mody! Zupełnie jak te surduty, które każesz mi nosić. Kemble pogładził błyszczącą główkę figurki. - Są bardzo rzadkie - mruknął. - Stawia je się na framudze drzwi; mają odstraszać złe duchy. - Nic dziwnego - warknął Delacourt, popijając kawę. - Zrobiłbym wszystko, żeby nie natknąć się na to paskudztwo. Chyba że byłbym pijany jak bela. - Ale z pana niewdzięcznik! - Przyciskając figur kę do piersi, Kemble wydawał się naprawdę obra żony. - A ja specjalnie pojechałem do St. Giles! I to w taką mgłę! Zdaje pan sobie sprawę, jakie to nie bezpieczne miejsce? Ryzykowałem zdrowie, a mo że i życie, żeby pan mógł zaciągnąć do łóżka jakąś babę, i proszę nie zaprzeczać, bo wiem dokładnie po co te prezenty. A teraz próbuje pan zgrywać ko nesera? Jeszcze chwilę i pomyślę, że wie pan, jak odróżnić Ming od Miśni! - Ech, do diabła! - przerwał mu Delacourt, od stawiając głośno filiżankę. - Zapakuj wszystkie do pudła i zawołaj mi powóz!
Rozdział 10
W którym lady Walrafen otrzymuje konia trojańskiego
Po południu Cecilia wciąż była niespokojna i mil cząca. Każdy, kto ją dobrze znał - a to grono z pewnością obejmowało służbę - domyśliłby się, że coś ją gnębi. Zwykle nie była zbyt skomplikowa na: mówiła to, co miała na myśli, a miała na myśli to, co mówiła. I z reguły robiła wszystko szybko, sprawnie i z pogodą ducha. Dzisiaj jednak nic nie było tak jak zwykle. Spę dziła większą część popołudnia, chodząc po salonie tam i z powrotem, obgryzając paznokcie i mrucząc coś do siebie. W końcu przystanęła na chwilę i wydała mętne polecenia, że powóz i Et¬ ta mają być gotowe do wyjazdu w ciągu godziny. Z tego powodu, gdy lord Delacourt pojawił się w Park Crescent, Shaw powitał go z rezerwą. Za katarzony lokaj spojrzał na drewnianą skrzynię z mnóstwem wstążek, którą dwaj lokaje ściągali właśnie z powozu. - Może sprawdzę, czy pani jest w domu? - zasu gerował delikatnie. - Bądź tak miły - powiedział David stanowczo. - A jeśli nie, po prostu to dla niej zostawię.
240
W głębi duszy miał nadzieję, że jej nie będzie. Skoro nie miał pojęcia, co powiedzieć, może roz sądniej będzie uciec, niż wyciągać gałązkę oliw ną? Była w domu i zgodziła się go przyjąć, choć nie bez wahania. A może to była niepewność? David miał mało doświadczenia z kobietami, które prze jawiały którąkolwiek z tych cech. Lokaje postawili skrzynię przed obitą brokatem sofą i wyszli, zamy kając drzwi. - Prezent - wymamrotał David, machając nie zgrabnie ręką. - W ramach przeprosin. Delikatne brwi Cecilii uniosły się. - Przeprosin? Nie zdawałam sobie sprawy, że w takiej sytuacji konieczne są przeprosiny. - Uśmiechnęła się słabo. Delacourt zmusił się, by odwzajemnić uśmiech. Mój Boże! Była taka piękna, piękniejsza niż wczo raj. Miała na sobie dzienną sukienkę w turkuso wym kolorze. Wycięcie przy szyi zaczynało się pod obojczykiem, a rękawy i talia skrojone były według ostatniej mody, podkreślając cudowną krągłość jej bioder. Cecilia spojrzała na skrzynię, opierając dłoń o fotel. Nie miała rękawiczek, a ciemny mankiet ozdobiony falbanką z delikatnych koronek kończył się w połowie dłoni. Miała szczupłe, zwinne palce, a David wyobraził sobie nagle, że leży w jej łóżku i patrzy w popołudniowym świetle, jak ona go pie ści. Jak jej dłonie dotykają jego piersi, a potem schodzą w dół. Ruszyła ręką, przesuwając dłoń po tapicerowa nym oparciu, a on zobaczył oczyma wyobraźni, jak obejmuje jego sztywny członek, pieści go, a potem doprowadza do... 241
- Davidzie? - Zdał sobie sprawę, że Cecilia pa trzy na niego badawczo. - Chciałeś mnie przepro sić za...? Krew napłynęła mu do twarzy. Mój Boże. Nie pamiętał, kiedy ostatnio oblał się rumieńcem. Schronił się za oparciem krzesła w obawie, że Ce cilia zauważy. Nie chciał, by uznała go za nienasy cone zwierzę, nawet jeśli nim był. Niepewnie poruszył ręką. - Za to, że stłukłem twoją tancereczkę - wyjaśnił niezręcznie. Jego głos zmienił się w szorstki szept. - Naprawdę, Cecilio... Nie wiem, co mnie wczoraj napadło. Cecilia przyglądała mu się przez chwilę. - Żałujesz? Zaśmiał się gorzko. - Kochanie, moje życie to jedno pasmo żalu. Ale jedyne, czego żałuję co do wczorajszej nocy, to że straciłem panowanie nad sobą. Wstrząsnęło mną to. Cecilia przesunęła wzrokiem po jego twarzy, za trzymując się na ustach. - Mną również to wstrząsnęło. Nie mógł się dłużej powstrzymać, odsunął krze sło i podszedł do niej. Chciał ją wziąć w ramio na i powiedzieć jej o radości, którą napełniła jego serce. Ale nie mógł znaleźć właściwych słów. A na wet gdyby potrafił, nie był do końca przekonany, że chciałaby je usłyszeć. Podniósł dłoń i dotknął jej policzka. - Moja droga, powinniśmy chyba porozmawiać. Ta noc... była dla mnie jak sen. Jakby potrafiła czytać mu w myślach, objęła go w pasie. - Wygląda na to, że raz na zawsze pozbyliśmy się wzajemnej niechęci.
242
- Och, Cecilio - powiedział miękko. - Niechęć jest ostatnią rzeczą, którą mógłbym czuć do ciebie. - A co czujesz, Davidzie? - zapytała cicho, odry wając oczy od jego spojrzenia i kładąc policzek na klapie jego surduta. - Bądź ze mną szczery. Proszę. David spojrzał na nią niepewnie. Co chciała usłyszeć? Miał wrażenie, że znajduje się na szczy cie stromej, oblodzonej góry, a przed nim rozcią ga się ciemna otchłań. Przypomniał sobie posta nowienie, że nie będzie na nią naciskał. Nie chciał niczego, czego sama dobrowolnie nie zechciałaby dać. - Szanuję cię - odparł w końcu. - Jeśli powiem słowo więcej, mogłabyś się poczuć niezręcznie. - Szanujesz mnie? - Cecilia odsunęła się i przy mknęła oczy. - Jakież to... pocieszające. Nagle David położył ręce na jej ramionach, wbi jając paznokcie w delikatną skórę. - A więc mi powiedz, Cecilio - zażądał szorstko. - Czego się po mnie spodziewasz? Co chcesz, że bym zrobił? Wystarczy, że powiesz jedno słowo. Cecilia zdała sobie sprawę, o co pyta. Czyżby miała zamiar nalegać na małżeństwo? Cóż, nie zrobiła tego za pierwszym razem i z pewnością nie uczyni tego teraz. Cokolwiek chciał jej dać, musi to zrobić z własnej nieprzymuszonej woli, tak samo jak ona oddała mu się zeszłej nocy. A gdyby chciał proponować jej ślub, musiałaby się nad tym po ważnie zastanowić. Owszem, była w nim zakochana, ale nie głupia. Nawet intymna znajomość z Davidem była pozba wiona kluczowego elementu prawdziwej miłości. Nie chciał się sobą dzielić, był zbyt zamknięty w so bie, zbyt milczący. Potrzebowała bliskości, praw-
243
dziwego zespolenia ciała i duszy, a on nie był w sta nie jej tego dać. Co więcej, sugestia, że mogłaby mieć jakieś oczekiwania, ukłuła jej próżność. - Mylisz się. - Odsunęła się lekko. - Nie spo dziewam się niczego. David rozluźnił uścisk. Jego palce drżały lekko. - Wybacz mi, moja droga - powiedział, dotyka jąc czołem jej czoła. - Źle dobrałem słowa. Mogłaś zrozumieć, że... To znaczy, powinienem powie dzieć, że... David stracił swe legendarne opanowanie. - Niech to diabli, Cecilio. Jestem w tym bezna dziejny. Po prostu uważam, że jesteś cudowna. Otworzysz mój prezent? Pomimo irytacji Cecilia nie mogła powstrzymać iskierek wesołości, które rozjaśniły jej oczy. Ech, niech ma te swoje sekrety i wkupuje się w jej łaski, jeśli na to tylko teraz go stać. Kocha go i będzie cierpliwa. Przynajmniej przez jakiś czas. - Dobrze - poddała się. - Ale lepiej, żeby to nie była tresowana małpka z dzwoneczkami u szyi. - Tresowana małpka? - W głosie Davida poja wiło się niedowierzanie. - Kto chciałby dać kobie cie taki idiotyczny prezent? Chodź tutaj i zajrzyj do środka. David studiował jej twarz w obawie, że odmówi. Wybrał łatwiejszą ścieżkę i ona o tym wiedziała. Zasypywał ją prezentami, bo to przychodziło ła twiej niż słowa. Robił tak w przypadku wielu ko biet przed nią - ale z zupełnie innych powodów. Tym razem chciał kupić czas, nie uczucia. Mój Bo że, był przerażony. Przerażony, że ją straci. A mi mo to nie potrafił naciskać; nie wiedział, co mógł by zaoferować.
244
Cecilia poddała się i pozwoliła, by podprowadził ją do sofy. Rozciął wstążki, otworzył skrzynię i od sunął się, by zaczęła rozpakowywać wazony i misy. Sprawiała wrażenie zadowolonej. Podnosiła przedmioty do światła, wydając z siebie ochy i achy. Przyglądał jej się podejrzliwie. Czyżby w ką ciku ust czaił się uśmiech? A może to irytacja? Miała do niej prawo. Jego zachowanie poprzed niego wieczoru było poniżej krytyki. A dzisiaj, kie dy potrzebował gładkich słów i zdolności perswa zji, zachował się jak ostatni gbur. Odnosił jednak wrażenie, że zmiękczył nieco jej serce. A potem sięgnęła po ostatni przedmiot. Niech to diabli! Ręka Davida zatrzymała ją na gle. Oboje nachylali się nad skrzynią, a ich twarze znalazły się tak blisko, że jego oddech podnosił de likatne loki na jej skroni. Odsunął się gwałtownie. - Ten ostatni - powiedział pośpiesznie - to nic takiego, zapewniam cię. Taki drobiazg. Pewnie na wet nie będziesz go chciała. - Jestem pewna, że będę - odparła Cecilia uprzejmie. - Muszę przyznać, że masz doskonały gust, jeśli chodzi o orientalną porcelanę. Niesły chanie ekstrawagancki. - Odwinęła ostrożnie fi gurkę i milczała przez chwilę, która wydała mu się wiecznością. - Och - powiedziała w końcu głosem pełnym emocji. - O mój Boże! Ogarnęła go panika. - Mówiłem, że to nic takiego. Drobiazg, w do datku brzydki. - Och, Davidzie! - Nie patrząc na niego, Cecilia podniosła figurkę i przytuliła ją do piersi, a potem pogładziła palcem żółtą przepaskę. - Jest prze piękny! 245
David odetchnął głośno. Cecilia podniosła gło wę i spojrzała mu w oczy. Zdumiał się, widząc w jej oczach dziwną miękkość i ślad łez. - Sądziłam, że chcesz mnie przekupić - szepnę ła. - Ale ty naprawdę się postarałeś. Jak ci się uda ło tak szybko go odnaleźć? David rozłożył ręce. - Zaczynam się obawiać, że nic nie wiem ani o porcelanie, ani o kobietach. Twarz Cecilii rozjaśniła się w uśmiechu. Podsko czyła na równe nogi. - Chodźmy na górę i zobaczmy, czy pasuje. Zanim zorientował się, o co jej chodzi, prowadzi ła go po schodach do sypialni. Na korytarzu na pierwszym piętrze Shaw spojrzał na niego z dez aprobatą, a na półpiętrze spotkali służącą, która na ich widok otworzyła usta i przestała sprzątać. Prawą dłonią trzymając go za rękę, a lewą przy ciskając figurkę do piersi, Cecilia dotarła na drugie piętro i zatrzymała się tuż obok drzwi sypialni. W głębokiej wnęce w kształcie muszli, na rzędach półek, stał prawie tuzin figurek o dziwnych, łuko watych podstawach. Dachówek, jak nazywał je Kemble. Wczoraj, oślepiony pożądaniem, nie za uważył ich w ciemnym korytarzu. Prawdę mówiąc, nigdy nie zauważał takich rzeczy. Ale nagle zrozu miał, dlaczego Cecilia sądziła, że się postarał. A skoro Bóg tak rzadko dawał mu fory, nie miał zamiaru protestować. Miło było patrzyć na jej radość. Większość ko biet zachowałoby się trochę subtelniej, ale Cecilia nie była większością kobiet. Postawiła zielonego ludka tuż obok czerwonego, westchnęła z zachwy tem i mamrocząc coś do siebie, zaczęła przesta wiać całą kolekcję. Miała błyszczące oczy i cudow246
nie zaróżowione policzki, a David postanowił, że pośle pana Kemble po kolejny tuzin tych paskud nych diabłów, pal sześć koszty. Chrząknął delikatnie. - Moja droga, słyszałem, że te postaci mają trzy mać zło z dala od twoich drzwi - powiedział łagod nie. - Może powinnaś go właśnie tam postawić. - Och, nie. Boję się, że jakiś przechodzień mógł by go ukraść. Impulsywnie oplótł ją ramieniem i przytulił się do jej pleców. - Chodziło mi o te drzwi - szepnął, nachylając się i całując ją w szyję. Zarumieniła się i spojrzała na palec, który wska zywał na framugę drzwi do sypialni. - Ach, może... - Rozjaśniła się w uśmiechu. - Widzisz, zabiłeś mi ćwieka. Ciekawa jestem, czy osiągnęlibyśmy taki sam efekt, gdybym go postawi ła na nocnym stoliku. Delacourt przysunął się bliżej, otulając ją swoim ciałem. - Wątpię. - Dotknął językiem jej ucha. - Czuję, że ogarnia mnie fala niegodziwości. Może wejdzie my do środka i sprawdzimy? Co ty na to? Nagle na schodach rozległy się ciężkie kroki. David i Cecilia odskoczyli od siebie jak dwoje ko chanków, złapanych na gorącym uczynku. I to w ostatniej chwili, bo na piętrze pojawił się Shaw. - Przepraszam, milady. - Otaksował Davida wzrokiem. - Czy mam wzywać powóz? David spojrzał na Cecilię. - Rozumiem, że wychodziłaś - powiedział, ukry wając rozczarowanie. - Wybacz mi. Nie chciałem cię zatrzymywać. Cecilia miała niepewną minę.
247
- Owszem. Miałam zamiar pojechać na Black Horse Lane i trochę się rozejrzeć. Amory natychmiast wywietrzały z głowy Davida, a serce omal nie stanęło w miejscu. Mimo to uśmiechnął się sztywno. - Shaw, czy mógłbyś nas na chwilę zostawić? Lokaj zdziwił się, ale spełnił jego prośbę. David zwrócił się do Cecilii, starannie dobierając słowa: - Proszę, powiedz mi - zaczął. - Nie, przyrzeknij mi, że nie wybierasz na poszukiwania burdelu mat ki Derbin. Cecilia zrobiła niewinną minę, ale David nie dał się oszukać. - Chciałam się tylko rozejrzeć - powiedziała w końcu. - Etta pojedzie ze mną. David nie dał się przekonać. Tylko co powinien teraz zrobić? Jeśli jej zabroni - do czego nie miał prawa - wsiądzie w powóz, jak tylko opadnie kurz za kołami jego powozu. Zaświtała mu w głowie okropna myśl. Miał wra żenie, że znów widzi czarną królową Cole'a. Wieszczka, zwiastunka złych wiadomości. I tym ra zem nie miał wyboru. Chciała tam jechać, więc on pojedzie z nią. To jedyny sposób, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Zginęły już dwie kobiety - zamor dowane nie wiadomo przez kogo i z jakiego powo du. Być może wiązało się to z burdelem matki Der bin. Być może nie. Ale ryzyko było zbyt duże, żeby je zlekceważyć. - Etta nie pojedzie z tobą - powiedział w końcu. - To żadna ochrona, ty gąsko. Jeśli upierasz się, żeby jechać, pojedziesz ze mną. - Z tobą? - Cecilia uniosła brwi. - Owszem - syknął. - I to moim powozem. Z za słoniętym herbem. - Spojrzał na plątaninę rudo-
248
złotych loków, wielkie niebieskie oczy i trójkątną twarz Cecilii. W całym Londynie nie było kobiety, z którą można ją było pomylić. - A ty, Cecilio, za kryj głowę ciężką, czarną woalką. Bo jak tylko od suniesz zasłony, a wiem, że zamierzasz to zrobić, ktoś cię od razu rozpozna.
Zapadał zmierzch, kiedy dotarli do celu. Wie czór był przejrzysty i jasny, widać było rożek księ życa, który mienił się srebrzyście na tle szarego nieba. Alejki wzdłuż Black Horse Lane były spowi te w cieniu. Jeszcze nie zapalono latarni. Mimo późnej godziny wciąż panował spory ruch. Wiązało się to zapewne z położeniem pomiędzy Wapping a dokami zachodnioindyjskimi. Na ulicy pełno było właścicieli lombardów, handlarzy wi nem, drobnych importerów i eksporterów, którzy sprzedawali swoje towary marynarzom, handla rzom i przedsiębiorcom. Podczas podróży David siedział wyprostowany i spięty. Cecilia czuła jego zdenerwowanie; unikał jej wzroku, gapiąc się w ściany powozu. Był zły, czuła to. I chyba trochę się martwił. Ale nie o sie bie. W głębokiej ciszy zastanawiała się nad celem je go popołudniowej wizyty. Czy rzeczywiście, jak twierdził, przyjechał po to, żeby ją przeprosić? Je śli nie, to co jeszcze chciał powiedzieć? Była pew na, że było w tym jakieś drugie dno i obawiała się, że mimo zaprzeczeń żałował tego, co się stało. Pewnie śmiałby się z niej, gdyby wiedział, jak bar dzo się bała, że ta dziwna znajomość mogłaby się gwałtownie skończyć. 249
A może nie? Mimo tego, co o nim mówiono, Ce cilia zaczęła nabierać przekonania, że okrucień stwo nie leży w naturze Davida. Co więcej, jeśli nie chciałby mieć z nią nic wspólnego, po co przywo ziłby drogie prezenty i szeptał czułe słowa? Gdyby Cecilia miała podejrzliwą naturę, mogłaby sądzić, że uwiódł ją w ramach zemsty i że sam bral udział w niesmacznych zakładach u Brooksa. Ale Cecilia nie była podejrzliwa. To niesłychane, jak bardzo wierzyła w jego ho nor, choć jeszcze kilka dni temu robiła wszystko, by go podważyć. Jak bardzo się myliła. David był szlachetny. I to bardzo. Jak mogła sądzić inaczej? Pamiętała dziwną mieszankę uczuć, towarzyszą cą jej debiutowi na salonach. I moment, w którym Delacourt przestał z nią flirtować. Owszem, czuła ulgę. Ale teraz musiała przyznać ze wstydem, że czuła też rozczarowanie. Jaka była głupia! Lord Delacourt nie był męż czyzną, którym można się bawić. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie uganiał się publicznie za ko bietą - a tymczasem o jej rękę starał się dwa razy. Czy zrobi to po raz trzeci? Cecilia modliła się, że by nie było za późno. Spojrzała na niego spod wpółprzymkniętych powiek. Wyglądał bardzo po ważnie, a jego podbródek wyrażał zdecydowanie. O nie, Davidem nie dało się manipulować. Być może drogo zapłaci za to, że tak z nim kiedyś po stąpiła. Owszem, wciąż jej pożądał i pewnie weź mie ją na parę tygodni jako swoją kochankę. Ale duma nie pozwoli mu publicznie okazywać jej uczuć. Nie mogła się spodziewać niczego więcej, niż tylko sekretnej affaire d'amour. A tymczasem Cecilia chciała znacznie więcej. Była głupia, że wciąż miała nadzieję? 250
Nagle powóz zwolnił. David wskazał na pobliski budynek, kamienicę z dwoma wejściami, z oknami zasłoniętymi ciężkimi zasłonami. Burdel zwany domem matki Derbin znajdował się niemal na ro gu ulicy, między kawiarnią a sklepem z tabaką. Co dziwne, nie wyglądał tak ponuro, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Dla nieświadomego obser watora był to zwykły dom, chociaż położony w ma ło sprzyjającej lokalizacji. David zastukał laską w sufit powozu. - Proszę bardzo, Cecilio. Jak widzisz, niewiele się tu dzieje. Woźnica zatrzymał się przy chodniku po drugiej stronie alejki. Z przeciwnej strony nadjeżdżał ele gancki powozik. Zatrzymał się przy wejściu do sklepu z tabaką. Cecilia miała wrażenie, że gdzieś już go widziała, chociaż nie potrafiła sobie przypomnieć gdzie. Nagle drzwi kawiarni otworzyły się, buchając jas nym światłem na ulicę i wyszedł z nich elegancko ubrany mężczyzna w kapeluszu zasłaniającym twarz. Otworzył drzwi powoziku i nie wyciągając schod ków, pomógł zejść szczupłej, pięknie ubranej kobie cie. Gdy tylko jej stopy dotknęły bruku, kobieta za śmiała się i poufale dotknęła piersi mężczyzny. Ona również miała na sobie kapelusz i gęstą woalkę. Mężczyzna odprawił woźnicę, a potem, ku zdzi wieniu Cecilii, zaprowadził roześmianą kobietę do domu matki Derbin. Cecilia była pewna, że nie była to prostytutka. Może kosztowna kurtyzana? Ale dlaczego mężczyzna sprawiający wrażenie dżentelmena miałby prowadzić ją w takie miejsce? Nie mogła tego pojąć. David mruknął coś z dezaprobatą. Cecilia spoj rzała na niego. 251
- Dlaczego weszli do środka? Chyba spodziewał się takiego pytania. - Romans, bez wątpienia. - Wzruszył ramiona mi. - Ta kobieta to pewnie mężatka. Wiele osób z towarzystwa bierze udział w sekretnych schadz kach i Bóg jeden wie, w czym jeszcze. Te okolice temu sprzyjają. Mała szansa, że zostanie się rozpo znanym. Zaintrygowała ją i przeraziła ta odpowiedź. Uważała się za dobrze poinformowaną, nawet do świadczoną życiowo, ale nauki Etty nie rozciągały się na takie obszary. Widać, że David wiedział, o czym mówi. Pewnie sam odwiedzał takie miejsca i brał udział w sekretnych schadzkach. Zrobiło jej się przykro. Podjechał kolejny powóz, tym razem wynajęta dorożka. Wyszedł z niej młody człowiek, rzucił monetę woźnicy i ruszył leniwie w stronę drzwi. Wydawał się dobrze znać to miejsce. David gwał townie nabrał tchu, wyciągnął szybko notatnik i za pisał numery dorożki. Czas przejść do działania. Miała nadzieję, że uda jej się przekonać Davida. Przesunęła się, chcąc odsłonić zasłony, ale ręka Davida powstrzy mała ją w ostatniej chwili. - Do diabła, Cecilio, chcesz, żeby cię ktoś zoba czył? Cecilia zignorowała pytanie. - Ten mężczyzna... znasz go? David westchnął i zamknął notatnik. - Wydawało mi się, że tak. Ale chyba... się po myliłem. - Uśmiechnął się gorzko. - To wytwór mojej bujnej wyobraźni. Ostatnio sprawia mi same kłopoty. Tę uwagę również zignorowała. 252
- Davidzie - szepnęła stanowczo. - Sądzę, że powinniśmy wejść do środka. - No proszę. - David zatopił głowę w dłoniach. - A teraz jeszcze potrafię przepowiadać przyszłość. Przysunęła się bliżej, szepcząc mu do ucha: - Przecież bywałeś w takich miejscach, prawda? Naprawdę jest tak źle? David podniósł głowę i gapił się na nią bez sło wa. W kąciku ust czaił się lekki uśmiech. Cecilia nie poddawała się. - Popatrz, mam gęstą woalkę. Nikt mnie nie roz pozna. Moglibyśmy wejść do środka i udawać, że robimy to samo, co ci wszyscy ludzie. David roześmiał się głośno, unosząc lubieżnie brwi. - Och, moje serce! - szepnął, nachylając się i biorąc ją w ramiona. - Wygląda na to, że moje fantazje w końcu się spełnią. Jedźmy szybko na Curzon Street. Cecilia żartobliwie uderzyła go torebką, ale Da vid nie przestawał się śmiać. - Bądź poważny! - syknęła, siadając na swoim miejscu. - Chcę wejść na chwilkę i się rozejrzeć. Może spotkamy kogoś, kto będzie coś wiedział na temat Mary i Meg. - Mój Boże, Cecilio! - krzyknął, opadając cięż ko na poduszki. - To nie jest popołudniowa her batka! Nie możemy tak sobie wejść, spróbować ka napek z ogórkiem i beztrosko pogawędzić. Chyba nie masz pojęcia, co dzieje się w takich przybyt kach. I tak powinno zostać! - Nic na to nie poradzę! - Ścisnęła torebkę w dłoniach. - Umieram z ciekawości. - Ach, tak? - Dotknął palcem jej podbródka. - Zaczynam rozumieć. Pozwól, że zabiorę cię
253
do mojego domu, najsłodsza. Tam ugaszę twoją ciekawość. Nie tutaj. Zmysłowy ton sprawił, że zadrżała. Wciąż jej pragnął! Nie miała pojęcia dlaczego, ani w jakiej roli, ale nie miało to znaczenia. Powoli podniosła wzrok i w słabym świetle powo zu podziwiała jego idealne rysy. Przez moment za patrzyła się w ciemne, nieprzeniknione oczy, a po tem na pełne, niemal kobiece usta. Mój Boże, co to za pokusa! Z drugiej strony, przez moment miała wrażenie, że jeszcze chwila, a da się przekonać. Tak bardzo chciała zobaczyć dom matki Derbin! - To będzie świetna zabawa, zobaczysz. - Pa trzyła na niego spod wpółprzymkniętych powiek. - A poza tym będę się czuła dużo bezpieczniej. Gdybym była tylko z Ettą... Ostatnie zdanie przyciągnęło jego uwagę. Wszelkie pozory czułości znikły, gdy złapał ją za ramiona i potrząsnął nią tak mocno, że kapelusz opadł jej na oczy. - Mój Boże, Cecilio, jeśli kiedykolwiek we tkniesz choć palec za ten próg...! Gwałtownie opuścił ręce. - I tak mnie nie posłuchasz, prawda? - powie dział gorzko. - Nawet jeśli padnę na kolana i za cznę błagać. A jeśli sam cię nie zabiorę, przyje dziesz tu z tą swoją służącą od siedmiu boleści. Zrezygnowany nachylił się i wyjął ze schowka pi stolet. Ukrył go w kieszeni płaszcza. Cecilia z tru dem kryła podekscytowanie. Wyczuł to i podniósł głowę. - Popraw woalkę i nie waż się jej podnosić - po wiedział ostro. - Ani słowa, słyszysz? To musi być twój szczęśliwy dzień, a ja zapewne postradałem zmysły. Ale lepiej, żebym się przyjrzał temu męż-
254
czyźnie. Gdybym cię tu zostawił, za pięć minut i tak byłabyś w środku. Kazał woźnicy i lokajowi rozglądać się bacznie, a potem wziął Cecilię za rękę i pociągnął przez uli cę. Weszli do środka i znaleźli się w wąskiej i ciem nej sieni. Przywitał ich niski mężczyzna o szerokich barach, ale w ciemności Cecilia nie widziała jego twarzy. David powiedział, że chce się widzieć z matką Derbin. Mężczyzna mruknął potakująco i wskazał im drogę do sporego salonu. Wygodne krzesła i niewielkie sofy postawiono wokół niskich stoli ków, a każdy kącik otoczony był kilkoma palmami w donicach - wyglądającymi na sztuczne. Widać było, że wystrój miał zapewnić gościom jak naj większą prywatność. Pokój był niemal pusty. Po lewej stronie biuściasta kobieta w żółtej, satynowej sukni płaczliwym tonem rozmawiała z mężczyzną, który schował się w cieniu. Z tyłu siedzieli dwaj mężczyźni, popijając wino. Gapili się na szczupłą blondynkę, która eks ponowała swoje atuty na niskiej kozetce z czerwo nej satyny. W końcu doszli do porozumienia i podnieśli się, obejmując blondynkę. Cała trójka wyszła przez drzwi osłonięte kurtyną, pozostawiając Cecilię w szoku. Dobrze, że mam na sobie woalkę, pomy ślała. Kobieta w żółtej sukni podeszła bliżej i rozłoży ła ręce w powitalnym geście. Zatrzymała się w pół kroku, patrząc na Davida. - Milordzie - odezwała się niskim głosem. - Czuję się zaszczycona. David nie wiedział, z kim rozmawia, widać było jednak, że ona go rozpoznaje. Cecilia również zda255
wała sobie z tego sprawę, bo zacisnęła dłoń kur czowo na jego ramieniu. A niech to diabli! Czego się spodziewał? Jak sa ma zresztą powiedziała, bywał w takich miejscach. Owszem, zapewnił sobie wieczne potępienie. Zro bił krok do przodu. - Dobry wieczór - powiedział w końcu chłodno. - Moja towarzyszka chciała zobaczyć, jakie... roz rywki może nam pani zaoferować. Pani Derbin uśmiechnęła się drapieżnie. - Cóż, milordzie, nie jesteśmy może domem ta kiej klasy, do jakiej jest pan przyzwyczajony. Ale są dzę, że jesteśmy w stanie spełnić wszelkie zachcian ki pani. Rozumiem, że szukacie towarzystwa? Mam tu wiele młodych, ślicznych dziewcząt... - Żadnych dziewcząt - przerwał stanowczo. - I żadnych innych kobiet. Pani Derbin wyglądała na zdziwioną. Po chwili doszła do siebie, rzucając Cecilii badawcze spoj rzenie. Widać było, że chce dogodzić swoim do brze urodzonym klientom. W jej oczach zapalił się błysk zrozumienia. - To może przyślę postawnego młodzieńca? - Spojrzała przez ramię na mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiała. - Zwykle nie oferujemy tego rodzaju rozrywek, ale może ten dżentelmen zechce do was dołączyć? Okazało się, że nie mamy już tego, czego tu szukał. - Pochyliła głowę suge stywnie. Mężczyzna wyczuł, że o nim mowa i wyszedł z cienia. David przeżył szok, potem falę wstydu, aż w końcu palącą ciekawość. To naprawdę on! Bentham Rutledge. Ponownie. Tym razem nie wyglądał przyjaźnie. Na jego twarzy malował się paskudny grymas. Zanim Da256
vid zdążył odmówić i zasłonić Cecilię, usta Rutled ge'a wykrzywiły się drwiąco. Ukłonił się Cecilii, rozbierając ją wzrokiem. - Wszyscy wiedzą, że masz doskonały gust co do kobiet - powiedział słodko. - Ale dzisiaj po dziękuję. A co do pani, pani Derbin, to jeszcze nie skończyliśmy. - Odwrócił głowę. - Cóż, milordzie, wygląda na to, że wkrótce znów się spotkamy. - Z tymi słowami Rutledge skrył się w cieniu. Matka Derbin nie kryła niezadowolenia. Cokol wiek się tu działo, wyglądało na to, że Rutledge tkwił w tym po uszy. Cecilia postanowiła zainterweniować. - Wiesz, kochanie, zmieniłam zdanie - powie działa chrapliwie, całkowicie zmieniając głos. Od wróciła się do matki Derbin. - Proszę nam przy słać dziewczynę. I zorganizować pokój. - Oczywiście - odparła gładko gospodyni. Wy szła z pokoju i zaczęła rozmawiać z mężczyzną, który ich wpuścił. Gdy tylko znalazła się poza zasięgiem głosu, Da vid spojrzał z niedowierzaniem na Cecilię. - Cóż ty, u diabła, robisz? W oczach Cecilii pojawiły się złowrogie błyski. - Niczego się nie dowiedzieliśmy! Niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie! David miał ochotę nią potrząsnąć. - Może ty niczego się nie dowiedziałaś. Ja wiem jedno: jesteś stuknięta. Zobaczyłem to, po co tu przyszedłem i jestem gotów do wyjścia. Niestety nie mógł powiedzieć nic więcej, bo wró ciła matka Derbin. Trzymała w ręku klucz. - Angeline was nie rozczaruje, milordzie - powie działa, sugestywnie obracając klucz w dłoniach. - Po kój numer siedem. Dziewczyna zaraz do was dołączy. 257
Wcisnęła mu klucz do ręki, a David zacisnął na nim palce, czując, jak wbija się w skórę. Mój Bo że, Cecilia drogo zapłaci za ten numer. Miał ocho tę dać jej sążnistego klapsa, przywiązać ją do łóżka i dręczyć, dopóki nie zacznie błagać. Albo skorzy stać z innych perwersji, które bez wątpienia oferu je pokój numer siedem. Na pewno było ich wiele, ale skoro nie rozumiała, że chce ją przed nimi chro nić, to lekcja powinna być bardziej brutalna. Pociągnął ją na górę. Pokój znajdował się na sa mym końcu wąskiego korytarza. Cecilia nie prze stawała gapić się na ściany, w powietrzu unosił się słodkawy zapach i słychać było męski śmiech. Na ścianach wisiały wulgarne obrazy, a we wnę kach ustawiono sugestywne gipsowe figurki. Pod mrugającym kinkietem stała niewielka rzeźba, przedstawiająca pseudogreckiego boga i wodną nimfę, która entuzjastycznie pieściła jego męskość ustami. Cecilia aż przekręciła głowę, żeby to lepiej zobaczyć. Potem było tylko gorzej. We wnęce przy drzwiach o numerze siedem stał grecki bożek Pan - z kopyta mi i rogami - który nachylał się nad skąpo ubraną pastereczka i nadziewał ją od tyłu. Cecilia zatrzymała się gwałtownie. - Mój Boże, to... - Nachyliła się bliżej, przyglą dając się gipsowym pośladkom pasterki. - Czy to sodomia? - wydusiła w końcu. David miał ochotę zapaść się pod ziemię. - Niezupełnie - syknął, ciągnąc ją za ramię. - Sodomia to coś zgoła innego, nawet nie waż się pytać! Otworzył drzwi i wepchnął ją do środka. W ko minku palii się ogień i buchające z niego ciepło tyl ko potęgowało stęchły, słodkawy zapach, który to258
warzyszył im w korytarzu. David pomógł Cecilii zdjąć płaszcz, potem sam zdjął swój, a ponieważ nie było krzeseł, położył ubrania na oparciu łóżka. Według standardów West Endu pokój był bez nadziejnie tandetny. Na środku stało zapadnięte łóżko z baldachimem, z przywiązanymi do filarów skórzanymi paskami. Okrywała je narzuta z czer wonego aksamitu z czarnymi wstawkami. Na jed nej ze ścian wisiała kolekcja skórzanych pejczy, oraz czerwone jedwabne sznury dla osób o słab szych nerwach. W rogu stał wiklinowy parawan, za którym było widać dzbanek i miednicę. David poczuł dreszcz. Po chwili spędzonej w takim miej scu każdy miałby ochotę się umyć. Cecilia rozglądała się po pokoju z otwartymi ustami. David modlił się tylko, żeby nie zajrzała do szafy. Bóg jeden wie, co matka Derbin tam trzy ma, a nie miał ochoty odpowiadać na więcej szcze gółowych pytań. Mój Boże, ta kobieta go wykończy. Rozległo się ciche pukanie i do pokoju weszła ciemnowłosa dziewczyna o bujnej figurze. - Dobry wieczór, skarbie - oznajmiła. Oczy jej rozbłysły, kiedy tylko zobaczyła Davida. Potem zo baczyła Cecilię i mina jej nieco zrzedła. - Co mo gę dla was zrobić? David podszedł bliżej. - Cóż za interesujący akcent - powiedział sucho. - Dla dziewczyny o imieniu Angeline. Angeline zacisnęła usta i spojrzała badawczo. - Matka Derbin mówi, że to dobre dla interesów - odparła. - A teraz powiedzcie, jak mogę wam pomóc? Chcesz, żebym patrzyła, jak z nią bę dziesz? - zapytała, przechylając głowę w stronę Cecilii. - A może, jak prawdziwy mężczyzna, zaj miesz się nami obiema? 259
David uśmiechnął się sztywno. - Hm, czemu nie. Choć nie przepadam za tego typu rozrywkami - odparł lekko. Cecilii aż zabrakło tchu z oburzenia. Zanim zdą żył cokolwiek powiedzieć, wyciągnęła z torebki banknot. - Chcemy tylko - powiedziała szybko - zadać ci kilka pytań. Angeline odsunęła się gwałtownie, nie spuszcza jąc wzroku z pieniędzy. - Tak? A o co chodzi? - Na temat trzech dziewcząt, które tu kiedyś pracowały. - Trzech? - Angeline nie spuszczała wzroku z Davida. - Fiu-fiu! Cecilia potrząsnęła głową niecierpliwie, podczas gdy David usiłował zachować poważną minę. - Nie o to chodzi - powiedziała Cecilia. - Dwie siostry, Mary i Kathleen O'Gavin i ich koleżanka, Meg McNamara. Znałaś je? Angeline oblizała usta. - Nie - urwała, a potem jeszcze raz spojrzała na banknot. - Coś o nich słyszałam. Już tu nie pracują. David skrzyżował ręce na piersi. - Chcemy wiedzieć - powiedział łagodnie - dla czego stąd odeszły. Czyżby was tutaj źle traktowa no? Może musicie robić rzeczy, których sobie nie życzycie? Angeline wydawała się urażona insynuacjami. - Mnie się moja praca podoba. A za to, że cza sem bywa niemiło, no cóż, dobrze nam płacą. David uśmiechnął się krzywo. - Rozumiem - powiedział cicho. - Cieszę się, że jesteś zadowolona z wyboru zawodu. Ale te trzy dziewczyny chyba miały inne zdanie, bo uciekły 260
stąd w środku nocy. Bardzo chciałbym wiedzieć dlaczego. - Z tego co wiem, nie dokuczył im żaden klient - powiedziała Angeline. - Byłyby tu do dzisiaj, gdyby Meg i Mary nie wściubiały swoich długich nosów tam, gdzie nie trzeba. - Możesz mówić jaśniej? - chciała wiedzieć Ce cilia. Angeline wbiła wzrok w podłogę. W odpowiedzi Cecilia potrząsnęła banknotem. Miała tupet, musiał to przyznać. - Moja droga - zaczęła Cecilia ponownie - to więcej, niż zarobisz przez miesiąc. Jeśli nam po wiesz, pójdziemy sobie, wychwalając cię pod nie biosa przed matką Derbin. Angeline podniosła wzrok i przez chwilę patrzy ła to na nią, to na Davida. - To było, zanim tu przyszłam. Słyszałam, że kręciły się po piwnicach. Umówiły się tam na schadzkę z marynarzami, żabojadami. Wszyscy wiedzą, że tego się tutaj nie robi. Cecilia zmarszczyła czoło. - Nie wolno wam sypiać z Francuzami? Angeline parsknęła śmiechem. - Starej Derbin nie obchodzi, czy robimy to ze słupem od latarni, jeśli tylko ktoś za to płaci. Nie wolno nam chodzić do piwnicy. David zrobił krok w przód. - Dlaczego nie? Prostytutka spojrzała na niego niepewnie. - Sam zgadnij. To sam środek londyńskich do ków. Ja osobiście - Angeline gwałtownie potrząsnę ła głową - nie mam zamiaru się tym interesować. - Czy matka Derbin wie, co znajduje się w piw nicach? - dopytywał. - Kto jeszcze jest w to zamie szany? 261
Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Co tydzień po czynsz przychodzi taki jeden pan Smith. Stara się go boi. Wiem tylko, że Smith ma klucze do piwnicy. I to wszystko. Pan Smith? David przewrócił oczyma. - Ten pan Smith... Czy nie jest to przypadkiem młody, przystojny facet o ciemnych włosach i oczach? Angeline zaśmiała się nieprzyjemnie. - Nie bardzo. Byłam z nim raz czy dwa, to wiel ki, gruby facet. Bardzo niemiły i ostry. I na pewno niemłody. Widać było, że dziwka nie powie im nic więcej. Cecilia podała jej banknot. - Angeline - powiedziała miękko. - Jeśli kiedyś będziesz miała dość tej pracy, mam nadzieję, że wiesz, dokąd pójść. Angeline prychnęła sarkastycznie. - Owszem, do cholernego przytułku? A może do jednej z tych religijnych misji? - Potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję, skarbie. Wolę już panów Smith z mojego świata. Jak widać, Angeline miała na ten temat wyro biony pogląd. David zamyślił się i przeczesał dło nią włosy. - A teraz, Angeline - powiedział powoli - pój dziesz do swojego pokoju albo jakiejś innej kry jówki. Kiedy zegar na wieży St. George wybije szó stą, wrócisz i zrobisz tak, żeby pokój wydawał się używany. - Jasne - zgodziła się prostytutka, odwracając się na pięcie. David zatrzymał ją gestem dłoni. - Mój Boże, jaki ze mnie idiota! Jeszcze jedno. Są tu jakieś wizjery? 262
- Wizjery? - przeraziła się Cecilia. Angelina spojrzała na nią krzywo, a potem ski nęła głową na szafę. - Po lewej stronie. Dzisiaj nie było chętnych. - Dziewczyna wepchnęła banknot w dekolt, po trząsnęła nim lekko i wyszła z pokoju. David podszedł do ściany i z łatwością zlokalizo wał wizjer. Wyciągnął chusteczkę i zapchał dziurę. - Davidzie? - spytała Cecilia niepewnie. - Dla czego w tych ścianach są wizjery? Kolejne pytanie. Nie oszczędzała się dzisiaj. Niechętnie odwrócił głowę od szafy. - Na tym świecie jest wielu zboczeńców, moja droga - powiedział ostro. - A takie miejsca speł niają wszystkie zachcianki. Rozumiesz już, dlacze go nie chciałem cię tutaj zabrać? Cecilia zbladła, a on nie mógł już się dłużej po wstrzymać. Podszedł bliżej i wziął ją w ramiona. Nie opierała się i dopiero wtedy zauważył, że drży. Kiedy Angeline była w pokoju, Cecilia zgrywała odważną, ale teraz wyszły na jaw wszystkie emocje. Zrobiła to, co uważała za słuszne. Nabrała głęboko tchu i przytuliła się do jego piersi. Cudowne, delikatne ręce gładziły go po ple cach i ani jej rękawiczki, ani trzy warstwy dzieł wy kwintnego krawiectwa z Bond Street nie umniej szały przyjemności, którą odczuwał. Jej kolejne słowa też mu w tym nie pomogły. - Davidzie - powiedziała cicho. - Kochaj mnie teraz, proszę. - Nie - powiedział szybko, ale stanowczo, roz glądając się po koszmarnym pokoju obwieszonym pejczami. Cecilia pojęła go w mig. Uważał, że jest zbyt nie winna, zbyt czysta. Wciąż widział w niej dziewiczą 263
żonę Walrafena, a nie kobietę, która ma swoje po trzeby. Kobietę, która chciała się nauczyć, jak da wać i przyjmować fizyczną rozkosz. Zamierzała stać się taką kobietą, bo znając jego wysublimowa ny gust, wiedziała, że na dłuższą metę nie zadowo li go niedoświadczona dziewica. Spojrzała mu prosto w oczy, próbując powstrzy mać drżenie. - Nie traktuj mnie jak dziecka, Davidzie. Jeśli po wczorajszej nocy masz dość, wystarczy, że mi powiesz. Ale jeśli nie, nie każ mi odgrywać niewi niątka. Nie jestem taka. David westchnął przez zaciśnięte zęby. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz. - Chcę być twoją kochanką - wyjaśniła. - No już, wydobyłam to z siebie. Możesz przyjąć moją pro pozycję, możesz mnie wyśmiać, twój wybór. Wszystko, o co proszę, to żebyś - dopóki się mną nie zmęczysz - był mi wierny. - Tak? - David spochmurniał, a na jego ustach pojawił się szyderczy uśmiech. - A mogę spytać, gdzie będziemy prowadzić ten zakazany romans? - Opuścił ręce i odsunął się. - Mam przyjeżdżać do twojego domu i zachowywać się, jakbym za to zapłacił? Jakbym zapłacił za ciebie? Mimo gorzkiego tonu pytanie było sensowne. Cecilia dotąd nie zastanawiała się nad takimi szczegółami. Była wdową i miała prawo do odrobi ny moralnego luzu. Mimo to myśl, że będzie przyj mować go w domu, wytrąciła ją na moment z rów nowagi. A David... cóż, David mieszkał z matką i siostrą. To było jeszcze gorsze. Miała wierną i dyskretną służbę. Nagle zdała so bie sprawę, że jeśli David nie zechce jej poślubić, 264
prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie za mąż. Po co jej więc nieskazitelna reputacja? - Tak - powiedziała szybko. Odwrócił się na pięcie i spojrzał jej w oczy. - Możesz do mnie przyjeżdżać - wyjaśniła sta nowczo. - Nie mam zamiaru ukrywać, że się spoty kamy. Zbliżył się w mgnieniu oka i złapał ją za ramio na, a potem potrząsnął nimi delikatnie. - Może powinnaś, głuptasie - mruknął. - Proszę, żebyś został moim kochankiem. Nie ma się czego wstydzić. - Tym dla siebie jesteśmy, Cecilio? - szepnął. - Kochankami? Na jak długo? - Ty mi powiedz. David sprawiał wrażenie, jakby zrobiło mu się przykro. Ramiona mu opadły, zamknął oczy i przy ciągnął ją do siebie. Razem opadli na tandetne łóżko. Przewrócił się na bok i oparł na łokciu. Ob jął ją w pasie, ale poza tym nie zrobił najmniejsze go ruchu, żeby jej dotknąć. Trzymał ją w ramio nach i wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę: w twarz, włosy i talię. - Nie pragniesz czegoś więcej od życia niż tylko kochanka? - zapytał w końcu zmęczonym głosem. - I dlaczego taki łajdak jak ja? Powinnaś mieć dzie ci. Śliczne bobasy o jasnych włosach. - Delikatnie pogładził ją po brzuchu i biodrze. - Jeśli czyjeś cia ło zostało stworzone, żeby rodzić dzieci, to twoje, moja droga. Powinnaś ponownie wyjść za mąż. Cecilia wiedziała, że mówi o kimś innym, nie o sobie. Z pewnością nie przeszło mu przez głowę, że między nimi mogłoby dojść do czegoś poważne go. A może z góry odrzucał taką ewentualność. 265
Być wiernym jednej kobiecie - może to go przera żało? Mężczyźni często boją się zobowiązań. Czy to było źródło niepewności, którą wyczuwała za pewną siebie fasadą? Instynkt mówił jej, że jeśli David kiedykolwiek zdecyduje się ożenić, będzie to związek na całe ży cie. I na Boga, zamierzała go przekonać. Uwieść. Kusić, aż skruszy jego opory i rozmiękczy umysł. Zostać tą kobietą, dla której z chęcią wybierze wierność. Jedyną, której będzie mógł zaufać i po kazać ciemną stronę swej duszy. Z mężczyzną takim jak David lepiej się nie śpie szyć. Z drugiej strony, nie ma czasu do stracenia. Wyciągnęła rękę i dotknęła palcami jego czupryny, która opadła mu na twarz. Nie była w stanie się powstrzymać, dotknęła opuszką kciuka pełnych, różowych ust. Zamknął oczy i pocałował jej palec. - Pocałuj mnie - szepnęła. - Pocałuj mnie tak, jak zeszłej nocy. - Nie tutaj - mruknął, pieszcząc ustami jej dłoń. - Tak, tutaj. - Podniosła się, chcąc sama wziąć jego usta. Z początku poddał się jej. Nachylił się nad nią, aż jej głowa oparła się o narzutę i całował ją deli katnie. Ale kiedy próbowała pogłębić pocałunek, odsunął się gwałtownie. - Nie prowokuj mnie, Cecilio. - Otworzył oczy. - I nie próbuj mnie oskarżać, że cię nie pragnę. Pragnę cię, i doskonale o tym wiesz. Ale to miej sce... to miejsce przyprawia mnie o obrzydzenie. Poza tym uważam, że tylko starasz się unikać po ważnej rozmowy. - To znaczy jakiej? David położył się na wznak i ramieniem zasłonił oczy. 266
- Rozmawialiśmy o twoich nienarodzonych dzieciach - powiedział cicho. - A ja zastanawiałem się w duchu, czy pierwsze nie jest już w drodze. Cecilia podniosła się na łokciu. Nie przeoczyła poważnego tonu. Pomyślała o radach Etty. Ra dach, które zlekceważyła. Nie chciała o tym teraz myśleć i dlatego dotknęła jego piersi w kokieteryj nym geście. - Och, może kiedyś wyjdę za mąż - powiedziała lekko. - Jeśli znajdzie się taki ideał. Bo, owszem, chciałabym mieć dzieci. I to mnóstwo. Wydawało jej się, że David się roześmiał, ale rę kaw płaszcza stłumił dźwięk. - Mnóstwo? To brzmi odważnie. To znaczy ile? - Nie wiem - przyznała się Cecilia, bawiąc się węzłem jego krawata. - Czworo? Pięcioro? Rozu miem, że masz w tej kwestii jakieś doświadczenia. Twoja przyjaciółka, lady Kildermore, ma pięcioro, prawda? David zignorował jej pytanie, ale przynajmniej zabrał ramię z twarzy. - A ten mężczyzna, ojciec twoich dzieci, będzie wzorem moralności, prawda? - powiedział lekko. - Doskonale wychowany, o nieskazitelnym pocho dzeniu. - Oczywiście - zaśmiała się. - I dodajmy jeszcze: przystojny, bogaty i z doskonałym gustem. Co wię cej, musi spełniać wszystkie moje kaprysy i obsypy wać mnie prezentami. Jeśli kiedyś spotkasz odpo wiedniego kandydata, mam nadzieję, że mi powiesz. David zesztywniał. - Nie mam zamiaru. - W głosie pojawił się nagle ostry ton. - Bądź pewna, Cecilio, że tego nie zro bię. Nie podsunę ci nikogo, kto spełni twoje wyma gania. 267
Przewrócił się na bok i spojrzał jej w oczy. - Z wdzięcznością przyjmę twoją propozycję i zostanę twoim kochankiem - powiedział. - Mu sisz jednak zrozumieć, że jeśli będziesz gotowa na tego idealnego, jeśli rzeczywiście będziesz tego chciała, będziemy musieli się rozstać. - Rozumiem - powiedziała cicho. - Może... cóż, rozumiem więcej, niż ci się wydaje. - To nie jest skomplikowana sytuacja, Cecilio - przerwał jej sucho. - A ja nie jestem skompliko wanym mężczyzną. - Doprawdy? - zapytała lekko. - Miło mi to sły szeć. A skoro nie możemy się kochać, to co będzie my robić do szóstej? Uśmiechnął się i oplótł ją ramieniem. - Będziemy robić to, co robią kochankowie przez większość czasu - odparł, przyciągając jej biodra do swoich. - Pójdziemy spać. Mnie przynaj mniej przydałoby się kilka dodatkowych godzin. Wiesz dlaczego. - Och! - Cecilia podniosła rękę do ust. - Co takiego? - zapytał podejrzliwie. - Moja pończocha! - O rany - jęknął, przekręcając się na plecy. - Chcesz ją z powrotem? Oczy Cecilii zrobiły się okrągłe i pełne nadziei. - Masz ją? - Wypadek - powiedział szybko. - Zaplątała się w moje ubrania. W surdut... w salonie. Cecilia westchnęła z ulgą. - Nie, po prostu wyrzuć ją do kosza. Davidzie, nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, jaki miałam okropny poranek! Najpierw wydawało mi się, że znalazł ją ktoś z moich służących i okropnie się wstydziłam. A potem pojechałam z Jedem na prze268
jażdżkę i wiesz, kogo spotkałam? Edmunda Row anda! - Edmunda Rowlanda? - powiedział David z niesmakiem. - Mam nadzieję, że udało ci się zi gnorować tego pyszałka. - Niestety nie. Musiałam z nim przez chwilę po rozmawiać. Powiedział coś... cóż, mam nadzieję, że się nie zdenerwujesz. David przechylił głowę i spojrzał na nią. -Tak? Cecilia poczuła, że jak zwykle oblewa się ru mieńcem. - Należysz do klubu Brooksa, prawda? Oczywi ście, że tak. Ale może nie wiesz o zakładzie. Rowland dal mi do zrozumienia, ze jest nieprzyjemny.
