Matthew Woodring Stover
Ostrze Tyshalle’a Część 2
2009
Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: Blade of Tyshalle Data wydania: 2001
Wydanie polskie Data wydania: 2009 Ilustracja na okładce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Przełożyli: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail:
[email protected] http://www.mag.com.pl ISBN 978-83-7480-152-2
Wydanie elektroniczne Trident eBooks
[email protected]
Człowiek, który kiedyś był bogiem, przystanął na szczycie góry, zwycięski. Przebiegłość i silna wola zaprowadziły go na te wyżyny, skąd teraz mógł oglądać ziemię obiecaną. Widział również drogę, którą przebył, oraz drogę, którą dopiero chciał przebyć, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował – a to dlatego, że nawet jeśli kiedyś był bogiem, teraz jednak był tylko człowiekiem. Zaczął schodzić po zboczu i od pierwszego kroku uczyć się, co to znaczy, być człowiekiem.
JEDENAŚCIE 1 Wiadomości przeciekały do sieci po kropelce, w precyzyjnie odmierzanych dawkach, które utrzymywały zaciekawioną lubieżnie publikę w stanie bliskim wrzenia. Najpierw informacja o pożarze w Kuriozeum, wraz z domniemaniem sabotażu i podpalenia, dokonanych przez tajemniczą grupę ekoterrorystów nazywanych Zielonymi Rycerzami. Potem media zaczęły się pasjonować zagadką pod tytułem „Gdzie jest Caine?” – po tym, jak informator z Micronetu potwierdził, że Mantrak Hariego Michaelsona zniknął z ekranów satelitarnego systemu namierzania. Sąd nakazał przejęcie rezydencji Michaelsona i zamrożenie wszystkich jego aktywów. Dochodzenie w sprawie Zielonych Rycerzy doprowadziło WK do niejakiej Administratorki Kerry Voorhees, kierowniczki Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Nie udało się uzyskać komentarza Administratorki Voorhees, za to jej podwładni z DZB, wszechstronnie przesłuchani, wspominali o wyraźnych zmianach w jej zachowaniu, które ich zdaniem wiązały się z „przyjaźnią” przełożonej z Shanną Leighton. Po przeszukaniu należącego do Administratorki Voorhees mieszkania w Oakland, w jej biurkowym wyświetlaczu znaleziono zaszyfrowane dokumenty dotyczące działalności Zielonych Rycerzy, a także pamiętnik, z którego jednoznacznie wynikało, że jej związek z Shanną Leighton wykraczał daleko poza zwykłą przyjaźń. Prawdziwą furię wywołał jednak przeciek z zaufanego źródła w Studiu, które ujawniło fragmenty filmu z pożaru Kuriozeum, zarejestrowane przez kamery ochrony. Widzowie na całym świecie dowiedzieli się wtedy, jak niewiele brakowało, żeby na zawsze stracili Caine’a. Gniew tłumu wzrósł, gdy pewien przedsiębiorczy dziennikarz odkrył jeszcze jeden znamienny fakt: Studio odkupiło od władz miasta dom Michaelsona i prawa do jego Przygód. Tajemnicze zniknięcie Michaelsona nagle nabrało cech szeroko zakrojonego spisku. Pojawiły się plotki o tajnych misjach i opłacanych przez Studio szwadronach śmierci. Czyżby Studio go zamordowało? Przez dwadzieścia cztery godziny furorę robiła plotka, jakoby Michaelson poddał się operacji plastycznej w dyskretnej klinice w Kabulu. Naprawdę uciekał czy studio wysłało go potajemnie, żeby uderzył w ekoterrorystów? I jak to wszystko wiązało
się z wybuchem epidemii HRVP w Nadświecie i homoseksualnego romansu – w który wszyscy już uwierzyli – Pallas Ril i terrorystki Kerry Voorhees? Po dwóch dniach znaleziono częściowo rozłożone ciało Administratorki Voorhees dryfujące w Zatoce. Na jej palmpadzie znaleziono pełne wyznanie. Oprószyła zapasy czekające na przesłanie do transdejskiej kolonii górniczej próbkami kilku szczepów wirusa HRVP. Zrobiła to, jak tłumaczyła w nagraniu jasno wskazującym na niezrównoważenie psychiczne, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na niebezpieczeństwa związane z eksploatacją przez Ziemię zasobów naturalnych Nadświata. Nagrała to wyznanie dręczona poczuciem winy i cierpiąc z powodu zdrady, kiedy zdała sobie sprawę, że jej kochanka, Shanna Leighton – jej mentorka, jej idolka – okłamała ją. Komediantka Leighton nigdy nie zamierzała powstrzymać wybuchu epidemii. Zamiast tego przysięgła udać się do Nadświata i jako Pallas Ril walczyć ze wszystkimi, którzy skrzywdzą naturalny świat – z każdym, kto choćby zacznie uprawiać ziemię, żeby wyżywić rodzinę, albo zbierze chrust na opał. Kerry Voorhees nie mogła żyć ze świadomością, że dokonała czegoś nie do pomyślenia. A dokonano czegoś nie do pomyślenia – jak znakomicie podsumował sam Jed Clearlake, ukuwając na poły tragiczny, na poły ironiczny bon mot, o którym inni reporterzy sieciowi mogli tylko marzyć – z miłości do Pallas Ril. W ferworze poszukiwań Caine’a, Gayle Keller stał się nagle gwiazdą i wypadł całkiem nieźle w wielu wywiadach udzielonych w programach sieciowych. Jego nieco śliską fasadę, skrywającą wiedzę z wewnętrznych źródeł, której nie mógł ujawnić, ładnie równoważyła niezłomna obrona Przewodniczącego Michaelsona: lojalność zawsze była główną cnotą Rzemieślników. Uporczywie powtarzał, że Przewodniczący Michaelson był oddany swojej pracy, Studiu, światu, że naprawdę dbał o interesy ogółu. Przewodniczący zachował się pochopnie, to prawda, kiedy wysłał Pallas Ril do Nadświata, zanim zbadał źródło epidemii, ale trzeba pamiętać, kim był, prawda? Caine to człowiek czynu. Przewodniczący Michaelson miał szansę zakończyć kryzys niemalże natychmiast, i to właściwie nie obciążając Studia żadnymi kosztami. To było rozsądne administrowanie, niezależnie od tego, jak nieszczęsne okazały się jego skutki. Z pewnością nie mógł wiedzieć, jak niezrównoważona psychicznie była już jego żona, i nie mógł mieć pojęcia, co planowała. – W końcu, który mężczyzna – zauważał w każdym wywiadzie Keller, z drwiącym wzruszeniem ramion – wie tak naprawdę, co myśli kobieta? Kiedy zagadka zniknięcia Michaelsona w końcu została wyjaśniona, Prezesowi Studia, Biznesmenowi Westfieldowi Turnerowi przyszło przekazać tragiczną wiadomość zaszokowanej i zrozpaczonej publiczności. Na konferencji prasowej, mając w tle klasyczną fasadę Centrum Uprzywilejowanych w Genewie, Biznesmen Turner przemówił do świata. – Pod koniec zeszłego tygodnia Przewodniczący Studia w San Francisco, Administrator Hari Michaelson, odważnie, nie zważając na własne bezpieczeństwo, zgodził się wesprzeć
utajnione wysiłki Studia i Kompanii Nadświatowej w walce z najstraszliwszym zagrożeniem, jakiemu kiedykolwiek przyszło stawić czoło ludziom z Nadświata: tchórzliwej, zajadłej bioterrorystce, która skaziła nienaruszony, niewinny świat, zabijając setki, a może tysiące, i narażając życie milionów – bezwzględnej Pallas Ril. Wysiłki poskutkowały, niebezpieczeństwu udało się zapobiec. Pallas Ril i jej barbarzyńska organizacja terrorystyczna nigdy więcej nie zagrożą niewinnym milionom w Nadświecie. Ale cena tego zwycięstwa była ogromna. Biznesmen Turner zamilkł i było słychać, jak bierze głęboki, powolny wdech – poruszony, zbierał się w sobie do powiedzenia tego, co za chwilę przyjdzie mu ujawnić. – Moim przykrym obowiązkiem jest poinformować wszystkich, że Administrator Michaelson wraz z Administratorem Vinsonem Garrettem oraz Pracownikami Gregorem Prohovtsim i Nicholasem Dvorakiem przypłacili to życiem. Mówił dalej, przypominając pokrótce dokonania Michaelsona. Opowiedział o tym, jak zaczął w slumsach w Mission District w San Francisco, a skończył jako Przewodniczący perły w koronie Studia; opowiedział o jego służbie dla Studia i całego świata w roli Caine’a. Trwały właśnie działania mające na celu odzyskanie jego ciała, które zaginęło wśród urwisk poniżej Siodła Khryla. Zgodnie z życzeniem Przewodniczącego Michaelsona jego szczątki nie wrócą na Ziemię, ale zostaną przewiezione do miasta, które kochał najbardziej – Ankhany – i tam pochowane. Studio w San Francisco, które już zamknięto na czas ekspertyzy stanu systemów bezpieczeństwa po ataku terrorystycznym w Kuriozeum, pozostanie zamknięte przez miesiąc dla uczczenia pamięci Przewodniczącego Michaelsona. Wszystkie Studia na świecie zostaną zamknięte na trzy dni oficjalnej żałoby. – Praca, którą rozpoczął Hari, jeszcze się nie skończyła. Nadal zostało wiele do zrobienia, by ochronić Nadświat przed plagą HRVP. Właśnie teraz, kiedy to mówię, Administrator Działu Zabezpieczeń Biologicznych Przygód-bez-Ograniczeń organizuje największą i najobszerniej zakrojoną akcję zwalczania wirusa w historii ludzkości. Jako Prezes Studia osobiście daję słowo, że Studio nie ustanie w wysiłkach aż do samego końca. Zadanie, którego zapoczątkowanie Hari przypłacił życiem, wypełnimy – przysięgam. Biznesmen Turner przygładził dłonią siwawe włosy i wziął kolejny wdech, żeby uspokoić głos. Ledwo powstrzymywane łzy zabłysły w świetle reflektorów, przez co wydawało się, że ma w oczach maleńkie sztylety. – Kończąc, wzywam Uprzywilejowanych na całym świecie, by wsparli petycję, którą Studio przedłoży Kongresowi Uprzywilejowanych. W imieniu Studia proszę, żeby Przewodniczący Administrator Hari Khapur Michaelson został pośmiertnie uhonorowany największym zaszczytem ziemskim: otrzymał Medal Wolności. I wreszcie w imieniu wszystkich mieszkańców Nadświata i Ziemi... Do widzenia, Caine. Dziękujemy ci. Będzie nam ciebie brakowało.
W końcu, poddając się emocjom, Biznesmen Turner zbył wszystkie pytania machnięciem ręki i zszedł z mównicy, ocierając łzy. Wszyscy widzieli, jak szlochał, kiedy odprowadzali go doradcy. Dzienniki sieciowe najwyraźniej spodziewały się tego oświadczenia, bo miały przygotowane mnóstwo nagrań ukazujących reakcje najróżniejszych przyjaciół i współpracowników Michaelsona. Z nich wszystkich chyba Uprzywilejowany Marc Vilo – w typowy dla siebie szorstki sposób – najlepiej podsumował sytuację. – Hari zawsze był facetem, na którego można było liczyć. Było wiadomo, że zrobi to, co trzeba zrobić. Pewnie, że ją kochał. Wszyscy pamiętamy jego ostatnią przygodę. Niestety, posunęła się zbyt daleko. Zawsze mawiał: „Człowiek musi czasem zastrzelić własnego psa”. Jak się nad tym zastanowić, to właśnie zrobił.
2 Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a oficjalna wersja wydarzeń Studia była zbyt wygodna, zbyt wygładzona. Rywalizujące ze sobą historie pieniły się w sieci. Studio zachowywało milczenie, które tylko podsycało ogień: skoro nic nie mówią – sugerowały pogłoski – to znaczy, że coś przemilczają. Powszechnie uznano, że tym „czymś” jest prawdopodobnie prawdziwy rozmiar epidemii HRVP. W ciągu kilku dni setki stron w sieci wypełniły się spekulacjami. Pierwszy konkret pojawił się – żadna to niespodzianka – w Przygodach na żywo, kiedy przedstawiono materiały z przecieków ze Studia, doniesienia, że przypadki HRVP odnotowano w stolicy Ankhany. W końcu Studio potwierdziło tę informację. Z kolei Ankhańczycy najwyraźniej wierzyli, że losowe wybuchy przemocy, które ogarnęły stolicę, stanowią część zorganizowanej kampanii terroru cainistów w odpowiedzi na masowe aresztowania. Patriarcha Toa-Sytell ogłosił stan wojenny i wojsko zajmowało się właśnie zgarnianiem resztek cainistów, ich sympatyków i współpracowników – oraz najwyraźniej wszystkich innych, którzy mieli pecha, bo ktoś ich szczególnie nie lubił – w ramach przygotowań do barbarzyńskiego autodafe, które zaplanowano na szybko zbliżające się Święto Wniebowstąpienia. Nietrudno było znaleźć stosownie dużą liczbę ofiar; niewiele się to różniło od rządów terroru z ostatnich dni Ma’elKotha. Wielu komentatorów z satysfakcją zwróciło uwagę, że Ankhańczycy rozsmakowali się w polowaniu na czarownice. Bardziej niepokojące były doniesienia Aktorów przebywających w stolicy, w tym kilka spektakularnych nagrań. W getcie podludzi – w Mieście Obcych – wybuchła otwarta wojna, w której straż ankhańska i część cesarskiej piechoty stanęły przeciwko paramilitarnej organizacji podludzi, najprawdopodobniej członków Twarzy, niegdyś gangu z Kolonii. Kiedy
zwyczajni strażnicy ankhańscy zorientowali się, że nie mają szans z potężną magją podludzi, odpowiedzieli, wzywając Szare Koty i stołeczny odział Korpusu Taumaturgicznego. Walki na ulicach getta szalały dłużej niż dzień, zamieniając niemal jedną szóstą miasta w gruzy i zgliszcza, ale ostatecznie siły cesarskie w pełni zapanowały nad sytuacją. Działaniami, które złamały opór, zawiadywały Szare Koty, i komentatorzy w sieci przez kilka dni kręcili głowami i cmokali z niesmakiem z powodu konfliktu, sprzeczając się, czy winę za masakrę ponoszą „na poły barbarzyńscy ekstremiści” czy „niewielki odłam nieodpowiedzialnych zwolenników polowania na czarownice, kierujących polityką społeczną”. Przez ostatnie siedem lat zainteresowanie społeczeństwa sprawami Studia nie osiągnęło tak wysokiego poziomu jak teraz – od czasów Z miłości do Pallas Ril sytuacja w Nadświecie nie przyciągała takiej uwagi. Wewnętrzne szacunki zysków były wstrząsająco wysokie. Do tego stopnia, że przedstawiciele Prezesa Studia publicznie ogłosili, że Prezes wystąpi o renegocjację kontraktu, spodziewając się podwojenia aktualnych zarobków. Pośród tego zamieszania Jed Clearlake – to chyba było nieuniknione – wygrał los na loterii: wywiad na żywo z samym byłym cesarzem Ankhany. – To jasne, że Studio nie ujawniło całej historii – rzucił ponuro Tan’elKoth, obracając się nieco, żeby światło odpowiednio wydobyło jego wspaniały profil. – Proszę pomyśleć: niecałe siedem lat temu Caine zniszczył mój rząd, zapoczątkowując krwawą wojnę o sukcesję, by ratować życie Pallas Ril. Niezależnie od sytuacji, nie wierzę, że działałby przeciwko niej. Nie zaprzeczam, że oszalała i zagrażała każdej żywej istocie w moim świecie. Jak zapewne państwo pamiętacie, osobiście z nią walczyłem: stoczyliśmy bitwę wręcz i pojedynek umysłów. Podejrzewam, że poznałem ją lepiej niż jej własny mąż. Ale cokolwiek bym powiedział, w najmniejszym stopniu nie zachwiałoby to jego przekonaniami. Nie, kiedy dotyczyły Pallas Ril. Powiedział kiedyś, że dla niej podpaliłby świat. I wierzę, że to święta prawda. Jest wystarczająco nieobliczalny, egoistyczny, pogardliwy wobec potrzeb społeczeństwa i cywilizacji. A te bzdury, że pragnął, aby pochowano go w Ankhanie? To idiotyczne. Ankhana nie była jego domem. On tam tylko pracował. Kocha to miejsce równie mocno, jak urzędnik swój boks w biurze. W tym momencie Clearlake gładko podjął wątek, na który publiczność mogłaby nie zwrócić uwagi: że Tan’elKoth mówi o Przewodniczącym Michaelsonie w czasie teraźniejszym. – Oczywiście, że tak – odparł Tan’elKoth z typową dla siebie swobodą i czarem. – Nie wierzę, że Caine nie żyje. Clearlake parsknął i zakrztusił się jak zepsuty wyświetlacz. Tan’elKoth tylko uśmiechnął się do kamery. Kiedy w końcu Clearlake zdołał wydusić z siebie pytanie, Tan’elKoth odpowiedział bez wahania: – Prezes Turner z pewnością skłamał. Szefostwo Studia zawsze kłamie. Za to im płacą. Pytanie tylko: na jaki właściwie temat kłamią? Jeśli Caine nie żyje, gdzie jest jego ciało?
„Zaginęło na urwiskach poniżej Siodła Khryla”. Jasne! – Prychnął pogardliwie. – To naprawdę Siodło Khryla czy Wodospad Reichenbach? Odwrócił się i spojrzał na świat przez kamerę sieciową. – Dopóki na własne oczy nie zobaczę zwłok Hariego Michaelsona, dopóki nie będę trzymał w ręce jego zimnego, nieruchomego serca, dopóty nie uwierzę w jego śmierć. – Rozłożył ręce przed twarzą, nie w apelu, lecz gestem magika. – Proszę pokazać mi ciało, Prezesie Turner. Pokażcie nam wszystkim ciało. Albo pokażcie nam ciało, albo powiedzcie prawdę: że gdzieś, jakimś cudem, Caine żyje. Komediantowi Clearlake’owi nieobce były kontrowersyjne tematy. Powiadano, że zbudował swój wymarzony dom w oku huraganu. Istnieje jednak wyraźna różnica między rozpętywaniem burzy a ciągnięciem smoka za ogon. Rozsądnie nie podejmował drażliwego wątku, wybierając zamiast tego neutralne podsumowanie: – A co teraz, Pracowniku? Wraca pan do pracy w swoim prywatnym studiu? – Nie sądzę. Moim ludziom, mojemu światu, nadal zagraża choroba, którą ściągnęła na nich ta wariatka. Wyeliminowanie Pallas Ril nie ratuje mojego świata. Studio i Kompania Nadświatowa rozpoczęły potężną akcję ratunkową, która naraża tysiące istnień, kosztuje miliardy marek i prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. A ignorują możliwość oczywistą, skuteczną i tanią. Mogą mnie odesłać z powrotem do mojego świata. Z powrotem do moich ludzi, którzy cierpią i mnie wzywają. Naprawdę mogę zrobić to, co Pallas Ril tylko udawała, że zrobi: wymieść HRVP z Nadświata. A Studio nie poniesie żadnych kosztów. Tan’elKoth odwrócił się do kamery, przemawiając do całego świata. Jakaś sztuczka ze światłem sprawiła, że jego oczy płonęły wewnętrznym ogniem, jakby zerwano zastygłą skałę, odsłaniając niespodziewanie płynącą pod spodem lawę. – Oto wasz wybór: możecie wydać miliardy i przegrać, albo uratować świat za darmo. Jeśli Caine naprawdę nie żyje, jak możecie do tego stopnia znieważać jego pamięć? Chcecie, żeby zginął na próżno? Nie pozwólcie, żeby jego ofiara poszła na marne. Wiecie, co trzeba zrobić. Odeślijcie mnie do domu.
3 Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i wysiadł, stając na spękanym asfalcie. Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować.
Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na lądowisku, na którym spodziewał się zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał, delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać, że Tan’elKoth naraził się pospołom? Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a. To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital. Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia. Albo raczej wyjścia. Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej. Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne problemy z wzięciem głębszego wdechu. Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie. Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem – jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę wnętrzności. Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz – jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz: nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich, zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło. Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy. Śmierdziało tu jak w Szybie. Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer:
– No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać. Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami; przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego za srebrnymi maskami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne, wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać. Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało. Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go połknęła.
4 Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory awaryjne. Kwaśny odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna. Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach. Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies, kiedy bezmyślnie obgryza kość. Albo dziecko, kiedy ząbkuje. Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś splótł wnętrzności w splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem. Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan,
potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić. Kollberg. Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę, która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi, wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok. Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów. I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał tępo Tan’elKoth. Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem? Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym słońcu. – Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem. Tan’elKoth zachował milczenie. Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi. – A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz.
5 Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując odór jego oddechu. – Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy. Ile on wie? Ile wie o Faith? Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć. – Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami.
Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’elKothowi do brody. Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił. – Nadal nie rozumiesz. Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z pospołów, który stał za nim nieruchomo. – Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz? Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia. Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu. – Pozwól, że ci wyjaśnię. Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową. Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli. Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające się aż do kości. Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację.
6 Musiał stracić przytomność pewnie więcej niż raz. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie bicie się skończyło. Powoli odzyskiwał świadomość, a wraz nią napływały wrażenia, które narastały, jakby ktoś podkręcił głośność świata. Łagodny dyskomfort, jaki mógłby odczuwać po zbyt długim siedzeniu w bezruchu podczas medytacji, spuchł do palącego, pulsującego bólu w żebrach i nerkach, w pachwinie stał się szpikulcem wbitym w jądra – ostrym i tępym zarazem, już znajomym, a jednak nadal skręcającym wnętrzności i przyprawiającym o mdłości.
Teraz pojawiło się światło – przyćmiona, krwawa poświata sącząca się przez zamknięte powieki. Gdy je zmrużył, ciało na jego pokaleczonej, opuchniętej twarzy napięło się i obręcz bólu zacisnęła się mu na czole. Ktoś trzymał jego głowę na ciepłych i wilgotnych kolanach. Bał się otworzyć oczy. I ten smród, ten obrzydliwy odór mięsożercy... Ten odór powiedział mu więcej, niż był gotów zobaczyć. – Rozumiesz teraz? – zapytał Kollberg, głaszcząc twarz Tan’elKotha jak Maria w Piecie. – Dogadaliśmy się? Tan’elKoth wzdrygnął się. Nie mógł się powstrzymać. Jego twarz zapłonęła nagłym wstydem, upokorzeniem, gdy odkrył, jaki jest słaby. Jakaś beznamiętna część jego umysłu rozważała ten fakt, zastanawiając się nad siłą emocjonalnego oddziaływania zwykłego pobicia. Kollberg czekał z gadzią cierpliwością, ale Tan’elKoth nie mógł odpowiedzieć. – Cóż – rzucił z roztargnieniem Kollberg – pewnie się domyślasz, że nie uznałem twojego wywiadu udzielonego Komediantowi Clearlake’owi za szczególnie zabawny. W ogóle nie był zabawny. Myślisz, że mógłbym się nie wywiązać z mojej części umowy. To mnie obraża. Myślisz, że możesz wykorzystać opinię publiczną i naciski polityczne, żeby zmusić mnie do zrobienia tego, czego chcesz. To jeszcze bardziej mnie obraża. Pochylił się nad nieruchomą twarzą Tan’elKotha tak nisko, że mógłby go pocałować. – Nie obrażaj mnie. Nie lubię tego. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale pozostałości po impulsie z pałki elektrycznej pozwoliły mu wydusić z siebie tylko ochrypłe: – Nnnh... nnnh... Może i dobrze; nie panował jeszcze w pełni nad sobą. Pomyślał o Faith, o jej powiązaniu z bogiem rzeki i chwycił się tej myśli. Mógł się jej uczepić, zachować bezpiecznie ukrytą w głowie; jeszcze mógł przez to przejść. Musiał tylko przetrwać. Jeszcze będzie znowu Ma’elKothem i pewnego dnia zyska siłę, by odpłacić za tę zniewagę stokrotnie. – Ale nie to tak naprawdę mnie rozgniewało. – Kollberg nie sprawiał wrażenia wściekłego. Nie sprawiał wrażenia człowieka. – Rozgniewałem się, kiedy zacząłeś pleść te bzdury, że Michaelson nadal żyje. Więc gdy ujawnimy, że on rzeczywiście żyje, zyskasz zaufanie opinii publicznej. Myślisz, że jesteś taki cwany. To naprawdę było bardzo sprytne. Ale jest jeszcze jedna rzecz związana ze mną, którą musisz zrozumieć. – Pochylił się i złapał Tan’elKotha za nadgarstek. – Sprytni ludzie sprawiają, że robię się głodny. Pochylił głowę, jakby zamierzał skromnie i z czcią ucałować dłoń byłego cesarza, ale zamiast tego zamknął usta na najmniejszym palcu Tan’elKotha, wciągając go do ust jak dziwka, która za pięć miedziaków szykuje się do obciągania. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale zdołał wydać z siebie tylko kilka zwierzęcych pomruków. Kollberg ugryzł.
Tan’elKoth powiedział: – ...gunhg... guhh... Kollberg gryzł palec, szarpał go, łamał kość jak pies, który wysysa szpik. Przechylił głowę, wcisnął palec między zęby trzonowe, znowu ugryzł, potrząsał głową, aż wreszcie kość pękła w knykciu i palec się oderwał. Siknęła krew. Kollberg docisnął usta do rany, ssąc chciwie. Tan’elKothowi wszystko wywróciło się w żołądku i w spazmach zwymiotował na kolana Kollberga. Rzadkie wymiociny z pustego żołądka spłynęły po nogach i ściekły na buty. Kollberg wzruszył ramionami i pozwolił Tan’elKothowi ześlizgnąć się na podłogę. Jeden z pospołów złapał go za rękę i przycisnął szmatę do krwawiącego kikuta. Kollberg przeżuł palec i w końcu go przełknął. Uśmiechnął się do Tan’elKotha umazanymi krwią ustami. – Proszę, teraz rozumiesz – powiedział chrapliwie. Tan’elKoth zadrżał, walcząc o oddech i próbując powstrzymać drugą falę wymiotów, które podchodziły mu do gardła. Faith, powiedział sobie w duchu. On nadal nie wie o Faith. – Powiedz to. Powiedz, że rozumiesz. Tan’elKoth odwrócił i spuścił wzrok, patrzył wszędzie, byle nie na twarz tej kreatury. Pod spodniami wyraźnie rysował się sztywniejący penis, napierający na rozporek. – Powiedz – powtórzył Kollberg. – Nadal jestem głodny. Tan’elKoth zmusił odrętwiałe, obwisłe usta i język do sformułowania słów. – Gro... rossumiem... – wymamrotał. – Rossumiem. Kollberg dał znak i dłonie w rękawicach przeciągnęły drgające ciało Tan’elKotha przez pomieszczenie i posadziły go na maleńkim obrotowym krześle przed dziecięcym biureczkiem. Stał na nim włączony monitor z logo Przygód-bez-Ograniczeń: rycerzem w zbroi na skrzydlatym, stojącym dęba koniu. Tan’elKoth poczuł gorący oddech na karku i tuż obok jego ucha rozległ się ochrypły głos: – O ile się nie mylę, chciałeś porozmawiać z Radą Zarządców, zgadza się? – mruknął ciepło, niemal czule. – Chciałeś im powiedzieć o mnie, hm? Zaciekawiłby cię fakt, że cały czas nas obserwowali? Stopniowy powrót funkcji motorycznych sprawił, że Tan’elKoth zadrżał. – N-n-naprawdę? – wyjąkał. – T-t-tak? – Pracowniku Tan’elKoth... – odpowiedział cyfrowo zniekształcony głos. – Powiedziano panu, że Robotnik Kollberg ma nasze pełne poparcie w tej kwestii. Nie jest pan mądry? Jedno słowo nie wystarczy? – T-t-ten p-p-potwór... t-t-ten z-z-zwyrodnialec, którego zatrudniliście... – Hm, odnosimy wrażenie, że... ma pan błędne... mniemanie... Pracowniku. Robotnik Kollberg nie pracuje dla nas. – N-nie? Ale, ale...
– W żadnym razie. Wręcz przeciwnie. To my pracujemy dla niego. Tan’elKoth w tym momencie żałował tylko, że nie może posłużyć się rękami na tyle sprawnie, żeby wsadzić palce do uszu, że nie panuje nad głosem na tyle, by zawyć. Żałował, że nie może zrobić nic, by odciąć się od słów, o których wiedział, że zaraz padną. – I pan również. Logo zniknęło. Ekran był równie pusty jak spojrzenie Tan’elKotha. Zrozumiał. Wreszcie, niestety, zrozumiał. Myślał, że jest panem historii, że jego fraktalne drzewo możliwych światów rośnie zgodnie z jego wolą. Dał się zwieść. Pozwolił sobie uwierzyć, że Rada Zarządców podejmuje racjonalne decyzje, podczas gdy tak naprawdę była zwyczajnie głodna. Rada Zarządców, pomyślał. Board of Governors. BOG. Caine żartował z tego skrótu. Bog w języku angielskim oznacza bagno. A w pewnym wymarłym języku słowiańskim – Boga. Kollberg westchnął. – Myślisz sobie, że Pallas nie żyje, a Caine’a zniszczono. Myślisz sobie: „Jaki jeszcze pożytek mogą mieć ze mnie? Dlaczego jeszcze żyję?”. Powoli, niechętnie, Tan’elKoth zmusił się, żeby spojrzeć w szkliste, rybie oczy Kollberga. – Tak. – Cóż, po pierwsze, żyjesz dlatego, że zawarliśmy umowę, a ja nie łamię umów. Tych, które zawarłem z przyjaciółmi. Po drugie, nadal jest coś, co musisz dla mnie zrobić, zanim odeślę cię do Nadświata. Tan’elKoth zamknął oczy. – Musisz mi pomóc zdecydować, jak wykorzystać Faith Michaelson. Tan’elKoth spuścił głowę. Nie miał już siły dłużej znosić tych katuszy. – Porozmawiaj ze mną – powiedział Kollberg. – Mów. I Tan’elKoth powiedział.
Pomiot mrocznego anioła był sztucznym tworem, golemem, na wpół posrebrzonym odbiciem swego pana w zwierciadle ciała. W umyśle, który śni światy, jeden był symbolem drugiego, a w takich snach symbol to rzeczywistość. To się nazywa prawem podobieństwa. Każdy z nich był zarazem tym drugim. W śmiertelnych zmaganiach mroczny anioł i jego pomiot walczyli – każdy sam ze sobą.
DWANAŚCIE 1 Caine’obójca oparł się o srebrzystą, sfatygowaną poręcz, która otaczała dach pokładówki na barce, i gapił się na doki Ankhany oczami w kolorze wyblakłego błękitu i szarości – w kolorze zamarzniętej rzeki pod bezchmurnym, zimowym niebem. Wyglądał jak zrobiony z dębu i węźlastej liny, a następnie powleczony skórą. Włosy miał zgolone na długość jednej ósmej cala. Mięśnie napinały mu się przy szczęce zarysowanej ostro jak brzytwa. Zmrużył oko, gdy oślepił go padający z ukosa promień wschodzącego słońca. Rozmyślał o przeznaczeniu. Miał na sobie prostą tunikę i spodnie z brązowego zamszu, luźne i workowate, o jeden, może dwa odcienie jaśniejsze od jego skóry. W skrzyni obok koi w jego kabinie w pokładówce leżały szkarłatne szaty ambasadora Klasztorów, ale już ich nie nosił. Zamierzał zrezygnować z urzędu, kiedy tylko dotrze do ambasady w Ankhanie. A potem...? Pierwszy raz, odkąd sięgał pamięcią, nie wiedział co zrobi potem. To miasto było jego domem od ponad dwudziestu czterech lat. Tu się urodził i spędził dzieciństwo w sąsiedztwie Parku Przemysłowego, widocznego z miejsca, w którym teraz stał. Za tą odnogą Wielkiej Chambaygen wznosiły się potężne mury ankhańskiego Starego Miasta. Te ogromne urwiska zbudowane z bloków wapiennych, każdy niemal wielkości barki, na której płynął rzeką z Bożych Zębów, poczerniałe od tysiąca lat dymu i deszczy, wznosiły się na wysokość ośmiu ludzi i wchodziły pionowo do wody. Kuźnia zbudowana przez człowieka, którego nazywał swoim ojcem, nadal stała niedaleko stąd. Gdyby zamknął blade jak lód oczy, zobaczyłby pod powiekami małe pomieszczenie, w którym spał, znajdujące się obok pokoju na piętrze. Moce umysłu pozwalały mu zobaczyć siebie w tym domu w dowolnym wieku; widział rodziców, jakby nadal żyli. Mógł też powędrować wzrokiem dalej w przyszłość i ujrzeć twarz kogoś śpiącego w tym maleńkim, pozbawionym okien pokoiku, nawet teraz, w ten jasny poranek. Mógł obserwować czynszówkę, w której mieszkała jego pierwsza miłość, albo celę pod Ambasadą Klasztorów, w której spędził tyle czasu, medytując na klęczkach. To miasto było jego rodziną, rodzicem, starszym bratem, którego nigdy nie miał. A teraz to miasto chorowało.
Ankhana była zarażona wirusem. Miasto już od kilku dni źle się czuło. Gorączkowe pomysły nawiedzały jego zbiorowe sny, ale jeszcze do niego nie dotarło, jak poważnie jest chore. Jego układ odpornościowy – cesarska straż i wojsko – szykował się, by odeprzeć zakażenie bakteryjne: rozrastającą się w organizmie kolonię zwaną cainizmem, chorobę natury filozoficznej, która zaatakowała wiarę obywateli w Kościół Ukochanych Dzieci Ma’elKotha i w samo cesarstwo. To zakażenie w miarę szerzenia się wydalało toksyny, które powodowały powstanie bolesnych wrzodów nieporządku na kończynach – w Mieście Obcych i Kolonii, a niekiedy również w samym Starym Mieście. Układ odpornościowy miasta był w stopniu godnym podziwu przygotowany do walki z takimi zakażeniami. Te infekcje można było błyskawicznie zahamować i odizolować; pojawiały się w nielicznych miejscach, które można było poddać sterylizacji, wybijając każdą pojedynczą bakterię. Jednakże w stawach miasta pojawił się ból, a gorączka podnosiła się o cal każdego dnia, ponieważ prawdziwa choroba była efektem działania wirusa. A wirus powoduje zupełnie inny rodzaj dolegliwości. Czarny kłąb dymu snuł się w górę z północno-zachodniej ćwiartki stolicy, getta Miasta Obcych. Wszystkie ocalałe budynki nad rzeką poczerniały. Większość się zawaliła, a część spaliła się do fundamentów. Ten kawałek Miasta Obcych, który Caine’obójca widział z barki, wyglądał jak ruiny spalonego na popiół zamku, którego całą obsadę wyrżnęła łupieżcza armia. To wszystko miało dla niego niewielkie znaczenie. Ledwie zerknął na ruiny, bez większego zainteresowania. Caine’obójca narodził się pięć dni temu w górach. Nie znał jeszcze za dobrze swojego nowego życia. Nadal zaskakiwało go to, jakie uczucia budził w nim świat, ponieważ nie reagował na niego zgodnie ze znajomymi wzorcami z poprzedniego życia. Prawie cały czas zaskakiwało go to, jak bardzo się zmienił. Na przykład teraz: stojąc tutaj, domyślał się, że jest jedynym, albo prawie jedynym, który wie o chorobie miasta. Być może tylko jedna, może dwie osoby z tysięcy ludzi wokół niego w ogóle pojmowały ideę zakażenia wirusowego. On sam jej nie rozumiał, dopóki nie wyjaśnił mu tego szczegółowo nieżyjący Vinson Garrette. A on, zamiast wyskoczyć w porcie i krzykiem oznajmić miastu o jego zgubie, zamiast popędzić do ambasady i uprzedzić p.o. ambasadora, jakie niebezpieczeństwo grozi Ankhanie, po prostu opierał się o drewnianą poręcz, podważał paznokciami drzazgi i obserwował. W porcie zebrał się stołeczny oddział orkiestry armii cesarskiej, dwustu ludzi z mosiężnymi instrumentami lśniącymi jak złoto w jasnym słońcu samego południa. Stali na „spocznij” z rogami i piszczałkami przewieszonymi jak broń, w wysokich, cylindrycznych czapkach, białych jak chmury, przybranych galonami barwnymi jak tęcze. Wewnątrz szerokiego łuku orkiestry stało na baczność pięćdziesięciu Rycerzy Pałacowych. Ich długie
kolczugi lśniły pod opończami w kolorze bordo i złota, a szkarłatna stal halabard lśniła jak pochodnie. Zastanawiał się, ilu z nich było chorych; w mózgach ilu z nich już ropiał czyrak szaleństwa. Żebrowana schodnia połączyła pokład barki z nabrzeżem. U stóp schodni czekała para otępiałych, ciężkich koni pociągowych zaprzężonych do wielkiego wozu. Na wozie zbudowano platformę wznoszącą się na jakieś cztery, pięć stóp, a na niej znajdowało się coś przypominającego stojak pospiesznie sklecony z kawałków nieheblowanego, wypaczonego drewna. W rogach wozu czekało czterech braci zakonnych, Ezoteryków – chociaż ich brudnobrązowe szaty wskazywały na obywatelstwo klasztorne. Takie szaty nosili zwykle tylko Egzoterycy, publiczna twarz Klasztorów. Doskonale nadawały się do ukrycia ariańskiej broni, którą miał każdy z braci. W lodowych oczach Caine’obójcy odbił się nowy obraz: długą schodnią z podkładu na nabrzeże schodziło dwóch braci z noszami; tym razem byli to prawdziwi Egzoterycy. Na noszach leżał wyglądający całkiem zwyczajnie człowiek, średniego wzrostu i w średnim wieku; na czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, które odpowiadały siwiźnie na niestrzyżonej od tygodnia czarnej brodzie. Ręce mężczyzny zwisały bezwładnie z noszy, jakby był nieprzytomny. Jednak Caine’obójca wiedział, że to nieprawda. Mężczyzna nie poruszał się, ponieważ tylko bezruch mógł boleć bardziej od ruchu; zmuszał się do niego, bo gdyby chociaż drgnął, mogłoby to zmniejszyć jego cierpienie, a tego by nie zniósł. Dla niego miał znaczenie tylko ból. Przez pięć dni – od chwili narodzin – Caine’obójca dotrzymywał mu towarzystwa, najpierw w pociągu, kiedy zjeżdżali zachodnim zboczem z Siodła Khryla do portu rzecznego w Harrakhce, a potem na barce, gdy spływali z Harrakhy do stolicy cesarstwa. Caine’obójca jadał w brzydkim namiocie z kawałków drewna i uwalanego płótna, postawionym na pokładzie, by służył tamtemu mężczyźnie za kabinę. Tam też Caine’obójca spał, tam czytał, tam wykonywał codzienne ćwiczenia. Caine’obójca klęczał obok prostej koi tego człowieka, odmawiając codzienne modlitwy do Zbawiciela, Ma’elKotha w Niebiosach. Nawet na chwilę nie odstąpił od tego człowieka, bo wtedy przegapiłby część jego cierpienia. Caine’obójca karmił się tym bólem, pił go, oddychał nim, wciągał porami skóry. To był cel jego egzystencji. Tamten człowiek miał wiele imion, z których Caine’obójca znał kilka. Wymieniał je w myślach, patrząc na braci od noszy, jak podnoszą kalekę i przypinają go łańcuchami do stojaka na platformie na wozie. Dominic – mężczyzna powiedział, że tak nazywał go handlarz niewolnikami, od którego – jak twierdził – uciekł, zanim zjawił się w opactwie Twierdzy Garthan. W Kirisch-Nar, gdzie walczył na arenie z dzikimi kotami, był znany jako Cień. Wśród ocalałych z hordy Khulana niegdyś był k’Thalem, znanym teraz jako Zdrajca albo Znienawidzony. W Cesarstwie Ankhańskim zwano go kiedyś Ostrzem Tyshalle’a, Księciem Chaosu, Wrogiem Boga. Na
ziemiach Arty, w świecie Aktirich, nazywano go Administratorem Harim Khapurem Michaelsonem. Ale wszędzie, gdzie znano go pod jednym z tych imion, lepiej kojarzono go pod innym, prawdziwym imieniem, które nadał mu przeor Twierdzy Garthan. Caine. To był największy powód do dumy Caine’obójcy – odebrał to imię legendzie i uczynił z niego zaledwie dźwięk, monosylabiczny pomruk pogardy.
2 W zimny poranek swoich narodzin Caine’obójca wszedł do przedziału pociągu, gdzie kaleka, który kiedyś był Caine’em, leżał otępiały z cierpienia jak pobity pies. Usiadł naprzeciwko niego i zapytał: – Jak wobec tego mam się teraz zwracać do ciebie? Łóżko polowe, na którym leżał kaleka, było przymocowane do ściany wagonu, do rozłupanego drewna w miejscu po siedzeniach, które wyrwano, żeby zrobić miejsce. Kalekę przymocowano do łóżka skórzanymi pasami na wysokości kolan, bioder i piersi, żeby nie spadł, kiedy pociąg zacznie podskakiwać i kołysać się na torach. W przedziale śmierdziało ludzkimi nieczystościami; Caine’obójca nie wiedział, czy to kaleka się zanieczyścił, czy też jest to efekt moczenia się w zanieczyszczonych źródłach Wielkiej Chambaygen, które spłukiwały ścieki z obozu na grzbiecie Siodła Khryla. Kalekę przykryto brudnym kocem, teraz już na wpół przemoczonym przez wysięk z sączących się poparzeń, które pokrywały jej ciało plamami jak łaty naszyte na podarte ubranie. Nawet nie obrócił głowy i nie zrobił nic, co wskazywałoby, że usłyszał pytanie Caine’obójcy. Gapił się przez pokryte brudnymi smugami okno na kłęby dymu ciągnące się za lokomotywą – dymu, który pokrywał liście drzew rosnących wzdłuż krętego toru jednolitą, martwiczą szarością. Caine’obójca usadowił się na zaskakująco wygodnej poduszce na siedzeniu naprzeciwko. Przez długą, cudowną chwilę po prostu siedział, patrząc i rozkoszując się widokiem, wdychając zapach, pozwalając, by odrażająca rozpacz kaleki grzała mu kości jak ciepło ogniska domowego w zimową noc. Ale czegoś brakowało, Caine’obójca potrzebował czegoś jeszcze. Dostrzegał lukę w pustym wzroku kaleki. W obliczu swego bólu kaleka zatonął w jakimś wewnętrznym kręgu zwierzęcego niezrozumienia. Odnalazł stan sennej półprzytomności, dokąd cierpienie nie całkiem docierało, wydawało się odległe – jakby to był ból fikcyjnego bohatera starej, ledwie pamiętanej opowieści. Ale Caine’obójca uzbroił się przeciwko takiej żałosnej obronie. Zawczasu go ostrzeżono.
