Moim rodzicom,
bez nich ta książka nigdy by nie powstała.
ROZDZIAŁ PIERWSZY W CIENIU DRZEW
Przekopywałam nerwowo kr...
11 downloads
13 Views
2MB Size
Moim rodzicom,
bez nich ta książka nigdy by nie powstała.
ROZDZIAŁ PIERWSZY W CIENIU DRZEW
Przekopywałam nerwowo kredens w poszukiwaniu zaproszeń na rocznicę rodziców. Dlaczego ta mama ma takiego bzika na punkcie zaproszeń? Nie łatwiej zadzwonić? – MAMO!!! Gdzie są te cholerne zaproszenia? Szukałam już chyba wszędzie! – Oj, Liluś! Poszukaj dokładniej! Na pewno gdzieś tam są. Liluś. Zawsze mnie tak nazywała, chociaż wiedziała, że bardzo tego nie lubię. Lilusiem można nazywać małą dziewczynkę, a nie siedemnastoletnią dziewczynę, która jest prawie dorosła! Jednak w takich chwilach, kiedy była czymś mocno zaaferowana, wspaniałomyślnie jej to wybaczałam i wtedy nawet nie poprawiałam. Tata szybciej się dostosował, że trzeba się już do mnie zwracać inaczej, na przykład Lil, tak jak wszyscy, ale jemu też się zdarzało. Jednak mimo tego, że czasami byli wnerwiający, rodziców miałam naprawdę spoko. Byłam jedynaczką, a jednak nigdy mnie nie rozpieszczali. Chociaż teraz mama przechodziła samą siebie! – Nie ma! Nie wiem, po co ty w ogóle zawracasz sobie głowę takimi głupstwami jak zaproszenia! Nie możesz po prostu do nich zadzwonić? – Nie bądź niegrzeczna! – Mama wychyliła głowę z kuchni i wymachując drewnianą łyżką, najwyraźniej czymś ubrudzoną, przystąpiła do tyrady. – To nieelegancko na taką ważną uroczystość zapraszać przez telefon. Poza tym wysłanie zaproszeń to z naszej strony wyraz dobrego gustu i smaku. – Jakby nie było telefonów. Dobrze, że nie każe po każdą duperelę wysyłać posłańca z listem… – mruknęłam do siebie i ponownie przeszukałam cały kredens. Westchnęłam z rezygnacją, gdy nic nie znalazłam. Powlokłam się do kuchni, gdzie mama stała przy kuchence i mieszała w wielkim garze, zapewne w bigosie. Stanęłam przy niej, lecz była tak zajęta sypaniem tam czegoś, co wyglądało jak bobki chomika, że zauważyła mnie dopiero po chwili. – I co? Znalazłaś? – zapytała. – Nie ma – odparłam, wiedząc, że powtarzam to już po raz trzeci, i uprzedziłam wyjaśnieniami jej gniewną minę. – Przeszukałam całą waszą sypialnię i dwa razy kredens w salonie. Nie wmówisz mi, że to zaproszenie jednak gdzieś tam jest i mam to zrobić jeszcze raz. – Westchnęłam z rezygnacją. – Dobrze już, dobrze. Stój tu i pilnuj bigosu, a ja sprawdzę na rachunku, ile ich kupiłam. – To mówiąc, wyszła, a ja byłam całkiem zadowolona, że zostawiła mnie z pachnącym jedzonkiem sam na sam.
Już wkładałam parującą łyżkę do buzi, gdy poderwał mnie wrzask mamy. Wrzuciłam łyżkę z powrotem do bigosu i wypadłam z kuchni do jadalni, a następnie wbiegłam po schodach na górę, gdzie znajdowały się pokoje mój i rodziców, a także dwie łazienki. Stojąc na szczycie schodów, zorientowałam się, że mamie nic nie jest i że stoi w drzwiach mojego pokoju. – Co się tutaj stało?! – Była przerażona. Skonsternowana podeszłam bliżej. – O co chodzi? Przecież wczoraj sprzątaa… – zajrzałam mamie ponad ramieniem i aż zachłysnęłam się ze zdumienia. Cały pokój wyglądał jak graciarnia, nawet obraz z końmi biegnącymi po plaży, który wisiał nad łóżkiem, teraz zwisał smętnie na jednym gwoździu. Biurko było przewrócone, lampka na nocnym stoliku potłuczona, a zawartość szafy wyrzucona na podłogę. Spojrzałam dalej i zobaczyłam, że okno, które wcześniej było tylko uchylone, teraz jest otwarte na oścież, a firanki zerwane. – Ktoś się do nas włamał! – wyrzuciłam z siebie. Nagle oblał mnie zimny pot. A co, jeśli ten ktoś tu jeszcze jest? Tata jest w pracy i nikt nam nie pomoże! Nie chciałam mówić tego na głos, ale widać mój wyraz twarzy mówił sam za siebie, bo mama nagle pobladła jeszcze bardziej, niż to możliwe, i sztywno podeszła do drzwi swojej sypialni. Stanęłam za nią, a ona po krótkim wahaniu pchnęła drzwi. Otworzyły się szeroko, ale w pokoju rodziców nie było żadnej demolki. Niczego, co świadczyłoby o włamaniu. Sprawdziłyśmy w ten sposób każdy pokój, nawet salon i jadalnię na dole, aż w końcu doszłyśmy do kuchni. Mama opadła ciężko na drewniane krzesło z oparciem, które zawsze stało w rogu razem z małym kwadratowym stolikiem, i ukryła twarz w dłoniach. Kucnęłam obok niej i przytuliłam ją. Pogłaskała mnie po głowie, a potem wyjęła komórkę z kieszeni rybaczek. Wybrała numer taty i zadzwoniła. Długo nikt nie odpowiadał, aż w końcu włączyła się poczta głosowa. Mama zostawiła wiadomość tacie, że ma jak najszybciej wracać do domu, bo prawdopodobnie ktoś się do nas włamał, i odłożyła telefon na stolik. Była zmartwiona, podobnie jak ja. Wyczułam jednak, że chce mi coś powiedzieć. – To nie było zwykłe włamanie, prawda? – zapytałam. – Nie, to nie było zwykłe włamanie, ale nie mam czasu ci teraz tego wyjaśniać. – Wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie poważnie. – Musisz iść po tatę do pracy, bo nie wiem, kiedy odsłucha wiadomość, a nie mam zamiaru zostawać tu wyłożona z tobą na srebrnej tacy i czekać na… – Czekać na co? – To pytanie zawisło między nami i mama przez kilka sekund wpatrywała się z napięciem w moją twarz. Naraz potrząsnęła głową, opuściła wzrok na swoje ręce, kurczowo zaciskające się na blacie stolika, i westchnęła krótko, z roztargnieniem. – Musisz iść. Nie czas na wyjaśnienia. Dowiesz się… tego wszystkiego w swoim czasie, gdy… gdy będziemy już w bezpiecznym miejscu.
Ściągnęłam brwi, zastygając na chwilę i rozważając opcję wypytania o wszystko teraz, lecz w końcu jednak przyznałam jej rację i podniosłam się na nogi. Nagle coś zupełnie oczywistego zaświtało mi w głowie. – Mamo? Dlaczego nie wezwiesz policji? – spytałam, a ona tylko ze smutkiem pokręciła głową. – Oni nic tu nie pomogą – odparła, a ja potrząsnęłam z niedowierzaniem głową. Nic nie rozumiałam. Przymknęła oczy z ciężkim westchnieniem. – Powinnam ci o wszystkim wcześniej powiedzieć, ale za wszelką cenę chciałam cię przed nimi chronić. Spokojnie, Lili. Wyjaśnię ci… jak wrócisz. – Pokiwałam głową na znak, że się zgadzam i wyszłam na korytarz, gdzie włożyłam sandały. Krzyknęłam do mamy, że wychodzę, i w chwilkę później znalazłam się przed domem. Mieliśmy ładny żółty domek z białymi ozdobnikami wokół licznych okien, a wokół niego całkiem spory ogród. Nawiasem mówiąc, pogoda była wprost cudowna. Świeciło słońce, było ciepło, na niebie ani jednej chmurki. Idealna sierpniowa aura. Ja jednak, zamiast wdychać świeże powietrze i rozkoszować się podmuchami ciepłego, letniego wiaterku, cały czas zastanawiałam się, co mama chciała mi powiedzieć i dlaczego sądziła, że w tej sytuacji policjanci są bezużyteczni. I jak ktokolwiek mógł tak po prostu wejść przez okno znajdujące się na piętrze, zdemolować mi pokój i wyjść? Albo nie wyjść… Na myśl, że mama jest sama z jakimś złodziejem i nawet policja nie może jej pomóc, krew zmroziła mi się w żyłach. A może oni czegoś szukali? Ta myśl tak mnie rozkojarzyła, że aż stanęłam. Po chwili znowu ruszyłam niepewnie przed siebie, przeszłam przez ulicę i podążyłam chodnikiem w prawo, w stronę rynku miasteczka, w którym mieszkaliśmy. Ale czego mogli u nas szukać? Tata był architektem, a mama pracowała w biurze przeprowadzek, więc nie mieliśmy w domu żadnych cennych papierów. No, chyba że ktoś chciał ukraść plan domu i wykorzystać go do jakichś niecnych celów. Ludzie mają różne pomysły… A dlaczego mój pokój? Zadawałam sobie coraz trudniejsze pytania oraz szukałam w miarę logicznych odpowiedzi, aż w końcu przez te detektywistyczne zapędy prawie przegapiłam zakręt chodnika. Zatrzymałam się gwałtownie, a przejeżdżający kierowca zahamował z piskiem i zaczął mi wygrażać pięścią, po czym w końcu odjechał. Wzruszyłam ramionami i skręciłam w lewo, prosto w krótką, ciasną uliczkę prowadzącą na rynek. Przeszłam parę metrów, zadzwoniła mi komórka. Wyjęłam ją z kieszeni dżinsowych spodenek i spojrzałam na wyświetlacz. To była mama. Zatrzymałam się i odebrałam. – Tak, mamo? – Gdzie jesteś? – Prawie na rynku, a co? – Nic, ale możesz już wrócić do domu. Tata odsłuchał wiadomość i przyjechał pięć minut po tym, jak wyszłaś.
Odetchnęłam z ulgą, że mama jest bezpieczna i po zapewnieniu jej, że będę za minutkę, zawróciłam. W tym momencie przemknęło mi przez myśl, że nagle zostałam zupełnie sama, że na całej ulicy nie ma nikogo. Poczułam się z tym trochę nieswojo, ale zaraz odrzuciłam od siebie tę myśl. W końcu to normalne, że nikogo tu nie ma. Jest już druga po południu, więc wszyscy siedzą w domu i jedzą obiad. Po chwili jednak coś za mną zaszeleściło. Nawet się nie odwracając, przyśpieszyłam kroku, a po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. To tylko kot, powtarzałam sobie w myślach, ale mimowolnie przyśpieszyłam jeszcze bardziej. A potem w ułamku sekundy stało się bardzo dużo rzeczy naraz. Coś dużego i ciężkiego powaliło mnie na ziemię. Po chwili zrozumiałam, że to bardzo krępy, umięśniony stwór, ni mężczyzna, ni kobieta. Wyglądał przerażająco. Z głowy to tu, to tam zwisały mu tłuste strąki włosów o szaroburej, ziemistej barwie, jego skóra miała upiornie blady odcień, a pod nią wiły się czarne sploty pulsujących żył. Oczy były całkiem czerwone. Najpierw pomyślałam, że zbir ma w ustach jakiś patyk złamany po obu stronach, ale kiedy wydał z siebie niski odgłos podobny do ryku dzikiego zwierzęcia, zobaczyłam, że to żaden patyk, tylko piekielnie duże, wyrastające z dziąseł kły! Krzyknęłam i spróbowałam się mu wyrwać, jednak jego duże, silne łapska chwyciły mnie za ramiona i boleśnie uderzyły mną o chodnik. Pociemniało mi przed oczami, lecz kiedy zobaczyłam, że zamierza się na mnie sztyletem, od razu odzyskałam przytomność. Udało mi się wyrwać jedną rękę i z całej siły rąbnęłam mu pięścią w oko. Po zetknięciu z jego twardymi kośćmi policzkowymi moja dłoń najpierw zdrętwiała, a potem zaczęła niemiłosiernie piec i krwawić, ale sam cios wystarczył, żebym się od niego uwolniła. Otępiał na chwilę, a ja jak najszybciej spod niego wypełzłam. Teraz zaczęłam dziękować rodzicom, że kiedy miałam trzynaście lat, wysłali mnie na kurs samoobrony, na którym nauczyłam się wyprowadzać ciosy nogami i rękami, a rok później chodziłam nawet na szermierkę, gdzie na zajęciach posługiwałam się prawdziwym (choć tępym) mieczem. Tak mi się te zajęcia spodobały, że chodzę na nie do teraz (i nie chwaląc się, dorównuję naszemu instruktorowi). Chwiejnie podniosłam się na nogi i zaczęłam uciekać. Daleko jednak nie dobiegłam, bo czerwonooki w dwóch susach znalazł się za mną i silnie rąbnął mnie w głowę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i upadłam jak długa na jezdnię, a ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, był wysoki, ładnie zbudowany chłopak, biegnący na mojego napastnika i zadający mu silny cios w szczękę. Potem ogarnęła mnie ciemność. *
Usłyszałam jakieś rytmiczne stukanie. Było głębokie, uspokajające niczym tykanie zegarka. Pomyślałam, że jestem w swoim pokoju i śpię, ale chłodny powiew wiatru prześlizgnął się po moich nogach. Poruszyłam się niespokojnie, a ktoś poprawił jakiś kawałek materiału na mojej klatce piersiowej. Okropnie łupało mnie w głowie, ale ostrożnie otworzyłam oczy. Pierwszym, z czego zdałam sobie sprawę, było to, że leżę na ławce z głową na czyichś kolanach, nakryta cienką kataną z czarnego dżinsu, która przyjemnie pachniała wiatrem i łagodną wodą kolońską. Męską. Spodobało mi się to i wciągnęłam ten zapach jeszcze parę razy, aż zdałam sobie sprawę, że ktoś mnie obserwuje. Nieprzejęta tą myślą
popatrzyłam w górę i zobaczyłam dwoje najpiękniejszych oczu, jakie kiedykolwiek miałam okazję widzieć, i zabójczo przystojną męską twarz, z okalającymi ją długimi do ramion, łagodnie falującymi, prawie czarnymi włosami. Soczyście zielone oczy ze złotymi plamkami przy źrenicach spoglądały na mnie z troską, a kiedy z wrażenia podciągnęłam kurtkę pod sam nos (nie wiem dlaczego, ale ten zapach podziałał na mnie uspokajająco), na jego twarzy pojawił się bardzo krępujący, uśmieszek rozbawienia, który – mimo iż był nieco ironiczny – dodawał mu uroku. Poczułam, że się rumienię. – Widzę, że spodobała ci się moja kurtka? – Uśmiech stawał się coraz szerszy. – Nikt nigdy nie powiedział mi, że mam ładne ubrania, ale z drugiej strony jeszcze żadna dziewczyna nie leżała mi na kolanach na ławce w parku. Zazwyczaj wolały się z tym ukrywać. Zarumieniłam się jeszcze mocniej i szybko podniosłam się do pozycji siedzącej. Spojrzał na mnie z nieskrywaną ciekawością. – Nie powiedziałem, że jest mi źle. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale mimo mojego oczywistego uroku jeszcze żadna dziewczyna nie chciała przejawów miłości w miejscu publicznym, chociaż kiedy byliśmy sam na sam… – urwał znacząco, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy ten piękny jak anioł chłopak nie jest przypadkiem zadufanym w sobie dupkiem. Kiedy jednak na niego spojrzałam, stwierdziłam, że może po prostu ma taki sposób bycia, a skoro… W tej właśnie chwili wróciły mi wspomnienia. Wyprostowałam się gwałtownie i przez myśli przebiegły mi obrazy krępego, zielonego potwora z czerwonymi oczami, z którym walczyłam i który później uderzył mnie w głowę tak mocno, że straciłam przytomność, ale zanim zemdlałam, zobaczyłam właśnie tego siedzącego obok mnie chłopaka, który, zdaje się, uratował mnie z opresji. I ja jeszcze się zastanawiam, czy on jest egoistą? – Wszystko w porządku? – spytał, a z jego głosu zniknęła cała ironia i pojawiła się troska. Zdziwiłam się trochę odkryciem, że potrafi taki być. Z drugiej strony pomógł mi po tym, jak dostałam w głowę, więc chyba nie powinnam mieć jakichkolwiek wątpliwości co do tego, że potrafi się o kogoś zatroszczyć… Po chwili pokręciłam przecząco głową, czując, jak narasta we mnie dziwny ból, który dosłownie chciał rozsadzić mi czaszkę. – Nic nie jest w porządku! – wykrzyknęłam w końcu, nie wytrzymując natłoku wspomnień wdzierających mi się brutalnie do mózgu i powodujących tak mdlący ból, że musiałam mocno przycisnąć ręce do głowy. – Kim był ten… ten potwór z czerwonymi oczami? A może tylko go sobie wyobraziłam? I czego ode mnie chciał? Poczułam, że chłopak się do mnie przysunął i opiekuńczym gestem przyłożył mi rękę do czoła. No pięknie! Pewnie myśli, że majaczę. A może to był tylko sen? Zesztywniałam i już miałam się odsunąć, kiedy przemówił do mnie spokojnie, tym swoim głębokim głosem: – Jeśli o to ci chodzi, to nie myślę, że oszalałaś, bo zaczęłaś gadać o potworze z czerwonymi oczami, chociaż teoretycznie to trochę dziwne i chyba mógłbym tak sądzić. –
Nachylił się i spojrzał na mnie pytająco. – Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, kim on był, musisz uzbroić się w cierpliwość, tymczasem najpierw coś wypijesz. – Wyjął małą szklaną buteleczkę z mlecznym płynem z kieszeni czarnych dżinsów i włożył mi ją do dłoni. Popatrzyłam na niego pytająco, ale on powiedział tylko: – No, pij. – A mogę przynajmniej wiedzieć, co to jest? – zapytałam uprzejmie. Wzruszył ramionami. – To wywar magiczny na ból głowy, skoro tak bardzo chcesz wiedzieć. – Wytrzeszczyłam oczy, a on tylko uśmiechnął się do mnie niewinnie. – Domowej roboty, bez konserwantów. Taki znajdziesz tylko w przytulnej piwniczce babci Hildegardy. Zaśmiałam się cicho, wbrew sobie. – Dobra, a tak naprawdę to co to jest? – zapytałam, uznając, że chciał mnie rozbawić. – Już mówiłem. – Nachmurzył się na chwilę. – To nie był żart. No, ewentualnie z tą Hildegardą… Mówił tak poważnie, że wytrzeszczyłam oczy jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Może jest szalony? – Ale… – zaczęłam niepewnie. – Ty nie jesteś szalony? – wyraziłam swoje obawy. – Nie, tylko przed miesiącem uciekłem z psychiatryka, ale tak ogólnie to wszystko ze mną w porządku. – Przestań! Zaczęłam czuć się naprawdę nieswojo. Chyba to zauważył, bo spoważniał. – Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. Z tym psychiatrykiem to żartowałem. Poczułam się trochę lepiej. – To dobrze – odetchnęłam. – A więc co to jest? – Słuchaj… Zanim zaczniesz się wydzierać, że jestem wariatem, proszę, wysłuchaj mnie. – Spojrzał na mnie błagalnie, a w jego oczach malowało się zmęczenie. Niepewnie pokiwałam głową, nie wiedząc, co zaraz usłyszę. – Wiesz, co to są wilkołaki? – zaczął. Potaknęłam. Czyżby chciał mi wyznać, że jest wilkołakiem? – A elfy? – ciągnął. Znowu potaknęłam. Jest elfem? – A… – Skoro jesteś elfem, dlaczego nie masz szpiczastych uszu? – przerwałam mu. – Nie jestem elfem. – Szkoda – wymknęło mi się, a on zgromił mnie wzrokiem.
– Miałaś słuchać. – Słucham, słucham – odparłam lekko skruszona. Spojrzał na mnie poważnie i mówił dalej. – A zmiennokształtni? Wiesz, kim są zmiennokształtni? – spytał, teraz trochę lekceważąco. – Oczywiście! Jestem fanką fantastyki! – oburzyłam się. Kącik jego ust lekko drgnął, jakby do uśmiechu. Zaraz jednak się opanował. – Świetnie, przynajmniej nie muszę ci wszystkiego tłumaczyć – odparł obojętnie. – W każdym razie ten stwór z czerwonymi oczami to był goblin. Są złe i atakują inne istoty, takie jak zmiennokształtni, elfy, czarodzieje i wilkołaki. Pracują dla swojego króla Skalanego Maga – Parysa. Niektórzy magowie z Sudicante przeszli na jego stronę i zaczęli go wspomagać, tyle że Parys jest z nich najpotężniejszy. – Oczy coraz bardziej wychodziły mi z orbit, ale on niewzruszenie kontynuował: – W Sudicante, czyli w prawdziwej ojczyźnie wszystkich magicznych istot, nawet tych złych, Parys ma swoje królestwo, którego jednak nikt nigdy nie odnalazł, ponieważ jest ono dobrze chronione potężną, niebezpieczną magią. Swoje państwa mają tam także elfy, wilkołaki, zmienni i magowie, a także skrzaty, które mimo iż nie pracują dla Szalonego Króla, nie są zbyt przyjaźnie nastawione do każdego, kto nie jest z ich gatunku. – Wzruszył ramionami, widząc moją niedowierzającą minę. Po chwili nawet zrobiło mi się go żal, bo wyglądał na wyczerpanego, jego oczy przygasły, a światło padało na jego opaloną skórę na tyle niekorzystnie, że pod oczami pojawiły się cienie, jakby nie spał od wielu dni. Mimo to nadal wyglądał bardzo przystojnie (swoją drogą nigdy nie przyszło mi na myśl, że ktoś z cieniami pod oczami może wyglądać dobrze), gdy swobodnie siedział na ławce z nogą na nodze i wyglądał, jakbyśmy właśnie ucięli sobie miłą, przyjacielską pogawędkę. Z trudem oderwałam od niego wzrok, po czym przykazałam sobie mu nie współczuć i nie umiejąc powstrzymać nieco drwiącego tonu, zapytałam: – Jeśli tak, to kim ty jesteś? Jak na razie nie znam nawet twojego imienia, a ty wciskasz mi bajeczki o wróżkach i goblinach, mówiąc tak poważnie, jakby to wszystko było prawdziwe. – Odetchnęłam głęboko i spojrzałam na niego ze złością. Nawet się nie poruszył, tylko patrzył przed siebie spokojnie, jakby przyszedł tutaj pooddychać świeżym powietrzem i kontemplować przyrodę. Poderwałam się z ławki i nie odzywając się słowem, ruszyłam przed siebie szybkim krokiem. Wyjęłam komórkę. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest już ósma wieczorem. Nagle przypomniałam sobie o rodzicach. Przecież oni nawet nie wiedzą, gdzie jestem! Zdjęłam blokadę z wyświetlacza, żeby sprawdzić, czy ktoś dzwonił. Spodziewałam się co najmniej miliona nieodebranych połączeń od mamy i taty, a nie znalazłam ani jednego. Ta wiadomość uderzyła mnie jak grom z jasnego nieba, ale zanim zdążyłam się nad nią zastanowić, ktoś za mną zawołał. – James!
Stanęłam w pół kroku. Jaki James? Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to ten chłopak z ławki za mną woła. Odwróciłam się powoli i spojrzałam na niego. Nie zmienił swojej pozycji, ale wiedziałam, że na mnie patrzy. – Co?! Wstał z ławki i zaczął się do mnie zbliżać. Kiedy podszedł już dostatecznie blisko, zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy. – Mam na imię James. A co? Może myślałaś, że tak się woła na wróżki? Uśmiechnęłam się. Znowu wbrew sobie. Po prostu nie umiałam się powstrzymać, ale zaraz się opanowałam i przybrałam poważną minę. – No wiesz, ostatecznie może nawet mogłabym tak pomyśleć. Nie sądzisz, że już dość mnie naokłamywałeś? – Spojrzałam na niego surowo. Westchnął. Widziałam, że z trudem powstrzymuje się od gniewu, ale zaskakująco dobrze poradził sobie z ukryciem swoich prawdziwych uczuć, bo w jego oczach pojawiło się tylko zniecierpliwienie. – Mówiłem ci już, że to nie są żadne bajki. Ja po prostu chcę ci coś wyjaśnić. – Ach tak? – teraz to ja okazałam złość. – Nie. Coś nieprawdopodobnego… Ja nie mogę w to uwierzyć! Uratowałeś mnie i pomyślałam, że jesteś naprawdę porządnym chłopakiem, a ty teraz… Nie dokończyłam zdania, bo nagle jego ciało zafalowało i gwałtownie się zmieniło. Po kilku sekundach dotarło do mnie, że zamiast niego na ścieżce stoi wielki biały tygrys! Przerażona cofnęłam się o krok. Był naprawdę ogromny, najwyższym punktem, czyli czubkiem głowy, sięgał mi do szyi, a nie należałam do niskich dziewczyn. – To… to niemożliwe! – zawołałam i przez chwilę pomyślałam, że może chłopak uciekł i jako żart podstawił mi wielkiego wypchanego tygrysa, ale od razu przekonałam się, że się mylę. Podszedł do mnie powoli, przeciągając się po drodze, i cicho zamruczał. Ogromny kot był jak najbardziej prawdziwy, a kiedy coraz bardziej bliska omdlenia ze strachu cofnęłam się jeszcze dalej, podążył za mną i otarł się o mnie, łaskocząc mnie w brodę swoim miękkim ogonem. Wstrzymałam oddech. Kiedy tygrys w końcu się trochę oddalił, wycofałam się jeszcze bardziej i właśnie wtedy natrafiłam stopą na pień wielkiego drzewa. Przylgnęłam do niego plecami i modliłam się o przeżycie, a biały tygrys, niby z nudów, zaczął mi się przyglądać. Nie umiejąc się powstrzymać, zerknęłam na niego ukradkiem i wtedy zobaczyłam, że kotowaty ma identyczne oczy jak James. Zachłysnęłam się tym odkryciem i spojrzałam dla pewności jeszcze raz. I stwierdziłam, że oczywiście się nie myliłam. Te oczy należą do Jamesa. Szmaragdowozielone ze specyficznymi plamkami złota przy źrenicy. Nie dało się ich podrobić, a już szczególnie białemu tygrysowi, który w naturze ma błękitne
tęczówki. Kiedy tak stałam i przyglądałam się mu z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy (które w ciągu ostatnich paru minut towarzyszyło mi bez przerwy), tygrys poruszył się i mogłabym przysiąc, że spojrzał na mnie triumfująco. I co? Teraz już mi wierzysz? Podskoczyłam, gdy w mojej głowie rozległo się echo tych słow. – Coooo? – zapytałam już całkowicie skołowana. Zapytałem, czy już mi wierzysz. Popatrzyłam na tygrysa podejrzliwie. W mojej głowie zadźwięczało ciężkie westchnienie. Och… Myślałem, że szybciej się domyślisz, że to ja zmieniłem się w tygrysa, mała. Jakby dla podkreślenia tych słów kotowaty wstał. Przyjrzałam się mu z ciekawością, po czym niepewnie spytałam: – James? To ty? Oczywiście, że ja, a myślałaś, że kto? Tygrys z ZOO? Zaśmiałam się niepewnie. – Ale jak ty ze mną rozmawiasz? Jeszcze tego nie wiesz? A ponoć taka z ciebie fanka fantastyki. – Zaśmiał się cicho. – Rozmawiam z tobą myślami. Jak nauczysz się zmieniać, też będziesz to umiała. – Trochę się pogubiłam… Jak to: nauczę się zmieniać? – zadałam pytanie, wciąż jeszcze nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Normalnie. Jesteś zmiennokształtną tak jak ja, i teraz już o tym wiesz. W następną pełnię będziesz miała szansę po raz pierwszy się zmienić, a to już za… Zastanowił się. …za dokładnie dwa dni. Krzyknęłam cicho. A jeśli to prawda? Wszystko wskazywało na to, że tak. – Ale co z moimi rodzicami? Jak oni na to zareagują? Nie będą specjalnie zdziwieni. Oni wiedzą wszystko o świecie, z którego pochodzisz, ponieważ i oni do niego należą. Kiedyś tak jak wszyscy mieszkaliście w Sudicante, ale musieliście uciec, gdy skończyłaś rok. I wtedy trafiliście tu. Do dziwacznego, zupełnie nierealnego dla nas świata, w którym zamiast magii jest elektronika i prąd. U nas, o ile dobrze pamiętam, wszystko zawsze działało w sposób nieskomplikowany, za sprawą magicznej energii, mieszkającej w każdym zakątku ziemi i w każdej żywej istocie. O tobie dowiedziałem się, jak każdy szanujący się obywatel Sudicante, bardzo wcześnie. Również i o twojej ucieczce wszyscy wiedzieli. Twoje narodziny z jakiegoś dziwnego, nie do końca znanego nam powodu stały się przełomem w dziejach. Nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego, ale wszyscy wiedzą, że coś w tym musi być. Parys również, i właśnie dlatego przebywasz z rodzicami nie tam, gdzie jest twoje miejsce. Próbowałam uporządkować szalejące w głowie myśli.
– To jesteś takim jakby posłańcem, żeby mnie zabrać z powrotem? Zawahał się. Niezupełnie. Właściwie ja też znalazłem się tutaj nie do końca z własnej woli. Dzisiaj spotkałem cię zupełnie przypadkowo, a Sudicante nie widziałem od ośmiu lat… Zasępił się na chwilę. Zrobiło mi się głupio. Postanowiłam poprawić sytuację i zejść na neutralny temat. – Czy twoja rodzina również wyjechała z tobą? – zapytałam i od razu tego pożałowałam. Zasępił się jeszcze bardziej, po czym odwrócił wzrok. Ja to mam talent… Kiedy myślałam, że nic już nie powie, znajomy głos zadźwięczał w mojej głowie: Nie wyjechali ze mną. Oni już nie żyją, a ja znalazłem się tutaj przez nieszczęśliwy wypadek, choć wcale nie miałem zamiaru nigdzie się stamtąd ruszać. Umilkłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chyba zobaczył moje zmieszanie, bo dodał: Nie musisz nic mówić. Po prostu o tym zapomnijmy. Pokiwałam głową i zapytałam: – Ale… Wyjaśnij mi, dlaczego moi rodzice mnie stamtąd zabrali? Zastanowił się przez chwilę. Zabrali cię, bo groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. – Ale jakie? – chciałam wiedzieć. Westchnął. O wszystko musisz ciągle pytać. Pokiwałam stanowczo głową. Dobrze, więc się dowiesz. Twoja mama jest elfką. I to bardzo potężną elfką. Była niezwykle utalentowana, najbardziej z całego rodu. Twój tata zaś jest równie doskonałym zmiennym. Kiedy cię… stworzyli, od razu było wiadomo, co z tego wyniknie. Jesteś najniezwyklejszą istotą, jaką zobaczył świat, i niektórzy przeczuwają, że jeden Parys dokładnie wie, jakie masz możliwości. Prawdopodobnie jesteś bardzo silną przeciwniczką i on chce mieć cię po swojej stronie. Urwał na chwilę, po czym dokończył: Już wiesz, dlaczego cię stamtąd zabrali. I dlaczego nic ci nie powiedzieli. – Bo to mogłoby ściągnąć na mnie kłopoty – dokończyłam. Nagle coś sobie przypomniałam. – Dzisiaj, po włamaniu do naszego domu, mama chciała mi coś powiedzieć, ale dopiero jak przyprowadzę tatę. Ktoś włamał się do waszego domu? James był tak zaniepokojony, że aż mnie to zdziwiło.
– No… tak – odparłam z ociąganiem. – Ale przecież to zdarza się milionom osób na całym świecie. Nic nie rozumiesz? Trafiliśmy tutaj przez przypadek. Niektórzy Sudicańczycy nawet nie wiedzą o możliwości przedostania się do świata w innym wymiarze, a ci nieliczni, lepiej poinformowani, bardzo w to powątpiewają. Poza tym to nie działa ot tak. Wydaje mi się, że czasem przejścia się otwierają, gdy ktoś tego naprawdę potrzebuje. Albo kiedy ktoś zadziała brudną magią. Twoi rodzice na pewno zadbali o to, żebyś i tutaj była chroniona ich mocą, ale ktoś musiał was odszukać i ją w jakiś sposób osłabić. A mógł to zrobić tylko ktoś, kto również posługuje się nie byle jaką magią, ktoś, komu zależy na tym, żeby cię znaleźć. I myślę, że już domyślasz się, kto jest tą osobą. Dostatecznym na to dowodem jest goblin, którego niedawno spotkałaś. Informacje przedarły się przez moją głowę, zostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie i nikły, rwany ślad, który jednak po kilku sekundach połączył się w spójną całość. Gobliny w moim domu, z moimi rodzicami… Nie ma nieodebranych połączeń… – James… Zrozumiałam, że musiało stać się coś złego. Chciałam powiedzieć mu, żeby poszedł ze mną, ale zobaczyłam, że sam już dawno podjął taką decyzję. Jego futro zafalowało, a po chwili znowu był człowiekiem. Nawet nie miałam czasu się zdziwić, bo złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. Biegł przez park, cały czas ciągnąc mnie za sobą, żebym za nim nadążyła. Normalnie może bym go dogoniła, ale pod wpływem tej wiadomości zapomniałam, jak się chodzi. Wybiegliśmy z parku i skręciliśmy w jakąś uliczkę. Po paru zakrętach zdałam sobie sprawę, że to ta sama ulica, którą można dojść na rynek i na której zostałam napadnięta przez goblina. Ciekawe, jak zaniósł mnie do parku, skoro byłam nieprzytomna? Widać naprawdę nie doceniałam poświęcenia tego chłopaka. Ludzie rozstępowali się przed nami, złorzecząc i marudząc, ale James nie zatrzymał się ani razu. Nawet kiedy na chodniku pojawiło się małżeństwo z czworgiem małych dzieci (w tym z piątym w brzuchu), po prostu zręcznie ich ominął, właściwie w ostatniej chwili, bo dosłownie sekundę przed nami po drodze przemknął mały, ciężarowy samochód. Nie wiem, czy ja odważyłabym się na coś takiego, ale widać dla niego nie stanowiło to większego problemu. Uścisk jego ręki był stalowy, choć nie czynił mi krzywdy, i nawet gdybym chciała, nie mogłabym się wyrwać. Ale nie chciałam. Byłam nawet wdzięczna, że mnie za sobą ciągnął, bo mogliśmy dotrzeć do mojego domu dwa razy szybciej. I chyba po tym wszystkim, co usłyszałam, nie chciałam tam wracać zupełnie sama, ryzykując kolejne spotkanie z czerwonookim goblinem bez żadnej możliwości obrony. Gdy dotarliśmy do końca ulicy, zwolnił nieco. – Teraz ty prowadzisz – powiedział i mnie puścił. Udało mi się trochę opanować dudniące ze strachu i z powodu biegu serce i nic nie mówiąc, przeszłam na drugą stronę. Potruchtałam chodnikiem w prawo. Zmęczenie i stres dawały mi się mocno we znaki, więc pomyślałam, że byłoby miło, gdyby James znowu wziął
mnie za rękę i zaczął za sobą ciągnąć. Było to stanowczo mniej męczące niż biegnięcie samej, w dodatku z zawrotami głowy. Kiedy dotarłam do swojej furtki, serce omal mi nie wyskoczyło z piersi. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że James nigdzie nie odszedł, tylko stał za mną i wcale nie wyglądał na zmęczonego. Rozejrzał się dookoła, po czym jego wzrok spoczął na mnie. – To tu? – zapytał ostrożnie, widząc, że konam ze zmęczenia na furtce. Pokiwałam twierdząco głową i zbierając siły, zrobiłam przejście. Popatrzył na mnie badawczo i jakby z troską, po czym zapytał: – Na pewno dobrze się czujesz? Szczerze powiedziawszy, zbierało mi się na wymioty, ale pokiwałam z entuzjazmem głową. Nie mogłam przecież cały czas się mazgaić, a on też nie miał zapewne ochoty bez przerwy mnie niańczyć. Zanim zdążyłam powiedzieć „wchodź”, podszedł do mnie i wcisnął mi do ręki małą szklaną buteleczkę, którą rozpoznałam po zawartości. Był w niej eliksir na ból głowy, którego przedtem oczywiście nie wypiłam. Uśmiechnęłam się w duchu na wspomnienie o babci Hildegardzie i tym razem zawahałam się tylko sekundę, zanim odkorkowałam butelkę. W końcu zobaczyłam już dość dowodów na prawdziwość jego słów. Jeden mały eliksir chyba mi nie zaszkodzi. Wokół mnie rozszedł się ładny, słodki zapach. Przycisnęłam naczynie do ust i wypiłam płyn duszkiem. Byłam przygotowana na mdły, ohydny smak, jaki zazwyczaj mają leki, ale ku mojemu zdziwieniu wywar smakował całkiem dobrze. Coś jak połączenie brzoskwini z wytrawnym korzennym aromatem. Kiedy oddawałam buteleczkę, James uśmiechnął się pod nosem i chowając ją sobie do kieszeni, zadowolony mruknął: – Dobra dziewczynka. Chociaż raz zrobiłaś to, o co cię prosiłem. Nie dał mi czasu na odpowiedź, tylko zdecydowanym krokiem ruszył ścieżką do mojego domu. Ze zdumieniem zauważyłam, że ból głowy znacznie się zmniejszył, a po chwili zupełnie zniknął. Mogłam go jednak posłuchać wcześniej… Pełna nowych sił poszłam za nim. Ogród wyglądał całkiem normalnie i zaczęłam nabierać nadziei, że nic się nie stało. Zrównałam się z nim i razem wbiegliśmy po paru niskich, kamiennych schodkach na werandę, po czym stanęliśmy przed wejściem. Nagle dopadły mnie straszne obawy i z pewnym ociąganiem pchnęłam drzwi. Przedpokój wyglądał zupełnie zwyczajnie, ale w całym domu panowała grobowa cisza. Nie usłyszałam zwykłego hałasu telewizora ani kroków taty, który zawsze sprawdzał, kto wszedł do domu. A także zupełnie normalnego w takich sytuacjach pytania mamy: „Liluś? To ty?”. Coraz bardziej zaniepokojona weszłam dalej. Kiedy stanęłam w drzwiach kuchni, doznałam tak silnego szoku, że musiałam przytrzymać się framugi. Całe pomieszczenie było zdemolowane, zupełnie w taki sam sposób jak mój pokój, jednak tutaj było jeszcze gorzej. Zaniepokojony moim milczeniem James stanął mi za plecami. On też wydawał się poruszony, a ja przypatrywałam się dalej. Krzesło razem ze stołem było wywrócone, drzwiczki szafek powyłamywane i jakby przypalone ogniem, kuchenka przewrócona, a bigos, który na niej
stał, rozlał się po całej podłodze, ponieważ wielki garnek, w którym się wcześniej znajdował, leżał zgięty jak harmonijka pod ścianą, w którą chyba uderzył. Cały tynk odpadł, a deski w środku kuchennego przepierzenia zostały połamane. Byłam wstrząśnięta tym widokiem. Nie zaglądałam już nawet do salonu, by się przekonać, czy jest w nim tak samo, tylko od razu pobiegłam przez kuchnię do jadalni, gdzie znajdowały się schody. Prawie się poślizgnęłam na plamie bigosu, ale nie zwróciłam na to najmniejszej uwagi. James zaraz pojawił się za moimi plecami i rozglądał się czujnie dookoła. Na jadalnię rzuciłam jednak tylko przelotne spojrzenie, stwierdzając, że także tam wszystko jest zdemolowane. Wbiegłam po schodach na górę, James, rozglądając się uważnie, poszedł za mną. Wszystkie drzwi były otwarte, ale tylko jedne przyciągnęły moją uwagę. Była to sypialnia rodziców. Już z daleka widziałam, że dziwnym trafem ona jedna różni się od reszty domu. Powoli podeszłam i zobaczyłam, że na drzwiach jest coś napisane. Ciemnoczerwoną, ściekającą w wielu miejscach substancją, w języku, którego nigdy w życiu nie widziałam na oczy, a mimo to doskonale rozumiałam, ktoś napisał tylko jedno zdanie: „Ciężar żelaznej obręczy na palcu półkrwi zamieni ich wrzaski w ciche szepty”. Na ten widok zrobiło mi się słabo i miałam tylko nadzieję, że ta ciemnoczerwona substancja nie jest krwią któregoś z moich rodziców. Zanim osunęłam się na ziemię, zdążyły mnie podtrzymać czyjeś silne ręce. James podniósł mnie bez trudu za ramiona i obrócił twarzą do siebie. Zauważyłam, że bardzo pobladł. – Nie możemy tu dłużej zostać. Musimy uciekać – przemówił łagodnie, lecz cały czas zerkał czujnie dookoła. – A moi rodzice? Nie mogę ich tak zostawić i po prostu się ukryć! – zaprotestowałam gwałtownie. – Wcale im nie pomożesz, wystawiając się jak na srebrnej tacy i czekając, aż gobliny po ciebie przyjdą! – Był zdenerwowany. – Parys chce cię mieć po swojej stronie i uważam – urwał na chwilę, po czym gorzko się uśmiechnął – wiem, że twoje szlachetne poświęcenie poszłoby niestety na marne, ponieważ Parys nie wypuściłby twoich rodziców, a z „ wdzięczności”, że sama do niego posłusznie przydreptałaś, zabiłby ich, bo wtedy do niczego nie byliby mu już potrzebni. Zresztą, myślisz, że ukryłby gobliny tutaj? Z tak cenną przynętą? Cóż, szczerze mówiąc, nie spodobało mi się ani jedno jego słowo, ale niestety musiałam przyznać mu rację. Powoli pokiwałam głową, lecz nie zamierzałam ukrywać wściekłej miny. Popatrzył na mnie i trochę złagodniał, a po chwili dodał normalnym głosem: – Odzyskamy ich, o to się nie martw. Ale najpierw musimy znaleźć przejście do Sudicante i dołączyć do elfów. – Poczułam się dziwnie, na wieść o tym, że może poznam prawdziwe elfy. – One nam pomogą, a tutaj nie jest bezpie… – urwał w pół słowa, gdy oboje usłyszeliśmy ciężkie kroki w korytarzu na dole. Spojrzałam na niego w panice, a jego oczy
wydawały się mówić: „A nie mówiłem?”. Jednak zamiast tego złapał mnie mocno za ramię i pociągnął do sypialni moich rodziców. – Spadamy – szepnął i zabrał się za otwieranie okna. – Co ty robisz, przecież… – zaczęłam, ale przerwał mi syknięciem, nadal mocując się z oknem. Kroki rozbrzmiewały coraz głośniej, a w chwili, gdy zaskrzypiał pierwszy stopień, Jamesowi udało się otworzyć uparte okno. – I co teraz zrobisz? – zapytałam najciszej, jak tylko umiałam, lecz w środku wszystko we mnie krzyczało ze strachu i złości. – Jak mamy skoczyć i nie złamać sobie czegoś? To niemożli… – Podszedł do mnie i złapał mnie mocno w pasie, po czym przerzucił sobie przez plecy. Zanim zdążyłam zaprotestować, już kucał w oknie i przymierzał się do skoku. Skoczył, a ja nie zdążyłam się powstrzymać i krzyknęłam głośno. Ostry dźwięk przeszył letni wieczór, a gobliny natychmiast zorientowały się, gdzie jesteśmy, i podbiegły do okna, patrząc za nami swymi obleśnymi czerwonymi oczami. Zamiast nieźle się połamać i poturbować, James wylądował miękko na ugiętych nogach. Byłam pod wrażeniem, ale on nie był zbytnio zadowolony. – Po co krzyknęłaś?! Gdyby nie to, mielibyśmy teraz więcej czasu! – To wrzeszcząc, zdjął mnie z siebie najszybciej, jak potrafił, i postawił na ziemi. Ukradkiem zobaczyłam, że gobliny znikają z okna, a i jego uwadze to nie umknęło. Zrobiło mi się okropnie głupio. Wiedziałam, że nas wrobiłam, a kiedy jego ciało zafalowało, pomyślałam, że ma mnie dość i ucieknie, zostawiając mnie samą z goblinami. Ułamek sekundy później stał przede mną biały tygrys, a jego znajomy głos rozległ się w mojej głowie. No, już! Wsiadaj! Chyba że chcesz spędzić resztę życia u Parysa Uroczego – rzekł z przekąsem, a ja omal nie wyskoczyłam z radości ze skóry. Najszybciej jak się dało wdrapałam się na jego grzbiet, a on nawet się nie zachwiał. Zrobiłam to w samą porę, bo właśnie wtedy zza drzewa wyskoczyły cztery ohydne stwory. Tygrys-James spiął wszystkie mięśnie i dał wielkiego susa przed siebie. Omal z niego nie spadłam, a on biegł coraz szybciej. Jednym potężnym skokiem przesadził nasze ogrodzenie. W końcu rozpędził się tak bardzo, że wszystko wokół wydało mi się rozmazaną plamą. Oniemiała przycisnęłam się mocno do jego karku, a kiedy zaczynałam już wierzyć, że nic nas nie dogoni, musiałam się odwrócić. Moja radość szybko się ulotniła. Byli właściwie tuż za nami. – Oni nas już dogonili! – krzyknęłam, wybałuszyłam oczy ze strachu i jeszcze mocniej chwyciłam za kark białego tygrysa. Wiem, właśnie widzę – odparł, a ja zaczęłam się zastanawiać, skąd to wie, skoro się nie obrócił. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że koty mają większe pole widzenia, bo ich oczy są bardziej po bokach. Z jego tonu wnioskowałam, że był jeszcze na mnie zły, ale i tak doceniałam fakt, że mimo to chciał po raz kolejny mnie uratować. Wprawdzie nie lubię być od nikogo zależna, lecz w tej sytuacji sama bym sobie nie poradziła.
Nagle James gwałtownie skręcił, a ja znowu prawie z niego spadłam. Nienawidzę, jak ktoś mnie w ten sposób zaskakuje i nawet jeśli jest na mnie zły, nie powinien tego robić! Zaczęłam się wkurzać. Przecież mogłam spaść i… No tak! Ależ ja byłam głupia! Skręcił jeszcze raz, a potem jeszcze. Zrozumiałam, że James chce w ten sposób zgubić naszą pogoń, a nie zrobić mi na złość. Nie no! Ostatnio nie wykazuję się inteligencją, więc by uratować resztki godności, pozostawię to bez komentarza. Później doszłam do wniosku, iż muszę się jeszcze wiele nauczyć i nie chodzi mi tu o nauczenie się myślenia o sobie, ponieważ to akurat idzie mi tak dobrze, że mogłabym udzielać korepetycji. Po chwili tygrys nieco zwolnił, a ja obejrzałam się do tyłu. Ani śladu goblinów. – Czy to znaczy… – spytałam ostrożnie, rejestrując, że znajdujemy się blisko dużego lasu na peryferiach miasteczka, w którym mieszkałam. Tak. Chyba tak – odparł, a w jego głosie nie było już złości, lecz po raz pierwszy zauważalne zmęczenie. Odetchnęłam z ulgą, że już nic nam nie grozi. Zwolnił jeszcze bardziej, a potem się zatrzymał. Przepraszam. Byłam tak zdumiona jego słowami, że nic nie udało mi się wykrztusić. Przepraszam, że na ciebie nawrzeszczałem, po prostu bałem się, że nas złapią, a ty… – Nie, to ja cię przepraszam, bo to przeze mnie prawie nas złapali. Myślałam, że mnie zostawisz, ale… – Nagle zorientowałam się, że wszystkie słowa wyparowały mi z głowy i przez chwilę tylko milczałam, czując się dość głupio, ponieważ nie umiałam w żaden sposób dokończyć tego, co właśnie zaczęłam. Dałabym głowę, że zaczął się uśmiechać. Ale ja okazałem się zupełnie inny, niż sobie myślałaś – dokończył za mnie, a ja miałam ochotę mu podziękować. Nagle coś zaszeleściło. James poruszył się niespokojnie. Nie zsiadaj – ostrzegł mnie. – Jakbym miała na to ochotę – mruknęłam z napięciem w głosie i rozejrzałam się wokół. Niczego nie było i już miałam uspokoić Jamesa, że nic nam nie grozi, gdy nagle zza blaszanych drzwi opuszczonej fabryki, obok której się zatrzymaliśmy, wybiegły gobliny. Te same (tak mi się przynajmniej zdawało), które nas goniły. Nim osłupiały James zdążył ruszyć, jeden rzucił się na jego tylną nogę i go ugryzł. Biały tygrys ryknął i wyrwał się, odrzucając goblina od siebie, ale pozostałe potwory również nie traciły czasu. Z sykiem rzuciły się na nas, jeden od przodu, drugi od tyłu, a trzeci prężył się do skoku… na mnie! Nagle poczułam ostry, piekący ból i gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam goblina zatapiającego swoje żółte kły w moim udzie. Kopnęłam go w brzuch najmocniej, jak umiałam. Udało mi się, jednak potworna fala bólu, jaka przeze mnie przeszła, kiedy stwór, lecąc do tyłu, wyszarpnął kły z mojego ciała, nie pozwoliła mi się długo cieszyć. Zwłaszcza że gobliny zaraz się podnosiły i atakowały jeszcze bardziej zawzięcie.
Trzymaj się! – usłyszałam głos Jamesa. Zakręciło mi się w głowie, a serce chciało wyskoczyć z piersi na myśl o tym, co może się za chwilę z nami stać. Pomagałam mu tyle, ile mogłam, kopiąc nogami i waląc po omacku rękami. On gryzł i szarpał się oraz orał pazurami goblińskie twarze z czerwonymi oczami. Dopiero teraz uświadamiałam sobie, jakie one są silne. Rozległ się głośny trzask łamanych kości i zobaczyłam, że James skręcił swoimi potężnymi zębami kark jednego z goblinów. Tym samym otworzył nam drogę ucieczki i zanim jakiś inny czerwonooki stwór zdążył nam zastąpić drogę, wielki biały tygrys skoczył do przodu i znowu zaczęliśmy pędzić z ogromną prędkością. Noga piekła mnie w miejscu ugryzienia jak diabli, ale byłam zbyt zestresowana, by się tym przejmować. Odwróciłam się i potwierdziły się moje obawy. Trio pozostałych przy życiu goblinów gnało za nami w przerażająco małym odstępie. Wiedziałam, że zmierzamy w stronę lasu. Może tam uda nam się ukryć? Miałam taką nadzieję. Gdy wbiegliśmy do ciemnego boru, z niepokojem zauważyłam, że James ma bardzo dużo szarpanych ran, zadanych przez gobliny. I słabnie. Powoli, lecz konsekwentnie słabnie, a ja nie mam pojęcia, co zrobić, żeby nas uratować. – James… Jim? – zdrobnienie jego imienia samo cisnęło mi się na usta, pewnie z powodu zakrwawionego futra i ciężkiego oddechu mojego nowego znajomego. – Wiesz, co zrobić? Mam ci jakoś pomóc? – wyszeptałam do porośniętego miękkim futrem ucha. Poruszył nim. Tak – odpowiedział w końcu. Powiedz mi, jak zobaczysz jakąś jaskinię, a ja spróbuję ich jakoś zgubić. – Dobrze – odpowiedziałam i zaczęłam się rozglądać, podczas gdy James wykonywał wariackie skręty między drzewami. Po paru chwilach szczęśliwie zobaczyłam po lewej stronie coś jakby mały pagórek, a za nim wejście do ciemnej skalnej jaskini. Jedyny problem w tym, że było zbyt widoczne. Postanowiłam więc, że musimy spróbować zmylić naszych prześladowców. Powiedziałam o tym Jimowi. Zastanowił się, po czym zaczął gwałtownie skręcać i kluczyć miedzy drzewami. Wkrótce zobaczyliśmy na naszej drodze wielkie krzaczyska. Wyglądały na stare i rosły bardzo blisko siebie. James przyspieszył i dosłownie w nie wskoczył. W krzakach było tyle miejsca, że dorosły człowiek mógłby iść wyprostowany. Nam to wystarczyło, kiedy przylgnęłam płasko do grzbietu tygrysa. Okazało się, że gobliny dały się nabrać i wskoczyły tuż za nami. James ostro zawrócił, by wydostać się z krzaków i biec do naszej kryjówki, a wtedy tuż spod jego łap wyskoczyła wystraszona sarna. Szczęśliwym trafem wybiegła z gęstwiny z drugiej strony i zdołała zmylić gobliny, które, myśląc, że to my, pobiegły za zwierzęciem. Nie mamy wiele czasu – wysapał Jim, przez cały czas biegnąc ile sił w nogach. Pokiwałam głową i od czasu do czasu kierowałam tygrysa na właściwą drogę. W końcu naszym oczom ukazała się skalna jaskinia za pagórkiem. James bez wahania do niej wbiegł. Otoczyła nas ciemność. Niestety, zanim się tam znaleźliśmy, usłyszałam ciężki bieg goblinów, które chyba zrozumiały swój błąd. Jim też to usłyszał, bo zamiast kazać mi zejść,
przemienić się samemu z powrotem i odetchnąć z ulgą, przyśpieszył kroku. Zagłębialiśmy się w czeluści jaskini, uciekając przed krwiożerczymi stworami.
ROZDZIAŁ DRUGI NAD JEZIOREM KSIĘŻYCA Ciężki oddech Jamesa nie dodawał mi otuchy. Wiedziałam, że biegnie już ostatkiem sił i że te siły niedługo się wyczerpią. Jego śnieżne futro poplamione było szkarłatną krwią, wyciekającą z ran zadanych przez gobliny, lecz on sam nie pozwolił mi z siebie zejść, twierdząc, że nie nadążyłabym za nim z tą raną na nodze i cały jego wysiłek, aby mnie uratować, poszedłby na marne. Długo go przekonywałam, że sobie poradzę, ale on nawet nie zwolnił. W końcu dałam za wygraną. W jaskini było ciemno. Tak bardzo, że nie widziałam czubka swojego nosa, Jim jednak mimo mroku biegł pewnie przed siebie. Zaczęłam się zastanawiać, czy gobliny, które od pewnego czasu za nami podążają, też tak dobrze widzą w ciemności. Kiedy zapytałam o to Jamesa, odpowiedział niestety twierdząco. Nagle tygrys gwałtownie się zatrzymał. – Co jest? – zapytałam wystraszona. Nie ma przejścia… – wysapał chłopak z rezygnacją. Będziemy musieli walczyć. Przeraziła mnie sama myśl o walce z goblinami w takim stanie i bez jakiejkolwiek drogi ucieczki. Szybko zsunęłam się z jego grzbietu i podeszłam do niego z przodu. Spojrzałam w jego oczy. Były w nich gniew, rezygnacja, a także potworne zmęczenie. Słuchaj… Gdyby… Nie dokończył. Jego ciało zafalowało i zmienił się z powrotem w człowieka. Prawie krzyknęłam, kiedy go zobaczyłam. Jego czarna koszulka i dżinsy były podarte w wielu miejscach, a rany głębokie prawie na palec. A zobaczyłam to tylko dlatego, że jego ciało na chwilę rozbłysło bladym światłem, po czym znowu zrobiło się ciemno. Skrzywił się i opadł na kolana. Podeszłam do niego szybko, ale kiedy go dotknęłam, odepchnął moją rękę. – Nie! Ty musisz stąd iść. Jakoś się uratujesz. Na te słowa osłupiałam. Chce, żebym go tu zostawiła? – Ale… – chciałam zaprotestować, lecz natychmiast mi przerwał. – Ja i tak nie dam już rady uciec zbyt daleko. Idź przy ścianie po drugiej stronie tunelu. Gobliny cię nie zauważą, bo bardziej pachnę im ja. – Na te słowa uśmiechnął się gorzko. – Mają fioła na punkcie krwi i zabijania, więc nawet rozkazy Parysa, by cię złapać, ich nie powstrzymają. – Nie ma mowy! – otrząsnęłam się z szoku, w jaki wprawiły mnie jego słowa. – Idziesz ze mną! – To nie ma sensu – warknął. – Jeśli z tobą pójdę, złapią nas oboje. Nie rozumiesz, że to dla ciebie jedyna szansa, by przeżyć i uratować swoich rodziców?
Tego było już za wiele! Wstałam z ziemi, nieco się krzywiąc z powodu rozdartej nogi (jakkolwiek to zabrzmiało, była to prawda, gobliny rozdarły mi nogę), po czym podeszłam do ściany i zaczęłam ją obmacywać w poszukiwaniu jakiejś szczeliny. Pamiętałam, że w niebezpiecznych sytuacjach na filmach zawsze takie się w końcu znajdują. Postanowiłam w duchu, że i nam się uda, ponieważ nie pozwolę, by ten „film” zakończył się przedwcześnie. – To nie tam. Musisz iść na drugą stronę tego tunelu – szepnął, opierając się plecami o ścianę, i gwałtownie wciągnął powietrze do płuc. Nie odpowiedziałam, tylko szukałam dalej. Kiedy odeszłam tak daleko, że całkowicie straciłam Jamesa z oczu, nieco zwątpiłam w sens poszukiwań, lecz po chwili, jakby na zachętę, natrafiłam ręką na pustkę. Przesunęłam się jeszcze dalej i okazało się, że szczelina jest dość wąska, ale na tyle szeroka, że mieściłam się w niej bokiem, mając jeszcze trochę miejsca wokół siebie. Weszłam w nią na próbę i uznałam, że jest dość głęboka, bym mogła się w niej schować razem z Jamesem. Szybko do niego pobiegłam i zastałam go leżącego na podłodze, z niebezpiecznie płytkim oddechem. Kiedy się nad nim pochyliłam, spojrzał na mnie ze złością. – Mówiłem, że masz już iść… Czy to takie trudne? – warknął na mnie. – Nigdzie bez ciebie nie idę! – odcięłam się i zaczęłam go podnosić, co okazało się naprawdę trudne. – Pójdziesz. Wykażesz się w końcu tą cholerną odrobiną zdrowego rozsądku i uciekniesz, choćby dlatego, że twoja rodzina cię teraz potrzebuje. Nie bądź pieprzoną egoistką i zwijaj się stąd, zanim rzeczywiście zrobi się gorąco! – Jego słowa mnie rozzłościły. – A myślisz, że po co przeszukiwałam ściany?! Po to właśnie, żeby wykazać się rozsądkiem i uciec stąd razem z tobą! Znalazłam szczelinę. Zmieścilibyśmy się w niej razem, gdybyś tylko mi zaufał! – wykrzyknęłam, czując, że mój oddech przyspiesza i robi się płytki, a na czole występują krople potu. Usłyszałam pierwsze odgłosy ciężkich kroków. Gobliny zbliżały się nieubłaganie. Przez chwilę nic nie mówił, a potem, gdy i on usłyszał naszych prześladowców, poruszył się niespokojnie. – Naprawdę musisz tak marudzić? – zapytał w końcu. Nie odpowiedziałam na to pytanie, tylko wyciągnęłam do niego rękę. – Dobra. – Usiadł ze stęknięciem. Pomogłam mu wstać i zaczęłam prowadzić go do szczeliny. – Jesteś pewna? – zapytał, gdy po chwili dotarliśmy na miejsce. – A mamy inne wyjście? Tak, jestem pewna – to mówiąc, popchnęłam go lekko. Wszedł do szczeliny, pochylając głowę. Odetchnęłam z ulgą, po czym zaczęłam się gramolić za nim. W ostatniej chwili, jak się okazało, bo tuż po tym, gdy tam weszłam, stukot ciężkich butów przybliżył się, po czym zza zakrętu wyłoniło się potworne trio ze świecącymi na czerwono oczami. Gobliny zaczęły węszyć, a gdy nie znalazły nas w pobliżu, gniewnie
prychać i szczerzyć kły. Nie potrafiłam oderwać od nich wzroku i patrzyłam tak długo, aż ktoś pociągnął mnie rękę. Odwróciłam gwałtownie głowę i przypomniałam sobie o Jamesie. Pociągnął mnie za sobą. Szliśmy bokiem przez wąziutką szczelinkę, która na szczęście zaczęła się rozszerzać z każdym naszym krokiem. Po paru zakrętach przestałam słyszeć gniewne syczenie goblinów. Jak można się domyślić, szczelina w skale przekształciła się w tunel. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas prowadził. Kiedy tylko zaczęliśmy iść normalnie, James, który dotąd opierał się o ścianę, osunął się ze zmęczenia i oparł głowę na rękach. Oddech miał ciężki i urywany. Przestraszyłam się nie na żarty. Uklękłam naprzeciwko niego i przytknęłam mu dłoń do czoła. Było gorące i spocone. Niech to szlag! On ma gorączkę! I to jaką! To pewnie przez te rany. – James? Nie zasypiaj na razie, dobrze? – Bawisz się w pielęgniarkę z ostrego dyżuru? – sapnął. – Dajcie mi to żelazko! Musimy mu zrobić elektrowstrząsy! – zaśmiał się cicho. No nie. Albo majaczy pod wpływem gorączki, albo tak uwielbia się ze mnie nabijać, że nawet w takim stanie sobie tego nie odmówi. Westchnęłam z rezygnacją i nagle sobie coś przypomniałam. Podejmując jego grę, aby nie zasnął, zaczęłam gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Taaa… Dobrze, jestem twoją pielęgniarką z ostrego dyżuru. I mam życzenie, przemiły pacjencie. Lekko uniósł brwi. – Ach tak? – Tak. Masz coś, co może się nadać do odkażenia? Jest mi potrzebne. – A co, skaleczyłaś się? – sapnął, ale ku mojemu zdziwieniu spróbował przeszukać kieszenie swojej kurtki. Spróbował, bo zaraz stęknął z bólu. – Jest w mojej kurtce. W lewej kieszeni. Mam nadzieję, że nie wypadła. – Co nie wypadło? – spytałam, przerywając na chwilę poszukiwania. Sięgnęłam do jego kieszeni, gdzie znalazłam zimną buteleczkę. – Wywar – mówił coraz ciszej. – Na ból głowy? – Nie. Na zrastanie się ran – sapnął i wyprężył się z bólu, gdy niechcący dotknęłam jednej z nich. – A jak myślisz? Jakim cudem zrosła się twoja głowa po tym, jak goblin ci przywalił? – No, no. Byłam pod wrażeniem. – To ty nosisz ze sobą te eliksiry zawsze? Robisz je w domu? – zapytałam ze szczerym zaciekawieniem, uważając, by tym razem go nie dotknąć.
– Tak, noszę je zawsze, i nie, nie robię ich w domu. – Posłał mi nieco ironiczny uśmiech. – Mam je od czasów, gdy jeszcze byłem w Sudicante. Powiedzmy… taki prezent od elfów. – Gdy wspomniał o swej rodzinnej krainie, w jego głosie zadźwięczał smutek. Szybko zmieniłam temat. – Dobrze, powiedz mi, jak się tego używa – zapytałam, potrząsając lekko buteleczką. – Po prostu odkorkuj i rozsmaruj po ranie. Najlepiej natrzyj tym jakiś materiał, bo jest bardzo oleiste. Chyba potrafisz zlokalizować ranę na swojej nodze, nie? Moje palce znów grzebiące w kieszeni moich spodenek zamarły. – Jak to na mojej nodze? – spytałam rozkojarzona. – No normalnie. To przecież po to szukałaś czegoś do odkażenia – widząc, że milczę, dodał powoli, jakby mówił do idiotki: – Mówiłaś, że potrzebujesz czegoś do odkażenia. – Człowieku! Myślisz, że po tym, jak osunąłeś się na ziemię i stwierdziłam, że masz czterdzieści stopni gorączki, chciałam tej maści od ciebie tylko dlatego, żeby odkazić swoją rankę?! – Pokręciłam głową z niedowierzaniem. – Okey, możesz sobie być Rambo, ale chyba nie do tego stopnia. Nie jesteś samouleczalny. Ktoś czasem musi pomóc także tobie. W tym momencie moje palce, jakby chciały, bym skończyła wreszcie swą tyradę, napotkały małą buteleczkę z mlecznym płynem, tę samą, którą wzięłam od Jamesa na początku naszej znajomości. Wtedy nic nie wypiłam i chyba odruchowo wcisnęłam ją do kieszeni. Potem przy mojej furtce Jim dał mi drugą i to ją wypiłam. Nie byłam pewna na sto procent, że mu to pomoże, ale wiedziałam, że nie zaszkodzi, więc odkręciłam korek i przysunęłam się bliżej niego. – Masz. To ten wywar na ból głowy, którego nie wypiłam. Okazało się, że mam go w kieszeni. Nic nie widziałam w tych ciemnościach, ale poczułam, że się poruszył i po chwili jego ręka odnalazła moją. Jednak zamiast wziąć ode mnie buteleczkę, lekko uścisnął moją dłoń. – Masz rację. Byłam tak zaskoczona, że nic nie powiedziałam, a on wziął ode mnie wywar i po chwili oddał mi pustą butelkę. Otrząsnęłam się dopiero po paru sekundach i odstawiłam naczynie obok siebie, po czym wyjęłam maść, którą dał mi wcześniej. Pamiętając o zaleceniu Jima, oddarłam pasek materiału z mojej koszulki i nasączyłam go eliksirem. – Teraz musisz mi powiedzieć, gdzie masz te rany, bo nic nie widzę w tych ciemnościach. – Dobrze. Przygryzłam wargę, przypominając sobie, jak bolało odlepianie waty z odartego kolana, gdy tata zmieniał mi opatrunek. Tyle że teraz nie było to wyłącznie jedno małe
uszkodzenie. Teraz trzeba będzie ściągnąć większą ilość materiału z o wiele poważniejszych ran. – James… Muszę ci zdjąć koszulę. Ostrzegam, to nie będzie przyjemne… – Rozdzieraj ją, skarbie, nie krępuj się – usłyszałam jego lekko rozbawiony głos. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, że nawet w takiej sytuacji mojego towarzysza humor najwyraźniej nie opuszcza. – W takim razie zaczynam – zgodziłam się z nim i trochę drżącymi rękami zahaczyłam palcem o długie rozdarcie materiału na klatce piersiowej. Gdy pociągnęłam, nadwyrężony materiał puścił i koszulka rozdarła się na dwie części. Odlepiałam jej poły od zakrwawionych boków Jima i szczerze mu współczułam. Przetrwał ten nieprzyjemny zabieg nadzwyczaj dobrze, tylko od czasu do czasu wciągając szybko powietrze, gdy wyciągałam jakiś kawałek, który za sprawą goblińskich pazurów dostał się w głąb rozcięcia. Pomyślałam, że muszę go potem za to pochwalić, bo ze mną nie byłoby tak łatwo. Najdelikatniej jak mogłam, rozchyliłam w końcu jego koszulkę i dałam mu trochę odpocząć. Przez chwilę po prostu siedział i dyszał, a ja usiłowałam wypatrzyć, gdzie mam go nacierać tą maścią. Oczywiście nic nie zobaczyłam. – Cholerna ciemność! Jak mam ci pomóc, skoro nic nie widzę? – mruknęłam do siebie, zła na spowijający nas mrok. – Ciemność nie będzie nam w tym wypadku za bardzo przeszkadzać… – powiedział i wziął mnie za rękę ze szmatką, po czym położył ją sobie na brzuchu. – Tutaj, siostro – mruknął, a ja z wahaniem zabrałam się do pracy. Okazało się, że nie było tak źle. A nawet powiem, że było dość łatwo: on przenosił moją rękę z rany na ranę, a ja delikatnie je przemywałam, od czasu do czasu zwilżając na nowo szmatkę. – Już – powiedziałam, kończąc przemywanie piątej rany i czekając, aż Jim przeniesie moją rękę na kolejną. Lecz tak się nie stało. Zaniepokojona wsłuchałam się w ciszę i wychwyciłam jego oddech. Ku mojemu zdziwieniu (i uspokojeniu) oddychał miarowo i głęboko, a po chwili zrozumiałam, że śpi. Zaśmiałam się cicho, dumna, że zdołałam mu jakoś pomóc, i wstałam z klęczek. Dopiero kiedy przeciągnęłam zdrętwiałe mięśnie, poczułam, jaka jestem zmęczona. Chwilę chodziłam w tę i z powrotem, w międzyczasie smarując swoją ranę na nodze resztą maści Jamesa, potem jednak przysiadłam obok jego głowy i położyłam mu rękę na czole. Nie było już gorące ani spocone, najwyżej jeszcze trochę ciepłe, ale uznałam, że sen mu pomoże. Widząc, że przybrał dość niewygodną pozycję, odwróciłam go trochę, uważając, by się nie zbudził, i położyłam sobie jego głowę na kolanach. Sama siedziałam oparta plecami o ścianę i dopiero teraz ze zdziwieniem zauważyłam, że podłoga nie jest kamienna, a miękka i… dość ciepła. Przez chwilę się nad tym zastanawiałam, nie wiedzieć czemu, głaszcząc Jamesa po
miękkich, przyjemnych w dotyku włosach. Zupełnie straciłam poczucie czasu i w końcu zmorzył mnie sen. *
Poczułam, że coś jasnego próbuje przedrzeć się przez moje powieki. Poprawiłam się i przez chwilę wydawało mi się, że jestem w domu, a mama zaraz zawoła mnie na śniadanie. Lekko nieprzytomnie otworzyłam oczy i stwierdziłam, że usnęłam na siedząco, a w chwilę później uświadomiłam sobie, iż mam coś na kolanach, a moja prawa ręka leży w czymś miękkim. Spojrzałam w dół, zobaczyłam Jamesa oraz swoją rękę w jego włosach. Nie miałam ochoty się tym przejąć, ale nagle przypomniałam sobie, gdzie jestem oraz skąd się tu wzięłam. W tunelu było dziwnie jasno. Poruszyłam się niespokojnie i właśnie zaczęłam się zastanawiać, skąd to światło, bo przecież zanim zasnęłam, było tu zupełnie ciemno, gdy poczułam na sobie czyjś wzrok. Popatrzałam w dół i napotkałam spojrzenie Jima. Jego zielono-złote oczy wpatrywały się we mnie z rozbawieniem, a na twarzy pojawił się nieco krępujący mnie uśmiech. Zrobiłam wielkie oczy i cofnęłam prawą rękę. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i puścił mi oko. Kiedy się odezwał, usłyszałam, że głos miał trochę ochrypły. – Hmm… Miło mi cię widzieć twarzą w twarz o tak wczesnej porze. Cóż… wiedziałem, że nie spoczniesz, dopóki się mną nie zaopiekujesz, ale tego, że będziesz chciała mnie słodko uśpić na swoich kolanach, się nie spodziewałem. Wywróciłam oczami i lekko zepchnęłam jego głowę z moich kolan, a kiedy on ani drgnął, skrzyżowałam ręce na piersiach na znak protestu. – Może zlitujesz się w końcu nade mną i, jeśli już ci lepiej, zabierzesz głowę? Naprawdę nie mam teraz ochoty na droczenie się z tobą. – Zmarszczyłam surowo czoło, na co on tylko się uśmiechnął i uniósł jedną brew. – A może jednak się ze mną podroczysz? Dzień jest taki piękny, a ja jeszcze nie powiedziałem, że wszystko ze mną okej… – znów uniósł jeden kącik ust w drwiącym uśmieszku, który właściwie nie schodził z jego twarzy. – Mogę potrzebować pomocy mojej pielęgniarki… – Uniósł parę razy brwi, patrząc na mnie znacząco. – O matko, jakiś ty wkurzający! – westchnęłam ze zdenerwowaniem, kręcąc głową. – Jedyne, co masz teraz chore, to twoja głowa. I naprawdę możesz już zejść – to mówiąc, zepchnęłam jego głowę, a on podniósł się do pozycji siedzącej z niezadowoloną miną. – Ja cię z moich nie zepchnąłem – mruknął pod nosem, patrząc na mnie z ukosa. Udałam, że tego nie słyszę, i szybko wstałam. Przez chwilę rozciągałam zbolałe i zesztywniałe mięśnie, a James wziął ze mnie przykład. Z miłym zaskoczeniem stwierdziłam, że moja noga jest już prawie całkowicie zdrowa. Pozostała na niej tylko długa, wypukła pręga. Jim miał się już o wiele lepiej, jemu też zostały tylko blizny po wczorajszym spotkaniu. Zasklepione teraz rany posmarowaliśmy
sobie resztką wywaru, którego użyłam wcześniej (tym razem każde z nas było już na tyle sprawne, aby samemu to zrobić), i postanowiliśmy podążyć dalej w głąb tunelu. James uparł się iść pierwszy, bo – jak sam stwierdził – „od tamtej strony nikt nas już nie zaatakuje, ale nigdy nie możesz być pewna, czy coś nie czyha na nas na zewnątrz”. Przez większą część drogi zastanawiałam się, czy zawsze był taki podejrzliwy i ostrożny, chociaż z drugiej strony nie dziwiłam się mu. Po wczorajszym wieczorku z goblinami nie byłam pewna, czy to takie fajne i beztroskie mieszkać z nimi w jednej krainie. Tunel wciąż się rozszerzał, choć teraz już trochę mniej, aż w końcu doszliśmy do niewielkiej, za to dużo jaśniejszej pieczary. Panował tam lekki półmrok, żeby nie powiedzieć – cień. Już z daleka usłyszeliśmy dziwny szum, który z każdym naszym krokiem stawał się coraz głośniejszy, a teraz niemal zagłuszał myśli. Moje oczy nie były przygotowane na przyjęcie nagle takiej ilości światła i momentalnie zaczęły mnie boleć. W sumie nie byłam tym zdziwiona, bo spędziliśmy w mrocznym tunelu całą noc i tych parę godzin, kiedy nim szliśmy. Zmrużyłam więc i przysłoniłam oczy. James również tak zrobił, po czym, ciągle jeszcze oślepiony blaskiem, próbował odszukać źródło światła. Starałam się mu w tym pomóc i kiedy już przywykłam do jasności, udało mi się zobaczyć ciasne przejście, z którego dobiegał niemal ogłuszający huk. Jakoś udało mi się przywołać do siebie mego towarzysza i przeszliśmy po kolei przez skalną szczelinę. Po drugiej stronie, jak się okazało, była jeszcze mniejsza jaskinia, a zamiast przedniej ściany miała ona wodospad. Wodospad! – Czy to jest to, co widzę??!! – próbowałam przekrzyczeć nieznośny szum spadającej z nie wiadomo ilu metrów wody, dodatkowo odbijający się zwielokrotnionym echem od ścian pieczary. – Chodzi ci o wodospad czy o tego wielkiego pająka nad twoją głową?! – Czy ty już się taki urodziłeś, czy też byłeś na szkoleniu w piekle?! – odkrzyknęłam zła, że się ze mnie nabija, po czym odwróciłam się do niego. O dziwo nie miał na twarzy tego swojego złośliwego uśmieszku i nie patrzył na mnie. Jego uwagę przyciągnęło coś znacznie dalszego. Nieco wystraszona, że jednak nie żartował z tym pająkiem, spojrzałam na sufit. Nie było tam oczywiście niczego, więc uspokojona podążyłam za jego wzrokiem. Dopiero po chwili zrozumiałam, co widzę. James zrobił kilka kroków w tamtym kierunku, a ja poszłam za nim i jak urzeczona wpatrywałam się w jego znalezisko. Strop jaskini wysuwał się w jednym miejscu na parę metrów, tworząc jakby baldachim i rozdzielając wody wodospadu na dwie strony, tworzył szerokie na dwie osoby przejście. Po drugiej stronie był gęsty, zielony las i panował dzień. Znajdowało się tam również najgrubsze i najdłuższe drzewo, jakie kiedykolwiek widziałam. Leżało przewrócone ze stałego lądu na skalną podłogę naszej jaskini, umiejscowione tam jakby specjalnie po to, aby po nim przechodzić na drugą stronę pod wysuniętą częścią sufitu. Wszystko razem stworzyło szeroki, drewniany most, tyle że bez poręczy, położony tak, aby można było przejść suchą nogą między spadającymi z góry wodami. Kiedy jednak spojrzałam nieco niżej, ujrzałam coś, co sprawiło, że postanowiłam zostać w jaskini. Przepaść między nią a lądem
była tak głęboka, iż nie widziałam jej dna, a przejście po śliskim i wilgotnym drzewie na drugą stronę stało się nagle zbyt przerażające. Zobaczyłam, że James się waha i patrzy na mnie, lecz ja wycofałam się głębiej do jaskini, modląc się w duchu, aby znalazł jakieś inne rozwiązanie. Z niepewną miną spojrzał jeszcze raz na most, po czym podszedł do mnie powoli, jakby ostrożnie, i zatrzymał się tuż przed moim nosem. Patrzył mi przez chwilę poważnie w oczy, a potem jego ciało zafalowało i stał się białym tygrysem. Wiedząc, co ma na myśli, wycofałam się jeszcze bardziej. – Nie. Na to mnie nie namówisz – powiedziałam głośno i stanowczo, cofając się jeszcze głębiej. Nie będę cię namawiał. Po prostu mi zaufaj – to mówiąc, popatrzył na mnie wymownie swymi zielonymi oczami, bardzo nietypowymi u białego tygrysa, i podszedł blisko, łaskocząc mnie ogonem w brodę. Jego futro idealnie odzwierciedlało jego stan. Było brudne, potargane i posklejane od zaschniętej już krwi, ale nadal piękne. Zastanowiłam się nad jego słowami, bo wydawało mi się, że już je gdzieś słyszałam… – Czy to nie przypadkiem moje słowa, panie kolego? – zapytałam, czując, że zaraz przyprze mnie do muru, wykorzystując moje własne słowa. Owszem, pani WWD. Zmarszczyłam brwi zbita z tropu. – WWD? Co to za skrót? Wystraszona Wielkiej Dziury. Uniosłam brwi w niedowierzaniu, że mógł wymyślić coś takiego w takim momencie. A może nie? – zapytał z nutką prowokacji w głosie. Cóż, powinnam się już przyzwyczaić… Tygrys James Wkurzający podszedł szybko z boku i zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, oparł się o mnie całym swoim ciężarem. Pewnie chciał mnie na siebie przewrócić, lecz ja nie miałam takiego zamiaru i przez kilka długich sekund próbowałam mu się wyślizgnąć, ale gdy tylko udawało mi się odsunąć, on w mgnieniu oka się przysuwał. Spieraliśmy się tak, aż dotknęłam ramieniem ściany i w ostatnim geście obronnym przycisnęłam się do niej mocno plecami. Usłyszałam w głowie cierpiętnicze westchnienie: Naprawdę musisz się tak opierać? Dam głowę, że za chwilę pojawią się tu gobliny i ciebie porwą, a mnie zjedzą. A skoro cię porwą, to wtedy i tak przejdziesz przez ten mostek, więc wybieraj: wygodna podróż na moim grzbiecie czy wykańczająca tułaczka do zamku Parysa z gratisowym dźganiem od tyłu dzidami? Jak, nie przymierzając, prosiak na rożnie! Z tym prosiakiem to już przesadził! – Och! Ty naprawdę potrafisz doprowadzić do szaleństwa! I dlaczego akurat prosiak!? Wolałabyś świnię? Teraz to ja westchnęłam głośno, przewracając oczami pod jego adresem. Długo się nie odzywałam, więc połaskotał mnie ogonem w brodę, a kiedy go za ten ogon chwyciłam, zaczął mruczeć! Dosłownie zaczął mruczeć! Jak domowy kotek, tyle że
dziesięć razy głośniej. Nie udało mi się powstrzymać śmiechu i trzymając się za brzuch, osunęłam się po skalnej ścianie. Przestał i dałabym głowę, że uniósł brwi. Myślałaś, że tygrysy tak nie potrafią? – Nie wiem, co myślałam, ale nie spodziewałam się nawet w snach, że kiedy złapię cię za ogon, zaczniesz mruczeć! Możesz… Możesz jeszcze raz? – zapytałam, krztusząc się ze śmiechu. Tygrys powoli i jakby z namysłem usiadł koło mnie, a po chwili zastanowienia podał mi swój ogon. Dwoma palcami ścisnęłam jego końcówkę, wpatrując się w niego w napięciu. Zaczął cicho mruczeć. Śmiejąc się, ścisnęłam jego ogon mocniej, a on zamruczał głośniej! Nie mogąc wytrzymać, prawie turlałam się po podłodze, a potem usłyszałam coś w swojej głowie. Nie umiałam tego zidentyfikować, ale potem trochę się uspokoiłam i wsłuchałam w ów dźwięk. Był ładny, dźwięczny, niski i przypominał cichy śmiech… Jamesa. Zanim zdążyłam się do niego przyzwyczaić, umilkł. Wielki kot podniósł się z podłogi i stanął przede mną. – Powinieneś się częściej śmiać – zauważyłam. Wydawało mi się, że chłopak się uśmiechnął, lecz zaraz potem jakby wzruszył ramionami i zmienił temat. Dlaczego nie chcesz przejść przez to drzewo? Nic ci się nie stanie na moim grzbiecie. Ja nie spadnę, mam pazury. Zacisnęłam mocno powieki i powoli pokręciłam głową. – Ja po prostu się boję. Nigdy nie lubiłam dużych wysokości. – Ukryłam twarz w ramionach. – Wiem, że to jedyna nasza szansa, więc idź. Ja poszukam innej drogi albo kogoś tu zawołasz, żeby mnie teleportował czy coś… Poczułam, że coś dotyka mojej dłoni. Coś ciężkiego i szorstkiego, a jednak delikatnie próbującego zmusić mnie, bym podniosła wzrok. Niechętnie spełniłam żądanie i ujrzałam wielką, białą łapę na mojej ręce i wlepione we mnie tygrysie oczy. Nie można zbyt szybko rezygnować. Popatrz tylko na nas, ja wczoraj zrezygnowałem, ale ty się nie poddałaś. Między innymi dlatego żyję. Mrugnął do mnie i zdjął łapę z mojej dłoni, po czym wstał. Zastanawiałam się właśnie nad jego słowami, gdy jego głos rozległ się w mojej głowie. Idziesz? Bo ja nigdzie się bez ciebie nie ruszę. – To znowu moje słowa, panie kolego. – Mimo woli się uśmiechnęłam. Jednak czując na sobie jego wzrok i wiedząc, że powinnam dać mu jakąś odpowiedź, zawahałam się. A niech to, raz kozie śmierć! Trzeba się wziąć w garść, dla rodziców. Odetchnęłam głęboko i powoli się podniosłam. – Dobra, idę z tobą, ale spróbuj tylko zrobić coś głupiego nad tą przepaścią – oświadczyłam, patrząc na niego ostrzegawczo. Ja? – zapytał urażonym tonem. Ja miałbym zrobić coś głupiego? No cóż, jak na razie to ty pakujesz nas cały czas w kłopoty, więc dlaczego podejrzewasz mnie?
Już miałam mu odpowiedzieć, że ma się wypchać sianem, i nawet otworzyłam usta, ale on był jak zwykle szybszy, stanął przede mną bokiem, patrząc na mnie znacząco. No, pakuj się, bo jak tak dalej pójdzie, to ten most zgnije, zanim po nim przejdziemy. Nagle uderzyła mnie straszna myśl. A co, jeśli już jest przegniły? A co, jak się pod nami załamie? Widząc moją przestraszoną minę, Jim tylko przewrócił oczami i oświadczył, że mógł mi tego nie mówić i że naprawdę mam wsiadać, bo po drugiej stronie już się ściemnia. Ech! Coś czuję, że ta podróż będzie długa… Siedząc wygodnie na jego grzbiecie, poczułam się prawie dobrze. Gorzej było jednak, gdy zbliżyliśmy się do kłody, a potem na nią weszliśmy. Postanowiłam nie zwymiotować, więc tylko kurczowo zacisnęłam ręce na jego szyi, co mój uroczy kompan raczył skomentować, że jeśli trochę nie poluzuję tego uścisku, to on zemdleje, wskutek czego razem spadniemy w przepaść. – Limit dobroci ci się wyczerpał? – warknęłam, a mój mózg jak na złość odgrywał scenkę pod tytułem: „Razem z cynicznym tygrysem spadamy w przepaść, której dno jest usiane kamiennymi szpikulcami”. Parsknął na to krótkim śmiechem. Na twoim miejscu nie patrzałbym teraz w dół – poinformował mnie obojętnie, ale ja oczywiście musiałam w dół spojrzeć i w tym momencie przekonałam się, że jego rada była dobra, tylko szkoda, że z niej nie skorzystałam. Byliśmy już w połowie, a przepaść wydawała się jeszcze bardziej niebezpieczna niż przed paroma chwilami. Zebrało mi się na mdłości. – A ty oczywiście musiałeś mi to powiedzieć? – burknęłam zła, że dałam się tak szybko zmanipulować. W głowie kręciło mi się coraz mocniej, a wymiotować chciało mi się coraz bardziej. Powiedziałem, żebyś nie patrzyła, ale skoro musiałaś, to już nie moja wina – odparł nieco burkliwym tonem, bo właśnie się poślizgnął, a ja o mało nie straciłam ze strachu przytomności. Poczułam, jak spina mięśnie, i nawet nie zdążyłam zaprotestować, gdy w jednej sekundzie znaleźliśmy się w powietrzu, a następnej wylądowaliśmy na skraju przepaści, po upragnionej drugiej stronie, gdzie rósł sobie gęsty, zielony las. Nawet nie zdążyłam z niego zsiąść, a znowu przybrał ludzką postać i wylądowaliśmy razem na miękkim, zielonym mchu. – Eeee… Wybacz, już z ciebie schodzę, ale czy następnym razem nie możesz mi po prostu powiedzieć, że masz już dość bycia tygrysem i chcesz się przemienić? Tak byłoby mniej niezręcznie – powiedziałam nieco zażenowana, schodząc z pleców leżącego Jamesa. Mężczyzna powoli się podniósł, cały czas wpatrując się w las oczarowanym wzrokiem. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego i czy aby znowu nie widzi jakiejś przepaści, przez którą trzeba się przeprawić, bo drugi raz to chyba nie dam rady. Jednak rozglądając się po lesie, nic takiego nie zauważyłam. Stwierdziłam za to, że jest piękny, drzewa miały wyraźną, soczystozieloną barwę, były niesamowicie wysokie i masywne, na ziemi rósł mięciutki, ciemnozielony mech. Porastał on także niektóre pnie, zaś powietrze było takie
rześkie, czyste i pachnące, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie znaleźliśmy się w niebie albo w czymś podobnym. Ptaki świergotały przyjemnie, a cichy wiaterek muskał liście drzew ciepłym dotykiem wolności. Wszystko to uspokoiło mnie na tyle, że po raz pierwszy od spotkania goblina poczułam się bezpiecznie i dość komfortowo. W każdym razie jak na sytuację, że nie wiedziałam, gdzie jestem. Ciszę przerwał szept Jamesa: – Wiesz, gdzie właśnie jesteśmy? – zapytał z uśmiechem na twarzy, tym razem normalnym, szczerym i szczęśliwym, co u niego zdarzało się naprawdę rzadko. – W lesie? – podpowiedziałam ostrożnie, bojąc się, czy przypadkiem nie za bardzo go przycisnęłam do ziemi. Zrobił zatroskaną minę. – Wiesz co? Zaskoczyłaś mnie w tej chwili swoją spostrzegawczością. Złamałaś moje przekonanie, że jesteśmy na pustyni. Nigdy ci tego nie wybaczę – podsumował moją odpowiedź, po czym dokończył z pobłażliwą miną: – Otóż owszem, jesteśmy w lesie, ale nie o to pytałem. Pytałem o świat, ziemię, krainę nazwij to, jak chcesz. – James… – już chciałam go zapytać, czy się dobrze czuje, gdy coś mi zaświtało. Zmarszczyłam brwi i wyraziłam swoje przypuszczenia: – Zaraz. Czy ty chcesz powiedzieć, że jesteśmy w Sudicante? – Naprawdę sama się tego domyśliłaś? – A czy ty naprawdę nie powinieneś iść już do piekła? – odcięłam się i odwróciłam do niego plecami, robiąc parę kroków w przód i rozglądając się z zachwytem, który mimo złośliwych komentarzy Jamesa udało mi się z siebie wykrzesać bez trudu. – Co teraz? – Teraz musimy wejść głębiej w las, poszukać jakiejś rzeczki albo jeziora i rozbić tam obóz, a po drodze upolować jakiegoś zająca. Potem proponowałbym kolację we dwoje przy ognisku i wspólną noc na przyjemnym mchu. Czy taki plan ci odpowiada? – Podszedł do mnie z niewinną miną i położył mi jakby nigdy nic rękę na ramieniu. Wyprostowany niczym romantyczny szlachcic składający propozycję tajemnego spotkania swej ukochanej. Nie pasowała tu jednak podarta koszulka, odsłaniająca ładnie wyrzeźbione mięśnie brzucha, i w ogóle cały jego ubiór nie był zbyt elegancki. Co oczywiście ani trochę mi nie przeszkadzało, mimo to szybko wyślizgnęłam się spod jego dłoni. – Wszystko pięknie zaplanowałeś, ale wykreśl ostatni punkt programu. – Uśmiechnęłam się krzywo, marszcząc brwi, i dokończyłam konkretnie: – Tak czy inaczej, prowadź, bo z tego, co wiem, nie mamy za dużo czasu. – Skrzywił się lekko i spojrzał na mnie z ukosa. – Oczywiście, ale ja mając taką okazję pod nosem, nie wykreślałbym jej ze swoich planów. Jeszcze będziesz żałowała swojej decyzji, marznąc samotnie na leśnym poszyciu, nie mając osoby, która mogłaby bez trudu sprawić, by zrobiło ci się gorąco – zakończył patetycznie i pokręcił głową, udając zmartwienie, ale widziałam, że uśmiecha się pod nosem. W końcu zarządził koniec postoju i ruszył energicznym krokiem w las.