David jęknął cicho. -Niech to diabli... - Wiesz, o co chodzi? - Owszem, a Edmund Rowland dziarsko się do niego przyczynił. Namówił dwóch pijanych idiotów, żeby zapisali go w książce. Bardzo mi przykro, że musiałaś się o tym dowiedzieć. W głosie Cecilii pojawiła się ostrożna nuta. - A o co dokładnie chodzi? Nie chciałam dać Rowlandowi satysfakcji i wypytywać go o szczegóły. David poczuł przelotną ulgę. - A więc nie wiesz. Cecilia robiła się coraz bardziej niecierpliwa. - Owszem, nie wiem. Zamierzasz mi powie dzieć? Czy powinnam zapytać kogoś innego? David poczuł się jak zwierzę schwytane w pułap kę. Miał ostatnio tyle na głowie, że głupi zakład sir Lestera zupełnie wypadł mu z głowy. Och, z chęcią udusiłby tego Rowlanda. Nie trzeba by wiele siły, 269
żeby złamać ten chudy kark. Ale Cecilia wciąż cze kała na odpowiedź. - Jak zwykle nie dajesz mi wyboru, Cecilio - po skarżył się. - Bardzo dobrze. Sir Lester Blake i pan Reed niezmiernie ubawili się faktem, że Cole wy słał mnie do pracy w misji. Może się zdziwisz, ale wciąż jest mnóstwo osób, które pamiętają, że kie dyś dałaś mi kosza. I ponoć wszyscy wiedzą, że współpracujesz z Cole'em. Mogę cię zapewnić, że ja nie wiedziałem. Aż do tamtego wieczora. Cecilia zdziwiła się. - Naprawdę? David potrząsnął głową. - Nie, ale moi tak zwani przyjaciele nie zmarno wali nawet chwili, żeby mi o tym powiedzieć. A po tem zaczęli robić zakłady, ile czasu będę potrzebo wał, żeby zaciągnąć cię do łóżka. - Och! - powiedziała Cecilia miękko. - Ile? David odchrząknął niepewnie. - Do początku maja. Tak mniej więcej. - Cóż, muszę przyznać, że nie doceniają twojego talentu. A kwota zakładu wynosiła...? - Pięćdziesiąt gwinei. - Całkiem sporo. - Cecilia usiadła nagle. - Cie szę się, że nie sprzedałam się tanio. A skoro udało ci się dopiąć swego, to nie pozostaje ci nic innego, prawda? Musisz zapłacić. David patrzył na nią ze zdumieniem. - Cecilio, to tak nie działa. Jeśli dwóch pijanych idiotów decyduje się na zakład w sprawie, która nie powinna ich obchodzić... - Och, dżentelmeni często to robią - wtrąciła z humorem. - ...to ja nie mam zamiaru im w tym pomagać - dokończył. - Co według ciebie miałbym zrobić?
270
Przyznać się przy partyjce wista, że z tobą spa łem? Cecilia roześmiała się. - Zrobisz, co zechcesz, milordzie. Mnie chodzi ło o inną formę zapłaty. David uratował się przed dalszymi pytaniami, bo właśnie rozległy się niskie, żałobne tony dzwonów, oznajmiając szóstą godzinę. Wstał szybko i złapał Cecilię za rękę. Nie chciał być tutaj, gdy wróci An geline.
Rozdział 11
W którym Delacourt wpada z deszczu pod rynnę
Szybko i sprawnie opuścili dom matki Derbin. Przy wyjściu Delacourt wcisnął biuściastej matronie olbrzymią sumę, zapewnił ją, że Angeline świetnie się spisała i powiedział - zgodnie z praw dą - że ma zamiar tu wrócić. A potem wyprowadził Cecilię na ulicę. Boczna uliczka była pogrążona w ciemnościach. David patrzył uważnie, jak przez skrzyżowanie z Black Horse Lane przejeżdża cysterna z piwem, a z drugiej strony kolejna dorożka. Dorożkarz do tknął batem ronda kapelusza i oba pojazdy poturkotały w ciemność. Wygląda na to, że niebezpie czeństwo minęło. Wciąż ściskając Cecilię za ramię, wszedł na główną ulicę. Większość sklepów była już za mknięta, ale bar na rogu pękał w szwach, podob nie jak kawiarnia. Stwierdził z ulgą, że stangret i lokaj czekają na rogu, jak im polecił. Pomógł Cecilii wsiąść do - Podaj mi lampę, Strickham - powiedział cicho. - I pilnuj milady. Ja udam się na mały spacer. Cecilia natychmiast wystawiła głowę.
272
- Davidzie? - zapytała ostro. - Co zamierzasz? David uniósł brew i spojrzał jej w twarz. - Zew natury? Wydawała się sceptyczna. - Idź za te beczki po drugiej stronie chodnika - szepnęła, marszcząc nos. - Jak połowa Black Horse Lane. David udał, że się zawstydził. - Moja droga, szokujesz mnie. Jestem bardzo nieśmiały. - I po to ci lampa? - odparła. - Przecież wiem, że wybierasz się za dom matki Derbin. Rzeczywi ście, bardzo intymne miejsce. David roześmiał się, złapany na gorącym uczynku. - Owszem, chciałem sprawdzić, czy piwnice ma ją tylne wejście - zgodził się, a Strickham podał mu lampę. - A jeśli nie one, to może sklep z tabaką. Te domy są połączone ze sobą, jak klatki dla kró lików. - Zrobił ruch, jakby chciał zamknąć drzwi. Cecilia powstrzymała go dłonią w rękawiczce. - Nie możesz iść sam - szepnęła. - To niebez pieczne. - Mam nadzieję, moja droga, że nie zechcesz mnie pilnować - mruknął, podkręcając płomień. - Czuję, że moja męskość jest mocno zagrożona. Jeszcze chwila i przez twój brak wiary się rozpłaczę. Cecilia usiadła z powrotem, krzyżując ramiona. - Ktoś powinien cię pilnować, Wasza Lordow ska Bezczelność - poskarżyła się gorzko. - Weź ze sobą Strickhama. Obiecuję, że się stąd nie ruszę. Chcąc załagodzić jej obawy, David przybrał żar tobliwy ton. - Moja droga, czyżbyś tak się troszczyła o moje bezpieczeństwo, że dobrowolnie zrezygnujesz z ekscytującej rozrywki? Jestem wzruszony.
273
- Proszę bardzo, śmiej się, śmiej - powiedziała, a jej ostatnie słowo zamieniło się w łkanie. - Mam nadzieję, że rajfur tej okropnej kobiety da ci po głowie i wsadzi na najbliższy statek do Kalkuty. Naprawdę się przejęła. Była przerażona, a Da vid naprawdę czuł się wzruszony. Podał lampę lo kajowi i wspiął się do wnętrza powozu. Szybkim gestem podniósł woalkę i pocałował ją delikatnie. - Przepraszam, skarbie. Masz oczywiście rację. Strickham pójdzie ze mną. A potem wraz z lokajem znikł w ciemnościach. Cecilia czekała niecierpliwie. Wydawało się, że mi nęła wieczność, kiedy na ulicy znów pojawiło się słabe światełko, a za nim dwaj mężczyźni. Spokoj nie podeszli do powozu, jakby nie robili nic inne go, tylko załatwiali naturalne potrzeby w ciemnej alejce. David wszedł do środka. Cecilia podniosła woalkę. - I co? - Jest tylne wejście. I wydeptana ścieżka. Na drzwiach są trzy kłódki, co samo w sobie wyda je się podejrzane. Cecilia odetchnęła z ulgą i opadła na aksamitne poduszki. - Co teraz robimy? - zapytała, przecierając zmę czone oczy. David potrząsnął głową. - Nic. Muszę opowiedzieć o wszystkim de Roha¬ nowi, chociaż nadal nie mam pojęcia, jak przemil czeć naszą małą przygodę. - W głosie pojawiła się rezygnacja. - Obawiam się, że się zdziwi, słysząc o moich preferencjach. Cecilia zamilkła. Zdał sobie sprawę, że wizyta u matki Derbin wstrząsnęła nią bardziej, niż to okazywała. Kilka minut później opuścili Black
274
Horse Lane; powóz toczył się teraz Ratciffe High¬ way. Cecilia oparła głowę o poduszki, zamykając oczy. David patrzył na nią jak zaczarowany. Była prze piękna, ta jego śpiąca kocica. Pod lewym okiem miała maleńkie znamię - brązową plamkę na tle nieskazitelnej cery. Ta mała kropeczka zawsze go intrygowała. Teraz mógł jej się spokojnie przyj rzeć. Był to ogromny luksus. Ruch był mniejszy, więc powóz przyspieszył. Ce cilia spała nadal, a David po burzliwych wydarze niach popołudnia cieszył się, że może odpocząć i nasycić nią oczy. Brzegi czarnej koronki prze pięknie kontrastowały z porcelanową skórą, nie wspominając już o złocistorudych lokach, które wymykały się spod kapelusza. I jej usta. Uwielbiał je. Były słodkie, pełne i miały kształt serduszka. Uwielbiał też jej nosek, mały i zadarty na końcu. Miała długie, zadziwiająco ciemne rzęsy i policz ki o żywej barwie, czasem brzoskwini, delikatnego różu, a czasem jaskrawoczerwone. Cecilia nie po trafiła skrywać uczuć, każdą emocję miała wyraź nie wypisaną na twarzy. Uwielbiał jej rumieńce - były dla niego oznaką szczerości. Kobiety, które znał, były mistrzyniami pozorów, ale prawdziwy rumieniec nie dał się upozorować. Dzięki temu Cecilia była doskonała. I co teraz miał z nią zrobić? Nie podobał mu się jej pomysł, żeby ich romans - i to niespecjalnie dyskretny - trwał, dopóki się sobą nie znudzą. Nie potrafił jej jednak odmówić. Mój Boże, czy jakikolwiek śmiertelnik byłby w sta nie? Nie ukrywała, że chciałaby ponownie wyjść za mąż. Chciała mieć dzieci. Czworo lub pięcio275
ro. I oczywiście zależało jej na nieskazitelnym po chodzeniu. Pamiętał, że odpowiadała na jego pyta nia żartobliwym tonem, ale nie zmieniało to praw dy - i mądrości - ukrytej w jej słowach. David nie myślał o dzieciach, dopóki nie zmarł Henry, pierwszy mąż Jonet. Została sama z dwo ma małymi chłopcami. Stuart i Robin byli wspa niali, ale dopiero kiedy pojawiły się dziewczynki, David zupełnie stracił głowę. Było coś niezwykłe go w tych maleństwach - w tym, jak pachniały, jak gaworzyły, a potem patrzyły na niego z podzi wem, jakby co najmniej zawiesił księżyc na nie bie. Pragnął je tulić i rozpieszczać do granic moż liwości. A przede wszystkim chronić przed złem tego świata. Zabolało go, gdy to powiedziała. Patrzył na nią w bladym świetle lampy. Owszem, będzie cudowną matką. Podobnie jak Jonet, bę dzie broniła swoich dzieci niczym tygrysica, strze gąc je przed niebezpieczeństwem i cierpliwie ucząc wszystkiego. Mój Boże, jak bardzo pragnął w tym uczestniczyć. Czy to możliwe? Ta myśl kołatała mu się w gło wie, ukryta pod gigantycznym poczuciem winy i wielką górą dumy od chwili, gdy pierwszy raz zo baczył Cecilię Markham-Sands. David nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia. Z natury nie był romantycznym mężczyzną. Wierzył jednak w powi nowactwo dusz. A jeśli spotkało się właściwą oso bę, można było osiągnąć jedność. Wierzył w to, bo widział, że właśnie to spotkało jego siostrę. I cał kowicie odmieniło jej życie. Czy osiągnie to z Cecilią? Może. Do diabła, mu si to wszystko przemyśleć! Nie miał wyboru. Ko chał ją i na dłuższą metę nie wyobrażał sobie ro276
mansu. Nie chciał psuć jej reputacji, nawet jeśli dla niej to było do przyjęcia. Nawet małżeństwo nie zmieni faktu, że uważano go za hulakę, rozpustni ka i co więcej, łajdaka bez serca. To wszystko było prawdą - do chwili, kiedy po jawił się w misji. I w ciągu kilku dni cały gniew, po czucie winy i przekonanie, że został skrzywdzony przez los straciły na znaczeniu w porównaniu z tym, co tam zobaczył. I jeszcze Cecilia. Wszystkie te dziwne uczucia, których nie mógł się pozbyć. Nie potrafił jej powie dzieć, dlaczego ukradł pończochę, a miałby powie dzieć jej prawdę o swoim życiu? Że wcale nie jest wicehrabią Delacourt? Chociaż z Cecilią to nie byłoby trudne. Cecilia była szczera i otwarta do bólu. Teraz to rozumiał. Mógł jej zaufać, bo wiedział, że nawet jeśli mu od mówi, nie pobiegnie na Picadilly podzielić się tą wieścią z każdym, kto zechce jej słuchać. Najtrud niej będzie mówić o cierpieniu kochanej, szlachet nej matki. Odsłonić swoje serce, zburzyć zapory, które przez lata budował. I błagać, by mógł zostać ojcem dzieci, których tak pragnęła. Nie miał na to siły. - Davidzie? - Zaspany głos Cecilii dotarł do nie go jak przez mgłę. - Dokąd jedziemy? Zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia. Kazał woźnicy jechać, nie zastanawiając się dokąd zmie rzają. Obawiał się, że w sam środek katastrofy. Py tanie Cecilii było jednak bardziej dosłowne. - Do mojego domu - powiedział stanowczo, chociaż czuł się niepewnie. - Jedziemy na Curzon Street na kolację... i to, co po niej nastąpi. Pierwszy raz tego wieczoru Cecilia wydawała się lekko spięta.
277
- Chyba nie... zabierasz tam swoich kochanek? To znaczy, twoja matka... Nie potrafił się opanować. - Nie jesteś m o j ą k o c h a n k ą - powiedział ostro. - A moja matka z radością przyjęłaby cię w swoim domu. Byłby to dla niej zaszczyt. Cecilia uśmiechnęła się słabo. - Ale? Usłyszała niepewność w jego głosie. Znała go zbyt dobrze. Rozpogodził się nieco. - Tak się składa, że w chwili obecnej jestem sa motnym kawalerem - powiedział miękko. - Mama pojechała do lady Kildermore towarzyszyć jej przy rozwiązaniu. Zabrała ze sobą Charlotte i wy słała prawie całą służbę na wakacje. - Och - Cecilia zdziwiła się nieco. - Przyjaźnią się? - I to bardzo - wyjaśnił. Cecilia poruszyła się niespokojnie. - Mogę zadać ci osobiste pytanie? - powiedzia ła w końcu. Przybrał lekki ton. - Obawiam się, że cię nie powstrzymam. Cecilia spuściła wzrok i nerwowo wykręcała sznurki torebki. - Czy twoja matka była bardzo rozczarowana, że się nie pobraliście? - zapytała niepewnie. - Ow szem, jesteś nieco młodszy, ale ona ma wielki ma jątek i jest uważana za piękność. Cóż. Jak odpowiedzieć na takie pytanie? - Nie - odparł powoli. - Jesteśmy przyjaciółmi, ale małżeństwo nigdy nie wchodziło w grę. Nie chciałem jej za żonę, ani ona mnie za męża. Jeste śmy bardzo podobni, mamy identyczne charaktery i temperamenty... 278
Urwał nagle w obawie, że za bardzo się odsłonił. Nabrał głęboko tchu. - Cecilio, nie chcę rozmawiać o Jonet - wes tchnął. - Jedyne, czego pragnę, to kochać się z to bą. I to bardzo. Opuść woalkę, chodź ze mną i po zwól, bym wziął cię do łóżka. - Wyciągnął dłoń w jej stronę. Podała mu swoją z uśmiechem. - Nie potrzebuję woalki. Zmarszczył czoło. - Nalegam - powiedział powoli. - Nie mam za miaru narażać nas na skandal, chociaż ty wydajesz się nie mieć nic przeciwko temu. Cecilia spojrzała na niego zdumiona. - Wdowy często biorą kochanków. Widziałam to wiele razy. - To nie w twoim stylu - odparł zwięźle. - Doskonale, milordzie. - Płynnym, pełnym gra cji ruchem naciągnęła na twarz czarną koronkę. - Jak widzisz, jeśli czegoś bardzo pragnę, jestem się w stanie dostosować.
Dom Davida na Curzon Street był ucieleśnie niem stonowanej elegancji. I tak jak twierdził go spodarz, rozpaczliwie brakowało w nim służby. Po długim czekaniu drugi lokaj wpuścił ich do środka. David poprosił obojętnym tonem -jak by robił to codziennie - żeby kucharz przysłał ko lację do sypialni. Lokaj zabrał jej płaszcz, nie mrugnąwszy nawet okiem. David podał jej ramię i oprowadził ją po domu. Parter składał się z jadalni, pokoju śnia daniowego, salonu utrzymanego w niebieskich 279
i złotych barwach oraz przepięknego saloniku we francuskim stylu, wychodzącego na niewielki ogró dek. - To salonik mojej matki - powiedział miękko, a potem poprowadził ją po schodach do góry. Od razu na drugie piętro. Zdumiała się. - Główna sypialnia należy do mojej matki - wy tłumaczył. - Porusza się na wózku i tak jest ła twiej. I dla niej, i dla Charlotte. Moje pokoje znaj dują się na drugim piętrze. Pasuje mi to, a jak wi dzisz, dom jest całkiem spory. Pchnął ciężkie mahoniowe drzwi i znaleźli się w pomieszczeniu o surowym wystroju. Sypialnia utrzymana była w dwóch barwach - brązowej i kre mowej. W środku stało potężne łóżko - bez balda chimu, słupków czy jakichkolwiek zasłon. Przed kominkiem znajdowały się niewielki stolik, brązowa skórzana sofa i dwa masywne fotele. Po lewej stronie łóżka stała ciężka orzechowa sza fa i biurko, a za nim znajdowały się drzwi, najpraw dopodobniej prowadzące do garderoby. W kominku buzował ogień, a na stoliku stała ka rafka z płynem, który z daleka wyglądał na przy zwoite porto. Pokój nie był wielki, ale ciepły i przy tulny. A co najlepsze, pachniał Davidem. Cecilia postanowiła zachowywać się tak samo pewnie, jak gospodarz. Odsłoniła woalkę i Zdjąwszy kapelusz, rzuciła go na łóżko. Zatroskała się nagle. - Twój lokaj? David zdjął płaszcz i rzucił go na sofę. - Kemble ma wychodne w czwartkowe wieczory - odparł cicho i nieco niepewnie. A potem, jakby nagle podjął decyzję, złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie jednym eleganckim, płynnym ruchem. Zabrakło jej tchu.
280
W pocałunku była słodka obietnica. Nie śpieszył się, pieścił jej usta delikatnie, jakby miał na to ca łą noc. Cecilia stwierdziła natychmiast, że nie mia łaby nic przeciwko. Jej serce zaczęło walić jak sza lone, a ciało poddało się natychmiast. Usta Davida były idealnie miękkie, cieple i lek ko słodkie. Przycisnął je do jej warg, delikatnie ciąg nąc, ssąc i drapiąc świeżym zarostem. Cecilia za ciągała się jego ciepłym, piżmowym zapachem. Był wysoki, a ona malutka, musiała zatem wspiąć się na palce, by wyjść mu naprzeciw. Uświadomiła sobie nagle, że powinna się czuć skrępowana. Bądź co bądź znajdowała się w męskiej sypialni, co nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. Oboje jednak zachowywali się tak, jakby robili to już ty siące razy. David całował ją namiętnie, gryząc lek ko jej dolną wargę i pieszcząc językiem, smakując i dotykając jej duszy. Takie przynajmniej miała wrażenie. Ale to było za mało. Cecilia zdjęła ręce z jego ramion i objęła go w pasie. Zaczęła rozpinać guzi ki surduta, czując, że David drży pod jej dotykiem. Kiedy poradziła sobie z pierwszym, David odsunął się lekko. - Kolacja - szepnął jej do ust. - Lokaj zaraz przyniesie kolację. Chyba sprowadził go myślami, bo chwilę póź niej rozległo się głośne pukanie. Oderwał się od niej, podszedł do drzwi i wziął z rąk służącego jedną tacę. Resztę kazał zostawić przed drzwiami. Mrugnął okiem do Cecilii i postawił tacę na stole. Potem przyniósł butelkę białego wina i misę owo ców. Cecilia uniosła brwi. - Doskonały trening. 281
- Powiedziałbym raczej, że optymizm - mruknął. Cecilia chciała zapytać, co miał na myśli, ale nie zdążyła. David rozlał wino do kieliszków i pod szedł bliżej. Wcisnął jej kieliszek w dłoń i wzniósł toast. - Za dzisiejszy wieczór - powiedział, patrząc jej w oczy. - Za dzisiejszy wieczór - powtórzyła. David opróżnił kieliszek i spojrzał na nią. - Rzuciłbym o gzyms kominka, na szczęście - powiedział żartobliwie. - Ale to wenecki kryształ i wybacz, ale tego nie zrobię. Cecilia obejrzała kieliszek. - Mówisz jak moja szkocka ciotunia. Cóż za pragmatyzm! Ku jej zdumieniu nie odezwał się nawet słowem, aż w jej uszach zadzwoniła cisza. Cóż takiego po wiedziała? Zakłopotana, opróżniła kieliszek. - Jeśli nie masz dziś lokaja - odstawiła szkło - to może ja zaoferuję swoje usługi? David w końcu się roześmiał. - Milady, nie wyobrażam sobie większego luksu su - powiedział już normalnie. - Zechcesz mi to warzyszyć do garderoby? Przeszła po złotobrązowym dywanie, mijając wezgłowie łóżka i znalazła się w sąsiednim po mieszczeniu. O ile sypialnia była prosta i mało wy tworna, o tyle garderoba była jej dokładnym prze ciwieństwem. W sypialni był sobą, natomiast tutaj powstawał jego publiczny wizerunek, pracowicie wypracowany, warstwa po warstwie. Wyglądało to tak, jakby te dwa pokoje należały do dwóch zupeł nie różnych osób. Było tu kilka wbudowanych szaf, dwie potężne komody, olbrzymia mosiężna wanna, toaletka, pu282
dła na buty i kapelusze, drewniana rama na laski i parasole, wysoka szkatułka i orzechowy stojak na krawaty. Ogromne lustro oprawione w maho niową ramę dopełniało dzieła. - Mam wrażenie, że wciąż czuję smród pokoju numer siedem. - Przekręcił lustro, żeby łatwiej rozwiązać krawat. - Wybaczysz mi, jeśli włożę szla frok? Cecilia odważnie wystąpiła naprzód. - Pozwól, że ja to zrobię, mój drogi - powiedzia ła, patrząc na jego krtań. Sprawnie rozwiązała skomplikowany węzeł, uwolniła szyję i odrzuciła krawat za siebie. Podniosła się na palcach i pocałowała go lekko. - A teraz - opuściła wzrok - surdut, jak sądzę. - Szybko rozpięła pozostałe guziki i ściągnęła go jednym ruchem, rzucając na podłogę. David uniósł brew. - Cóż, to z pewnością zniechęci mojego lokaja, by brał w czwartki wychodne - powiedział, spoglą dając na rosnącą stertę ubrań na dywanie. - Pro szę, milady, rób ze mną, co chcesz. Zachęcona tym Cecilia uklękła i zdjęła mu buty, ciskając je w kąt. Potem wstała i szarpnęła za poły koszuli. David podniósł ręce, uśmiechając się sze roko. - Jesteś niecierpliwa. Ale Cecilia nie słuchała. Włożyła dłonie pod de likatny, wykrochmalony materiał, krążąc palcami wzdłuż pasa, a potem wyżej, dotykając włosów na jego piersi. Czuła, jak buchają od niego ciepło i tajemnicza, męska siła. Poczuła dziwne pragnie nie. Było tak silne, że łączyło się z bólem. Wiedziała, że on odczuwa podobnie. Pod jej do tykiem wesołość nagle znikła, a David jęknął gar-
283
dłowo. Palce Cecilii znalazły brodawki jego piersi, twarde i napięte. Pieściła je przez moment, a po tem odważnie podniosła materiał. Jęknął ponow nie i zdjął koszulę przez głowę. Natychmiast schwyciła ustami jedną z broda wek. Tak samo jak on kiedyś. Zastanawiała się w duchu, czy sprawia mu to przyjemność. Najwidoczniej sprawiało. - Och, Cecilio - jęknął z rozkoszy. Delikatnie pieściła go językiem, a on wbił pa znokcie w jej ramiona. Nie chciała się śpieszyć. Mia ła zamiar dręczyć go tak, jak on wcześniej ją dręczył. To była jej fantazja i chciała cieszyć się nią do końca. Co więcej, byłaby głupia, gdyby nie wy czuwała wątpliwości, które nim targały. Być może to ostatnia szansa, by mogła się nim nacieszyć. Je dyna, by się czegoś nauczyć. Cecilia miała zamiar skorzystać z okazji. Przyciągnięta niewidzialną siłą, Cecilia dotknęła guzików szarych, wełnianych spodni. Próbowała sobie z nimi poradzić, ale na szczęście David przy szedł jej z pomocą. Szybko rozpiął spodnie i opu ścił je na biodra. Między jego dłońmi, wśród lnia nej bielizny, widać było potężną, pulsującą erekcję. Kolejny krok wydał jej się całkowicie naturalny i nie miał nic wspólnego z obrzydliwymi rzeźbami i obrazami, które widziała tego popołudnia. Bez wahania uklękła wśród jedwabiu i halek. Chciwie wyciągnęła ręce. - O Boże -jęknął David, kładąc dłoń na jej gło wie. - O mój Boże, Cecilio... Nie możesz... Nie mogę... Ale nie zrobił nic, żeby ją powstrzymać. Cecilia wzięła go do ust. Przybrała wygodną pozycję i położyła dłoń na jego napiętych poślad284
kach. Zupełnie naturalnie. Czuła się silna. Ko bieca. Pieściła go. Najpierw nieumiejętnie, potem co raz wprawniej, aż osiągnęli wspólny rytm. Wciąż trzymając dłoń na jej głowie, złapał drugą ręką za jej ramię, aż wbił palce w skórę. - Kochanie, zlituj się - szepnął, niemal się krztu sząc. Miał ściągnięte pośladki i miednicę wy pchniętą do przodu. Nagle palce, które opierał na jej głowie, zacisnę ły się mocno, wyciągając spinki z włosów. - Dosyć - jęknął chrypliwie. - Mój Boże, do syć. .. Cecilia podniosła wzrok i zobaczyła, że David odrzucił głowę do tyłu, a z jego otwartych ust wy dobywa się bezgłośny okrzyk. Jednym szybkim, sprawnym ruchem podniósł ją do góry, przyciska jąc do piersi. Obcas zahaczył o materiał sukni. Ce cilia potknęła się i upadła na niego. Słychać było odgłos rozdzieranego jedwabiu. Nie pamiętała, jak to się stało, ale David ścią gnął ją na dół i położył na dywanie. Uderzył łok ciem o orzechowy wieszak i cała sterta wyprasowa nych koszul wylądowała niezauważona na podło dze. Gwałtownym ruchem i bez słowa podniósł spódnice, szukając rozcięcia w bieliźnie. Jego pra gnienie było dzikie i bezwzględne, a niecierpliwość widoczna gołym okiem. Stęknął głośno i włożył w nią palce. Zadrżała, otwierając się na niego. W jego oczach palił się ogień. Instynktownie objęła go nogami i przyciągnęła do siebie. Jeden z pantofelków spadł ze stopy i po toczył się po jego plecach. David wszedł w nią jed nym, mocnym pchnięciem, opierając się na ramie niu. Mięśnie ramion i szyi były napięte do granic 285
możliwości, a on kochał ją tak, jakby opętały go demony. Nagle zamknął oczy. Odrzucił głowę. - Cecilio... o Boże... - jęknął i wszedł w nią jeszcze mocniej, przesuwając do tyłu. Uderzyła głową o coś twardego, drewniana rama na laski za klekotała głośno i przewróciła się na wannę, a po tem na podłogę. Pudło na kapelusze spadło z góry, otworzyło się i potoczyło po dywanie. David pchnął ostatni raz, a potem opadł z sił, drżąc w jej ramionach. Cecilia przycisnęła usta do wilgotnej skóry na szyi. Przełknął ślinę. - Kochanie - wyszeptał chrapliwie. - Przepra szam. Ogromnie cię przepraszam. Cecilia gładziła go po plecach. - Za co? David schował głowę w jej włosach. - Nigdy się tak... - zasapał się - .. .mój Boże, ni gdy się tak nie zatraciłem. Cecilia dotknęła ustami jego skóry. - Pochlebia mi to. Niezgrabnie podniósł się na łokciu i przez dłuż szą chwilę patrzył jej w twarz. - Nie wiem, co się ze mną dzieje, Cecilio - przy znał się w końcu, oddychając ciężko. - Nie potrafię cię dotykać, nie tracąc nad sobą kontroli. Może... może to kwestia wieku. Kiedyś byłem w tym dobry. Cecilia uśmiechnęła się. - Davidzie, nadal jesteś w tym dobry. Jęknął z rezygnacją i położył się na boku, żeby jej było wygodniej. - To nie powinno tak wyglądać. Cecilia dotknęła palcami jego piersi. 286
- A jeśli... - Zamilkła na moment. - A jeśli się mylisz? David zamknął oczy i potrząsnął głową. - Dobry seks jest jak muzyka lub balet. Musi mieć grację i rytm. A co najważniejsze, musi być równie udany dla obojga partnerów. - A jeśli się mylisz? - powtórzyła, odgarniając ciężkie, ciemne włosy, które opadły mu na twarz. - Może lepiej, jeśli jest dziki i nieokiełznany? Co z tego, że nie zawsze jest sprawiedliwy? Albo pełen gracji? Zdaję sobie sprawę, że jestem nowicjuszka - dodała miękko - ale czy ktoś spisał zasady, o któ rych nie mam pojęcia? David patrzył w wielkie, niewinne oczy Cecilii i poczuł ukłucie w sercu. Nachylił się powoli i do tknął czołem jej czoła. - Cecilio - szepnął. - Boję się. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Czego? - powiedz. - Ciebie. Nas. Tego wszystkiego. Cecilia wytrzymała spojrzenie, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Po prostu mnie kochaj - powiedziała miękko, ale pewnie. - Rozbierz mnie powoli, tak jak wczo raj, zabierz mnie do łóżka i... - Cecilio... - Zabrakło mu słów. I co teraz? Świat wywrócił się do góry nogami. - Cecilio, ko chanie... Zrobię to, ale to chwilę potrwa. Tak to działa u mężczyzn. To właśnie chciałem powie dzieć. Cecilia uwolniła się z jego objęć. - Mamy całą noc - przypomniała. - Albo prawie całą. Chciałabym, żebyś mi pokazał, jak kobieta i mężczyzna mogą sobie dać rozkosz. 287
David oparł się na łokciu i wstał, pomagając jej podnieść się z podłogi. Wziął ją w ramiona, przyci skając do piersi. - Wiesz już za dużo; Cecilio - zapewnił ją, szep cząc miękko do ucha. - To, co ze mną przed chwi lą zrobiłaś... Wiem doskonale, co cię zainspirowa ło. Nie musisz robić ani nawet wiedzieć o takich rzeczach. Cecilia odepchnęła go lekko i spojrzała mu w oczy. - Chcę wiedzieć - powiedziała. - Nie traktuj mnie, jakbym była kruchą figurką z chińskiej porce lany, którą nadmiar emocji może rozbić w drobny mak. To nieuczciwe. Jestem kobietą z krwi i kości. Stali pośrodku garderoby. Puścił ją, rozpaczliwie szarpiąc za rozporek spodni. - Cecilio, chcę cię traktować jak damę - powie dział, zapinając je w końcu. Drugą ręką nerwowo przeczesał włosy. - A nie jak dziwkę. Przysunęła się bliżej, położyła ręce na jego pier si i zadarła podbródek, by na niego spojrzeć. - Tak długo byłam sama - powiedziała chrapli wie, opuszczając rzęsy. - Jestem zmęczona życiem bez namiętności. Naucz mnie, a obiecuję, że za spokoję cię tak, jak żadna kobieta przede mną. Mój Boże, pomyślał David, już tak jest... Nie wypowiedział głośno tych słów, bo zaczął się obawiać, że właśnie one stanowią problem. Nie miał pojęcia, co będzie, gdy pokaże jej nowe sztuczki. Już teraz całkowicie się zatracił. Wie dział, że jest dla niej niesprawiedliwy, nawet suro wy. Bał się tego, kim stanie się dla innego, jeśli nie uda mu się zdobyć jej serca. A to byłoby bolesne. Delikatnie wziął ją za rękę i zaprowadził do łóż ka. Tak jak poprzedniej nocy - mój Boże, minął 288
tylko jeden dzień? - wyjął z jej włosów spinki i po woli zaczął rozbierać. Ściągnął turkusowy materiał z ramion, rozmy ślając o swoich popołudniowych fantazjach. Jak bardzo pragnął, by go dotykała, jak wyobrażał so bie jej sprawne palce, ozdobione delikatną koron ką. Ale to były tylko fantazje. Nie sądził, że do te go dojdzie, bo i bez tego odarł ją z wszelkiej nie winności. Nie miał pojęcia, jakie wrażenie zrobi na nim jej dotyk. Jak będzie na niego reagował. Czuł się jak młokos ze swoją pierwszą kobietą. Cudem udało mu się nie eksplodować w jej ustach i nie pobru dzić pięknej sukni. Zdołał się tylko powstrzymać do chwili, aż w nią wszedł. A teraz chciała, żeby nauczył ją namiętności? Śmiechu warte. Rozpinał sznurowania, haftki i za pięcia gorsetu, aż leżała zupełnie naga w jego ra mionach. Odsunął się na długość ramienia i pa trzył wygłodniałym wzrokiem. - Jesteś przepiękna, Brzoskwinko - szepnął. - W sam raz do schrupania. Taka kobieca. Była kobieca, począwszy od pełnych piersi, okrągłych bioder i cudownej, eleganckiej talii. Jej usta były nabrzmiałe od pocałunków, brodawki miały cudowny różowy kolor, a włosy opadały na ramiona falą płomiennozłotych loków. David powoli nabrał tchu. Wygrała. Zrobi wszystko, o co ona go poprosi. Wszystko. Nieważne, czy dobre, czy złe. Usiadł na łóżku i patrzył na nią, próbując nadać swej twarzy otwarty i pełen zachęty wyraz. - Co chcesz wiedzieć?