Caine’obójca miał urządzenie. Zwierciadło Caine’a, jak nazywał je na własny użytek. Skrzynka z grubsza przypominająca średniej wielkości walizkę, wypełniona plątaniną delikatnych kabelków i baterią przezroczystych, szklanych żarówek zasilanych odpryskiem gryfkamienia, mniejszym niż paznokieć u małego palca Caine’obójcy. Z przodu znajdowały się dwa uchwyty ze złotej blaszki, a między nimi lustro z posrebrzonego szkła. Gdy trzymał te uchwyty i skupiał zdyscyplinowany umysł na srebrnym szkle, wkraczał w intymny świat kaleki tak dalece, że graniczyło to z nieprzyzwoitością; jakby wydłubał mu oko i rżnął go w zakrwawiony oczodół. Zwierciadło pozwalało mu wejść w człowieka, który kiedyś był Caine’em. Caine’obójca pochylił się i wbił palce w koc, który przykrywał poparzone ciało na żebrach kaleki, zacisnął i przekręcił. – Może mnie nie usłyszałeś. Jak mam cię nazywać? Kaleka odpowiedział, obracając głowę na bok. Jego twarz była równie pusta jak serce. – Mam cię nazywać Harim? – zapytał uprzejmie Caine’obójca. – Wicekról Garrette nazywał cię Administratorem Michaelsonem. – Wypowiedział te obce słowa ostrożnie i powoli. – Tak wolisz? Świadomość powróciła do oczu kaleki, a wraz z nią cierpienie. Spojrzał przez mgiełkę bólu na Caine’obójcę, który się uśmiechnął. – Nie wydaje mi się to stosowne, żeby nazywać cię Caine’em. Caine nie żyje. Tak mi powiedziałeś i wiem, że to prawda. Ja go zabiłem. Spojrzenie zbolałych oczu odpłynęło znowu w stronę okna. Kaleka odezwał się szeptem, głosem zdartym od krzyku: – Jak chcesz. – Były-Caine? A może... – Uśmiech Caine’obójcy rozszerzył się do grymasu radosnej złośliwości. – Tan’Caine? – To nieistotne. – Myślisz? Moim zdaniem przeciwnie. A może jednak powinienem mówić: Hari. Tak cię nazywa Pallas Ril, prawda? Hm, wybacz mi, Hari. Oczywiście chciałem powiedzieć, że tak cię nazywała. Przelotny, niemal nieuchwytny grymas wykrzywił rysy kaleki; gdyby Caine’obójca nie znał go lepiej, mógłby wmówić sobie, że był to ślad uśmiechu. – Marnujesz czas – powiedział mężczyzna, którego Caine’obójca postanowił nazywać Harim. – Nie wiem, dlaczego uznałeś, że możesz mnie zranić bardziej niż sam siebie zraniłem. – Jest wiele rzeczy, o których nie wiesz – zauważył Caine’obójca. Hari wzruszył ramionami i znowu obrócił głowę do okna.
– Nie jesteś ciekawy? – Caine’obójca pochylił się do Hariego, żeby rzucić mu teatralne, szelmowskie spojrzenie z ukosa. – Nie chcesz wiedzieć, kim jestem? Dlaczego cię zniszczyłem? – Nie pochlebiaj sobie, dzieciaku. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Nie obchodzi cię to? Nie obchodzi cię, dlaczego to się stało? Hari wziął głęboki wdech i obrócił głowę, żeby spojrzeć młodemu mężczyźnie w oczy. – Nie wiesz, dlaczego to się stało. Wiesz tylko, dlaczego ty zrobiłeś to, co zrobiłeś. Caine’obójca już nie marszczył brwi, tylko się krzywił. Tyle przeszedł, ale nie po to, żeby dać się pouczać jak chłopaczek w przyklasztornej szkole. – A poza tym... Masz rację. – Hari wzruszył ramionami. – Nie obchodzi mnie to. Caine’obójca zacisnął pięści. – Jak może cię to nie obchodzić? – „Dlaczego” to sranie w banię. – Hari był zmęczony. – „Dlaczego” nie sprowadzi z powrotem mojej żony. Żadne „dlaczego” nie ocali mojego ojca, nie zwróci mi dziecka, ani nie pozwoli mi znowu chodzić. Pieprzyć „dlaczego”. Powody są dla prostaczków. – Być może – wycedził przez zęby Caine’obójca. Przesunął się w bok, żeby usiąść obok okna, przez które wyglądał Hari. Drzewa rosły coraz bliżej torów, aż w końcu wydawało się, że pociąg jedzie przez tunel zatrutych dymem liści. – Może jestem prostaczkiem. Wobec tego to prostak cię upokorzył. – Aha, jak sobie chcesz. – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Nazwali mnie Perrik. – Mówił powoli, świadomie intonując, jak elKothański kapłan odprawiający codzienną liturgię. – Marnujesz czas – powtórzył Hari. – Nie chcę wiedzieć. Pięść Caine’obójcy uderzyła jak młot jego ojca, zakreślając długi, potężny łuk, który wybuchł na twarzy Hariego, rozbijając mu nos na krwawą miazgę. Hari jęknął i na chwilę zmętniał mu wzrok. Ale kiedy odzyskał ostrość spojrzenia, beznamiętnie zlizał krew z ust i spojrzał na Caine’obójcę, czekając w milczeniu, co teraz zrobi. Caine’obójcę nosiło, żeby uderzyć raz jeszcze, i jeszcze raz, i jeszcze. Paliła go chęć zabicia tego człowieka, wybicia z niego resztek życia, walenia ciałem w ciało, kością w kość. Ale zabicie go nie zaspokoiłoby jego pragnienia. – Nie chodzi o to, czego ty chcesz. Już w ogóle nie chodzi o to, czego ty chcesz, i już nigdy nie będzie. Chodzi o mnie. O to, czego ja chcę. Zacisnął dłoń na swojej pięści, próbując wydusić z niej żądzę krwi. – Pomyśl o tym jak o odwrotności przesłuchania. Są pewne rzeczy, które chcę, żebyś wiedział. Powiem ci. Za każdym razem, kiedy uznam, że nie słuchasz, zranię cię. Rozumiesz? Hari odpowiedział całkowicie pustym spojrzeniem zalanych krwią oczu.
Caine’obójca raz jeszcze zacisnął palce na brudnym kocu i szorstka tkanina tuniki przejechała po wilgotnych strupach na oparzeniach Hariego. – Wiem, że już cię torturowano. To były, ehm, Czarne Noże, klan ogrillów z Boedecken, prawda? Podejrzewam, że ból znaczy dla ciebie równie mało jak własne życie, ale twój ból i twoje życie są bardzo ważne dla mnie. – Usadowił się wygodnie, wziął głęboki, powolny, cierpliwy wdech. – Za pięć dni przybędziemy do Ankhany. Tam zostaniesz przekazany władzom cywilnym i czeka cię egzekucja. Do tego czasu chcę, żebyś cierpiał... i chcę, żebyś słuchał. Na zewnątrz drzewa oddaliły się od torów, odsłaniając nierówne wzgórza porośnięte kolcolistem i paprocią, ciągnące się ku niebieskawym połaciom – bezlitosnym Kaarnańskim Pustkowiom. W przedziale Caine’obójca zaczął znowu mówić: – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Rodzice nazwali mnie Perrik i przez większość mojego dzieciństwa spodziewali się, że będę zwyczajnym człowiekiem. I szczęśliwym, jak byli oni. Moja matka pochodziła z Koru i była starsza od ojca; miała sekrety, których żaden z nas nie rozumiał, ale zawsze wiedzieliśmy, że nas kocha...
3 Przez kolejne dni – przez całą drogę z Bożych Zębów, w czasie postoju w Harrakhce, kiedy przygotowywano barkę, i przez pierwsze dni rozpaczliwie powolnej podróży leniwymi zakolami Wielkiej Chambaygen do Ankhany – Caine’obójca opowiedział całą historię swoich rodziców. Rzadko mówił o sobie; zamiast tego opisał każdy zapamiętany incydent z życia ojca i matki, nie szczędząc niczego: od pierwszego lania, które sprawił mu Terrel, po miodowniki, które piekła matka, kiedy lato przechodziło w pierwsze jesienne deszcze. Opowiedział, jak baron Thilliow z Oklian kazał wychłostać Terrela za rozcięcie strzałki kopytowej jego ulubionej klaczy. O okresie zacietrzewionych kłótni między rodzicami, kiedy miał dziesięć lat: wtedy po raz pierwszy dowiedział się, że Marte była już w ciąży, kiedy Terrel ją poślubił, i to z innym mężczyzną. Dobre i złe, dramatyczne i trywialne – opowiedział wszystkie szczegóły. Chciał, żeby ożyli dla Hariego, nawet jeśli i tak żyli w jego własnym sercu. Co dziwniejsze, Hari jakoś odgadł jego cel; nigdy nie pytał, dlaczego Caine’obójca chce, żeby to wszystko wiedział. Czasem odzywał się mimo bólu. Niekiedy coś komentował, innym razem dopytywał się o jakiś niejasny szczegół. Czasem tylko pomrukiwał, że rozumie. Pewnego późnego popołudnia, kiedy barka dryfowała zakolem rozdzielającym niskie trawiaste wzgórza, Hari powiedział: – Domyślam się z tego wszystkiego, że nigdy nie będę miał okazji poznać twoich staruszków, co?
Caine’obójca spojrzał mu prosto w oczy i tonem suchym jak kamień z pustyni rodzinnego kraju matki odpowiedział: – Moi rodzice byli na Stadionie Zwycięstwa w dniu Wniebowstąpienia Ma’elKotha. – Bez jaj... Zginęli tam? – Tak. – No, proszę. – Hari zapatrzył się gdzieś w mglistą dal, odległą o całe mile i całe lata. – Wiesz, pamiętam, co sobie myślałem, kiedy się szykowałem, żeby wyjść na arenę: czaiłem się przy wyjściu z więzienia dla gladiatorów, a wóz z Ma’elKothem, Toa-Sytellem i... i resztą... właśnie wjeżdżał przez bramę... Myślałem sobie, że gdyby ktoś, kogo kocham, zginął z powodu tego, co zamierzałem zrobić, nie spocząłbym, dopóki nie dopadłbym sukinsyna i nie zabił go gołymi rękami. – No, proszę – powtórzył po Harim beznamiętnie Caine’obójca. – A ty gdzie byłeś? Caine’obójca zagapił się na Hariego, słysząc to pytanie. – Nie było cię tam. Nie było cię na stadionie. – Skąd wiesz? – Wiem, że potrafisz walczyć. Gdybyś tam był, to albo twoi rodzice by żyli, albo ty byś zginął. – Byłem... – Caine’obójca musiał zamilknąć, żeby przełknąć stary znajomy ból. – Miałem inną sprawę. Hari wyprostował ręce. – Jesteś elKothaninem, prawda? Ukochanym Dzieckiem Ma’elKotha? – Jestem. – Aha. – Jeden z przelotnych, gorzkich półuśmiechów przepłynął po twarzy Hariego. – Ja też. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Ty? – Mhm. Przeszedłem przez ostatni Rytuał Odrodzenia tuż przed Wniebowstąpieniem. Chrzest krwi i ognia... podpisany, przypieczętowany, zatwierdzony. Tak, ja. – Nie wierzę. – A Ma’elKoth uwierzył. – Caine wzruszył ramionami i machnął ręką na tę dygresję. – Tamtego dnia wezwał swoje Ukochane Dzieci na stadion. Jak to się stało, że ty się nie zjawiłeś? – Ja... Caine’obójca odwrócił wzrok. Ból, jaki obudziło to wspomnienie, był zadziwiający. Okrutne, dojmujące cierpienie nie zmniejszyło się przez siedem lat, nie złagodziła go świadomość, że ból i strata stały się dłutem, które wyrzeźbiło jego przeznaczenie. Nie miał wtedy wpływu na wydarzenia, tak samo jak nie mógł ich zmienić teraz, po siedmiu latach.
Ale ten ból... Mógł się przed nim obronić w jeden sposób: przypominał sobie, że ten ból należy do Raithe’a z Ankhany. Ja jestem Caine’obójcą, powiedział sobie. Ból to widmo, ślad po życiu kogoś innego. – Byłem w skryptorium ambasady w Ankhanie. Przepisywałem swój raport na temat morderstwa na ambasadorze Creele’u. Hari mruknął – możliwe, że parsknął pełnym niedowierzania śmiechem. Po tych wszystkich dniach wreszcie w jego mrocznych oczach coś zabłysło. Rozpoznał go. – Pamiętam cię... – powiedział w zamyśleniu. – Byłeś jednym z tych dzieciaków, które doprowadziły mnie do jego gabinetu. Rzuciłeś jakiś głupawy, melodramatyczny tekst o tym, jak to Klasztory mi nie odpuszczą czy coś takiego. Tak, to byłeś ty, pamiętam te oczy. – Ścigałbym cię nawet z powodu Creelea – odpowiedział cicho Caine’obójca. – To był wspaniały człowiek. – To był dupek. Zasłużył sobie na to. – A ja? A ja na co zasłużyłem? Hari przeturlał się na tyle daleko, żeby obrócić twarz do płóciennej ściany namiotu. – Nie przychodź do mnie z płaczem, dzieciaku. Dostałeś od życia więcej niż większość: kiedy świat cię skrzywdził, miałeś szansę oddać. Uważaj się za szczęściarza i przymknij się. – To wszystko? Wszystko, co masz mi do powiedzenia? – Caine’obójca złapał się na tym, że znowu konwulsyjnie zaciska pięści. – Że mam szczęście? – A czego chcesz ode mnie? Przeprosin? – Hari z powrotem obrócił się do niego. Miał ciemne siniaki wokół oczu, nos opuchnięty po miażdżącym ciosie sprzed trzech dni. – Czy wybaczenia? Pięści Caine’obójcy znowu zadrżały. Nie mógł oderwać oczu od jabłka Adama na gardle Hariego. Czuł przyciąganie między miażdżącą jak młot dłonią a nieruchomym celem, jakby jego pięść i krtań Hariego były dwoma kawałkami tego samego magnetytu. Powoli zmusił się do rozprostowania palców i zdławił w sobie głód krwi. – Więc... – mruknął. – Więc... Wstał i złożył ręce za plecami, krążąc po namiocie Hariego, jakby nawet chodzenie było raną, którą mógł mu zadać. I może rzeczywiście było. Może największą krzywdą, jaką mógł mu wyrządzić, było przypominanie o wszystkim, czego ten człowiek już nigdy więcej nie zrobi. – Więc... – powiedział w końcu – Nareszcie pojmujesz, co mi zrobiłeś. A teraz chciałbym zrozumieć, co ja zrobiłem tobie. – Zmusił się do uśmiechu i dźgnął nim Hariego jak sztyletem. – Teraz ty opowiadaj. Opowiedz mi o Pallas Ril.
4
Oczywiście odmówił. Początkowo. Godzinami odmawiał, podczas gdy Caine’obójca zabawiał się radosnym przeplataniem pytań niezbyt bolesnymi torturami. Tego dnia Caine’obójca skupił się na skupisku nerwów w fałdzie skóry między kciukiem i palcem wskazującym. Nawet niezbyt mocne uszczypnięcie wywoływało łzy w oczach silnego mężczyzny, nie powodując trwałego uszkodzenia, a Caineobójca potrafił ścisnąć jak kowalskie szczypce ojca. Cały czas trzymał Hariego przywiązanego do łóżka – widział śmiercionośne umiejętności, które nadal tkwiły w jego rękach: Hari bardzo obrazowo zademonstrował je na przykładzie artańskiego wicekróla. Caineobójca siadał obok Hariego, trzymając jego rękę w dłoniach jak czuły syn. Czasem dla odmiany stosował nacisk na nerw promieniowy tuż powyżej łokcia. Jedną z uroczych cech takich tortur jest to, że – przy właściwym wyczuciu czasu i odpowiednich przerwach na odpoczynek – punkty nacisku stają się w miarę maltretowania coraz wrażliwsze, a nie odwrotnie. Po godzinie albo dwóch torturowany ma wrażenie, że cała ręka pali go od środka, jakby krew zamieniła się w kwas. W końcu Hari poddał się, zgodnie z przewidywaniami Caine’obójcy. Już same pytania – „Jak się poznali? Gdzie pierwszy raz się pocałowali? Co miała na sobie w dniu ślubu? Jak pachniały jej włosy?” – wydobyły bolesne wspomnienia na pierwszy plan świadomości Hariego. Było oczywiste, że mówienie o tym rani go bardziej niż milczenie – ale skoro już zaczął, to nie chciał przestać. Niemniej czasem przestawał i Caine’obójca znowu musiał zachęcić go naciskiem na nerwy, jakby Hari pragnął bólu, jakby się z niego cieszył, jakby potrzebował cierpienia płynącego z mówienia i cierpienia płynącego z milczenia. Jakby uciekanie przed każdym okruchem bólu było zdradą, zbrodnią, grzechem. Caine’obójca przyjął zdruzgotane serce Hariego jak sakrament. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy. Trzymał Zwierciadło Caine’a przy łóżku Hariego. W dowolnej chwili mógł zanurzyć się w sercu Hariego, w jego męce. Robił to tylko w przerwach; do żywego czuł niebezpieczeństwo związane z pływaniem w tych głębinach. Czepiały się go na jawie i wołały do niego we śnie, szeptały o tym, żeby na zawsze zatonąć, porzucając wspomnienie światła. Hari opowiadał przez dwa dni, a Caine’obójca słuchał, pobudzając go do kontynuowania pytaniami, rzadziej stosując fizyczną zachętę. Słuchał o wielu dalekich i nieprawdopodobnych miejscach, od Pustkowia Boedecken po lśniące mosiądzem ulice Siedmiu Studni, stolicy Lipke; od dżungli królestwa Yalitrayya po lodowe pola Białej Pustyni. Później rozmawiali o miejscach jeszcze bardziej egzotycznych i niewyobrażalnie dalekich, takich jak Chicago i San Francisco – i o obcych imionach, jak Shermaya Dole, Marc Vilo, Shanna Leighton i Arturo Kollberg. Łączy nas bardzo prosta, bezpośrednia relacja, myślał od czasu do czasu Caine’obójca. Wiązała ich jedna potrzeba: potrzeba doświadczania bólu Hariego.
Ta prostota stworzyła nić porozumienia, niemal więź: współpracowali, żeby dać sobie nawzajem to, czego każdy potrzebował. Nienawiść, która od siedmiu lat przeżerała jego żyły, powoli, ale nieodwołalnie wypłynęła. Zwycięstwo przecięło ropień na jego duszy. Caine nie był już ucieleśnieniem zła, Wrogiem Boga, sprawcą wszelkiego zepsucia na świecie. Stał się zwyczajnie tym, czym był: okrutnym, amoralnym człowiekiem, teraz pokonanym, zniszczonym przez świat jak każda zwykła osoba. W końcu był tylko człowiekiem. Hariemu też jakby ulżyło; całkowicie dostosował się do roli więźnia, a Caine’obójca nie mógł nie zauważyć, że czubek igły cierpienia Hariego zaczyna się tępić. Późnym wieczorem, ostatniego dnia podróży, barka zatrzymała się przy brzegu. Przycumowali do drzew rosnących na brzegach leniwego biegu Chambaygen, raptem kilka godzin powyżej Ankhany. Kiedy załoga poszła spać, zapadła cisza. Nawet żerdziowi, którzy mieli stać na warcie, zdrzemnęli się na dachu pokładówki – a Hari sprawiał wrażenie kogoś, kto odnalazł ukojenie. Caine’obójca przykucnął obok niego. – Teraz jesteś spokojny. Jedyną odpowiedzią Hariego było przysunięcie głowy na poduszce i potarcie nadgarstkami o pasy, które mocowały go do łóżka. – Uspokoiłeś się, odkąd zaczęliśmy płynąć rzeką – powiedział Caine’obójca. – Tak słabo kochałeś swoją żonę, że już nie cierpisz z powodu jej straty? – No wiesz... – mruknął Hari. – To rzeka. To jej rzeka. – Już nie. – Jesteś pewny? Dryfujemy w dół rzeki i co się tak naprawdę zmieniło? Liście nadal się obracają, ptaki nadal latają. Ryby skaczą. Rzeka płynie. – Hari zamknął oczy i westchnął. – Shanna powtarzała mi, że życie to rzeka. Osoba jest jak drobne zawirowanie, które pojawia się na chwilę w cofce, a potem znika i łączy się z rzeką. Niczego nie tracimy. Może trochę dalej w dole nurtu pojawi się kolejny wir. I niczego nie zyskujemy. Życie to po prostu życie, tak jak rzeka to po prostu rzeka. Innym razem mówiła, że rzeka to pieśń, a człowiek, ptak albo drzewo, cokolwiek, każde istnienie indywidualne, to tylko rozproszone nuty, drobny podtemat czy motyw, jak to czasem się nazywa. Ten motyw może być zagrany głośno lub cicho, może być częścią pieśni przez długi czas albo tylko chwilę, ale ostatecznie to ciągle jedna pieśń. – Więc co to w końcu jest? – zapytał cicho Caine’obójca. – Pieśń czy rzeka? Hari wzruszył ramionami. – A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Nie jestem pewien, czy w ogóle miała na myśli jedną z tych rzeczy. Była boginią, nie filozofem. Ale wiedziała co nieco o życiu i śmierci. Nigdy nie bała się umrzeć. Wiedziała, że umieranie jest częścią całego cyklu, że jej mały wir znowu połączy się z prądem rzeki. Caine’obójca pokiwał głową.
– Więc możesz znieść jej stratę, bo czujesz, że nie straciłeś jej tak naprawdę. – To jej rzeka, dzieciaku. – Jak wcześniej stwierdziłem: już nie. Hari spojrzał na niego spod zmrużonych powiek. Patrzył, nie obracając głowy. – Musiałeś zauważyć srebrne runy namalowane na mieczu świętego Berne’a – ciągnął Caine’obójca. – Jak myślisz, do czego służyły? Hari nie odpowiedział, nie poruszył się, tylko patrzył. Drapieżnik zdał sobie sprawę, że podkrada się do niego coś większego i bardziej niebezpiecznego. – Przyznaję, że nie wiem dokładnie do czego miały służyć – mówił Caine’obójca. – Nie było to tak ważne, żeby zapytać. Ale zastanów się: gdyby wicekról chciał tylko zniszczyć jej ciało, nie wystarczyłoby zwykłe ostrze? Oczy Hariego zabłysły. – Więc kiedy będziesz zmierzał po śmierć z rąk swoich wrogów, nie pocieszaj się próżnymi marzeniami o Pallas Ril trwającej w jakimś mglistym życiu pośmiertnym, gdzie mogłaby być szczęśliwa, a przynajmniej zadowolona. Najlepsze, czego mogła doświadczyć, to całkowite wygaszenie świadomości. Ale jest bardziej prawdopodobne, że nawet teraz krzyczy w jakimś niewyobrażalnym piekle i tak już zostanie. Na wieczność. Minęła dłuższa chwila, w czasie której jedynym dźwiękiem był cichy chlupot wody o kadłub barki, a jedynym ruchem było delikatne kołysanie pokładu. – Masz prawdziwy dar do nienawidzenia – powiedział wreszcie powoli i chrapliwie Hari. Caine’obójca pochylił głowę w ukłonie. – Jeśli tak, to ten dar otrzymałem od ciebie. Przez chwilę chciał złapać Hariego za ramię, dotknąć go w sposób, który nie miał powodować bólu. Pod wieloma względami czuł większą bliskość z tym człowiekiem niż z miernotami, z którymi uczył się w szkole przy opactwie, i pozbawionymi kręgosłupa Egzoterykami, którymi obsadzono ambasadę w Ciernistej Rozpadlinie. Zostali połączeni w sposób, który na zawsze pozostanie niedostępny dla tych szaraczków. Nigdy go nawet nie pojmą. Wstał i odwrócił się. – Wiesz... – powiedział w zamyśleniu, wyglądając z namiotu na rozpylone na niebie miliardy gwiazd. – W innych okolicznościach nie zdziwiłbym się bardzo, gdybyśmy zostali przyjaciółmi. – Jesteśmy przyjaciółmi, młody – powiedział Hari, śmiejąc się gorzko. – Chcesz powiedzieć, że tego nie zauważyłeś? Caine’obójca spojrzał w jego mroczne oczy ponad nieruchomym, bladym płomykiem lampy stojącej między nimi i przez chwilę pomyślał o wszystkim, czym się podzielili w ciągu ostatnich pięciu dni.
– Nie, nie zauważyłem – odpowiedział powoli, marszcząc brwi i kiwając głową. – Ale chyba masz rację. – Kurwa mać, pewnie, że mam rację. Ale to i tak nie powstrzyma mnie przed zabiciem cię, jeśli kiedyś będę miał szansę. – Hm, oczywiście, że nie, tak samo jak mnie nie powstrzyma to przed wydaniem cię władzom cesarskim, które przeprowadzą egzekucję. – Aha. To jutro rano, tak? Caine’obójcę ogarnęła niespodziewana melancholia, kiedy pokiwał głową. – Tak. Jutro. – Mówisz to takim tonem, jakbyś wcale za tym nie tęsknił. – Bo to prawda. Ale jestem na to gotowy. Jesteś częścią mojego dawnego życia, Hari. Teraz mogę ruszyć dalej. – Jasne, jak sobie chcesz. A gotowy jesteś ruszyć do pieprzonego łóżka? Caine’obójca zerknął raz jeszcze na gwiazdy, na resztki oleju w lampie – to mu przypomniało, jak jest późno. – Chyba jestem. – Więc zamknij się i idź spać. Caine’obójca uśmiechnął się, niemal serdecznie. – Dobranoc, Hari. – Spierdalaj.
5 Wczesnym rankiem następnego dnia, kiedy barka wpłynęła powoli w główny nurt Wielkiej Chambaygen, wraz z pierwszymi, lśniącymi promieniami wstającego słońca, Caine’obójca wniósł do namiotu Hariego półmisek z gęstą kaszą z soczewicą i soloną wieprzowiną. Usiadł obok jego łóżka, uwolnił mu rękę, żeby sam mógł się nakarmić wielką drewnianą łyżką. Hari zjadł apatycznie ze dwa kęsy i odłożył łyżkę. – Powinieneś zjeść – powiedział Caine’obójca. – To lepsze niż to, co dadzą ci w Donżonie. – Aha, jasne. Można basen? Caine’obójca podsunął Hariemu basen, poczekał cierpliwie, aż załatwi co trzeba, a potem wyniósł basen i opróżnił do rzeki. Kiedy wrócił, Hari nadal nie jadł. Leżał na łóżku, gapiąc się pustym wzrokiem na płótno nad sobą. – Więc co będzie dzisiaj? Znowu zaczniesz z moją ręką? – Nie.
Powoli Caine’obójca usadowił się w siadzie wojownika, z podkulonymi nogami. Oparł ręce na udach, lewą dłoń zamykając w prawej i stykając kciuki: pozycja medytacyjna Cichy Krąg. – To nasze ostatnie spotkanie, Hari. Za jakieś dwie godziny przekażę cię Rycerzom Pałacowym, którzy czekają na nas w porcie w Ankhanie, i nigdy więcej cię nie zobaczę... hm, nie, to nie tak. Chciałem powiedzieć, że nigdy więcej nie będę z tobą rozmawiał. Zamierzam być świadkiem egzekucji. – Mhm. Nie rób się sentymentalny. Przez ciebie się rumienię. Caine’obójca spokojnie spojrzał na swoją ofiarę. – Mam do ciebie dzisiaj tylko jedno pytanie. Nawet nie będę nalegał na odpowiedź. Hari zerknął na niego niepewnie. Zmiana w codziennej rutynie obudziła w nim zwierzęcą ostrożność. – Aha, w porządku. – Warto było? Hari się skrzywił. – Czy co było warto? Chodzi o to chrzanienie „gdybym mógł przeżyć życie raz jeszcze”? – Nie całkiem. Nie interesuje mnie twoje życie, Hari, ale wpływ, jaki miało na moje. Chcę wiedzieć, czy ratowanie Pallas Ril siedem lat temu na Stadionie Zwycięstwa było warte tego, co potem przeszedłeś? – Oczywiście, że tak – odpowiedział Hari. – Zrobiłbym to raz jeszcze, w jednej pieprzonej chwili. – Tak? Naprawdę? Po tym wszystkim, co mi powiedziałeś: o zniszczeniu twojej kariery, utracie władzy w nogach, stracie ojca, domu, córki... całego życia. Jesteś pewien? – To znaczy... znaczy... ehm... – Hari zająknął się i odwrócił wzrok. – Nawet nie byliście szczęśliwi. Ty i ona. Sam mi to powiedziałeś. I tak jedyne, co osiągnąłeś, to odwlekanie jej śmierci przez siedem lat. Gdybyś wiedział wtedy, jak ten jeden czyn cię zniszczy, zrobiłbyś to? Hari zasłonił oczy i nie odpowiedział. – Nie musisz odpowiadać. Chciałem tylko, żebyś się nad tym zastanowił. – Faith – mruknął Hari. – A, tak, twoja córka. Wyświadczyłeś jej taką przysługę, sprowadzając ją na swój świat? Czasem w ciągu tych nocy płakałeś przez sen, wiesz? Wiesz, że mówiłeś wtedy „Faith, przepraszam”? Coś wtedy umarło w mężczyźnie, który był Caine’em: jakaś iskierka płomienia, który sprawił, że kiedyś wydawał się taki wielki, zmalała i zgasła. Po raz pierwszy wydawał się stary, zmęczony i prawdziwie, niezaprzeczalnie kaleki.
Po długiej chwili, kiedy rozkoszował się tym zgaśnięciem, Caine’obójca wstał i zamierzał wyjść z namiotu, gdy Hari odwrócił się do niego raz jeszcze, z miną lodowatą jak ośnieżona skała. – Chyba mógłbym ci zadać to samo pytanie.
6 Caine’obójca zatrzymał się. Spojrzał przez ramię. – Co masz na myśli? – Zastanawiałeś się kiedyś, ile będzie cię kosztować zniszczenie mnie? – Hari, Hari – zbeształ go Caine’obójca. – Chyba już minął czas, kiedy mogłeś się spodziewać, że potraktuję twoje pogróżki poważnie, prawda? – To nie jest pogróżka, dzieciaku. No dobra, powiedzmy, że rzeczywiście odebrałem ci rodziców. Ty odebrałeś mi żonę i będziesz patrzył, jak umieram. Nieważne. – Hari wzruszył ramieniem. – W porządku. Naprawdę mam to serdecznie w dupie. Już jestem martwy. Ale jak będziesz żył z tym, co zrobiłeś? – A co ja zrobiłem? – parsknął Caine’obójca. – Uratowałem świat przed Wrogiem Boga. – Dzieciaku, dzieciaku... – Hari naśladował besztający ton Caine’obójcy. – Niczego nie uratowałeś. Kiedy udało wam się z Garrettem zabić Shannę, zniszczyłeś Cesarstwo Ankhańskie. Klasztory, Lipke, Kor i Paqulę też. Właściwie wszyscy na tym kontynencie umrą, nim upłynie rok. – To śmieszne. – Pewnie. A myślisz, że co Pallas tam robiła, ty pieprzony kretynie? Upiorny dreszcz przebiegł Caine’obójcy po kręgosłupie, chropowate wzdrygnięcie, jakby przesunął palcami po niepolakierowanym drewnie. – Mówisz o chorobie wicekróla Garrette’a, tej, którą zaraził podludzi. – Wiedziałeś? Caine’obójca spojrzał na szczerze zadziwionego Hariego. Cóż, przynajmniej udało mi się zrobić na nim wrażenie. Żałował, że to nie sprawiło mu przyjemności; żałował, że nie może chłodno odpowiedzieć „wiem wiele rzeczy”, jak czarodziej z opowieści powtarzanych przy ognisku. Zamiast tego poczuł, że zaciska mu się żołądek, i odpowiedział tylko: – Tak. – Niech to diabli, dzieciaku. – Hari pokręcił głową, mrużąc z niedowierzaniem oczy. – Niech cię... Myślałem, że to ja jestem twardy. Więc to wszystko zaczęło się do Garrette’a, hę? Caine’obójca pokręcił głową. – Wszystko zaczęło się od ciebie. I Creele’a.
– Co ci powiedział Garrette? – Powiedział... że to się nazywa haerw... haerwu... – HRVP – podsunął mu Hari. – Zgadza się. Ile Vinse powiedział ci na ten temat? Caine’obójca nagle poczuł, że w płóciennym namiocie zgęstniało powietrze. Było gęste jak woda, jak gulasz, ledwie mógł je wciągnąć do płuc. – Wystarczająco dużo – odpowiedział cieniutkim głosem. – A mimo to zrealizowałeś plan. – Nie rozumiesz. – Garrette nie żył. Mnie dorwałeś. Dlaczego Pallas musiała zginąć? Caine’obójca pozwolił sobie na wąski, zimny uśmieszek. – Powody są dla prostaków. Ale Hari patrzył spokojnie, dopóki jego rozmówca nie odwrócił wzroku. – Mógłbym powiedzieć, że myślałem, że uratuje cię z moich rąk – odpowiedział Caine’obójca. – Mógłbym powiedzieć, że z powodu umowy, którą zawarłem w imieniu Klasztorów i której musiałem dotrzymać. Ale to nie byłaby prawda. Prawda jest prostsza i zarazem bardziej skomplikowana: zginęła, bo ją kochałeś, a ja chciałem patrzeć, jak ty patrzysz na jej śmierć. Hari pokiwał głową, ściągając brwi, jakby rozumiał i szanował takie pragnienie. Znowu zmrużył powieki. – Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Garrette chciał jej śmierci? – Powiedział... powiedział, że uchroniłaby elfy przed tą chorobą. – Nie tylko elfy. Upiorny dreszcz groził, że przemieni się w drżenie. – Wicekról zapewnił mnie, że ludziom nie grozi... – Ludziom. Jasne. – Cień dawnego, wilczego uśmiechu Caine’a powrócił na usta Hariego. – Tylko trzeba pamiętać, że dla Garrette’a ludzie to Artanie. Zrozumienie tych słów przyprawiło Caine’obójcę o mdłości. – Oto pytanie. Garrette cię zaszczepił, prawda? Prawdopodobnie zaszczepił większość ludzi w Transdei. Wzięli taką czarną rzecz, przycisnęli ci do ramienia, pociągnęli za cyngiel i to zrobiło takie pssyt. Dostałeś to? – Tak... tak, dostałem. I wszyscy pracownicy ambasady, większość górników i tragarzy kolejowych... – Jesteś szczęśliwym zwycięzcą, dzieciaku. Główna nagroda: miejsce w pierwszym rzędzie w chwili końca świata. – Powiedział... powiedział, że to tylko środki ostrożności... – I tylko dlatego, że to przyszło z tego świata, z mojego świata, a on miał cały ten bajerancki sprzęt i w ogóle, uznałeś, że wie, co mówi. – Ja... – Caine’obójca zamknął oczy. – Tak.
– I to jest problem z wami, tępakami, którzy myślą, że mają wykształcenie – zadrwił brutalnie Hari. – Zawsze myślicie, że jak ktoś mówi tak jak wy, to nie jest kretynem. Ale on był kretynem. I ty też, bo myślałeś, że on nie jest. Caine’obójca nie potrafił odpowiedzieć. – To już się rozpętało w Ankhanie. Dlatego Pallas się zjawiła. Ludzie chorują. Prawdziwi ludzie. Już umierają. Zabijają się. Zamykają się w gorączce, bo już na tyle im odbija, że myślą, że wszyscy chcą ich zabić. Shanna... Pallas... była jedyną nadzieją dla ludzi na tym kontynencie. Zabiłeś ją. Moje gratulacje. Będziesz mógł patrzeć, jak wszyscy umierają. Caine’obójca wyciągnął na oślep rękę i złapał się płótna namiotu, żeby nie stracić równowagi. – Patrzeć... – wymamrotał. – Pewnie. To właśnie zapewniła ci ta mała czarna, sycząca rzecz. Nie zachorujesz. Jesteś odporny, jak ja. Masz fart, co? – Kłamiesz – wymamrotał Caine’obójca. Podobało mu się, jak to zabrzmiało, więc powtórzył z większą mocą: – Kłamiesz. Wymyśliłeś to wszystko. Oczywiście, że kłamał – czy to nie ten człowiek był kiedyś Caine’em? Caine’obójca ranił go od wielu dni, i to była jedyna rzecz, jaką ten kaleka mógł wymyślić, żeby odpłacić się oprawcy: głupie, złośliwe kłamstwo. – Aha, jasne. Pewnie. Kłamię – zgodził się Hari z ponurym uśmiechem drapieżnika. – Przecież masz te swoje moce, użyj ich, ty durny złamasie. – Nie muszę – odpowiedział stanowczym głosem Caine’obójca. – To oczywiste kłamstwo. Dlaczego Królowa Aktirich miałaby zawracać sobie głowę ludźmi z Ankhany? – Może dlatego, że nie była żadną pieprzoną Królową Aktirich. Może dlatego, że Kościół kłamał na jej temat przez te wszystkie lata. Może dlatego, że troszczyła się o wszystko, co żyje, nawet o takich bezużytecznych tępych złamasów jak ty. Hari otaksował go wzrokiem, obrzucił przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów, jakby oceniał każdą jego cechę. A potem powiedział: – Złożyłeś przysięgę, kiedy stałeś się bratem zakonnym. Złożyłeś przysięgę, że od tego dnia z każdym oddechem będziesz wspierał Przyszłość Ludzkości i jej bronił. I tak jej dotrzymałeś. Zabiłeś ich. Ich wszystkich. Wybiłeś całą rasę ludzką, bo chciałeś mnie zranić. Caine’obójca chwycił się płótna obiema rękami. Żołądek mu się wzburzył, w gardle urosła gula. – Ty też złożyłeś przysięgę – upierał się desperacko. – I spójrz na wszystkie niezliczone życia, które odebrałeś, na cierpienie, które spowodowałeś...! – No tak, cóż, sam to powiedziałeś – odparł Hari, wzruszając ramieniem. – Jestem Wrogiem Boga.
7 W porcie, poniżej miejsca, w którym stał Caine’obójca, orkiestra wojskowa zaczęła grać „Król nad króle”, maszerując w miejscu. Pierwsze nuty cesarskiego hymnu sprawiły, że powrócił do teraźniejszości. W refrenie, po pierwszej zwrotce różnorodne dźwięki zazębiły się jak zębatki w przekładni; złote światło słoneczne rozbłyskiwało na wypolerowanym mosiądzu zgodnie z ociężałym rytmem. Rycerze Pałacowi zajęli krokiem marszowym swoje miejsca wokół wozu, beznamiętni jak lalki pod zdobionymi złotym filigranem stalowymi hełmami. Ich halabardy w kolorze krwi zakreśliły identyczny łuk, jak ramiona pięćdziesięciu idealnie zsynchronizowanych metronomów. Egzoterycy, którzy nieśli nosze z kaleką, chwycili za sznury przy uzdach koni i ruszyli. Mężczyzna, który był Caine’em, zwisał z pasów mocujących go do stojaka na platformie, kołysząc się lekko wraz z wozem, z głową spuszczoną, jakby był nieprzytomny. Orkiestra przeszła gładko od „Króla nad króle” do „Bożej sprawiedliwości”. Caine’obójca wyprostował się. Powoli, z rozmysłem wyciągnął z dłoni drzazgę i zmarszczył brwi, widząc kropelkę krwi, która zebrała się w maleńkiej rance. Jak to się stało, że tak łatwo dał się pokonać? Już nie wątpił w to, że Hari powiedział mu prawdę. Cokolwiek stało się w Mieście Obcych, to było tylko preludium. Miasto chorowało, ropiało szaleństwem. Wyczuwał to, wyłapywał zapach choroby w powietrzu. Mógł zamknąć oczy i zobaczyć: zobaczyć pot na bladych, zimnych czołach; oczy płonące gorączką, rzucające ukradkowe spojrzenia, podczas gdy drżące ręce ostrzyły noże; bąbelki piany w kącikach wysuszonych, pękających ust. Nie potrzebował mocy, żeby zobaczyć to wszystko. Widział, że to tam jest. Wiedział, bo kłamstwo było zbyt proste. Zbyt tanie. A wiedział po wielu latach studiów, że zwycięstwa Caine’a nigdy nie były tanie. Zawsze kosztowały, ostatecznie kosztowały więcej, niż stać było na to samego Boga. Ogarnęła go trwoga, dreszcz niesamowitości, kiedy policzył dni i noce ich podróży z gór. Hari wiedział to od samego początku. Jednym prostym zdaniem człowiek, który był Caine’em, wbił Caine’obójcy jego własne zwycięstwo prosto w serce i spalił trupa, aż został tylko trujący popiół. Przez cały ten czas, mimo bólu, chował to w sobie, czekał. Czekał, aż ten cios będzie mógł zabić. Własne przeznaczenie zdradziło Caine’obójcę, uczyniło z niego niszczyciela na skalę, która przerastała nawet Cainea. Przeznaczeniu – zrozumiał z gorzką pewnością – nie można ufać. Nie miał pojęcia, co teraz powinien zrobić. Nie mając przeznaczenia, które by nim kierowało, zagubił się w rozległej ciemności. Każdy obrany kierunek będzie całkowicie przypadkowy; nie będzie miał więcej sensu, nie przyniesie więcej nadziei niż siedzenie w miejscu. Które nie miało żadnego sensu i nie oferowało żadnej nadziei.