Uśmiechnęłam się rozbawiona i podążyłam za nim. *
Szliśmy już chyba z godzinę i dopiero teraz znaleźliśmy to cholerne jezioro. Bolały mnie nogi, a mój biedny pusty żołądek domagał się czegokolwiek do zjedzenia. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jaka jestem głodna i od ilu godzin już nie jadłam. Słońce już prawie zaszło. Mój towarzysz oświadczył, że idzie na polowanie, a mnie poprosił – tak, nie przejęzyczyłam się: poprosił! – o to, bym nazbierała drewna na ognisko. Zgodziłam się, lecz bez przerwy głowiłam się, jak – do jasnej ciasnej – on coś upoluje? Bez łuku, kuszy albo chociaż sztyletu. Wkrótce jednak przekonałam się jak, bo gdy miałam już nazbierany całkiem spory stosik drewna i ułożone patyki oraz małe kłody na ognisko, kotowaty wyłonił się z cienia i rzucił mi pod nogi martwego, całkiem sporego królika, po czym zmienił się z powrotem w człowieka. – Proszę, półuśmieszkiem.
oto
nasza
kolacja
–
oświadczył
z tym
swoim
denerwującym
– Chyba nie liczysz, że go będę oprawiać! – Kiedy James uśmiechnął się szerzej, zrobiłam gniewną minę. Co on sobie myśli! – Sam go upolowałeś, to teraz sam go oprawiaj, ja mogę go upiec. Aha, i zrób to gdzieś dalej, nie chcę spać przy czyichś wnętrznościach – to mówiąc, odwróciłam się do niego tyłem i zaczęłam rozniecać ogień otrzymanymi od niego wcześniej krzesiwem i hubką. – Z takim nastawieniem to nigdy nie przeżyjesz sama na łonie dzikiej natury – odpowiedział, lecz zabrał królika i odszedł kawałek. Gdy chłopak przyszedł z całkowicie obranym i apetycznie wyglądającym mięskiem, ślinka napłynęła mi do ust. Chciałam je od niego zabrać i przyrządzić, ale nagle jakoś dziwnie się poczułam. Zrobiło mi się słabo i chyba pobladłam, bo mój towarzysz zaczął mi się przyglądać z niepokojem i kazał mi usiąść, oświadczając, że i tak miał zamiar upiec mięso sam. Była już szarówka, a gdy mięso wreszcie zmiękło, co trwało jak dla mnie o wiele za długo, było już ciemno. Chociaż jedzenie nie było nawet posolone i nie miało żadnego bardziej subtelnego smaku, ja i James byliśmy po prostu wniebowzięci i zmietliśmy calutką pieczeń. – Wiesz? Chyba znalazłam w tobie jedną dobrą cechę – powiedziałam, siedząc błogo najedzona na kawałku drewna przy ognisku. – Och, czyżby? Więc jednak nie jestem taki do końca zły? – zapytał mnie z lekkim uśmiechem Jim. Postanowiłam trochę się z nim podroczyć. – Oczywiście, że jesteś. Mówię, że znalazłam jedną dobrą cechę, a nie, że cały jesteś dobry – odparłam beztrosko.
– Hm… Jaka to może być cecha? Już wiem! Lubisz, jak się z tobą droczę, więc jednak postanowiłaś ulec emocjom i spędzić ze mną upojną noc? – wysunął swoje przypuszczenia i poruszył konspiracyjnie brwiami. – Yyy… Nie. Myślałam raczej o tym, że dobrze gotujesz i to nam się przyda. – Wyszczerzyłam się do niego i również poruszyłam brwiami. – Nie myśl, że będę robił za twoją kucharkę – odparł stanowczo, lecz zauważyłam, że się uśmiecha. Blask płomieni tańczył w jego włosach, tworząc złote refleksy, a twarz wydawała się spokojna niczym letnie niebo w leniwe popołudnie. Podobało mi się to nowe, rozluźnione zachowanie Jima, bo jak dotąd musieliśmy bez przerwy przed czymś uciekać i nie było szans na dobry wypoczynek. Teraz jednak szansa się pojawiła i chętnie z niej korzystałam, James także. Potem jeszcze dość długo rozmawialiśmy, a mnie przyszło na myśl, że chyba zaczynam go lubić, bo – o dziwo – był dla mnie miły! Pomyślałam, że ciepło ogniska dobrze na niego wpływa i zaczęłam się zastanawiać, jak sprawić, żeby mieć ognisko bez przerwy przy sobie. – James? – Tak? – z zaciekawieniem podniósł na mnie wzrok. – Czy… Wiesz co… Co oznaczały tamte słowa napisane na drzwiach do sypialni moich rodziców? Zmarszczył brwi. – Domyślam się, że nie pytasz o tłumaczenie, bo doskonale je znasz. – Masz rację. Pytam o ich sens. Brzmiały… – zawahałam się, po czym westchnęłam. – Brzmiały strasznie. Mój towarzysz pokiwał ponuro głową. – Nie potrafię powiedzieć ci dokładnie, co oznaczają, ponieważ sam ich do końca nie rozumiem. Wiem tylko, że ten kawałek o żelaznej obrączce oznaczał po prostu poddanie się Parysowi. Żelazna obrączka jest symbolem przynależności do świty Skalanego Maga, jest nasączona bardzo silnym zaklęciem, wymyślonym przez samego Parysa i służącym do kontrolowania jego popleczników. – Czy oni wiedzą o tym, że dzięki temu zaklęciu Parys ich kontroluje? – Doskonale. – A więc dlaczego się na to godzą? – zdziwiłam się i zmarszczyłam brwi. – Wydawało mi się, że tacy ludzie jak oni raczej nie godzą się być jedynie pionkami w czyjeś grze.
– Och, o to się nie martw, Parys potrafi być przekonujący. Poza tym przystępują do niego zwykle ludzie chciwi i rządni władzy, którym jego idee przemawiają do serca. Oni chcą panować, a on pozwala im wierzyć, że tak właśnie jest. – A co, jeżeli ktoś nagle się mu sprzeciwi? James intensywnie na mnie spojrzał, a jego twarz stężała, jakby przypomniał sobie wydarzenie, które w przeszłości sprawiło mu wiele bólu. Trwało dobrą chwilę, nim się znowu odezwał. – Wtedy ten ktoś zwyczajnie kończy swój żywot, często razem z całą rodziną – powiedział cicho. – To zapewne jeszcze jeden powód, dla którego ludzie, którzy raz zawarli układ z Parysem, raczej go nie zrywają. Spuściłam oczy i wpatrywałam się przez jakiś czas tylko w swoje własne palce. Z jakiegoś powodu nie chciałam teraz go wypytywać, co w jego życiu spowodowało, że na tę wzmiankę w jego oczach pojawiła się lodowa pustynia. – A druga część zdania? – zapytałam w końcu niepewnie, znowu kierując na niego wzrok. – Nie wiesz, o co może chodzić, tak samo jak ja, czy może masz jakieś przypuszczenia? – Nie mam pojęcia, o co może chodzić z tą półkrwią. Nigdy nie spotkałem się z takim określeniem wobec nikogo. Nawet jeżeli czyiś rodzice są różnych ras, tak jak na przykład twoi, w Sudicante nie mówi się o ich dziecku, że jest półkrwi. Ono nie może być półkrwi, ponieważ rodzi się albo takie, albo takie. Pokiwałam głową. – Rozumiem. A co powiesz o tym: „ich wrzaski zamieni w szepty”? – Po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz. – Chyba… Chyba nie myślisz, że to o… o… – Nie wiem, Lilith – usłyszałam niespodziewanie łagodny głos mego towarzysza – ale sama rozumiesz… – Wiem. Niestety wszystko może się zdarzyć. Wszystko… – szepnęłam i przez chwilę miałam ochotę ukryć twarz w dłoniach i się rozpłakać. Zamiast tego postanowiłam, że mimo wszystko postaram się to jakoś przeczekać. – Cóż, ja już się położę – powiedziałam przesadnie sennym głosem, po czym, chcąc zrobić sobie jak najwygodniejsze posłanie, zaczęłam się wiercić i szukać jakiejś kory, kłody czy czegokolwiek, na czym mogłabym oprzeć głowę. Gdy tak rozmyślałam, poczułam, że ktoś kładzie mi coś na plecach. Podniosłam głowę. Tym kimś był oczywiście Jim, stojący nade mną ze spokojnym wyrazem twarzy. – Masz moją kurtkę, bardziej ci się przyda niż mnie, bo we śnie zmarzniesz, a ja zawsze mogę przenocować jako tygrys – to mówiąc, posłał mi zaskakująco łagodny uśmiech
i nie czekając na moją odpowiedź, odszedł na drugą stronę ogniska, dorzucając do niego po drodze parę patyków. Niepewna, co mam zrobić z jego kataną, zerknęłam na niego, on jednak patrzył zamyślony w ognisko. No cóż, skoro mi ją dał… Wreszcie ułożyłam się wygodnie na mchu, kładąc głowę na kawałku kory. Było całkiem ciepło i przyjemnie, a gdy nakryłam się kurtką Jamesa, zrobiło mi się miło. Naprawdę ładnie pachniał. To myśląc, zasnęłam, lecz zanim na dobre przeniosłam się do krainy snów, poczułam, jak krótki, ale intensywny ból powrócił do całego ciała. Stęknęłam i nerwowo przewróciłam się na plecy. Kątem oka zauważyłam, że mój towarzysz przygląda mi się z troską, po czym zapadłam w płytki, niespokojny sen. Obudziłam się w środku nocy, ognisko już dogasało i zrobiło się chłodno. Od razu poczułam, że coś jest ze mną nie tak. Spojrzałam na drugą stronę ogniska, gdzie James spał oparty o pień drzewa. Uspokojona, że nikt nie będzie zadawał mi niewygodnych pytań, postanowiłam się trochę przejść. Było mi ciepło, lecz jednocześnie chłodno, a całe ciało pulsowało tępym bólem. Cicho odeszłam poza krąg światła rzucanego przez dogasające ognisko i chodziłam wokół naszego małego obozu, zataczając coraz większe koła. Szukałam ukojenia w ruchu. Zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Kiedy już miałam wrócić i usiąść na chwilę przy ognisku, zobaczyłam jezioro. Przypomniałam sobie, że to właśnie dlatego tak długo szliśmy: żeby rozbić obóz przy wodzie, zapewne dlatego, by mieć jej pod dostatkiem. Oczarowana podeszłam bliżej. Wszystko wydawało się takie niesamowite. Wierzby, które porastały brzegi, głaskały swymi witkami łagodną taflę wody, a zarośla szumiały i pogwizdywały, jakby bawiły się z wiatrem w berka. Przeniosłam wzrok na jezioro i zobaczyłam, jak lekko się kołysze, jak leniwie faluje i jak pięknie odbija się w nim światło księżyca. Uniosłam głowę i spojrzałam na znajomą świetlistą tarczę, tutaj nieco większą i piękniejszą. I nagle ból ustał, odetchnęłam z ulgą. Wkrótce miałam się przekonać, że zbyt wcześnie się cieszyłam. Moje ciało przeszył rozdzierający ból, tak mocny, że krzyknęłam i zgięłam się w pół. Druga fala była jeszcze gorsza. Łkając, upadłam na kolana. Poczułam, jak moja skóra faluje, wybrzusza się i pęka na plecach. Znowu krzyknęłam rozdzierająco i ostatkami świadomości zarejestrowałam za sobą Jamesa wyrzucającego z siebie jakieś soczyste przekleństwa i zmierzającego ku mnie. Nim zdążyłam się obejrzeć, nadszedł nowy ból, wymywający resztki pokrzepiającej świadomości, że Jim mi pomoże. Tym razem dotknął ramion i nóg. Poczułam, jak kości w moim ciele się przestawiają, a potem wszystko ustało. Powoli podniosłam się z ziemi i odwróciłam się oszołomiona, czując, że coś jest nie tak. Skonsternowana i ciągle jeszcze odczuwająca boleśnie każdy ruch, przyjrzałam się sobie i stwierdziłam, że jestem porośnięta czarnym połyskującym futrem. W tej chwili znowu przeszył mnie okropny ból i znowu upadłam na ziemię. Tym razem wydałam z siebie zwierzęcy ryk, ale nie miałam już siły, żeby się nad tym zastanowić. Futro z mojego ciała zniknęło, a ja poczułam się na tyle normalnie, na ile można się czuć, mając wrażenie, że ma się rozerwane plecy. Było mi zimno i łkałam, bo każdy centymetr mojego ciała krzyczał z bólu, a potem poczułam, że ktoś lekko mnie podnosi, mamrocząc cicho jakieś słowa. Zdezorientowana zobaczyłam, że był to James. Usiadł po turecku i położył mnie delikatnie na swoich nogach. Czule tulił mnie do swojej piersi.
Poczułam, że jestem praktycznie cała mokra, a po zapachu stwierdziłam, że to krew. Zrobiło mi się słabo. – Cicho, już dobrze, jestem z tobą, już się skończyło, już nie będzie bolało… – pocieszał mnie, głaszcząc przy tym po włosach. – Co to było? Co się ze mną działo? – zapytałam ledwo słyszalnym głosem. Uspokoiłam się trochę, lecz nadal czułam ogień w każdym skrawku mego ciała. James się zawahał. – Ty się przemieniłaś… Po raz pierwszy – odparł w końcu z namysłem. – Jak to przemieniłam? Przecież ciebie to tak nie boli. Ty nie jesteś cały we krwi – powiedziałam skonsternowana. – Ty też potem nie będziesz. To jednorazowe przeżycie. Dzieje się tak tylko raz w całym naszym życiu, podczas pierwszej pełni, po ukończeniu jedenastu lat albo, jak w twoim przypadku, gdy wcześniej nie mieliśmy o tym pojęcia i niedawno się o tym dowiedzieliśmy. Mówiłem ci już o tym kiedyś, pamiętasz? – No tak, ale zapomniałeś dodać, że to będzie tak cholernie boleć – odparłam słabo, a on zaśmiał się krótko. Wkrótce zmęczenie wzięło górę i zasnęłam w jego ramionach, dziwnie uspokojona. Ból trochę się zmniejszył.
ROZDZIAŁ TRZECI LEGENDA
Obudziłam się późnym rankiem, przykryta kataną Jamesa, a na moim ciele nie było już krwi ani piekących ran. Parę metrów dalej leżał jednak zakrwawiony kawałek materiału, oderwany z koszulki Jamesa. Pomyślałam, że musiał mnie trochę oczyścić, bo wczoraj wieczorem byłam nieco… nie w formie. Zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu, szczególnie wtedy, gdy przypomniałam sobie jego głos, ramiona otulające mnie uspokajająco oraz łagodny dotyk dłoni na moich włosach. Teraz jednak mogłam co najwyżej powiedzieć, że jestem nieźle obolała, a gdy zrozumiałam, że mojego towarzysza nie ma w obozie, bo najprawdopodobniej poszedł po śniadanie, zajrzałam pod podartą i poplamioną koszulkę, czując na biodrze dziwne ciepłe „coś”. Prawie zemdlałam, jak to zobaczyłam, okazało się bowiem, że był to tatuaż, przedstawiający coś w rodzaju zadrapania kociej łapy. Muszę przyznać, że prezentował się nie najgorzej. Powiedziałabym nawet, że świetnie! Gapiąc się na niego niezbyt inteligentnie, zaczęłam się zastanawiać, skąd go wytrzasnęłam i czy to przypadkiem nie jest wynikiem tej całej przemiany. A jeśli tak, to w co właściwie się przemieniłam? No cóż, na pewno w coś z futrem, tego jestem pewna. Może nawet w takiego tygrysa jak James? Ale to by się trochę nie zgadzało, bo z tego, co pamiętam, to moje futro było czarne. A może to była tylko gra świateł? W sumie to nie mam jakichś specjalnych życzeń, w co chciałabym się przemieniać. Albo nie! Mam jedno. Byle to nie był kret. Nie cierpię kretów. Do tego jeszcze taki wielki, ohydny kret z różowym noskiem i pazurami jak łopaty… – Składasz zamówienie na śniadanie? Pieczeń z kreta w sosie własnym? – z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos mego towarzysza. Zarumieniłam się i, zła na siebie, że znowu zaczęłam myśleć na głos, opuściłam koszulkę, a raczej jej resztki, po czym podniosłam na niego wzrok. Stał sobie niedaleko mnie, trzymając w rękach kawał kory, a na niej stosik różnych owoców leśnych. Były tam maliny, jeżyny, a nawet jagody. Uniósł jedną brew, podszedł do mnie i podał mi prowizoryczny talerz. – Niestety aktualnie nie zajmuję się przeszukiwaniem podziemnych korytarzy, a zresztą chyba… nie przepadam za kretami, więc musisz zadowolić się takim śniadaniem. Niepewnie wzięłam od niego posiłek. – Jesteś pewny, że te jagody są dobre? Bo wiesz, niektóre są trujące… – zapytałam, nieufnie przyglądając się ciemnogranatowym owocom. – Jak widzisz, na razie jeszcze żyję, więc myślę, że możesz je zjeść. Najwyżej posiedzisz sobie jakieś pół godziny za krzakiem i ci przejdzie – odparł beztrosko, przemywając sobie twarz i ręce w jeziorze. Szczerze mówiąc, wcale mnie nie uspokoił, lecz mimo to po chwili postanowiłam zaryzykować i zabrałam się do jedzenia. Owoce okazały się przepyszne, więc szybko zjadłam
całą porcję, po czym napiłam się krystalicznie czystej wody z jeziora. Jim przez cały ten czas siedział i patrzył na wodę, a gdy zobaczył, że już skończyłam, podniósł się z zadziwiającą lekkością i podszedł do mnie z poważną miną. – Zmień się. Chcę zobaczyć, czy wszystko w porządku – zaczął bezceremonialnie. Wytrzeszczyłam oczy. – Dobrze się czujesz? Teraz mam się zmieniać, żeby znowu mnie wszystko bolało?! – wybuchnęłam złością. – Jak na razie dziękuję, nie mam zamiaru znowu czuć się, jakbym miała rozerwane plecy! Westchnął ciężko. – Znowu mnie nie słuchałaś, ale jestem skłonny ci to wybaczyć, bo byłaś wtedy świeżo po pierwszej przemianie. Ale teraz słuchaj. To było jednorazowe przeżycie – ostatnie słowa wymówił starannie i powoli, jakby mówił do idiotki. – Więcej nie będzie cię bolało przy przemianie. Zaufaj mi i się zmień, w końcu chyba też chcesz wiedzieć, czym jesteś. Na chwilę zaległa cisza. Nie wiedziałam, co mam teraz zrobić, złość ustąpiła strachowi i niepewności. Spojrzałam na jego poważną twarz. Nie żartował, a zresztą jego przemiany to potwierdzały. Nigdy nie było na nim ani kropli krwi, a cały proces wyglądał tak, jakby po prostu urósł i zmienił kształt. Nigdy też przy tym nie krzyczał. W końcu podjęłam decyzję. – No dobrze… – powiedziałam powoli i trochę nieufnie. – Ale jak mam to zrobić? Wtedy to się jakoś tak… samo, a teraz… – To nic trudnego – uspokoił mnie z tym swoim wyrozumiałym tonem nauczyciela, po czym zamyślił się nieco. – Ja zawsze myślę o tym, że chcę być tygrysem, ale u ciebie to nie zadziała, bo jeszcze nie wiemy, w co dokładnie się zmieniłaś. Teraz myślę, że musisz po prostu jakby… pomyśleć, że chcesz być większa i silniejsza, że chcesz się zmienić w coś… potężniejszego. Zastanowiłam się chwilę nad jego słowami i dokładnie je przeanalizowałam. W coś większego… Hm… W moim umyśle stopniowo pojawiał się obraz czegoś wielkiego, porośniętego czarnym, aksamitnym futrem, czegoś niebywale silnego. Skupiłam się na tym obrazie, lecz przez nieokreśloną ilość czasu nic się nie działo. Już chciałam zrezygnować z tego całego przemieniania się i porządnie nawrzeszczeć na Jamesa ze złości i frustracji, gdy nagle poczułam, że moje ciało jakby faluje i się rozciąga. Było to zupełnie inne odczucie niż za pierwszym razem, wtedy bolało. Teraz po prostu czułam się, jakbym na chwilę stała się niespokojnie falującą wodą, a po chwili moje ciało zupełnie bezboleśnie, ale bardzo gwałtownie zmieniło swój kształt i wygląd. Zmienił się także mój sposób widzenia. Wszystko było ostrzejsze, bardziej wyraziste, i mogłam oglądać swoje boki – bez odwracania! Przypomniało mi się powiedzenie mojej mamy, że ktoś ma „oczy dookoła głowy”, i zachciało mi się śmiać, bo dokładnie tak się teraz czułam. Uspokoiła mnie jeszcze jedna rzecz: nadal widziałam w kolorze. Uff… Czymkolwiek byłam, to na pewno nie kretem. Dopiero teraz
przypomniałam sobie o obecności Jamesa. Stał nadal w tym samym miejscu i mógłby udawać, że zupełnie nie jest zaskoczony, gdyby nie sposób, w jaki na mnie patrzył. Lustrował mnie wzrokiem całą, a w jego oczach był… podziw? Gdy zorientował się, że na niego patrzę, przeniósł wzrok na moją twarz i nasze oczy się spotkały. Po paru sekundach kiwnął na mnie ręką, bym podeszła bliżej niego, a gdy to zrobiłam, odsunął się z zagadkowym uśmiechem od jeziora i poprosił, żebym przejrzała się w jego przeźroczystych wodach. Niepewnie podeszłam, bojąc się, co zaraz zobaczę. Kiedy znalazłam się dostatecznie blisko, stanęłam i gapiłam się oniemiała na swoje odbicie. Tylko moje jasne, miodowe oczy mówiły mi, że to ja. Zamiast ujrzeć w tafli całkiem wysoką, dość szczupłą dziewczynę, z długimi do pasa, kręconymi ciemnymi włosami, zobaczyłam potężną, piękną i władczą czarną panterę, z majestatycznie uniesionym ogonem i czarnym jak smoła futrem, z ledwo widocznymi, prawie granatowymi plamkami. Nadal nie mogąc w to uwierzyć, obracałam się dosłownie we wszystkich kierunkach, by móc obejrzeć się z każdej strony. Teraz zauważyłam, że mam posklejaną i brudną od krwi sierść, tak samo jak Jim. Widocznie tak to działa – jest się czystym lub brudnym bez względu na postać, którą się akurat przybrało. Mimo to byłam pod wrażeniem. Wtem wpadł mi do głowy szalony pomysł i naładowana nową, nie wiedzieć skąd zaczerpniętą energią postanowiłam wypróbować swoje pazury. Z cichym pomrukiem, który w moich uszach zabrzmiał radośnie, rozpędziłam się i wdrapałam na pobliskie drzewo, prawie bez wysiłku. Upatrzyłam sobie najszerszy i najwygodniejszy konar, po czym położyłam się na nim i machając ogonem, z zadowoleniem patrzyłam, jak James na dole kręci swoją uroczą główką, z miną wyrażającą wyrozumiałą cierpliwość, jaką ma się zwykle dla małego dziecka. Ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Nie dziś, nie po tym, jak odkryłam swoje drugie, cudowne ja. Byłam na to zbyt szczęśliwa i coraz bardziej cieszyłam się z tego, że spotkałam Jamesa i że dowiedziałam się, kim jestem naprawdę. Moją radość przysłaniało tylko jedno straszne zmartwienie: gdzie są moi rodzice i jak mam ich uratować? Nagle, zgaszona tą myślą, zeskoczyłam z drzewa i poczułam się strasznie zmęczona. Wiedząc, że prawdopodobnie mamy dziś do przebycia długą drogę, otrząsnęłam się trochę i spróbowałam zapytać mego towarzysza, kiedy wyruszamy, jednak z mojego gardła wyrwał się tylko niski pomruk. Spróbowałam ponownie, ale i tym razem było tak samo. Całkowicie skołowana zaczęłam się zastanawiać, jak porozumiewa się ze mną James, gdy jest w postaci tygrysa, gdy usłyszałam ciche parsknięcie, a potem chłopak pojawił się tuż przed moimi oczami. – Jeśli chcesz coś powiedzieć, nie próbuj mówić normalnie, tylko myślami – wyjaśnił Jim, lekko uśmiechając się pod nosem, a kiedy spojrzałam na niego nierozumnym wzrokiem, zastanawiając się, co też, do cholery, mógł mieć na myśli, wywrócił oczami. – Nie mów, że nie rozumiesz – westchnął, a ja nadal uparcie na niego patrzyłam. W końcu dał za wygraną, zrzędząc przy tym oczywiście, że musi cały czas coś mi wyjaśniać, ale, o dziwo, robił to z uśmiechem, może nie do końca widocznym, ale jednak z uśmiechem. – Musisz pomyśleć albo spojrzeć na tego, do kogo chciałabyś coś powiedzieć, a potem powiedzieć to sobie do niego w myślach.
Pomyślałam przez chwilkę, po czym odezwałam się tak, jak mnie pouczył. Czy tak? – zapytałam z uśmiechem, słysząc swój głos w głowie. James się uśmiechnął. – Dobrze, mądra dziewczynka, już drugi raz zrobiłaś tak, jak cię uczyłem. No widzisz. Chyba zaczynasz w końcu odnosić jakieś sukcesy wychowawcze – odparłam nieco zaczepnie, jednak nadal pogodnym tonem. Znowu dopadło mnie zmęczenie, tak wielkie, że musiałam sobie usiąść. Jim spojrzał na mnie badawczo, ale nim zdążył coś powiedzieć, szybko przerwałam ciszę: To kiedy ruszamy? Daleko dzisiaj będziemy szli? Spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, a potem powoli i w zamyśleniu pokręcił głową. – Dzisiaj postaramy się dotrzeć do Perum, a jak nam się poszczęści, to nawet do Asuli. Tam uzyskamy konkretną pomoc od królowej, ale dzisiaj nie będziesz jeszcze biegła sama. Powiozę cię. Musisz porządnie odpocząć, nim zaczniesz zmieniać się na dłużej i twój organizm się do tego przyzwyczai. W innym wypadku możesz umrzeć z wyczerpania, gdy przemienisz się z powrotem w człowieka. Elfy się tobą dobrze zajmą. – Mówiąc to, cały czas patrzył się na mnie zamyślony. – Możesz się już przemienić. Im szybciej wyruszymy, tym większe szanse, że dotrzemy dzisiaj do samej Asuli. Hm… A co to jest Asula? Jesteś pewny, że nie mogłabym biec sama? – Jestem pewien, przecież widzę, jak wyglądasz. Jesteś przemęczona – odparł stanowczo i dość szorstko, odwracając się do mnie plecami i podnosząc z ziemi swoją katanę, by otrzepać ją z trawy. – No, zmieniaj się. Musimy ruszać, weźmiesz moją kurtkę, mnie nie będzie potrzebna. Z ociąganiem spełniłam jego życzenie, zachęcona myślą, że może już niedługo odnajdę moich rodziców. Wkrótce jednak miałam się przekonać, jak długą drogę muszę jeszcze pokonać, by to osiągnąć. Moje ciało znowu zafalowało i gwałtownie zmieniło swoją postać. Gdy na powrót stałam się człowiekiem, nagle odczułam sens słów Jamesa na własnej skórze. Byłam wyczerpana i ledwo stałam na nogach. Ostatkiem sił dotarłam do mojego towarzysza, który czekał już na mnie w postaci tygrysa. Założyłam jego katanę i ostrożnie na niego wsiadłam. Z radością zauważyłam, że aby mi to ułatwić, zniżył się tyle, ile mógł. Znowu zrobiło mi się ciepło na sercu, a jego katana nagle zapachniała jeszcze przyjemniej, mimo że przecież nie była już pierwszej świeżości. Wrażenie to mogło też wynikać z faktu, że nadal byłam w rybaczkach i podartej bluzce na ramiączkach, a moje sandałki, choć na płaskim obcasie, wcale nie nadawały się do biegu, walki ani do długiego marszu. A tutaj pogoda była dziwna. Piękna, ale zupełnie nie taka jak u nas. To znaczy, dzień był bardzo ładny i słoneczny, nadający się do chodzenia w krótkim rękawku, a jednocześnie nie było duszno ani parno, co dla mnie stanowiło duży plus. Za to noce były tu stosunkowo chłodne. Kiedy zapytałam o to Jamesa, odpowiedział mi, że tu tak jest, nie za zimno, nie za ciepło, przez większość dni w roku, chociaż czasami w lecie zdarzają się upalne dni, jednak występują dość rzadko. Natomiast zimy są umiarkowanie mroźne, ale również, tak jak latem, są dni, gdy temperatura przekracza nawet minus osiemnaście stopni w dzień – od czasu do
czasu. Uspokoiło mnie to. Bardzo nie lubię tak niskich temperatur, a w końcu nie wiem, co będzie dalej, kiedy odnajdę rodziców. Nie wiem, co potem zrobimy. Szczerze powiedziawszy, bardzo podobało mi się w Sudicante. Wprawdzie nie widziałam jeszcze jej mieszkańców ani miast, ale gdyby wszystko wyglądało tak cudownie jak ten las, nie widziałabym żadnych przeszkód, by tutaj zamieszkać. Oczywiście dopiero jak uda mi się uratować rodziców i zrobić coś z tym całym Parysem. Wtedy, przypuszczam, byłoby idealnie. Tak zatopiona w swoich myślach jechałam na grzbiecie tygrysa, przytulona do jego puszystego karku, i zupełnie zapomniałam, że Jim nie odpowiedział mi na ważne pytanie. – Więc co to jest ta Asula i Perum? – zapytałam, wyrywając się z ciasnego uścisku przytłaczających mnie myśli. – Asula to stolica Estilirei, a Estilirea to państwo elfów, do którego należy również Puszcza Eris, gdzie znajduje się czczone przez elfy drzewo, od którego wzięła nazwę cała puszcza. Perum to po prostu mniejsze elfickie miasto, położone bliżej granicy z lasem. – A Eris to nie jest przypadkiem bogini niezgody? – zapytałam, przypominając sobie niedawną lekcję polskiego. W tym znaczeniu nie. Eris to łacińska nazwa gwiazdy. – To elfy posługują się łaciną? Nie, nie posługują się łaciną, ale większość zna ten język i niektóre nazwy są z niego wzięte. – To jakim językiem się posługują? Zamyślił się na chwilę. Cóż, cała Sudicante posługuje się jednym językiem, który zna każda istota magiczna, nawet o tym nie wiedząc. Po prostu gdy przekroczysz granicę i dostaniesz się do tej krainy, to wtedy od zaraz, bez żadnego uczenia się czy zastanawiania, posługujesz się językiem tu obowiązującym i nawet nie zauważysz, że jest inny. Jest on dla ciebie tak naturalny, że nie ma szans, żebyś się zdziwiła jego brzmieniem albo zapisem. Znasz go i tyle. Ale działa to tylko na magiczne stworzenia, takie jak ty czy ja, zwykłych ludzi to nie dotyczy. Przetworzyłam sobie te informacje w umyśle i przyswoiłam. No tak, ja żadnej zmiany w moim lub Jima mówieniu nie zauważyłam, a skoro do Sudicante mogą przybyć istoty z całego świata, które wyemigrowały tak jak ja czy on, i potrafią dogadać się z rodowitymi elfami albo wilkołakami, to coś w tym musi być. Jechaliśmy tak i jechaliśmy, ciągle przez las, a wiem to stąd, że cały krajobraz, który mijaliśmy, był zielony. Żadnych szczegółów nie potrafiłam wychwycić, bo choć było dopiero południe, dopadło mnie tak silne zmęczenie, że zachciało mi się spać. Powoli przymknęłam oczy. Do snu kołysał mnie miarowy bieg tygrysa-Jamesa, za uspakajający dotyk miałam wiatr bawiący się moimi włosami, a ciepłą pierzyną była katana Jima, przyjemnie pachnąca, otulająca me ciało. I muszę się przyznać, że nawet nie wiem, kiedy usnęłam…
*
Poruszyłam się niespokojnie i nakryłam oczy ramieniem. Jakiś uciążliwy promień światła próbował się przedrzeć pod moje powieki i mnie zbudzić. Było to działanie z pozoru słodkie, a jednak nieznoszące jakiegokolwiek sprzeciwu. Zniesmaczona przewróciłam się na drugi bok i nakryłam po same uszy miękką, przyjemnie pachnącą kołdrą. Kołdrą? Przez myśli przemknęły mi obrazy z ostatnich dni: jak spotkałam Jamesa, jak goniły nas gobliny i właściwie dzięki temu znaleźliśmy wejście do magicznej krainy Sudicante. Przypomniała mi się też moja pierwsza przemiana, a także ta druga, podczas której odkryłam, że jestem wielką czarną panterą. Zaczęłam się głowić, skąd właściwie, u licha, wzięłam tę kołdrę, skoro powinnam siedzieć sobie teraz na Jimie i jechać do tej całej Asuli. Gdy się tak zastanawiałam, majacząc jeszcze między snem a rzeczywistością, do głowy wdarł mi się nieproszony czyjś ciepły, niski głos, inny od głosu Jamesa, więc zupełnie mi obcy. Ten głos zdawał się należeć do młodego osobnika rodzaju męskiego. Z wahaniem, wręcz ze strachem, uchyliłam jedno oko, nie wiedząc, czego mam się spodziewać i czy przypadkiem jeszcze nie śpię. Pierwsze, co udało mi się ustalić, to to, że znajdowałam się w dużym, niewątpliwie pięknym pokoju, wszędzie wyłożonym drewnem, i że leżałam w wielkim wygodnym łożu z baldachimem i zasłonami po bokach. Dookoła mojej głowy było pełno miękkich poduszek, a kołdra, którą byłam nakryta, była ubrana w śliczną, satynową poszwę ze śnieżnobiałymi falbankami. W ogóle cały komplet pościeli miał takie falbany, nawet na zasłonach i baldachimie były, a środki wszystkich poszewek miały ciepłą, jasnokremową barwę, drukowaną w małe, jaśniejsze zawijasy. Byłam oszołomiona, ale rozglądałam się dalej. Zauważyłam wysokiego, jak myślałam, mężczyznę, wyglądającego na jakieś dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata, stojącego parę metrów od mojego łóżka, przy okrągłym, drewnianym stoliczku, ulokowanym między dwoma, zapewne wygodnymi fotelami. Przeglądał jakąś opasłą księgę, czytając jej fragmenty na głos z zamyśloną miną, i nawet z tej odległości wydawał się bardzo przystojny. Miał platynowe, prawie białe, proste, lekko potargane włosy, dosyć krótko ścięte. Był szczupły, miał jasną karnację. Nosił prostą, białą i chyba lnianą koszulę, rozpiętą od pasa w górę, oraz brązowe przylegające spodnie. Na nogach miał wysokie, lekkie buty, a po chwili, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do jasnego słonecznego światła w pomieszczeniu, zrozumiałam, że to elf. Jego uszy były normalnej wielkości, lecz wyraźnie szpiczaste. Co do pokoju, przez ten krótki moment zdążyłam spostrzec, że wszystkie meble są pięknie wykonane z brązowego drewna, z dokładnością do najmniejszego szczegółu. Rzeźbione zdobienia i starodawne złote uchwyty oraz klamki były po prostu cudowne. Nie zdążyłam jednak zobaczyć niczego więcej, ponieważ uroczy nieznajomy elf postanowił sprawdzić, jak się czuję, i ruszył cicho do łóżka. Z przestrachu szybko zamknęłam oczy, udając, że śpię. No bo w końcu nadal nie wiedziałam, gdzie jestem i jak się tam znalazłam, więc nie bardzo chciałam bliższej konfrontacji z całkowicie obcym elfem, a ponadto nadal chciwie chwytałam się tego, że może to jednak tylko jakiś głupi sen. Bardzo chciałam, żeby James tu ze mną teraz był. Wydawało mi się, że usłyszałam cichy śmiech. Był niski jak głos, który wcześniej czytał fragmenty księgi. Poczułam, że ktoś usiadł obok mnie na skraju łoża i zaczął się we
mnie wpatrywać. Zebrałam się w garść i otworzyłam oczy. Zobaczyłam przystojną męską twarz, pochyloną właściwie tuż nade mną. Elf uśmiechał się z rozbawieniem, a kiedy zauważył moje otwarte oczy, zaśmiał się jeszcze szerzej. – Widzę, że już się wyspałaś – zaczął, nie przestając się we mnie wpatrywać z ledwo ukrywaną radością. Nie odpowiedziałam, a zamiast tego, całkowicie już rozbudzona, świadoma i przytomna, poderwałam się z niesamowitym jak do tej pory wigorem do pozycji siedzącej, jednocześnie cofając się jak najdalej od niego, w stronę wezgłowia łóżka. Kurde, to chyba jednak nie jest sen. – Nie, nie! Nie bój się mnie. Nic ci nie zrobię – zaczął mnie uspokajać, najwyraźniej bardzo zmieszany i zaskoczony moją reakcją, a potem podrapał się z zakłopotaniem w głowę. – No… chyba należą ci się porządne wyjaśnienia. – Spojrzał na mnie przepraszająco i wyciągnął rękę. – Jestem Rubeus, uzdrowiciel. – Po chwili wahania uścisnęłam jego dłoń, co go wyraźnie uspokoiło. – Jesteś teraz na królewskim dworze w Asuli, to jest stolicy naszego kraju, Estilirei. Twój towarzysz, zmiennokształtny imieniem James, przywiózł cię tutaj wczoraj późnym wieczorem, wyjaśniając twoje i swoje pochodzenie, a także opowiedział nam o twoich rodzicach i o tym, że wczoraj w nocy po raz pierwszy się zmieniłaś. To dlatego byłaś taka zmęczona i nawet się nie obudziłaś, gdy cię przenosiłem do tej komnaty. – Popatrzył na mnie z uznaniem, za to ja nieźle się zdziwiłam, że to on, a nie Jim mnie tutaj wniósł. – Nigdy nie zdarzyło nam się gościć na naszych ziemiach tak potężnej istoty jak ty. Królowa bardzo cieszy się z twojego powrotu. Twoja matka była jednym z najpotężniejszych elfickich magów, a twój ojciec zawsze cieszył się uznaniem wśród naszego ludu jako zmiennokształtny, posiadający nad wyraz wysokie zdolności. Ty musisz być… jesteś niesamowita. Od samych twoich narodzin całe Sudicante o tobie mówi! – powiedział to tak nabożnie, że omal nie udusiłam się od powstrzymywanego śmiechu. – Dziękuję, jesteś bardzo miły. Ja nazywam się Lilith, ale wszyscy zwracają się do mnie po prostu Lil – przedstawiłam się z uśmiechem, już trochę bardziej rozluźniona niż na początku. No, no… Na królewskim dworze u elfów. Brzmi ciekawie. Naraz jednak spoważniałam. – A gdzie jest James? Został tutaj, prawda? – zapytałam z niepokojem, przypominając sobie o swym towarzyszu. Wydawało mi się, że Rubeus skrzywił się nieznacznie, lecz sekundę później uśmiechał się już do mnie uspokajająco, więc pomyślałam, że to pewnie tylko przywidzenie. – Tak, tak. O niego się nie martw. Królowa użyczyła mu schronienia tak samo jak tobie. – Mimo woli odetchnęłam cicho. Przypuszczałam, że jest tu pięknie, ale jakoś nie chciałam zostać tu całkiem sama, nawet jeśli Rubeus wydawał się być bardzo miły i troskliwy. Elf z ociąganiem wstał z mojego łóżka i oddalił się do drzwi. – Więc… Mam nadzieję, że wypoczęłaś i że dobrze się tobą zaopiekowałem. – Puścił mi oko i dodał: – Królowa kazała mi się tobą zająć, a gdy się obudzisz, miałem ci od niej przekazać, że oczekuje cię w sali tronowej. – Widząc moją przestraszoną minę, roześmiał się. – Nie martw się tak! Ona chce tylko z tobą porozmawiać, żadnych przesłuchań z torturami nie będzie. – Gdy na powrót się rozluźniłam, besztając się w duchu za minę przerażonej dziewczynki, jaką przed chwilą zaprezentowałam, złapał za klamkę ozdobnych dwuskrzydłowych drzwi. – Aha! Byłbym zapomniał. – Odwrócił się jeszcze do mnie i zlustrował mnie wzrokiem. – Gdybyś
chciała się odświeżyć, a na pewno chcesz, łazienka jest za tamtymi drzwiami – wskazał palcem na mniejsze, lecz także dwuskrzydłowe drzwi, znajdujące się naprzeciwko łoża, na którym siedziałam. – A czyste ubranie znajdziesz tam, przygotowane na krześle w rogu, razem z ręcznikami, mydłem i perfumami. – Kiwnęłam głową z wdzięcznością. – Wybrałem … to znaczy wybraliśmy dla ciebie coś bardziej eleganckiego niż zwykłe spodnie z bluzką. Mam nadzieję, że będzie ci się podobać – urwał na chwilę, patrząc na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, po czym dokończył: – Jak będziesz gotowa, poczekaj tu na mnie, dobrze? Powinienem wrócić za jakieś czterdzieści minut – to mówiąc, posłał mi krzepiący uśmiech i zamknął za sobą drzwi. Jeszcze przez chwilę siedziałam na łóżku, rozmyślając o tym, ile zdumiewających rzeczy spotkało mnie w tak krótkim czasie. Miałam tylko nadzieję, że z Jimem wszystko dobrze. I kto by pomyślał, że będę się o niego martwić, mając pod ręką przystojnego elfa, tysiąc razy milszego. Hm… W sumie to prawie wcale nie znałam Rubeusa, ale z tego, co zauważyłam, jest chyba fajny. No tak. Ale to za mało, żeby go osądzić, zresztą wątpię, bym miała się w nim zakochać. Jak już, to prędzej zaprzyjaźnić. Pomyślałam o Jamesie, przypomniałam sobie, że chociaż był bezkonkurencyjnie wkurzający, to w jego obecności czułam się całkiem dobrze. I przekonałam się już nie raz, że potrafi być także opiekuńczy. Dotknęłam w zamyśleniu swoich włosów, wspominając przyjemny dotyk mojego towarzysza i jego głęboki głos, uspakajający mnie cicho. To było przyjemne, bardzo przyjemne… Potrząsnęłam głową, przerywając swoje bezsensowne rozmyślania, odkopałam się z pościeli i wstałam. Moje stopy natrafiły na miękki, futrzany dywan. Rozejrzałam się z ciekawością po całym pokoju. Teraz zobaczyłam o wiele więcej. Łoże, na którym spałam, nie było duże, lecz gigantyczne. Pięknie wykonane, baldachim z tego samego materiału, co pościel i zasłony, wsparty na czterech wysokich, owalnych kolumnach. W pewnym oddaleniu, na prawo od łóżka, znajdowały się okna do ziemi, podzielone w środku na sześć, a także szklane i dwuskrzydłowe, jak chyba wszystko tutaj, drzwi, wychodzące na mały półkolisty balkon, otoczony drewnianą balustradą z okrągłych kolumn, sięgającą mi pewnie gdzieś do połowy klatki piersiowej – idealnie, by się oprzeć. W pokoju stały jeszcze wcześniej zauważone przeze mnie dwa kremowe fotele i mały, okrągły stolik z ozdobnymi nogami, duża, rzeźbiona w zawiłe wzory szafa, a na lewo od łóżka na specjalnym stojaku stało lustro do ziemi. Wszystko było zachwycające, prawdziwie królewskie. Gdy uniosłam głowę, zobaczyłam, że środek sufitu jest pokryty cudownym freskiem, przedstawiającym cztery wielkie, majestatyczne smoki z łuskami w kolorze zielonym, czerwonym, niebieskim i srebrnym. Pod każdym znajdował się napis. Pod zielonym napisano: Estilirea. Pod czerwonym: Beraziela. Pod niebieskim: Dililea, a pod srebrnym: Luna. Latały sobie po czystym błękitnym niebie, usianym białymi chmurami, wokół czterech przełamanych mieczy. Pomyślałam, że muszą to być pewnie jakieś symbole wszystkich państw Sudicante, a te miecze to pokój między nimi. Na ten trop naprowadziła mnie nazwa państwa elfów, czyli Estilirea, chociaż dalej nie wiedziałam, kto dokładnie zamieszkuje pozostałe trzy kraje, i liczyłam na to, że prędko się tego dowiem. Nie tracąc już potem mojego i tak ograniczonego czasu, weszłam do łazienki. To pomieszczenie również było jasne, ale okna nie były już do samej ziemi – na szczęście. Podłogę dla odmiany
wyłożono jasnym marmurem, ściany również. Łazienka była tak samo piękna jak komnata, a w rogu, tak jak zapowiedział Rubeus, znajdowało się krzesło z przygotowanymi dla mnie rzeczami. Zerknęłam na nie z ciekawością i okazało się, że była to skromna, lecz elegancka suknia z gorsetem w błękitnym kolorze. Wyglądała na wykonaną ze zwiewnego, lekkiego materiału. Do tego dostałam też niezbyt wysokie obcasiki i bieliznę. Nieco dalej, na toaletce, zobaczyłam ręcznik, mydło i parę różnych perfum. Była też szczotka do włosów i olejek do ich mycia, a także szczoteczka i pasta do zębów, co mnie autentycznie zdziwiło, ale także niezmiernie ucieszyło. Sama toaletka również była z drewna, a nad nią wisiało prostokątne lustro w srebrnej ramie. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam całkiem dużą kamienną wannę, wbudowaną w podłogę. Schodziło się do niej schodkami i była już napełniona ciepłą, czystą wodą. Zrzuciłam swoje brudne ciuchy i zanurzyłam się w kojącej kąpieli. Naprawdę, chyba już zdążyłam zapomnieć uczucie, jakie towarzyszy myciu. Brud dosłownie rozpuszczał się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy masowałam ciało namydloną gąbką. Kiedy już skończyłam, wzięłam się za włosy. Olejek, którym umyłam sobie głowę, pachniał jak połączenie wanilii z cynamonem. Kiedy po kilkudziesięciu minutach w końcu wyszłam z łazienki, czułam się jak nowo narodzona. Przebrana w dobrze pasującą na mnie suknię, z rozczesanymi, jeszcze wilgotnymi włosami, weszłam na powrót do sypialni. W fotelu czekał już na mnie uśmiechnięty jak zwykle Rubeus. – Pięknie wyglądasz, Lil – pochwalił mnie, podchodząc i podając mi ramię. – Czy pozwoli się panienka odprowadzić? Z uśmiechem podałam mu rękę i wyszliśmy razem z pokoju. No! Ktoś tu ma przynajmniej maniery! Szliśmy przez duży, drewniany korytarz, po czym zeszliśmy szerokimi, pokrytymi szkarłatnym dywanem schodami, do holu, w którym było dwoje drzwi po jego obu stronach. Skorzystaliśmy z tych po lewej. Wszystko, co dotąd mijaliśmy, było takie samo jak w moim pokoju, misternie wykonane i piękne. Na ścianach wisiały obrazy, portrety i gobeliny, czasem nawet bogato zdobione szable, łuki i miecze. Następny korytarz, którym szliśmy, był dość długi i po jego obu stronach co kawałek znajdowały się drzwi. Był bardzo jasny i przytulny, nigdy nie pomyślałabym, że pałac może być tak ciepło urządzony. Zazwyczaj takie budynki kojarzyły mi się z kapiącym z sufitu złotem i zimnymi, nieprzystępnymi pomieszczeniami. Owszem, lubiłam zwiedzać różne zamki i kompleksy pałacowe, zachwycały mnie swoim wyglądem, ale raczej nigdy nie chciałabym w nich zamieszkać. Kocham piękne rzeczy, lecz cenię także umiar, ponieważ jego brak odbiera duszę i przytulność całemu pomieszczeniu. Tutaj było inaczej. Pięknie zdobione meble i komnaty były utrzymane w dobrym tonie, bez zbędnych złoceń, za to rzeźbione w skomplikowane wzory, które od początku przypadły mi do gustu, a wszędobylskie drewno dodawało pomieszczeniom uroku. Było tu ciepło, przytulnie i wygodnie. Kiedy zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądają okolice pałacu oraz sam budynek z zewnątrz, doszliśmy do końca i naszym oczom ukazały się duże, otwarte na oścież drzwi. Rubeus wprowadził mnie do sali. Tu praktycznie na każdej ścianie znajdowały się okna, wychodzące na piękny zielony krajobraz, kolorowe kwiaty i różne drzewa. W oddali
płynęła jakaś mała rzeka, a za oknami aż roiło się od ptaków, motyli i pracowitych pszczół. Pomyślałam, że to może królewski ogród, i zachwycona prawie potknęłam się o własne nogi. Usłyszałam czyjś wdzięczny śmiech. Speszona skierowałam swój wzrok w kierunku, z którego dobiegał. Z tyłu sali, na niewysokim, wbudowanym w posadzkę podeście z białego marmuru, stał piękny drewniany tron, wyłożony ciemnozielonym materiałem, który z początku wzięłam za leśny mech. Na królewskim krześle siedziała piękna kobieta w, zdawałoby się, średnim wieku. Miała długie, ciemnorude włosy, zwijające się w piękne loki, bardzo jasne, niebieskie oczy, łagodne rysy twarzy, szczery uśmiech i oczywiście szpiczaste uszy, takie same jak u Rubeusa. Była ubrana w prostą, lecz ładną zieloną suknię z dużymi rozcięciami po bokach, na nogach miała wysokie, wiązane buty. U jej bioder zobaczyłam przytroczoną pochwę z mieczem, a na jej głowie lśnił mały diamentowy diadem. Wyglądała jak bogini. Chyba musiałam wyglądać na oczarowaną i nieco onieśmieloną, bo z szerokim uśmiechem wstała ze swego tronu i podeszła do mnie z wyciągniętą ręką. – Witaj, Lilith. Cieszę się, że udało ci się wraz z twoim uroczym przyjacielem bez większych kłopotów odnaleźć wejście do Sudicante, a także dotrzeć do Asuli. Jestem bardzo rada, że mogę przyjąć was w moim domu – to mówiąc, silnie i pewnie uścisnęła mi dłoń. Kiedy odwzajemniałam uścisk, pomyślałam, że na królową to ona się nadaje. Piękna, silna i do tego taka szczera i dobra. Kto by nie chciał mieć takiej władczyni? – Dzień dobry – wykrztusiłam i niezgrabnie się ukłoniłam. Kobieta zachichotała cicho. – Nie, w żadnym wypadku nie musisz się przede mną kłaniać! Traktuj mnie jak równą sobie, niczego więcej od moich poddanych, ani od nikogo innego, nie wymagam. – Uśmiechnęła się do mnie ciepło, po czym zlustrowała mój wygląd i zmarszczyła zabawnie brwi. – Widzę, że Rubeus jednak uparł się na elegancką kreację. Pięknie wyglądasz, Lilith, naprawdę! Niebieski ci służy. W razie gdybyś chciała się jednak przebrać, twoja szafa jest pełna ubrań, w tym także spodni, bluzek i różnych butów. Mam nadzieję, że podoba ci się pokój? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem. Ośmielona i nieco rozluźniona jej swobodnym i serdecznym zachowaniem, entuzjastycznie pokiwałam głową. – O tak! Jest piękny! – Po chwili jednak sobie o czymś przypomniałam. Albo raczej o kimś. – Eee… Pani królowo, gdzie jest James? Rubeus mówił mi, że również udzieliła mu pani schronienia. – Tak, tak, kochana. Jest tutaj i, szczerze powiedziawszy, miał się tu zjawić jakieś dziesięć minut temu. – Królowa nie wydawała się zła, raczej zamyślona. Nagle usłyszałyśmy śpieszne kroki i do sali tronowej wszedł mój towarzysz. Teraz czysty, ubrany w nowe ciuchy, prezentował się wprost olśniewająco. Miękkie, długie do ramion ciemne włosy założył za uszy, odsłaniając tym samym przystojną twarz z tymi swoimi błyszczącymi, zielonymi oczami ze specyficznymi plamkami złota przy źrenicy. Jego wysokie, muskularne ciało było obleczone w czarne spodnie, ciemnogranatową, niedbale zapiętą koszulę, jego ulubione wysokie buty, których się, jak widać, nie zgodził pozbawić,
oraz cienki, ciemny płaszcz. Gdy tak stanął na środku komnaty, władczo wyprostowany, przysięgłabym, że Orlando Bloom w czasach swojej świetności wyglądałby przy nim jak nieopierzone pisklę. Zaraz jednak zganiłam się za te rozmyślania, nie chcąc popadać w zbytni, niczym nieuzasadniony zachwyt. Gdy na nas spojrzał, przez chwilę wydawało mi się, że w jego oczach zabłysnęło coś na kształt radości i jakby zachwytu, co oczywiście zaraz starannie zamaskował. Potem pomyślałam, że pewnie zachwycił się na widok królowej, stałyśmy bowiem bardzo blisko siebie. Zresztą wątpię, czy potrafiłby się zachwycić lub ucieszyć mną. Jeśli chodzi jednak o podziw wobec królowej, jest on całkowicie uzasadniony. Złożył pełen szacunku ukłon w naszą stronę, zapewne przeznaczony dla królowej, i podszedł bliżej. – O wilku mowa! – ucieszyła się władczyni, kiwając na niego zachęcająco ręką. – Podejdź do nas. – Przepraszam za spóźnienie, lecz miałem dzisiaj pewne.. trudności z dojściem do sali tronowej – odpowiedział, cedząc powoli ostatnie słowa, patrząc się przy tym kątem oka na stojącego przy drzwiach Rubeusa. Zdziwiłam się tym odkryciem. Przecież Rubeus wydawał się bardzo miły, niby dlaczego to właśnie przez niego Jim miałby mieć trudności z dotarciem do sali? Nie dano mi się nad tym dłużej zastanowić, ponieważ królowa z typową dla siebie energią na słowa Jamesa pokręciła z uśmiechem głową. – Nic nie szkodzi. I naprawdę możecie się przestać przede mną kłaniać. To zupełnie niepotrzebne, chociaż jakby spojrzeć na to z tej drugiej strony, bardzo eleganckie. – Uśmiechnęła się wesoło do Jima i mrugnęła do mnie konspiracyjnie. – Dobrze, dość tych głupotek na teraz. Czas zająć się poważnymi sprawami, które mam wam do przekazania, a im szybciej to zrobię, tym szybciej będziecie mogli zająć się naszym głównym problemem, czyli odzyskaniem twoich rodziców. – Spojrzała na mnie ze współczuciem, po czym pocieszająco lekko poklepała mnie po ramieniu. – James wszystko mi wczoraj opowiedział. Do osiągnięcia zamierzonego celu jest przed wami długa droga, nie zawsze bezpieczna, ale tylko wy możecie ją pokonać. Nikt inny. Jesteście wyjątkowi. Twoimi rodzicami są potężna elfka i równie silny zmiennokształtny. Uprzedzając twoje pytanie, twoja mama nie miała szpiczastych uszu, ponieważ elfy potrafią zamaskować je czarami, ale na pewno zauważyłaś, że twoi rodzice wyglądają bardzo młodo, biorąc pod uwagę, że mają siedemnastoletnią córkę. – Jak się nad tym zastanowić, to rzeczywiście. Dla mnie było to naturalne, ale pamiętam, że ludzie zawsze się dziwili nad młodym wyglądem moich rodziców. Mimo że byli grubo po czterdziestce, nie mieli praktycznie żadnych zmarszczek, tata miał gęste włosy, był szczupły, mama tak samo. Na próżno było też szukać u nich siwizny. Królowa urwała na chwilę i przyjrzała się niepewnie Jamesowi, który unikał jej wzroku. – Ty też jesteś zrodzony ze szlachetnej krwi elfki oraz wilkołaka, takie połączenie przyniosło Sudicante wartościowego wojownika. Nigdy nie powinieneś próbować ponosić odpowiedzialności za czyny swego ojca. To był jego wybór. Zresztą próbował pod koniec go zmienić, przykro mi, że z takimi skutkami, ale czy to się jednak choć trochę nie liczy? – James nie odpowiedział. Zaczęłam się zastanawiać, co też takiego zrobił jego ojciec. Nie chciałam się jednak wtrącać, uznając, że zapytam go o to kiedy indziej. Królowa westchnęła i posłała nam krzepiący uśmiech. – Gdy mówiłam o celu… nie miałam na myśli tylko i wyłącznie twoich rodziców, Lilith, chociaż oczywiście są bardzo
ważni, a nawet, powiedziałabym, na pierwszym miejscu. Chodziło mi też o odnalezienie i ostateczne pokonanie Parysa. To mniej więcej pokrywa się nawet z waszą misją, bo tak czy inaczej musicie go odszukać. Oczywiście nie proszę o to, byście go pokonali sami, we dwójkę, ale raczej tylko o to, żebyście nam to ułatwili, ponieważ, jak już wspominałam, tylko wy możecie to zrobić. We dwoje dacie sobie radę, ale musicie współpracować. Pokiwaliśmy z Jamesem powoli głowami, każde zatopione w swoim świecie. To o odnalezieniu Parysa wydało mi się niejasne, więc postanowiłam zadać pytanie. – Królowo… – Mówcie mi Mirakos. Tak mam na imię. – Dobrze, więc… Mirakos, mówiłaś, że będziemy musieli odnaleźć Parysa. Ale czy granice jego państwa nie są zaznaczone na mapach albo ogólnie znane? Choćby po to, by trzymać się od nich z daleka? – Nie. Niestety nie są powszechnie znane, choć wszyscy nad tym ubolewamy. Gdyby były znane, trwałyby z nim wojny. Cała Sudicante zjednoczyłaby się w walce przeciw Parysowi. Jednak nasz szalony władca goblinów dobrze chroni czarami swoje królestwo, dzięki temu granice jego państwa nikomu nie są znane i nikt nie może do niego trafić, choćby nie wiem jak daleko wędrował. Krążą jednak plotki, że jego kraj może znajdować się między Oceanem Łez i Oceanem Północnym, ale nikt nie może tego potwierdzić, bo po prostu nie można się tam dostać. Mogą tam wchodzić jedynie sługi Parysa, czyli gobliny lub niegodziwcy, którzy zdecydowali się go wspierać, ale nie można ich tropić, ponieważ się teleportują do swojego państwa. Ich król dał im taką możliwość, ale na szczęście tylko jeśli chodzi o dostanie się do ojczyzny. – To jak uratujemy moich rodziców, nie mówiąc już o zabiciu Parysa, skoro nawet nie wiemy, gdzie ich szukać? – W jednej chwili dopadła mnie frustracja i wewnętrzne zdenerwowanie. Dlaczego jakiś głupi skalany mag ukradł mi rodziców i jeszcze bezkarnie ogrodził swoje państwo niewidzialnymi murami, przez które nikt nie potrafi się przedostać!? Królowa Mirakos zauważyła moje zdenerwowanie i smutek chylący się niebezpiecznie ku rozpaczy, bo zaraz pośpiesznie zapewniła: – Nic się nie martw. Uratujemy twoich rodziców, mam już na to sposób. Kiedyś, jako dziecko, usłyszałam od matki historię o Smoczych Insygniach. Miałam to oczywiście za bajkę, chociaż mama zawsze powtarzała, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. Jak się niedawno okazało, miała rację. Obiło mi się bowiem o uszy, że Parys ich poszukuje. Zakładam, że pewnie nie znacie tej opowieści, ponieważ jest już bardzo stara i nie wszyscy, nawet dużo starsi od waszych rodziców, ją słyszeli. – James pokręcił przecząco głową, ja zaprzeczyłam cicho. – Musielibyście ją poznać, aby móc ją wykorzystać, ale niestety nie pamiętam jej w całości. Moje dzieciństwo przeminęło już dawno temu. – Od kogo więc mamy ją poznać? – zapytał zamyślonym głosem James. Właśnie, też się chciałam tego dowiedzieć.
– I tu właśnie chciałabym cię w pewnym sensie wykorzystać. Jedyna księga, która jeszcze zawiera tą historię, znajduje się u Czarodzieja Vellhesa w jego rodzinnej wiosce Isne, w okolicach miasta Teraja, w państwie czarodziei i czarownic, Berazieli. Musiałbyś się tam udać po tę księgę, co zajęłoby ci razem od pięciu do sześciu dni. Najlepiej byłoby, gdybyś pobiegł tam jako tygrys, ponieważ w ten sposób będzie szybciej. Żaden wierzchowiec nie może się równać z siłą i szybkością zmiennego w postaci tygrysa. Myślę też, że najrozsądniej byłoby, gdybyś wyruszył ten jeden raz sam, bez Lilith. – Zwróciła się do mnie: – Musisz się jeszcze wiele nauczyć, jeśli chodzi o twoją zmienność i magię, oraz nabrać sił po swojej pierwszej przemianie. Gdybyśmy chcieli cię teraz wysłać z Jamesem, musielibyśmy poczekać jeszcze ze dwa dni. No i potem, gdy wyruszycie razem na poszukiwanie Insygniów, nie będziesz miała już czasu na naukę rzeczy, które na pewno ci się przydadzą, oraz na odpoczynek. Uważam, że James poradzi sobie znakomicie. Jestem tego pewna. Oczywiście na podróż wyposażymy cię jak najlepiej, Jamesie, a ciebie, Lilith, nauczymy przez ten czas tyle, ile tylko zdołamy. Więc jak? Zgadzacie się na taki układ? – Ja się zgadzam. Mogę wyruszyć za jakąś godzinę – odpowiedział stanowczo Jim. Mirakos spojrzała na mnie pytająco. Niechętnie, ale też się zgodziłam. Nie chciałam zostawać tu sama i czekać bezczynnie na przybycie mego towarzysza, ale może z drugiej strony królowa ma rację? W końcu dopiero od wczoraj potrafię się zmieniać, kto wie, ile jeszcze muszę się o tym dowiedzieć. Twarz królowej rozjaśnił uśmiech. – Bardzo się cieszę z takiego obrotu spraw. Jamesie, proponuję, byś udał się do swego pokoju i przygotował się do podróży. Możesz wziąć ze sobą, co tylko zechcesz. Lilith, twoim nauczycielem i przewodnikiem zostanie Rubeus, jednak przez najbliższy czas będziesz musiała sama się sobą zająć, ponieważ musiał odwiedzić pacjenta. Ja natomiast nie mam czasu. – Uśmiechnęła się przepraszająco i wzruszyła ramionami z miną pod tytułem: „życie królowej”. Ze zdziwieniem spostrzegłam, że w drzwiach rzeczywiście nikt już nie stoi. – Jeśli chcesz, możesz wyjść do ogrodów, widziałam, że ci się spodobały – oświadczyła władczyni z wesołym błyskiem w oku. Potem Mirakos uśmiechnęła się do nas ciepło, po czym pożegnała się i wyszła. James, nie dając mi czasu na pożegnanie, podążył zaraz za nią. Wzruszyłam ramionami, nie umiejąc jednak ukryć małego rozczarowania, po czym stwierdziłam, że skorzystam z propozycji królowej, i wyszłam z sali. Dość długo szukałam wyjścia z pałacu, pytając po drodze każdego zapracowanego elfa o to, jak trafić do ogrodów. W końcu jakiś miły strażnik szarmancko zaproponował, że mnie do nich zaprowadzi. Po drodze zauważyłam, że wszyscy wyglądają całkiem młodo i tylko niektóre rzeczy dawały świadectwo ich prawdziwego wieku. Nikt również nie był otyły, co najwyżej paru starszych elfów miało troszkę zaokrąglone brzuszki, co jednak wcale nie odejmowało im majestatu. Pomyślałam, że to musi być ich cecha wspólna, i miałam tylko cichą, nieco samolubną nadzieję, że zmiennokształtni też tak mają. No co? Każdy by tak chciał! Kiedy stanęliśmy przed ładnymi, oszklonymi drzwiami, strażnik z uśmiechem ucałował mnie w rękę i oznajmił, że jesteśmy na miejscu i niestety nie może ze mną dłużej
zostać, ponieważ ma dużo pracy, ale gdybym tylko czegoś potrzebowała, mogę się w każdej chwili zwrócić do jakiegoś innego pałacowego strażnika. Podziękowałam mu serdecznie, nieco zakłopotana, lecz także mile połechtana jego zachowaniem, i gdy już odszedł pośpiesznym krokiem do swoich spraw, chwyciłam za klamkę szklanych drzwi. Znalazłam się na ślicznym drewnianym tarasie z rzeźbioną balustradą, bardzo podobną do tej na moim balkonie. Po jednej i po drugiej stronie stały sobie małe, kwadratowe stoliki z czterema zgrabnymi krzesełkami przy każdym, słońce przyjemnie grzało, a wokół mnie zagrały urocze dźwięki przyrody. Wielokolorowe ptaki wyśpiewywały rajskie melodie, do których nuty znały tylko one, barwne kwiaty przyciągały swym słodkim, odurzającym zapachem, wokół bujały chmary równie pięknych i dużych motyli. Słyszałam również brzęczenie pszczół uwijających się między rabatami, konkurujących ze sobą o to, która zbierze więcej nektaru z delikatnych, kołyszących się na wietrze kielichów. Nawet trawa zdawała się być – jak wszystko tutaj – pełna życia, soczyście zielona i prawdziwie wolna, chociaż zamknięta w pałacowym zakątku marzeń, jakim był ten właśnie ogród. Zeszłam z małych schodków i zrobiłam parę kroków wąskim, brukowanym chodnikiem. Co parę metrów stały latarnie z czarnego, kutego żelaza, oświetlające ścieżkę w nocy. Raz na jakiś czas mijałam rozgałęzienia. Ogród był gęsty, porośnięty praktycznie w całości krzewami, skupiskami kwiatów i drzewami. Tworzyło to bardzo tajemniczy, bajkowy efekt. Przystanęłam na chwilę przy roślinie z pomarańczowymi dzwonkami, by wciągnąć w płuca niecodziennie piękny zapach, jaki wytwarzała, a potem przypomniałam sobie, że wcześniej chciałam zobaczyć, jak wygląda zamek na zewnątrz. Odwróciłam się więc i przez długi czas napawałam się tym, co zobaczyłam. Pałac nie był ani murowany, ani kamienny, ani nawet zbudowany z drewna. On był drzewem. Drzewem o gigantycznie szerokim pniu i zatrważającej wysokości. Z niedowierzaniem próbowałam śledzić wzrokiem wszelkie skomplikowane wygięcia i rozgałęzienia drzewa, ale mój umysł nie potrafił sobie tego jeszcze całkowicie przyswoić. Dzielone okna lśniły w słońcu jak krople rosy, a ogromne gałęzie i liście w odległej koronie drzewa były jak zielone płachty. Roślina rozgałęziała się po bokach w coś na kształt wież, obszar kory nad drzwiami, którymi tu weszłam, pokrywały misterne żłobienia i zawijasy, a po obu stronach wejścia wisiały dwie latarenki, bardzo podobne wykonaniem do tych dużych, stojących przy ścieżce. – Bajka w bajce… – westchnęłam zachwycona i patrzyłam się na nieprawdopodobną scenerię zamku i ogrodu. Po chwili jednak lekko potrząsnęłam głową. – Nie. To nie jest bajka, chociaż jest tu tak pięknie i idealnie, że można by się pomylić. – Zamyślona rozejrzałam się wokół siebie. – Naprawdę nie doceniałam magii i umiejętności elfów. Ciekawe, czy wszystkie domy są zrobione w drzewach? I czy jest tak w każdym kraju Sudicante, czy tylko tu, w Estilirei? Tak rozmyślając, niechętnie odwróciłam się od pałacu i zaczęłam iść powoli przed siebie, podziwiając po drodze królewski ogród. Postanowiłam skręcić w prawe odgałęzienie ścieżki, nakazując sobie w myślach zapamiętać drogę powrotną. Po paru zakrętach
zobaczyłam po lewej nieco oddaloną od dróżki płaczącą wierzbę, której niepodcinane witki opierały się na ziemi, jakby specjalnie odgradzając pień od reszty świata. Jakaś wewnętrzna ciekawość podkusiła mnie i zeszłam z brukowanego chodniczka, podążając prosto w stronę majestatycznego drzewa. Delikatnie rozchyliłam jego gałązki, a to, co tam zobaczyłam, wydało mi się najbardziej magiczną scenerią, jaką mogłam sobie wyobrazić. Nawet cudowny pałac i tajemniczy ogród nie spodobały mi się tak bardzo. Być może dlatego, że to, co zobaczyłam pod wierzbą, łączyło w sobie prostotę i piękno, natomiast wcześniej oglądane cuda, owszem, były wspaniałe, ale jednocześnie sprawiały wrażenie nadmiaru. To miejsce jednak od razu mnie zachwyciło. Po masywnym pniu drzewa pięły się gałęzie czerwonej róży z ciemnozielonymi listkami. Kwiaty były duże i słodko pachniały, a gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że płatki mają złote plamki na brzegach. Pod drzewem stała mała, dwuosobowa kamienna ławeczka, której jedyną ozdobą były kunsztownie wyrzeźbione w kamieniu pierzaste skrzydła, otulające siedzenie i służące jednocześnie za oparcie na plecy i na ręce. Podeszłam oczarowana bliżej i usiadłam, rozmyślając, ile to już majestatycznych, pięknych i tajemniczych rzeczy zobaczyłam w jednym dniu. Do tej pory nie miałam pojęcia, że aż przez pół godziny można bez przerwy znajdować się w stanie zachwytu i zdziwienia. Potem pomyślałam, że to jednak troszkę męczące, ale i tak jestem zadowolona, i to bardzo. Poprawiło mi to nawet humor na tyle, że prawie zapomniałam, iż James nie raczył się ze mną nawet pożegnać zwykłym „cześć” przed swoją podróżą. Nagle poczułam, że jestem obserwowana, lecz nim zdążyłam się odwrócić, tuż za moją głową rozległ się miękki męski głos: – Myślałaś, że się z tobą nie pożegnam? – Podskoczyłam na ławce i z prędkością światła odwróciłam się do tyłu. James stał sobie swobodnie, opierając się o wierzbę ramieniem. – Ale mnie wystraszyłeś! Nie rób tak więcej! – zawołałam, ledwo powstrzymując swoje serce od wyskoczenia mi z piersi. Zmarszczyłam brwi. – Skąd wiesz, że tak myślałam? – zapytałam, po czym zdenerwowanym tonem dokończyłam: – Skąd wiesz, że w ogóle mi zależało, żebyś się ze mną pożegnał? – Nie zamierzałam mu się dać tak łatwo udobruchać. Mógł powiedzieć mi przedtem „cześć”, co nie przeszkodziłoby mu przecież w odnalezieniu mnie później w ogrodzie. Jakby czytając w moich myślach, uśmiechnął się niemal przepraszająco, wciąż jednak nieco zaczepnie. – Wybacz, rzeczywiście mogłem się wtedy z tobą pożegnać, ale chyba nie zrobiłem tego, bo… może chciałem, żebyś znalazła dla mnie chwilę czasu w swoich myślach? W końcu moja dewiza brzmi: „nieważne jak, ważne, że o tobie myślą”. Musiałam się uśmiechnąć, a Jim, jakby trochę tym uspokojony, usiadł obok mnie na ławce. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, która była z rodzaju tych przyjemnych. W końcu jednak się odezwałam: – Może jednak lepiej by było, gdyby myśleli o tobie pozytywnie? Bo mogę się przyznać, miałam z tym dzisiaj pewne trudności.
Nachylił się do przodu. Włosy wyśliznęły się mu zza uszu, tworząc falującą kurtynę, przysłaniającą jego twarz. Przez chwilę miałam ochotę znowu ich dotknąć, lecz musiałam się powstrzymać. – Może… – usłyszałam w końcu jego głos. Chłopak spojrzał na mnie z ukosa, a na twarzy znowu pojawił mu się ten nieco denerwujący, lecz dodający mu uroku półuśmieszek. – Ale przyznaj, że gdybym stał się grzeczny, nie byłbym wtedy tak atrakcyjny jak teraz – to mówiąc, mrugnął do mnie, a ja ze śmiechem trąciłam go w ramię. – Ty atrakcyjny? Coś takiego. Masz chyba o sobie za duże mniemanie, chłopcze! – powiedziałam żartobliwie, w głowie jednak mając coś zupełnie innego. Ze zdziwieniem usłyszałam, że się roześmiał. Znowu usłyszałam ten dźwięk i znowu spodobał mi się tak jak za pierwszym razem. – Dobrze, królewno, może i ci się nie podobam, ale na kolanach to mnie usypiałaś. – Popatrzał na mnie, zabawnie wzruszając brwiami. Założyłam ręce w obronnym geście. – Tylko dlatego, że byłeś ranny. Nic więcej. I dlaczego „królewno”? – spytałam ze szczerym zaciekawieniem. Przestał się śmiać, ale na jego twarzy zagościł jeden z tych rzadkich okazów miłego uśmiechu. – Jesteś w sukni. – Zlustrował mnie powoli wzrokiem, tak intensywnie, że aż zrobiło mi się ciepło. Pomyślałam, że wiele dziewczyn dałoby sobie rękę obciąć, żeby tylko ktoś tak przystojny spojrzał na nie w ten sposób. W jego wzroku było coś, czego nie potrafiłam odczytać, bo pojawiło się tylko na chwilę, ale po chwili odezwał się cicho, patrząc mi w oczy: – Dlatego nazwałem cię królewną. Ładnie ci w błękitnym. – Przekrzywił lekko głowę i zaczął bawić się moim sznurkiem od gorsetu. Byłam tak zdziwiona, że nie potrafiłam wykrztusić ani słowa. Po paru sekundach znowu na mnie spojrzał. – Dobrze, że zostajesz. Załatwię to i postaram się wrócić jak najszybciej, żebyśmy mogli zająć się w końcu sprawą twoich rodziców. – Wstał lekko z niskiej ławeczki, na której siedzieliśmy, i odwrócił się do mnie przodem. – Muszę już iść. Mam jeszcze odebrać ekwipunek na podróż od Mirakos, a za jakieś piętnaście minut muszę ruszać. Do zobaczenia wkrótce. Tak naprawdę nie chciałam, żeby już odchodził. Chciałam, by jeszcze przez chwilę ze mną został. Wstałam z ławki. – A twoja katana? Nie będzie ci potrzebna? – zapytałam, celowo zajmując go jeszcze na chwilę. Zatrzymał się przy ścianie z wierzbowych witek, po czym bardzo powoli się odwrócił. Zauważyłam, że jest rozbawiony. – Cóż… Wydaje mi się, że bardzo ją polubiłaś, więc nie chcę ci jej odbierać. Tylko ona zachowała się w całości, więc może elfy ją wyprały i wisi w twojej szafie – odparł z figlarnym błyskiem w oku. Skinęłam głową, patrząc na jego wysoką, wyprostowaną sylwetkę rysującą się na tle zielonych liści wierzby. Mijały sekundy, a żadne z nas się nie ruszyło ani też nie wypowiedziało żadnego słowa. Po prostu na siebie patrzyliśmy, a gdy już myślałam, że mój
towarzysz zaraz sobie pójdzie, on zaskoczył mnie całkowicie i podszedł bardzo blisko. Był ode mnie wyższy, a jego przyjemny zapach znowu wypełnił przestrzeń wokół mnie. Ujął delikatnie moją dłoń i pocałował mnie w nią, chyląc przede mną głowę i patrząc mi w oczy. Potem uśmiechnął się zaczepnie. – Czy takie pożegnanie ci wystarcza, cna pani? – Opuścił na powrót mą rękę, lecz nadal trzymał ją w luźnym uścisku. Znowu nie byłam zdolna do wypowiedzenia czegokolwiek. Jego oczy zasnuła mgiełka zamyślenia. – Też żałuję, że nie wyruszysz ze mną, ale tak będzie lepiej. Gdy przywiozę księgę i wreszcie wszystkiego się dowiemy, wtedy będziemy szukać tych całych Insygni razem. – Wiem. Życzę ci szczęśliwej podróży i szybkiego powrotu, lecz wciąż nie mogę uwierzyć, że chciałbyś wyruszyć po tę księgę ze mną. – Siliłam się na przekorny ton, jednak wszystko w środku we mnie drgało z radości. – Chciałbym, bo mógłbym się z tobą podroczyć po drodze i dzięki temu mniej bym się nudził – odpowiedział mi pół żartem, pół serio i puścił mi oko. Musiałam przyznać, że lubię mojego towarzysza, nawet to przekomarzanie się z nim. A teraz moje serce uparcie próbowało mi wmówić, że lubię go nieco bardziej, niż sama się przed sobą przyznaję. Cóż… nic nie jest całkowicie wykluczone, przynajmniej nie w tej chwili. Uśmiechnęłam się do niego. – Co do pożegnania, to tak, wystarcza mi. I odkryłam, że potrafisz być miły. Jego twarz wykrzywił zabawny grymas. – Miły? Sama spójrz, czy to słowo do mnie pasuje? Ktoś kiedyś stwierdził, że albo taki wredny jestem już od urodzenia, albo byłem na szkoleniu w piekle… Coś ci to mówi? – Spojrzał na mnie podejrzliwie. – Nieee… Nie znam osoby, która to powiedziała – wykręciłam się, gwiżdżąc niewinnie pod nosem. Krótko się roześmiał. – Dobrze, a teraz naprawdę muszę już iść, zostały mi jakieś trzy minuty. – Uścisnął mi lekko rękę, po czym puścił ją i podszedł do ściany z wierzbowych witek. – Ucz się, żebyś po moim powrocie była dobrze poinformowana o Sudicante i o magii! – zawołał na odchodnym i zniknął mi z oczu. – Wróć szybko! Nie lubię czekać! – krzyknęłam, ale nie otrzymałam już żadnej odpowiedzi.