Rozdział 12
Semper veritas
- Jak mężczyzna i kobieta mogą się wzajemnie za dowolić - odparła szybko, podnosząc rękę i odgar niając włosy z jego oczu. - Chciałabym... wiedzieć, gdzie cię dotykać. I w jakich pozycjach można... - Przerwała, czerwieniąc się po cebulki włosów. - W jakich pozycjach można uprawiać se... - Kochać się, Cecilio - poprawił ją David. Objął ją w talii i nachylił głowę, by pocałować mocno w brzuch. - Kochamy się, ty i ja. Nie uprawiamy seksu, nie kopulujemy. - Każde kolejne słowo przerywał czułym całusem. - Ani nie robimy in nych rzeczy, określanych bezosobowymi eufemizma mi. Rozumiesz tę różnicę? - A ty rozumiesz? - rzuciła mu wyzwanie, przy tulając jego głowę do swego brzucha. - Czy to wszystko tylko piękne słówka, które mają mi po prawić samopoczucie? David podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - Och, Cecilio. Mogę cię zapewnić, że znam róż nicę. I to doskonale. Podniósł się, zdjął resztę ubrań i odsunął na rzutę. Powoli czuł, jak rodzi się w nim pożądanie. 290
Nie będzie musiała długo czekać. Patrzył, jak le ży przed nim naga, z głową odchyloną do tyłu na poduszkach. Miała ciężkie piersi, nabrzmiałe od pożądania. Sprawiała, że czuł, jakby znowu miał dwadzieścia lat i posiadał cały wigor młode go wieku. Położył się, a materac zaskrzypiał pod jego cię żarem. Oparł się na łokciu i opuszkami palców drażnił brodawki jej piersi. Uwielbiał ten kontrast: swoje opalone dłonie na jej mlecznej, świetlistej skórze. - Cecilio - powiedział delikatnie. - Mam lepszy pomysł. Ty mi powiedz, gdzie mam cię dotykać. - Hm... - Cecilia przełknęła ślinę. - Dobrze. David ledwo muskał jej skórę. - Podoba ci się? - Krążył opuszkami po wypu kłości brzucha, czując jak drży. Cecilia jęknęła i zamknęła oczy. -Tak, proszę... - Powoli - szepnął, opuszczając głowę, by usta znalazły się na brzegu jej ucha. Lekko poprowadził język po wewnętrznej krawędzi. - A to? - Och... - Zupełnie straciła dech. David pieścił małżowinę jej ucha, a potem za głębił język. Ledwie jej dotykał, ale czuła przypływ takiego pożądania, jakiego nigdy dotąd nie znała. Wycofał się, przez chwilę ssąc płatek. A potem lekko ją ugryzł. Ukłucie bólu było niesłychanie podniecające. Instynktownie wcisnęła biodra w materac, czując jak wzbiera w niej pożądanie, rozgrzewając, oble wając brzuch i łono, a potem zatrzymując się - wy głodniałe i gorące - między nogami. Cecilia bała się, że za chwilę umrze z rozkoszy. Dotknął palcem wilgotnej szczeliny. Zamarła. 291
- Tak, Cecilio - szepnął. - Powoli, po kawałku poznam wszystkie twoje sekretne miejsca. Ale po woli, kochanie. Zacisnęła ręce na prześcieradle. Otworzyła usta, by błagać, ale nie mogła wydobyć nawet słowa. Dotknął jej bardziej zdecydowanie, wkładając dwa palce między uda i pieszcząc tę rozkoszną mięk kość. Nabrała głęboko tchu. David nie przestawał jej dotykać. Zatraciła się w przyjemności. To było cudowne. Przerażające, ale porywające jednocześnie. Aż w końcu fala namięt ności porwała ją ze sobą, odbierając rozum i uno sząc do gwiazd, gdzie utonęła w zmysłowym cieple. Przytulił ją, czekając, aż przestanie drżeć. Mój Boże! Nie znał dotąd kobiety, która tak szybko osiągałaby orgazm. Było to cudowne i przerażają ce jednocześnie. Nie mówiąc o tym, że niesłycha nie podniecające. Już teraz był twardy. W końcu Cecilia otworzyła oczy. - Och... - powiedziała po prostu. - Ojej. David zszedł niżej, otwierając jej uda. - Nie - jęknęła. - Nie mogę... nie zniosę tego! - Cicho, skarbie - szepnął, całując ją w brzuch. - Pozwól mi posmakować. Delikatnie ukoił ją językiem, najpierw pieszcząc cudowny wzgórek i rozkoszując się jego słodyczą. Chciał, by znów osiągnęła rozkosz. Żeby poczuła, że się z nią kocha. I że ją kocha. W pokoju panowała cisza, przerywana tykaniem zegara na gzymsie kominka i sykiem węgli w pale nisku. Kiedy poczuł, że jest gotowa, że jego dotyk nie będzie zbyt intensywny, delikatnie powiódł ko niuszkiem języka wzdłuż wilgotnej miękkości. Po czuł jej zapach i tym razem obudziło się jego wła sne, palące pożądanie. 292
Jego członek zaczął pulsować, twardy i gorący. Zmusił się, by zignorować to wezwanie, nabrał tchu i pieścił delikatny guziczek aż do chwili, gdy usłyszał dźwięk - odgłos kapitulacji - wydobywają cy się z jej gardła. Jej oddech przyśpieszył, a David podniósł gło wę. - Włożę w ciebie palce - powiedział gardłowo. - Chcę poczuć, gdy będziesz dochodzić. Podziel się ze mną swoją rozkoszą. - Dobrze. - Słowo zamieniło się w szloch. Po czuła, że znów zaczyna drżeć. Bała się. Że utonie w przyjemności, że nigdy się już nie odnajdzie. Wiedziała teraz, do czego jest zdolny. Rozumiała, dlaczego kobiety do niego lgnęły. Sama nie mogła oprzeć się pokusie. Palce wślizgnęły się do środka, a ona zacisnęła dłoń na prześcieradle. - O Boże! - krzyknęła, otwierając oczy. Ich spoj rzenia się spotkały, dzieląc się mrocznym pożąda niem. Chciała wykrzyczeć jego imię i błagać go o litość, ale nie była w stanie. David nie przestawał jej pieścić, patrzył tylko na nią wzrokiem pełnym namiętności i słodyczy. -Ach... ach... Poczuł pierwszy skurcz jej rozkoszy. Ciało Ceci lu zesztywniało, krągłe biodra podniosły się z ma teraca, a usta otworzyły się w niemym krzyku. Nie był w stanie dłużej się powstrzymać. Podciągnął się do góry. - Muszę być w tobie, Cecilio - jęknął, trzymając w dłoniach pulsujący członek. - Proszę. - Wszedł w nią jednym gładkim pchnięciem. Cecilia podniosła się, by wyjść mu naprzeciw. Zakołysała biodrami, a on oszalał z rozkoszy. Da293
wała mu siebie jak żadna inna kobieta. Pożądał jej. Ciało pragnęło jej tak, że nie potrafił opanować dzikiej tęsknoty. Kochał ją. Dotychczas zawsze się powstrzy mywał, ale teraz uczucie porwało go ze sobą, wyry wając duszę z ciała i jednocząc z duszą Cecilii. Wchodził w nią mocno, z dzikim pożądaniem, głę boką tęsknotą i gorącą miłością. Nie wygra tej walki. Nie z Cecilią. W końcu opadł bezwładnie, czekając, aż ciało i dusza dojdą do siebie. Czuł, że zostawia w niej ja kąś ważną część siebie i że więź między nimi bę dzie trwała wieki.
Cecilia obudziła się o trzeciej nad ranem, bo zza okna słychać było stłumiony głos nawołującej stra ży. Podniosła się na łokciu i rozejrzała po pokoju. Ogień w palenisku ledwie się żarzył, jedna z lamp zgasła, a w powietrzu wciąż czuć było leciutki za pach wina i namiętności. Cecilia spojrzała na śpiącego mężczyznę i po czuła ukłucie tęsknoty, sprzeczne z jakąkolwiek lo giką. Tęsknoty niezwiązanej z potrzebami ciała, ale czymś dużo głębszym i nieuchwytnym. Tęskno ty, by go dotykać, poczuć, przytulić. By zostać. Podniosła rękę i odgarnęła włosy z twarzy. Mój Boże! Powinna jechać do domu. Już dawno, praw dę mówiąc. Bała się, że zaraz znowu zaśnie i dlate go odsunęła się i wstała. Kiedy stopy uderzyły o podłogę, nie potrafiła się powstrzymać i spojrza ła za siebie. Był jeszcze przystojniejszy, bo kiedy spał, wydawał się odprężony. Niemal niewinny. 294
Cóż, może poza śladem zarostu, który nadawał mu wygląd pirata. Przechyliła głowę. Albo rozbójnika. Cóż, uwodziciel w każdym calu. Przeciągnęła się sennie, dotknęła palców u stóp i zaczęła się zasta nawiać, jak wyglądał w dzieciństwie. Musiał być śliczny. Ciekawe, czy matka go rozpieszczała. Ce cilia robiłaby to na pewno. Starając się go nie obudzić, przeszła po miękkim dywanie. Przystanęła przed kominkiem, wpatrując się w zawieszony nad nim portret. W eleganckim krześle w stylu królowej Anny siedziała siwowłosa kobieta. Była wyprostowana jak struna, opierała dłonie na oparciu krzesła i uśmiechała się lekko. W kącikach ust widać było pierwsze oznaki kru chości związanej ze starszym wiekiem, ale wyraz czarnych oczu pozostawał nieugięty. Matka Davida. Nie było wątpliwości, bo choć całkowicie różnili się karnacją, rysy twarzy mieli podobne - ten sam arogancki podbródek i stalo we, zdecydowane spojrzenie. Lady Delacourt nie wyglądała na osobę, która rozpieszczałaby swoje dzieci. Po drugiej stronie pokoju wisiał inny obraz, przedstawiający ogromną wiejską posiadłość. Czyżby dom w Derbyshire? Albo jeden z jego licz nych majątków. Cecilia odwróciła się i ziewnęła, tęskniąc za cie płym łóżkiem. Jeśli do niego wróci, nie obudzi się przed świtem. Próbowała się czymś zająć; podeszła do biurka i przyjrzała się staroświeckiemu metalo wemu pudełku, obejrzała mechaniczne pióro i nie wielką miniaturę przedstawiającą ciemnooką dziewczynę. Odwróciła ją z ciekawością. Miss Branthwaite, 1794, przeczytała na odwrocie. Jego siostra 295
Charlotte! Cecilia uśmiechnęła się. David był dużo bardziej sentymentalny, niż dawał po sobie poznać. Odstawiła miniaturę i jej wzrok padł na niewielkie porcelanowe naczynie, przykryte wieczkiem. Mimo niewystarczającego światła, przyjrzała się wprawnym okiem kolekcjonera. Spojrzała na deli katny wzór, podniosła wieczko. Zdziwiła się, wi dząc, że w środku, na poduszce z aksamitu znajdu je się ciężki, męski sygnet. Nie potrafiła się powstrzymać, wyciągnęła go i podeszła do kominka. Metal wydawał się zimny jak lód. Nie widziała, by David kiedykolwiek go nosił. Niemal wypełniał jej dłoń, był ciężki, z her bem wygrawerowanym na obrączce i kolejnym na górze. W złocie między zawijasami herbu osa dzono staroświeckie rubiny. Przechylając go bliżej do ognia, Cecilia zobaczy ła wzór - pazury sokoła zaciśnięte na szkockim oście. Napis był po łacinie. Semper veritas. Zawsze prawda. Brzmiało znajomo... Nagle wyprostowała się, wypuściła pierścień, któ ry odbił się od dywanu i z głośnym brzękiem wylądo wał w kominku. Cecilia wstrzymała dech, spogląda jąc na łóżko. David spał nadal, pochrapując cicho. Uklękła, podniosła pierścień i odłożyła do porcela nowego naczynia. Klejnot nie był przeznaczony dla wścibskich oczu. Tego była pewna, bo herb należał do rodziny Kildermore. Cecilia widziała go dziesiąt ki razy na drzwiach eleganckiego czarnego powozu, który czasem odwoził pastora Amhersta do misji. Pierścień musiał być prezentem od hrabiny Kil dermore. Kiedy? Dlaczego? Z pewnością znaczył wiele dla Davida, inaczej nie znajdowałby się w ho norowym miejscu. To był bardzo osobisty prezent, 296
coś, co Jonet Amherst mogła podarować ukocha nemu albo narzeczonemu. Pastor Amherst nie dostał tego pierścienia. Miał go David. Czyżby w dawnych plotkach było ziarn ko prawdy? To tłumaczyłoby gniew Davida i lekki antagonizm wobec Cole'a. Cecilia zasmuciła się, ale mogła przecież udawać, że jest pierwszą kobie tą w życiu Davida. Powoli wróciła do łóżka, przy tuliła biodra do jego nagich pośladków i objęła go ramieniem. Nawet się nie poruszył. Szkoda. Chciała zapytać go o sygnet. Nie, to byłoby wścibskie. Jak wytłuma czyłaby fakt, że grzebała w jego rzeczach? Odkry cie pierścienia nie zmieniało niczego w jej uczu ciach. Cokolwiek o nim mówiono - hulaka, aro gancki arystokrata, pyszałek - Cecilia kochała go, bo potrafiła zajrzeć pod zewnętrzną fasadę. Zoba czyła tam coś, co chciał ukryć przed światem. Jej uczucia były miłością kobiety, a nie młodzieńczym zauroczeniem. Nie była pierwszą kobietą, która dzieliła z nim łoże, ale w głębi duszy zaczęła mieć wrażenie, że David ją kocha. Bał się, sam powiedział. Tylko czego? Zaangażowania? Nie, w to nie wierzyła. To musiało być coś głębszego, coś, z czym nie mógł się pogodzić. Ale to minie. Tego była pewna. Była cierpliwa, poczeka na niego. Tyle mu przynajmniej jest winna. Delikatnie pochyliła głowę i pocałowała go w policzek. Czas iść do domu. Musi go obudzić i poprosić, by odwiózł ją do domu, żeby służba nie domyśliła się, że nie było jej całą noc. A tak dosta nie tylko burę od Etty. Dziewczyna nie jest głupia. Poskłada sobie wszystkie fakty i nieźle się uśmieje. 297
Mimo pocałunków nie poruszył się. Delikatnie złapała ustami jego ucho i lekko ugryzła. Otworzył oczy, obrócił się i wpadł prosto w jej ramiona. Pa trzył na nią przez chwilę, a potem jego twarz roz jaśniła się w uśmiechu. - Jesteś prześliczna, Brzoskwinko - powiedział, wciąż zaspany. Wbiła mu palec w żebra. - Ale z ciebie pochlebca. - Och, nie. - Spoważniał nagle. - Mam różne wady, Cecilio, ale to nie jest jedna z nich. Nigdy bym ci nie skłamał. Och, tak. Semper veritas, pomyślała sucho. Przez moment życzyła sobie, żeby ją okłamał. Żeby po wiedział: Kocham cię, Cecilio, tak, jak nigdy nie ko chałem żadnej kobiety. Chociaż to pewnie nie była by prawda. Na jego twarzy pojawiło się zażenowanie. - Skoro obiecałem ci całkowitą szczerość, moja droga, muszę się do czegoś przyznać. - Spojrzał niepewnie w jej oczy. - Coś, o czym muszę ci po wiedzieć. Chodzi o ten kawałek porcelany. Cecilia pomyślała, że widział, jak ogląda pierścień. - Nie - przerwała mu szybko. - Nic nie mów. Nie... nie psuj tej chwili, Davidzie. Złapał ją za nadgarstek i przyciągnął bliżej. - Muszę być z tobą szczery - upierał się. - Mu szę ci powiedzieć, skąd wziąłem tę dachówkę. Dachówkę? Cecilia westchnęła z ulgą. - Ach, tak. Oczywiście. David miał niepewną minę. Wyglądał jak mło dzik. - Nie wybrałem jej osobiście. Zrobił to za mnie lokaj. Ale, jak sądzę, ma dobry gust w tych spra wach. 298
Cecilia miała ochotę się roześmiać, ale tego nie zrobiła. - A więc to był czysty przypadek? David pokiwał głową. - Obawiam się, że tak. Uśmiechnęła się szelmowsko i wzruszyła ramio nami. - A myślałam, że to takie romantyczne! - Romantyczne? - mruknął, wciągając ją głębiej pod kołdrę i przyciskając swoim ciężarem. - Mój Boże, pokażę ci, co to słowo oznacza, ty lubież na kocico. Nie jest to coś, co przychodzi w skrzyni opakowanej we wstążki i kokardy.
Rozdział 13
W którym lord Robin słodko śpiewa
Po powrocie z Park Crescent David nie zmrużył oka. Był zmęczony, nawet wyczerpany, a do świtu zostało jeszcze trochę czasu. Ale zapach Cecilii w zmiętej pościeli sprawił, że David nie miał ocho ty samotnie wchodzić pod kołdrę. Leżał więc na wierzchu, gapiąc się w sufit i rozmyślał, jak ogromne jest to łóżko w porównaniu z rozmiarami pokoju. Czy potrzebował tak wielkiego, zwłaszcza że za wsze spał sam? Zaprosił Cecilię do swojego domu bez wahania, ale nie zmieniało to faktu, że po raz pierwszy jakakolwiek kobieta gościła na Curzon Street. Nigdy wcześniej pożądanie nie dało się po godzić z ciepłem domowego ogniska. Ciekawe dla czego? Matka i Charlotte często wyjeżdżały. To, że zaspokajał swoje potrzeby gdzie indziej, wydawało się mniej skomplikowane, mniej osobiste. Zszedł z łóżka, obiecując sobie, że pozbędzie się go i kupi mniejsze... o ile nie uda mu się przeko nać Cecilii, by oddała mu swoje serce. Tego wła śnie pragnął, prawda? Chciał, by nie tylko go po-
300
żądała - tak jak teraz - ale żeby go kochała. Po ważne zadanie. Zeszłej nocy w jej domu omal nie zadeklarował jej bezgranicznej miłości, a kochając się z nią, dzisiaj stanął na krawędzi ciemnej czelu ści, przepaści bez dna. Dziwne. Przez tyle lat bał się zdemaskowania i cierpienia, jakie sprawiłoby matce. Przez lata Jo¬ net ukrywała jego tajemnicę, milcząc nawet wtedy, gdy mogło to zagrozić jej związkowi z Cole'em. A mimo to dotrzymała słowa, wiedząc, że David nie ufa kandydatowi na jej drugiego męża. Był wtedy bardzo wzruszony jej gestem, bo w świecie pełnym hańby i pozorów, słowo siostry by ło jak opoka. Ale oddałby to wszystko, by wiedzieć, co teraz czuła Cecilia. Ta niepewność go zabijała; nigdy dotąd tak bardzo nie bał się odtrącenia. Cóż, może raz. Chcąc przegonić wspomnienia, David podszedł do biurka i ze środkowej szuflady wyjął arkusz pa pieru. Powinien napisać do de Rohana. Czekała ich pilna praca. Przyciął knot lampy i podkręcił płomień, ale niepewność nie chciała zniknąć. Pa trzył na białą kartkę i widział inny list, napisany na tak samo oślepiająco białym papierze. Mniej więcej pięć lat temu zrozumiał, że krótki i burzliwy okres zabiegania o względy Cecilii Mark¬ ham-Sands dobiegł końca. Był początek sierpnia, kiedy kurier dostarczył na Curzon Street list od jej wuja Reginalda. Z przykrością informuję Pana, że moja siostrzeni ca nie życzy sobie Pańskich zalotów. Muszę Pa na prosić, by zaprzestał Pan prób jakiegokolwiek kontaktu z nią i z naszą rodziną... 301
Do tej chwili David sądził, że to gra. A mimo to pragnął jej tak bardzo, że postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Ledwie sześć tygodni wcześniej osobiście poszedł do redakcji „Timesa" i zamieścił ogłoszenie o zaręczynach, rozmyślając o tym, że podejmowana właśnie decyzja powin na napawać go przerażeniem. Ale wcale tak nie było. Powinien czuć, że poświęca własne szczęście, by naprawić okropny błąd. Ale nie czuł. Brak takich emocji nie miał nic wspólnego z tym, że zaręczyny były mistyfikacją. David wie rzył, że to dzieje się naprawdę. W żałosny i całko wicie niewytłumaczalny sposób wyobrażał sobie, że zdoła doprowadzić do ślubu, że upór i konse kwencja przekonają Cecilię tam, gdzie nie po mogły majątek i pozycja. Co gorsza, uważał, że skoro został zmuszony do tego małżeństwa, nie musi tłumaczyć się przyszłej żonie ze swojego po chodzenia. Cóż to za pokrętna logika? Świadczyła tylko o braku szacunku wobec narzeczonej. Kiedy przeczytał list jej wuja - i to wielokrotnie - poczuł jednocześnie żal, uznanie i ulgę. Żal, że go odrzuciła. Uznanie, że miała w sobie tyle siły i mądrości, by to zrobić, i ulgę, że jednak to nie by ła pułapka. Zrozumiał, raz i na zawsze, że nie zgry wała niewinnej panienki, żeby wytargować lepszą ofertę. Po prostu go nie chciała. Przeraził ją. I to wszystko. Nagle rozległo się ciche pukanie, wytrącające go z natłoku myśli. Odwrócił głowę i spojrzał na ze gar. Do diabła! Woda na kąpiel, sądząc po godzi nie. Poprosił, by wejść i rzeczywiście, w drzwiach stanął służący z dwoma mosiężnymi wiadrami. Za nim pojawił się Kemble, który przywitał się wesoło i wbiegł do garderoby, by ustawić wannę.
302
David nachylił głowę, chcąc w końcu napisać do de Rohana, kiedy przerwał mu głośny okrzyk nieza dowolenia. - O mój Boże! O mój Boże! - jęczał Kemble. Wymaszerował z garderoby z zaciśniętymi pięścia mi. - Co takiego się stało, że tak zbezcześcił pan garderobę? David skrzywił się, przypominając sobie wyda rzenia z ubiegłego wieczora. - Jest tak źle? - zapytał niepewnie. Kemble skrzyżował ręce na piersi, zastukał ob casem i pokazał placem na drzwi. - Cóż, pański najlepszy cylinder jest całkiem zniszczony - powiedział, jakby to wszystko tłuma czyło. - Zgnieciony! Cóż za świętokradztwo! Prze stępstwo! Stojak i drewniana rama na podłodze! Koszule i krawaty wymięte! Nie przychodziłbym tutaj, gdyby ktoś mi powiedział, że pan... że pan... Urwał, zbyt wściekły, by skończyć zdanie. Ale dziwnym trafem David chciał ponieść karę. - Że co? - zachęcił. - Że pan pije! - oznajmił Kemble, machając rę ką. - Pije bez umiaru, powinienem powiedzieć. Bo nie ma innego wytłumaczenia tej brutalności. David pochylił głowę, by Kemble nie widział wy razu jego twarzy. - Zaraz wytrzeźwieję - powiedział tak potulnie, jak tylko mógł. - Czy mógłbyś zadzwonić po kawę? To mi z pewnością pomoże. Lokaj nie przestawał histeryzować, a David wypił kawę, napisał list do inspektora, poprosił jednego ze służących o doręczenie i w końcu wszedł do wanny. Wykąpał się szybko, podczas gdy Kemble, wciąż złorzecząc, przygotował ubra nia. David podniósł się. Z jego ciała spływała cie-
303
pła, pełna mydlin woda, a służący trzymał ciepły ręcznik. Na widok zadrapań na lewym ramieniu Davida służącemu zaświeciły się oczy. Kemble uśmiechnął się szelmowsko. - Hm... - powiedział powoli, okrywając Davida ręcznikiem. - Kiedy się nad tym zastanowię, mu szę powiedzieć, że nigdy nie widziałem, by butelka brandy zostawiała takie ślady. David zignorował podejrzliwe spojrzenia i ubrał się tak szybko, jak się tylko dało. Nie był pewien, czy śliczna kocica nie zostawiła innych, z których nie zdawał sobie sprawy. - Nie będzie mnie przez większość dnia - oznaj mił, gdy Kemble pomógł mu nałożyć szary surdut o klasycznym kroju. - Mnie też nie - odparł Kemble i klepnął go w ramiona, poprawiając fason. - Mam wynająć po licjantów, pamięta pan. A potem zobaczę, co da się wyciągnąć z Kitty O'Gavin, zanim odeślemy ją do Derbyshire. - Racja. Mam nadzieję, że będzie się nadawała do podróży. - Będzie. - Kemble spojrzał krzywo na krawat Davida. - Sprawdziłeś? - Wczoraj wieczorem napisałem do tej matrony o oczach ze stali - mruknął Kemble, poprawiając materiał. - Tak, mały diament będzie w sam raz. - Jesteś niezwykle skuteczny - pochwalił go David. - Cóż, zawsze uważałem, że szara wełna dobrze się komponuje z prostotą diamentów - zgodził się Kemble, wtykając spinkę w fałdy materiału. - Jak pan sądzi, czy pod tymi sukniami z ciemnej serży nie kryje się przypadkiem mężczyzna?
304
David roześmiał się. - Do zobaczenia wieczorem. - Wziął do ręki ka pelusz. - Będę cię pewnie potrzebował, bo mam wielkie plany. Kemble zatrząsł się ze śmiechu. - Coś, co będzie wymagało bandażowania? - Miejmy nadzieję, że nie. Chwilę później siedział już w powozie i jechał na Brook Street. O tak wczesnej godzinie w May fair panował niewielki ruch i cała podróż zajęła le dwie kilka minut. Ponieważ Charlie Donaldson i większość służby wyjechała z Jonet do Cambridge¬ shire, do środka wpuściła go pokojówka, którą le dwie rozpoznał. Dziewczyna przeraziła się, gdy oznajmił, że chce widzieć się z lordem Robertem Rowlandem. - Przykro mi, mi...milordzie - wyjąkała w końcu. - Ale nie jestem pewna, czy powinnam ...To zna czy, chciałam powiedzieć, że możliwe, że go nie... - Że go nie ma w domu, gdy w drzwiach poja wiają się nieuprzejmi poranni goście? - Delacourt pomógł jej skończyć, rzucając kapelusz na stolik. - Nie martw się, moja droga, nie będziesz musiała mu przeszkadzać. Z chęcią wyręczę cię w tym za daniu. - Zdjął płaszcz i podał dziewczynie. Stała z szeroko otwartymi ustami, a on wspiął się po schodach. Zapukał do drzwi pokoju Robina. Nie było od powiedzi. Zdjął rękawiczkę i załomotał z całą siłą, niemal odciskając ślad w mahoniu. Wciąż nie było odpowiedzi. Odsunął się i kopnął w drzwi, które zatrzęsły się we framudze. Po drugiej stronie holu zaskrzypiały drzwi. - Mój Boże, daj spokój - odezwał się zaspany Stuart. - Po prostu wejdź do środka. Wyciągnij go 305
za fraki, zamorduj w łóżku... cokolwiek! Tylko przestań hałasować. David odwrócił się. - Przepraszam. Młody markiz Mercer wychylił głowę, poprawia jąc szlafmycę, której czubek łaskotał go w nos. - A, to ty... Wejdź do środka. Stąd go na pewno nie obudzisz. O ile w ogóle jest w domu. Bóg jeden wie. David uśmiechnął się kpiąco. - Cóż to, nie pilnujesz brata? Stuart otworzył szeroko oczy i zrobił minę pełną wyższości. - Hm, sądziłem, że to twoja rola. - Zatrzasnął drzwi z łoskotem. Cóż, siostrzeńcy nie należeli do skowronków. David wzruszył ramionami i przekręcił klamkę. Otwarte. Wszedł do pokoju i odsunął zasłony łóż ka, czego chwilę później pożałował. Smród, który dotarł do jego wrażliwego nosa, potrafiłby zabić mniej doświadczonego mężczyznę. Cóż, siostrzeniec spił się tanim dżinem, a potem oblał jeszcze tańszymi perfumami. Leżał w po przek na materacu, z gołym tyłkiem i jedną wielką stopą wystającą poza krawędź łóżka. - Obudź się! - rozkazał David, dając siostrzeń cowi sążnistego klapsa w biały pośladek. Robin drgnął konwulsyjnie i przekręcił się na łokciu. Brązowa czupryna zakryła mu oczy. - Niech to diabli - mruknął, odgarniając włosy. Przez moment rozglądał się niepewnie, a David spokojnie nałożył rękawiczkę. Rzeczywistość nagle powróciła. - A, to ty, Davidzie - wystękał Robin w końcu. - Okropnie wcześnie, prawda? 306
David uśmiechnął się szeroko i położył rękę na piersi. - Gdy wraca o tobie myśl, to moja dusza niby skowronek zrywa się o świcie - wyrecytował. - Do syć tego! Wstawaj, mój słodki, będziesz mi teraz śpiewać. - Co, u diabła! - mruknął siostrzeniec z irytacją, siadając na łóżku. - Tak ma wyglądać pobudka? Zarżnięty sonet i jakieś śpiewy? - No cóż - zgodził się z nim David, wyciągając go z łóżka. - Będziesz śpiewać, mój chłopcze. Robin zatoczył się na fotel, opadł niezgrabnie na oparcie i ukrył twarz w dłoniach. - O co ci chodzi, do diabła? David pociągnął za dzwonek, mając nadzieję, że jakiś litościwy służący przyniesie kawę, i usiadł przy kominku, naprzeciw siostrzeńca. Na podło dze u ich stóp pełno było ubrań, które Robin za pewne miał na sobie zeszłej nocy. - Wyśpiewasz wszystko, co wiesz, drogi chłopcze - powiedział David powoli - na temat szacownego Benthama Rutledge'a. Robin podniósł głowę. David nie widział jesz cze, by ktoś bliski agonii tak szybko potrafił wy trzeźwieć. - Nic nie wiem - zaprzeczył Robin gwałtownie. - Co zresztą miałbym wiedzieć? Jeśli ktoś ci po wiedział, że się dobrze znamy, musiał się pomylić. Widuję go czasem na mieście, to wszystko. Wierutne kłamstwa. Plus towarzyszące im wy kręty i zaprzeczenia. Zły znak. David poczuł, że ogarnia go dreszcz. - Nie rozumiesz - powiedział łagodnie. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie się poznaliście. Gdzie miesz ka i gdzie spędza wieczory. Rozumiem, że lubi ha-
307
zard i chciałbym wiedzieć, jaka jest jego ulubio na jaskinia gry. Sądziłem, że będziesz wiedział ta kie rzeczy. Robin zamrugał w oszołomieniu. - Cóż... Spotkałem go w Lamb and Flag, jeśli dobrze pamiętam. Co oznaczało, że prawdopodobnie nie pamiętał. Kolejny zły znak. - Kiedy to było? - naciskał David. - Niedawno wrócił z Indii. Bardzo chciałbym wiedzieć, jakim statkiem przypłynął. I kiedy dobili do brzegu. Do pokoju weszła pokojówka z tacą i serwisem do kawy. Rzuciła spojrzenie w stronę Robina i na gle pokój wypełnił rozdzierający krzyk. W ciszy, która potem nastąpiła, słychać było tylko brzęk ły żeczki, która spadła z tacy na podłogę. Robin szybko zasłonił się rękoma, ale służąca już była za drzwiami. David wziął w dwa palce zmiętą koszulę i rzucił ją siostrzeńcowi. - Wyprawa Rutledge'a? - przypomniał. Robin naciągnął koszulę i zamrugał. - Hm, wydaje mi się, że jest w mieście zaledwie miesiąc, może dwa. Owszem, wrócił z Indii. Wiem nawet jakim statkiem. - Naprawdę? - zdziwił się David. Robin pokiwał głową. - Nazywa się „Królowa Kaszmiru" - powiedział szybko. - Nina, panienka Benta, upiła się jednego wieczoru i wycięła tę nazwę na stole. Powiedziała, że to jej szczęśliwy statek, skoro Bent na nim przy płynął. Cóż, miał szczęście. Ciekawe, czy statek jest jeszcze w porcie. To możliwe, bo przeładowanie i wyposażenie do kolejnej podróży zajmuje sporo czasu. De Rohan będzie wiedział, a David posta-
308
nowił go zapytać. Jeśli Rutledge należał do prze mytniczej szajki, „Królowa Kaszmiru" mogła prze wieźć wiele zakazanych towarów. Indie miały wie le bogactw, na których można było dobrze zarobić, tym bardziej jeśli udało się je zataić przed urzędem celnym. Ale dla ilu warto było zabić? Zamyślił się. Wstał, podszedł do serwisu z kawą i napełnił dwie filiżanki. Wcisnął Robinowi jedną z nich i usiadł. - Wiesz coś na temat rodziny Rutledge'a? Gdzie mieszka? Robin się zawahał. - Wydaje mi się, że pochodzi z Gloucestershire - powiedział powoli. - Ale nie jeździ tam zbyt czę sto. Jego starszym bratem jest lord Treyhern, a Rutledge mieszka w Hampstead, w rodzinnym domu szwagierki. - Słyszałem - powiedział David cicho - że Ru tledge to nałogowy hazardzista. Wiesz coś o tym? Jeszcze chwila, a Robin udławiłby się kawą. - Nie wiem nic o jego zwyczajach - mruknął, od stawiając filiżankę z brzękiem. - Ale to możliwe. David spokojnie popijał. - Cóż, wiedz jedno. Jeśli będziesz z nim grał, je steś głupcem i przegrasz. A dług honorowy to dług honorowy, nawet jeśli człowiek, z którym przegra łeś, to łajdak. To, czy jesteś pełnoletni, też nie ma żadnego znaczenia. Rozumiesz, prawda? Robin pokiwał głową. - Owszem. Ale nie musisz się o to martwić. - Bardzo się cieszę. Powinieneś też wiedzieć, że mimo młodego wieku, bo ma najwyżej dwadzieścia pięć lat, Rutledge jest bardzo niebezpieczny. - Chyba przesadzasz - zaprzeczył Robin. - Mo im zdaniem, to bardzo miły gość. 309
David pokiwał głową. - Twój miły gość nie miał nawet osiemnastu lat, kiedy zabił po raz pierwszy. A od tego czasu wysłał do piachu kolejnych kilka osób. Mam nadzieję, że będziesz ostrożny. Wolałbym nie usłyszeć któregoś dnia, że wylądowałeś po złej stronie stołu do gry albo złej stronie lufy pistoletu i zginąłeś w poje dynku, zastrzelony przez kogoś takiego jak on. Wyrażam się jasno? Robin zrobił się śmiertelnie blady. David uniósł brew i odstawił kawę. - A teraz powiesz mi, jak nazywa się ta jaskinia gry. - U Luftona - powiedział Robin szybko. - Przy Jermyn Street.