Przeskoczył przez poręcz i wylądował na pokładzie jak kot. Na tę potrzebę istniała tylko jedna odpowiedź, a ta odpowiedź znajdowała się w topornym namiocie, który pełnił funkcję kabiny Hariego. Wszedł do środka. Jego dobytek ograniczał się do trzech rzeczy: kufra z ubraniami, skrzyni z mieczem świętego Berne’a przywiezionym z gór, aby bezpiecznie spoczął w ambasadzie ankhańskiej, oraz urządzenia wielkości walizki z dwoma uchwytami pokrytymi złotą blachą i zwierciadłem z posrebrzanego szkła pomiędzy nimi. Za te uchwyty złapał Caine’obójca i w to lustro właśnie spojrzał bladymi jak lód oczami. To ostatni raz, powiedział sobie – obiecał sobie jak pijak sięgający po jeszcze jedną szklaneczkę whisky, żeby popodziwiać bursztynowy blask w słońcu. Ostatni raz. Jęknął jak namiętny kochanek, nisko i gardłowo, kiedy wszedł w człowieka, który był Caine’em.
8 Chyba to ryk publiczności wyciąga mnie z czarnej dziury. Ludzie są wszędzie, wszędzie wokół mnie, gapią się, krzyczą, wiwatują, wytykają mnie palcami. Gdzieś w pobliżu jest też orkiestra... O, tam są, maszerują na przodzie, grając jakieś wyjątkowo paskudne gówno, które brzmi jak pieśń pogrzebowa Maksa Regera w transkrypcji Johna Philipa Sousa. Łańcuchy – przykuli mnie łańcuchami, jakby istniała szansa, że mógłbym uciec: nadgarstki przypięli mi kajdanami do talii; łańcuchami (długimi na dwie stopy i grubszymi niż mój palec) przymocowali mnie w jakiejś uprzęży dla wisielców do znajdującej się przede mną kłody; kolejne łańcuchy podpięli do pasów na moich ramionach i teraz zwisam na nich z jakiegoś drewnianego stojaka, dzięki czemu każdy może się na mnie napatrzeć. Ludzie zwieszają się z okien, machają, rzucają różnymi rzeczami – gruda czegoś mokrego uderza mnie w prawą rękę i rozbryzguje się na piersi; duszący, przyprawiający o mdłości smród przywołuje z mojej steranej pamięci słowo: fura. Tak nazywano wozy podobne do tego, na którym jadę w tej koszmarnej paradzie – fura. We Francji takim wozem na gnój wożono skazańców. Przykuli mnie w wozie na gnój. Ładny dzień na paradę. Słońce zawsze świeci tu jaśniej, jest bardziej żółte i gorętsze, przepływające obłoczki, jak z waty, są czystsze i konkretniejsze, gdy przetaczają się przez niebo tak niebieskie, że człowiekowi chce się płakać. Gorąco jak na tę porę roku, gorąco jak w Los Angeles jesienią, a Ankhana zwykle bardziej przypomina Londyn. Mgła i deszcz, o tym marzę – o czymś, co zagoniłoby tłumy do domów, o czymś, co naprawdę mówiłoby „Anglia”. O tym marzę, jakby mi zostały jeszcze jakieś życzenia. Zamiast tego dostałem Hollywood. Myślę, że na swój chory sposób to nawet pasuje.
Przypomina mi się ze starych filmów, że na takim wozie powinno się stać wyprostowanym. To tradycja. Jeszcze jedna pieprzona rzecz, której nie mogę zrobić jak trzeba. Opowieść o dwóch miastach... Scaramouche... Szkarłatny Kwiat z Leslie’em Howardem... to był ulubiony film Shanny... Shanna. O, Chryste... Ciężar tej myśli grozi tym, że resztki mojego kręgosłupa pękną, i światło dnia ucieka ode mnie, kiedy spiralą znowu opadam w czarną dziurę. W czarnej dziurze panuje ciepła i przyjazna ciemność. Tutaj żyłem, tu przetrwałem większość dni od Transdei, za każdym razem, kiedy Raithe, skurwysyn o zamszowej twarzy, zostawiał mnie w spokoju. Za towarzystwo mam tam przyjazne fantazje o tym, że ktoś odstrzeliwuje mi łeb jednym z karabinów noszonych przez niektórych braciszków Raithe’a pod szatami, tak żeby przypominały ukryte miecze. Czuję dokładnie, jak to by wyglądało, ale w zwolnionym tempie, na filmie kręconym dwieście klatek na sekundę: pocisk wchodzi, rozdzierając skórę głowy i przebijając czaszkę, leci, rozłupując mi mózg, a za nim nadchodzi zapomnienie, aż w końcu z drugiej strony mojej głowy wybucha dziura wielkości pięści. Mogę sobie o tym marzyć i być szczęśliwym. Strzał w głowę to tyko jeden z moich przyjaciół. Czasem pocieszam się krótkim ostrzem w sercu – ciemność wspina się tętnicą szyjną jak krew kłębiąca się w wodzie morskiej; czasem kłąb krwi jest dosłowny, kiedy patrzę, jak, pulsując, wypływa z otwartych nadgarstków. Nadgarstki, do diabła – kroiłem dość mięsa w swoim życiu, żeby lepiej to załatwić, gdyby dano mi szansę. Wystarczyłoby mi ostrze calowej długości, żeby otworzyć sobie tętnicę udową – to by mi dało rajskie zapomnienie niemal tak szybko jak cios w serce. To byłoby łatwe. Żadnego wahania przy cięciu: moje nogi już są martwe. Nawet by nie zapiekło. Nie potrzebuję bólu. Nie zamierzam się karać. Liczy się tylko niepamięć. Wszystko poza tym to jedynie gra wstępna. Naprawdę chciałbym odpocząć, odpłynąć w półdrzemkę, żeby odciąć się od brzydkiej prawdy na swój temat, ale tłum mi nie pozwoli. Cały czas skanduje moje imię w obrzydliwy, kpiący sposób, co tylko przypomina mi, że ludzie w masie to naprawdę nędzne kreatury. Kiedy miałem dziesięć lat, próbowałem zabić dzieciaka, który tak wyśpiewywał moje imię – jedyna różnica polegała na tym, że on znał moje prawdziwe imię. Ci idioci cały czas nazywają mnie Caine’em. Zignorowałbym ich, ale upierają się – z pomocą kawałków owoców, jajek, grudek końskiego łajna i od czasu do czasu kamieni – żebym poświęcił im uwagę. Co pewien czas ktoś rzuca garścią żwiru; część przykleja się do żółtka jaj, miąższu owoców i lepiącego się gówna, część wpada mi za kołnierz, zsuwa po piersi, plecach, żebrach i drapie otwarte rany
od poparzeń. Parada przechodzi trochę zbyt blisko niektórych budynków, a dzieciaki w oknach urządzają sobie zawody, kto splunie największą grudą flegmy na moje włosy. Nie można odpocząć sobie w ciemności, kiedy cały czas leci na ciebie gówno, orkiestra ryczy i słońce odbija się od każdego opalizującego galonu, mosiężnego rogu i halabardy wypolerowanej jak szkarłatne stalowe lustro. A najgorsze jest to, że – to naprawdę odrażająca obrzydliwość, która każe mi gardzić sobą tak, że to przekracza wszelkie masochistyczne fantazje o nienawiści do siebie – nie mogę przestać grać. Nadal to robię: nadal patrzę, nadal komentuję, nadal opisuję, co czuję. Nawet na dnie dołu, gdy płynę ku ciemności, mojemu jedynemu pragnieniu, muszę sobie mówić, co robię. Mówię sam sobie. Siedem lat temu, kiedy byłem po raz ostatni w Ankhanie, kiedy leżałem na mokrym piasku Stadionu Zwycięstwa, myślałem, że rozumiem. Myślałem, że wiem, kto naprawdę jest moim wrogiem: moja widownia. Ale nadal gram. Teraz moją jedyną widownią jestem ja sam. O boże, boże, jaką obrzydliwą, obrzydliwą istotą jestem. Bo przecież właśnie po to wszystko to robiłem. Po to, co tu teraz jest. Co się teraz dzieje. Dla tej parady. Dlatego właśnie Shanna nie żyje. Dlatego Faith odeszła na zawsze. To właśnie zabiło tatę i ukradło każdą radość, o której marzyłem. I tak właśnie: oto tu jestem. W centrum uwagi. Główne Wydarzenie. Orkiestra gra, słońce świeci, ludzie w Ankhanie skandują moje imię – żadne piekło nie mogłoby bardziej boleć. I wszystko po to, żebym mógł być gwiazdą.
9 Caine’obójca oderwał się od Zwierciadła Caine’a, łapiąc spazmatycznie powietrze. Otarł pot z ust drżącą ręką. Powinienem był wywalić to przeklęte urządzenie do rzeki, pomyślał. Zapanował nad drżeniem i uspokoił oddech, ale osłabienie w członkach sprawiło, że zatoczył się, wychodząc. Zamiast wyrzucić Zwierciadło Caine’a do rzeki, gdzie było jego miejsce, Caine’obójca niechętnie dał srebrnego barona ogrowi, który pracował przy żerdzi na barce, żeby zaniósł je razem z kufrem z ubraniami do ambasady. Skrzynkę z Kosallem zaniesie osobiście. Była wąska i płaska, o połowę dłuższa niż jego ręka, zbudowana z lekkich, sprężystych deseczek pokrytych skórą i połączonych mosiężnymi gwoździami.
Trzymał skrzynkę tak, jak się trzyma dziecko. Zmarszczył brwi. Znajdowała się w niej najświętsza relikwia Kościoła, utracona na siedem lat; broń mocy, za pomocą której święty Berne nie tylko obalił Księcia Chaosu, ale teraz również zgładził Królową Aktirich. Caine’obójca uznał, że to niezwykle ciekawe: chociaż dobrze wiedział, że Caine to tylko człowiek, że Berne był gwałcicielem i mordercą, a później trupem napędzanym przez demona, i że sam Ma’elKoth nie był niczym więcej jak politycznym więźniem na ziemiach Aktirich, niesienie tej broni mimo wszystko wywołało w nim pobożny dreszcz. Mimo że teraz znał prawdę kryjącą się za wiarą, którą praktykował przez tyle lat, wiara pozostała. Jakimś cudem nadal był w stanie widzieć w Cainie i zwykłego człowieka, i Wroga Boga, nie czując sprzeczności. W skrzynce leżało ostrze, które było tylko bronią, ale też mitycznym symbolem mocy boga – który był tylko człowiekiem, a mimo to bogiem. Ciekawe, w rzeczy samej. Jako symbol miecz był dla niego zbyt potężny. Wcześniej zamierzał – i nadal miał taki plan – zamknąć go w Chronionym Skarbcu ambasady. Pozwoliłby zdecydować Radzie Braci, co ostatecznie zrobić z mieczem. Ale nie mógł po prostu przewiesić go przez ramię i odejść, nie teraz. Przewiózł miecz rzeką, dostarczył bezpiecznie, nigdy nie otworzył skrzynki... Nie był w stanie oddać go, nie spojrzawszy na niego raz jeszcze, ten ostatni raz. Nie mógł jednak zmusić się do otwarcia pudła w tej chwili, w tym miejscu, nie w tym topornym namiocie z płótna i deszczułek, nie, kiedy w każdej chwili ktoś może mu przeszkodzić, odkryć go. Nie, kiedy mogą go podejrzeć jakieś tępe, niczego niepojmujące oczy. To nic wstydliwego, upierał się w myślach. Nie ma w tym nic wstydliwego, ale to osobista sprawa. Wsunął skrzynkę pod ramię i wyszedł na zalany słońcem pokład. Wokół niego załoga barki była zajęta prostymi pracami, czasem tylko ktoś zerkał na niego obojętnie. Kiedy stał w progu namiotu, przyczłapał do niego załogant. – Schodzi pan? Namiot już niepotrzebny? – Namiot? – powtórzył z roztargnieniem Caine’obójca, odsuwając się. – Tak. Już niepotrzebny. A jednak nie mógł się zmusić, żeby wynieść pudełko z barki. Oczywiście najprościej byłoby wejść do miasta, znaleźć sobie pokój w jakiejś tawernie, pokój z zamkiem w drzwiach. Najprościej, ale to nie znaczy, że łatwo. Wręcz przeciwnie. Gdzieś w głębi jego trzewi czaił się strach w związku z tym, co zamierzał zrobić, jakby miecz miał nad nim władzę, podobnie jak Zwierciadło Caine’a. Tu, na barce, jakoś nad tym panował. Ściskając skrzynkę pod pachą, złożył palce w skomplikowany węzeł, odetchnął głęboko trzy razy i zniknął ze świadomości załogi barki. Każdy, kto na niego spojrzy, w jednej chwili zapomni o jego istnieniu; każdy, kto o nim pomyśli, uzna, że zszedł z pokładu razem z triumfalnym pochodem. Caine’obójca przekradł się na pokład rufowy, przyklęknął i wpełzł w
wąski tunel między niechlujnie ustawionymi skrzynkami z towarem wiezionym do Terańskiej Delty, gdzie Wielka Chambaygen wpada do morza. Przyklęknął, położył skrzynkę na pokładzie przed sobą. Zamknął z czcią oczy, po omacku otworzył zasuwki i odchylił wieko. Zakrył twarz dłońmi i oddychał przez palce, dopóki się nie uspokoił. Potem powoli otworzył oczy i zabrał ręce. Spojrzał na nagie ostrze w wyścielanym niebieskim aksamitem etui. Cienie skrzynek były poprzecinanie światłem słonecznym przebijającym się przez szczeliny między deskami. Jeden z promieni padał na ostrze Kosalla, złocąc je. Długa, prosta, szara stal, przy jelcu szeroka na dłoń, z wymalowanymi srebrnymi runami, teraz pociemniała od brązowych plam krwi Królowej Aktirich. Nie otarł posoki, bojąc się, że zniszczy nieznaną magję zawartą w runach, i z tego samego powodu nie włożył ostrza do pochwy. Kosall. Ostrze świętego Bernea. Rękojeść miała półtorej piędzi długości, głowicę w kształcie prostej, stalowej gałki i była owinięta poplamioną od potu skórą. Ręce mu się trzęsły, przysuwały się i odsuwały jak niespokojne ćmy. Ośmieli się podnieść miecz ten jeden raz? A mógłby nie? Położył palce na jelcu, delikatnie, jakby składał pocałunek. Pogładził zimną stal, a potem śmiało wziął ją do ręki. Kiedy zacisnął dłoń na owiniętej skórą rękojeści, miecz ożył. Ciepłe, pomrukujące mocą ostrze sprawiło, że prawie osłabł z żądzy. Wyjął miecz z etui i wzniósł go przed oczami. Ostrze, które przecięło ciało Caine’a. Trzymając skórę poplamioną potem świętego Berne’a, czuł to: czuł, jak bucząca stal przecina skórę, twarde mięśnie brzucha Caine’a i kłębowisko wnętrzności, jak skwierczy u podstawy kręgosłupa. Nie mogąc złapać tchu, trzęsąc się, sięgnął umysłem i dotknął stali, badając jej energię i szukając w niej wspomnienia krwi i kości Caine’a. Swoją mocą wejrzał w ostrze... I coś wewnątrz klingi pochwyciło go, złapało jego oczy, serce, członki. Z gardła niemal wydobył się krzyk, zduszony konwulsyjnym uściskiem; Caine’obójca wygiął się w łuk, oczy uciekły mu w głąb czaszki. Poleciał do tyłu, w ciemność. Kiedy uderzył o pokład, odbił się jak drewniana lalka.
Smoczyca była człowiekiem, ale była też smoczycą. Wiele napisano już w innych miejscach o naturze smoczego rodzaju. Większość z tych rzeczy to bzdury. Smoki jako gatunek nie są złymi stworzeniami nastawionymi na bezmyślną rzeź. Nie są tylko wielkimi, skrzydlatymi jaszczurkami, śpiącymi na kopcach skarbów. Nie są też siłami żywiołów ani skarbnicami nadnaturalnej mądrości. Przede wszystkim są indywidualistami. Prawdziwa natura jednego może się bardzo różnić od natury drugiego. Istnieją jednak pewne twierdzenia, które spokojnie można uznać za prawdziwe dla całego gatunku. Smoki bywają zwykle zaborcze, mściwe, zazdrosne, jeśli idzie o ziemię i własność, wyjątkowo zawzięte, gdy stają w ich obronie. Chociaż niełatwo wpadają w gniew, potrafią być niezwykle niebezpieczne, gdy już się rozgniewają, nie mniej niż smoczyca broniąca młodych. Pod tym względem smoki bardzo przypominają ludzi. Dlatego właśnie smoczyca mogła być człowiekiem, a mimo to smoczycą. Żyła zgodnie z obyczajami swojego rodzaju; cierpliwie nadzorowała swoją własność i na przestrzeni lat stopniowo, powoli rozszerzała jej granice. Opiekowała się swoimi stadami, pomnażała bogactwo, od czasu do czasu napadała na nieostrożnego sąsiada. Trzymała się niemal zupełnie na uboczu, niezainteresowana wydarzeniami w szerszym świecie. Możliwe, że nigdy by się nie pojawiła w tej historii, gdyby nie to, że w czasie jednej napaści – napaści w imię zemsty na swoim najbardziej znienawidzonym wrogu – zabrała dziecko rzeki. Dziecka rzeki szukał bóg pyłu i popiołów. I tak smoczyca stała się częścią tej historii.
TRZYNAŚCIE 1 Avery Shanks otarła krew z rozciętej dolnej wargi, spojrzała na wnuczkę i zastanowiła się nad fundamentalną nieprzewidywalnością życia. To była nietypowa rozrywka i odkryła, że jest to dla niej trudne i niewygodne. Uważała się raczej za osobę aktywną niż skłonną do kontemplacji – kobietę czynu, szybko podejmującą decyzje. Była działaniem. Czasownikiem. A jednak teraz nieoczekiwanie rzeczywistość zaszła ją od tyłu i ogłuszyła. Czasownik stał się dopełnieniem, przyszpilonym i pobitym przez siłę, której nie była w stanie się przeciwstawić. Ta siła nie dbała o jej obraz samej siebie jako bezlitosnej w swojej determinacji. Pozwalała jej tylko na podejmowanie decyzji w ograniczonym zakresie, sztywno zamkniętym w murach twierdzy, jaką było jej serce. Avery Shanks, która żyła prostymi zdaniami oznajmującymi, teraz musiała zaakceptować tryb warunkowy, choćby nie wiadomo jak bardzo ją to gryzło. Możliwe, że kochała to dziecko. Tylko nieliczni z tych, którzy znali Avery Shanks, podejrzewaliby, że jest zdolna do takich uczuć. Gdyby ją samą zapytać, zaprzeczyłaby. Dla niej miłość była mniej uczuciem – bardziej presją, fizycznym naciskiem – które ściskało jej serce, płuca, każdą jej część, i dręczyło bezlitośnie. W szaleńczych chwilach zwidów, jakie jej się przytrafiły, gdy za bardzo pobłażała sobie z alkoholem i środkami uspokajającymi, widziała potwora na swoim ramieniu, którego macki wsuwały się do jej piersi przez zaciskające się usta w ciele. Ten potwór odrażającymi mackami zmuszał ją do ruchu, do podejmowania niemądrych decyzji i idiotycznych działań, a czasem zwyczajnie, po prostu z czystej złośliwości, zadawał jej ból. Tym właśnie dla Avery Shanks była miłość. Kochała Karla. Siedem lat brutalnego zaprzeczania samej sobie sprawiło, że potwór, który torturował ją od śmierci Karla, skurczył się, niemal stracił panowanie nad nią i w końcu mógł tylko od czasu do czasu wywołać bolesny skurcz. Teraz żołądek Avery Shanks zaciskał się ze strachu, kiedy patrzyła na wnuczkę: ten potwór mógł wrócić. I miał twarz dziecka, które zobaczyła pierwszy raz raptem tydzień temu.
– Faith – powiedziała stanowczo, chociaż jednocześnie wyciągnęła rękę z lękliwą czułością, żeby wygładzić włosy dziecka; Karl w jej wieku miał prawie takie same włosy. – Faith, musisz leżeć i nie ruszać się. Leż nieruchomo dla babci, hm? Faith powoli się uspokoiła. Z drżeniem opadło napięcie w jej ciele – jakby nagle poluzowano linę nośną mostu wiszącego. Od dwóch dni prawie się nie odzywała, a jej oczy pozostawały puste jak letnie niebo. Ściany pokoju, podłogę i sufit wyłożono miękkim, sprężystym białym plastikiem. SynTech podpisał kontrakt na produkcję cel aresztu dla Policji Społecznej poprzez Petrocal, firmę, którą nabył dzięki małżeństwu Avery z ojcem jej dzieci, nieżyjącym już Carltonem Norwoodem. Dzięki temu przygotowanie tego pokoju w rezydencji Avery w Bostonie było szybkie i względnie tanie. Ekran szerszy niż rozpiętość rąk Faith dominował na jednej ze ścian, ale specjalnie go rozstrojono, więc tylko śnieżył. Oceaniczny szum sączył się z ukrytych głośników. Od niedzielnego poranka to było jedyne pomieszczenie, w którym Faith mogła otworzyć oczy i nie krzyczeć. Technik podziękował Avery skinieniem głowy i podniósł tiarę z niebieskawoszarego metalu, z której wyrastały delikatne, niemal niewidoczne sondy nerwowe. – W porządku, Biznesmenko Shanks. Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? Avery westchnęła. – Tak. Ale to ostatni raz. Pogłaskała Faith po rękach i stanowczo złapała ją za nadgarstki. – Nie ruszaj się, Faith. Nie będzie bolało, obiecuję. Od niedzieli przeprowadzono na dziecku dziesiątki badań – każde możliwe badanie neurologiczne, które można było wykonać, stosując jednocześnie środki uspokajające. Nie wykryto niczego nieprawidłowego. Pracownik Lieberman, osobisty Lekarz Avery Shanks, sprytnie zdiagnozował „chroniczną katatonię idiopatyczną”. Kiedy zajrzała do słownika i odkryła, że taka diagnoza w prostym języku znaczy „dziecko nie będzie się ruszać, nie będzie mówić i nie wiem dlaczego”, natychmiast go zwolniła. Następny Lekarz, który badał Faith i nie był w stanie znaleźć organicznej przyczyny jej zachowania, zasugerował, że mogła przeżyć jakiegoś rodzaju wstrząs emocjonalny. Avery warknęła tylko, że nie potrzebuje neurologa za sto marek za godzinę, żeby jej mówił, że dziecko, które z katatonii przechodzi w konwulsje i z powrotem, może mieć problemy emocjonalne. Wreszcie, w desperackim odruchu postanowiła podłączyć dziecku zestaw sond nerwowych, które działają trochę jak niewymagająca interwencji chirurgicznej wersja myśloemitera. Czuła, że jeśli będzie mogła zobaczyć to, co zobaczyła Faith, to może zrozumie, dlaczego mała tak cierpi.
Obawiała się, że już rozumie. Sondy nerwowe były ostatnią próbą przekonania siebie, że jednak się myli. Proces dopasowywania i dostrajania sond doprowadził Faith do ataku z konwulsjami, pomimo dużej dawki środków uspokajających. Próbowali dokonać wstępnej regulacji, dopóki była uśpiona lekami, ale kiedy się obudziła, napady były dwa razy gorsze. Każda próba unieruchomienia Faith – z wyjątkiem dotyku Avery – dawała podobne efekty. I tak, ostatnią próbę podjęto, korzystając jedynie z dotyku i głosu Avery, które miały uspokoić dziecko. Avery trzymała Faith za nadgarstki i mruczała jej do ucha obce słowa, wyrażenia, które niezręcznie brzmiały w jej ustach: – Cicho, Faith. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Babcia tu jest i wszystko będzie dobrze. Jeśli to nie podziała, będzie musiała w końcu wezwać Tan’elKotha. Opuściła głowę, z siwymi włosami ściętymi na jeża, krzywiąc się i zaciskając usta tak, że tworzyły twardą linię, ostrą jak skalpel. Obiecała sobie, że najpierw sprawdzi każdą inną możliwość. Zbyt wiele razy oglądała pośrednio Z miłości do Pallas Ril; doskonale wiedziała, że Tan’elKothowi nie można ufać. Nawet odrobinę. Mocniej zacisnęła ręce na nadgarstkach Faith, kiedy technik spróbował wsunąć raz jeszcze tiarę na głowę dziewczynki. Poprzedni atak drgawek był na tyle gwałtowny, że Faith zaczęła wymachiwać lewą ręką – a od początkowego napadu prawie nie poruszyła żadną kończyną. To nieoczekiwane machanie ręką zamieniło się w celny cios i Avery miała teraz opuchniętą i lekko zakrwawioną wargę. Przez większość sobotniego popołudnia – w czasie lotu do domu i później – zajmowała się niezbędnymi przygotowaniami: szkoła z internatem, guwernantka, nakaz sądowy przyznający jej prawo do wszystkich ubrań Faith, zabawek i wszelkiej własności z domu Michaelsona, potok sprzedawców wędrujących przez rezydencję Shanksów z najróżniejszymi ubraniami i dodatkami stosownymi dla młodej Biznesmenki w pierwszych miesiącach szkoły. Spędziła więcej czasu z Faith niż to zapewne było niezbędne. Odkryła nieoczekiwaną przyjemność, jaką dawało jej towarzystwo tego dziecka. Posłuszeństwo Faith, które nigdy nie było służalcze, zrównoważone i szczere spojrzenie, spokojne przyjmowanie każdego słowa Avery w połączeniu z nieustraszoną odwagą i pewnością siebie... niemal pod każdym względem, pomyślała z rozmarzeniem Avery, było to dziecko, jakie sama chciałaby mieć. Zamiast tego obarczono ją trójką narowistych słabeuszy: synów, którzy dokuczali sobie nawzajem – i jej – ciosami w plecy i drobnymi zdradami, lizusostwem i manipulacjami, za pomocą których chcieli wkraść się w jej łaski. Nawet Karl, jej kochany, złoty chłopiec, najmłodszy i najbystrzejszy z synów – nawet on nie dorastał do nazwiska Shanksów. Och, zbliżył się do tego celu bardziej niż bracia, to prawda: przeciwstawiając się jej wyraźnym życzeniom i wstępując do Konserwatorium Studyjnego, by realizować karierę Aktorską, okazał się jedynym dzieckiem, które udowodniło, że ma kręgosłup.
To była jej wina: źle wyszła za mąż. Firma jej męża, Petrocal, ukrywała swoją słabość do chwili ceremonii, która wprowadziła go pod egidę imperium Shanksów. Gdyby wiedziała, jak nędzna jest ta firma, nigdy by za niego nie wyszła. Siła korporacji odzwierciedla siłę i charakter właściciela. Ale kiedy patrzyła na Faith, zastanawiała się, czy może nie żądała zbyt wiele od Karla. Może prawdziwa moc charakteru Shanksów przeskoczyła o jedno pokolenie. Może Shanksem, na którego czekał świat, jest ta złotowłosa dziewczynka. To była oburzająco romantyczna fantazja – z gatunku tych mglistych marzeń, za które jej dziecko zostałoby co najmniej surowo zbesztane – ale ze wszech miar było to możliwe. I już sama ta możliwość była upajająca. Tamtego sobotniego wieczoru pomimo złowieszczego tonu rozmowy z Tan’elKothem, Avery Shanks znalazła się niebezpiecznie blisko szczęścia. Ale w niedzielny poranek... Hari... Hari, jestem ranna, musisz mi pomóc. Hari, Hari, proszę... I to niewinne, romantyczne marzenie, na które Avery Shanks sobie pozwoliła – choć na tak krótko – w tej jednej chwili spaliło jej serce na popiół. W mroku tych zgliszcz, głęboko pod dogasającymi szczątkami, czuła, że za nową ranę zadaną przyszłości Shanksów w jakiś sposób winę ponosi Michaelson. Znowu. Dziecko resztę dnia spędziło pod wpływem środków uspokajających. Za każdym razem, gdy się budziło, znowu zaczynały się krzyki i drgawki. Lekarz Lieberman przypuszczał, że konwulsje pojawiają się pod wpływem nagłych bodźców: hałasu, ruchu, dotyku. Faith była względnie spokojna, gdy zostawiało się ją samą w ciemnym, cichym pomieszczeniu, ale Avery nie mogła na to pozwolić. Sama była tak zamykana w dzieciństwie; szafa była standardową karą wymierzaną jej przez ojca za niewłaściwe zachowanie. Avery uważała się za łagodną, kiedy karała własne dzieci, bo zrezygnowała z zamykania na rzecz pasa. W tę niedzielę, późnym wieczorem, kiedy szykowała się do snu, złapała się na tym, że myśli o dziecku – powracał do niej uporczywy obraz Faith szlochającej w ciemności. Dwa koktajle, podwójna dawka teravilu i nawet przedłużony, intensywny seks z Lexim, jej obecnym chłopcem na zawołanie, w oczekiwaniu, aż teravil zacznie działać i chemicznie rozmasuje jej skołatane nerwy, nie zdołały wymazać tej wizji cichego szlochu. Nawet jeśli dziecko płakało, Avery nie miała powodu się tym przejmować, przypominała sobie raz za razem w ciągu tego długiego, wyczerpującego dnia. Chociaż to córka Karla, przede wszystkim była jednak bronią przeciwko Michaelsonowi. Została zepsuta, prawdopodobnie nieodwracalnie, przez wychowanie w perwersyjnej parodii stosownego domu. Jeśli będzie musiała przeżyć swoje okrojone życie pod wpływem środków uspokajających, mała strata. Nie pozwalała sobie na przywiązanie się do dziecka. Nauczyła się dawno temu, że poświęcanie własnych sentymentów to ledwie część kosztów bycia Biznesmenką. Ale puste echo dziecięcego płaczu w ciemnościach nie pozwalało jej zasnąć.
W końcu, z westchnieniem – i mocnym postanowieniem, że przejdzie na nowy rodzaj środków uspokajających – wyplątała się z muskularnych ramion Lexiego, przewiązała w pasie szlafrok z ręcznie tkanego naturalnego jedwabiu, zeszła po schodach po gogle na podczerwień i otworzyła drzwi do zaciemnionego pokoju Faith. I odkryła, że dziecko spokojnie śpi. Tak samo jak pielęgniarka: zgarbiona w krześle, w goglach zsuniętych na czoło. W pokoju śmierdziało uryną. Dziecko zmoczyło się w łóżko. Trzema stanowczymi krokami podeszła do śpiącej pielęgniarki i z całej siły ją spoliczkowała, prawie wybijając jej szczękę. Po ciosie popłynął strumień oschłych, precyzyjnie dobranych inwektyw, które przedstawiły w ogólnych kategoriach miliardy wad pielęgniarki jako Rzemieślniczki i istoty ludzkiej, a całość zakończyła się religijnym napomnieniem. Kazała pielęgniarce uklęknąć i modlić się, żeby rano nadal miała pracę. Oczywiście, całe to niestosowne zamieszanie obudziło dziecko, które znowu zaczęło wrzeszczeć. Kiedy pielęgniarka pospiesznie poleciła włączenie światła i próbowała wyciągnąć Faith z kłębowiska brudnej pościeli, dziecko wyło i drapało pazurami jak spanikowany kot, wyrwało się, rzuciło przez pokój... ...i z całej siły objęło rękami nogi Avery. Avery była tak zaskoczona, że tylko złapała się dziecka, żeby nie stracić równowagi. Z zaciśniętymi powiekami i twarzą wciśniętą w biodra Avery Faith uspokoiła się, krzyk przeszedł w cichy płacz, a napięte, słabe mięśnie drżących rąk i nóg rozluźniły się nieco. Faith odezwała się pierwszy raz od śniadania, cichym, słabym szeptem: – Przepraszam, grand-mère – wymamrotała ledwo słyszalnym głosem. – Przepraszam... – Cicho, Faith, cii – niezręcznie wydusiła Avery, mając na wpół odrętwiałe usta. Może połączenie alkoholu ze środkami uspokajającymi okazało się zdradzieckie, bo nagle poczuła się przytłoczona i niewiele jej brakowało do niespodziewanych, zaskakujących łez. – Nic się nie stało, Faith. Nic się nie stało. – Tu po prostu jest tak pusto... Łzy Faith przesączyły się przez jedwab szlafroka i dotknęły starzejącej się skóry Avery, ciepłe jak pocałunek. Szlafrok się zaplamił, ale Avery nie potrafiła odepchnąć dziecka. Mogła tylko stać i obejmować Faith, zagryzając usta, aż ból powstrzymał jej własne łzy. Zanim zmieniono pościel, a Faith obmyto i przebrano w czystą koszulę nocną, Avery zrozumiała, że dziecko uspokaja się tylko w jej obecności. W ciągu kolejnych dni, kiedy karmiła Faith, kąpała, zmieniała jej pieluchy, jak niemowlakowi, dziewczynka czasem mówiła coś nieskładnie, oferując mglisty, dwuznaczny wgląd do nieodgadnionego świata wewnętrznego, do którego się wycofała. Czasem nawet uspakajała się na tyle, żeby się uśmiechnąć, a uśmiech był w tym domu rzadszy i cenniejszy niż diamenty. Ta nieustanna opieka była ogromnym obciążeniem dla Avery – dramatycznie kolidowała z jej obowiązkami w SynTechu, ponieważ mogła pracować tylko od czasu do czasu i przez
sieć. Szczerze jej nie znosiła, ale nigdy nie odbijała sobie tego na dziecku. Faith jej potrzebowała, była od niej zależna jak nikt wcześniej. Jej własne dzieci zostały wychowane przez guwernantki i dyrektorów szkół z internatem, ale Faith nie dało się łatwo odepchnąć. Nikt inny nie mógł jej pomóc. To było męczące, fizycznie i emocjonalnie wyczerpujące. I denerwujące. Musiała za to zapłacić dość przyjemną gimnastyką seksualną z Lexim. Zeszłej nocy, kiedy padła na łóżko, nadal pachnąc mydłem antyseptycznym, którego używała do mycia Faith po ostatnim przypadku nietrzymania moczu, Lexi rzucił jakąś dzieciną uwagę na temat braku jej zainteresowania seksem. – To przez to dziecko – nadąsał się. – To podkastowe stworzenie zamieniło cię w starą kobietę. Spojrzała na swoje ręce, potem na sufit i wreszcie na jego artystycznie opaloną i sztucznie szorstką twarz. – Jestem tobą zmęczona, Lexi – oznajmiła. – Wracaj do domu. Skrzywił się i ściągnął twarz, niemal nienaturalnie – tak właśnie Lexi okazywał niezadowolenie. – W porządku – powiedział. – Będę w swoim pokoju. – Tylko po to, żeby się spakować. – Położyła rękę na oczach, żeby odciąć się do widoku jego nadzwyczajnej prezencji. – Jesteś zwolniony. Odprawa zostanie przelana na twoje konto. – Nie możesz... – Mogę. Stał w progu w wystudiowanej pozie i nie mogła się oprzeć, żeby nie spojrzeć na niego ostatni raz. Był naprawdę wspaniałym zwierzęciem. – Będziesz za mną tęsknić – powiedział. – Będziesz myśleć o wszystkim, co razem robiliśmy, i będziesz żałować. Westchnęła. – Nigdy nie żałuję. Idź się spakować. – Ale kochasz mnie... – Jeśli nadal tu będziesz, kiedy się obudzę, będę musiała cię zastrzelić. I to było to: zyska więcej czasu dla Faith. Była na tyle uczciwa wobec siebie, żeby przyznać, że nie poświęciłaby się tak dla żadnego z własnych dzieci. Racjonalizowała swoje wysiłki, upierając się w duchu, że to tylko tymczasowa sytuacja – jakiś szok, który przeżyła Faith, sprawił, że znalazła się w tak radykalnie odmiennym stanie, i albo lekarze ją wyleczą, albo jej trudności same miną za dzień lub dwa. Nie musiała się martwić. Kiedy technik założył metalową obręcz na czoło Faith, która znowu zaczęła drżeć w spazmach i gardłowo jęczeć, nastąpiła subtelna zmiana w rodzaju światła: w całkiem białym
pokoju nabrało brzoskwiniowego odcienia – trochę cieplejszego, trochę bardziej złocistego, bardziej podobnego do słońca. To nie był typowy, zimny blask świetlówek. Elektroniczny biały szum z głośników w ścianach ucichł. Avery powoli się odwróciła, żeby spojrzeć na ekran, i drgnęła; jakimś cudem znowu stała się dziesięciolatką, bojącą się nagłego klapsa od ojca. – Biznesmenko Shanks, jak miło panią widzieć. Głos był bezbarwny, równie mechaniczny jak w starożytnym wokoderze. Twarz na ekranie była wysuszona, niemal jak u szkieletu; skóra jak żółty pergamin marszczyła się na wystających kościach, w ustach wyglądających jak rozcięcie w kawałku surowej wątroby było widać brązowe zęby. Avery obróciła się, żeby spojrzeć prosto w tę twarz. – Coś ty za diabeł? – zapytała ostrym tonem. – Jak zdobyłeś ten kod? – To Faith leży za panią na stole? Doskonale. Jednym szybkim krokiem Avery podeszła do klawiatury ekranu ściennego i wcisnęła klawisz „ANULUJ”. Twarz na ekranie uśmiechnęła się. Nacisnęła klawisz jeszcze raz, i jeszcze, walnęła w niego pięścią. Jęki Faith stały się głośniejsze, bardziej uporczywe. – Jak zdobyłeś ten kod? – warknęła. Jak ktokolwiek mógł zdobyć ten kod? Ekran działał krócej niż dzień i nawet ona nie miała do niego kodu! Jak mógł unieważnić polecenie „anuluj”? Znowu zacisnęła pięść i podniosła ją, jakby zamierzała stłuc ekran. – Rani mnie pani, nie poznając, Biznesmenko. Rani i przeraża. Jestem Arturo Kollberg. Otworzyła nerwowo pięść i usta. – Jak...? – Dziękuję, że zaopiekowała się pani dla nas Faith. A teraz ją zabierzemy. – Zabierzecie...? Nie możecie... – Wręcz przeciwnie – odpowiedział Kollberg. Ekran przełączył się z powrotem na śnieżenie. Jęki Faith zamieniły się w szloch. Technik stał u wezgłowia, z bezużyteczną tiarą w dłoniach. Avery spiorunowała wzrokiem biały ekran, zgrzytając zębami. Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. – Biznesmenko? – odezwał się z wahaniem jej główny kamerdyner. – Odejdź. – Biznesmenko, jest tu Policja Społeczna. Mówią, że przyszli po panienkę. Avery spuściła głowę. Za jej plecami Faith zaczęła krzyczeć.
2 Avery nie była ślepa na ironię sytuacji: Policja Społeczna zjawiła się z nakazem powierzającym Faith ich opiece. Musiała stać, bezradnie powstrzymując łzy, kiedy Faith ładowano do policyjnej furgonetki. W następnych dniach łapała się na tym, że myśli o Michaelsonie z niespodziewaną zazdrością. On przynajmniej wściekał się, walczył i groził. Rzucił rękawicę – własne życie – do stóp wroga – z miłości do tego dziecka. Ona mogła tylko stać na lądowisku i przyjąć stratę jak Biznesmenka. Ten obraz prześladował ją na jawie i we śnie: Faith na noszach z oddziału psychiatrycznego, w znieczuleniu, skrępowana. Powinna być nieprzytomna, ale zamiast tego szarpała się powolnymi, spastycznymi ruchami w wyściełanym futerale, który trzymał ją na noszach, i jęczała, nisko i gardłowo. Jakimś cudem, mimo znieczulenia, wiedziała, że ją zabierają z domu. Nie widzicie, co jej robicie?! – krzyczało serce Avery raz za razem, chociaż słowa nigdy nie przerwały gorzkiego milczenia, które zapieczętowało jej usta. Nie widzicie, że to dziecko mnie potrzebuje?! Do gardła, jak wymioty, podchodziło jej przekonanie, że społeczeństwo, w którym mogą się dziać takie rzeczy, jest w sposób zasadniczy, nieodwracalny, złe. Dawno, dawno temu, setki lat temu było takie powiedzenie – znała je, odkąd sięgała pamięcią – ale dopiero teraz zrozumiała, ile jest w nim prawdy. Liberał, jak mówiło to stare powiedzonko, to konserwatysta, którego właśnie aresztowano. Pierwszy dzień minął bez żadnej wiadomości. Prawnicy SynTechu niewiele pomogli. Donner Morton, głowa klanu Uprzywilejowanych, z którym Shanksowie byli powiązani, obiecał zająć się tą sprawą, ale jedyne, co nawet on zdołał załatwić, to dowiedzieć się, dokąd zabrano Faith. Avery nie pojmowała, nawet w zgrubnym zarysie, co się dzieje, ale była pewna, że to wszystko wiąże się z Tan’elKothem. To on załatwił przekazanie jej Faith. Znajdował się w Kuriozeum w noc pożaru, a Pallas Ril najwyraźniej zginęła zgodnie z jego przewidywaniami. Avery wiedziała, gdzie Faith musi się właśnie znajdować. Minął drugi dzień, trzeci. Ignorowała swoje obowiązki prezesa SynTechu. Wyzywała swoich dyrektorów, warczała na służbę w domu, nie chciała się kontaktować z ojcem i żyjącymi synami. Nawet nie chciała przebrać się do kolacji, zamiast tego zjadła posiłek w swoim pokoju. Spędziła te dni, zadręczając Trybunał Biznesmenów, denerwując zaprzyjaźnionych Uprzywilejowanych, wysyłając wnioski do sądu cywilnego, sprzedając swoją historię na stronach dzienników sieciowych, mając nadzieję, że jakiś wpływowy reporter przeprowadzi z nią wywiad. W tym krótkim czasie stała się utrapieniem dla
Kongresu Uprzywilejowanych, wstydem dla całej kasty Biznesmenów i upokorzeniem dla chemicznego imperium Shanksów. Po trzech dniach osobiście poleciała do San Francisco, myśląc, że uporem i groźbami utoruje sobie drogę do Kuriozeum i przynajmniej porozmawia twarzą w twarz z tym zdradzieckim potworem. Zobaczyła jednak, że ulice wokół Studia są odcięte, a na barykadach czuwają połączone siły Policji Społecznej i Ochrony Studia. Nawet przestrzeń powietrzną zarezerwowano tylko dla ochrony. Bez wahania wróciła do swojej kampanii. Wiedziała, jakie szkody wyrządza, ale potwór, który siedział na jej ramieniu, trzymał ją z całej siły w oślizgłych mackach. Nie była w stanie się oprzeć i siebie zamęczała jeszcze bardziej niż wszystkich wokół. Więc kiedy w końcu – co było nieuchronne – aresztowała ją Policja Społeczna, wszystkim zainteresowanym ulżyło. Nawet jej. Nie mając nigdy wcześniej do czynienia z Policją Społeczną, Avery nie miała pojęcia, czego się spodziewać. Postawienie w stan oskarżenia, zarzuty prawdziwe lub sfabrykowane, być może areszt bez procesu, przesłuchania, może nawet tortury – obrzydliwe plotki, które zawsze lekceważyła jako bzdury podkastowych, stawały się o wiele bardziej przekonujące, o wiele groźniejsze, kiedy się jechało w furgonetce policyjnej, z rękami związanymi taśmą za plecami. Nie było żadnych zarzutów i na razie żadnego nakazu. Nawet nie została oficjalnie aresztowana. Policjanci, którzy po nią przyjechali, pozwolili jej spakować kilka drobiazgów, zanim ją wyprowadzili. Dręczyły ją potworne wyobrażenia, że zwyczajnie zniknie, zaginie we wnętrznościach systemu prawnego i już nigdy więcej nie wróci. Ale w najśmielszych snach nie spodziewała się, że dostarczą ją prosto do Kuriozeum.