ROZDZIAŁ CZWARTY CZWORO ZAKLĘTYCH
Słońce swymi ciepłymi promykami przyjemnie nagrzewało mi ramię. Uśmiechnęłam się przez sen i przekręciłam na miękkim materacu w stronę okna. Powoli otworzyłam oczy. Widok mej komnaty znowu wprawił mnie w zdumienie i szczery zachwyt. Chyba nigdy się tak do końca nie przyzwyczaję, ale nawet mi to odpowiada. Tu jest tak pięknie, że samo to słowo nie może tego oddać, lecz gdy wróciły mi wspomnienia poprzedniego popołudnia, nagle pałacowe wnętrza przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zaczęłam nurzać się w rozmyślaniach o Jamesie, o tym, że chyba zaczynamy się lubić, i o tym, że potrafi być dla mnie naprawdę miły. Wczoraj jeszcze długo siedziałam pod ową wierzbą i zastanawiałam się nad jego zachowaniem, a także nad uczuciami, jakie mnie dotykają, gdy on jest w pobliżu. Nic specjalnego oczywiście nie wywnioskowałam, ale wiem jedno: z pewnością chcę z nim dalej podróżować. Kto by przypuszczał, że kiedyś tak powiem, choćby w myślach? Ale taka jest prawda. Czuję się z nim dobrze, bezpiecznie, a w dodatku polubiłam go… I to bardzo, mimo jego często drażniącego charakterku. Uśmiechnęłam się do siebie. No tak, gdyby nie był taki wkurzający, to – jak sam stwierdził – straciłby na atrakcyjności. Hm… W sumie w ogóle by mi to nie przeszkadzało, gdyby zawsze zachowywał się tak jak pod wierzbą, ale to chyba niemożliwe, on ma taki sposób bycia; jego często pesymistyczne ironizowanie jest po prostu częścią osobowości. Grunt, że przynajmniej te wypowiedzi są zabawne; wkurzające, ale zabawne. Wczorajszy dzień niemal w całości poświęciłam na zwiedzanie pałacowych ogrodów. Rubeus nie przyszedł, pojawił się dopiero w połowie kolacji, którą spożywałyśmy razem z Mirakos. Wtargnął do dużej sali jadalnianej, jakby czymś zdenerwowany, ale zaraz, gdy nas zobaczył, opanował się i z uśmiechem się przysiadł. Przy jedzeniu opowiedział mi w skrócie to, czego postara się mnie nauczyć przez te pięć dni, kiedy będę mieszkać w zamku. Okazało się, że głównie będzie próbował odkryć ze mną moje umiejętności i zapozna mnie pokrótce z geografią, historią i kulturą wszystkich państw Sudicante. Ucieszyłam się na myśl o tym, że dowiem się czegoś nowego i nie będę całkiem bezczynnie czekać na Jamesa, oraz zaczęłam się zastanawiać, jakim nauczycielem okaże się Rubeus. Spojrzałam na zegar stojący na okrągłym stoliku, między fotelami. Było już parę minut po dziewiątej. Kurde! O ile mnie pamięć nie myli, to za pół godziny mam być ubrana i czekać tu na Rubeusa! Muszę się sprężać! W popłochu, jak wystrzelona z procy wyskoczyłam z łóżka i pogalopowałam do łazienki. Szybko wykonałam poranną toaletę, zaplotłam ze swoich ciemnych włosów luźny warkocz, a dla wygody podczas możliwych ćwiczeń wybrałam na swój strój przylegające spodnie, wysokie buty, bardzo podobne do tych, które miała na sobie Mirakos, i ładną
fioletową bluzkę z krótkim rękawem i dekoltem w serek. Gdy ubierałam górną część mojego stroju, poczułam, że coś spada na ziemię u mych stóp. Okazało się, że strąciłam z jakiegoś wieszaka mały, czarny gorset, wyglądający na taki, który można nosić na wierzchu. Po małym zastanowieniu ostrożnie włożyłam go przez głowę i zasznurowałam niezbyt mocno z tyłu. Przejrzałam się w lustrze do ziemi, stojącym w rogu pokoju. Wygląda to całkiem nieźle, a dodatkowo mnie wyszczupla! Widok w lustrze przywiódł mi na myśl stroje starożytnych wojowniczek, brakowało mi tylko płaszcza albo peleryny… i oczywiście broni. Postanowiłam więc zostawić na sobie gorsecik i przekonać się, jak się sprawdza. Zawsze chciałam coś takiego mieć, ale nigdy nie umiałam trafić na taki, który by mi się do końca podobał. Ten był jednak idealny. Przejrzałam jeszcze naprędce zawartość mojej szafy, wszystkie pozostałe ubrania przyjemnie pachniały nowością i czymś jeszcze… Były to głównie normalne stroje, ale trafiłam też na parę sukni wiszących sobie na ostatnich wieszakach. Z pewnym rozbawieniem i jakby ulgą zauważyłam tam też katanę Jamesa. Dobrze, że elfy ją zostawiły. Wysokie buty, które włożyłam, okazały się być, tak jak myślałam, lekkie i nie za ciepłe. Słowem, doskonały ubiór na aktywny dzień. Aktywny w jakiś sposób na pewno, bo w końcu mam się czegoś nauczyć i myślę, że będzie ciekawie. W tej właśnie chwili drzwi do mej komnaty otworzyły się ostrożnie i wszedł Rubeus. Szybko puściłam materiał kurtki Jima i zamknęłam szafę. Mężczyzna zlustrował mnie wzrokiem, po czym uśmiechnął się i podszedł bliżej, składając mi lekki ukłon. Jego jasne, potargane włosy zafalowały. – Pięknie dziś wyglądasz, Lil. Tak pięknie jak zawsze. Jego słowa sprawiły mi przyjemność i odwzajemniłam uśmiech. – Dziękuję, Rubeusie. Zastanawiam się czasem, czy zawsze jesteś taki szarmancki? Młody mężczyzna wykrzywił zabawnie twarz i mrugnął do mnie. – Tylko dla wybranek, mała Lilith. Tylko dla wybranek… – Nie jestem mała! – udałam oburzenie, jednak w chwilę potem się roześmiałam. – No, może trochę, ale tylko trochę! – Oczywiście! Nikt tego nie kwestionuje! – zgodził się ze mną rozbawiony chłopak. – No dobrze, czas się zbierać na śniadanie, mamy masę obowiązków na dziś. Musimy się wyrobić z naszymi sprawami do przybycia… księgi. Nie spodobało mi się, że Rubeus potraktował Jamesa tak przedmiotowo, jak gdyby nic w tej wyprawie nie znaczył. W końcu wcale nie musi nam w tym pomagać, ale jednak to robi, a gdyby nie on, to stracilibyśmy o dobre cztery dni więcej. A to dużo. Nic jednak nie zdążyłam powiedzieć. Może to tylko zbieg okoliczności? Może tak tylko powiedział, nie zastanawiając się nad tym? Nie wiem. Rubeus wziął mnie pod rękę i wymaszerowaliśmy z pokoju. Znowu podążyliśmy korytarzem z bronią na ścianach, a potem na dół, ale tym
razem skręciliśmy w drzwi po lewej i od razu znaleźliśmy się w wielkiej jadalni, zaopatrzonej w masywne drewniane stoły i wygodne, szerokie krzesła wyłożone futrami. Na ścianach po obu stronach znowu znajdowały się okna do samej ziemi, wpuszczające do środka promienie słoneczne, u sufitu wisiały wielkie mosiężne żyrandole ze świecami, a całe pomieszczenie miało kształt prostokąta. Na ścianie naprzeciwko wejścia zobaczyłam następne dwuskrzydłowe, ciężkie drzwi, nie wiadomo dokąd prowadzące. Swoją drogą, muszę to kiedyś sprawdzić… Pomieszczenie, mimo iż wielkie, było tak samo przytulne jak reszta pałacu. Oprócz nielicznych rzeźb, przedstawiających głównie piękny elfi ród podczas różnych prac i zajęć, na ścianach wisiały portrety i obrazy, a w rogach były poustawiane małe i większe, kwitnące i bez kwiatów grupki roślin doniczkowych. Królowa już czekała. Z uśmiechem nas powitała i zaprosiła do stołu. Wczoraj zdążyłam się przekonać, jak dobrą mają tu kuchnię. Potrawy z mięsa i z warzyw, ostre i łagodne, desery… Cudowne ciasta, ciastka i czekolada w różnych smakach, a nawet lody! Zachęcona wcześniejszymi posiłkami, ochoczo zabrałam się do nakładania sobie na talerz wszystkiego, co zaserwowali nam elficcy kuchmistrze. – Och! Widzę, że apetyt ci sprzyja, Lilith. – Nieco zawstydzona swoją zachłannością podniosłam wzrok na Mirakos, jednak królowa z rozbawieniem pokręciła głową. – Nie, nie! To bardzo dobrze! Ja osobiście też nie jem mało, bo wszystko tutaj jest przygotowane tak apetycznie, że aż trudno się oprzeć! Jedzenie to przyjemność, więc zażywaj jej, póki możesz. Uśmiechnęłam się z ulgą i wdzięcznością, a potem postanowiłam, że muszę kiedyś spróbować odnaleźć tych kucharzy i ich pochwalić. I to bardzo pochwalić! Swoją drogą, zauważyłam, że zawsze dużo rozmawiamy z królową przy posiłkach o różnych sprawach. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Zdążyłam bardzo polubić Mirakos i byłam zadowolona, że chce z nami jadać i prowadzić rozmowy na zwykłe tematy. Właściwie coraz mocniej zastanawiałam się, ile ona ma lat. Wygląda młodo, ale z tego, co wiem, elfy starzeją się powoli. No i Rubeus. Ja daję mu jakieś dwadzieścia dwa, najwyżej dwadzieścia trzy lata, ale tak naprawdę może mieć więcej, dużo więcej… Dziś go o to zapytam. Gdy skończyliśmy jeść, pożegnaliśmy królową, która zapewniła z uśmiechem, że chętnie posłucha, czego dziś się nauczyłam, ale dopiero przy kolacji, ponieważ nie będzie miała czasu na obiad. – Cóż, moi drodzy, sprawy wagi państwowej – zaśmiała się i wyszła z sali, a ja znowu zaczęłam wytężać swój umysł nad sensem jej słów. Ostatecznie doszłam do wniosku, że Mirakos jest w końcu królową i ma masę obowiązków. Więcej nie było mi dane pomyśleć, bo Rubeus wziął mnie pod rękę i gdzieś poprowadził. – Gdzie idziemy? – zapytałam z ciekawością, a w zakamarkach mojej świadomości zaczął się kształtować obraz mego nowego przyjaciela, zabierającego mnie do samego
centrum elfickiego miasta. Naprawdę chciałam je w końcu zobaczyć, zwłaszcza że potem raczej przez dłuższy czas tego nie zrobię. – Idziemy do biblioteki – oznajmił Rubeus zadowolonym tonem, lecz ja aż tak bardzo się z tego nie ucieszyłam, mimo że uwielbiam książki. Pocieszyłam się jednak tym, że może pójdziemy zwiedzać miasto później. – Tam jest idealna atmosfera do nauki. Cicho, ładnie i przyjemnie. Zobaczysz, spodoba ci się, jestem tego pewny. Pokiwałam głową bez przekonania, ale on, zdaje się, nie zwrócił na to uwagi. Maszerowaliśmy dalej długim korytarzem, aż w końcu zatrzymaliśmy się przed wielkimi, jasnymi drzwiami, ozdobionymi tajemniczymi symbolami. Zdałam sobie sprawę, że jesteśmy już na miejscu i dopiero teraz dopadła mnie szczera ciekawość tego, co się za nimi kryje. Chłopak pchnął ciężkie drzwi i przepuścił mnie przodem. Zaparło mi dech w piersiach i momentalnie przestałam żałować, że nie idziemy do miasta. Ta biblioteka była wprost olśniewająca! Wszędzie było pełno masywnych drewnianych regałów ze skromnymi książkami i dostojnymi księgami, chyba we wszelkich możliwych rozmiarach, kolorach i grubościach. Rubeus prowadził mnie dalej między meblami, a po chwili zobaczyliśmy duże biurko z fotelem. Starsza elfka, która na nim siedziała, uśmiechnęła się do nas pogodnie i zachęcającym gestem wskazała dalej na bibliotekę. Przywitaliśmy się po cichu i poszliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy co jakiś czas drewniane postumenty, na których leżały otwarte księgi, często pozaznaczane w wielu miejscach. Wkrótce naszym oczom ukazało się parę stolików z krzesłami, a także moc ogromnych, miękkich poduszek do siedzenia. Za kącikiem czytelniczym ciągnęły się regały z książkami. To miejsce wyglądało, jakby ktoś, chcąc stworzyć miły zakątek w środku biblioteki, gdzie można poczytać lub odpocząć, odciągnął od siebie o parę metrów regały i ukrył te wygodne meble między tonami ksiąg. Podobało mi się to. A także cały wystrój biblioteki. Na suficie wisiały duże złote żyrandole, podobne do tych w jadalni, ale jednak nieco większe, na podłodze w kąciku czytelniczym leżał ładny czerwony dywan, było czysto, jasno, pięknie i przytulnie. Niestety nie widziałam żadnych okien, ponieważ, jak już wspominałam, zakątek dla czytelników był otoczony zewsząd półkami na książki. Prowadziło do niego tylko parę wąskich przejść między regałami. Naraz przypomniało mi się powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu i zachciało mi się śmiać. Gdy usiedliśmy, uśmiechnęłam się i powtórzyłam to Rubeusowi. Odchrząknął nerwowo. – Hm… Obawiam się, że nie za bardzo cię zrozumiałem… – podrapał się po głowie z przepraszającym uśmiechem. Teraz już nie umiałam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem. – To ja powinnam cię przeprosić. W końcu ty nigdy nie mieszkałeś w świecie ludzi. – Uśmiechając się dobrodusznie, postanowiłam mu to wyjaśnić: – Wiesz, ludzie używają tego powiedzenia, gdy coś jest jakby… najważniejszym miejscem na świecie i jakąkolwiek drogą byś szedł, to i tak każda z nich zaprowadzi cię do tego miejsca. Mniej więcej.
– Ach! – pokiwał głową ze zrozumieniem i posłał mi rozbawione spojrzenie. – Dobrze wiedzieć, postaram się zapamiętać. A teraz to ja cię czegoś nauczę. Może ty wybierz, czego chciałabyś dowiedzieć się najpierw? – Dobrze… Czy możesz mi powiedzieć, jak to właściwie jest z tymi państwami i czy przedstawiciele różnych ras mogą ze sobą… być? I czy zmiennokształtni… czy oni się ze sobą rozmnażają, czy nie? I czy żeby powstał zmiennokształtny, to musi być elf i ktoś, czy niekoniecznie elf? – wypaliłam bez zastanowienia i poczułam, że się rumienię. No bo w końcu jaki idiota zadałby tak osobiste pytanie na samym początku lekcji? Bingo. Tak, to ja. Rubeus na początku próbował się powstrzymać, ale potem mu się nie udało i zachichotał cicho. Na szczęście szybko się uspokoił i przystąpił do objaśniania tego jakże zawiłego procesu. – Cóż, więc chcesz się dowiedzieć, jak tutaj wszystko działa. – Przytaknęłam stanowczo, czując się już trochę mniej głupio, dzięki temu, że mój znajomy potraktował to pytanie poważnie. Chłopak zamyślił się, po czym postukał palcem w brodę. – Może zacznę od początku, żebyśmy się w tym nie zaplątali. Więc w całej Sudicante są cztery państwa utrzymujące ze sobą wieczny sojusz i przyjaźń. Są to: Estilirea, czyli państwo, w którym teraz się znajdujemy, Dililea, czyli państwo zamieszkiwane przez zmiennokształtnych, Luna, czyli kraj wilkołaków, i Beraziela, kraj magów. Następnie możemy jeszcze wyróżnić podziemny kraj skrzatów, które nie pracują dla Parysa, ale nie chcą z nikim sojuszu i bardzo, ale to bardzo nie lubią, gdy ktoś nie z ich rasy je odwiedza. Wbrew potocznym skojarzeniom wcale nie są ładne, bezbronne i przyjacielskie. Wręcz przeciwnie: uwielbiają walkę, są okrutne i silne, a ich niski wzrost nie czyni ich mniej niebezpiecznymi. Całe szczęście, że nie są po stronie Parysa, chociaż nie stoją także po naszej. Nie prowadzimy z nimi walk tylko dlatego, że nigdy nie wychodzą poza obręb swojego państwa, czyli z Gór Diamentowych. Gdyby jednak tak się stało, zawsze może rozpocząć się wojna. – Oczy Rubeusa zabłysły niebezpiecznie, ale zaraz powróciły do normalnego wyglądu. – Oprócz tego nie ma już żadnych państw w Sudicante, oczywiście wyłączając ziemie Parysa, ale, jak już pewnie wiesz, nie można ich odszukać. – Spojrzał na mnie z ukosa. – A teraz, jeśli chodzi o życie rodzinne i towarzyskie… Cóż, najczęściej przedstawiciele danej rasy żyją tylko ze swoimi rodakami, czyli na przykład elfy z elfami, zmiennokształtni ze zmiennokształtnymi i tak dalej, jednakże zdarzają się przypadki, gdy rasy się mieszają. Idealnym przykładem jesteś ty. – Uśmiechnął się do mnie. – Twoja mama jest elfką, a ojciec zmiennokształtnym. A teraz sprawa najważniejsza. Z tego, co teraz powiedziałem, wynika, że zmienny może powstać albo z małżeństwa dwojga zmiennych, albo z małżeństwa mieszanego, ale to nieprawda, bo w przypadku, gdyby z każdego mieszanego małżeństwa powstawali zmienni, bylibyście najliczniejszą rasą. Więc natura postanowiła to ładnie uregulować: z mieszanych małżeństw powstajecie rzadko, ponieważ, aby mógł urodzić się zmienny lub zmienna, ich rodzice muszą być zbliżeni do siebie mocą. Gdy jeden z nich posiada większe zdolności magiczne, wtedy rodzi się dziecko tej rasy, jakiej jest silniejszy rodzic. Rozumiesz? Na przykład jest wilkołak i kobieta mag. Powiedzmy, że ona ma większą moc, a on mniejszą. Więc gdy będą mieli dziecko, urodzi się?… – spojrzał na mnie wyczekująco.
– Mag ludzki? – powiedziałam niepewnie. – Dokładnie! A dlaczego tak będzie? – Już to mówiłeś. Bo ona ma większą moc i jej… geny wygrają. – Chciałem cię sprawdzić. Cieszę się, że zrozumiałaś. Wydaje się to skomplikowane, ale naprawdę takie nie jest. Pokiwałam głową w zamyśleniu. A więc moje pytanie nie było głupie, jedynie trochę nieudolnie zadane. Pocieszyła mnie ta myśl. – A co, jeśli chodzi o starzenie się? Tylko elfy starzeją się powoli, a reszta ras normalnie, tak jak ludzie na ziemi? – Nie tylko elfy starzeją się powoli. Mniej więcej wszystkie rasy w Sudicante żyją długo, ale raczej nie aż tak długo, jak można by sądzić. Po prostu zachowujemy młody wygląd na większą część naszego życia, a żyjemy może o jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat dłużej niż wynosi średnia długość życia zwykłego człowieka. No i dzięki drzemiącej w każdym z nas magii nie stajemy się na starość niedołężni. To właśnie ona zapewnia nam te wszystkie wygody, związane z naszą egzystencją. – A czy to, że żyjemy dłużej, przekłada się na to, że dłużej się rozwijamy? To znaczy, czy dłużej jesteśmy dziećmi? – Nie, jeśli chodzi o stadia rozwoju, to mamy je takie same jak ludzie. Przecież sama jesteś zmiennokształtną: masz siedemnaście lat i jakoś nie wyglądasz jak dziesięcioletnie dziecko. – Przyjrzał mi się z uśmiechem i mrugnął. – Po prostu o wiele później przychodzi do nas starość. To cała różnica. – Skąd wiesz, ile mam lat? – Nietrudno się doliczyć, skoro twoi rodzice musieli z tobą uciec, jak miałaś roczek, a potem nie było cię przez kolejne szesnaście lat. – Aha… To znaczy, że Rubeus zawsze o mnie wiedział? Zadałam to pytanie na głos, a młody mężczyzna przytaknął z powagą. – Tak. Właściwie to wszyscy o tobie wiedzieli, ponieważ… no wiesz… Gdy się urodziłaś, lekarze stwierdzili, że emanujesz dziwną, jak na osobę w twoim wieku, magią. Moc zawsze daje się wyczuć i jest to normalne, ale tylko u dzieci, które mają już jedenaście lat, podczas gdy ty dopiero się urodziłaś. Nigdy coś podobnego się nie zdarzyło i nieco później zwołano magów ze wszystkich państw, aby cię obejrzeli. Stwierdzili, że masz w sobie potężny potencjał i w związku z tym, gdy dorośniesz, możesz pomóc nam w walce z Parysem. Twoi rodzice oczywiście nie chcieli o tym słyszeć, lecz magowie nie ustawali w wysiłkach. Zupełnie jakby mieli cię hodować jak zwierzę, które gdy dorośnie, musi wypełnić swoje zadanie. Przecież mogli z tym poczekać, aż rzeczywiście dorośniesz, i pozostawić decyzję Tobie. Ale niestety, oni tak bardzo bali się o swoje tyłki, że nie potrafili
tego zrozumieć, a skutkiem ich gadaniny było to, że wieść o cudownej dziewczynce dotarła aż do uszu Parysa. Oczywiście to tylko potwierdziło jego podejrzenia, że w Sudicante stało się coś niezwykłego, związanego z potężnym rodzajem magii, ponieważ kiedy przyszłaś na świat, niemal każdy, kto umiał odrobinę więcej niż najprostsze zaklęcia, odczuł krótkie, ale gwałtowne wyładowanie mocy. Wtedy właśnie rodzice musieli z Tobą uciec, bo szalony czarnoksiężnik nasyłał na waszą rodzinę swoje gobliny, które miały za zadanie przywieść Cię do niego, po to, aby Parys mógł zrobić z Ciebie maszynę do zabijania, swoją specjalną broń. Żaden z magów, którzy roznieśli o Tobie wieść, już nie żyje. Widać dostali za swoje, bo Parys chciał dowiedzieć się o obiekcie swych zainteresowań więcej. Jak widać, mieli jeszcze dość rozumu i honoru, aby nic mu nie powiedzieć, no i właśnie za to spotkała ich kara. Pokiwałam głową, czując smutek na myśl o moich rodzicach, którzy właśnie są u tego, przed którym niemalże cały czas uciekali, a ja nie mogę teraz im pomóc. Mam nadzieję, że James szybko wróci z ta cholerną księgą. Chciałam jednak zadać ostatnie, nurtujące mnie pytanie. – A magowie? Mówiłeś, że mają swoje państwo, ale czy tylko oni mogą uczyć się zaklęć i magii? Rubeus pokręcił głową. – Każda istota, która posiada moc, może uczyć się prostych form zaklęć, jednak różnica między magiem elfickim a tym, który już jako mag się urodził, jest dość znacząca. Nasza moc jest znacznie bardziej ograniczona: możemy korzystać z zaklęć wymagających różnej mocy, możemy tworzyć eliksiry według konkretnych recept, możemy korzystać z magicznej energii jak każdy mieszkaniec Sudicante, ale cała nasza szczególna moc to zwiększone umiejętności medyczne i dar kontaktowania się z przyrodą ożywioną. Urodzeni magowie natomiast również mają swoje unikalne umiejętności i są one znacznie większe od naszych. Mogą na przykład zajmować się odkrywaniem nowych recept eliksirów, mają możliwość tworzenia nowych zaklęć, ogólnie posiadają większą moc, jeżeli chodzi o używanie zaklęć, no i zazwyczaj mają jakieś nadzwyczajne umiejętności magiczne, każdy inne. – Dziękuję. – Uśmiechnęłam się do niego, a on odwzajemnił mój gest. – No więc… – odchrząknął. – Teraz musimy iść już i poćwiczyć cię trochę w byciu zmienną. – Chłopak uśmiechnął się szeroko. – Nie wiadomo, co was spotka tam, dokąd pójdziecie, więc musisz potrafić bronić się przynajmniej zębami. Nauczyłbym cię władania mieczem albo chociaż łucznictwa, ale nie mamy na to wystarczająco dużo czasu. – Umiem walczyć mieczem. – Oczy Rubeusa rozszerzyły się ze zdumienia. – Powiedziałam, że potrafię posługiwać się mieczem – powtórzyłam rozbawiona jego miną. – W miasteczku, gdzie się wychowywałam, istniała szkoła, w której uczono posługiwania się prawdziwym mieczem, od dwuręcznych, przez półtoraręczne, aż do lekkich szabli. Rodzice zapisali mnie do niej i chodziłam tam przez siedem lat. Oprócz tego ćwiczyłam jeszcze samoobronę, a więc nie jestem zupełnie bezbronna. Przedtem nie wiedziałam, dlaczego
rodzice tak naciskają, abym uczyła się tych umiejętności. Myślałam, że chcą po prostu poszukać dla mnie jakiegoś hobby, ale teraz już wiem, że mieli w tym swój określony cel. I cieszę się z tego, a poza tym te zajęcia zawsze sprawiały mi przyjemność. Rubeus wyszczerzył się i rozłożył bezradnie ręce. – Cóż, młoda damo. Pokonałaś mnie. Ale teraz chodź ze mną. – Znowu gdzieś idziemy? – Pokiwał głową. – I pewnie nie idziemy pozwiedzać sobie miasta? – Zmarszczył brwi. – Rozumiem, że chcesz je zobaczyć, ale to może innym razem, dobrze? Muszę cię jeszcze wiele nauczyć, a czasu nie mamy za dużo. Kiedyś cię tam zaprowadzę, ale na razie musimy się skupić na ważniejszych rzeczach. – Pokiwałam głową. Wstał i odwrócił się do mnie z proszącą, ale też nieznoszącą sprzeciwu miną. – I bardzo cię proszę, nie wychodź tam sama. Jesteś tu pierwszy raz, a miasto jest duże. Zgubiłabyś się. – Jego prośba trochę mnie zirytowała, ale musiałam przyznać, że ma rację. Potaknęłam więc beznamiętnie. Zauważając moją smętną minę, zwrócił się do mnie łagodnie: – Nie martw się, jeśli znajdę czas, zaprowadzę cię, gdzie tylko będziesz chciała. Nie możesz zapominać, że jestem uzdrowicielem, więc rzadko mam wolne. – Dobrze, nie szkodzi. – Uśmiechnęłam się, co mu najwyraźniej wystarczyło. Wyciągnął do mnie rękę. – Chodźmy. Muszę wypróbować prawdziwość twoich słów. – Ale ja naprawdę nie zamierzam stąd uciekać! – Wiem, Lilith wiem. Nie o te słowa mi teraz chodzi – roześmiał się cicho Rubeus. Znowu prowadził mnie pod rękę między wielkimi regałami ku wyjściu z biblioteki. Mijaliśmy różne drzwi, aż w końcu dotarliśmy do schodów dość wąskich, a jednak na tyle szerokich, iż mogliśmy iść obok siebie. Zeszliśmy po nich na dół do małego pomieszczenia z jednymi drzwiami. Tym razem obitymi ćwiekami, szerokimi, ale pojedynczymi! Gdy Rubeus pchnął je i przytrzymał dla mnie, po raz pierwszy mogłam ujrzeć mniej subtelną i mniej przytulną część tego pałacu, co jednak nie znaczy, że ona nie zrobiła na mnie wrażenia. Ściany i podłoga były kamienne, na suficie wisiały ciężkie, proste żyrandole i tylko dzięki nim było tu jasno, ponieważ pomieszczenie nie miało ani jednego okna. Na ścianach wisiało mnóstwo mieczy, łuków, kopii i toporów. W drugim końcu stały stojaki z metalowymi lub drewnianymi tarczami, naramiennikami i z całymi zbrojami, metalowymi i skórzanymi. Te ostatnie wydawały się być lżejsze i z pewnością wygodniejsze od błyszczących. Rubeus długo grzebał w stosie pancerzy, po czym wyjął dwa skórzane napierśniki, a potem ściągnął ze ściany trzy średniej wielkości miecze. – Jaki wolisz? – zapytał z uśmiechem od ucha do ucha.
– Aaa… Więc o to ci chodziło. Będziemy ćwiczyć? Pokiwał głową. Wybrałam półtoraręczny. Gdy mu się przyjrzałam, zauważyłam jego skromne, lecz dodające majestatu zdobienia na klindze i trzonie. Rubeus powiedział też, że to tępe miecze ćwiczebne i nie mam się czego bać, że mi coś odetnie. Pocieszył mnie tym. Poprosiłam, aby dał mi się przez chwilę oswoić z nową bronią, a potem przystąpiliśmy do walki. Pierwsze parę ciosów udało mi się zarobić w udo, łydkę i jakimś dziwnym trafem w żebro. Był dobry, cholernie dobry. Ale ból wystarczył, abym się bardziej ożywiła. Starałam się walczyć z zimną krwią, obojętnie, nie wpadać w furię. Gdy się robi to ostatnie, nie jest dobrze, bo wtedy mniej się człowiek osłania. Po paru minutach opanowałam się i szło mi coraz lepiej. Pot lał się ze mnie strumieniami, ale z satysfakcją zauważyłam, że Rubeus też nie wygląda już jak ktoś, kto tylko odpędza od siebie natrętną muchę. W końcu udało mi się zadać mu pierwszy cios, prosto w łydkę. Zachwiał się i wystarczyła sekunda jego nieuwagi, abym uderzyła go po raz kolejny. Tym razem w rękę, dokładnie w tę, w której trzymał miecz. Przez chwilę jakby osłabł, ale nie wypuścił broni, za to w następnej sekundzie zaatakował mnie zręcznie. Odskoczyłam, lecz on znowu natarczywie próbował mnie rozbroić. Nieźle się musiałam nagimnastykować, żeby w końcu go od siebie jakoś oddalić. Rubeus znowu się zbliżył, ale ja byłam tym razem przygotowana. Odparowałam jego cios i celnie trafiłam go w udo. Zachwiał się, więc wykorzystałam okazję, aby wytrącić mu broń. Było to trudniejsze zadanie, niż mi się wydawało, ale chwyciłam mój miecz w obie dłonie, zamachnęłam się i mocno uderzyłam jego klingę w połowie długości. Wibracje z rozedrganej stali rozeszły się po naszych rękach, a ja, znowu wykorzystując jego zaskoczenie, kolejnym silnym ciosem wytrąciłam mu miecz z dłoni. Ostrze poszybowało w powietrzu i z głośnym łoskotem upadło obok swojego właściciela. Gdy on stał tam, tępym wzrokiem patrząc się na swoją pozbawioną miecza dłoń, ja opierałam się na mym orężu i ciężko dyszałam. To chyba musiało trwać więcej niż kilka minut, ale było warto! – No, no… Gratuluję, naprawdę jesteś niezła w te klocki! – uśmiechnął się do mnie Rubeus i podał mi rękę. Ostrożnie ją ujęłam, a on pomógł mi wstać z ziemi, gdzie klęczałam, rozpływając się w swoim pocie. To nie było przyjemne. – Dzięki. Ja… mam nadzieję, że nie jesteś zły, że tak trochę… podstępem… – Uśmiechnęłam się przepraszająco. Rubeus zaśmiał się. – Skądże znowu! Walczy się po to, żeby wygrać, a ja również cię nie oszczędzałem. – Wiem, zdążyłam się parę razy przekonać – parsknęłam wesoło, rozcierając bolące udo. Rubeus nagle wydał się zatroskany. – Gdzie cię boli? Daj, sprawdzę to. – Klęknął przede mną i objął dłońmi moją nogę, naciskając ją palcami w różnych miejscach. Widząc, że się nieco spięłam (w końcu kto by się dziwnie nie poczuł w takiej sytuacji?), roześmiał się i wstając, oznajmił swą diagnozę. Była ona oczywiście taka sama jak i moja: nic oprócz sińców. Rozluźniając się, posłałam mu wdzięczny uśmiech.
– Tak też myślałam, ale wiesz? Może mógłbyś mi podrzucić jakąś maść, żeby te sińce szybciej znikły? Jesteś w końcu uzdrowicielem – zapytałam ze szczerą nadzieją, że może coś dla mnie znajdzie. Pokiwał entuzjastycznie głową. – Oczywiście, coś się wykombinuje. – Mrugnął do mnie i zaczął sprzątać nasz oręż. Poszłam w jego ślady i zdjęłam całkiem wygodny skórzany napierśnik, kładąc go na stosie innych. Rubeus również pozbył się swojego i odwiesił nasze miecze z powrotem na ścianę, po czym wziął mnie pod rękę i wyszliśmy ze zbrojowni. Gdy znów przemierzaliśmy jasne korytarze elfickiego pałacu, coś mi się przypomniało. – Rubeusie? Ile ty właściwie masz lat? – zapytałam trochę niepewnie, lecz mój znajomy spokojnie się uśmiechnął. – Dwadzieścia dwa, a jako uzdrowiciel pracuję już od szesnastego roku życia. – Ha! Tyle, ile cały czas przypuszczałam – uśmiechnęłam się tryumfująco. Mężczyzna zmarszczył brwi. – Przypuszczałaś, że mam tyle lat, czy też przypuszczałaś, że tyle czasu pracuję jako uzdrowiciel? – Przypuszczałam, że masz tyle lat – odpowiedziałam. Pokiwał głową z uśmiechem. Krótka droga upłynęła nam na rozmowie i nawet się nie obejrzałam, a stanęliśmy przed drzwiami mego pokoju. Podziękowałam mu za opiekę i za lekcję, a on zapowiedział, że przyjdzie po mnie za jakieś pół godziny i zejdziemy na obiad. Zdziwiłam się, że Rubeus mówi już o obiedzie, lecz gdy weszłam do komnaty i zerknęłam na zegar stojący na okrągłym stoliku, ze zdziwieniem spostrzegłam, iż jest już grubo po drugiej. Szybko zrzuciłam z siebie ciuchy i odświeżyłam się w głębokiej kamiennej wannie. Woda znowu była przygotowana, a ja zaczęłam się zastanawiać, jak to jest możliwe, że za każdym razem, gdy pomyślę o kąpieli, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ciepła ciecz czeka już na mnie w łazience. Potem stwierdziłam, że to pewnie elficka magia, i po paru minutach weszłam do pokoju owinięta w ręcznik. Wcześniej zerknęłam na swoje prawe udo. Tak jak przypuszczałam, było całe posiniaczone, ale nie przejęłam się tym zbytnio. I tak najczęściej chodzę w spodniach albo od czasu do czasu w długiej sukni, więc nic nie widać, a poza tym trzeba się hartować. Przypomniało mi się parę z pierwszych moich zajęć w szkole władania mieczem. Raz po raz wracałam do domu cała poobijana, ale było warto. Z niemałą satysfakcją przypomniałam sobie o mojej dzisiejszej wygranej walce. Pospiesznie przeszukałam szafę i wyciągnęłam z niej spodnie podobne do tych, które miałam na sobie przedtem, oraz bluzkę. Z radością zauważyłam też, że gorset nie jest przepocony (pewnie bluzka wchłonęła wszystko), i zasznurowałam go dość lekko. Mój wzrok padł znowu na katanę Jima, ale w tej właśnie chwili ktoś zapukał do drzwi. Zamknęłam szafę i wyjrzałam na korytarz. Stał tam przebrany w świeże ciuchy Rubeus. Uśmiechnął się na mój widok i razem zeszliśmy do jadalni. Jedzenie jak zwykle było cudowne, ale postanowiłam nie najeść się za dużo, bo czułam, że zmienianie się w panterę przyjdzie mi łatwiej, gdy nie będę
pękać w szwach. A właśnie to miałam teraz ćwiczyć. Rubeus uzdrowiciel będzie mnie uczył, jak się sobą posługiwać, gdy jest się panterą. Hm… ciekawe… Skąd on może cokolwiek o tym wiedzieć, skoro sam jest elfem? Jak się później okazało, wiedział. I to dużo. Wyszliśmy z pałacu i podążyliśmy wąskim kamiennym chodniczkiem prosto do królewskiej stajni. Ucieszyłam się, bo bardzo lubię konie. Rubeus szybko wyczyścił i osiodłał jednego wierzchowca, po czym wyprowadził go przez duże drzwi na wielką krytą ujeżdżalnię, wysypaną drobnym białym piaskiem. – Będziesz mnie uczył jazdy konnej? – zapytałam z nadzieją i podekscytowaniem. Rubeus pokręcił z tajemniczym uśmiechem głową, a ja zmarszczyłam brwi. – W takim razie pewnie chcesz mi coś pokazać? – znowu zaprzeczył. Westchnęłam zrezygnowana. – To co będziemy robić? – Będziemy biegać – odpowiedział zupełnie poważnie. Wytrzeszczyłam oczy. – Chcesz, żebym biegała za koniem?! Przecież w życiu cię nie dogonię! Kasztanka Rubeusa poruszyła niespokojnie łbem, patrząc na mnie z wyrzutem. Chłopak roześmiał się. – Jeśli się zmienisz, to owszem, dogonisz. – Posłałam mu gniewne spojrzenie, a on zaraz dodał przepraszająco: – Wybacz, że nie przygotowałem cię na to wcześniej, ale myślałem, że nie będzie potrzeby. Dla pantery to coś zupełnie normalnego – takie bieganie długodystansowe. Ty też nie będziesz miała z tym większych problemów, ale musisz się przyzwyczaić, więc… Wybacz, lecz musiałem wybrać taki sposób. Wzruszył ramionami jakby w obronnym geście. Westchnęłam ciężko. Nigdy nie byłam dobra w bieganiu i jakoś niespecjalnie sobie to wyobrażałam tu i teraz, ale spełniłam niemą prośbę Rubeusa i nie stawiałam się więcej. Zebrałam się i spróbowałam przemienić w czarną panterę. Tym razem poszło o wiele łatwiej i po paru sekundach klacz mego nauczyciela zarżała z trwogą. Rubeus uspokoił ją na tyle, na ile mógł, po czym dokładnie mi się przyjrzał. Zdziwienie i zachwyt na jego twarzy wprawiły mnie w małe zakłopotanie. Puścił wodze kasztanki, która niemal od razu odsunęła się w najdalszy kąt ujeżdżalni, i podszedł do mnie z oczarowanym wyrazem na swojej przystojnej twarzy. – W życiu nie widziałem piękniejszej zmiennej. – Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, jakby z czułością. – I nie chodzi mi tylko o twoją zwierzęcą postać. W głowie zakotłowało mi się od tysiąca myśli i zaczęłam dziękować niebiosom, że jestem w tej chwili panterą, więc nie muszę nic mówić, ani się nie zarumienię. Bo gdybym była człowiekiem, rumieniec na pewno pojawiłby się na mej twarzy. Ostatni raz spojrzał na mnie z tą miną, która oznaczała więcej, niż bym chciała, i dosiadł swojej klaczy. Ruszył, najpierw powoli, stępem, a potem stopniowo popędzał konia, aż wreszcie doszedł do szybkiego galopu, a w końcu do cwału. Ze zdziwieniem zauważyłam, że z łatwością za nim nadążam, a potem zobaczyłam, jak Rubeus odwraca się do mnie w siodle
i krzyczy coś, co zabrzmiało jak: „Zrobimy jakieś czterdzieści okrążeń, a potem musisz zejść z ujeżdżalni i zaczekać na mnie na zewnątrz, bo Esmeralda nie będzie chciała się zatrzymać, jak będziesz za nią cały czas biegła!”. Domyśliłam się, że Esmeralda to kasztanowata klacz, na której jedzie Rubeus. Trochę przeraziła mnie wiadomość, że będę musiała przebiec czterdzieści kółek wokół wielkiej, piaszczystej sali, ale z każdą chwilą uświadamiałam sobie, że wcale mnie to nie męczy, a nawet – o dziwo – sprawia mi wielką przyjemność. Przez cały czas trzymałam się u boku biednej, przerażonej klaczy, ale czułam, że mogłabym biec od niej szybciej, dużo szybciej. Nie wiem, ile czasu upłynęło. Zamiast liczyć niecierpliwie okrążenia, delektowałam się powietrzem przemykającym obok mnie niczym spłoszone stada saren, wiatrem, który wytwarzałam ja sama. Dopiero gdy Rubeus coś krzyknął, wyrwałam się z rozmyślań i skręciłam leniwie w stronę drzwi. Kątem oka zauważyłam, że kasztankę od razu opuściło całe napięcie i zadowolona, iż nie ma już za plecami wielkiego czarnego kota, zwolniła. Chłopak poklepał ją czule, lecz więcej nie zobaczyłam, ponieważ właśnie zniknęłam za drzwiami. Dopiero teraz poczułam lekkie zmęczenie i zmieniłam się z powrotem w moją normalną postać. Z zadowoleniem spostrzegłam, że nie ma na mnie ani kropli nieświeżości; widać koty się nie pocą. Postanowiłam obejrzeć stajnię. Przechadzałam się powoli wzdłuż boksów, głaszcząc ostrożnie niektóre wystające łebki. Było tam naprawdę dużo koni: wszelkich maści, ras i wielkości. Były nawet trzy słodkie kucyki, do których odważyłam się wejść i je troszkę popieścić. Małe koniki były wprost wniebowzięte, gdy drapałam je za uszami, a kiedy wyszłam, usłyszałam za sobą tęskne rżenie. Zachichotałam cicho i zamknęłam starannie zasuwę do ich stanowiska. Może innym razem, maluchy. Do tego czasu postaram się zwędzić dla was jakieś marchewki. Znowu usłyszałam rżenie, tym razem twierdzące. Uśmiechnięta powędrowałam z powrotem pod drzwi ujeżdżalni. Z tego, co wiedziałam o koniach, to pewnie po takim galopie długo jeszcze Rubeus będzie musiał stępować ze swoją Esmeraldą, więc przysunęłam sobie pod ścianę kostkę siana i rozsiadłam się na niej wygodnie. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w odgłosy dobiegające ze stajni: w parskanie, przeżuwanie siana, niecierpliwe stukanie kopytami w posadzkę. Wszystko to zlało się w jeden uspakajający dech, jedno brzmienie, otulające mnie niczym ciepły dotyk dłoni matki, zadowolony głos ojca i tajemnicze wejrzenie pewnych zielonych oczu ze specyficznymi plamkami złota przy źrenicy. Zalały mnie wspomnienia zwykłych domowych chwil, gwiazdkowych poranków, wielkanocnego popołudnia i wreszcie wierzby oddzielonej od całego świata swymi witkami, w cieniu której tak bardzo polubiłam Jamesa. Nie, lubiłam go już wcześniej, ale teraz po prostu się do tego przed sobą przyznałam. Wspomniałam dotyk dłoni Jima na swojej własnej, jego głos przepłynął przez mój umysł jak cichy wiatr, delikatnie niczym jedwab pieszcząc na swój sposób moje myśli. To było takie inne od niecierpliwego dotyku i oczarowanego, a zarazem niepokojącego spojrzenia Rubeusa. Bardzo go lubię, jest naprawdę fajny, ale gdy to robi, czuję się dziwnie. Chciałabym wiedzieć, co myśli… Nagle, lotem błyskawicy, przemknęło mi przez myśli wiele różnych obrazów: dziewczyna w potarganej koszulce, leżąca jak martwa na białym tygrysie, sprzeczka z ciemnowłosym chłopakiem, nad leżącą na ziemi dziewczyną, tą samą, co wcześniej, złość, złość i jeszcze raz złość, ciemnowłosy niesie na rękach młodą kobietę, cały czas tę samą, składa ją do wielkiego
łoża z baldachimem, zatroskana twarz królowej, która każe jemu samemu iść do tej dziewczyny, on sam…, lęk przed śmiercią wyczerpanej młodej zmiennej, tak pięknej, wszechogarniające zakochanie, gdy młoda kobieta budzi się, rozbawienie na widok jej nieudolnych prób niezwrócenia na siebie uwagi, nienawiść na widok młodego ciemnowłosego mężczyzny, chęć walki z nim, kolejna kłótnia na korytarzu, zachwyt, gdy widzi ją w błękitnej sukni, ulga, gdy dowiaduje się, że ciemnowłosy zmienny wyjeżdża… – Dość! – krzyknęłam na całe gardło i złapałam się za głowę. Nie wiedzieć czemu, klęczałam na podłodze obok mojego siedziska. Parę koni wydało przerażone rżenie, a ja nie wiedziałam, co to było, co się ze mną stało. Ciężko dyszałam i zaraz potem usłyszałam okrzyk bólu z ujeżdżalni. Co sił w nogach wbiegłam na salę. Rubeus leżał na ziemi, a spłoszona kasztanka, tupiąc kopytami, chowała się w rogu pomieszczenia. Chłopak pojękiwał cicho, trzymając się za głowę. Szybko przy nim uklęknęłam, serce waliło mi jak młotem, niezdolna do jakiegokolwiek działania, niezdarnie próbowałam pomóc mu wstać. – Co się stało? – usiłowałam się dowiedzieć od ciągle jeszcze oszołomionego mężczyzny. – Ja… nie wiem, to było coś… coś, jakby ktoś wszedł… wszedł mi do głowy. Serce podskoczyło mi niespokojnie. – Jak to: wszedł ci do głowy? – Pomogłam mu wstać i z ulgą stwierdziłam, że nic sobie chyba nie złamał. – Wszystko dobrze? Nic sobie nie uszkodziłeś? Ku mojemu zdziwieniu parsknął cichym śmiechem. – Nic mi się nie stało i… to ja jestem lekarzem, więc to ja powinienem cię o to spytać. Słyszałem, że krzyknęłaś – nagle spoważniał. – Nie, musiałeś się przesłyszeć, pewnie to był dla ciebie szok, gdy spadłeś z konia – skłamałam jak z nut. – Myślałam, że Esmeralda jest spokojną klaczą. – Zmarszczyłam brwi, lecz sama dobrze wiedziałam, że to nie była wina Esmeraldy. – Jest spokojna. – Przyjrzał mi się uważnie, a ja unikałam jego wzroku. – Jak już powiedziałem, to było coś zupełnie innego, dziwnego… Ktoś jakby przeszukiwał moje wspomnienia, ale… To niemożliwe przecież nikt w całej Sudicante tego nie potrafi. – Wydawał się zaniepokojony. Postanowiłam załagodzić sytuację. – Wybacz, Rubeusie, naprawdę nie wiem. Ale całe szczęście, że nic ci nie jest. – Ostatnie zdanie wypowiedziałam ze szczerą ulgą. Nie chciałam, aby coś mu się stało. Był przecież przyjacielem. Chłopak, jakby budząc się z zamyślenia, uśmiechnął się do mnie szeroko.
– Oczywiście. Dziękuję, a teraz pewnie wolałabyś stąd iść? – zapytał, wciąż z uśmiechem na twarzy. – Nie masz za co dziękować, ale tak, rzeczywiście moglibyśmy już iść, jestem strasznie zmęczona. – Zadowolona ze zmiany tematu, ujęłam go pod rękę. Znowu spojrzał na mnie tym dziwnym wzrokiem, w którym widoczne było pożądanie pomieszane z odrobiną uczucia. Nie przejęłam się tym, ale sprawiało mi to pewną przyjemność, choć nadal trochę mnie krępowało. On miał być tylko przyjacielem. Przeprosił mnie na chwilę i oporządził swoją klacz, a potem, znowu razem, poszliśmy do zamku. Po kolacji zapytałam Rubeusa, czy nie mógłby mi teraz pokazać miasta. – Choćby trochę, troszeczkę! – próbowałam go przekonać, ale młody mężczyzna cały czas kręcił z żalem głową. – Przykro mi, Lil, naprawdę. Muszę jechać do pacjenta. Cholerne korzonki. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Mam teraz dużo pracy, muszę pamiętać, że jestem przede wszystkim uzdrowicielem. – Jasne – skinęłam spokojnie głową. Starałam się tego za bardzo nie okazywać, ale byłam zawiedziona. Nagle wpadłam na genialny pomysł: – A może poszlibyśmy jutro do miasta albo gdziekolwiek w ramach biegania? Przecież nie musimy cały czas siedzieć w ujeżdżalni. – Rubeus zmarszczył brwi, po czym znowu pokręcił głową. – Wydaje mi się, że to nie jest dobry pomysł. Nie możemy zakłócać mieszkańcom spokoju. – Ale może na jakieś łąki… – próbowałam go przekonać. – Nie, Lilith. Nie możemy. Muszę cię jak najwięcej nauczyć, a do tego potrzebne jest skupienie. – Zdziwiłam się tym jego surowym tonem. Zauważył to. Uśmiechnął się skruszony. – Przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłem, ale proszę, zrozum, o co mi chodzi. Czasu jest mało. – Spojrzał na mnie błagalnie. Znowu skinęłam głową, tym razem prawie niedostrzegalnie. Ujął mnie pod brodę i uniósł ją tak, bym na niego spojrzała. Pogładził mnie kciukiem po policzku, znowu z tą samą miną, co zawsze. Z miną, której nie chciałam. Pomyślałam o Jamesie. Chciałabym raczej, żeby on to zrobił i żeby już do mnie wrócił, jednak nie wiedziałam, co powiedzieć Rubeusowi. Uraziłabym go, to fakt, i nie wiem, jak by się później zachował. Na moje szczęście drzwi do jadalni się otworzyły, a chłopak szybko zabrał rękę, którą głaskał mnie po policzku. Gdy odwracał się do wejścia, zauważyłam w jego oczach zdenerwowanie. Do sali wszedł posłaniec ze słowami, że chory oczekuje Rubeusa szybciej, bo bardzo źle się czuje. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam, że ktoś, kto ma na swoje pstryknięcie świetnego pałacowego uzdrowiciela, musi być ważną osobą. Kiedy potem zapytałam o to Rubeusa, powiedział mi, że rzeczywiście mam rację, ponieważ elf, którego leczy, jest królewskim doradcą, i chcąc nie chcąc, musi być na jego każde zawołanie, ale przynajmniej
są z tego duże zyski. Uśmiechnęłam się do siebie. Ciekawe, ile taki doradca zarabia? Przypuszczam, że dużo i że wynagrodzenie, nawet bardzo duże, dla prywatnego doktora nie jest zbytnim obciążeniem. Tak czy inaczej, Rubeus musiał wyjść, i to szybko. Pożegnał się ze mną i przeprosił mnie za to, że nie będzie miał czasu odprowadzić mnie do pokoju. Uśmiechnęłam się pogodnie, prawie zapominając o niedawnym incydencie, i zapewniłam go, że sobie poradzę, po czym wyszłam razem z nim z jadalni. Każde z nas poszło w swoją stronę, ja do swojej komnaty. Wchodząc do pokoju, zerknęłam na zegar. Wpół do siódmej. Kolację podali o szóstej, a z ujeżdżalni wyszliśmy mniej więcej dwadzieścia minut przed nią. Nie wiem czemu, ale musiałam sobie to wszystko poukładać w czasie, być może właśnie dlatego, że tylko odliczanie godzin się w moim życiu nie zmieniło. Potrzebowałam uchwycić się teraz tej jedynej rzeczy, która pozostała niezmieniona. Bo wszystko się zmieniło, całe moje życie, kraina, w której jestem, osoby, ja sama. Zatęskniłam za rodzicami. Gdyby oni tu byli, nie czułabym się tak zagubiona. Sudicante jest piękna, chciałabym tu może nawet i zamieszkać, ale tylko i wyłącznie, gdy znajdę rodziców. Westchnęłam, siadając w fotelu. Chciałabym wyruszyć już teraz, ale dobrze wiedziałam, że sama nic nie wskóram. Muszę czekać na Jima, aż wróci z księgą, ale potem nie spocznę, dopóki ich nie odnajdę. Będzie trudno, wiem, ale na pewno mi się uda. Nam się uda… Pomyślałam o Jamesie, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądało jego dzieciństwo, dlaczego musiał uciec z Sudicante, dlaczego jego rodzina nie żyje. Mam nadzieję, że kiedyś mi o tym opowie, ale sama chyba nie odważę się go o to zapytać. Zapragnęłam mieć go przy sobie, choćby irytującego i cynicznego. Tylko żeby przy mnie był, żeby tu siedział razem ze mną. Miałam przeczucie, że umiałby mnie pocieszyć, umiałby wziąć trochę tego mojego ciężaru na siebie, pomóc mi, nawet bez słów. Bez zastanowienia wstałam i zaczęłam grzebać w szafie w poszukiwaniu katany Jima. Była tam jeszcze, wyprana, a mimo to nadal nim pachnąca. Włożyłam ją i cicho odemknęłam drzwi. Wyślizgnęłam się na korytarz i zbiegłam schodami w dół. Zamek był pusty i cichy, nawet przy drzwiach do ogrodu nikogo nie spotkałam. Nieco dalej jednak usłyszałam jakieś rozmowy, pewnie strażników wartujących przy frontowych wrotach. Ucieszyłam się, że nikogo nie spotkałam, bo nie musiałam się przed nikim tłumaczyć. Wyszłam na dwór, było jeszcze jasno, ale słońce wisiało już dość nisko. Pewnie za jakieś dwie godziny zajdzie zupełnie. Lekki podmuch wiatru rozwiał mi włosy. Zaczynało robić się chłodno. Idąc ścieżką, tylko na chwilę zatrzymałam się i odwróciłam, aby spojrzeć na piękną budowlę elfickiego pałacu, idealnie wkomponowaną w przeogromne, majestatyczne drzewo. Nie wiedziałam, czy uda mi się dojść do wierzby, lecz starałam się wiernie odtworzyć swoją wcześniejszą trasę. Dróżka zakręciła jeszcze parę razy, a potem w końcu ją ujrzałam. Piękna, niewzruszona, nie mniej tajemnicza niż wcześniej, oddzielona od reszty ogrodu zielonymi, opierającymi się o ziemię witkami. Przyśpieszyłam kroku, lecz przed samym drzewem zwolniłam. Delikatnie rozgarnęłam gałązki. Widok kryjący się za nimi znowu mną wstrząsnął. Pąki czerwonych róż owijały pień, a ich ciemnozielone, wiotkie gałązki wplatały się łagodnie w niską, kamienną ławeczkę. Poczułam, jak moje serce zaczyna gwałtownie
podskakiwać. To tutaj… Chciwie wdychając słodkie od zapachu kwiatów powietrze, podeszłam bliżej i dobrą chwilę spędziłam na dotykaniu aksamitnych kwiatów ze złotymi plamkami na brzegach każdego płatka. Czułam się odprężona jak nigdy od początku tej przygody. Postanowiłam pospacerować po ogrodzie, poznać jego inne tajemnice, a na koniec jeszcze raz przyjść tutaj. Tak też zrobiłam, a słońce nieuchronnie traciło swój blask, chowając się za horyzontem. Poznałam podczas tej wycieczki jeszcze więcej rodzajów kwiatów, drzew i krzewów, a jedno piękniejsze od drugiego. Mimo to stwierdziłam, że i tak nic nie przebije mojej wierzby. Wróciłam tam na chwilę. Przez korony gęsto rosnących drzew przeświecały ostatnie czerwone promienie. Dzięki katanie Jamesa było mi przyjemnie ciepło i chętnie zostałabym tam dłużej, ale wiedziałam, że nie mogę. Podjęłam więc powrotną wędrówkę do pałacu. Oświetlony karmazynowym blaskiem wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie niż zawsze, ale i tak najpiękniejszy był widok zachodu słońca. Ostatnie dzienne ptaki przelatywały niespokojnie, szukając gniazd, w których będą mogły skryć się na noc, a z kolei te nocne zaczęły swoje niesamowite śpiewy. Ostatni ciepły wiatr musnął moją twarz, poruszył gałązkami drzew, jakby na pożegnanie do następnego poranka. Nadchodziła noc. Ciaśniej otuliłam się Jamesową bluzą i wstałam ze schodków prowadzących na taras. Mam nadzieję, że James ma się dobrze. Czułam się niezręcznie, myśląc o tym, że on się dla mnie poświęca, a ja tu siedzę bezczynnie, jednak jednocześnie byłam mu strasznie wdzięczna. Przecież wcale nie musiał, nawet się dobrze nie znaliśmy, a jednak… Weszłam do budynku i skierowałam się do swojego pokoju. W swojej komnacie od razu zobaczyłam, że coś leży na łóżku. To była jakaś książka, właściwie księga, mała buteleczka z czymś brunatnym w środku i liścik. Wzięłam do ręki to ostatnie, pismo było ładne i kształtne.
Droga Lil, niestety nie zastałem Cię w twoim pokoju, gdy wróciłem, ale zostawiłem dla Ciebie maść na sińce, o którą mnie prosiłaś, i coś jeszcze. Z tej księgi dowiesz się co nieco o historii Sudicante (jest bardzo ciekawa, uwierz mi) oraz przeczytasz mnóstwo ciekawostek, o których sam niestety nie mogę Ci opowiadać, ze względu na nasz ograniczony czas. Moim zadaniem jest nauczyć Cię możliwie wielu potrzebnych Ci rzeczy, ale bardzo bym chciał, abyś dowiedziała się czegoś więcej, głównie po to, żebyś była lepiej przygotowana (kto wie, może Ci się to przyda w twojej misji?). No i chciałem Ci jakoś wynagrodzić to, że nie mam dla Ciebie więcej czasu (a bardzo chciałbym go przeznaczać na Ciebie w całości, tego możesz być pewna). Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła, a do miasta z pewnością Cię niedługo zabiorę (tylko proszę, sama nigdzie nie chodź, nawet ze strażnikami, boję się o Ciebie). ~Rubeus~
No, no… Hm… Mam książkę i przeprosiny Rubeusa. Ucieszyło mnie to, zwłaszcza że obiecał mi wycieczkę do miasta, bo tak właściwie nie byłam już zdenerwowana, może jedynie trochę smutna, ale nie zła. Rozumiałam, że mamy mało czasu i że sam Rubeus jest zapracowany, lecz zdziwiło mnie ostatnie zdanie. Co niby mogłoby mi zagrozić w elfickiej stolicy, gdybym poszła tam z jakimś strażnikiem? Przez chwilę wydawało mi się, że mój nowy przyjaciel trochę za bardzo się o mnie boi. Zupełnie jakbym była z porcelany. Szybko odpędziłam tę nieprzyjemną myśl i poszłam się odświeżyć do łazienki. Gdy do niej weszłam, zobaczyłam rozwieszoną na krześle śliczną, długą do ziemi koszulę nocną. Była biała, z przyjemnego miękkiego materiału, miała rękawy trzy czwarte, od łokcia rozszerzające się swobodnie, obrzeżone delikatnymi koronkami, tak jak i dekolt, pod biustem odcinana, cienką wstążką. Umyłam się najszybciej, jak umiałam, i nałożyłam ją przez głowę. Potem przejrzałam się w lustrze i poczułam się jak królowa… dosłownie. Leżała świetnie, miała idealnie mój rozmiar, zresztą jak wszystkie ubrania, które tutaj dostałam. Ciekawe, skąd elfy wiedziały? Wróciłam do pokoju, zerknęłam przez okno na pogrążone w ciemności ogrody i położyłam się do łóżka. Było już późno, nie chciało mi się czytać księgi otrzymanej od Rubeusa, czułam się zmęczona. Chwilę jeszcze rozmyślałam o zajściu w stajni. Byłam zupełnie pewna, że to przeze mnie młody uzdrowiciel spadł z konia, że to przeze mnie krzyknął z bólu. Nie wiedziałam tylko, jakim cudem to zrobiłam. Powiedział, że nikt w całej Sudicante tak nie potrafi. Musiał się mylić. Przypomniałam sobie o wspomnieniach i uczuciach, które przeszły przez mój umysł niczym stado rozwścieczonych słoni – cudzych wspomnieniach i cudzych uczuciach. A dokładnie należących do Rubeusa. – On nienawidzi Jamesa, kłócili się – szepnęłam, nie zdając sobie wcale sprawy z tego, iż znów myślę na głos. – Rubeus powiedział… On mnie okłamał. To James mnie przyniósł do tego pokoju, nie on. Dlaczego Rubeus skłamał? Jest zazdrosny? Jest zakochany … we mnie. To nie za dobrze. Dlaczego się tak nienawidzą? Mają jakiś powód… Tak mamrocząc, na wpół zrozumiale nawet dla samej siebie, w końcu usnęłam. *
Następne dni były podobne: ten sam rozkład posiłków, ten sam plan zajęć, ten sam miły, choć nieco bardziej natarczywy Rubeus. Coraz częściej zdarzało mu się dotknąć mojego policzka czy też „przez przypadek” przyciągnąć mnie blisko siebie. Starałam się na to nie zwracać uwagi, a nawet nie było to takie złe, bo Rubeus był przystojny, ale i tak coraz bardziej tęskniłam za moim towarzyszem, za Jamesem. Muszę powiedzieć, że młody elficki nauczyciel dużo mnie za ten czas nauczył, najwięcej o tym, jak być panterą, a także poprawił znacznie moje umiejętności walki mieczem, a nawet wprowadził w podstawy jazdy konnej. Okazało się, że się do tego nadaję i po niedługim czasie czułam już, o co chodzi. Nie bałam się, jak większość nowicjuszy, lecz sprawiało mi to dużą przyjemność. Wiadomo, że nie byłam zbyt dobra, bo w końcu ileż można się nauczyć w cztery dni, ale myślę, że gdybym musiała gdzieś pojechać, umiałabym pokierować swoim wierzchowcem… Mniej więcej.
Rubeus nie zabrał mnie do miasta, tak jak obiecał, ciągle musiał gdzieś jeździć wieczorem, a gdy nie musiał, to po prostu chciał odpocząć. Nie dziwię mu się, ale i tak czułam się trochę jak w klatce, dlatego też często odwiedzałam ogrody i oczywiście moje ulubione w nich miejsce. Czułam się trochę samotna, nawet jeśli większą część dnia spędzałam z Rubeusem. Chciałam w końcu zacząć działać. Jeśli chodzi o księgę, to przeczytałam w niej bardzo zajmującą historię zatytułowaną „ Od samego początku”. Opisywała dzieje Sudicante: jak powstała, że kiedyś podobno nosiła na sobie piękne, odważne smoki, lecz z czasem te stworzenia niestety zaczęły wymierać, a resztki pokoleń rzuciły się za oceany w poszukiwaniu ratunku. To właśnie wtedy przeciw krainie powstał Parys, potężny, nieśmiertelny mag. Nie wiadomo, jakim cudem stał się nieśmiertelny, ale wiadomo, że ma to na pewno ścisły związek z jakimś zakazanym rodzajem magii. Ponoć osiedlił się na nieznanych dotychczas ziemiach, gdzie, jak się okazało, żył okrutny lud goblinów. Parys szybko podporządkował sobie te stworzenia, w zamian za ich ochronę oraz ułatwienie mordów na ludności Sudicante, i wkrótce otoczył swoje, podległe tylko jemu państwo silną magiczną barierą, której niezdolny jest przełamać nawet największy mag. Stoczono z nim wiele wojen, a przynajmniej ich próbowano, lecz każde z tych starć zapisało się w dziejach krwawym śladem pokoleń elfów, magów, wilkołaków i zmiennokształtnych. To wszystko działo się w czasach starożytnych, wiele stuleci temu. Dowiedziałam się również, że nie bez powodu nad każdym z państw Sudicante czuwa smok. Zaraz na początku ich istnienia pierwsi władcy byli smoczymi jeźdźcami i za godło swego państwa każde z nich obrało sobie wizerunek drugiej połowy swej duszy. Przestudiowałam również różne drzewa genealogiczne królewskich rodzin we wszystkich krajach i wywnioskowałam, że elficka królowa Mirakos ma naprawdę bardzo bogatą przeszłość. Oprócz tego przeglądałam mapę całej Sudicante (nawet sobie nie wyobrażałam, że tego wszystkiego będzie tam tak dużo) i przejrzałam listę zasłużonych osób, tak zwanych bohaterów. Tak. Dowiedziałam się wiele. Czuję się za mądra… Tak więc dni płynęły sobie zwykłym porządkiem, niecierpliwie przeze mnie odliczane. Jeśli idzie o magię, Rubeus odkrył we mnie talent do wytwarzania magicznych przedmiotów. Nauczyłam się tego i sprawia mi to satysfakcję, ponieważ pomyślałam, że może być użyteczne. Na przykład mogę zostawić dla kogoś wiadomość zaklętą w zwykły kamień, a kiedy ten ktoś, do kogo była ona zaadresowana, znajdzie się w jego pobliżu, to kamień uderzy go w głowę. Żartuję, tak naprawdę to ten kamień zmieni się po prostu w wiadomość i ten ktoś zauważy ją i przeczyta. Ale wersja z uderzeniem była lepsza. Więc coś takiego. Oczywiście nadal nie przyznałam się do mej drugiej umiejętności, a mianowicie do przeszukiwania umysłów. Wiem to już na sto procent, bo niechcący zrobiłam tak ze strażnikiem. Potem musiałam go przekonywać, że to tylko bardzo natrętny ból głowy, zaparzyłam mu ziółka w pałacowej kuchni i na szczęście nie poszedł z tym do Rubeusa. Uf! Byłaby niezła zabawa, gdyby ktoś odkrył, że po pierwsze tak potrafię, a po drugie, że ich okłamuję. Sama się sobie dziwię, ale jakoś nie chcę, żeby o tym wiedzieli. Straciliby do mnie zaufanie i być może zaczęliby się bać, że przeszukam ich umysły ot tak, dla zabawy. Pewnie będę musiała im kiedyś powiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Od tej chwili już się kontroluję i nie wypowiadam w myślach pewnego magicznego zdania: „Chciałabym wiedzieć, co myśli”.
Dziwne, bo jak niechcący użyłam tego w stosunku do Jamesa, to nie zadziałało. Może nie na wszystkich działa? Na pewno. Siedziałam właśnie w swoim łóżku, nie całkiem jeszcze rozbudzona w pewien piękny niedzielny poranek, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zachodząc w głowę, kto to może być (Rubeus zawsze przychodził dopiero dwadzieścia po ósmej, żeby zabrać mnie na śniadanie, a potem na zajęcia, nigdy ani minuty wcześniej, ani później), przykryłam się po samą szyję i przygładziłam sterczące na wszystkie strony włosy. Dopiero wtedy krzyknęłam „proszę”. Drzwi powoli się uchyliły, a mnie coraz bardziej korciło, żeby tam podejść i otworzyć je jednym silnych ruchem na oścież, ale powstrzymałam się i pozostałam na miejscu. W końcu wrota się otworzyły i zobaczyłam stojącą w nich sylwetkę. Prawie krzyknęłam ze zdziwienia i radości. Wyskoczyłam z łoża jak z procy i – nie wiedzieć czemu – rzuciłam się w otwarte ramiona Jamesa. Tak, nie pomyliłam się, Jamesa! Wyglądał na zmęczonego, ale nadal prezentował się świetnie, jego długie ciemnobrązowe włosy połaskotały mnie w twarz. Pachniał bardzo przyjemnie, wiatrem i słońcem. Zaśmiał się, oderwał mnie trochę od podłogi i nie wypuszczając z uścisku, wszedł do pokoju. Postawił mnie na ziemi i oddalił od siebie troszeczkę. Przeciągnął po mnie spojrzeniem i przez chwilę patrzył mi w oczy z krzywym uśmiechem. – Nie lubisz czekać, ale jak już musisz, to szczęśliwy ten, kto później do ciebie wraca. Zarumieniłam się lekko. Nie byłam przygotowana na jakikolwiek komplement, a tu proszę… Widać rozłąka dobrze na nas podziałała. – Brakowało mi tu ciebie – powiedziałam po prostu. Jim znowu przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. – Mnie ciebie też. Nudno było tak biec i biec, nie mogąc cię troszkę pownerwiać – wymruczał w moje włosy. Tym razem to ja się roześmiałam. – Ha! Czyli tylko tego ci brakowało! Ty obłudniku! Dołączył do mnie i przez chwilę po prostu śmialiśmy się przytuleni do siebie. Potem James znowu na mnie spojrzał. – A jak tam twoja nauka? Czy nasz mały profesorek cię czegoś nauczył, czy też nie byłaś pilną uczennicą, ponieważ cały czas usychałaś z tęsknoty za mną? – Na jego twarzy pojawił się dobrze mi znany, nieco krępujący półuśmieszek. Chłopak puścił do mnie oko i przyjrzał mi się dokładniej. Nagle przypomniałam sobie, że jestem tylko w mojej białej koszuli nocnej, i poczułam się trochę dziwnie, ale nie odsunęłam się. – Jakże bym mogła się czegoś nauczyć, skoro, jak sam twierdzisz, usychałam z tęsknoty za swoim towarzyszem, który na pierwsze imię ma Skromność, a na drugie Uprzejmość. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
– No widzisz, może wcale nie zostałem wyszkolony na arcydiabła? Lada dzień, a stanę się pierwszym dżentelmenem dworu. – Ostatnie zdanie niemal wymruczał. Pochylił ku mnie głowę, a ciemne falujące włosy wyśliznęły się mu zza uszu. Zobaczyłam, jak jego przystojną twarz rozjaśnia uśmiech, a ładny, kształtny nos lekko się marszczy. Patrzył prosto w moje oczy i znowu niemal zahipnotyzowało mnie jego szmaragdowozielone wejrzenie z plamkami złota przy źrenicy. Przypomniały mi się róże w zaciszu wierzby, one też miały coś takiego na płatkach, ale u Jima wyglądało to znacznie bardziej niesamowicie. Jego spojrzenie złagodniało. – Wyglądasz… W tej chwili ktoś mocno zapukał do drzwi, a potem otworzył je gwałtownie. Odskoczyliśmy od siebie, patrząc na wejście. To był Rubeus. Wyglądało na to, że ledwo powstrzymywał wściekłość. Gdy się odezwał, mogłabym przysiąc, iż temperatura w pokoju spadła o kilka ładnych stopni. – Szanowna królowa kazała zawołać panią Lilith w celu wyjaśnienia sprawy z jej rodziną, więc gdyby w końcu zdecydowała pani zaprzestać obściskiwania się z niższymi warstwami społecznymi, królowa oczekuje w sali tronowej – to mówiąc, posłał nam chłodne spojrzenie i wyszedł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Byłam w szoku. James zaklął siarczyście pod nosem, a ja nadal nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie zobaczyłam. Jak mógł? Przecież między mną a nim nic się nie wydarzyło, a nawet jeśli tego chciał, to właśnie przekreślił swoje szanse. A zresztą, o co mu chodziło z tym obściskiwaniem, w końcu my nic takiego nie… – Tak, masz rację, ale on już taki jest. Od samego początku pokładał w tobie jakieś nadzieje, mimo że gdy tu dotarliśmy, spacerował sobie za rączkę z bardzo ładną elfką. – James pokręcił głową, starając się zamaskować złość, lecz na jego twarzy można było zobaczyć całą paletę prawdziwych uczuć. – Co za marnotrawstwo… Zmarszczyłam brwi. – Skąd ty wiesz, co ja sobie… – Myślałaś na głos. Znowu… – dopiero teraz na mnie znowu popatrzył. Lekko się uśmiechnął, tym razem krótko i słabo, widać nadal był zdenerwowany, nie do końca wiedziałam jednak czym. Słowami Rubeusa czy też samym jego pojawieniem się? A może obiema tymi rzeczami naraz? W każdym razie nie zamierzałam dłużej czekać, sprawa moich rodziców jest ważniejsza. Rzuciłam, że idę się trochę ogarnąć do łazienki, po czym porwałam pierwszą lepszą bluzkę z szafy, spodnie oraz mój czarny gorsecik i po jakichś dziesięciu minutach byłam gotowa. Nie sądziłam, że James jeszcze u mnie będzie, pomyślałam, że pójdzie gdzieś, a potem przyjdzie od razu na obrady. Myliłam się jednak, siedział nonszalancko rozparty na jednym z foteli, a gdy mnie zobaczył, wstał i z figlarnym błyskiem w oku otworzył przede mną drzwi.
– Domyślam się, że już się przyzwyczaiłaś, więc może rzeczywiście zostanę dzisiaj tym całym dżentelmenem? – Uśmiechnęłam się na te słowa szeroko i na chwilę zapomniałam o nieprzyjemnym incydencie z Rubeusem. – No proszę! Nawet arcydiabła można sobie wychować – zaśmiałam się cicho, po czym zeszliśmy razem do sali tronowej, by poznać nasze przeznaczenie. *
Mirakos siedziała przy okrągłym drewnianym stole, zdolnym pomieścić około ośmiu osób. Na nasz widok uśmiechnęła się zadowolona i wskazała nam miejsca po obu swoich stronach. – Siadajcie, proszę. Mamy do przedyskutowania parę ważnych spraw. – Kiedy usiedliśmy, przemówiła do nas poważnym, ale i wyraźnie usatysfakcjonowanym głosem. Jej rude loki falowały niesamowicie przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. – Zdążyłam przeczytać całą tę historię i wszystko sobie przypomniałam. – Trzymała przed sobą delikatnie starą, brązową księgę, opatrzoną dużym złotym napisem, który był niemal nie do odczytania, zatarty przez czas. W środku jednak wszystko było bardzo wyraźne i żywe. Mirakos postukała palcem w ilustrację przedstawiającą cztery różnobarwne smoki: czarnego, czerwonego, zielonego i błękitnego. Wszystkie były owiane jakby białą mgiełką, czymś, co przypominało mi jakiś czar. – Czworo zaklętych, cztery smocze Insygnia. To tego szuka Parys. Prawdziwe smoki jeszcze istnieją, tyle że uciekły za ocean. – Pokiwaliśmy głowami. – Są tam obce ziemie i to właśnie na nich prawdopodobnie przetrwały te ogromne zwierzęta. Parys chce odnaleźć Smocze Insygnia, ponieważ dzięki nim zdobędzie władzę nad smokami i będzie mógł je tu przywołać, a wtedy będą musiały być mu posłuszne. – Zaczęłam się zastanawiać, co to takiego, te Smocze Insygnia, lecz królowa mówiła dalej stanowczo: – Gdyby udało mu się to osiągnąć, stałby się niezwyciężony, zapanowałby nad całą Sudicante, a wtedy jesteśmy zgubieni. Od niepamiętnych czasów król goblinów, czyli Parys, chciał zdobyć sposób na zapanowanie nad naszą krainą. Gdy odnajdzie Insygnia, wreszcie mu się to uda. Zapadła cisza, popatrzyłam na poważną minę Jamesa. – Więc musimy mu w tym przeszkodzić – odezwał się w końcu mój towarzysz, po czym popatrzył badawczo na Mirakos. – Mam nadzieję, że ta księga zawiera jakieś konkretne wyjaśnienie, jak znaleźć te Insygnia, bo jeśli nie, czeka nas następna długa wędrówka po coś niezbędnego, a to by oznaczało, że stracimy kolejne cenne dni i w końcu być może nie zdążymy zdobyć Insygniów, czymkolwiek one są, przed naszym kochanym „przyjacielem”, który będzie miał wiele powodów do radości – zakończył z kwaśnym uśmiechem. – Oczywiście, że zawiera! – oburzyła się Mirakos, po czym spojrzała z naganą na Jamesa. – Czy myślisz, że wysyłałabym cię w tak długą drogę tylko po to, abyś przyniósł nam coś bezużytecznego?
Chłopak wzruszył ramionami i niedbale rozparł się na krześle. – Trzeba przeanalizować każdy możliwy scenariusz, nieprawdaż, królowo? Wtedy przynajmniej będziemy świadomi wszelkich zagrożeń. Jego aksamitny głos zawisł w powietrzu. Po chwili Mirakos ocknęła się z rozmyślań i podjęła swoją przemowę: – Dobrze, ale na razie wszystko idzie po naszej myśli i będziemy się trzymać dobrego „scenariusza”… – Spojrzała znacząco na Jima, który skinął lekko głową, nie patrząc na królową. – Więc – kontynuowała – wiemy już, czego Parys szuka. Z porannych doniesień moich szpiegów wynika, że nie odnalazł jeszcze żadnego Insygnium, co oznacza, że mamy równe szanse. – Już otwierałam usta, aby coś powiedzieć, lecz królowa przerwała mi szybkim ruchem dłoni. – Nie zapomniałam o twoich rodzicach, wręcz przeciwnie, myślałam o pomocy dla nich przez cały czas, ale sama wiesz, że nie da się łatwo podejść Parysa. Gdyby było to takie proste, prawdopodobnie nie byłoby tej dzisiejszej rozmowy. – Popatrzyła na mnie uważnie. – Żeby odzyskać twoich rodziców, musimy zabrać się za odszukiwanie Smoczych Insygniów. Innej drogi nie ma. – Pokiwałam głową, rozumiałam to, wiedziałam, ale nadal nie potrafiłam sobie wyobrazić tej długiej drogi w poszukiwaniu skutecznego sposobu na szalonego króla goblinów, jednocześnie nie wiedząc zupełnie nic o stanie moich rodziców. Nic. Ale musiałam się zgodzić, przynajmniej nie będę sama. – Odnajdziemy je, Lilith, a twoich rodziców odzyskamy szybciej, niż myślisz, nie martw się. – Mirakos uśmiechnęła się krzepiąco. Z pewnym wysiłkiem odwzajemniłam uśmiech. Królowa przeczesała dłonią swoje długie rude loki i spojrzała, tym razem na nas oboje. – Teraz czas, żebym wam wyjaśniła, jak je odnaleźć… Nie wiemy dokładnie, czym one są, mamy tylko niejasne wskazówki, jak do nich dotrzeć. Podróże po nie na pewno będą długie i niebezpieczne, więc za wszelką cenę musicie trzymać się razem. Tylko i wyłącznie razem. Nie wolno wam się rozdzielać, nawet z powodu jakiejkolwiek kłótni czy niezgody. Musicie być czujni, ochraniać siebie nawzajem. Oboje potraficie dobrze posługiwać się mieczem, a ponadto zmieniacie się w potężne koty, co wiele wam ułatwia. I nikt nie może dowiedzieć się o powodach waszej podróży, a także nikt nie powinien poznać waszych prawdziwych imion. Nie powinien, ponieważ zna je Parys. Jeśli chcemy odnosić jakieś sukcesy, musicie być dyskretni. Lepiej nie nocować w gospodach ani nie podróżować głównymi traktami. Wybierajcie zawsze dzikie, nieuczęszczane przez nikogo drogi, nie wstępujcie do miast. Wiem, że to utrudni sprawę, ale jest niezbędne. – Przytaknęliśmy wraz z Jamesem. – Nie powiem wam o tym, jak odnaleźć wszystkie Insygnia już teraz, ponieważ lepiej, żebyście skupiali się na konkretnym celu i nie myśleli o niczym innym. Będę wam za każdym razem podawać miejsce, do którego macie się udać, postaram się także podczas waszej pierwszej nieobecności znaleźć jakieś dokładniejsze informacje o następnym celu. Gdy odnajdziecie insygnium, po które was wysłałam, musicie jak najszybciej wrócić do mnie, do pałacu. Tutaj będzie ono miało odpowiednią ochronę, a wy nie będziecie się musieli martwić o to, co już odszukaliście. – Urwała na chwilę, aby odetchnąć, po czym ciągnęła słabszym już głosem, lecz tak samo stanowczo jak wcześniej: – O pierwszym z nich księga mówi: Szmaragdowy blask na szyi matki wybranej, dawno
darowany rodzinie kobiety, z pokolenia na pokolenie przekazywany, będzie musiała zrzucić matka wybranki blask czystej Ihry, wypowiadając zaklęcie mocy, zaklęcie ostatniego ratunku, a Ihra będzie wiedziała, gdzie się udać, by odnaleźć ukojenie po rozstaniu ze swoją strażniczką, wędrując na swą własną mogiłę, na miejsce, z którym jest związana duszą i sercem, na miejsce, którego piastunką i opiekunką obwołały ją elfy przed wiekami. „Gdzie się blask Ihry narodził, tam niech i spocznie, aż do ratunku potomkini elfki i zmiennokształtnego, aż do odzewu potomka elfki i zdrajcy, który jednak został wybrany, a jego dusza jest czysta”. – Spojrzała na nas zadowolona. – Wiem, co oznaczają te słowa. – Nadstawiłam ciekawie ucha. – Ta księga – podniosła gruby tom, który dotąd leżał sobie spokojnie na stole – ta księga jest niezwykła, ponieważ zawiera nie tylko historyczne fakty, ale także przepowiednie. To, co przed chwilą przeczytałam, jest właśnie po części przepowiednią. Czy domyślacie się, o kim ona traktuje? – Pokręciłam przecząco głową, jednak zauważyłam, że James siedzi zamyślony, wpatrując się intensywnie w księgę, spoczywającą na powrót na stole. – Tak, Jamesie? – Widać królowa też to zauważyła, chłopak jednak ocknął się i pokręcił powoli głową. – Opowiadaj, szanowna królowo. Cóż mógłbym dodać do twej wypowiedzi, czego byś już nie wiedziała? Mirakos westchnęła. – No dobrze, gdybyś jednak chciał… – urwała, widząc jego ogólną obojętność, jednak byłam pewna, że to tylko pozory spokoju. – Więc już mówię. Opowiem wam teraz coś elfach, coś, co ty, Jamesie, na pewno już wiesz, ale Lilith może nie wiedzieć. Przy Estilirei jest puszcza, gdzie znajduje się drzewo czczone przez nas jako matka lasów i puszczy, jako najcenniejsza roślina dającą życie wszystkim innym – to wiedzą wszyscy, jednak jest jeszcze coś. Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy w Sudicante żyły smoki, puszcza Eris miała swoją opiekunkę. Była to smoczyca króla, Ihra. Wiedzą o niej tylko same elfy, a tajemnica o piastunce puszczy jest ściśle chroniona przez nasz ród. Nie chcemy, aby Parys się o tym dowiedział. – Znaczące spojrzenie w naszą stronę. No proszę, wyjaśniło się, kto to jest ta Ihra. Czekam na ciąg dalszy. – A teraz na myśl przychodzi mi tylko jedno, Lilith. Skoro twoja matka była elfką i to niepospolitą, to znaczy, że miała równie wspaniałych przodków, jak i następców. – Spojrzała na mnie. – Jesteś niezwykła, jeszcze nie zdarzył się taki przypadek jak ty. Masz potężną moc, siłę, będziesz mogła zwyciężyć Parysa, jeśli tylko zechcesz. To twoja matka musi być kobietą wspomnianą w księdze, bo tylko ty możesz być wybraną. Wybraną, by ocalić Sudicante. – Patrzyłam się na nią z otwartą buzią i wytrzeszczonymi oczami. Królowa zaśmiała się. – No, nie bądź taka zaskoczona. Od dawna się tego domyślałam, zwłaszcza, że twoja matka miała na szyi naszyjnik ze szmaragdem, którego nigdy nie zdejmowała. – Mirakos wytrzeszczyła wzrok i popukała się w czoło. Wyglądało to na tyle śmiesznie, że musiałam się uśmiechnąć, królowa jednak była czymś tak zaaferowana, że nic nie zauważyła. – No tak! Jaka ja jestem zaplątana we własne myśli. Przeoczyć tak ważny fakt, podczas gdy tak dużo, niemal wszystko, jest już odkryte! Wiemy, jak wygląda zielony blask Ihry. To ten naszyjnik, który twoja matka nosiła na szyi. Była jego strażniczką, a klejnot przekazywano z pokolenia na pokolenie. – Przypomniało mi się o ozdobie, której mama nie zdejmowała nawet do snu. – Jeśli zaś chodzi o zaklęcie mocy, ostatniego ratunku,
to domyślam się, że to specjalny czar, który potrafią rzucić tylko najbardziej wykwalifikowani magowie. Twoja mama się do nich zalicza. Chodzi o ostatnie słowa zapisane w księdze. Kiedy gobliny napadły na dom twoich rodziców, twoja matka musiała zerwać naszyjnik z szyi i wykrzyknąć słowa podobne do tych w księdze. W naszyjniku, jak i w trzech pozostałych Insygniach, znajduje się dusza potężnego smoka, tutaj musi być to Ihra, ponieważ za życia była silnie związana z puszczą Eris. Dbała o nią i kochała nad życie, a po śmierci została pochowana pod drzewem, które czcimy. Matka lasu. Księga podaje, że przed śmiercią każdy z czterech smoków przelał swoją duszę do wybranej przez siebie rzeczy i uczynił swego ducha nieśmiertelnym. Właśnie dlatego czterech zaklętych jest tytułem tego dzieła. Księga tłumaczy, że smoki zrobiły to po to, aby móc ciągle czuwać nad Sudicante, wiedziały bowiem, że ich współbracia znikną wkrótce z naszej krainy na długo, a potem zaczną się złe czasy. I wreszcie ostatnie słowa: Gdzie się blask Ihry narodził, tam niech i spocznie, aż do ratunku potomkini elfki i zmiennokształtnego, aż do odzewu potomka elfki i zdrajcy, który jednak został wybrany, a jego dusza jest czysta…” Insygnium Ihry przeniosło się pod drzewo, gdzie spoczywają jej kości, i czeka na ciebie, Lilith… i na Jamesa – zakończyła ochrypłym głosem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Z jednej strony bardzo cieszyłam się, że wiemy już właściwie wszystko i możemy przystąpić do działania, lecz z drugiej strony zaczęłam się zastanawiać nad przeszłością Jima, i to jeszcze bardziej intensywnie niż zwykle. Rozmyślania przerwał mi cichy, a mimo to pogodny głos Mirakos: – Cóż, oto wasza pierwsza misja: odnalezienie blasku Ihry. Życzę wam powodzenia, choć jestem pewna, że wyprawa się powiedzie. Podróż nie będzie długa, puszcza jest zaraz przy zachodniej granicy, a drzewo życia nie dalej jak kilkanaście staj od niej. Wyruszycie jutro, ponieważ najpierw chcemy was należycie pożegnać. Gdy zaczniecie waszą podróż, będziecie tu wstępowali jedynie po to, by oddawać pod naszą opiekę odnalezione Insygnia i wysłuchiwać instrukcji na dalsze poszukiwania. Ogłaszam więc, że dziś wieczorem na waszą cześć w pałacowych ogrodach odbędzie się biesiada. – Posłała nam szeroki uśmiech. – Do godziny osiemnastej macie wolne. – Mrugnęła do mnie i wyszła z sali.