David zakończył rozmowę z siostrzeńcem i choć czuł się nieswojo, kazał stangretowi zawieźć się na Pennington Street. Chciał zobaczyć Cecilię i upewnić się, że coś jeszcze zostało po nocy pełnej namiętności. Ciekawe, czy kiedyś minie strach, że krucha więź może się w każdej chwili skończyć. Kiedy ją nad ranem odwoził do domu, Cecilia wy dawała się nieco przygnębiona, chociaż mogła to być konsekwencja nieprzespanej nocy. Miał na dzieję, że to właśnie był powód. Powóz toczył się przez Strand, a potem skręcił we Fleet Street, a David skierował myśli na rozmo wę z Robinem. Poczucie winy wymalowane na twarzy chłopaka mocno go zaniepokoiło. Z drugiej strony, gdyby mały wpakował się w tara paty, David z pewnością by o tym usłyszał. Zawsze starał się trzymać ucho blisko ziemi. Nie, to chyba nie było to. 310
Przynajmniej jeszcze nie. Było za to jasne, że Robin zadawał się z ludźmi zupełnie nieodpowied nimi do jego wieku i doświadczenia. Ktoś powi nien na niego uważać, jego matka miała rację. A jeśli chodzi o Benthama Rutledge'a, David czuł się nieco skołowany. Dziwne, by taki człowiek mieszkał w idyllicznej wiosce pod Londynem, i to jeszcze w rodzinnym domu szwagierki. To ozna czało, że wciąż w jakiś sposób był związany z rodzi ną. I wyjaśniało całonocne wizyty w mieście - cho ciaż już nie wybór noclegów, łącznie z przemytni czą norą w Wapping. Wszystko to było bardzo dziwne. A przywiąza nie Rutledge'a do lokalu Luftona? Był to znany sa lon gry, ale klientela była przyzwoita i rzadko do chodziło do ekscesów. Davidowi zdarzało się tam grać, chociaż uważał to miejsce za nieco nudne. Mimo to kilka z najznamienitszych rodów Londy nu spotkała tam całkowita ruina i, jak we wszyst kich tego typu lokalach, przy wejściu była ostra se lekcja. Ciekawe, że Rutledge'owi to odpowiadało. Ow szem, grano o wysokie stawki, ale nie było śladu występku. Może chadzał tam z innych powodów? Na przykład, by skubać naiwnych młodych bycz ków, takich jak Robin? A może powód był bar dziej nikczemny? Chyba nadszedł czas, by znów wybrać się do Luftona. Pogrążony w rozmyśla niach, ledwie zauważył, że stoi pod drzwiami misji. Szybko przeszedł przez sklep. Trzy pracujące tam dziewczyny przywitały go wesoło, a praczka, którą spotkał na schodach, uśmiechnęła się, życząc mu miłego dnia. Niesłychane, ale czuł się tu jak w domu. I ta myśl nie była w żaden sposób nieprzy jemna. 311
Była dopiero dziesiąta, ale Cecilia już siedziała w biurze. Jeszcze lepiej, bo była tam sama. Poczuł ulgę. Podniosła głowę znad rachunków i wstała na tychmiast. David podszedł do niej szybko, otwo rzył ramiona i próbował przyciągnąć do siebie. Czując jej opór, pocałował ją szybko i wypuścił z objęć. - Dzień dobry, moja droga. Cecilia spuściła wzrok, jak gdyby się zawstydziła. Zważywszy na poprzednią noc, było to dosyć za skakujące. - Dzień dobry, Davidzie. - Jej głos, choć ciepły, miał odległą nutę, jak gdyby coś ciążyło jej na sercu. Poczuł ukłucie rozczarowania. Miał nadzieję usłyszeć radość w jej głosie, chciał, by powitała go namiętnym pocałunkiem i wpadła mu w ramiona. Tak jak ubiegłej nocy. Stłumił to pragnienie; było mało realistyczne. Misja nie jest właściwym miej scem na amory, a co więcej, powinni swoim zacho waniem dawać przykład. W innej sytuacji myśl, że mógłby komuś służyć przykładem, rozbawiłaby go, ale tym razem nie było mu do śmiechu. Ceci lia miała rację, że chciała zachować pewien dy stans. Tylko dlaczego tak mu to nie odpowiadało? Dlaczego bał się, że jej nastrój wynika z czegoś in nego? - Jesteś wcześnie - zauważył, licząc na to, że za nim tęskniła. - I wyglądasz prześlicznie. Ta suk nia jest dużo bardziej elegancka niż to, w czym zwykle tutaj przychodzisz. - Och, jadę z Gilesem na podwieczorek do lady Kirton - wyjaśniła, przekładając papiery na biur ku. - Jej córka za dwa tygodnie wychodzi za mąż. Lady Kirton szykuje wiele rozrywek. 312
Zrobiło mu się przykro. Miał nadzieję, że je dwabna suknia w kolorze żonkili, z piękną koron ką i falbanami, była przeznaczona dla niego. - Tęskniłem za tobą, Cecilio - powiedział mięk ko, dotykając wierzchem dłoni jej policzka. - Łóż ko było takie puste bez ciebie. Zostawiłaś po sobie pustkę. I dziurę w moim sercu. Na jej twarzy malowało się lekkie rozbawienie. - Doprawdy? Słyszałam, że nie masz serca, mi lordzie - powiedziała kpiąco. David złapał jej dłoń w żarliwym geście i pod niósł do ust. - Owszem, nie mam, najdroższa - odparł te atralnym tonem, patrząc jej w oczy. - Bo oddałem ci je we władanie. Cecilia zabrała rękę i położyła na piersi, przyglą dając się jej uważnie, jakby szukała śladów po jego dotyku. - Nie żartuj sobie ze mnie, Davidzie. Łatwo mnie zranić. Chciał wyciągnąć ramiona i przytulić ją do sie bie, ale ton jej głosu sprawił, że nie miał odwagi. - Moja droga, mogę cię zapewnić, że mówię se rio. Skąd ta poważna twarz i smutny głosik? Gdzie podziała się prychająca kocica z dzisiejszego po ranka? Rozchmurzyła się nieco. - Wybacz mi - odpowiedziała szybko, wyciąga jąc dłoń. - Wszystko w porządku, naprawdę. Nie powinnam z ciebie żartować, bo wiem, że w głębi duszy jesteś dobrym i szlachetnym człowiekiem, nawet jeśli udajesz, że tak nie jest. Pogładził jej policzek. - Jeszcze chwilę i rozpłynę się od tych komple mentów! - powiedział żartobliwie. - I nie będę 313
w stanie wrócić sam do domu. Mam tylko nadzie ję, że pokojowa zmieniła pościel, bo został w niej twój zapach i znów będę się spalał, płonąc z pożą dania. Uśmiechnęła się. - Och, Davidzie, czy ty nigdy nie jesteś poważny? - Wzięła do ręki ołówek i zaczęła się nim bawić. Kierując się impulsem, złapał ją za obie dłonie. Wypuściła ołówek. - Powiedz mi, co mam zrobić z tą radością, któ rą czuję, kiedy jesteś przy mnie? I tęsknotą, gdy je steś daleko? Podniosła wzrok i spokojnie spojrzała mu w oczy. - Co proponujesz? - W jej słowach było wyzwa nie, które go całkiem zmroziło. Zawahał się przez ułamek sekundy. - Cóż, moglibyśmy pójść do kościoła i założyć sobie kulę u nogi - powiedział lekko, jakby w oba wie, że Cecilia tego nie zniesie. - Oczywiście, jeśli tego sobie życzysz - dodał szybko. Cecilia wbiła w niego wzrok, bezdźwięcznie otwierając i zamykając usta. - Nie, dziękuję - odparła chłodno, wyrywając ręce i odwracając się do osmolonych okien. - Mia łam już męża, który ożenił się ze mną z niewłaści wego powodu i nie chcę mieć kolejnego. - Nie rozumiem. Cecilia nie odwróciła się. - Jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż - powiedziała cicho - to za mężczyznę, który będzie pewien, że nie może beze mnie żyć. To będzie małżeństwo z miłości, a nie dla wygody. Prawdziwe partner stwo, całkowita szczerość i bezgraniczne zaufa nie. I nie będzie żartem, zawartym dla kaprysu. 314
Nie rozumiał, czy jest to prośba skierowa na do niego, czy tylko stwierdzenie. Podszedł bliżej i położył dłonie na jej łopatkach. Wciąż była spięta. Przeraził się, że znów wróciło najgorsze. Mój Boże, co go skłoniło, by rozpocząć taki te mat? Nie tak - nie w takim miejscu i czasie - nale ży prosić kobietę o rękę. Tym bardziej jeśli spo dziewał się, że dostanie kosza. Powinien był to przemyśleć, zanim odezwał się choćby słowem. Po za tym musiałby wiele wytłumaczyć. Chciał otwie rać sobie żyły i wykrwawić z nich całą prawdę? A jeśli go nie zechce? Nie był gotowy, żeby to te raz usłyszeć. - Cecilio. - Dotknął ustami jej włosów i głos za drżał mu lekko. - Nie chcesz mnie zostawić, praw da? Nadal będziesz moją kochanką? Nie zmieniłaś zdania? - Nie, nie zmieniłam - odpowiedziała, odwraca jąc się w końcu i patrząc mu w oczy. Błękitne oczy patrzyły badawczo. - Tego się obawiasz? David zmusił się do śmiechu. Nie mógł już znieść tego tematu. Kpiny i docinki, w których zwykle gustowali, były dużo łatwiejsze. Może uda mu się sprowadzić rozmowę na żartobliwe tory? - Tak, kochanie - odpowiedział lekko. - Najbar dziej się boję, że pewnego dnia stwierdzisz, iż po pełniłaś błąd... Rozległo się głośne pukanie. Odskoczyli od sie bie w chwili, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Quince. Wyglądała, jakby za chwilę miała ją trafić apopleksja. - Cóż, jeśli nie jedno, to drugie! - oznajmiła apokaliptycznym tonem. - Co takiego? - wyrwało się jednocześnie z ust Cecilii i Davida. 315
Matrona wyprostowała się. - Maddie straciła ten ohydny naszyjnik z tomba ku. - Pokazała palcem na sufit. - Okazało się, że Nan go ukradła. Zamiast wyrzucić przez okno, schowała pod poduszką i teraz jest straszna awan tura. - Okropność - mruknęła Cecilia, wygładzając spódnicę. - Pójdę z nią porozmawiać. Pani Quince pokiwała głową. - Bardzo proszę, milady. Nan przyda się zmycie głowy. I wykład na temat dziesięciorga przykazań. - Owszem, wykład - powtórzyła Cecilia, zbiera jąc się do wyjścia. Nagle David podniósł w górę palec. Cecilia za trzymała się, rzucając mu przeciągłe spojrzenie. Pani Quince spojrzała na niego pytająco. - Chce pan o coś zapytać, milordzie? - Szczerze powiedziawszy, tak. - Delacourt zrobił minę. - Na temat przykazań... Proszę mi wybaczyć, pani Quince, ale dawno nie miałem z tym do czynienia. A pani jest z pewnością eks pertem. - Co do przykazań? - Pani Quince nie kryla zdumienia. Delacourt zawahał się przez chwilę. - Owszem. A może chodziło o siedem grzechów głównych? Nieważne. Czy jedno z nich nie mówi: nie pożądaj żony bliźniego swego? Cecilia oblała się rumieńcem. Pani Quince spoj rzała na niego, jakby postradał rozum. - Owszem, to jedno z przykazań. - Ale co to właściwie znaczy? Że nie wolno po dziwiać takiej kobiety? Czy raczej pragnąć? Pani Quince zmieszała się zupełnie. - Raczej to drugie. To straszny grzech. 316
Delacourt uniósł brwi. - A jeśli on nie żyje? - Kto? - zirytowała się matrona. - Ten bliźni. Ten, którego żony pożądam. Oczy wiście w przenośni. - Delacourt uśmiechnął się ciepło, otwierając dłonie. - To znaczy, jak dosłow nie należy interpretować przykazania? Nigdy tego nie rozumiałem. Wydaje mi się, droga pani Quince, że tak ogólnikowe sformułowania mogły spro wadzić wielu z właściwej drogi. Matrona oparła dłonie na biodrach. - Cóż, bez urazy, milordzie, ale wydaje mi się, że nie ma nic ogólnikowego w tym, że ogień piekiel ny liże grzesznikowi tyłek, prawda? Delacourt podrapał się w brodę. - Ma pani rację - powiedział poważnie. - Prze konała mnie pani. Pani Quince złagodniała nieco. - Z drugiej strony - mruknęła. - Jeśli nie żyje, to w zasadzie nie ma żony, prawda? Więc przykaza nie nie ma tu zastosowania. Delacourt zrobił pokorną minę. - Widzi pani, pani Quince, w zupełności się z panią zgadzam. Ale trzeba to wszystko dokładnie przemyśleć, bo inaczej można popełnić poważny błąd. Najlepiej zrobić z niej uczciwą kobietę, praw da? Pani Quince znów spojrzała na niego podejrzli wie. - Milordzie, nie jestem pewna, czy rozumiem. Cecilia ruszyła z miejsca, kierując się do drzwi. - Lord Delacourt stroi sobie żarty - powiedzia ła słodko. - Więc najlepiej odpłacić mu pięknym za nadobne. Sądzę, że lokaj zbyt mocno zawiązał mu dzisiaj krawat. Skan i przerobienie pona. 317
Na odchodnym pani Quince rzuciła mu zacieka wione spojrzenie i zaszeleściła spódnicami z szarej serży. Ledwie wyszła, w drzwiach pojawił się Maxi¬ milian de Rohan, ubrany w nieśmiertelną czerń. Przy nodze inspektora stał Lucyfer, którego błysz cząca głowa sięgała mężczyźnie niemal do biodra.
Rozdział 14
W którym inspektor de Rohan zostaje skorumpowany
- Dostałem list - zaczął inspektor bez przywitania. Jak zauważył David, policjant był wyjątkowo mało mównym mężczyzną. - Dobrze. - David pokazał gestem, by podszedł bliżej. - Proszę usiąść, panie de Rohan. - Jestem z psem. - Głos inspektora miał lekko przepraszający ton. - Na ulicy były dzieci i gdyby zaczęły go drażnić... - Nie ma sprawy. - David zrozumiał od razu. - A teraz, do rzeczy! Wydaje mi się, że mamy wie le do omówienia. Jeśli inspektor miał dosyć wtrącania się wicehra biego w całą sprawę, to starannie to ukrywał. Przy ciągnął krzesło do biurka, rzucił skórzaną teczkę i usiadł. Lucyfer położył się u jego stóp. - Coś mi się wydaje, że za tą prośbą kryje się cie kawa historia. - Uśmiechnął się kpiąco. David uniósł brew. - Niestety - przyznał. - Ale o tym innym razem. Zdołał się pan dowiedzieć, kto jest właścicielem tego burdelu? De Rohan spoważniał. 319
- Owszem - powiedział z wahaniem. - Na wie le się nam to jednak nie przyda. Wygląda na to, że dom jest własnością pewnej spółki, przynaj mniej pozornie. Takie interesy trudno rozgryźć, zwłaszcza jeśli właścicielowi zależy na ukryciu prawdy. David stukał srebrnym piórem o blat stołu. - Zna pan adres? - Biuro rachunkowe przy Leadenhall Street. Na drzwiach był napis: „zamknięte z powodu gry py". - De Rohan uśmiechnął się słabo. - Może i nawet to prawda, wszyscy teraz kichają. - Niech to diabli! - David uderzył pięścią w stół. - Co robić? Może wyłamać drzwi i wyciągnąć ich z łóżek? De Rohan zaśmiał się cynicznie. - Mówi pan jak prawdziwy arystokrata, milor dzie. Owszem, pan mógłby wyłamać drzwi i pew nie uszłoby to panu na sucho. Ale my, jako policja, nie mamy żadnej władzy. Nie mam dowodów i nie mogę nikogo zmusić, by zechciał ze mną rozma wiać. A tym bardziej przeszukać lokal - warknął de Rohan. - Nawet gdyby drzwi były otwarte na oścież, a wszystkie papiery leżały na podłodze. David odsunął się od stołu. - Proszę mi wybaczyć, inspektorze. Wiem, że dobrze wykonuje pan swoją pracę. I ma pan rację; nie mamy żadnych dowodów. Ale może uda nam się jakieś zdobyć? De Rohan spojrzał na niego krzywo. - Już mi się to nie podoba. - Może powinien pan zatkać uszy. - David uśmiechnął się sucho. De Rohan zmarszczył czoło i na jego twarzy po jawiły się głębokie bruzdy.
320
- Może powinien mi pan powiedzieć, jakim spo sobem znalazł się pan w domu matki Derbin? - odbił piłeczkę inspektor. David westchnął i odchylił się na krześle. - Obawiałem się, że do tego dojdzie - przyznał. - Poprzestańmy na tym, że poszedłem tam na zwiady, dobrze? Co do szczegółów, jako dżen telmen wolałbym zachować dyskrecję. De Rohan pokiwał głową. - Proszę mówić dalej. W drzwiach nagle pojawiła się Cecilia. Żółta suknia od razu rozświetliła pokój, a obaj mężczyź ni podnieśli się z krzeseł. Ku zdziwieniu Davida in spektor ukłonił się nisko. - Lady Walrafen - powiedział ciepło. - Dzień dobry. - Dzień dobry, inspektorze - odparła z uśmie chem i spojrzała na Lucyfera. - O, przyprowadził pan tego pięknego psa! Leżący na podłodze zwierzak patrzył na Cecilię z wyrazem uwielbienia w błyszczących oczach. A potem, jak rozkoszny szczeniak, przewrócił się na grzbiet i wystawił język, licząc na pieszczoty. Zu pełnie jak ja, pomyślał David i uśmiechnął się lek ko. Cecilia uklękła i podrapała Lucyfera za uszami. - De Rohan przyniósł wiadomości, o które pro siłem - odezwał się David, patrząc jak Cecilia głaszcze błyszczącą sierść. - Nie musisz zawracać sobie tym głowy. Cecilia wstała i położyła dłoń na oparciu krze sła. - Bzdura. Chętnie posłucham. - Usiadła na przeciwko. De Rohan wydawał się nie mieć nic przeciwko jej towarzystwu. Cóż, miał chyba mgliste pojęcie, 321
jakie tematy nie powinny dotrzeć do uszu eleganc kiej damy. A może fakt, że sam wywodził się z kla sy średniej, sprawiał, że ten problem był mu zupeł nie obcy. David westchnął w duchu. Z drugiej stro ny, de Rohan mógł mieć rację. David nie był już niczego pewien, zwłaszcza gdy chodziło o Cecilię. Miał tylko nadzieję, że nie piśnie słowa na temat ubiegłego wieczora. - Zaczął pan mówić - powiedział de Rohan, wracając do tematu - o wydarzeniach w domu matki Derbin. - No tak. - David zaczął się bawić piórem. - Udałem, że szukam towarzystwa. A w salonie spotkałem Benthama Rutledge'a. Pamięta go pan z Prospect of Whitby? De Rohan wydawał się przejęty. - Ten szlachetnie urodzony hulaka? - Ten sam. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? - W mojej pracy - powiedział de Rohan powoli - coś takiego jak zbieg okoliczności zdarza się bar dzo rzadko. Gdzie mieszka? - W Hampstead, z tego co słyszałem. - Hm... nie jest to typowe miejsce dla młodego lekkoducha, prawda? - skomentował de Rohan. - Też o tym myślałem. De Rohan uniósł brew, otworzył teczkę i zapisał kilka słów. - Co jeszcze pan o nim wie? David wzruszył ramionami. - Szczerze mówiąc, bardzo niewiele - odparł, a potem przekazał wszystkie fakty, łącznie z ucieczką do Indii po fatalnym pojedynku. - Złe nasienie - powiedział, podnosząc wzrok na inspek tora. -Ale... - Ale co? - chciał wiedzieć de Rohan.
322
David rzucił Cecilii szybkie spojrzenie. Przyglą dała mu się z uwagą. - W jego wieku sam byłem niewiele lepszy - przyznał łagodnie. Potem chrząknął. - No cóż. Nie ucieszyło go nasze spotkanie. Był wściekły, wy dawało się, że jeszcze chwila, a wybuchnie. - Skąd pan wie? - De Rohan uniósł krzaczaste czarne brwi. David zacisnął usta. - Widzę takie rzeczy. - Ten mężczyzna, z którym się pojedynkował - wtrąciła nagle Cecilia. - Co się z nim stało? Zmarł? - Nie - odparł cicho David. - Ale wszystko na to wskazywało. A że był rozpieszczonym synem pew nego diuka, Rutledge miałby poważne kłopoty, gdyby zdecydował się pozostać w Anglii. Cecilia wpadła w zadumę, a de Rohan osunął się na oparcie krzesła. - A co do towarzystwa u matki Derbin? - ode zwał się inspektor. - Udało się coś znaleźć? David pokiwał głową. - Przekupiłem dziwkę o imieniu Angeline, by powiedziała, co wie. - Za wszelką cenę chciał ukryć udział Cecilii w całej sprawie. - Podobno Mary i Meg zeszły do piwnicy, czego dziewczynom absolutnie nie wolno robić. Cecilia podniosła rękę, jakby chciała coś powie dzieć. David dodał szybko: - Miały tam schadzkę z dwoma francuskimi ma rynarzami i pewnie zobaczyły coś, czego nie po winny, bo tej samej nocy spakowały manatki i ucie kły, zabierając młodszą siostrę. David zsunął lewy but, gotów kopnąć Cecilię w kostkę, gdyby zaszła taka potrzeba.
323
De Rohan wydawał się nic nie zauważać. - A czy twoja informatorka miała jakąś teorię, co mogły tam zobaczyć? Cecilia otworzyła usta, więc David postanowił działać. Niestety, w ostatniej chwili zdecydował się celować w kostkę. Jego stopa znalazła się pod spód nicą i dotknęła jedwabistej łydki, a on poczuł nagle przypływ pożądania, który odebrał mu mowę. - Hm... sugerowała, że kontrabandę - wydusił w końcu z siebie. - Kontrabandę? - zdziwił się de Rohan. Cecilia błędnie odczytała zamiary Davida, bo sa ma zsunęła pantofelek. Stopą odzianą w pończo chę dotknęła podbicia, a potem uwodzicielsko przesunęła palce w stronę kostki, zostawiając go rący ślad na skórze. Cóż za dziecinada. Zachowywali się jak para rozochoconych nastolatków. Pieściła jego łydkę, a on czuł podniecenie zmieszane z ulgą. Przynaj mniej nie jest jej obojętny. Próbował skoncentro wać się na pytaniu inspektora. - Milordzie, powiedziała, że odbywa się tam szmugiel? - syknął de Rohan niecierpliwie. David przywołał się do porządku. - Hm... nie. Sugerowała tylko. Nie było dla nas jasne, czy wiedziała na pewno, czy były to tylko przypuszczenia. To znaczy... nie było dla mnie ja sne. - Coś jeszcze? - Chciał wiedzieć de Rohan, nie świadomy sceny, która rozgrywała się pod stołem. David przełknął głośno. Cecilia nie przestawała go pieścić; odchyliła głowę nieco do tyłu i lekko otworzyła usta. Długie ciemne brwi opadły na po liczki. Zrobiło mu się słabo, chociaż pewna część ciała zdawała się przeczyć jakiejkolwiek słabości.
324
Zagryzł usta niemal do krwi. - Tak. - Ostry ból stłumił pożądanie. - Twier dziła jeszcze, że jakiś pan Smith przychodzi co po niedziałek i odbiera czynsz od matki Derbin. - To wszystko? - zniecierpliwił się de Rohan. David poczuł, że się czerwieni. - Tak sądzę. Inspektor spojrzał na niego badawczo. - Dobrze się pan czuje, milordzie? Mam nadzie ję, że te rumieńce nie znaczą, iż łapie pana grypa. Cecilia gwałtownie otworzyła oczy i zabrała stopę. Udał, że nie rozumie pytania inspektora. - Skądże, czuję się świetnie - oznajmił wyniośle. - Dziewczyna twierdziła, że Smith ma klucze do piwnicy, a stara Derbin się go boi. Niestety, z opi su wcale nie przypomina Benthama Rutledge'a. De Rohan zaśmiał się gorzko. - Smith to pewnie tylko marionetka. Człowiek pokroju Rutledge'a nie będzie sobie brudził rąk. - To brzmi sensownie. A wracając do mojej informatorki, dziewczyna nie ma zamiaru zeznawać ani rozmawiać z policją. De Rohan pokiwał głową ze zrozumieniem. - A więc zamierza pan włamać się do tej piwni cy? - Cóż - odparł chłodno David - wie pan, że my, arystokraci, lubimy mocne wrażenia. - Nie chcę o tym słyszeć. David uśmiechnął się lekko. - Tak sądziłem. W czarnych oczach inspektora pojawił się wyraz ulgi. - To dobrze - powiedział. - Cieszę się, że zwy ciężył zdrowy rozsądek. David machnął ręką. 325
- Chyba się nie rozumiemy, de Rohan. Ja się wy bieram i wątpię, by zdołał mnie pan powstrzymać. Ale zrozumiem, jeśli nie będzie chciał się pan w to mieszać. Inspektor rzucił skórzaną teczką o stół. W czar nych oczach pojawił się gniewny błysk. - Stawiasz mnie w trudnej sytuacji, milordzie. - Nie ma w niej nic trudnego - odparł David. - Ja idę. Cecilia nie mogła tego dłużej słuchać. - Mój Boże, Davidzie! - krzyknęła. - Chcesz dać się postrzelić? Albo coś gorszego? De Rohan uśmiechnął się pod nosem. - Milady ma rację, wie pan o tym. - Idę - powtórzył David, wbijając wzrok w in spektora. - Tak, i najlepiej, jeśli pan będzie się trzymał od tego z daleka. - Wie pan, że nie mogę - warknął policjant. - Nie mogę pozwolić, by dał się pan zabić. Jeden martwy arystokrata w East Endzie narobi więcej szumu niż cały szmugiel Anglii. - Muszę przyznać z żalem, że robiłem już w ży ciu głupsze rzeczy. - David uśmiechnął się sztyw no. - I choć jestem wzruszony pańską troską, wo lałbym, żeby pan sobie odpuścił. - A ja wolałbym - de Rohan nachmurzył się - żeby Ministerstwo Spraw Wewnętrznych skiero wało tę sprawę do policji kryminalnej, tam, gdzie jej miejsce. David uniósł brwi. - Dziś wieczorem? De Rohan złapał za ołówek i otworzył teczkę. - Do diabła z tym! O której? - krzyknął gniewnie. - Cóż, to zależy, czy zechce mi pan najpierw to warzyszyć do St. James. Przy Jermyn Street znaj326
duje się pewien salon gry. Rutledge jest jego sta łym bywalcem. Cecilia odsunęła się od stołu. - Davidzie, posuwasz się za daleko. Zrobisz so bie krzywdę, wtykając nos w nie swoje sprawy. De Rohan oddal Cecilu lekki ukłon. - Milady ma jak zwykle rację. David podniósł wzrok. - Ja zrobię sobie krzywdę? - zapytał z wyrzutem. - A kto się upierał, żeby wchodzić do... - Urwał i zaczął ponownie, łagodniejszym tonem: - Wolał bym, żeby nikt nie ucierpiał. Ale nie chcę, żeby Kitty była następna. Nie możemy jej wiecznie ukrywać. Cecilia zamrugała i odwróciła wzrok. - Masz rację - powiedziała cicho. - Już dobrze. De Rohan poruszył się niespokojnie. David zdał sobie sprawę, że ich rozmowa nabrała charakteru miłosnej sprzeczki. - Nie mogę wybrać się z panem do tego klubu - powiedział policjant stanowczo. - Nie mam od powiedniego stroju i nie jestem dobrze urodzony. - To salon gry, a nie klub. A strój się znajdzie. - David wzruszył ramionami. - Proszę tylko przyjść na Curzon Street o dziewiątej, a mój lokaj coś dla pana znajdzie. Wystarczy dobry surdut i je dwabny krawat. Kemble już o to zadba. De Rohan wydawał się skrępowany. - Ja też pójdę - wtrąciła się nagle Cecilia. - Bę dę u ciebie o dziewiątej. - Absolutnie nie. To nie jest odpowiednie miej sce dla damy. Cecilia wywróciła oczyma. - Davidzie, nie bądź śmieszny. Jaki to salon? - U Luftona - odparł krótko.
327
Cecilia rozłożyła ręce. - No właśnie. Słyszałam o nim. Mężczyźni czę sto zabierają tam żony. I wdowy też tam chodzą. A jeśli chodzi o pana, inspektorze, to wtopi się pan w tłum. Co więcej, jeśli pójdziemy we troje, będzie to wyglądało dużo mniej podejrzanie. - Milady ma rację - powtórzył po raz kolejny de Rohan. David spojrzał na niego spode łba. - Dlaczego wciąż pan to powtarza? Zgadza się pan z każdą kobietą? Rozumiem, pewnie jest pan żonaty. Rozmiękczyły panu umysł. - Kto taki? - Cecilia uniosła brwi. - Sprecyzuj, proszę, kto taki? Davidowi zabrakło słów. Ale de Rohan miał już dosyć ich kłótni. Odsunął gwałtownie krzesło i za brał teczkę ze stołu. - A więc do wieczora - powiedział markotnie. - Nie podoba mi się to wszystko, ale pójdę.
Rozdział 15
W którym milady wysłuchuje dobrych rad
Podwieczorek u lady Kirton okazał się bardzo mę czący. Giles przybył na miejsce w fatalnym humo rze, a fakt, iż David uparł się, by odprowadzić ją do powozu, tylko pogorszył sprawę. Dwaj męż czyźni zapałali do siebie natychmiastową nienawi ścią. Salon lady Kirton był duszny i zatłoczony, a to warzystwo niesłychanie nudne. Ludzie przemiesz czali się w małych grupach, rozmawiając ze znajo mymi i składając życzenia parze narzeczonych. Ce cilia dorzuciła i swoje gratulacje, chociaż byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby Edmund Rowland nie siedział jej nieustannie na karku. Czy on naprawdę nie rozumiał? A może powin na wyciągnąć od niego kolejne pięć tysięcy, jako karę za narzucanie się? Trzymała w ręku filiżankę z herbatą i obserwowała, jak Giles składa gratula cje młodej parze. Edmund nie przestawał gadać - o swoim szewcu, nowym powozie i planach no wego wystroju domu przy Mount Street. Mój Boże. Co za nudziarz. Nagle za plecami rozległ się niski, damski głos. 329
- Kochanie - szepnęła do męża Anne Rowland. - Podziel się lady Walrafen z innymi gośćmi. Edmund zbladł, jak uczniak złapany na jakiejś psocie. - Oczywiście, moja droga. - Odszedł na bok. Jeśli ta prośba wynikała z zazdrości, to pani Rowland nie dała tego po sobie poznać. Miała mroczną, nieco kruchą urodę, ale teraz wydawała się promienieć. - Moja droga lady Walrafen - powiedziała przy jaźnie, podając Cecilii ramię - obiecałam pani kie dyś spacer po salonie, a jak dotąd nie miałyśmy okazji. Prześlicznie pani wygląda. A pani pasierb to wyjątkowo przystojny mężczyzna. Cecilia nie miała wyboru, przyjęła więc ramię. Kątem oka widziała, jak Edmund Rowland zwraca się do lady Kirton. Anne Rowland nachyliła głowę w poufałym geście. - Przepraszam, moja droga - powiedziała mięk ko. - Mąż potrafi zanudzić na śmierć. - Skądże, pani Rowland - skłamała Cecilia. - To bardzo interesujący człowiek. Anne odchyliła głowę i zaczęła się głośno śmiać. - Moja droga - odezwała się w końcu. - Cóż za wrodzony takt! Przydał się pewnie podczas wspólnego życia z Walrafenem. - Przepraszam, nie rozumiem - zdołała wy krztusić Cecilia. - No cóż, niektórzy mężowie potrafią być nieco męczący - powiedziała Anne poufałym tonem. Zawróciły, zmieniając kierunek. - Nigdy nie uważałam Walrafena za nudziarza - odparła Cecilia miękko. - Jeśli o to pani pyta. Prawdę mówiąc, rzadko go widywałam. Był po chłonięty swoją karierą polityczną.
330
Anne Rowland pokiwała głową. - Teraz jest pani wdową. Może pani robić to, co jej się żywnie podoba. Wiele kobiet zazdrości ta kiej swobody. Z drugiej strony, mądra żona za wsze znajdzie sposób, by obejść władcze zapędy męża. Cecilia spojrzała na nią niepewnie. - Nic o tym nie wiem. Walrafen nigdy mi nicze go nie narzucał. - Szczerze powiedziawszy, ledwie ją zauważał, ale Cecilia nie miała zamiaru zwie rzać się z tego Anne Rowland. Ta jednak opacznie zrozumiała słowa Cecilii. - No tak. Pewnie nie miał odwagi. Cecilia czuła się skrępowana. Musiało to być wi doczne na jej twarzy, bo Anne wykrzyknęła: - Moja droga! Mam nadzieję, że nie sądzi pani, że Edmund źle mnie traktuje? Nasze małżeństwo jest wyjątkowo udane. - Miło mi to słyszeć - odparła Cecilia szybko, choć w duchu zastanawiała się, czy Anne nie boi się męża. Anne poklepała Cecilię po dłoni i zmieniła temat. - A teraz, moja droga, niech mi pani opowie o tej swojej misji. Edmund nie przestaje o tym gadać. - Oczywiście. Z wielką przyjemnością, tym więk szą, że oboje z mężem okazaliście się niezwykle hojni. Twarz Anne rozjaśniła się w uśmiechu. - Mówiłam lady Kirton - powiedziała żarliwie - że Edmund chciałby, bym złożyła wam wizytę. Może mogłabym pomóc? Cecilia nie miała wyboru. - Byłby to dla nas zaszczyt. - Mam pomysł. - Anne Rowland uśmiechnęła się ciepło. - Potrzebuję pokojowej. Oddajecie 331
dziewczęta na służbę, prawda? Słyszałam, że pani służąca przyszła z misji, a muszę przyznać, że do skonale układa włosy. Cecilia dotknęła palcami włosów, jak zwykle znajdując bezładną plątaninę loków. Czyżby Etta nieświadomie zapoczątkowała nową modę? Ceci lia miała ochotę się roześmiać. - Cóż, nie mogę powiedzieć, że oddajemy dziewczęta na służbę - powiedziała. Anne Rowland wydawała się zaskoczona. -Nie? Cecilia potrząsnęła głową. - Wybierają zawód, który wydaje im się najcie kawszy, a my tylko je szkolimy. Etta mierzyła wy soko i ja postanowiłam dać jej szansę. To wszystko. - Och. - Anne wyglądała na nieco zmieszaną. - Cóż, Edmund będzie musiał pomyśleć o czymś innym. Giles zbliżył się z wiekową hrabiną wspartą na jego ramieniu. Była to ciotka lady Kirton, któ rej Cecilia już dawno miała zostać przedstawiona. Najwidoczniej stare, samotne kobiety nie intereso wały Anne, bo poklepała Cecilię po ramieniu. - Pożegnam się już - powiedziała miękko. - Mo gę pani udzielić ostatniej rady? Cecilia pokiwała głową, zdumiona. - Proszę bardzo. - Ten pani przystojny pasierb, moja droga - szepnęła Anne. - Powinna się pani rzadziej po kazywać się w jego towarzystwie. Jest jak pies pa sterski, odstrasza potencjalnych adoratorów. - I z tymi słowami znikła w tłumie.
332
Kwadrans po dziewiątej napięcie w garderobie lorda Delacourta sięgało zenitu. Max de Rohan sprawiał wrażenie, że jeszcze chwila, a wyciągnie nóż i zadźga lokaja jego lordowskiej mości. Drapiąc się w podbródek i cmokając z niezado woleniem, Kemble okrążał inspektora raz z lewej, raz z prawej strony. Pokojówka, którą ściągnięto na wypadek konieczności drobnych poprawek kra wieckich, stała grzecznie, trzymając na jednym ra mieniu elegancki surdut, a na drugim sześć je dwabnych krawatów. W końcu Kemble przystanął. - Doskonale - oznajmił, spoglądając na Davida. - Po prostu doskonale. Ma idealne łydki, a te ra miona! Fantastyczne. David zmierzył wzrokiem inspektora. - Jest wyższy i nieco tęższy ode mnie, prawda? - Spojrzał niepewnie na lokaja. W czarnych oczach de Rohana pojawiły się zło wrogie błyski. - Nie jestem koniem na aukcji, Delacourt! David podniósł wzrok. - Wybacz, sir - odparł gładko. - Nie chcieliśmy pana urazić. Proszę nie brać tego do siebie. Mod ni dżentelmeni mogą tak gadać cały dzień. - Nic dziwnego, że marzy pan o karierze włamy wacza - skomentował de Rohan szyderczo. - Ta nuda musi być nie do wytrzymania. - Hm... - David nie czuł się urażony. - Chyba ma pan rację. Nagle Kemble wystawił nadgarstek i pstryknął palcami. Pokojówka zbliżyła się, a Kemble wziął jeden z krawatów i przyłożył do szyi inspektora.
333
Zrobił kilka kroków w tył i zmierzył go wzro kiem. - Owszem, jest kilka cali wyższy od pana, milor dzie - powiedział, jakby nigdy nie zbaczali z tema tu. - Ale spodnie są w porządku, więc może w nich zostać. Płaszcz też może być. Ale surdut nie, nie i jeszcze raz nie! De Rohan wywrócił oczyma, a Kemble wpraw nym ruchem zawiązał mu krawat. Odsunął się nie co, przyglądał się kilka sekund, a potem zmienił węzeł na inny, prostszy. - Doskonale! Wygląda poważnie, ale dystyngo wanie. Ma świetną szyję i przy ciemnych wło sach... - Zgadzam się - wtrącił się David. - A co z sur dutem? Kemble pstryknął palcami i wskazał pokojówce szafę pełną surdutów. - Ten szkarłatny poproszę - zarządził. David zaperzył się. - Co? Co takiego? Moja krucza krew? Przecież kazałeś mi go wyrzucić! Twierdziłeś, że tylko sza leniec zechce go nosić! - No cóż - odezwał się de Rohan. - Widocznie czekał na mnie. Kemble zignorował uwagę inspektora i uniósł brwi. - Śmie pan podważać moje zdanie? - zacietrze wił się. - On ma zupełnie inną karnację! Na nim będzie wyglądał świetnie, podczas gdy na panu, milordzie, wygląda jak... jak jedna wielka rana po strzałowa. - Ale... ale... - zaprotestował David. Kemble odwrócił się do de Rohana i poklepał go po piersi.
334
- Proszę go zatrzymać, inspektorze. - Zwrócił się do pokojówki: - Podaj mi ten surdut i możesz iść. David zrozumiał, że przegrał bitwę. Westchnął i przeszedł do mniej kontrowersyjnych kwestii. - Wysłałeś Kitty do Derbyshire? - zapytał. Kemble poprawił mankiety inspektora i pokiwał z zadowoleniem głową. - Owszem, pod eskortą dwóch policjantów z Bow Street. Wyjechali wczesnym popołudniem. - Spojrzał szybko na Davida. - Rozmawiałem z nią trochę. Chyba ma pan rację. Dziewczyna nie wie nic poza tym, że jej siostra zeszła do piwnicy z dwoma marynarzami, dobrymi znajomymi Meg McNamara. Niedawno przypłynęli statkiem han dlowym... David stanął na baczność. - Statkiem handlowym? Którym? De Rohan rozchmurzył się i nie krył ciekawości. Przysunął się bliżej. Kemble patrzył to na jednego, to na drugiego. - Nie miała pojęcia, ale Meg znała ich od daw na. Wiedziała, kiedy statek pojawi się w porcie. David zwrócił się do inspektora: - „Królowa Kaszmiru" również przypłynęła kil ka tygodni temu. Czyżby to był kolejny zbieg oko liczności, w które pan nie wierzy, inspektorze? - Być może. - De Rohan zamyślił się. - Łatwo sprawdzić, kto jest jej właścicielem. Może nawet uda nam się porozmawiać z załogą, zanim wypłynie. David westchnął i zdjął z wieszaka płaszcz. - Cóż, lepiej już chodźmy, de Rohan. Przed na mi długa noc, skoro chcemy jechać najpierw do St. James, a potem na Black Horse Lane. Szkoda, że nie mamy jeszcze kilku godzin w zapa sie. Chętnie bym się zdrzemnął.
335
De Rohan wybuchnął śmiechem. - Martw się raczej, milordzie, jak znaleźć kogoś, kto zna się na wytrychach. Te zamki trzeba będzie otworzyć szybko i w dodatku po ciemku. Kemble pochylał się właśnie nad szkatułką z bi żuterią, szukając odpowiedniej spinki do krawata de Rohana. Zesztywniał na moment, a potem po woli odwrócił się do Davida. - Chce się pan gdzieś włamać? - Hm... Owszem - przyznał David. Nagle zapa liła się w nim iskra nadziei. Uniósł brwi pytająco. - Ale ty z pewnością...? Kemble spojrzał niespokojnie na inspektora, a potem z powrotem na Davida. W końcu wzruszył ramionami. - Cóż, czemu nie? - odparł, trzymając w palcach niewielki rubin. - Gdzie i kiedy?
David nie robił sobie nadziei, że Cecilia zmieni zdanie i nie pojawi się o umówionej porze. Miał rację. Siedziała na sofie w saloniku jego matki ze skrzyżowanymi ramionami. Kiedy tylko zobaczyła, że schodzą po schodach, podniosła się i wyszła im naprzeciw. Miała urocze rumieńce i odważną ciemnoróżową suknię z dopasowanym szałem. Kolor powinien kłócić się z jej włosami, a tymczasem wydobywał z nich złote refleksy i podkreślał błękit pięknych oczu. - Inspektor de Rohan! - wykrzyknęła, biorąc go za ręce w tanecznym geście. - Jaki pan przystojny! A ten surdut! Gołębia krew, prawda? - Krucza - mruknął David. 336
- O, właśnie - zgodziła się Cecilia. - Cóż za szyk i elegancja! De Rohan wydawał się skrępowany. - Dziękuję, milady - powiedział, zabierając rę ce. - Mój Boże. - Cecilia zmarszczyła czoło. - Po winniśmy inaczej się do pana zwracać. Pan de Ro han, żaden tam inspektor. A ty, Davidzie - doda ła, przypominając sobie w końcu. - Ty również świetnie wyglądasz. Powóz czekał przed domem. David podał jej ra mię i zaprowadził do drzwi. - A gdzie Lucyfer, panie de Rohan? - Spojrzała przez ramię. - Nie przepada za tego typu wyjściami, milady - odparł poważnie policjant. - Prosi o wybaczenie. Cecilia zaśmiała się i wkrótce siedzieli w powo zie. Dzielnica St. James nie była daleko, ale ledwie wytoczyli się z Half Moon Street, Cecilia wzięła sprawy w swoje ręce. - Powinniśmy zmienić nasz plan. - Podniosła palec. - Co takiego? - zdziwił się David. - Powinniśmy zmienić plan. - Pokiwała głową. - Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że wej dziemy do środka osobno. Pójdę pierwsza i zabio rę ze sobą inspektora. Przedstawię go jako kuzy na mojej matki z Upper Brayfield. - No proszę, moja droga - powiedział David, patrząc na nią w ciemnościach. - Nie sądziłem, że twoja matka miała tak... kontynentalny typ urody. - Lady Walrafen - wtrącił de Rohan delikatnie. - Jesteśmy do siebie zupełnie niepodobni. Cecilia nie wydawała się zniechęcona. - Dalekiego kuzyna. Mama była córką drobne go ziemianina, więc nie ma obaw, że zostaniemy 337
zdemaskowani. A ty, Davidzie, poczekasz chwilę i wejdziesz pięć minut po nas. David skrzyżował ręce na piersiach. - Nie rozumiem, po co to wszystko. Cecilia zadarła głowę. - Powiem ci, milordzie. W chwili, gdy razem przekroczymy próg, większość zebranych będzie nas bacznie obserwować. Wiesz dlaczego. Nic w ten sposób nie wskóramy. - Dobrze już, dobrze -jęknął. - Może powinnaś wcześniej o tym pomyśleć? W duchu przyznawał jej rację. Pragnął wtopić się w tłum, ustalić nazwiska regularnych graczy i zadać obsłudze kilka szczegółowych pytań. Prze kupić ich, jeśli okaże się to konieczne. Wolał unik nąć przy tym karcącego wzroku inspektora. Przy prowadził go tylko dlatego, by de Rohan przyjrzał się bacznie Benthamowi Rutledge'owi, jeśli oczy wiście będzie miał taką okazję. Może inspektor go rozpozna? A jeśli nie, to w przyszłości pewnie zno wu trafią na Benta. Nie miał wyjścia. Obrócił się do de Rohana. - Zajmie się nią pan, prawda? - I dodał: - Mam nadzieję, że macie jakieś pojęcie o grach losowych i dacie sobie radę. Cecilia zaśmiała się. - Poradzimy sobie, milordzie. Jestem namięt nym graczem w wista; potrafię też grać na pienią dze. Jed i Harry nauczyli mnie, co to ruletka. David syknął z irytacją. - Nie możesz grać w ruletkę - ostrzegł ją groź nym tonem. - Będzie mi pani towarzyszyć, milady - zapropo nował de Rohan. - Nie jestem w tym taki zły. A je śli pani zechce, zagramy w makao. 338
Ustaliwszy plan, Cecilia i de Rohan weszli do środka. Portierzy nie rozpoznali żadnego z nich, ale wystarczyło jedno spojrzenie na ele gancki powóz Cecilii i rubinową spinkę de Ro¬ hana. Lokal był pełen gości. Niektórzy przecha dzali się wśród znajomych, przymierzając się do gry, podczas gdy inni, już pochyleni nad sto łami, oddawali się rozkoszom hazardu. Kilka obecnych kobiet grało w karty, a w kącie Cecilia zobaczyła jedną czy dwie luksusowe damy z pół światka, opierające się na ramieniu swoich do brodziejów. Przechadzali się z de Rohanem po lokalu, roz glądając się na wszystkie strony. Ściany ostentacyj nie obwieszono złotym jedwabiem, podłogi wy ścielały złotoczerwone dywany, a każde pomiesz czenie oświetlał ogromny żyrandol i dziesiątki kin kietów, rozmieszczonych strategicznie wzdłuż ścian nad stołami do gry. Chwilę później rozległy się szepty, gdy rozpoznano Cecilię, pod ramię z in teresującym nieznajomym o oliwkowej skórze. Cecilia wyprostowała się i z uśmiechem pozdra wiała znajomych, którzy jej się kłaniali. Nagle przy stole z ruletką zobaczyła sir Cliftona Warda, dobrego przyjaciela Gilesa. Młody baron już szedł w jej stronę. Do diaska, Giles zmyje jej głowę za ten wyskok. Było już za późno na ucieczkę. Cecilia nachyliła głowę do de Rohana. - Panie de Rohan, obawiam się, że mi wypadło z głowy - jak pan ma na imię? - Maximilian. Albo po prostu Max. Sir Clifton ukłonił się nisko. - Lady Walrafen! - Ujął jej dłoń, unosząc brew z lekką dezaprobatą. - Cóż za niespodzianka! Czy Giles wie, że pani tu jest? 339
- Giles? - Pod Cecilią ugięły się kolana. - Czyż by grał dzisiaj? Baron potrząsnął głową. -Nie. Cecilia otrząsnęła się szybko i przedstawiła obu mężczyzn. - Max de Rohan? - zadumał się sir Clifton, ogarniając inspektora ciekawskim spojrzeniem. - Z samego Upper Brayfield! Witamy w Londy nie! Proszę dać mi znać, jeśli będę mógł jakoś urozmaicić pański pobyt w mieście. Jeden z graczy przy stole Cliftona wzruszył ra mionami z rezygnacją i odsunął się w cień. Cecilia nie widziała jego twarzy, ale wyglądało na to, że od teraz zamierzał tylko obserwować. Postanowiła skorzystać z okazji. - Mój kuzyn chciałby zagrać w ruletkę - powie działa szybko. - A ja chętnie obejrzałabym grę, je śli można. Będzie pan miał coś przeciwko, baronie? - Oczywiście, że nie. - Szerokim gestem ręki ba ron zaprosił ich do stołu. Chwilę później de Rohan zajął miejsce i wzno wiono grę. Cecilia stała za sir Cliftonem i de Ro¬ hanem, jednym okiem obserwując grę, a drugim zerkając na salę w poszukiwaniu Davida. Minęło przeszło pięć minut. Gdzie się podziewał? Cecilia przekonała się, że miał rację, gdy mówił, że to miejsce nie jest dla niej odpowiednie. Rozgrza na atmosfera tłumu działała jej na nerwy, a kobie ty, które były tam dla towarzystwa, wyglądały na tak samo rozgorączkowane i wyczerpane jak mężczyźni. Nagle Cecilia poczuła ciepło przy swoim pra wym ramieniu. Mężczyzna, który wcześniej usunął się w cień, przysunął się teraz do stołu.