3 Policja Społeczna poprowadziła ją przez Kuriozeum szybko, ale bez przemocy. Światła zapalały się, kiedy wchodzili do pokoju, i zaraz za nimi gasły. Prowadzili ją przez zatrzęsienie nieznanych kształtów, kolorów i zapachów, które tworzyły arboretum – dławnik o fioletowych żyłkach tłukł się o siatki, śpiewodrzewie o zielono-żółtych i różowych gałęziach gwizdały przenikliwie, makówki maków bagiennych wystrzeliwały usypiający pyłek na ścieżki. Ominęli wycia, powarkiwanie i szczebiot menażerii i wreszcie wprowadzili Avery do wielkiego, pustego, prostokątnego pokoju, do którego jedyne światło wpadało przez szerokie okno na drugim końcu.
Na tle tego wielkiego okna rysowała się sylwetka potężnego mężczyzny z rękami założonymi za szerokimi plecami. Wyglądał przez okno. Wiedziałam, pomyślała. Już sądząc po samych rozmiarach, to musiał być Tan’elKoth. – Nie mogę sobie wyobrazić, co zamierzałeś w ten sposób uzyskać – warknęła do niego. Oczy w mglistym odbiciu na szybie poruszyły się. – Biznesmenko Shanks – mruknął cicho, jak odległy silnik odrzutowy. – Dziękuję za wizytę. – Proszę nie wysilać się na uprzejmości, Pracowniku... – Uprzejmość to żaden wysiłek. Proszę ją uwolnić... i zostawić nas samych. Muszę naradzić się z Biznesmenką na osobności. – Naradzić...? – zaczęła Avery – To śmieszne. Coś ty zrobił z Faith? – Panowie? Byliby panowie tak uprzejmi? – Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, zostawiać was samych – odezwał się mechanicznym głosem jeden z policjantów. – A czego właściwie się obawiacie? – Głos Tan’elKotha nadal był cichy i bliski szeptu, jakby jego właściciel miał kłopoty z krtanią. – Jedynym wyjściem z tych dwóch pokojów są drzwi, którymi weszliście. A może myślicie, że w czasie waszej nieobecności uknujemy z Biznesmenką wyjątkowo niegodziwy spisek? – Obawiam się, że jemu się to nie spodoba – padła beznamiętna odpowiedź. – Więc idźcie go zapytać. – Tan’elKoth odwrócił się teraz do nich i było coś niepokojąco niekształtnego w zarysie jego sylwetki. – A na razie zróbcie to, o co proszę. O ile się nie mylę, macie spełniać moje życzenia, dopóki nie kolidują z waszymi... – Avery miała wrażenie, że były cesarz dobrał następne słowo ze szczególną uwagą – ...obowiązkami. Jeden z policjantów wyjął zza paska małe nożyce i przeciął taśmy krępujące Avery. Roztarła nadgarstki i opuściła rękawy żakietu, po czym skrzyżowała ręce i stanęła w wyczekującej pozie. Czterech policjantów najwyraźniej naradzało się niesłyszalnie, ale w końcu wszyscy odwrócili się i wymaszerowali. Drzwi zamknęły się za nimi. Kiedy tylko zostali sami, Avery warknęła: – Dlaczego mnie tu sprowadziłeś? – Nie sprowadziłem pani, Biznesmenko Shanks. Policja Społeczna panią sprowadziła. Jak zapewne pani zauważyła, nie słuchają moich rozkazów. Proszę podejść do mnie, do okna. Musimy porozmawiać. – Nie mam ci nic do powiedzenia. – Proszę się nie wygłupiać, już i tak dużo pani powiedziała. Avery niechętnie podeszła. Tan’elKoth górował nad nią jak jakieś zwierzę, które w naturze powinno było wyginąć. Nie chciała się do niego zbliżać. Nie miała pojęcia, co mógłby zrobić, ale miała absolutną pewność, że nie zdołałaby go powstrzymać. Kiedy Policja Społeczna zaciągnęła taśmy krepujące na jej nadgarstkach, została wyrwana ze świata, który
znała. Tutaj jej bogactwo, władza i status nic nie znaczyły. Liczyło się tylko to, że była chuda i krucha, i już niemłoda, a znalazła się w obecności czegoś brutalnego, potężnego i prawdopodobnie drapieżnego. Lecz nadal nazywała się Shanks. Może społeczeństwo ją zawiodło, ale jej duma przetrwała. Przy oknie stanęła z rozmysłem w zasięgu jego ręki, tak samo jak rozmyślnie nie spojrzała na niego, zamiast tego patrząc na pokój za szybą... Na małe dziecko o złotych włosach przywiązane do stalowego stołu w pustym, białym pomieszczeniu. – Faith! – Zaparło jej dech. Przycisnęła ręce do szyby. – O mój boże, Faith! Obezwładniająca wizja Faith w konwulsjach, tłukącej głową i kręgosłupem o twardy, stalowy stół do tortur niemal ją sparaliżowała. Ledwo mogła mówić. – Coś ty jej zrobił? Coś ty jej zrobił?! – Próbowałem ją chronić najlepiej, jak potrafię – odpowiedział ponuro Tan’elKoth. – Chronić? – Avery nie mogła oderwać oczu od horroru w małym, sterylnym pokoju. – Tak ją chronisz? – Lepiej nie potrafię. Biznesmenko, niech pani na mnie spojrzy. Zignorowała go, patrząc przez szybę na jedyną rzecz, która miała dla niej znaczenie: Faith oddychała, nadal oddychała. – Musisz ją stamtąd zabrać! Ogromna dłoń złapała ją za ramię i obróciła, jakby Avery była dzieckiem – nie była w stanie oprzeć się jego sile. – Spójrz na mnie – powtórzył ściszonym, chrapliwym głosem, w którym pojawiła się niebezpieczna nuta. – Mój status tutaj jest wypisany na mojej twarzy. Avery spojrzała i siedemdziesiąt lat typowej dla Biznesmenki rezerwy i dobrych obyczajów zniknęło w jednej chwili. Pamiętała, że kiedyś był piękny. Jego twarz wyglądała jak zepsuty hamburger, z bulwiastymi naroślami pleśniowej żółci, fioletu i zieleni, przenikającymi i nakładającymi się na siebie. Jedną brew zgolono, a pionową ranę, która ją przecinała, zaszyto czarnymi szwami. Oko pod nią tak opuchło, że się nie otwierało i wyglądało jak zaciśnięte usta, w których ktoś trzyma piłeczkę tenisową. Podobnie zaszyta rana biegła przez czoło do linii częściowo zgolonych włosów. Opuchnięty kącik ust zwisał bezwładnie, odchodziły od niego dwie krzywe linie szwów, jedna w górę, druga w dół, przez co na twarzy malował się uśmiech i stropienie jakby wyjęte z kreskówki. Lewą ręką Tan’elKoth nadal trzymał Avery za ramię, a prawą podniósł, pokazując jej bandaż opatrujący przyprawiającą o mdłości ranę w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się mały palec. – Żeby tylko pani wiedziała, ile musiałem przejść, żeby chronić to dziecko.
– Chronić przed czym? – zapytała Avery głosem równie chrapliwym jak jego. – Tan’elKoth, musisz mi powiedzieć, co tu się dzieje! – Wie pani, gdzie się znajdujemy? W menażerii Kuriozeum, Biznesmenko. To centrum weterynaryjne. A dokładniej chirurgia. Jeśli nie może pani, albo nie będzie chciała pomóc mi uratować Faith, to właśnie tutaj ten potwór, który nas wszystkich więzi, zgwałci ją, zabije i poćwiartuje jej ciało. – Twarz Tan’elKotha wykrzywiła się w bólu. – I pewnie pożre wszystkie kawałeczki. – Nie możesz oczekiwać, że... To niemożliwe! Nie możesz mówić tego poważnie! – Nie? – Tan’elKoth uniósł okaleczoną dłoń, żeby Avery dobrze się przyjrzała. Popatrzyła, nie mogąc wydusić słowa, i powoli zakryła usta ręką. – Co to za bestia? Kto za tym stoi? Czy to ma coś wspólnego z Kollbergiem? – Lepiej, żeby pani nie wiedziała. Już i tak za dużo pani zobaczyła. Czasem niewiedza jest dobra, Biznesmenko. W tym wypadku może uratować pani życie. – Więc mi nie powiesz. – Nie uwierzyłaby mi pani. Powoli, sztywno, czując teraz swoje lata, Avery wyprostowała się i opuściła rękę. Spojrzała w otwarte oko byłego cesarza i zacisnęła usta w typową dla siebie cienką linię. – I dlaczego? – zapytała spokojnie. – Dlaczego powinnam ci pomóc? – Nie proszę, żeby mi pani pomogła. Proszę pomóc Faith. – Dlaczego mam ci uwierzyć? Przyznaję, że twoje... obrażenia... zaszokowały mnie, ale skąd mam wiedzieć, jak się ich nabawiłeś? To mógł być wypadek samochodowy. Ktoś mógł na ciebie napaść. Gorąco zalało jej twarz, gniew wypełnił każdą część jej osoby, którą wcześniej zajmowało przerażenie i strach. Zacisnęła pięści tak mocno, że posiniały, i przycisnęła je do ud. – Jesteś kłamcą. Mordercą. Przywiązałeś mojego syna do krzyża. Myślałeś, że zapomnę? Myślałeś, że ci wybaczę? Myślisz, że nie wiem, kto zadzwonił do mnie tamtej nocy? Myślisz, że nie wiem, kto udawał, że jest... Słowa ją opuściły. Rozpacz, która rozcinała jej serce, nie dawała się wyrazić. Karl... och, Karl, pomyślała i gorące igły łez zakłuły ją w oczy. – Ty szumowino – szepnęła. – Ty podły, występny nędzniku... – Biznesmenko, to nie było udawanie – powiedział Tan’elKoth głosem cichym, łagodnym i ciepłym jak objęcia. – W sensie prawdziwszym niż kiedykolwiek będzie pani w stanie pojąć jestem pani synem. – Widziałam – wycedziła ponuro przez zaciśnięte zęby. – Widziałam twoją... twoją grę... na procesie Kollberga. Nie jesteś Karlem. – Nie cały ja nim jestem, o nie. Ale cały Karl jest tutaj, we mnie. Jest przerażony, smutny i bardzo za panią tęskni.
Pochyliła głowę i próbowała powstrzymać łzy, przyciskając kant dłoni do twarzy, jakby tamowała krew płynącą z otwartej rany. – Jak śmiesz... – Jej szept był ledwie słyszalny. – Jak śmiesz choćby wypowiadać jego imię? – Matko... – Głos jej syna zabrzmiał cicho. – Matko, zamknij oczy, ja tu jestem. Może tylko na trochę, na chwilę, ale jestem tu. Potrzebuję cię, matko... Rozpacz podcięła jej nogi i Avery oparła się o pierś Tan’elKotha. – Och, Karl... Jak możesz? Jak możesz mi to robić? Objęły ją nieludzko mocne ramiona, ale powierzenie się ich nieodgadnionej sile przynosiło ulgę. Na jedną lodowatą chwilę wyobraziła sobie, że znowu jest kapryśną, trudną dziewczynką, którą wreszcie objął ojciec o wiele życzliwszy, niż ten, którym przeklęło ją przeznaczenie. Okaleczona dłoń pogłaskała ją po stalowoszarych włosach. – Mamo, proszę, musisz mi pomóc. Nie wiesz, co jej chcą zrobić. My... ty i my wszyscy, jesteśmy jej jedyną nadzieją. To moja córka, mamo. Obiecałaś mi coś, kiedy dla ciebie opuściłem konserwatorium, pamiętasz? Obiecałaś, że zawsze mi pomożesz. Proszę... Wiesz, że nie prosiłbym, gdybyśmy cię nie potrzebowali... Avery wzięła głęboki, rozdygotany wdech i zebrała resztki sił. Wyprostowała się i odepchnęła od obejmujących ją ramion. Musiała patrzeć dłuższą chwilę na zaciśnięte pięści, nim była gotowa spojrzeć na Faith przywiązaną do chirurgicznego stołu z nierdzewnej stali. – Przysięgnij... Przysięgnij, że... – zaczęła chrapliwie i urwała, walcząc o panowanie nad sobą. Zacisnęła usta, aż zarysowały się mięśnie szczęki. – Przysięgnij, że nigdy więcej mi tego nie zrobisz – wychrypiała, patrząc na swoje widmowe odbicie w szybie. – Przysięgnij, a uczynię to, o co poprosisz.
4 Faith była prawie zadowolona, kiedy była niczym. Jej oczy oddalały się od niej i jakaś inna dziewczynka widziała nimi, oglądała te wszystkie zimne światła i jasno błyszczące metalowe kształty, i wielkie lustro na ścianie. Jej uszy też były gdzie indziej i inna dziewczynka słyszała szept odpowietrzników i dźwięk otwieranych drzwi, i kogoś rozmawiającego naprawdę cicho, tak jak zawsze tata mówił przy dziadku. Trzecia mała dziewczynka czuła zimny metal pod nogami i głową, i cienki, biały plastik szpitalnej koszuli. Czwarta czuła zapach szpitala. I jej pamiętanie też powędrowało do kogoś innego – ta piąta dziewczynka była najbardziej nieszczęśliwa ze wszystkich. Bo piąta mała dziewczynka musiała patrzeć na straszną rzecz, przez którą krzyczała, i krzyczała, i krzyczała.
Ale Faith nie była żadną z tych dziewczynek. Była właściwie niczym. Była tutaj, bezpieczna w wielkim, ciemnym cicho sza i znajdywała sposoby, żeby tu było jeszcze ciemniej i jeszcze ciszej, bo była pewna, że jeśli będzie tu odpowiednio ciemno i odpowiednio cicho, to żadna z tamtych małych dziewczynek nie będzie się chciała tu fatygować i wtedy może znowu uda jej się usłyszeć rzekę. Bo w tym był jedyny kłopot; to dlatego była tylko prawie niczym, a nie naprawdę niczym. Gdyby była naprawdę niczym, nie byłaby taka samotna. Teraz wrócił dudniący pan. Tupiąc, szedł przez jej ciche miejsce i krzyczał na nią. Był taki głośny. Nie mógł jej zobaczyć, dopóki się nie poruszyła albo nie odpowiedziała. Wiedziała, że nie chce być głośny; zorientowała się, bo starał się mówić przyciszonym, przymilnym głosem, cały czas zwracał się do niej „skarbie” i prosił, żeby wzięła go za rękę. Nie lubiła go. Pamiętała go z czasów, kiedy była czymś, gdy jednego razu tata zabrał ją do Kuriozeum. Przestraszył ją wtedy trochę – tymi wielkimi rękami i głodnymi oczami jak u trolla spod mostu z bajki o trzech kozach – ale nie za bardzo, bo mama się go nie bała, tak samo jak rzeka. Ale teraz była całkiem sama w ciemnym cicho sza, a on podchodził coraz bliżej i bliżej. Próbowała go odepchnąć, nie wpuścić do ciemności i przez chwilę wydawało się, że to działa. Mogła wykorzystać ciemność, żeby trzymać go na zewnątrz, a im było ciemniej, tym dalej był on. Udało jej się wcześniej, ale on cały czas wracał, a ona była coraz bardziej zmęczona... Zmęczona odpychaniem go, zmęczona odpychaniem pięciu dziewczynek, zmęczona chowaniem się w ciemnym cicho sza, a on nigdy się nie męczył... – Faith? Faith, dziecko, słyszysz mnie? Nie słyszała, nie tak naprawdę – to inna dziewczynka, druga, słyszała głos babci. Trzecia poczuła dłoń grand-mère na włosach, pierwsza widziała ją w jasnym, ostrym świetle, a czwarta wychwyciła jej stęchły, dziadkowy oddech. – Faith, musisz teraz posłuchać grand-mère. To ważne. Mama powiedziała jej, dawno, dawno temu, że ma słuchać grand-mère, dopóki tatuś po nią nie przyjdzie. Nie ma sensu dłużej udawać. Mamy nigdy nie dało się oszukać. Faith mogła udawać tak bardzo, że w to uwierzyła, ale mama zawsze wiedziała lepiej – a mama kazała jej słuchać grand-mère. Z cichym, drżącym westchnieniem Faith opuściła cicho sza i przestała udawać, że istnieje druga dziewczynka, która ma jej uszy. Opuściła ciemność i przestała udawać, że są inne dziewczynki, które mają jej oczy, nos, dłonie, usta i całą resztę. Grand-mère stała nad nią w białym pokoju, a jej włosy lśniły w jasnych światłach. Faith nie pamiętała, gdzie znajduje się ten biały pokój, ani czym się różni od innego białego pokoju, którego właściwie nie pamiętała. Nie przypominała sobie, jak się tu dostała, ani dlaczego grand-mère wygląda na zdenerwowaną, bo Faith nadal trzymała się ostatniej dziewczynki,
małej dziewczynki, która miała jej pamiętanie. Dopóki mogła się jej trzymać, inne tak naprawdę się nie liczyły. Ostatnia mała dziewczynka to ta, która cały czas krzyczała, gdzieś daleko w ciemnym cicho sza. Grand-mère pochyliła się i pocałowała ją w czoło. – Faith, musisz... musisz... – Odwróciła się do wielkiego, dudniącego mężczyzny, który stał obok małych drzwi, z wielkimi trollowymi rękami skrzyżowanymi na wielkiej trollowej piersi. – Powiedz jej, żeby przestała się chować – powiedział wielki, dudniący pan wielkim, dudniącym głosem. – Powiedz jej, żeby wyszła na przód głowy. – Faith, musisz przestać się chować. Wyjdź na przód głowy. To, że słyszała grand-mère i wielkiego, dudniącego pana, znaczyło, że już była z przodu głowy, całkiem sama, w miejscu, gdzie jest głośno, jasno, zimno i naprawdę strasznie. Zamrugała i starała się nie płakać, bardzo starała się być odważna, ale łza wypłynęła i ściekła jej do ucha. – Tu jest za pusto – powiedziała cieniutkim szeptem. – Samotnie. – Powiedz jej – odezwał się wielki, dudniący pan – że jeśli weźmie mnie za rękę, w środku głowy, już nigdy nie będzie samotna. Nigdy więcej nie będzie samotna... Faith słyszała, jak te słowa powracają wielokrotnym echem i nie chcą wybrzmieć. Pozwoliła sobie opaść z powrotem w ciemność i zaczęła odrętwiała macać ręką w poszukiwaniu dłoni tego mężczyzny. – Faith, słyszałaś go? Chcę, żebyś zrobiła to, co mówi, rozumiesz? Weź go za rękę. Faith?... Tan’elKoth, czuję się idiotycznie. Co ma znaczyć „weź go za rękę w środku głowy”? To głupota, strata czasu. Nie widziała wielkiego dudniącego mężczyzny, ale czuła go wokół siebie, jakby był zrobiony z naprawdę gęstej mgły, i szła przez niego, tyle że mgła jest zimna, wilgotna i wstrętna, a ten wielki dudniący pan był naprawdę ciepły, suchy i jakby... jakby prawie przyjazny. Jakby ją lubił. Jakby nawet troszkę ją kochał. – Zbyt łatwo się poddajesz. Nie tylko cię słyszy, ale stara się wykonać twoje polecenia. Widzę to. Nie kochał jej tak, jak mamusia, to jasne, to było inne uczucie – bardziej tak, jak ona kochała cytrynowo-zieloną togę, którą tata kupił jej w Chicago. Tak kocha się coś, co uważasz, że nie jest dość mądre, żeby odwzajemnić twoje uczucia. To jej nie przeszkadzało. Nie chciała musieć odwzajemniać jego uczucia. Kiedy odwzajemniasz miłość, to kończysz jak ta piąta dziewczynka. – Widzisz? A co tu jest do zobaczenia?
– Doświadczałaś bezpośrednio taumaturga, nawet Karl był prawie adeptem. Na pewno pamiętasz obraz Powłoki w widzeniu wewnętrznym. Nawet teraz dziecko stara się z grubsza i niezręcznie dostroić swoją Powłokę do częstotliwości mojej. Nie mogła znaleźć ręki wielkiego, dudniącego pana, ale sięgnęła mniej więcej tam, gdzie powinna być, wyciągnęła rączkę i tak jakby wyobraziła sobie dłoń tego pana. Jak kiedy śnisz i gubisz się w wielkim, ciemnym budynku, którego nigdy wcześniej nie widziałeś, ale uznajesz, że tak naprawdę to twój własny dom i skądś wiesz, że to prawda, chociaż na pierwszy rzut oka wcale tak nie wygląda. Złapała się mgły i ciemności, i wielkiego, suchego ciepła, i uznała, że to jego dłoń. – W widzeniu wewnętrznym? Teraz? Nie musisz się skupić? – Skupiam się. – Więc jak możesz nadal rozmawiać? – Jestem Tan’elKoth. A kiedy tak sobie wyobrażała – tak sobie postanawiała – mgła stawała się coraz bardziej i bardziej ręką, robiła się większa, cieplejsza i suchsza, aż właściwie stała się całkiem konkretna. – Dostraja Powłokę? Jak adept? – Nie jak adept. Jak dziecko. Wszystkie dzieci mają pewne umiejętności magijne. Podstawową funkcją pedagogiki w waszym społeczeństwie jest zabicie tych umiejętności. Nie miała pojęcia, co to wszystko ma znaczyć, ale było dobrze, bo przede wszystkim skupiała się na ręce. Na razie przypominała trochę rękę z kreskówki – z właściwą liczbą palców i tak dalej, ale nie wyglądała jak prawdziwa. Była tylko naprawdę duża. Ale uczepiła się jej i podejmowała dalsze decyzje – prawdziwa ręka miałaby jakieś zmarszczki na knykciach i we wnętrzu dłoni, i takie wybrzuszenia u podstawy każdego palca, no i oczywiście, ponieważ wielki, dudniący pan był dorosły, to musiało być na niej trochę włosków. W miarę jak dłoń stawała się czymś całkiem prawdziwym, ciemne cicho sza już nie było takie ciche: słyszała, jak ktoś mówi, ktoś odzywa się cieniutkim, piskliwym głosikiem: „Bądź ostrożna, och, proszę, bądź ostrożna”. Po chwili go zobaczyła, a im dłużej słuchała, tym wyraźniej go widziała. To był ktoś, kogo nie znała, drobny, stary człowiek, cały pomarszczony i zgarbiony i wyglądał na takiego, co nie pachnie ładnie. Byli tutaj też inni ludzie, mnóstwo ludzi, wszyscy zabawnie ubrani – nie jak prawdziwi Administratorzy, Rzemieślnicy czy inni – ale poprzebierani, jakby szli na jakiś bal kostiumowy dla dorosłych albo na konwent, na przykład Fancon. Wszyscy tłoczyli się wokół niej, mówili naraz, i to było naprawdę przerażające, ale żaden z nich nie wyglądał na rzeczywiście złego ani nic w tym stylu. Był tam taki człowiek, który wyglądał jak wielki, dudniący pan, tyle że był o wiele większy i miał naprawdę długie falujące włosy i ogromną
najeżoną brodę. I był tam inny duży pan o złotych włosach i pięknych, niebieskich oczach, i on od razu podszedł do niej, przyklęknął i wydawało się, że zaraz będzie płakał. – Faith? Poznajesz mnie, Faith? Wiesz, kim jestem? Naprawdę nie cierpiała, kiedy dorośli zadawali jej takie pytania, bo zwykle nie wiedziała, a wtedy oni wyglądali na rozczarowanych i czasem urażonych. Więc nie chciała tak naprawdę mu odpowiedzieć, chociaż miał naprawdę ładne włosy i naprawdę ładne oczy i wyglądał na smutnego. Wyciągnął ręce, dotknął jej ramion i powiedział: – Faith, Faith, skarbie... A ten wielki, dudniący pan krzyknął w jej głowie: – ODSUNĄĆ SIĘ! NA KOLANA, SZAKALE! WRACAĆ ZA BRAMĘ! TA JEST MOJA! Musiał zrobić tym wszystkim ludziom coś, co ich przestraszyło, a może nawet zraniło, bo wszyscy odeszli o wiele szybciej niż się zjawili, a wielki dudniący pan był taki głośny, taki wściekły i taki zły, że Faith zaczęła płakać, a kiedy tylko zaczęła płakać, chciała, żeby mamusia tu była, a kiedy tylko chciała do mamy, zapomniała udawać, że istnieje piąta dziewczynka. Pamiętanie wróciło i przypomniała sobie, że przez cały czas to ona była piątą dziewczynką. Zaczęła krzyczeć, krzyczeć i krzyczeć – i wielki, dudniący pan ścisnął jej rękę, a to zabolało i Faith chciała do mamy, do taty, do kogokolwiek, kto by go powstrzymał, ale wtedy złapał ją też za drugą rękę i ścisnął je obie, ścisnął je razem, ŚCISNĄŁ je RAZEM... Teraz już nawet nie miała dwóch rąk – wielki, dudniący pan ściskał je tak, aż stały się jednym nadgarstkiem, jakby jej ręka była wielką, rozwidloną kostką kurczaka i jej jeden, wielki nadgarstek po prostu połączył się z wielkim nadgarstkiem dudniącego pana. Poczuła, że jego krew płynie przez jej ręce, a jej przez jego. Wielki, dudniący pan odsłonił wielkie, ostre zęby. Patrzył na nią. – A teraz, moje dziecko: Gdzie jest rzeka? Faith tylko tępo pokręciła głową. Nie mogła przestać patrzeć na miejsce, gdzie wielki, włochaty nadgarstek przechodził w jej dwa drobne, gładkie. Miała gulę w gardle, jakby połknęła małego szczura, który teraz wypełzał z powrotem z jej brzucha i małymi, kłującymi pazurkami wyszarpywał kawałki ciała, i dlatego czuła smak własnej krwi, jak wtedy, gdy upadła i rozcięła zębem wargę... – Rzeka, dziecko. – Wielki, dudniący pan, Tan’elKoth, teraz już znała jego imię, bo napłynęło razem z jego krwią, powtórzył głośniej. – Nie zaszedłem tak daleko na darmo. Zaczynał się złościć, naprawdę złościć i jego gniew ranił ją, palił jej nadgarstki, ramiona, przypiekał pierś i sprawiał, że szczur w jej gardle jeszcze bardziej walczył, żeby wyjść. – GDZIE JEST TA PRZEKLĘTA RZEKA? DLACZEGO NIE MOGĘ POCZUĆ RZEKI?
I był taki zły, że Faith jeszcze bardziej się przestraszyła i szczur w końcu przedostał się do ust. Przecisnął się przez jej zęby, i to wcale nie był szczur. To był krzyk. Krzyk i krzyk, i krzyk, i krzyk. Bo już nigdy więcej nie będzie tu sama.
5 Krzyk Faith odbijał się od ścian sali operacyjnej, zwielokrotniał, wzbijał pod sufit i narastał. Avery chciała zakryć uszy i zwinąć się w kącie. Zamiast tego szarpnęła Tan’elKotha za rękę. Równie dobrze mogła szarpać betonowy słup lampy ulicznej. – Przestań! – krzyknęła. Ledwo słyszała własny głos. – Przestań! Ranisz ją! Warknął coś niezrozumiale i poruszył niecierpliwie ręką, strząsając Avery, która z zaskakującym impetem poleciała na ścianę. Mimo że na wpół ogłuszona, podeszła z powrotem do niego, warcząc, z zakrzywionymi palcami wycelowanymi w jego oczy. Z roztargnieniem złapał ją za rękę – nadal skupiał się głównie na Faith – i przytrzymał ją z siłą, której nie sposób było się oprzeć. – Przestań! – znowu krzyknęła Avery. – Zrań ją jeszcze raz, a zabiję cię! Słyszysz?! Zginiesz za to! Bez najmniejszego wysiłku panował nad nią, trzymając za nadgarstek. Zignorował jej krzyki. Faith nadal wrzeszczała, a on odsłonił zęby, pochylając się nad nią, jakby chciał ją ugryźć w twarz. Avery szarpała się desperacko, ale bez skutku, dopóki nie zdała sobie sprawy, że Tan’elKoth złapał ją okaleczoną ręką. Uderzyła pięścią w zabandażowany kikut – wszystko, co zostało po palcu. Złapał gwałtownie oddech i natychmiast wypuścił jej nadgarstek. Znowu zamachnęła się pięścią, znad głowy, jakby serwowała w tenisie, prosto w opuchliznę nad jego okiem. – Zostaw ją w spokoju! Nawet się nie skrzywił. Zanim się zorientowała, co się dzieje, złapał ją za gardło. Uniósł nad ziemię i trzymał na wyciągnięcie ręki. Bezskutecznie szarpała się w żelaznym uścisku. Tan’elKoth zacisnął okaleczoną dłoń w pięść. – Mogę cię zabić – powiedział. – Rozumiesz? Ściskał ją za gardło tak, że nie mogła w ogóle odpowiedzieć. Nie mogła nawet skinąć głową. – Jak pomożesz temu dziecku, jeśli będziesz martwa? – zapytał. Trzymał ją, czekając na odpowiedź. Avery zamknęła oczy i opuściła ręce.
Gdyby Tan’elKoth zabił ją teraz, przynajmniej skończyłoby się szaleństwo, które ogarnęło jej życie. Zamiast tego postawił ją delikatnie i puścił jej gardło. – Proszę uspokoić dziecko, Biznesmenko. Może zrobić sobie krzywdę. Avery zebrała wszystkie siły, żeby nie upaść, otworzyć oczy i podejść chwiejnym krokiem do stołu, na którym rzucała się związana Faith. – Cicho już, Faith – mruknęła, głaszcząc dziecko po twarzy. – Cicho, malutka. Grandmère tu jest. Grand-mère tu jest i wszystko będzie dobrze. Łza spłynęła po jej kości policzkowej i spadła na włosy Faith. Wkrótce dziewczynka zaczęła się uspokajać, a kiedy znowu pogrążyła się w cichej nieświadomości, wszystkie siły opuściły Avery. Oparła się o brzeg stalowego stołu, ale nawet on nie pomógł jej utrzymać się na nogach. Opadła na kolana, chowając twarz w dłoniach, i zapłakała. – Biznesmenko – odezwał się łagodnie Tan’elKoth. – Proszę... Avery, proszę, nie płacz. Ogromne, ciepłe ręce objęły jej ramiona i delikatnie uniosły ją z podłogi. Poprowadził ją do krzesła, a kiedy padła na nie, przyklęknął obok. – Avery, proszę... – mruknął, obejmując ją. – Jest we mnie dostatecznie dużo... z Karla, żebym nie mógł patrzeć na pani łzy... – Co się ze mną dzieje? – szepnęła przez dłonie. – To nie ja. Ja taka nie jestem. Nie rozumiem, co się dzieje... – Kiedy miłość naciera, rozum ucieka – powiedział. – To nic niezwykłego, znaleźć na polu ich bitwy gnijące trupy naszych złudzeń. – Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. – Odsunęła ręce od twarzy i spojrzała mu w oczy. – Możesz mnie zabić, ale dopóki żyję, zrobię wszystko co trzeba, żeby cię powstrzymać. – Rozumiem panią. A pani musi zrozumieć mnie. – Tan’elKoth wstał i podszedł do stołu chirurgicznego. Jego dłoń zatrzymała się cal od włosów Faith, jakby się bał jej dotknąć. – To, co pani czuje do tego dziecka, ja czuję do wszystkich moich Dzieci. A są ich miliony, Biznesmenko. Każde jest dla mnie cenne w sposób, którego nie da się opisać. Moje sny są wypełnione echem ich przyszłości. Te echa to krzyki. – Odwrócił się do niej i rozłożył błagalnie ręce. – Czego by pani nie zrobiła, żeby chronić wnuczkę? Czego ja bym nie zrobił, żeby chronić moje Dzieci? – Nie pozwolę ci jej skrzywdzić – powtórzyła Avery. Jego spojrzenie przesunęło się odrobinę, jakby jakiś ruch poza salą przyciągnął jego wzrok. Twarz mu się wykrzywiła w krótkim, niemal nieuchwytnym spazmie wyrażającym nienawiść, odrazę i – co było szokujące – strach. Avery zadrżała, nagle przemarznięta do kości. Nawet nie chciała wiedzieć, co mogło przerazić Tan’elKotha. – To nie ja ją skrzywdzę, Biznesmenko – powiedział powoli. Z wahaniem, bojąc się tego, co zobaczy, powędrowała wzrokiem za jego spojrzeniem.
Do okna sali operacyjnej przywarł Arturo Kollberg. Z twarzą pozbawioną wyrazu przypominał wygłodniałego Tymczasowego, śliniącego się przed jatką.
6 – Jak długo będzie tam stał? – zapytała cicho Avery. Kollberg stał za szybą bez słowa już od kilku godzin. Avery nie była w stanie powiedzieć, od jak wielu. Krążyła w tę i z powrotem, obejmując się rękoma, żeby powstrzymać ciągłe drżenie, chociaż w pokoju nie było zimno. Tan’elKoth siedział na krześle, plecami do okna, pochylając się w skupieniu nad Faith. – Nie sposób przewidzieć – odpowiedział z rezerwą, beznamiętnie. – Czasem stoi tak kilka minut. Raz stał niemal cały dzień. Robotnik Kollberg przychodzi i odchodzi według własnych zachcianek; nie wiadomo tylko, co kieruje tymi zachciankami, ale odrzuca mnie zastanawianie się nad tym. – Robisz jakieś postępy? Pokręcił głową. – Nie. Spodziewałem się znaleźć połączenie, kiedy tylko nawiążę kontakt z jej umysłem, ale nie udało mi się. Zakładam, że trauma związana z zamordowaniem matki sprawiła, że Faith odgrodziła tę część swojej świadomości. To dość typowa reakcja dysocjacyjna, która niekiedy prowadzi do rozszczepienia osobowości. – Wiedziałeś. Z wyprzedzeniem wiedziałeś o morderstwie. – Zapewne przypomina sobie pani, że próbowałem ostrzec. – A ją ostrzegłeś? Pallas? Co jej powiedziałeś? – Ona i Caine wiedzieli o ryzyku – powiedział. – Możliwe, że lepiej niż ja – dodał gorzko. – A co będzie, jeśli nie znajdziesz tego połączenia? – Jak już tłumaczyłem: jedyny sposób, aby ochronić to dziecko, to uczynić je użytecznym dla tej kreatury, która kiedyś była Kollbergiem. Jeśli nam się to nie uda, my też staniemy się zbyteczni. A wtedy śmierć przyjdzie szybko. – Są gorsze rzeczy niż śmierć – odparła Avery. – Owszem. I prawdopodobnie z wieloma z nich dobrze się pani zapozna. Opowiadałem już, jak Kollberg spędza wolny czas. Avery spojrzała przez okno w puste, głodny oczy. Zadrżała. – Możemy zrobić coś jeszcze? Tan’elKoth wzruszył ramionami.
– Mogę tylko badać rezonans w jej umyśle, co może teoretycznie pomóc odkryć połączenie z rzeką. Można powiedzieć, że szukam tego połączenia, ale musi pani zrozumieć, że umysł, nawet umysł dziecka, to – ujmując to metaforycznie – naprawdę spora przestrzeń. Avery skinęła głową w stronę Kollberga. – A on to rozumie? – Nie umiem powiedzieć, co on rozumie, a czego nie. – Nie wygląda już nawet jak istota ludzka. – Jest do głębi ludzki – odparł Tan’elKoth. – To człowieczeństwo skoncentrowane i wydestylowane, oczyszczone do samego jądra. Pewnie chciała pani powiedzieć, że nie jest już człowiekiem. – Przecież powiedziałeś, że jest więcej niż człowiekiem. – Przeciwnie. Zdecydowanie mniej. Zastanowiła się nad tym. – A co się stanie, kiedy znajdziesz połączenie? Tan’elKoth odwrócił wzrok od buzi śpiącej Faith i westchnął. – Przynajmniej to nie jest żadną tajemnicą. Życie, samo istnienie, to wzorzec Przepływu. Wszystko, żywe czy nie, jest uporządkowaniem pierwotnej energii wszechświata. Widzimy rzeczy jako odrębne jednostki tylko dlatego, że tak nas nauczono. Wszystko, co istnieje, ostatecznie stanowi węzeł w splocie, którym jest wszechświat. – Ton głosu Tan’elKotha pozostał suchy i precyzyjny, ale jego twarz stawała się coraz bardziej ponura. – Można by rzec, że Chambaraya jest mniejszym węzłem umysłu we Wszechumyśle, w tym, co elfy nazywają T’nnalldionem. Poprzez Faith Rada Zarządców może wsadzić swoje paluchy do tego węzła, rozwiązać go i zawiązać na nowo po swojemu. Avery pokręciła głową, nic nie rozumiejąc. Twarz Tan’elKotha była ponura jak otwarty grób. – Zrobią sobie drugi taki świat jak ten. – To wszystko? – zapytała Avery, marszcząc brwi. – Mówisz o tym, jakby to była katastrofa. – To będzie niewyobrażalny Armagedon. To będzie ludobójstwo na skalę, o której Stalin nawet nie marzył. – Zniszczenie magji to nie taka najgorsza rzecz. – Biznesmenko... – tłumaczył cierpliwie Tan’elKoth. – Pani nie rozumie. Magji nie zniszczono na Ziemi. To funkcja Przepływu, który jest energią samego istnienia. Ale jej stan można zmienić. I tak się stało. Kiedyś Ziemia była domem dla równie wielu stworzeń magijnych jak Nadświat: smoków i węży morskich, syren, roków, dżinów, pierwotnych i skalników, i wielu innych. Ale takie stworzenia wymagają wyższych częstotliwości w Przepływie niż ludzkość. Kiedy wzorzec Ziemi degradował się, te stworzenia nie tylko wymarły, ale nawet ich kości się rozpadły. W pani wszechświecie zniknęły w tle Przepływu.
– Chcesz powiedzieć, że magja działa na Ziemi? – zapytała sceptycznie Avery. – Magja działa, jak to pani ujęła, wszędzie. Ale sposób, w jaki działa na Ziemi, to lokalna aberracja, fizykę tej planety i przestrzeni wokół niej zmieniono tak, żeby sprzyjała rozwojowi ludzkości. – I co w tym złego? – Nie powiedziałem, że to coś złego. Nie dyskutuję o kwestiach moralnych. W moim zapale, żeby chronić własne Dzieci, kiedyś pragnąłem takiego losu dla mojego świata. Ale to niezgodne z naturą. To zarazem przyczyna i skutek ohydnie zniekształconej natury ludzkiej, jaką widzimy wokół siebie, i społeczeństwa, w którym sami zmuszacie się żyć. – Ziemia nie jest taka zła... – A skąd to pani wie? – rzucił kwaśno Tan’elKoth. – Dopiero w ostatnich dniach zetknęła się pani z realiami życia na Ziemi. Dobrze się pani bawi? Machnął w stronę okna, gdzie Kollberg teraz całkiem otwarcie ugniatał okolicę krocza, opierając policzek i kącik otwartych ust o szybę. Avery wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. – Nie rozumiem. Jeśli odrzuca cię to, co zamierzają zrobić, to dlaczego im pomagasz? – Nie pomagam im! – Nagle zerwał się, stanął, górując nad nią i potrząsając ogromną pięścią. – Pomagam pani. Pomagam Faith. Ja... – Uniesienie wyparowało z niego równie szybko, jak się pojawiło. Rozprostował palce i opuścił bezwładnie rękę na udo. – Próbuję wrócić do domu. Za oknem Kollberg dyszał jak zgrzany pies. – Cóż... – odezwała się w końcu Avery. – Obawiam się, że masz pecha. – Co ma pani na myśli? Pokręciła głową. – Jesteś mężczyzną, Pracowniku. To dlatego nie możesz znaleźć tego swojego połączenia. – Nie rozumiem. – Oczywiście, że nie. O to mi właśnie chodziło: jesteś mężczyzną. Myślisz, że połączenie dotyczy rzeki. A nigdy nie dotyczyło. Faith mówiła o tym w samochodzie w drodze do Bostonu, kiedy ją zabrałam. Mówiła o tym dość jasno. Połączenie nigdy nie dotyczyło rzeki, tylko jej matki. – Jej matki...? – Obecnie jej martwej matki. Tan’elKoth zmrużył oczy. – Byłem głupcem – stwierdził. Obrócił się i znowu usiadł obok Faith, pochylając się nad nią. – Moc – mruknął. – Potrzeba tylko nadającego się do użytku źródła mocy... – Co robisz? Tan’elKoth, ona nie żyje. Nie ma połączenia. – Nie żyje, owszem, ale wzorzec jej świadomości trwa tak samo, jak wzorzec pani syna trwa we mnie. Został uwięziony w chwili, gdy umierała. Nie ma mocy, owszem, bo nie ma
ciała, które połączyłoby wzorzec z wolą. Można by przeprowadzić analogię do programu na dysku: istnieje struktura informacji, która wymaga tylko komputera do aktywacji i odpowiedniej mocy do uruchomienia. – Jakiego rodzaju mocy? Od drzwi progu za jej plecami dobiegł bezduszny zgrzyt – głos Arturo Kollberga: – Mojego rodzaju mocy.
W ciągu lat wędrówki po świecie niewydarzony rycerz zagubił się w ciemnym, dzikim lesie. Wszystkie ścieżki w puszczy prowadziły do śmierci. Niewydarzony rycerz nie tracił nadziei. Zwracał się do różnych przewodników z prośbą o pomoc i wskazanie drogi. Pierwszym przewodnikiem było Młodzieńcze Marzenie. Potem zwrócił się do Przyjaźni, później Obowiązku i wreszcie do Rozsądku, ale każdy zostawiał go bardziej zagubionego niż wcześniej. Więc niewydarzony rycerz poddał się, pogodził ze śmiercią i po prostu usiadł. Siedziałby tam do tej pory, gdyby nie lekki wietrzyk, który do niego doleciał: wietrzyk, który pachniał otwartą przestrzenią, nieograniczonym niebem i jasnym słońcem, lodem i wysokimi górami. To był wiatr ze skrzydeł ciemnego anioła.