ROZDZIAŁ PIĄTY COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ ZACZYNA… Siedząc na kamiennej ławeczce w mym ulubionym miejscu w elfickich ogrodach, skubałam nerwowo rąbek swojej bluzki, ledwo powstrzymując cisnące się mi do oczu łzy. Lewy policzek piekł mnie jak jasna cholera, a ja nadal nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą miało miejsce. Kiedy wyszliśmy z sali obrad, James powiedział, że musi coś załatwić, i oddalił się szybko bez słowa wyjaśnienia, jak to miał w zwyczaju. Królowa musiała wrócić do swoich obowiązków, a ja po prostu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, i w końcu postanowiłam wyjść do ogrodów, miejsca, które stało mi się w ostatnich czasach bardzo drogie. Szłam właśnie korytarzem, gdy zupełnie niespodziewanie na drodze wyrósł mi Rubeus. Przywitałam się z nim niepewnie, lecz z uśmiechem. Odpowiedziała mi grobowa cisza, przerywana jedynie jego nerwowym sapaniem. Niezupełnie wiedziałam, co takiego mam zrobić, po chwili wahania jednak postanowiłam z nim porozmawiać. – Rubeusie, ja… To, co zaszło w moim pokoju… Bardzo cię lubię, jesteś świetnym przyjacielem, ale… – Spojrzałam mu w oczy, szukając jakiegokolwiek śladu zrozumienia, może też trochę pomocy. Nic takiego nie dostrzegłam, z westchnieniem postanowiłam więc brnąć w wyjaśnienia. – Musisz wiedzieć… Rozumiesz, między nami nic… – Potrząsnęłam głową i przełknęłam ślinę. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej nieswojo. – Nie możesz być o mnie zazdrosny, nie należymy do siebie ani nigdy nie należeliśmy – wykrztusiłam w końcu. Ze strony mojego rozmówcy dobiegł mnie niski gardłowy odgłos. Spojrzałam na niego z przestrachem. Podchwycił mój wzrok i uśmiechnął się z nienawiścią wymalowaną na twarzy i z bólem w oczach. Zupełnie odruchowo cofnęłam się o krok. – Jesteś ostatnią osobą, która może mi mówić, co mam robić – syknął wreszcie i jednym zdecydowanym krokiem przyparł mnie do ściany korytarza. – Pragnąłem dać ci wszystko, o czym może zamarzyć kobieta, ale ty wolałaś jego. Robiłem dla ciebie wszystko, ćwiczyłem z tobą, uczyłem cię historii i magii, rzeczy, które będą ci potrzebne w misji. Zawsze się o ciebie starałem, ale ty nigdy, nawet przez chwilę, o tym nie pomyślałaś. Mimo to nie rezygnowałem z ciebie, miałem nadzieję, że kiedyś zmądrzejesz, a potem zobaczyłem to! Ty i on obściskujący się w twojej sypialni! Pomyśl sobie, jak się wtedy poczułem. Zachowałaś się jak dziwka! – Ostatnie słowo niemal wypluł z obrzydzeniem, jak oślizłego robaka. – Po nim się tego spodziewałem. Zawsze wiedziałem, że jest takim samym idiotą i zdrajcą jak jego ojciec, ale nie myślałem, że ty masz tak mało rozumu w głowie. Widać się myliłem. – Spojrzał mi w oczy z nienawiścią. W jednej chwili zapłonęłam gniewem. Co on sobie wyobraża?! – Nie masz prawa mówić tak o mnie i o Jamesie! Nie rozumiem, o co wam poszło, ale on zasługuje na większy szacunek. Tak samo ja. – Zmrużyłam gniewnie oczy. – Co takiego chciałeś osiągnąć, mówiąc mi te wszystkie obelgi? Nie przypominam sobie, żebym kiedyś ci coś obiecywała. I jeśli kiedykolwiek myślałeś, że będę z tobą, teraz straciłeś szanse nawet na przyjaźń! Nie obchodzi mnie, co sobie pomyślałeś, nie obchodzi mnie to, słyszysz?! James
jest moim przyjacielem i zapewniam cię, że chociaż nie było go przez ostatnie dni, ma mi do zaoferowania o wiele więcej niż ty! Ty nie masz już dla mnie żadnego znaczenia, bo żaden normalny człowiek nie powiedziałby czegoś takiego nawet w kłótni! Myślałam… – potrząsnęłam gwałtownie głową i zacisnęłam ręce w pięści, po czym wyrzuciłam z siebie ze złością ostatnie słowa, jakie miałam zamiar mu przekazać: – Pieprz się. Spróbowałam wyrwać się ze stalowego uścisku jego ramion, widać nawet nie zauważyłam, jak mocno mnie złapał. Byłam zbyt wzburzona. Nie puścił od razu, trzymał mnie jeszcze przez długi czas przyciśniętą do ściany, prawie łamiąc mi kości. Bolało, ale wkrótce miało zaboleć jeszcze bardziej. Jego uścisk zelżał, lecz za chwilę poczułam ostre pieczenie na policzku. Uderzył mnie. Nawet po tym, co powiedział, nie spodziewałam się po nim czegoś takiego. Moja twarz poleciała do tyłu i po chwili poczułam pod głową twardy kamień. To Rubeus się cofnął i upadłam na ziemię. Byłam zdezorientowana, bolało, piekło, zaczynało puchnąć. Gdybym tylko mogła go dostać w swoje ręce! Potem widziałam już tylko, jak mężczyzna wycofuje się szybko i znika z mojego pola widzenia, a ja zdołałam podnieść się na kolana. Po chwili kipiąca bólem zarówno fizycznym, jak i psychicznym oraz wielką odrazą i gniewem na Rubeusa podniosłam się chwiejnie na nogi i pognałam do ogrodów. Po drodze potrąciłam paru strażników, ale nie przejęłam się tym. Otworzyłam dwuskrzydłowe szklane drzwi i przybiegłam właśnie tutaj. Objęłam się rękoma, choć wcale nie było zimno, i podciągnęłam kolana pod brodę. Pierwsze łzy złości i cierpienia spłynęły mi po twarzy, tworząc mokre ślady swojej obecności na moich policzkach. Dlaczego to zrobił? Ufałam mu, a on mnie zawiódł! Pytania, te i inne, tłukły się w mojej głowie jak oszalałe. Po dłuższym czasie czułam już tylko smutek i osamotnienie. Nie chciałam przypominać sobie o Rubeusie. Dotknęłam policzka. Był gorący i spuchnięty, widać drań nie bardzo mnie oszczędził. Gdy tak rozmyślałam, nagle usłyszałam szybkie, gniewne kroki na ścieżce i zanim zdążyłam jakoś zareagować, wierzbowe witki rozsunęły się, a moim oczom ukazał się James. Wyglądał fatalnie, czarną koszulę miał podartą, z boków ściekały mu strużki krwi, a twarz była podrapana. Mimo to i tak odniosłam wrażenie, że właśnie otworzyły się niebiosa i stanął przede mną niemożliwie piękny anioł zemsty. Był ubrany w resztki koszuli, jak zwykle nie do końca zapiętej i wyłożonej na wierzch, ciemne przylegające spodnie i ciężkie, wysokie buty. Oprócz tego miał na sobie jeszcze swój cienki, czarny płaszcz. Ciemnobrązowe włosy rozwiewał wiatr, który pojawił się nie wiadomo z której strony, a zielone oczy jarzyły się jak u wściekłego kota. Jego przystojna twarz wyrażała już nie złość, ale furię – pomieszaną z wielką troską. Dopiero po chwili zrozumiałam, że patrzy na mnie, a konkretnie na moją twarz. Odwróciłam głowę, nie chcąc wdawać się w niewygodne dla mnie wyjaśnienia, jednocześnie zachodząc w głowę, skąd u licha nabawił się takich obrażeń. Usłyszałam jak do mnie podchodzi, powoli, niepewnie, po czym kuca naprzeciwko. Wahał się, lecz po chwili delikatnie odwrócił do siebie moją twarz, tak abym na niego spojrzała. Nie sprzeciwiłam się, ale opuściłam wzrok, nie chcąc patrzeć mu w oczy. – Lilith… – jego miękki głos przerwał ciszę, jaka panowała tutaj od mojego przyjścia. – Wiem, kto ci to zrobił, i sam zadbałem, żeby otrzymał ode mnie zapłatę. – Spojrzałam na
niego z wahaniem, lekko się uśmiechnął, ale potem przez jego twarz przebiegł nieprzyjemny grymas. – Posłałem go pierwszą klasą do wszystkich diabłów. – Wściekły grymas zniknął, pozostała troska, z którą na mnie patrzył. – Ma się w końcu te znajomości po szkoleniu. Zmusiłam się do lekkiego uśmiechu, ale zaraz dałam sobie spokój. Policzek za bardzo mnie bolał. Zauważył to i o nic nie pytając, jakby nigdy nic wziął mnie na ręce. Zrobił to z taką łatwością, jakbym nie ważyła więcej niż dziecko. Ze zdziwienia prawie krzyknęłam. – Co ty robisz? – wykrztusiłam ze strachem, patrząc w dół. Był dość daleko, więc gdybym spadła… – Niosę cię do skrzydła szpitalnego. Tak się robi, gdy ktoś jest ranny – powiedział ze spokojem, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, po czym kazał zarzucić mi ręce na swoją szyję. Z wahaniem spełniłam jego życzenie, głównie dlatego, że bałam się upadku. Próbowałam go przekonać, że nic mi nie jest i że nie musi mnie nigdzie nieść, ale był nieustępliwy. To znaczy, nic nie mówił, ale bez jego zgody miałam raczej marne szanse, aby bezpiecznie zejść na ziemię. Tak więc w końcu dałam sobie spokój, notując w duchu, że jest jeszcze bardziej uparty niż ja, lecz ta jego niespodziewana troska zalała mi serce ciepłym, miłym uczuciem. Uśmiechnęłam się w duchu. Gdy dotarliśmy, Jim, pewnie z braku wolnej ręki, kopnął w drzwi, które otwarły się z jękiem zawiasów na oścież. Wszystkie pielęgniarki, pielęgniarze, uzdrowiciele i uzdrowicielki spojrzeli na nas z przerażeniem. Mój towarzysz podszedł do jednego z wąskich, biało pościelonych łóżek i położył mnie na nim. Następnie zawrócił, zamknął zamaszystym ruchem drzwi i znowu znalazł się przy mnie. Wszyscy, łącznie ze mną, gapili się na niego jednocześnie przerażeni i zafascynowani tak bezceremonialnym zachowaniem. Jim odchrząknął. – Przepraszam, ale jak mniemam, to skrzydło szpitalne, więc chyba są tu jacyś uzdrowiciele. – Parę elfów pokiwało głowami w roztargnieniu. – Świetnie. – James zrobił efektowną pauzę, po czym dodał znacznie głośniej, jakby chciał rozbudzić oniemiałych lekarzy: – Więc skoro jacyś są, to chyba powinni się zająć poszkodowaną, którą tu przyniosłem, zwłaszcza że to właśnie ona ma ocalić wasze du… drogocenne egzystencje przed Parysem Wspaniałym – zakończył, wyraźnie z siebie dumny. Wszyscy najpierw spojrzeli na mnie wystraszonym wzrokiem, a potem zaczęli biegać gorączkowo w poszukiwaniu jakichś buteleczek, które kazali mi opróżniać. Całe skrzydło urządzono w białych i metalicznych kolorach. Znajdowało się w nim mnóstwo łóżek, takich jak te, na którym leżałam, oddzielonych od siebie parawanami, a na ścianach i przy nich było aż gęsto od szafek i blatów, na których stały małe buteleczki, podobne do tych, jakie widziałam u Jamesa. Ponadto rożne przyrządy i zioła, pewnie składniki do leczniczych wywarów. Lekarze, z początku roztargnieni, okazali się bardzo mili i delikatni, ktoś przemywał mi ranę jakąś śmierdzącą maścią, ktoś wciskał mi do ręki ładnie pachnący eliksir. W całym tym zamieszaniu zdążyłam jedynie szepnąć jednej z pielęgniarek, aby zajęli się także Jamesem. Skinęła mi głową i po chwili usłyszałam wyraźne protesty mego towarzysza, których po nieprzyjemnej wypowiedzi uzdrowicielki musiał niechętnie
zaniechać. Po jakiś piętnastu czy dwudziestu minutach poczułam, jak opuchlizna schodzi mi z twarzy, a ból znika całkowicie. Młody elf podał mi lusterko, nie byłam pewna, czy chcę w nie spojrzeć, ale ten uśmiechnął się do mnie krzepiąco i oznajmił, że elficka magia działa cuda w bardzo krótkim czasie. Zerknęłam więc i moją twarz rozjaśnił słaby uśmiech. Nie widziałam już nic brzydkiego, co można by zobaczyć, ale elfy nie mogły niestety uleczyć mojego humoru. Postanowiłam się jednak nie przejmować więcej tą sprawą z Rubeusem, bo chyba nie było warto. Dostał już za swoje od Jamesa. Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy przypomniałam sobie, z jaką troską na mnie patrzył i z jaką złością wspomniał o Rubeusie. W końcu odnalazłam tu kogoś, komu mogę w pełni zaufać. Po ekspresowym wyleczeniu mnie cały personel nagle zniknął i zdawałoby się, że zostałam tu zupełnie sama. Chyba nawet Jima nie było w pobliżu. Usiadłam na łóżku i odłożyłam lusterko na stojący przy nim metalowy stolik. Stwierdziłam, że pójdę do swojego pokoju. Kiedy minęłam ostatni zakręt korytarza prowadzącego do mej komnaty, którą, jak przy okazji sobie przypomniałam, niedługo opuszczę, wreszcie ujrzałam moje drzwi. Pchnęłam je i weszłam do środka, teraz już nieco zmęczona całą tą dziwną sytuacją. Zerknęłam na zegar, by sprawdzić godzinę (gdyby ktoś chciał wiedzieć, było wpół do dziesiątej, rano oczywiście) i nagle zdałam sobie sprawę, że coś leży na stoliku. Było to duże niebieskie pudełko i pozostawiony na nim kawałek kartki. Podeszłam niepewnie, bojąc się podświadomie, że to kolejna niemiła niespodzianka od Rubeusa. W końcu kto go tam wie, po dzisiejszym? Przestałam mu ufać. Wzięłam karteczkę do rąk, była złożona na pół. Otworzyłam ją i przeczytałam pośpiesznie skreślony, trochę nieporządnym, jednak czytelnym pismem liścik:
To na poprawę humoru. Wiedziałem, że będziesz chciała się przekonać, jak żyją normalne elfy poza granicami pałacu, więc stwierdziłem, że tradycyjna szata, którą zwykle zakłada się w odświętne dni, dobrze ci zrobi. Jeśli ci się spodoba, możesz w niej pójść na dzisiejszą biesiadę, a gdybyś chciała ode mnie czegoś więcej, mój pokój znajduje się pięć drzwi od twoich korytarzem w prawo, na rozwidleniu znowu zakręt w prawo, drzwi pierwsze z brzegu. James
No, no, no… Szybko zajrzałam do pudełka i z niedowierzaniem oraz cudownym zaskoczeniem wyjęłam z niego śliczną suknię. Tyle że ta nie była nawet podobna do tych, które wiszą w mojej szafie. Zamiast miękkiej satyny czy jedwabiu uszyto ją z ciężkiego, kraciastego materiału. Miała gorset, ale z przodu przypominał on nieco skórzany napierśnik. Zapewne po to, aby dodać jej delikatności, u góry miała coś jakby śnieżnobiałą koszulę z krótkim, falbaniastym rękawem, wiązaną sznureczkami przy dekolcie. Była w ciemnozielono-kremowym kolorze i wyglądała po prostu bajecznie. Pobiegłam do łazienki
i przymierzyłam ją. Pasowała jak ulał. Swoją drogą ciekawe, skąd James wziął mój rozmiar? Może zapytał Mirakos? A co tam! To nie jest teraz ważne. Suknia miała swobodny charakter, więc nie musiałam przebierać do niej moich wysokich butów, słowem – ideał. Spódnica była szeroka, przy każdym ruchu, mimo ciężkiego materiału, trochę przypominającego wełnę, falowała dookoła moich nóg. Była oczywiście do ziemi, mieszkańcy Sudicante nie uznają chyba nic krótszego, jeśli chodzi o sukienki, ale to według mnie dobrze. Uwielbiam takie rzeczy! Wiem, że to z mojej strony nad wyraz dziewczyńskie, ale co ja na to poradzę? Większość kobiet lubi piękne suknie, nawet jeśli się do tego nie przyznają. A ta dodatkowo jest wygodna i wydaje mi się, że tak jak w moim czarnym gorsecie, wyglądałam w niej trochę jak wojowniczka, chociaż nie bardzo wyobrażam sobie walkę w takim ubraniu. Cóż… dobry wojownik nawet w worku potrafiłby walczyć. Przeczytałam jeszcze raz wskazówkę Jima, jak dojść do jego pokoju. Byłam mu niezmiernie wdzięczna za ten prezent i chciałam mu podziękować. Nadal nie przestawałam dziwić się w duchu jego miłemu gestowi i im bardziej nad tym rozmyślałam, tym bardziej mi się to podobało. Resztki mojego niespecjalnego humoru rozwiały się wraz z nieprzyjemnym wspomnieniem. Wyszłam z pokoju i poszłam korytarzem w prawo, tak jak zostałam pokierowana w liściku. Gdy doszłam do rozwidlenia ścieżek, uprzednio licząc drzwi, by się nie zgubić, skręciłam ponownie w prawo i stanęłam przed pierwszym wejściem z brzegu, jak to napisał James. Niepewnie zapukałam i uchyliłam ostrożnie drzwi. Pokój mego towarzysza wyglądał podobnie do mojego, a sam Jim leżał sobie na łóżku, czytając podniszczony egzemplarz jakieś książki. Ucieszyłam się, że mamy ze sobą coś wspólnego, i cicho weszłam do środka. Nagle poczułam się nieswojo i odchrząknęłam niezręcznie. Chłopak uśmiechnął się leniwie i powoli podniósł na mnie wzrok. Dość długo na mnie patrzył, po czym eleganckim ruchem odłożył książkę, zszedł z łoża i zbliżył się do mnie. – Wiedziałem, że będzie ci pasować, tak samo jak wiedziałem, że do mnie przyjdziesz. Wyglądał już całkiem normalnie, zadrapania i rany zniknęły z jego twarzy oraz ciała. Przebrał się w „całe” ciuchy, również w ciemnym kolorze. Jak zwykle wyglądał przystojnie, trochę jak jakiś gwiazdor rocka, a trochę, może nawet bardziej, jak niebezpieczny starożytny wojownik, za którym cały rodzaj żeński potrafiłby jedynie wodzić szeroko otwartymi oczami. Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem, przerywając tym samym dziwaczny tok własnego myślenia. – Dziękuję. Jest piękna! Okręciłam się wokół swojej osi, jednocześnie czując, iż robi mi się ciepło w okolicach twarzy. Co ja takiego, do jasnej cholery, wyprawiam?! Przyszłam mu podziękować, a nie się do niego wdzięczyć. Ooo, babciu… Nie chcę wiedzieć, co sobie pomyślał. Jednak ku mojemu najwyższemu zdziwieniu James do mnie podszedł, złapał jedną ręką w talii, drugą za dłoń i zatańczył ze mną parę taktów argentyńskiego tanga, cały czas uśmiechając się pod nosem. Byłam tak zaskoczona, szczególnie zakończeniem, gdy odchylił mnie pod niemożliwym kątem do ziemi, że nie umiałam wydusić słowa. – To nie suknia jest piękna – powiedział cicho, niemal dotykając mojej twarzy nosem.
Po krótkiej chwili znowu postanowił powrócić ze mną do normalnej pozycji. Jego słowa sprawiły, że zakręciło mi się w głowie i zapewne przybrałam kolor dojrzałego pomidora. Uśmiechnął się, jego twarz była niemal całkowicie przysłonięta ciemnymi, falującymi włosami. Serce podskoczyło mi dziwacznie w piersi i powoli odwzajemniłam uśmiech. – To jak? Masz ochotę na małą wycieczkę? – Popatrzył na mnie z wesołym błyskiem w oku. – Do miasta? – dodał, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć z radości, więc oplotłam ramionami jego szyję i z niedowierzaniem spojrzałam mu w oczy. Przesunął ręce na moją talię. – Naprawdę chcesz mnie tam zabrać? – zapytałam w uniesieniu, po czym niemal natychmiast opuściłam wzrok, nagle poruszona i trochę zawstydzona. – Ale… i tak już wiele dla mnie zrobiłeś, no i niedawno wróciłeś z długiej podróży. Pewnie… pewnie chciałbyś odpocząć. – Kiedy coś proponuję, niełatwo się z tego wycofuję. – Spojrzał na mnie badawczo. – No, chyba że ty nie chcesz? – Przyglądałam się mu przez chwilę. On pytał serio. Pchnięta nowym entuzjazmem podjęłam decyzję. – Bardzo chcę – wymamrotałam, czując się nieco dziwnie w tym bliskim uścisku, a jednocześnie bardzo przyjemnie, jakby odciążona od wszelkich zmartwień. – No to świetnie – wymruczał wprost w moje ucho, nagle znajdując się bardzo blisko mnie. Owionął mnie jego zapach, łagodna woda kolońska i wiatr. To ten sam, którym pachnie jego dżinsowa kurtka. Ciekawe, czy on też zwraca na takie rzeczy uwagę? Nie dano mi się nad tym więcej zastanawiać, ponieważ mój towarzysz oddalił się nieco i dla odmiany chwycił mnie za rękę. – Więc chodźmy – odezwał się łagodnie, a na jego twarzy pojawił się dobrze mi znany półuśmiech. – Jestem dzisiaj w dobrym nastroju, a to oznacza, że… – popatrzyłam na niego, uśmiechając się i lekko unosząc brwi – to oznacza, że piekło jest zadowolone – stwierdził z przekonaniem, po czym roześmiał się, widząc mój wyraz twarzy, czyli coś pomiędzy załamaniem nerwowym a szczerym rozbawieniem. *
James pociągnął mnie za sobą. Byliśmy przy głównym wejściu, a tym samym i wyjściu z zamku. Pchnął wielką, ozdobną bramę i wyszliśmy poza obręb elfickiego pałacu. Od frontu wyglądał jeszcze bardziej majestatycznie i imponująco. Rozejrzałam się z ciekawością. Przy siedzibie dworu nie kręciło się zbyt wielu elfów. Brukowany podjazd oraz placyk wyglądał na opustoszały, ze wszystkich stron otaczał go gęsty, mieszany las. Kiedy zaczęłam zachodzić w głowę, jak, u licha, dostaniemy się do miasta, skoro zamek zdaje się znajdować w zupełnej głuszy, a nawet czy w ogóle jest tu jakieś miasto, James mnie zawołał. Stał na polnym trakcie, prowadzącym przez las.
– Tutaj! Tą drogą w parę minut dotrzemy do Asuli. – Spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. – Pobiegniemy. Chcę zobaczyć, jak się przykładałaś do ćwiczeń. – Mimo że mówił zupełnie poważnym tonem, w oku pojawił mu się błysk lekkiego rozbawienia. Dopiero gdy do niego podeszłam, zorientowałam się, o co mu chodziło z tym bieganiem. Chciał się zmienić, otóż to. Ooo, babciu… Inteligent ze mnie, nie ma co… Normalnie Einstein w czystym wydaniu. Mój towarzysz posłał mi swój denerwujący półuśmieszek i zmienił swoją postać w białego tygrysa. Nie wiedzieć czemu od razu się przeciągnął i tym samym zorał pazurami ziemię. Uśmiechnęłam się pod nosem. No tak, to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Skupiłam się przez chwilę na postaci czarnej pantery i sekundę później stałam już na czterech silnych łapach. Swoją drogą, wygodnie mi było w mym drugim wydaniu, mam takie fajne poduszeczki na palcach, dzięki którym dobrze się biega, i ten odlotowy ogon, którym mogę sobie pomachać… Dobra, dość tego! Jim spojrzał po mnie przelotnie i wydawało mi się, że zamruczał. Również spróbowałam wydać taki odgłos, ale niestety tylko się zakrztusiłam. Tygrys spojrzał na mnie z rozbawieniem. Kiedyś cię nauczę – mruknął tylko i skoczył do przodu. Wystartowałam zaraz za nim, jednak dość trudno było mi dotrzymać mu tempa. Dopiero teraz zobaczyłam, jaką prędkość możemy tak naprawdę rozwinąć. Najlepszy wyścigowy koń w pełnym galopie w porównaniu z nami wypadłby na upartego osiołka. Musiałam wysilić wszystkie swoje mięśnie, aby zrównać się z Jimem, ale zrobiłam to, i było warto. Przez moje myśli przemknęło jego zaskoczenie. Hm… Ładnie. Nie spodziewałem się tego, choć właściwie powinienem. Jesteś wybraną, masz większe możliwości i zdolności niż przeciętny mieszkaniec Sudicante. Zerknął na mnie w zamyśleniu. Skoro tak się sprawy mają, wszystko pójdzie szybciej, niż myślimy, oczywiście pod warunkiem, że nie wystąpią jakieś poważne przeszkody… Nie wystąpią – zaprotestowałam i chcąc gwałtownie pokręcić głową, by wyrazić swój sprzeciw, prawie wpadłam na mego towarzysza. Obejrzał się na mnie zdziwiony, lecz po chwili z jego oczu zniknęły wszelkie emocje. Widziałem w życiu wiele, zbyt wiele. Czasami mam trudności z pozytywnym patrzeniem na sprawę, ale może masz rację. Powinniśmy być dobrej myśli. Powiedział to z pewną rezerwą, po czym, nim zdążyłam zadać jakiekolwiek pytanie, z lekkością wyprzedził mnie o parę kroków, chociaż biegliśmy już naprawdę szybko. Poczułam się trochę głupio, nieswojo, choć właściwie nie zawiniłam. Jeszcze tego mi tylko brakuje, żeby Pan Skromny się na mnie obraził i zostawił mnie w tym lesie na pastwę losu! Huh… To ci dopiero dzień. Nic nie mówiąc, po prostu podążałam za nim, a za dobry znak wzięłam to, że choć nadal się do mnie nie odzywał, przynajmniej nie próbował mnie zgubić. Po paru chwilach poczułam pod nogami kostki brukowe, a potem nagle skończyły się gęsto rosnące, chude, małe, zwykłe drzewka i wyrosło przed nami majestatyczne elfickie miasto. Moje oczy z wrażenia prawie wyskoczyły z orbit. James zwolnił i się zatrzymał, ja
oczywiście poszłam w jego ślady. Przed nami rozpościerał się cudowny krajobraz. Wszędzie zielono i pełno drzew, prawie jak w lesie, tylko że te drzewa były z rodzaju tych wielkich i rosły o wiele mniej gęsto. Jak się później okazało, w elfickich miastach rosły tylko drzewa „ mieszkalne”, jednak mimo iż każde z nich było oddalone od drugiego mniej więcej tyle, co zwykłe domostwa na zwykłej ulicy, u góry tworzyły jeden wielki parasol z liści i splecionych ze sobą, grubych konarów. Poza tym była jeszcze brukowana droga, na której staliśmy. Niezbyt szeroka i rozgałęziająca się co chwila w różne strony, podobnie jak uliczki w mieście, no i naturalnie elfickie domy. Tak jak pałac, były idealnie wkomponowane w rosnące wszędzie masywne drzewa, choć na pewno o wiele mniejsze i skromniejsze od siedziby Mirakos. Wyglądały przepięknie, przyozdobione kolorowymi wstążkami i oplecione barwnymi girlandami z kwiatów, rosnących właściwie wszędzie: przy domach, przy drodze i w przestrzeni między nimi. Z mojej piersi wyrwał się pomruk zachwytu, a potem poczułam, jak przelewa się przeze mnie fala radości, podziwu i jakby tęsknoty zabarwionej smutkiem. Od razu zorientowałam się, że to James, i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak się poczuł. Normalnie nie odbierałam w ten sposób jego uczuć, bo niby jak, ale kiedy byliśmy w zmienionych postaciach, tak właśnie się działo. Pomyślałam, że to pewnie ma nam ułatwić odczytywanie nastrojów towarzyszy, gdy jesteśmy w zwierzęcej formie, ponieważ tygrysy, pantery czy też inne zwierzęta nie mają mimiki. Hm… No, chyba że się kogoś ugryzie w nogę, ale to troszkę nienormalne, nawet jak na mnie. Wracając do tematu, to współodczuwanie jest nawet pomocne, przynajmniej wiem, jak James naprawdę się czuje, podczas gdy normalnie nigdy nie potrafię tego rozszyfrować. Jakby słysząc moje wewnętrzne przemyślenia, Jim zmienił się z powrotem, a ja, nieco niechętnie, poszłam w jego ślady. Jako pantera mniej się męczyłam, więc jeśli teraz mój towarzysz każe mi biec, aby jak najszybciej pooglądać miasto i mieć mnie już z głowy, to będzie kiepsko. Jednak chłopak zrobił coś zupełnie innego, niż się po nim spodziewałam. Z lekkim uśmiechem do mnie podszedł, cały czas chłonąc wzrokiem piękne miasto, po czym złapał mnie za rękę i pociągnął lekko w stronę przystrojonych domów i brukowanej uliczki. Mimo iż liście tworzyły nad naszymi głowami zielony baldachim, w Asuli było bardzo jasno i słonecznie. Widocznie drzewa nie stykały się ze sobą tak szczelnie i słońce miało do tego miejsca łatwy dostęp, chociaż miasto było niemal cały czas w przyjemnym cieniu. Przeszliśmy razem parę kroków, oboje pochłonięci bez reszty kontemplowaniem wszystkiego, co się działo wokół. A działo się. Ulice były pełne elfich dzieci, ganiających się beztrosko i śmiejących się na cały głos, wykrzykujących coś do siebie cienkimi dziecięcymi głosikami, a także napominających je rodziców, którzy jednak również nie potrafili powstrzymać wesołych uśmiechów, wpływających im gładko na urodziwe twarze. Można było dostrzec paru wilkołaków, którzy w porównaniu ze smukłymi elfami mieli (kobiety również) mocne, umięśnione ciało, może już nie tak subtelne jak elfie, ale nadal przyjemnie przyciągające wzrok. Ujrzałam też paru magów, którzy wyglądali zupełnie jak normalni ludzie, ale mieli oczy w niesamowitych kolorach i tak hipnotyzujące, że miałam trudności z odlepieniem wzroku, gdy przechodziłam obok jednego z nich. I oczywiście zmiennokształtni, którzy nie ustępowali elfom pod względem elegancji i lekkości w poruszaniu się, mieli smukłą sylwetkę, choć mięśnie rysowały się wyraźnie, poza tym z pewnością nie odstawali urodą od żadnej z ras. Słowem,
eteryczność i tajemniczość ze strony elfów, wielka siła bijąca od wilkołaków, przenikliwe spojrzenia niesamowitych oczu magów i dostojna elegancja w ruchach zmiennych powodowała, że zapomniałabym samej siebie w tym wszystkim, gdyby na widok przystrojonego domu nie zrodziło się w mej głowie pewne pytanie: – James? Czy… Czy tutaj zawsze tak wygląda? To znaczy, chodzi mi o te kwiaty na domach i w ogóle… – zapytałam, ciągle odnajdując wzrokiem w otoczeniu coś pięknego i wartego uwagi, co nie bardzo pozwalało mi się skupić na rozmowie. – Nie, nie zawsze – odpowiedź nadeszła dopiero po dłuższej chwili, pewnie dlatego, że mój towarzysz również nie mógł oderwać wzroku od wspaniałości stolicy Estilirei i śledził wszystko zaintrygowanym wzrokiem. – Dziś jest święto Puszczy Eris, czyli miejsca na zachodzie Estilirei, gdzie rośnie matka lasów i puszczy, prastare drzewo czczone przez elfy. Ale to już wiesz. James przystanął nagle, a wokół zrobiło się jakby jaśniej. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zniknął cień, w którym cały czas szliśmy, a pojawiło się przyjemnie grzejące słońce. Spojrzałam w górę i zamiast liści ujrzałam czyste, błękitne niebo oraz słońce świecące teraz nad naszymi głowami. W zielonym sklepieniu zrobił się prześwit, coś jakby dziura. Potem dla odmiany przeniosłam wzrok przed siebie i zobaczyłam, że stoję wraz z mym towarzyszem na skraju dużego placu, brukowanego jak ścieżki, którymi się przechadzaliśmy. Kłębiło się na nim mnóstwo osób, dorosłych i dzieci biegających od stoiska do stoiska z wiklinowymi koszami i koszykami w rękach, najczęściej wypełnionymi różnościami po same brzegi. Tak, nie przejęzyczyłam się. Biegali między stoiskami, które stały wszędzie i miały formę drewnianych ław z kolorowymi materiałowymi zadaszeniami. Większość zgromadzonych na placu wyglądała, jakby wpadła w szał zakupów i targowania się, jednak nieliczne grupki czy pary spacerowały sobie spokojnie lub siedziały na drewnianych ławeczkach z kutymi poręczami i podziwiały niezwykłą urodę stolicy oraz przyjazną bieganinę ludności. Było pięknie, kolorowo i wesoło, więc bezwiednie się uśmiechnęłam. Śmiejące się dzieci ganiały wokół nas, jedynych stojących bezczynnie osób na placu, a młode elfki tęsknie wpatrywały się w Jima, który teraz stał, rozglądając się swobodnie dookoła, w tym swoim czarnym, seksownym wdzianku, z włosami połyskującymi od blasku słońca i poruszanymi lekko przez wiatr. No dobra… Właśnie stwierdziłam, że Jim jest seksowny albo przynajmniej tak się ubiera. Hm… Cóż, nie wiem, dlaczego to powiedziałam (grunt, że w myślach!), lecz jestem pewna, że to prawda, i nawet ja nie mogę mu tego odmówić, chociaż jest czasami bezkonkurencyjnie wkurzający i tak skromny, że róża Małego Księcia to przy nim pryszcz. Mimo to bardzo go polubiłam i przyzwyczaiłam się do jego zachowania, zwłaszcza że, jak zauważyłam, on tylko uwielbia w ten sposób pożartować, nie sądzę, żeby był taki naprawdę. Co do tęsknych spojrzeń elfek, zauważyłam, jak parę z nich patrzy w moją stronę w wyrazem niezadowolenia na twarzach. Rozmyślając nad tym, czym je tak rozzłościłam, sprawdziłam, czy nie jestem przypadkiem brudna albo czy nie mam na plecach kartki w stylu: „Gorąca bułeczka” lub czegoś równie kompromitującego, co ludzie przyczepiają czasami drugiej osobie, żeby się z niej powyśmiewać, lecz nic takiego nie znalazłam. Zobaczyłam natomiast,
że trzymam Jamesa za rękę. Właściwie to on mnie trzymał, a ja nie bardzo wiedziałam, jak to się stało. Chociaż nie! Tak, już wiem, to musiało być wtedy, gdy zobaczyliśmy po raz pierwszy Asulę i on pociągnął mnie za sobą do przodu. Potem widocznie zapomniał mnie puścić, a do tego oboje byliśmy tak zaabsorbowani miastem, że nic nie zauważyliśmy. Chłopak powoli przeniósł swój wzrok na mnie, potem na nasze złączone ręce, a jeszcze później na zazdrośnie wpatrujące się w nas elfki (to znaczy zazdrośnie we mnie, bo w Jamesa oczywiście z nabożnym zachwytem). Gdy znowu spojrzał na mnie, na jego twarzy pojawił się leniwy uśmiech, po czym długo patrzył mi w oczy. Moje serce wykonało w klatce piersiowej kopniaka z półobrotu, a ja nie potrafiłam oderwać wzroku od Jima. Światło padało na jego niewątpliwie przystojną twarz, zaznaczając lekkim półcieniem wydatne kości policzkowe. Zielonozłote oczy wydawały się być spokojne i zamyślone mimo uśmiechu na ustach, a ciemnobrązowe włosy ciągle poruszane przez leciutki wiatr spływały mu falami do ramion. Nie dziwię się, że te elfki tak na niego spoglądają, chociaż teraz, wyraźnie zniesmaczone, zniknęły nam z oczu w tłumie. Pewnie dlatego, że James nadal nie puścił mojej ręki, a do nich nie podszedł. Chociaż z drugiej strony niby dlaczego miałby podchodzić? Zabrał mnie na wycieczkę, nie szedł przecież sobie poflirtować do stolicy elfów, najpiękniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek widziałam (no, może oprócz wierzby w ogrodach) i którego bym nie zobaczyła, gdyby nie on. Mój towarzysz oderwał niechętnie wzrok od mojej twarzy i bez słowa, jednak ciągle z uśmiechem, poprowadził mnie przez tłumy, chyba w stronę środka placu. Po krótkiej chwili wyrosła przed nami majestatyczna kamienna fontanna, zajmująca spory kawałek miejsca, z wielkim kamiennym smokiem, kucającym na czterech łapach, z rozpostartymi skrzydłami i pyskiem uniesionym do góry, z którego w powietrze wzlatywał błyszczący w południowym słońcu strumień wody. Fontanna nie miała zbyt wysokiego brzegu, lecz taki, na którym można wygodnie się rozsiąść. Pewnie z tego powodu zgromadziło się przy niej całe mnóstwo dzieci, chlapiących się wodą lub rozbryzgujących ją dookoła. Przypomniało mi to chwile z dzieciństwa, kiedy jeszcze sama wskakiwałam do każdej napotkanej kałuży czy też jeziorka na rodzinnym spacerze, i przez chwilę miałam szaloną ochotę się z nimi pobawić. Jim doprowadził mnie pod niski murek fontanny i puścił moją rękę. – Zechciej zaczekać, cna pani, albowiem muszę się gdzieś udać, acz zaraz wrócę. – Puścił do mnie oko, a dziewczynki siedzące najbliżej nas przerwały zabawę i zgodnie westchnęły. Zachciało mi się śmiać, ale uśmiechnęłam się tylko szeroko. – Dobrze, cny rycerzu, zaczekam, lecz chciałabym wiedzieć, gdzież się udajesz beze mnie? – spytałam, podejmując zabawę. Dziewczynki przy fontannie, chichocząc i szepcąc między sobą, przenosiły wzrok to na Jima, to na mnie. James, widząc to kątem oka, uśmiechnął się szeroko, ale nadal udając, że niczego nie zauważył, spontanicznie ujął moją rękę i podniósł ją sobie na wysokość oczu, pochylając głowę. – Nie sposób wyjaśnić, o piękny kwiecie, dokąd udaje się moje ciało, ale wiedz, żem sercem zawsze przy tobie. – Spojrzał mi w oczy. – Przyrzekam, iż zadowolona będziesz, gdy wrócę, bo mym celem jedynym jest dbać o wszelkie twoje wygody. – To mówiąc, pocałował lekko wierzch mojej dłoni i posyłając mi półuśmiech, zniknął w tłoczącym się zewsząd
tłumie. Dziewczynki, chichocząc, przysunęły się bliżej mnie, gdy zaskoczona opadłam na murek fontanny. – Ojej! Czy on zawsze jest taki cudowny? – zapytała jedna z nich i prawie wchodząc mi na kolana, utkwiła w mojej twarzy rozmarzone spojrzenie. Roześmiałam się serdecznie i machinalnie pogładziłam ją po złotych loczkach, sięgających prawie do ziemi. – Ostatnio mu się zdarza. – Mrugnęłam do niej, a wszystkie dziewczynki zachichotały i zgromadziły się dookoła mnie. – Jak się nazywasz? – zapytała drobna brunetka z rozbrajającym spojrzeniem niebieskich oczu. – Och, jak możesz, Tessi! Najpierw sama powinnaś się przedstawić – pouczyła ją inna dziewczynka i przybliżyła się do mnie z wesołym uśmiechem. – Ja nazywam się Alinan, ale wszyscy wołają na mnie Ali, nie wiem dlaczego, może to dlatego… – A ja mam na imię Tessa! I wołają na mnie Tessi, ale to już wiesz – przerwała jej drobna brązowowłosa dziewczynka, która odezwała się przedtem i obdarzyła mnie słodkim uśmiechem, takim, jakim potrafią uśmiechnąć się tylko małe dziewczynki. Odwzajemniłam go i zaraz zaczęły się przedstawiać wszystkie inne, choć nie bardzo chciały czekać na swoją kolej. – Ja jestem Delia, możesz mówić mi Deli! – A ja Nala, ale nie potrafię sobie wymyślić zdrobnienia – odezwała się złotowłosa, teraz już na dobre rozgoszczona na moich kolanach. – Może Nali, albo… Już wiem! Nalka! – wykrzyknęłam tryumfująco, a dziewczynka aż podskoczyła mi na kolanach i zaczęła mówić o tym, jak bardzo podoba jej się przezwisko Nalka i że będzie teraz kazała tak na siebie mówić i w szkole, i w domu, i na podwórku, i w ogóle wszędzie. Będąc wśród nich potrafiłam się tylko śmiać i słuchać ich wszystkich z żywym zainteresowaniem. Bo mówiły naprawdę ciekawie, jak na ośmioletnie dzieci. W końcu wyszło na to, że zupełnie zapomniały, o co mnie na początku pytały, i zaczęły opowiadać o szkole, o swoich rodzicach, o rodzeństwie – jedne je uwielbiały, a drugie bez przerwy się z nim biły – i o naprawdę wielu różnościach, których, choćbym chciała, i tak nie umiałabym spamiętać. Wszystkie cztery były w barwnych, lekkich, lecz odświętnych sukieneczkach do kolan. Dwie z nich były elfkami – Alinan i Nala, jedna wilkołaczką – Delia, a jedna czarodziejką – Tessa. Nagle poczułam na sobie intensywny wzrok. – Aaaaale ty masz ładne włoooosy! – Okazało się, że była to Alinan, która z otwartą buzią patrzyła na moją głowę. – Dziękuję, ty też – odpowiedziałam z uśmiechem, była to zresztą prawda. Miała proste, czarne jak noc włosy, zebrane w wysoki kucyk na czubku głowy. Do tego urocza grzywka na jedną stronę i mały kosmyk po drugiej sprawiały, że wyglądała jak laleczka.
Właściwie wszystkie wyglądały uroczo, chyba każda z nich miała inny kolor i rodzaj włosów, a także inne uczesanie. – Ale ty nie masz stosownej fryzury! – Dziewczynka przycisnęła sobie rękę do ust, wyraźnie przerażona moim prostym kucykiem. Zaśmiałam się z zakłopotaniem. Gdy ośmioletnia dziewczynka zwraca ci uwagę na twoją fryzurę i mówi, że jest niestosowna, to chyba coś w tym musi być, nie? – Och Ali, nie miałam dzisiaj czasu, żeby się uczesać, musiałam… Moja… mama miała dla mnie pracę. – Uśmiechnęłam się szeroko. – A w końcu jak mama ma dla ciebie pracę, to nie tak łatwo jest się wymigać. Mamy wiedzą wszystko. Dziewczynki zachichotały i pokiwały zgodnie głowami, jednak Alinan nadal była przerażona. – Ale przecież nie możesz tak się pokazać swojemu rycerzowi! – zaprotestowała, wbijając we mnie karcący wzrok. Wśród jej koleżanek rozległy się pomruki aprobaty. Zrozumiałam, że tym moim „rycerzem” jest James, w końcu sama go tak nazwałam, ale nie miałam pojęcia, że moje małe tak się tym wszystkim przejmą. – Proponuję, żebyśmy przyniosły ozdoby i zrobiły ci fryzurę! Taką, jaką mogą mieć księżniczki – zaproponowała Delia. Pozostałe pokiwały entuzjastycznie głowami i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, któraś z nich wykrzyknęła: „Chodźcie!”. Po chwili zniknęły mi z oczu, niemal tak szybko, jak się wcześniej pojawiły. Nie wiedziałam, czy małe wrócą, ale muszę się przyznać, że chciałabym. Były naprawdę miłe i wesołe, a ja raczej rzadko miałam do czynienia z dziećmi. Nie powiem, żebym szczególnie lubiła się nimi opiekować. Po prostu jak kogoś polubię, to chcę z nim przebywać, bawić się (jak w tym przypadku) czy też rozmawiać, bez względu na to, w jakim ten ktoś jest wieku. Poza tym one były słodkie, przywodziły mi na myśl małe wróżki z krainy czarów, które ze śmiechem uganiają się beztrosko po bajkowych łąkach. Tutaj właściwie o wiele bym się nie pomyliła z tymi czarami i wyglądem wróżek, ale szczerze mówiąc, mimo iż to miejsce bez wątpienia było cudowne i niezwykłe, tchnęło taką codziennością i zwykłym życiem, że trudno było się tu poczuć jak w nierealnym bajkowym świecie. Piękno połączone ze śladami wojen i niepokoju, niezwykłość pomieszana z normalnym codziennym życiem mieszkańców. Chociaż widziałam dopiero jedno miasto z całej tej krainy i odwiedziłam dopiero jedno państwo, wiedziałam, że gdzie indziej będzie tak samo, ten sam klimat, w którym nie sposób było poczuć się źle, te same nie zawsze beztroskie, czyli zupełnie zwyczajne zasady codzienności, a jednocześnie wyczuwalna magia, cudowne piękno i tajemnica. Nie wszyscy byli dobrzy, zdarzały się przestępstwa, wojny, choć może te ostatnie głównie z winy Parysa. Były to dziwne połączenia, ale zupełnie harmonijne, niemające w sobie żadnych zgrzytów. Nie potrafiłabym tego opisać, nie używając słów „piękne” i „ wolne”. Moje przemyślenia urwały się, gdy zobaczyłam swoje nowe przyjaciółki, taszczące ze sobą wielki kosz z cudnymi kolorowymi kwiatami.
Dziewczynki podbiegły do mnie i nie zważając na moje zdziwienie i protesty, rozpuściły moje włosy, po czym przystąpiły do robienia mi uczesania „godnego księżniczki”, jak to określiła Deli. Troszeczkę szarpały i ciągnęły, ale oprócz tego były ze sobą bardzo zgodne. Myślałam, że będą się kłócić o to, kto ma robić fryzurę albo czyj pomysł jest najlepszy, jednak one całkowicie mnie zaskakując, współpracowały ze sobą, jakby robiły to już od lat. Hm… Zabawne, ale właśnie tak to wyglądało. Dzielnie znosiłam zabiegi, a kiedy któraś z nich niechcący pociągnęła mocniej i wyrwał mi się cichutki jęk, Tessi z poważną miną oświadczyła, że: „Trzeba pocierpieć, aby być piękną, kochaniutka”. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach wreszcie skończyły i kazały mi się przejrzeć w przeźroczystej tafli fontanny. Szczerze mówiąc, trochę się bałam, co z tego wynikło, ale spokojnie się odwróciłam i zerknęłam na swoje odbicie w falującej wodzie. Prawie się przewróciłam z wrażenia. Moje włosy były upięte w duży kok na czubku głowy, przybrany dookoła kwiatami, a zza uszu wyślizgiwały się luźne, skręcone w loki kosmyki. Wyglądało to ślicznie, chociaż przysięgłabym, że moje włosy nigdy nie dadzą się ułożyć w równie wspaniałe uczesanie. – O mamusiu, dziewczyny… – zaczęłam, jeszcze ciągle wpatrując się oniemiała w swoje odbicie. – Jak wy to… Tak bez szczotki? Gromadka zachichotała cicho i naraz zaczęły opowiadać o tym, jak udało im się zrobić taką fryzurę i że właściwie nie było to dla nich takie trudne, ponieważ często robią sobie nawzajem podobne. Po chwilce otrząsnęłam się z szoku i podziękowałam im, na więcej jednak nie starczyło mi czasu, ponieważ nagle z tłumu wyłoniła się czyjaś mama i stanowczo zawołała dziewczynki na obiad. Małe z lekkim ociąganiem pożegnały się ze mną, wzięły swój wiklinowy koszyk z resztą nieużytych do mojego koka kwiatów i pobiegły za młodo wyglądającą elfką. Nim gromadka zniknęła mi z oczu, ich opiekunka posłała mi ciepły uśmiech i spojrzała wymownie na moją fryzurę z wesołym błyskiem w oku. Jak zauważyłam, zdecydowana większość kobiet i mężczyzn miała na sobie odświętne stroje, rodzaj żeński suknie, podobne do mojej, natomiast rodzaj męski nosił jasne spodnie, wysokie buty i najczęściej białe koszule. Jim na ich tle rzucał się w oczy jak kwiat maku na śnieżnej pościeli, tak sobie właśnie pomyślałam, gdy zobaczyłam go idącego w moją stronę z białym zawiniątkiem w jednym ręku i dwoma drewnianymi kuflami w drugim. Wstałam, kiedy pojawił się przede mną, i zobaczyłam w jego oczach miłe zaskoczenie oraz coś na kształt podziwu. – Cóż, nie znam się, ale gdy cię tutaj odprowadzałem, nie miałaś na głowie tej uroczej fryzurki. – Uśmiechnął się i lekko przechylił głowę w jedną stronę. – Pasuje ci do sukni. A gdzie dzieci? Czyżby to one ci to zrobiły, a potem uciekły, zacierając ślady? – Potrząsnął głową patrząc z rozbawieniem na moją nieco skonsternowaną minę. – Nieważne. Przyniosłem śniadanie… To znaczy właściwie wczesny obiad, bo jest już wpół do pierwszej. Usiadł na murku od fontanny, a ja postanowiłam pójść w jego ślady. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nic dzisiaj jeszcze nie jadłam, w skutek czego głośno zaburczało mi
w brzuchu. Speszyłam się nieco, bo w końcu kto lubi, gdy jego żołądek wydaje przy kimś takie odgłosy? Na twarzy Jima rozpakowującego zawiniątko pojawił się lekki uśmiech. – Proszę – powiedział, podsuwając mi pod nos nasze śniadanie, rozłożone na kawałku białego materiału, oraz wciskając mi do ręki drewniany kufel. W zawiniątku spoczywały zniewalająco dobrze pachnące drożdżówki: jedne ze serem, inne z truskawkową konfiturą. Wyglądały na świeżo upieczone. Napoju, który znajdował się w naczyniu, nie potrafiłam rozpoznać. Poczęstowałam się więc serowym specjałem i na próbę upiłam mały łyczek z mojego kufla. Smakowało pysznie, jak połączenie karmelu, gorącej czekolady i czegoś jeszcze. – Co to jest? – zapytałam pomiędzy jednym kęsem a drugim, poruszając lekko moim kuflem przed oczami Jamesa. Chłopak uśmiechnął się chytrze. – Zgadnij. Mogę dać ci jedną podpowiedź. – Nadstawiłam ciekawie ucha. Mój towarzysz odchrząknął. – Skoro chcesz wiedzieć… Ale masz tylko jedną szansę na uzyskanie podpowiedzi – ostrzegł mnie poważnym tonem. Pokiwałam nagląco głową, mając nadzieję, że Jim wymieni jakiś składnik, po którym mogłabym rozpoznać zawartość kufelka. Chłopak spojrzał na mnie z powagą. – Więc moja podpowiedź brzmi następująco: nie jest to sok pomarańczowy, możesz być pewna. – Ej! To nie była prawdziwa podpowiedź! Przecież każdy by wiedział, że to nie sok pomarańczowy! Jest zbyt ciemne i ma karmelowy smak – zaprotestowałam głośno, szturchając go karcąco w bok. Zrobił urażoną minę. – Skąd miałem wiedzieć, czy ty też o tym wiesz? Ja osobiście całe życie wierzyłem, że sok z pomarańczy ma smak piwa karmelowego – James, udając przerażenie, zrobił wielkie oczy i nakrył sobie usta dłonią. – Ups! No nie! Wygadałem! A obiecałem tej miłej pani, że to będzie nasz sekret! – udał strapienie i oparł głowę na ręce, a mnie zachciało się śmiać. – Jakiej miłej pani? – zrobiłam podejrzliwą minę, jednocześnie nie potrafiąc powstrzymać chichotu na widok Jamesa z nieszczęśliwym wyrazem twarzy i szeroko otwartymi oczami. – Czyżbym o czymś nie wiedziała? – Tak! A… a jednorożce i tak istnieją! – Buntowniczo się ode mnie odwrócił i teraz już musiałam się roześmiać. Krztusząc się, przysunęłam się bliżej niego i troskliwie pogłaskałam go po głowie. – Oczywiście, Jim, nikt tego nie kwestionuje. – Poczułam, jak jego boki się trzęsą, a po chwili usłyszałam ledwo powstrzymywany śmiech. Nagle w okamgnieniu odwrócił się do mnie tak, że nasze twarze znajdowały się o parę centymetrów od siebie. Zobaczyłam jego uśmiech. – Zawsze byłem o tym przekonany. Może jak już sprowadzimy tutaj twoich rodziców, powinniśmy sobie jakiegoś oswoić i przywiązać mu do rogu piracką banderę, a potem nazwać go „Holender”? Co o tym myślisz?
– Brzmi interesująco. A miałby wpółzgniłą załogę? – Zawsze można by kogoś odkopać, cmentarzy jest pod dostatkiem. – Skrzywiłam się i dałam mu kuksańca w bok, omal nie rozlewając przy tym karmelowego piwa. Mój towarzysz z nieodgadnionym wyrazem twarzy poruszył brwiami, po czym zerknął na moją dłoń, trzymającą naczynie. – Nie przeszkadza ci, że to piwo? Zmarszczyłam brwi. – Skoro nie potrafiłeś wybrać czegoś bardziej stosownego, na przykład soku pomarańczowego, to już trudno. Mam tylko nadzieję, że nie przyprowadzisz mnie do zamku całkowicie nieprzytomnej. – Z krytyczną miną obejrzałam zawartość kufla. James pokręcił stanowczo głową. – Nie, nie i jeszcze raz nie, moja mała. Żadnych procentów. Nie możemy mieć jutro kaca, choćby nie wiem jak było teraz fajnie. – Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami, a na jego twarzy wykwitł dobrze mi znany półuśmieszek. – Rozumiem twoje rozczarowanie, wiem, jak cudownie byłoby zapomnieć o wszystkim i mieć tylko mnie na wyłączność, ale cóż – wzruszył ramionami ze współczującą miną – praca. Mamy do wykonania zadanie, wspólniczko. Ale nie martw się, jeszcze zdążysz sobie ze mną zaszaleć. Jak już będzie po wszystkim. – Mrugnął do mnie, a ja uśmiechnęłam się niepewnie. – To znaczy… To piwo jest bezalkoholowe? – zapytałam w końcu z ulgą. – A jak sądzisz, co myślałem, gdy mówiłem, że mym celem jedynym jest dbać o twe wygody? Na pewno nie miałem wtedy na myśli upicia cię do nieprzytomności i zaciągnięcia za włosy do pałacu. Byłaby to średnio pociągająca propozycja, nie sądzisz? – Przekrzywił lekko głowę i uśmiechnął się. – No, chyba że preferujesz prehistoryczny romantyzm wprost z poradnika „Jaskiniowiec i ja”. Parsknęłam śmiechem i dałam mu następnego kuksańca. – Może powiesz mi, że gdy weszłam do twojego pokoju, właśnie go czytałeś? – rzuciłam i nagle rozbawiona własną myślą dodałam: – I byłeś niezadowolony, kiedy ci przerwałam, bo dotarłeś do rozdziału o wyznawaniu miłości? Jedno przywalenie maczugą i już partnerka mdleje z wrażenia. – O! Widzę, że i ty się przykładałaś do lektury! – Uśmiechnął się szeroko. – Rozumiem cię. Chciałaś dobrze wypaść na pierwszej randce i powalić gościa na kolana swoją namiętnością. – Hej! – zawołałam ze śmiechem. – Dobrze już, dobrze! Kapituluję. James z zadowoloną miną podsunął mi następną bułeczkę. – Wiedziałem. Zawsze byłem przekonujący.
Pochłonęliśmy razem resztę pysznych wypieków, dopiliśmy nasze karmelowe specjały i ruszyliśmy powolnym krokiem, oddając po drodze naczynia do stoiska. James postanowił lepiej zapoznać mnie z miastem i poszliśmy na przechadzkę, najpierw dookoła rynku. Kiedy dotarliśmy na jego obrzeża, zauważyłam, że oprócz drewnianych porozkładanych na całej powierzchni placu stoisk znajdują się tutaj również sklepiki i karczmy. Były one zbudowane już na stałe, otaczając z każdej strony rynek. Brukowane uliczki, rozgałęziając się co chwila, tworzyły dojście do dalej położonych budynków. Co jakieś parę metrów, obok drogi, którą szliśmy, wyrastały eleganckie, wysokie latarnie z kutego żelaza. Między nimi były rozpięte barwne, kwiatowe girlandy, pewnie na cześć dzisiejszego święta. Mimo iż lampy były podobne do tych naftowych z dawnych czasów, nie zauważyłam w nich żadnych świec, knotów czy choćby żarówek. Były puste, ot, zwykłe cztery szybki, dziwnie czyste, jak gdyby nigdy nie używane. Zaintrygowana zapytałam o to Jamesa. – W Sudicante nie używa się prądu czy nafty. Nie ma potrzeby. – Zdziwiona nadstawiłam ucha, czekając na jakieś dalsze wyjaśnienia. Mój towarzysz odchrząknął. – Na początku dziejów został rzucony czar, dzięki któremu powstało magiczne światło i magiczna energia. Magiczne światło to takie samo światło jak zwykłe, które znasz, tyle że do jego wytworzenia nie potrzebna jest żadna elektrownia, żarówka ani nawet zwykła świeczka. Światło samo wie, kiedy ma się włączyć, więc pojawia się, gdy zaczyna zapadać mrok. Jednak do tego, by światło powstało, potrzebny jest jakiś przedmiot naznaczony pewnym prostym zaklęciem, dajmy na to – te właśnie latarnie. Rzemieślnicy wytworzyli je, a potem, wypowiadając formułę czaru, pozostawili na nich magiczny ślad, niewidoczny dla ludzkiego oka, jednak dla krążącej wokół nas mocy – tak. A jeśli chodzi o magiczną energię, to doświadczałaś jej przynajmniej raz dziennie w pałacu. – Zerknęłam na niego z ciekawością, a on odpowiedział lekkim uśmiechem: – Na pewno dziwiłaś się, że gdy tylko pomyślałaś o kąpieli, w wannie od razu pojawiała się woda, a przecież nie miałaś prywatnej pokojówki. Zresztą musiałaś też zauważyć, że na ścianach, ani nigdzie indziej w pałacu, nie ma żadnych rur odprowadzających czy doprowadzających wodę do łazienek, brak też kominków. – Spojrzał na mnie z ukosa, a ja z wielkim oddaniem wpatrywałam się w brukowaną drogę, którą spacerowaliśmy. – No nie… Nie mów, że nie zauważyłaś! – Nie moja wina! Miałam ważniejsze rzeczy na głowie od wypatrywania rur na ścianach! – Zaczęłam się bronić, zakładając buntowniczo ręce na piersi. Po chwili westchnęłam, czując na sobie jego wzrok. – No dobrze. Za rurami się nie oglądałam, ale z tą wodą w wannie miałeś rację. Rzeczywiście pojawiała się za każdym razem, gdy pomyślałam o kąpieli. – Więc to jest właśnie magiczna energia – wyjaśnił spokojnym tonem. – Doprowadza ona do wszystkich domów wodę prosto z rzek i oceanów, kiedy domownicy chcą się wykąpać lub po prostu ugotować obiad, sprawia, że woda staje się ciepła, napędza sobą urządzenia takie jak zegary czy też ogrzewa nasze domy podczas mrozu. Jednak i tutaj potrzebne jest naznaczenie przedmiotu, tak jak w przypadku magicznego światła, więc jeśli ktoś nie chce zamarznąć podczas zimy, radzę zrobić sobie taki znaczek na drzwiach każdego pokoju i to powinno wystarczyć.
Popatrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. Mimo że nie mają prądu i tych różnych głupot, żyją wygodniej niż jakikolwiek człowiek na świecie i to w dodatku w takim pięknym, niezanieczyszczonym otoczeniu! Zaczęłam się zastanawiać, czy moi rodzice będą chcieli na nowo zamieszkać w Sudicante. Byłoby fajnie, bo coraz bardziej (o ile to jeszcze możliwe) mi się tutaj podoba. Doszliśmy do końca ścieżki biegnącej wzdłuż rynku i skręciliśmy w lewo, w drogę podobną do tej, którą przyszliśmy na plac, tyle że ta była po drugiej jego stronie. Na powrót nad naszymi głowami pojawił się cień, rzucany przez ogromne drzewa mieszkalne. Spacerowaliśmy więc powoli między elfickimi domami, lecz w tej części miasta nie było już tak wielu mieszkańców, zapewne wszyscy tłoczyli się na targu w centrum, skąd właśnie wyszliśmy. No, może jednak nie wszyscy. Poczułam na sobie lubieżne spojrzenie jakiegoś mijającego nas wilkołaka i nagle zatęskniłam za spodniami z kieszeniami, chociaż suknia, którą miałam na sobie, była cudna. No cóż, nieważne… Przechadzaliśmy się razem dość długo po wszystkich tych krętych uliczkach, a James pokazywał mi co ciekawsze i piękniejsze obiekty. Jednym z nich był na przykład mały placyk z marmurowym posągiem pierwszego władcy Estilirei – Estriela, dosiadającego swojej zielonej smoczycy – Ihry. Kolejnym – pierwszy różany ogród, który powstał z inicjatywy starożytnego (dziś już nieistniejącego) klasztoru elfek, poświęconych służbie Drzewu Życia w puszczy Eris. Mój towarzysz wyjaśnił mi, że powstał on jeszcze wcześniej niż same elfickie państwo i że miał służyć medytacjom oraz zachowaniu skupienia sióstr klasztornych, by mogły myśleć nad ulepszaniem zaklęć do wyrabiania broni, ponieważ tym oprócz modłów do Matki Lasów się zajmowały. Brama była otwarta, więc tam weszliśmy i muszę powiedzieć, że miejsce to od razu zajęło drugą pozycję w moim rankingu najpiękniejszych w Estilirei (pierwszym z nich jest oczywiście moja wierzba). Jak sama nazwa wskazuje, w ogrodzie były tylko i wyłącznie różane krzewy, pergole porośnięte różami oraz różane drzewka, o dziwo nadal wyglądające na regularnie przycinane i pielęgnowane. Pośrodku odnaleźliśmy podobiznę wielkiego drzewa, przy którym leży wielki prawie jak sama roślina smok. Oczywiście wykuty w kamieniu. Jim wyjaśnił, że to najprawdopodobniej posąg Drzewa Życia i Ihry, opiekunki puszczy i lasów. Ostatnie ciekawe miejsce, które odwiedziliśmy, to ruiny starożytnego klasztoru Sióstr Ihry, czyli założycielek różanego ogrodu, w którym byliśmy wcześniej. Znajdowały się one w jego pobliżu, ale musieliśmy przejść kawałek polną drogą, by do nich trafić. W przeszłości klasztor musiał być wielki i zupełnie niepodobny do znanych mi elfickich budynków, które były idealnie wkomponowane w ogromne drzewa, ponieważ zbudowany został z trochę prymitywnie ociosanych bloków kamiennych i gdzieniegdzie wyrastających z podłoża marmurowych kolumn. Obok budowli znajdował się cmentarz, na który również zajrzeliśmy. Dziwnie się czułam, chodząc po miejscu tchnącym starą, odwieczną tajemnicą oraz czytając lub próbując odczytywać zatarte przez czas napisy na nagrobnych płytach. Gdy opuściliśmy ruiny klasztoru i znowu znaleźliśmy się na brukowanej drodze, odetchnęłam z ulgą.
– Gdzie zaprowadzisz mnie teraz, mój prywatny przewodniku? – zapytałam, uśmiechając się do niego swobodnie. – Gdzie tylko zechcesz – odparł, odwzajemniając się lekkim półuśmiechem. – Możesz wybrać, co takiego chciałabyś teraz robić… ze mną. – Mrugnął do mnie i poruszył brwiami. Pokręciłam głową nad jego prawie nigdy nieustającą dwuznacznością, lecz zrobiłam to z uśmiechem. – Nie mam pojęcia, nigdy tutaj nie byłam, może ty coś znowu wymyślisz? Proszę, jak na mój gust możemy nawet gdzieś sobie usiąść. – Spojrzałam na niego w oczekiwaniu na konkretną odpowiedź, ale on zamiast tego zmarszczył lekko brwi, a po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Chyba wiem, gdzie teraz pójdziemy. Słyszę coś. – Popatrzył na mnie pytająco, a ja odwzajemniłam spojrzenie z lekkim zdziwieniem. – Nie słyszysz. – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie, ale ja i tak pokręciłam głową. – To nic, chyba nawet wiem dlaczego. – Więc dlaczego nie słyszę i czego tak właściwie? – zapytałam, coraz bardziej martwiąc się, czy Jamesowi przypadkiem nic nie spadło na głowę, kiedy byliśmy w tych ruinach. Daję słowo, nic nie słyszałam! Jim potrząsnął głową. – Mam lepszy słuch niż ty, a to dlatego, że jestem już dłużej zmiennym i przejąłem trochę cech tygrysa, między innymi właśnie wyostrzone zmysły. Czasami, gdy się skupię, same się włączają i wtedy słyszę lub czuję coś, na co normalnie nie zwróciłbym uwagi. Ty też niedługo będziesz coś takiego umiała. – Pokiwałam głową, a mój towarzysz przeciągnął wzrokiem po mojej twarzy, po czym uśmiechnął się swobodnie. – Jeżeli twoja propozycja jest nadal aktualna, możemy zrobić teraz coś, na co ja mam ochotę. – Jest aktualna, ale gdzie my… – Nie pozwolił mi dokończyć, złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą, zbaczając zupełnie z drogi. Szliśmy szybkim krokiem po miękkiej zielonej trawie, gdzieniegdzie usianej polnymi kwiatkami. Po paru metrach doszła mnie głośniejsza z każdą chwilą muzyka. Spodobała mi się od razu, była skoczna, rytmiczna, ładna i trochę przypominała mi irlandzką. Odchrząknęłam cicho. – Czy to właśnie słyszałeś? James z uśmiechem skinął głową. – Podoba ci się? – zapytał, a ja potaknęłam zdecydowanie. – Piękna, ale zastanawia mnie, co chcesz tam robić? Oczywiście nie mam nic przeciwko siedzeniu i słuchaniu jej, ale nie powiedziałeś mi, czym konkretnie chcesz się zająć. – Zerknął na mnie z radością, tak rzadko malującą się w jego oczach, lecz nie dostałam od niego odpowiedzi.
Parę sekund szybkiego marszu i już byliśmy na miejscu, mianowicie na małej polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami, tym razem takimi małymi i zwykłymi. Kilka kroków od nas stali muzykanci odpowiedzialni za cudowną muzykę, spowijającą nas niczym aksamit otulający perły w szkatułce. Było ich sześcioro, dwóch wilkołaków, mag, zmienna, elf i elfka. Stali w małej grupce wraz ze swoimi instrumentami. Oprócz nas na polanie przysiadało parę osób, rozmawiali, słuchali muzyki, ale nikt nie tańczył, choć moje nogi same się do tego rwały. Bardzo się zdziwiłam, gdy w ręku jednego z wilków zobaczyłam gitarę z wyglądu bardzo przypominającą elektryczną, jednak nigdzie nie było żadnych kabli ani wzmacniaczy. James wyjaśnił mi potem, że to również sprawka magicznej energii, bo tak się właśnie w Sudicante wytwarza instrumenty i robi nagłośnienie bez prądu. Hm… praktyczne. Przed drugim wilkołakiem stała perkusja, zbudowana może w troszkę inny sposób, ale nadal wydająca te same dźwięki. Zmienna i czarodziejka trzymały błyszczące flety poprzeczne, elfka opierała smyczek na swoich skrzypcach, a ciemnowłosy elf obsługiwał coś, co przypominało mi wyglądem dudy, jednak nie jestem pewna. Cóż… W każdym razie brzmienie miało bardzo podobne. Kiedy się tam zjawiliśmy, zespół właśnie zaczął nową piosenkę. Początek brzmiał bardzo niepozornie. Najpierw było słychać tylko cichy dźwięk dud, potem włączyły się skrzypce, podkręcając tempo, aż wreszcie zjawiła się perkusja i gitara. Po jakimś czasie dołączyły flety. James pociągnął mnie w stronę muzykantów, po czym niespodziewanie złapał mnie jedną ręką w talii, a drugą chwycił moją wolną dłoń. Spojrzałam na niego zdumiona, a on odwzajemnił się półuśmieszkiem. – To właśnie będziemy robić – oświadczył i, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaczął wirować ze mną w skocznym, energicznym tańcu. Piosenka była piękna, ale okropnie szybka, więc na początku byłam nieco sztywna. Bałam się, czy zdołam dotrzymać tempa memu towarzyszowi i się przy tym nie przewrócić. Po paru chwilach przekonałam się jednak, że James jest idealnym partnerem i kiedy z nim tańczę, nie muszę się martwić o żadne kroki, po prostu to on mnie prowadzi. Mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, skąd Jim potrafi tak mistrzowsko tańczyć. Przysięgam, o to akurat nigdy bym go nie podejrzewała, więc bardzo mnie zaskoczył. Bardzo przyjemnie zresztą. Po jakimś czasie utwór nieco zwolnił i teraz dobrze było słychać dudy, do których potem przyłączyły się flety. Wraz z piosenką zwolniliśmy także i my, a ja kątem oka dostrzegłam, że dotąd siedzący na trawie lub spacerujący słuchacze podchodzą do nas z szerokimi uśmiechami na twarzach i otaczają nas półkolem. I akurat wtedy, kiedy wszyscy zajęli już miejsca, utwór znowu przyspieszył i James niespodziewanie zaczął mnie okręcać szybciej, niż potrafiłam zarejestrować. Całe szczęście, że miałam buty na płaskiej podeszwie! Zgromadzeni zaczęli tańczyć razem z nami. Potem mój towarzysz na zmianę albo wirował ze mną po całej pozostawionej nam powierzchni, albo zaczynał mnie okręcać. W zależności od tego, jak zmieniało się tempo utworu, w taki sposób ze mną tańczył. Wkrótce wyzwoliła się we mnie radość i zaczęłam się śmiać. Zauważyłam, że Jim też jest w doskonałym humorze, właściwie takiego zadowolonego to go jeszcze nie widziałam. Moja suknia falowała wokół mnie, szczególnie podczas szybkich obrotów, a długie włosy Jamesa rozwiewał wytwarzany przez nas samych pęd powietrza. Potem utwór znienacka bardzo zwolnił, dużo bardziej niż
wcześniej, i zrobił się delikatny. Zaczęły grać tylko flety i gitara, lecz ona brzmiała teraz wysoko i trochę tak, jakby ktoś uderzał w kryształowe dzwoneczki. Bardzo mi się to spodobało, zwłaszcza że James ułożył ręce tak jak na początku naszego tańca i zaczęliśmy spokojnie tańczyć w sposób przywodzący mi na myśl walca. Gdy poczuliśmy, że utwór ma się ku końcowi, mój towarzysz okręcił mnie ostatni raz, tym razem bardzo powoli. Kiedy znalazłam się z nim twarzą w twarz, zsunął ręce po moich ramionach i złapał mnie lekko za dłonie. Wtedy właśnie wybrzmiały ostatnie nuty piosenki, a jego wzrok zatrzymał się na moich oczach. Wstrzymałam oddech. Nie wiedzieć czemu wszyscy zaczęli nam klaskać, co było dość niezręczne, jednak James wprawnie sobie z tym poradził. Ukłonił się nonszalancko, ciągle trzymając mnie za rękę, a ja poszłam w jego ślady, starając się, by mój ukłon nie wyglądał, jakbym zaraz miała się przewrócić. Potem wyszliśmy z kręgu i nieco oddaliliśmy się od zespołu i reszty przyglądających się nam osób. Odeszliśmy spory kawałek i teraz muzyka dobiegająca z oddali była przytłumiona. Zatrzymaliśmy się na brzegu połyskującej rzeki, osłoniętej zewsząd drzewami. Jej cichy szmer podziałał na mnie kojąco. Jim puścił moją dłoń, a ja przysiadłam zmęczona niemal przy samej krawędzi, opierając się plecami o drzewo, głaszczące swymi zielonymi listkami przezroczystą wstęgę wody. Westchnęłam cicho i zanurzyłam rękę w rzece. Była zimna, mile orzeźwiająca. Potarłam mokrą dłonią czoło, odgarniając z niego luźne kosmyki włosów. Gdy poczułam cudowny chłód na rozgrzanej skórze, zapragnęłam zrzucić buty i zanurzyć w wodzie swoje biedne, bolące nogi, jednak się powstrzymałam. Zamiast tego odwróciłam wzrok od szemrzącej rzeki i odszukałam Jamesa. Wydawał się spokojniejszy i bardziej zamyślony niż zwykle. Przechadzał się powoli między pobliskimi drzewami, z rękoma w kieszeniach. Nieobecny, jakby coś obudziło w nim dawne wspomnienia. – James? – niepewnie zagadnęłam, chcąc, aby na mnie spojrzał. Na usta cisnęło mi się jedno pytanie, ale nie byłam pewna, czy zechce mi na nie odpowiedzieć. Chłopak odwrócił głowę i spojrzał na mnie pytająco. Milczałam, ponieważ nie wiedziałam, co powiedzieć, biłam się z własnymi myślami. Po chwili mój towarzysz westchnął, zbliżył się i usiadł obok mnie pod drzewem. – Pytaj. – Zerknęłam na niego zdziwiona. Uśmiechnął się lekko, bez cienia ironii. – Widzę to po tobie. Chcesz mnie o coś zapytać, więc pytaj. Powiedzmy… Dzisiaj odpowiem ci na wszystko, innym razem może już nie być takiej okazji. – Urwał na chwilę, po czym dokończył niepewnie: – Dzisiaj… Dzisiaj po raz pierwszy od kilku lat bawiłem się tak dobrze, że potrafiłem zapomnieć o wszystkim. To dzięki tobie. Chcę się jakoś odwdzięczyć. – Zerknął na mnie. – Pytaj, o co tylko zechcesz, twój diabeł ma teraz dobrą passę i może spełnić jedno twoje życzenie. Uśmiechnęłam się. – Diabelska złota rybka? – zaproponowałam, a Jim odwzajemnił uśmiech. – Można tak to nazwać.
– Więc… – zaczęłam niepewnie, wiercąc się na swoim miejscu. – Chciałam… To znaczy… Zastanawiałam się nad twoją przeszłością – wykrztusiłam w końcu. James się zasępił. – To nie jest przyjemna historia – odpowiedź nadeszła dopiero po chwili. Wpatrywałam się uważnie w jego napiętą twarz. – Ale tak jak obiecałem, usłyszysz ją. – Odchrząknął cicho i zamyślił się. – To było jakieś osiem lat temu. Mieszkaliśmy właśnie tutaj, w Asuli. Ty również, ale jak wiesz, twoi rodzice uciekli z tobą, gdy miałaś roczek, więc wtedy już cię tu nie było. Gdy ukończyłem jedenaście lat, przeszedłem przez swoją pierwszą przemianę. Rodzice cierpliwie uczyli mnie różnych rzeczy związanych ze zmienianiem kształtu, chociaż moja mama była elfką, a ojciec wilkołakiem. Układało się nam tak jak zwykle, czyli zupełnie normalnie, jednak potem ojciec zaczął znikać z domu na coraz dłużej. Później matka dowiedziała się, że jej mąż spotyka się potajemnie z goblinami, które zabierają go gdzieś ze sobą, a po jakimś czasie z nim wracają. Nie chciała w to uwierzyć, ale w końcu kto by chciał, więc postanowiła śledzić go, gdy wyjdzie z domu. Oczywiście powiedziała mu wcześniej o tym, co usłyszała od sąsiadki, lecz, jak można się domyślić, mój ojciec wszystkiego się wyparł i oznajmił, że jak matka będzie słuchała tej swojej wścibskiej koleżanki, to żadnych prawdziwych informacji nigdy nie usłyszy. Same plotki. Mama nie chciała mu jednak uwierzyć na słowo, mimo że miała z tego powodu poważne wyrzuty sumienia, bo był to w końcu jej mąż, a w związku musi panować zaufanie. Jednak postanowiła pójść za nim ten jeden raz i słyszałem, jak przysięgała sobie, że jeśli te plotki okażą się rzeczywiście nieprawdziwe, nigdy nie zrobi już czegoś takiego. – Patrzyłam jak pierś Jamesa unosi się w głębokim westchnieniu. – Informacje okazały się jednak zupełnie prawdziwe. Pamiętam, jak wbiegła do domu, zamykała wszystkie drzwi i okna, a potem, nie chcąc mi niczego tłumaczyć, nie chciała wpuścić ojca do domu. Kiedy jakimś cudem udało mu się otworzyć drzwi, matka krzyczała coś o tym, że ona o wszystkim wie, że ma się wynieść z domu i zmądrzeć, że nie ma najmniejszego zamiaru narażać mnie na takie niebezpieczeństwo. Ojciec próbował ją uspokoić, wyjaśnić jej. Mówił, że dzięki temu będziemy bogatsi, chociaż przecież nie żyliśmy w totalnym ubóstwie, ale widać mu nie wystarczało, że ma dom, żonę i dziecko, a oprócz tego drugie w drodze. Tak, matka była w trzecim miesiącu ciąży, miał być znowu chłopiec. – Spuścił wzrok na swoje splecione, ułożone na brzuchu ręce, przerwał na chwilę, najwidoczniej próbując odpędzić nieprzyjemne wspomnienia, po czym kontynuował: – Nie chciała go słuchać, wyrzuciła go z domu. Po miesiącu jednak wrócił, zaklinając się, że nie ma już z nimi nic wspólnego. I rzeczywiście, mówił tym razem prawdę, nie miał z Parysem nic wspólnego, uciekł spod jego władzy i powrócił do normalności, bo zrozumiał swój błąd. Ale wszystko ma swoją cenę. Tej samej nocy Parys nasłał na ojca gobliny, które nie poprzestały jedynie na nim. Zabiły oboje moich rodziców, chciały także i mnie, ale jakoś udało mi się uciec. Mogłem zmieniać się w tygrysa, więc miałem jakieś szanse. Małe, ale zawsze jakieś. Biegłem całą noc, uciekając przed goblinami, i jakimś cudem znalazłem się w lesie z wejściem, czyli w tym, do którego trafiliśmy zaraz po przekroczeniu wodospadu. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, uciekałem więc coraz dalej, a rozjuszone stwory deptały mi po piętach. W końcu zobaczyłem płytką jaskinię w ziemi, tutaj muszę wyjaśnić, że za każdym razem wejście i wyjście z Sudicante wygląda inaczej. Nie miałem już sił i schowałem się w niej głęboko. Potem zasnąłem, a na
drugi dzień po prostu pomyliłem kierunki i zacząłem iść do wyjścia na zewnątrz, do świata ludzi. Od razu poznałem, że coś jest nie tak, i chciałem wrócić, ale gdy przemierzałem jaskinię, za każdym razem kończyła się po prostu ścianą. Nie było z niej drugiego wyjścia. Później, już nawet nie pamiętam, w jaki sposób, znalazłem się w ludzkim sierocińcu. Wszyscy dziwili się mojemu pełnemu arogancji i złośliwości zachowaniu. Dla nikogo nie byłem tam miły, ale to nie dlatego, że wcześniej też taki byłem, lecz dlatego, że jako dziecko zbyt dużo doświadczyłem. Najpierw śmierć rodziców, potem ucieczka przed goblinami, aż w końcu wyrzucony z własnej krainy, prosto do zasmrodzonego spalinami miasta, pełnego ludzi i rzeczy, których się bałem. – Wzruszył ramionami. – Poza tym nie chciałem nowej rodziny. Myślałem wtedy, że nie zdołam już nigdy nikogo pokochać… – Spojrzał na mnie błyszczącymi oczyma. – Nie wiedziałem, jak się z powrotem dostać do Sudicante, ale nie ustawałem w poszukiwaniach wejścia. Po pierwszych paru dniach pobytu w sierocińcu wypuścili mnie ze skrzydła szpitalnego. Gdy tam trafiłem, byłem trochę poobijany i przeszukałem torbę matki, którą wziąłem z sypialni rodziców, zanim uciekłem. Było w niej parę eliksirów, które zrobiła ona sama, a także mapy i książki o Sudicante. Łapczywie je wszystkie przestudiowałem, a potem codziennie wymykałem się z instytutu i biegałem po lesie jako tygrys. Postanowiłem wyrobić sobie formę, taką samą, jaką bym miał, gdyby wszystko potoczyło się inaczej i gdybym nadal mieszkał z rodzicami w Asuli. Kiedy ukończyłem osiemnaście lat, czyli według ludzkiego prawa byłem już dorosły, musiałem opuścić sierociniec i znaleźć sobie jakieś mieszkanie. Przez rok wynajmowałem kawalerkę i pracowałem na jej utrzymanie, a potem zjawiłaś się ty. Akurat wtedy, gdy szedłem do domu z pracy. Nie od razu poczułem, że jesteś zmiennokształtną, ale kiedy zobaczyłem goblina, nie wahałem się ani chwili, żeby ci pomóc. Po prostu dlatego, że ich nienawidzę. Potem, gdy się go pozbyłem i niosłem cię do parku, wyczułem w tobie wielką moc, nieco stłumioną, bo nigdy jej jeszcze nie używałaś. Dotarło do mnie, że właśnie pomogłem zmiennokształtnej, a w chwilę później zrozumiałem, że jesteś tą małą dziewczynką, o której bardzo wiele mówiono już od samego jej urodzenia i która wiele lat temu była zmuszona opuścić Sudicante ze względu na prześladowania Parysa. Pierwszy raz od ośmiu lat zatliła się we mnie nadzieja, że może ty wskażesz mi drogę do mojej ojczystej krainy, i na początku tylko o tym myślałem. Pomagałem ci, bo chciałem wrócić do Sudicante, ale potem… Potem coś się zmieniło. Wróciłaś po mnie w jaskini, uratowałaś mi życie, chociaż nie musiałaś tego robić, mogłaś przecież uciec albo ewentualnie sama ukryć się w tej szczelinie w skale. Potem jeszcze raz mi pomogłaś, a ja po raz pierwszy od długiego czasu poczułem wdzięczność wobec drugiej osoby. Wobec ciebie. Zaczynałem cię lubić, chociaż nie wiedziałem, co nas dalej czeka, gdzie dojdziemy. Wiedziałem tylko, że z tobą jest mi łatwiej. Po prostu lepiej. Spojrzał na mnie, niespokojnie wodząc oczyma po mojej twarzy. W końcu jego wzrok zatrzymał się na moich oczach. Długo w nie patrzył, a ja z przyjemnością odwzajemniałam spojrzenie. Było coś takiego w tym, co powiedział, że szybciej zabiło mi serce. Poznając jego historię, zrozumiałam go lepiej, chociaż nadal pod wieloma względami był dla mnie zagadką. Postanowiłam nie komentować w żaden sposób jego opowieści, ponieważ wydało mi się to nie na miejscu. Zresztą James wiedział, że nie pozostałam wobec tego obojętna, wiedziałam, że widzi to w moim spojrzeniu. Delikatnie ujęłam jego rękę i lekko ją uścisnęłam. Jim kciukiem pogłaskał wierzch mojej dłoni. Po chwili podniósł się i pomógł mi wstać.
– Musimy, niestety, już kończyć naszą wycieczkę, bo dochodzi piąta, a biesiada zaczyna się o szóstej. – Skrzywiłam się lekko, ponieważ nogi nadal mnie bolały, ale Jim spojrzał na mnie łagodnie. – Widzę, że jesteś zmęczona. – Pokiwałam głową, czując się nieco winna. James odrzucił do tyłu głowę i złożył mi szarmancki ukłon z iście królewskim rozmachem. – Proponuję więc ze strony swej skromnej osoby nieprzyzwoicie kuszącą propozycję, a mianowicie możesz, panienko, użyć mnie jako swego prywatnego wierzchowca, a trafisz do pałacu szybciej, niż zdążysz pomyśleć, i to bez męczenia swoich dostojnych stópek. – Mrugnął do mnie i zmienił się w tygrysa. To jak? Skorzystasz? – Po krótkim wahaniu wdrapałam się na jego grzbiet, choć zadanie miałam nieco utrudnione przez suknię. – Dziękuję – powiedziałam cicho, przytulając się do miękkiego białego karku, znaczonego czarnymi pasami. Poczułam w swoich myślach, jak James się uśmiecha, i sekundę później mknęliśmy po zielonych łąkach w zawrotnym tempie. Dosłownie po chwili zobaczyłam lasek, z którego wyłoniliśmy się na początku naszej wycieczki, chociaż głowę daję, że zawędrowaliśmy daleko w głąb miasta. Mijane przez nas drzewa wydawały się być zamazaną zieloną plamą, a słońce przeświecające między liśćmi rzucało wokoło rozproszone plamki światła. Po paru minutach dotarliśmy pod pałacową bramę. Zsiadłam z mego towarzysza, a on przyjął na powrót swoją normalną postać. Weszliśmy razem do zamku i rozstaliśmy się dopiero pod drzwiami mojego pokoju. – Dziękuję ci za wszystko. – Uśmiechnęłam się nagle troszeczkę zakłopotana. – Świetnie się z tobą bawiłam. – Nie ma za co. Cieszę się, że chciałaś jednak ode mnie czegoś więcej i przyszłaś do mojego pokoju – odpowiedział, patrząc prosto w moje oczy i uśmiechając się lekko. – Do zobaczenia na uczcie, to już niedługo. – Poruszył brwiami. – Nie zdążysz się za mną stęsknić, a szkoda… Tak ładnie mnie dzisiaj rano witałaś. – I pewnie chciałbyś, żebym się teraz z tobą tak ładnie jak przedtem pożegnała? – zapytałam, dając mu lekkiego kuksańca. Zrobił zamyśloną minę. – Może… Może bym i chciał. Poradnik „Jaskiniowiec i ja” oraz jego druga część „ Pokochaj maczugę swojej ukochanej” dały mi wiele do myślenia. – Nie wiedziałam, że tak dużo już przeczytałeś! Ale, no cóż… Musimy się trzymać zasad. Nie mogę cię przytulić więcej niż jeden raz w ciągu dnia, bo to według kodeksu zakompleksionej damy dworu byłoby wysoce niestosowne. – Uchyliłam drzwi i wśliznęłam się do mojego pokoju, ciągle jednak obserwując Jamesa. Na jego twarzy wykwitł leniwy półuśmieszek. Oparł się całym ciałem o framugę z jednej strony i teraz nasze twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów. Jego ciemne, kręcone włosy połaskotały mnie w nos. – A gdyby ten jeden raz trwał cały dzień… albo noc? – Jego gorący oddech musnął moją szyję. Poczułam na twarzy ciepło, ale nie pochodziło ono jedynie z ust Jamesa.
– Wtedy… – Spojrzałam w jego szmaragdowo zielone oczy, wpatrujące się we mnie intensywnie. – Wtedy byłoby ciekawie. Nagle dobiegł nas odgłos kroków na schodach. Jim niechętnie przywrócił między nami normalną odległość i ciągle jeszcze z tym swoim półuśmiechem na ustach skinął mi głową, po czym odszedł w stronę swojego pokoju. Gdy się oddalił, gwałtownie wypuściłam powietrze z płuc. Nawet nie wiedziałam, że je wstrzymywałam, ale tak bliska obecność Jamesa podziałałaby w ten sposób na każdą dziewczynę. Ja również nie byłam wyjątkiem. Ostrożnie przymknęłam drzwi i opadłam na kremowy fotel. Z ozdobnego zegara stojącego na małym okrągłym stoliku tuż obok mnie można było odczytać godzinę za dwadzieścia szósta. Byłam tak wykończona i dotleniona świeżym powietrzem, że najchętniej od razu położyłabym się spać do mojego miękkiego łoża z baldachimem i pachnącą pościelą. Nie wiadomo, kiedy znowu się do podobnego położę. Nie miałam zielonego pojęcia, ile czasu mogą zająć poszukiwania wszystkich tych Insygniów i kiedy będziemy mogli przejść do właściwej akcji ratowniczej. Wiedziałam tylko, że nie będzie łatwo i że trochę to potrwa. Znużona przymknęłam oczy, rozluźniając się w fotelu, jednak nie było mi dane długo odpoczywać, ponieważ ktoś zapukał do drzwi. Nie potrafiąc zdobyć się na nic więcej, wydałam z siebie tylko słabe „Proszę!”, które jednak najwyraźniej temu komuś wystarczyło. Dopiero po chwili zorientowałam się, że w mojej komnacie stoi nie kto inny, a królowa. Speszona zerwałam się na równe nogi, lecz Mirakos ze śmiechem kazała mi z powrotem usiąść, po czym sama przysiadła po drugiej stronie stolika. Miała na sobie ciemnozieloną suknię, lecz tym razem elegantszą wersję, z dekoltem wyszywanym małymi perełkami i bez rozcięć po bokach, za to z imponującym trenem. Włosy miała upięte w luźny kok z tyłu głowy, a diadem pięknie połyskiwał wśród bujnych, rudych loków. Zdjęła pas z bronią, ale w ręku trzymała pochwę, z której wystawał metalowy, grawerowany w zawijasy trzon miecza. Uśmiechnęła się do mnie ciepło. – Piękna fryzura i… suknia. – Kobieta zmarszczyła brwi. – Nie wydaje mi się, żeby była u ciebie w szafie, chociaż wyglądasz w niej ślicznie. – Uśmiechnęła się ponownie. – Ślicznie i silnie. – Dziękuję, ja… To prezent. – Spojrzałam na nią nieśmiało. – James zabrał mnie na wycieczkę do Asuli. – To świetnie! Mam nadzieję, że ci się spodobało i że dobrze się razem bawiliście. – Królowa wyglądała na naprawdę zadowoloną. – Dziękuję. – Uśmiechnęłam się szczęśliwie. – Miasto było piękne, a James pokazał mi mnóstwo ciekawych miejsc. – Mirakos pokiwała głową z pogodną miną. – Wspaniale, ten dzień był dla was, więc dobrze, że z niego skorzystaliście. – Odchrząknęła elegancko, jednocześnie podając mi pochwę z mieczem. Drgnęłam zaskoczona, ale przyjęłam prezent. Królowa uśmiechnęła się przepraszająco. – To dla ciebie. Wybacz, że
nachodzę cię z takimi sprawami teraz, kiedy jesteś zmęczona, ale potem nie będzie czasu. Biesiady zwykle nie kończą się po dwóch czy trzech godzinach. – Skinęłam głową na znak, że rozumiem, i na próbę dobyłam miecza. Na klindze nie było żadnych zdobień, lecz połyskiwała dumnie. Leżał w mojej dłoni idealnie i tak jak miecze, którymi ćwiczyłam z Rubeusem, był dziwnie lekki, co, jak zdążyłam się przekonać, znacznie ułatwiało manewrowanie. – Dziękuję – powiedziałam, ciągle jeszcze troszkę zaskoczona, i schowałam broń do pochwy. – Niech ci dobrze służy. Mam nadzieję, że nie będziesz musiała używać go często. – Uśmiechnęła się Mirakos, po czym wstała. – Zabawa zaczyna się za parę minut. Chcesz może zejść tam teraz ze mną, czy wolisz przyjść trochę później? Nie martw się, nikt nie będzie ci miał za złe, jeśli zechcesz się trochę przespać. – Nie, zejdę z tobą, Mirakos – postanowiłam. – Więc chodźmy – uśmiechnęła się królowa i razem zeszłyśmy do ogrodów. *
Na dużej przestrzeni ustawiono szerokie i długie drewniane stoły, wprost uginające się pod ciężarem spoczywającego na nich jedzenia, oraz takie same ławki bez oparcia, na których siedzieli goście. Gdzieś w tle grała muzyka, podobna do tej, którą słyszałam na wycieczce z Jamesem, w pewnym oddaleniu tańczyli biesiadnicy. Przyszło ich naprawdę wielu, kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Choć różnili się od siebie latami i wyglądem, jedną cechę wszyscy mieli wspólną – dużo jedli, pili, bawili się, tańczyli i śpiewali. Mrok już dawno spowił sylwetki pogrążonych w rozmowach i żartach gości, jednak zdawałoby się, że całe towarzystwo z każdą chwilą, z każdą kroplą piwa (tym razem w pełni alkoholowego) i wina jeszcze bardziej się rozkręca. Byłam już bardzo zmęczona, oczy same mi się zamykały, ale nie mogłam przecież tak po prostu odejść w środku zabawy. Właściwie nie wiedziałam, która jest godzina, ale modliłam się w duchu, żebym mogła w końcu położyć się spać. Przypasany wcześniej miecz ciążył mi u boku niczym pięciotonowa kotwica, ale starałam się na to nie zwracać uwagi i po raz dziesiąty już chyba dowlokłam się z ławki do parkietu, poproszona do tańca przez jednego z gości. Interesowali się mną, to było widać. Wypytywali mnie o wiele spraw, głównie o moje życie wśród ludzi, ale robili to przyjaźnie i niezbyt natarczywie, choć widziałam, że byli ciekawi. Odpowiadałam uprzejmie na zadane pytania, chwaliłam stroje lub dziękowałam za taniec, lecz z każdą minutą przychodziło mi to coraz trudniej. Kiedy młody elf odprowadził mnie do stołu i zaproponował szarmancko, że naleje mi wina, zapomniałam mu odpowiedzieć. Grunt, że się tym za bardzo nie przejął i zaraz zaczepił śliczną elfkę, chyba mniej więcej w jego wieku, po czym oboje zniknęli w mroku, między tańczącymi parami.