340
- Piękna rozpustnica? - Miękki, sugestywny głos szepnął jej do ucha. - Czy znudzona żona? Cecilia drgnęła gwałtownie. - Sir - powiedziała ostro, odwracając głowę, by na niego spojrzeć. - Chyba nie zostaliśmy sobie przedstawię... - Zabrakło jej słów, bo patrzyła prosto w przystojną twarz mężczyzny, którego spo tkali u matki Derbin. Bentham Rutledge nieśmiało opuścił głowę i podrapał się pod nosem, jakby nagle poczuł brak świeżo zgolonego wąsa. - O mój Boże... - Spojrzał na nią spod ciem nych, gęstych brwi. - Wprawiłem panią w zakło potanie. Często mam taki wpływ na kobiety. Ni gdy nie wiem, czy mam się tym cieszyć, czy mar twić. - Tym razem na pana miejscu wybrałabym to drugie. - Cecilia odzyskała równowagę. - Wdowa, odpowiadając na pana pierwsze pytanie. A teraz, proszę mnie zostawić w spokoju. Rutledge wyglądał na głęboko skruszonego i ku jej zdumieniu wycofał się, kłaniając się nisko. - Błagam o wybaczenie, milady - powiedział po ważnym tonem. - Obraziłem panią, a chciałem tyl ko flirtować. Cecilia zdała sobie sprawę, że naprawdę zamie rza sobie pójść. Wyglądało, że rzeczywiście się prze jął. Cóż najlepszego zrobiła? Przecież to okazja je dyna w swoim rodzaju. Przyłożyła palce do skroni. - Przepraszam, panie...? Na twarzy Rutledge'a pojawiła się iskra nadziei. Mężczyzna zrobił krok w przód. - Rutledge. - Złożył ręce jak do modlitwy. - Czci-nie-godny Bentham Rutledge, do pani usług. Może mówić pani na mnie Bent, jeśli ma pa341
ni ochotę - dodał, uśmiechając się anielsko. - Na wet najlepsi z ludzi używają tego określenia. Cecilia stłumiła uśmiech, który pojawił się w ką cikach ust. - Cóż, panie Rutledge - odparła nieco łagod niej. - Proszę mi wybaczyć. Boli mnie głowa, przez co jestem nieco nieprzyjemna. Jestem Cecilia, lady Walrafen. Pełne wyrazu oczy Rutledge'a zrobiły się jeszcze większe. - Ach tak... Cóż, więc na pewno nie piękna roz pustnica. - Wydawał się rozczarowany. - Muszę przyznać, zamierzałem panią ukraść temu, kto był na tyle głupi, żeby panią tu przyprowadzić. Chcia łem zaoferować swoją opiekę. - Opieka to nie jest określenie adekwatne do te go, co mógłby pan zaoferować jakiejkolwiek ko biecie - odbiła piłeczkę. Rutledge odrzucił głowę i zaczął się głośno śmiać, aż w kącikach ciemnych oczu pojawiły się zmarszczki. - Niech Bóg mi dopomoże - powiedział. - Mam zwyczaj zakochiwać się w dowcipnych kobietach o ostrym języku. - Opuścił głowę i spojrzał na nią uważnie. - Jak pani sądzi, co ze mną będzie? - W końcu trafi kosa na kamień i jedna z tych dowcipnych kobiet będzie pana biczowała ostrym językiem do końca pana dni. - Mój Boże! - Rutledge przybrał minę wyraża jącą cierpienie. - Nie wiem, czy moja kosa to wy trzyma. Cecilia oblała się szkarłatnym rumieńcem. Ru tledge przeraził się. - Ojej - powiedział żałośnie. - Znów to zrobi łem, prawda?
342
- Co takiego? Na twarzy mężczyzny malowała się skrucha. - Obraziłem piękną, bogatą damę. I teraz nie będzie chciała pani ze mną uciec i utrzymywać mnie w stylu, do jakiego jestem przyzwyczajony. Cecilia znów z trudem powstrzymała śmiech. - Zasługuje pan na odmowę - zganiła go. - Pa nie Rutledge, ktoś taki jak pan potrzebuje rozsąd nej żony i pół tuzina dzieci, żeby nie miał pan ochoty pakować się w kłopoty. Może jej się wydawało, ale Rutledge wyglądał, jakby poraził go piorun. Przez chwilę przyglądał jej się z powagą, o którą go nie podejrzewała. - Wie pani - powiedział w końcu - ostatnio do szedłem do takiego samego wniosku. Ale niestety, nie znam nikogo, kto by mnie zechciał. Sprawiał wrażenie przygnębionego. Cecilia pa trzyła na niego, ledwie świadoma grzechotu kości w ruletce. Słyszała gdzieś w tle, że de Rohan zawo łał „osiem", a chwilę później słychać było śmiech i odgłosy poklepywania po plecach. A mimo to nie mogła spuścić wzroku z rozmówcy. Logika mówiła jej, że jest niebezpieczny, że potrafi oczarować ko bietę jak zaklinacz węży. Jednak zareagowała ser cem, bo wiedziała, że jego emocje nie są udawane. Czuła to. - Wystarczy, że użyje pan swojej charyzmy, a przyzwoite kobiety padną panu do stóp. Uśmiechnął się słabo, a Cecilia miała wrażenie, że trafiła w sedno, choć nie rozumiała jak i dlacze go. Przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. - A czy pani kiedykolwiek chciała mieć dzieci, lady Walrafen? - Słucham?
343
- Dzieci - powtórzył niezręcznie. - Widzi pani, mam wrażenie, że większość kobiet ich pra gnie. I to bardzo. Teraz to Rutledge trafił w sedno. I to głęboko. Cecilia miała ochotę spoliczkować go za imperty nencję. Nie zamierzał być impertynencki, prawda? Na jego twarzy wciąż malował się smutek. Nie znał jej, więc nie mógł wiedzieć - ani rozumieć - jej cierpienia. Cóż za dziwny młody człowiek. Cóż za rozmowa, która z wesołego flirtu zamieniła się w głębokie, osobiste zwierzenia. Cecilia miała wra żenie, że oboje poruszali się po ciemnych zakamar kach, z których żadne nie zdawało sobie wcześniej sprawy. I oboje byli całkowicie szczerzy. - Owszem - powiedziała cicho, starając się za panować nad głosem. - Bardzo chciałabym mieć dzieci. A pan, panie Rutledge? Rutledge zaśmiał się nerwowo. - Moja droga lady Walrafen - powiedział żarto bliwie. - Pewnie mam kilkoro, rozproszonych po świecie. Tak to jest z nami łajdakami, wie pani. Nie powinno jej to dziwić, zwłaszcza w przypad ku mężczyzny takiego jak Rutledge. Ale dziwiło. Zszokował ją również ton głosu - nagle zimny i ostry. - Ile ma pan lat, jeśli wolno mi zadać to pytanie? To był błąd. Smutny cień znikł z jego twarzy, a w oczach pojawiły się zmysłowe błyski. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak blisko stoi. Czuła ciepło promieniujące z jego ciała. - Właśnie skończyłem dwadzieścia trzy lata. - Rutledge opuścił powieki i nachylił głowę, jakby zamierzał ją pocałować. - Dostanę urodzinowego buziaka?
344
Nagle Cecilia poczuła żelazny uścisk na nagim ramieniu. - Cecilio, moja droga - warknął David, przycią gając ją do piersi. - Zawołaj kuzyna. Idziemy do domu. Na twarzy Rutledge'a pojawił się szyderczy uśmiech. - Cóż, i znowu się spotkaliśmy, lordzie Delacourt - powiedział oficjalnym tonem. - Muszę przyznać, że jestem w szoku. - Jak dla mnie - David nie krył wrogości - spo tykamy się zbyt często. Rutledge wydawał się znudzony. - Przyznam, milordzie - powiedział cicho, wycią gając z kieszeni srebrną papierośnicę - coraz bar dziej męczy mnie gra, którą wydajemy się prowa dzić. Może okaże się pan mężczyzną i ją zakończy? - Jeśli marzy ci się koniec, Rutledge - warknął David - to z chęcią zakończę twoją smutną egzy stencję w Chalk Farm jutro o świcie. Cecilia tak przeraziła się groźbą, że ugięły się pod nią nogi. Ręka spoczywająca na jej ramieniu natychmiast podtrzymała ją w talii. Kilka osób przyglądało się im z zaciekawieniem. Podniesiony głos Davida i zaborcze gesty z pewnością nie uszły ich uwagi. Rutledge spojrzał szybko na Cecilię. - Może powinniśmy odłożyć tę rozmowę na póź niej. - Skinął głową na Cecilię. - Ale nie na długo. Cecilia odwróciła Davida, zmuszając go, by ją puścił. Max de Rohan przyglądał im się kątem oka, licząc wygraną i zbierając się do wyjścia. Dzię ki Bogu. Rutledge wtopił się w tłum. Oczy Davida nadal ciskały pioruny. Dostanie jej się, jak tylko zostaną 345
sami. Ale chyba nie dzisiaj, prawda? Wybierał się na Black Horse Lane z de Rohanem. I jeśli stam tąd wyjdzie cało, Bentham Rutledge zrobi wszyst ko, by wyzwać go na pojedynek. Cecilia nie była pewna, czego boi się bardziej. Co do planów na dzisiejszy wieczór, niewiele mo gła zrobić. Mogła się tylko modlić, by nic mu się nie stało. Ale co do Rutledge'a, będzie musiała coś wymyślić. I to szybko. Bo inaczej pozabijają się na wzajem i to z idiotycznego powodu. Tak przynaj mniej uważała.
Rozdział 16
W którym lady Walrafen obmyśla plan
Podczas krótkiej podróży na Curzon Street David nie odezwał się nawet słowem. Nie zbeształ jej, że pozwoliła sobie na skandaliczne flirty z takim łaj dakiem jak Rutledge. Ugryzł się w język, bo nie chciał, by de Rohan przysłuchiwał się sprzeczce. Cóż jej przyszło do głowy? Nie słuchała dzi siejszej rozmowy z inspektorem? Oczywiście, że słuchała. Niestety, miała w zwyczaju samotnie zapuszczać się na niebezpieczne wody. In na sprawa, że wpuściła go do swojego łóżka, cho ciaż był postrzegany jako dużo gorszy łajdak niż Rutledge. Czuł się zazdrosny, choć musiał przyznać, że Ce cilia miała dobre intencje. Nie była flirciarą z natu ry; zapewne liczyła na to, że uda jej się skłonić Ru tledge'a do osobistych wyznań. Możliwe, że nie był zamieszany w morderstwa, ale to i tak bardzo nie bezpieczny człowiek. Cecilia chyba tego nie rozu miała. Wpadnie do niej jutro i spróbuje jej wytłu maczyć. Prędzej czy później on i Rutledge spotkają się z dala od ciekawskich oczu i dokończą to, co roz-
347
poczęli. Młokos miał jednak rację, niech go diabli. Tego typu dyskusje nie powinny mieć miejsca w obecności Cecilii. Cecilia odezwała się nagle, przełamując napiętą ciszę. - Nadal upierasz się, by jechać na Black Horse Lane? - Głos jej drżał. - Owszem. Nieco nerwowo wygładziła dłońmi czarny aksa mit płaszcza. - W takim razie bardzo proszę, żebyś w drodze powrotnej podjechał do Park Crescent i rzucił ka mykiem w okno mojej sypialni, żebym wiedziała, że wróciliście cali i zdrowi. Jeśli nie zrobisz tego do czwartej rano, obawiam się, że będę musiała wstać i zacząć was szukać. David najpierw miał ochotę się śmiać, a potem na nią nakrzyczeć. A przy tym poczuł się głęboko wzruszony. Nie miał serca, by jej powiedzieć, że właśnie przyznała się publicznie, że David wie, gdzie znajduje się jej sypialnia. Siedzący na tej sa mej ławie inspektor zakaszlał dyskretnie i wyjrzał za okno powozu. - Będę do czwartej - zapewnił ją. - A jeśli... - Powiedziałem, że będę - odparł jeszcze bar dziej stanowczo. Po chwili Cecilia skinęła głową. - Bardzo dobrze.
- Mój Boże, psze pani! - wykrzyknęła Etta, jak tylko Cecilia znalazła się w sypialni. - Szybko po szło. I po co się było tak stroić? 348
Cecilia ściągnęła rękawiczki, a Etta pomogła jej zdjąć płaszcz. - Obawiam się, że rozgniewałam lorda Dela¬ courta - mruknęła, rzucając rękawiczki na łóżko. - Dlatego wyszliśmy tak wcześnie. Etta uniosła brwi. - I co teraz? Czasem myślę sobie, że pani spe cjalnie go dręczy. Cecilia poczuła falę ciepła na policzkach. - Pozwoliłam Benthamowi Rutledge'owi na flirty. - Rutledge? - Etta złożyła płaszcz i położyła go sobie na ramieniu. - To ten sam gość, którego szpiegowaliście u matki Derbin? Ten, który się nie podoba jego lordowskiej mości? Cecilia zagryzła dolną wargę i pokiwała głową. Czyżby popełniła błąd, zdradzając szczegóły służą cej? - Wiesz, Etto, był bardzo miły - powiedziała. - I niemal smutny. Nie wierzę, że jest zamieszany w te morderstwa. Muszę tylko przekonać Delacourta, zanim pozabijają się nawzajem. Etta zrobiła sceptyczną minę. - Bez obrazy, psze pani - powiedziała ostrożnie - ale skąd pani wie? Nie ma pani przecież do świadczenia w tych sprawach. Lepiej, by lord Dela court załatwił to tak, jak uważa za stosowne. Cecilia podeszła do toaletki, usiadła na krześle i wbiła pięści w materiał sukni. - Etto, oszczędź mi takich wykładów, bardzo cię proszę! To samo mówi lord Delacourt - jęknęła. - Po prostu wiem, że Rutledge jest niewinny, i to wszystko. - O nie! - Etta zaczęła wyjmować spinki z jej włosów. - Niewinny, tak? Cecilia potrząsnęła gwałtownie głową. 349
- Może niezupełnie niewinny, ale... - Niech pani przestanie podskakiwać - rozkaza ła jej Etta z ustami pełnymi spinek. - Bo wydłubię pani oko. Cecilia próbowała siedzieć bez ruchu. - Chciałam tylko powiedzieć - wyjaśniła, gdy długie, nieposkromione włosy opadły na ramio na - że Rutledge jest nieuleczalnym flirciarzem. Z tym się zgadzam całkowicie. I trochę go czasem ponosi. Ale w środku ma coś, czego nie potrafię do końca rozgryźć. Zaczynam się bać, że zrobią so bie krzywdę. Podejrzewam, że Delacourt jest na fałszywym tropie, i nigdy sobie nie wybaczę, je śli stanie mu się z tego powodu coś złego. Etta rzuciła garść spinek na blat toaletki i roze śmiała się. - Martwi się pani o Delacourta? A to dobre, psze pani. On wie, co robi, niech mi pani wierzy. Cecilia spojrzała na odbicie Etty i wydęła usta. - Tak sądzisz? Wyobraź sobie, że w tej chwili jest na Black Horse Lane z inspektorem de Roha¬ nem i włamuje się do piwnicy matki Derbin! Etta rozczesywała włosy w milczeniu. - Hm - przyznała niechętnie. - To brzmi trochę niedorzecznie. Cecilia zmarszczyła czoło. - Całe jego zachowanie od kilku dni to jedna wiel ka niedorzeczność. Jeśli przeżyje dzisiejszą noc, chce się pojedynkować z Rutledge'em. Wydaje mi się, że powinnam coś zrobić, żeby temu zapobiec. - Tak? - Ręka Etty zwolniła. - Co takiego? Cecilia zastanawiała się w milczeniu. - Chyba muszę porozmawiać z Rutledge'em. Sam na sam. Nienawidzą się z Davidem, ale może uda mi się go przekonać, żeby mi zaufał. 350
Etta zamarła. - Ojej, milady... Ani trochę nie podoba mi się ten pomysł.
Wysławszy Cecilię do domu, David i de Rohan przebrali się szybko w ciemne bryczesy i oficerki i posłali po powóz. Razem z Kemble'em dotarli na Black Horse Lane. Ku zdziwieniu Davida oko lica, która podczas ich ostatniej wizyty wydawała się względnie cicha i spokojna, pełna była rozwrzeszczanych awanturników, w większości z niż szych klas, z których wielu wyglądało na wyrzut ków społecznych. De Rohan wyczuwał jego niepokój. - Robotnicy przyszli do pubów po wypłatę - wy jaśnił. W ciemnościach powozu David spojrzał na nie go pytająco. - Po wypłatę? W barze? - Częsta praktyka, milordzie - wtrącił Kemble. De Rohan parsknął. - Ponoć dla wygody pracodawcy. Kemble zaśmiał się gorzko. - Chyba dla wygody barmana. Raczej nie ich ko biet i dzieci, bo tygodniowy czynsz zniknie jeszcze przed świtem. David zamilkł. Chwilę później, zgodnie z pole ceniem, woźnica zatrzymał powóz. Znajdowali się w pewnej odległości od Black Horse Lane. Wszy scy trzej wyszli cicho z powozu, a David wziął od lokaja lampę. - Chodźcie za mną. - De Rohan kiwnął głową w stronę ciemnej alejki. - Ta dróżka biegnie rów351
nolegle do głównej ulicy. Dojdziemy tędy na tyły domu. Wyruszyli i wkrótce hałas ulicy oddalił się. De Rohan szedł z przodu, a Kemble zamykał orszak. Szli szybkim tempem przez kręte, oświetlone po światą księżyca ulice, a jedynymi dźwiękami, które słyszeli, było dobiegające z oddali szczekanie psa i cichy, rytmiczny brzęk. - Co to takiego? - zainteresował się David, spo glądając przez ramię. - Narzędzia - szepnął Kemble. - No tak - wtrącił de Rohan gorzko. - Wytrychy i tym podobne. - Są do tego specjalne narzędzia? - zdziwił się David. - Sądziłem, że do tych celów używa się spinki do kapelusza albo młotka. Teraz de Rohan się zdziwił. - Jak na człowieka, który posiada służących o tak różnorodnych talentach, milordzie, wydajesz się wyjątkowo źle poinformowany. David milczał, bo nie wiedział, co powiedzieć. Kemble był dziwny. Gdzie, u diabła, Rannoch go znalazł? David mógł się założyć, że Kemble nie za wsze był lokajem. Po pięciu minutach wędrówki David zoriento wał się, że dotarli na drugi koniec alejki, która bie gła za domem matki Derbin i sklepem z tabaką. Oświetlony księżycową poświatą de Rohan zatrzy mał się nagle i wskazał ręką w ciemność. - Schody są pod tym oknem - szepnął. - Będę stał na straży. - Co my tu mamy? - Nie kryjąc zadowolenia, Kemble pewnym krokiem zszedł po schodach. Skórzane rękawiczki sprawnie przesuwały się po drewnianych drzwiach. 352
- Miałeś stracha, żeby w St. Giles kupować dla mnie porcelanę? - szepnął David sucho. Kemble, całkowicie skupiony na pracy, zignoro wał sarkazm w jego głosie. - Trzy zamki - potwierdził tonem, który zupeł nie nie przypominał egzaltowanego pedanta, za ja kiego go David uważał. - I wszystkie bardzo po dobne. Jestem wzruszony tą troską o nas. - Lokaj odłożył narzędzia z cichym brzękiem. Kemble zamienił elegancki strój na stare, czarne łachy i choć znajdował się półtora metra od Delacourta i de Rohana, ledwo go było widać. i zaczął przeszukiwać torbę z narzędziami, aż w końcu wyjął dwa lub trzy srebrzyste przedmioty. Wyjął krzesiwo i zapalił maleńką świecę, którą na moment oświetlił sobie drzwi. Potem zdmuch nął ją i zabrał się do pracy. Niemal od razu David usłyszał szczęk, który oznaczał, że pierwszy zamek poddał się wytrycho wi. Kolejne dwa poszły tak samo łatwo. Chwilę później David był już na dole, przemie rzywszy chmurę oparów uryny i pleśni, wiszącą nad schodami. Otworzył drzwi tylko na cal. W środku było zupełnie ciemno, ale dziwnym tra fem brakowało stęchłego zapachu piwnicy. David ominął Kemble'a i wszedł do środka, za trzymując się na progu i nastawiając uszu. Nad głową słyszał słabe dźwięki źle nastrojonego fortepianu i szuranie stóp w salonie. Ale tutaj, na dole, panowała cisza. Ukląkł i zapalił lampę. Jeśli ktoś miał zostać zła pany, to lepiej, żeby to był on sam. To był przecież jego pomysł. Knot zakopcił się, a potem ożył, ob lewając niskie stropy żółtym światłem. David pod niósł lampę i przeszedł kilka kroków, przeganiając 353
cienie z kątów. Pomieszczenie wydawało się puste, nie było tu też żadnych okien. Odetchnął z ulgą. Dopiero teraz zdał sobie spra wę, że od chwili zejścia do piwnicy wstrzymywał oddech. Obrócił się przez ramię i zawołał Kemble'a i de Rohana. - Nie musicie tu wchodzić, jeśli nie chcecie ryzy kować - powiedział, kiedy obaj wśliznęli się do środka. De Rohan zamknął za sobą drzwi i zaczął wę szyć jak drapieżnik w poszukiwaniu posiłku. Poru szał się bezszelestnie po starannie zamiecionej podłodze, która wyglądem przypominała ubitą zie mię. Na najdalszej ścianie znajdował się wysoki kredens, przy którym stały dwa stoły oparte na krzyżakach. Oczy inspektora zapaliły się od ra zu. Złapał za drzwi, które otworzyły się lekko na dobrze naoliwionych zawiasach. Pusto. David wskazał na prawo, na wąskie schody, któ re prowadziły do wnętrza domu. W ścianie naprze ciwko znajdowały się niewielkie, prowizoryczne drzwi zamknięte drewnianym skoblem. De Rohan przyglądał im się przez chwilę. - Kolejne pomieszczenie. Lepiej się przyjrzyjmy. Jeden po drugim pochylili się i przecisnęli do środka. Podłoga obniżyła się o dobre pół metra, sufity były jeszcze niższe, a podłoga starannie wy łożona kamiennymi płytami. Przy jednej ze ścian stały cztery drewniane, piętrowe łóżka ze słomia nymi siennikami. Na niskim stole w glinianym świeczniku widać było resztkę świeczki oraz potłu czony kubek. Poza tym również i to pomieszczenie wydawało się puste. - Chyba jesteśmy pod sklepem z tabaką - szep nął de Rohan. David kręcił się, oświetlając zaka354
marki lampą. Spojrzał na drewniane drzwi i sko bel, który był na drzwiach również z tej strony. Wy glądało na to, że właściciel ceni sobie prywatność. Coś nagle zachrzęściło pod butem Davida. Ukląkł i podniósł przedmiot, który okazał się frag mentem deski z kawałkiem mosiężnego zawiasu. - Spójrz na to, de Rohan - szepnął w ciemności. - Jak sądzisz, co to takiego? De Rohan i Kemble podeszli bliżej, stając po obu stronach. Kemble dotknął palcem zawiasu i spojrzał na inspektora ze znaczącym wyrazem twarzy. - Świetna robota. Azjatycka, chyba indyjska - powiedział. De Rohan wziął deskę i powiódł kciukiem po strukturze drewna. - Drzewo mangowe - powiedział. - A pan, pa nie Kemble, ma świetne oko do metalu. Oko Davida zatrzymało się na niewielkim ku frze, wepchniętym pod jedno z łóżek. - Spójrzcie tutaj - szepnął, pochylając głowę. - Marynarska skrzynia? De Rohan schylił się i wyciągnął skrzynię. W środku były szmaty, mosiężna miska, kilka świec i niewielki nóż z poczwórnym ostrzem, wygiętym w dziwne kształty, przypominające długie, wąskie paznokcie. Inspektor podniósł narzędzie. - Nashtar - szepnął cicho. - Co to takiego? - David trzymał lampę bezpo średnio nad skrzynią. - Wygląda jak narzędzie sa mego szatana. - W pewnym sensie tak właśnie jest - odparł de Rohan ponuro. - To ostrze wykorzystywane do zbierania soku z makówek. Ktoś zachował je na pamiątkę. 355
- Przemyt opium - podsumował Kemble. David spojrzał na obu mężczyzn. - Ale opium jest legalne - powiedział. - Chyba że ktoś wykorzystuje je do niecnych celów. De Rohan pokiwał głową. - Do najgorszych celów, i to z ominięciem urzę du celnego. - Wygląda na to, że powinniśmy wybrać się na „Królową Kaszmiru", prawda? W słabym świetle de Rohan przyjrzał się wyszu kanemu narzędziu. - Nie wiem - zamyślił się. - Nóż rzeczywiście wygląda na indyjski. Ale opium zwykle importuje się z Turcji albo z Egiptu. - Mówisz oczywiście o legalnym i oclonym opium - wtrącił Kemble. - Ale jeśli ktoś miałby ła twy dostęp do statku handlowego pływającego do Indii...? David ukląkł i wyciągnął ze skrzyni mosiężną misę. - Czy to ma znaczenie? Nie wierzę, by ktokolwiek trzymał legalnie oclone towary w piwnicy podejrza nego burdelu - powiedział, patrząc na piękny wzór. Dotknął dna pokrytego ciemnym osadem. De Rohan mruknął na znak zgody i wcisnął drewnianą deszczułkę do kieszeni płaszcza. - Masz rację, Delacourt. Co tam trzymasz? Trzymając miskę w jednej dłoni, David wyciągnął dłoń w stronę Kemble'a. - Daj mi jedno z tych twoich srebrnych narzędzi. Kemble posłuchał natychmiast, marszcząc czoło. David wziął jeden z wytrychów, zeskrobał nieco osadu i ukląkł. Przytrzymał go nad płomieniem lampy, poruszając raz w jedną, raz w drugą stronę. Kemble i de Rohan pochylili się również. Grudka 356
zrobiła się jasna i miękka jak wosk ze świecy. A po tem zaczęła się powiększać, wydzielać bąbelki i sy czeć. David podniósł ją do nosa i wciągnął powietrze. - Fuj! - wykrzyknął, odrzucając głowę. - Zdecy dowanie opium. Kemble spochmurniał. - Bywałeś w palarniach, milordzie? David otarł resztkę osadu o podeszwę buta. - Raz czy dwa - przyznał cicho, patrząc w pod łogę. - Nieuchronna konsekwencja nieumiarkowanego życia, jak zapewne sądzicie. - Chętnie posłucham, jaki może być inny po wód. David zaśmiał się gorzko i podniósł się z podło gi- Powiedzmy, że trafiłem tam w poszukiwaniu zagubionych dusz. Przyjaciele czasem znikają w ta kich miejscach i nie wiadomo, kiedy wrócą do świata żywych. De Rohan wstał nagle. - Masz niemądrych przyjaciół, milordzie. - W wytwornym świecie nie brak ani głupców, ani palaczy opium. - To dzięki wam istnieje czarny rynek na takie obrzydlistwo - warknął de Rohan. David oddał wytrych Kemble'owi. - Wiem o tym - powiedział cicho. - Nie jestem z tego dumny. - Wolałbym, żeby raczej przekupywali chciwych lekarzy, by wypisali im legalną substancję. Wtedy siedzieliby sobie w West Endzie i umierali we własnych łóżkach, ale nie przynosili tak ohydnych zwyczajów w moją okolicę. Kemble zrobił znudzoną minę. 357
- Panowie, jeśli chcecie kontynuować tę pasjo nującą dyskusję, chętnie poczekam w sąsiednim pomieszczeniu. - Ruszył do drzwi. Ledwie zdążył przekroczyć próg, na górze za skrzypiały zawiasy. - Do diabła, Kemble! - syknął de Rohan. - Ktoś idzie! Schowaj się natychmiast. Kemble zniknął w ciemnościach, a de Rohan pchnął drewniane drzwi, zamykając je na skobel. David natychmiast zgasił lampę i przytulił się do ściany przy drzwiach. Po drugiej stronie drzwi stał de Rohan; był tak blisko, że David słyszał jego oddech. To nie była bezpieczna kryjówka, ale innej nie mieli. Pozostawała im tylko nadzieja, że Kemble'owi udało się uciec na zewnątrz, a ten, kto właśnie schodził na dół, nie miał zamiaru wchodzić do te go pomieszczenia. Serce biło mu jak szalone. Na drewnianych scho dach słychać było tupot stóp, i to więcej niż jednej osoby. Nagle rozległ się wyraźny, damski głos: - Ech, nie cierpię tej cholernej piwnicy. - Był to niewątpliwie głos matki Derbin, z charakterystycz nym dla East Endu zaśpiewem. - Dzisiaj nie po niedziałek, więc nie mam pieniędzy na czynsz. Po za tym nie rozumiem, po co przyszliśmy tutaj, sko ro chciałeś gadać. - Po to, głupia dziwko! - huknął niski, chrypliwy głos. Jednocześnie słychać było uderzenie w twarz i coś, co przypominało osunięcie się na podłogę i uderzenie głowy w deski prowizorycznych drzwi. - Radzę ci pilnować tych przeklętych dziwek, że by tu nie wchodziły, bo dopiero ci się dostanie. Przez ciebie mam na karku tego skurwysyna de Rohana i jego psy, które węszą po całym Wapping Wall i zadają pytania. 358
Matka Derbin nie poddawała się. - No cóż - powiedziała zimno. - Nie mogę ich pilnować całymi dniami, muszę prowadzić intere sy. Od początku ci to mówiłam. - Podciągnęła się do góry i oparła o drzwi. Zaskrzypiały i drgnęły, ale szczęśliwie de Rohan zamknął je na skobel. - To przenieś interes gdzie indziej. Szef potrze buje tej piwnicy i koniec. A teraz słuchaj: do Blackwell Reach przypłynął właśnie statek z Konstantynopo la. David zastanawiał się gorączkowo. Gdzieś sły szał już ten głos. - Nie mam go w rozkładzie - zaprotestowała. - Do diabła z rozkładem! - huknął mężczyzna. - Przesyłka miała przejść przez Covent Garden, ale psy z policji kryminalnej nie spuszczają oka z mojego sklepu. Ten de Rohan również. Dlatego przyjdzie do ciebie i nie radzę ci narzekać. Matka Derbin wydawała się niezadowolona. - Tym razem zrób tak, żeby marynarze, których przekupisz, mieli choć jedną klepkę w głowie. - Nie kryła sarkazmu. Mężczyzna zaśmiał się nieprzyjemnie. - Zatrudniłem tym razem Chińczyków, a nie przeklętych żabojadów, którzy myślą tym, co mają w spodniach. Chińczycy może i wypalą trochę towa ru, ale przynajmniej nie sprowadzą sobie dziwek. Matka Derbin milczała przez chwilę. - No dobrze - warknęła w końcu. - Kiedy rozła dunek? - Jeśli będziesz musiała wiedzieć, dam ci znać - powiedział chłodno. - Pewnie nie, bo szef chce się tym zająć osobiście. - Szef? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Dla czego? 359
- Bo cholerna policja nie spuszcza nas z oka. - Splunął. - To nie twoja sprawa. Ktoś musiał nas wydać, co ci próbuję powiedzieć. Musimy uważać. A teraz zabierz swój tłusty tylek na górę i spro wadź mi tę chudą, czarnowłosą dziwkę. Mam ochotę, a ty nie jesteś w moim typie. Drewniane drzwi zaskrzypiały lekko; matka Derbin prawdopodobnie podniosła się i ruszyła w stronę drzwi. Nagle mężczyzna wziął głęboki wdech. - Do diabła! - warknął. - Nie zamknęłaś maga zynu, ty głupia krowo. Głupia krowa. W końcu skojarzył. Covent Garden. Bow Street. To był ten sam głos. Grimes. Mężczyzna, który po bił - i pewnie zgwałcił - Dot King w Goodwins Co urt. Zaraz pewnie otworzy drzwi i wejdzie do środka. David wyciągnął rękę i pomacał pistolet. Palce za cisnęły się na chłodnym metalu i nagle Delacourt zdał sobie sprawę, że chętnie wpakuje Grimesowi kulkę w łeb. Z drugiej strony, to zbyt lekka śmierć dla takiego łajdaka. Drzwi nawet nie drgnęły. Grimes uderzył po nownie matkę Derbin i zatrzasnął drewniany sko bel. Teraz nie ma już drogi ucieczki, chyba że Kemble będzie na tyle odważny, bądź na tyle głu pi, że wróci do piwnicy. Na schodach słychać było oddalające się kroki. - Jezu Chryste! - De Rohan westchnął w ciem nościach. - Właśnie skróciłeś mi życie o co naj mniej dziesięć lat, Delacourt. David wyciągnął rękę z kieszeni i odsunął meta lową zasuwkę. Oczywiście na nic to się nie zdało, bo drzwi były teraz zamknięte z drugiej strony. 360
- Kemble coś wymyśli - powiedział pewnie David, choć w głębi duszy miał wątpliwości. W tej samej chwili, jakby na zawołanie, drewnia ny skobel poruszył się i drzwi otworzyły się do środka. - Ruszać się! - ponaglił ich Kemble. - Wynosi my się, zanim tu wrócą. Kemble podał im ramię, pomagając wyjść. - Jak, u diabła, tak szybko wróciłeś? - zapytał David, popychając de Rohana w stronę drzwi. - Nie zdążyłem wyjść. - Kemble pomógł inspek torowi przedostać się pod niską framugą. - Scho wałem się w kredensie. Cóż za interesujące spo tkanie, nieprawdaż? David podał Kemble'owi lampę. Chwilę później znajdowali się już na zewnątrz, a Kemble sprawnie zamykał wszystkie zamki. Mieli szczęście. Matka Derbin na pewno nie zauważy, że ktokolwiek był w środku. Szybko przemierzali ciemne i kręte alejki, a Da vid wyjaśniał, kim jego zdaniem był mężczyzna o chrypliwym głosie. De Rohan nie miał wątpliwo ści. - Pan Grimes ma rację co do tego, że policja depcze mu po piętach. - Inspektor się zaśmiał. - Ale z innego powodu, niż mu się wydaje. - Owszem - zgodził się ponuro David. - Popro siłem, żebyście mieli go na oku za to, co zrobił Dot King. Wystarczyło jedno spojrzenie i wiedziałem, że to niezłe ziółko. Kiedy dotarli do powozu, żądza krwi Davida nieco przygasła. De Rohan natomiast wybiegał myślami do przodu. - Musimy udowodnić, że Grimes i pan Smith to ten sam człowiek. Wierzę ci, Delacourt, ale dla 361
magistratu twoje słowo może nie być wystarczają cym dowodem. Trzeba obejrzeć ten statek. Nie są dzę, że w taką pogodę do Londynu przypływa ich wiele. Z drugiej strony, Grimes pracuje dla kogoś na lądzie i wolałbym złowić grubą rybę, a nie kilka płotek. W słabym świetle David przyglądał się inspekto rowi. - Powinniśmy wybrać się do matki Derbin. Prze śpijmy się trochę i wróćmy na Black Horse Lane. Spotkajmy się w kawiarni na rogu o dziesiątej. Ro zejrzymy się chwilę, a potem ją wypytamy. Czuł, że de Rohan się waha. - A zatem dalej „my", milordzie? Zamierzasz kontynuować tę szaloną eskapadę? - Ależ oczywiście - odparł miękko David.
Rozdział 17
Szalony Bent z Hampstead
Cecilia miała wiele zalet, ale ku rozpaczy jej naj bliższych cierpliwość i rozwaga do nich nie należa ły. I dlatego w południe znajdowała się już w poło wie drogi do Hampstead Heath. Pojechała konno. Jed wlókł się za nią niechętnie, a połajania Etty słychać było w całym Marylebone. Mile znikały pod końskimi kopytami, Londyn oddalał się, a Cecilia była coraz bardziej przekona na o słuszności swojej misji. Dzięki Bogu David wysłuchał jej prośby i obudził ją nad ranem. Wyj rzała przez okno i zobaczyła, jak stoi na chodniku w kałuży światła, rzucanego przez uliczną latarnię. Wyglądał, jakby coś znalazł. Widziała to po zacię tej minie. Teraz, niczym pies myśliwski na świeżym tropie, zdwoi swe wysiłki i zacznie szperać w ciemnych, niebezpiecznych zaułkach w przekonaniu, że Ben¬ tham Rutledge jest w to zamieszany. Cecilia sądzi ła, że przez to może być ślepy na ryzyko, które na dejdzie z zupełnie innej strony. To będzie jej wina. Od chwili, gdy przestąpił przez próg Towarzystwa Cór Nazaretu, wyśmiewa363
ła się z jego zasad i wątpiła w uczciwe zamiary. Jak bardzo się myliła! Bała się, że będzie chciał jej te raz udowodnić, że nie miała racji. I przy okazji zro bi sobie krzywdę. Musi coś zrobić. W ciągu bezsennej nocy wielo krotnie odtwarzała w myślach dziwną rozmowę z Rutledge'em. Jego słowa, wyraz twarzy, staran nie ukrywane emocje - wszystko to nie dawało jej spokoju. Było jeszcze coś innego. Drobiazgi, ow szem. Ale w sumie tworzyły obraz, który utwier dzał ją w przekonaniu, że Rutledge nie jest szuka nym przez nich człowiekiem. Z drugiej strony, wrogość między mężczyznami była wręcz namacal na. Cecilia nie miała pojęcia dlaczego, ale nie za pomniała słów Davida, który w rozmowie z de Rohanem porównywał ich niechęć miała podłoże osobiste? Jeśli jej podejrzenia co do Rutledge'a potwierdzą się, może dadzą sobie spokój? Albo przynajmniej wizja pojedynku o świcie nieco się oddali? Cecilia była przekonana, że Rutledge dysponował wiedzą, która umożliwi schwytanie zabójcy Mary i Meg. Z Regent's Park niedaleko było do malowniczej wioski Hampstead. Nawet w zimie widoki były piękne, ale Cecilia zbyt pogrążyła się w myślach, by zwrócić uwagę na porywającą panoramę, która po witała ją przy Downshire Hill. Zatrzymała konia przed kościołem i rozejrzała się wokół, podziwiając domki i chatki rozpościerające się wzdłuż drogi. - Co teraz, milady? - zapytał Jed. - Nie będzie my chyba pukać do każdych drzwi? Cecilia popędziła konia. - Pojedziemy główną ulicą, aż znajdziemy sklep z winem albo warzywami. Tam na pewno będą go znali. 364
Okazało się to trudniejsze, niż myślała. Żaden ze sprzedawców nie słyszał o panu Benthamie Ru¬ tledge'u. Wydawało się dziwne, że taki hulaka wie dzie spokojne, wiejskie życie. Gdyby Rutledge rze czywiście był rozpustnikiem, za jakiego uważał go David, mieszkańcy trzymaliby z daleka swoje żony i córki. A tymczasem śliczne wąskie alejki Hamp stead były ich pełne, a żadna z nich go nie znała.