CZTERNAŚCIE 1 Kilka dni przed Świętem Wniebowstąpienia nowina wybuchła jak bomba w walizce w samym sercu sieci. Aktorzy w Ankhanie widzieli łódź rzeczną z klasztorną delegacją, świtę z kilkudziesięcioma urzędnikami, sługami i ciężko uzbrojonymi braćmi o ostrym jak miecz spojrzeniu weteranów. Gwardia honorowa i stołeczna orkiestra wojskowa przywitały delegację w porcie przy Parku Przemysłowym z pompą stosowną dla królów wasalnych. Zgromadzenie ruszyło wielką paradą, w procesji wokół wielkiego wozu, ciągniętego przez cztery garbate woły. Orkiestra odegrała uroczysty hymn „Boża sprawiedliwość”, standard Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha. Pochód pomaszerował na północ Drogą Łotrów, Uliczką Rzemieślników, najszerszą aleją biegnącą przez środek Parku Przemysłowego, potem na południe Drogą Arystokratów, mijając prowizoryczne barykady, które odcinały tlące się ruiny Miasta Obcych, przez przebudowany Most Rycerzy do Starego Miasta, Drogą Arystokratów na Południowy Brzeg, na zachód Ulicą Książąt, na północ znowu Drogą Łotrów, przeciął Stare Miasto i w końcu skręcił na wschód wspaniałą, centralną arterią Drogi Bogów. Wzdłuż całej tej zgrubnej spirali stały wiwatujące, szydzące, rozwrzeszczane tłumy, przyciągane grzmiącą muzyką i triumfalnymi ogłoszeniami heroldów, którzy poprzedzali paradę, rozgłaszając, że pojmano Wroga Boga. Na wozie umieszczono wysoką platformę. Na platformie przykuto łańcuchami dość zwyczajnie wyglądającego mężczyznę średniego wzrostu, o ciemnych włosach, z dziesięciodniowym, niechlujnym ciemnym zarostem. Zanim minęła północ, niemal wszyscy znali nowinę. Caine żył.
2 Jego Świetlista Świątobliwość Toa-Sytell, patriarcha Ankhany i wierny Namiestnik Cesarstwa, oparł się o chłodny kamień parapetu i popatrzył na wschodnią część Drogi Bogów.
Kiedy słońce zachodziło i zapadał zmierzch, w cienistym pokoju robiło się zimno. Jedynie najdelikatniejszy odcień jesiennej ochry ocieplał szczyt Muru Sen-Dannalin, ale złocone wieże sąsiedniej świątyni Katherisi jaśniały żywym ogniem. Toa-Sytell osłonił oczy przed rażącym blaskiem. Od czasu do czasu zmienny wiatr przynosił dym – dym z budynków, które nadal żarzyły się w Mieście Obcych. Patriarcha nie cierpiał tego dymu. Miał wrażenie, że wypełnia mu głowę duszącymi kłębami, które dławią jego myśli. A pod zgliszczami Miasta Obcych nadal toczyły się walki. Na myśl o tym robiło mu się mdło. Ostatnio dokuczały mu i żołądek, i głowa, jakby stał się miastem, którym władał, i konflikt wywołał w nim gorączkę. Z całą wyrazistością, niemal boleśnie był świadomy walk, które pewnie właśnie trwały w jaskiniach poniżej miasta, być może pod samym pałacem. Nawet po kilku dniach tego, co wojsko zaczęło nazywać Wojną Jaskiniową, nie mógł przywyknąć do tej myśli. Sprawiała, że ziemia wydawała się niestabilna, tymczasowa, niebezpiecznie krucha, jakby każda ulica, którą szedł, była tylko bańką mydlaną rozpadającą się w świetle słonecznym, i w każdej chwili mogła zniknąć, a on spadałby, spadał i spadał. Dlatego już nie opuszczał pałacu. Na Drodze Bogów, alei tak szerokiej, że przypominała plac, mieszkańcy Ankhany tłoczyli się ramię w ramię, ubrani w jasne, świąteczne kolory – ściśle tkany dywan głów, kapeluszy i włosów wydawał się niemal gładki z tej odległości i z takiej wysokości. Nadal nie było widać triumfalnej procesji, która prowadziła Caine’a w publicznej hańbie do Donżonu, ale do uszu patriarchy dobiegały słabe dźwięki „Bożej sprawiedliwości”, więc pozwolił sobie na powściągliwy uśmiech, równie zimny jak kamień, o który się opierał. Z szacunkiem, trzy kroki za lewym ramieniem Toa-Sytella, Jego Książęca Mość szanowny Toa-M’Figiel, Książę Porządku Publicznego zakaszlał w pięść. – Dołącz tu do mnie, M’Figiel – rzucił nieoficjalnym tonem Toa-Sytell. – Niedługo powinien się zjawić. Nie chcesz zobaczyć? – Jeśli Waszej Świetlistości to obojętne... – Nie jest mi to obojętne. Podejdź. Toa-M’Figiel pochylił głowę i ukradkiem otarł rękawem pot z czoła. Patriarcha udał, że tego nie widział. Kiedy książę podszedł do okna, patriarcha poczuł jego zapach – kwaśną, niezbyt przyjemną woń potu ze śladem odoru szaletu, który przebijał się przez drogie perfumy. Toa-M’Figiel uścisnął rękę, którą podał mu patriarcha. Palce księcia były wilgotne i zimne jak surowe mięso w skrzynce z lodem u rzeźnika. I odrobinę drżały. Podczas gdy książę pochylił się, żeby wysuszonymi ustami pocałować palce Jego Świetlistości, patriarcha zagapił się w pustą przestrzeń ponad wieżami Ankhany. – Siedem lat temu bez dziesięciu dni stałem dokładnie w tym oknie z hrabią Berne’em, który wkrótce po tym stał się świętym Berne’em. Obaj wyglądaliśmy Caine’a nadchodzącego
Drogą Bogów. Wtedy też myśleliśmy, że jest pojmany, w łańcuchach, niegroźny. – Ujął księcia pod brodę i uniósł jego twarz, żeby spojrzeć mu w oczy. – Wtedy też nie zorientowaliśmy się, jak bardzo się mylimy, dopóki nie było za późno. Toa-M’Figiel przełknął ślinę. – Nie wiem, co Wasza Świątobliwość ma na myśli. – Oczywiście, że wiesz. Nie bądź dupkiem. – Patriarcha westchnął. – Wiem, że kiedyś uważałeś Caine’a za przyjaciela. Zaszło to tak daleko, że przypisywałeś mu zasługę za swoją obecną pozycję. Powiem ci wprost: ta skłonność może cię kosztować życie. – Wasza Świetlistość... Patriarcha machnął ręką. Toa-M’Figiel nie mógł powiedzieć na ten temat nic ciekawego. – Jak idzie dławienie oporu? Książę zaczerpnął tchu. – Lepiej, Wasza Świetlistość, ale nadal powoli. Kontrolujemy powierzchnię Miasta Obcych od Plaży Publicznej po północne slumsy. Myślę, że opanujemy cały teren w ciągu dziesięciu dni. – Aż tyle czasu? – mruknął Patriarcha. – Zbliża się Święto Wniebowstąpienia. Trzeba załatwić tę sprawę. – To te jaskinie. Skały odcinają Przepływ – przypomniał mu książę. – Taumaturgom brakuje gryfkamieni. Wystarczająco ciężko jest posyłać ludzi na dół bez magijnej ochrony do walki z ogrami i trollami, ale żeby ze skalnikami? Nie da się walczyć ze skalnikami w jaskiniach, Wasza Świetlistość. Nie bez gryfkamieni. To samobójstwo. – Rozumiesz, że twoje niepowodzenie w aresztowaniu Kierendal nabrało teraz szczególnej wagi, prawda? Kiedyś była twoją kochanką. Kiedy wysłałem cię przeciwko niej, zawiodłeś... Książę się najeżył. – Przy tej magji, jaką rzucały te sukinsyny? – warknął, wracając do rynsztokowej mowy ze swojego poprzedniego życia. – Musieliśmy się wycofać. Powinien pan zobaczyć, jakim gównem walili, całkiem jak pieprzony Ma’elKoth, proszę wybaczyć bluźnierstwo. Ilu żołnierzy miałem stracić? – Okoliczności nie są istotne. Połowa Patrolu w Mieście Obcych to Rycerze Ściemy. Powinieneś był się lepiej przygotować. – Ona nigdzie się nie wybiera. Albo podda się razem z resztą, albo zginie tam, gdzie jest. – Niemniej jednak twoje postępowanie wobec dawnych... współpracowników jest dalekie od ideału, M’Figiel. Nie możemy sobie pozwolić na podobne, hm... błędy wobec Caine’a. – Żadnych nie będzie – obiecał ponuro książę. – Rozumiem, że już przygotowałeś dla niego osobną celę. Toa-M’Figiel spiął się w sobie, jakby się przygotowywał na cios. – Mhm.
– Może mi to wyjaśnisz i rozproszysz moje wątpliwości...? – A to nie jest oczywiste? Patriarcha pozwolił sobie na jeszcze jeden powściągliwy, zimny uśmiech. – Istnieje kilka sprzecznych wyjaśnień, myślę, że równie oczywistych. Ciekaw jestem, które wybierzesz. – Jest kaleką – odparł książę. – Berne przeciął mu kręgosłup Kosallem. W Jamie jest pełno szumowin z ulicy. Nie przeżyłby tam dnia, może nawet godziny. Każdy chciałby być Człowiekiem, Który Zabił Caine’a. Już nie wspominając o tym, że większość z nich siedzi tam z powodu oskarżeń, można by rzec, problematycznych oskarżeń, o cainizm. Nie sądzę, żeby ktoś tam ujął się za nim. – Rozumiem. Więc martwisz się tylko tym, żeby dożył do egzekucji. Toa-M’Figiel odwrócił się do okna, spoglądając na szeroką trasę parady poniżej. – Aha – odpowiedział. – Niełatwo to przyznać, prawda? Ale mam teraz pozycję. Mam obowiązki. Kocham tego gościa jak własnego brata, ale za każdym razem, kiedy zjawia się w mieście, wpierdala nas w kolejną wojnę. Spojrzenie patriarchy przyciągnął szkarłatny rozbłysk popołudniowego słońca na ostrzach halabard Rycerzy Pałacowych, kiedy pochód skręcił z Drogi Łotrów w Drogę Bogów i zaczął pokonywać ostatni triumfalny odcinek. Daleko w dole ledwo widział postać bezwładnie zwieszającą się ze stojaka na furze do gnoju. – Tak – mruknął. Oblizał wargi, które nagle zrobiły się gorące, wyschnięte i spękane. – Zgadza się.
3 Cesarski Donżon w Ankhanie na początku funkcjonował jako ostatnia linia obrony dla rzecznych piratów, którzy ponad tysiąc lat temu założyli miasto. W tamtych czasach to, co potem stało się Ankhaną, było tylko zwykłym, kamiennym fortem i otoczoną palisadą garścią chatek na zachodnim końcu wyspy, którą później nazwano Starym Miastem. Poniżej portu znajdowała się naturalna szczelina w wapieniu, stanowiącym główny budulec geologiczny w okolicy. Szczelina prowadziła głęboko pod rzekę, do oszałamiającej, trójwymiarowej plątaniny jaskiń i przejść, łącznie z pionowym połączeniem z podziemną rzeką płynącą równolegle do Wielkiej Chambaygen na powierzchni. Tę szczelinę żartobliwie nazywano Donżonem, ostatnim punktem oporu, bo to przez nią uciekano, kiedy fort powyżej był oblegany. W taki sposób, jak obecnie – jako cywilne lochy Ankhany – Donżon zaczęto wykorzystywać dopiero niemal sto lat po Wyzwoleniu, kiedy Ankhana oparła się wojskom Panchasella Pechowca i jego sprzymierzeńców z Ludu, zapewniając sobie dominację nad
okolicznymi ziemiami. W tamtym czasie piraccy wodzowie Ankhany zaczęli nazywać siebie królami; królowie zawsze potrzebują bezpiecznych miejsc do trzymania wrogów, których nie można wygodnie zabić. Donżon był pełen mrocznego cienia i złego powietrza, śmierdział wyziewami z psujących się płuc przefiltrowanymi przez gnijące zęby. Jama była wielką, naturalną jaskinią, dodatkowo powiększoną i przekształconą w ciągu lat – najpierw topornie, przez niefachowych ludzkich inżynierów, a potem z pomocą zadziwiających umiejętności zespołu skazanych skalników. Rankiem, kiedy Hariego Michaelsona, mężczyznę znanego jako Caine, zniesiono po schodach z Sądu, Jama miała czterdzieści metrów średnicy i była otoczona zwieszającym się nad nią balkonem wyciętym w ścianie dziesięć metrów nad dnem. Podczepione do balkonu zwodzone schody można było opuścić na łańcuchach. W ten sposób dostarczano nowych więźniów na dno Jamy. Codzienne racje żywnościowe dla skazańców spuszczano ręcznie w zwykłych, plecionych koszykach, a posiłki jadło się bez żadnych naczyń czy sztućców. Nowszą rzeczą były drewniane chodniki krzyżujące się nad Jamą jak linie do gry w kółko i krzyżyk, podwieszone na ciężkich łańcuchach do kamiennego sklepienia. Na łańcuchach wisiało też pięć ogromnych, mosiężnych lamp – każda wielkości balii, z knotami grubymi jak ludzka ręka – które nieustannie oświetlały Jamę. Płonęły bez przerwy. Chodzący po kładkach uzbrojeni w kusze strażnicy Donżonu w miarę potrzeby uzupełniali olej i wymieniali knoty. W Jamie ciemność była luksusem. Kiedyś Jama była tylko miejscem tymczasowego aresztu, kamiennym kojcem dla więźniów czekających na proces i skazańców czekających na transport do garnizonów przygranicznych, kopalń na wysoko położonej pustyni albo na galery ankhańskiej floty, stojącej w porcie Terany. Teraz sprawy miały się inaczej. W wigilię świętego Berne’a – nieco ponad dwa miesiące wcześniej – wojsko i straże zaczęły systematyczny program masowych aresztowań cainistów i ich sympatyków. Przygotowano miejsca dla zatrzymanych poza Donżonem, ale cele wkrótce się przepełniły, a w dodatku wielu aresztowanych stanowili różnej maści podludzie, którzy wymagali specjalnie przygotowanych klatek: ogry, trolle, drzewinki, skalnicy – każdy stanowił osobny problem jako więzień. Ogry i trolle to drapieżni mięsożercy, ogromni i niewiarygodnie silni, a ponadto wyposażeni przez naturę w potężne, zakrzywione kły i twarde jak stal szpony; drzewinki są drobniutkie, niewiele większe od ptaków i nie tylko potrafią latać, ale też mają wrodzoną taumaturgiczną zdolność do używania Płaszcza, dzięki czemu mogą stawać się praktycznie niewidzialne; skalnicy umieją kształtować i przemieszczać kamień, metal i ziemię gołymi rękami. Oczywiście nie wszyscy – a nawet nie większość podludzi – byli naprawdę Uczniami Caine’a, ale cesarstwo i Kościół uznały za celowe udawanie, że tak jest, dzięki czemu można
było ich stracić w masowym autodafe zaplanowanym przez patriarchę dla uczczenia siódmego Święta Wniebowstąpienia Ma’elKotha. Punktem kulminacyjnym święta – wielkim finałem największego ze świąt, ukoronowaniem obchodów siódmej rocznicy przeobrażenia Ma’elKotha z boga śmiertelnego w prawdziwego Boga w Niebiosach – będzie spalenie Wroga Boga: samego Księcia Chaosu. Jama była teraz wypełniona mniej kłopotliwym tłumem z łapanek ulicznych: ludźmi, pierwotnymi i ogrillami. Nie wszyscy byli cainistami, przeciwnie – większość z nich to zwykłe śmieci, pomniejsi kryminaliści, których strażnicy mogli łatwo dorwać i w ten sposób pokazać Kościołowi, z jakim zapałem wypełniają obowiązki. W Jamie mieściło się około czterystu więźniów w warunkach względnej wygody; sześciuset albo siedmiuset uznano by już za niebezpieczne przepełnienie. W dniu, kiedy wyżej wspomniany Książę Chaosu został zniesiony długimi, prostymi schodami wykutymi w żywej skale pod Sądem, stanowiącymi jedyne wejście i wyjście z Donżonu, niemal tysiąc pięciuset więźniów upchnięto do Jamy jak do przelewającego się słoja z ciałami. Nie dało się nigdzie stanąć, usiąść czy położyć, nie dotykając innego stworzenia. Bliskość ciał, która bywa dobra na ostrym mrozie w świecie na zewnątrz, w tej wilgotnej misie ze skały, której ściany nieustannie spływały skroploną parą z oddechów, stała się prawdziwym horrorem. W Jamie było gorąco i wilgotno jak w czyichś ustach. Cała słodka woda płynęła trzema rowkami szerokimi na dłoń; rozchodziły się po podłodze z jednego źródła w ścianie i zbiegały znowu przy studzience pod ścianą naprzeciwko. Te same rowki służyły za kloakę. Polityka rządząca Jamą była prosta: najzdrowsi, najsilniejsi i najbardziej uprzywilejowani więźniowie siedzieli albo leżeli obok źródła. Porządek dziobania odzwierciedlał się ściśle w rosnącej odległości od źródła i bliskości do tych, którzy z powodu bezradności i bojaźliwości byli zmuszeni pić ścieki zabrudzone uryną i kałem, spływającymi ze szczęśliwszych rejonów czterdzieści metrów w górę strumienia. Hari Michaelson miał zostać zamknięty w celi przy jednym z korytarzy, które promieniście odchodziły od balkonu Jamy jak szprychy krzywego koła. Przywiązany do noszy, niezdolny się ruszyć, leżał cicho. Nawet nie obrócił głowy, żeby zobaczyć, dokąd go zabierają; był tu już kiedyś i pamiętał, jak to miejsce wygląda. Smród powiedział mu wszystko, czego mógłby chcieć się dowiedzieć. Strażnicy Donżonu, którzy nieśli nosze, przeszli szybko balkonem, ale jego przybycie i tak zostało zauważone. W Jamie zapadła cisza, kiedy setki oczu obserwowały jego pojawienie się. Nie rozległ się żaden dźwięk prócz ściszonych oddechów mas i bulgotania wody w kamiennych rowach. Plotki o zbliżającym się przybyciu Wroga Boga już od miesięcy krążyły z ust do ust w mrocznych zaułkach, wokół przygaszonych ognisk i w ciemnych barach. Spodziewano się też powrotu Ma’elKotha w Niebiosach. Obaj mieli się spotkać w ostatecznej walce w samo
południe w dniu siódmej rocznicy Wniebowstąpienia, kiedy to nastąpiła ich pierwsza wielka potyczka. Krążyły też odmienne plotki: że Caine to tylko zwykły człowiek, tak jak Ma’elKoth był tylko człowiekiem, i że „ostateczna walka” w Dniu Wniebowstąpienia będzie tylko widowiskiem dla łatwowiernej gawiedzi, przypowieścią o walce Dobra ze Złem odegraną przez kuglarzy zatrudnionych przez Kościół. Te ostatnie plotki generalnie zbywano jako propagandę cainistów. Pojawiły się też nowsze pogłoski o schwytaniu Caine’a przez bohaterskiego brata Raithe’a z Ankhany. Mówiono, że Raithe przywołał ducha świętego Berne’a, by ten wspomógł go w zażartej walce przeciwko Księciu Chaosu i jego dziwce-małżonce, Królowej Aktirich, znanej niegdyś jako Pallas Ril. Heroiczna walka rozegrała się wśród wierzchołków odległych Bożych Zębów: legiony Aktirich zaatakowały, mając za broń błyskawice i płomienie, którym mała grupka braci dowodzona przez młodego Raithe’a mogła przeciwstawić tylko swoją determinację, czystość serc i wiarę w sprawiedliwość Ma’elKotha. Mówiło się, że Królową Aktirich zgładził sam Raithe, tak jak Jhantho Założyciel zgładził Jheretha Bogobójcę w Pirichanthe; mówiono, że dotyk dłoni Raithe’a otworzył ponownie Świętą Ranę u Wroga Boga i że Caine, który zbliża się do Ankhany w łańcuchach, jest niczym więcej jak kaleką. Wspominano też, że sam patriarcha zastanawia się, czy nie ogłosić Raithe’a świętym. Pośród setek par oczu, które śledziły niesione balkonem nosze, znajdowała się była członkini delegacji dyplomatycznej Klasztorów na Dworze Nieskończoności: t’Passe ze Wzgórza Narnen, dawna wiceambasador przy Damonie z Urwiska Jhanthogen. T’Passe była potężnie zbudowaną kobietą o niczym niewyróżniającej się twarzy. Jej spojrzenie zawsze pozostawało intrygująco niezmienne – wydawało się zarazem szaleńcze i kontemplacyjne. Była jednym z pierwszych aresztowanych cainistów w samej ambasadzie, w wigilię świętego Berne’a. Zaledwie kilka dni później wszyscy aresztowani obywatele Klasztorów zostali oficjalnie wypuszczeni – wymagał tego ich status dyplomatycznych wysłanników suwerennego państwa. Kościół nie robił z tego powodu zamieszania; ani Kościół, ani cesarstwo nigdy nie zamierzały zatrzymać w więzieniu obywateli klasztornych na tak długo, żeby wymagało to reakcji ze strony Klasztorów. Jednakże t’Passe odmówiła opuszczenia Donżonu. Zagrożono jej, że siły cywilne wyrzucą ją siłą – żeby uniknąć konfrontacji z Klasztorami – więc natychmiast zrezygnowała ze swojego stanowiska. Odrzuciłaby też obywatelstwo klasztorne, gdyby p.o. ambasador Damon nie zapewnił jej, że Klasztory nie będą się specjalnie wysilać, żeby ją uwolnić, skoro już nie pełni obowiązków dyplomatycznych w ambasadzie. – Jeśli mówienie prawdy jest zbrodnią, to zawsze będę przestępcą – oznajmiła. Teraz, kiedy patrzyła na nosze z Caine’em, można było pomyśleć, że wyrzeźbiono ją z takiego samego kamienia co sam Donżon. Ktoś mruknął, przerywając ciszę: – Wygląda tak bezradnie...
Odezwał się ktoś inny: – Może to nie on. – Pewnie był to cainista, sądząc po pełnym nadziei tonie. – To nie on, prawda? To nie może być naprawdę on, co? – To on – odparła beznamiętnie t’Passe. – Widziałam Caine’a na ceremonii Odmowy po bitwie pod Ceraeno... – Ale to było ze dwadzieścia lat temu... – sprzeciwił się ktoś inny, na co t’Passe tylko pokręciła głową. – Nie mylę się. Olbrzymi, młody ogrillo uśmiechnął się krzywo, obnażając kły. – I ta waszo cało teologia bierze w łeb, co? – zagadnął chłodno, oglądając swoje groźnie zakrzywione szpony bojowe. Rozległy się chichoty wśród jego lizusów. – Cainizm to nie teologia, Orbek – odpowiedziała z typową, spokojną uprzejmością t’Passe. – To filozofia. – Możesz nazwać łajno kanapką, ale nadal smakuje jak gówno, nie? – Chylę głowę przed twoim większym doświadczeniem – odparła t’Passe – jeśli idzie o smak gówna. Ogrillo zareagował na to szerszym uśmiechem i skinieniem głową. – Tia, jasne. Ale któregoś dnia przymkną ci tę twoją gębusię, nie? – Wedle życzenia. T’Passe patrzyła nań spokojnie, aż w końcu Orbek wzruszył ramionami i się zaśmiał. Odwrócił się i, rozpychając się w gęsto upakowanej masie więźniów, odszedł, a za nim ruszyła grupka pochlebców. Kiedy zniknął, t’Passe wróciła do rozmowy, którą przerwało pojawienie się Caine’a. Jej rozmówcą był szeroki w barach faerie, dość wysoki jak na swoją rasę, który przysiadł obok jednego z rowów z wodą. Miała wrażenie, że z jednym jego udem coś jest nie tak, jakby rozwijało się w nim coś złego, a na łydce drugiej nogi miał guz kilka cali pod kolanem, jakby była złamana i nigdy nie zrosła się należycie. Przycisnął kolana do piersi i spojrzał na byłą wiceambasador wielkimi, złotymi oczami, których pionowe źrenice rozszerzyły się w mroku Jamy. Mimo charakterystycznych oczu i gęstych, platynowych włosów, długich na pół kciuka i sztywno stojących, nie wyglądał na elfa. Jego twarz do tego stopnia zmieniła się w mapę wieku i trudnego życia, że wyglądał niemalże jak człowiek, niemalże jak mężczyzna zbliżający się szybkim krokiem do pięćdziesiątki. – Dlaczego tak go podpuszczasz? – zapytał elf, który wyglądał jak człowiek. – Co z tego masz? – Moje pragnienia to nie twoja sprawa, o ile nie kolidują z twoimi własnymi – odpowiedziała surowo. Wzruszyła ramionami i przykucnęła. Zniżyła głos i trzymała twarz blisko niego, żeby mogli cicho rozmawiać, mając w tle nieustanne brzęczenie głosów wokół.
– A przynajmniej taka jest doktryna. Prawdę mówiąc, lubię się przekomarzać. To werbalny sposób okazania wyższości. Pewnie zauważyłeś, że na poziomie intelektualnym groźny ze mnie przeciwnik. – Jest jakaś doktryna? Doktryna cainistów? – zapytał człowiek-elf. – Jak to możliwe, że cainiści mają doktrynę? – Doktryna w rozumieniu wspólnych przesłanek, od których wychodzimy. Ale unikasz tematu, Deliannie. Rozmawialiśmy o tym, czego chcesz. – Wiem – westchnął Deliann. – W tym sęk. – Musisz czegoś chcieć... – Chcę mnóstwa rzeczy. – Wzruszył ramieniem. – Chcę, żeby mój brat żył. Chcę, żeby mój ojciec żył. Chcę... T’Passe uniosła rękę. – Nie możesz cofnąć czasu. – Tak, już to słyszałem. – Nie chodzi o to, co masz nadzieję, że mogłoby się wydarzyć, albo co byś chciał, żeby potoczyło się inaczej. Powiedz mi, co chcesz zrobić. Oparł twarz o kolana. – To, czego chcę, nie ma znaczenia – powiedział zduszonym głosem. – Tracisz na mnie czas, t’Passe. Zapytaj umierającego człowieka, czego chce, a powie ci, że chce żyć. A ty mówisz: „Przykro mi, może chcesz jeszcze czegoś innego?”. – Poruszył głową, jakby wycierał oczy o łachmany spodni. – Siedzę tu i czekam na śmierć. – Wszyscy możemy usiąść i od dnia narodzin czekać na śmierć. Ci, którzy tego nie czynią, wolą zadać dwa pytania i znaleźć na nie odpowiedzi. Dwa pytania, które definiują każdą świadomą istotę: „Czego chcę?” i: „Co zrobię, żeby to zdobyć?”. Oba ostatecznie sprowadzają się do jednego pytania: „Jaka jest moja wola?”. Caine uczy nas, że odpowiedź zawsze znajdujesz we własnym doświadczeniu. Życie podsuwa nam strukturę pytania, a odpowiednio sformułowane pytanie zawiera odpowiedź. – Chcę, żebyś zostawiła mnie w spokoju – powiedział Deliann, przyciskając usta do kolan, jakby chciał gryźć własne ciało. – Nie mogę... rozmawiać teraz z tobą. Proszę. Zakołysała się na piętach, zaciskając usta w wąską kreskę. W końcu skinęła głową. – Może porozmawiamy później, kiedy poczujesz się lepiej. – Tak, może później – zgodził się Deliann. Usłyszała w jego głosie, że nie spodziewa się pożyć dostatecznie długo.
4
Deliann uniósł głowę, kiedy t’Passe ostrożnie przechodziła z jednego skrawka wolnej podłogi na drugi, ze sztywno wyprostowanymi szerokimi plecami i ramionami tak ostro zaznaczonymi, jakby je wycięto w kamieniu. Większość więźniów w Jamie spędzała dnie, siedząc albo leżąc. Podążał za nią wzrokiem, aż znalazła miejsce do przykucnięcia wśród swoich pobratymców, cainistów, pod jedną z wiszących lamp. Zrobił na nią przebitkę, kiedy pierwszy raz się spotkali, zaraz po tym, jak uporczywym poszturchiwaniem obitą żelazem pałką zmuszono go do zejścia po zwodzonych schodach. Przebitka pokazała mu więcej, niż chciał wiedzieć. Dowiedział się, jakie to uczucie być dziewczyną o pospolitej, kwadratowej twarzy, nastolatką o silnym, funkcjonalnym ciele równie pozbawionym wdzięku jak młotek, ale za to naturze równie wrażliwej, jak bystry był jej umysł. Dowiedział się, jak to jest używać ostrego języka, żeby zniechęcić mężczyzn, zanim mogła choćby dojrzeć iskierkę zainteresowania w ich oczach. Zanim mógł ją zranić jej brak. Dowiedział się, jakie to uczucie, zwrócić się do Klasztorów, gdy wierzyła, że to inny świat, odrębna rzeczywistość, gdzie umysł liczy się bardziej niż uroda, wiedza bardziej od pochlebstwa. I dowiedział się, jakie to uczucie, starzeć się powoli na pomniejszej placówce dyplomatycznej, podczas gdy mniejsze, bardziej tępe umysły, płytsze i bardziej skłonne do hipokryzji, ale mające przywilej mieszkania w bardziej atrakcyjnych ciałach, awansowały i otrzymywały zaszczyty, które powinny być jej udziałem. Zobaczył, jak to jest poświęcić całe życie Przyszłości Ludzkości, którą – jak odkryła poniewczasie – się pogardza. Cainizm odpowiedział na potrzeby, o których nawet nie wiedziała, że je ma. Jako filozofia był elitarny, nastawiony na indywidualizm w stopniu radykalnym; genialna kobieta, która tak gorzko zawiodła się na każdej formie społeczeństwa, nie mogła się oprzeć tej ideologii. Może był tylko filozofią, jak nieustannie przypominała wszystkim w Jamie, ale dla niej był też teologią. Potrzebowała tego, żeby okazał się prawdą. Kiedy zaraz po tym, jak zaczęła wyjaśniać mu filozofię cainizmu, zadał jej najbardziej oczywiste pytanie: „A co by się stało, gdyby wszyscy zaczęli się tak zachowywać? Gdyby każdy ustalał własne reguły?”, tylko pokręciła smutno głową. – A gdyby wszyscy strzelali błyskawicami z tyłków? – zaoponowała. – To zwodnicze pytanie. Bardzo niewielu ludzi potrafi tak się zachowywać. To jak pytanie: „A co by się stało, gdyby wszyscy mieli słuch absolutny?”. Albo pamięć ejdetyczną? Zdolność do zachowania wolności osobistej to rzadki talent. Talenty istnieją po to, żeby z nich korzystać. Nie prosimy, żeby owca była wilkiem. My, wilki, nie prosimy siebie, żebyśmy byli owcami. Owce mogą ustalić takie zasady, jakie akurat im pasują, ale to naiwne i niemądre oczekiwać, że wilk też będzie się nimi kierował.
I w imię ewangelii wolności została w więzieniu. W imię „życia w uczciwości” miała iść na śmierć. Podejrzewał, że tylko w ten sposób mogła poczuć, że jest kimś wyjątkowym. Wodził palcami w zanieczyszczonej wodzie, która ciurkała rowem obok niego. Nie mógł dyskutować na temat cainizmu z t’Passe. Wiedział, czego chce, i zrobił wszystko, co potrafił wymyślić, żeby to się stało. A wynikiem tego była – będzie – niewyobrażalnie okropna śmierć na skalę, jakiej ten świat jeszcze nie widział. Za każdym razem, gdy podnosił wzrok, widział pomieszczenie pełne trupów. Tu właśnie załamuje się cały twój system, t’Passe. W tym miejscu wszyscy jesteśmy martwi. Wolni czy niewolnicy, bohaterowie czy ofiary – i tak wszyscy są martwi. Kiedy uniósł wilgotne palce do ust, poczuł zapach moczu i kału zanieczyszczających wodę. Potwornie chciało mu się pić, ale nie potrafił zebrać w sobie dość energii, żeby wstać i przepchnąć się przez masę więźniów do czystszej wody bliżej źródła. Kiedy by tam dotarł, grupa Węży, członków gangu z Kolonii, która przejęła ten pierwszorzędny teren, kazałaby mu błagać na kolanach o łyk czystej wody. Albo zrobić coś gorszego. Błaganie było na tyle nieszkodliwe, że większość więźniów nie miała już nic przeciwko temu, i Wężom najwyraźniej znudziło się takie drobne, codzienne upokarzanie. Żadnej szansy na pomoc z góry. Strażnicy w Donżonie zostawiali Jamę samą sobie, dopóki wrzenie nie osiągało poziomu otwartego buntu. Były tolerowane nawet morderstwa – co najmniej raz dziennie schody opuszczały się z brzękiem i grupa strażników z noszami, osłaniana z góry przez kuszników, schodziła uprzątnąć trupy. Większość nie umierała z powodu przemocy – choroby i niedożywienie to główni zabójcy w Jamie – a strażnicy tak czy inaczej nie zajmowali się przyczynami śmierci. Zagłodzony czy uduszony – trup to trup. W ciągu ostatniego dnia czy coś koło tego cena wody wzrosła od błagania do całowania obnażonych tyłków. Jakąś godzinę temu zdesperowana kobieta zafundowała jednemu z Węży seks oralny w zamian za łyk wody. Deliann musiał się odwrócić z obrzydzeniem. Od tamtego czasu nie miał odwagi spojrzeć. Nie miał odwagi zobaczyć, jakiej teraz ceny się żąda. Znowu zanurzył palce w płynącej obok wodzie, jakby mógł wystarczająco dużo wchłonąć jej przez skórę i osłabić nieco palące pragnienie. Jego zdaniem Węże stanowiły kwintesencję tego, czym cainizm naprawdę jest: mieli siłę, żeby ustanawiać własne zasady, i od razu było widać, jak to wykorzystali. Z drugiej strony... Jakby słyszał głos t’Passe szepczący mu do ucha. Cainizm mówi też, że możesz z nimi walczyć, jeśli tak zdecydujesz. Siła nie znaczy, że ktoś ma rację; to nie jest zresztą kwestia racji, to kwestia tego, co ty chcesz zrobić. A co on chciał zrobić? Wszyscy go o to pytali, jakby to było takie ważne.
5
Moja cela znajduje się w jednym z korytarzy odchodzących promieniście od Jamy. Mam tu lampę, ale nie mogę jej zapalić – stoi na małym biurku naprzeciwko łóżka, a ja nie mam siły, żeby dowlec się tam na martwych nogach. Poza tym dostatecznie dużo słabej, pomarańczowej poświaty wpada przez okienko w drzwiach – poświaty od wielkich, mosiężnych lamp nad Jamą – żebym widział więcej, niż naprawdę chcę. Prześladuje mnie posąg, który mnie przedstawiał, wyrzeźbiony przez Tan’elKotha – jego król Dawid. Widzę każdą opadającą linię szczęki, każdy rysujący się ciężko wór pod oczami. Wyrachowana, świadoma obraza – wykorzystał mój wizerunek, żeby stworzyć symbol wygodnej porażki. Powoli rozpadające się życie ostatecznie nic nieznaczącego człowieka. Gdybym tylko wcześniej zrozumiał. Od początku wiedział lepiej niż ja. Oddałbym wszystko, żeby raz jeszcze być tym nic nieznaczącym człowiekiem, który pogodził się z porażką. Ten wizerunek nie był obrazą. Był radą. Rada brzmiała: I tak masz więcej, niż na to zasługujesz. Bądź wdzięczny i lepiej nie prowokuj losu.
6 Dzień i noc nie miały znaczenia w Jamie. Od czasu do czasu nowi więźniowie byli spychani schodami na dół. Co jakiś czas strażnicy schodzili usunąć trupy i tych, którzy wkrótce będą trupami. Przez długi czas jedynym punktem odniesienia było przybycie Caine’a. Karmiono ich kilka razy od tamtego momentu, ale Deliann zorientował się, że nawet nie pamięta, czy koszyk z jedzeniem zjechał już cztery razy, czy sześć... czy tylko dwa... Gorączka się wzmogła. W ciągu pierwszych dni w Jamie myślał, że mu się poprawia, ale to tylko wymuszony brak aktywności zmniejszył odczuwane wyczerpanie. Spał, kiedy już dłużej nie mógł utrzymać otwartych oczu, i budził się trącany albo kopany. Chociaż znajdował się zdecydowanie bliżej drugiego końca Jamy i nie ryzykował już kontaktów z brutalnymi i kapryśnymi Wężami, którzy strzegli źródła czystej wody, jakoś udało mu się panować nad pragnieniem. Odkrył, że wąchając palce zanurzane w rowku z wodą, mógł się zorientować, kiedy napływająca woda jest względnie wolna od nieczystości więźniów siedzących powyżej i można zaryzykować łyk albo dwa. Wyobrażał sobie, że naraża się na najróżniejsze zakażenia, od żółtaczki do cholery, ale nie potrafił się tym przejąć. Większość godzin czuwania spędzał na słuchaniu, jak t’Passe i jej rosnąca grupa cainistów nawracają innych więźniów i spierają się między sobą. Było niemal tyle różnych interpretacji cainizmu, co cainistów. Jednakże t’Passe najwyraźniej miała pewien autorytet;
jej nieprzeciętny intelekt znajdował wsparcie w niezwykle przenikliwym głosie i agresywnym temperamencie, więc niewielu śmiało się z nią sprzeczać. Od czasu do czasu rzucała spojrzenie w kierunku Delianna, szukając pozwolenia na ponowną rozmowę. Rzadko kiedy odpowiadał na jej wzrok. Na przykład teraz: ktoś stwierdził, że celem cainizmu jest tylko anarchia, a ona spojrzała na Delianna, odpowiadając: – Cainizm to nie anarchia, ale autarchia. Nie chodzi o brak zasad, lecz o własne zasady. – To to samo. – To może tak wyglądać – zgodziła się t’Passe – jeśli uznasz, że cainizm popiera autarchię. Ale tak nie jest. My nie popieramy, my ledwie opisujemy. Autarchia to po prostu fakt. Każdego dnia każda istota myśląca decyduje, którymi zasadami się pokierować, a które złamać. Uzasadnienie, dlaczego jednych zasad przestrzegamy, a inne łamiemy, może się ogromnie różnić, ale fakt dokonywania wyboru jest identyczny. Być może jedyna różnica między cainistami a pozostałymi to fakt, że my dokonujemy tego wyboru świadomie, zamiast pozwalać, by przyzwyczajenie kierowało nami razem z resztą stada. Kościół elKothański mówi: bądźcie posłuszni. Kochajcie się nawzajem. Służcie dobru swego sąsiada. Nie kłamcie. Nie kradnijcie. Nie zabijajcie. Z pewnością cainista może być wiernym elKothaninem i „dobrą osobą” według standardów Kościoła, różnica będzie jednak w tym, że cainista jest świadomy dokonanego wyboru. Może nie słuchać Ma’elKotha i Jego Kościoła, może słuchać siebie. T’Passe rozłożyła ręce i ze swojego miejsca w Jamie posłała Deliannowi delikatny uśmiech. – Można by powiedzieć, że prawdziwym kluczem do cainizmu jest po prostu nieobojętność.
7 Leżę w celi i gapię się na skałę nad łóżkiem... Moje nogi gniją jak tygodniowy hamburger... Kaszlę krwią... A najgorsze jest to, że nadal słyszę to pieprzenie o cainizmie. Nie umiem powiedzieć, czy to mężczyzna, kobieta, czy coś pomiędzy cały czas tak nawija, ale skurczysyn ma głos, od którego kruszą się zęby. Całą paplaninę z Jamy, wszystkie pomruki, warczenie, pierdzenie i okazjonalne wrzaski ten głos przecina jak nóż, ale potem trafia na mnie, a ja jestem jak kość. Jeśli cokolwiek boli bardziej niż stal tnąca kość, to ja nigdy o tym nie słyszałem. To ból tak intensywny, że początkowo się go nie czuje; to palące odrętwienie, pusty szok przyprawiający o dygot, który przepływa wszystkimi nerwami i zamienia ciało w galaretę. To
właśnie funduje mi ten skurwysyn za każdym razem, gdy słyszę jego przeklęty głos przypominający komuś, że cainizm to nie teologia, ale filozofia. Już ja mam filozofię dla tego skurkowańca, mam jej pełne naczynie – posługacz nie zaglądał od dwóch dni, żeby opróżnić mi basen. Jezu, ależ tu cuchnie. Przecież po jakimś czasie nos powinien się uniewrażliwić, nie? Ze mną było tak wcześniej – kiedy się budziłem w łóżku z tym pieprzonym bocznikiem, który znowu wysiadł, i nawet nie czułem po zapachu, czy znowu zasrałem prześcieradła. Ale tutaj cuchnie jak w rzeźni. Na części poparzeń na nogach pojawiły się ogniska martwicy, sączące się i szarawe. To będzie naprawdę niezły numer wobec Raithe’a i Kościoła, jeśli gangrena zabije mnie przed egzekucją. Ale widząc, jak kaszlę, podejrzewam, że może mnie zabić coś innego niż gangrena. Przez kilka dni wyrzucałem z siebie krwawą flegmę, ale teraz już tylko kaszlę i niewiele więcej ze mnie wychodzi. Podejrzewam, że to jakieś chemiczne zapalenie płuc od wdychania dymu z tego łatwopalnego pyłu, cokolwiek to było. Właściwie to żadna z tych rzeczy mnie nie martwi. To tylko znaczy, że niedługo umrę, więc cały jestem za. To jedyne wydarzenie, którego nie mogę się doczekać, odkąd zamordowali Shannę. Ale z jakiegoś powodu cały czas żyję i nie wiem czemu. To nie takie trudne, zabić się – nawet dla paraplegika. Mam mnóstwo siły w rękach. Z łatwością podarłbym prześcieradła na pasy i zaplótł je w coś na kształt liny. Parę belek w okutych brązem drewnianych drzwiach, które zamykają moją celę, wypaczyło się ze starości. Pojawiły się szczeliny, w które doświadczony wspinacz wbiłby palce, podciągnął się na tyle, żeby przerzucić linę wokół jednego z prętów w maleńkim okienku. Potem obwiązałbym sobie linę wokół szyi, podciągnął się, wstrzymał oddech na tak długo, żeby przywiązać linę na stałe, i udusił się tak szybko, że pewnie nawet nie miałbym czasu zmienić zdania. Ale nie zrobię tego. Nie mogę. Nie mogę zmusić się do kapitulacji. Och, właściwie to już niewiele mi brakuje – potrafię leżeć tu i nic nie robić, tylko wąchać maź z ropiejących nóg. Mogę gapić się bezmyślnie na posługacza, kiedy przyjdzie wymienić niezjedzoną kolację na świeży posiłek, którego też nie zjem. Mogę leżeć we własnych nieczystościach i bez żalu wyliczać wszystko, co składa się na bezużyteczność mojej egzystencji. Mogę nienawidzić siebie, świata i wszystkiego, co na nim jest. Ale w ostatecznym rozrachunku Shanna nadal jest martwa, a ja nadal żywy, nadal zamknięty w tym kamiennym pudełku, nadal leżę na tym cholernym łóżku i słyszę, jak ten palant w Jamie nawija o „jądrze całej wolności”.