Rubeus również był, ale dzięki Bogu do mnie nie podszedł. Jamesa za to widziałam tylko raz, na samym początku, potem stracił mi się z oczu. Gdy tak siedziałam na ławce i kiwałam się sennie w przód i w tył, nagle poderwał mnie czyjś przerażony krzyk, potem następny i jeszcze kolejny. Zerwałam się na równe nogi i wyszarpnęłam miecz z pochwy. Strach dodał mi nowych sił, chociaż wiedziałam, że nie na długo. Muzyka ucichła gwałtownie, a powietrze przesyciły inne dźwięki – okrzyki bólu, szczęk metalu o metal i odgłos ciężkiego biegu, ten sam, który słyszałam za swoimi plecami, gdy razem z Jamesem uciekaliśmy do jaskini. – Gobliny! Kto może, niech walczy, reszta niech ucieka! – oto co zastąpiło wesołe rozmowy i śmiechy. Gorączkowo rozejrzałam się dookoła, szukając wzrokiem Jamesa, lecz nieskładna bieganina dookoła w niczym mi nie pomagała. Sapnęłam ze zdenerwowaniem i postąpiłam parę kroków naprzód. Martwiłam się o niego, mimo że był dużo lepszym wojownikiem ode mnie i na pewno by sobie poradził. Wtem zobaczyłam, jak jeden z goblinów atakuje Mirakos. Nie miała broni, więc nie mogła nic zrobić. Z walącym sercem już do niej biegłam, gdy stwór ciął ją srebrnym sztyletem w pierś. Z mojego gardła wyrwał się przerażony krzyk. Królowa osunęła się na ziemię i kiedy stwór podchodził do niej powoli, by zadać ostateczny cios, nagle zmaterializował się przy nim James i bez wahania przebił plecy napastnika na wylot. Myślałam, że to wystarczy, ale zaatakowany tylko ryknął wściekle i w chwili, gdy Jim wyszarpnął z niego broń, odwrócił się rozjuszony. Z masywnym mieczem w ręku James walczył z czerwonookim goblinem. Podczas gdy on poruszał się jak tancerz, potwór stawiał ciężkie, potężne kroki. James był bardziej zwinny, ale siła goblina robiła swoje. Teraz stwór dobył wielkiego topora, zamiast sztyletu czy swoich kłów, i każde uderzenie mijało dosłownie o włos mojego towarzysza. Krzyknęłam i zerwałam się z miejsca, kiedy goblin zdołał dosięgnąć Jamesa i ranił go w udo, na szczęście niezbyt głęboko, ale to tylko dlatego, że Jim zdążył sprawnie odskoczyć. Gdyby nie walczył tak dobrze, prawdopodobnie nie miałby teraz nogi. Mój towarzysz sapał ciężko, widać było, że jest okropnie zmęczony, ale nie miał zamiaru się poddać. Atakował precyzyjnie i szybko przemieszczał się z miejsca na miejsce podczas zaciętej walki. W końcu jednak stwór przyparł go do drzewa i wytrącił miecz z ręki. Przerażona zadziałałam instynktownie. Otrząsnęłam się z szoku, odsunęłam na bok złość i strach, po czym doskoczyłam do upiornie bladego cielska, próbującego zabić Jima. Gdy moje ostrze przecięło twardą skórę, goblin, zdezorientowany, na chwilę poluzował uścisk i odwrócił się do mnie. Jego twarz, jeśli można to tak nazwać, wyrażała bezbrzeżną nienawiść i szał zabijania. Kłapnął kłami i zapomniał o Jamesie, a zajął się mną. Przysięgam, te stwory nie były inteligentne, a jedynie cholernie silne. Odskoczyłam w bok, widząc, że James chwilę wcześniej odzyskał wolność i podniósł miecz z ziemi. Wydawałoby się, że goblin zupełnie tego nie zauważył, zaatakował za to mnie. Rozpaczliwie potrzebowałam pomocy, ale zobaczyłam, że do mego towarzysza doskoczyły dwa inne potwory. Tamte wydawały mi się mniejsze od mojego napastnika. Potem dopiero dowiedziałam się, że mój stwór był ich przywódcą, którego zabić jest pięć razy trudniej od zwykłego goblina. Parę razy go cięłam, ale ranki te były dla niego tak szkodliwe jak ugryzienie komara. Zobaczyłam, jak James próbuje się przedrzeć do mnie przez masywne cielska potworów, ale one skutecznie
mu to utrudniały. Krzyknął coś do mnie i przez chwilę uchwyciłam jego wściekły i zarazem przerażony wzrok. Jedno, co wiem, to to, że nie bał się o siebie, ale o mnie, bo jego ciosy stały się zacieklejsze i pełne złości, czego wcześniej nie zauważyłam. Między nami przelewały się tłumy walczących, zobaczyłam jakiegoś strażnika podnoszącego nieprzytomną królową i uciekającego z nią do zamku. Miał szczęście, wszystkie gobliny były aktualnie zajęte i udało mu się przedrzeć przez walczących w miarę bez szwanku. James wołał mnie po imieniu, próbując pozbyć się swoich napastników. Chciałam mu odpowiedzieć, ale gdy się cofałam, moja suknia zahaczyła o coś i upadłam na ziemię. Spojrzałam w nienawistne czerwone oczy potwora i nagle przez moje myśli przemknęły obrazy śmierci i zniszczenia, podsycone tak silną i czystą radością, że samej zachciało mi się śmiać. Piękne miasta w całej Sudicante spływały krwią pokoleń jej mieszkańców… Nie! Potrząsnęłam głową. To nie były moje myśli, wypływały one od goblina, który przystanął z toporem zawieszonym w powietrzu i z wściekłym grymasem potrząsał głową. Musiałam nieświadomie użyć swojej umiejętności przeszukiwania umysłów i z niemałą satysfakcją zobaczyłam, że na goblina zadziałało to tak samo jak na Rubeusa i jednego ze strażników. Strasznie go zabolało i był rozkojarzony. Wymachiwał rozjuszony swoim orężem, a ja zrozumiałam, że to moja jedyna szansa. Podjęłam przeszukiwanie jego umysłu, robiąc to najbardziej brutalnie, jak tylko potrafiłam. Byłam tak skoncentrowana, że nie potrafiłam ruszyć się z miejsca i po chwili poczułam ostry ból w ramieniu. Coraz bardziej rozjuszony goblin musiał mnie drasnąć, gdy tak walił na oślep swoim toporem. Poczułam ciepło krwi wypływającej z rany. Bolało jak diabli, ale zacisnęłam zęby i nie przerywałam swojej czynności. Wiedziałam, że jeśli to zrobię, prawdopodobnie zginę, bo goblin był zbyt blisko. Czułam, jak energia umyka z mojego ciała, niczym powietrze z przekłutego balonu, i z każdą chwilą robiłam się coraz słabsza. Potem nagle przerwałam, chociaż wcale tego nie planowałam. Ręce, do tej pory wytrwale podtrzymujące moje ciało, odmówiły mi posłuszeństwa i dotknęłam plecami ziemi, przesiąkniętej zapachem krwi. Kątem oka zobaczyłam mnóstwo ciał zabitych biesiadników oraz znacznie mniej zabitych goblinów. Wśród leżących bez życia ujrzałam Rubeusa. Serce zatrzymało mi się na moment, a z oczu mimo woli pociekły łzy. Nie chciałam tego dla niego, nigdy, choćby nie wiem co zrobił. Siły opuściły mnie zupełnie, gdy patrzyłam na bezwładne ciało młodego elfa, niegdyś mojego przyjaciela, leżące w kałuży krwi. Jego włosy, przedtem platynowe, prawie białe, krew zabarwiła na karmazynowy kolor. To było zbyt straszne, a ja nie miałam już siły, aby bronić się przed stworem, wyraźnie dochodzącym już do siebie po moim zamachu na jego umysł. Wokół nas było coraz mniej walczących, większość z nich poległa, na szczęście jednak niektórym udało się zabrać ze sobą do grobu potwornych napastników. Poczułam ruch powietrza na twarzy i ostatkiem sił uchyliłam lekko powieki, by zobaczyć, jak czerwonooki stwór zamierza się na mnie toporem. Nie miałam sił, by się bronić, więc zacisnęłam mocno powieki, czekając na swój koniec. I wtedy usłyszałam wściekły krzyk Jamesa, a w chwilę później goblińska głowa potoczyła się daleko po trawie. Ciężkie cielsko upadło obok mnie, a przerażona twarz Jamesa pojawiła się tuż nad moją. – Lil, słyszysz mnie? Lilith! – Potrząsnął mną za ramiona.
Nie potrafiłam mu odpowiedzieć, ale odszukałam wzrokiem jego oczy. Wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw i wziął mnie na ręce. Nikt już nie walczył, za to pozostali przy życiu małymi grupkami wchodzili do pałacu, niosąc na rękach rannych lub swoich zmarłych, płacząc w milczeniu. Nie potrafiłam znieść tego widoku, zamknęłam więc oczy. Jim wbiegł ze mną do skrzydła szpitalnego, ale gdy zobaczył, że pęka ono w szwach, po małym wahaniu podszedł szybkim krokiem do półki, wziął z niej kilka eliksirów, po czym w ekspresowym tempie znaleźliśmy się w jego pokoju. Położył mnie na łóżku, opatrzył mi rękę i kazał wypić jakiś eliksir. Poczułam się trochę lepiej i z ulgą stwierdziłam, że Jim zajął się również swoimi ranami. Chciałam mu pomóc, ale nie potrafiłam nawet trzeźwo myśleć, w końcu zrezygnowałam. Potem zniknął gdzieś na chwilę, a ja zapadłam w płytki, niespokojny sen. Kiedy się obudziłam, w pokoju było zupełnie ciemno. Czułam się o wiele lepiej, choć nadal byłam zmęczona, lecz teraz przynajmniej potrafiłam jasno myśleć. Byłam przykryta kołdrą. W fotelu obok łoża dostrzegłam zgarbioną sylwetkę. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyłam, że to James. Twarz miał ukrytą w dłoniach i wyglądał, jakby przedtem siedział tu i mnie obserwował, a teraz po prostu zasnął. Przebrał się w czyste ciuchy, zmył z siebie krew, a na nodze nie było już śladu po wcześniejszej ranie. Poruszyłam na próbę ramieniem i stwierdziłam, że mnie też już nie boli. Odwinęłam opatrunek i moim oczom ukazała się jedynie długa, cienka blizna, żadnych więcej obrażeń. Na drugim fotelu, w rogu pokoju, zobaczyłam moje ubrania, skórzaną torbę na ramię i dwie pochwy z mieczami, w tym jedną moją, którą James najwyraźniej musiał mi odpiąć. Obok fotela stały też moje buty, wyczyszczone z krwi i błota, za to na moich stopach niczego nie znalazłam. Zrobiło mi się ciepło na sercu na myśl o tym, że Jim o mnie zadbał, nie zapominając właściwie o żadnym szczególe. Byliśmy już gotowi do drogi. Wyśliznęłam się cicho z łoża, patrząc przez chwilę na śpiącą sylwetkę Jamesa, po czym zabrałam ze sobą swoje zwykłe ciuchy, wraz z czarnym gorsetem, i zamknęłam się w łazience, uprzednio zerkając na ozdobny zegar, wiszący na ścianie. Było wpół do czwartej nad ranem. Szybko się odświeżyłam i czując się o niebo lepiej, wyczyszczona z zaschłej krwi i w czystych ciuchach, weszłam z powrotem do pokoju. Kiedy patrzyłam na Jamesa, zrobiło mi się go żal. Musiał być nie mniej zmęczony niż ja, pewnie nawet bardziej, a mimo to nie poddał się znużeniu i przygotował wszystko do drogi. Pierwotny plan był taki, że idziemy do swoich pokojów około północy, przygotowujemy sobie najpotrzebniejsze rzeczy i wstajemy gotowi i wypoczęci nazajutrz wczesnym rankiem. Jednak scenariusz się nieco zmienił, dobrze, że miałam chociaż przygotowane na fotelu w moim pokoju te właśnie ciuchy, bo Jim musiałby grzebać w mojej szafie. Nie założyłam jedynie butów, chciałam się jeszcze trochę zdrzemnąć, przynajmniej do szóstej. Patrząc na śpiącego Jamesa, pomyślałam, że jemu też przydałoby się parę godzin snu w wygodniejszej pozycji. Podeszłam cicho i delikatnie potrząsnęłam nim za ramię. Zbudził się natychmiast, patrząc prosto na mnie, czujnym wzrokiem, tak przytomnym, jakby tylko udawał, że śpi. – Coś się stało? Dlaczego wstałaś? – Spojrzał na mnie badawczo. – Przebrałaś się i ściągnęłaś bandaż. – Złapał lekko moje ramię i obejrzał je dokładnie. – Za parę godzin nie będzie już nawet blizny. Miałaś szczęście, że nie zrobił ci głębszej rany, bo inaczej nie wyzdrowiałabyś tak szybko. – Skinął głową i puścił moją rękę. Odchrząknęłam cicho.
– Dziękuję. Uratowałeś mi życie. Znowu. – Uśmiechnęłam się nieśmiało. – No i że się teraz mną opiekowałeś i przyniosłeś tutaj to wszystko – wskazałam na ubrania. Machnął lekceważąco ręką. – Nie musisz mi dziękować, ty chciałaś zrobić dzisiaj to samo i właściwie ci się udało. – Uśmiechnął się ze zmęczeniem. – Zresztą nie umiałem spać, więc postanowiłem już wszystko przygotować. W torbie są zapasowe ubrania. Prawdę mówiąc, znalazłem je w twojej szafie, ale chyba nie będziesz o to zła? – Pokręciłam szybko głową. James żachnął się. – Ja… Byłem też sprawdzić, co u królowej. – Co z nią? – zapytałam zaniepokojona. – Ona ma się dość dobrze, nie licząc połamanych żeber i głębokiej ciętej rany, zadanej sztyletem, ale lekarze i uzdrowiciele powinni się z tym szybko uporać. Jednak… jest jeszcze coś. – Pierwszy raz widziałam, jak Jim poważnie zastanawia się nad doborem słów i mocno się waha. – Rubeus…. – Wiem – przerwałam mu ostrzej, niż zamierzałam. Spojrzał na mnie zaskoczony, westchnęłam ciężko. – Wiem – powtórzyłam znacznie ciszej i spokojniej, jednocześnie zdając sobie sprawę, że oczy zapełniają mi się łzami. Ze złością wytarłam je jednym ruchem dłoni. – Widziałam go, jak sama leżałam na ziemi. Był niedaleko. Już nie żył. Poczułam jak James wstaje i obejmuje mnie mocno w pasie. Przytuliłam się do niego, próbując się uspokoić, jednocześnie wdychając jego przyjemny zapach. Pachniał czystością, wiatrem i nocą. Staliśmy tak przez chwilę, po czym wziął mnie na ręce i zaniósł do łóżka. Po chwili sam zrzucił buty i położył się po drugiej stronie. Nakrył mnie kołdrą i przyciągnął do siebie. Rozpuścił moje włosy z luźnego warkocza, jaki zaplotłam sobie po kąpieli i delikatnie pogłaskał mnie po głowie. Potem wziął jeden kosmyk i zaczął się nim bawić, a ja położyłam głowę na jego piersi i wkrótce potem zasnęłam, przepełniona spokojem i ciepłym uczuciem bezpieczeństwa.
ROZDZIAŁ SZÓSTY ZNOWU W DRODZE Gdy się obudziłam, Jamesa już nie było. Pomyślałam, że może poszedł uzgodnić z królową jakieś sprawy przed naszym wyjazdem. Godzina była bardzo wczesna – za dwadzieścia szósta – a ja tak naprawdę nie wiedziałam, co mnie obudziło: poczucie obowiązku i misji do spełnienia czy też to, że Jim wyszedł z pokoju. Westchnęłam i stwierdziłam, że pewnie jedno i drugie. Podniosłam się z łoża, wygładziłam ubrania, które właściwie aż tak bardzo się nie pogniotły podczas tej krótkiej drzemki, i postanowiłam, że wezmę swój bagaż, a następnie sprawdzę, co u królowej. Z tego, co mówił James, nie miała się zbyt dobrze i raczej nie wyjdzie nas pożegnać, a ja poczułam silną potrzebę zatroszczenia się o kogoś. Pragnęłam do niej zajrzeć i życzyć jej zdrowia. Poza tym naprawdę ją polubiłam, mogę nawet powiedzieć, że stała się dla mnie przyjaciółką, i martwiłam się o nią. Zasznurowałam moje wysokie buty, przypasałam miecz i chciałam wziąć swój plecak, ale nigdzie go nie znalazłam, więc zbiegłam po szerokich schodach w stronę wyjścia do ogrodów. Nie wiedziałam, gdzie znajduje się sypialnia królowej, więc postanowiłam zapytać o to jakiegoś strażnika. Znalazłam ich tam, gdzie się spodziewałam, a teraz nawet w zdwojonej liczbie. Mieli ponure twarze, ale nie dziwię im się, sama też nie byłam w najlepszej formie. Zeszłej nocy zginęło mnóstwo gości i mieszkańców pałacu, a ból mięśni i odniesionych ran, a także niewyspanie i stres gnębią każdego, kto przeżył. Mimo to, gdy zapytałam o drogę do królewskich apartamentów, okazali się bardzo mili i uprzejmi jak zwykle. Jeden z nich, młody, ciemnowłosy chłopak o imieniu Galandier, zaproponował, że mnie tam zaprowadzi, na co oczywiście od razu z ulgą przystałam. Poszliśmy w prawo oświetlonymi przez mosiężne kinkiety korytarzami i po chwili zatrzymaliśmy się przed pięknie zdobionymi dwuskrzydłowym drzwiami. Galandier oznajmił, że jesteśmy na miejscu, skinął mi lekko głową i odszedł do swoich obowiązków, a ja z wahaniem uchyliłam drzwi. Usłyszałam rozmowę, cichy głos królowej odpowiadał stanowczo na zirytowane zarzuty głębokiego męskiego tonu, który należał do Jamesa. Zaintrygowana i nieco onieśmielona, w końcu zdobyłam się na odwagę i weszłam cicho do pokoju. Był piękny, podobny do mojej komnaty, ale bardziej strojny, choć wciąż utrzymany w dobrym guście. W wielkim rzeźbionym łożu z baldachimem, na ogromnej stercie poduszek i pod stosem kołder leżała Mirakos. Wstrząsnął mną jej wygląd, wydawała się taka drobna i bezbronna pod tymi wszystkimi pierzynami, bardzo schudła, a twarz miała bielszą od śnieżnobiałych falbanek jej pościeli. Jedynie włosy odcinały się intensywnym rudym kolorem, choć teraz przy bladości jej cery można by pomyśleć, że są czerwone. Błękitne oczy, jeszcze wczoraj tak błyszczące i żywe, były zasnute jakby mgiełką bólu, zmęczenia i choroby, a ręce, które parę godzin temu wprawnie trzymały miecz, leżały bez ruchu na miękkiej narzucie. James odwrócił się niespokojnie, gdy weszłam, ale kiedy mnie zobaczył, na powrót stał się spokojny. Krążył obok łoża królowej ze zmarszczonym czołem
i zatroskanym spojrzeniem, ja zaś podeszłam bliżej i stanęłam u wezgłowia łóżka Mirakos. Kobieta dopiero teraz mnie zauważyła i natychmiast się uśmiechnęła. Podziałało to na mnie krzepiąco, ponieważ jej uśmiech był przyjemny oraz ciepły jak zawsze i trochę przywodził na myśl matczyny. Delikatnie wzięłam ją za rękę i kucnęłam przy niej, kątem oka dostrzegając na jej stoliku nocnym ciężką, oprawioną w skórę księgę o Smoczych Insygniach oraz parę innych, znacznie cieńszych i mniej zniszczonych, a poza tym małą stertę map. – Co się stało, Mirakos? Dlaczego gobliny nas zaatakowały? – zapytałam niepewnym głosem, bo miałam pewne wyrzuty sumienia, że zamęczam takimi pytaniami słabą i chorą osobę. Jednak doszłam do wniosku, że muszę wiedzieć, choćby dla dobra naszej misji i Insygniów, które w końcu mają pomóc uratować całą Sudicante przed Parysem i jego krwiożerczymi sługusami. Królowa westchnęła ciężko, ale na jej ustach pozostał ślad uspakajającego uśmiechu. – Prawdopodobnie Parys zdołał wywęszyć, że coś się dzieje w Asuli. Coś, co nie idzie po jego myśli i może mu zagrozić. On wie, że nie spoczniesz, dopóki nie odzyskasz swoich rodziców, ale całe szczęście nie wie jeszcze, jak się do tego zabierzesz. I z czyją pomocą to zrobisz. To dla nas wielki plus, że szalony król nie wie o Insygniach, i jeżeli chcemy coś zdziałać, lepiej żebyśmy byli ostrożniejsi i nie pozwolili mu do tego dotrzeć. Parys nasłał na nas swoje gobliny, ponieważ prawdopodobnie domyśla się, że się tu znalazłaś, a jego słudzy mieli mu tę informację potwierdzić i spróbować mu ciebie dostarczyć. Ten goblin, który cię zaatakował, zabiłby cię, to jasne, ale to nie byłby wielki problem dla jego pana. – Zmarszczyłam brwi zdezorientowana, a James jakby w obronnym geście stanął za moimi plecami. – Jak to nie byłby? Przecież mówiłaś, że chciał mnie żywą? – zaoponowałam. Królowa ze smutkiem pokręciła głową. – Oczywiście, że chce cię żywą, ale gdyby tamten goblin cię zabił, Parys w swoim zamku przywróciłby ci życie nekromanckimi, nie muszę chyba dodawać, że zakazanymi praktykami, a tym samym związałby twoją duszę ze swoją i od tej chwili, czy byś tego chciała, czy nie, służyłabyś mu jako potężnej klasy narzędzie do zdobywania po kolei wszystkich ziem Sudicante. Serce zaczęło mi walić w piersi jak oszalałe. To tak skończyłabym, gdyby goblin mnie zabił? Nie dość, że skazałabym tym samym na śmierć moich rodziców, to również całą Sudicante, a Parys bezkarnie używałby moich mocy do systematycznego zgładzenia wszystkiego, co się rusza na tej ziemi, całą Sudicante zaludniłyby te obrzydliwe gobliny, a co szczęśliwsi prawowici mieszkańcy mogliby liczyć na służbę w domach tych okropnych stworzeń. No nie! Ja nie mogę się na to zgodzić! – Czyli gobliny zaatakowały nas dlatego, że Parys coś podejrzewa? – Tak – Mirakos udzieliła mi odpowiedzi. – Ale na szczęście żaden z nich nie potwierdzi mu informacji, że tu jesteś, ani tym bardziej po co tu jesteś, ponieważ wszystkie
zginęły w walce z naszymi ludźmi. – Kobieta posmutniała i jej rysy przez chwilę zrobiły się stare i zmęczone, chociaż nie mniej piękne, niż były. – Za dużo ich zginęło. Zaatakowało nas piętnaścioro goblinów i pięciu ich przywódców, czyli pięcioro tych większych i silniejszych, jak wiesz, a ludzi, którzy walczyli, było prawie cztery razy więcej. – Popatrzyła na nas z dawnym ogniem, jaki tlił się w jej oczach. – A ostało się tylko dwadzieścia parę osób, w tym wielu ciężko rannych. Z osiemdziesięciorga! – Kiedy zobaczyłam w jej spojrzeniu niemy żal i jednocześnie palącą złość, musiałam odwrócić wzrok, James jednak patrzył na nią spokojnie i bez słowa. Zapadła krępująca cisza, którą wkrótce przerwała Mirakos, tym razem z łagodnym wyrazem twarzy. Znowu wyglądała młodo, ale można było zauważyć, że przybyło jej zmarszczek od tego stresu i zmartwień w ciągu ostatnich paru dni. – Przepraszam was, nie powinnam była się tak unosić, teraz najważniejsza jest misja. – Nie przepraszaj królowo, masz prawo. – Usłyszałam spokojny głos Jamesa. Nie dotykał mnie, ale podświadomie czułam, że jest spięty i niespokojny. Coś musiało się wydarzyć podczas mojej nieobecności i chodzi mi teraz o rozmowę, którą prowadzili razem z Mirakos, zanim weszłam do pokoju. Otrząsnęłam się do reszty z szoku, jaki wywarły na mnie jej słowa, i postanowiłam więcej o tym nie myśleć, a przynajmniej na czas tej misji, bo przed oczyma stanął mi straszny obraz martwego Rubeusa, który za wszelką cenę chciałam odpędzić. – A… jak ty się czujesz, Mirakos? – zapytałam niepewnie, czując na sobie badawczy wzrok Jima, ale tylko przez chwilę. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego tak na mnie spojrzał, lecz teraz mnie to nie obchodziło. Kobieta uśmiechnęła się ciepło. – Całkiem dobrze, moja Lil, dziękuję. – Rzuciłam okiem na jej wymizerowaną twarz i przez moją własną przebiegł wyraz zwątpienia. Musiała to zauważyć, bo zaraz pośpiesznie zaczęła mnie zapewniać, że naprawdę nic jej nie jest i że uzdrowiciele doskonale dają sobie z tym radę. Jak na mój gust zareagowała trochę zbyt gwałtownie i beztrosko, ale nic nie powiedziałam. – Spokojnie, naprawdę czuję się dobrze, a mój wygląd to tylko skutek stresu, zmartwień i tego niespodziewanego ataku, ale z każdym dniem mi się polepsza, wierz mi, Lilith. Sprowadziłam do pałacu nowych strażników i uzdrowicieli, bo, jak wiesz, wielu z nich zginęło, więc jestem teraz pod dobrą opieką. Pokiwałam głową i spróbowałam się uśmiechnąć, ale jakoś marnie mi to wyszło. Widząc to, królowa uniosła się trochę na poduszkach i przytuliła mnie. Oboje z Jamesem delikatnie zaprotestowaliśmy, ponieważ wstawanie sprawiało jej ból i nie powinna tego robić, ale gest pocieszył mnie i z czułością pomogłam jej usadowić się z powrotem na poduszkach. Przez chwilę dyszała ciężko i uspokajała oddech. Gdy wreszcie się jej to udało, posłała nam zmęczony uśmiech. – Powinniście już iść i poprosić w kuchni o jakieś szybkie śniadanie. Bierzecie tylko trochę sucharów na drogę, a w czasie podróży będziecie musieli sami starać się o jedzenie i to przez długi czas, więc uważam, że powinniście zjeść jakiś normalny posiłek, zanim wyruszycie. – James skinął głową, a ja wymamrotałam podziękowanie. – Życzę wam powodzenia w całej misji, nie tylko w tej jednej części, oraz wytrwałości. Od kiedy
wyruszycie, będziecie w drodze tak długo, aż znajdziecie wszystkie Insygnia, a do pałacu będziecie wpadać po dalsze instrukcje i aby powierzyć rzeczy, które znajdziecie, mojej pieczy. Wierzę, że wam się uda. Ja w tym czasie będę zajmować się odszyfrowaniem zagadek kolejnych miejsc, w które macie wyruszyć, i postaram się robić to tak dokładnie, jak tylko będę mogła. A teraz do zobaczenia za jakiś czas, moi kochani, i pamiętajcie o moich radach. Pożegnaliśmy się z Jamesem szybko i wyszliśmy z komnaty. Po drodze próbowałam wyciągnąć coś z mojego towarzysza na temat jego rozmowy z Mirakos i tego, dlaczego jest taki zdenerwowany, ale uparcie milczał i nic mi nie powiedział. Zirytował mnie tym trochę, ale postanowiłam, że i tak nakłonię go do wyjaśnień. Dotarliśmy do pałacowej kuchni, a smakowity zapach śniadania, którego chyba tak szybko znowu nie poczuję, odciągnął moje myśli od tej sprawy i zajęłam się jedzeniem. James również był głodny, ale nie pozwolił nam się przejeść, ponieważ stwierdził, że daleko nie zajdziemy z pełnymi brzuchami, z żalem pozostawiłam więc niedokończony posiłek i podążyłam za Jimem w stronę wyjścia. Okazało się, że nie potrafiłam znaleźć mojego plecaka, ponieważ mój towarzysz zniósł go ze sobą, zaraz jak wstał, i położył obok ogromnych frontowych wrót do zamku. Nasze bagaż był mały i lekki, znajdowało się w nim tylko jedno ubranie na zmianę, trochę bielizny, po jednym małym ręczniku i po malutkim woreczku sucharów w każdym z plecaków, a także hubka, krzesiwo i dziwny „garnek”, jak to ujął James, zrobiony bodajże z żołądka owcy czy jelenia… jakoś tak. Cóż, nie jest to może zachęcający opis, ale później zdążyłam się przekonać, że jest to bardzo wygodne i trwałe naczynie, wprost idealne na dalekie podróże. Założyłam pośpiesznie plecak i zrównałam się z czekającym na mnie Jimem. Otworzył ciężkie wrota i poczekał, aż przejdę, po czym sam poszedł w moje ślady i znowu zaczął nas prowadzić szybkim, zdecydowanym krokiem przez krótki podjazd do bramy, tej samej, którą wyszliśmy wczoraj na zwiedzanie elfickiej stolicy. Strażnicy przepuścili nas przez nią i co niektórzy skinęli nam głowami na pożegnanie, poza tym jednak w całym pałacu oraz jego obejściu panowała ciężka cisza, pełna bólu po stracie zabitych przez gobliny towarzyszy broni. Przez chwilę dałam się ponieść tej melancholii i pomodliłam się w duchu, aby się nam z Jamesem udało i żebyśmy uwolnili tę ziemię od obrzydlistwa, które ją zalewa. I od Parysa. Ale przede wszystkim o odzyskanie moich rodziców. Poczułam się dziwnie, bo nagle odkryłam, że zaczyna mi zależeć na losie świata, który uczyłam się nazywać swoim domem. Wiele się zmieniło, odkąd zostałam przyniesiona do tego pałacu na białym, tygrysim grzbiecie. Zerknęłam na Jamesa i dopiero teraz przyszło mi do głowy, że nie czekają na nas żadne konie ani nic w tym rodzaju. Powiedziałam to Jamesowi, a jego twarz natychmiast rozjaśnił denerwujący półuśmieszek. – Powiedzmy, że tym razem również… pójdziemy na piechotę, księżniczko. – Gdy tylko wypowiedział ostatnie słowo, przybrał postać tygrysa i prawie poczułam, jak uśmiecha się do mnie drwiąco. No, dawaj, mała, nie chcesz chyba zostać z tyłu? – rzucił i zaczął biec w stronę ścieżki, jaką wczoraj dostaliśmy się do Asuli. Szczerze mówiąc, w tym momencie miałam ogromną ochotę go zabić. Westchnęłam ciężko, zmieniłam się w panterę i szybko go
dogoniłam, nie kryjąc jednak po drodze złości. Kiedy na niego warknęłam, w odpowiedzi tylko się do mnie w myślach wyszczerzył i przyspieszył tempo. W mgnieniu oka znaleźliśmy się na tyle daleko od zamku, że drzewa skryły go przed naszymi oczyma. Później skręciliśmy ostro ze ścieżki i wpadliśmy do gęstego, liściastego lasu. Nie byłam jeszcze przyzwyczajona do szybkiego biegu na długie dystanse, więc wkrótce zabrakło mi oddechu i musiałam się nieźle namęczyć, żeby go wyrównać i doprowadzić do jako takiego porządku. Dzień mijał, a my biegliśmy dalej niezmordowanie. Mięśnie paliły mnie żywym ogniem (przez cały dzień zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na chwilę, obok jakieś małej rzeczki), ale nie chciałam dać Jamesowi satysfakcji i niezmordowanie kluczyłam tuż za jego ogonem, przedzierając się przez gęstwiny drzew i krzaków. Dopiero gdy słońce dotknęło ziemi i zrobiło się krwistoczerwone, mój towarzysz zarządził postój i niemal od razu oddalił się na polowanie. Ja za to padłam na ziemię wykończona i mimowolnie zmieniłam swoją postać, lecz po jakichś pięciu minutach podniosłam się i powłócząc nogami, nazbierałam drewna, układając z niego mały stosik, a resztę składając obok. Potem zbliżyłam się do rzeki i zaczerpnęłam niesamowicie czystej wody, żwawo płynącej po kamienistym dnie. Napiłam się do syta i stwierdziłam, że muszę się odświeżyć. Rzeka była całkiem fajnie przysłonięta gęstymi krzakami, więc uznałam, że będzie to dobre miejsce na kąpiel. Nie była to może najmilsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu – woda była lodowata, ale i tak lepsza od spoconego ciała (chociaż muszę przyznać, że pantery i tak bardzo mało się pocą). Szybko się wykąpałam, wytarłam i ubrałam w całkiem suche ubrania. Jakoś nie czułam się cudownie, stojąc nago w samym środku lasu. Potem wróciłam do obozu. Był tam już Jim, przemieniony w człowieka, i coś gotował w tym dziwnym garnku z żołądka. Nie było na nim widać najmniejszej nieczystości i zaczęłam się cieszyć, że sama się odświeżyłam i nie wyglądam gorzej. Tylko raz na mnie zerknął, po czym wrócił do pracy nad jedzeniem. Wydawał się jak zwykle spokojny i opanowany, w przeciwieństwie do mnie. Wzięłam od niego małą drewnianą miskę i łyżkę (też mieliśmy je w torbie) i powąchałam zawartość. Pachniało całkiem ładnie i smakowało też nie najgorzej. Było to coś w rodzaju rzadkiego gulaszu albo gęstej zupy. Gdy tylko zjadłam, ogarnęła mnie senność, a na dworze dawno zapadł już półmrok. James zniknął gdzieś ze swoją miską, a ja podeszłam do rzeki i umyłam moje naczynie, po czym wsadziłam je do plecaka i wykończona padłam na ziemię. Było mi jednak zimno i niewygodnie, skorzystałam więc z mojej zwierzęcej postaci i zwinęłam się w kłębek obok dogasającego ogniska. Po jakimś czasie obudziłam się i podnosząc jedną powiekę, ujrzałam Jamesa. Właśnie wkładał umyte naczynia do torby. Włosy miał wilgotne, chyba pływał w rzece, tak jak ja przedtem. Dorzucił drewna do ogniska i zerknął na mnie. Szybko zamknęłam oko, a po chwili usłyszałam, jak kładzie się spać, również w swojej zwierzęcej postaci – świadczył o tym dość smętny, jak na tego szczególnego kotowatego, pomruk. Obudziliśmy się o świcie, dojedliśmy potrawkę z zeszłego dnia, podgrzaną nieco na ognisku, po czym James zgasił ogień, sprzątnęliśmy razem nasz skromny obóz, zarzuciliśmy na plecy torby i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Jak się okazało, i tym razem tempo było niemal szaleńcze i znowu zatrzymaliśmy się jedynie w południe na kilkuminutowy postój.
Pasowało mi to, głównie dlatego, że im prędzej poznajdujemy to, czego szukamy, tym szybciej odzyskam moich rodziców. Nie mieć pojęcia o stanie osób, które się kocha, a jednocześnie wiedzieć, że są u kogoś, kto może ich zabić, jest przerażającym uczuciem. Poza tym właśnie tego wymagała misja – oddania sprawie, co nie było problemem od chwili, gdy się dowiedziałam, że Parys ma moich rodziców, i działania tak szybkiego, na jakie było nas stać, co z kolei zapewniał James. Zaśmiałam się w duchu i podbiegłam bliżej niego, posyłając mu w myślach promienny uśmiech. Wiesz, coś ci powiem. Jim spojrzał na mnie pytająco z błąkającym się gdzieś w zakamarkach jego świadomości półuśmieszkiem. Dawaj. Wiele istot wyznawało mi już miłość, właściwie rzadko za pomocą samych słów, ale obiecuję, będę wyrozumiały, jako że jesteś początkująca. Mrugnął do mnie i przekrzywił lekko głowę, uważnie mi się przyglądając. Poza tym przyznaję, że jestem naprawdę ciekaw, jak zabrzmi to w twoim wykonaniu. No, nie obraź się, ale masz teraz mało romantyczną minę, jak na kogoś, kto ma zamiar uczynić najważniejszy krok w swoim życiu. Wyszczerzył się do mnie w myślach. Zamknęłam szybko paszczę, niemal przytrzaskując sobie przez przypadek powiewający na wietrze język. Odchrząknęłam, próbując ukryć przed nim swoje rozbawienie. Cóż, obawiam się, że cię jednak rozczaruję. A tak w ogóle, nie myślałeś kiedyś na poważnie o znalezieniu sobie jakieś grupy wsparcia dla zdesperowanych singli? Prawie udławił się własnym parsknięciem. Spojrzał na mnie z podziwem. Tego się nie spodziewałem, Pani Pantero. Mocne. Prawie jak wilcza wódka, ale znacznie bardziej niedorzeczne. Tym razem to ja parsknęłam śmiechem. No nie wiem, czy to jest takie niedorzeczne. Przekornie podważyłam jego opinię. Ale co tam… Może i jesteś wkurzający, nieokrzesany, arogancki, występny, złośliwy, niedelikatny, czasem nietaktowny, od czasu do czasu również szorstki, gruboskórny, małostkowy… DOBRZE, już dobrze. PRZEPRASZAM. Przysięgam, już nigdy nie powiem ci, że kiedy masz język przyklejony do czoła, wyglądasz mało romantycznie. Spojrzał na mnie znużonym wzrokiem z miną: „wystarczy ci w końcu?”, ale dobrze widziałam, że tak naprawdę zgrywał się tak samo jak ja. Uśmiechnęłam się zatem promiennie. Czekaj, jeszcze nie skończyłam. A więc mimo to, że jesteś… jaki jesteś, tak właściwie to przydajesz się do różnych rzeczy, więc oświadczam ci – słuchaj teraz uważnie, to może być ta ważna chwila, na którą czekałeś – oświadczam ci, że toleruję twoje towarzystwo. Uśmiechnęłam się do niego szeroko, czekając na jego reakcję. Najpierw uniósł w myślach brew, wlepiając we mnie oczy, a potem patrzył na mnie przez dłuższą chwilę z kamienną twarzą. Nie. Ocknął się wreszcie i energicznie pokręcił głową. To się nigdy nie uda. Zaległa chwila dziwnej ciszy, którą przerwał jego pełen zastanowienia głos. Nie sądziłem, że o to spytam, ale masz może adres spotkań tej grupy wsparcia dla osób chwilowo dotkniętych
odrzuceniem? Nie wytrzymałam dłużej i roześmiałam się na cały głos, w efekcie wyjąc i warcząc, bo nie umiałam wyartykułować tego dźwięku za pomocą strun głosowych pantery. W tym momencie żałowałam, że nie zmieniam się w hienę. Zauważyłam, że James śmiał się razem ze mną, lecz jemu udało się to zachować w myślach, przez co brzmiał normalnie – jak człowiek. Po następnych kilku godzinach drogi w pewnym momencie mój towarzysz zwolnił i warknął. To było niskie, nieprzyjemne warknięcie, przesycone nienawiścią. Potem szybko ruszył przed siebie i odsłonił mi pole widzenia. Zobaczyłam wioskę, a raczej pozostałości wioski, i ten widok mną wstrząsnął. Wszystko było spalone, zniszczone i zrównane z ziemią, a mieszkańcy… ponabijani na pale powtykane w ziemię dookoła małej wsi. Widok był przerażający, zmasakrowane ciała patrzyły niewidzącymi oczyma przed siebie, twarze zastygły w przerażeniu, ciała były powalane krwią, a obok – grupka goblinów. Wydając przerażony pomruk, uciekłam stamtąd najszybciej, jak się dało, doganiając Jamesa. Ten obraz śmierci, która groziła teraz całej Sudicante, prześladował mnie cały dzień i następną noc, ale jeszcze bardziej wzmógł moje zaangażowanie w misję. Zdałam sobie sprawę, że choćby nie wiem co, nie walczę jedynie dla moich rodziców, lecz także dla innych. Nie wiem, co się we mnie domagało bardziej tego stwierdzenia – rozum czy serce – ale jestem pewna, że się domagało i, cokolwiek to było, wygrało. Być może miałam nadzieję, że także tu kiedyś zamieszkam, może traktowałam te ziemie po trosze tak, jakbym była z nimi związana? I na pewno nie chciałam, by kogokolwiek na świecie spotkał taki los. Wiedziałam, że podobne rozumowanie powoduje też Jamesem, on kochał to miejsce, to był jego dom i nie zastąpiłby mu go świat ludzi, mnie zresztą też już nie. Biegliśmy dalej w milczeniu, aż słońce ponownie dotknęło ziemi, a na horyzoncie pojawiła się wszechogarniająca zieleń. James oznajmił, że to puszcza, lecz przed nami wciąż był jeszcze przynajmniej dzień drogi do Matki, czyli do Drzewa Życia. Ucieszyła mnie ta informacja. Z każdym krokiem bliżej rodziców… Drzewa w puszczy skłaniały się ku ziemi pod brzemieniem liści, owoców i wieku, rosło tam mnóstwo kolorowych kwiatów, które wydzielały słodką, odurzającą woń, i wszędzie słyszało się piękny śpiew ptaków. Było to też bardzo zacienione miejsce, nie dostawał się tam prawie żaden promyk słońca, przez co w nocy było znacznie chłodniej niż na otwartej przestrzeni, jaką podróżowaliśmy dotychczas. Jak zwykle rozbiliśmy nasze małe obozowisko bez namiotów, po czym odkryłam istnienie płytkiej rzeczki i powiedziałam o tym Jimowi. Stamtąd wzięliśmy wodę, a potem zjedliśmy upolowanego przez niego dzikiego królika. W końcu, ponownie jako pantera, zwinęłam się w kłębek najbliżej ogniska, jak tylko mogłam, i zasnęłam z lekkim uczuciem niepokoju. Nazajutrz nasza podróż przez puszczę Eris trwała nieco krócej i była trochę mniej męcząca, ze względu na wszechobecny półcień, który zapewniał miły chłodek w ciepły letni dzień. Puszcza była gęsta, soczyście zielona z porozrzucanymi plamami kolorów, jakie dawały rosnące wszędzie kwiaty o egzotycznym wyglądzie, i przyjemnie pachniała: deszczem, drzewami i ziemią. Mimo tego, że drzewa rosły dość blisko siebie, nie mieliśmy
większych problemów z przejściem obok nich, bo też na ziemi nie było żadnych zbędnych chaszczy czy wysokich traw. Właściwie było bardzo przyjemnie. Wieczorem, gdy mieliśmy właśnie zatrzymać się na nocny postój, James coś usłyszał. Po chwili wytężania zmysłu słuchu do mnie też dotarł jakiś dźwięk, którego na początku nie potrafiłam zidentyfikować. Mój towarzysz okazał zainteresowanie owym zjawiskiem, po czym oznajmił z ostrożnym, ale wyczuwalnym podekscytowaniem, że chyba jesteśmy blisko. Najpierw nie umiałam zrozumieć, obok czego jesteśmy blisko, ale podążyłam za znikającym w pobliskich krzewach ogonem Jamesa i po paru metrach stwierdziłam, że dźwięki, które słyszeliśmy wcześniej, w rzeczywistości są bardzo piękną, tajemniczą melodią, która nasilała się z każdym naszym krokiem. Zupełnie jakbyśmy zbliżali się do jakieś orkiestry, ale coś mi tutaj nie pasowało, bo nawet najzdolniejsi muzycy nie potrafiliby wydobyć tak nieziemskich i czystych dźwięków ze zwykłych instrumentów. Melodia była bardzo spokojna i idealnie współgrała ze śpiewem ptaków i szumem drzew, potem także ze szmerem rzeki. Potrafiłam rozróżnić tylko niektóre instrumenty, albo raczej wydawane przez nie dźwięki: były tam między innymi flety, dudy i coś, co brzmiało jak ciche, delikatne dzwonki. Wszystko to idealnie komponowało się z naturą i zdawało się nie stanowić żadnego odstępstwa od normy nawet pod tym względem, że taka nieziemska muzyka gra sobie sama, i to w gęstej puszczy. Później ujrzałam coś, co warunkowało życie wszelkich roślin w całej Sudicante – Drzewo Życia – i zrozumiałam, że to właśnie ono wydawało te wszystkie odgłosy. W zachwycie przystanęłam i odruchowo się zmieniłam, a w następnej chwili zauważyłam, że Jim zrobił to samo. Było piękne, największe, jakie widziałam w życiu, a dobrze pamiętam, jakie gigantyczne zdawały się mi drzewa-domy w Asuli. Ten egzemplarz niby był do nich podobny, ale jednak zupełnie inny. Jego liście w barwach jasnego złota kołysały się delikatnie w rytm muzyki i lekkich, wydawałoby się, pełnych szacunku podmuchów wiatru. Pod względem wielkości przewyższało nawet pałac, a bijący od niego majestat nadawał temu miejscu niemal namacalną świętość. Poza tym od Matki Puszczy biła ciepła, złotawa poświata, a wokół potężnych korzeni lśniła w ostatnich promieniach słońca krystaliczna rzeka. Podeszliśmy bliżej, próbując bezskutecznie otrząsnąć się z niemego zachwytu, w końcu jednak musieliśmy się zabrać do pracy. – Z tego, co wiemy, blask Ihry znajduje się pod korzeniami Drzewa Życia, ale raczej trudno będzie nam tutaj kopać. To drzewo jest ogromne! – Potrząsnęłam głową, zwracając się jednocześnie do Jamesa i do samej siebie. Mój towarzysz też pokiwał głową. – Tak, ale musi być jakieś inne wyjście. Pomyślmy… Pod korzeniami nie musi wcale oznaczać, że mamy wziąć łopaty i podkopać to drzewo – westchnął teatralnie i spojrzał na mnie znacząco. Pokazałam mu język, a on uśmiechnął się lekko. – Myślę, że znajduje się tutaj coś w rodzaju jaskini – dokończył i czujnie rozejrzał się dookoła. Musiałam przyznać, że jest nieziemsko przystojny. Długie, ciemne włosy rozwiewane przez ciepły wiatr nadawały jego twarzy wygląd wojownika. – Więc do roboty. – Zatarłam ręce i od razu zaczęłam obchodzić drzewo dookoła w poszukiwaniu jaskini.
James spojrzał na mnie dziwnie, jakby z uznaniem, i po chwili również on zaczął obchodzić drzewo z drugiej strony. Jakiś czas później moje znalezisko uwieńczyło nasze poszukiwania i razem z Jamesem zaczęliśmy odkopywać wejście do głębokiej dziury zarośniętej mchem. Wkrótce mogliśmy już wśliznąć się do małej podziemnej jaskini. Na szczęście wnętrze tonęło w półmroku, więc posunęliśmy się w głąb, by poszukać wskazówek dotyczących Blasku Ihry, czyli zielonego amuletu, wykonanego z łuski z pyska ogromnej starożytnej smoczycy Ihry, strażniczki Drzewa Życia i puszczy Eris. Tak, wiem, to skomplikowane. Z sufitu zwieszały się ku nam grube konary i cienkie liany, wyglądające na własność Matki Puszczy piętrzącej się ponad nami. Wolałam raczej nie ocierać się o te oryginalne dekoracje, ponieważ coś mi mówiło, że ta pradawna świętość elfów raczej nie będzie zadowolona, jeśli odbierzemy jej drogocenny klejnot, w którym znajduje się cząstka duszy umiłowanej przez nią smoczycy. Nie miałam pojęcia, jak długo błądziliśmy w ciemnościach jaskini, ale w końcu zostaliśmy nagrodzeni. W pewnym momencie James natrafił ręką na ścianę, która ustąpiła pod jego naciskiem. Oboje byliśmy podekscytowani znaleziskiem, a gdy okazało się, że pod rozkopaną przez nas ziemią lśni coś zielonego, nasza radość sięgnęła zenitu. Już wyciągałam dłoń po zaginiony naszyjnik, kiedy James gwałtownie mnie powstrzymał. – Słyszę coś. Czekaj, Lilith. Wytężałam słuch jak mogłam, ale nie było mi dane nic usłyszeć. Postanowiłam jednak zaufać memu towarzyszowi, ponieważ sama, odkąd zeszliśmy po ziemię, dziwnie się czułam. Jim pokręcił po chwili głową i zwrócił ku mnie swoje błyszczące, chyba nawet bardziej zielone niż łuska smoka leżąca pod ziemią oczy. Było w nich pewnego rodzaju wahanie, a potem pojawił się uśmiech. – Wyjmij ją, ty powinnaś to zrobić – powiedział miękko i odsunął się trochę od otworu w ścianie jaskini, tym samym robiąc mi miejsce. – Tylko bądź ostrożna, mam mieszane uczucia co do naszego bezpieczeństwa, gdy to stąd zabierzemy. Kiwnęłam głową i ponownie wyciągnęłam rękę. Gdy moje palce natrafiły na zimną i gładką powierzchnię klejnotu, od razu poczułam, że coś jest nie tak. W końcu zrozumiałam – to muzyka umilkła. Rzuciłam Jamesowi przestraszone spojrzenie, a on poruszył się niespokojnie ze wzrokiem utkwionym w jasnej plamie, jaką wydawało się teraz wyjście z jaskini. W końcu westchnął głęboko i spojrzał na mnie z napięciem. – Posłuchaj, Lili… – zaczął, ale niemal od razu przerwał mu głuchy odgłos, jakby zwierzęcego ryku, na zewnątrz. Szybko zawiesiłam zielony klejnot na szyi i schowałam go pod bluzkę. W jednej chwili ciszę, jaka zaległa w otoczeniu drzewa, gdy wyjęłam kamień z jego miejsca w jaskini, wypełniło nasilające się dudnienie biegnących zwierząt i odgłosy warczenia oraz wściekłych ryków. Tak widocznie musiał wyglądać odwet Matki za skradziony jej klejnot. Poczułam, jak ciepły oddech Jima omiata mój policzek. Wiedziałam.
Patrzył na mnie uważnie i jakoś tak miękko. Zapragnęłam go dotknąć. Nawet nie wiedzieliśmy, jakie stwory czekały na nas na zewnątrz ani ile ich było. Zalała mnie fala zdenerwowania wynikającego z silnej obawy o mojego towarzysza, chciałam wykrzyczeć mu w twarz, co myślę o takich niedorzecznościach, ale jednocześnie wiedziałam, że muszę zrobić coś zupełnie innego i to nie dla dobra swojego, lecz dla innych. Spuściłam wzrok. – Wiem. Zrobię to, co muszę, ale nie licz na to, że cię zostawię – westchnął i smętnie się uśmiechnął. – Obiecaj mi tylko, że nie zrobisz nic głupiego. – Tego nie mogę ci obiecać. Skrzywił się niby karcąco, jednak widziałam cień uśmiechu na jego ustach. Kiedy zmienił się w tygrysa, wskoczyłam na niego bez wahania – miałam już plan. Teraz stąd wyjdziemy, a ja postaram się dobiec do skraju tej polany, jak najdalej od tych istot na zewnątrz. Kiedy tam dobiegnę, masz ze mnie zeskoczyć, zmienić się i uciekać. Kiedy upewnił się, że skinęłam głową na znak, że rozumiem, wyskoczył jednym potężnym susem z jaskini i od razu, tak jak mówił, skierował się do skraju polany, na której rosła Matka Puszczy. Stworzenia, jakie nas zaatakowały, były mniejsze od naszych zmienionych postaci, ale zdążyłam zauważyć, że nie czyniło ich to słabszymi przeciwnikami. Właściwie wręcz przeciwnie, przypominający hieny oszaleli strażnicy skarbu ukrytego pod drzewem zaraz rzucili się na Jamesa i na mnie, kłapiąc szkaradnymi, zniekształconymi szczękami pełnymi ostrych kłów. Było ich dość dużo i nie miałam najmniejszych wątpliwości, że James sam nie da im rady. Mój tygrys odpędzał je jak tylko mógł, a w końcu dał mi sygnał do ucieczki. Zeskoczyłam z jego grzbietu, zmieniłam się i ruszyłam do walki. Zirytowany James, gdy tylko to zobaczył, jednym gwałtownym ruchem odpędził kilku napastników i ruszył na mnie. Był wściekły, widziałam to w jego oczach. Idź stąd! Masz się ratować, obiecałaś mi to! Próbowałam się mu wyrwać, ale on silnie uderzył w mój bok i zepchnął mnie w głąb puszczy. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach szalony strach i wściekłość, a wszystko to przeznaczone dla mnie. Uciekaj, masz stąd uciekać, słyszysz! Niczym mi tak nie pomożesz jak tym, że stąd pójdziesz! Widziałam, jak stwory obsiadają go coraz gęściej, jak gryzą go bezlitośnie, orzą pazurami jego bok, ale on uparcie zasłaniał mnie przed nimi, w swojej obronie nie robiąc zupełnie nic. Wiedziałam, że on będzie tu tak stał, dopóki nie ucieknę, znałam jego upór, wiem, że przed osiągnięciem tego, czego chce, nie cofnie się nawet za cenę własnego życia, więc musiałam to zrobić. Powoli, ze wzrokiem utkwionym w jego oczach, wycofywałam się do puszczy, chociaż czułam, jakby jakaś część mnie była brutalnie rozdzierana na strzępy. Cała moja dusza krzyczała, że mam zostać i mu pomóc, ale rozum podpowiadał co innego, przemawiał mi do rozsądku oczyma, które widziały, jak James uparcie daje się zabić strażnikom, którzy chcieli ofiary za nasz czyn. Był niemal cały we krwi, a ja nie mogłam już znieść tego widoku. Z rozdzierającym rykiem, który wydawało się, zatrząsł całą puszczą,
odwróciłam się i z sercem ciężkim jak z ołowiu zaczęłam uciekać przed czymś, czego nie chciałam zostawić. Usłyszałam, że James ryknął podobnie jak ja i zaczęła się prawdziwa walka, lecz potem przestałam słyszeć cokolwiek, za to zauważyłam, że liany na drzewach zaczynają się dziwnie poruszać i już po chwili wystrzeliwały w moim kierunku, utrudniając mi ucieczkę i próbując mnie pochwycić. Siłą swoich mięśni zrywałam je, ale już po chwili, utrudzona wcześniejszą całodniową wędrówką i zdezorientowana panującym teraz wszędzie mrokiem, straciłam poczucie kierunku, a co najważniejsze, nadal wszystko we mnie krzyczało, żeby tam powrócić. Opierałam się temu odczuciu tak długo, jak mogłam, wmawiając sobie bez sensu, że James sobie poradzi i wróci do mnie jeszcze tej nocy, ale sama nie potrafiłam uwierzyć, że to prawda. Już kiedy stamtąd uciekałam, był cały poraniony, a teraz na pewno wszystko przedstawiało się gorzej, bo napastników było zbyt dużo jak na jednego, nawet świetnie wyszkolonego tygrysa. Nagle jedna szaleńcza myśl przemknęła mi przez głowę i zatrzymałam się jak wryta. Potrząsnęłam głową, ze złością zerwałam zębami lianę, która właśnie oplotła moją lewą łapę. Co my najlepszego robimy?! Gwałtownie zawróciłam i próbowałam się rozpędzić, tak jak w chwili, gdy jeszcze uciekałam, ale puszcza skutecznie mi to utrudniała, ustawiając jeszcze więcej przeszkód na mojej drodze. Teraz wystrzeliwujące w moim kierunku liany zamieniły się w kolczaste pędy, a dodatkowo dołączyły do nich nagle ożywione i oplatające mi nogi korzenie drzew. Widocznie puszcza nie chciała mnie dopuścić do mojego tygrysa, nie chciała, bym mu pomogła. Natura rządzi się własnymi prawami, a jedno z nich brzmi widocznie „coś za coś”. Przewróciłam się parę razy, a drzewa, jakby czując moje upadki, atakowały jeszcze gwałtowniej, chcąc zatrzymać mnie w miejscu i udaremnić mi odwet za towarzysza. Lecz ja nie chciałam się poddać. Nie teraz i nie w takiej sytuacji. Może dotychczas się wam udawało, ale ze mną nie będzie tak łatwo! Byłam podrapana, a moja skóra w wielu miejscach krwawiła, ale z uporem parłam do przodu i nie oglądałam się na nic. Wreszcie, po wielu długich minutach, zobaczyłam ową polanę. Drzewa jeszcze raz próbowały zagrodzić mi drogę, wyciągając korzenie i wieszając miedzy sobą kolczaste pędy, ale nawet to nie było w stanie mnie powstrzymać i ostatnim wysiłkiem przedarłam się przez gęste chaszcze, jakie odgradzały mnie od polany i od Jamesa. Upadłam na bok i przeturlałam się jeszcze kilka metrów po trawie, która kiedyś była zielona, a teraz w wielu miejscach błyszczała od krwi. Ciepły płyn spływał po moim ciele, ale podniosłam się z wysiłkiem. Zobaczyłam ciała tych dziwnych stworów, ale całe szczęście tylko ich. Powietrze było przesiąknięte metalicznym zapachem posoki, a wokół zalegała grobowa cisza. Nie byłam już w stanie utrzymać swojej zwierzęcej postaci i runęłam na ziemię jako człowiek, zaraz jednak wyciągnęłam miecz i zmusiłam swoje mięśnie do jeszcze jednego wysiłku. Musiałam go odszukać. Krążyłam tak dobrą chwilę, gdy wreszcie ujrzałam jakiś ruch, a po chwili usłyszałam odgłosy walki. Już biegłam w tamtą stronę, kiedy jedna z hien zastąpiła mi drogę, szczerząc kły w parodii uśmiechu. Wyciągnęłam miecz i zaatakowałam ją. Było mi teraz wszystko jedno, byle tylko Jim żył. Zaskoczona cofnęła się o krok, a ja, niewiele myśląc,
zatopiłam miecz w jej piersi. Zrobiłam tak jeszcze z trzema, które po kolei wyszły z krzaków i jeżąc sierść, próbowały mnie zaatakować. Teraz nie miałam już czasu do stracenia. Najszybciej, jak umiałam, pobiegłam w stronę, gdzie widziałam ruch. Miałam tylko nadzieję, że jest to James i że jeszcze żyje. Po chwili zobaczyłam go leżącego na plecach i oddychającego ciężko. Cały był we krwi. Uklękłam przy nim i teraz wyraźnie już czułam, jak mocno bije mi w piersi serce. Bałam się. Widziałam jednak, że uśmiechnął się na mój widok. – Nic się nie bój, jest dobrze, tylko sobie odpoczywam. – Tak, a ja jestem owłosionym magiem w przykrótkiej obrzędowej szacie – szepnęłam z uczuciem ulgi, siląc się na lekki ton. Miałam ochotę krzyczeć z radości i go przytulić, ale powstrzymałam się od tego. Jedynie nieco drżące ręce i przyspieszony oddech dawały znak, jak bardzo się o niego bałam. Jim przyjrzał mi się uważnie i podniósł się z ziemi, tylko trochę się krzywiąc. – Gdybyś od czasu do czasu nosiła przykrótkie rzeczy, nic by mi to nie przeszkadzało – mruknął i posłał mi ten swój specjalny półuśmieszek. Zaśmiałam się nerwowo, wyrzucając z siebie nadmiar emocji, zgromadzonych podczas całego wydarzenia. – Doceniam twoje poczucie humoru, ale teraz pozwól, że zajmiemy się ważniejszymi sprawami. – Próbując się uspokoić i powrócić do rzeczywistości, wyciągnęłam ręcznik z torby. James zerknął na mnie trochę pytająco, trochę z satysfakcją, lecz pomimo beztroskiego, znaczącego uśmiechu na jego twarzy widziałam, że nieco marszczy czoło, a jego oddech jest znacznie płytszy niż zazwyczaj. – Czyli jednak zdecydowałaś się na tę upojną noc, którą proponowałem ci na początku naszej znajomości? – zapytał, siląc się na lekki ton, jakby wcale nie był poznaczony krwawiącymi pręgami, a jedynie siedział ze mną w wygodnym, pluszowym saloniku podczas miłej, popołudniowej pogawędki. Rzuciłam mu pełne politowania spojrzenie, nie potrafiąc jednak opanować uśmiechu. Nic na to nie odpowiedziałam, tylko pomogłam mu zdjąć koszulę, a potem przemyłam jego ciało wodą z rzeki pod Drzewem Życia. Okazało się, że rzeczywiście rany nie były głębokie i, jak na taką bitwę, było całkiem nieźle. Mimo to musieliśmy się zatrzymać na noc tam, gdzie byliśmy, bo James był mocno osłabiony, a jego rany musiały przynajmniej pokryć się strupami. Trudno, jutro będzie miał niemiłą wędrówkę. Kiedy skończyłam i odłożyłam ręcznik na bok, poczułam muśnięcie jego palców na policzku. Gdy na niego spojrzałam, patrzał na mnie spod rzęs, przechylając głowę. Uśmiechał się. – Będziesz miał jutro ciężki dzień – skwitowałam łagodnie jego spojrzenie i spojrzałam na jego klatkę piersiową poznaczoną czerwonymi pręgami. – Więc może… – zaczął niskim, znaczącym tonem, a w jego oczach błyszczało rozbawienie.
– Nie, nie zdecyduję się na upojną noc w twoim towarzystwie – powiedziałam i usłyszałam jego głośne, przesadnie rozczarowane westchnienie: – Lilith… Roześmiałam się i kazałam mu iść wreszcie spać. Sama też w końcu się położyłam. *
Gdy się obudziłam, stwierdziłam, że leżę naprzeciwko Jamesa, a po szybkim zerknięciu na jego tors zobaczyłam… – James! Ty nie masz już żadnych ran! – Mój towarzysz niezbyt delikatnie i raczej gwałtownie obudzony moim okrzykiem w mgnieniu oka znalazł się w pozycji siedzącej i dopiero po paru chwilach gapienia się na mnie w osłupieniu zerknął na swoją klatkę piersiową i brzuch. Ani na brzuchu, ani na piersi rzeczywiście nie miał już żadnych otwartych, krwawiących ran, a pozostały jedynie cienkie, różowe blizny, ciągnące się wzdłuż i wszerz jego torsu. – Faktycznie… – Podniósł się do pozycji stojącej i zaczął uważnie się oglądać. – To musi być sprawka tej wody! Przecież nikt nie regeneruje się w tak krótkim czasie sam z siebie – stwierdziłam z ożywieniem. – Ona może pomagać też na inne ciężkie przypadki, a to oznacza… – Że mamy dodatkowe źródło leku na wszystko, w razie gdyby zabrakło nam maści babci Hildegardy – uśmiechnął się. – Dokładnie. – Odwzajemniłam gest. Przez chwilę milczeliśmy, stojąc naprzeciw siebie i patrząc sobie w oczy. I nagle wyraz twarzy Jamesa się zmienił. Podszedł do mnie blisko, a ja na sekundę zapomniałam, jak się oddycha. – Dziękuję ci, że jednak zrobiłaś tę niemądrą rzecz i tutaj wróciłaś. – Uśmiechnął się do mnie i spojrzał na mnie ciepło, a ja poczułam, że znowu mam ochotę go dotknąć. Zamiast tego jednak odwzajemniłam uśmiech i nieco nerwowo dotknęłam jego ramienia. – Sam przyznasz, że wcale nie była taka niemądra. – Podniosłam wzrok i na mojej twarzy pojawił się krzywy uśmiech. – To jest nasza pierwsza misja i wiem, że nie jestem doświadczona, ale wkrótce będę. Proszę cię, byś nigdy więcej nie kazał mi uciekać od walki, bo kiedyś… nigdy nie wiesz kiedy, i tak będę musiała do niej stanąć i być może wtedy nie będziesz mi mógł pomóc w żaden sposób. – To była wyjątkowa sytuacja – mruknął usprawiedliwiająco, lecz zaraz jego głos odzyskał dawną pewność. – Wiem to. Lil… Ja również uważam, że powinnaś włączać się do walki, i od teraz tak będzie. Jesteś świetną wojowniczką, choć musisz się jeszcze zetknąć z wieloma rzeczami, by zdobyć potrzebne doświadczenie, właściwie tak samo jak ja. –
Przesunął powoli wzrokiem po mojej twarzy, jakby chciał dokładnie przyjrzeć się każdemu jej szczegółowi. Uśmiechnął się trochę ponuro. – Mogę cię jednak zapewnić, że nie zabraknie nam wrażeń podczas tej podróży. Z pewnością oboje będziemy mieć czas, by przećwiczyć różne rzeczy w praktyce. – Na chwilę zatrzymał wzrok na moich ustach, a potem przeniósł go na oczy. Poczułam, jak wzbiera we mnie gorąco, i przez myśl mimowolnie przemknęły mi setki tysięcy różnych, różnych rzeczy, które można by było przećwiczyć w praktyce. I żadną z nich nie była walka. – Musimy wracać – oznajmił w końcu i jeszcze raz przesunął wzrokiem po mojej twarzy, szyi, przelotnie również i po innych miejscach mojego ciała, po czym jeszcze raz jego szmaragdowe oczy spojrzały w moje. Wreszcie niechętnie zerwał ten kontakt. Gdy odszedł kilka kroków, by podnieść z ziemi nasze torby, spuściłam ostrożnie powietrze z płuc. Nawet nie wiedziałam, w którym momencie zaczęłam je wstrzymywać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY STADO – Oto i on – powiedział James, wyciągając zielony naszyjnik ze swojej torby. Wcześniej uznaliśmy, że lepiej będzie, jeżeli będziemy go przechowywać w bezpieczniejszym miejscu niż szyja któregoś z nas, aż do czasu, gdy znajdziemy się w pałacu. I ten oto moment wreszcie nastał. Po trzech i pół dnia podróży znaleźliśmy się w zamku Mirakos. Przez ten czas zdążyliśmy już wydobrzeć, rany całkowicie się zagoiły, a siły wróciły, za to sama królowa wcale nie wyglądała, jakby miało się jej polepszyć, co przyrzekała mi przed naszym wyjazdem. Właściwie wyglądała jeszcze gorzej, a to mnie szczerze martwiło. Mimo to postarała się znaleźć jak najwięcej informacji na temat drugiego Insygnium i miejsca, gdzie się znajdowało. – Cudownie! – Mimo widocznie chorego wyglądu okazała duży entuzjazm, gdy wzięła do ręki smoczą łuskę. Po chwili dokładnego oglądania jej ze wszystkich stron zafascynowanym wzrokiem odłożyła ją na stolik nocny i wzięła do ręki starą księgę, tę samą, po którą Jim fatygował się przez pół Sudicante. – Nie udało mi się ustalić, czym jest następne Insygnium, ale wiem przynajmniej, gdzie ono jest. Popatrzyliśmy na nią wyczekująco. Już otwierała usta, by odpowiedzieć na nasze nieme pytanie, ale zamiast słów okropnie zakaszlała. Podałam jej chusteczkę, wzięła ją, a potem zobaczyliśmy, jak białe płótno zabarwia się na czerwony odcień krwi. Zatroskana i nieco przestraszona spojrzałam na Jamesa, ale ten już wychodził na korytarz, by przywołać któregoś z uzdrowicieli. Mirakos wyraziła zdecydowany sprzeciw i zawołała go do siebie, mówiąc, że to tylko taki „okres przejściowy” w jej chorobie. Pokręciłam głową. – Nie, Mirakos, nic nie zaszkodzi wezwać uzdrowiciela – zaoponowałam zdecydowanie, po czym spojrzałam na nią zatroskanym wzrokiem. – Jest z tobą gorzej niż ostatnio. Nie podoba mi się to. Powinnaś więcej wypoczywać, nie przemęczać się tak, przecież sami z Jamesem możemy szukać informacji o miejscach, gdzie spoczywają kolejne Insygnia. – Zgadzam się – Jim pokiwał powoli głową i ze zmarszczonym czołem podszedł do jej łoża. Królowa pokręciła głową i z upartą, nieco surową miną spojrzała na niego. – Nic mi nie jest – oznajmiła twardo. – Insygnia to także moja sprawa i zamierzam się jej oddać całkowicie, a teraz i tak mam zbyt dużo czasu do zmarnowania w łóżku, więc jeżeli mogę się wam czymś przysłużyć, to tylko tym, co robię. – Odkaszlnęła znów w chusteczkę, a po chwili podjęła przerwany wcześniej temat. – Jak mi wiadomo, musicie udać się w Góry Krwiste, do wyroczni, która za dom obrała sobie jaskinię na najwyższym ich szczycie. Dawno temu ludzie udawali się tam, by zapytać ją o przyszłość i to, co się w niej wydarzy. Królowie i królowe po to, by pytać o jej przepowiednie dotyczące ich państw, wojen i sporów, a raz na jakiś czas – Mirakos spojrzała na mnie poważnym wzrokiem – raz na jakiś czas stara sama
przyzywała kogoś do siebie, korzystając ze swoich mocy, i ogłaszała mu proroctwo. Ostatni raz, gdy ktoś się z nią kontaktował, miał miejsce około trzydzieści lat temu. Ostatnie jej proroctwo dotyczyło właśnie ciebie. Wspomniała też o chłopcu zrodzonym z wilka i elfki, który przyprowadzi cudowną dziewczynkę z powrotem do Sudicante. „Ona będzie wtedy już dorosła, na tyle dorosła, by nam pomóc, a przekonanie jej nie będzie trudne, ponieważ przybędzie tu z powodu własnej sprawy i na początku tylko dlatego zgodzi się pomóc. Potem jednak wszystko się zmieni i ta ziemia będzie jej własną, za którą będzie chciała przelać krew, a młody mężczyzna ją wspomoże”. – Zastanowiłam się nad jej słowami i dotarło do mnie, że wszystko to prawda. Nie dano mi się jednak dalej zastanawiać, ponieważ Mirakos kontynuowała: – Wiem, że to było dużo wcześniej, przed twoimi narodzinami, ale wyrocznia miała rację. Mówią, że jest nieśmiertelna, ale nie oznacza to, że po tak długim czasie w samotności będzie jeszcze przy zdrowych zmysłach. Mówili, że całkowicie odcięła się od świata i nie chce mieć z nim już nic wspólnego, że ta stara kobieta nie chce być już wyrocznią, bo twierdzi, że jej czas minął, ale to właśnie tam musicie szukać Insygnium. Ona jest nieobliczalna. Gdyby było trzeba, nie wahajcie się użyć trochę siły, byle jej nie skrzywdzić, bo wtedy mogłaby was przekląć. Nie, to nie żaden zabobon, James – powiedziała, widząc ironiczne rozbawienie na twarzy chłopaka. Przewrócił oczami i kiwnął głową. Mirakos westchnęła ciężko. – No cóż… W każdym razie pamiętajcie o moich radach, a teraz ruszajcie. Nie chcę, by ktoś was ubiegł. Słyszałam od moich szpiegów, że Parys prawdopodobnie wyczuł coś, co nie bardzo mu się spodobało. Postarajcie się być jeszcze bardziej ostrożni niż za pierwszym razem, dobrze? Gdyby się o was dowiedział, byłoby naprawdę kiepsko i znacznie utrudniłoby to naszą misję. Pokiwaliśmy głowami i nim wyszliśmy, James zajrzał do skrzydła szpitalnego, by przysłano kogoś do Mirakos i nie pozwalano jej się tak przemęczać. Rzucił też coś o „ większej ilości eliksirów leczniczych i odtruwających”, co bardzo mnie zastanowiło. Musiałam się w końcu dowiedzieć, co tak naprawdę jest Mirakos, dlatego postanowiłam spytać o to Jamesa, gdy tylko urządzimy sobie wieczorny postój. – Wiesz, gdzie leżą Góry Krwiste, prawda? – zapytałam, spoglądając na ścieżkę, którą wyruszaliśmy także na poszukiwanie naszego pierwszego Insygnium. Uniósł jedną brew, jakby w niedowierzaniu. – Oczywiście, chyba nie myślisz, że mieszkając tutaj przez jedenaście lat, niczego się nie nauczyłem. – Hm… – Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego z lekkim rozbawieniem. – No wiesz, ja zapomniałam, chociaż uczyłam się tego stosunkowo niedawno, a ty… Jesteś facetem, a faceci nie uczą się tak dobrze jak kobiety. – Na jego twarzy pojawił się znajomy półuśmieszek. – Cóż, martwi mnie, że zapomniałaś, ale niestety nie moja to wina, że usychając z tęsknoty za mną, zapomniałaś podstawowych faktów z geografii Sudicante. Zresztą – dodał po chwili, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał – sama mówiłaś, że nie jestem człowiekiem, przynajmniej nie do końca. – Puścił do mnie oko i uśmiechnął się zadowolony.
– Arcydiabeł nie zapomina wszystkiego tak szybko jak zwykły człowiek, czyli, dajmy na to, taka Lilith… Dałam mu kuksańca i oznajmiłam, że nie mamy czasu i powinniśmy ruszać. O dziwo, zgodził się ze mną bez oporów, a po chwili mknęliśmy już leśnymi traktami na północny zachód, jak określił to Jim, gdy zapytałam o dokładny kierunek. *
Popołudnie upłynęło nam na stałym, szybkim i nieprzerwanym biegu. Byłam już dość zmęczona, w końcu nawet na chwilę nie zatrzymaliśmy się w pałacu i właściwie pędziliśmy od zadania do zadania, robiąc tylko krótkie przerwy około południa, by się napić, i w nocy, na strawę i sen. Nie dawałam jednak niczego po sobie poznać, a w duszy nawet cieszyłam się, że wszystko idzie tak szybko, bo nic nie było w stanie odciągnąć moich myśli od powierzonego nam zadania, ani tym bardziej od uratowania moich rodziców. Bycie w drodze odpowiadało mi, nawet jeśli było często niebezpieczne i niewygodne. Po prostu czułam, że to, co robimy każdego dnia, przybliża nas do celu naszej wędrówki, a gdybym osiadła gdzieś choćby tylko na kilka dni, czułabym, że jest mi źle i muszę ruszać. Bo kto potrafiłby spokojnie usiedzieć w jednym miejscu, jeżeli jego rodzice byliby narażeni na wypatroszenie przez gobliny? Potrząsnęłam głową tak gwałtownie, że prawie wpadłam na Jamesa. Ten warknął głucho i obrócił się za siebie z prędkością światła. Spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu, po czym wydał zdziwiony pomruk i zwrócił głowę do przodu. On chyba też zatopił się w swoich rozmyślaniach, najwidoczniej przerwałam mu je i się zdenerwował. Prawdopodobnie w ogóle zapomniał, że biegnę za nim i się wystraszył. Faceci tak mają. Próbowałam powrócić do normalniejszych myśli, jednak wszystko, o czym pomyślałam, kończyło się śmiercią któregoś z moich rodziców. Albo obojga. Nie ma co, napędziłam sobie stracha, a przecież i tak już się okropnie o nich bałam. Nie potrafiłam opędzić się od strasznych scenariuszy, a żadne pocieszenie nie przychodziło mi teraz do głowy. A niech to! Zerknęłam na mocny biały zad w czarne paski, należący do Jamesa pędzącego przede mną, i uśmiechnęłam się w duchu. No tak, to powiedzenie jest bardzo trafne, zważywszy na to, że przed chwilą na tygrysa wpadłam. To jakoś zdołało poprawić mi humor i przez ten krótki czas, jaki został nam jeszcze do zapadnięcia zmroku, czułam się dość dobrze. Ciepły wiatr z zachodu ocierał się niczym mięciutki kociak o moje porośnięte czarną sierścią ciało i po chwili dotarł do mnie ożywczy zapach drzew i leśnych kwiatów. Dam głowę, że tak piękną woń można poczuć tylko w Sudicante. Słońce wisiało już dość nisko na nieboskłonie, a my podążaliśmy polną ścieżką z dala od najmniejszych wiosek. Wbiegliśmy w mały lasek, który szczęśliwie dla nas znajdował się bliziutko szerokiej rzeki, którą musieliśmy przebyć wpław, gdyż w pobliżu nie było żadnego mostka. W nagrodę jednak mogliśmy w końcu przystanąć i rozbić nasz mały obóz, by zjeść i przygotować się do snu. James z marszu poszedł zapolować, nie zmieniając się nawet w człowieka, ale ja miałam już dosyć bycia panterą, w dodatku gdy przybrałam swoją prawdziwą postać, stwierdziłam, że niezwłocznie muszę się wykąpać. Wzięłam ze sobą
ręcznik, który miałam w swoim plecaku, i ukryłam się za krzakami oddzielającymi rzekę od naszego obozu. Na szczęście roślinność nad wodą była bardzo dobrze rozwinięta, więc nie musiałam się obawiać, że jakiś biały tygrys wtargnie do mojej łaźni, i spokojnie zdjęłam ubrania. Nurkując w chłodnej wodzie, pomyślałam, że mimo wszystkich okropnych okoliczności cieszę się, że tu jestem. Wprawdzie cieszyłabym się bardziej, gdyby moi rodzice byli ze mną, a nie z Parysem gdzieś, gdzie nie można ich odnaleźć, ale już wkrótce się to zmieni. Ogarnęła mnie determinacja i odpędziłam od siebie resztki smutku, chociaż oczywiście nie udało mi się tego zrobić idealnie i coś, ma się rozumieć, zostało. Nie dziwię się sobie, nawet się podziwiam za to, że nie siedzę teraz na swoim łóżku w świecie ludzi i nie ryczę na cały głos w poduszkę, tylko odbywam ryzykowne podróże w towarzystwie mojego wkurzającego, ale bądź co bądź oddanego towarzysza. Właściwie bardzo się cieszyłam, że James jest tu ze mną, że zgodził się mi pomóc – nieważne, z jakich powodów. Po prostu ogromnie się z tego cieszę, bo nie chciałabym wędrować sama po całym Sudicante. Przyjemnie odświeżona założyłam ciuchy, które może i nie były pierwszej świeżości, ale postanowiłam nie zwracać na to większej uwagi, bo w końcu podróż nie jest od tego, żeby nosić ze sobą pralkę, suszarkę, wannę i całą szafę strojów. Trzeba się poświęcać, a ja dla mojego celu zrobię to z przyjemnością. Kiedy wróciłam do naszego obozu, zobaczyłam, że ogień płonie już wesoło, upolowany przez Jima królik jest ładnie zarumieniony, a nasze śpiwory starannie rozłożone po obu stronach ogniska. Uśmiechnęłam się szeroko, popatrzyłam na mięso nad ogniem i usłyszałam, jak głośno burczy mi w brzuchu. – Co ja bym bez ciebie zrobiła, tygrysie – wymruczałam półgłosem, ponieważ uznałam, że skoro Jamesa nie ma w pobliżu, mogę sobie pozwolić na to szczodre pochlebstwo dla jego osoby. – Dziękuję, naprawdę nie musiałaś – usłyszałam za sobą rozbawiony głos i aż podskoczyłam na swoim posłaniu. – Skąd ty się tutaj… Jak? Ciebie tu nie było! – Skołowana rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Jim uśmiechnął się do mnie tym swoim arcydiabelskim półuśmieszkiem i wzruszając lekko ramionami, usiadł po drugiej stronie ogniska, a potem rzucił mi zaciekawione spojrzenie. – Teoretycznie pani teza, panno Lilith, uznająca fakt, iż mnie tu nie było, gdy pani wychwalała moje niewątpliwe zalety przy ognisku, była niestety błędna. – Wyszczerzył się do mnie, krzyżując nogi w kostkach i nonszalancko podpierając się na wyciągniętych z tyłu rękach. Ja nie mogę… Jakim cudem ktoś tak przystojny jak on może być aż tak arogancki? I uparty. I… Popatrzyłam na jego muskularny, złoty tors, wyzierający spod rozpiętej do połowy koszuli, na jego piękne, ciemnobrązowe włosy, opadające lekkimi lokami do ramion, no i na te jego oczy… Całe skąpane w ciepłym blasku ogniska, wyglądające jeszcze bardziej niesamowicie niż zazwyczaj.
– Tak? Więc gdzie byłeś, Panie Skromny, gdy twój królik mógł zwyczajnie stać się małym, czarnym, płonącym węgielkiem na rożnie, hm? – przypuściłam atak, by wreszcie choć trochę otrząsnąć się z szoku, w jaki zawsze wprawiał mnie jego wygląd. W sumie lubiłam też jego charakter, ale czasami miałam ochotę po prostu go udusić, z czego on zazwyczaj nic sobie nie robił i wesoło się z tego śmiał. Teraz uniósł brew. – Wprawdzie… to miał być królik dla ciebie. Ja już się… Już się najadłem. Wytrzeszczyłam oczy, bo nie dowierzałam temu, co przed chwilą usłyszałam. – Jak to się najadłeś? Przecież… – Nagle zrozumiałam i pełna przerażenia spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami. – Nie powiesz mi chyba, że zjadłeś coś na surowo jako tygrys? James! To, że możesz zmieniać się w zwierzę, niekoniecznie musi oznaczać, że możesz jeść tak jak one! A jak się od tego pochorujesz? Ja nie będę cię niosła, wybacz, ale tyle siły nie mam! – Buntowniczo założyłam ręce na piersi, czekając ze złością na jego reakcję. Nawet się nie poruszył. – Uznałem, że tak będzie rozsądniej. Już wiele razy jadłem coś w ten sposób, gdy nie było czasu albo zwykłego pożywienia dla ludzi, i nigdy nic mi nie było. – Po chwili uśmiechnął się od ucha do ucha. – Tak nawiasem mówiąc, chyba się o mnie nie martwisz? – Poruszył zabawnie brwiami w górę i w dół. Zawsze mnie to bawiło, ale teraz milczałam uparcie, on jednak nie dawał za wygraną: – Może jednak powinienem zachorować, wtedy znowu byłabyś moją osobistą pielęgniarką? Wiesz, właściwie nie obraziłbym się, gdybyś trochę się mną… zaopiekowała. – Puścił do mnie oko i znowu poruszył brwiami. Zachichotałam cicho i na powrót próbowałam przybrać poważną minę, jednak nie udało mi się, a przynajmniej nie do końca. – Dobra. Nie będę twoją pielęgniarką i nawet nie próbuj takich numerów. – Uśmiechnęłam się nieco złośliwie. – Mam tylko nadzieję, że umyłeś zęby? Surowe mięso strasznie szybko między nimi gnije. – Kawałek kory poszybował prosto na mnie i nim zdążyłam się odsunąć, uderzył w moje ramię. Chociaż nie bolało (ludzie, dajcie spokój, to tylko kawałek kory), i tak musiałam oddać i przez chwilę rzucaliśmy w siebie ze śmiechem tym, co akurat mieliśmy pod ręką. Raz miałam pod ręką kamień, ale oparłam się pokusie i tylko głośno się roześmiałam, co Jim skwitował podejrzliwym spojrzeniem. Wyglądało to tak zabawnie, że po chwili prawie tarzałam się po swoim śpiworze ze śmiechu i później nawet James do mnie dołączył. W końcu się uspokoiliśmy, a mnie na dobre powrócił dobry humor. – Na pewno nie chcesz trochę? – zapytałam go, kiedy ściągał dla mnie pieczeń znad ognia. – Pieczone dobrze ci zrobi, a ja i tak nie zjem całego. Zmarnuje się. – James, ku mojemu zdziwieniu, uśmiechnął się spokojnie i podał mi dwie duże nogi, ułożone na jednej z naszych misek, które również nosiliśmy ze sobą w plecakach. – Nie, dziękuję. Naprawdę jestem najedzony. A to, co zostanie, zjemy jutro na śniadanie.
– Jesteś pewny? Bo wiesz… panuje takie powszechne przekonanie, że faceci jedzą dużo. Zwłaszcza jeżeli są tygrysami. Jim parsknął śmiechem i usadowiwszy się na swoim posłaniu, przyjrzał się nieśpiesznie mojej twarzy. – Uważasz, że dwa duże króliki to mało? Widzę, że aby sprostać twemu przekonaniu, musiałbym zjeść całą rodzinę dzików. – Wydawał się być rozbawiony, ale w ten swój inny, bardzo spokojny sposób. Podobnie jak z wieloma innymi rzeczami, z tym zachowaniem również było mu bardzo do twarzy. – Chyba troszeczkę przesadziłeś z tymi dzikami. – Uśmiechnęłam się do niego słabo. Skinął powoli głową, nie odrywając ode mnie wzroku. – Masz rację. Ale jedz już, bo ci wystygnie. Posłusznie zajęłam się swoją porcją. Mięso było pyszne, Jim naprawdę potrafił gotować i w pewnym momencie wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby do swojej dyspozycji miał wygodną, dobrze wyposażoną kuchnię. Pewnie przytyłabym dziesięć kilo jak nic. No co? Lubię jeść. – Słucham? – Spojrzałam na Jima nieprzytomnie. Wpatrywał się we mnie z dziwnym uśmiechem na twarzy. Zmarszczyłam brwi, na co on się roześmiał. – Przed chwilą wymamrotałaś coś o tym, że lubisz jeść, a jeszcze przedtem, że przytyłabyś dziesięć kilo jak nic. – No nie! Albo kiedyś coś z tym zrobię, albo przestanę prowadzić te durne dialogi wewnętrzne i nie będę w końcu myśleć na głos! Zarumieniłam się. – Wybacz, chyba znowu myślałam na głos. – Zawstydzona czekałam na jego reakcję, on jednak spokojnie podszedł do mnie, odebrał mi miskę (nawet nie zorientowałam się, że już wszystko zjadłam) i kucnął sobie przede mną, patrząc zadziwiająco życzliwie na moją osobę. – Tak myślałem. – Uśmiechnął się. – Często ci się to zdarza. – Jego zielone oczy z pięknymi plamkami złota przy źrenicy (tak, wiem, często to powtarzam, ale po prostu nie mogę się nadziwić) spojrzały na mnie przyjaźnie. – Chcesz może dokładkę? Zostało jeszcze dużo. – Powoli pokręciłam głową, nie mogąc zebrać myśli, gdy był tak blisko mnie. Przez twarz Jima przebiegł znowu ten sam, spokojny, teraz już zmęczony uśmiech. – Dobrze. – Wstał i podszedł do naszego „elastycznego” podróżnego garnka, gdzie schował wcześniej upieczonego królika, a następnie przykrył go miską i powiesił na gałęzi drzewa. – Powinniśmy iść już spać. Jutro znowu czeka nas ciężki dzień, musimy odpocząć. – To mówiąc, dołożył drew do ogniska, a potem zrzucił buty i zaszył się w swoim śpiworze. Po chwili zrobiłam to samo i położyłam się na plecach. Zupełnie zapomniałam o sprawie dotyczącej Mirakos, o którą miałam zapytać Jamesa, i kilka chwil po tym, jak powiedzieliśmy sobie „dobranoc”, zapadłam w głęboki sen.