W Black Horse Lane poranny zgiełk kawiarni nieco przycichł, zamieniając się w szept, od czasu do czasu przerywany brzękiem łyżeczki o porcela nową filiżankę. Aromat mocnej kawy i grzanek wciąż był wyczuwalny w powietrzu, chociaż sprze dawcy, urzędnicy i marynarze jeden po drugim opuszczali kawiarnię i udawali się do swoich zajęć. Mężczyzna w brązowym płaszczu, z którego kie szeni wystawała gazeta, potrącił stolik Davida, ale ten ledwo to zauważył. Wzrok miał wpatrzony w okopconą szybę, za którą znajdowały się schody, prowadzące do domu matki Derbin. - Myśli pan o niej, prawda? - zapytał cicho de Ro¬ han. Siedział po drugiej stronie stołu, ale głos przenikał do mózgu Davida jakby z ogromnej od ległości. David oderwał powoli wzrok i spojrzał na in spektora. - O matce Derbin? - zapytał, lekko rozbawiony. Niemal niezauważalnie de Rohan potrząsnął głową. - Skądże... nie. - Policjant miał minę, jakby ża łował, że nie zachował swojej uwagi dla siebie. - Miałem na myśli lady Walrafen. 365
Wbrew zdrowemu rozsądkowi David uśmiech nął się z zadumą. - Owszem. - Opuścił wzrok na pusty kubek. - Niestety tak. De Rohan odchrząknął cicho. - Rozumiem. - W jego glosie nie było zazdrości czy pożądania. - To cudowna kobieta. David odsunął gwałtownie krzesło. - Zostawmy na moment moje nieudane życie uczuciowe, dobrze? - Rzucił dwie monety na stół. - Pewnie będę miał więcej szczęścia z matką Der¬ bin. Chodźmy już, nic tu po nas. Dwie minuty później znajdowali się na zatłoczo nej ulicy. De Rohan sprawnie minął mrukliwego portiera i po chwili znaleźli się w biurze gospody ni. Rozpoznała ich od razu. Rzuciła de Rohanowi lękliwe i niechętne spojrzenie, a potem spojrzała z ukosa na Davida. Znała de Rohana, poza tym jak większość tych, którzy mają coś na sumieniu, bezbłędnie rozpo znawała przeciwnika. Ale to arystokratyczny klient z West Endu wyprowadził ją z równowagi. Nie miała pojęcia, czego może tu szukać i najeżyła się natychmiast, przyglądając się mu z uwagą, która przewyższała wszelkie podejrzenia. O tak!, pomyślał David z satysfakcją. Nie wie pani, czego się spodziewać, prawda, pani Derbin? Matrona ubrana była w sukienkę w kolorze la wendy, z której wylewały się obfite ramiona i pier si. David przyglądał się jej przez blat stołu, na któ rym widać było ślady po napojach i wypalone dziu ry po co najmniej tuzinie zapomnianych cygar. - Mówiłam, że nie wiem nic, co mogłoby pa na zainteresować, inspektorze - powtórzyła po raz trzeci gładkim tonem, tak różniącym się od tego, Skan i przerobienie pona.
366
co słyszeli ubiegłej nocy. Ale głos był bez wątpie nia ten sam i David nie miał wątpliwości, że de Ro han również go rozpoznał. W gardle inspektora zrodził się głuchy pomruk, przypominający warczenie czarnego mastifa, któ rego zostawili na progu. Matka Derbin uśmiechnęła się i wzruszyła ra mionami. - Tak jak mówiłam, wynajmuję ten dom, trzy piętra, i to wszystko. Nie mam pojęcia, co dzieje się w piwnicach i na poddaszu. Jeśli szukają pano wie pana Smitha, obawiam się, że nie będę mogła pomóc. Nie mam pojęcia, gdzie go znaleźć. - Znajdziemy go bez trudu, pani Derbin - po wiedział miękko de Rohan. - Może być pani pew na. I na tym z pewnością nie poprzestaniemy. Przez moment na twarzy kobiety pojawiła się udręka, ale zniknęła tak samo szybko, jak się poja wiła. - Rozumiem - przyznała lekko. - Nie mogę wam zabronić obserwowania moich drzwi, a on prędzej czy później się tu pojawi. Wstała. Widać było, że uważa rozmowę za za kończoną. Nie odpowiedziała na żadne pytanie, sprytnie wyczuwając, że nie mogą jej nic udowod nić. David zdawał sobie sprawę z frustracji de Rohana i z tego, że poza nieustanną obserwacją nie mają żadnych legalnych środków przymusu. A na wet jeśli policja nie będzie spuszczać oka z burde lu, to przesyłka, o której mówili ubiegłej nocy, mo że przejść przez Covent Garden. Mimo narzekań Grimesa de Rohan nie miał tylu policjantów, by obstawić nawet jedno, a co dopiero dwa miejsca. Tym bardziej że Covent Garden znajdował się po za rejonem policji rzecznej. 367
Skoro więc nie było żadnych legalnych środków... David wstał gwałtownie i sięgnął po kapelusz. - Proszę mnie zrozumieć, milady - powiedział chłodno. - Szmugiel to jedna sprawa, a morder stwo druga. Twoi wspólnicy popełnili poważny błąd, zabijając Mary O'Gavin. Dla mnie to teraz sprawa osobista. Jeśli policja nie może poradzić sobie, korzystając z... rutynowych metod, są jesz cze inne. Sądzę, że wie pani, o czym mówię. Z twarzy kobiety spłynął wszelki kolor, a na po liczkach widać było wyłącznie wyraźne kola różu. - Proszę mnie nie straszyć! - syknęła. David uniósł lekko brwi i z kieszeni płaszcza wy ciągnął wizytówkę. - Nawet nie zacząłem. - Niedbałym ruchem rzucił wizytówkę na stół. - Kiedy to zrobię, z pew nością pani zauważy. Gdyby się pani namyśliła, proszę wysłać wiadomość do biura pana de Rohana albo do mnie na ten adres. - Nie sądzę - mruknęła kobieta. De Rohan potrząsnął głową. - Mogę panią o coś zapytać? Widziała pani Bri¬ dewell od środka? Ma pani pojęcie, co spotyka tam takich ludzi jak pani? Matka Derbin zatrzymała się na sekundę, a po tem, jakby nagle zmieniła zdanie, podeszła do se kretarzyka z orzechowego drewna. Opuściła blat i wyjęła kartkę z jednej z szufladek, nabazgrała adres i rzuciła kartkę de Rohanowi. - Wynajęłam ten dom od biura rachunkowego z Leadenhall Street - powiedziała sztywno. - Mo że znajdziecie tam człowieka, którego szukacie. A teraz do widzenia. Tym razem to był naprawdę koniec. Wyszli na ja skrawe słońce, a de Rohan zmiął gniewnie kartkę. 368
- To samo biuro? - zapytał David zwięźle, kiedy znaleźli się na chodniku. - Owszem - odparł de Rohan. - Kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się, że powinienem pójść tam jeszcze raz. Ma pan ochotę mi towarzyszyć? Przeszli przez drogę i udali się do powozu, a Da vid potrząsnął głową. - Nie mogę - powiedział cicho. - Mam sprawę do załatwienia z lady Walrafen. Proszę mnie za wiadomić, jeśli dowie się pan czegoś.
Niemal dwie godziny po przyjeździe do Hamp stead Cecilia znajdowała się przy zakładzie kowa la, na samym końcu wioski. Bentham Rutledge okazał się całkowicie nieuchwytny i Cecilia była już mocno zdesperowana. Może miał powód, by się ukrywać? A może był znany pod innym nazwi skiem? Nagle przypomniała sobie. Mieszkał w domu swojej szwagierki! Nie musiał się wcale ukrywać. Cecilia próbowała sobie przypomnieć nazwisko, które David podał de Rohanowi. Treyhern. Jed poszedł porozmawiać z kowalem. Wrócił po chwili. - Na końcu Heath Street - oznajmił. - Mamy skręcić przy North End Way, minąć tawernę i to będzie trzeci dom po lewej. - Dziękuję ci, Jed. - Westchnęła z ulgą. Wkrótce dotarli do tawerny, za którą rozciągała się zadrzewiona alejka. Trzeci dom był niewielki, ale robił wrażenie. Było to stare, dwupiętrowe do mostwo zbudowane z ciemnoczerwonej cegły, ze spadzistym dachem pokrytym łupkiem i dwoma 369
kominami. Stał bardzo blisko drogi, a na tyłach znajdowały się piękne ogrody, oddzielone od ulicy bramą z kutego żelaza. Cecilia zsiadła z konia i podała wodze Jedowi. - Zajmie mi to kilka minut - powiedziała od ważnie, choć wcale się tak nie czuła. Zdążyła led wie dojść do bramy, gdy z domku wytoczyła się starsza, przygarbiona kobieta. Była ubra na na czarno, a na głowie miała staroświecki cze pek obrębiony białą koronką. W ręku niosła wikli nowy koszyk na zakupy. Cecilia czekała przy bramie. Serce biło jej jak szalone. - Dzień dobry pani - powiedziała uprzejmie. - Czy zastałam pana Rutledge'a? Uprzejmie, choć z obojętną miną, staruszka od sunęła zasuwkę i otworzyła bramę. - Owszem, jeśli chodzi pani o młodego pana. - Machnęła ręką w stronę ogrodu. - Jest za do mem, kopie w ogródku. Po prostu proszę tam iść i się pokazać. Cecilia zdziwiła się. Nie sądziła, że okaże się to takie proste. Co więcej, kobieta nie wyglądała jak typowa służąca mężczyzny o reputacji Rutledge'a. - Dziękuję, tak właśnie zrobię. - Ruszyła w kie runku żwirowej ścieżki, którą wskazała staruszka. Za plecami słyszała jeszcze, jak kobieta wesoło pozdrawia Jeda, a potem żelazna brama zatrzasnę ła się z łoskotem. Żwir chrzęścił cicho pod stopa mi Cecilii. Pięknie przycięty żywopłot odgradzał dom od ulicy, rabatki wyglądały na świeżo przeko pane, z uśpioną roślinnością oczekującą wiosny. Kręta ścieżka prowadziła wzdłuż krzewów bzu i pnących róż, a Cecilia pomyślała, że lato w tym ogrodzie musi być wyjątkowo piękne.
370
Ścieżka zakończyła się nagle i Cecilia znalazła się w ogrodzie na tyłach domu. Pośrodku stała ka mienna fontanna, a wzdłuż ogrodzenia z kutego żelaza pięły się róże. Nad jednym z krzaków w naj odleglejszym rogu pochylał się mężczyzna ze szpa dlem, gapiąc się na ziemię wokół jednego z krze wów. Złapał krzak za podgryzioną łodygę i potrząsnął nim gwałtownie. - Cholerne mrówki - warknął. - Nawet jeszcze nie ma marca. - Był tak przejęty i skoncentrowany na swoim zadaniu, że nie zauważył, kiedy pode szła. Pochylił się niżej, marszcząc czoło. Cecilia z tru dem powstrzymała chichot. - Panie Rutledge? Rutledge zadarł głowę, mrużąc oczy w mocnym popołudniowym słońcu. Rozpoznał ją po chwili i podniósł się, niedbale odrzucając szpadel. - Zdumiewa mnie pani, lady Walrafen. - Długą nogą zrobił krok do przodu i znalazł się na trawie. - Przyznaję, nie tego się spodziewałem. Cecilia zdziwiła się tą uwagą. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie Rut ledge. Służąca kazała mi przyjść od razu tutaj. Wy chodziła na targ, jak sądzę. - To typowe dla niani - przyznał, wciąż gapiąc się na nią. - W Roselands Cottage nie dbamy o etykietę. Niani? Nie mógł być bardzo zepsuty, skoro mieszkał ze swoją nianią w domku o nazwie Rose lands Cottage. Ta myśl dodała jej otuchy, ale był to błąd. Rutledge szedł w jej kierunku z powolną gra cją dzikiego kota. Znikła gdzieś podszyta humo371
rem pewność siebie z poprzedniego wieczoru, a na jej miejscu pojawiło się coś dużo mniej przy jemnego. Wyglądał na rozgniewanego. Jakby ktoś zrobił mu poważny afront. Był już bardzo blisko, gdy odezwał się ponow nie. Jego głos przybrał miękki, niemal uwodziciel ski ton. - Kurczowo ściska pani palcat, milady. - Leni wie ogarnął ją wzrokiem. - Obawia się pani, że za raz będzie musiała go użyć? - Ależ skąd! - Cecilia upuściła biczyk na trawę. - Po prostu... zapomniałam. Rutledge pochylił się natychmiast i podniósł palcat. Cecilia zauważyła, że nie ma rękawic, a je go dłonie wyglądały na sprawne i nawykłe do cięż kiej pracy. - Wygląda pani na skrępowaną, lady Walrafen. - Przesuwał palcat w długich palcach, zerkając na nią z ponurą miną. - Nie warto, bo ja wiem, ja ki jest cel pani wizyty. Cecilia cofnęła się nieco. - Jestem pewna, panie Rutledge, że nie ma pan pojęcia. - Zachowała zdumiewający spokój. - Po trzebuję informacji. - Ach tak, informacji? - zapytał niedbałym to nem Rutledge. - Jest pani całkowicie pewna, mila dy, że nie chce pani czegoś bardziej konkretnego? - Myli się pan, panie Rutledge. - Doprawdy? - szepnął, robiąc jeszcze krok w jej stronę. - Mam uwierzyć, że nie przysłał tu pani Delacourt? - Z nieobecnym wyrazem twarzy od garnął złotorudy lok, który opadł jej na kołnierz. - Mogę pana zapewnić, że nie - powiedziała chłodno, dając Rutledge'owi klapsa w dłoń. Czuła się wyjątkowo niepewnie.
372
- W takim razie, milady - Rutledge ciągnął miękko - musi mnie pani przekonać. - Proszę mnie nie straszyć, panie Rutledge. Nie uda się panu. Przejrzałam pana na wylot i jestem przekonana, że w głębi serca jest pan miłym mło dym czło... Cecilia nie dokończyła zdania. Jego ramię - ni czym mocny, żylasty bicz - okręciło się wokół talii, przyciągając ją do siebie. Wyciągnęła rękę, by go powstrzymać, a on zaczął ją całować, najpierw de likatnie, a potem mocniej, gdy zaczęła się opierać. Poczuła przypływ paniki. Usta były zupełnie inne niż usta Davida. Dotyk Rutledge'a sprawiał wraże nie zimnego i wyrachowanego, a jego uścisk był twardy i nieczuły. Jed! Musi zacząć krzyczeć i go zawołać! Walczy ła bezskutecznie, aż udało jej się uwolnić rękę. Już miała podnieść ją i uderzyć go w policzek, gdy ja kaś siła oderwała go od jej ciała i rzuciła go na zie mię, aż głowa odbiła się od kamiennej fontanny. Cecilia podniosła dłonie do ust i patrzyła na mężczyznę, który górował nad Rutledge'em. Nie był to Jed. O mój Boże... - Ty bezwartościowy gnojku - warknął David, zwracając się do mężczyzny, rozciągniętego na trawie. - Najchętniej bym ci za to porachował żebra. Cofnął nogę, jakby miał zamiar kopnąć, ale Ru tledge zreflektował się szybko i podniósł zwinnie jak kot. - Jeśli chcesz awantury, Delacourt, bardzo pro szę. - Zacisnął jedną z dłoni w pięść, a drugą wy konał zapraszający gest. - I to z wielką przyjemno ścią. Strasznie tu nudno.
373
- Jest z nami dama, bydlaku. Masz ją natych miast przeprosić. Rutledge zrezygnował z bojowej postawy i zako łysał się na piętach. - Doprawdy? - zapytał miękko. - Nie bardzo ro zumiem dlaczego, skoro sama przyszła do mojego domu. Doświadczenie mówi mi, że w takich sytu acjach kobiety chcą czegoś więcej niż tylko infor macji, chyba że nasłał je mężczyzna, by słodkimi słówkami i kłamstwami osiągnęły jego cel. David złapał go za kołnierz i popchnął do przodu. - Za to również przeprosisz. - Nie sądzę - odparł szyderczo Rutledge, gwał townie odpychając Davida. Ten zrobił krok w tył. - Panie Rutledge - powiedział chłodno. - Oba wiam się, że musimy załatwić to inaczej. Cecilia podeszła bliżej. - Davidzie, chyba postradałeś zmysły! Próbował mnie pocałować, to wszystko! David odwrócił głowę i spojrzał na nią z okrut nym błyskiem w oku. - Cecilio, proszę, nie mów nic więcej. - Odwró cił się do Rutledge'a. - Pański sekundant? - Lord Robert Rowland? - zasugerował pod stępnie Rutledge, otrzepując surdut z kurzu. - Wybierz innego - zażądał David. - Albo przy sięgam, zabiję cię teraz gołymi rękoma. Rutledge zaśmiał się cicho. - Dobrze - powiedział niemal wesoło. - To zły pomysł kazać chłopakowi wybierać między dwoma przyjaciółmi. Poślę jutro po Weydena. David zobaczył kątem oka, że Cecilia robi krok w przód, jakby chciała ich rozdzielić. Powstrzymał ją gestem.
374
- Davidzie, to głupie! - powiedziała stanowczo. Zignorował ją. Pałał żądzą krwi, a wraz z nią pojawiła się chłodna pewność, że sprawiedliwo ści musi stać się zadość. Z jakiegoś powodu, i to nie tylko dlatego, że Rutledge obraził Cecilię, David postanowił udzielić młodemu człowiekowi lekcji. - Jaka broń? - zapytał. Rutledge był doskonałym strzelcem i wybór mu siał być jeden. A mimo to młody człowiek zastana wiał się przez chwilę, drapiąc się po brodzie kciu kiem i palcem wskazującym. Nagle opuścił rękę. - Szpady. - Uśmiechnął się lekko. Mój Boże! Nie sądził, że Rutledge okaże się ta kim głupcem! David był niezłym strzelcem, ale ja ko szermierz nie miał sobie równych. - Dobrze więc, szpady - odparł. Na twarzy Rutledge'a pojawił się szeroki uśmiech. - Będziesz chciał mnie zabić, milordzie? Czy tyl ko pokiereszować moją ładną buźkę? David zaczynał nabierać przekonania, że Ru tledge ma samobójcze zamiary. - To zależy od pana, sir. Rutledge zamarł na chwilę, a potem ukłonił się nisko. - Ja ze swej strony będę starał się odciąć co naj mniej jedno z pańskich doskonałych uszu. - Proszę spróbować. Rutledge potarł dłonie, jak dziecko, które nie może doczekać się prezentu. - Doskonale - powiedział pogodnie. - A teraz, myślę sobie, po co zwlekać? Mam w domu dwa piękne florety. Nie używałem ich jeszcze, bo jak mówiłem przed chwilą, strasznie tu nudno. 375
Kilka sekund później Cecilia została bezcere monialnie wyprowadzona z ogródka i odstawio na na alejkę przed domem. - Davidzie, dobrze się czujesz? - zapytała, spo glądając przez ramię. - Właśnie tego chciałam uniknąć. Co będzie, jeśli go zabijesz? Albo tobie coś się stanie? Cóż przyszło ci do głowy? Miała wrażenie, że jej nie słyszy. Trzymał ją mocno za ramiona, a na jego twarzy malował się ponury i zacięty wyraz. Bez wahania wyprowadził ją na drogę i zaprowadził do Jeda, który poza dwo ma wierzchowcami pilnował jeszcze czterech błyszczących od potu, czarnych koni. Konie zaprzężone były do czarnego, odkrytego powozu - niewątpliwie drogiego, o wysokim za wieszeniu. Widać było, że pojazd mógł rozwijać ogromną prędkość, ale cztery konie wymagały ogromnych umiejętności od woźnicy. Nic dziwne go, że tak łatwo ją dogonił. Cecilia nie miała wątpli wości, że winny temu wszystkiemu był długi język Etty. Bez słowa David pociągnął ją do powozu i bez ceremonialnie wepchnął do środka. Następnie zwrócił się do Jeda. - Pilnuj jej teraz, skoro byłeś na tyle nierozsąd ny, żeby ją tu przywozić - warknął, wyciągając pi stolet z kieszeni płaszcza i podając go mężczyźnie. - Jeśli nie wrócę w ciągu kwadransa, odwieź ją bezpiecznie do domu. Cecilia zeskoczyła z wysokiej ławki, omal nie skręcając sobie kostki. - Davidzie! Nie rób tego! Jeden z was może zgi nąć! Z morderczym wyrazem twarzy David odwrócił się przez ramię i spojrzał na nią i Jeda. 376
- Na waszym miejscu miałbym nadzieję, że to będę ja. Cecilia rozgniewała się na dobre. - Davidzie, to nie jest wina Jeda. Nie dałam mu wyboru. Zapominasz, że dla mnie pracuje. David spojrzał na nią z niedowierzaniem. - A ty, pani, zapominasz - szturchnął ją palcem - że wkrótce może pracować dla mnie. Twoja wi zyta tutaj wywoła tyle plotek, że będę cię musiał poślubić. - Nie będziesz musiał - syknęła. - Omówiliśmy tę kwestię wiele lat temu. - Cecilio, koniec z dyskusjami. - Miał nieugiętą minę. - Zaczynam nabierać przekonania, że po trzebujesz męża, i to od zaraz. Żadna rozsądna ko bieta nie przyjeżdżałaby tutaj, by przepytywać łaj daka takiego jak Rutledge, i to w jego własnej kry jówce... - W ogródku różanym! - wtrąciła gorzko Ceci lia. - Człowiek, którego uznałeś za Antychrysta, kopał w ogródku! David obrócił się na pięcie, sprawiając wrażenie, jakby zapomniał o pojedynku - Nie jesteś ciekawa, co znaleźliśmy dziś rano w piwnicy? Bo ja nie mogę się doczekać, żeby ci powiedzieć! Cecilia poczuła odrobinę skruchy. - Co takiego? David był wciąż zagniewany. - Dowody na przemyt opium - odparł ostro. - Co więcej, Rutledge zabił co najmniej trzy oso by i zrujnował więcej kobiet, niż chce mi się zli czyć. I dlatego spotkamy się na ubitej ziemi. Bio rąc pod uwagę naszą reputację, czy naprawdę są dzisz, że w Mayfair będzie choć jedna osoba, któ-
377
ra nie dowie się o tej awanturze przed podwie czorkiem? Cecilia zacisnęła dłonie w pięści. - Nie rozumiem, dlaczego go wyzwałeś - odpar ła. - To był tylko pocałunek. I za to miałbyś go za bić?! Albo sam zrobić sobie krzywdę! - W jej gło sie pojawił się histeryczny ton. - Ty uparty, aro gancki ośle! Oczy Davida zwęziły się w wąskie szparki. - Chodzi o twój honor, Cecilio - warknął, idąc w kierunku bramy. - To moja odpowiedzialność. - Doprawdy? - zapytała prowokująco, zadziera jąc podbródek. - Nie rozumiem dlaczego. Sądzi łam, że należy to do obowiązków mojego brata, Harry'ego. Albo nawet Gilesa. Z dłonią na zasuwce obrócił się gwałtownie. Po ły długiego płaszcza owinęły się wokół cholew wy polerowanych oficerek. Konie parskały i przestę powały z nogi na nogę z dezaprobatą, ale David nie zwracał na nie uwagi. - Pokażę ci, co to obowiązki, rudowłosa czarow nico - powiedział chrypliwie, z powrotem przemie rzając ulicę. - Jak tylko skończę z Rutledge'em. Zanim zorientowała się, co zamierza, przycią gnął ją do piersi niezgrabnym, niemal desperackim ruchem. Wziął jej usta gwałtownie i bez wahania. Jakby do niego należała. Nie przypominało to wy rachowanego uścisku Rutledge'a. Przechylił ją na ramieniu, palcami jednej dłoni dotykając twa rzy i odgarniając loki ze skroni. Kapelusz omal nie spadł na ziemię, a David, w obecności Jeda i prze chodniów, wepchnął jej język do ust, spijając chci wie ich słodycz i nie dając jej szans na rewanż. Pieszczota zakończyła się tak szybko, jak się za częła. 378
Położył dłonie na jej ramionach i odepchnął lek ko od siebie. Cecilia poprawiła kapelusz i wypro stowała się na miękkich kolanach. Ale David znikł już za furtką, która zakołysała się na wietrze. Dotarł do rozarium, gdzie Rutledge już czekał ze skórzanym etui rozłożonym pod szerokimi ko narami wiązu. - Wybieraj pierwszy, milordzie. - Rutledge wy konał szeroki gest ręką. - A jeśli żaden ci nie od powiada, możemy się spotkać w innym miejscu i czasie. - Na pewno odpowiada. - David zrzucił płaszcz i surdut na trawę. Po chwili dołączyły do nich oficer ki i kamizelka. Stał w zimnym popołudniowym słoń cu, ubrany tylko w koszulę, bryczesy i pończochy. - No, no - powiedział Rutledge łagodnie. - Szermierz o poważnych zamiarach. David nie odpowiedział. Pochylił się i odsunął ławkę stojącą pomiędzy fontanną i wiązem. Trze ba przyznać Rutledge'owi, że zaraz złapał za drugi koniec i pomógł ją przesunąć. Następnie leniwym ruchem zrzucił surdut i buty. Skinął głową w stronę skórzanego etui, zachęca jąc Davida do wyboru broni. David złapał jeden z floretów, wkładając kciuk i palec wskazujący w wymyślną włoską rękojeść. Z pewnością nie była to jego ulubiona szpada, ale i tak miał dużo szczę ścia, że Rutledge nie wybrał pistoletów. Nie miał wątpliwości, że wygra. Mimo różnicy wieku Ru tledge musiał zdawać sobie z tego sprawę. Żaden nie wspomniał o formalnościach - zasa dach postępowania, nieobecności sekundantów, a nawet o tym, kiedy pojedynek uznany jest za za kończony. Rutledge sprawiał wrażenie, jakby mu na tym nie zależało. Davidowi również nie. 379
Rutledge pochylił się gracko i złapał za drugi floret, balansując nim pewnie w dłoni. - Przepiękna broń, prawda, milordzie? - zauwa żył bez emocji. - Otrzymałem je od pewnego wło skiego arystokraty, któremu, że tak powiem, powi nęła się noga. Miejmy nadzieję, że żadnego z nas nie spotka dziś podobny los. David nie był w nastroju na pogawędkę. Pod niósł floret w powitalnym geście. - En garde, panie Rutledge. Zwinnie niczym wąż Rutledge oddał powitanie i od razu przeszedł do ataku. Ostrza spotkały się nisko i z głośnym chrzęstem, niczym pierwszy akord przeraźliwie nieharmonijnej melodii. David odpowiedział natychmiast, uginając pra wą nogę i napinając mięśnie ramienia. Rutledge zrobił krok w tył, a w jego oczach zapalił się błysk. David kroczył za nim, napierając na niego. Ale młodzik nie był pozbawiony doświadczenia. Szpady spotykały się raz po raz i chwilę później obaj mężczyźni dyszeli ciężko. Przez moment Da vid pozwalał Rutledge'owi napierać, obserwując jego taktykę i zapamiętując słabe punkty. Rutled ge popełnił typowy błąd młodości - wziął cierpli wość przeciwnika za brak ikry i zaatakował gwał townie od góry, mierząc w prawe ramię Davida. W pełnej gracji kontrze David oddal uderzenie, rozkoszując się własną przewagą. Rutledge próbo wał ponownie, ale za każdym razem David z łatwo ścią kontrował, obracając ostrze i niemal wytrąca jąc mu szpadę z ręki. Mimo to Rutledge był godnym przeciwnikiem. David zapomniał się przez chwilę, a Rutledge ele ganckim ruchem wykonał niemal bezbłędny redoublement. David zdołał go powstrzymać, oddając
380
mocne, niskie uderzenie, które omal nie przebiło uda Rutledge'a. Młody człowiek znów atakował, nadrabiając brak doświadczenia i dokładności szybkością. Na czole Davida pojawił się pot. Stopy Rutled¬ ge'a szybko poruszały się po zmrożonej ziemi, a pończochy przywierały lekko do murawy. David zaatakował, z głośnym brzękiem spycha jąc przeciwnika w tył. Przez moment na twarzy Ru¬ tledge'a pojawił się strach. Ostrza spotkały się zno wu, ześliznęły się w dół, aż końcówka szpady Davi da zahaczyła o ziemię. Rutledge był szybki. Zbyt szybki. Szybko uwolnił ostrze i podskoczył. David odbił, ale Rutledge za atakował ponownie, tym razem niezgrabnym, ale potężnym coupe, które zatrzymało się na ramieniu Davida. Rutledge natychmiast opuścił szpadę i zrobił krok w tył. Spojrzał szybko na rozcięty rękaw ko szuli. Nie ma śladu krwi. - En garde, panie Rutledge - powtórzył David, podnosząc szpadę. Pojedynek zaczął się od nowa. Zimna, wilgot na murawa uginała się pod ich stopami, mięśnie ra mion drżały z wysiłku, ale instynkt kazał bronić się i atakować. Rutledge nie odpuszczał, atakując raz po raz z błyszczącymi oczyma i drwiącym uśmie chem na twarzy. David kontrował bez wysiłku, raz na dole, raz na górze, z głośnym szczękiem metalu. Raz czy dwa mógł przebić się przez szybką obronę Rutledge'a, ale postanowił go przecze kać. Młodzik był niezłym szermierzem, ale jego umiejętności opierały się na sile fizycznej, a nie sile umysłu. 381
Po raz kolejny Rutledge usiłował atakować. Bezskutecznie. Szpada Davida sprawnie odrzuciła jego ostrze, zatrzymując się na krawacie. Rozdarty materiał powiewał teraz na wietrze, co niebezpiecznie rozpraszało uwagę. David odsunął się od razu. - Zdejmij to - zażądał, opuszczając ostrze. - Chcę widzieć, kiedy upuszczę ci krwi. Rutledge oddychał ciężko. Uniósł rękę nie zgrabnie, odwiązał to, co pozostało z krawata i od rzucił materiał na trawę. - En garde, milordzie. David zaatakował, napierając do chwili, gdy ru chy Rutledge'a zwolniły. Ciało przeciwnika osła bło, ale na twarzy była wciąż agresywna mina. Da vid dwa razy powstrzymał się od zatopienia szpady w jego ciele. - Niech cię diabli! - jęknął młodzieniec. Cóż! Przynajmniej potrafił rozpoznać litość. Da vid uśmiechnął się gorzko, kontrując ponownie. Szpady spotkały się i zabrzęczały metalicznie. Wi dać było, że młody człowiek nie miał już siły. Czas teraz na wyjaśnienia. David zaatakował ponownie, napierając tak mocno, że Rutledge znalazł się pod drzewem. - Chcę wiedzieć - zażądał - czego szukałeś na Black Horse Lane. Na te słowa Rutledge stracił wolę walki. - Co takiego? - Potknął się w tył. - Black Horse Lane! - powtórzył David. - Po wiedz! Czego tam szukałeś? Szpady spotkały się ponownie. - Szukałem... szukałem kogoś. - Rutledge bro nił się niezgrabnie. 382
David wymierzył, zatrzymując ostrze na piersi przeciwnika. - Nie przestanę - ostrzegł. - Dopóki mi wszyst kiego nie wyśpiewasz. - Nie twój cholerny interes, Delacourt - syknął Rutledge. Miał zaciśnięte szczęki, ale uderzenia straciły swój rytm. Przegrał, odsłonił się i doskona le zdawał sobie z tego sprawę. Walczył, desperacko odbijając ciosy, ale David nie ustępował. - A co robiłeś w Prospect of Whitby? Po raz kolejny na twarzy Rutledge'a pojawiły się strach i zmieszanie. Niezgrabnie opuścił ostrze i szpada Davida ześliznęła się na ramię. Białe płót no rozdarło się z trzaskiem, natychmiast zamienia jąc się w czerwoną plamę. Młodzieniec odskoczył, potknął się o wystający kopczyk i niezgrabnie upadł na plecy. Szpada wypadła mu z dłoni i po szybowała w stronę róż. David nachylił się nad nim i dotknął końcówką szpady obojczyka. - Na Boga, nie! - wrzasnęła w tym momencie Cecilia, jakby z pewnej odległości. Do tej chwili David nie miał pojęcia, że nie po słuchała jego poleceń i przyszła za nimi do ogród ka. Wraz z jej głosem dotarła rzeczywistość. Zim ny wiatr, skrzeczący ptak nad ich głowami, wszyst ko to wydawało się zupełnie nowe. David otrzą snął się i przycisnął mocniej ostrze. Rutledge pod dał się gestem ręki i odrzucił głowę na murawę. - A teraz - warknął David. - Najpierw poprosisz panią o wybaczenie, że śmiałeś kwestionować jej honor. - Prze...przepraszam, lady Walrafen - wydusił w końcu Rutledge. - Wygląda na to, że się myliłem.
383
- Davidzie, on krwawi - powiedziała słabo Cecilia. Chyba jej nie słyszał. Oczy zwęziły mu się w szparki. - A teraz, milordzie, mamy do omówienia pew ne sprawy. - Dziwny z ciebie łajdak, Delacourt. - Rutledge oddychał ciężko, nie spuszczając wzroku z ostrza szpady. - A teraz, dokończ, co zacząłeś, niech cię diabli! - Ależ nie - powiedział miękko Delacourt. - Je steś mi coś winny. Doskonale wiesz, o co chodzi. Masz wybór, mój drogi. Możesz umrzeć powoli, al bo szybko i bezboleśnie. Wybieraj! - Davidzie! - Glos Cecilii przybrał ostrzejszy ton. - Próbuję ci powiedzieć! Wydaje mi się, że po pełniliśmy błąd! Rutledge wyciągnął prawą rękę, ciągnąc za źdźbła trawy. - Podaj mi płaszcz - wycharczał. - Podaj mi cho lerny płaszcz. Złapała materiał jedną ręką i zbliżyła się do le żącego, blada jak płótno. - Panie Rutledge, jest pan ranny. - To draśnięcie - mruknął szorstko. - Proszę po dać mi płaszcz, milady. Cecilia upuściła materiał na jego rękę. Złapał desperacko i zaczął grzebać w kieszeni, aż w koń cu wyciągnął zwitek papierów i rzucił je w stronę Delacourta. Pół tuzina kartek rozsypało się na wietrze. - Po to przyszedłeś, prawda? - Splunął. - Zabie raj to i znikaj stąd. Albo mnie zabij. Wszystko mi jedno. Nie zabierając ostrza, David pochylił się i pod niósł jeden z papierów. Otworzył go dwoma palca-
384
mi. Słowa, które tańczyły przed jego oczyma, nie mal zaparły mu dech w piersiach: Oświadczam, że jestem winny tysiąc sto pięćdzie siąt funtów okazicielowi niniejszego kwitu. Lord Robert Rowland David zamrugał, opuszczając ostrze. - Głupiec ze mnie - szepnął do siebie. - Prze klęty dług karciany? - Dzięki Bogu, nie zabił przez to człowieka. Rutledge wciąż oddychał ciężko. - Mam tu pozostałe pięć. Bierz je i znikaj. Nie miałem zamiaru domagać się ich spłaty. Chciałem dać szczeniakowi lekcję. - Nie rozumiem - wyjąkał David. Pochylił się i podniósł kolejny kwit, tym razem na dwa tysiące dwieście, również podpisany przez Robina. Nagle wszystko zaczęło się składać. Rutledge mówił dalej. - Mój Boże, Delacourt, za kogo ty mnie uwa żasz? Przecież to ledwie dziecko. Jeśli naprawdę chcesz go chronić, powiedz jego kochającej mamu si, żeby nie wypuszczała go z domu, gdzie jego miejsce. Szkoda, że mną się nikt tak nie zajął. - Ostatnie słowa zabrzmiały wyjątkowo gorzko. Wbrew swojej woli David rozluźnił palce i wypu ścił szpadę z dłoni. - Niech cię dobrze zrozumiem, Rutledge. Sądzi łeś, że cię śledzę? I to przez te... te kwity? Rutledge podniósł się niezgrabnie i spojrzał po dejrzliwie na Davida. - A nie? - powiedział. - Nie powinno mnie to dziwić, bo połowa Londynu twierdzi, że jesteś jego ojcem. 385
To były stare plotki. David miał nadzieję, że drugie małżeństwo Jonet dawno położyło im kres. Ale Rutledge'a nie było w Anglii przez dwa lata. Może nie wiedział. A może stare plotki umierają powolną śmiercią. Cecilia zbliżyła się i podała Rutledge'owi chus teczkę. Delacourt czuł się skołowany, natomiast ona wyglądała na dokładne przeciwieństwo tej ce chy. - Wrócił pan do Anglii statkiem o nazwie „Kró lowa Kaszmiru" - powiedziała. - Z Indii. Rutledge przykucnął plecami do pnia wiązu i przycisnął chustkę do krwawiącej rany. - Owszem, między innymi. - Spojrzał na nią zza ciemnej grzywy, opadającej mu na oczy. - A co to ma do rzeczy? Cecilia zmarszczyła brew. - I grał pan z synem lady Kildermore? Mimo faktu, iż przed chwilą znajdował się na skraju śmierci, Rutledge odrzucił głowę i zaczął się głośno śmiać. - Proszę o wybaczenie. - Machnął ręką, wskazu jąc na ogródek. - Ale czy nie był to główny powód tego pojedynku? David pozbierał wszystkie kwity i wepchnął je do kieszeni Rutledge'a. - Bez obaw, Rutledge. Nie miałem pojęcia, że mój miody przyjaciel jest ci winny pieniądze. Gdy bym wiedział, dopilnowałbym, żeby spłacił wszyst ko co do pensa. Doprawdy, jeszcze nie wszystko stracone. Proszę mi uwierzyć, jedna noc spędzo na w areszcie za długi jest najlepszym lekarstwem na tego rodzaju wybryki. Rutledge potrząsnął głową, jakby chciał oczyścić myśli. 386
- Skoro nie o to chodziło, to dlaczego mnie śle dziłeś, milordzie? - Nie śledziłem, Rutledge - przyznał cicho Da vid. - Ale przyznaję, miałem pewne wątpliwości co do twoich kontaktów z matką Derbin. Nie wspo minając już o przesiadywaniu w Prospect of Whit by i zadawaniu dziwnych pytań. Cecilia zrobiła krok w przód, trzymając ręce na biodrach. - I to pan wypytywał personel misji, prawda? Pewnie nie wiedział pan, że tam pracujemy. Szukał pan Mary O'Gavin, prawda? Rutledge pokiwał głową, odrywając od nich wzrok i podnosząc chusteczkę. Dzięki Bogu, krwa wienie ustało. Mimo całej złości David nie chciał go zabić. Cecilia pokiwała głową, jakby udało jej się roz wikłać skomplikowaną zagadkę. - Wczoraj zrozumiałam prawie wszystko. Dlate go tu przyjechałam. David położył dłoń na jej ramieniu. - Cecilio, moja droga, bądź tak miła i wyjaśnij. Cecilia nie spojrzała nawet na niego. Z zakłopo taną miną przyglądała się Benthamowi Rutled¬ ge'owi. - Był pan ojcem dziecka Mary, prawda? - zapy tała delikatnie. - I po prostu chciał pan ją odna leźć? Arogancka maska Rutledge'a rozsypała się w drobny mak. Odrzucił głowę, opierając ją o drzewo i zacisnął dłoń na zakrwawionej chustce. - Nie rozumiem - powiedział, zamykając oczy. - Jak kobieta może zostawić dziecko, moje dziec ko, w sierocińcu, żeby tam umarło? Jak?! - krzyk nął. - Dlaczego mi nie powiedziała? 387
- Nie wiedział pan? - szepnęła Cecilia. Rutledge potrząsnął głową. - Oczywiście, że nie! Aż było za późno. David zaczął powoli rozumieć i poczuł się jesz cze bardziej skołowany. Rutledge patrzył teraz na Cecilię, jakby szukał w jej oczach odrobiny zrozumienia. Albo przeba czenia. - Wpakowałem się w kłopoty - przyznał udrę czonym głosem - ale posłałem jej pieniądze przez zaufanego posłańca. Wystarczająco dużo, by mo gła się utrzymać, dopóki nie wrócę. A potem wsia dłem na pierwszy statek do Ostendy. Nie powie działa nawet słowa o dziecku! Gdyby to zrobiła... mój Boże! Zabrałbym ją ze sobą! Albo wysłał do mojej rodziny! Coś bym wymyślił. David spojrzał na nich oboje z niedowierzaniem. - Przez cały ten czas - przerwał, potrząsając gło wą - szukałeś Mary O'Gavin? - Z początku tak - przyznał Rutledge. - Ale po tem dowiedziałem się o morderstwie i o tym, że dziecko umarło... David przełknął głośno. - I udałeś się na Black Horse Lane, by wypytać matkę Derbin, co się stało. - Chciałem udusić ją gołymi rękami - poprawił go Rutledge, wstając niepewnie. - Jestem pewien, że miała coś wspólnego ze śmiercią Mary. - I co powiedziała? - chciała wiedzieć Cecilia. Rutledge potrząsnął głową. - Twierdziła, że nic nie wie. Mówiła, że Mary wróciła do burdelu bez brzucha i grosza przy du szy. I że wyświadczyła jej przysługę, przyjmując ją z powrotem. David pogubił się w tym wszystkim. 388
- Ale dlaczego pozwoliłeś mi sądzić... - Zawa hał się, wciąż rozważając. - Dlaczego nie powie działeś mi po prostu, że masz weksle podpisane przez Robina? - Honor dżentelmena? - zasugerował Rutledge sarkastycznie. - A jeśli mi nie wierzysz, to powinie neś wiedzieć, że byłem ciekaw, za kogo mnie uwa żasz. David musiał przyznać mu rację. Nie zważając na wiek, samodyscyplinę i nawet prawne ograni czenia, honorowe długi dżentelmena były sprawą pomiędzy nim a wierzycielem. - Proszę o wybaczenie, Rutledge - powiedział, starannie dobierając słowa. - Postąpiłeś wyjątko wo taktownie wobec mojego młodego przyjaciela. Lord Robert z pewnością spłaci swoje długi. - Nie chcę jego cholernych pieniędzy. David pochylił głowę. - To przekaż je na rzecz sierocińca w Middlesex - powiedział łagodnie. - Jeśli to może być jakimś pocieszeniem, w chwili twojego wyjazdu z Anglii, Mary O'Gavin nie wiedziała, że jest w ciąży. A co do pieniędzy, Bóg jeden wie. Kradzież, zwykły pech... wszystko mogło się zdarzyć. Rutledge wydawał się nie słuchać. Opierał się o drzewo z zamkniętymi oczyma, krzyżując ręce w obronnym geście. Chłopięca twarz była blada jak płótno, co stanowiło przerażający kontrast z krwawą plamą na koszuli. Zrobiło się późno i zerwał się chłodny wiatr, od garniając z czoła potargane włosy. David schylił się i podniósł szpady, wrzucając je niedbale do etui. Nie podobały mu się uczucia - albo ich brak - wy malowane na twarzy Rutledge'a. Nie był też dum ny z tego, co się przed chwilą wydarzyło. A mimo 389
to nie miał pojęcia, jak inaczej mógłby postąpić. Być może brakowało mu kompasu moralnego albo intuicji, którą mieli inni. Miał nadzieję, że tak nie jest. Modlił się, by tak nie było. Wiedział za to jedno. Zrozumiał, dlaczego uta lentowany strzelec wybrał szpady - by oprzeć się pokusie zabicia mężczyzny, który go sprowoko wał. I dlatego że bardziej zależało mu na opinii in nych, niż był gotów przyznać. W duchu Delacourt zaśmiał się gorzko. Niesłychane, jak nagle wszyst ko zrobiło się jasne. Cała gorycz znikła, gdy podniósł się i zobaczył, że Cecilia wyciąga jedną rękę do niego, a drugą do Rutledge'a. - Chodźmy - powiedziała do rannego, który podniósł na nią wzrok. - Musimy opatrzyć ranę.