– To ten głos, ten cichy wewnętrzny szept nieprzejednania, który każdy może usłyszeć, jeśli posłucha wystarczająco uważnie. To głos, który szepcze: „Taka moja wola” albo: „Nie zrobię tego”. To głos Wewnętrznego Caine’a, nie samego Caine’a, ale maleńkiej cząstki w każdym z nas, która jest Caine’em. Czy ten skurwysyn ma pojęcie, jaki z niego idiota? Tyshalle’u, jeśli moje modlitwy mają dla ciebie jakieś znaczenie, zabij tego ględzącego skurwiela. Tylko niech cierpi. Ale pomimo moich modlitw, on nadal ględzi, a ja nie mogę przestać słuchać. Można by pracować nad tym tysiąc lat i nie wymyślić doskonalszego piekła.
8 Deliann otworzył oczy, kiedy zaczęły się krzyki. Zdołał oderwać obolałe plecy od kamienia na tyle, żeby zobaczyć, że straże znowu spuszczają kosze z jedzeniem z pomostu. Miał mgliste wrażenie, że minęło dużo czasu od ostatniego karmienia, a żołądek potwierdził tę hipotezę smętnym burczeniem. Najzdrowsi i najsilniejsi więźniowie już tłoczyli się przy koszach. Deliann został na podłodze. Nie miał wcale pewności, że doszedłby tak daleko. Skały Donżonu hamują Przepływ, a słabnące zdrowie sprawiało, że trudno mu było uruchomić widzenie wewnętrzne. Nie był w stanie już powstrzymywać zakażenia w udzie, a nieustanny ból wykańczał go jeszcze bardziej niż dojmujący głód. Jedynymi więźniami, którzy nie gramolili się po jedzenie, byli ci, którzy nie mieli dość sił, i oczywiście Węże, które pilnowały źródła. Ta przedsiębiorcza grupa odkryła, że mnóstwo więźniów z entuzjazmem spełni każdy jej kaprys w zamian za częstszy dostęp do czystej wody. Pozwolili ochotnikom konkurować między sobą o ten przywilej. Ten, kto oferował największe i najbardziej apetyczne kąski z koszy z jedzeniem, mógł wziąć najdłuższy i największy łyk wody. Za szczególnie dobry kawałek kiełbasy Węże mogły nawet powolić delikwentowi się umyć – niemal niewyobrażalny luksus. Wężom nigdy nie brakowało chętnych pomocników. Ostatnio jedynym sposobem na to, żeby dostać kęs jedzenia, była walka o niego. Deliann bał się też, że nawet gdyby zdążył wywalczyć sobie jeden albo dwa kęsy, zanim wszystko zniknie, po powrocie okazałoby się, że ktoś zajął jego miejsce obok rowka z wodą. Uznając, że śmierć z pragnienia byłaby szybsza i gorsza niż z głodu, dalej leżał z zamkniętymi oczami na zimnym, mokrym kamieniu. Jakąś bliżej nieokreśloną chwilę później cichy głos wymówił jego imię. Otworzył oczy. Obok niego stała t’Passe z kawałkiem chleba wielkości pięści w jednej ręce i bryłką twardego sera w drugiej.
– Masz. – Podała mu obie rzeczy. – Kupię tym sobie możliwość porozmawiania z tobą? Deliann westchnął i z trudem usiadł. Zadarł głowę i spojrzał na t’Passe. Widać było, że schudła, jakby Donżon rzeźbił w jej ciele, ale jej oczy błyszczały jeszcze jaśniej. Odniosła więcej niż niewielki sukces w ewangelizowaniu więźniów. Miała teraz sporą grupę zwolenników. Cainistów było prawie tylu co Węży i Deliann spodziewał się, że niedługo zobaczy walkę obu grup o kontrolę nad Jamą. Mimo to t’Passe nie zaprzestała prób dotarcia do niego. – Co takiego we mnie widzisz? – zapytał. – Dlaczego jestem dla ciebie taki ważny? Przykucnęła i położyła mu chleb i ser na podołku. – Nie wiem – odpowiedziała. – Jesteś tak strasznie nieszczęśliwy... Myślę sobie, że musi być coś nie tak ze światem, żeby taka osoba jak ty tak bardzo cierpiała. – A ty chcesz wykorzystać jedzenie, żeby przekupić mnie i pocieszyć – powiedział, uśmiechając się tęsknie na wspomnienie jajecznicy przy ulicy Moriandar. – Wiesz co? Tak właśnie dostałem się tutaj. – Omdlewającym gestem wskazał na Jamę. – Pozwoliłem komuś mnie pocieszyć.
9 Śpię, budzę się i znowu zasypiam, basen jest pusty, znowu go napełniam, a ten skurwysyn w Jamie nie zamyka się ani na moment. – Pomyślcie przez chwilę o leniwym kowalu: kiedy podkuwa konia nieznajomemu, zauważa, że jeden z hufnali jest za krótki. Zamiast zawracać sobie głowę zrobieniem nowego, przy ostatniej podkowie nie wbija ostatniego gwoździa. Jego lenistwo jest dobre czy złe? I teraz jest ten wierszyk, który wszyscy znają: Z braku gwoździa przepadła podkowa, Z braku podkowy przepadł koń, Z braku konia przepadł jeździec, Z braku jeźdźca przepadło zwycięstwo, Z braku zwycięstwa przepadło królestwo. – Więc jego lenistwo było złe, chyba że, czysto teoretycznie, nieznajomy nie jest kurierem króla, ale szpiegiem wroga. Wtedy królestwo, które przepadło, to królestwo wroga, a wykonanie „dobrej” roboty kosztowałoby kowala i jego ludzi wszystko, co mieli, może nawet życie. Nauka z tego płynie taka: nie da się przewidzieć na dłuższą metę konsekwencji nawet najprostszego działania. Nie da się kontrolować przebiegu wydarzeń, a to, czy działanie było „dobre” czy „złe”, można osądzać tylko po jego konsekwencjach. Jednakże nawet ta
ocena będzie się zmieniać w czasie. Działanie, początkowo ocenione jako „dobre”, po jakimś czasie może dać „złe” skutki, które ostatecznie mogą zostać ocenione jako „dobre”. W końcu dobro i zło to tylko słowa-klucze dla skutków, które albo nam się podobają, albo nie. Wszyscy musimy zaakceptować fakt, że cokolwiek robimy, niezależnie od tego jak „dobre” się to wydaje w danym momencie, może mieć konsekwencje zbyt straszne, żeby je w ogóle rozważać. Więc jaka jest odpowiedź? Nic nie robić? Ale nawet brak działania ma skutki. Esencja cainizmu jest następująca: naprawdę wolny człowiek wybiera własne cele i szuka własnych dróg dla samej radości wybierania i szukania. I tego właśnie nie mogę się pozbyć z głowy. Mogę leżeć godzinami i spierać się ze wspomnieniem tego głosu, ale zasypiam, słysząc go, i słyszę go po przebudzeniu, i chyba już nie rejestruję sensu tego, co wypowiada. To we mnie wsiąknęło. Wciągnąłem to porami i nie mogę wypocić. Gapię się na sufit – dzień, może dwa – licząc szczeliny w skale w niezmiennej poświacie lamp nad Jamą. Pójdę do grobu z obrazem jej błyszczących oczu, opłukanych mgiełką z wodospadu u źródeł Wielkiej Chambaygen, i ostrza Kosalla przecinającego jej czaszkę aż do kamienia leżącego pod spodem. Zrobiłem dobrą rzecz, ale wyszło źle, powinienem był to przewidzieć. Ale nie przewidziałem. Raz zabiłem starego mężczyznę – Khulana G’Thara – i ocaliłem chyba z milion istnień, kiedy horda Khulana padła pod Ceraeno. Później zabiłem innego starego mężczyznę – księcia regenta Toa-Phelathona – i zmieniłem serię drobnych potyczek przygranicznych z Lipke w Pierwszą Wojnę o Sukcesję. I może ten skurczygnat w Jamie ma rację. Może nie ma sposobu na to, żeby się zorientować, kiedy wpieprzysz się w szambo. Jeśli nadstawię uszu, usłyszę ten głos: cichy szept z tyłu głowy, który upiera się przy: „Taka moja wola” albo: „Nie zrobię tego”. Ale ten sukinsyn w Jamie śmiertelnie się myli: to naprawdę jest głos Caine’a. To mój głos. Cały czas myślę o Dniu Wniebowstąpienia. Myślę o tym, jak zawiozą mnie do katedry Wniebowstąpienia na tej ich furze, a potem postawią na stosie i spalą ku uciesze kilku tysięcy Ukochanych Dzieci. Mam już serdecznie dość tego, że moje życie i śmierć są cudzą rozrywką. I wtedy – tak po prostu – podejmuję decyzję. Na Siodle Khryla potrzebowałem zbyt wiele czasu, żeby zrozumieć, że powinienem się zabić. Nie popełnię tego błędu dwa razy. Samobójstwo to nie mój styl, ale są inne sposoby, by umrzeć. Denerwuję się, czekając. Zanim więzień-posługacz zjawi się, otwierając szeroko drzwi do mojej sali, wejdzie, szurając nogami i z pochyloną głową, żeby opróżnić przelewający się basen do swojego wózka, muszę odkaszlnąć, żeby zapanować nad drżeniem w głosie. W końcu odzywam się:
– Powiedz sierżantowi... Habrakowi? Tak się nazywa? Powiedz mu, że Caine chce się zobaczyć z Księciem Porządku Publicznego. Posługacz wywraca oczami, zastanawiając się, jak bardzo oszalałem. – Po prostu powtórz mu to, tylko tyle. Powiedz mu, żeby przekazał wiadomość ToaM’Figlowi, że Caine chce się z nim zobaczyć. Książę wynagrodzi jego wysiłek. I twój też. Posługacz kiwa głową i odchodzi z wózkiem. Pieprzę bezradność. Siedząc w tej cholernej celi, nie mogę nic zrobić. Ale niech się znajdę w Jamie, wśród przestępców, malkontentów i wichrzycieli, to pokażę im, co potrafię. Oberwę łeb temu ich bezcennemu Dniowi Wniebowstąpienia i nasram mu, kurwa, prosto w szyję.
10 Deliann zorientował się, że kroi się coś ważnego, kiedy zobaczył, jak straże Donżonu majstrują przy lampach. Podłożył ręce pod głowę i patrzył, jak oddział strażników idzie od lampy do lampy po krzyżujących się na górze pomostach. Jedna grupa miała rozgałęziającą się tyczkę. Jeden strażnik łapał łańcuch lampy w rozwidlenie i przesuwał tak, żeby drugi chwycił ją za wielkie mosiężne uchwyty przyspawane wzdłuż obwodu. Trzeci gasił płomień kapturkiem wielkości hełmu. Potem, za pomocą noża, wbitego na płask w szarą, grubą jak ręka linę knota, podciągali knot wyżej w zazielenionej mosiężnej lampie, by mocniej płonął i dawał więcej światła. Ostatnio gorączka wzrosła, a Deliann unosił się na jej falach, przysypiając, budząc się i znowu zasypiając; śnił o pustyniach i piecach, letnich południach i powolnym płomieniu. Bawił się myślą, że za każdym razem, gdy strażnicy ponownie zapalali jedną z wielkich mosiężnych lamp, wzmacniali też żar w jego głowie. Przez pewien czas leżał na plecach, gapiąc się na lampy i myśląc o ogniu: światło i ciepło, bezpieczeństwo i zniszczenie. Zawsze miał dar do płomienia; to była esencja jego umiejętności magijnych. Potrafił robić takie rzeczy z ogniem, jakie zwykły śmiertelnik ledwie mógł sobie wyobrazić. Myślał, że teraz być może ogień stanowił główną metaforę jego istnienia: tak jak ogień, był najwierniejszym sługą, ale gdy wyzwolił się z rąk pana, spalił świat... Nigdy się nie dowiedział, co takiego ważnego się wydarzyło. Zanim balkon i pomosty wypełniły się kusznikami i sierżant ryknął na więźniów, żeby wstali, bo wchodzi Jego Książęca Mość Toa-M’Figiel, Książę Publicznego Porządku, i kazał strażnikom zastrzelić jednego więźnia, który najwyraźniej obrażał Jego Książęcą Mość, nadal siedząc, Deliann
zasnął na kamiennej podłodze. Jego wyciągnięte ciało przesłoniła stojąca ciżba cainistów, których t’Passe zgromadziła wokół niego. Deliann w ogóle nie zobaczył księcia. Śnił o ogniu.
11 Jego Wysokość wchodzi do mojej celi jak lis, w którego głowie ujadają ogary. Ubranie porusza się na nim, jakby coś pełzało mu po skórze. Jego Wysokość oblizuje spoconą górną wargę. Ostatnie lata odcisnęły na nim piętno: bardzo przytył, ale mimo to policzki mu obwisły, a pod oczami malują się czarne worki. Linia włosów cofnęła się daleko na północ, w okolice Białej Pustyni. Po obu stronach Jego Wysokości staje dwóch ludzi z Bożych Oczu. – Caine, przychodzę przez wzgląd na fakt, że kiedyś ocaliłeś mi życie – mówi, drapiąc środkowym palcem prawej ręki kącik ust. – Ale nie jesteśmy przyjaciółmi i nie możesz spodziewać się po mnie żadnych względów. Kiedy obróciłeś się przeciwko naszemu Panu Ma’elKothowi, poświęciłeś też naszą przyjaźń. To drapanie kącika ust to część Cichej Ściemy, języka gestów obowiązującego w gangu, którym kiedyś dowodził. Ten gest oznacza, że obecni są Wrogowie. Mam grać swoją rolę. Użycie palca środkowego oznaczało dwóch wrogów – mówi, że Boże Oczy to szpiedzy i musi przed nimi dobrze wypaść. Sądząc po oblewającym go pocie i po dreszczach, śmiało można uznać, że to wczesne stadium HRVP, co oznacza, że podejrzewanie Oczu może być niczym więcej jak objawem paranoi. Z drugiej strony, Toa-Sytell kiedyś nimi dowodził, więc bez specjalnego ryzyka można założyć, że ma wśród nich informatorów. – Pieprzyć przyjaźń – odpowiadam. Szybkim ruchem składam czubki lewego kciuka i palca wskazującego na kocu przykrywającym moje nogi: zrozumiałem. – Chcę iść na układ. – Żaden układ nie ocali ci życia – mówi, drapiąc kącik ust lewym kciukiem: znak, że mówi prawdę. – Zginiesz w Dniu Wniebowstąpienia, zgodnie z planem. Cóż, szczerze mówiąc, już się nie mogę doczekać. Perspektywa grzebania całymi latami w gruzowisku mojego życia nie jest szczególnie radosna. Ale sam wybiorę sobie rodzaj śmierci. Nie pozwolę, żeby wybrano ją za mnie. – Mogę ci powiedzieć mnóstwo rzeczy – proponuję. – Mogę ci powiedzieć, dlaczego ludzie zabijają się w tym mieście i dlaczego będzie jeszcze gorzej. Mogę ci powiedzieć, co możesz z tym zrobić. Teraz kciuk, którym się drapał, puka w to samo miejsce dwa razy: to prawda? Patrzę na niego. Niech się skurwysyn zastanawia. – A co chcesz w zamian za te informacje?
Biorę głęboki wdech, przeplatam palce, jakbym chciał je rozprostować i strzelić kostkami. – Chcę wyjść stąd dokładnie tą samą drogą, którą wszedłem do Donżonu: przez Jamę. Moje kciuki stykają się przy słowach „chcę wyjść” i rozłączają przy „tą samą drogą, co”, łączą przy „do”, zaraz się rozłączają i znowu się stykają przy „Jamie”. Jego Wysokość mruży oczy, łącząc słowa z sygnałami: Chcę wyjść do Jamy. Wytrzeszcza oczy, które wyglądają jak przegotowane jajka. – Oszalałeś? Natychmiast odzyskuje panowanie nad sobą i daje mi znać zrozumiałem, jednocześnie gładko wplatając swoją reakcję w mały teatrzyk. – Jesteś Wrogiem Boga, Caine. Rozkaz uwolnienia cię przyjąłbym tylko od samego Jego Świetlistości. Nie mogę uwierzyć, że prosiłbyś o coś takiego. Udaję, że drapię się w brodę lewą ręką, dając znak, że mówię prawdę. – Więc może powinieneś iść go zapytać. Czeka was gigantyczne szambo, Wasza Wysokość, a tylko ja czuję jego smród. – Toa-M’Figiel – poprawia mnie z roztargnieniem i zerka to na jednego żołnierza Oczu, to na drugiego, jakby nie wiedział, co robić. Obaj stoją w pozycji „spocznij”, udając, że nie słuchają. – Jak mam pójść z czymś takim do patriarchy? – pyta, nerwowo pocierając dłonią o dłoń. – Obrażasz mnie samą taką sugestią. Pociera kciukami o siebie przy słowach „obrażasz mnie”. No dobra, zaczynam łapać. – To wszystko? – mówię, zerkając na niego z niedowierzaniem. – Tyle zyskałem, ratując ten twój niewdzięczny, gówno wart tyłek? „Pocałuj mnie w cztery litery i do zobaczenia w następnym życiu?”. Od kiedy jesteś takim dupkiem? – Uważaj – rzuca lodowato. – Mówisz do księcia... – Jasne, do księcia. Mówię do pieprzonej cioty. Jak to się stało, że masz gówno ToaSytella na nosie? Lizałeś mu tyłek? Czerwieni się. – Caine... – zaczyna, ale ja już się rozkręciłem. – Domyślam się, jak się dostałeś do Gabinetu. Myślisz, że jeśli każdej nocy będę temu fiutowi o mordzie trupa lizał tyłek, to też zostanę księciem? Musiałeś kiedyś grać w „zgadnij, co patriarcha jadł na kolację?”. Żołnierze Bożych Oczu wydają taki odgłos, jakby się dusili, i ruszają w moją stronę, ale Jego Wysokość ich uprzedza. Doskakuje do mnie, obiema garściami łapie mnie za poplamioną tunikę, zrywa z łóżka.
– Mów sobie o mnie, co chcesz – warczy mi w twarz – ale nie obrażaj patriarchy. Nigdy, rozumiesz? Tylko za jego pozwoleniem mogłem ci zapewnić tę celę, w przeciwnym wypadku wylądowałbyś w Jamie. Tego chcesz? – Potrząsa mną solidnie raz, potem drugi. – Tego?! – Wsadź sobie w dupę swoją gościnność. Nie, wybacz, nie będziesz przecież się zabawiał przed nieszporami, co? Rzuca mną z powrotem na łóżko, wystarczająco mocno, żebym walnął głową o ścianę i zobaczył gwiazdy. – W oryginalny sposób przekonujesz przyjaciela, żeby ci wyświadczył przysługę – mówi chłodno. – Myślę, że już wyświadczyłem ci o jedną za dużo. Odwraca się do jednego z Oczu. – Powiedz sierżantowi, że nie będę już dłużej płacić za celę tego człowieka. Może go wrzucić do Jamy razem z resztą szumowin. – Ej... – mówię. – Ej, Wasza Wysokość, tylko żartowałem... – Nazywam się Toa-M’Figiel – przerywa mi. – Chociaż nie będziesz miał więcej okazji tak mnie nazwać. Do zobaczenia w Dniu Wniebowstąpienia, Caine. – Robi w tył zwrot i wychodzi z celi. – Ej, daj spokój! – wołam za nim błagalnie, kiedy Oczy wychodzą z celi. – Do cholery, na żartach się nie znasz? Zamykają drzwi i wsuwają na miejsce sztabę. Dobrze mieć przyjaciół.
12 Ryk płomieni na Plaży Publicznej, w Kolonii, w okolicy Kasyna Obcych, na pokładzie barki – wszystko zbiegło się w oczyszczającym pożarze w wiosce wysoko w Bożych Zębach i stopiło z krzykami tłumu, wojska, więźniów w Jamie, którzy nagle zaczęli wszyscy naraz wrzeszczeć, i Deliann odkrył, że się obudził. Przetarł oczy, bo nie mógł skupić wzroku. Skórę miał tak gorącą, że nie dało się jej dotknąć, żeby się nie oparzyć. Więźniowie wokół niego stali, krzyczeli, ale nie mógł zrozumieć, co mówią. – Co się dzieje? – wychrypiał, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. – Dlaczego wszyscy krzyczą? T’Passe spojrzała na niego w dół, gdy się odezwał. Przykucnęła, żeby usłyszał ją mimo wrzasków. – Może będziesz chciał to zobaczyć – powiedziała. Jedną ręką machnęła w stronę balkonu wokół Jamy, a drugą złapała Delianna i pomogła mu wstać.
Odrętwiały, dał się jej pociągnąć, chociaż nogi za bardzo go bolały, żeby dźwigać ciężar ciała. Tam, gdzie wskazała t’Passe, dwóch strażników siłowało się przy kołowrocie od koła zapadkowego, spuszczając schody na długich łańcuchach. Więźniowie cisnęli się do nich, kiedy już uderzyły o kamienne podłoże. U szczytu schodów stali ubrani na szaro więźniowieposługacze, trzymający nosze z ciemnowłosym mężczyzną. – To Caine – powiedziała t’Passe. Głos jej drżał od pełnej zdumienia czci. – To Caine. Znoszą go tu na dół. Deliann zachwiał się w gorączce. Chwila sączyła się, lepka i nietrwała, między uderzeniami jego pulsu. Wstrząśnięty, niemal oślepiony, ogarnięty wrażeniem, że bierze udział w wydarzeniu o niewytłumaczalnie wielkim, największym znaczeniu, jakby wypadł z własnego życia i wylądował w eposie, którego nikt nie czytał od tysiąca lat, oparł się o t’Passe, kiedy posługacze zaczęli powoli znosić nosze po zwodzonych schodach. Mężczyzna na noszach miał ciemne włosy i śniadą cerę, był atletycznie zbudowany, ale już niemłody – siwizna przyprószyła nierówną czarną brodę. Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bezwładnie jak trup, a szare bawełniane spodnie, okrywające jego nieruchome nogi, były poplamione na brązowo i czerwono. To nie mógł być Caine – wyglądał tak krucho. Tak ludzko. Okrzyki brzmiały coraz bardziej paskudnie. Deliann pokręcił głową. Nie mógł się odezwać, ledwo myślał i oddech wiązł mu w gardle w druzgocącym poczuciu déjà vu. Widział tego człowieka już wcześniej... Jakby wszystkie opowieści, które słyszał o Cainie, jakoś utrwaliły się w jego głowie i dzięki temu jakimś cudem już wcześniej wiedział, że Wróg Ma’elKotha to tylko szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, o zwyczajnym wyglądzie. Ale przecież nie... W głębi serca – chociaż nigdy nie chciało mu się tego bliżej badać – nosił taki sam wizerunek Caine’a jak wszyscy inni, którzy słuchali legend, ale nigdy nie widzieli tego człowieka na własne oczy: pięści jak ze stali, które potrafią skruszyć kamień jednym ciosem, ramiona szerokie na długość drzewca topora, mięśnie jak głazy, oczy jak pochodnie w jaskini i uśmiech drapieżnika, który żywi się ludzką krwią... Zatem to możliwe, że patrząc na tego człowieka czuł, że skądś go zna? Kontrolując oddech, wszedł w widzenie wewnętrzne, szukając prądu czarnego Przepływu, o którym mówiła Kierendal. W pierwszej chwili zobaczył tylko szkarłatne wiry płynące od wrzeszczących więźniów – wściekłość tłumu kierowała się ku mężczyźnie na noszach. Natomiast sam mężczyzna – to niemożliwe! – wydawało się, że nie ma Powłoki. Jednakże wiry szkarłatu trafiły wokół niego na coś, o co mogły się zaczepić, jakiś cień pulsujący w powietrzu, mglisty mrok, który ciemniał, jakby karmił się płonącą w głębi wściekłością.
Ten cień wcale nie wyglądał jak Powłoka. Nie dawał wrażenia czegoś konkretnego, jak żelatyna, co zwykle Deliann wyczuwał, badając powietrze wokół żywego stworzenia. To coś było widmowe i podobne do dymu, poruszało się i wiło, na wpół realne, jak zwidy przyćmionych gorączką oczu. Zmusił zdyscyplinowany umysł do koncentracji, zdołał przebić się przez mgłę i wreszcie skupić wzrok na... Ale kiedy zobaczył to wyraźnie – wiry opalizującej szarości i bieli wewnątrz czerni, jak w półpłynnym gryfkamieniu – Powłoki pozostałych więźniów, posługaczy, strażników i jego samego stały się zaledwie wspomnieniem. Przepływ to Przepływ: wszystkie kolory i kształty magji to ostatecznie jedna siła, tak samo jak wszelkie kształty i kolory energii, od światła przez stal do neutronowej zupy czarnej dziury to ostatecznie po prostu energia. Ale tak jak energia może mieć najróżniejsze właściwości zależnie od stanu, tak samo różnią się stany Przepływu. Wapień, w którym wyrzeźbiono Donżon, hamuje i odbija stany Przepływu używane przez ludzkich i pierwotnych taumaturgów, pozbawiając ich mocy. Ale skała sama w sobie ma Przepływ, jest nutą w pieśni Wszechumysłu. Ten drobny, śniady, połamany człowiek najwyraźniej żył w stanie Przepływu odmiennym od tego, w którym żyli wszyscy wokół niego. Deliann wpatrywał się w prądy czarnego Przepływu, który otaczał mężczyznę. Słyszał o takich rzeczach, słyszał o ludziach, których Powłoki były czarne, ale nigdy czegoś takiego nie widział. A kiedy tak patrzył, drobny, śniady, połamany człowiek odezwał się do więźniów niosących nosze. W połowie schodów przystanęli. Wściekłe, paskudne okrzyki na powitanie zamieniły się w drwiny, wycie i kpiące skandowanie – wycie ludzkich ogarów, które myślą, że wyczuły strach. – Ca-aine! Ej, Ca-aine! – Głodny jesteś, Caine? My cię tu nakarmimy! – Patrzta na jego gacie, już się zlał! – Już ja cię strzelę w Świętą Ranę! – No już, dawajcie go tutaj! – krzyknął ktoś do posługaczy od noszy. – Dawajcie go na dół! Kolejni więźniowie podjęli okrzyki, i jeszcze następni, aż ich głosy zlały się w oceaniczny ryk. Deliann ledwo to słyszał, tak był zafascynowany wirem czarnego Przepływu. Wir wyraźnie pociemniał wokół drobnego, śniadego, połamanego człowieka i Deliann zaczął się zastanawiać, czy nie zobaczyłby go nawet zwykłym wzrokiem. Przepływ wlewał się przez ściany Jamy, jakby skała była tylko powietrzem, a ten drobny, śniady, połamany człowiek wciągał go w siebie, oddychał nim, biorąc głębokie, bardzo głębokie wdechy mocy. Chwycił jedną ręką drążek od noszy i z jego pomocą usiadł. Spojrzał w dół na szydzący, wyjący tłum w Jamie.
I uśmiechnął się. – O mój boże – szepnął Deliann. – O słodki, kochający boże... To ten uśmiech zadziałał: białe zęby jak u wilka, w obramieniu nierównej, czarnej brody, i oczy, płonące zimnym, ciemnym płomieniem jak obsydianowy lód. Aż się prosicie, żebym wam skopał te wasze zasrane tyłki. I zgadza się, zrobię to. Macie absolutną rację. Identyczny uśmiech, identyczny zimny ciemny płomień w oczach nadal płonął we wspomnieniach sprzed ćwierć wieku: Wchodzę w to. Szok wyrzucił Delianna z widzenia wewnętrznego. Natychmiast obezwładniający ból w nogach pozbawił go sił i Deliann zachwiał się w ramionach t’Passe. – Coś nie tak? – zapytała. – Co się stało? Wszystko w porządku? Bogini mówiła o tym człowieku i powiedziała Deliannowi, że prosił, aby o nim przypomnieć, ale Deliann nawet nie śnił, że zostanie mu przypomniany w taki sposób. Nie mógł się nawet zmusić do tego, żeby przypomnieć sobie jego imię. – To nie jest Caine. – Ledwo łapał powietrze. – To nie jest Caine. – Ależ jest – odpowiedziała beznamiętnie t’Passe. Drobny, śniady, połamany człowiek uniósł drugą rękę zaciśniętą w pięść i powoli, z rozmysłem, jakby smakował słodycz chwili przepełnionej radością obrócił pięść grzbietem do Jamy. Wyszczerzył zęby, patrząc na wrogi tłum. A potem pokazał im palec. Na sekundę zapadła cisza, jakby wszyscy naraz wzięli wdech i w tej ciszy jego głos był doskonale słyszalny – radosny, energiczny, ostry jak krzemień i ciemny jak palona kawa: – Wszystkich was pierdolę, gnojki. Chcecie tego posmakować? To podejdźcie i ugryźcie kęs. Deliann ledwo słyszał wycie, które rozległo się w odpowiedzi; ten głos krzesał iskry w jego umyśle. Deliann zrobił na niego przebitkę.
13 Przebitka porwała go natychmiast, mimowolnie: zmiażdżyła jego kości w zębach i wyssała z nich szpik, roztrzaskała czaszkę jak skorupę orzecha, wypatroszyła go językiem jak z drutu kolczastego. Kris Hansen napisał: Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak wiele będzie cię kosztowało życie, które wybrałeś. Już nie musiał sobie wyobrażać. Przebitka przerzuciła go do dnia sprzed wielu lat: wylądował na piasku areny, ze stygnącym trupem pod plecami i mieczem przebijającym kręgosłup. Jedną ręką złapał rękojeść miecza, żeby włączyć jego magję, a drugą przyciągnął szyję zdrajcy do ostrza.
Głowa odeszła gładko, zostając w jego ręce. Rzucił ją jak piłkę na podołek boga, który klęczał obok. Bóg wyjąkał słowa, za które Hari umierał, słowa, które ocaliłyby jego i boginię, którą kochał. A kiedy tęczowe halo Transferu Winstona obrysowało brzegi świata, wciągając Hariego i wszystkich, których dotykał, w piekło, wyciągnął rękę... i złapał dłoń klęczącego boga. Dlaczego? Do dzisiejszego dnia Hari nigdy się nad tym nie zastanawiał. Może w odpowiedzi na to proste pytanie kryła się główna prawda jego życia. Deliann pamiętał, że wiele lat temu czuł, że ten człowiek jest bardziej realny od niego samego; charyzmatyczny zabójca, chuligan z ulicy, którego znał, miał kontakt z fundamentalną strukturą istnienia. Przypominał sobie, jak marzył o tym, żeby samemu jej dotknąć. I teraz mu się udało: spiralna galaktyka bólu i straty zawirowała w jego piersi. Przebitka skończyła się w tej samej chwili, w której się zaczęła. Deliann uczepił się bez tchu stojącej obok kobiety. Powyżej, na schodach, drobny, śniady, połamany człowiek machnął nonszalancko na więźniów od noszy jak arystokrata kierujący tragarzami lektyki i znowu zaczęli schodzić. Deliann przysunął usta do ucha t’Passe, żeby usłyszała go mimo krzyków więźniów: – Zaprowadź mnie do niego. Proszę, t’Passe. Musimy go chronić. Oni rozedrą go na strzępy! Pokręciła głową i przysunęła się, żeby krzyknąć mu do ucha: – To już załatwione! Kazałam ludziom czekać na Caine’a u dołu schodów. – Powinniśmy iść, powinniśmy tam być. Musimy tam być – upierał się Deliann. T’Passe przekrzywiła głowę, rzucając mu długie, badawcze spojrzenie z ukosa, zanim odpowiedziała, tym razem ciszej: – A myślisz, że co możesz zrobić dla Caine’a? Deliann, ty ledwo stoisz. – W porządku. – Oklapł. – W porządku, ale... Spojrzał na sklepienie, na podłogę, na więźniów wokół, patrzył wszędzie, byle nie na nią. W końcu powiedział: – To nie kwestia tego, co mogę dla niego zrobić. Chodzi o to, co on może zrobić dla mnie. Muszę z nim porozmawiać, chociaż przez minutę. Nie mógł znieść tego, jak desperacko, jak słabo to zabrzmiało, ale t’Passe albo tego nie zauważyła, albo nie zwracała na to uwagi. Nie mógł jej powiedzieć: „Bo kiedyś mi powiedział, że jak żyje, nie spotkał drugiego tak odważnego sukinkota”. Nie mógł powiedzieć: „Bo porzuciłem go dwadzieścia siedem lat temu”. – Cały czas mnie pytasz, czego chcę. Chcę... Potrzebuję... porozmawiać z tym człowiekiem. Może tylko przez minutę, ale muszę z nim porozmawiać. T’Passe spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, jakby próbowała zobaczyć jakąś maleńką, ciemną rzecz w jego głowie. A potem jej twarz rozjaśniła się w nagłym uśmiechu.
– W porządku. Sama chętnie zamieniłabym z nim słówko.
14 Z t’Passe rozpychającą się brutalnie łokciami przecisnęli się we dwoje do pierścienia poważnych, ale uradowanych cainistów, którzy odepchnęli pozostałych więźniów raptem minutę po tym, jak posługacze zaczęli się wspinać z powrotem. Było trochę przepychania – kilku więźniów z tłumu już krwawiło, tak samo jak paru cainistów – i pozostali zrobili cainistom nieco miejsca. Posługacze już wnieśli nosze na górę. Strażnicy na górze zaczęli wciągać schody z powrotem. Pierścień cainistów rozdzielił się i przepuścił t’Passe i Delianna. Drobny, śniady, połamany człowiek siedział na kamieniu z nogami bezwładnie wyciągniętymi przed sobą. Rozejrzał się po pierścieniu otaczających go cainistów jak wilk pośrodku stada karibu. Na widok t’Passe skrzywił się i z irytacją wskazał plecy chroniących go ludzi. – Ty jesteś szefową tego cyrku? – Jestem t’Passe ze Wzgórza Narnen, była wiceambasador na Dworze Nieskończoności – rzuciła beznamiętnie. – Nie wiem co to jest cyrk, ale jeśli dobrze rozumiem znaczenie tego słowa, to tak, owszem, jestem... szefową tego cyrku. – Klasztory... – warknął. – Poznałem po sposobie, w jaki argumentowałaś: jakbyś uczyła tępawe dzieciaki. – Słyszałeś mnie? Obnażył zęby. – Modliłem się, żeby ktoś cię zabił. – W czasie Święta Wniebowstąpienia twoje modlitwy zostaną wysłuchane. Cieszy cię fakt, że moc twojej wiary potwierdzi się z takim rozmachem? – Wtedy mnie zapytaj – odparł. Przechylił się i przekrzywił głowę, przyglądając się jej krępemu ciału. – A kim jest twój szczeniak? Co z nim? T’Passe przesunęła się odrobinę i mężczyzna po raz pierwszy napotkał spojrzenie Delianna. Czarne oczy rozszerzyły się, a zaraz potem zmrużyły. – No, proszę – powiedział. – Niech mnie kozioł wydyma. – Hari... – wykrztusił Deliann. Nawet teraz nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. – To ty, prawda? To naprawdę ty. Jesteś Hari Michaelson... Melancholijny uśmieszek rozkwitł powoli pod zmrużonymi oczami. – Kopę lat, Kris. Okrzyki więźniów zaczęły cichnąć, przechodząc w zwykły pomruk w tle, ale ryk w uszach Delianna wyrównał różnicę. Za tym rykiem kryło się oniemiałe zdziwienie: spojrzenie
w te oczy zerwało wszystkie warstwy życia Delianna. Jakby ostatnie dwadzieścia siedem lat to były tylko przygotowania, trening, próba do roli, przed którą wtedy mógł tylko uciekać, ale teraz wreszcie miał siłę, żeby ją odegrać. Dam radę, pomyślał. Wreszcie jestem gotowy. – Tak – odpowiedział w końcu. – Tak, minęło dużo czasu. Nie jestem już Krisem Hansenem, Hari. Możesz mi mówić Deliann. – Deliann? Jak ten mithondioński książę, tak? – Zgadza się, to ja. – Jesteś Księciem-Odmieńcem? – Hari pokręcił głową, uśmiechając się, jakby usłyszał jakiś prywatny żarcik. Chyba mógłbyś powiedzieć, że jestem Królem-Odmieńcem, pomyślał Deliann, ale na głos powiedział: – Coś w tym stylu. – Bez jaj? No dobra. Drobny, śniady, połamany człowiek przechylił się i wyciągnął rękę na powitanie. – Miło cię poznać, Deliann. Chyba możesz mi mówić „Caine”. – Przecież nim jesteś – mruknął Deliann. – Naprawdę nim jesteś, wbrew wszystkiemu. Jesteś Caine’em. Hari wzruszył ramionami, zaciskając palce na poplamionych bawełnianych spodniach okrywających bezwładne nogi. Otrząsnął się, jakby z koszmaru. – Jasne – odezwał się. – Z przyjemnością pogawędziłbym parę godzin, żeby nadrobić zaległości, ale muszę coś załatwić, póki jeszcze wszyscy się mną interesują. Powiedz mi jedno. – Co chcesz wiedzieć? Hari rozprostował ręce i strzelił knykciami, jeden po drugim – seria stłumionych trzasków zdradzających mordercze zamiary, jakby ładował pociski do pistoletu. – Kogo muszę tu zabić, żeby się czegoś napić?
Istnieje cykl opowieści, który zaczyna się dawno, dawno temu, kiedy ludzcy bogowie zarządzili, że wszystkie ich śmiertelne dzieci powinny poznać smutek, stratę i porażkę w życiu, które im ofiarowano. Zycie wypełnione niezmąconą radością, pasmem zwycięstw i całkowitym zaspokojeniem bogowie zarezerwowali dla siebie. I razu pewnego tak się zdarzyło, że pewien człowiek przeżył cały przeznaczony mu czas, nie zaznawszy nigdy klęski. Dla niego klęską byłaby dopiero kapitulacja. Wobec tego król ludzkich bogów podjął się nauczyć tego człowieka, co znaczy klęska. I w końcu – a koniec to typowy dla wszystkich, co przeciwstawiają się bogom – ów człowiek poddał się i umarł. Ale dla mądrych ta opowieść nie kończy się w chwili śmierci. Ten martwy człowiek spoczywał niespokojnie w grobie. Objęcia ziemi nie mogły go utrzymać. Jego zwłoki kręciły się i wierciły, wspominając życie. Pewnego dnia wędrowiec szukał ścieżki prowadzącej z ciemnego labiryntu lasu. Ruszył śladem wiatru spoza świata i ten wiatr doprowadził go do niespokojnego grobu. Wędrowiec spojrzał na grób i przemówił do trupa słowami: „Kop głębiej, poszukaj ciemniejszego grobu”. Ponieważ wędrowcem był niewydarzony rycerz, który nauczył się, że tylko schodząc można się wznieść.
PIĘTNAŚCIE 1 Lewa dłoń patriarchy drżała delikatnie, kiedy czubek środkowego palca nakreślił suchszą linię na zroszonym potem czole. Rozdygotana dłoń przesunęła się na policzek i ku załomowi szczęki, sprawdzając, czy to gorączka. Chwilę potem rozmasowała opuchnięte węzły chłonne na szyi. – Wasza Świetlistość nie czuje się dobrze? – zapytał z niepokojem kapitan Bożych Oczu. – Mam wezwać uzdrowiciela? – W żadnym razie – mruknął Toa-Sytell. Nawet gdyby czuł się źle – co nie było prawdą, nawet w najmniejszym stopniu – z pewnością nie okazałby tego przed tym oficerem. Temu człowiekowi nie można było ufać. – Kontynuuj składanie raportu – polecił z roztargnieniem. Jednym uchem słuchał relacji ze spotkania księcia Toa-M’Figla i Caine’a w celi w Donżonie. Odezwało się w nim złe przeczucie – mroczne echo szybko zbliżającego się nieszczęścia. – I książę z prawdziwym zapałem bronił honoru patriarchy – mówił żołnierz. – Oczywiście, że tak – mruknął Toa-Sytell. – Zawsze tak robi. Myśli, że tym mnie zwiedzie. – Wasza Świetlistość? – Nic, nic, kapitanie. Proszę kontynuować. – Więc celę sprzątnięto, a Caine’a właśnie teraz przenoszą do Jamy. Wystawić dodatkowe straże? – Hm? Czemu? – No cóż, myślałem... – Kapitan Bożych Oczu wiercił się niespokojnie. – Myślałem, że Wasza Świetlistość martwi się o bezpieczeństwo Caine’a. – Ja? O, nie, nie. Skąd. To książę się martwił. To była jego wymówka. – Wasza Świetlistość, Jama jest pełna ludzi i podludzi, którzy go nienawidzą. Nie da się uniknąć śmierci... – Bez wątpienia – mruknął patriarcha. – Ale wątpię, żeby to była śmierć Caine’a.