*
Gdy obudziłam się nazajutrz rano, zobaczyłam, że James już nie śpi i zupełnie rozbudzony oraz przygotowany siedzi sobie blisko resztek ogniska i patrzy się w dal. Trochę zawstydzona swoją fryzurą – lub tym, co miałam właśnie na głowie, czyli napuszoną czarną szopą – próbowałam niezauważalnie prześliznąć się obok niego do swojego plecaka, by wyciągnąć stamtąd grzebień, ale niestety, jak można się łatwo domyślić, nie udało mi się to. Chętnie urządziłabym kiedyś konkurs na najsprytniejszą osobę, która będzie na tyle utalentowana, aby przejść obok Jamesa niezauważona. Jako nagrodę dałabym sto tysiaków – i tak nikt by ich nie wygrał, bo ta właśnie sprawa należy do ścisłego grona rzeczy niemożliwych do zrealizowania. – Dzień dobry – Jimowi najwyraźniej dopisywał humorek i nie trzeba było czekać długo, by zobaczyć, jak na jego twarzy pojawia się dobrze mi znany półuśmieszek. – Widzę, że dobrze spałaś. – Rzucił ukradkowe spojrzenie (tak mi się przynajmniej zdawało) na moje włosy, a potem wstał i podszedł do drzewa, gdzie wisiał garnek, a w nim nasze śniadanie. – Zrób więc swoją poranną toaletę, madame, a ja jako wzorowa służka, pokojówka i kucharka w jednym, przygotuję nam śniadanie. To znaczy, jeżeli panienka będzie chciała zjeść w towarzystwie takiej okropnej, cynicznej, bardzo seksownej i niebezpiecznej kucharki jak ja. Hm, złotko? – James powiedział to wszystko wysokim, piskliwym głosem, udając kobietę, a ja nie umiałam powstrzymać śmiechu. Rzuciłam w niego plecakiem, z którego właśnie wyjęłam grzebień i ręcznik, a on złapał go w locie. – Nie wygłupiaj się, „złotko”. – Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. – Idę, rzeczywiście zrobię tę poranną toaletę, bo widzę, że ty już się sobą zająłeś. Jim mrugnął do mnie i wyszczerzył zęby. – Dobrze wychowane damy powinny o siebie dbać, czyż nie? – Chciałeś chyba powiedzieć: dobrze wychowane diabły – zaśmiałam się i już się odwróciłam, by odejść, gdy nagle mój towarzysz znalazł się w kilku skokach przy mnie i złapał mnie za ramiona, ciągnąc lekko do tyłu. – W pewnych przypadkach piękne damy i urodziwe diabły to właściwie to samo, nie sądzisz? – wyszeptał mi do ucha. Poczułam, że się uśmiecha, tak samo jak ja. – Skoro tak twierdzisz. – Puścił mnie, a ja, nie odwracając się do niego, pośpieszyłam nad rzekę umyć twarz i rozczesać włosy. Gdy już wszystko wyglądało, jak należy, a moje ubrania były odrobinę mniej wygniecione (nienawidzę spać w ubraniu, to znaczy, wolę piżamę albo koszulę, ale cóż, na taki luksus również nie mogę sobie teraz pozwolić), wróciłam do obozowiska i zastałam tam Jamesa jedzącego swoje śniadanie. Na moim śpiworze również stała przygotowana porcja. Usiadłam i zaczęłam jeść, myśląc nad tym, ile mniej więcej dni zajmie nam jeszcze podróż do
wyroczni i czym może być to drugie Insygnium. James powiedział, że nie będziemy mogli za bardzo wstępować na teren żadnego państwa, ponieważ ktoś może zacząć nas śledzić i lepiej, żebyśmy trzymali się z dala od mieszkańców wsi oraz miast, bo sprowadzimy na nich niebezpieczeństwo. Uznał, że najbezpieczniej będzie wybrać się szlakiem prowadzącym między Dilileą a Luną, czyli państwami zmiennych i wilkołaków. Między nimi jest dość duża przestrzeń, na której znajduje się parę lasów, lasków i jezior, na terenie całej Sudicante zaś jest również dużo rzek, więc podróż powinna być w miarę wygodna. Tak właśnie zrobimy, gdy wyjdziemy z Estilirei i przejdziemy przez kawałek Puszczy Eris. To jest ponoć najkrótsza i najsensowniejsza w naszej sytuacji droga. Potem Jim wspominał coś o Pustyni Ismirial, że to będzie akurat najmniej miła część naszej wędrówki, ale mówił też, że bez problemu sobie tam poradzimy, ponieważ powinniśmy przejść przez ten kawałek w około jeden dzień, a potem napotkamy jezioro i Las Bukowy. Tak więc raczej nie martwiłam się trudnymi warunkami klimatycznymi, a bardziej niepokoiła mnie obecność goblinów, nieustannie patrolujących, grabiących i mordujących ludność Sudicante. Po posiłku zaproponowałam, że umyję nasze naczynia i wyrzucę kości po pieczeni, a James zobowiązał się posprzątać nasz obóz i zagasić ognisko. Szybko się z tym uwinęliśmy, ja napełniłam jeszcze nasz bukłak i gdy się napiliśmy, uzupełniłam go i schowałam do plecaka Jima. Później od razu zmieniliśmy się – ja w panterę, on w tygrysa – i ruszyliśmy szybkim tempem w drogę. Dzień był dzisiaj niesamowicie upalny, jednak jako pantera radziłam sobie z tym o wiele lepiej i nie miałam takich trudności ze złapaniem oddechu, jak gdy byłam człowiekiem. Moje ciało podczas naszych wędrówek nabrało siły i wytrzymałości, a jako zwierzę z dnia na dzień robiłam się szybsza i już prawie dorównywałam Jamesowi, chociaż do końca nie wiedziałam, na ile go stać, oprócz tego, że na bardzo wiele. Rozumiałam, że nie tak szybko nadrobię zaległości w byciu czarną panterą, jednak każdy postęp dodawał mi ochoty do dalszych starań. Mniej więcej około pierwszej lub drugiej po południu zatrzymaliśmy się na krótki postój i w tej chwili byłam bardzo zadowolona z tego, że pomyślałam o napełnieniu wodą naszego bukłaka, gdyż w pobliżu nie było na razie żadnej rzeki lub jeziora. – Jesteśmy już mniej więcej obok Venuli, czyli miasta leżącego najbliżej granicy z Puszczą Gwiazd. Spojrzałam na niego pytająco. – Jaką Puszczą Gwiazd? Myślałam, że mamy przejść przez Puszczę Eris. – Bo mamy. Puszcza Gwiazd to inna nazwa Puszczy Eris. – Pokiwałam ze zrozumieniem głową i postanowiłam powtórzyć mapę, kiedy będę mieć na to czas w zamku Mirakos. – Więc – ciągnął James – do wieczora powinniśmy tam dotrzeć. Przenocujemy, a na drugi dzień postaramy się z niej wyjść na teren między dwoma państwami, ten, o którym ci mówiłem. Stamtąd mamy już mniej więcej prostą drogę do Pustyni Ismirial, a potem wystarczy nam przejść przez Las Bukowy i jesteśmy przy Bagnach Rubinowych. – Przy jakich Bagnach Rubinowych? – zapytałam, a mój towarzysz westchnął i spojrzał na mnie z ukosa.
– Rubeus niczego cię nie nauczył. Bagna Rubinowe to… – Nie mów tak… – powiedziałam cicho, odpędzając natarczywe łzy, które jeszcze pojawiały się od czasu do czasu na wspomnienie młodego elfa. Widząc to, James podszedł do mnie i objął mnie z cichym westchnieniem. – Przepraszam, masz rację. Był na pewno lepszym nauczycielem niż ja. – Spojrzałam na jego poważną twarz, a po chwili Jim popatrzył w moje oczy z niebezpiecznym błyskiem. – Ale nigdy nie wybaczę mu tego, co ci zrobił. Być może śmierć była dla niego kara. Jego wzrok złagodniał, otarł mi łzy, a potem pomógł wstać i jeszcze raz ścisnął za ramiona, dodając otuchy. Uśmiechnęłam się do niego lekko, a potem oboje się zmieniliśmy i znów rzuciliśmy szybkim biegiem przed siebie. Za chwilę przypomniałam sobie, że nadal nie pamiętam, co to są te Rubinowe Bagna, więc postanowiłam zapytać o to Jamesa. Bagna Rubinowe znajdują się dookoła Góry, na którą trzeba się wspiąć, by odnaleźć wyrocznię. To taka jakby próba, by tylko ci wybrani mogli się do niej dostać. Tak czy inaczej, my też będziemy musieli przez nie przejść. Są dość niebezpiecznym miejscem, jak to bagna. Będziemy musieli wejść na nie tam, gdzie zaczyna się linia gór, chociaż potem bagna te są węższe. Gdybyśmy nawet chcieli przejść tą węższą stroną, nie uda nam się, ponieważ musielibyśmy wdrapać się na inne wzniesienia, lecz potem nie udałoby nam się z nich zejść i prawdopodobnie utopilibyśmy się od razu. Idąc zwykłą drogą, mamy nawet spore szanse, by ujść z życiem. No, dzięki. Jesteś mistrzem pozytywnego myślenia. Jim zaśmiał się pod nosem, a mnie przyszło do głowy jeszcze coś. James? Dlaczego te bagna noszą nazwę „Rubinowe”? Bo w ich odmętach utopiło się już tylu śmiałków, że glina z biegiem czasu zabarwiła się na taki kolor. Aha. Mogłam nie pytać. Niemal poczułam, jak Jim szczerzy się do mnie w myślach. Reszta drogi upłynęła nam raczej na wysiłku mięśni niż na gadaniu, toteż zanim się zorientowałam, zapadał już powoli zmierzch, a na horyzoncie pojawiła się puszcza. Zwolniliśmy nieco i już mieliśmy odszukać jedno z wejść do boru, gdy nagle ktoś rzucił mi się na plecy, a potem poczułam ostry ból między łopatkami i usłyszałam wściekły ryk Jamesa, który skoczył na mnie z otwartą paszczą pełną ostrych, tygrysich kłów. Mój towarzysz zaatakował to, co wylądowało mi na grzbiecie, i po kilku sekundach strącił to na ziemię. Prawie krzyknęłam z przerażenia, gdy zobaczyłam, że był to goblin, a w tyle już było widać paru innych jego kolegów, biegnących na nas z ogromnymi, uniesionymi wysoko nad głowy mieczami. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że przynajmniej nie były to te największe i najsilniejsze gobliny przywódcy. Mimo to sytuacja nie przedstawiała się zbyt wesoło, ponieważ było ich aż trzech. Grzbiet palił mnie żywym ogniem i pomyślałam, że gdybym teraz się zmieniła z powrotem w człowieka, nie byłoby już ze mnie żadnego pożytku, więc siłą woli zmusiłam swoje mięśnie do pracy. Jim nie poradzi sobie przecież z trzema potworami naraz. Rzuciłam się na plecy goblina, który mnie na początku zaatakował,
a z którym teraz walczył James, i udało mi się go skutecznie zaskoczyć. Przewróciłam go do tyłu (w końcu jak się waży ponad czterysta kilo i ma się pazury długości środkowego palca, to jakoś można tego dokonać) i przez chwilę nie wiedziałam, co zrobić. Po raz pierwszy walczyłam w ciele pantery, toteż nie byłam do końca zaznajomiona ze swoimi umiejętnościami. Skręć mu kark! Masz jako pantera tyle siły, no już! Usłyszałam, jak James do mnie woła, i spróbowałam złapać (z niemałym obrzydzeniem) kark goblina do paszczy. Stwór jednak wyrwał się i musiałam użyć całego mojego sprytu, by uniknąć przepołowienia ogromnym goblińskim mieczem. W końcu udało mi się skoczyć mu na klatkę piersiową i rozorać mu pół twarzy pazurami. Stwór ryknął głośno oszołomiony bólem i zaczął wymachiwać swoim orężem na oślep. Skorzystałam z okazji, kiedy tak się miotał, i złapałam go za szyję, po czym najmocniej jak mogłam szarpnęłam ją w jedną stronę, jednocześnie trzymając w żelaznym uścisku pazurów resztę jego ciała. Nie wiem, ile to trwało, ale w końcu usłyszałam głośne strzyknięcie i do paszczy wleciała mi strużka czarnej krwi goblina. Szybko wypuściłam jego szyję i z triumfem spojrzałam na nieruchome ciało. Po chwili jednak zachciało mi się rzygać. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłam, nawet tak plugawego stworzenia jak ten goblin. Po drugie, czarna krew paliła mnie w język i miała najbardziej okropny smak, jakiego w życiu próbowałam. Po trzecie, rana na grzbiecie niemiłosiernie pogłębiała się z każdym moim krokiem i brakowało mi już powoli sił, by utrzymać swoje ciało w jako takiej świadomości. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłam, był goblin, który na mnie biegł, prawdopodobnie po to, by pomścić swego kamrata, i James powalający go na ziemię jakiś metr ode mnie. Potem zapadła ciemność. Obudziłam się ułożona na boku w stronę ogniska. Wokół zalegały zupełne ciemności i otaczało mnie mnóstwo drzew. Drzew, krzewów i kwiatów, które nawet w nocy wydzielały słodką, odurzającą woń. Zrozumiałam, że jesteśmy w Puszczy Gwiazd, a o trafności tej niezwykłej nazwy przekonałam się właśnie przed chwilą, patrząc na hebanowe niebo usiane ogromem małych, lśniących punkcików. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozsypał na czarnej satynie miliony drobnych brylantów i oświetlił je światłem księżyca. Spróbowałam odwrócić się na plecy, by móc wygodniej podziwiać ten wspaniały spektakl, gdy ktoś delikatnie mnie od tego powstrzymał. – Nie, Lili, jeszcze nie możesz, jeśli chcesz móc jutro wyruszyć w dalszą drogę. – ciepły głos odezwał się zza moich pleców prosto do mojego ucha. – Właściwie nie powinienem pozwolić ci ruszać jutro o własnych siłach. – Spróbowałam zaprotestować, ale Jim położył mi palec na ustach. – Cicho… Przecież podróżowanie na moim grzbiecie nigdy ci nie przeszkadzało. A teraz trzeba zmienić ci opatrunek. – Dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie jedynie spodnie i stanik, a cała moja klatka piersiowa jest owinięta bandażem. Niemal zobaczyłam, jak Jim krzywi się trochę ze skruchą, trochę z przekorą. – Musiałem, ale nie martw się. Nie oglądałem nic oprócz twoich pleców, no i brzucha. James delikatnie odwijał bandaże, śmiejąc się po cichu z mojej reakcji na jego słowa. Potem zaczął smarować mi plecy czymś oleistym, czym, zdaje się, smarowałam niegdyś jego
klatkę piersiową. Dotyk jego ręki był miły i kojący, właściwie to nawet dostałam od niego gęsiej skórki, co mylnie zinterpretował i powiedział, że jeśli mi zimno, postara się to robić szybciej. Tak naprawdę wcale nie chciałam, żeby przestał, a noc była całkiem ciepła. Jego delikatny, leczniczy, a także bardzo… hm… zmysłowy dotyk sprawiał mi cudowną przyjemność. Pewnie gdyby ktoś inny nakładał mi tę maść, nie dostałabym gęsiej skórki. Przynajmniej nie nocą, kiedy temperatura sięgała dwudziestu stopni Celsjusza. Niestety Jim dość szybko się uwinął i na powrót założył mi opatrunek. Przyznaję, że byłam nieco rozczarowana, ale cóż. Potem podał mi jeszcze wodę i zapytał, czy chcę coś do jedzenia. Odmówiłam, a później zdałam sobie sprawę, że może zajmując się mną, i on nic nie zjadł. – A ty? Jadłeś coś? Powinieneś cos zjeść. Zlikwidowałeś dwa gobliny. Chyba – dorzuciłam na koniec, ponieważ przypomniałam sobie, że mnie tak naprawdę przy tym nie było. Byłam nieprzytomna. Jim pokiwał głową. – Tak. Oba nie żyją – powiedział, a po krótkim zastanowieniu dodał: – Dziękuję ci. Nie poradziłbym sobie sam z trzema naraz, choć gdyby była taka potrzeba, nie zawahałbym się. Skinęłam lekko głową z uśmiechem na ustach. – Wiem, że byś się nie zawahał. Znam cię. Mały uśmiech rozjaśnił jego poważne spojrzenie. – Twoja rana. Była dość poważna. – Widziałam, że Jim z dziwną niechęcią przypomina sobie określone momenty tej całej historii. – Całe szczęście wziąłem kilka eliksirów, gdy byliśmy u Mirakos, i jakoś zdołałem zatamować krwawienie, a potem co jakiś czas cię tym smarowałem, żeby się zagoiło. Niestety myślę, że chyba na jakiś czas pozostanie ci blizna. Jest dość spora. Zerknął na mnie z niebywałym jak na niego poczuciem winy. Przez chwilę martwiłam się, że będę musiała paradować z wielką blizną po goblińskich kłach i że już nigdy nie będę mogła ubrać sukni z odkrytymi plecami, ale potem dałam sobie spokój. Przecież to tylko blizna, ważne, że jestem cała i zdrowa. W dodatku jest jakaś szansa, że zniknie, a nawet jeśli nie… to nic. Inni muszą radzić sobie z większymi trudnościami, więc nie jest źle. Powtórzyłam to wszystko Jamesowi, a on szeroko się uśmiechnął i mrugnął do mnie okiem. – Wiesz, myślałem, że przyjmiesz to znacznie gorzej. Cieszę się, że się tym nie przejęłaś, bo naprawdę nie ma czym. Są naprawdę spore szanse na to, że kiedyś zniknie, a nawet gdyby zajęło jej to więcej czasu, niż przypuszczamy, a po drodze szykowałby się jakiś bal, dla mnie spokojnie możesz ubrać suknię tak odkrytą, jak tylko zechcesz… – ściszając znacząco głos w ostatnim zdaniu, James wyszczerzył się do mnie i znowu puścił mi oko. Roześmiałam się mimowolnie. – Nie wątpię, że dla ciebie mogłabym w ogóle nie mieć sukni i nic by ci to nie przeszkadzało – powiedziałam zaczepnie, obserwując, jak udaje, że się zastanawia, po czym patrzy na mnie swoimi błyszczącymi oczami.
– Właściwie pewne sprawy nawet by ułatwiło… – Trzepnęłam go patykiem, który leżał obok mojego posłania, ale on tylko się roześmiał. – Po co te nerwy, młoda damo? Dobra. Jeśli nie chcesz jeść, to powinnaś przynamniej się przespać. Ale rano ci nie odpuszczę. Jego śpiwór znajdował się teraz blisko mojego, spaliśmy głowami naprzeciwko siebie. Patrzyłam jeszcze przez chwilę, jak zaszywa się w swoim posłaniu, po czym również ułożyłam się wygodniej. Chwilę później musiałam jednak zadać pytanie, na które, umyślnie bądź też nie, nie dał mi odpowiedzi. – Jim? Powiedz jeszcze – jadłeś coś? – Śpij już – mruknął z uśmiechem i odwrócił się na plecy. – James! – No dobrze. Nie jadłem. Zjemy rano. A teraz koniec dyskusji i idź już spać. Westchnęłam ciężko. Jak on może być taki uparty? Nawet nie wiedząc dokładnie kiedy, zapadłam w ciężki, niespokojny sen. Śniło mi się stado goniących nas goblinów. To nie było przyjemne. Obudziłam się z przemożną chęcią odwrócenia się na plecy, prawy bok był już tak wyleżany, że właściwie mnie bolał, ale pamiętałam o tym, co mówił James. Mimo to nie chciałam już dalej leżeć. Postanowiłam rozprostować kości i ubrać zapasową bluzkę, którą na szczęście również nosiłam ze sobą w plecaku. Zobaczyłam, jak James spokojnie śpi tuż obok mnie, i zapragnęłam go jeszcze nie budzić. O dziwo, udało mi się tym razem, chyba był zmęczony, toteż szybko wciągnęłam bluzkę i zaczęłam rozczesywać włosy. Zaśmiałam się cicho, patrząc na uśpione oblicze Jima. – Tym razem to ja zgarnęłabym te sto tysięcy za prześliźnięcie się obok ciebie niezauważenie. I taki z ciebie wojownik? – zachichotałam cicho i wróciłam do rozczesywania włosów, siedząc na swoim śpiworze, gdy coś nagle złapało mnie za kostkę i pociągnęło do przodu tak, że przewróciłam się na plecy. Nawiasem mówiąc – już nie bolały, ale ja za to byłam śmiertelnie wystraszona i głośno krzyknęłam, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu napastnika. Usłyszałam zaspany śmiech i po chwili także miękki męski głos. – Po pierwsze: dzień dobry. Nie spałem, gdy ty wstałaś, ale wiedząc, że to tylko ty, postanowiłem nie wstawać. Po drugie: nie wiem, o co ci chodzi, Lilith, z tymi stoma tysiącami, ale wierz mi, wojownikiem jestem dobrym. – Jim zdjął rękę z mojej kostki i obrócił się na brzuch, przyglądając mi się spod zwichrzonej od snu czupryny swoich ciemnych włosów. Wykrzywiłam się i pokazałam mu język, jednak zaraz potem się roześmiałam. – Tylko ja? Jak to tylko ja? – zapytałam z udawanym oburzeniem, podnosząc się ostrożnie do pozycji siedzącej i wpatrując w jego szmaragdowe oczy, która patrzyły na mnie z żywym zainteresowaniem.
– Cóż, mała Lili. To byłaś tylko ty, w dodatku bez bluzki, czyli dobry powód, by zwlec się rano z łóżka, ale widać byłem zbyt zmęczony wczorajszym ratowaniem tego „ powodu” przed zmiażdżeniem wielką stopą goblina i musiałem po prostu odpocząć nieco w moim piekielnie przytulnym apartamencie „U Lucyfera”. – Jim uśmiechnął się tym swoim uśmieszkiem, a ja dla zasady walnęłam go patykiem i rozczesałam w końcu włosy. Po paru chwilach mój towarzysz wstał i oznajmił, że idzie na polowanie, a ja obiecałam przygotować coś, zanim wróci. Widząc w pobliżu kilka jadalnych krzaczków jagód, pomyślałam, że mogę trochę ich nazbierać, głównie dlatego, że już dawno nie jedliśmy owoców. Kiedy skończyłam, Jim już gotował coś w garnku, a kiedy się temu przyjrzałam, stwierdziłam, że to nie może być nic innego niż rosół. Tylko z czego? Zadałam to pytanie Jamesowi, a on odparł, że ustrzelił z procy (musiał mieć jakąś u siebie w plecaku) dwa gołębie i tym razem będziemy mieli zupę z wkładką. Gdy pokazałam mu jagody, uśmiechnął się i zjadł je ze mną, a po jakimś czasie podał nam po talerzu parującego zupy. Była pyszna i nawet się nie zastanawiając, zjadłam całą porcję. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaka jestem głodna. Potem posprzątaliśmy nasz mały obóz i ruszyliśmy, jeszcze jako ludzie, do pobliskiego strumienia, by napić się wody. Po zaspokojeniu pragnienia i napełnieniu bukłaka pobiegliśmy dalej w swych zwierzęcych postaciach. James upierał się, że dzisiaj będę jechać na jego grzbiecie, ponieważ blizna na moich plecach jest jeszcze zbyt świeża, ale w końcu postawiłam na swoim, co mój tygrys skwitował groźnym pomrukiem i ponurym spojrzeniem. Niestety po paru minutach okazało się, że James miał rację, od biegu strasznie rozbolała mnie rana na grzbiecie i groziła ponownym rozerwaniem. Zareagował natychmiast. Trochę sobie na mnie głośno ponarzekał, ale zmienił mi opatrunek i posmarował plecy resztką maści z buteleczki, a potem kazał bez marudzenia wsiąść sobie na plecy i pomknął dalej ze stałą szybkością. Zupełnie jakby się nie męczył, niosąc kogoś na grzbiecie. Właściwie miałam wrażenie, że nawet z takim ciężarem na barkach nie biegł wolniej niż zazwyczaj, gdy biegliśmy razem i nikt się na nikim nie musiał wozić. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Oczywiście za to, że mnie niesie, a nie za to, że nie jest wolniejszy, choć w sumie za to ostatnie chyba też. Szczerze mówiąc, lubiłam jechać na jego grzbiecie, nawet bardzo, ale nigdy nie chciałam go w ten sposób wykorzystywać. W końcu mam swoje nogi. Wiatr gwałtownie przebiegał po mojej twarzy niczym stado rozjuszonych bawołów, ale to również było na swój sposób przyjemne. Całkowicie inne niż kiedy jestem w ciele pantery, przypuszczalnie dlatego, że wtedy jestem porośnięta sierścią. Po kilku godzinach drogi poczułam, że James nieco zwolnił, i oznaczało to najpewniej, że się trochę zmęczył. Na pewno było już dobrze po południu, ale w puszczy nie potrafiłam dokładnie stwierdzić, która jest godzina, ponieważ drzewa zasłaniały mi widok na niebo i słońce. Mimo to stwierdziłam, że musi chociaż trochę odpocząć, i kazałam mu poszukać jakiegoś strumienia albo rzeczki. Zgodził się, o dziwo, bez marudzenia, a mnie dopadły wyrzuty sumienia, że tak go wykorzystuję. Rozważałam, czyby go nie poprosić, abym po przystanku mogła wyruszyć dalej sama, ale gdy tylko go o to zapytałam, stanowczo odmówił i oznajmił, że jeśli jeszcze
raz dzisiaj czegoś takiego spróbuję, on osobiście zwiąże mnie liną i będzie niósł w paszczy. Hm… Nie powiem, żeby to była taka najgorsza opcja. Gdy tylko usłyszeliśmy w oddali szum małego strumyka, od razu tam skręciliśmy i zrobiliśmy nasz popołudniowy przystanek. Po kilkunastu minutach James oznajmił, że wystarczająco już odpoczął i może biec dalej. Protestowałam, gdyż miałam zupełnie odmienne zdanie na ten temat, ale w końcu wyszło na jego i ruszyliśmy, ja znowu na jego grzbiecie. Kilka godzin później zrobiło się nieco chłodniej, a światło dochodzące do nas przez zielony dach Puszczy Gwiazd stało się czerwono-pomarańczowe. Mimo to Jim biegł dalej, a drzewa stopniowo robiły się nieco mniejsze, odstępy pomiędzy nimi zwiększały się, a do puszczy docierało więcej światła słonecznego. Zrozumiałam, że zbliżamy się do wyjścia. W końcu bujna roślinność ustąpiła rozległemu stepowi na horyzoncie, który odtąd miał nas zacząć prowadzić do wyroczni. Zatrzymaliśmy się przy wielkim jeziorze, gdy purpurowa tarcza słońca schowała się za krawędzią ziemi i kolejny dzień naszej podróży dobiegł końca. Miało być ich jeszcze dużo więcej, bo nie mogliśmy udać się do góry wyroczni przechodząc przez inne państwa, co zresztą znacznie skróciłoby naszą drogę. Musieliśmy poruszać się stepem, który prowadził między Dilileą a Luną, ponieważ gdybyśmy weszli na terytorium któregoś z nich, szybko zwrócilibyśmy na siebie uwagę Parysa, a to ostatnia rzecz, na jaką mogliśmy sobie pozwolić. James jak zwykle ruszył na polowanie, a ja przygotowałam nam posłania i przyniosłam trochę drzewa na ognisko. Gdy wrócił, trzymając w ręku dwa duże króliki, zajęłam się sobą, podczas gdy on przygotowywał strawę. Wykąpałam się w jeziorze, gdzie woda była zaskakująco ciepła, i wróciłam do obozowiska, niosąc kolejne naręcze drewna, którego nazbierałam po drodze. Kiedy kończyliśmy jeść króliczą pieczeń, Jim poruszył się nerwowo. Spojrzałam na niego pytająco. – Coś się stało? Jesteś trochę niespokojny – pytanie zawisło na chwilę między nami, po czym mój towarzysz pokręcił głową, z niby spokojnym uśmiechem, a jednak na mnie nie patrząc. Zmarszczyłam gniewnie brwi. – Jeśli to dotyczy naszego bezpieczeństwa albo chociaż naszej misji, powinieneś mi o tym powiedzieć. – James zrobił nieokreślony ruch głową. – Nie, to… Nie powinnaś się tym na razie przejmować – powiedział w końcu, nadal na mnie nie patrząc, po czym nagle jakby się ożywił i energicznie wstał ze swojego śpiwora. – Powinniśmy obejrzeć twoje plecy, jeśli chcesz jutro ruszyć na własnych nogach. Ale niczego ci nie obiecuję, rana była poważna. – Podszedł do mnie i uklęknął za mną w oczekiwaniu, że podniosę bluzkę. Na moim czole pojawiła się zmarszczka, ale posłusznie zrobiłam to, czego ode mnie chciał. Mimo wszystko nie zamierzałam tak szybko dać za wygraną i odejść od poprzedniego tematu. – Coś jednak jest. I ja chcę o tym wiedzieć, James – powiedziałam twardo, starając się jakoś skupić, gdy zdejmował mi opatrunek i delikatnie dotykał moich pleców. – Naprawdę nie musisz, to nie jest dla ciebie ważne.
Zezłościł mnie tym zdaniem. – Sama zadecyduję, co jest dla mnie ważne, a co nie – podniosłam gniewnie głos i gwałtownie się do niego odwróciłam. – A ty – wycelowałam oskarżycielsko swój palec w jego pierś – a ty powinieneś być ze mną szczery i nie mieć tajemnic! Rozumiem, nie przepadasz za mną, ale nawet Mirakos powiedziała… – Jestem z tobą szczery! – Teraz to on stracił nad sobą panowanie. – Ale nie jestem pewien, czy dobrze przyjmiesz to, o czym i tak byś się dowiedziała. Zresztą… – machnął gniewnie dłonią, a jego oczy wyrzucały z siebie teraz iskry zdenerwowania. – Chcesz wiedzieć? Wysunęłam buntowniczo brodę i starałam się spiorunować go wzrokiem. – Tak, chcę! Powiedz mi to w końcu. Ciekawe, jakież to „nieistotne” informacje tak zawzięcie przede mną ukrywasz! – wyrzuciłam z siebie sarkastycznie. Spojrzał na mnie poważnie z tłumionym gniewem w oczach. – Mirakos umrze. Umrze, bo sztylet, którym ją ugodzono, był zatruty, a nigdzie oprócz w zamku Parysa nie ma na tę truciznę lekarstwa – wycedził tak samo złośliwie, jak ja przedtem. – No, chyba że ty, jako „cudowna dziewczynka” go teraz odwiedzisz i poprosisz grzecznie, żeby ci to lekarstwo dał. Na pewno się zgodzi, przecież twoi rodzice mają u niego znajomości! Zatkało mnie. Kompletnie. Nie umiałam wydusić z siebie słowa. Z dwóch powodów: dowiedziałam się, że Mirakos umrze, bo została otruta. To było straszne. A po drugie… Zaczęły piec mnie oczy. James przesadził, i to bardzo. – Pieprzony gnojek! – krzyknęłam. Zerwałam się ze swojego posłania i rzuciłam na niego spojrzenie pełne furii. James już wcześniej zorientował się, że przesadził, i wyglądał teraz na przerażonego tym, co powiedział, ale było już stanowczo za późno. Wypowiedział o jedno zdanie za dużo! Nie chciałam dłużej na niego patrzeć, więc odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem poszłam, byle dalej od niego. – Czekaj, Lil! Lilith, stój! – wołał za mną, a po chwili poczułam, że łapie za moje ramię. Wyrwałam się ze złością. – Nie mam na co czekać! Idę bez ciebie! Nawet się nie odwracając, zmieniłam się w czarną panterę i pobiegłam przed siebie najszybciej, jak umiałam. Na szczęście koty nie mogą płakać, bo inaczej nic bym nie widziała. No i byłam czarna, zupełnie zlewałam się z panującą teraz nocą i nawet James mnie nie widział. Świadczyło o tym jego donośne wołanie. Przyznam, że brzmiał tak, jakby strasznie się o mnie martwił, ale i tak nie miałam ochoty patrzeć teraz na niego. Mógł pomyśleć, co mówi, zanim to zrobił.
A potem wszystko potoczyło się zbyt szybko, niż mogłabym to zarejestrować zmęczonym i otępiałym umysłem. Coś mocno złapało mnie kłami za nogę, a drugie coś wskoczyło na plecy i powaliło swoim ciężarem na ziemię. Przestraszona, odruchowo zmieniłam się w człowieka, a to był duży błąd. Bo napastnikami były gobliny, a ja w ludzkiej postaci nie dysponowałam żadną bronią, co oznaczało również zerowe szanse na przeżycie. Brawo, Lilith, a mamusia przecież powtarzała: „Zawsze chodź z mieczem, kochanie”. Próbowałam się wyrywać, ale nic nie wskórałam. Gobliny mnie związały i powlokły gdzieś ze sobą. Jak się okazało, było to ich obozowisko: palił się ogień, śmierdziało. Siedziało tam ich chyba jeszcze z pięciu. Niedobrze. Chciałam zawołać o pomoc, ale zakneblowały mi usta i brutalnie walnęły mną o drzewo, bym się uspokoiła. Plecy zapiekły, a z tyłu głowy pociekła mi strużka krwi. Widać nie miały zamiaru mnie zabić, ale nie chciały też prowadzić ze mną pokojowych konwersacji i negocjować na temat mojej wolności. Miały prosty, jasny rozkaz: przyprowadzić mnie do Parysa żywą, choć nieważne, w jakim stanie. Nie powiem, trochę mnie to zmartwiło. Gobliny dyskutowały o czymś ze sobą grzmiącymi, chropowatymi głosami, najwyraźniej nie w języku, jakim posługiwała się cała Sudicante, bo nie rozumiałam ich gadaniny. Wiedziałam jednak, że rozmawiają o mnie, ponieważ co chwila któryś z nich pokazywał na mnie swoim brudnym, wielkim palcem. Było już dość późno w nocy, a ja nagle zamarzyłam, żeby jednak zobaczyć twarz Jamesa przed swoimi oczami, a potem poczuć rozrywane więzy. Ale nic takiego się nie stało, zamiast tego gobliny wyraźnie straciły zainteresowanie mną i poszły spać. Zdziwiło mnie to, że nie pozostawiono na warcie żadnego strażnika, aby mnie pilnował, ale widocznie przywiązując mnie do drzewa, uznały takie zabezpieczenie za wystarczające. Próbowałam się uwolnić, ale związały mnie za mocno. Ręce zaczęły mi już powoli sinieć i poczułam, że sznur na moim karku (tak, nie omieszkały przywiązać nawet mojej głowy) wżyna mi się w ciało. Chwilę później nieśpiesznym strumyczkiem ciekła z tamtego miejsca krew. Nie umiałam połapać się w czasie, lina dusiła mnie i nie pozwalała normalnie myśleć, a ciało bolało niemiłosiernie, więc nie potrafiłam powiedzieć, od ilu minut lub godzin tutaj siedzę. Wiedziałam tylko, że długo tak nie wytrzymam. „Gdzie jesteś, idioto, gdy cię potrzebuję?” – pomyślałam, a po policzku pociekła mi mała, słona łza. Tak bardzo chciałam go teraz zobaczyć, ale przede mną była tylko czarna noc. Po co ja w ogóle uciekłam od niego? Zachował się okropnie, ale przecież chciał mnie przeprosić. Wybaczyłabym mu i byłoby dobrze, a teraz… Nagle usłyszałam jakiś dudniący odgłos. Wytężyłam słuch – był jeszcze dość daleko. Któryś z goblinów poruszył się niespokojnie we śnie, jakby coś przeczuwał. Może to James – przemknęło mi przez myśl, ale potem zdałam sobie sprawę, że on przecież nie robi takiego hałasu, gdy biegnie. No i to nie brzmi jak łapy jednego zwierzęcia. Dźwięk stopniowo narastał i narastał, stawał się coraz potężniejszy, aż nabrałam zupełnej pewności, że jest to stado. I to wielkie. Ale czego? Gobliny jeden po drugim zaczęły się budzić i nerwowo rozglądać, a potem zbierać swoje rzeczy. Byłam trochę podduszona tym sznurem i widziałam wszystko jakby przez
mgłę, ale zobaczyłam, że coś zaczęło się wyłaniać zza horyzontu i jeden z potworów biegnie, by mnie odwiązać od drzewa. W goblińskim obozie powstała panika. Strasznie ciekawiło mnie, któż mógłby ją wywołać u stworzeń, które są dla wszystkich i wszystkiego bezwzględne, które nie znają miłości i dobroci, a jedynie nienawiść i mord. I naraz je zobaczyłam: wielkie stado koni galopowało w naszą stronę. Chociaż nawet na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że one były o wiele szybsze od najszybszego konia, który się dotąd urodził, chyba nawet tak szybkie jak ja z Jamesem. Właściwie, gdy przyjrzałam się tym stworzeniom bliżej, stwierdziłam, że różnią się od zwykłych koni nie tylko prędkością, jaką osiągają. Miały po osiem nóg, były przynajmniej o raz większe od zwykłych, stajennych czworonogów i zdobiły je bujne, piękne, długie do zaczątków przednich nóg grzywy, a także ogony do samej ziemi. Na odległość emanowały potęgą, dumą i pięknem. Gdy podbiegły bliżej, ziemia zatrzęsła się pode mną i przysięgłabym, że goblin, który nerwowo przecinał moje więzy, ryknął głucho ze strachu. Robił to szybko i nieuważnie, przez co przeciął moją skórę w wielu miejscach, ale nie miałam już siły, by cokolwiek z tym zrobić. Zarzucił mnie sobie na plecy jak worek pszenicy i zaczął uciekać za swymi towarzyszami. Nie dobiegliśmy jednak daleko, bo stado szybko nas dogoniło i otoczyło ze wszystkich stron, nie pozwalając nikomu na ucieczkę. A potem rozgorzała walka. Ośmionogie konie zaatakowały, a gobliny z wściekłością i widocznym przestrachem broniły się. Niosący mnie goblin, zaatakowany, zupełnie o mnie zapomniał i zaczął tłuc ośmionogów swoim toporem, a ja bezwładnie osunęłam się z jego grzbietu. Pomyślałam, że te dziwne stworzenia, nawet jeśli pomogły mi w ucieczce, to i tak zaraz stratują mnie swoimi kopytami. A kopyt miały bardzo dużo. Nie mogłam się podnieść, bo nie miałam siły i więzy krępowały mi ruchy. Na razie nogi tych dziwnych zwierząt śmigały koło mnie i nie wyrządzały mi krzywdy, ale wiedziałam, że to tylko kwestia czasu. Na razie mi się udawało, a za chwilę sytuacja może się zmienić. I wtedy właśnie, gdy tak pomyślałam, coś zaczęło pędzić prosto na mnie. Zamknęłam oczy w oczekiwaniu, aż duże biało-czarne zwierzę mnie stratuje. Obraz zamazywał mi się przed oczyma i nie widziałam, co to dokładnie jest, założyłam więc, że pewnie to jeden z tych ośmionogich koni, ale myliłam się. Coś wskoczyło na mnie, starając się chyba zrobić to delikatnie, i po paru sekundach poczułam na sobie miękkie futro i jakieś czterysta kilogramów czystych tygrysich mięśni. Nie ruszałam się, a chwilę później zobaczyłam jednym okiem wielkiego konia, przeskakującego ponad nami i zahaczającego jednym z kopyt o pasiasty grzbiet chroniący mnie przed stratowaniem. Kotowaty ryknął cicho i pochylił ku mnie głowę. Zobaczyłam zielone oczy z plamkami złota przy źrenicy i wiedziałam już, kto to. Patrzył na mnie z mieszaniną szalejącego niepokoju, zmartwienia, skruchy i żalu, dopóki dudnienie wokół nas nie ustało. Gdy zrobiło się cicho, szybko ze mnie zszedł i odczołgał się parę kroków, po czym zmienił się w człowieka i kaszląc, upadł na kolana, ale nie pozwolił sobie długo odpoczywać. Prawie do mnie podbiegł, nieco się zataczając. Widziałam na jego ciele ślady po pazurach i pełno rozcięć. Był zmęczony, ale spojrzenie miał nad wyraz trzeźwe. Uklęknął przy mnie, wyciągnął zza pasa mały sztylet i drżącymi dłońmi zaczął szybko rozcinać moje więzy.
Prawie tak samo gorączkowo jak goblin, tylko nie zrobił mi krzywdy. Gdy już się z tym uporał, prawie nie zauważyłam, jak mnie podniósł, posadził sobie na kolanach i przytulił zarazem mocno i delikatnie (do tej pory nie wiem, jak mu się udało zrobić te dwie rzeczy jednocześnie). Wtuliłam twarz w jego bark, niezdolna wymówić nawet słowa. Westchnął nerwowo w moje włosy. – Byłem taki głupi. Wybacz mi, proszę. Nie miałem pojęcia, że to się tak skończy. A przecież jestem cholernym wojownikiem, nie powinienem był pozwalać sobie na taki idiotyzm – wyrzucał nerwowo słowa, najwidoczniej zły na samego siebie. – To, co powiedziałem… Nie myślałem tak naprawdę. Właściwie w ogóle nie myślałem, gdy to mówiłem. Nie dziwię się, że odeszłaś, to była moja wina, ale proszę, nie rób mi tego więcej. Uniosłam trochę głowę, by spojrzeć na jego przystojną twarz. Mówił prawdę, widziałam to w jego oczach już nawet wtedy, gdy był tygrysem. Zetknęłam swoje czoło z jego czołem, poprawił mnie sobie na kolanach. Byłam wykończona. – Nie pomyślałeś, to prawda, ale… ja też nie powinnam była tak się od razu na ciebie złościć. To nie miało sensu. Czemu… czemu tak ci zależy na Mirakos, oczywiście pomijając fakt, że jest naszą przyjaciółką i pomaga nam w misjach? – To pytanie przyszło mi trudem, ale chciałam wiedzieć. – Bo… – James zawahał się przez chwilę, ale potem kontynuował, biorąc mnie za rękę i kładąc ją sobie wokół pasa. – Ona jest siostrą… Była młodszą siostrą mojej matki. Nigdy jej nie poznałem, bo one były… skłócone przez wiele lat, aż do jej śmierci. Dowiedziałem się tego dopiero od samej Mirakos, to ona mi o tym powiedziała, ale całkiem niedawno, podczas tamtej uczty. – Faktycznie, wtedy długo nie widziałam ani królowej, ani Jamesa. – Teraz widzę, że były podobne, choć matka miała ciemne włosy. Ale oczy… oczy ma te same. Nie chciałem po prostu pogodzić się z tym, że jedyny członek mojej rodziny znowu umrze, ale właściwie nigdy też nie myślałem, że kogoś takiego w ogóle jeszcze znajdę. Pogłaskałam go lekko po policzku. – Myślę, że uda nam się ją jeszcze uratować. Na pewno. Może weźmiemy wodę z tej rzeki obok Drzewa Życia, gdy będziemy wracać? – zapytałam sennie, kładąc mu ciążącą głowę na ramieniu. Skinął głową. – Moglibyśmy spróbować. Ale teraz wracajmy już… – Już dobrze – odparłam sennie. Mój towarzysz wstał ze mną na rękach i poszedł wolnym krokiem w stronę naszego obozowiska. Po chwili przypomniało mi się coś. – Jim? Ty walczyłeś z goblinami? – Tak, dwa mnie spotkały, gdy robiły obchód swojego obozu. Nie umiałem cię najpierw znaleźć, ale potem te stworzenia przybiegły i już wiedziałem, gdzie jesteś. – Co to za zwierzęta?
– To sleipniry. Ogromne ośmionogie konie, obdarzone niezwykłą mocą i pięknem. Nie przepadają za goblinami, dlatego tak zareagowały. Potrafią wyczuć je na wiele kilometrów. To wielka pomoc w walce z nimi, ale niestety sleipnirów nie jest znowu tak dużo. Jedynie parę stad w całej Sudicante. Mimo że to dobre stworzenia, są bardzo dzikie. Nie sposób się z nimi zaprzyjaźnić, tylko niewielu osobom się to udaje, a i tak to zawsze sleipnir o tym decyduje. Mieliśmy wielkie szczęście, że były w pobliżu. Kiwnęłam głową. Sleipniry… Ciekawe.
*
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, mimo tego, że zeszłej nocy zbyt wiele nie pospaliśmy. Nie było czasu do stracenia – Parys mógł się w każdej chwili dowiedzieć o naszym położeniu, a wtedy byłoby jeszcze gorzej niż z całą armią goblinów przywódców, chociaż pewnie gdyby się dowiedział, tę „armię” dostawalibyśmy od niego w prezencie co dwa lub trzy dni. Podążaliśmy rozległym stepem już dość długo, gdy słońce znalazło się wprost nad naszymi głowami. Zatrzymaliśmy się więc przy malutkim jeziorku, właściwie można by rzec – sadzawce, i odpoczęliśmy. Dzisiaj nieco dłużej niż zazwyczaj. Jednak nie mogliśmy sobie zbytnio folgować, ponieważ każde opóźnienie działało mniej więcej tak, jakbyśmy podawali Parysowi po jednej naszej współrzędnej lub wysyłali mu zaproszenia do miejsc, gdzie niedawno byliśmy. Zastanawiałam się tylko, czy wszystkie gobliny zostały wczoraj pozbawione życia przez wojownicze sleipniry, bo jeśli nie, to na pewno opowiedziały wszystko swemu panu, a wtedy nasza sytuacja jest nieciekawa. James na moje słowa wzruszył tylko ramionami i rzucił, że to raczej mało prawdopodobne, by któryś z nich przeżył taki atak. Jego twarz pozostawała obojętna i niewzruszona, kiedy to mówił, ale jeśli chodzi o ton głosu, zauważyłam leciutkie napięcie. Nie udałoby mi się to, gdybym go nie znała tak jak teraz. Oczywiście nadal pozostawał zamkniętą księgą dla postronnych oczu, aczkolwiek muszę przyznać, że przy mnie zdarzało mu się bardziej „otwierać”, co oczywiście nie zmieniało faktu, że i tak czynił to bardzo rzadko. Ja robiłam to znacznie częściej, choćby tylko to przeklęte myślenie na głos. Muszę coś z tym zrobić, koniecznie. Po półgodzinnej popołudniowej przerwie wyruszyliśmy znowu przed siebie. Byłam trochę zmęczona, ale na szczęście w ciele pantery miałam dużo większe zasoby energii, niż sądziłam. Właściwie to w krytycznej sytuacji może nawet mogłabym biec przez cały dzień bez tych, i tak już malutkich, przerw? Kto wie. Chyba nie chcę się tego dowiedzieć, jakoś przeżyję bez tych krytycznych sytuacji, niemiłych goblinów i tym podobnych. Tak, życie bez nich wcale nie jest takie złe! Jaka szkoda, że nie możemy sobie pozwolić na taki luksus. Wiatr, który owiewał mnie ze wszystkich stron, nagle stał się jakiś silniejszy i bardziej natarczywy niż zazwyczaj. Spojrzałam na niebo ponad nami. Było zupełnie normalne –
nieliczne bielutkie chmurki, nadzwyczaj czysty błękit sklepienia. Mimo to wyczuwałam w powietrzu jakąś nieznaczną zmianę. Powiedziałam o tym Jimowi, który również spojrzał w niebo, i poczułam, jak marszczy brwi. Też zauważyłem wcześniej jakąś zmianę w pogodzie. Będzie burza. I to nie byle jaka burza. To będzie prawdziwy równinny sztorm, ale nie nastąpi wcześniej niż wieczorem lub w nocy. Ten specyficzny rodzaj pogody występuje tylko na terenach, przez które właśnie podróżujemy, oraz w południowo-zachodniej części Luny. Gdybyś nie wiedziała, Luna to jest
… Wiem, co to jest Luna! – krzyknęłam oburzona. James roześmiał się krótko, rozbawiony. Musiałem się upewnić, sprawdzanie nie boli. Owszem, nie boli, ale jest wkurzające. Niemal poczułam, jak James się szczerzy. Przecież jestem arcydiabłem, nie pamiętasz? Sama kiedyś powiedziałaś, że jako niegrzeczny chłopiec jestem bardzo seksowny. Ja tak powiedziałam?! I znowu salwa śmiechu z jego strony. Chyba mam sklerozę, bo nie pamiętam momentu, w którym ci to wyznałam. Wczorajszy atak goblina. Mruczałaś tak do mnie przez sen i dlatego nie pamiętasz, kiedy powiedziałaś mi, jaki według ciebie jestem seksowny. Jim uśmiechnął się zadowolony, a mnie ogarnęły wątpliwości. Dlaczego miałabym coś takiego powiedzieć? Chociaż z drugiej strony może o nim śniłam i to głupie myślenie na głos mnie zdradziło. Nie… Ty żartujesz… James poruszył uchem, przysłuchując się mojemu tracącemu pewność głosowi i uśmiechnął się po chwili beztrosko. To znaczy, że mogłabyś mi tak powiedzieć? Przez chwilę wpatrywałam się w niego z namysłem, po czym dałam mu odczuć, że szczerzę zęby w uśmiechu. Oczywiście, że nie! Jesteś najmniej seksownym facetem, jakiego znam. Jim warknął na mnie, udając, że mnie atakuje, i po chwili ze zwieszoną głową spojrzał na mnie oczami małego, zbitego kotka. Jak mogłaś? Teraz będę musiał umrzeć, ta informacja to dla mnie zbyt wiele! Roztrzaskałaś moje serce na miliony małych, diabelsko nieseksownych kawałeczków, które już nigdy się nie zlepią, bo zabrałaś im wszystkie marzenia! Jego miniprzedstawienie wyglądało tak zabawnie, że musiałam roześmiać się w głos. Gdy mój śmiech dotarł do uszu tygrysa, ryknął głośno z udawanym bólem i powlókł się
w żółwim tempie, powłócząc nogami i prawie szorując nosem po ziemi. Nie przestając się śmiać, podbiegłam do niego i trąciłam go łapą w bok. Gdy nie zareagował, oddaliłam się troszkę, po czym z całym impetem walnęłam w niego swoim ciałem. Zaskoczony, zatoczył się nieco, ale zaraz odzyskał równowagę i oddał mi tym samym. Przez chwilę trącaliśmy się tak, biegnąc coraz szybciej, śmiejąc się głośno jak dzieciaki podczas zabawy w berka. Gdyby James wiedział, że moja właściwa odpowiedź na jego pytanie brzmiałaby zupełnie odwrotnie niż powiedziałam, jego „diabelsko seksowne kawałeczki” nie dałyby mi spokoju. Przez chwilę zastanawiałam się, co bym zrobiła, gdyby naprawdę mi się tutaj rozkleił, a nie tylko udawał skrzywdzonego kotka, lecz po krótkiej chwili uznałam, że każdy mógłby tak zrobić, ale nie mój towarzysz. Miał do siebie dużo dystansu i o byle co by się nie obraził. Pewnie nic, co zostałoby powiedziane w żartach, by go nie ruszyło, taki właśnie jest. Uśmiechnęłam się. Rozmyślania tego typu zostawię sobie na później, ponieważ gdy jesteśmy w naszych zmienionych ciałach, mamy możliwość lepszego wykrywania swoich nastrojów oraz myśli, więc wolałam nie ryzykować. Przemierzyliśmy już spory kawałek i słońce prawie stykało się z dalekim horyzontem, gdy wiatr nagle ucichł, a powietrze zrobiło się duszne. Nawet ja wiedziałam, że to raczej zły znak, bo, wedle pewnego powiedzenia, im większa cisza, tym większa burza. No i jeszcze ta duchota… James zakomunikował mi, że będziemy musieli tym razem zbudować sobie jakiś szałas, najlepiej z daleka od drzew, w pobliżu jakichś skał lub wzniesienia, byśmy byli choć trochę osłonięci. Z drzewami nie było wielkiego problemu, ponieważ na stepie rosły raczej bardzo rzadko, ale wzniesienie albo skały? Nie miałam pojęcia, gdzie mogłoby się coś takiego znajdować, ale mój towarzysz na szczęście chyba wiedział, bo po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy dogodne miejsce. Był to głaz. Przewyższał nas jako ludzi o przynajmniej połowę. Zupełnie płaski i gładki z jednej strony, idealnie nadawał się do oparcia dla małego szałasu lub namiotu. Zastanawiałam się tylko, z czego zrobimy tę naszą kryjówkę, lecz Jim miał już w głowie plan działania. Niemal błyskawicznie znalazły się przed owym głazem dość spore gałęzie, z których ułożył coś na kształt dwóch trójkątów wkopanych ramionami do ziemi i złączonych u góry belką. Wszystko to powiązał mocno grubymi sznurami, które wygrzebał ze swojego plecaka i powiem szczerze, że to, co wykonał z tak prostych materiałów, wyglądało mi na całkiem mocne i solidne. Ciekawiło mnie tylko, co będzie naszym dachem. Zapytałam o to Jamesa, a on z tajemniczą miną wyciągnął nasze skórzane śpiwory, mające kształt kieszeni, i rozwiązał rzemyki podtrzymujące je w takiej postaci. Po chwili wyglądały już jak dwa duże skórzane płaty, podszyte od wewnątrz miękkim futrem z czegoś… Muszę zapytać Jamesa, z czego jest to futro. Potem odwiązał je i została tylko sama nieprzemakalna skóra, a miękkie, przyjemne coś zostało wrzucone do namiotu. Tym oto sposobem zrobił dach dla naszego szałasu, mocno przywiązując płaty skóry rzemieniami do belek. Byłam bardzo zaskoczona tym rozwiązaniem. Zrobiło na mnie duże wrażenie. Ja chyba nie potrafiłabym czegoś takiego wymyślić, bo też nigdy specjalnie nie byłam do tego zmuszona. Moje życie, oczywiście wyłączając ostatnie trzy tygodnie, które spędziłam już w Sudicante, było bardzo proste, trochę nudne i grzecznie poukładane – słowem normalne – więc nie musiałam wymyślać, jak
przetrwać na stepie podczas szalonej burzy. Doszłam do wniosku, że pomimo wszystkich tych złych rzeczy, czyli porwania rodziców i braku wiadomości na ich temat, taki bieg wydarzeń całkowicie mi odpowiadał. Oczywiście gobliny były okropne, ale ich ataki dało się jakoś przetrwać, przynajmniej gdy byłam z Jamesem. Rozmyślania przerwał mi głos towarzysza, który poprosił mnie, bym nazbierała trochę drewna na małe ognisko, podczas gdy on wybierze się coś upolować do oddalonej jedynie o parę kilometrów Puszczy Gwiazd. Zaskoczyło mnie to, że Puszcza Eris jest tak niedaleko, na co Jim odpowiedział, że na razie biegniemy dość blisko granicy, dlatego że chcemy jak najdłużej mieć co jeść. Potem nie będziemy już mieć takiego komfortu, gdyż z każdym krokiem przybliżamy się do Pustyni Ismirial, a im bliżej tamtych rejonów, tym mniej drzew i pożywienia. – Na samej pustyni będziemy musieli spędzić przynajmniej jedną noc, ponieważ jest ona dość rozległa. Niestety, nie ominie nas to, nawet jeśli poprowadzę nas możliwie najkrótszą drogą – a tak właśnie zrobię. – Jim schylił się po nasze plecaki i wrzucił je do szałasu. Skórzane płachty były na tyle duże, że przykryły prawie całe wejście do naszego schronienia na tę noc, wyłączając wąską szparę, która pozostała u samego dołu. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. – Idę na polowanie, chodź ze mną i nazbieraj, proszę, trochę gałęzi na ognisko. Wybacz, że akurat tobie zawsze przypada to w udziale, ale nie będziesz miała raczej problemów ze znalezieniem gałęzi w puszczy. Zresztą… kiedyś, jeśli będziesz chciała, mógłbym cię nauczyć polowania w ciele pantery. To wcale nie takie trudne – rzucił i oddalił się nieśpiesznym krokiem. Najwidoczniej w ten sposób na mnie czekał. Zmieniłam się i wyprzedziłam go. Nie minęła chwila, a wielki biały tygrys dogonił mnie i znaleźliśmy wspólne tempo. Nie dalej jak po piętnastu minutach szybkiego biegu dotarliśmy do granicy puszczy ze stepem. Rzeczywiście była niedaleko. Zostawił mnie na skraju z drewnem, którego miałam nazbierać, a sam wszedł bardziej w głąb, szukając czegoś żywego, co będzie można upolować i zjeść. Z westchnieniem zmieniłam się z powrotem i zaczęłam podnosić leżące obok mnie patyki, układać je sobie w stale rosnącą wiązkę na ramieniu. Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło, gdy niebo powoli zaczęły zasnuwać ciemne chmury. Miałam tylko nadzieję, że James niebawem przyjdzie i że zdążymy na czas do naszego namiotu. Już po kilku sekundach zauważyłam, jak zza drzew wyłania się silne cielsko mego tygrysa niosące w pysku dwa duże zające. Uśmiechnęłam się, po czym wskazałam palcem na stosik drew na moim ramieniu. – Będę chyba musiała iść pieszo, nie dam rady nieść tego w pysku. Oczywiście, że nie, dlatego proponuję, byś pojechała na mnie – powiedział spokojnie i zaraz nadstawił się do mnie bokiem. Przez ułamek sekundy się wahałam, ale w końcu się na niego wdrapałam. Myślałam, że z powodu zmęczenia, mojego ciężaru i paru innych rzeczy na plecach nie będzie biegł tak szybko jak zawsze, ale się myliłam. Jeśli zmniejszył tempo, to bardzo nieznacznie. Jak zwykle w takich przypadkach. Naprawdę nie wiem chyba jeszcze wszystkiego o jawnych lub ukrytych zasobach energii w ciele tego chłopaka. Przemierzaliśmy step przez parę minut, po czym ujrzeliśmy nasz namiot. Wszystko było w stanie
nienaruszonym, więc nikogo tutaj nie było podczas naszej nieobecności. Uf! Całe szczęście, bo nie byłam pewna, czy poradzilibyśmy sobie z goblinami przy takim zmęczeniu, no i niezbyt ładnej pogodzie. Zeszłam sprawnie z tygrysiego ciała i zaczęłam układać drwa na ognisko, za to James oddalił się nieznacznie, by oprawić króliki. Usiadłam na nagrzanej jeszcze od słońca ziemi i przyglądałam się uważnie w milczeniu, jak przyprawia obrane starannie ze skóry i opłukane wodą z bukłaków mięso, po czym nabija je na patyk i wyciąga nad ogniem, siadając niedaleko mnie. Przez pewien czas każde z nas w ciszy wpatrywało się w skwierczącą nad żółtawo-pomarańczowymi płomieniami kolację i dopiero pierwszy, daleki odgłos grzmotu przerwał ciszę. – Hm… Zawsze zastanawiałam się, jak to jest z tymi plecakami. James spojrzał na mnie pytająco. Obłok dymu z ogniska skierował się na chwilę w moją stronę. Zamrugałam szybko, chcąc pozbyć się wywołującego łzawienie ciepłego powietrza, i potrząsnęłam głową z niepewnym uśmiechem. – Bo wiesz, chodzi mi o to, dlaczego gdy się zmieniamy, nasze ubrania, plecaki i miecze jakby… zmieniały się z nami. Dlaczego na przykład nie pozostają na ziemi obok tego, kto się zmienił? Jim uśmiechnął się krzywo. – Byłby to niezły widok, gdybyś się zmieniała, a potem nie miała na sobie ubrań. – Puścił do mnie oko. Zarumieniłam się trochę, ale zaraz dałam mu kuksańca w bok, żeby sobie nie myślał, po czym spojrzałam na niego karcąco. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – No tak. Więc to działa według pewnej zasady. Brzmi ona: „Wszystko, co martwe i znajduje się na lub jest przymocowane w jakikolwiek sposób do osoby, która ma się zmienić w swoją zwierzęcą postać, zmienia się razem z nią, co oznacza, że po powrotnej przemianie w człowieka wszystko to, co miała na sobie dana osoba, nadal jest na jej ciele”. Koniec. – Roześmiał się cicho, patrząc na moją zdumioną minę. – Tylko tyle? – zdołałam wykrztusić. – A czego byś więcej chciała? To proste jak barszcz z uszkami. – Barszcz z uszkami wcale nie jest taki prosty. Wierz mi, już kiedyś mama próbowała mnie nauczyć, jak się go robi. Do dzisiaj pewnie tego żałuje, bo cała kuchenka była czerwona od zupy, a uszka wyszły tak twarde, że nie dało się ich pogryźć. Jim roześmiał się, tym razem całkiem głośno, i spojrzał na mnie z rozbawieniem. – Na pewno nie było tak źle, poza tym, człowiek uczy się na błędach. – Wzruszył ramionami i przyjaźnie trącił mnie ramieniem. – Jeszcze nauczę cię gotować. To nie takie
straszne, kuchnia piekieł jest generalnie prosta w obsłudze. Po prosu masz niegrzecznego delikwenta, wrzucasz go do kotła z ciekłą lawą i kładziesz pokrywkę. Tylko pamiętaj: musisz go wyjąć, zanim się całkiem sfajczy, bo wiesz… najlepsi są ci, którzy byli gotowani po kilka razy. Roześmiałam się głośno. – No tak, dla ciebie to takie proste, ale ja na pewno bym go przypaliła! – Jim zawtórował mi śmiechem i stan ogólnej wesołości utrzymał się przez kilka minut. Żartował, że aby zostać jego młodym pomocnikiem, najpierw należy nauczyć się rozpalać pod kotłem z wrzącą lawą, a ja zapytałam, czy nie można by tego zrobić w mikrofalówce, bo ją akurat potrafię obsługiwać i byłyby nawet szanse, że nikogo bym nie przypaliła. Potem zjedliśmy kolację. Wiem. To dziwne, że po opowiadaniu takich rzeczy jeszcze mogliśmy coś zjeść, ale widocznie w żartach to na nas nie działa. Nagle potężna błyskawica przecięła niebo i kolejny, głośny tym razem grzmot przerwał naszą beztroskę. James szybko zagasił płonące ognisko, a mnie kazał schować się do namiotu. Sam biegał jeszcze dookoła szałasu i sprawdzał, czy wszystko jest przywiązane, jak należy. Zaczęły spadać pierwsze rzadkie, acz ciężkie krople deszczu. Wnętrze namiotu było bardzo ciemne, jedynie przez małą szparę, na którą nie starczyło skóry, prześwitywał blaknący już dawno dzień. Właściwie mogłabym rzec, że jest około dziesiątej wieczorem, ale nie miałam co do tego pewności. Uznałam tak po prostu, gdyż podróżowaliśmy ostatnio dużo i uczyłam się powoli rozpoznawać godziny bez zegarka. James potrafił to znakomicie i to właśnie on był moim nauczycielem. Siedziałam przez chwilę w ciszy, próbując usłyszeć jego kroki pomiędzy ciężkimi kroplami deszczu, bębniącego coraz gęściej o dach naszego schronienia. Oczywiście nie udało mi się, ale zanim zaczęłam się martwić, wszedł do namiotu cały mokry. Zasznurował za sobą wejście i przez chwilę przyglądał się małej szparze, przez którą wlatywał teraz natarczywy deszcz. Zaklął cicho, wziął swój plecak i zaczął czegoś w nim szukać. Kiedy to znalazł, usłyszałam tylko ciche mruknięcie, oznaczające „przepraszam”, i zdjął swoją koszulę, by zaraz potem wciągnąć przez głowę identyczną, tylko suchą. Jak dla mnie nie musiał przepraszać, ale niech mu będzie. Potem usiadł swobodnie na drodze do wyjścia namiotu, w taki sposób, że nie czułam już na swojej skórze wilgotnej mżawki, ani podmuchów wiatru, które wdzierały się nieproszone do środka. Zastanawiałam się, czy nie zmarznie, jeśli będzie tak siedział i mókł w tym jednym miejscu, jednak on niczego nie dał po sobie poznać. Przez czas, który spędziłam w namiocie sama, zdążyłam rozłożyć jedną z tych przyjemnych skór na ziemi, a drugą położyłam gdzieś z boku, w razie gdyby ktoś z nas chciał się przykryć. Właśnie miałam zaproponować ją Jamesowi, ponieważ mnie było dostatecznie ciepło, ale gdy chciałam mu ją podać, złapał mnie za rękę i przytrzymał chwilę. – Mnie nie jest potrzebna, tobie się bardziej przyda – powiedział spokojnie i puścił moją dłoń. Rozmyślałam przez chwilę, wpatrując się w jego twarz. Udało mi się ją dojrzeć mimo mroku, gdyż od momentu pierwszej przemiany w panterę moje oczy widziały
w ciemności coraz lepiej. – Ale jesteś odwrócony plecami do tej szpary, będzie na ciebie lecieć woda. To na pewno nie jest przyjemne i mógłbyś się chociaż okryć tą skórą… W odpowiedzi na moje protesty Jim pokręcił stanowczo głową i jeszcze raz łagodnie odepchnął moją rękę. – Nie trzeba, Lilith, jestem uodporniony na takie rzeczy. Arcydiabłom zawsze jest ciepło. – Uśmiechnął się lekko. Pokręciłam głową i dałam za wygraną. Położyłam się w tyle namiotu, przyciągnęłam do siebie miękkie futro z czegoś tam (naprawdę muszę go zapytać, z czego to jest skóra), okryłam się nim i udawałam, że próbuję zasnąć. Udawałam, bo tak naprawdę miałam inne plany, dotyczące przechytrzenia Jamesa. Nie mam pojęcia, ile minęło czasu, gdy w końcu zamknął oczy. Odczekałam jeszcze chwilę i cichutko ściągnęłam z siebie futro. Nic. Spał jak zabity, uśmiechnęłam się i powoli zbliżyłam do niego. Burza nadal trwała i odgłosy deszczu bębniącego o dach namiotu skutecznie tłumiły moje i tak już ostrożne kroki. Zmartwiło mnie to, że zamiast padać coraz mniej, jest dokładnie odwrotnie, a burza nie chce odejść. Jamesowi musiało być dość niewygodnie, bo nawet nie mógł się o nic oprzeć, nie mówiąc o położeniu się, i w sumie podziwiałam go, że potrafił zasnąć w takiej pozycji. A może nie spał? Potrząsnęłam głową. Spał na pewno, przecież już dawno otworzyłby oczy, gdy do niego podeszłam. Kucnęłam przy nim i delikatnie włożyłam skórę między jego plecy a wyjście z namiotu i ostrożnie zarzuciłam mu ją na barki. Tylko mi się wydawało czy on drgnął? Mam nadzieję, że śpi twardo, chociaż z drugiej strony taki sen jest u niego chyba niemożliwy. Zobaczyłam, że całe plecy ma już mokre od deszczu, a musnąwszy przypadkiem jego skórę, stwierdziłam, że jest bardzo zimna. „Arcydiabłom zawsze jest ciepło”. Akurat. Kiedy wracałam na swoje miejsce, na dworze rozbrzmiał potężny grzmot i w tym samym momencie coś złapało mnie za nogę. Tracąc równowagę, chyba głównie ze strachu, klapnęłam na ziemię. Wrzasnęłam wystraszona, zanim zorientowałam się, że mój towarzysz się obudził i to on był sprawcą tego niecnego występku. Oczywiście nie chodzi mi o grzmot, ale o perfidne złapanie mnie za nogę, gdy się tego w ogóle nie spodziewałam. Sam grzmot wystarczająco mnie wystraszył, a on jeszcze dołożył swoje! Już miałam się odwrócić i na niego nawrzeszczeć, ale on, śmiejąc się głośno, nie dał mi tego zrobić tak łatwo. Przyciągnął mnie mocno do siebie i chwilę później siedziałam przytulona plecami do jego klatki piersiowej. Próbowałam się wyrwać, żeby w końcu móc mu oddać za to, że mnie tak wystraszył, ale on bez zbytniego wysiłku trzymał mnie w jednym miejscu. W końcu, uznając moje wysiłki za bezcelowe, przestałam się z nim szarpać i jedynie głośno westchnęłam. A Jim wciąż śmiał się z mojej reakcji. – Ha ha ha! – przybrałam naburmuszony ton. – To wcale nie było śmieszne. Wystraszyłeś mnie! O mało nie dostałam zawału. Że też musiałeś wybrać sobie akurat taki moment! – James, chichocząc jak mały chłopiec, któremu udało się zrobić komuś kawał, przytulił mnie do siebie mocno.
– No, już – wymruczał wesoło prosto do mojego ucha. – Ja nie spałem. I ty też nie – tu przybrał karcący ton, jednak zaraz potem znowu się rozpogodził. – Chciałem zobaczyć, dlaczego udajesz, że śpisz, i co zrobisz, jak zamknę oczy. – Potarł nosem moją szyję, a mnie ten spontaniczny gest, oprócz tego, że sprawił niemałą przyjemność, również trochę zaskoczył, oczywiście pozytywnie. – Mówiłem, że jest mi zawsze ciepło. Potrząsnęłam energicznie głową. – Jasne, poczekaj, bo ci uwierzę. Jesteś lodowaty i masz całe mokre plecy. Nadal uważasz, że jest ci ciepło? – powiedziałam z naganą. – Tak – odparł, właściwie bez żadnej przekory w głosie, co mnie zaskoczyło. – Jeśli jesteś obok, zawsze jest mi ciepło. Zarumieniłam się nieco, słysząc te słowa, ale on nie dał mi się nad nimi ani chwili zastanowić, bo zaraz zrobił bardzo szybki ruch rękoma, jak przystało na wojownika, i sekundę później siedziałam twarzą do niego, okryta ciepłą skórą. Od razu zrobiło mi się przyjemniej, ale nie dałam tego po sobie poznać i tylko spojrzałam na niego złym wzrokiem. – Miałeś ją sobie zatrzymać. Mnie nie oszukasz, jest ci zimno. Przez całkiem długą chwilę mój towarzysz wpatrywał się we mnie, zanim bębnienia nawalnego deszczu o dach nie przerwał kolejny grzmot, tym razem poprzedzony jasną błyskawicą, która sprawiła, że w namiocie zrobiło się na chwilę jasno jak w dzień, po czym znowu zapadł nieprzenikniony mrok. Nagła błyskawica oślepiła mnie i przez chwilę nic nie widziałam, za to poczułam, jak James bierze mnie na ręce i układa naprzeciwko siebie, po czym okrywa szczelnie skórą. Chciałam zaprotestować, ale zaraz poczułam, jak coś miękkiego owija się wokół mnie. Gdy „odzyskałam” wzrok, zobaczyłam, jak wielka tygrysia głowa patrzy na mnie z góry. Przygarniesz kotka? Musiałam się roześmiać, kiwając głową. Zarzuciłam na niego połowę skóry i nie dając mu zaprotestować, ułożyłam się na jednej z wielkich przednich łap. Po chwili wahania ułożył głowę obok mnie i zamknął oczy. Mimo burzy, która ciągle przybierała na sile, ta noc była jedną z najbardziej wygodnych, jakie przydarzyły mi się podczas naszej wspólnej podróży po Smocze Insygnia. Widać tygrysy świetnie sprawdzają się również jako poduszki…
ROZDZIAŁ ÓSMY PARZĄCE ZŁOTO
Obudził mnie deszcz walący w skórzany dach naszego namiotu, tylko trochę mniej intensywny niż ten wieczorem i w nocy. Mieliśmy szczęście, że przynajmniej burza uspokoiła się i ustała, chociaż przy takiej pogodzie można było spodziewać się następnej. Wygląda na to, że będziemy musieli biec dzisiaj w ulewie. Rozejrzałam się dookoła nieprzytomnym i jeszcze zaspanym wzrokiem. Od razu wyczułam różnicę w moim „posłaniu”, ale dopiero później zorientowałam się, że Jim, który służył mi za milusią poduszkę, gdzieś zniknął i jestem sama w namiocie. Podparłam się rękoma od tyłu i rozejrzałam dookoła. Wszystko było w całkowitym porządku, pomyślałam więc, że po prostu wyszedł na zewnątrz zapolować w puszczy lub po cokolwiek innego, i postanowiłam, że zanim wróci, doprowadzę się do porządku. Dziś robiłam wszystko wolniej, przyzwoliwszy, by poranna toaleta zajęła mi nieco więcej czasu niż zazwyczaj. Pogoda była bardzo senna, musiał być wczesny ranek, a ja po prostu nie umiałam wyjść spod cieplutkiej skóry, ponieważ bez niej było mi dość zimno. W końcu jednak zwlokłam się ze swojego legowiska, starannie zwinęłam futro, pod którym spałam, a potem umieściłam je obok plecaków. Wygładziłam długą białą koszulę i tak jak co dzień rano nałożyłam na nią czarny sznurowany z obu boków gorset. Potem wstałam, poprawiłam na sobie jasne, przylegające spodnie z jeleniej skóry i z jednej z toreb wyciągnęłam swój ciemny podróżny płaszcz, przezornie spakowany w razie złej pogody. Gdy sznurowałam już swoje wysokie, a mimo to lekkie i przyjemne do noszenia podczas każdej aury czarne buty, do szałasu wszedł James. Musiał się zgarbić, aby dostać się do środka, a gdy podniósł głowę, by na mnie spojrzeć, uśmiechnął się, szczerząc przez chwilę białe, ładne zęby i mrugając do mnie swoim szmaragdowym okiem, zaopatrzonym z czarne jak węgiel, długie rzęsy. Niósł coś pod pachą i wyglądał na zadowolonego. Jego ubrania – długa, czarna, niedbale zapięta koszula, czarne spodnie i ciężkie buty na nogach – wszystko ociekało wodą. On też miał na sobie swój płaszcz, który podobnie jak mój sięgał aż do połowy łydki i był wykonany z nieprzemakalnej skóry. Guziki przyszyto tylko do wysokości pasa, by móc swobodnie wyciągać i chować miecz. Kaptur był głęboki i obszerny, James właśnie teraz zdejmował go z głowy. Właściwie oba okrycia – moje i Jamesa – były takie same, z wyjątkiem tego, że różniły się nieco krojem, gdyż moje, gdy było zapięte, podkreślało kobiece kształty oraz miało w swoje guziki wtopione małe, czerwone kryształki dla ozdoby. Gdy mój towarzysz pozbył się już przemoczonego wierzchniego ubrania, odsunął jasne futro leżące na ziemi, służące nam wcześniej jako materac, i przykucnął, po czym postawił przede mną wyjęte zza pazuchy jagody i inne owoce leśne. – Nie możemy dziś nic upiec na ognisku, bo za mocno pada, ale myślę, że takim śniadaniem też nie pogardzisz, panienko. – Znowu mrugnął do mnie okiem z lekkim uśmieszkiem na twarzy i podsunął mi pod nos pełną miskę granatowych owoców. Uśmiechnęłam się do niego w podzięce i sięgnęłam ręką po śniadanie. – A Ty? Nie jesz? – zapytałam z zaciekawieniem.
– Już jadłem. Rano, gdy jeszcze słodko spałaś, pobiegłem do puszczy i tam zjadłem śniadanie – odparł, przyglądając mi się z krzywym uśmiechem. – Ach – skrzywiłam się na myśl o jedzeniu surowego mięsa. – Nic, czego sama byś nie zjadła – odparł spokojnie, a ja mimo woli zerknęłam na niego pytająco. Odpowiedział takim samym spojrzeniem. – Jagódki, czarne porzeczki, malinki… Ewentualnie trochę wiewióreczek. Udałam karcące spojrzenie, lecz po chwili oboje się roześmialiśmy. Pokręciłam z uśmiechem głową i dokończyłam swój posiłek. Ubraliśmy płaszcze, przypięliśmy broń, chwyciliśmy dobytek i wyszliśmy z namiotu. James poprosił mnie, bym potrzymała przez chwilę rzeczy, podczas gdy on szybko zdemontował nasze dawne schronienie, pozwijał skóry i futra, które służyły nam jako dach i przykrycie. Po wszystkim włożył je do plecaków. Potem, jak zwykle, zatarliśmy jeszcze ślady po wczorajszym ognisku i mogliśmy ruszać w drogę. Bieg w deszczu nie był zbyt przyjemny – wiało, ulewa nie ustawała i zrobiło się dość chłodno, więc tylko ciepło moich rozgrzanych mięśni sprawiało, że nie trzęsłam się z zimna. Dzień był dzisiaj niesamowicie szary i wszędzie jak okiem sięgnąć snuła się mleczna mgła. Nie lubiłam takiej ograniczonej widoczności, wolałam widzieć wszystko, bo wtedy żaden goblin nie mógł tak po prostu za nami iść i ukrywać się we mgle, chociaż nie były one dobrymi szpiegami. Mimo to Parys znany był z tego, że lubił udoskonalać swoich brudnych poddanych czarnoksięskimi wywarami, więc wcale nie mieliśmy pewności, że nie wymyślił czegoś, co poprawiłoby inteligencję tych stworzeń. Prawdopodobnie jednak niczego takiego na razie nie dokonał, chyba nawet dla niego nie jest to proste. W przeciwnym razie Sudicante już dawno utraciłaby jakąkolwiek szansę na ratunek. Rozejrzałam się trochę i nic nie zobaczyłam przez tę cholerną mgłę, co mnie zdenerwowało, jednak James biegnący nieco z przodu stwierdził, że powinniśmy się niedługo znaleźć przy rzece, gdzie napełnimy wodą bukłaki i się napijemy. Uspokoiła mnie informacja, że przynajmniej on wie, gdzie jesteśmy. Znowu pogrążyłam się w rozmyślaniach, do których nastrajała mnie dzisiaj senna, deszczowa pogoda i jednostajny bieg przed siebie. Po popołudniowym posiłku ruszyliśmy dalej. Nie poświęciliśmy dziś na postój zbyt wiele czasu, ponieważ zaczynało nam się robić zimno w mokrych ubraniach i włosach. Niestety jako zwierzęta nie mogliśmy uniknąć zmoczenia głów, bo kaptury założone przed przemianą nie pozostawały na naszych głowach po niej i nie ochraniały nas przed deszczem tak jak na przykład ubrania. Gdy tylko się napiliśmy i uzupełniliśmy zapas wody, kontynuowaliśmy podróż. Przez szare, zasnute ciemnymi chmurami niebo nie potrafiłam stwierdzić, która jest już godzina, ale czułam, że dzisiejszy bieg będzie mi ciążyć bardziej niż zazwyczaj. Pewnie to dlatego, że mało spałam przez te dwa dni, a zużywałam przecież tyle samo siły, co normalnie. No i ta burza w nocy. Gdyby James nie owinął się wokół mnie, nie usnęłabym chyba w ogóle. On też mało spał, ale nie wygląda na dużo bardziej zmęczonego niż zwykle, chociaż gdy przyjrzałam się lepiej, stwierdziłam, że trochę jednak to po nim widać. Jego krok nie był już taki sprężysty jak zazwyczaj, lecz nie zwolnił biegu – nadal
podążaliśmy takim samym tempem jak co dzień. Pomyślałam: jak to dobrze, że jest taki mocny i zdeterminowany, bo poniekąd użycza i mnie tej swojej siły, którą sama nie zawsze dałabym radę z siebie wykrzesać. Cały czas miarowo zacinał deszcz, jedynie kierunek się zmieniał, raz z prawej strony, raz z lewej, raz z tyłu. Ale najbardziej przeszkadzał deszcz zawiewający razem z wiatrem z przodu, prosto w twarz, albo raczej w pysk, przecież biegliśmy jako zwierzęta. Musieliśmy wtedy mrużyć oczy i nasze tempo nieco się z tego powodu zmniejszało, jednak na szczęście mało było takich momentów. W końcu, gdy zaczęło się robić jeszcze chłodniej i jeszcze ciemniej, James uznał, że musimy poszukać jakiegoś miejsca na postój, najlepiej takiego jak przedtem. Ciężko było kolejny raz o podobne, ale w końcu je znaleźliśmy, tym razem między lasem a małym jeziorem. Las, nie puszcza, lecz las, bo od Puszczy Eris oddaliliśmy się już o wiele bardziej, jakieś dwie trzecie dnia drogi. Mój towarzysz odszedł na chwilę w poszukiwaniu konarów nadających się do zbudowania namiotu. Wkrótce wrócił z potrzebnym drewnem. Ja tymczasem w postaci ludzkiej wybrałam się po owoce. Całe szczęście, że mieliśmy jeszcze w torbach suchary, bo dzisiaj znowu nic nie zapowiadało porządnego posiłku. Las obfitował w różnego rodzaju owoce, więc nazbierałam ich dwie pełne miski i jeszcze trochę do naszego elastycznego garnka, w którym Jim najczęściej robił gulasz, zupę lub coś podobnego. Kiedy wróciłam na miejsce, właśnie kończył przywiązywać dach i uśmiechnąwszy się na widok nazbieranych przeze mnie owoców, zaprosił gestem, bym weszła do gotowego namiotu. W środku poczułam się o niebo lepiej. W suchym i bezwietrznym miejscu było cieplej niż na dworze. Mój towarzysz postarał się nawet o podłogę, rozkładając na wilgotnej ziemi ogromne liście jakiegoś występującego jedynie w tych rejonach drzewa, po czym, gdy ociekły z wody, rozłożył na nich jedno futro, drugie zaś pozostawił nam do przykrycia. Oboje zrzuciliśmy buty i płaszcze, a ja wyciągnęłam swój ręcznik, by wytrzeć włosy. Potem zabraliśmy się do jedzenia. James od razu pomyślał o sucharach, tak jak ja wcześniej, i wyciągnął je z plecaka. Zjadłam całą miseczkę i poczułam się najedzona. James oprócz zjedzenia swojej porcji postarał się, by zniknęły również owoce z garnka. Do tego poszło jeszcze kilka sucharów i woda z bukłaka. Kolacja nie okazała się taka zła. Byłam wykończona, więc ułożyłam się do snu niemal od razu po posiłku, ściągając z siebie gorset i pozostawiając jedynie białą, luźną koszulę. Wcześniej jednak uprosiłam Jamesa, żeby w końcu położył się, jak należy, i porządnie odpoczął. Użyłam nawet argumentu, że jeśli nie odpocznie, spowolni naszą podróż, a tego by przecież nie chciał. Wreszcie, co prawda z narzekaniem, ale jednak się zgodził, lecz futrem nie chciał się przykryć, twierdząc, że mam je sobie wziąć. To powiedziawszy, ułożył się na boku, a ja z rezygnacją okryłam się ciepłym pledem. Tej nocy, mimo wielkiego zmęczenia, albo właśnie przez nie, nie potrafiłam zasnąć. Drzemałam tylko po kilka minut i budziłam się, raz wpatrzona w plecy Jamesa, raz w ścianę namiotu. Mój tygrys nie miał chyba takich problemów, bo teraz usnął rzeczywiście. Uspokojony tym, że tylko ja znajduję się w namiocie, pozwolił sobie wreszcie na chwilę przynajmniej częściowego rozluźnienia i nie obudził się, gdy na próbę dotknęłam jego twarzy, głaszcząc go po policzku. Spał spokojnie i cicho, a skórę miał chłodną.
Na zewnątrz przestało padać i zrobiło się nawet chyba trochę cieplej, a może tylko mi się tak wydawało, bo wiatr ustał? Nie wiem, w każdym razie poczułam, że chce mi się siku i że muszę jak najszybciej opuścić namiot. Wygrzebałam się spod ciepłego futra i delikatnie przykryłam nim Jamesa, który tym razem nawet nie drgnął, po czym cichutko rozsznurowałam zasłonę i wyszłam. W nozdrza uderzył mnie orzeźwiający zapach mokrego lasu i wilgotnej ziemi, powietrze było chłodniejsze, niż myślałam, więc szybko ponownie zamknęłam skóry i podążyłam w ustronne miejsce. W drodze powrotnej miałam cały czas bardzo niemiłe wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Zatrzymałam się i postanowiłam rozejrzeć, ciekawa tego, co może kryć się w cieniach nocy. Wiedziałam, że w takim momencie powinnam wrócić grzecznie do namiotu albo przynajmniej wziąć z niego miecz, ale nie chciałam budzić Jamesa. Poza tym wcale nie wydawało mi się, że ten, kto mnie obserwuje, jest kimś lub czymś złym. Nie czułam nigdzie odoru goblina, a tylko przyjemny zapach igliwia i mokrych od deszczu drzew oraz traw, a niepokój, jaki zwykle wywoływały we mnie nieznane oczy wpatrujące się we mnie nie wiadomo skąd, prysnął niczym mydlana bańka i została tylko ciekawość. Chciałam bardzo, by moje przeczucia nie okazały się mylne i żebym znowu nie wpakowała się w jakieś kłopoty, z których James musiałby mnie wyciągać. Nie, aż taka nieodpowiedzialna nie mogę być i nie będę, pomyślałam. Mimo to szłam dalej, oddalając się nie wiadomo kiedy od obozowiska, które ciągle miałam w zasięgu wzroku. I wtedy usłyszałam ten dźwięk. To musiało być parsknięcie konia, nie mogłabym pomylić tego odgłosu z żadnym innym, toteż szybko odwróciłam głowę w prawo, skąd dobiegał. Najpierw moje oczy przebiły gęstwinę zarośli, więc dopiero po jakimś czasie ukazała mi się piękna głowa. Stworzenie patrzyło na mnie z góry. To był sleipnir, zobaczyłam, jak opuszcza swój posterunek i ukazuje się mi w całej swojej okazałości w bladym świetle księżyca, owiany gęstą, mleczną mgłą, snującą się po ziemi wokół jego kopyt. Zafascynowana podeszłam bliżej, a sleipnir się nie poruszył. Staliśmy tak parę minut, patrząc się na siebie, a potem ja, zupełnie nie wiedzieć czemu, przez przypadek dotknęłam go umysłem. Gdy przestraszona chciałam się od razu cofnąć, zauważyłam, że jego to wcale nie boli, nadstawiał tylko uszu zaciekawiony, jak gdyby nie wiedział, skąd nadeszło to dziwne uczucie. Umysł sleipnira był jednak dla mnie zamknięty. Nie mogłam, jak w przypadku innych stworzeń, wniknąć w jego umysł ani uczucia. Właściwie nigdy nie robiłam tego umyślnie, zawsze przypadkowo – jedynie z goblinem było inaczej, ponieważ chciałam go chociaż na chwilę odwieść od pomysłu odrąbania mi głowy. Tak czy inaczej, w tym wypadku żadnych wspomnień. Tylko dziwne, przyjemne ciepło umysłu wielkiego konia i nic poza tym. Nagle przyszło mi do głowy coś zupełnie głupiego i spróbowałam odezwać się do niego w myślach, tak jak rozmawiam z Jamesem, gdy jesteśmy pod postacią zwierząt. Od razu wyczułam napięcie, po czym sleipnir skierował swoje wielkie ciemne oczy na mnie i mogłabym przysiąc, że zmrużył je gniewnie. Parsknął jeszcze raz głośno, gwałtownie przerwał naszą więź i podbiegając do mnie o kilka kroków, stanął dęba, a potem machnął jednym z ośmiu kopyt o włos od mojej głowy. Krzyknęłam cicho, zbyt przerażona, by zrobić coś innego, i cofnęłam się o jeden krok, na tyle nieszczęśliwie, że upadłam na ziemię dosłownie dwa metry od rozzłoszczonego sleipnira. Koń jednak jedynie odwrócił się z gracją
i rzucił się szybkim galopem w las. Niezdolna cokolwiek zrobić, siedziałam tam aż do chwili, gdy poczułam na swoich ramionach czyjeś ręce. Spojrzałam przestraszona do góry i zobaczyłam zaniepokojonego Jamesa. Mój towarzysz podał mi rękę i pomógł mi wstać, a potem przytrzymał za ramiona i spojrzał w moje oczy z troską. – Obudziłem się i zobaczyłem, że cię nie ma, a potem usłyszałem, jak krzyknęłaś. Przybiegłem tu, a ty leżysz na ziemi. Co się stało? Nie było tu chyba żadnych… – Nie, nie. Nie martw się – uspokoiłam go szybko, odzyskując powoli rezon po nietypowym spotkaniu. Miał poddenerwowany głos i spiął się trochę. – Na pewno? Bo musisz mi powie… – Zawsze bym ci powiedziała o goblinach lub innych złych stworzeniach, James. – Mój głos zabrzmiał stanowczo, a on w odpowiedzi zmarszczył brwi i przyjrzał mi się podejrzliwie. – Więc dlaczego krzyknęłaś? I czemu wyszłaś z namiotu? Zaczynało mi się robić zimno w stopy. Kurczę, trzeba było wziąć te buty i nie marudzić, że się nie chce ich sznurować. – Wyszłam, bo musiałam coś zrobić, a krzyknęłam, bo w drodze powrotnej prawie nadepnęłam na żmiję. – Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego kłamię. Po prostu, jakoś tak… Chciałam zostawić to na razie w tajemnicy, bo sama jeszcze tego dokładnie nie przemyślałam. Zresztą, ten sleipnir mógł wystraszony i obrażony już wcale nie wrócić, więc po co James miałby się zajmować takimi błahostkami? Uwierzył mi, więc postanowiłam wynagrodzić mu to kłamstwo, gdy tylko dowiem się, co dalej z tym koniem. Jim pokręcił głową i z delikatnym uśmiechem spojrzał na moje gołe stopy. – Oj, Lilith, przecież mówiłem, że tylko arcydiabłom jest zawsze ciepło. – On też nie miał butów, przypuszczalnie dlatego, że to ja zerwałam go ze snu. Powoli przesunął ręce w dół po moich ramionach i po chwili były już na mojej talii. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Coraz bardziej lubiłam, gdy tak robił. Nachylił się do mojego ucha i jego włosy musnęły mój policzek. – Na pewno jest ci zimno. – Nie czekając na moją odpowiedź, porwał mnie na ręce, zupełnie jakbym nic nie ważyła, i ruszył wolnym krokiem do namiotu. Musnęłam nosem jego szyję. Zadrżał i uśmiechnął się tym swoim półuśmieszkiem. Wszedł ze mną do środka i położył mnie na miękkim futerku, po czym okrył drugim. – A teraz zaśnij grzecznie, bo nie mogę zaśpiewać ci kołysanki. – Dlaczego nie? – zapytałam, drocząc się z nim. Ułożył się obok mnie i patrzył na mnie przez chwilę wsparty na łokciu. – Chyba nie byłbym w stanie. – Mrugnął do mnie. – Zresztą nie umiem śpiewać. – Masz bardzo przyjemny głos – zaprotestowałam.