Rozdział 18
W którym lady Walrafen musi zapłacić
Dokąd jedziemy? - zapytała w końcu Cecilia, przy ciskając mocno kapelusz. Starannie zawiązany krawat Davida powiewał na wietrze. Jeszcze w Roselands Cottage w krót kich słowach polecił Jedowi zabrać konia Cecilii do Park Crescent, a sam trzasnął biczem i zostawił służącego w obłokach kurzu. Powóz toczył się z zawrotną prędkością, a powo żący nim miał tak zaciętą minę, że Cecilia bała się odezwać. Cóż, nie była to do końca prawda. Powóz skręcił w Marylebone Road, a ona wyprostowała się na siedzeniu. Prawdę mówiąc, bała się, co David powie, kiedy w końcu zdecyduje się przerwać tę napiętą ciszę. Nie żeby kiedykolwiek nie miała nic do powiedzenia. Tym razem jednak miała wraże nie, że grunt pali jej się pod nogami. David miał rację. Zrobiła coś wyjątkowo głupie go i miała tego świadomość od chwili, gdy Rutledge przyciągną zał się dżentelmenem. Gdyby jednak było inaczej, znalazłaby się w wyjątkowo groźnej sytuacji. Co 391
więcej, przez jej głupotę jeden z nich mógł zginąć. Czuła się okropnie. Mimo to ciekawość nie dawała jej spokoju. Mi nęli obydwa skrzyżowania prowadzące w stronę Regent's Park. - Dokąd jedziemy? - zapytała ponownie, tym razem nieco bez tchu. Wiedziała już, że nie wiezie jej do domu. Odwrócił się i spojrzał na nią. Zapadał zmrok, a jego twarz wydawała się blada i napięta. - Na Curzon Street - odparł krótko, jakby pyta nie było zupełnie nie na miejscu. Skręcił gwałtownie w Oxford Street i Cecilia po leciała na bok. Mruknął coś niecierpliwie, przeło żył lejce do jednej ręki, a drugą objął ją wpół, nie zwracając uwagi na przechodniów robiących jesz cze późne zakupy. W odpowiedzi Cecilia mocniej przytrzymała ka pelusz. Doskonale, pomyślała. W końcu porząd na awantura i będzie wszystko jasne. I dobrze, bo powinni sobie powiedzieć parę słów prawdy. Nie zapomniała, że chwilę przed pojedynkiem odgrażał się małżeństwem. Widocznie uważał, że to ostatnia rzecz, której ona by sobie życzyła. My lił się, bo tego właśnie pragnęła. I to bardzo. Była tego zupełnie pewna, choć jeszcze parę tygodni temu wydawało się to niemożliwe. Ale David ni gdy nie postawił sprawy jasno i albo proponował jej to półżartem, albo w formie zawoalowanej groźby. Powstrzymała się od śmiechu. Fala wesołości znikła nagle, zastąpiona głębokim smutkiem. Są dziła dotąd, że David był kiepskim materiałem na męża, ale teraz nie była pewna. Tyle że między nimi wciąż była jakaś ponura, nienazwana tajemni392
ca, niczym olbrzymi głaz zrzucony w sam środek małżeńskiego łoża. Kilka minut później dotarli do frontowych drzwi. David podał wodze służącemu o kamien nym wyrazie twarzy i pognał na górę do sypialni, ciągnąc Cecilię za rękę. Widać było, że ponoszą go gwałtowne emocje. Zamknął za nimi drzwi i przekręcił klucz w zam ku, jakby ktoś miał zaraz wejść i im przeszkodzić. Ogarnął ją wzrokiem. - Mój Boże, Cecilio - powiedział. - Zapłacisz mi za to. Cecilia odsunęła się od drzwi. - Za...zapłacę za co? Zawahał się przez moment. Na jego twarzy ma lowały się gniew i udręka, które zmiękły po chwili, zamieniając się w pustkę. - Boże, nie wiem - szepnął, zamykając oczy. - Za to, co ze mną zrobiłaś. Cecilia potrząsnęła głową. - Davidzie, nie chciałam... Przerwał jej gwałtownym ruchem ręki. - Chryste wszechmogący, Cecilio! - powiedział chrypliwie. - Zabijasz mnie! Nie mogę tego dłużej znieść... tego uczucia, które wyzwalasz w moim sercu. Tego strachu... I pożądania. I może nawet gniewu? Nie wiem! Wiem tylko, że czuję, jakby za chwilę miało wybuchnąć! Patrzyła na niego w słabym świetle i w sekundzie jego twarz zmieniła się znowu. Pojawił się na niej zagubiony wyraz, którego intensywność ją przera żała. Nie rozumiała, co David czuje w tej chwili. Miała wrażenie, że jej pragnie, a jednocześnie wal czy z tym pragnieniem. Może tacy są po prostu mężczyźni? 393
Instynkt kazał jej podnieść dłoń i dotknąć jego twarzy. Pogładziła go palcami po policzku, opusz ką kciuka dotykając ust. Nozdrza zadrgały. David pochylił się i niczym kompas szukający północy, odwrócił głowę i skie rował usta w sam środek jej dłoni. Wciąż oddychał ciężko. Czuł delikatne, cieple palce na swojej twa rzy. Dotyk Cecilii był niezwykle lekki, słodki, a mi mo to szalenie zmysłowy. Czuł, że wszystkie za kończenia nerwów płoną. Było mu zimno i jedno cześnie gorąco. Czuł strach i smutek. Gniew i po żądanie. Mój Boże, pomyślał. Gdyby emocje mia ły kolor, mój mózg byłby jednym wielkim kalejdo skopem. Musi trochę zwolnić. Usta chciwie szukały jej rąk, a David wrócił myślami do popołudnia, kiedy podarował jej skrzynię pełną porcelanowych dro biazgów. Jak wnikliwie studiował jej twarz, szuka jąc tam jakiejś wskazówki. Czegoś, co Cecilia chciałaby usłyszeć. Jak ostrożnie dobierał słowa, by dać jej tylko to, czego od niego żądała. Jak ukrywał swoje prawdziwe oblicze, jednocześnie ra niąc ich oboje. Cecilia niczego nie żądała. Teraz to wiedział. Nie była zaborczą, chciwą kobietą. Nie zniżyłaby się, by domagać się czegoś, czego nie był gotów jej dać z własnej woli. Nie zrobiła tego wiele lat temu, kiedy duma i wstyd kazały mu zamknąć przed nią swe serce. I nie zrobi tego teraz. Więc może nadszedł czas, by poddał się wirowi emocji, które ogarniały go za każdym razem, kiedy była w pobliżu. Cisza wystraszyła Cecilię. - Davidzie, przepraszam - powiedziała cicho, choć nie była pewna, za co przeprasza. 394
Otworzył oczy i zobaczyła pragnienie, które spa lało go od środka. - Potrzebuję cię - wyszeptał chrypliwie. - O mój Boże, Cecilio, potrzebuję cię. I pragnę, żebyś była bezpieczna. Nie rozumiesz? Chcę, żebyś była tutaj. W moich ramionach, w moim łóżku. Bo od daw na jesteś w moim sercu. Wypełniasz je po brzegi. To pragnienie mnie zabija. Cecilia ujęła jego twarz w obie dłonie. - Davidzie, przepraszam, że cię wystraszyłam. Kocham cię. - Zapatrzyła się w nieprzeniknione spojrzenie zielonych oczu. - Nie wiedziałeś? Ko cham cię. - Ja też cię kocham, Cecilio - przyznał cicho. - Wygląda na to, że zawsze cię kochałem. Zaśmiała się niepewnie. - Na pewno nie zawsze. - Zawsze - odparł szorstko. - I Bóg jeden wie, że na ciebie nie zasługuję. Wspięła się na palce, by go pocałować, ale ku jej zaskoczeniu, oderwał usta i zapatrzył się przed sie bie. Odsunęła się zdumiona, ale on przyciągnął ją z powrotem. - Pragnę cię, Cecilio - wyjaśnił rwącym głosem. - Chcę być w tobie i kochać jak szalony. Pragnę cię tak bardzo, że brakuje mi słów. - Więc weź mnie - powiedziała po prostu. Zamknął oczy i głośno przełknął ślinę. Miał zmęczoną twarz, oczy podkrążone z braku snu, a na policzkach świeży zarost. Znikł gdzieś wypie lęgnowany chłód, pojawiło się zmęczenie. A mimo to Cecilii wydał się przystojniejszy niż zwykle. W pokoju było niemal zupełnie ciemno. Odwró ciła się cicho. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc 395
postanowiła przemówić do niego językiem, który wydawał się odpowiedni. Zaczęła się rozbierać, za czynając od grubej, wełnianej spódnicy. David opierał się o framugę drzwi, obserwując, jak rozpina guziki płaszcza. Ubranie szybko znala zło się na podłodze, aż w końcu stała przed nim w cienkiej bawełnianej koszulce. Przyglądał jej się uważnie. - To chyba... - Urwał, gdy nagle koszulka opa dła na podłogę. - To najpiękniejszy widok, jaki zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać, Cecilio. - Słowa przychodziły mu z trudem, jakby toczył wewnętrzną walkę. Cecilia podeszła do niego i wprawnym, choć nie dbałym ruchem poluzowała mu krawat. Rozwiąza ła go i rzuciła na podłogę, a potem zdjęła z ramion płaszcz i surdut. Wciąż wydawał się spięty. - Chodź do łóżka, Davidzie - szepnęła, szarpiąc za poły koszuli. - Chodź do łóżka i pokaż mi, jaka jestem piękna. Będzie czas, żeby to wszystko omó wić. David ruszył gwałtownie z miejsca, jakby z jego ramion opadły żelazne kajdany. Objął ją, a jedno ramię wśliznęło się pod kolana, unosząc ją w po wietrze jak piórko. Podszedł szybko do łóżka i po sadził ją na skraju. Ukląkł, desperacko szukając jej spojrzenia. Pod niósł rękę. Drżała. Oparł ją o kolano Cecilii, chcąc ją podeprzeć i wbił palce w skórę. - Nie mogę - powiedział chrypliwie - nie mogę ci dzisiaj obiecać czułości. Oczy miały hipnotyczny wyraz, a z dłoni promie niowało ciepło, które parzyło jej skórę. Pokiwała głową na znak, że się zgadza. David podniósł się i ściągnął koszulę, której potargany rękaw był nie396
mym świadkiem niedoszłej tragedii. Niezgrabnie manewrował przy zapięciu bryczesów, a potem pchnął ją lekko na środek łóżka. Wciąż stojąc, pochylił głowę i ciemny lok opadł mu na czoło, zakrywając twarz. Wetknął dłonie pod jej biodra i przyciągnął na sam brzeg matera ca. Kolanem otworzył jej uda, jedną ręką dotyka jąc nabrzmiałej męskości. - Och, Cecilio - szepnął, wchodząc w nią szyb kim, mocnym ruchem. - Przepraszam! Cecilia straciła dech. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie była do końca gotowa. Ale David zdawał się nie zauważać. Jeszcze raz wyszeptał sło wa przeprosin, unosząc jej pośladki, i wchodząc jeszcze mocniej. Spodnie opadły mu na biodra. Po chwili jej ciało przystosowało się i Cecilia oplotła go nogami i podciągnęła się do góry. Z rę koma odrzuconymi za głowę, bez możliwości przy trzymania się czegokolwiek, czuła się bezwładna, tonąca w miękkości materaca. David pochylał się, górując nad nią z miną tak samo nieugiętą i twar dą jak jego erekcja. Z każdym potężnym uderze niem pod jej plecami kołysał się materac. - Jesteś moja, Cecilio. - Spojrzał jej w twarz. - Tym razem na zawsze. Przestraszyła się palącego spojrzenia zielonych oczu i opuściła nogi na biodra. W odpowiedzi Da vid uniósł ją wyżej, przyciskając bliżej cudowną miękkość. - Nie uciekaj tym razem - zażądał szorstko. - Nie teraz. Wiedziała, że mówi o przeszłości odległej o nie mal sześć lat. O chwili, gdy instynktownie otworzy ła usta, przez moment wychodząc mu naprzeciw. Zanim odezwały się strach i logika. Tym razem ani 397
jedno, ani drugie nie miało czego tu szukać. Wzię ła się w garść, choć nie rozumiała uczuć, które wy dawały się nim kierować. Wszedł w nią jeszcze głębiej, a siła pchnięcia przesunęła ją w tył, aż zaparło jej dech. Przytrzy mał ją za ramiona, wciskając w materac. A potem uniósł kolano i dołączył do niej, rozszerzając noga mi jej uda, nie pozwalając jej się wycofać i scho wać. - O tak, Cecilio - wyszeptał chrapliwie. - Tym razem będę miał cię całą. Wrażenie było zbyt silne, zbyt nowe. - Nie, Davidzie! - szepnęła wśród gwałtownych pchnięć. - Nie tak... nie mogę... nie tak... Och! O mój Boże! Ciało poddało się, a ona czuła, że rozkosz jest już blisko. Głęboki, kołyszący rytm trwał i trwał, wydawał się nie mieć końca ani początku. Cecilia zadrżała, choć przygniatał jej ramiona i biodra swoim ciężarem. - Proszę... - szepnęła. Milczał; zresztą, co chciała usłyszeć? Że wypełni jej ciało gorącym na sieniem i namiętnością, ale duszę pozostawi w spo koju? Odpowiedziały jej tylko rytmiczne skrzypie nie łóżka i jego ciężki oddech. Nie przestawał, pieszcząc, pogrążając się, draż niąc członkiem, dłońmi i językiem, aż straciła po czucie czasu. Miała wrażenie, że dusza odrywa się od ciała, zabierając ją w podróż do miejsca, które go dotąd nie znała. Nagle David puścił jej ramiona i dotknął piersi, potem wewnętrznej strony ramion, aż palce za mknęły się na jej dłoniach. Dopiero teraz zdała so bie sprawę, że ma zamknięte oczy, lekko odwróco ną głowę i zaciśnięte usta. Poruszał się rytmicznie, 398
a jej ciało wychodziło mu naprzeciw, skóra ociera ła się o skórę. Uniosła biodra, chcąc mu pomóc. W pokoju było niemal zupełnie ciemno, nie paliły się świece ani ogień w kominku. A mimo to na czo le Davida widać było krople potu, które spływały po policzkach, by w końcu zatrzymać się w dołku nad obojczykami. Poruszał się w niej rytmicznie, a Cecilia nie mo gła powstrzymać drżenia. Twarzą w twarz z takimi emocjami czuła się niepewnie, mimo że chętnie spaliłaby się w jego ogniu. Musiał wyczuć jej wahanie, bo podniósł się nie co, mierząc w sam środek jej kobiecości. Cecilia zaczęła oddychać ciężko. - Proszę - szepnęła mu prosto w szyję. - Jeszcze nie, Cecilio. Błagaj, jeśli musisz, ale jeszcze nie. Mimo tych słów jej ciało niczym zdrajca uniosło biodra i przycisnęło je do jego ciała. Fala porwała ją i pochłonęła zupełnie, oblewając gorącem uda, łono i brzuch. Zabrała jej dech z piersi i kazała od rzucić głowę na poduszki. Cecilia miała wrażenie, że wszystkie zakończenia nerwów ma teraz na wierzchu - czuła nawet wilgotne czoło Davida, które od czasu do czasu ocierało się o jej twarz. - Tak! - Usłyszała swój własny krzyk. - Tak, Davidzie, tak! Zabrał ją poza zwykłe pożądanie i ból, dając du żo więcej niż zwykłą rozkosz. Słyszała, jak jej głos roznosi się po pokoju. I zapewne po całym domu. - Och, Cecilio - szepnął. - Jesteś moja. Nie zro bię tego błędu po raz kolejny. Wypuścił jej ręce i delikatnie gładząc brodaw ki jej piersi czekał, aż drżenie ustanie. A kiedy otworzyła usta, by zaczerpnąć tchu, zaatakował 399
ją od nowa, tym razem językiem, wypełniając usta gorącą pieszczotą. Jak gdyby chciał, by ich ciała - nie, ich dusze - zespoliły się i stały jedno ścią. Ze zdumieniem odkryła, że jej ciało reaguje po nownie. Uczucie porwało ją ze zdwojoną siłą, roz palając na nowo. Poczuła lekkie ugryzienie na swoim ramieniu, a paznokcie wbiły się w po śladki. Otworzył ją, a ona krzyknęła w ciemno ściach. Dołączył do niej po chwili, krzycząc coś ni sko i gardłowo, wchodząc w nią gwałtowną serią mocnych pchnięć, aż w końcu poczuła, że wypełnia ją gorącym nasieniem.
Kiedy było po wszystkim, Cecilia nie mogła się nadziwić, że David leży tak spokojnie. Przekręciła się na boku, żeby mógł wziąć ją w ramiona, przytu lając się tak samo jak dwie noce wcześniej. Było już zupełnie ciemno, a z jego piersi wciąż wydobywał się ciężki oddech. Czuła jego zapach po całym dniu, zmieszany z końskim potem oraz kurzem ulicy. Był to zwyczajny zapach, zupełnie niepodobny do drogiej wody kolońskiej, której zwykle używał. A mimo to wydał się jej wyjątkowo pociągający. Zmysłowo pogładziła go stopą, opla tając ją wokół jego kostki. Leżał bez ruchu, patrząc w sufit i niemal jej nie dotykając. - Kocham cię - szepnęła do poduszki. Jak gdyby w odpowiedzi, wstał z łóżka i bezsze lestnie krocząc po dywanie, podszedł do biurka. Usłyszała metaliczny szczęk, dźwięk przesuwane go pudełka oraz brzęk szkła na szkle. David zapa400
lił lampę. Rozległ się brzęk porcelany, po czym Delacourt wrócił do łóżka i położył się ciężko na materacu. Przytulił się. Westchnęła z zadowoleniem i przywarła poślad kami do jego miednicy. David objął ją ręką i na na giej skórze poczuła zimny dotyk metalu. - Cecilio - szepnął, całując ją w ucho. - Kochasz mnie? Mnie? Obróciła się w jego ramionach, zdając sobie sprawę, co przyniósł do łóżka. - Kocham - odpowiedziała drżąco, ale pewnie. - Wiem... - Zawahał się przez chwilę. - Wiem, że już zadawałem ci to pytanie i że, słusznie zresz tą, dałaś mi kosza. Ale tym razem oddaję serce w twoje ręce. Ufam ci bezgranicznie. Zdziwiła się; spojrzała mu w oczy i pogładziła palcami po policzkach. - Nie rozumiem. David rozprostował dłoń i w świetle lampy rozbłysł pierścień z rubinem. - Cecilio, nie chcę między nami półprawd ani fałszywej dumy. Chcę, żebyś została moją żoną i tym razem gotów jestem nawet błagać. Ale jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. Cecilia zamknęła oczy. - Że część twojego serca będzie ją zawsze ko chać? - Kogo? - zapytał wprost. - Jonet? - To ona dała ci ten pierścień, prawda? Poznaję herb rodu Kildermore. - No tak - zaśmiał się cynicznie. - Semper veritas. Zawsze prawda. Czasem myślę, że to przebłysk czar nego humoru. A co do moich uczuć do Jonet, to ow szem, kocham ją, tak jak brat kocha swoją siostrę. - To znaczy platonicznie? 401
- Nie, dosłownie. - Uśmiechnął się z zadumą. - Przykro mi to mówić, ale arystokrata, w którym się zakochałaś, jest zaledwie niepełnowartościowym dziełem pewnego szkockiego awanturnika. Otworzyła szeroko oczy. - Co takiego? - Bękartem, Cecilio - odparł innym tonem, po zbawionym goryczy i drwiny. - Właśnie tym je stem. I to dosłownie, a nie w przenośni, choć czę sto - i nie bez powodu - mnie tak nazywano. Cecilia zamrugała w słabym świetle. - Nie rozumiem. David zmusił się, by jej opowiedzieć. I to ze szczegółami - o cierpieniu jego matki i szlachetno ści mężczyzny, którego uważał za swego ojca. O perfidii lorda Kildermore'a. O liście, który otrzymał u progu dojrzałości, który starł w proch dotychczasowe marzenia. A potem opowiedział jej o Jonet, o dziwnym i głębokim uczuciu, które ich oboje połączyło. Cecilia milczała przez dłuższą chwilę. Nie prze stawała go dotykać, jego policzków, czoła i ust. - Przykro mi - powiedziała w końcu - że twoja matka musiała tyle wycierpieć. Po tych prostych słowach David zdał sobie spra wę, że Cecilia nie dbała o jego pochodzenie. W głębi serca wiedział już, że tak będzie. A mimo to było to jak balsam kojący ranę. Znikły nagle gniew i rozpacz, które mieszkały w nim tyle lat. - Davidzie... - Cecilia patrzyła na niego z czuło ścią. - Chyba nie sądziłeś, że to dla mnie istotne? - Dla mnie tak. Pogładziła go po czole, a on zamknął oczy. - Był taki czas - przyznał tonem przypominają cym spowiedź - kiedy obawiałem się, że ktoś może
402
odkryć prawdę i pozbawić mnie praw, które przy szły razem z urodzeniem. Ale mijają lata, a coraz mniej mnie to obchodzi. Mała szansa, by ktoś chciał zabrać mi tytuł. A moi wrogowie... Hm, dość powiedzieć, że na razie radzę sobie z nimi. - Więc o co chodzi? - O moją matkę - powiedział łagodnie, otwiera jąc oczy. - Przestało mnie interesować, co sądzą o mnie inni. Jestem bogaty, a mój tytuł to taki ma kabryczny żart. Nie chcę jednak, by wskutek ja kichś plotek mama cierpiała. W jej życiu było do syć cierpienia. Cecilia przyglądała mu się niepewnie w słabym świetle. - Davidzie, chyba nie sądzisz, że mogłabym się komuś wygadać? Potrząsnął głową, rozsypując ciemne włosy po poduszce. - Cecylio, nie jestem łatwowierny. Potrzebuję dużo czasu, żeby komuś zaufać. Tobie ufam nad ży cie. Cecilia ściągnęła brwi. - I co teraz? - Chcę, żebyś została moją żoną. Chcę dać ci dzieci i wspólnie z tobą patrzeć, jak dorastają. Ale wiem, że nie można zbudować nic na kłamstwie, choć dawno temu desperacko chciałem spróbo wać. Cecilia zaczerwieniła się, przypominając sobie żar jego zalotów sprzed lat. - Przyjmuję twoją propozycję - powiedziała skromnie. Tak skromnie, jak było to możliwe w przypadku nagiej i najwyraźniej w pełni zaspo kojonej kobiety. Na jego ustach pojawił się krzywy uśmiech.
403
- Powinnaś wiedzieć, jaka krew zmiesza się z twoją, Cecilio. - Dotknął jej piersi, a potem poło żył dłoń na brzuchu. - Pochodzisz z Markham-Sandsów, jednej z najszlachetniejszych angielskich rodzin. Może nie chcesz... - Głos urwał się nagle, a David uniósł brew w niemym pytaniu. Cecilia patrzyła na niego, nie rozumiejąc. I nagle jego arogancja, pyszałkowatość - wszystko to na brało sensu. Zgorzkniały i pozostawiony samemu sobie od wczesnej młodości David grał pewną rolę. Był inny na zewnątrz i inny w środku, o czym świad czyła choćby jego garderoba. Cały ten czas walczył o szacunek i może nawet honor, który, jak sądził, nie należał mu się z urodzeniem. W jej oczach miał jedno i drugie. I to bardziej niż ktokolwiek. - Ale twój ojciec jest przecież ojcem Jonet, prawda? - zapytała cicho. - I to jego krew płynie w żyłach lorda Mercera i lorda Roberta. To prze cież dobrzy ludzie. Fakt, iż jesteś owocem gwałtu, nie przesądza o tym, kim się stajesz. - Ze strony Cameronów w rodzinie było wielu szaleńców i rozpustników, Cecilio - ostrzegł ją ci cho. - Jeden z moich kuzynów niedawno popełnił samobójstwo. Podniosła się na łokciu i spojrzała na niego, po trząsając głową. - Co to ma wspólnego z nami? Wolałabym już rozmawiać o pogodzie. I rzeczywiście mówiła poważnie. Mój Boże, jak ważne mogło być pochodzenie? Zdaniem Cecilii, owszem, liczyło się u konia. Ale u człowieka? Par sknęła śmiechem w ciemnościach. Sama wiedziała o tym najlepiej. O tak. Jak David delikatnie zauważył, jej rodo wód był szlachetny i prastary. I żadna z tych cech
404
nie wyszła na dobre nikomu z Markham-Sandsów. Może rodzinie przyda się zastrzyk świeżej krwi, by zapobiec dryfowaniu w stronę letargu, głupoty i le nistwa? Cecilia nie miała ochoty na dalsze dyskusje. - Chcesz się ze mną ożenić? - powiedziała buń czucznie, siadając na nim. - Bo o ile marzę, żebyś zrobił ze mnie uczciwą kobietę, to zanim do tego dojdzie, z chęcią skosztuję grzechu.
Uporczywe pukanie do drzwi wyrwało Davida z najcudowniejszego snu, którym cieszył się po raz pierwszy od lat. Wymruczał pod nosem przekleń stwo i przyciągnął Cecilię do siebie, przytulając się do jej pełnych bioder i kładąc rękę na krągłych piersiach. Zapomniał o pukaniu, jak tylko Cecilia mruknę ła coś słodko i potarła biodrami o szybko tward niejącą męskość. - Rozszerz nogi, kochanie - szepnął z błyskiem w oku. - Pokażę ci jedną z tych pozycji, których tak jesteś ciekawa. Cecilia nabrała tchu. Wydawała się zdumio na i podniecona. Niestety przeklęte pukanie odezwało się znowu, tym razem w towarzystwie nieśmiałego szeptu. - Milordzie? - Był to głos Hanesa, drugiego lo kaja. - Przyszedł posłaniec. Twierdzi, że to pilne i że musi porozmawiać z tobą w cztery oczy. David westchnął i pogładził palcem twardą bro dawkę jej piersi. - Brzoskwinko - szepnął w złotorudą czuprynę. - Nie ruszaj się nawet o cal. Zaraz wracam. 405
Ubrał się szybko i wyszedł, zamknąwszy drzwi na klucz. Na dole z konsternacją stwierdził, że cze ka na niego wątły chłopiec w wieku lat może dwu nastu, ściskający w dłoni starannie zalakowany list. - To pan, milordzie? - Chłopak przyglądał mu się zmrużonymi oczyma. - Owszem - zgodził się David, mierząc chłopa ka spojrzeniem. Ten pokiwał głową. - W takim razie mam to panu oddać - powie dział poważnie, wciskając list w dłoń Davida. - I jeszcze przekazać wiadomość. Chłopak nabrał głęboko tchu i szybko wypuścił powietrze. - Pelican Stairs. Druga w nocy. Jutro. - Pokiwał głową z zadowoleniem, że niczego nie pomieszał i powtórzył jeszcze raz. David otworzył szeroko oczy. Spojrzał na adres nabazgrany na kopercie. Matka Derbin. Rozpoznał autorkę po świstku, który dała dziś rano de Rohanowi. To był Przeczesał palcami włosy. Chłopak wciąż gapił się na niego, czekając pewnie na zasłużoną nagrodę. - Słuchaj, mały. Kiedy ostatnio coś jadłeś? - Wczoraj - przyznał chłopak, pocierając nos rę kawem. David położył dłoń na jego ramieniu. Wziąwszy pod uwagę informacje, które chłopak właśnie przekazał, David nie czułby się komfortowo, wy puszczając go na ulicę. Tym bardziej że morderca wciąż był na wolności. Dla matki Derbin nie miało to pewnie znaczenia. - Powiedz, chłopcze, masz jakiś dom? - zapytał delikatnie. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze miesiąc temu takie pytanie nie przyszłoby mu do głowy. 406
Tak jak się obawiał, chłopak potrząsnął głową. - Jak się nazywasz? - Joseph. David zwrócił się do lokaja, który stał w cieniu, nie odzywając się nawet słowem. - Hanes, poproś panią Kent, żeby dała małemu suwerena za fatygę. Ma go nakarmić i wysłać jutro do pracy ze Strickhamem. - Spojrzał na chłopaka i wzmocnił uścisk na ramieniu. - Wolałbym... że byś został tu kilka dni, mój chłopcze. Joseph wzruszył obojętnie ramionami, ale David miał wrażenie, że jest zadowolony. Wyszli, a David złamał pieczęć i przeczytał list pod ściennym kan delabrem. Słowa były oględne, ale ich znaczenie całkowicie jasne. Drogi lordzie Delacourt! Żałuję, że dziś rano moje skromne progi nie byty w stanie Pana usatysfakcjonować. Ponieważ wspo mniał Pan, że być może odwiedzi nas w przyszłości, chciałam poinformować, że ważne sprawy każą mi natychmiast wyjechać z miasta. Niestety, rozchoro wał się mój krewny i obawiam się, że rekonwale scencja potrwa bardzo, bardzo długo. Proszę przekazać wyrazy uszanowania Pańskiej zawoalowanej towarzyszce. Proszę jej również po wiedzieć, że następnym razem, gdy będzie chciała zachować dyskrecję, powinna przesłonić nie tylko twarz, ale również włosy. Mają wyjątkowo charakte rystyczny kolor. Wierna sługa, M.D.
407
- Kto to był? - zapytała Cecilia, jak tylko poja wił się w sypialni. Leżała na brzuchu i tylko pod niosła się na łokciach. Spojrzała przez ramię. Zaschło mu w ustach. Okrycie zsunęło się z jej ramienia, odsłaniając kremową krągłość piersi. Pod kołdrą widać było zachęcająco okrągłe bio dro. Mój Boże, nigdy nie miał jej dość. Rzucił list na biurko i rozebrał się szybko. - Nic ważnego - mruknął. - Może zaczekać. Wśliznął się pod kołdrę, nakrywając ciało Ceci lu swoim, przyciskając jej policzek do miękkiego materaca. Na swojej piersi czuł wysklepienie jej ło patek. Musnął ustami kark, zaciągając się cudow nym zapachem. - Rozszerz nogi, Brzoskwinko - szepnął, przyci skając członek do jej pośladków. - Tak, właśnie... O mój Boże, tak! - jęknął, wślizgując się w cudow ną, wilgotną miękkość. - Właśnie tak. Cecilia leżała na brzuchu i z burzą loków roz rzuconych na poduszkach wyglądała jak uosobie nie zmysłowej dekadencji. Nachylił głowę i ugryzł lekko alabastrową szyję, wkładając dłoń pod brzuch. Uniósł lekko miednicę i dwoma pal cami zaczął delikatnie pieścić wilgotne miejsce między nogami. Potem wszedł w nią głęboko i nie przestawał, aż szalony rytm porwał ich oboje. Cecilia, niczym więzień między nabrzmiałą męskością a równie chciwymi palcami, poruszała się gwałtownie, wbi jając paznokcie w pościel. Raz obniżała biodra, by poczuć pieszczotę palców, raz je unosiła, wycho dząc mu naprzeciw. Wkrótce zaczęła drżeć, a biodra wykonywały szalone ruchy, jakby chciała go zrzucić. 408
- O nie, mój źrebaczku - szepnął chrapliwym, obcym głosem. - Zamierzam cię tym razem ujeź dzić do samego końca. Te słowa miały być zmysłową torturą i Cecilia westchnęła raz jeszcze, a potem z jej ust wydobył się jęk rozkoszy. David zatracił się zupełnie, roz koszując pulsującą wilgocią, która wciągała go do środka. Poczuł, jak gorące nasienie uderza w jej łono. Tym razem miał nadzieję, że... W końcu powiedziała „tak" i tym razem miał za miar trzymać ją za słowo. Była na niego skazana.
Wiele godzin później, kiedy zegar wybił jedena stą, David stał przed lustrem i pomagał Cecilii na łożyć strój do konnej jazdy. - Zostań na noc - poprosił miękko, gładkim ru chem poprawiając kołnierz. - Nie mogę, wiesz przecież - jęknęła żałośnie. - Giles, Etta, moja służba! Wszyscy dawno nabrali podejrzeń. Schylił się i pocałował ją w czoło. - Nie szkodzi, kochanie. - Dmuchnął ciepłym powietrzem do ucha. - Pamiętasz, wkrótce bierze my ślub. Cecilia podniosła podbródek, a oczy nagle zwil gotniały. Przeraził się. - Nie zmieniłaś zdania, mam nadzieję? - O mój Boże... - Zaśmiała się niepewnie. - Skoro coś takiego przychodzi ci do głowy, po wiedz tylko kiedy. David uniósł brew. - Nie mam wątpliwości, że musi to być pierwszy maja... Jeśli nie wcześniej - dodał sucho, zapina409
jąc ostatni guzik jej płaszcza. - Nie chcę, żeby sir Lester przegrał swoje pięćdziesiąt gwinei. Cecilia przytuliła się do niego czule, obejmując ramionami. Pocałowała go, wsuwając język do ust. Szybko się uczyła, ta jego śliczna Brzoskwinka. Po czuł, że miękną mu kolana. Nagle rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. David oderwał usta. - Mój Boże, co teraz? - warknął, spoglądając gniewnie na drzwi. Przez ciężkie dębowe panele słychać było nie pewny głos Hanesa. - Kolejny gość, milordzie. Obawiam się, że to pilne. - Do diabła, Hanes! Czy wszystko w tym domu nagle musi być pilne? Może tutaj też dzieje się coś pilnego? Nie pomyślałeś o tym? Nastąpiła chwila ciszy, w której Cecilia ukryła głowę w koszuli Davida, by powstrzymać się od śmiechu. - Mam go odesłać, milordzie? - szepnął nie szczęśliwie Hanes. - To ten policjant. Cecilia zapomniała o pocałunkach i gwałtownie zabrała ręce. - De Rohan - szepnęła, ciągnąc Davida za rę kaw surduta. - Musimy z nim porozmawiać. David złapał liścik leżący na biurku, a w tej sa mej chwili Cecilia wzięła go za rękę. - Jak sama kiedyś mówiłaś: a było tak romantycz nie! - rzekł i pozwolił wyprowadzić się z pokoju.
- Charakter pisma ten sam - zgodził się de Ro han. Siedzieli przy świeżo rozpalonym ogniu w sa410
loniku na dole, a David nalewał koniak do kielisz ków z weneckiego kryształu. Policjant siedział na sofie obitej brokatem. Trzymał łokcie na kola nach, a w dłoniach oba pisma matki Derbin. - Odkrył pan coś ciekawego na Leadenhall Street? - zapytał David, stawiając karafkę na stole. - Biuro rachunkowe wciąż zamknięte na cztery spusty? De Rohan potrząsnął głową. - Jak przeklęty grobowiec - mruknął. - Nikt z pracowników sąsiednich biur nie widział, by kto kolwiek wchodził lub wychodził przez ostatnie trzy dni, a przepytywałem raczej ostro. - Więc niczego się pan nie dowiedział? - Niewiele - poprawił go inspektor. - Mam za to dokładny opis dżentelmena, do którego należy to biuro. Zatrudnia wielu pracowników. Udało mi się dopaść jednego z nich w pubie George and Vulture. - Chciał rozmawiać? De Rohan zrobił dwuznaczny gest ręką. - Niestety, to tylko młodszy kopista. Przysięgał, że nie ma kluczy, ale twierdził, że zna dom na Black Horse Lane. Mówił, że ten dom i kilka mu podobnych należy do bogatego dżentelme na z Mayfair. Wiecznie nieobecnego lorda, co jest dość typowe dla londyńskiej śmietanki, która woli nie brudzić sobie rąk znajomością warunków, na których wynajmują swoje nieruchomości. Tym razem David zlekceważył złośliwy komentarz. - A jego pracodawca? Kto to taki? - Twierdził, że jest poważnie chory. Wyjechał do Brighton, by zaczerpnąć świeżego powietrza. - Jak się nazywa? - Weinstein. Jest wysoki, łysy i ma powyżej pięć dziesiątki. I mocno kuleje, tak przynajmniej twier dził chłopak. 411
Cecilia wyprostowała się gwałtownie. - Kuleje, powiedział pan? A Weinstein to ży dowskie nazwisko, prawda? De Rohan zmrużył oczy i zwrócił się w jej stronę. - Dlaczego pani pyta? Kształtne brwi Cecilii zamieniły się w wąską linię. - Pewnie to nic takiego, ale... - Proszę mówić, lady Walrafen - zachęcił ją de Ro han. Cecilia patrzyła raz na jednego, raz na drugiego. - Hm, wydaje mi się, że widziałam kogoś podob nego. W domu Edmunda Rowlanda. A potem jeszcze raz w zeszły czwartek, kiedy wpadłam na Edmunda w Hyde Parku. Mężczyzna ulotnił się szybko, a Edmund powiedział... - Przerwała, za myślając się i po chwili pokiwała głową. - Wspo mniał, że to jego broker z Leadenhall Street. Żyd. A teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że marnie wyglądał, jakby był chory. Ale po co mieliby się spotykać w południe w Hyde Parku? - Dobre pytanie - zauważył David. - Może wy jeżdżał z miasta? - Jest pani pewna, że kulał? Cecilia przytaknęła. - I t o mocno. Miał piękną srebrną laskę. De Rohan podrapał się w policzek z zadumą. - Cóż, to spory zbieg okoliczności. - Owszem. Pamiętam pańską teorię co do zbie gów okoliczności. - Opowiedział de Rohanowi, co usłyszeli od Benthama Rutledge'a, dyskretnie przemilczając udział Cecilii. - Niesłychane - powiedział de Rohan, kiedy Da vid skończył mówić. - Miał pan rację, Rutledge nie znalazł się na Black Horse Lane przez przypadek. Ale nie są412
dzę - dodał David - by był zamieszany w przemyt opium. De Rohan pokiwał głową. - Jeśli wykreślimy Rutledge'a z listy, zostają nam Weinstein i Rowland. A Weinstein zapewne tylko wykonuje polecenia. - Spojrzał szybko na Davida. - Co pan wie o tym Rowlandzie, Delacourt? David powoli sączył koniak. Po chwili odstawił kieliszek. - Kiedyś był goły jak święty turecki, więc nie miało to znaczenia. Potem zmarł jego bogaty oj ciec. A mimo to mam wrażenie, że on i jego żo na żyją ponad stan. - Utracjusz? David zamyślił się. - Owszem, chodzą plotki, że robi brudne intere sy. I jest hazardzistą. - Dziwi pana fakt, że mógłby być zamieszany - zauważył de Rohan. David pokiwał głową. - Moim zdaniem, Edmundowi brakuje jaj... przepraszam za wyrażenie, moja droga... żeby przemycić beczkę taniego brandy, a co dopiero statku pełnego nielegalnego opium. De Rohan zachichotał. - Milordzie, doskonali przestępcy potrafią się maskować. Na tym polega cała trudność, a złapa nie sprytnego łajdaka jest jak skomplikowany ta niec - trzeba wybierać wśród wielu potencjalnych partnerów. Nagle Cecilia podniosła dłoń do ust. - Ojej! - jęknęła. - Taniec! Jutro jest bal u lady Kirton. David spojrzał na nią z lekką dezaprobatą. 413
- Cecilio, przykro mi, ale to jest ważniejsze. Cecilia rozłożyła ręce. - Nie rozumiesz! - zaprotestowała. - Edmund i jego żona zamierzają się pokazać; mówił mi w ze szły czwartek. Jutro wieczorem. To niemożliwe, żeby mógł być w dwóch miejscach naraz. De Rohan splótł palce. - To może nic nie znaczyć - ostrzegł. David zmarszczył czoło. - Pamięta pan, inspektorze? Grimes mówił mat ce Derbin, że data wyładunku nie jest jeszcze zna na. Może czekali do ostatniej chwili? - Święta racja, niech to diabli - powiedział de Ro han. - To musi być Rowland. Mamy wszystkie infor macje i złapiemy łajdaka. On i jego wspólnicy będą jutro rozładowywali opium przy Prospect of Whitby. Chyba że list matki Derbin to sprytna pułapka. David jęknął z niezadowoleniem. - Nie sądzę. Wydaje mi się, że Derbin zaszyła się gdzieś, by ratować własną skórę. List był tak sfor mułowany, że gdyby wpadł w niewłaściwe ręce, Grimes nie mógłby twierdzić, że go wydała. Naj ważniejsza część wiadomości została dostarczo na ustnie. Gdyby to miała być pułapka, nie zada wałaby sobie tyle trudu. De Rohan potrząsnął głową. - Nie zgadzam się, Delacourt - powiedział po nuro. - Nie zna pan tych ludzi tak dobrze jak ja. Są dużo sprytniejsi i dużo bardziej wyrachowani, niż ci się wydaje. Cecilia nachyliła się, ściskając kurczowo kieliszek. - I co teraz, panie de Rohan? - Zastawimy własną pułapkę - odparł inspektor twardo. - Przesmyk przy Pelican Stairs jest wąski. Będziemy potrzebowali kilku mężczyzn i łodzi. 414
- Chcę przy tym być - powiedział David stanow czo. De Rohan wyprostował się na krześle. - Tu chodzi o przemyt. To niebezpieczne spra wy, dlatego powinna się nimi zająć policja rzeczna. Nie wiem, co nas czeka. Cywile nie powinni mieć tam wstępu. David rozparł się w fotelu, bezmyślnie obracając kieliszek w dłoni i gapiąc się na złoty płyn. - Ale... nie będzie mnie pan powstrzymywał, prawda? - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. De Rohan zacisnął usta. - Nie wiem, jak miałbym dokonać takiego cudu. David wetknął nos do kieliszka i nabrał głębo ko tchu. - Doskonale - powiedział po chwili. - Gdzie się spotkamy? Inspektor wzruszył ramionami. - O północy na posterunku w Wapping. Skoro mają przypłynąć od Blackwell przez Limehouse Reach, zorganizuję dwie łodzie, które będą patro lować rzekę. I wezmę jeszcze jednego policjanta, by szedł razem z nami. Nie możemy zabrać więcej ludzi, tam naprawdę nie ma gdzie się schować.