2 Potrzebuję całej minuty, żeby się zorientować, jak się mają sprawy w Jamie. Tacie spodobałoby się to miejsce: kultura w butelce. Już przeszli od społeczności watażków do klasycznego monopolu wodnego – zupełnie w stylu Panów Nilu, z Wężami jako władzami cywilnymi i t’Passe i jej lizusami jako fundamentalistyczną rewoltą, domagającą się reform poprzez destabilizację... bla, bla, bla i całe to chrzanienie. I jest tu od groma Węży, co najmniej dwustu. To żadna niespodzianka: Węże zawsze były największym rywalem Królestwa Ściemy. To oczywiste, że Jego Wysokość wykorzystał czystki Toa-Sytella, żeby odpłacić się za stare czasy. Kiwam głową do t’Passe. – Co to za byczek? – pytam, wskazując na ogrilla. Ogromny skurkowaniec ze szponami bojowymi wielkości kukri zachowuje się tak, jakby żył tylko po to, żeby walczyć i ruchać, niespecjalnie się przejmując co robi z kim. Ma mnóstwo blizn, jak na takiego szczeniaka. Sześciu przydupasów krąży wokół niego. Rzuca mi znaczące spojrzenie: ma mi coś do powiedzenia, ale czeka na pretekst. – Nazywa się Orbek – odpowiada kobieta. – Przyłączył się do Węży. – Wspaniale. Przyprowadź go tu do mnie, dobrze? Sztywnieje. – Jestem twoją służącą? – pyta, rzucając mi lodowate spojrzenie. Unoszę brew. – A nie? – Nie czcimy cię, Caine – odpowiada swym władczym tonem dyrektorki szkoły, aż mam ochotę jej przywalić. – Nie jesteś dla nas bogiem, raczej symbolem postawy filozoficznej... – Mhm, jasne, jak chcesz, ale przymknij się, dobrze? Zrobisz to, czy mam poprosić kogoś innego? – Ja, eh... – Mruga, marszczy brwi i próbuje zdecydować, czego wymaga od niej czystość doktrynalna. Wreszcie wzdycha. – Chyba... przyprowadzę go. – Dzięki. Hansen – Deliann, czy jak mu tam – patrzy, jak t’Passe odchodzi ciężkim krokiem. Kręci głową, jakby mógł uznać, że to bardzo zabawne, gdyby tylko nie był tak potwornie zmęczony. – Chyba wcale się nie zmieniłeś, Hari. Gdyby to była prawda... Zerkam na niego i muszę odwrócić wzrok. Niełatwo na niego patrzeć. Po części dlatego, że cały czas spodziewam się zobaczyć białą, plastikową maskę pooperacyjną, ale głównie
dlatego, że ostatnie dwadzieścia siedem lat nie wyszło mu na dobre. Ma zagłębienie w czaszce, tylko częściowo pokryte strupami, jakby ktoś go zgwałcił solidnym mieczem; włosy odrastają mu plackami, krzywo i nierówno, jakby miał świerzb; a za każdym razem, gdy zerkam na jego nogi, właściwie cieszę się, że od pasa w dół jestem w zasadzie martwy. Zastanawiam się, czy męczy się z tymi nogami, tak jak ja, patrząc na nie. Deliann Mithondionne, Książę-Odmieniec, nadworny twardziel u T’farrella Kruczowłosego: zabijaka, który tłucze na smutno, a nie ze złości. Nadal ma te oczy żałosnego szczeniaka. Pewnie ciągle uważa, że przemoc to ostatnia deska ratunku. Spuszcza głowę, jakby się bał na mnie spojrzeć. – Umysł w Przepływie... – zaczyna z wahaniem – ...to znaczy bogini... eh, Pallas Ril... przyszła do mnie kilka dni temu. – Mhm? – Jakoś udaje mi się to wykrztusić. – Powiedziała mi, że może stworzyć przeciwwirus, który dawałby odporność na HRVP... – Urywa z nadzieją, a ja nie mogę na niego spojrzeć, bo nie chcę widzieć, jak ta nadzieja gaśnie w jego oczach. – Możliwe, że udałoby się jej. – Zaciskam zęby przy tych słowach tak, że mało się nie pokruszą. – Gdyby żyła. – Więc to prawda – mówi głosem tak cieniutkim, że wcisnąłby się w kanaliki łzowe. – Zwykle to jest prawda. Tak to jest z opowieściami. Tak czy inaczej. – Istnieje inna historia – mruczy. – O tobie i o niej. Że wy dwoje byliście... – Aha, jasne. Jedenaście lat. Prawie. I nadal czuję miedziany posmak jej krwi. Nadal czuję zapach strumienia, który siknął z jej przeciętego serca. Teraz w jego oczach dostrzegam bolesne zrozumienie. – Jak to znosisz? – szepcze. Otrząsam się. Z całej siły. Nie dam mu się zawlec z powrotem do mojej prywatnej ciemności. – Nie muszę – burczę w odpowiedzi. – Za kilka dni nikt z nas nie będzie musiał już tego znosić.
3 T’Passe właśnie wraca z Orbekiem. Jego przydupasy kręcą się za nim, kopniakami przeganiają więźniów i generalnie robią z siebie skończonych dupków. Krąg gości, których t’Passe ustawiła wokół mnie, żeby powstrzymywali tłum, przepuszcza ją. – Na twoje życzenie – mówi, kiwając na Orbeka.
– Świetnie. – Macham ręką na krąg cainistów – A teraz powiedz swoim fagasom, żeby się odsunęli. – Caine... – mówi z przesadną cierpliwością. – Niemal każdy więzień w Jamie czeka na egzekucję oskarżony o cainizm. Fałszywie. Jak możesz sobie wyobrazić, nie jesteś tu bardzo kochany. Moi fagasi, jak ich nazwałeś, to jedyne, co cię oddziela od bardzo nieprzyjemnej śmierci. – Nic nie oddziela nikogo spośród nas od brzydkiej śmierci – przypominam jej. – A teraz spierdalaj i zabieraj ze sobą swoich pachołków. Wyraz jej twarzy staje się lodowaty. Macha na cainistów, którzy niechętnie odsuwają się na kilka kroków. Pozostali więźniowie zaczynają się tłoczyć i wielu z nich krzyczy „Usiądźcie tam z przodu!” i tym podobne, żeby ci bardziej z tyłu też mogli coś widzieć. Lizusy Orbeka robią trochę miejsca wokół nas, podczas gdy on stoi z łapskami goryla skrzyżowanymi na piersi wielkiej jak stodoła. Wkrótce robi się cicho. Wszyscy patrzą. Kawałek dalej, u początku rowków z wodą, grupka Węży stoi na skalnej półce biegnącej po obwodzie Jamy. Gapią się i szczerzą zęby. – Masz mi coś do powiedzenia? – warczy Orbek. Mówi z lekkim akcentem z Boedecken, co tłumaczy jego zachowanie. Może nawet należał do klanu Czarnego Noża. Miałbym tyle szczęścia? – E, skąd – odpowiadam. – Chciałem cię tyko obejrzeć z bliska. Wyglądasz na wystarczająco głupiego, żeby być Złamanym Kutasem. Sadzi kilka długich kroków i staje nade mną. Szpony bojowe wysuwają się znad zaciśniętych pięści. – Jestem Czarny Nóż. Mój nieżyjący ojciec był Czarnym Nożem. Z wcześniejszych czasów. Kiedy jeszcze ta ziemia kochała Czarne Noże – warczy. No, proszę, proszę. Wszystkiego najlepszego dla mnie. Szczerzę zęby, patrząc w jego żarzące się ślepia. – Powiem ci jedno, złamasie: podwieź mnie do miejsca, gdzie mogę się napić czystej wody, a nie zrobię ci krzywdy. – Krzywdy? Ty, człowieczku? – Przykłada szpon do kła, żebym zobaczył, jakie jedno i drugie jest ostre. – Ty? – Ej, Deliann! – Podnoszę głos, żeby wszyscy w Jamie mnie usłyszeli. – Może o tym nie wiesz: w dialekcie ogrillów z Boedecken to samo słowo oznacza nóż i szpon bojowy, a to z kolei jest, no wiesz, eufemizm na penisa. Klan Czarnego Noża żył na Pustkowiu, dopóki nie zabawiłem się z nimi trochę parę lat temu. A jak z nimi skończyłem, to wszystkie pozostałe klany wołały na nich Złamane Noże. Czyli Złamane Kutasy. To dlatego większość opuściła Boedecken i przeniosła się do miast. Już im nie stawały. – Hari... ehm, Caine – mówi Deliann, wstając niepewnie, jakby się zastanawiał, czy powinien stanąć między mną a Orbekiem. – Może wolałbyś nie poruszać teraz tego tematu...?
– Co? Z powodu tego złamasa? – No wiesz... – Ojciec mówił mi o tobie... – zaczyna cichym i śmiercionośnym głosem Orbek. – Pieprzyć twojego tatuśka – rzucam, a potem dochodzę do wniosku, że powinienem przeprosić. – O, w mordę, przepraszam, zapomniałem. Nie możesz pieprzyć, co, miękki fiucie? Łapie mnie za koszulę. Ciągnie w górę, a moje bezużyteczne nogi wiszą sobie w powietrzu. Drugim szponem mierzy w moją twarz. – Uważasz, że ten jest miękki? Przekładam jedną rękę nad jego ramieniem i łapię za szpon, którym mi grozi. Szpon bojowy u ogrilla to niesłychanie muskularny dodatkowy kciuk, połączony z przedramieniem poniżej nadgarstka. Tak samo jak zwykły kciuk, może stawić bardzo niewielki opór wobec siły działającej pod innym kątem niż jego normalny zasięg ruchu. Wyginam go w bok i do dołu, a Orbeka aż zatyka. – Ej, to jest jak magja – mówię, uśmiechając się od ucha do ucha. – Właśnie zamieniłem Złamanego Kutasa w Twardziela. Zanieś mnie do źródła czystej wody, tam, przy ścianie, a zamienię cię z powrotem w ogrilla. W takiego, któremu nikt nie wyrwał z korzeniami szponu bojowego. Kumasz? Bądź grzeczny, to może jednak będziesz miał szansę zerżnąć swojego tatuśka. Ale ogrillo nie jest w nastroju do rozsądnej rozmowy; może przesadziłem, rzucając drugi raz tekstem o posuwaniu ojca. Wyje z wściekłości i bólu, i puszcza moją koszulę, bo potrzebuje ręki, żeby mnie uderzyć. Kiedy mnie puszcza, trzymam się już tylko jego szponu i całym ciężarem zawisam na stawie, wyginając go w bok i na zewnątrz, aż wyłamuje się z głuchym trzaskiem. Wycie przechodzi w zdumiony gulgot. Trzymam się i przez pół sekundy wiszę na jego złamanym szponie – cholera, gość jest twardy – aż pod moim ciężarem traci równowagę i obaj padamy na podłogę. Ląduje na mnie, ale i tak udaje mi się wygiąć mu rękę jak skrzydełko kurczaka. Przekładam drugą rękę pod jego ramieniem, łapię go za nadgarstek. Drugą ręką chwytam za swój nadgarstek i dźwignią wyłamuję mu łokieć. Nie może się uwolnić, drugą rękę ma przygniecioną do podłogi, więc nie może mnie trafić złamanym szponem. Prostuję trochę ręce, żeby nie zostawić mu najmniejszego luzu. Jęczy z bólu, bo niewiele brakuje, żebym wyrwał mu rękę z barku. Przyciska twarz od tyłu do mojego lewego ramienia. Gdyby pomyślał o tym, jak mnie zranić, zamiast skupiać się na tym, jak bardzo ja go ranię, to mógłby mi rozerwać pachę kłami. Odchylam głowę, żeby zobaczył mój uśmiech. – Pomyśl, co robisz, Orbek – sugeruję usłużnie. – Na razie masz złamany szpon, ale to się zagoi. Za jakieś dziesięć sekund wyłamię ci ramię i rozpieprzę staw barkowy na resztę życia. Jeśli złamanie nie wystarczy, zabiję cię i znajdę kogoś następnego. Chcesz negocjować?
Jego przydupasy zebrały się wokół i krzyczą razem z resztą więźniów. Kilku odepchnęło Delianna, ale Orbek siedzi na mnie, a jest wielki jak chałupa i niewiele mogą mi zrobić. Jeden z nich bierze zamach do kopniaka, a ja szczerzę do niego zęby. – Istnieje spora szansa, że wytrzymam tego kopniaka, zabiję Orbeka, a potem zabiję ciebie, nim zdążysz zamachnąć się drugi raz. No, śmiało, twardzielu. Zaryzykuj. Ogrillo uznaje, że lepiej poczekać i zobaczyć. Robi mi się ciepło na sercu, kiedy widzę, ile jeszcze mogę zarobić na swojej reputacji. – Widzisz, Orbek? Znikąd pomocy. Jak to z nami będzie? Pot kapie mu z czoła. Orbek warczy nieartykułowanie przez kilka sekund, a potem opuszcza głowę i szepcze mi do ucha: – Poddaję się, ale daj mi zachować twarz przed chłopakami, co? Wykręcam mu ramię tak, żeby wyglądało to na bardzo bolesny chwyt, a on znowu warczy, szarpie głową, całkiem udatnie odgrywając cierpienie. – Pomyśl tylko... – mówię. – Dziesięć sekund. Potem umrzesz. Znowu przysuwa się do mojego ucha. – Kurwa twoja mać, nie mogłeś poprosić? – szepcze. – Tak jest lepiej – odpowiadam mu szeptem. – Jak mnie zabiją, ty będziesz kryty. Ryczy, wije się i szarpie jak zawodowy zapaśnik. – Jasna sprawa – odpowiada szeptem. Zahacza kłem o mój staw barkowy. – Ale pamiętaj. Tym razem wygrałeś. Pamiętaj, że mogłem cię zranić. Może bym zginął, ale ty byś był ranny. Weź to sobie pod rozwagę, do kurwy nędzy. Przypomina mi mnie, kiedy byłem w jego wieku. – Umowa stoi. Puszczam jego nadgarstek, żeby uwolnić rękę i wepchnąć mu przedramię w brodę. Łapię go za obrożę i chwytem judo wbijam grzbiet dłoni w tchawicę. Unosi głowę, oczy wychodzą mu z orbit i z trudem wykrztusza: – W porządku, w porządku, nie zabijaj mnie... Mówi to ślicznie i chrypi, jakbym rzeczywiście naciskał mu gardło. Wspólnie negocjujemy skomplikowany proces podniesienia mnie z podłogi, tak żeby nadal wyglądało to tak, jakbym mu robił krzywdę. Jakoś udaje nam się wspólnymi siłami przekonać chłopaków, że sytuacja Orbeka jest trudna i że mógłbym go zabić, zanimby mnie od niego oderwali. Kończy się to w ten sposób, że zwisam mu z pleców: jedną rękę zaciskam mu wokół szyi, jakbym go dusił od tyłu, a drugą przytrzymuję złamany szpon w udawanej morderczej dźwigni. – Caine... – znowu mówi Deliann, pytając spojrzeniem, czy ma się wtrącić. – Zostań tutaj – rzucam. – Idę tylko napić się wody. Ten palant i ja zaraz wracamy. Kiedy Orbek rusza w stronę Węży i ich sługusów, mrugam przez ramię do Delianna. Nie jestem pewien, czy to widzi; pociera twarz, jakby go bolała głowa.
Woda wylewa się z rury w ścianie do małej, okrągłej sadzawki, od której odchodzą trzy rowki. Podłoga Jamy lekko tu opada. Wszyscy mają doskonały widok. Jakbym był na scenie.
4 Więźniowie zmykają Orbekowi z drogi, zostawiając nam wąskie przejście. – Kto tu jest szefem? – szepczę mu do ucha. – Gość z zieloną szmatą na głowie – odpowiada szeptem, z miną brzuchomówcy. – Mówi o sobie Żmija. Pomniejsza gwiazdka w konstelacji Węża staje nam na drodze. – Ej, Orbek, wszystko w porządku? – zagaduje, myśląc, że jest taki cwany. – Nie boli za bardzo? To musiało być naprawdę przykre, kiedy cię szarpnął za szpon, co? Rzucam mu ostre spojrzenie ponad ramieniem Orbeka. – Chcesz się dowiedzieć? Tamten chichocze. – A ty dokąd się wybierasz, kaleko? – Pić mi się chce. Idę się napić. Wąż wskazuje pod stopy Orbeka. – Tutaj woda też jest dobra. – Żartujesz? Śmierdzi jak dupsko twojej matki. Więźniowie reagują na to śmiechem, a Wąż robi się czerwony. – Wyszczekany jesteś jak na kalekę, staruszku – szydzi. – Ciekawe, czy nadal będziesz tak kłapał jadaczką, jak ci wsadzę do niej kutasa? – Ej, chcę się tylko napić. Czystej wody, młodziaku. To jakiś kłopot? No i zaczyna się. Żmija i jego przyboczny wkraczają do akcji. Idą w naszą stronę i szczerzą zęby. Nie mogą uwierzyć, że jestem tak głupi i pcham się im prosto w łapy. – Nie, nie, nie, żaden kłopot – mówi Wąż. – Ale mamy tu pewne reguły, kaleko. Wszystko ma swoją cenę, kapujesz? Obecnie za picie musisz mi obciągnąć. To nic osobistego. Po prostu zasady, nie? – Myślisz, że ci zrobię dobrze? – Rżę jak koń. – Młody, nie jestem pedofilem. Wróć, jak trochę podrośniesz. – Już podrosłem – mówi, drapiąc się w kroku. – Na miłość boską, Dinnie – mówi Orbek zduszonym, zachrypłym głosem z powodu mojego łokcia na gardle. – Przepuść mnie, dobra? Gość mnie zabije. – To nie mój problem – odpowiada Wąż, ale Żmija staje za nim i kładzie mu rękę na ramieniu.
– Nie, przepuść ich – mówi, odgrywając pana na włościach. – Caine to gwiazda, Dinnie. Musimy troszkę nagiąć zasady, żeby czuł się mile widziany. – Skłania się przede mną lekko, ironicznie i wyciąga rękę w stronę sadzawki z czystą wodą. – A jesteś mile widziany, Caine. Proszę, rozgość się. – Piękne dzięki, królu złoty – mówię mu, kiedy Orbek go mija. – Naprawdę chcesz, żebym poczuł się mile widziany? To zabierz stąd tego gównojada, Złamanego Kutasa, jak tylko zejdę. – Orbek słucha moich rozkazów – odpowiada Żmija. – I nie będzie zawracał ci głowy, jeśli tak mu powiem. Prawda, Orbek? – Jak chcesz, Żmijo – charczy ogrillo. – Widzisz? Nic ci tu nie grozi, Caine. Żałuję tylko, że nie zostałeś stosownie zapowiedziany. Wyjęlibyśmy lepsze srebra. Chryste, każdy tu jest komikiem. – Aha, jasne. Na kolana, dupku. Wymuszam spełnienie rozkazu szarpnięciem za szpon, które musi wyglądać na potwornie bolesne. Orbek klęka z jękiem. Ześlizguję się z niego, a on staje nade mną, warcząc. – Łajdaku! – mówi. – Pieprzę twojego ojca! Bierze zamach wielką szponiastą stopą, żeby połamać mi żebra, ale Żmija powstrzymuje go ostrym słowem. Ciekawe, co by zrobił, gdyby Żmija go zachęcił. Pewnie by mnie zabił. Chyba się nie dowiem. Orbek cofa się, trzymając się za zranioną rękę i międląc przekleństwa pod nosem. Żmija pochyla się nade mną, poza zasięgiem mojej ręki, z dłońmi na kolanach. – Rozumiesz, prawda, Caine, że mogę nagiąć reguły tylko trochę? Pewnie, że cię tu przepuściłem. Ale teraz będę musiał cię wykorzystać. – Uśmiecha się do mnie zwycięsko, pokazując zęby w kolorze gówna. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Mam w dupie to, co zamierzasz, dopóki mogę się napić. – Wszystko po kolei – odpowiada i sięga do paska spodni. – Co? Myślisz, że ci nie obciągnę? Że ucieknę? Przetaczam się po ziemi, żeby napić się łyk wody. Jest dobra: chłodna, idealnie czysta, silnie zmineralizowana, bo przefiltrowała się przez jakieś sto stóp wapienia. Pociągam solidny, długi, przyjemny łyk. Spokój panujący w Jamie zamienia się teraz w śmiertelną ciszę. – Wiesz co, Caine? – Żmija szczerzy zęby niczym przyjazny aligator. – Myślę, że w usta nie wystarczy. Nie w twoim wypadku. Myślę, że będę musiał cię zerżnąć. W dupę. To jest, no wiesz, jak opłata dodatkowa. Za picie na kredyt. – Co z wami? To całe gwałcenie w tyłek, nie kumam tego. Znaczy nie mam nic przeciwko takim, co to riki-tiki każdego chętnego, wiesz co mam na myśli, ale co jest z wami,
pojeby, że tak lubicie rżnąć heteryków? W końcu ja nie chodzę i nie gwałcę lesb, nie? Gdzie tu zabawa? Prostuje się, nadal szczerząc zęby, i zaczyna rozsznurowywać rozporek. – Może takich rzeczy człowiek uczy się z czasem – odpowiada. – Berne był taki sam – mówię. – Słyszałeś o Bernie? Nigdy się nie zorientowałem czemu. Zamierzałem go zapytać... – Opieram się na rękach i szczerzę zęby. – Ale umarł. Żmija odpowiada takim samym spojrzeniem. – Więc chyba masz szczęście, że ci się nawinąłem i mogę zaspokoić twoją ciekawość. Niektórzy nie chwytają subtelnych aluzji. – Dobra, już się dość nasłuchałem. Podciągam się na kamienną ławkę przy ścianie, obok ujścia rury. Muszę trochę pomanewrować, żeby się obrócić i mieć widok na Jamę. Teraz już wszyscy stoją i czekają z zapartym tchem. Obserwowanie, jak Żmija szykuje się do gwałtu na mnie, to pewnie najlepsza rozrywka, jaką mieli od tygodni. Nawet strażnicy schodzą się na pomostach, uśmiechają i poszturchują. Niektórzy pewnie pamiętają, jak byłem tu ostatnim razem, i nie lubią mnie co najmniej tak samo jak Węże. Widzę Delianna, niezbyt daleko, tuż za Wężami, którzy mnie otaczają. Martwi się, ale jakoś się trzyma i nie puszcza pary z ust. Kilka kroków dalej stoi t’Passe i tłum jej lizusów. Biorę głęboki wdech i krzyczę: – W porządku, dupki! Zamknąć się i słuchać! Jakby już nie skupili na mnie całej uwagi... – Ludzie mówili mi, jak tu jest na dole. Mówili mi o zasadach. – Przewracam oczami na Żmiję, zapraszając, żeby zaśmiał się razem ze mną. – Wiecie co? Do dupy te wasze zasady. Już chce coś wtrącić, ale podnoszę rękę i mówię dalej. – Mam kilka nowych zasad. Moich zasad. Zginam palce, zostawiając tylko jeden wyprostowany. – Zasada numer jeden: przypierdol się do mnie, a zginiesz. Bez ostrzeżenia. Bez drugiej szansy. To wywołuje poruszenie wśród więźniów. Żmija tylko gapi się na mnie, jakbym całkiem ocipiał. Prostuję drugi palec. – Zasada numer dwa: jest tak, jak mówię. Co wychodzi z moich ust, jest prawem. Złam prawo, oberwiesz. Złam drugi raz, umrzesz. Żmija parska lekceważąco. – Skończyłeś już? Masz coś jeszcze? – Jeszcze jedno – odpowiadam ze wzruszeniem ramion. – Zasada numer trzy: zadrzesz z moimi przyjaciółmi, to jakbyś zadarł ze mną. Jeśli macie jakieś wątpliwości, patrz: zasada numer jeden. Więc... – Unoszę rękę nad głową i macham. – Ilu z was chce być moimi przyjaciółmi?
Żmija znowu prycha. Zupełnie jakby miał gówno w nosie. – No, śmiało, nie wstydźcie się! – wołam. – Chcę zobaczyć wasze rączki. Węże powstrzymują tłum ostrymi spojrzeniami. Nawet nie muszą wygrażać, wystarczy, że przeniosą ciężar z nogi na nogę, spojrzą chłodno i jest jasne, co zrobią z każdym na tyle głupim, żeby stanął po mojej stronie. Gdzieś pośrodku Jamy unosi się ręka. Więźniowie odsuwają się od desperata. – Już nie żyjesz, zasrańcu – mówi Żmija. – Słyszysz mnie? Pośrodku pustej przestrzeni stoi Deliann z wysoko uniesioną ręką. – Chciałbym być twoim przyjacielem, Caine. Mam nadzieję, że już jestem. Cóż. Najwyraźniej nic nie stracił ze swojej odwagi... – Opuść rękę, trupie – mówi Żmija. – Ej, trochę grzeczniej, pojebańcu. – Co? – Żmija patrzy na mnie z góry. – Coś ty do mnie powiedział? Na pustej przestrzeni do Delianna dołącza t’Passe i w milczeniu podnosi rękę. Teraz podchodzi do niej jeden z jej zwolenników. Potem kolejny i jeszcze jeden. – Myślałem... – zaczyna Żmija. – Myślałem, że powiedziałeś: „Żmijo, powiedz swoim chłopcom, żeby zabili tych wszystkich lachociągów”. Wydawało mi się, że to właśnie powiedziałeś. Kręcę ze smutkiem głową. – Na twoim miejscu całkiem poważnie rozważałbym zawleczenie swojego durnego, zboczonego tyłka tam, na środek Jamy, i podniesienie ręki, kutasino. – A dlaczego miałbym to zrobić? – Bo jeśli tego nie zrobisz, to ci dopierdolę. Żmija porusza ramionami, rozluźniając się jak bokser w przerwie między rundami. – Śmiałe słowa w ustach starego kaleki. – Przemyśl to sobie. To trochę upokarzające. Zapytaj Orbeka. – Bardziej niż dać się zgwałcić w tyłek całemu gangowi? Kręcę głową i rzucam pogardliwie: – Masz coś do zrobienia, pojebie? No to bierz się za to. Patrzy na mnie spod zmrużonych powiek. – Stary, sam się prosisz... – Błagam. No, śmiało, boisz się mnie? Cholera, co za ciota. – Pieprzyć to – mówi i rzuca się na mnie. Już chce złapać mnie za koszulę, kiedy się zatrzymuje – widział, co stało się z Orbekiem i nie jest aż tak głupi. Decyduje się na solidne kopnięcie i z głuchym odgłosem trafia w jedną z moich nóg, bezwładnie zwieszających się z ławki.
– Ej, to bolało... To znaczy, bolałoby, gdybym nie był cholernym kaleką. Nawet nie poczułem. – Rżę jeszcze głośniej niż przy Dinniem. – Jakim cudem taki kretyn jak ty zaczął tu rządzić? – Poczuj to – warczy, łapie mnie za kostki i ściąga z ławki. Boleśnie uderzam o kamienną podłogę. Obraca mnie twarzą do dołu, a ja rozkładam ręce przed sobą, żeby nie zasłaniać żeber przed kopniakami. I ten idiota rzeczywiście tego próbuje: jego but trafia, ale ja jestem gotowy i przyjmuję cios, wciągając z sykiem powietrze, jak w tajskim boksie. Łapię jego nogę w zgięcie łokcia, blokując mu stopę pod moją pachą. Drugą ręką odpycham się, żeby przetoczyć się w jego stronę; krzyczy zaskoczony, kiedy dźwignia na kostce powala go na ziemię. Potrzebuję o wiele mniej czasu na poprawienie chwytu niż on na przygotowanie się do padu; zanim się zorientuje, co się dzieje, zakładam mu trzymanie z jujitsu na kostkę i piętę. Żmija wyje z bólu. – Wygrałeś! – wrzeszczy. Jednak nie jest taki twardy. – Wygrałeś! – Pewnie, że wygrałem, kutafonie. – Naciskam dalej, aż kostka pęka z odgłosem, jakby ktoś wszedł na stos mokrego szkła. – Ja zawsze wygrywam. Krzyczy – królik w zębach wilka. Podciągam się po jego nodze i uderzam go w klejnoty. Mój cios ucina krzyk i podrywa Żmiję do pozycji siedzącej. Z trudem łapie powietrze. Prawą ręką zakładam mu trzymanie na kark, lewą zapieram się o jego bark i palcami prawej łapię się za nadgarstek lewej. Młóci rękami, zasypuje mnie ciosami na oślep w żebra i nogi, ale nie może włożyć w nie żadnej siły. Jedyne miejsce, w które mógłby dostatecznie mocno uderzyć, to moje krocze, a ja i tak nie mam tam czucia. Cudną rzeczą w takim trzymaniu jest to, że pracują oba tricepsy, czyli dwie trzecie masy mięśniowej w rękach, do tego dochodzą mięśnie piersiowe, a ponieważ skręcam mu przy tym głowę, może użyć w obronie tylko mięśni znajdujących się z jednego boku szyi. Jest na przegranej pozycji. I mimo że ja jestem słaby jak kociak przez to chemiczne zapalenie płuc, czy co to tam jest, Żmija nie ma szans. Naciskam lekko, a on piszczy, czując, jak kręgi szyjne zaczynają się rozdzielać. – Tak właśnie, uspokój się – mówię do niego cicho. – Koniec walki, bratku. Przegrałeś. Pozostałe Węże okrążają nas, nie bardzo wiedząc, jak się do mnie zabrać. – Powiedz swoim przydupasom, żeby się cofnęli. Zanim złamię ci kark. Daję mu trochę luzu, a Żmija dyszy przez ciśnięte zęby: – Cofnąć się...! Do tyłu! Na miłość boską, róbcie, co mówi! Trochę się odsuwają. – Bardziej – mówię im. – No, ruchy. Jeszcze trochę, dobrze, dalej, dalej. Odpędzam ich, aż mam wokół siebie spory kawałek wolnej przestrzeni. Chcę, żeby na pewno wszyscy to widzieli. A teraz katechizm. – W porządku, Żmijo – mówię. – Kto tu jest szefem?
– Ty skurwysynu... – zaczyna, ale uciszam go szarpnięciem ręki. – Spróbujmy jeszcze raz, co? Kto tu jest szefem? – Ty – warczy. – Bardzo dobrze. Kto ustala reguły w Jamie? – Ty. – No, dwa na dwa – mówię zachęcająco. – Świetnie ci idzie. A teraz konkrety. Mam nadzieję, że słuchałeś uważnie. Jaka jest zasada numer jeden? – Ehm... – zaczyna i wtedy go zabijam. Jeszcze mówi, umierając – w pewnym sensie mówi, bo może wydać z siebie tylko ciche charczenie (przypomina mi w tym Garrette’a), kiedy gwałtownym ruchem ręki łamię mu kark. Kręgi szyjne przecinają rdzeń kręgowy, więc teraz leży jak marionetka, której odcięto sznurki, i światło gaśnie w jego oczach. Spycham z siebie trupa, podciągam się na kamienną ławkę. Rozglądam się po cichym tłumie więźniów. – Jakieś pytania? Dwustu Węży zebranych wokół mnie powoli zdaje sobie sprawę, że są uwięzieni w kamiennym pomieszczeniu wypełnionym ponad tysiącem ludzi, którzy trzymają ręce w górze i którzy ani trochę ich nie lubią. Patrzę, jak każdy z kolei postanawia, pamiętając o regule numer trzy, że też chce być moim przyjacielem.
5 Przez pewien czas Deliann rozmyślał. Nie potrafił powiedzieć, ile to trwało. Fale gorączki omywały go i przepływały przezeń, ścieśniając i rozciągając czas w sposób całkiem nieprzewidywalny. Mógł myśleć godzinę i odkryć, że minęło kilka sekund; mogło minąć kilka godzin, kiedy on tylko trząsł się i pocił, a jego umysł zamieniał się w koszmarną sieczkę. Kiedy tylko strażnicy, którzy zabrali trupa Żmii, weszli z powrotem po schodach i podnieśli je za sobą, Deliann podszedł do tego dziwnego człowieka, który kiedyś był jego przyjacielem. – Chcę pomóc. Hari zmierzył go przeciągłym, mrocznym spojrzeniem. – Kiedyś byłeś trochę przewrażliwiony. Przez dzień, może dwa, będzie paskudnie. – Nadal jestem przewrażliwiony. Ale to mnie nie powstrzyma. Hari pokiwał głową, przypominając sobie dawne czasy. – Chyba nigdy nie powstrzymywało.
– Zgadza się. – Deliann poczuł lodowate, bezbolesne mrowienie, jakby ktoś wsunął mu cienki, bardzo ostry nóż między żebra. – Chyba nigdy. Hari nie potrzebował jego pomocy, żeby spacyfikować Jamę. Mając z jednej strony Węże, a z drugiej t’Passe i cainistów, więźniowie musieli się podporządkować, czy tego chcieli, czy nie. – Lepiej, żeby się ciebie bali, niż cię kochali – rzucił do Delianna – bo ludzie kochają, kierując się własnymi skłonnościami, za to ty decydujesz, kiedy zaczną się bać. To było wkrótce po śmierci Żmii. Deliann klęczał u nóg Hariego, zeskrobując martwe ciało z ran kawałkiem szorstkiej juty. Jeśli Hari czuł cokolwiek z tego nieprzyjemnego zabiegu, to nie dał po sobie poznać. – Czytałem „Księcia” – odpowiedział podobnym tonem Deliann. – O ile pamiętam, Machiavelli dochodzi do wniosku, że najlepiej, żeby się ciebie bali i kochali cię jednocześnie. Hari się uśmiechnął. – No, to dopiero sztuczka, co? Niezła robota, jeśli ci się to uda. – Wzruszył ramionami. – Może lepiej trzymać się tego, w czym jestem dobry. – Miłość nie jest taka trudna, Hari. Uśmiech Hariego zgasł. Przymknął oczy. – Może dla ciebie. – To po prostu bliskość. Potwierdzenie bliskości, która już istnieje. – Deliann pokręcił głową. Gorączka utrudniała mu przekazanie sensu myśli. – Pokaż im, że ta bliskość jest, tylko tyle. Daj im odczuć, że to działa w obie strony. Hari się skrzywił. – Taaa, jasne, Konfucjuszu. Podpowiedz mi coś, hę? Deliann rzucił znaczące spojrzenie na Orbeka, który siedział naburmuszony na ławce pod ścianą, ćwierć obwodu Jamy od nich. – Cały dzień obrywał za to, jak dał ci się załatwić. Odpowiednie słowo pozwoliłoby jemu i wszystkim ogrillom stanąć po twojej stronie. Hari pokiwał głową. – Warto spróbować. Kiedy Deliann skończył zawiązywać bandaże z juty, Hari zawołał dwóch Węży, żeby zanieśli go na środek Jamy, a potem wezwał Orbeka. – To była gówniana zagrywka, to, co powiedziałem na temat twojego ojca i klanu – oznajmił z powagą. – Nie powinienem był tego robić, przykro mi. Zaskoczony ogrillo nie odpowiedział. – Byłeś gotowy walczyć i zginąć za honor ojca – ciągnął Hari. – Szanuję to. Szanuję cię za to. Jesteś prawdziwym Czarnym Nożem, Orbek. Twój klan byłby z ciebie dumny. – Podniósł głos i przemówił do całej Jamy: – Żaden z was nie wie, że kiedy walczyliśmy, Orbek mógł mi wyciąć kłami nową gębę, albo i dwie. Nie zrobił tego tylko dlatego, że
zawarłem z nim układ. Nie pobiłem go, przekupiłem. – Wyciągnął rękę. – Chciałbym cię uważać za mojego przyjaciela, Orbek. – Zasada numer trzy, co? – powiedział Orbek, uśmiechając się krzywo, ale uścisnął dłoń Hariego. Przez chwilę się wahał, nim ją puścił. Potem dodał: – Może, ehm... Może powinieneś mieć kogoś, kto by ci pomagał się poruszać? Kogoś zaufanego. Hari zmrużył oczy. – To propozycja? Orbek wzruszył ramionami. – Chcesz tę robotę, to ją masz – powiedział Hari. Orbek z powagą zarzucił sobie Hariego na plecy i zaniósł do miejsca, gdzie Deliann siedział na ławce. Hari spojrzał na Delianna i powiedział cicho: – Sprytny z ciebie sukinkot. W ciągu następnych godzin i dni wydawało się, że Hari jest wszędzie naraz. Deliann nie wiedział, czy w ogóle sypia. Orbek wszędzie go nosił – upierał się przy tym i ten upór jakimś cudem zamienił wcześniejsze upokorzenie w odznakę honoru. Ogólnie rzecz biorąc, więźniowie byli wdzięczni, że ktoś im mówił, co mają robić. Rzadkie chwile oporu wobec reguł Hariego pojawiały się głównie ze strony cainistów. Jak to niezmordowanie tłumaczyła t’Passe: – Cainizm nie jest religią, ale postawą filozoficzną. Twoje znaczenie jest czysto symboliczne. Przejęliśmy twoją ikonografię – Książę Chaosu, Wróg Boga – od Kościoła Ukochanych Dzieci, widząc w niej symbol oporu wobec wszystkiego, co reprezentował Ma’elKoth. – Gdyby ktoś mnie zapytał – odpowiedział jej Hari – to powiedziałbym, żeby odpieprzył się od mojej ikonografii. – Możesz się nie zgadzać – przyznała. – Twoja niezgoda znaczy dla mnie tylko tyle, ile pozwolę jej znaczyć. Mam prawo nie zgadzać się z twoją wolą. – Jasne. – Hari z uśmiechem skinął głową. – Szanuję twoje prawo do niezgody. A ty powinnaś szanować moje prawo do połamania ci za to nóg. – Być może szacunek to fundamentalna kwestia – zgodziła się t’Passe. Hari przez większość czasu trenował swoją armię. Wybrał grupę najsilniejszych, najbardziej agresywnych Węży, przemieszał ich z ogrillami i pierwotnymi. W zamian za prawo do używania siły w Jamie przyjęli na siebie obowiązek pilnowania porządku. T’Passe przeszkoliła ich w walce bez broni. To niezwykle przyciągało wielu młodych i podatnych na wpływy więźniów – mieli okazję nauczyć się pewnych subtelności walki od samego Caine’a. Strażnicy oczywiście nie pozwoliliby na taki trening, gdyby rozumieli, co się dzieje, ale walki treningowe zostały tak zainscenizowane, że wyglądały jak zabawa, jak tańce pośrodku kręgu z więźniów, którzy śpiewali i klaskali do rytmu. Hari przyznał się Deliannowi, że
zaczerpnął ten pomysł z ziemskiego stylu walki, rozwiniętego przez niewolników brazylijskich, którzy udawali taniec, żeby ćwiczyć pod okiem swoich portugalskich panów. Dystrybucja jedzenia została poddana ścisłemu reżimowi. Teraz, kiedy opuszczano kosze, jeden więzień odbierał każdy kosz, a porcje precyzyjnie rozdzielano więźniom stojącym grzecznie w kolejce. Pojawiły się zaczątki handlu, w ramach którego wymieniano się przede wszystkim jedzeniem i usługami seksualnymi. Każdy mógł zawierać takie transakcje, jakie chciał – „żołnierze” pilnowali tylko, żeby niczego nie wymuszano siłą. Wymuszanie wszelkiego rodzaju szybko – i bezbłędnie – karano. Nigdy nikt niewinny nie cierpiał z powodu prawa Caine’a w Jamie. Jego system sprawiedliwości był jedynym w historii obu światów, gdzie niewinność gwarantowała pełną ochronę. Jedynym sędzią oddzielającym prawdę od kłamstwa w Jamie był Deliann ze swoimi przebitkami. Gorączka sprawiła, że stały się częstsze. Teraz wystarczyło, że tylko popatrzył dłużej na delikwenta i nadchodziła przebitka. W każdym wypadku widział nie tylko fakty, ale też charakter tego, który występował z roszczeniami. Spory należały do rzadkości, a doraźna policja w Jamie, mimo przestępczych skłonności większości jej członków, stała się absolutnie nieprzekupna po drobnym incydencie z wymuszeniem przez jednego z „żołnierzy”, którego poddano widowiskowej i okrutnej egzekucji. W Jamie zapanowała cisza. Kiedy nie trwał trening, rozmowy prowadzono normalnym tonem głosu, zamiast na wpół krzycząc, jak to bywało wcześniej. Straże na górze nie wiedziały, co myśleć o tej nagłej zmianie. Hari zabronił poddanym odpowiadać na szyderstwa i obraźliwe słowa strażników. Polecił im wypełniać każdy bezpośredni rozkaz i odpowiadać z szacunkiem na bezpośrednio zadane pytanie, ale poza tym mieli ignorować wszystko, co straże mówiły i robiły. Zafundował sobie siedzisko – zgrubnie wyściełany tron na kamiennej ławce obok rury z wodą. Stamtąd miał widok na całe swoje Spokojne Królestwo: lwy i owieczki za bardzo się bały jego bezwzględnego okrucieństwa, żeby chociaż narzekać, nie mówiąc już o sprawianiu problemów. Odchodzący łukiem w lewo rowek stał się jedynym rynsztokiem w Jamie. Po jednej śmierci i kilku solidnych pobiciach nikt nie śmiał zanieczyścić pozostałych dwóch. W centralnym rowie płynęła woda do mycia, gdzie każdy więzień mógł się umyć i przeprać rzeczy. Nawet przy braku mydła pod koniec pierwszej tury mycia zwierzęcy smród Jamy przybladł do słabej i już nie tak strasznej piżmowej woni. W rowie, który odchodził na prawo, wyszorowanym koszulami więźniów od sadzawki po wylot na drugim końcu Jamy, płynęła teraz woda pitna, równie czysta jak strumyk wypływający z rury. Kiedy tylko nie wzywano go jako sędziego lub wyroczni w służbie prawa, Deliann przesiadywał na podłodze Jamy z podgiętą pod siebie bolącą nogą, żyjąc w widzeniu wewnętrznym, studiując wiry czarnego Przepływu, który otaczał cienistą Powłokę Hariego, i
obserwując, jak z powodu jego gorączki kamienne ściany falują w powolnym rytmie niczym otwarty ocean. Mnóstwo czasu spędzał, myśląc o czarnym Przepływie. Mnóstwo czasu spędzał, myśląc o wzajemnym przeplataniu się przypadku i woli w jego szumnie nazywanym „przeznaczeniu”. Mnóstwo czasu spędził, myśląc o Cainie. Dwa razy próbował powiedzieć Hariemu, co odkrył, ale okoliczności mu nie sprzyjały. Hari był zajęty podbojem i administracją na swoim małym terytorium. Deliann zyskiwał jego uwagę tylko czasem i na chwilę, a często gorączka utrudniała mu powiedzenie czegokolwiek. – Twoja Powłoka... – zaczął po raz pierwszy. – Wiesz, co to Powłoka? – Aha – potwierdził z roztargnieniem Hari. – Ożeniłem się z taumaturgiem. – Twoja jest czarna. Ktoś ci już musiał powiedzieć, że jest czarna. – No i? – Chodzi o Przepływ. Skała, ta skała, skała Donżonu, nie zatrzymuje czarnego Przepływu. Myślę, że nic go nie powstrzymuje. – Do rzeczy, Kris. Mów. – Twoja Powłoka jest czarna z powodu rodzaju Przepływu, nie rozumiesz? Nie można go zatrzymać. – To nic wielkiego. Mnóstwo ludzi ma coś czarnego w Powłoce. – Każdy ma czerń w Powłoce. Każdy. Ale zwykle tego nie widać, z powodu innych kolorów. Ale Powłoka z samej czerni? To rzadkie. Naprawdę rzadkie. Nawet nie umiem powiedzieć, jak bardzo rzadkie. Chyba ostatnią taką Powłokę, o jakiej słyszałem, mógł mieć Jhereth z Tyrnall. – Strasznie stara historia – mruknął Hari. – To właściwie tylko mit. – Nie taka stara. Nie. Po prostu historia. Stara tylko dla ludzi. Hari, Porozumienie z Pirichanthe, które zakończyło Rewoltę Jheretha... to było raptem pięćset lat temu. Znam tych, którzy przy tym byli. Mój ojciec, to znaczy król... T’farrell Kruczowłosy, on tam był jako świadek ze strony Pierwszego Ludu. Jhereth Bogobójca był równie prawdziwy jak ty. W większości tego, co o nim wiadomo, większości tego, o czym opowiadają pieśni i historie, więcej jest prawdy niż fałszu. – A jak się to ma do mnie? – Ta sama energia: decydujesz, a potem działasz. To właśnie uczyniło Jheretha Bogobójcą, i to czyni ciebie Caine’em. – Lepiej połóż się na chwilę, dobrze? Gadasz od rzeczy. – Twoja moc to moja moc, to moc nas wszystkich. Wszyscy mamy moc, po prostu jej nie używamy. Czarny Przepływ, nie rozumiesz? To przede wszystkim metafora. Jak wymierzanie ciosu. Skupienie. Ukierunkowana energia. Koncentracja. Bez strachu. Uwolnienie pragnienia. Teraz. Tym właśnie jest Caine. – Nie nadążam.