– Ale to chyba nie wystarczy. – Roześmiał się cicho, po czym spojrzał na mnie poważnie. Był wyraźnie odprężony. – Ty jesteś przyjemna w całości – powiedział miękko. Uśmiechnęłam się do niego, a on spojrzał na mnie z ukosa. Następnie zmienił w tygrysa, po czym ułożył się dookoła mnie, tak jak wczoraj. Położyłam głowę na jego wielkiej, miękkiej łapie i zapadłam w sen. Obudziłam się z myślą, że przyjemnie będzie pobiec w końcu nie w deszczu, a w słońcu, tak jak zawsze, ale zostałam brutalnie sprowadzona do rzeczywistości, gdy po wstępnej toalecie w namiocie wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam, że niebo na powrót przybrało tę ciemnoszarą burzową barwę. Jamesa nigdzie w pobliżu nie było, ale zaraz po wyjściu z szałasu stwierdziłam, że postarał się już o drewno na ognisko, które leżało sobie ułożone w stosik nieopodal. Postanowiłam, że skorzystam z jego nieobecności i wykąpię się w końcu w pobliskim jeziorze, lecz gdy dotarłam na miejsce, ktoś już tam był. I to nie byle kto, bo właśnie James. Bez koszuli, właściwie to w ogóle bez niczego, tyle że od pasa w dół zanurzony w wodzie, z mokrymi ciemnymi włosami, które teraz wydawały się dłuższe niż wtedy, gdy są suche. Wyglądał jak młody bóg. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu, ale na szczęście w porę zrobiłam odwrót, dokładnie w momencie, gdy postanowił wyjść z kąpieli. Byłam pod niemałym wrażeniem jego silnego i smukłego ciała. Wyglądał jeszcze bardziej seksownie niż zazwyczaj. Poczekałam, aż wróci do naszego obozowiska, nie chcąc już dłużej naruszać jego intymności. Zresztą nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym go podglądać! Potrząsnęłam głową. Może, a raczej na pewno, widok byłby bardzo… przyjemny, ale nie zamierzałam zakłócać jego prywatności, gdyż nie chciałabym, by on robił to samo w stosunku do mnie. Obejrzałam się szybko za siebie, a tam Jim swym zwykłym długim, kocim krokiem wszedł do obozowiska, niosąc ze sobą dokładnie oprawionego królika. Uśmiechnął się do mnie lekko. Odpowiedziałam mu jeszcze nieco rozkojarzona i po grzecznościowym pytaniu, czy mam mu w czymś pomóc, oznajmiłam, że idę wziąć kąpiel w jeziorze. James skinął głową i powiedział, że sam się wszystkim zajmie, a ja mogę pójść, tylko mam tam zbyt długo nie siedzieć, bo jedzenie będzie za jakieś czterdzieści minut. Skinąwszy głową, wzięłam ręcznik i pomaszerowałam w stronę mojej dzisiejszej łazienki, bez przerwy myśląc o niezwykle pociągającym obrazie Jamesa w jeziorze. Szybko zrzuciłam ubrania i weszłam do wody. Była całkiem ciepła, chyba nawet nieco cieplejsza niż samo otaczające mnie powietrze. Popływałam dla przyjemności parę minut, a później zaczęłam się szorować piaskiem z dna, jednocześnie spłukując się wodą. W końcu zanurzyłam głowę, by umyć włosy. Było to bardzo przyjemne uczucie, bo ostatnio aura nie sprzyjała dbaniu o higienę na wolnym powietrzu. Gdy uznałam, że już wystarczająco się oczyściłam, wyszłam na brzeg, wytarłam się i ubrałam. Nagle zrobiło mi się chłodno, więc dla pewności, że mnie nie zawieje, owinęłam sobie głowę i włosy ręcznikiem, robiąc z niego turban, po czym wróciłam wolnym krokiem do Jamesa. Już z daleka poczułam apetyczny zapach pieczonego mięsa i ślina napłynęła mi do ust.
Gdy usadowiłam się w wejściu do namiotu, James ściągnął pieczeń z patyka i nałożył ją na miski, z których jedną mi podał. Jak zwykle była pyszna, nawet jak na te skromne warunki, w których ją przygotowywał, więc w mgnieniu oka pochłonęłam moją porcję. Zadowolona z posiłku zaoferowałam, że umyję nasze miski, podczas gdy James zaczął sprzątać obozowisko. Potem zatarłam jeszcze ślady po ognisku i włożyłam naczynia i skóry z futrami do naszych plecaków oraz ściągnęłam z włosów wilgotny ręcznik. Tymczasem mój towarzysz pozanosił drewno i liście z szałasu z powrotem do lasu, by po naszym schronieniu nie został nawet mały ślad, na wypadek gdyby Parys zdecydował się jednak wysłać za nami gobliny. Jednak na szczęście chyba jeszcze nie wpadł na to, jaki jest ukryty cel naszej misji. Po kilkudziesięciu minutach wyruszyliśmy jako tygrys i pantera monotonnym stepem pogrążonym teraz w szarym letargu. Z utęsknieniem czekałam na to, że w końcu się rozpogodzi i na niebie znowu błyśnie złota tarcza słońca. Niestety, jak się okazało, nie miałam na razie o czym marzyć, bowiem parę minut później z nieboskłonu wytrysnęły fontanny wody, zwane inaczej gwałtowną ulewą. Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się zalewających mi oczy kropel i warknęłam głucho, a wtedy usłyszałam, jak James się śmieje. Ile to jeszcze potrwa? – zapytałam ponuro i zrównałam się z mym towarzyszem. Tyle, ile będzie musiało. Westchnęłam głośno z irytacją. A może by tak dokładniej? James żachnął się i spojrzał na mnie nieco surowym wzrokiem. Lilith, deszcz to nie zabawka, nie można jej ot tak po prostu wyłączyć, chociaż sam bym chciał, by dało się tak zrobić. Poczułam, jak marszczy brwi. Nie mam pojęcia, ile to jeszcze potrwa, ale pogoda na stepie bywa dość nieznośna, więc nie spodziewałbym się, że za jakąś godzinkę zaświeci nam nad głowami słoneczko – orzekł z ironią i skrzywił się nieznacznie. Pokręciłam ze smutkiem głową, ale nie zamierzałam się z nim kłócić, bo niby o co? James miał rację, przestanie padać, kiedy przestanie. Mam tylko nadzieję, że dosyć szybko. Biegliśmy już długo, więc wkrótce zarządził postój przy małej rzece, z której mieliśmy się napić. Nachyliłam się i nawet nie zmieniając postaci zaczęłam pić, a Jim zrobił to samo. Bycie zwierzęciem sprawdzało się w różnych sytuacjach, także i teraz, gdy nie musieliśmy wyciągać naczyń z toreb, a równocześnie mogliśmy się wygodnie napić, oraz wtedy, gdy ziemia była mokra, a my mogliśmy się swobodnie wdrapać na drzewo, by odpocząć chwilę na czymś w miarę suchym i nie odmrozić sobie tyłków. James rzekł, że możemy dzisiaj odpocząć nieco dłużej, bo wyruszyliśmy prędzej niż zazwyczaj, chociaż ja nie odniosłam takiego wrażenia. Ponoć zawsze wyruszamy o siódmej, a dzisiaj zebraliśmy się prawie godzinę wcześniej, więc wychodziło na to, że biegniemy już mniej więcej sześć godzin. Przy okazji pochwalił mnie także, że jestem coraz bardziej wytrzymała i że coraz szybciej biegam, więc poczyniłam, cytując jego słowa: „głównie dzięki sobie”, duże postępy. To było miłe z jego strony i zrobiło mi się ciepło na sercu, kiedy usłyszałam te parę zdań. Podniosły mnie
na duchu w ten ponury, ciemny dzień. Nie było mi jednak dane więcej się cieszyć, bo zaraz po wyruszeniu wpadłam pod nawalny deszcz i mój ledwo nabyty dobry humor nieco się popsuł. Później jednak zdałam sobie sprawę, że lepiej, bym nie przejmowała się ulewą, bo kiedy to robię, przeszkadza mi ona jeszcze bardziej, a przecież nic na nią i tak nie poradzę. Pocieszałam się więc świadomością, że za jakieś parę godzin będę siedzieć w suchym namiocie i coś jeść, podczas gdy na dworze będzie szalała burza z piorunami. Albo lepiej nie, boję się burz z piorunami, są nieprzewidywalne. Nigdy nie wiadomo, co złego może się wydarzyć. Biegliśmy przed siebie już dobrych parę godzin od naszego południowego postoju, aż dopadło mnie dziwne przeczucie i nie miało ono żadnego związku z deszczem. Po prostu coś mnie zaniepokoiło, jakby ktoś za nami szedł, ale chwilę później owo przeczucie ustało. Potrząsnęłam głową skonfundowana i postanowiłam powiedzieć o tym Jimowi. Przyznał mi rację i zaproponował, byśmy na chwilę się zatrzymali i trochę rozejrzeli. Polecił mi także, bym po zmianie postaci na ludzką miała w pogotowiu miecz. Właściwie nie wiem, po co w ogóle zmienialiśmy postać, to było raczej odruchowe niż przemyślane działanie, nawet u Jamesa. Przeszukaliśmy nieco teren i stanęliśmy w końcu obok siebie. Mój towarzysz zastanowił się na głos, czy nie lepiej byłoby biec dalej, ponieważ jego zdaniem niczego tutaj nie ma, a nawet gdyby było, to chyba lepiej byłoby się od tego trochę oddalić i spróbować to zgubić. I właśnie wtedy, gdy tak rozmyślał, nasze złe przeczucia zmaterializowały się z obu stron, zupełnie jakby planowały na nas tę zasadzkę już od wielu godzin. Krzyknęłam przestraszona i wyszarpnęłam miecz z pochwy, wiszącej zawsze u mojego boku, teraz pod płaszczem. Cztery gobliny były coraz bliżej nas i nie mieliśmy szans zmienić się z powrotem w koty. – Odwróć się do mnie plecami i walcz w takiej pozycji. Przygotuj się, będę ci pomagał – powiedział James głosem nieznoszącym sprzeciwu i uniósł swój szeroki miecz. Zrobiłam bez szemrania to, co mi kazał, i również przygotowałam się do walki, która nastąpiła dosłownie dwie sekundy później. Gobliny były zbyt blisko i miałam pewne trudności, by uwierzyć, że damy sobie z nimi radę. Było ich czterech, nas tylko dwoje, co daje po dwa gobliny na głowę. Nie, to nie była walka fair, ale na co liczyć, gdy walczy się z potworami? Na nasze szczęście, nie wiadomo dlaczego, gobliny te były jakby słabsze i bardziej powolne, co czyniło ich tylko trochę mniej niebezpiecznymi, bo nadal przewyższały nas siłą przynajmniej dwukrotnie. Deszcz zacinał nieubłaganie i ograniczał widoczność, jednak nie tylko nam. Walka rozgorzała na dobre, a moje serce próbowało wyskoczyć mi z piersi. Atakowały mnie dwa wielkie potwory, a ja ledwo potrafiłam się przed nimi obronić, nie mówiąc już o zabiciu któregoś z nich. James radził sobie trochę lepiej, ale i on nie był w zbyt dobrej sytuacji. W pewnej chwili pośliznęłam się na mokrej glinie i dosłownie o włos uniknęłam potężnego goblińskiego miecza. – Uważaj! – warknął James ze strachem w głosie. – Zaraz ci pomogę, wytrzymaj jeszcze trochę. Taką miałam nadzieję. Deszcz zalewał mi oczy i przez chwilę nieuwagi jeden z goblinów zadał mi płytką ranę w ramię. Krzyknęłam i spróbowałam bronić się skuteczniej,
mimo deszczu. Udało mi się nawet któregoś z nich zranić, jednak nie dość głęboko, by jakoś specjalnie mu to zaszkodziło. Walka była gwałtowna i zaciekła, a siły nierówne. Usłyszałam za sobą syknięcie Jamesa, dostał w udo, nie wiedziałam jeszcze tylko, jak mocno. Ulewa zmywała z nas świeżą krew i wcale nie miała zamiaru ustać, a my, ślizgając się na rozmoczonej ziemi, odpieraliśmy ataki potworów. W końcu jeden z tych po stronie Jamesa ryknął głośno i padł mu u stóp. Pozostałe trzy również ryknęły i aby pomścić swego pobratymca, zaczęły atakować mocniej i bardziej zawzięcie. Już prawie nie dawałam rady, ale kolejna rana, tym razem w bark, otrzeźwiła mnie należycie, przynajmniej na chwilę. Kolejny ryk – tym razem należący do drugiego goblina po stronie Jamesa – a zaraz po nim krzyk chłopaka, gdy potwór mocno ranił go w brzuch. Gdyby nie zdążył go choć trochę odeprzeć, skończyłoby się to dla niego przebiciem wnętrzności. On jednak nie poddał się, tylko zawzięcie zaczął walkę z jednym z moich napastników, spychając mnie trochę na bok. Wcześniej rzucił wystraszone spojrzenie na mnie, a dokładnie na moje rany. Powinien był bardziej zatroszczyć się o siebie, bo ja w porównaniu z nim miałam tylko lekkie zadrapania. Bolały mnie jednak coraz bardziej i dziękowałam niebiosom, że James może mi już pomóc. Gwałtownie zaatakował jednego z goblinów i zaczął z nim szybką wymianę ciosów, a zdezorientowany atakiem stwór nie zdążył się nawet zasłonić, gdy ostrze Jamesa wylądowało w jego klatce piersiowej. W tym samym czasie zebrałam w sobie ostatnie siły i wykorzystując chwilę nieuwagi goblina, który patrzył na śmierć pobratymca, pchnęłam mocno miecz w miejsce, gdzie, jak sądziłam, było jego serce. Ryknął i zamachnął się na mnie swoją bronią, a ja wepchnęłam miecz jeszcze głębiej i teraz dosięgłam swojego celu. Bladoskóry potwór padł na kolana u mych stóp. Wyszarpnęłam swój miecz i w ostatniej chwili odskoczyłam. Goblin przechylił się i upadł na twarz w miejscu, gdzie przed chwilą stałam. Błyskawicznie otrząsnęłam się z szoku i podbiegłam do zgiętego w pół i trzymającego się za brzuch Jamesa. Wystraszona odrzuciłam na bok najpierw swój miecz, a potem jego, który wypadł mu z ręki już wcześniej. Kazałam mu usiąść na ziemi i zabrać ręce z brzucha. Rozpięłam jego koszulę. Zrobiło mi się słabo, gdy zobaczyłam, jak głęboka jest jego rana na brzuchu – można było włożyć w nią rękę! Deszcz wszystko dodatkowo utrudniał, rozwadniając krew i padając bezpośrednio na ranę. Mój towarzysz cierpiał w milczeniu, tylko od czasu do czasu cicho postękiwał. Zdjęłam mu delikatnie plecak z ramion, a on nagle odezwał się pewnym, choć nieco zduszonym głosem: – Weź z niego igłę i nić. Zrozumiałam, że chce, bym go zszyła. Drżącymi rękoma wyciągnęłam z jego plecaka to, o co prosił, i zobaczyłam, że jest to na szczęście sprzęt chirurgiczny, zabrany wcześniej z zamku Mirakos. Mimo to czułam, że byłoby dla niego bezpieczniej, gdyby nie znajdował się tylko w moich rękach. Nawlokłam nić tak szybko, jak potrafiłam, i spojrzałam na niego niepewnie. Moja twarz zrobiła się blada jak u trupa. Widząc to, zaśmiał się, ale potem chyba tego pożałował, gdyż zaraz syknął z bólu. – No dalej, mała. Szyj. Szyłaś już sobie przecież kiedyś na przykład pluszaka, prawda? – powiedział ochrypłym głosem, a gdy skinęłam niepewnie głową, nie dał mi zaprotestować.
– Więc wyobraź sobie, że moja skóra to zwykły materiał. Łapiesz za dwa brzegi i… zszywasz – wystękał. Bardzo mnie to przeraziło. Po chwili, krzywiąc się, wyprostował swoje ciało na tyle, na ile mógł, opierając się od tyłu na rękach. Wzięłam głęboki wdech i przebiłam igłą jego skórę, blisko rany. Syknął, po czym zagryzł zęby, odwrócił wzrok i skinął mi głową na znak, że mam się pośpieszyć. Igła była zakrzywiona jak sierp, więc szyło się łatwiej, niż można by przypuszczać, mdliło mnie natomiast na myśl, że zadaję mu taki ból i trochę dlatego, że przebijam igłą ludzkie ciało. Przebiłam jego skórę ostatni raz i zastanawiałam się, czy zrobić tam jakiś supełek, ale ostatecznie James wyjął mi narzędzie tortur z ręki i kazał odciąć nożyczkami igłę z resztą nici, po czym, gdy już to zrobiłam, poszukać w plecaku szerokiego bandaża, który zapobiegnie ponownemu rozerwaniu skóry w tym miejscu. Gdy z bladą twarzą już go nim owinęłam, nie zważając na glinę i deszcz, osunął się na plecy wykończony. Syknął, gdy rana na brzuchu się wyprostowała. – Dziękuję, Lili. Teraz już nie jesteś jedynie pielęgniarką, awansowałaś przed chwilą na chirurga. – Uśmiechnął się słabo i spojrzał na moje ciągle krwawiące ręce. Przybrał naraz poważny ton. – Zajmij się sobą, w mojej torbie są te eliksiry na zrastanie się skóry, posmaruj sobie nimi swoje rany. – Może najpierw schowajmy się gdzieś pod drzewem, tam jest trochę mniej wody. – Spojrzałam na niego sceptycznie. Odwdzięczył się tym samym. – Dopiero co zszyłaś mi brzuch, więc szybko się stąd nie ruszę. – Skrzywił się, podnosząc się nagle do pozycji siedzącej. – Chociaż w sumie… – Stękając stanął na nogi, podniósł wcześniej swój plecak i nieco przygarbiony, z ręką na brzuchu poszedł w stronę pobliskich drzew. – Dołącz do mnie oraz bądź taka dobra i weź swój plecak. – Zwariowałeś!? – Obserwowałam tę scenę z narastającym przerażeniem. – Mogłeś mnie poprosić o pomoc! A jak ci się to znowu rozerwie? – Aż tak już nie boli, poradzę sobie. A teraz idziesz czy nie? – odrzekł tylko, nawet się nie odwracając. Pokręciłam głową i zabrawszy swój plecak, poszłam za nim. Pod gęstym dachem malutkiego lasku, który chyba nawet nie był oznaczony na mapie Sudicante, już tak nie lało i mogliśmy w spokoju nasmarować nasze rany mazistym eliksirem. W tym celu odwinęłam bandaż z brzucha Jima, a on, gdy nasmarował swą ranę, polecił mi, bym nie zakładała mu już go więcej, gdyż, jak stwierdził, rozdarcie lepiej zrośnie się na wolnym powietrzu. Po nasmarowaniu własnych rozcięć wyciągnęłam z plecaków nieprzemakalne skóry, służące wcześniej jako dach naszej przenośnej rezydencji, i okryłam nimi siebie oraz Jamesa. Ten niespodziewanie przyciągnął mnie do siebie wolną ręką i uśmiechnął się, swobodnie opierając się plecami o drzewo. Zaskoczył mnie tym, chociaż od razu zrobiło mi się przyjemniej, gdy siedzieliśmy przytuleni do siebie. Poza tym tak było cieplej, chociaż coraz bardziej tęskniłam za suchutkim wnętrzem szałasu. Położyłam głowę na jego zupełnie przemoczonym barku i uśmiechnęłam się do siebie w duchu. Dobrze, że miałam przy sobie tego wielkiego kota, bez niego byłoby ciężko, szczególnie w sytuacjach, gdy
atakowało nas trzech albo czterech goblinów. Oboje, mimo płaszczów, byliśmy kompletnie przemoczeni i brudni od gliny, na której niedawno siedzieliśmy, ale nie mogliśmy na razie nic z tym zrobić, bo James nie mógł wybudować nam namiotu, a ja nie umiałam. Właściwie wcześniej nawet próbowałam, ale niezupełnie wiedziałam, jak się za to wziąć, a gdy już ścięłam jedną gałąź, nie potrafiłam jej podnieść i wkopać do ziemi, tak jak zawsze robił to mój towarzysz. On zaś, cały czas sceptycznie nastawiony do mego przedsięwzięcia, odciągnął mnie w końcu od tego pomysłu, mówiąc, że jedna deszczowa noc spędzona na dworze nic nam nie zrobi. – Przepraszam, że nie będziemy dzisiaj mieli schronienia – wymruczał trochę zmartwionym głosem, w ciemną noc, która zaległa nad nami. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że gobliny musiały nas zaatakować nie dalej jak godzinę przed naszym wieczornym postojem. Dotknęłam jego ramienia. – Nic nie szkodzi, nie możesz przecież zbudować szałasu w takim stanie – uspokoiłam go i przez chwilę się zastanowiłam. – James? – Tak? – Te gobliny… Dlaczego one były takie dziwne? Wyglądały na osłabione czymś, jakby wcześniej walczyły – zapytałam niepewnie, przypominając sobie wielkie, zielone cielska potworów Parysa. – I zrobiły na nas zasadzkę. To chyba nie był zbieg okoliczności. – Mój towarzysz otworzył na chwilę oczy i zmarszczył brwi, po czym pokiwał głową z namysłem. – Masz rację. Myślę, że to musiały być te gobliny, które zaatakowały nas trzy dni temu. Nie wszystkie musiały zostać stratowane przez sleipniry, możliwe… Możliwe, że te pozostałe śledziły nas przez pewien czas, by odegrać się za atak na ich obóz, chociaż nie odbył się on z naszej inicjatywy. Ale gobliny są zbyt głupie, by to zrozumieć, no i dostały wyraźny rozkaz od Parysa: przynieść mu cię, żywą lub martwą. Dla niego to żadna różnica, i tak by cię zabił, a potem wskrzesił. – James westchnął i oparł głowę na pniu drzewa, które służyło nam dzisiaj za poduszkę. – A… Jakie są szanse na to, że opowiedziały o nas Parysowi? – zapytałam szczerze zaniepokojona. – Raczej małe – odparł Jim spokojnym tonem. – Gdyby gobliny znalazły się u Parysa z tą sprawą, on na pewno nie chciałby ryzykować i wysłałby więcej nowych potworów, żebyśmy czasem się mu nie wyśliznęli. – Spojrzałam na niego ze zmarszczonymi brwiami, nie do końca jeszcze przekonana, chociaż James mówił zupełnie do rzeczy. Znowu otworzył oczy i zwrócił na mnie wzrok, tym razem całkowicie pewny i przekonany o tym, co mówi. – Serio, mała, nie ma się czego bać. Przynajmniej na razie. Parys to cholernie dobry strateg, nigdy nie pozwoliłby sobie przegrać tak prostej potyczki. Gdyby zaszła taka potrzeba, wysłałby za nami całą armię goblinów, byleby tylko cię schwytać. Ale na razie on się tylko z nami bawi. Bawi się, bo nie wie, gdzie dokładnie jesteś, z kim jesteś i po co jesteś tam, gdzie jesteś. – Wyszczerzył się i mrugnął do mnie. Zaśmiałam się cicho.
– Masło maślane, Jim, ale dobra, wierzę ci. Mam tylko nadzieję, że się nie mylisz. James uśmiechnął się półgębkiem. – Ja zawsze mam rację. – Puścił mi oko. Uśmiechnęłam się szeroko. – Nie zawsze – odparłam z przekorą. – Oj tam… – mruknął z półuśmiechem i przyciągnął mnie do siebie mocniej. Znów położyłam głowę na jego ramieniu i zapadłam w przerywany sen. *
Nazajutrz rano James czuł się już wystarczająco dobrze, by zapolować dla nas, a potem ruszyć w drogę. Wczoraj przez gobliny straciliśmy nieco czasu na doprowadzenie się do porządku i musieliśmy to jakoś nadrobić, w związku z czym nasza południowa przerwa była dość krótka i biegliśmy szerokim stepem właściwie nieprzerwanie aż do samego wieczora. Co do pogody – jaka była, taka była, i nie wyglądało na to, że jeszcze dziś się rozpogodzi. Niebo miało stalowoszarą barwę, a chmury od czasu do czasu wpadały w wyblakły granat – właśnie wtedy padało najmocniej. W oddali słychać było przetaczające się nad lądem odgłosy burzy, a wiatr hulał niepokojąco wśród nielicznych drzew porozrzucanych gdzieniegdzie pojedynczo lub kępami. Słońca nie było widać prawie przez cały dzień, było chłodno i tym razem mrok zapadł nadspodziewanie prędko. Około dziewiątej wieczorem zatrzymaliśmy się blisko wielkiego skalnego występu, w sumie trochę przypominającego mi lwią skałę, tą z przecudownej animowanej bajki, którą zawsze uwielbiałam – z „Króla Lwa”. Co prawda zdawałam sobie sprawę, że jestem już za stara na takie rzeczy, ale nigdy mnie to zbytnio nie obchodziło. Uwielbiałam animowane filmy, które w dużym stopniu były o wiele lepsze i ciekawsze od zwykłych, chociaż od kina fabularnego też nigdy nie stroniłam – po prostu musiało być ciekawie. Kiedy James oznajmił, że pójdzie zapolować i przynieść odpowiednie materiały do wybudowania naszego schronienia, postanowiłam trochę rozejrzeć się po tej skale, bo miałam niejasne przeczucie, że właśnie tam muszę pójść. Próbowałam wdrapać się na nią jako człowiek, ale niestety byłam zbyt niska, a wejście, które zdawało się być położone najbliżej ziemi, mimo wszystko znajdowało się zbyt wysoko. Chyba tylko przewyższający mnie o ponad głowę James byłby w stanie wspiąć się na nie jako człowiek. Ja jednak nie zamierzałam zrezygnować z miłej wycieczki tak szybko, zwłaszcza że nie miałam zamiaru stać w deszczu zupełnie bezczynnie i marznąć. Do tego przeżyłam noc pod gołym niebem podczas deszczu, jedynie pod zielonym parasolem z liści, który nie był do końca szczelny. Nie pozwoliło to wyschnąć ani mnie, ani memu towarzyszowi. Postanowiłam wskoczyć na małą skalną półkę z rozpędu, dlatego zmieniłam się w panterę i oddaliłam o kilka metrów od przeszkody. Na moje szczęście miałam w swoim kocim ciele mnóstwo mocy i siły, nawet po tak wyczerpującej podróży, więc z łatwością dostałam się tam, gdzie chciałam. Spojrzałam ze zmarszczonymi brwiami w górę, gdzie nieprzeciętnie wyglądająca skała piętrzyła się dobre kilka metrów ponad moją głową. Zastanawiałam się przez chwilę, czy wygodniej będzie
zmienić się z powrotem i iść do góry jako człowiek, czy może pozostać w kocim ciele i skakać ze skały na skałę. W końcu postanowiłam, że będę się wspinać jako pantera, gdyż w jej ciele byłam sprytniejsza i bardziej zwinna, a ryzyko, że spadnę i skręcę sobie kark – nieco mniejsze. Było bardzo stromo, a deszcz dodatkowo utrudniał wędrówkę. Ślizgając się i zjeżdżając po kruszących się kamieniach, w końcu jednak dotarłam na górę. Zajęło mi to dobrych piętnaście minut, aż w końcu opadłam na ziemię wykończona, postanawiając nie zmieniać postaci. Po paru chwilach podniosłam się i rozejrzałam z ciekawością dookoła. Skała wyglądała niemal identycznie jak ta z bajki, a otaczający ją krajobraz, mimo że w tym momencie poszarzały i bardziej ponury z powodu deszczu, również przypominał mi step u stóp lwiej skały. Tylko że wszystko to wyglądało już dla mnie swojsko i znajomo oraz naturalnie i realnie. Po chwili podeszłam do kamiennego masywu, który wyglądał, jakby podtrzymywał ogromną przybliżoną do trójkąta półkę, na której stałam. Obeszłam go wzdłuż i po paru krokach natknęłam się na niezbyt szeroką szczelinę. Z zainteresowaniem graniczącym z ekscytacją wsunęłam się do zadziwiająco przytulnej i suchej jaskini. Dzięki szczelinie było tam jasno i wydawało mi się, że w środku nie ma nikogo, dopóki nie usłyszałam odgłosu, jak gdyby coś twardego uderzyło w kamienną podłogę jaskini. Przestraszona cofnęłam się o krok i wtedy z cienia wyłonił się ktoś znajomy. Był to sleipnir, dokładnie ten sam, którego spotkałam dwa dni wcześniej w lesie. Ośmionogi koń parsknął głośno i spojrzał na mnie trochę nieufnie. Byłam zafascynowana widokiem jego muskularnego, mocnego ciała, pokrytego sierścią tak czarną jak moja. Jego długa grzywa falowała nieco przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, a ogon zamiatał nerwowo podłogę jaskini. Teraz jednak nie próbowałam sama nawiązać z nim kontaktu, gdyż wiedziałam, jak to się może skończyć. Stałam tylko spokojnie, starając się nie patrzeć mu w oczy, bo tak właśnie robią drapieżniki, gdy chcą zaatakować swoją ofiarę. Potem poczułam lekkie muśnięcie na swoim umyśle i drgnęłam, zaskoczona tym niespodziewanym gestem. Koń schylił głowę i dotknął nosem posadzki tuż u moich łap. Poczułam drgnienie i ostrożnie zapuściłam się w jego umysł. Koń był spokojny i nie okazywał ani odrobiny strachu, za to całą masę nieufności w stosunku do mojej osoby. No tak, przecież tak potężne zwierzę nie mogłoby się bać ataku nawet tak wyrośniętej pantery jak ja. Mimo wszystko byłam od niego o połowę mniejsza – moje zmienione ciało, tak samo jak ciało Jamesa, chociaż wyglądało jak zwykła pantera, było o wiele większe i silniejsze od niej. Krótko mówiąc, jako koty mierzyliśmy tyle, ile mierzy średniej wysokości koń wierzchowy, czyli całkiem sporo. Staliśmy tak chwilę naprzeciwko siebie i lustrowaliśmy się dyskretnie wzrokiem. Potem poczułam, jak koń niepokoi się, a jednocześnie jest bardzo ciekawy. Jesteś tą, która próbowała złapać mój umysł dwie noce temu. W mojej głowie rozbrzmiał głos, który nie miał dokładnie określonej płci, ale na pierwszy rzut oka – a może ucha? – wyglądał na żeński. Zaskoczona podskoczyłam i rozejrzałam się nerwowo dookoła. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że przemówił właśnie ten koń. Zebrałam się na odwagę i spojrzałam na niego uważnie. Przez cały czas bez cienia strachu odwzajemniał moje spojrzenie.
Pachniesz goblinami. Koń poruszył się i zatrząsł łbem, jakby ze wstrętem. Potrząsnęłam głową. To dlatego, że zaatakowały nas wczoraj wieczorem. Zobaczyłam, jak sleipnir porusza powoli łbem, jakby mi przytakiwał. Codziennie biegniesz w swoim małym stadzie. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, o czym mówi to dziwne, a zarazem fascynujące zwierzę. Koń parsknął cicho i spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Tygrys, z którym biegniesz. To jest twoje stado. Nie wyglądacie na podobnych, ale… To twoje stado – powtarzał uparcie sleipnir, spoglądając na mnie wymownie swoimi wielkimi, czarnymi oczyma. Teraz wreszcie zrozumiałam jego aluzję. Tak, to moje stado – powtórzyłam cicho i z namysłem. Sposób jego rozumowania był czysty i nieskomplikowany, zupełnie inny niż u ludzi. Podobało mi się to. Nie. To nie stado. Koń potrząsnął głową, zmieniając nagle zdanie i spojrzał na mnie intensywnie. Ja znam ten rodzaj więzi. W naszych stadach też występuje. Jesteś partnerką tygrysa. Nie, my nie… – próbowałam zaprzeczyć i wyjaśnić sleipnirowi jedno ze znaczeń wyrazu „partner” w świecie ludzi, ale ten uciszył mnie zdenerwowany jednym tupnięciem potężnym kopytem w ziemię. Ci z waszego rodzaju są w błędzie. Nie rozumieją już, co to znaczy więź i prawdziwe partnerstwo. Łączą się w pary, to prawda, ale nie znają swoich dusz, tylko swoje ciała. Nie łączy ich pokrewieństwo takie, jakie powinno. Ty jesteś partnerką tygrysa – powtórzył z naciskiem, zbliżając się do mnie o parę centymetrów. Partnerko tygrysa, to dobrze, że tak jest. On należy do ciebie, a ty do niego. Wasze dusze są połączone i nie rozerwie ich nic. Przyjaźń, miłość i oddanie. Nie trzeba płodzić potomków, by z kimś być – to mówiąc, sleipnir wyminął mnie z gracją i wydostał się z jaskini krokiem pełnym wdzięku. Wybiegłam za nim i stojąc w deszczu, patrzyłam, jak powoli się ode mnie oddala. Czekaj! Kim właściwie jesteś i co tu robisz bez swojego stada?! – krzyknęłam za oddalającą się karą sylwetką. Sleipnir przystanął i odwrócił się dumnie. Ja, Kahira. Przywódczyni stada, najstarsza w nim klacz. Moje stado stoi nieopodal i oczekuje mnie. Vento go pilnuje. Ja jestem partnerką Vento. Prawdziwą partnerką – to powiedziawszy, zniknęła w strugach deszczu. Gdy podeszłam do krawędzi skały, już jej tam nie ujrzałam i tylko malejący cień na horyzoncie świadczył o tym, że była tak blisko. Potrząsnęłam głową, ciągle pod wrażeniem tej niezwykłej wizyty, ale zastanawiać się zbyt długo nie mogłam, bo nagle usłyszałam nawoływanie Jamesa, który nic nie wiedział o tym, że jestem na „lwiej skale”. Stanęłam więc na krańcu wielkiej półki i zaryczałam donośnie. Na chwilę zapanowała cisza, a potem u stóp skały pojawił się James. Zrobił sobie nad oczami daszek z dłoni i spojrzał w górę. Stał tak przez chwilę w milczeniu, po czym
zniknął mi z oczu, po to, by kilka sekund później pojawić się obok mnie na górze w tygrysim ciele. Znalazłaś tu coś ciekawego? – zagadnął, spoglądając przed siebie na rozległy step. Kiwnęłam głową i zaprowadziłam go do suchutkiego wnętrza jaskini. Nikogo tu nie ma, sprawdzałam wcześniej. No, oprócz sleipnira, który przed chwilą postanowił uciąć sobie ze mną miłą pogawędkę, ale o tym na razie postanowiłam Jamesowi nie mówić. Właściwie nie wiem dlaczego. Chyba po prostu musiałam się nad tym sama jeszcze porządnie zastanowić i nie byłam gotowa poruszać tego tematu z moim towarzyszem. Jeszcze nie teraz. Jim rozejrzał się po jaskini uważnie, sprawdził każdy jej kąt, w końcu uznał, że możemy się tu zatrzymać. Wyglądał na zadowolonego i oznajmił, że pójdzie po swoją zdobycz na dół. Plecaki mieliśmy ciągle na plecach, toteż gdy się zmieniliśmy w ludzi, odstawiliśmy je na suchą podłogę jaskini, a ja wyciągnęłam nasze śpiwory i tym razem zwinęłam je normalnie, czyli w kieszenie do spania – każdy miał swoją. Przyznam, że trochę mnie ta informacja zawiodła, bo podczas deszczów nauczyłam się już spać na miękkim tygrysie, a nie sama w mojej kieszonce, ale cóż… co zrobić? Przynajmniej raz się mój towarzysz wyśpi. Gdy wszedł do jaskini, niosąc w rękach zawiniątko, zaczęłam się zastanawiać, jak on upiecze cokolwiek bez ognia, okazało się jednak, że nie było to mięso, a jedynie owoce leśne i suchary z naszych podróżnych toreb. Zadowoliliśmy się taką kolacją i chwilę później zaczęliśmy się układać do snu w swoich posłaniach. – James? Dlaczego powiedziałeś, że pójdziesz zapolować, a potem przyniosłeś owoce zamiast mięsa? – zapytałam, ciekawa jego reakcji. Widziałam już dużo nawet w takich ciemnościach, jakie panowały w jaskini, i w ogóle poczułam ostatnio, że wyostrzyły mi się zmysły. To pewnie dlatego, że jestem zmienną. Widziałam, jak mój towarzysz zdejmuje przemoczoną koszulę i rozkłada ją na jednym z plecaków, by choć trochę się wysuszyła. Zamknęłam na chwilę oczy, gdy robił to samo ze spodniami, i odwróciłam się, by zapewnić mu chwilę prywatności. Kiedy już zaszył się w swoim śpiworze, przyszła kolej na mnie. Zaczęłam rozsznurowywać gorset, ale nie bardzo sobie z tym dzisiaj radziłam. Było mi zimno i nadal miałam na sobie przemoczone ciuchy, więc nie mogłam liczyć na to, że ręce przestaną mi się trząść. Nagle poczułam, że ktoś delikatnie przejmuje sznurki z moich dłoni i sam sprawnie je luzuje. Odwróciłam się i spojrzałam na Jamesa. Miał na sobie tylko suchą parę spodni ze swojego plecaka, jego włosy były nieco rozczochrane i wilgotne od deszczu. Uśmiechał się lekko i patrzył na mnie, po czym bez słowa podał mi mój ręcznik, suchą parę spodni i swoją koszulę. Przypomniało mi się, że sama miałam teraz tylko jedną, bo druga została niestety rozerwana na strzępy przez goblina, który na początku naszej podróży wskoczył mi na plecy. Przez parę sekund wpatrywałam się w niego z lekkim zaskoczeniem, potem jednak na wargach zatańczył mi uśmiech. James odwzajemnił się swoim specjalnym półuśmieszkiem
i wcisnął mi ubrania w ramiona, po czym odwrócił się do mnie plecami i czekał, aż się przebiorę. Z uśmiechem wciąż błąkającym się po wargach zdjęłam gorset, potem koszulę, a następnie spodnie. Gdy zapinałam już ostatni guzik o wiele na mnie za dużej, ale suchej i przyjemnej Jamesowej koszuli, odchrząknęłam głośno, wpatrując się w plecy mego towarzysza, który siedział teraz na swoim posłaniu. Z zabawną miną odwrócił się do mnie, po czym zakrył dłonią usta, otworzył szeroko oczy, by jednak za chwilę je skromnie spuścić i zatrzepotać swoimi długimi, czarnymi rzęsami. Chichocząc, trzepnęłam go w głowę, kiedy przechodziłam obok jego posłania, by rozłożyć swe ubrania na drugim plecaku. Pewnie musiałam wyglądać dość komicznie w stanowczo za szerokiej dla mnie w barkach koszuli i z potarganymi, mokrymi włosami, ale nie przejmowałam się tym. Nie w jego towarzystwie i nie teraz, chociaż szczerze powiedziawszy, wolałabym wyglądać przy nim przynajmniej w połowie tak seksownie jak on. Ale mówi się trudno. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Mój towarzysz wodził za mną uważnie wzrokiem, aż poczułam się z tym dziwnie i spojrzałam na niego pytająco. Uśmiechnął się. – Takie przyzwyczajenie – odrzekł, a ja zamarłam zaskoczona. O czym on, do goblina, mówi? Zaśmiał się krótko na widok mojej miny. – Chodziło mi o pytanie, które zadałaś wcześniej. To o owocach zamiast mięsa. Wypuściłam z siebie powietrze i spojrzałam na niego zmieszana. – Już myślałam, że chodzi ci o… – O to też. – Zaskoczył mnie tą wypowiedzią. Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami. Skrzywił się w uśmiechu. – Muszę cię obserwować, w końcu robię za twojego „ arcydiabła stróża”, czyż nie? Zaśmiałam się cicho i walnęłam go moim mieczem, który leżał zawsze obok mojego posłania bezpiecznie wsunięty do pochwy. Wyszczerzył się i złapał za ostrze, które uderzyło go przed chwilą w ramię. – W pewnych okolicznościach obserwowanie ciebie jest bardziej zajmujące niż oglądanie całego stada pięknych diablic kąpiących się w jeziorze, gdzie woda jest przecież taka przeźroczysta… – Puścił do mnie oko, położył mój miecz obok śpiwora i sam ułożył się w swoim. Uśmiechnęłam się z zażenowaniem i przed snem jeszcze raz przemyślałam jego słowa oraz to, co powiedziała mi Kahira.
*
Nowy dzień wstał wcześniej, niż ostatnio się mu zdarzało, a to dlatego, że chmury na niebie trochę się przerzedziły i ogólnie pojaśniało. Ku mojej wielkiej radości już nie padało i powoli się rozpogadzało. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem i przeciągnęłam w swoim śpiworze. Niemal od razu odnotowałam, że Jamesa nie ma w pobliżu, i wyszłam ostrożnie
z ciepłej kieszeni. On posprzątał już swoje posłanie, a z jego plecaka zniknęły położone tam wczoraj wieczorem ciuchy. Moje natomiast ciągle leżały spokojnie tam, gdzie je zostawiłam. Założyłam buty, które na szczęście były wykonane tak dokładnie, że nigdy nie przemakały, więc były tylko chłodne od środka. Dotknęłam koszuli i spodni, ale poczułam, że są jeszcze mokre. Pomyślałam, że Jamesowi nie było przyjemnie wkładać tak chłodne i wilgotne ubranie na rozgrzane snem ciało, i dopadły mnie wyrzuty sumienia. Kiedy wszedł do jaskini i powiedział, że gotuje już śniadanie, zaproponowałam mu, że oddam mu z powrotem jego koszulę, on jednak pokręcił stanowczo głową i polecił mi ubrać się do końca i posprzątać swoje rzeczy, bo ruszamy zaraz po posiłku. Skinęłam więc posłusznie głową i zabrałam się do pracy najpierw nad sobą, a potem nad sprzątaniem jaskini. Tęskniłam już za regularnymi kąpielami i marzyłam, abyśmy w końcu dotarli chociaż do jakiegoś jeziora czy czegoś podobnego, bo wtedy mogłabym się w końcu trochę wyczyścić. Kiedy zasznurowałam gorset, który teraz opinał koszulę Jamesa zamiast moją co pewnie trochę dziwnie wyglądało, założyłam płaszcz i zapięłam guziki, przypasałam miecz, po czym wyszłam na poranny posiłek. Na skale płonęło ognisko i zauważyłam, że Jim, siedząc przy nim, przynajmniej trochę się wysuszył. Ja też po chwili byłam już całkiem sucha dzięki ciepłu płynącemu od ognia i przyjemnie rozgrzana trzaskającymi płomieniami. Mój towarzysz ugotował rosół, który jak zawsze był bardzo dobry w smaku, więc szybko uporaliśmy się z calutkim jego garnkiem i po zatarciu wszelkich śladów ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez cały dzień i noc nic się nie działo, oprócz tego, że się rozpogodziło i na niebie znowu pojawiło się słońce w całym swoim majestacie. Dni na powrót stały się gorące, niebo przybrało czystą błękitną barwę, ziemia wchłonęła resztki wody, a noce znowu były ciepłe, przyjemne i usiane gwiazdami. Taka pogoda nastała od samego rana, więc na naszym południowym postoju zdjęliśmy płaszcze i przytroczyliśmy je zwinięte do toreb. Ciepły wiaterek z południa pieścił moje futro i gładził skórę, zupełnie jakby chciał przeprosić za to, że przez te kilka dni był taki zimny i gwałtowny, a także zapewnić, że teraz znowu będzie spokojny i przyjemny, przynajmniej przez parę dni. Wieczorem znowu zapragnęłam się wykąpać, ale niestety w pobliżu nie było żadnej rzeki. Ucieszyłam się, że na postoju napełniliśmy nasz bukłak wodą i nie grozi nam upiorne pragnienie przez resztę dzisiejszego dnia i jutrzejszego poranka. Mimo to czułam się jednak źle bez codziennej kąpieli, ale na szczęście James obiecał, że nasz następny wieczorny postój będzie przy dość dużej rzece wypływającej z Luny, więc się wykąpiemy. Kolejny dzień rozpoczął się nieco radośniej i lepiej niż ostatnio, pewnie ze względu na piękną pogodę i to, że mogliśmy spać pod gołym niebem bez ryzyka podtopienia. Po sytym śniadaniu, składającym się z dzikiego królika upolowanego przez Jamesa, szybko zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Słońce grzało przyjemnie i już wkrótce zapomniałam o nieprzyjemnych dniach niepogody, które gościły na stepie przez ostatnich kilka dni. Serce mi się radowało, gdy czułam na sobie ciepłe promienie, a dookoła mogłam obserwować nieliczne karłowate drzewa i krzaki, poruszane przez wiatr z południa. To wszystko miało niesamowity urok i poczułam się, jakbym mieszkała w tej cudownej krainie od zawsze. Zadomowiłam się tutaj, to prawda. Lecz gdyby nie parę przykrych incydentów, nie byłoby mnie tu.
Zaczęłam się zastanawiać, co teraz, gdy już wiem, kim jestem i gdzie jest moje miejsce, doskwierałoby mi bardziej: czy mieszkanie w zanieczyszczonym, pospolitym świecie ludzi, ale za to z rodziną w komplecie, czy może to, że jestem w niemożliwie pięknej Sudicante, lecz moich rodziców więzi obrzydliwy książę goblinów, który jest niezrównoważony psychicznie, podobnie jak jego zgniłozieloni słudzy. Pewnie, że bym chciała, by moja mama i mój tato byli bezpieczni i wolni. Kto by tego nie chciał dla własnych rodziców, którzy zawsze byli dla niego tacy dobrzy? Mimo to teraz wiem już, że okropnie żałowałabym również, gdybym nie mogła być tutaj i nie spotkała tylu wspaniałych ludzi. I że nie dowiedziałabym się, kim naprawdę jestem. Zerknęłam na biały, mocny zad w paski, biegnący ze stałą prędkością przede mną. Celowo zostałam z tyłu, nie chciałam, żeby wyczytał moje uczucia, choćby przez przypadek. Pragnęłam odrobiny samotności, bo musiałam się nad tym wszystkim zastanowić. A to nie było łatwym zadaniem. Kiedy zatrzymaliśmy się na południowy odpoczynek w cieniu jakiegoś dużego, rozłożystego stepowego drzewa, pijąc wodę z bukłaka, doszłam do wniosku, że chyba wolę walczyć z goblinami niż użerać się z tymi strasznymi myślami, wywołującymi u mnie lekkie poczucie winy ze względu na to, że mi się tutaj tak podoba, podczas gdy moi rodzice są uwięzieni i prawdopodobnie pilnowani przez stwory zabijające wszystko, co się rusza. Nigdy nie zapominałam o niebezpieczeństwie ani o tym, po co jestem tu z Jamesem. Widziałam na własne oczy, jakie okrutne potrafią być gobliny, i bałam się ich. Bałam się, że jeśli się nam nie uda wygrać tej, na razie tajemnej, wojny z Parysem, to on obróci ten piękny kontynent w pył, a zamiast normalnych osób, które czują i kochają, boją się i walczą, pojawią się na tej ziemi potwory bez jakichkolwiek uczuć, których jedynym zajęciem jest mord. A ostateczna bitwa może rozegrać się już niebawem, pewnie szybciej, niż nam się zdaje. To dlatego nie lubiłam tych rozmyślań. Wywoływały we mnie strach i obawę przed tym, co nieuniknione, co musi się wydarzyć, tylko nie wiadomo jeszcze, co ze sobą przyniesie i po czyjej stronie stanie zwycięstwo. Potrząsnęłam głową i z mocnym postanowieniem, że nie będę już zaśmiecać sobie głowy podobnymi myślami, sama poprosiłam Jamesa o ruszenie w dalszą drogę. Był zaskoczony, chyba po raz pierwszy tak bardzo, odkąd go znam, ale skinął głową i o nic nie pytając, zmienił się w białego tygrysa, który zaraz pomknął przed siebie. Z ulgą przyjęłam tę szybką i sprawną decyzję. Zdałam sobie sprawę, że uwielbiam Jamesa za różne rzeczy, ale fakt, że nigdy nie zadaje pytań nie w porę i zawsze działa szybko, był jedną z cech, które niesamowicie u niego lubiłam i podziwiałam, jednocześnie pragnąc tego całą sobą. On mnie rozumiał, jako jedna z bardzo nielicznych osób, które znam, on mnie rozumiał, mimo że znaliśmy się niespełna miesiąc. Przypomniały mi się słowa Kahiry, kiedy mówiła o prawdziwym partnerstwie. Miała wiele racji. Może rzeczywiście byłam, jak to ona ujęła, partnerką tygrysa? Zachciało mi się nagle śmiać i powstrzymując chichot, prychnęłam głośno. Jim skwitował to podejrzliwym spojrzeniem zakończonym lekkim uśmiechem, zupełnie jakby wiedział, o czym pomyślałam. A może wiedział? Z drugiej strony chyba nie, bo przecież o niczym mu na razie nie powiedziałam i na pewno zacząłby zadawać pytania dotyczące owej tajemniczej Kahiry. Ale może poczuł moje rozbawienie? W sumie nie wiem, dlaczego się zaśmiałam, po prostu sam tytuł „partnerki tygrysa” mnie rozbawił, zaś słowa, które wtedy
wyrzekła, zupełnie nie. Zastanawiały mnie i przyznałam im rację. Ludzie zbyt często skupiają się na ciele drugiego człowieka, zamiast na zwykłej miłości do siebie. Może nawet tutaj, w krainie, gdzie istnieją same piękne rasy, tak się zdarza, skoro stworzenia, które żyją tu od samego początku, o tym wspominają. Ale Kahira powiedziała też, że nie zawsze się tak dzieje i z pewnością jest wiele wyjątków. No cóż. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, chociaż sama lubiłam patrzeć na niesamowicie przystojnego młodego mężczyznę, którego zwałam swoim towarzyszem. Nigdy nie przyszło mi jednak na myśl, że mogłabym go lubić tylko za jego wygląd. Właściwie to na początku prawie nie potrafiłam się do niego przekonać, zwłaszcza w niektórych momentach, kiedy mnie denerwował – a robił to często. Jednakże teraz, mimo że nie zmienił swojego charakterku, przyjaźniłam się z nim i chyba nawet chciałam, by pozostał takim, jaki jest. Ironicznym, chociaż zabawnym, wkurzającym, ale troskliwym młodym arcydiabłem, który wyciągnął mnie już z tak wielu kłopotów. Zastanawiałam się nad tym wszystkim tak długo, że nawet nie zauważyłam, kiedy słońce zrobiło się karmazynowe i zabłysnęło nad horyzontem niczym wielka płonąca tarcza jakiegoś starożytnego wojownika. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się blisko malutkiego zagajnika złożonego z niskich, karłowatych krzaków i drzew, na tyle gęstych, że nie było widać, co jest za nim. – Za tymi drzewami płynie rzeka, o której ci mówiłem. Za to nieco dalej, na granicy państwa wilkołaków, jest las, w którym można coś upolować. – James przyjrzał mi się dokładnie z nieodgadnioną miną. Ostatnie promienie słońca rysowały cienie na jego twarzy. Idealnie skrojone, pełne usta wykrzywiły się w lekkim półuśmiechu, tylko jednym kącikiem do góry. Lewym… Co ja robię? Szybko zabrałam wzrok z jego twarzy, rozglądając się w popłochu dookoła, odrywając się od obrazu młodego, pięknego chłopaka. James odchrząknął, a jego oczy zabłysły szmaragdowym blaskiem. Złote plamki przy źrenicach odbijały światło chylącego się ku końcowi dnia. To było niemożliwie piękne, więc starałam się za wszelką cenę nie patrzeć w tamtą stronę, gdyż groziło to dziwną reakcją mojego ciała. – Lil – wypowiedział moje imię tym swoim cholernie seksownym, niskim głosem. Drgnęłam niespokojnie, ale nie spojrzałam na niego. Starałam się tego nie robić, dopóki nie musiałam, bo bałam się, że stanie się ze mną coś niedobrego. – Lili – powtórzył, uparcie wpatrując się w moją odwróconą twarz. Niechętnie zwróciłam głowę w jego stronę. Na razie nic się nie działo. Jeszcze nic się nie działo, ale czułam, jak ciepło rozlewa się przyjemną falą po moim ciele. – O czym myślałaś? – zapytał miękko, a ja, nie zdając sobie z tego sprawy, przestąpiłam z nogi na nogę. Nieświadomie zagryzłam wargę. Co mam mu powiedzieć? Że mam przed nim małą tajemnicę? A może to, jaki jest piękny? I jak bardzo… – O niczym szczególnym, ja… Zastanawiam się… czy… mógłbyś mnie nauczyć polować? Jako panterę? – wypaliłam szybko, a moja dusza niczym na kolejce górskiej zamknęła oczy i z przerażeniem czekała na nowy ostry zakręt, którym była jego reakcja. Skinął głową i uśmiechnął się trochę smutno. Powiedział, że mam iść z nim. Nic więcej. Lilith w środku otworzyła oczy i z ulgą uświadomiła sobie, że jest już bezpieczna na
dole. Bezpieczna, ale nieco rozczarowana, że jazda się skończyła. Podążyłam posłusznie za nim i w połowie gęstego zagajnika znowu się zmieniliśmy. Truchtem minęliśmy rzekę, rzeczywiście szeroką, i podążyliśmy jej brzegiem do ciemnego, iglastego lasu, z którego wypływała. Tutaj nieco zwolniliśmy, a James kazał mi być cicho. Żadnego dźwięku, żadnej złamanej gałązki pod łapami, żadnego westchnienia czy cichego krzyku. Nic, co mogłoby przestraszyć zwierzynę. Nic, co zakłóci ciszę. Jesteś myśliwym, Lilith, nie zwierzyną. Musisz się zachowywać jak myśliwy. Bądź cicho, stąpaj ostrożnie. Żadnej nieuwagi, bo obejdziesz się smakiem i nic nie złapiesz. Spojrzał do tyłu, prosto na mnie. Nie możesz się bać zabić. Te słowa nieco mnie wystraszyły. Oczywiście wiedziałam, że będę musiała zabić swoją ofiarę, bo inaczej nici z polowania. Inaczej się nie da. Ale mimo to pozbawienie życia niewinnego zwierzęcia i unicestwianie obrzydliwych, krwiożerczych goblinów, które także chcą mnie zabić, to zupełnie co innego. James warknął ostrzegawczo. Nie możesz tak myśleć Lilith. Nie możesz się bać, jeżeli chcesz coś zjeść! W mojej głowie odezwał się jego tym razem twardy i nieustępliwy głos. Wzdrygnęłam się. Jeszcze nigdy nie mówił do mnie w ten sposób. Zwiesił odrobinę głowę, po czym odezwał się znowu, spokojnym, opanowanym głosem: Pamiętaj, że nie zabijesz tego stworzenia bezcelowo ani tym bardziej dla przyjemności. Musisz wiedzieć i mieć na uwadze tylko to, że każde stworzenie musi się czymś żywić, ty również. Nie ma w tym nic złego, dopóki zabijasz po to, żeby przeżyć. Nie martw się… W tym momencie Jim stanął i gwałtownie uniósł głowę. Zaczął węszyć w powietrzu, pomyślałam więc, że pójdę w jego ślady. Uspokoił mnie trochę, mimo to nadal się obawiałam. Tylko w zasięgu moich uszu rozległ się stłumiony, głęboki pomruk z potężnej piersi tygrysa stojącego przede mną. Mamy to. Mamy ślad. Bądź cicho i pamiętaj, co ci mówiłem. Postaraj się mnie naśladować, pantero. Słowa te pomieszane z jego głębokim pomrukiem zabrzmiały prowokująco i szorstko jednocześnie. Postarałam się być jak najciszej i podążyłam za nim w skupieniu, obserwując każdy jego ruch. Był elegancki i niebezpieczny, poruszał się delikatnie, a zarazem z siłą drgającą w każdym jego mięśniu. Był potężny i zwinny, silny i szybki, dobry i zły. W tej chwili wydał mi się wszystkim i niczym, tak bardzo mnie zachwycił. Stąpaliśmy oboje tak cicho, że nie słyszeliśmy nawet samych siebie. To zaczynało mi się podobać i poczułam podobne podniecenie jak on. W końcu zobaczyliśmy rodzinę leśnych zajęcy. Nie były tak smaczne jak króliki, bo miały bardziej łykowate mięso, ale nie był to czas na wybrzydzanie. Zaczęliśmy się bezszelestnie skradać: na ugiętych łapach, z tułowiem niemal przyciśniętym do ziemi. Na mój znak skoczymy. Raz… Mój ogon drgnął nerwowo. Dwa… Nim do końca wybrzmiało „trzy”, byliśmy już w powietrzu, by zaraz potem opaść na ziemię i zacząć łapać zębami uciekającą kolację. Wszystko szło dobrze, dopóki nie poczułam w paszczy krwi jednego ze zwierząt. Zaraz przypomniało mi się, jak gobliny zaatakowały nas po raz pierwszy na początku naszej podróży do wyroczni. Ogarnęły mnie mdłości i wyplułam ranne zwierzę. Zakręciło mi się w głowie, a na języku poczułam okropny smak czarnej goblińskiej krwi. Upadłam na ziemię, próbując nie zwymiotować. James coś do mnie krzyczał gniewnym
głosem, ale nie obchodziło mnie to. Nie potrafiąc utrzymać dalej zwierzęcej postaci, mimowolnie zmieniłam swój kształt i potykając się, pobiegłam ile sił przed siebie w las. Wiedziałam, że zepsułam polowanie i że prawdopodobnie przeze mnie nie będziemy mieli co jeść na kolację, a James będzie na mnie zły, ale nie miałam wyboru. To było zbyt obrzydliwe, zbyt okropne, musiałam pozbyć się tego smaku i tego uczucia. Łzy zapiekły mnie w policzki, kiedy poczułam żywe wspomnienie rozdzieranych pleców, a świeża blizna, choć zaleczona, dała o sobie znać na krótką chwilę. Ale to wystarczyło. Padłam na kolana, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, i zamknęłam oczy. Nie byłam już w lesie, klęczałam nad szeroką rzeką naprzeciwko małego zagajnika, za którym będziemy nocować. Słońce niemal całe zniknęło już za horyzontem. Po kilku minutach, gdy opadł ze mnie pierwszy szok, uspokoiłam się, nadal niestety mając w sobie to okropne wspomnienie goblina. Mimo to zebrałam się w sobie i wstałam. Zrzuciłam ubrania i stanęłam nad brzegiem rzeki, mając zamiar zmyć z siebie cały ten nagromadzony brud. Dosłownie i w przenośni. Szorowałam się piaskiem z dna i opierałam szybkiemu nurtowi rzeki. Stanęłam tam, gdzie byłam zatopiona po szyję, lecz jednocześnie mogłam swobodnie opierać stopy na czystym, żwirowo-piaszczystym dnie. Siedziałam tak, aż zrobiło się zupełnie ciemno i gdyby nie mój koci wzrok, nic bym nie widziała. Jedynie gwiazdy oświetlały swoją srebrną poświatą ciemną noc. Księżyca dzisiaj nie było na niebie, a szkoda, bo zawsze uwielbiałam na niego patrzeć. Zwłaszcza na ten z Sudicante, z mojej krainy. Był ogromny, jak wielka srebrna tarcza. Tak duży, że w świecie ludzi prawie nienaturalny. A jednak tutaj wszystko było, jak należy, nic nie wydawało się wynaturzone, nic oprócz Parysa i goblinów. Samotność sprawiła, że zrobiło mi się wstyd. Tego, że zepsułam Jimowi polowanie, tego, że nie potrafię niczego przyspieszyć, pomimo faktu, że jestem tą oczekiwaną, która ma ocalić ten świat. Chłodna łza spłynęła mi po policzku. Poczułam, jakby rzeka przyspieszyła. Jedna stopa zjechała mi niżej i wydałam z siebie zaskoczone westchnienie, próbując jednocześnie złapać się czegoś rękoma. Ale w pobliżu nie było nic, a nogi objeżdżały mi coraz bardziej. Nieco spanikowana, próbowałam się jakoś ratować, ale nic z tego. Nie potrafiłam dłużej opierać się prądowi. Dno usunęło mi się spod stóp i nagle poczułam jakiś ruch w wodzie. W chwilę później ktoś złapał mnie mocno za ramiona i pociągnął z powrotem do przodu, aż dotknęłam nogami stałego dna. To był James. – Nigdy, ale to nigdy nie zamyślaj się w rzece. – Nie widziałam dokładnie jego twarzy, ale słyszałam napięty głos. Nie puścił moich ramion. – Tak myślałem, że tu będziesz – przyznał miękko. Przyciągnął mnie jeszcze trochę bliżej siebie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że jestem naga. Dotknęłam wyprostowaną dłonią jego klatki piersiowej. Miał na sobie koszulę. Spodnie pewnie też. – Nie musisz się obawiać – prychnął rozbawiony. – Nic nie widzę, a sam jestem ubrany. No ale ty… – Urwał na chwilę, po czym mówił dalej: – Przyszedłem tutaj dlatego, że chciałem podrzucić ci ręcznik, bo go nie wzięłaś. – Fakt. Dopiero teraz sobie o nim przypomniałam. – Ale zaczęłaś tonąć, więc postanowiłem wpaść do ciebie, żeby cię uratować. Co o tym myślisz? – Był niemal radosny. Wyglądał, jakby nie gniewał na mnie ani trochę, co wydało mi się dość dziwne. – Wyprałem nasze koszule, suszą
się już przy ognisku. To oznacza, że niedługo będziesz mogła oddać mi moją – ciągnął, nie czekając na moją odpowiedź, lekko rozbawionym tonem. Teraz jednak patrzył prosto na mnie, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. James taktownie odwrócił wzrok i poprosił mnie, żebym wyszła, to poda mi ręcznik. Po chwili wahania ujęłam jego chłodną od wody dłoń i pozwoliłam pomóc sobie wyjść. Nie patrzył, ale nadal dziwnie się czułam, stojąc przy nim zupełnie naga. Wierzyłam mu. Na pewno nic nie widział, bo woda rzeczywiście stała się tak ciemna i nieprzenikniona, że nie dojrzałam nawet jego koszuli, dopóki jej nie dotknęłam. Kiedy prawie całkowicie wynurzyłam się z rzeki i stałam, drżąc w chłodniejszym, nocnym powietrzu, James podał mi ręcznik. Spojrzał na mnie dopiero wtedy, gdy szczelnie się nim owinęłam. Po raz pierwszy, odkąd go znam, wydawał się speszony, ale już po chwili się rozluźnił. Patrzył tylko na moją twarz, na nic innego, co miało mnie chyba nie krępować, i w sumie zadziałało. – Poradzisz sobie z powrotem do obozu? Nie wiedzieć czemu, nagle zapragnęłam jego towarzystwa i potrząsnęłam przecząco głową. – Mógłbyś… Mógłbyś na mnie poczekać gdzieś dalej, zanim… zanim się ubiorę? Skinął głową. – Będę niedaleko. Zawołaj mnie, jak już skończysz. Spełniłam jego prośbę i gdy byłam z powrotem w swoich ciuchach, zawołałam na niego. Pojawił się już po chwili i podszedł do mnie. Podał mi swoje ramię z nieodgadnionym uśmieszkiem na twarzy. Był cały mokry. Przeze mnie. Kurczę, ja to mam talent do pakowania się w kłopoty. – Co z… Co z polowaniem? – spytałam niepewnie, nie czując już mdłości na myśl o tym zdarzeniu. – Wszystko dobrze. Udało nam się złapać dwa zające – odparł spokojnie, patrząc przed siebie. Odetchnęłam z ulgą. – Dziękuję. Bałam się, że przeze mnie nic się nie uda i nie będzie kolacji. Przepraszam, ja nie wiem… – Cśś… – James stanął i przyłożył mi palec do ust. Momentalnie je zamknęłam. Spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem. – Nic się nie stało. Rozumiem to, co się wydarzyło, i nie jestem zły. Nie mam za co. To właściwie ja przepraszam, że byłem taki szorstki. – Nie było źle – zapewniłam go od razu. – Myślałam tylko, że… że będzie inaczej, ale przypomniała mi się… Ta napaść goblinów na początku podróży. Wtedy, kiedy…
– Wiem. – Uścisnął delikatnie moją dłoń i uśmiechnął się do mnie. – Wiem. Nie musisz się tłumaczyć. Następnym razem będzie lepiej. – Odwzajemniłam się wdzięcznym uśmiechem. Miałam rację, on mnie rozumie. – Mam nadzieję – odparłam. – Na pewno będzie. Posadził mnie obok ogniska na moim już rozłożonym śpiworze i podał miskę z jedzeniem. Postanowiłam, że czas mu już powiedzieć o tym, co widziałam. – James? – zagadnęłam nieśmiało, unosząc głowę znad parującego talerza. Podniósł na mnie wzrok. Też siedział na swoim posłaniu, ale niczego nie jadł. Widocznie posilił się już wcześniej. – Muszę ci o czymś powiedzieć. – Uniósł brwi, a na jego twarzy pojawił się półuśmieszek. – To brzmi podejrzanie i gdybym nie był choć trochę przytomny właściwie w każdej minucie naszej podróży, pomyślałbym o czymś innym niż to, co faktycznie chcesz mi powiedzieć. No, chyba że o czymś nie wiem. – Puścił mi oko i wyszczerzył się, a ja przewróciłam oczami i walnęłam go ręką w ramię, ponieważ siedział dość blisko mnie. – Tak, o czymś innym. Ale pewno nie o tym, co myślisz! – Pokręciłam głową z politowaniem, a on roześmiał się z mojej reakcji. Po chwili i ja zachichotałam, jego śmiech zawsze był taki zaraźliwy. Zaraz jednak spoważniałam i wzięłam głęboki oddech. Ciekawe, jak na to zareaguje? – Opowiadałeś mi kiedyś o sleipnirach… – Jim zrobił się poważny, z jego ust zniknął uśmiech. – Tak, pamiętam o tym. – Spojrzał na mnie zaintrygowany. – Ty chyba nie… – Tak. Widziałam sleipnira i… rozmawiałam z nim. Już dwa razy. Właściwie z nią. Ma na imię Kahira. Jest przywódczynią stada – wyrzuciłam to z siebie z prędkością światła. James spojrzał na mnie zamyślony. – Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? Nie mogłam nic wyczytać z jego twarzy. Nie wiedziałam, czy to zły, czy raczej neutralny znak, ale mimo to się wzdrygnęłam. – Chciałam to jakoś sama przemyśleć. Nie wiem, dlaczego ci o tym nie powiedziałam, ale… teraz o tym mówię. To nic wielkiego, po prostu rozmowa i dwa małe spotkania. Tyle. Kiwnął głową, ciągle jeszcze zamyślony. – To dziwne, że ci się pokazała. I że z tobą rozmawiała. Rzadko się to zdarza – wymruczał i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Więc mi wierzysz? – zapytałam zdziwiona jego opanowaniem i spokojnym przyjęciem tych dziwnych informacji.
– Dlaczego miałbym nie wierzyć? Komu jak komu, ale to właśnie tobie zdarzają się dziwne rzeczy, które może i trudno pojąć, ale są prawdziwe. – Uśmiechnął się do mnie lekko i pochylił głowę, wpatrując się w ziemię obok ogniska. Włosy opadły mu na twarz i przyszło mi nagle na myśl, że miło by było je odgarnąć. Zerknął na mnie i puścił do mnie oko. – Skończyłaś? – zapytał, wskazując brodą pustą miskę na moich kolanach. Nawet nie wiedziałam, kiedy to wszystko zjadłam. – Tak, dziękuję. Było pyszne, jak zawsze. Dobry z ciebie kucharz – dodałam i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Na jego twarzy pojawił się dobrze mi znany półuśmieszek. – Kucharz, tygrys, rycerz ratujący białogłowę z opresji, niesamowicie seksowny arcydiabeł… Jestem taki wielozadaniowy. – Wyszczerzył się i odebrał mi miskę, po czym zrzucił buty i zagrzebał się w swoim śpiworze. Poszłam w jego ślady. – Jasne, jasne… Dobranoc, Panie Skromny – mruknęłam z uśmiechem. Chwilę później jego głowa pojawiła się znienacka nad moją. Otworzyłam szeroko oczy ze strachu, a jego już osuszone włosy połaskotały mnie w twarz. – Dobranoc, panno Lilith. Mam nadzieję, że będę musiał cię ratować z tych słodko nieporadnych opresji jeszcze parę razy – to mówiąc, uśmiechnął się lewym kącikiem ust i zniknął. Nim się odwróciłam, już leżał grzecznie, tak jak przed chwilą ja. Pokręciłam powoli głową, uśmiechając się od ucha do ucha, i zasnęłam spokojnie przy trzaskającym ognisku.
*
Rano obudziłam się z uczuciem spokoju i nieprawdopodobną jak na mnie błogością. Czułam się wypoczęta, czysta i spokojna. Jamesa już nie było, widocznie poszedł na polowanie albo gdzieś indziej. Z żalem ściągnęłam koszulę mego towarzysza i zapięłam swoją, wkładając na wierzch, tak jak co dzień, mój czarny gorset. Nałożyłam buty, poprawiłam spodnie, przytroczyłam miecz i rozczesałam włosy, zaplatając je później w mocny warkocz. Poskładałam, tym razem ja, oba nasze śpiwory, schowałam do plecaków to, co niepotrzebne, i miałam zamiar iść opłukać twarz w rzece oraz nabrać wody do bukłaka. Nie znalazłam go jednak w zwykłym miejscu, czyli przytroczonego do torby Jamesa, pomyślałam więc, że pewnie to on wybrał się nad wodę i chyba nie tylko po to, aby zrobić zapas picia na kolejny dzień podróży. Przecież wczoraj samolubnie zajęłam mu rzekę na czas nieokreślony, acz dość długi, i nie zdążył się wykąpać, choć i zapewne on pragnął się odświeżyć. Pomyślałam, że lepiej zrobię, gdy zaczekam na niego w obozie, w końcu nie będę mu przeszkadzać, a tymczasem zrobię w końcu coś pożytecznego. Było jeszcze bardzo wcześnie, James na pewno nie zdążył niczego upolować. Westchnęłam i obiecałam sobie, że tym razem mój towarzysz będzie mógł być ze mnie dumny. Albo przynajmniej nie zawiodę go i nie zrobię z siebie takiej ciamajdy jak wczoraj.
W ciele pantery potruchtałam do lasu, starannie omijając rzekę. Czułam się dziwnie i trochę się bałam, że znowu coś zawalę, ale tym razem przynajmniej nikt się o tym nie dowie i nie zrobi się z tego bałagan taki jak wczoraj. Mogłabym przysiąc, że w głowie słyszałam czyste i wyraźne wskazówki Jima. Odetchnęłam i postanowiłam, że się do nich dostosuję. Tym razem będzie inaczej. Po paru minutach wyczułam, a raczej usłyszałam zwierzynę. Spięłam mięśnie, gotowa w każdym momencie skoczyć, i zaczęłam się skradać. Najciszej jak umiałam. Moje łapy były miękkie, elastyczne, nie czyniły najmniejszego hałasu na liściastym, leśnym podłożu. Zaczęłam czuć podniecenie polowaniem. Zdrowe podniecenie, jakie czuje każdy myśliwy na myśl o ujrzeniu swojej zdobyczy. Na małej polance pasł się królik. Nieduży, brązowy królik. Pozwoliłam, by zwierzęca część mnie przejęła nade mną kontrolę. Poczułam, jak wypełnia mnie poczucie słuszności, pewność, że to, co robię, nie jest złe, a służy tylko przetrwaniu. Zamruczałam i wysunęłam pazury. Skoczyłam. Zadowolona ze swojej zdobyczy, spróbowałam ją oprawić. Nie było tak źle, widziałam przecież, jak robił to James. Oczywiście obieranie królika ze skóry to niezbyt przyjemne zajęcie, ale pominąwszy ten fakt, byłam zadowolona. Potem, uprzednio rozpaliwszy ognisko, spróbowałam swoich sił w przyrządzeniu posiłku. Nadal było bardzo wcześnie. Nie sądziłam, by James poszedł już na polowanie, więc gdy tylko jako tako doprawiłam mięso i położyłam je nad ogniem, poszłam nad rzekę, w której nadal pływał. Przystanęłam na chwilę, przyglądając się jego pięknemu ciału, z ładnie zaznaczonymi mięśniami i z szerokimi, silnymi ramionami. Stanęłam nie za blisko, by nie widzieć zbyt wiele. Po paru chwilach gwizdnęłam przeciągle, a gdy odwrócił głowę w moją stronę, pomachałam mu i powiedziałam, że mam dla niego małą niespodziankę i że chciałabym, by wrócił od razu po kąpieli do obozu. Potem odwróciłam się i odeszłam, a parę chwil później zjawił się on. Uśmiechał się szeroko, na ramieniu miał nasz bukłak, pełen czystej wody. Jego włosy były mokre, a on sam zupełnie czysty i w dobrym nastroju. Nigdy jakoś specjalnie nie śmierdział, ale trudy podróży bez codziennej higieny bywają jednak czasem widoczne. Otrząsnęłam się z wrażenia, jakie na mnie wywarł, i podzieliłam mięso na porcje. Podałam talerz Jimowi, który rozsiadł się na ciepłej, suchej ziemi, tak jak ja. Wziął ostrożnie miskę z moich rąk i powąchał zawartość. Jego twarz rozjaśnił mały półuśmieszek, po czym przewrócił oczami i udał błogą minę. – Jej. Mała Lil nauczyła się polować. – Uśmiechnął się szeroko i zaczął jeść. – Wcale nie gotujesz źle. Mięso jest bardzo dobre, chociaż nic się nie stanie, jeśli dodasz następnym razem trochę więcej soli. – Mrugnął do mnie. – Ale takie łagodne też jest pyszne. No, nie spodziewałem się tego dnia w moim życiu. – Wyszczerzył się wesoło. – Mnie to nawet pasuje, nie mam nic przeciwko temu, żeby od dzisiaj było tak na co dzień. Roześmiałam się i rzuciłam w niego małym patykiem. Kiedy sama wzięłam kawałek mojej potrawy do ust, stwierdziłam, że rzeczywiście nie jest takie złe, ale i tak na razie z nas dwojga to Jim potrafi lepiej gotować. – Ty gotujesz lepiej. – Uśmiechnęłam się do niego, wyrażając na głos swoje myśli, chociaż raz zupełnie świadomie. – Ale jeśli potrzebowałbyś pomocy, to teraz wiesz już, że możesz jej ode mnie oczekiwać. – Mój towarzysz skinął głową ze spokojem.
– Wiem. I jestem zadowolony, że przełamałaś swoje obawy. – Uśmiechnął się. – Teraz w końcu mogę zaprosić cię na polowanie, gdybyś chciała się rozerwać. – Puścił mi oko, a ja zaśmiałam się cicho. – To idealna propozycja wyjścia we dwoje, bo to bardzo romantyczne zajęcie. Pokiwał poważnie głową. Po chwili ciszy, podczas której gapiliśmy się na siebie, próbując zachować powagę, nie wytrzymaliśmy i wybuchnęliśmy szczerym śmiechem. Dawno nie widziałam go takiego rozluźnionego i wesołego. To znaczy wesołego naprawdę, a nie tylko ironicznie bądź połowicznie. Dokończyliśmy śniadanie przygotowane przeze mnie i po zatarciu śladów wyruszyliśmy w dalszą drogę. Było przyjemnie ciepło, ale miałam wrażenie, że z każdym naszym krokiem robi się coraz bardziej upalnie. Ja chyba odczuwałam to bardziej niż James, gdyż moje czarne futro nagrzewało się szybciej i bardziej niż jego śnieżnobiałe. Gdy na niego patrzyłam, robiło mi się nieco lepiej i trochę chłodniej, ponieważ zawsze przychodziły mi na myśl wielkie zaspy zimnego śniegu i mroźne powietrze Syberii. Ale niestety tylko trochę i tylko na chwilę, bo potem znowu pojawiał się narastający upał. Dzisiaj na południowym postoju mieliśmy bardzo mało cienia. Prawie wcale, a ja gotowałam się w swoich ubraniach. To już chyba lepiej być panterą. Ponadto nie znaleźliśmy żadnego jeziora, z którego można by się napić, a mój towarzysz powiedział, że nie możemy zbyt dużo pić z naszych zapasów, bo wkrótce będziemy ich potrzebować o wiele bardziej. – Czekają nas przynajmniej dwa dni bez wody. – Ściągnęłam brwi w grymasie niezrozumienia. Popatrzył na mnie. – Zbliżamy się do Ismirial. – Pustynia – powiedziałam tępo. Nie było mnie stać na nic innego w taki upał. – Tak. Pustynia. Jesteśmy już bardzo blisko. Za jakieś dwie godziny dotrzemy na jej skraj, a wtedy będziemy musieli iść przez piaski, by maksymalnie skrócić sobie drogę. No, chyba że nie będziesz… – Poradzę sobie, nie martw się o to – przerwałam mu szybko. Nie chciałam nadrabiać niepotrzebnych kilometrów, kiedy Parys był tak blisko. Zmarszczył brwi, widziałam, że się waha. – Wiesz, że pustynny klimat jest trudny. – Skinęłam głową, chociaż było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pokiwał głową i popatrzył na mnie z zamyśleniem. – Wiem, że sobie poradzisz, ale… Gdybyś jednak nie dawała już rady, musisz mi powiedzieć. To będzie bardzo nieprzyjemna część naszej podróży. – Dobrze – uspokoiłam go. Wstał bez słowa i zapytał, czy możemy ruszać. Przytaknęłam i znowu byliśmy w drodze. Słońce świeciło mocno i zazwyczaj wtedy, kiedy wydawało mi się, że cieplej już być nie może, moje kochana znajoma, Matka Natura, podwyższała o parę stopni temperaturę powietrza, pewnie dlatego, żeby pokazać mi, jak bardzo się mylę. No cóż… Widać nie lubiła, kiedy ktoś podawał w wątpliwość jej możliwości, a już na pewno nie taka bezczelna smarkula
jak ja, dodatkowo podróżująca z niezłym przystojniakiem sam na sam. Ciekawe, czy gdyby Natura była prawdziwą kobietą, byłaby zazdrosna o mojego towarzysza? Jeśli tak, to pewnie nad moją głową pojawiłaby się wielka, czarna burzowa chmura, a ona wesoło ciskałaby we mnie piorunami ze swojego wygodnego, liściastego tronu, który mógłby za mną latać unoszony wiatrem. Tak. Chyba jednak wolę wersję: Matka Natura jest wszędzie, ale nigdzie w konkretnej, ludzkiej postaci. Pogrążona w swoich dziwacznych rozmyślaniach niemalże przestałam zwracać uwagę na otoczenie dookoła. Tak było, dopóki nie poczułam pod łapami czegoś sypkiego, miękkiego i z całą pewnością gorącego, co parzyło moje biedne, zmęczone poduszki i znacznie utrudniało bieg. Spojrzałam pod nogi i mój kochany, niepracujący mózg stwierdził, że biegnę po piasku. Złotym, ładnym, gorącym jak sto diabłów piasku, a powietrze wokół otaczało nas niczym gorąca woda w wannie. Jedyny plus był taki, że wilgotność nie przekraczała tutaj dziesięciu procent. Co oczywiście miało też swoje minusy, gdyż strasznie się kurzyło i bardzo chciało się pić, a dostęp do wody w tym wypadku był, łagodnie mówiąc, trudny. Wzięłam się w garść i postanowiłam być twarda, czyli nie narzekać. Zadziałało dopiero wtedy, gdy wystawiłam język i zaczęłam skandować w myślach piosenkę o dużej ilości zimnej wody. Nasz bieg z powodu piasku i gorąca stał się bardzo męczący, a także monotonny. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, tylko parzące złoto piasku i jasne, oślepiające słońce. Przypomniało mi się, że noce na pustyniach są bardzo chłodne, by nie powiedzieć – zimne, więc prawie krzyknęłam z radości i zaczęłam marzyć o tym, by słońce schowało się w końcu za horyzontem. Kiedy jednak wreszcie zaszło, tylko przez chwilę się cieszyłam, bo okazało się, że z pięćdziesięciu stopni Celsjusza w dzień zrobiło się mniej niż siedem stopni w nocy, a piasek nadspodziewanie szybko ostygł. Nie mogliśmy rozpalić ogniska, nie mieliśmy z czego. Rozłożyliśmy więc nasze śpiwory. Było mi niedobrze od skwaru panującego w dzień i teraz nie czułam się najlepiej, ale nie mówiłam o tym głośno. Nie chciałam niepotrzebnie denerwować Jima, bo przecież nie było tak najgorzej. Ułożyłam się w swoim posłaniu i otuliłam miękkim futrem wewnątrz kieszeni. Próbowałam zasnąć, jednak nie bardzo mi to wychodziło, toteż przewracałam się z boku na bok. Nie jedliśmy dużo na kolację, tylko parę sucharów i nieco wody, więcej nie mogliśmy, bo czekał nas jeszcze jeden cały dzień wędrówki przez pustynne piaski, a zatrzymać się w dogodniejszym miejscu mieliśmy dopiero nazajutrz, późnym wieczorem. Dość szybko się położyliśmy, bo podróż była wykańczająca – zupełnie inna od naszych poprzednich wędrówek – i z perspektywy pustyni nawet deszcz nie wydawał się taki zły. Boże, ile dałabym teraz za deszcz. Byłam zakurzona i wykończona. Miałam tylko nadzieję, że sen pomoże mi choć trochę zregenerować siły. Ale zasnąć nie umiałam. Podniosłam się do pozycji siedzącej i wtedy nagle coś usłyszałam. Jakby ktoś szedł, a raczej biegł w naszą stronę. James również to usłyszał i zaraz poderwał się niespokojny ze swojego posłania. Rozglądając się wokół, przygotował broń na wypadek niespodziewanego ataku. Zaraz ją jednak opuścił z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Kiedy podniosłam się na nogi i spojrzałam w miejsce, gdzie patrzył, serce mi stanęło. Spośród piaskowych wydm wyłoniło się całe stado sleipnirów. Z Kahirą na czele. I z jej partnerem – śnieżnym ogierem Vento. Wszystkie ośmionogie konie były tak samo potężne i silne, nie było
wśród nich słabych ani małych, dbały o swoją wielką rodzinę w taki sposób, by tego uniknąć, a los, jakby w nagrodę, darzył je żelaznym zdrowiem od początku do końca. Poczułam muśnięcie, coś jakby świeżą bryzę w moim umyśle, dziwną, a jednak znajomą. To Kahira przywitała się ze mną, a po niej zrobił to Vento. Zobaczyłam, że oba stworzenia dotykają umysłami Jamesa, widziałam jak ten zamknął oczy i wciągnął powoli powietrze. Gdy je otworzył, jeszcze chwilę słuchał, po czym opuścił głowę i kiwnął nią lekko, jakby zgadzał się z tym, co sleipniry właśnie mu powiedziały. Potem poczułam muśnięcia znowu, ale tym razem oba naraz, i Vento odezwał się spokojnym głosem, tak pięknie harmonizującym z głosem Kahiry: Macie jeszcze wiele do przejścia. Partnerzy zawsze dają sobie radę. Gdybyście byli w kłopocie, przyjdziemy sami, ale tylko jeśli problem będzie wystarczająco trudny. Zresztą musicie sobie poradzić sami. Walczycie w dobrej sprawie, więc macie nasze wsparcie. Postaramy się zabić wszystkie gobliny, które będą w pobliżu was, ale nie zawsze nam się uda. Mimo to będziemy próbować. Powodzenia, tygrysie i pantero. Możecie na nas liczyć. Z tymi słowami całe stado, dotychczas spokojnie stojące za swymi przywódcami, jak jedno ciało zebrało się i przebiegło obok nas w pełnym galopie, oddaliło się szybko i zniknęło w chłodnym mroku nocy. Tak niespodziewanego przerwania umysłowej więzi, dzięki której poczułam się lepiej, nie oczekiwałam i byłabym się przewróciła, gdyby nie silne ramiona mojego towarzysza, które oplotły mnie w talii, po czym podźwignęły z ziemi i zaniosły na jeden ze śpiworów. Teraz było mi o wiele lepiej i wygodniej. Nawet nie zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje. Czy aby nie dlatego, że w końcu znalazłam pozycję i miejsce, w którym usnę, czy był to fakt, iż tym miejscem były ramiona Jamesa. Nie miałam jednak sił, by przeanalizować to w swoim umyśle, więc przytuliłam się tylko i prawie od razu zapadłam w sen. Przedtem poczułam, jak mój partner owija me ciało futrem wyciągniętym z jednego ze śpiworów, i zrobiło mi się zbyt przyjemnie, bym dalej mogła opierać się wszechogarniającej mnie senności.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY MORTOS
Nie było wiatru. Nie było niczego, co mogłoby przynieść ulgę lub ukojenie. Była tylko potężna złota tarcza, której widok utwierdził mnie w przekonaniu, że słońce potrafi dawać, ale także odbierać – siły i życie. Na ogromnej Ismirial nie żyło nic, żaden krzak, drzewo, kwiat. Nie mogliśmy się spodziewać oazy. Nie było wokół nas nic oprócz piaskowych bałwanów, wyglądających niczym płynne złoto, tak jakby za chwilę miały zatopić nas w swoich wielkich, gorących załomach. Moja skóra domagała się czegoś wilgotnego, ale nie mieliśmy nic, co mogłoby tę potrzebę zaspokoić. Wydawałoby się, że bukłak wody to wystarczający zapas na choćby i dwudniową podróż – przecież taka ilość zawsze nam wystarczała, mimo że piliśmy do woli, delektując się jej chłodem i orzeźwiającą mocą. Ale tutaj… Tutaj wszystko odczuwało się inaczej. James, zasępiony i poważny, podczas południowego postoju, gdy słońce najmocniej grzało, bez słowa podał mi bukłak i polecił, żebym się napiła. Kiedy moje usta, spękane od żaru unoszącego się z ziemi i lejącego nieba, dotknęły wody, poczułam się, jak gdybym nagle znalazła się w niebie, w raju. Niestety tylko przez chwilę. Nie mogłam wypić więcej, wiedziałam o tym dobrze, wyciągając naczynie z wodą w stronę Jamesa. Znowu poczułam gorące powietrze, bezlitośnie nękające moją wysuszoną skórę. Jim wziął ode mnie bukłak i włożył go do torby. Zaraz… Zmarszczyłam brwi. Okey, jest gorąco, ale chyba nie aż tak bardzo, żebym nie była w stanie zauważyć, że James nic nie wypił. A nie był przecież jakimś wszechpotężnym bóstwem, chociaż z drugiej strony… Lilith, uspokój się, nie pora na takie głupie żarty, nawet w myślach. Moje drugie, wewnętrzne ja przewróciło oczami, ale to pierwsze, bardziej rozsądne, zaraz zgromiło je surowym wzrokiem, na co tamto drugie skuliło się w kąciku mojej duszy, nie chcąc bardziej się narażać temu pierwszemu, i z braku lepszych pomysłów zaczęło przypominać sobie chwile spędzone niedawno w rzece podczas kąpieli. Gdy jednak doszło do momentu, w którym dziewczyna o długich, czarnych włosach zaczęła tonąć, a na ratunek pośpieszył jej młody, ciemnowłosy, wysoki i przystojny mężczyzna, dało sobie spokój z wymyślaniem innych tematów i skupiło się wreszcie na tym jednym, jednocześnie zastanawiając się, czy dla tamtego wojownika chwila ta była równie przyjemna, jak krępująca, biorąc pod uwagę emocje dziewczyny. Spokój, Lil! Chodziło przecież o to, że James nie jest nieśmiertelny i że widziałaś, że jest mu ciężko, na pewno tak samo jak tobie, gdy smażyliście się na tej złotej patelni, zwanej pustynią. Zmarszczyłam brwi i wlepiłam wzrok w twarz mojego towarzysza, który nawiasem mówiąc, gdy to zobaczył, zasępił się jeszcze bardziej i odwrócił do mnie plecami. Zrezygnowana, westchnęłam głośno i zebrałam się na stanowczy, surowy i nieznoszący sprzeciwu ton, który jednak nie wyszedł niestety tak władczo, jak sobie to wyobrażałam. – Musisz się czegoś napić, James. Jest bardzo ciepło, usmażysz się. – Brzmiało to bardziej jak troskliwe napomnienie dobrej przyjaciółki lub jak prośba zmartwionej mamusi, której dziecko nie chce niczego zjeść. Wzruszył obojętnie ramionami. Był dziwnie spięty.