Rozdział 19
Ostatni walc
Nachylając się nad balustradą w sali balowej lady Kirton, David podniósł monokl do oka, rozgląda jąc się uważnie wśród wirujących tancerzy. Z nie zadowoleniem stwierdził, że nigdzie śladu Cecilii. Musiał ją długo przekonywać, żeby zgodziła się pojawić i zrozumiała, że sam nie może być obecny. A tu proszę, jednak przyszedł. Tam, gdzie chodziło o Cecilię, dawno przestał rozumieć swoje zachowanie. Kemble ubierał go w najlepszy wieczorowy strój, a on próbował prze konać sam siebie, iż chce się tylko upewnić, że nie dzieje jej się krzywda. Że jest bezpieczna. Przyjechał na bal do lady Kirton, ukrywając za pasowe ubranie w powozie. Wszystko pójdzie gładko, jak tylko zdoła wymknąć się przed jedena stą. Zdąży na spotkanie z de Rohanem. Ale wcze śniej zamierzał zatańczyć z Cecilią walca. Tak na wszelki wypadek. Zamierzał trzymać ją blisko i być może nawet pozwolić, by dłoń zawędrowała nieco niżej, niż uważano za stosowne. Jeśli jego zachowanie u Luftona i przejażdżka po Oxford Street nie wszyst kich przekonały, kilka zaborczych gestów z pewno416
ścią załatwi sprawę. Jak tylko on i de Rohan upo rają się z przemytniczym procederem, osobiście dostarczy wiadomość o zaręczynach do „Timesa" i każdej innej gazety w mieście. Żeby Cecilia nie miała czasu się rozmyślić. Zauważył ją w tej samej chwili, ubraną w suknię z błyszczącej złotej satyny. Długie loki miała upię te w misterne sploty i tańczyła już walca. Z Gile sem Lorimerem.
Dźwięk skrzypiec roznosił się łagodnie po sali, a palce Gilesa wbiły się w plecy Cecilii. Zrobił się biały jak kreda, a jego oczy zamieniły się w wąskie szparki. Mój Boże! Wyglądał, jakby miał ochotę ją uderzyć. Dlaczego powiedziała mu właśnie tutaj? Szcze rze mówiąc, nie miała wyboru. Choć to nie była je go sprawa, Giles od dawna zastanawiał się nad przyczyną jej długich nieobecności, a po za borczym zachowaniu Davida u Luftona plotki na brały tempa, w czym z pewnością pomógł sir Clifton Ward. Tajemnica się wydała. Ale to była jej tajemnica. I, do diabła, miała już dość wiecznych kłótni z Gilesem, co jest, a co nie jest właściwe. - To niemożliwe, Cecilio. - Giles nie krył urazy. - Dałaś mu kosza, a teraz chcesz zostać jego żoną? Żoną Delacourta? Mój Boże, Cecilio, musisz zda wać sobie sprawę, co to za człowiek! Cecilia uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Giles, boli - szepnęła przez zaciśnięte zęby. - Owszem, wiem, co to za człowiek. Jest dobry i szlachetny. 417
- Szlachetny? - powiedział Giles drwiąco. - I dobry - powtórzyła stanowczo. Nie gubiąc kroku, Giles wykonał sprawny obrót. Większość obserwatorów mogła odnieść wrażenie, że doskonale się bawią. - Cecilio, moja droga - powiedział w końcu po jednawczym tonem. - Jesteś wciąż bardzo niewin na. Mój ojciec chronił cię... a może i zaniedby wał... ale chronił przed indywiduami takimi jak Delacourt. To nie ma sensu. Mówię ci, nie możesz poślubić tego człowieka. - Mówisz mi? - powtórzyła Cecilia jak echo, po woli tracąc cierpliwość. - Doprawdy, Gilesie, nie sądzę, że możesz mi cokolwiek narzucać. - Do diabła, Cecilio! Jesteśmy... - Giles wypluł te słowa, zatrzymując się w poszukiwaniu odpo wiedniego określenia. - Jesteśmy rodziną. - Jesteśmy czymś więcej, mój drogi - odparła. - Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. I dlatego podzie liłam się z tobą moją radością. Jeśli wciąż będziesz obrzydzał mi człowieka, którego wybrałam na mę ża, obawiam się, że ta przyjaźń może być zagrożo na. Giles zatrzymał się nagle. - Proszę o wybaczenie, milady - powiedział gorzko. - Jak widać, jestem tu zbędny. A ponieważ wzywają mnie pilne sprawy, pożegnam się od razu. Giles puścił jej dłonie i obrócił się na pięcie. Ce cilia patrzyła na niego w oszołomieniu, obawiając się plotek, które z pewnością pojawią się po takim afroncie. Nagle ciepłe palce ujęły jej dłoń i ręka in nego mężczyzny złapała ją w talii. - Wspaniale, że Walrafen oddał cię bez walki - szepnął David, porywając ją do tańca, jak gdyby to był odbijany. - Nie sądziłem, że ma taki gest. 418
- David! - Oblała ją fala gorąca, ale Cecilia wzięła się w garść. - Słuchaj! Widziałeś Edmunda? Jest w pokoju karcianym, pijany jak bela. - A miało być tak romantycznie! - westchnął Da vid. - Owszem, kochanie, widziałem. Możliwe, że udaje, żeby mieć pretekst do wcześniejszego wyjścia. Cecilia potrząsnęła głową. - Nie wiem... - Spojrzała na Davida. - A co ty tutaj robisz? Miałeś nie przychodzić. David przyciągnął ją bliżej. A potem jeszcze bli żej, aż dzieliły ich ledwie centymetry. - Postanowiłem zrobić małe przedstawienie - powiedział, całując ją w ucho. - Czułem, że nie warto z tym czekać. Patrząc na twarz Walrafena, odniosłem wrażenie, że się nie myliłem. Cecilia zaśmiała się, odsuwając lekko. - Pokłóciliśmy się z Gilesem. Nie interesuję go jako kobieta. David spojrzał na nią z ukosa, unosząc brwi. - Doprawdy? - zauważył. - No cóż. Za to mnie interesujesz niezmiernie. I chcę, by wszyscy o tym wiedzieli. Cecilia opuściła powieki i wbiła wzrok w gors je go koszuli. - Osiągnąłeś swój cel, milordzie - zganiła go. - Połowa sali gapi się na twoją rękę. Tę, która za wędrowała dużo niżej, niż powinna. David zaśmiał się lekko, dmuchając jej ciepłym powietrzem do ucha. Cecilia odprężyła się, zapo mniała też o kłótni z Gilesem. Muzyka umilkła nagle. Niechętnie wypuścił ją z objęć, zrobił dwa kroki w tył i ukłonił się. - Dziękuję za tę przyjemność, milady. - Mru gnął nieoczekiwanie. - Moja ręka z chęcią dokoń czy swą podróż w niedalekiej przyszłości. 419
David sprowadził ją z parkietu, a ona, nie zwra cając uwagi na otaczające tłumy, przycisnęła dłoń do jego piersi, wyczuwając mocne i równe uderze nia serca. - Idziesz już, prawda? - zapytała niepewnie. - Nie zmienisz zdania? David nie miał ochoty się tłumaczyć. - Nie zmienię. Chwyciła go za rękę. - Nie musisz iść - szepnęła. - Błagam cię, nie rób tego. Nie musisz mi nic udowadniać. Spojrzał na nią nonszalancko, unosząc brwi. Na jego twarzy nie było strachu. - Być może, moja droga - powiedział bardzo ci cho - chciałbym udowodnić coś sobie. Z tymi słowami oddalił się do drzwi. - Droga hrabino Walrafen! - Za plecami usły szała niepewny głos. - Podziwiam tempo, z jakim pozbywa się pani partnerów do walca! To już dru gi w ciągu pięciu minut, a obydwaj pognali do drzwi, jakby grunt palił im się pod stopami! Cecilia wciąż drżała, a mimo to obdarzyła Ed munda jednym z najpiękniejszych uśmiechów. - Rzeczywiście, to straszne - zgodziła się z żar tobliwą desperacją w głosie. - Jak pan sądzi, może depczę im po palcach? Rowland zaśmiał się. - Może wybrała pani nieodpowiednich partne rów do tańca, milady. - Podał jej ramię. - Mogę prosić o następny? Skrzypce zaczęły znów grać. Cecilia rozejrzała się po sali i zrobiła zgnębioną minę. - Wolałabym nie ryzykować. - Uśmiechnęła się. - Byłby pan tak miły i przyniósł mi szklaneczkę ponczu?
420
Edmund skinął głową i odszedł. Ale nadzieje Cecilii, że będzie mogła obserwować go z oddali, wkrótce okazały się płonne, bo Edmund wrócił z dwoma kieliszkami szampana. - Wiem, że to pani ulubiony napój. - Mrugnął. - Widziałem, jak się pani delektowała na naszym wieczorku. Cecilia uśmiechnęła się słabo i wzięła kieliszek. Przyglądała mu się dyskretnie, a jej obawy rosły. Jeśli Edmund udawał pijanego, to należała mu się własna garderoba w Teatrze Królewskim. Zataczał się lekko, a oczy miały rozbiegany wyraz. Zaoferował jej ramię i przez następne pół godzi ny musiała znosić jego towarzystwo. Kiedy w koń cu się go pozbyła, szepcząc coś o przypudrowaniu nosa, krótko cieszyła się wolnością. Wybiła pół noc, a on znów wisiał jej na ramieniu. Wydawał się nie pamiętać, że wcześniej z nią rozmawiał. Miał przekrwione oczy i przekrzywiony krawat. Po raz kolejny musiała wysłuchiwać o planach wy jazdu do Brighton, o tym, że jego żonę rozbolała głowa i musiała wrócić do łóżka. I o tym, że nie dawno sprzedał jednego z psów myśliwskich i zaro bił na nim małą fortunę. Potem nastąpiła recytacja ostatnich karcianych sukcesów. Wyglądało na to, że nie miał zamiaru rezygnować z jej towarzystwa, a tym bardziej opuszczać domu lady Kirton. Stali przy wejściu do holu i Cecilia usłyszała, jak zegar wybija godzinę. Pierwsza w nocy! Niemożli we, by Edmund Rowland był tym człowiekiem, którego poszukiwali David z de Rohanem. A jeśli tak, to najwyraźniej nie zamierzał być obecny przy przeładunku. A jeśli to pułapka? To możliwe, de Rohan sam to przyznał. Dlatego wolał, żeby David mu nie to421
warzyszył. Cecilia poczuła, że ogarnia ją przejmu jący strach. Wiedziała, że nie ma wyboru. Musi jak najszyb ciej dostać się nad rzekę. Ktoś powinien ich ostrzec. - Proszę mi wybaczyć, panie Rowland - powie działa nagle. - Obawiam się, że mnie również roz bolała głowa. Zawołam powóz i natychmiast jadę do domu. Nie czekała na odpowiedź, tylko przecisnęła się przez znajdujący się w holu tłum i wyrwała aksa mitny płaszcz z rąk wyprostowanego jak stru na lokaja. Przez szklane drzwi widać było, jak w gęstej mgle przyjeżdżają i odjeżdżają kolejne powozy. Zdała sobie sprawę, że kolejka jest bardzo dłu ga. Nie zdąży dojechać do Wapping na czas, nie w tę pogodę. Ogarnęła ją panika. Musi wziąć się w garść i zmusić do logicznego myślenia. Może na Picadilly uda jej się złapać dorożkę? Otuliła się płaszczem i wyszła na zewnątrz. W pośpiechu zde rzyła się z wysokim mężczyzną o szerokich barach. Wbiła mu łokieć prosto w klatkę piersiową. - Dobry Boże - mruknął doskonale znany głos, a mężczyzna zatoczył się w stronę barierki. - Giles! - Cecilia odskoczyła. - Sądziłam, że już dawno pojechałeś. Giles przyglądał się jej przez chwilę. - Taki miałem zamiar - odparł chłodno, ogar niając ją szybkim spojrzeniem. - Ale jeden z moich koni zgubił podkowę i woźnica musiał odwiedzić kowala na Mount Street. O co chodzi, Cecilio? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Cecilia rozejrzała się rozpaczliwie po ulicy, li cząc powozy. Powóz Gilesa był trzeci w kolejności. 422
- Dużo gorzej - powiedziała słabo. - Potrzebuję pomocy. - Pomocy? - Giles zaniepokoił się. - Źle się czu jesz? - Och, Giles! - Cecilia spojrzała na niego z de speracją. - Wiem, że masz do mnie teraz żal, ale czy mógłbyś zabrać mnie do Wapping, i to natych miast? - Wapping? Po co miałabyś jechać do Wapping, moja droga? Lokaj machnął ręką i powóz Gilesa zbliżył się do drzwi. Cecilia złapała pasierba za ramię. - Jedźmy już - powiedziała. - Wytłumaczę ci wszystko po drodze.
David dotarł na posterunek w Wapping piętna ście minut przed umówioną godziną. De Rohan, posępny jak zwykle, czekał na niego z młodym konstablem o imieniu Otts, który miał towarzyszyć im tej nocy. Z wojskową dokładnością inspektor obejrzał Davida, lustrując jego strój i broń - dwa pistolety i nóż - a potem wysmarował mu twarz czernidłem do butów. Jeden z policjantów zameldował, że ło dzie czekają na rzece. Pośpiesznie omówili strategię i pieszo opuścili posterunek. Mgła była tak gęsta, że David modlił się, żeby nie zrobić jednego kroku za dużo i nie spaść z nabrzeża do Tamizy. De Rohan kroczył pewnie, poruszając się w ciemnościach jak kot. Po kilku minutach dotarli do celu. Konstabl Otts znikł w ciemnościach nocy, podczas gdy on, de Ro han i pies stanęli na czatach. 423
Schowali się za stertą pustych beczek stojących po przeciwnej stronie ulicy od Prospect of Whitby. Był to doskonały punkt obserwacyjny - widzieli stamtąd wąskie wejście prowadzące wzdłuż tawer ny prosto do rzeki. Mogli też obserwować ostat nich klientów, wytaczających się niepewnym kro kiem przez frontowe drzwi. Tawernę w niedzielę zamykano wcześniej i punktualnie o północy, jak w zegarku, Pratt za miótł próg i zatrzasnął drzwi. Chwilę później jed na po drugiej zaczęły gasnąć świece na piętrze, i tak ledwie widoczne w gęstej mgle. Noc, zim na i nieprzyjemna, zadomowiła się na dobre. David miał nadzieję, że ciepłe wspomnienia tań ca z Cecilią pozwolą mu przetrwać zimną noc, ale o wpół do drugiej był już przemarznięty do szpiku kości. Z każdą minutą coraz bardziej doceniał de terminację de Rohana, nie wspominając już o jego odwadze. Sam miał wrażenie, że nie podniesie się z klęczek, nawet jeśli od tego będzie zależało jego życie. Chcąc złagodzić nieco ból stawów, przeniósł cię żar ciała na jedną stronę i podniósł o cal. De Rohan skarcił go mieniu. - Nie ruszaj się, do diabła! - syknął. Za plecami Davida, czarny mastif wydał nieza dowolony pomruk, jak gdyby on również miał pre tensje. Napięcie doprowadzało Davida do szału. - Mój Boże, zabiłbym za dobre cygaro - mruk nął pod nosem. De Rohan wyjrzał zza sterty beczek. - Na pańskim miejscu wolałbym z tego zrezy gnować - szepnął, ledwie otwierając usta. - Skóra się od tego starzeje. 424
David westchnął i rozmasował kolano. - Gdzieś już to słyszałem. - Oczywiście - dodał inspektor - jeśli zamierza pan zgrywać dziś bohatera i dać się zabić, nie ma to najmniejszego znaczenia. - Cóż, Max - powiedział David sucho. - Nie są dziłem, że tak się o mnie troszczysz. - Arystokrata zabity w mojej obecności oznacza mnóstwo papierkowej roboty. Nie mam na to siły. W tej samej chwili na trzecim piętrze zadrżał płomień świecy, a po chwili zgasł. - To już ostatnia - szepnął de Rohan pewnie. Jakby na zawołanie, na ulicy zaturkotała doroż ka, a David poczuł dreszczyk emocji. Zatrzymała się tuż przed wejściem do tawerny, choć brzęk uprzęży i stukot ciężkich podków były przytłumio ne, jakby płynęły z dużej odległości. Szczupła po stać w ciemnym płaszczu zeskoczyła bezszelestnie i skierowała się w głąb alejki. - Edmund Rowland? - zapytał de Rohan cicho. W ciemnościach, David naciągnął kołnierz. - Tak... - odparł niepewnie. - Tak sądzę. Nagle poczuł, że de Rohan prostuje się, jakby coś usłyszał. David nastawił uszu. Ą potem od strony wody rozległ się słaby dźwięk wioseł, za kończony głuchym uderzeniem drewna o kamień. Na końcu uliczki rozbłysło coś, co wyglądało na latarnię lub pochodnię. Światło zgasło po chwi li i zapaliło się znowu. Najwidoczniej jakiś sygnał. De Rohan poderwał się na nogi, wyciągnął poły koszuli zza spodni i zaczął manewrować przy roz porku. - Cóż, u diabła, robisz? - syknął David. - Będę udawać pijaka, który idzie się wysikać. - Inspektor zwichrzył czuprynę. - Żaden sędzia 425
nie skaże człowieka pokroju Rowlanda bez wiary godnych świadków. Nie chcę mieć najmniejszych wątpliwości. Zanim David zdążył zaprotestować, de Rohan wydał cichą komendę psu i wyszedł na ulicę. Led wie znikł w przejściu przy tawernie, rozległ się głu chy turkot ciężkiego pojazdu - pewnie wezwanego przez świetlne sygnały. Pojazd wytoczył się z mgły i zatrzymał tuż przed kryjówką Davida, zasłaniając cały widok. Na koźle siedział tylko jeden potężny mężczyzna, z twarzą osłoniętą szerokim rondem kapelusza. Z zadziwiającą sprawnością zeskoczył z kozła i znajomym, sprężystym krokiem podążył w głąb alejki. Chód marynarza, pomyślał David. A potem skojarzył. Grimes! Był niemal pewny. De Rohan znalazł się w po trzasku - między Grimesem a tymi, którzy na na brzeżu dawali świetlne znaki. David zdał sobie sprawę, że wóz miał posłużyć za środek transpor tu i przewieźć skrzynie do domu matki Derbin. De Rohan uważał, że pod osłoną nocy towary zo staną przeładowane ze statku na łódź. Potem po płyną w górę rzeki, aż do Pelican Stairs przy ta wernie Prospect of Whitby. Łódź przycumowa na była już do przystani pod schodami, więc prze mytnicy zaraz przeniosą skrzynki na wóz. Jedy na droga z nabrzeża prowadziła przez wąskie przejście, w którym z trudem mogły się wyminąć dwie osoby. De Rohan nie miał drogi ucieczki. David pod niósł się cicho i wyciągnął jeden z naładowanych pistoletów. Rozejrzał się po ulicy, obszedł wóz i ru szył w stronę przejścia. 426
Mimo że księżyc był niemal w pełni, a alejka prowadziła prawie pod same schody, w gęstej mgle nie było wiele widać. David pomodlił się szybko, a potem zdecydowanie ruszył do przodu, przytula jąc się do ściany po przeciwnej stronie tawerny. Okropne uczucie podążać ślepo do jaskini lwa. Co dziwne, David nie czuł strachu, a jego umysł był chłodny i opanowany. Nie może zostawić de Rohana na pastwę losu. Dwa metry dalej pod stopami Grimesa zagrze chotał luźny kamień. David policzył w myślach. W alejce musiał być Rowland - albo ktoś inny, kto wysiadł z dorożki. Grimes. Co najmniej dwóch wioślarzy, którzy wysiedli z łódki na brzeg. Czyli co najmniej czterech mężczyzn. De Rohan miał więcej ludzi, ale czterech z nich znajdowało się na wodzie. Konstabl Otts miał się ukryć po drugiej stronie tawerny. Wszyscy czekali na znak od inspektora - wszyscy poza Davidem, który miał się przyczaić na ulicy. Czuł jednak, że nie może czekać. Owszem, udało im się okrążyć przemytników, ale de Rohan znalazł się w pułapce. Nagle w głębi alejki rozległ się hałas, jakby coś poszło nie tak. Od strony wody słychać było tubal ny, zdecydowany głos: - Stój w imię Korony! Policja rzeczna! Zabez pieczyć ładunek i nie ruszać się! Zbyt szybko! Do diabła, policja wkroczyła zbyt szybko. Sły chać było wystrzał. De Rohan? David poczuł na plecach lodowaty dreszcz i zamarł. Z mgły wyłoniła się postać Grimesa, wybiegają cego z alejki. David zablokował go uderzeniem w lewe ramię i podłożył mu nogę. Grimes padł jak kłoda, ale zaraz wygramolił się na nogi. 427
- Otts! - krzyknął David, modląc się, by kon stabl stał w ciemnościach za jego plecami. - Brać go! - Rozkaz, milordzie! - krzyknął policjant. Słychać było zderzenie dwóch ciał. Po głośnej serii jęków i przekleństw mężczyźni znaleźli się na bruku, dra piąc podeszwami w mur. A potem słychać był okrzyk bólu. Sądząc po głosie, był to krzyk Grimesa. David miał nadzieję, że Grimes został poważnie ranny. Ruszył w głąb alejki. W ciemnościach roz legł się łoskot, a po nim dźwięk drewna uderzają cego o drewno. Łódki na rzece, bez wątpienia. Głośny plusk, jakby wiosło zanurzające się w wo dzie.
Kolejne kilka metrów i dalej ani śladu de Rohana. Kolejne p wa uderzyła o kamienny mur. Plusk ciała wpadają cego do wody. Nie było nic widać, ale na kamien nym brzegu zaczęło się istne piekło. Słychać było brzęk tłuczonego szkła, a potem kolejny wystrzał. Nagle z ciemności wytoczyła się czarna kula, rzucając się na coś w głębi alejki. David chwycił mocniej za pistolet, uderzając nim niechcący o ścianę. Przeraźliwy, mrożący krew w żyłach po mruk przywrócił go do rzeczywistości. Lucyfer! Czarna kula stanęła na tylnych nogach i z mgły wyłoniły się dwie postaci. Pierwsza odsunęła się na bok i oparła o ścianę, a druga upadła na bruk, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami, pod czas gdy czarny mastif nie przestawał atakować. De Rohan oderwał się od ściany. - Chodźmy - szepnął David, wskazując głową na rzekę. - Otts zabezpiecza wejście. Mamy ich w potrzasku. 428
Dotarli do schodów. Odległe światło lampy od bijało się w Tamizie, rozświetlając przejście. David zobaczył kamienne stopnie, wystające z wody. W powietrzu wciąż słychać było przekleństwa, plu ski i krzyki. Na szczycie schodów stał mężczyzna w płaszczu i patrzył na łódki na wodzie. - De Rohan! - krzyknął ktoś. - Tutaj! Mężczyzna w czerni obrócił się na pięcie. Pod niósł rękę i w słabym świetle księżyca rozbłysł pi stolet. De Rohan podszedł bliżej i wycelował. W tej samej chwili z ciemności wypadł kolejny mężczy zna, który silnym ciosem powalił Davida na ziemię. Broń wypadła z ręki Davida i uderzyła w ścianę, wypalając z przerażającym hukiem. Mężczyźni ta rzali się po ziemi, ale David był cięższy i szybszy - i prawdopodobnie bardziej zdesperowany, bo nagle uświadomił sobie, że ma dla kogo żyć. Ostatnim ciosem wbił łokieć w podbródek na pastnika, uderzając jego głową o kamienną po sadzkę. Rozległ się straszliwy trzask pękającej czaszki, ciało mężczyzny zadygotało i po chwili osunęło się bezwładnie. David podniósł się niepewnie. De Rohan wciąż celował w postać odzianą w płaszcz, ale przecież pistolet był pusty. To on wcześniej wystrzelił, prawda? Najwidoczniej zamierzał blefować. - Policja rzeczna! - krzyknął po raz drugi. - Rzucić broń i stać! - Sądzę, że to nie będzie konieczne. - Postać w płaszczu miała zadziwiająco wysoki głos. W tej chwili kolejna postać pojawiła się w alejce. David zamrugał, ze zdumieniem przyglądając się przybyszowi. Walrafen? Cóż, u diabła? 429
- Nie zastrzelisz wszystkich trzech naraz! - krzyknął lord Walrafen, unosząc rękę, w której tkwił pistolet. - Rzuć broń, kimkolwiek jesteś! David nagle sobie przypomniał. Sięgnął do kie szeni płaszcza i wyjął drugi pistolet, naładowany przez zapobiegliwego Ottsa. Mężczyzna w płasz czu nie patrzył na Davida, tylko desperackim ru chem kierował broń raz na de Rohana, raz na Walrafena. W końcu stwierdził, że Walrafen jest bardziej niebezpieczny i pociągnął za cyngiel. David zdążył wypalić ułamek sekundy wcześniej. Echo obu wystrzałów przeszyło nocne powie trze. Niezgrabnym ruchem mężczyzna przewrócił się na twarz, upadając w głąb alejki. Walrafen za chwiał się, jakby jedna z nóg odmówiła mu posłu szeństwa. De Rohan rzucił się w jego stronę i wsparł go na ramieniu, a potem pomógł się poło żyć. - Walrafen, trafił cię? - zapytał David. De Rohan zerwał z szyi krawat, żeby zatamować ranę. - Tylko drasnął, dzięki tobie. - Walrafen kiwnął głową w stronę leżącego mężczyzny. - Kto to taki? Nie żyje? David podszedł do leżącego i odwrócił twarzą do góry, chcąc sprawdzić puls. Kaptur zsunął się z twarzy, odsłaniając szerokie, pełne goryczy oczy. - Przeklęty... pech - wyszeptała słabo Anne Rowland. - Po raz pierwszy... w całym swoim bez użytecznym życiu musiałeś... postąpić właściwie. - Jej ciało wygięło się, zadrgało, a potem nagle osunęło się bezwładnie. Kucając w błocie i piasku, David patrzył w otwarte, lecz nic niewidzące oczy. Mój Boże! Anne! Nigdy by nie przypuszczał... a mimo to,
430
miało to sens. Pamiętał ostrzegawcze słowa de Rohana. Doskonali przestępcy potrafią się maskować... De Rohan pomagał wstać Walrafenowi, jedno cześnie wykrzykując rozkazy swoim ludziom. Gri mes klął na Ottsa, prowadzącego go w dół alejki. Policjanci zakuli w kajdany dwóch brudnych, chiń skich marynarzy. A David nadal nie był w stanie oderwać wzroku od Anne. Po nieskończenie długiej chwili delikatna ręka spoczęła na jego ramieniu, a u jego stóp rozścieli ła się kaskada złotej satyny i czarnego aksamitu. - Davidzie? - Cecilia klęczała tuż przy nim, nie zważając na krew i nieczystości. A potem ciepły, kojący zapach dotarł do jego nozdrzy, przywraca jąc mu rozum.
EPILOG
W którym następuje ostateczne rozdanie
Pierwszego kwietnia! - mruknął pastor Amherst, spoglądając na kolorowy tłum wylewający się z sa lonu. - Doprawdy, Jonet! Cóż za ludzie biorą ślub w prima aprilis?! Nie ruszając się z fotela, Jonet złapała męża za rękę i delikatnie pocałowała. - Tacy, którym się śpieszy. - Uśmiechnęła się przebiegle. Świeżo zaślubiona lady Delacourt wybrała właśnie tę chwilę, by opuścić swe miejsce przy kominku i z chusteczką przy ustach wybiec do łazienki. Cole przyglądał się krytycznie tej ucieczce, a po tem usiadł obok żony, splatając dłonie z jej palca mi. - Wydaje mi się dużo bardziej zdenerwowana, niż wcześniej przypuszczałem. Jonet nachyliła się bliżej z wesołym uśmiechem. - Kochany, problemem Cecilii nie są nerwy, a mdłości - szepnęła. - Doprawdy, najmilszy, cza sem potrafisz być zadziwiająco naiwny! - Jak to możliwe, skoro od tylu lat jestem twoim mężem? - mruknął Amherst pogodnie. - Chcesz 432
powiedzieć, że w nieodległej przyszłości możemy się spodziewać kolejnego szczęśliwego wydarze nia? Ale żona nie słuchała. Wyrwała dłoń i szerokim gestem powitała elegancko ubranego mężczyznę w średnim wieku. - Pan Kemble! - krzyknęła. - Nareszcie! Pozwo li pan, że przedstawię mojego męża, pastora Amhersta. Mężczyzna wyprostował się dumnie. - Z przyjemnością, milady. Drogi pastorze, cóż za wspaniałe kazanie! Wyjątkowo inspirujące. Jeszcze chwila, a sam bym zapragnął małżeńskiego szczęścia! - Miło z pana strony, panie Kemble - szepnął Cole, podnosząc się z fotela. - A teraz pozwólcie, że was opuszczę. Muszę porozmawiać z lordem Walrafenem. Jonet spojrzała w kierunku Gilesa. Wyglądał dosyć blado, podpierając ciężar ciała na kulach. Tuż obok stał wysoki, interesujący nieznajomy i jak tylko Cole podszedł bliżej, trzej mężczyźni za tonęli w głębokiej dyskusji. Jonet poklepała oparcie sąsiedniego krzesła i podniosła wzrok na lokaja. - Panie Kemble, proszę usiąść. Cóż za wydarze nia! A pan znalazł się w samym ich centrum! Pro szę mi wszystko opowiedzieć, i to ze szczegółami. Wszyscy chcą mnie oszczędzać, tłumacząc to mo im stanem, ale jestem wyjątkowo spragniona infor macji! Kemble'owi zdawało się to pochlebiać. - Przyznaję, milady, że nie widziałem, jak po strzelono lorda Walrafena. Niemniej ten wysoki przystojny dżentelmen to inspektor de Rohan. Po433
znałem go bliżej dzięki lordowi Delacourtowi, któ ry powiedział mi o wszystkim. - Naprawdę? - ucieszyła się Jonet. - A co, zda niem inspektora, stanie się z tym potworem Gri mesem? Tym, który zamordował dwie dziewczyny z misji mojego męża? Będzie wisiał? - Na wysokim drzewie, jak twierdzi de Rohan. Co więcej, zdradził wszystkie szczegóły przemytni czego procederu, którym trudniła się Anne Rowland. Jonet uniosła pytająco brwi. - Czyli to prawda? Że kuzyn Edmund nie miał pojęcia? Kemble zawahał się. - De Rohan nie może mu nic udowodnić. - No tak. - Jonet uśmiechnęła się ponuro. - Wszyscy wiedzieli, że to pantoflarz. Całe szczę ście, że Anne nie udało się wtargnąć do misji, bo biedna Kitty O'Gavin byłaby już martwa. Sądzę, że Anne za wszelką cenę starała się ją odnaleźć. Kemble spojrzał szybko na lorda Walrafena. - Po ministerstwie krążą rozmaite plotki, wie pani. Na przykład to, że Anne miała wyjątkowo perwersyjne zainteresowania i dom na Black Hor se Lane pomagał je zaspokajać. Jonet zamilkła na chwilę. - Proszę mi powiedzieć jedno, panie Kemble. Czy kobieta, która prowadziła ten interes, znała Anne? Kemble wzruszył ramionami. - De Rohan sądzi, że jedynie Grimes znał praw dziwą tożsamość pani Rowland. Wygląda na to, że odwiedzała dom nie zdradzając, kim naprawdę jest. Być może lubiła szpiegować we własnym imie niu. A może potrzebowała dyskretnego miejsca, w którym mogłaby cieszyć się... - Umilkł, spoglą-
434
dając na Jonet. - Swoim hobby - dokończył tak townie. - Czyli Edmund albo nie wiedział o całym tym procederze, albo go to nie obchodziło. - Jonet my ślała głośno. - Oboje tak pragnęli bogactwa i sta tusu, że Anne nie zawahała się nawet przed prze mytem. Dziwne, że nie odgadł prawdy. - Od czasu do czasu prosiła go, by finalizował dla niej pewne transakcje. Gdyby był mądrzejszy, nabrałby podejrzeń. A tymczasem nigdy nie kwe stionował jej decyzji. - No tak. - Jonet zaśmiała się gorzko, ale po chwili wróciła właściwa jej pogoda ducha. - I co teraz? Delacourt w końcu poukładał sobie życie. A wszyscy pozostali? - Edmund Rowland wyjechał za granicę, ale pewnie pani o tym już wie. - Kemble podniósł kie lich, wskazując dyskretnie na lorda Walrafena. - Jako polityczny sojusznik Peela Walrafen prze konał de Rohana, by przyjął stanowisko w Mini sterstwie Spraw Wewnętrznych. Stanowisko owia ne tajemnicą, powinienem dodać. - Tak? - zainteresowała się Jonet. - Brzmi cie kawie. - Och, tak! - szepnął Kemble. - Z tego co zro zumiałem, ma specjalną misję w związku z komisją do spraw reformy policyjnej, która, jak wszyscy są dzą, będzie niedługo reaktywowana. - Sądziłam, że parlament uciął łeb reformie. - W końcu Peel postawi na swoim - stwierdził Kemble pewnym głosem. - Najpierw trzeba zlikwi dować korupcję. A de Rohan świetnie się do tego nadaje. Słyszałem, że pracował w policji rzecznej i kryminalnej, jak również na Queen Square. Z pewnością będzie ciekawie. 435
- I to jak! - zgodziła się Jonet. - A pan, panie Kemble? Ustąpi pan w końcu i dołączy do lorda Rannocha? Czy może przyjmie hojną ofertę Delacourta? - Ach, jeszcze to. - Kemble zamyślił się. - Za stanawiam się, czy nie rzucić tego wszystkiego. Zauważył zaszokowaną minę Jonet, więc dodał szybko: - Oczywiście, bardzo lubię lorda Ranno cha. I Delacourta również. Niestety, moi chlebo dawcy nie robią nic innego, tylko się żenią, a po tem pochłania ich nudne, wiejskie życie wśród zie leni i małżeńskiego szczęścia. Lubię miasto i myślę sobie, że mógłbym założyć niewielki sklep. - Z akcesoriami? Kemble potrząsnął głową. - Myślałem raczej o porcelanie. Antyki, szkło i wyroby garncarskie, może stara biżuteria. Oczy wiście najlepszego sortu. I to na Strandzie. Duży ruch, niskie czynsze. - Na Strandzie? - powtórzyła Jonet jak echo. - Poważnie rozgląda się pan... Nagle jakiś hałas odwrócił jej uwagę. Spojrzała szybko na Davida, który stał przy kominku, odbie rając życzenia od tłumu rozgadanych gości. Cecilia wciąż nie dołączyła do jego boku. A potem Jonet zobaczyła Robina. Z miną zbite go psa przecisnął się przez tłum i stanął przed wu jem, następnie zamaszystym gestem wręczył ele gancko zapakowane pudełko. David spojrzał na prezent, ubawiony zachowa niem siostrzeńca. Od ognistej kłótni przed dwoma tygodniami chłopak ledwie się do niego odzywał. Dogadali się w końcu; David spłacił wszystkie kar ciane długi Robina, łącznie z tymi u Rutledge'a. 436
A Robin oddawał pożyczkę w kwartalnych ratach, w wyniku czego był biedny jak mysz kościelna. Wcale mu się to nie podobało, lecz alternatywa - zwrócenie się do matki z prośbą o fundusze - by ła jeszcze gorsza. David podniósł wzrok na twarz siostrzeńca. - Co to takiego? - Prezent ślubny, milordzie. - Lord Robin mru gnął okiem. - Coś, co mam nadzieję, okaże się wy jątkowo osobiste. - Nigdy nie podejrzewałem cię o sentymenty, Robin - zauważył sucho. - Powinienem z otwar ciem poczekać na żonę? Robin zaśmiał się i potrząsnął głową. - Nie sądzę. To drobny gest sympatii. Wspo mnienie szalonych lat kawalerskich. Niedbałym gestem David rozwiązał jedwabną tasiemkę i odpakował prezent. W środku znajdo wała się zniszczona talia kart. Uniósł brew i rzucił siostrzeńcowi spojrzenie z ukosa. - Te karty miały chyba ciężką noc, chłopcze. W czym ty je moczyłeś? W taniej brandy? Robin odrzucił głowę i zaśmiał się głośno. - Skądże! To był najlepszy francuski koniak, ja ki można dostać za pieniądze. Zapasy naszego Charliego. - Do diabła! - szepnął ktoś niemal bezgłośnie. David zauważył, że dołączyli do nich Cole oraz Jonet, uwieszona na ramieniu pana Kemble'a. Za plecami matki stał Stuart. David wodził wzro kiem po całej czwórce, nie rozumiejąc. - Brandy Charliego? - mruknął. Miał wrażenie, że umknęło mu coś niezwykle istotnego. 1 ważne go. Robin nie przestawał się śmiać.
437
- Daj spokój, Delacourt! Nie wyglądają znajomo? Przypomnij sobie, kiedy ostatnio grałeś w wista? David potrząsnął głową i gapił się na karty. - Wszystkie talie wyglądają podobnie. A ostat nio byłem dosyć zajęty misją i... innymi sprawami. - Z dziwną niepewnością wziął karty do ręki, od wracając talię. Wzrok zatrzymał się na damie pik. Karta była poplamiona brandy i miała wytarte brzegi. Usta Davida wygięły się w niechcianym uśmiechu. - To talia, którą graliśmy w bibliotece, prawda? Ta, którą Cole mnie ograł? Robin uniósł brwi i rozłożył bezradnie ręce. - Owszem, to jedna z talii, którymi graliśmy tej nocy. Nie mogę powiedzieć, że to dokładnie ta, którą zostałeś ograny. Przynajmniej nie w całości. David złapał spojrzenie Cole'a. - Jak to? - Zmarszczył czoło. - Pamiętam... pa miętam, że ktoś rozlał brandy. - Tata - wtrącił szybko Robin. - A potem przerwaliśmy na chwilę, żeby po sprzątać. Karty nie ucierpiały, to pamiętam do kładnie. Cole miał damę pik, którą wylosował na triumfa. - David gapił się na siostrzeńca, mo dląc się, by ten coś powiedział. Robin śmiał się tylko. - Królowa była zupełnie sucha - upierał się Da vid. - To też pamiętam. - Użył jej, żeby pokonać mojego asa. Robin nie przestawał się uśmiechać. David głośno przełknął ślinę. - Chcesz powiedzieć, że zostałem oszukany? - szepnął słabym głosem. - Zrobiony na sza ro? I to przez naszego świątobliwego ojczulka?
438
Nagle poczuł, że pod jego ramię wślizguje się ciepła, nieco drżąca dłoń. Spojrzał w piękne, nie bieskie oczy swej młodej żony. - Kto cię oszukał? - dopytywała się Cecilia. - I co straciłeś? Biorąc pod uwagę, jak bardzo wy dajesz się przejęty, to musiało być coś naprawdę cennego. - Nic takiego - powiedział David, nie zastana wiając się nad słowami. - Nic wartościowego. Jedno spojrzenie na bladą, śliczną twarzyczkę wystarczyło, by wszystko, co stracił, przemknęło mu przed oczyma. I przez ulotny, cudowny mo ment nie myślał o tym, co minęło - o życiu pełnym niepotrzebnego zbytku - ale o tym, co otrzymał w zamian. Ta świadomość sprawiła, że ugięły się pod nim kolana.