– Poradzę sobie. Możemy ruszać? Jak tak będziemy tutaj stać, w końcu nabawisz się udaru. Załóż coś na głowę. – Podszedł do mnie zdecydowanym krokiem i zaczął nerwowo rozsupływać sznurki swojego plecaka, leżącego na ziemi. Pokręciłam głową z niedowierzaniem i parsknęłam rozłoszczona. – Ja? Ja się nabawię udaru? A ty? Niczego nie piłeś i mam uwierzyć, że jesteś dzięki temu w świetnej formie? – Zmrużyłam gniewnie oczy, przykucnęłam i wyrwałam mu sznurki plecaka z dłoni. Spojrzał na mnie zdziwiony, jednak potem jego zielone oczy przysłonił upór godny króla krnąbrnych osłów. – Jeśli chcesz ruszać, będziesz musiał się czegoś napić, panie Rambo. Bo ja cię nigdzie nie puszczę, a jeśli ruszysz teraz, to beze mnie. Moje twarde słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, Przymrużył oczy, jakby nagle spojrzał prosto w słońce. Zdecydowanie zdjął moje ręce z plecaka i choć nie było w tym geście nic brutalnego, zobaczyłam, że gdzieś w środku pragnie mną potrząsnąć, ja jednak nie miałam zamiaru tak po prostu zrezygnować. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem, ja jego gniewnym, on mnie… nieodgadnionym. Potem wyciągnął z torby bukłak z wodą, która była już mniej więcej tak ciepła jak otaczające nas powietrze. Kiedy ją piłam, miałam wrażenie, że to ciepła herbata, ale i tak przynosiła znaczną ulgę mojemu wyschniętemu gardłu. Powoli zbliżył go do warg i zobaczyłam, jak odżywają bladym odcieniem róży jerychońskiej. Kiedyś miałam taką w domu. Najpierw nic o niej nie wiedziałam, gdyż dostałam ją na szóste urodziny od mojego ukochanego dziadka, ale właściwie nie miałam ochoty się nią zajmować. Potem zapomniałam o niej i tylko mama, wchodząc od czasu do czasu do mojego pokoju, zwilżała ją wodą, mimo to róża niestety uschła. Po kilku tygodniach od moich urodzin dziadek zmarł. Cała nasza rodzina była bardzo wstrząśnięta, ale pojechaliśmy do babci, aby ja pocieszyć i pomóc przy pogrzebie. Nie było nas w domu prawie miesiąc i kiedy po powrocie zobaczyłam zeschnięty kwiat, zaczęłam obwiniać się, że to wszystko stało się przeze mnie. Byłam jeszcze bardzo mała, więc pewnie dlatego myślałam, że człowiek, którego kochałam, umarł, bo nie dbałam należycie o jego prezent. Kiedy zaczęłam nad nią płakać, wszystkie słone krople leciały na jej liście. Nazajutrz rano zobaczyłam ze zdziwieniem, że kwiat ożył i pierwsze, co przyszło mi na myśl, to to, że pewnie mama wymieniła go na nowy, bym się nie smuciła. Jednak rodzice byli tak samo zdziwieni jak ja. Mówili, że niczego przy tej roślinie nie robili, a mama jeszcze tego samego dnia poszukała w książkach ogrodniczych informacji o właściwościach tego niezwykłego kwiatu. Okazało się, że dla róży jerychońskiej wystarczy kilka kropel wody, by z całkowicie zeschniętej przeistoczyła się w piękną zieloną roślinę. Popatrzyłam, jak mój towarzysz korkuje bukłak z kończącym się już zapasem płynu i odkłada go na miejsce. – Tego chciałaś? Wystarczy ci, czy mam zrobić coś jeszcze? Może wziąć kąpiel w mleku? – prychnął irytująco i wstał. Zmarszczyłam brwi, po czym uznałam, że tym razem będę opanowana i nie okażę mu tego, że właśnie mnie zdenerwował. Nie odmówiłam sobie jednak złośliwie słodkiego uśmieszku i krzywego spojrzenia na jego osobę. – Wystarczy, panie Rambo, chociaż – dla twojej wiadomości – ja i tak wiem, że się nie napiłeś. – Poczułam jak rozpiera mnie zdenerwowanie na tego osła stojącego przede mną. Nie
zamierzałam mu jednak już nic proponować, skoro taki dla mnie był. Chce się męczyć? Proszę bardzo, nie będę mu krzyżowała jego planów, by stać się superbohaterem i półbogiem, który nie potrzebuje pić ani jeść, by przeżyć. Spojrzał na mnie podejrzliwie. – Skąd możesz to wiedzieć? – Uniósł brwi w irytującej parodii niedowierzania i uśmiechnął się nieprzyjemnie. Tym razem nie zdołałam tak po prostu powstrzymać swojej złości. – Nic nie przełykałeś, do jasnej cholery, więc jak mógłbyś się czegoś napić?! – krzyknęłam wściekle i wbiłam ostry jak sztylet wzrok w jego twarz. – Nie jestem ślepa, obserwowałam cię, ale dobrze. Skoro nie chcesz, to nie! Bądź sobie tym bohaterem, Rambo od siedmiu boleści, tylko nie mów mi potem, że cię nie ostrzegałam! I nie oczekuj, że będę się nad tobą użalać, jak… jak… – warknęłam ze złością i zanim łzy wypłynęły z moich oczu, porwałam swoją torbę na plecy, zmieniłam się i pobiegłam przed siebie tak szybko, jak tylko mogłam, grzęznąc w piasku i narzekając na złote płomienie przypalające mnie od góry i od dołu. Jako pantera poczułam, jak strasznie może parzyć zwykły pustynny piach. Moje wielkie łapy nie miały już czarnych, miękkich poduszek. Zamiast nich były poparzone, pękające płaty skóry, które zrobiły się jasnoszare i szorstkie w dotyku. Gdyby nie to, że byłam taka wściekła na Jamesa, prawdopodobnie żałowałabym, iż tak szybko zerwałam się do biegu, ponieważ piasek pod moimi nogami działał jak papier ścierny, a to wcale nie było przyjemne. Ciekawe, jak wyglądają moje stopy? Nie, chyba jednak nie chciałam ściągać butów i się tego dowiadywać. Przynajmniej na razie. Na chwilę wróciłam myślami do jerychońskiej róży i w ogóle do lat spędzonych w świecie ludzi. Dziś już wiedziałam, że dziadek i babcia nigdy nie byli moją prawdziwą rodziną, że tylko oni w tamtym świecie przezwyciężyli zakorzenioną w ludziach niechęć do magicznych stworzeń i zbliżyli się do naszej trzyosobowej rodziny na tyle, aby nas pokochać i zaakceptować takimi, jakimi byliśmy. To byli dobrzy ludzie, przywiązałam się do nich obojga. Babcia umarła trzy miesiące po dziadku, z tęsknoty za swoim ukochanym mężem. Ale tak naprawdę nikt w świecie ludzi nie był ze mną spokrewniony oprócz dwojga, których zwałam mamą i tatą, oprócz tych, którzy zawsze dawali mi miłość, ciepło i szczęście, mimo że codziennie drżeli o nasze bezpieczeństwo i o mój los. Chroniąc mnie przed Parysem i goblinami, nie dali mi jednocześnie poznać, że cokolwiek jest inaczej niż w zwyczajnej, ludzkiej rodzinie. Tęskniłam za nimi. Tak bardzo za nimi tęskniłam, a jedyna osoba, która była mi bliska, jedyna, w której znajdowałam pocieszenie, oddalała się ode mnie i z jakichś powodów była do mnie niechętnie nastawiona. Może James wolałby, żebym nie pałętała się mu pod nogami? Może wolałby zostać w zamku i pełnić służbę u Mirakos albo udać się na poszukiwanie lekarstwa dla niej? A może po prostu ma mnie dość? To się świetnie składa. Uśmiechnęłam się kwaśno w myślach. Bo ja jego również. Po chwili poczułam na gorącej od słońca i skwaru skórze jeszcze cieplejszy oddech. Zobaczyłam, jak biały tygrys zrównuje się ze mną, w jego oczach widniała skrucha i niepewne oczekiwanie. Kiedy nie zareagowałam, trącił mnie lekko łbem. To przepełniło
czarę goryczy i warcząc głucho, kłapnęłam zębami tuż przy jego uchu, po czym przyspieszyłam i odsunęłam się od niego znacznie. Lilith, ja… Cicho bądź. Ale ja naprawdę nie chcia… Guzik mnie obchodzi, czy chciałeś, czy nie. Przez chwilę milczałam, ale zaraz potem nie wytrzymałam i zapytałam gniewnie: Zachowałeś się tak zimno i okropnie, bo masz mnie już dość? Wiem, rozumiem to. Ja ciebie i tych twoich humorów też mam dosyć. Więc zrób choć raz to, o co cię poproszę, i daj mi spokój. Przy ostatnim zdaniu mój głos zadrżał nieznacznie, ale postanowiłam nie zwracać na to uwagi i jeszcze bardziej się od niego odsunąć. Tak naprawdę wcale nie chciałam go tracić, ale widocznie musiałam. Jego zachowanie wyraźnie świadczyło o tym, że wolałby, bym się odczepiła, więc niech mu będzie. Nie mam i nigdy nie miałam zamiaru być dla kogoś kulą u nogi. Teraz jedynym powodem, dla którego wciąż tutaj jestem, zamiast odwrócić się i pobiec jak najdalej od jego pasiastego tyłka, była nasza misja, gdyż wiedziałam, że sama sobie z nią nie poradzę, a Mirakos dobitnie powtarzała nam, że pomimo kłótni mamy trzymać się razem. Nie zamierzałam znowu dać się złapać w jakąś beznadziejną pułapkę goblinów i ryzykować, że Parys mnie w końcu dostanie, bo to udaremniłoby całą misję. Tak głupia nie byłam, więc postanowiłam jedynie w duchu nie denerwować się więcej na Jamesa, gdyż szkodzi to tylko memu skupieniu na wyznaczonym zadaniu. Musiałam po prostu trzymać się od niego z daleka, jednak na tyle blisko, by móc w razie czego pomóc jemu albo… liczyć na jego pomoc. Aż mnie wzdrygało na myśl o tym, że znowu „wielki bohater” miałby mi w czymś pomagać, ale wiedziałam, że w razie prawdziwego niebezpieczeństwa to nieuniknione, bo zupełnie sama sobie nie poradzę. Westchnęłam cicho i ukradkiem zerknęłam na Jamesa, chcąc zaobserwować jego reakcję na to, jak go odepchnęłam. Biegł ze wzrokiem utkwionym w dalekim punkcie gdzieś przed nami i nie patrzył na mnie ani nie próbował się do mnie zbliżać. To dobrze. Westchnęłam bezwiednie po raz kolejny i odsunęłam od siebie myśl, że chciałabym, aby było tak jak przedtem. Miałam przeczucie, że straciłam jedyną, najlepszą szansę w moim życiu i że już prawdopodobnie drugiej takiej nie będzie, ale stanowczo odgoniłam to uczucie, próbując skupić się tylko na tym, że jestem na niego zła. Niestety nie wychodziło mi to zbyt dobrze, gdyż gniew dawno już wyparował. Pozostała tylko pustka i śmieszne przeświadczenie, że ani on, ani ja nie wykonamy pierwszego kroku do zgody, a jeśli nawet, to wszystko się zmieni i nie będzie już tak jak kiedyś, najwyżej zimne porozumienie, żeby się nie kłócić i nie psuć życia ludziom dookoła. Wieczorem chłodny wiaterek przerwał moje rozmyślania i samoistnie wlał w moje serce nieco nadziei – nie wiem, na co, ale cieszyłam się, że jednak była. Po następnej godzinie biegu zaczęły się pojawiać na naszej drodze skarlałe, często zasuszone małe krzaczki, a potem drzewa. Mimo że okazy te nie wyglądały najlepiej i najzdrowiej, bardzo podniosły mnie na
duchu, znaczyło to bowiem, że zbliżamy się do końca złotej pustyni, i bardzo mnie cieszyło. Z każdym pokonywanym przez nas kilometrem przyroda wykazywała większą żywotność i w końcu dotarliśmy do krótkiej sawanny, która po kilkunastu minutach zamieniła się w łąkę, a już po chwili w niewielkiej odległości od nas zamajaczył wielki, zielony las. Od razu doceniłam to, jak miło jest biec nie po papierze ściernym udającym piasek, a po miękkiej, zielonej trawie. Jednocześnie dumałam, jak szybko krajobraz może przeistoczyć się z suchej pustyni w przyjemnie chłodny i wystarczająco wilgotny las. W tym czasie cudownie chłodny wiaterek łaskotał mnie w nos i bawił się moim czarnym, niemożliwie nagrzanym futrem, które dopiero teraz zaczęło stopniowo schładzać się na polanie. To Las Bukowy – odezwał się w mojej głowie spokojny głos, mimo to dostrzegłam jednak niepewny wzrok, omiatający moje znużone wysiłkiem ciało. Skinęłam krótko głową i stwierdzając, że słońca mam dosyć przynajmniej na jeden dzień podróży, zniknęłam w lesie. Po kilku minutach znalazłam małą leśną polankę i uznałam, że właśnie tu będę dzisiaj spać, choćby nawet obrażony moją samowolą James miał iść sobie gdzieś indziej. Zmieniłam się i usiadłam na chwilę na pokrytym mchem kamieniu, dając odpocząć wykończonym mięśniom, a także głowie, która zaczęła mnie boleć od ciągłego przebywania na słońcu. Na szczęście zmiennokształtni w swoich zwierzęcych postaciach byli odporniejsi na takie skrajne warunki, więc udarem lub wylewem raczej nie musiałam się martwić. Po długim odpoczynku w przyjemnym, chłodnym cieniu zdjęłam plecak i postanowiłam zająć się noszeniem drewna na ognisko, które chciałam rozpalić na polanie. Potem zamierzałam znaleźć jakieś jeziorko lub strumień i zmyć z siebie cały zalegający na mnie kurz pustynnej przechadzki, a także pozwolić wreszcie mojej suchej jak wiór skórze napić się wody. Do woli. Jamesa nigdzie nie było, ale przykazałam sobie, że nie będę się o niego martwić, i zajęłam się zbieraniem patyków i małych gałęzi na ognisko. Było ich tu pełno, więc po chwili wyłoniłam się z gęstego lasu z naręczem drewna i zauważyłam, że James nie próżnuje, tylko obiera i doprawia mięso jakiejś zwierzyny, którą upolował. Zalało mnie uczucie ulgi, które szybko w sobie zdusiłam. Zaczęłam sprawnie kłaść gałązki obok ułożonego już przez niego stosu, po czym wzięłam do ręki swój ręcznik i spróbowałam się oddalić w poszukiwaniu jakiegoś jeziorka lub czegoś podobnego. Zatrzymał mnie jednak spokojny, cichy głos: – Jezioro jest na prawo ode mnie, parę metrów stąd, powinnaś je szybko znaleźć. Skinęłam głową, a kiedy przypomniałam sobie, że tego nie zobaczy, ponieważ stoimy do siebie plecami, odchrząknęłam cicho: – Hm… Dziękuję. I już mnie nie było. Pomknęłam w stronę wody niczym stado rozjuszonych słoni, choć byłam w pojedynkę, ale moje stopy prawie natychmiast odmówiły mi szybszego marszu kilkoma bolesnymi ukłuciami i musiałam zwolnić. Nie usłyszałam cichego westchnienia, wydobywającego się z piersi ciemnowłosego zmiennokształtnego. Po paru metrach odnalazłam jeziorko – rzeczywiście było bardzo blisko, a ja cieszyłam się, że las, w którym się zatrzymaliśmy, jest gęsty, a ja sama tym razem zabrałam ręcznik.
Ubrania zsunęły się na ziemię, a ja właściwie nie byłam zaskoczona, widząc swoje otarte, nieco poparzone stopy. Zaczęłam się zastanawiać, czy James też ma taki problem, ale kiedy weszłam do wody, zapomniałam o wszystkim. Przepłynęłam kilka metrów, po czym zanurkowałam w czystej, źródlanej wodzie i wynurzyłam się na powierzchnię cudownie ochłodzona i z nowym zapałem zaczęłam się szorować piaskiem z dna. Potem popływałam jeszcze przez chwilę i wróciłam na brzeg. Tych kilka minut kąpieli w wodzie ani zbyt ciepłej, ani zbyt zimnej dało mi więcej energii niż kilka godzin snu obok ogniska. Kiedy ubrałam się i jak co dzień pozostałam na noc tylko w luźnej koszuli oraz spodniach, gorset umieszczając jak zwykle na plecaku, od razu poczułam się senna. Stopy bolały i trochę piekły, ale nic nie było mnie w stanie wytrącić z tego błogiego nastroju. Właściwie prawie nic… Usiadłam w śpiworze, spełniając polecenie Jamesa, kiedy spytałam się nieco niezręcznie, czy również mogę się poczęstować, czy też mam iść na łowy do lasu. Odrzekł, że mam usiąść, a po chwili stała przede mną moja drewniana miska pełna parującego mięsa. Mówił zbyt cicho jak na upartego i żywiołowego tygrysa, którym zawsze był. To mnie wytrąciło z równowagi, postanowiłam jednak, że nie będę się tym przejmować i powiedziałam, że umyję naczynia wodą z naszego bukłaka, której przyniósł wcześniej, a on może iść się umyć, jeśli chce. Powoli skinął głową i odszedł, zabierając ze sobą ręcznik. Przedtem jednak zatrzymał na mnie swój wzrok, a wtedy ja udałam, że niczego nie zauważyłam. Potem już na mnie nie spojrzał. Kiedy wrócił, jeszcze raz udałam się nad jezioro, by zaczerpnąć wody do picia, a potem napojona niezupełnie spokojnie położyłam głowę na miękkiej skórze. Noc była chłodna, gdyż byliśmy blisko gór, ale nasze skórzane kieszenie do spania zupełnie nam wystarczały. Zasnęłam, patrząc na szerokie plecy Jamesa. Rano wyruszyliśmy bez słowa. Przygotowania do drogi przebiegły tak jak co dzień. Sprzątnęliśmy starannie obozowisko i pobiegliśmy, by znaleźć się u stóp Gór z Krwi jeszcze dziś, chociaż dopiero jutro mieliśmy wdrapać się na szczyt do wyroczni i postawić jej pytanie o drugie z Insygniów. Do podnóża góry mieliśmy jeszcze cały dzień drogi lasem, ale to dobrze, bo przynajmniej zdążymy odpocząć, zanim znów zaatakują nas trudne warunki i niespodziewane okoliczności. Na niesprzyjające sytuacje nie musieliśmy długo czekać. Kiedy wyłoniliśmy się z lasu prosto w strzeliste i strome pasma górskie, których szczyty rzeczywiście połyskiwały czerwienią krwi i blaskiem rubinów, miałam zapytać Jamesa, gdzie dokładnie leży ta góra. Zanim to jednak zrobiłam, ciszę między nami rozdarł potężny ryk wściekłości, który nie należał ani do goblina, ani żadnej innej podobnej istoty. Brzmiał bardziej jak… Sanegr – szepnął James tak cicho, jakby mówił tylko do siebie. Przygotuj się i nie zmieniaj w człowieka – dodał głośniej. Zacisnęłam szczękę i zgrzytnęłam zębami, po czym rozluźniłam się i nieco zbliżyłam do Jamesa. Co to za stworzenia? – zapytałam, ponieważ chciałam wiedzieć, co nas może zaatakować. To… niedźwiedzie. Ogromne niedźwiedzie i jedne z najbardziej niebezpiecznych stworzeń w tym rejonie. Poruszył uchem, nasłuchując. Po chwili wydał z siebie ponury
pomruk. Już tu idzie. Wyczuł nasz zapach. Teraz mamy tylko jedną możliwość – walka. Nie uciekniemy mu. Ciszę ponownie przerwał odgłos wściekłego niedźwiedzia, a po chwili zza drzew wyłoniła się duża jak sleipnir bestia i kiedy stanęła na tylnych łapach, okazała się wielka niczym stara wierzba w królewskim ogrodzie Mirakos. Zaryczała donośnie, aż rozbolały mnie uszy od tego ostrego, nieprzyjemnego dźwięku, i podeszła do nas. James, jak widać, miał już plan, gdyż przyczajony w zaroślach nieopodal pozwolił zwrócić stworzeniu uwagę tylko na mnie. Spojrzałam w ziejące nienawiścią czarne oczy i pomyślałam, że ten stwór nie jest ani trochę pokojowo nastawiony. Polaną wstrząsnął trzask łamanego pnia drzewa, na które bestia postanowiła wylądować przednimi łapami. Znajdowała się teraz tylko o parę kroków ode mnie. Odruchowo się cofnęłam i przeklęłam w myślach całą tę sytuację, a rozwścieczony moją reakcją niedźwiedź ryknął mi prosto do ucha. Zatrzęsłam się i już miałam po prostu wziąć nogi za pas, zastanawiając się w duchu, dlaczego James mnie zostawił, ale nagle coś białego i wielkiego skoczyło na szeroki, ciemnoszary grzbiet atakującego mnie zwierzęcia. To białe i wielkie było moim towarzyszem i teraz właśnie ratowało mnie przed przepołowieniem na pół ogromnymi kłami wielkiej czterometrowej bestii, gryząc ją silnie w kark. Sanegr ryknął i brutalnie zrzucił Jamesa ze swojego grzbietu, próbując zmiażdżyć go, upadając na niego swoim cielskiem, jednak tygrys w porę przeturlał się po trawie, a w końcu stanął na szeroko rozstawionych łapach po drugiej stronie niedźwiedzia. Wcześniej, kiedy stwór upadał na ziemię, odskoczyłam, aby uniknąć zmiażdżenia przez tę masę mięśni i futra, która teraz powoli podnosiła się z ziemi, rycząc przy tym gniewnie. Spojrzałam Jamesowi w oczy i wyczułam w nim napięcie. Nie pozwalając, by ominął mnie taki trening mięśni, w jednej chwili oderwałam się od podłoża i wskoczyłam zwierzęciu na mocny kark. I wtedy dopiero poczułam, jak to jest parę metrów nad ziemią unikać ostrych jak brzytwa pazurów i wielkich szczęk sanegra, a jednocześnie próbować powalić na ziemię bestię i uważać, aby nie spaść, bo wtedy pewnie od razu zostałabym przygwożdżona do ziemi łapami wielkości balii do prania. Usłyszałam ryk i po chwili na grzbiecie sanegra siedział już James, brutalnie szarpiąc ciało ryczącej bestii, aby ją osłabić. Ja za to postanowiłam zająć się jej karkiem i wpijając w nią moje pazury, jak tylko mocno umiałam, próbowałam ugryźć ją w szyję na tyle mocno, bym zdołała ją powalić i unieszkodliwić przynajmniej na chwilę. Ogromna łapa niedźwiedzia uderzyła w ziemię, powodując, że ja i James zatrzęśliśmy się na jego grzbiecie jak szmaciane lalki, a potem wielki łeb próbował ściągnąć mnie ze swojego karku, ociekając śliną i szczerząc kły. W końcu stanął na dwóch łapach i zrobił to, czego się obawiałam: zatoczył się na pobliskie drzewo i uderzył w nie z całą swoją mocą i ciężarem, po czym zarzucił łbem i zrobił to ponownie. Drzewo złamało się w pół od gwałtownego uderzenia, a ja poczułam, że moje pazury tną powietrze i lecę głową w dół, odrzucona na kilka metrów od szarpiącego się stwora. Jamesa nie widziałam nigdzie, pewnie jego też niedźwiedź zrzucił z grzbietu, a samo rozjuszone do ostateczności zwierzę rzuciło się na mnie. Kiedy potężna niedźwiedzia łapa drasnęła moją tylną nogę, ryknęłam i czym prędzej odsunęłam się na bok, po czym z pewnym trudem, jeszcze nie do końca powstrzymując wirowanie wokół po uderzeniu łbem i ciałem w twardą ziemię, oddaliłam się parę metrów. Zadrapanie szczypało, ale z ulgą stwierdziłam, że to tylko płytka ranka, która szybko się zagoi, bardziej jednak martwiłam się niedźwiedziem, który stał teraz nade mną, a z jego wielkiego pyska kapała ślina, zmieszana
z czyjąś krwią. Kiedy zbliżył łeb i nachylił go ku mnie, z całej siły uderzyłam go łapą wyposażoną w pazury, robiąc mu cztery krwawe szramy. Sanegr ryknął i podniósł głowę do góry, mając chyba ochotę przyszpilić mnie szponami do ziemi, jednak w tej samej chwili zobaczyłam, jak James skacze mu na plecy i znajdując się blisko karku, zmienia w człowieka. Wszystko zrobił tak szybko, że jego ruchy zamazywały mi się przed oczami: wyciągnął swój szeroki miecz z pochwy na plecach, zatoczył nim półokrąg w powietrzu i nachylając się nad niedźwiedzim karkiem, ciął w bok jego szyi. Polała się krew, a sanegr z rykiem upadł na ziemię, zabierając ze sobą mojego tygrysa. Ryknęłam i nagle zapadła cisza, prawie nierealna w porównaniu z tym, co działo się przed chwilą. Nikt się już nie poruszał, a ja wstałam i zaczęłam chodzić dookoła sanegra, próbując przejrzeć oczami pył, który uniósł się nad ciałem wielkiego niedźwiedzia, gdy ten uderzył o ziemię. Zmieniłam się i zaczęłam wołać Jamesa. Niepokoiłam się coraz bardziej, że ogromny ciężar zwierzęcia zwalił się prosto na białego tygrysa i go zmiażdżył. Nawet nie chciałam o tym myśleć i wołałam jeszcze głośniej. W końcu pył opadł, a ja prawie oszalałam, gdy z zalegających nad polaną ciemności nie dobiegał żaden dźwięk. Żaden oprócz ciężkiego oddechu niedźwiedzia, który – jak sobie właśnie uświadomiłam – jeszcze nie zdechł. Mój głos zabrzmiał rozpaczliwie, gdy wołałam po imieniu białego tygrysa. A kiedy już myślałam, że będę musiała dobić zwierza, by wyciągnąć spod niego mojego towarzysza i go pochować, nagle ktoś dotknął delikatnie mojego ramienia. Odwróciłam się z prędkością światła i zobaczyłam, że to James. Nieźle poturbowany, ale bez większych ran i najważniejsze: żywy! Nie musząc wykonywać ani jednego kroku, przytuliłam go do siebie mocno, a on odwzajemnił mój uścisk. Jego włosy połaskotały mnie w ucho, ale po chwili gwałtownie się od niego odsunęłam, nie pozwalając sobie na rozczulanie się w jego obecności. Wydał się odrobinę zawiedziony, że go puściłam, albo też mój zmęczony umysł płatał mi figle, w każdym razie zmieniłam się i zarządziłam, byśmy poszli nieco dalej w góry i zatrzymali się w znacznej odległości od sanegra, gdyż jeszcze żył. Uparłam się również, aby nie dobijać tego zwierza, ponieważ w sumie miał prawo do obrony swojego terytorium i po prostu zadziałał w nim instynkt. James pokiwał głową i po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek gdzieś na małej skalistej polanie, skąd było już widać najwyższe wzniesienie Gór z Krwi, gdzie mieszkała wyrocznia. Zapach zgnilizny i nieczystości upewnił nas, że znajdujemy się w pobliżu dobrego szczytu, ponieważ tylko wokół niego roztaczały się bagna. Nie dając nadal po sobie poznać, jak bardzo cieszyło mnie, że James jest cały i zdrowy, ucinałam wszystkie rozmowy, więc po niedługim czasie zaprzestał dalszych prób nawiązania ze mną kontaktu. Po kolacji złożonej z owoców, których nazbierałam, oraz mięsa, które przyrządził mój towarzysz, położyliśmy się spać przy dogasającym ognisku. Wczesnym rankiem, gdy mgła otulała jeszcze wierzchołki najwyższych wzniesień, niczym delikatna tkanina otula ciało pięknej bogini, wyruszyliśmy w stronę bagien, robiąc uprzednio zapas wody na przynajmniej dwa lub trzy dni, nie łudziliśmy się bowiem, że dojdziemy na sam szczyt szybko, gdyż góra była potężna. Karmazynowe szczyty odbijające światło poranka i rozszczepiające je na miliony czerwonych punktów wyglądały zarazem groźnie i pięknie. Miałam wrażenie, że wielu już śmiałków nadziało się na wyrastające pod niebo turnie i to dlatego góry wyglądają, jakby
ciągle jeszcze znaczyła je ich krew, ściekająca po stromych zboczach i wtapiająca się w ciemne skały w idealnej niemal harmonii. Był to widok co najmniej niepokojący, a jednocześnie niezwykły, wręcz nierzeczywisty. W realności tego zjawiska utwierdzał mnie niezbyt magiczny, duszący smród Rubinowych Bagien. Kiedy dotarliśmy tam po godzinie biegu przez skaliste, nierówne i strome podejścia, odór zapierał nam dech w piersiach. Widok zresztą też. Staliśmy na wystającym kilka metrów nad bagnami płaskim głazie, a przed nami rozciągały się niemal niezmierzone bagienne tereny. Z tym że nie była to zwykła glina. Przypomniało mi się, co mówił James, kiedy zapytałam go, czemu Bagna Rubinowe zawdzięczają swoją nazwę. Wtedy odpowiedział: „Bo w ich odmętach utopiło się już tylu śmiałków, że glina z biegiem czasu zabarwiła się na taki kolor”. Wtedy uznałam, że po prostu przesadza, żeby mnie rozdrażnić, ale to, co teraz ujrzałam, przewyższyło wszystkie moje wyobrażenia o tym miejscu. Morze czerwonej jak rubiny gliny i… nie tylko jej. Ze zwartego i zwodniczo przypominającego stały ląd terenu wystawały przegniłe konary ogromnych drzew, usychające kikuty innych roślin oraz szczątki. Były tam kości wyglądające na ludzkie, należące do zwierząt – dużych i małych, dało się dostrzec na wpół przegniłe ciała, a raczej zwłoki stworzeń, które umyślnie lub nie zapuściły się w te tereny. Smród był nie do wytrzymania. Odór rozkładu, gnijących kości i tkanek zmieszany z wilgotną, gęstą i lepką gliną spowodował, że zachciało mi się wymiotować, ale okazało się, że wcale nie był najgorszym elementem naszego zadania. Z wahaniem dałam poprowadzić się Jamesowi ku łagodniejszemu zejściu na obrzydliwy, podmokły teren, a właściwie skrawek stałego lądu, który jak parodia wąskiej plaży rozciągał się parę metrów wzdłuż czegoś, co było zapewne kąpieliskiem. Musieliśmy się zmienić w ludzkie postacie i gdy tylko to zrobiliśmy, obwiązałam sobie usta i nos kawałkiem materiału, a James poszedł w moje ślady. Przywołał mnie do siebie gestem i okazało się, że na brzegu czeka przycumowana na wpół zgniła i rozpadająca się łódź. Zupełnie jakby ktoś specjalnie stworzył to miejsce i nadał mu wszystkie cechy rekreacyjnego zbiornika wodnego. No proszę! Brakuje jeszcze tylko zakazu pływania podczas sztormu i pomarańczowych boi oddzielających bezpieczną głębię. Bo pomost i łódka już były. Wykrzywiłam się na myśl o podróżowaniu przez takie coś TAKIM CZYMŚ, ale nie mieliśmy wyboru, bo nie było innego sposobu, by dostać się pod górę wyroczni. Zamknęłam oczy, kiedy James ostrożnie próbował stanąć na niepewnym dnie łodzi, jedynej, jaka tutaj cumowała, i zakręciło mi się w głowie od przerażających obrazów wszystkiego wokół oraz od wszędobylskiego smrodu. Ta wyrocznia musiała być naprawdę zwariowana, żeby chcieć mieszkać w takim miejscu. Chociaż dla niej pewnie było to jak piękny dom na toskańskim wzgórzu z widokiem na wielkie morze i cudowną plażę. Nie zdziwiłabym się, gdyby ta kobieta tak stwierdziła. Nic mnie chyba już nie… – Aaa! W wielką dupę wieloryba, co to było?! – wrzasnęłam i odskoczyłam przerażona z walącym sercem i szeroko otwartymi oczyma, chociaż w tej właśnie chwili wolałabym je zamknąć i wyrzucić kluczyk. Wpatrywałam się w unoszące się na powierzchni wody zgniłe ciało, które jeszcze przed chwilą wyskoczyło z bagna z głośnym bulgotem. Zauważyłam, że James też był wstrząśnięty, ale szybko się pozbierał i podszedł do mnie. Położył mi rękę na ramieniu, jednym delikatnym, a jednak mocnym ruchem odwrócił mnie od tego spektaklu twarzą do siebie. Nie patrzył na mnie, ale widziałam, jak przyspieszyło mu
tętno, i zaczęłam się zastanawiać, z jakiego powodu mogłoby w normalnych okolicznościach przyspieszyć. Oczywiście nie licząc tego, że właśnie czarny trup wyskoczył z bagna jak diabeł z pudełka. Zaczęło śmierdzieć jeszcze bardziej. Przełknęłam ślinę i starałam nie patrzeć w tamtą stronę. Wbiłam wzrok w szeroką, ładną i zupełnie żywą pierś mego towarzysza podróży. To mnie trochę uspokoiło. Trochę. – Wydaje mi się, że to były tylko bagienne, hm, gazy, których tutaj akurat jest pełno ze względu na rozkładające się… Tak. Ten eee… To stworzenie nie żyje i nie zamierza ożyć, możesz więc być spokojna. – Jego stanowczy głos rozbrzmiał w moich uszach i teraz byłam szczególnie wdzięczna za jego towarzystwo w czasie podróży, chociaż nadal nie miałam zamiaru być dla niego jakoś szczególnie delikatna. Ze względu na jego ostatnie zachowanie odechciało mi się tego, nawet jeśli teraz jest… Potrząsnęłam głową i spojrzałam na swoje stopy. Cofnęłam się i zabrałam jego rękę. – Dziękuję – odrzekłam cicho, po czym odchrząknęłam i zebrałam się na rzeczowy ton, który jakoś nie chciał przejść mi przez gardło. James znowu przybrał tę swoją kamienną maskę, z jego twarzy znowu nie dało się nic wyczytać, nie wiedziałam więc, jak zareagował na mój ruch. – Chyba powinniśmy się zbierać. Ja… Czy to konieczne? – Wskazałam ręką na nieruchomą łódź. – Mam wrażenie, że jeśli do tego wejdziemy, rozpadnie się na kawałki. – Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości – odparł James i podążył wzrokiem w stronę naszego jedynego środka transportu. – Nie mamy innego wyjścia, więc… więc zaciśnij zęby i wytrzymaj. Chodź ze mną. Ostatnie zdania wypowiedział dość chłodnym tonem. Skinęłam głową i ruszyłam za nim, ciągle unikając wzrokiem wszystkiego, co znajdowało się w czerwonym bagnie. Wsiadając do chybotliwej łódki, prawie z niej wypadłam, kiedy niespodziewanie ruszyła. James w ostatniej chwili zdążył wskoczyć do środka. Nawet nie pytałam, dlaczego łódź popłynęła sama. Nie miało to większego sensu, gdyż był tak samo zaskoczony jak ja. Usadowił się naprzeciwko mnie i zaglądał w niebo, najwidoczniej starając się uniknąć patrzenia na mnie i na odrażające bagno. A może bagno było dla niego mniej okropne niż ja? Nie wiem, lecz ja sama również nie spoglądałam ani na niego, ani na czerwoną glinę, po której płynęliśmy. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego łódka się nie topi, skoro to bagno. Potem wywnioskowałam, że to tak samo dziwne jak fakt, że płynie sama bez jakiegokolwiek napędu. Na koniec stwierdziłam, że musi to być jakieś specjalnie zaklęcie, może nawet rzucone przez samą wyrocznię, aby mogła przywoływać posłańców, gdy doświadczy ważnej wizji dotyczącej Sudicante i jej losów. Mimo tego, że łódź nie topiła się ani nie przeciekała, nie był to przyjemny rejs. Sunęliśmy w zupełnej ciszy, od czasu do czasu uderzając w jakieś ciało dryfujące na powierzchni, i zawsze w takich momentach, kiedy łódź, chybocząc się i trzęsąc, przerywała podróż, zaciskałam powieki i modliłam się, żeby jednak tej wiedźmie z najwyższej góry nie odwidziało się przeprowadzenie nas w miarę bezpiecznie przez to jej cholerne bagno i by nagle nie postanowiła posłać na naszą drogę jakiegoś truposza, który zatopi tą wiotką łupinę, w której się znajdujemy. Tak. To była bardzo stresująca podróż. Odór dusił mnie, ale wreszcie, po jakiś trzech godzinach powolnej drogi (wiele bym dała, by pokonać ją klimatyzowaną motorówką) przez rubinowe gówno, dobiliśmy do brzegu. Mimo
wycieńczenia widokami, zapachami, a także tym, że przez cały czas siedziałam sztywno, obiema rękami trzymając się żerdki i konwulsyjnie zaciskając na niej zbielałe palce, zamiast paść na ziemię i jak w tandetnych przygodówkach zacząć ją całować, ponagliłam Jamesa, aby stamtąd uciec najszybciej, jak się da. Po paru minutach smród trupiarni i rozmoczonych nieczystości nas opuścił, więc wreszcie mogliśmy odetchnąć świeżym, górskim powietrzem. Wydawało mi się, jakby był to mój pierwszy łyk powietrza od niemożliwie długiego czasu nieoddychania. W końcu zaczęliśmy piąć się w górę, jednak gdy dla wygodny chcieliśmy się zmienić w zwierzęta, okazało się, że nie mamy takiej możliwości. James zasugerował, że to pewnie sprawka wyroczni, gdyż nie chce, by działały tu potężniejsze czary od jej własnych, a ja przyznałam mu rację. Ta kobieta musi być szalona. Niezdrowo szalona. Nie ma innego wyjścia. Ręce i nogi bolały mnie już od kilkugodzinnej wspinaczki po stromym zboczu góry, ale nie poddawałam się i brnęłam w tę historię dalej i dalej. Właściwie cieszyłam się, że możemy w końcu iść, nawet w takich warunkach, o wiele bardziej bowiem wolałam podrapane do krwi ręce i nieprzerwaną pracę mięśni niż sztywne siedzenie w odorze gnijących ciał stworzeń, które utopiły się w odmętach bagiennej gliny. O, tak. W porównaniu z nimi był to prawdziwy rarytas, a ponadto ja sama zauważyłam, że dzięki panterze mieszkającej w moim zmiennokształtnym ciele jestem silniejsza i bardziej wytrzymała nawet jako człowiek. Toteż byliśmy już prawie u szczytu, gdy zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek w malutkiej, rubinowo-skalnej jaskini. Przysiadłam nad brzegiem wylotu z pieczary i obserwowałam blednące słońce, tak piękne na tle krwistych szczytów gór. Teraz wszystkie wierzchołki mieniły się i odbijały ostatnie promienie słoneczne. Wyglądało to tak, jakbym nagle znalazła się w skarbcu królewskim jakiegoś olbrzyma, przechowującego tam swoje najcenniejsze lance, zwieńczone ostrymi, rubinowymi grotami, wraz z lśniącą miedzianą tarczą zawieszoną na ścianie przybranej w cudowne barwy kończącego się już lata, fioletu, różu i pastelowej żółci, gdzieniegdzie zmieszanej z jasnobłękitnym odcieniem nieba. Pomyślałam, że chciałabym, by James oglądał to ze mną, on jednak postanowił zjeść w jaskini, a ja szybko odpędziłam od siebie tę myśl. Pogryzając suchara i sięgając po owoce, których zrobiłam wczoraj mały zapas na górską wspinaczkę, patrzyłam na ten cudowny spektakl do samego końca, gdy karmazynowa tarcza zniknęła za krawędzią ziemi i góry pogrążyły się w głębokich ciemnościach. Dopiero wtedy z cichym westchnieniem wróciłam do jaskini, gdzie zastałam mojego towarzysza leżącego na plecach i wpatrującego się nic niewidzącym wzrokiem w sufit. Kiedy jednak wyczuł, że już wróciłam, odwrócił się w stronę ściany z głuchym „dobranoc”. Przez chwilę miałam ochotę coś zrobić, lecz zaraz opuściła mnie jakakolwiek odwaga i opadłam zrezygnowana. Widać tak już miało być. Cicho położyłam się na swoim posłaniu, ale tej nocy śniły mi się koszmary. Następnego dnia dotarliśmy w końcu na szczyt. Ostatnie podejście było bardzo trudne – zewsząd wystawały ostre skalne zręby, a sama góra zdawała się wyrastać pod niebo i nie mieć określonego żadnego punktu zaczepienia, niczego, co wskazywałoby, że ktoś w niej mieszka. Obeszliśmy ją niemalże dookoła, jednak niczego nie znaleźliśmy i gdy już mieliśmy postanowić poszukać jednak trochę niżej, skały zatrzęsły się, zachwiały i w jednej strasznej
chwili poczułam, że lecę w dół, zrzucona z kruchej rubinowej półki, która rozsypała się w proch pod naporem trzęsienia i mojego ciężaru. Ktoś złapał mnie jednak w pasie, zatrzymałam się tak gwałtownie i mocno, że zabolały mnie wszystkie kości i żebra. To James mnie podtrzymał i pomógł wejść z powrotem na jakiś występ, każąc trzymać mi się mocno skały ponad moją głową, która wystawała lekko i zdawała się dużo solidniejszej budowy niż ta, na której stałam. Kilka minut później trzęsienie ustało i słychać było tylko odległy odgłos toczących się po twardej powierzchni kamieni i grubego żwiru, co było efektem wcześniejszej reakcji góry. Stałam tak parę chwil, zanim poczułam obok siebie naprężone ciało Jamesa i jego spokojny oddech tuż przy moim uchu. Nie było wyjścia, nie mogłam się odsunąć, gdyż skalna półka, na której opieraliśmy stopy, była za mała. Podświadomość mówiła mi, że tak naprawdę nie chcę się od niego odsuwać, ale rozsądek, a może bardziej moja uparta natura, twierdził zupełnie co innego. W każdym razie i tak nie miałam wyjścia, postanowiłam więc, że tym razem będę opanowana, nie chciałam bowiem zlecieć z góry, na którą wdrapywaliśmy się prawie dwa dni. Nie chciałam przecież marnować tego, co dotychczas osiągnęłam, i zaczynać wspinaczki od początku. Tak, wiem, że tak naprawdę nie przeżyłabym tego upadku. I może nawet gdybym się postarała dobrze spaść, wylądowałabym obok tych wszystkich truposzów? To by oszczędziło kosztów pogrzebu. Rozwiązanie lepsze niż polisa na życie. Mimo to wolałabym chyba jednak pozostać na tej półeczce. Żeby była jasność. Zobaczyłam, jak James sprawdził, czy półka ponad naszymi głowami wytrzyma jego ciężar, i po chwili jednym zręcznym ruchem podciągnął się na nią, dotykając krawędzi brzuchem. Zamarł na chwilę, po czym jeszcze raz napiął mięśnie i podczołgał się dalej, aby się na niej bezpiecznie ulokować. Czy mnie wzrok nie myli i czy ta półka, na której siedzi James, nie jest przypadkiem znacznie większa, niż by się wydawało? Zobaczyłam jego twarz nad swoją głową i odwzajemniłam to twarde spojrzenie. Nie zamierzałam prosić go o pomoc, nie… – Widzę, że niczego mi nie ułatwisz, co? – mruknął i po krótkim westchnieniu wyciągnął ręce, złapał mnie w talii i po prostu wciągnął na górę, zupełnie jakbym nie ważyła więcej niż sześcioletnie dziecko. Skrzywił się nieznacznie i postawił mnie przed sobą na ziemi. – Chyba znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, Lilith. Witamy w chałupce wyroczni, która, na to wygląda, para się nie tylko uśmiercaniem ludzi. To pewnie jej drugie hobby. Minęłam Jamesa i zaparło mi dech w piersiach, kiedy ujrzałam wielką rubinową jaskinię, która składała się chyba z bardzo wielu pomieszczeń, nie tylko z tego, na które właśnie patrzyłam. Widziałam bowiem inne okrągłe wejścia do dalszych, pewnie równie interesujących sal. Ale ta… ta była piękna. Na karmazynowych, miejscami półprzeźroczystych ścianach widniały płaskorzeźby. Nie były one jednak zwykłe, tylko z czerwonego kamienia. Mieniły się kolorami tęczy, bo… zostały inkrustowane wszelkimi drogimi kamieniami, jakie tylko można znaleźć. Dzieła przedstawiały błękitne nieba, zielone wzgórza i łąki, słońce lśniące jak żywe kolorami złota i intensywnego oranżu, jeziora, strumienie i rzeki, które niczym zaklęte malowidło niemal płynęły kaskadą topazów, i oba oceany Sudicante przepełnione głębokim, ciemnoniebieskim odcieniem szafirów, prawie poruszające się w rytmie fal, pieniące się diamentową pianą. Smoki. Pojedynczo, w grupach,
a nawet z dosiadającymi ich grzbietów ludźmi. Były cudowne, opalizujące blaskiem wszystkich słońc, całej mocy, wszystkich zakamarków niecodzienności. Były jak miłość i nienawiść, jak zło i dobro, moc i słabość, przyjaźń i fałsz, oddanie i zdrada. Były wszystkim, niczym czysta, nieskażona, acz neutralna moc wypływająca z naszych ciał i umysłów. Tutaj, w Sudicante, było to możliwe. Widziałam to już, doświadczałam tego, ale nigdy w tak silny, nieujarzmiony sposób jak teraz. To było przepiękne. I nagle zobaczyłam jeszcze coś. Coś, co przypomniało mi, dlaczego tutaj jestem. Cztery smoki. I cztery przełamane miecze. Zieleń łusek potężnego smoka poruszała się, jak podmuchy wiatru poruszają koronami drzew. Lśniły one niczym trawa pokryta rosą. Na jego grzbiecie siedział piękny elf, z jasnymi, sięgającymi pasa złotymi włosami. Szeroka klatka piersiowa mimo mięśni rysujących się lekko pod skórą była delikatna, niemal eteryczna. Miał na sobie tylko ciemne spodnie, skórzane naramienniki i lekkie, sięgające kolan buty. Na drugim mieniące się srebrzystą łuną łuski wyglądały jak tarcza księżyca, jak czyste migotanie gwiazd na nocnym niebie. Na jego grzbiecie siedziała potężna, choć piękna kobieta wilkołak. Ubrana w ciemne spodnie, długą do kolan srebrną tunikę i stalowy napierśnik, który wyglądał jak gorset i był niemal idealnie w kolorze połyskujących łusek jej smoka. Miała ogniście czerwone włosy i surowy wyraz twarzy. Mimo to dało się w niej wyczuć delikatność, której nie starała się ukryć, gdyż była silna i nie potrzebowała się wstydzić żadnej części swej natury. Następny był smok koloru czystego ognia, jego łuski migotały niczym płomienie, raz delikatnie, jak małe płomyki ogniska, raz gwałtownie i szorstko, niczym szalejący w stepie pożar. Dosiadał go szczupły mag – mężczyzna z białymi włosami, jednakże nie zbielałymi ze starości. Miał opalizujące spojrzenie fiołkowych oczu. Był ubrany w złocisto-czerwoną szatę, która poruszała się niczym płomień, otulając ciało mężczyzny. Ostatni smok przyciągnął mój wzrok najbardziej. Wyglądał na łagodnego, ale pod twardymi jak stal łuskami czaiła się niezwyciężona, można by rzec, siła. Ciemnoniebieskie, prawie granatowe szafiry otulały jego potężne ciało i falowały jak woda, jak łagodny strumień, jak gwałtowny wodospad, wreszcie niezmierzony ocean, skrywający tajemnice cudowne i straszne. Był dla mnie połączeniem ożywczej świeżości zielonego smoka i jego łagodności, był także po części czerwonym smokiem, z którego buchała siła potężna i niezwyciężona. Miał w sobie tajemnicę i opanowanie, jaką przynosiła srebrzysta bestia. Dla mnie miał wszystko. Grzbietu ostatniego stwora dosiadała młoda kobieta z ciemnymi włosami i oczyma. Jej eleganckie, umięśnione ciało skrywało wielką siłę, łagodność i rozwagę. Mądrość. Była dokładnie taka sama jak jej smok, ubrana w czarne, przylegające spodnie, długą szafirową tunikę do kolan, jej nagie przedramiona chroniły srebrne naramienniki, włosy zaplotła w prosty warkocz, zwinięty w duży kok na głowie, podczas gdy sama jego końcówka spływała jej po karku aż do łopatek. Jej twarz była nieruchoma, zamyślona, nieprzystępna, a jednak z jakiegoś dziwnego powodu budziła nie tylko respekt i szacunek, ale także sympatię i zaufanie. U stóp władczyń i władców narodów Sudicante widniały zrzucone na jeden stos przełamane miecze. Oto stare Sudicante. Kiedyś, gdy na naszych ziemiach żyły jeszcze smoki, wszystko było takie proste. Smoki pomagały, chroniły, trwały. Jednak niewdzięczni potomkowie zapomnieli o nich, zaniedbali pamięć przodków, pogrzebali tym samym swoją siłę. Utracili to, co mogli osiągnąć, to, w jaki sposób mogli ochraniać swoje państwa, dzieląc się swoim
światem z pożytecznymi, mądrymi bestiami, które przecież tak wiele dla nich zrobiły… Gdyby Sudicante nie zapomniało, jakich potężnych miało sojuszników, nigdy nie doszłoby do tego, co dzieje się na tych ziemiach teraz. Najpierw pomyślałam, że to James przemówił w mojej głowie, ale po szybkiej kalkulacji nie zgadzało mi się parę rzeczy. Po pierwsze, myślami mogliśmy rozmawiać tylko w zmienionej postaci, a wraz z przekroczeniem Rubinowych Bagien odebrano nam tę możliwość. Po drugie – i chyba najbardziej przemawiające za tym, że to nie mój towarzysz – ten głos stanowczo nie należał do niego. Był ochrypły, niemal podrażniający słuch, mimo to nie mogłam rozróżnić płci. Był także syczący, cichy i pełen wyrzutu, zgorzkniały i raczej nieprzychylny. Usłyszałam cichy charkoczący chichot – jeżeli tak można ten dźwięk nazwać. Oj, no nie baw się ze mną, dziecko. Chodźcie tu. Brzmiało to tak, jakby ten ktoś nie mówił już od bardzo, bardzo długiego czasu. Chodźcie tu. TU! W głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia i zanim odruchowo zdążyłam się zapytać o to, gdzie właściwie mamy iść, poczułam, jak gdyby coś owinęło mi się wokół pasa i zaczęło przyciągać, zdaje się, że właśnie do źródła tego dziwnego głosu rozbrzmiewającego mi w głowie. „Niewidzialna ręka” kazała nam opuścić piękną salę, w której byliśmy wcześniej, i zaczęła nas prowadzić, nie pozwalając się choćby odrobinę sprzeciwić. Trzymała nas mocno jak imadło, ale nie wyrządzała krzywdy. Przynajmniej jeszcze nie. W końcu dotarliśmy do wielkiej sali, zupełnie ciemnej, gdyby nie setki świec rozjaśniających jej rubinowo-skalne wnętrze, poustawianych byle gdzie i byle jak na podłodze i wokół czegoś, co wyglądało jak skalne łoże. A na łożu ktoś leżał. To była ona, ale niczego więcej nie mogłam dostrzec. Żadnej oznaki, czy ta kobieta jest żywa, czy może martwa, żadnej oznaki, czy może właśnie ona jest wyrocznią, żadnej oznaki jej wieku. Nie widziałam zresztą z tej odległości jej twarzy i chyba nawet nie żałowałam specjalnie tego, że coś, jakaś niewidzialna zapora, nie pozwala nam się do niej zbliżyć. Mogliśmy tylko stać tam, gdzie pozostawiła nas niewidzialna siła, która doprowadziła nas do tego miejsca, i czekać. Wreszcie po zbyt długim oczekiwaniu w chłodnej komnacie rozbrzmiał ten sam głos co wcześniej w mojej głowie, a pewnie także w głowie Jamesa, który stał kilka kroków za mną, tak jak pozostawiła go nieznana siła. Dlaczego zakłócacie mój spokój, mieszkańcy Sudicante? Czego ode mnie chcecie? Zerknęłam szybko na kobietę na łożu. Jej usta się nie poruszyły, nadal leżała w tej samej pozycji, w jakiej ją zastaliśmy. Dłuższą chwilę panowała cisza, ale zanim postanowiłam zabrać głos i oblizałam suche od niepokoju wargi, odezwał się mój towarzysz: – Witaj, kimkolwiek jesteś. Przybywamy tutaj, ponieważ szukamy wyroczni. Prawdopodobnie to u niej znajduje się drugie Smocze Insygnium. Potrzebujemy go, by wypełnić naszą misję. – W jego głosie usłyszałam chłód oraz mieszaninę ostrożności i nieufności. W komnacie rozbrzmiał śmiech, szalony, chrapliwy, niewyrażający wesołości ani nawet sarkazmu. Szukacie wyroczni… Nagle głos spoważniał i zrobił się niemal natrętny, wyrażał zwierzęcą obawę, czuwanie, a w razie potrzeby gotowość, by skoczyć nam do gardeł. Czego chcecie od Smoczych Insygniów? Wy… małe, niezdarne istotki, szukające potężnego daru
jeszcze potężniejszych istot? Wy, którzy rzuciliście w niepamięć smoki, które pomagały wam niegdyś w walce o dobro waszego kontynentu? Nie znajdziecie go. Nie pozwolę, by na rumaka przeszłości wsiadł ktokolwiek z waszego rodzaju. – Ty! Jesteś wyrocznią – prawie krzyknęłam i wycelowałam palcem w rubinowe łoże, na którym leżała nieruchoma kobieta. – Kim ona jest? Czyżbyś uwięziła kogoś w swojej krypcie? Wypuść ją! – Jej głos na moje słowa umilkł, po czym odezwał się niemal z lubieżnym rozbawieniem: Mądra z ciebie dziewczyna. Nawet jak na ten wasz zaniżony poziom inteligencji tam, na szarej ziemi Sudicante. Nagle nieprzyjemnie zimny wiatr uniósł moje włosy, jak gdyby się nimi bawiąc, po czym przesunął niewidocznymi dla oczu palcami po skórze na moim policzku. Nie było to przyjemne uczucie. Potem zefir ustał i znowu poczułam wokół siebie niemal kojący chłód jaskini. Tylko chłód, nie przeraźliwe zimno. Ona – spojrzałam na kobietę na łożu – jest uwięziona tutaj tylko pod jednym, jedynym względem. Jest mną. Jest ciałem dla wyroczni. Ale dawno już nieużywanym. Wolę unosić się w niebycie, to o wiele wygodniejsze. Spojrzałam na kobietę, nadal nieruchomą, jednak teraz natrętny wiatr owijał się wokół niej niemal czule. Patrzyłam na to zaskoczona. Mogłabym was zabić od razu i nie męczyć się z zadawaniem wam pytań. Jednak muszę wiedzieć – po co wam dary smoków? Zadała to pytanie natrętnie, ze złowieszczą nutą w głosie. Pokręciłam przecząco głową, kiedy poczułam zimny, prawie namacalny wiatr owijający się wokół moich nóg. Zefir zatrzymał się niemalże z zaskoczeniem, ale po chwili zaczął podnosić się ku mojej twarzy, rozpełzając się przy tym niczym okropna, klejąca sieć, oplatając moje ciało niczym kokon. Powiedziałam… – Powiemy ci, ale tyko wtedy, kiedy dasz nam kolejne Insygnium – twardy głos Jamesa rozbrzmiał w skalnej sali. Palce wyroczni jakby z zainteresowaniem poluźniły swoje więzy. Po chwili jednak zrezygnowała z jakichkolwiek grzeczności i zupełnie niespodziewanie zacisnęła je na mojej szyi zimnym, mokrym – choć tylko z pozoru – kokonem. Myślisz, mój drogi, że chcę się z wami targować? Mam więcej czasu, niż myślisz. Mogę czekać na odpowiedź lub sama ją zdobyć, jeżeli będę tego chciała. Zrobimy tak… Zimne macki zacisnęły się na mojej szyi mocniej, co przyjęłam zaskoczonym i wystraszonym okrzykiem. Poczułam, że James chce do mnie podejść, ale nie mógł ruszyć się z miejsca na centymetr. Zupełnie tak jak ja. Zrobimy tak… – powtórzyła wyrocznia, sięgając macką w stronę torsu mojego towarzysza, tym samym rozdzierając w tym miejscu jego czarną koszulę i odsłaniając gładką, brązową skórę. Najpierw pozbędę się jej, a potem zajmę się tobą. Ją po prostu zabiję, a ciebie wykorzystam przed śmiercią do paru innych rzeczy. No, nieźle. Kimkolwiek była ta stara baba, była nieźle rąbnięta, myśląc, że James będzie chciał się kochać z – ujmijmy to prosto – nieruchomym ciałem na kamiennym łóżku. W sumie zastanawiało mnie, jak by go do tego zmusiła, ale w żadnym wypadku nie chciałam, by do tego doszło – oczywiście z czysto moralnych pobudek. On chyba też nie pragnął tego zbytnio, bo niemal poczułam, jak krzywi się swoim specjalnym, przesiąkniętym cynizmem uśmieszkiem, zupełnie innym, a jednak całkiem podobnym do tego, który miał zarezerwowany dla mnie. Z tym że ten dla mnie nie wyglądał, jakby zaraz miał mi napluć
w twarz i obrzucić starannie dobranymi wyzwiskami, był nawet miły, no, może nie taki zły. Jedynie denerwujący. – No, no, no… Nie wiedziałem, że wyrocznie są takie niezrównoważone i brutalne. Myślałem, że macie w sobie choć tyle przyzwoitości, by zorganizować romantyczną kolację, wspólny wieczór pod nocnym niebem i takie rzeczy… – westchnął przeciągle i wzruszył ramionami. – Otóż nic z tego, moja droga. Nie chcę ci tego mówić wprost, ale byłabyś tchórzem, tak po prostu nas zabijając, nie wspominając już o braku jakiegokolwiek taktu, jeżeli chodzi o zaciągnięcie mnie do łóżka. – Skrzywił się lekko, po czym dodał. – No i mogłabyś postarać się chociaż o powrót do swojego fizycznego ciała, bo z wiatrem to się nie da… Dość! – wrzasnęła wyrocznia, a ściany zatrzęsły się od jej dudniącego głosu. Jeżeli już tak bardzo chcesz honoru, to załatwię sprawę z tobą tak, jak tego pragniesz. Z jednym wyjątkiem. Ona zginie od razu. Poczułam, jak widmowe palce zaciskają się na mojej szyi i powoli blokują mi dostęp powietrza. Zaczęłam się krztusić. Ani teraz, ani później nie będzie nam do niczego potrzebna. – Chwila, chwila! – zaoponował James i błyszczącymi oczami przyjrzał się nieruchomej postaci na łóżku. – Po pierwsze: ona będzie potrzebna, choćby po to, żeby przesądzić, które z nas wygrywa. A po drugie… chcę, byś wróciła do swojego ludzkiego ciała. Wyrocznia zaśmiała się wzgardliwie. Po pierwsze, mój drogi, ona nie będzie nam potrzebna, bo to nie jest walka na punkty. A po drugie, nie masz możliwości, by zmusić mnie do powrotu do mojej fizycznej postaci. James wzruszył ramionami i mimo udawanego rozluźnienia w zakamarkach głosu, które wyczuwałam tylko ja, czaiło się podenerwowanie. – Oczywiście, że nie mam. Ale jeśli masz choć trochę przyzwoitości, przyznasz mi rację, że walka śmiertelnego z wiatrem jest równie sprawiedliwa jak zabicie niedźwiedzia więzionego w klatce. – Znów wzruszył pogardliwie ramionami i wyczekiwał jej reakcji. Według mnie – a raczej według moich dróg oddechowych – była rozdrażniona. Pamiętaj, że to jedyne, co dla ciebie uczynię. Nagle zimny, duszący mnie wiatr stracił mną całe zainteresowanie, a postać na łożu poruszyła się. Podniosła się niespiesznie, jakby wypróbowując swoje nieużywane od wielu lat mięśnie, po czym w jednej sekundzie znalazła się przy mnie. James był jednak szybszy, złapał mnie i przycisnął plecami do swojej piersi, aż znowu prawie zaczęłam się dusić. Wolałam jednak o wiele bardziej to niż zimne, niewidzialne palce, które nie miały żadnych skrupułów, aby się mnie pozbyć. Wiedziałam, że jakkolwiek bym na Jamesa nie spojrzała, to jednak przy nim nieszczęście mi nie grozi. No, może poza paroma przypadkami, ale wtedy akurat go przy mnie nie było. Pusta twarz wyroczni wykrzywiła się w pogardliwym uśmiechu. Samo jej ciało było smukłe, jędrne i… nagie. Ubrania, w które była obleczona na łożu, skruszyły się, pewnie ze starości, na jej ciele,
gdy tylko zeszła z kamiennego posłania. Nie zadała sobie trudu, by stworzyć sobie następne, chociaż domyślałam się, że mogła. Wpatrywała się za to w mojego towarzysza głodnym wzrokiem. Nie do końca wiem, z jakiego powodu taki był – czy dlatego, że Jim był taki przystojny, czy może dlatego, że chciała go zabić? W każdym razie to spojrzenie było zbyt natrętne – mówię tak oczywiście ze względów czysto estetycznych, a nie dlatego, że jestem o niego zazdrosna. Ale miałam tyle nie gadać w myślach. W jej dłoni pojawił się stalowy miecz, drugi taki sam spadł z głośnym brzękiem u stóp Jamesa. – Dobrze. – Struny głosowe z jej ludzkiego ciała wydawały przyjemniejszy, kobiecy głos, jednak żadne z nas nie dało się temu zwieść. Wiedzieliśmy, jaka była naprawdę. – Niech zostanie. Potem może nawet pozwolę jej się przyglądać, co z tobą zrobię, ale nie będę już taka łaskawa jak na początku. Za dużo ode mnie dostałeś – syknęła i wbiła swoje bezdenne, czarne oczy we mnie, po czym jednym ruchem posłała mnie w powietrzu do jakiejś ogromnej statuy, której wcześniej nawet nie zauważyłam. Nadal się zastanawiam, w jaki sposób jej nie zauważyłam, skoro był to koń wykuty z rubinu, ustawiony w paradnej pozie i mniej więcej dziesięć razy większy ode mnie. Uderzyłam w nią boleśnie plecami, a wyrocznia, jakby się zastanawiając, w końcu posłała mnie na górę. Dałabym głowę, że specjalnie uderzyła mną w twardy kamień posągu, by sprawić mi jak największy ból. Potem przywiązała mnie niewidocznymi więzami, bym siedziała na koniu bokiem, i ciągle zaśmiewała się do rozpuku, patrząc na moją słabość w jej ręku. Czy ona jest jakaś nienormalna? Nie wiem, po co pytałam. – Nie będziesz nas słyszeć, będziesz mogła tylko widzieć. Nie odezwiesz się ani jednym słowem – syknęła w moją stronę cichym, władczym głosem. Już chciałam jej powiedzieć, że i tak ich słyszę, ale w tej właśnie chwili stałam się głuchoniema. To było złe i oszałamiające uczucie – nie, nie w takim sensie, w jakim miła pani z reklamy w świecie ludzi mówi ci, jakie to oszałamiające uczucie umyć włosy nowym szamponem z dodatkiem superodżywki z owoców figi, tylko uczucie otwierające ci prostą drogę do utraty resztek zmysłów. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Śmiertelnie wystraszonym wzrokiem spojrzałam w dół i napotkałam oczy Jamesa. Z tej odległości pewnie prawie mnie nie widział, byłam bowiem jakieś dwadzieścia metrów nad nim, przy czym nasza kochana wyrocznia nie pofatygowała się nawet o świeczkę dla mnie. A przecież było ich tam wystarczająco dużo! Zmarszczył brwi i zobaczyłam jego nieme pytanie, czy wszystko ze mną dobrze. Jasne, że dobrze. Jak mogłoby nie być dobrze? Jestem głuchoniema, siedzę sobie związana niewidzialnymi więzami jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią i mogę sobie tylko patrzeć, jak szalona goła baba zaraz zgwałci, a potem zabije mojego faceta. Wszystko jest super! Zaraz, czy ja naprawdę powiedziałam: „mojego faceta”? No cóż. Jestem głuchoniema, powinnam sobie wybaczyć. Zachciało mi się śmiać i gdybym mogła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, roześmiałabym się na całe gardło. Nie. W moim położeniu nie było nic wesołego. Co nie zmienia faktu, że chciało mi się śmiać. James odwrócił się gwałtownie, kiedy wyrocznia dźgnęła go mieczem i coś do niego powiedziała. Jeszcze chwilę zatrzymał wzrok na mnie, po czym zajął się nią. Nie. „Zajął się” to nie było odpowiednie słowo. To ona zajęła się nim, skacząc wokół niego jak rozwścieczona lwica, która jednocześnie chce omamić swojego przeciwnika cyckami latającymi na wszystkie strony i mieczem wirującym nad jego głową. A potem stało się coś dziwnego. Odzyskałam słuch. Nie. To było jednak coś
innego. To było tak, jakbym… Zaraz. Czy ja właśnie słyszę, co oni mówią, jakbym stała sobie tam na dole parę metrów od nich? Nie… Lili? Wszystko dobrze? Możesz mi odpowiedzieć? To był głos Jamesa! Chciałam mu odpowiedzieć, żeby się mną nie martwił i próbował wygrać z tą jędzą z najwyższej góry, ale nie mogłam. Aha. To znaczy, że słuchać mogłam, ale mówić nie. Prawie jak na Bliskim Wschodzie. Nie, to taki głupi żart. A zresztą… I tak tam już nie wrócę, mam nadzieję, przecież należałam do Sudicante, więc chyba miałam prawo wyboru, by tu pozostać. A może moi rodzice będą chcieli wrócić do świata ludzi? Co wtedy? Dobra. Tym będę się martwić, gdy przeżyję. Wyrocznia trafiła go w udo, a potem w ramię. Kurczę. Była mocna. Właściwie to czego ja się spodziewałam? Że będzie udawała bezbronną dziewczynkę? Nawet ja nie jestem taka głupia. Frustrowało mnie teraz kilka rzeczy, a jedną z nich było to, że nie miałam jak odpowiedzieć Jamesowi. Na moje szczęście chyba zrozumiał i odezwał się znowu, poniekąd odpowiadając na moje niezadane pytanie. Rozumiem. Zabroniła ci mówić. Ale słuchać możesz, prawda? Chwilę czekał na odpowiedź, nim sam zrozumiał, co przed chwilą powiedział. Gdybym mogła, westchnęłabym z rezygnacją. Ach, wybacz. Dekoncentrują mnie latające cycki. Czyżby myślał zupełnie tak jak ja? Niemal zobaczyłam jego półuśmieszek. A tak serio, Lil, nie wiem, jak to się stało, że mogę przemawiać w twoich myślach, jeśli rzeczywiście mogę, chociaż z jakiegoś dziwnego powodu czuję, że mogę. Zawahał się. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o tym posągu konia, na którym siedzisz. Wiesz, tak na wszelki wypadek, gdyby miał jakieś znaczenie. Czy on właśnie powiedział, że zamiast skupiać się na walce z nagim zboczeńcem w postaci żeńskiej, który para się czarami, będzie wypytywał się o posążek, który ma dwadzieścia metrów wysokości, bo myśli, że w czymś mu to pomoże? Szczerze powiedziawszy, sama bym nie wpadła na bardziej genialny pomysł. Przez parę minut widziałam, jak rozmawiają, i zauważyłam, że wyrocznia staje się przez to mniej czujna. Uspokoiło mnie to nieco. Kilkanaście minut później usłyszałam w głowie głos Jima. Wydawał się zainteresowany tym, czego właśnie się dowiedział. Ona mówi, że to właśnie jest ten rumak przeszłości. Powiedziała, że gdyby udało ci się upuścić na niego choćby kroplę krwi, mogłabyś się przenieść do Insygnium, którego szukamy. Jednak ona sądzi, że rumak nie przyjąłby cię, bo jesteś zbyt słabej krwi. Po prostu nic by się nie wydarzyło. Zamarł na chwilę i ujrzałam, że wyrocznia znowu mu coś mówi, z drapieżnym wyrazem twarzy. Mówi, że gdyby udało ci się zdobyć Insygnium, zablokowałoby to jej moce. Nie powiedziała nic dokładniejszego, ale myślę… myślę, że chyba powinnaś. W tym momencie wyrocznia cięła go w kark. Gdybym mogła, krzyknęłabym z przerażenia, a gdybym była w stanie zejść z tego konia, zrobiłabym o wiele więcej, jednak niestety nie mogłam. Widać stara jędza zaplanowała sobie te efekty specjalne i nie chciała, by jej przeszkadzano. Całe szczęście rana nie była śmiertelna, miała go tylko osłabić. Pomyślałam, że mogę zrobić coś pożytecznego, i chociaż z ciężkim sercem, że nie mogę pomóc Jamesowi w walce, spróbowałam upuścić sobie odrobinę krwi. Tak. Właśnie po to, żeby dostać się do tajemniczego Insygnium i żeby unieszkodliwić moce wyroczni. Nie wiedziałam co prawda, co mnie tam czeka, ale byłam pewna jednego: nie będę się jedynie
przyglądać, jak tygrysa unieszkodliwia jakaś goła wyrocznia. Kątem oka zauważyłam, że ciął ją w pierś. Ha! Jej wina, że nie ubrała zbroi i cycki latają na wszystkie strony! W sumie James też jej nie miał, ale miał przynajmniej ubranie. Usiadłam wygodniej i przytknęłam rękę do ust. Przegryzłam sobie skórę na nadgarstku, zabolało piekielnie, ale i tak nie mogłam krzyczeć. Już wyjmowałam sobie ją z ust, aby skropić nią rubinowy grzbiet konia, gdy zamarłam, słysząc w myślach rozpaczliwy krzyk Jamesa. Nie rób tego! W żadnym razie tego nie rób! Cena jest za wysoka, Lilith! Cena to… Wszystko urwało się w jednym momencie. Najpierw przestałam słyszeć Jamesa, potem przestałam widzieć, a następnie czuć. Wirowałam w czarnej otchłani podrzucana niczym szmaciana lalka. A potem wyłączyła się moja świadomość. Obudziłam się i pierwszym, co poczułam, była zraniona dłoń. Później pomyślałam, że jestem wolna, a trzecie było niepokojące uczucie, że nie wiem, gdzie jestem. Kiedy podparłam się od tyłu na rękach, zakręciło mi się w głowie, ale nie upadłam ponownie. Zobaczyłam rozległą łąkę, otoczoną ze wszystkich stron lasem, tak pięknym, jak wszystkie w Sudicante. Mieszany. Poczułam woń igliwia, wilgotnego podłoża, gleby, drzew, czystego, przyjemnego wiatru. Byłam zupełnie sama. Prawie. Usłyszałam potężny świst, a na skórze poczułam gorący oddech, tak ciepły niczym piaski Ismirial. Potem zza drzew wyłonił się smok. Smok! Poderwałam się na równe nogi, bo dopiero teraz zdałam sobie sprawę z niecodzienności tego spotkania. Nie, „niecodzienność” to złe słowo. Był ogromny. Cały srebrny. Przypominał mi tego z płaskorzeźby w jaskini wyroczni. Tylko że tamten pięknem nie dorastał mu do pięt. Łuski mieniły się we wszystkich odcieniach: od błyszczącej szarości, przez lśniące jak księżyc srebro, po perłową biel. Oko wielkości dorosłego człowieka łypnęło na mnie smutno. Smutno? Dlaczego smut… Witaj. Jestem Mortos. Kim jesteś i skąd przybywasz? – dźwięczny, spiżowy głos rozległ się w mojej głowie, jak potężny, choć łagodny dzwon. Zaschło mi w ustach i przez chwilę tylko gapiłam się na ogromnego zwierza. – Ja nie wiem, chyba z przyszłości – wyjąkałam, po czym wzięłam się w garść i przeświadczona, że tak właśnie okażę mu szacunek, na jaki według mnie zasługiwał, ukłoniłam mu się i przemówiłam tonem pewniejszym niż wcześniej: – Jestem Lilith. Przychodzę z przyszłości po… po drugie Smocze Insygnium. Smok wydał mi się zamyślony. Ach tak? Jak się tutaj dostałaś? – zapytał łagodnym, choć nie do końca ufnym tonem. – Rumakiem przeszłości? – To miało zabrzmieć jak zdanie twierdzące, ale wyszło, jak wyszło. Stałam przed wielkim smokiem z nieszczęśliwą miną i pierwszy raz w tej całej historii z Insygniami kompletnie nie wiedziałam, co mam zrobić. Zdziwiłam się więc, gdy się roześmiał. Ach, gdybym nie był taki rozgoryczony, dałbym ci je. Doskonale wiem, ile znaczą Smocze Insygnia. Nie wiem tylko, co mógłbym ci dać, ale wiem, że coś muszę. Masz dobre
serce. Przyjrzał mi się uważnie, zniżając głowę do mojego poziomu i trącając mnie delikatnie nosem. Nie bałam się. Ciepło twardej smoczej skóry uspokajało mnie w pewien dziwny sposób. – Proszę, daj mi je, jeżeli możesz. Potrzebujemy ich, by ocalić Sudicante przed kimś, kto jej zagraża i morduje jej mieszkańców, a jeśli nie uda nam się go pokonać, zniszczy wszystko, na czym ty się wychowałeś. Smok mruknął rozdrażniony, ale nie bałam się, że chce mnie skrzywdzić. Wiem, że zapomnieliście o nas, smokach, chociaż przez wiele lat trwałyśmy u waszego boku. Wystarczyło tylko kilka pokoleń pokoju i pogrzeby pierwszych władców, byście się nas wyrzekli, kiedy tylko gobliny i Parys zaczęli wam zagrażać. Jego ton stał się surowy, niemal rozzłoszczony. Niedawno pogrzebano moją towarzyszkę. Jedną z pierwszych długowiecznych władców krajów Sudicante, długowiecznych dzięki kontaktowi z nami, smokami, królową Luny Tiję. Tija… – głos smoka stał się na chwilę tak żałosny, że zapragnęłam go jakoś pocieszyć, ale zanim to zrobiłam, Mortos otrząsnął się i wydawał się nie tyle rozgniewany, co nieprzystępny. Jeśli będziesz chciała zdobyć ten dar, będziesz musiała dać mi coś w zamian. Już chciałam powiedzieć mu, że niczego cennego przy sobie nie mam, mogę jednak coś dla niego zdobyć, kiedy ten uciszył mnie jednym stanowczym spojrzeniem. Darem będzie twoje życie, zmiennokształtna Lilith. Życie za życie. Przyznam, że zszokowały mnie jego słowa. – Ale, Mortosie, ja przecież nic nie zrobiłam twojej partnerce, ja… – uciszył mnie znowu swoim przeszywającym, pełnym bólu i smutku wzrokiem. Nic nie szkodzi. Ja czuję, że nadchodzi mój czas, a Tija… Nigdy jej nie odżałuję. Chodzi mi o to, żebyś pokazała, że zasługujesz na ten dar. Kiedy go dostaniesz, powinnaś wrócić do swoich czasów. Miejmy nadzieję, że ktoś z tobą podróżuje, bo inaczej nici z całego przedsięwzięcia i dar zmarnuje się, okrywając twoje martwe ciało. Jego słowa mnie zmroziły, postanowiłam sobie jednak coś i nie zamierzałam z tego rezygnować. Zapragnęłam zadać jeszcze ostatnie pytanie. – Czy mój towarzysz będzie wolny od wyroczni i czy będzie mógł zabrać twój dar tam, gdzie będzie on bezpieczny? Smok z namysłem pokiwał głową. Mogę się o to dla ciebie postarać. Tym razem ja skinęłam głową, powoli i z maleńkim ociąganiem. – Przyjmuję więc twoją propozycję – rzekłam stanowczo i czekałam w napięciu na śmiertelny cios ze strony smoka. Nic się jednak takiego nie stało. Już chciałam zapytać, o co chodzi, ale jak na zawołanie w mojej dłoni pojawił się sztylet. Przykro mi, naprawdę. Musisz zrobić to sama, aby dowieść swojej odwagi i tego, że zasługujesz na ten dar. Co takiego? Będę się musiała sama zabić? Kiwnęłam jednak głową
i wzięłam do ręki ostrze. Zrobiłam trzy ostatnie wdechy, smok czekał nieporuszony. Zacisnęłam zęby i w tym samym momencie na łąkę spadł – prawie jak z nieba – James. Kiedy mnie zobaczył, krzyknął i zaczął biec w moim kierunku. Przybył jednak za późno, sztylet utkwił w mojej piersi dokładnie w tym samym momencie, w którym biały tygrys pojawił się na polanie. Poczułam straszny, obezwładniający ból. Chyba zaczęłam krzyczeć. Nie wiem. W każdym razie ostatnim, co poczułam, były ręce zaciskające się na moim ciele, potem usłyszałam ciche nawoływania Jamesa, chociaż wyglądał, jakby krzyczał. Mówił, żebym go nie zostawiała. Chciałam mu odpowiedzieć, ale ogarnęła mnie ciemność, wraz ze srebrną, mieniącą się płachtą, która na mnie opadła, i rykiem smoka, tak samo cichym jak słowa Jamesa. Potem pochłonęła mnie ciemność. Ujrzałam klęczącego ciemnowłosego młodego mężczyznę, trzymającego na kolanach czarnowłosą dziewczynę ze sztyletem wystającym z ciała na wysokości serca. Potrząsał nią, lecz jej wiotkie ciało nie reagowało. Czyżby umarła? Na dobrą sprawę jak mogłaby przeżyć to, co ją spotkało? Smok, którego imię znałam, Mortos, nie miał już skrzydeł. Za to ona była owinięta czymś bardzo podobnym kolorystycznie do łusek potężnego zwierza. W Mortosie wezbrał żal, ale nic nie mogło równać się z rozpaczą chłopaka. Dziwne. W każdym razie widziałam jej bezwładne ciało i wysokiego zmiennego, który nad nią czuwał i kołysał ją w ramionach, bardziej chyba uspokajając siebie niż zmarłą towarzyszkę. Mortos sam zadał sobie pytanie, którego nie zrozumiałam. – Widocznie wasza misja tutaj nie dobiegła jeszcze końca – zamyślony głos smoka dotarł do mnie z oddali. Mężczyzna ku mojemu przerażeniu wyciągnął z pochwy na plecach swój szeroki miecz i zamierzył się na smoka. – Zapłacisz mi za nią – wyszeptał, chociaż i ja i Mortos słyszeliśmy go doskonale. Był w jego słowach niemal obłęd. Jego twarz wyglądała niczym chmura gradowa, po policzkach spływały mu łzy. Smok poruszył się niespokojnie, zupełnie jakby bał się jego groźby. A przecież to takie wielkie stworzenie, kogo miałoby się bać? – Obłęd nic tutaj nie da, chłopcze – odrzekł w końcu Mortos, co chyba tylko rozwścieczyło młodego mężczyznę. – Co ty możesz wiedzieć? Skąd możesz wiedzieć, co teraz czuję? – prawie wykrzyczał te słowa. Ten osobnik wydawał się teraz potężny. I niebezpieczny. Smok poruszył się rozeźlony. – Więcej, niż wiesz ty! – ryknął złowieszczo dla podkreślenia swoich słów. – A teraz, młokosie, zacznij słuchać, bo możesz ją odzyskać. Znajdź dla mnie sześć drogocennych kamieni mocy i wpraw je w sztylet, którym musiała się ugodzić. Jeżeli zdołasz to uczynić w określonym czasie, być może do ciebie wróci. Niczego jednak nie obiecuję. Wszystko zależy od twojego serca. To powiedziawszy, smok umilkł, a nazwany młokosem z drżeniem rozpaczy niemal cisnął miecz do pochwy. Spojrzał jeszcze raz na nieruchomą twarz młodej kobiety, a potem
przeniósł wzrok na smoka, który stał spokojnie, wygrzewając swoje łuski na słońcu, i, wydawałoby się, zupełnie nie przejmując się młodym wojownikiem obok siebie ani też leżącą nieopodal martwą kobietą. W końcu mężczyzna warknął i odwrócił się do swojej towarzyszki. Wziął ją na ręce i zwrócił się ponownie do smoka: – Daj mi dla niej schronienie – rzekł cichym, ale stanowczym i napiętym z powściąganych nerwów głosem. Smok spojrzał na niego zmrużonymi oczyma i zionął ogniem w najbliższe drzewa. Mężczyzna tylko się odwrócił, nie zadając sobie trudu, by choćby się zdziwić, i poszedł w stronę drewnianej chatki, wykonanej bardzo prosto, ale pięknie. To smok, zionąc ogniem, „ wyczarował” ją z niczego. Młody człowiek wszedł do środka, nie było tam nic oprócz małego łóżka, stojącego na środku pokoju. Wyglądało na wygodne, zaścielała je śnieżnobiała, zupełnie zwyczajna pościel. Chłopak złożył troskliwie swoją zmarłą towarzyszkę na materacu, ściągnął z niej srebrną płachtę, po czym okrył jej ciało ponownie, tak jakby dziewczyna tylko spała, a on chciał jej zapewnić wygodę. Wyszeptał jej do ucha kilka słów przeznaczonych tylko dla niej i pogładził ją ręką po policzku. Delikatnie. Z rozbrajającą czułością i smutkiem. Potem wyszedł. Później widziałam tylko urywki. Tego samego młodego mężczyznę, który walczył z ożywionymi zwłokami, po to, aby tryumfalnie wyciągnąć rękę po bezbarwny kamień, mieniący się niesamowitym blaskiem. Był to diament. Widziałam jego zdeterminowanie i oddanie sprawie. Nie spoczął nawet na chwilę, spał tylko tyle, żeby móc dalej biec. Najdziwniejsze było to, że o położeniu następnego kamienia dowiadywał się tylko po odnalezieniu poprzedniego. Była to mordercza tułaczka, on jednak, napełniony czymś silnym, szedł dalej. Musiał wracać parę setek kilometrów w miejsce, gdzie wcześniej był, tylko po to, żeby zdobyć następny kamień, pokonując stwory podobne do psów, jednak bardzo zdeformowane. Jego nagrodą był miodowej barwy klejnot, który chwycił z radością na krótko wypełniającą jego zielone oczy. Pokonał stwory podobne do szkieletów drapieżnych kotów, by zabrać z ciemnej jaskini kamień o barwie fiołków. Przedarł się przez grupę żarłocznych chimer – pół lwów, pół kobiet – by dosięgnąć czerwieni następnego znaleziska. Walczył w wodzie z trytonami jako biały tygrys o kolejny kamień barwy pogodnego nieba w południe. I wreszcie, sięgając po jasnoróżowy kamyczek, niemalże spadł z wysokiej góry, mieniącej się u szczytu diamentowym blaskiem, zrzucony przez niebieskiego stwora z tatuażami na całym ciele, wyglądającego na jeszcze mniej przyjaznego niż wszyscy, których spotkał wcześniej. Zobaczyłam błysk tryumfu w jego oczach i niemal usłyszałam donośny ryk tygrysa w jego piersi. Mógł wracać. Uświadomiłam sobie, że znajduję się w małej chatce, gdzie spoczywało ciało dziewczyny. Nie było ani trochę uszkodzone, a srebrny smok czuwał nad nim dzień i noc. To on powstrzymywał jej ciało przed naturalnym rozkładem. Nagle do domku ktoś wszedł. Był to ten sam ciemnowłosy chłopak, którego widziałam w tylu urywkach tego snu. To naprawdę dziwny sen. Stał i patrzył na nią w milczeniu, odsłonił jej okrycie i dotknął lekko sztyletu, ciągle tkwiącego w jej sercu. Widniały na nim wgłębienia, a on wiedział już dokładnie, jak ma wprawić kamienie. Wziął się do pracy. Nieprzerwanie rozgrzewał metal umiejętnością daną mu przez smoka, ale mocą pobieraną z własnego
nadwerężonego ciała. Nie miał teraz wiele sił, ale pragnął oddać wszystkie jej, tej nieruchomej dziewczynie leżącej na łożu. Martwej. Wprawił ostatni kamień. Wołał ją. Łzy pociekły mu po twarzy. Nic się nie wydarzyło. Potem ujrzał błysk. I zapadła ciemność.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