Deliann splótł palce na kolanie i oparł się o wilgotną ścianę. Część gorączki jakby wsiąkła w zimną skałę, a kiedy zaczął dalej mówić, czuł, że jest trochę przytomniejszy. – Czasem myślę o paru rzeczach, których mnie nauczyłeś, jeszcze w Konserwatorium – tłumaczył powoli. – Pamiętam, jak ubrałeś mnie w sorbothanową zbroję, żeby zademonstrować mi prawdziwy cios. To było dwadzieścia siedem lat temu, Hari. Walczyłem nie raz, oberwałem od ogra, ale nikt, absolutnie nikt, nie uderzył mnie tak mocno jak ty. – Moc nie ma tak dużo wspólnego z siłą – odpowiedział Hari. – Dobry cios to w połowie fizyka, a w połowie nastawienie. – Tak samo czarny Przepływ. Każdy może z niego korzystać, tak jak każdy, kto ma ręce, może wymierzyć cios. Ty jesteś w tym lepszy, i tyle. Odrzuciłeś wszystko, co jest zbędne. Jak mocno możesz uderzyć, jeśli się martwisz, że złamiesz rękę? Jak dobrze możesz walczyć, jeśli się boisz przegranej? – „Nie zawracaj sobie głowy bezpieczną ucieczką. Połóż na szali swoje życie” – mruknął Hari. Zacisnął usta. – Bruce Lee. – Filozof? – Aha. – Ponura linia ust rozciągnęła się nieco. – Młodo umarł. Deliann wzruszył ramionami. – Nie to co Caine. Hari odwrócił wzrok. – Nie mów mi o Cainie. Próbowałem być Caine’em i dzięki temu wylądowałem tutaj. – Nie, nie, nie. Wylądowałeś tutaj, bo próbowałeś nim nie być. Mówiąc to, Deliann popełnił wielki błąd. Zorientował się, ale było za późno. Podjęcie kwestii Caine’a ucięło rozmowę. Hari powiedział Orbekowi, żeby zaniósł go do dwóch Węży, którzy podnieśli głosy, bliscy kłótni, i uprzejmie zasugerował Deliannowi, że porozmawiają innym razem, jak już Deliann poczuje się lepiej. Przy drugiej próbie, ileś – trudno powiedzieć ile – godzin albo dni później, powiodło mu się ledwie odrobinę lepiej. Tym razem poprowadził rozmowę ostrożniej. Raz albo dwa rozmawiał z Harim dość długo, w ogóle nie wspominając o sprawie. Rozmawiali o życiu, jakie wiedli, odkąd rozstali się w Konserwatorium dwadzieścia siedem lat temu. Hari tylko z grubsza zarysował niektóre przygody Caine’a, ponieważ Deliann znał już ogólny przebieg wielu z nich. Przede wszystkim mówił o żonie i córce, o swoim ojcu, i o domu, który im odebrano. Deliann miał więcej do powiedzenia: od pierwszych dni w Nadświecie, kiedy prawie umarł z głodu, zanim dostał robotę jako wykidajło w „Egzotycznej Miłości” u Kierendal, po spotkanie z Torronellem i swoją Adopcję. Opowiadał o życiu w Żyjącym Pałacu i na okolicznych ziemiach w roli Księcia-Odmieńca – Pięści Króla Zmierzchu. I wreszcie o tragicznej podróży śladem zaginionego poselstwa do Transdei. Opowiedział Hariemu o Tommiem i w niezrozumiały sposób zrobiło mu się i ciepło, i smutno
zarazem, kiedy się okazało, że Hari też pamięta Tommie’ego, wspomina go z szacunkiem i pewnym sentymentem. – Tommie zginął jako cainista? – zapytał cicho Hari, kręcąc głową. – Trudno uwierzyć. Zawsze był taki, no wiesz, normalny. Pragmatyczny. – T’Passe powiedziałaby ci, że pragmatyzm to esencja cainizmu. – Możesz nie wyjeżdżać mi z tym gównem? – Tommie nie był zwykłym człowiekiem. Może kiedyś tak, ale człowiek, który mnie uratował, był naprawdę nadzwyczajny. Nie umiem powiedzieć, co go takim czyniło. Cainizm może tu być najlepszym określeniem. – Określenie... – burknął Hari. – Jak to powiedział Orbek? Możesz nazwać łajno kanapką, ale nadal smakuje jak gówno. – Uważasz, że nazwy nie mają mocy? Tommie by się nie zgodził. Tommie nadał mi imię. Zbyt potężne dla mnie. Nie mogę się zmusić do używania go, chociaż wydaje się, że jest moje. – Co to za imię? Deliann musiał odwrócić wzrok, żeby ukryć łzy, które napłynęły mu do oczu. – Nazwał mnie Mithondionne. Tak jak ludzie nazywają króla elfów. – Bez jaj? Deliann bezradnie wzruszył ramionami. – Torronell przyniósł HRVP do Żyjącego Pałacu. Moja rodzina nie żyje. Chociaż zostałem tylko adoptowany, jestem Mithondionne. – Spuścił głowę i przełknął ślinę. – Ostatni z rodu. Hari milczał przez długą chwilę. Wreszcie Deliann spojrzał na niego i zdziwiła go iskra świeżego bólu w czarnych oczach Hariego. – Chryste, Kris – powiedział cicho Hari. – Przykro mi. Ja... – Pokręcił głową, krzywiąc się z niesmakiem, a potem spojrzał na swoje dłonie. – Zapomniałem, wiesz? Tak się dałem wciągnąć w ruiny własnego życia, że zapomniałem, że inni ludzie też są niszczeni. Czasem jest ze mnie taki dupek. Deliann się uśmiechnął. – To też imię. – Kris... – Musisz przyznać, że pewne imiona mają moc. Na pewno to widzisz. – Tak, jasnej, jak sobie chcesz. To takie ważne? – To wyjątkowo ważne. Niesłychanie ważne. Nie ma niczego ważniejszego. Pomyśl tylko. Pomyśl o imionach, których używasz. Pomyśl o imionach, które inni ci nadali. Nazywają cię Ostrzem Tyshalle’a. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? – To Caine’a nazywają Ostrzem Tyshalle’a. Deliann machnął ręką. Nie zamierzał kłócić się o to rozróżnienie.
– Bóg śmierci Tyshalle nazywany jest też Tym, Który Ogranicza i Tym, Który Dzieli. Tyshalle sam w sobie to energia zmiany. Jest mrokiem poza granicami uporządkowanej rzeczywistości. To dlatego jest bogiem śmierci – bo śmierć to podstawowa zmiana. Wielka. Zmiana sama w sobie to struktura doświadczenia. Pomyśl o tym: brak zmiany to zastój, co oznacza również brak doświadczeń. Doświadczenie to rzeczywistość. Tym właśnie jest dla nas rzeczywistość. Niczym więcej, niczym mniej. To stąd się bierze kwantowy efekt obserwatora. Rzeczywistość jest zmianą. Do tego właśnie się sprowadza. Ostrze Tyshalle’a to brzytwa rzeczywistości. To nóż, który tnie wszystko. – Do cholery, Ostrze Tyshalle’a to chwyt reklamowy – odparł ponuro Hari. – Jakiś rzecznik Studia uznał, że to fajnie brzmi, i tyle. Dobra ksywka dla zabójcy. To nic nie znaczy, oni to zmyślili. – Taniec Siwy – powiedział Deliann, przywołując kolejne imię. Czuł, że ciąg rozumowania przecieka mu przez palce, w miarę jak coraz więcej i więcej skojarzeń pojawia się w jego umyśle. – Twoja matka była Hinduską, prawda? – Bengalką. – I twoje imię: Hari. To jedno z imion Wisznu, nie? Matka rozmawiała z tobą kiedykolwiek o dawnych bogach? – Może trochę – odparł Hari. – Umarła, kiedy miałem... Ile to było, z osiem lat? Nie jestem pewien, czy pamiętam. – Mówiła ci kiedykolwiek o Siwie? – Niszczyciel. Nie muszę być Hindusem, żeby wiedzieć kim był Siwa. – Kim jest – poprawił go Deliann. – Jest, bo siła, której Siwa był metaforą, istnieje całkiem realnie, nadal w nas jest. Siwa to moc w najczystszym rozumieniu. Absolutny ruch. Zniszczenie, tworzenie, w obu wypadkach ta sama energia. Niszczycielska twórczość, twórcze niszczenie. To nie paradoks. W żadnym wypadku. To słabość języka. Zniszczenie i tworzenie nie są przeciwieństwami. Jedno i drugie to przeciwieństwo zastoju. Mówił coraz szybciej i szybciej, starając się wyrzucić z siebie wszystkie słowa: ciąg rozumowania zaczął płonąć pod wpływem żrącej gorączki. – Stare imię, najlepsze imię, to Siwa, Taniec w Pustce. Moc, która niszczy porządek, zamieniając go w pierwotny chaos, to ta sama moc, która porządkuje chaos w nowe struktury porządku, ponieważ czysty chaos to też forma stagnacji, nie rozumiesz? Siwa jest wrogiem wszystkiego, co się nie zmienia. Taniec Siwy to gra energii w kosmosie. To ani coś dobrego, ani złego, to po prostu coś, co jest. To esencja zmiany, która dotyka wszystkiego. To moc. Życie. Umysł. Hari zmrużył oczy. – Życie? – Moc i Życie to jedno i to samo. Obie razem to Umysł. Umysł to wzorzec energii, ni mniej, ni więcej. Cząstki elementarne, które tworzą ten kamień... – Deliann popukał kostkami
dłoni w ławkę obok źródła wody – ...elektrony, kwarki, które tworzą protony i neutrony, są właśnie tym: wzorcami energii. Tej samej energii, Hari. Na swoim najbardziej fundamentalnym poziomie energia to energia. To dlatego taki skalnik, powiedzmy, zaklinacz kamienia, potrafi kształtować skałę samymi rękami. Wytrenował umysł tak, żeby rezonował harmonicznie z wewnętrznym Umysłem skały. Skalnicy mają takie powiedzenie: „Kiedy pracujesz nad skałą, skała pracuje nad tobą”. – Mówisz, że wszystko ma umysł. – Nie, mówię, że wszystko jest Umysłem. – Metafizyka. – Hari machnął ręką. – Taki jeden gość, Pirsig, napisał kiedyś, że „metafizyka to restauracja z menu liczącym trzydzieści tysięcy stron, w której nie ma jedzenia”. Deliann odpowiedział mu nieco dziwacznym uśmiechem. – Więc przełknij to. Myślę, że ta sama elementarna siła zmiany, którą starożytni Hindusi nazwali Siwą, jest tym, co ja nazywam czarnym Przepływem. To jest to, co lipkeński kapłan nazwałby Oddechem Tyshalle’a. To moc stojąca za ostrzem. To ty, Hari – dodał cicho. – Tak myślisz? – Mówią, że zniszczenie ciągnie w ślad za Caine’em jak kruki za wojskiem. – Aha, jasne. A wiesz, czemu tak mówią? – Bo to prawda. – Bo inny gość od marketingu wymyślił chwytliwe hasło. Spotkałem go. Powiedział mi, że każdy Aktor w całym systemie Ameryki Północnej powtarzał ten tekst, gdy ktoś wspominał moje imię, aż wreszcie się przyjął. To wszystko zbieg okoliczności, Kris. To nic nie znaczy. – Wszystko jest zbiegiem okoliczności. Znaczy tyle, ile zdecydujesz, że ma znaczyć. – To tylko zbieg okoliczności – upierał się Hari. – Cały wszechświat to zbieg okoliczności. Istnienie tych konkretnych planet, krążących wokół określonych gwiazd akurat w tej galaktyce, pojawienie się życia, przypadek, który sprawił, że ty i ja znaleźliśmy się tutaj, i to właśnie teraz, że zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, i staliśmy się tym, kim jesteśmy: wszystko to są zbiegi okoliczności. Wszechświat to struktura oparta na zbiegu okoliczności. – Myślałem, że powiedziałeś wcześniej, że wszechświat to struktura umysłu. – Tak. Powiedziałem tak. I już miał zamiar wyjaśnić, dlaczego te dwa stwierdzenia nie są sprzeczne, ale znowu stracił Hariego z powodu nagłej bójki między ogrillem i dwoma pierwotnymi, a kiedy już to załatwiono, Hariemu udało się znaleźć ważniejszą sprawę niż powrót do rozmowy, która od początku niezbyt go interesowała. Deliann za daleko się zapędził, na zbyt abstrakcyjny poziom. Hari był człowiekiem konkretów. Żadna rozmowa nie interesowała go, jeśli nie dotyczyła czegoś, co mógł ugryźć, albo co mogło ugryźć jego.
Teraz Deliann obserwował zabawę w taniec w zmiennym kręgu pokrzykujących, klaszczących więźniów. Niektóre ruchy rozpoznawał z dawnych zajęć z walki wręcz w Konserwatorium, a jeszcze więcej z indywidualnych zajęć z Harim: drobne uniki, przeniesienie ciężaru, zmiana celu uderzenia, uniemożliwiająca przeciwnikowi unik, płynna praca nóg, dzięki której można podejść wroga ze zwodniczą szybkością, koncentracja na niszczeniu stawów – zwłaszcza łokciowego i kolanowego – oraz użycie trzymań i duszeń nie tylko po to, żeby kontrolować przebieg walki: zwieńczenie duszenia czy dźwigni rzutem kończyło się pogruchotaną czaszką i złamanym karkiem. Służyły zabijaniu. Deliann doskonale widział, co Hari zaplanował. Zawsze miał bystre oczy. Może to był jego jedyny prawdziwy talent: widzenie i rozumienie. No dobrze, czas wstawać, pomyślał. Ostatnia szansa na uratowanie świata.
6 Toa-Sytell zaczynał podejrzewać, że cały świat ma taką samą gorączkę jak on. Z okna sypialni na ósmym piętrze zachodniego skrzydła pałacu Colhari żołnierze na murach Starego Miasta wyglądali jak laleczki. Wydawało się, że chodzą w nienaturalny, sztuczny sposób, jakby byli źle ukształtowanymi stworzeniami udającymi ludzi. Po drugiej stronie rzeki pośród nadal tlących się ruin, gdzie niegdyś stało Miasto Obcych, sieci przeciw duszkom, spowijające stanowiska dowodzenia, ewidentnie pomyślano jako tajemniczy kod: Toa-Sytell nie potrafił go odczytać, ale żołnierze tam na dole z pewnością wysyłali jakiś sygnał. Coś, co potrafią odczytać przelatujące górą gryfy lub smoki, albo jakiś niewidzialny duch powietrza. Być może to ten sam duch powietrza, który zakradł się przez nozdrza Toa-Sytella i zaraził go tą okropną gorączką. Jakie miał szczęście, że się obudził, zanim duch pożarł go całkowicie! Wiedział jednak, że duch nadal się czai, tuż poza jego polem widzenia. Skrył się w cieniach za zasłonami łoża, nim patriarcha zdążył dostrzec jego kształt. Łatwo można go było pokonać – duch miał moc tylko wtedy, gdy Toa-Sytell spał. Więc patriarcha nie zasypiał. Za jego plecami Boże Oko klepał swój niekończący się raport. Dokładnie tak jak patriarcha przewidział, Caine zmiażdżył każdego, kto mu zagrażał – i w końcu dał ToaSytellowi dowód, którego potrzebował. Daleko w dole postaci poruszały się między wojskowymi namiotami rozbitymi wśród tego, co kiedyś było ulicami Miasta Obcych. Jednym z nich był sam Toa-M’Figiel. Ten w szkarłatnym kaftanie. A może to ten w czarnej pelerynie? Albo ten szczuplejszy, drobniejszy mężczyzna stojący obok. Kiedy patriarcha patrzył, drobna figurka przywołała do siebie inne.
Zebrali się w grupie i szeptali między sobą, myśląc, że ukryją przed nim zdradę, ściszając głosy. Nie wiedzieli, ile może usłyszeć. Słyszał wszystko. W całym mieście – w całym cesarstwie – poddani szeptem knuli przeciwko niemu. Wszyscy myśleli, że on nic nie wie. Myśleli, że są bezpieczni. – Aresztować go. – Wasza Świetlistość? – Toa-M’Figla. Księcia Porządku Publicznego. Zdobądź nakaz. Od tej pory jest zwolniony ze swoich obowiązków i ma zostać zatrzymany w areszcie. – Wasza Świetlistość? – powtórzył tępo żołnierz. – Na jakiej podstawie? – To nieważne. Spiskowanie z Wrogami Ludzkości. – Ale, ale... Wasza Świetlistość, książę z wielkim powodzeniem prowadzi Wojnę Jaskiniową, walcząc przeciwko podlu... – To część jego planu. – Poirytowany Toa-Sytell westchnął. Jak ten człowiek mógł awansować do tej rangi w Bożych Oczach, skoro był taki tępy, że nie pojmował prostej prawdy? – Nie konspiruje z elfami, krasnoludami ani ogrillami. Spiskuje z Caine’em. – Za pozwoleniem Waszej Świetlistości, trudno mi się z tym pogodzić – sprzeciwił się oficer. – To Książę umieścił Caine’a w Jamie. Toa-Sytell odgarnął rzednące włosy, zwilżając je potem z dłoni. – Właśnie tam Caine chce być, nie rozumiesz? – Nie, Wasza Świątobliwość, nie rozumiem. Toa-Sytell machnął z irytacją ręką. Nie mógł zawracać sobie głowy tłumaczeniem oczywistości. Boże Oko zaryzykował stwierdzenie: – Jestem pewien, że książę jest lojalny, Wasza Świątobliwość. Toa-Sytell odwrócił się od okna. Oczy mu płonęły, ale były tak podrażnione, że nawet mruganie bolało. Żołnierz ewidentnie źle się czuł w tej sytuacji. – Jesteś? – zapytał Toa-Sytell. – Jesteś pewien? – Wie... wierzę w to... – Tak? Oficer przełknął ślinę i nie odpowiedział. – Aresztować księcia – polecił Toa-Sytell. Tym razem nie było sprzeciwu. – A, ehm... – Żołnierz się zawahał. – Jaki będzie oficjalny zarzut, Wasza Świetlistość? Toa-Sytell wzruszył ramionami. – Cainizm, jak sądzę.
Daleko, daleko w dole rzeka wiła się i gotowała, jakby też miała gorączkę. Żołnierz odwrócił się, żeby wyjść. Toa-Sytell wyciągnął rękę. – Nie, czekaj. Jeszcze nie. Nie wiemy, co planuje Toa-M’Figiel. Obserwuj go. Odkryj jego sprzymierzeńców. Obserwuj wszystkich i bądź gotowy. Kiedy wykona ruch, zdejmij go. Oficer skinął głową. Wyraźnie mu ulżyło. – Tak jest, Wasza Świetlistość. – Ale, Caine... – powiedział patriarcha. – Caine to zdrajca, o którym już wiemy. Nadszedł koniec naszego rozpieszczonego Wroga Boga. – Odsłonił żółte zęby drapieżcy. W jego spojrzeniu pojawiła się krew. – Wsadźcie go do Szybu.
7 Nawet nie widzę, jak Deliann nadchodzi, dopóki nie potyka się i prawie nie pada. Jeden z więźniów łapie go i próbuje mu pomóc, ale Deliann odpycha go i idzie dalej. – Orbek – mówię cicho. – Podejdź do niego. Wygląda na to, że przyda mu się pomoc. To ogromne niedomówienie: wygląda, jakby potrzebował kilku tygodni w szpitalu pod kroplówką z antybiotykami o szerokim zakresie działania. Jakoś udaje mu się dowlec przejściem, które chłopcy mu zostawiają, i zatrzymuje się przede mną, chwiejąc się na nogach. – Wiem, co robisz – mówi. Rzucam Orbekowi porozumiewawcze spojrzenie, a on kiwa głową. Wstaje i zachodzi Delianna od tyłu, stając tak, żeby go złapać, gdyby biedny łajdak miał paść. Jeśli Deliann zauważył ruchy Orbeka, to nie dał tego po sobie poznać. Lśni od potu. Jego skóra wygląda jak mokra porcelana, a oczy przypominają zaczerwienione sadzawki sińców. Ręka mu się trzęsie, gdy odgarnia włosy i mówi: – Uczysz ich, jak zabijać strażników Donżonu. – Kurwa mać, myślisz, że mógłbyś to powiedzieć jeszcze trochę głośniej? – pytam. – Na miłość boską, Kris... – Już to widziałem – upiera się jak pijany. – Uginasz się pod pałką, przyjmujesz jej środek na ramię zamiast na głowę. Łamiesz mu rękę, bo kolczuga nie chroni stawów. Widziałem to. Wiem co zamierzasz. – Kris, człowieku, usiądź. – Klepię kamienną półkę obok siebie. – Chodź. Usiądź, zanim padniesz. Kręci głową. – Nie. Nie, i tak jest mi ciężko. Jak stoję, to lepiej mi się myśli. – Zaciska zęby i pięści. I cedzi: – To błąd. To, co robisz, jest złe. To całkiem nie tak. – Nie potrzebuję twojej aprobaty – przypominam mu.
– To złe... – Całe moje życie było cudzą rozrywką – odpowiadam, również przez zęby. – Moja śmierć nią nie będzie. Ani ich. Wzdryga się, jakby znalazł się za blisko ognia, który parzy mu twarz. – Hari... ale... – Nie. Niech sobie na to zapracują. Kiedy te łajdaki przyjdą po nas, zdziwią się jak jeszcze nigdy w tym swoim pieprzonym życiu. Orbek krzyżuje ręce, więc jego szpon do walki w łubkach opiera się o załom drugiego łokcia i widzę w jego żółtych oczach pełną aprobatę. Włożyliśmy mu w łubki cały szpon. Musiało boleć jak cholera, ale będzie mógł walczyć. Nie łapie tekstu o rozrywce, ale reszta ma dla niego sens: „Zgiń w walce” – tak życzą sobie szczęścia ogrille. – Nie, nie, nie – upiera się Deliann. Zaciska powieki, jakby się bał, że oczy mu wyskoczą z głowy. Mówi bardzo powoli i wyraźnie. – Przygotowujesz się na przegraną, nie rozumiesz? Przygotowujesz się do przegranej. To wszystko tutaj... – Macha ręką z nadal zamkniętymi oczami. Macha ręką na całą Jamę i moich wojowników. – Wszystko, co robisz, to trenowanie śmierci. – Może potrzebuję treningu – odpowiadam. – Do tej pory jakoś mi się z nią nie poszczęściło. Orbek śmieje się szyderczo – to tekst w jego stylu – ale Deliann za bardzo się skupia na tym, co próbuje powiedzieć, żeby choćby zauważyć żart. – Zapytaj t’Passe – mówi. – „Moja wola” albo „nie zrobię tego”. Skupiłeś się na „nie zrobię”, a zapomniałeś o woli. W połowie jest dobrze, w połowie źle, Hari. Z miejsca, w którym siedzę, mam doskonały widok na obite brązem drzwi na balkonie, które oddzielają nas od schodów prowadzących z sądu. Drzwi się otwierają. Gęsiego wchodzą mężczyźni w zbrojach. Niosą napięte kusze i zaczynają rozbiegać się po balkonie. Patrzą na mnie. Chyba tylko na „w połowie dobrze” wystarczy mi czasu. – Szkoda, że nie pogadaliśmy wczoraj, Kris. – Odpowiadam na ponure spojrzenie Orbeka. – Jesteś gotowy? Orbek pokazuje mi szpony bojowe. – Urodziłem się gotowy, szefie. – Idź po t’Passe. Kiwa głową, odwraca się i odchodzi sprężystym krokiem. Cały się jeży w oczekiwaniu na walkę, jak naładowany ładunkiem elektrycznym. Więźniowie milkną, gdy przechodzi obok nich. Wszyscy zaczynają patrzeć w górę na kusze. A potem po prostu patrzą na mnie. – Czego chcesz, Hari? Czego chcesz? – mówi Kris. – Poproś o więcej. Nie mierzysz wystarczająco wysoko. – Ostatnimi czasy trzymam się trochę bliżej ziemi.
Na balkonie formuje się drużyna, która za chwilę zejdzie do nas – sześciu strażników w pełnych pancerzach, uzbrojonych tylko w pałki. Nikt z łukiem ani ostrą bronią nigdy nie schodzi z balkonu. Strażnicy z plutonu mają zbroje płytowe, a nie kolczugi jak reszta. Kusze, które mają pozostali, są słabsze, specjalnie zaprojektowane z myślą o Donżonie. Bełty z rozszczepionymi na krzyż grotami nie przebiją płytówki. Wprowadzili te zmiany, odkąd ostatni raz tu byłem. Ja i ta martwa dziewczyna, Talann, pokazaliśmy tym sukinsynom, co się dzieje, kiedy więźniowie dorwą w swoje ręce porządne kusze. Deliann podchodzi chwiejnym krokiem bliżej i łapie mnie za nadgarstek. – A jeśli mógłbyś przeżyć? – A dlaczego miałbym tego chcieć? Orbek wraca z t’Passe. Kobieta wygląda równie smętnie, jak ja się czuję. – To za wcześnie. Myślałam, że mamy więcej czasu – mówi. – Przydałyby mi się jeszcze ze dwa, trzy dni. – Właściwie większość ludzi tak czuje, kiedy podchodzi do szubienicy, nie? Kiwa głową. – Kiedy dam znać, stłoczcie się wokół grupy strażników. Trzech na jednego albo więcej – mówię jej. – Wykorzystaj do tego swoich najsłabszych gości, muszą tylko ściągnąć na siebie strzały z kusz. Strażnicy na górze nie muszą się przejmować celowaniem: po to właśnie kusze są osłabione. Rozszczepione bełty nie przebiją zbroi, ale posiekają ciało i kości jak przemysłowa maszynka do mięsa. – To dlatego potrzebuję jeszcze paru dni – mówi t’Passe. – Oni nie są gotowi. Jeśli jeden albo dwóch się załamie, reszta może pójść za nimi. – Więc wybierz takich, co się nie posypią. Wiesz, którzy to są: ci, którzy nie chcą dożyć egzekucji. – Nikt z nas nie chce dożyć egzekucji. – Co ty, nie mów. Nawet nie myśl o tym, żeby samej się tam rzucać. Potrzebuję cię tu na dole; będziesz dowodzić. Jak już zaczną strzelać, pilnuj porządku. Niech ludzie wchodzą po schodach. Na przeładowanie kusz trzeba czasu. Nigdy nie widziałem, żeby gość załadował nowy bełt i naciągnął kuszę szybciej niż w pięć sekund, nawet w idealnych warunkach. Stres związany z walką podwoi ten czas. Zwodzone schody są wąskie jak dupa gza, za to mają ponad czterdzieści metrów długości. – Orbek, weź Dinniego, Fletchera, Arkena i Gropaza. – Dwaj najmłodsi, najostrzejsi eksWęże i dwa radośnie okrutne ogrille. – Walcie na schody, kiedy tylko kusznicy zaczną strzelać w tłum. Masz być trzeci na schodach, słyszysz? Trzeci. Węże z przodu. Prędzej
możemy stracić Dinniego i Fletchera niż twoich chłopaków. Musimy przejąć kołowrót, bo jak schody pójdą w górę, to po zabawie. Jesteś dowódcą na górze. Nie trać czasu na zabijanie gości przy kołowrocie. Po prostu zrzuć ich na dół. My się tu nimi zajmiemy. – Jak każesz, szefie. – T’Passe, potrzebujemy drugiej grupy, która zrobi tłum zaraz za Gropazem. Następna salwa bełtów pójdzie w stronę kołowrotu. Potem to już będzie walka wręcz. – Hari, przestań – mówi Deliann. – Pomyśl minutę, pomyśl! Możesz dokonać czegoś lepszego. Orbek odpowiada za mnie, szczerząc zęby: – Nie ma niczego lepszego. Strażnicy przy kołowrocie zaczynają opuszczać schody. Opadają nierówno, szarpnięciami. Kiwam na Orbeka. – Zbierz swoich chłopaków i zbliżcie się do miejsca, gdzie opadną schody. – Jak każesz, szefie. – Ogrillo odbiega. – T’Passe... – zaczyna Deliann, ale pustka w jej oczach przerywa mu. Ona jest gotowa na śmierć. – Będę grać na zwłokę, jak długo się da – mówię jej. – Przygotuj swoich ludzi. Nie mamy wiele czasu. Kiwa głową i odwraca się, kiedy zmienia zdanie i rzuca mi spokojne spojrzenie, zaciskając usta. – To zaszczyt – mówi. Odpowiadam tym samym. – To zaszczyt dla mnie. Naprawdę się uśmiecha, kiedy odchodzi. Idzie między więźniami, wybiera kolejnych, łapiąc ich za ramię i zabierając ze sobą. Deliann odwraca się do mnie zdesperowany i łapie mnie za nadgarstek. Jego ręka aż pali i jest śliska od potu. – Hari, musisz mierzyć wyżej. Musisz spróbować czegoś więcej. Umrzeć jest łatwo! Sam to powiedziałeś. Od kiedy to Caine idzie na łatwiznę? Schody znajdują się kilka metrów nad podłogą Jamy i nie mam czasu na pieprzenie. Wyszarpuję rękę i warczę: – Do cholery, Caine to tylko postać. Wymyśliłem go. To fikcja! Nie jestem żadnym Ostrzem Tyshalle’a, do diabła, jestem Harim-kurwa-Michaelsonem. Byłem kiedyś niezłym Aktorem, ale teraz jestem paraplegikiem w średnim wieku i zostało mi kilka minut życia. – Hari! Może... – Co „może”? – Może wszyscy mają rację na twój temat? Może historie o tobie są prawdziwe? Może naprawdę jesteś Ostrzem Tyshalle’a? – pyta Deliann. – Może jesteś Wrogiem Boga?
– No i? Co wtedy? Mam tylko wzruszyć ramionami i wyszczerzyć zęby? Dobra, jestem kaleką. Dobra, zarżnęli Shannę. Dobra, musiałem leżeć w jej dymiącej krwi. Dobra, mój ojciec nie żyje. Dobra, Faith zniknęła i, kurwa, cudnie! Mam mieć to wszystko w dupie? Powinienem po prostu pogodzić się z tym? – Nie – upiera się, kręcąc głową, jakby próbował potrząsnąć mózgiem, żeby wskoczył z powrotem na właściwe miejsce. – Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie! Nikt z niczym się nie godzi, nie rozumiesz? Wszystko, co dzieje się w twoim życiu, każda najdrobniejsza rzecz, zostawia blizny. Na zawsze. Wcale nie masz się z czymś tam pogodzić. Pogodzić się, to zatrzeć ślad, jaki to zostawiło na tobie. Usunąć część samego siebie. Przysuwa się i obiema dłońmi łapie mnie za ręce. Trzęsie się od gorączki, ma tik w policzku. – Blizny to klucz do mocy – mówi. Jego oddech śmierdzi acetonem i zepsutymi owocami. – Blizny to mapa piękna. Jest tak blisko, że mógłby mnie pocałować, i wtedy szepcze: – Każdy z nas jest sumą blizn. Drużyna wysłana do Jamy maszeruje już schodami. Wyrywam się z uścisku i odpycham go. – Już idą. Lepiej się schowaj, dopóki możesz. – A może to Hari Michaelson jest postacią fikcyjną? Może paraplegik w średnim wieku to tylko rola grana przez Caine’a, żeby jakoś odnaleźć się na Ziemi? Strażnicy schodzą ze spuszczonego pomostu. Pałkami odpychają więźniów z drogi i ruszają w moim kierunku. Oficer idzie krokiem, który znam aż za dobrze – spodziewa się walki. Tylko nie ma zielonego pojęcia, jakiej walki. – Dość gadania, Kris. Schowaj się – warczę. Zmuszam Delianna, żeby posłuchał mojej rady, popychając go ostro. Zatacza się w bok i upada na podłogę. Muszę zamknąć oczy, żeby nie widzieć bólu, który zalewa mu twarz. Kiedy znowu je otwieram, strażnicy stoją przede mną. Orbek i jego chłopcy znajdują się dziesięć stóp od podnóży schodów. Kilka jardów dalej t’Passe patrzy na mnie wyczekująco, z ręką gotową do dania znaku. Czeka, aż skinę. Oficer podnosi przyłbicę, potrząsa zardzewiałymi kajdanami i mówi: – Otrzymuję raporty, że stanowisz potencjalny problem tu na dole. O rany... O, cholera. Jasne. Teraz już rozumiem. Nie chodzi o Święto Wniebowstąpienia, nadal zostało do niego jeszcze parę dni. Chodzi o mnie. Ja stanowię potencjalny problem, tak mówią, i szczerze mówiąc, nie potrafię się z nimi spierać. Kłopoty z Jamy odsyła się do Szybu. Kurwa, to teraz moje życie się dopełni.
Patrzę na Delianna. Jego zranione oczy szepczą do mnie. A wszędzie wokół stoją ludzie gotowi zginąć za mnie... Wyciągam ręce, obracam nadgarstki i wzdycham, gdy oficer zamyka na nich kajdanki. – Dobra, w porządku, jak chcecie – mówię. – Chodźmy.
8 Strażnicy trzymają mnie za ramiona, wciskają mi dłonie pod pachy i ciągną mnie po schodach. Słyszę, jak moje wlekące się nogi uderzają o każdy stopień, ale nic nie czuję. Cała Jama patrzy, jak odchodzę. Panuje głucha cisza. Nikt nie może uwierzyć, że dałem im się zabrać. Zawsze zaskakiwałem. Na górze, na balkonie, zaczynam mówić, dopóki wszyscy jeszcze mogą mnie usłyszeć: – Trzymajcie się – mówię więźniom. Strażnicy ciągną mnie pomostem wzdłuż długiego, naprawdę długiego szeregu kuszników. – Pracujcie, tańczcie. Bądźcie czujni. Wszystkie trzy zasady nadal obowiązują. – Mówię to do wszystkich. Gdybym skierował te słowa do Orbeka albo t’Passe, zdradziłbym ich przed strażnikami i oni też wylądowaliby zakuci obok mnie w Szybie. – Kiedy wrócę, musicie być gotowi na imprezę. Zatrzymujemy się przy drzwiach Szybu. Szczeliną pod nimi sączy się szaleństwo, zepsucie i obłąkane krzyki. Oficer bierze lampę z podstawki przy drzwiach i przytyka knot do palącej się lampy na balkonie; paru innych jego ludzi robi to samo. Uśmiecha się kpiąco, podnosząc sztabę na drzwiach. – Twardy jesteś, co? Nie zamierzam odpowiadać. – Wiesz co? – ciągnie. – Mnóstwo gości jest twardych, tu, przy świetle. Otwiera szeroko drzwi. Powietrze, które unosi się z szybu, jest wilgotne, przyprawiające o łzawienie, i gęste, zupełnie jakby wciśnięto mi w usta jęzor zdechłej od tygodnia krowy. To nie tylko stare mięso i złe powietrze, to oddech ludzi, którzy tak oszaleli, że zżerają własne gówno, aż im gniją zęby. Więźniowie przykuci do ścian po obu stronach Szybu wiercą się i chowają twarze przed słabym światłem sączącym się z Jamy. Dalej, w ciemnej gardzieli Szybu jest paru, którzy nadal mają dość energii, żeby krzyczeć. Na ścianach skrapla się oddech – kropelki są szare od wyziewów z ust więźniów. Stromo wycięta podłoga opada ku nieskończonej czerni. Jest mokra i śliska od ludzkich nieczystości.
Pamiętam ostatni raz, kiedy tu byłem. Pamiętam ludzi, którzy siedzieli w Szybie, kiedy zbiegaliśmy z Talann zdradliwie śliskimi schodami do kloaki. Niosłem na plecach Lamoraka. Większość więźniów zatraciła się w obłędzie tak bardzo, że już nawet nie błagali. Zredukowano ich do przedmiotów, nawet nie zwierząt – zostały z nich ledwie kłęby zniszczonych nerwów i sączącej się gangreny, zdolne już tylko doświadczać powolnego zjazdu po gównie ku śmierci. Z najwyższym trudem zniosłem już samo przejście obok nich – a byłem wtedy młodszy, o wiele młodszy. Teraz nawet nie chodzę. Dobrze, że nie muszę zejść o własnych siłach. Nie wiem, czy dałbym radę. Kiedy mnie ciągną, myślę tylko o gnijących ranach na moich nogach i o tym, jak będą wyglądać po kilku dniach leżenia w ludzkim gównie – ale kiedy mijamy drzwi, widzę czarne wycięcie, szerokie na jakieś dwa palce przy skraju futryny, przy zasuwie. Pamiętam: Nóż do rzucania, który noszę między łopatkami, nada się idealnie. Wyciągam go i wymacuję szczelinę w drzwiach, wsuwam w nią ostrze i wbijam głowicą noża do walki. To jak blokowanie drzwi monetą w domu, w którym dorastałem. Nie powstrzyma to straży, kiedy już zdecydują się przyjść po nas, ale spowolni ich i zapewni nam ostrzeżenie – usłyszymy, gdy drzwi zaczną się otwierać. Podnoszę rękę nad ramieniem strażnika i muskam palcami nacięcie, kiedy je mijamy. Przez siedem lat nasiąkania grzybiczymi wyziewami z Szybu ściemniało i ma ten sam zielonkawy odcień czerni co reszta drewna, ale to znak, który zostawił Caine. Który ja tam zostawiłem. Oficer się krzywi. – Co tak szczerzysz zęby, dupku? Patrzę na niego z szerokim uśmiechem. – Odpieprz się. Uderza mnie prawą ręką znad głowy, rozwalając mi wargę i luzując kilka zębów; przed oczami rozbłyskują mi gwiazdy w czarnej otchłani. Nadal się uśmiecham. Uśmiech boli, ale co z tego? Zawsze bolał. – Kiedy wrócę – odpowiadam przez odrętwiałe wargi – nauczę cię zasady numer jeden. Parska śmiechem. – Kiedy wrócisz, wypierdku? Nie wrócisz. Zgnijesz tu. – Jak chcesz. Przekręcam głowę tak mocno, że udaje mi się pochwycić spojrzenie Delianna daleko w dole. Pamiętam, jak siedziałem naprzeciwko niego przy stole w stołówce, ponad dwadzieścia pięć lat temu. Pamiętam, jak mówił: „Zapomnij o tym, co wydaje ci się możliwe, a co nie.
Czego chcesz?”. Jak w tej opowieści o małpiej łapce, zabrał moje odpowiedzi i dał mi więcej, niż prosiłem. Kiwam do niego głową – to mój najdawniejszy przyjaciel. Można go lubić albo nie, ale to najlepszy przyjaciel, jakiego miałem. – Jak chcesz – mówię znowu. – Jeśli wrócę.
Bogini na pół etatu myślała, że nie żyje. Miała rację. Zdecydowanie nie żyła. Ale to był czas niespokojnej śmierci, kiedy duchy i trupy chodziły po Ziemi, razem i osobno. Pośród bogów śmierć i odrodzenie to naturalny cykl. Kiedy człowiek, który był bogiem, wezwał jej ducha, był pewien, że ona odpowie. Był całkowicie pewien. Miał moc legionów – stały za nimi miriady tych, których zawarł w sobie, wszystkie miliardy boga pyłu i popiołów i moc samej bogini. Przeciwko nim wszystkim stanął jeden samotny człowiek i powiedział: „Nie”. Mimo całej swojej mocy, bogowie nie potrafili go złamać. Mogli mieć tylko nadzieję, że przekształcą owo „Nie” w „Tak”. Sprawy utknęły w martwym punkcie.
SZESNAŚCIE 1 Czas. Dużo czasu. Bardzo dużo, dużo, dużo czasu. Świadomość. Świadomość braku czegoś. Braku wszystkiego. Brakowało tu wszystkiego. Wszystkiego, co ma nazwę, wszystkiego, co można opisać jakimś słowem – tego wszystkiego tu brakowało. Nawet ciemności. Nawet nicości, nawet nieobecności. Była tylko świadomość. Ponad polem świadomości pojawiła się przypadkowa myśl: „Kiedy się tutaj pojawiłam, nie było żadnego »tutaj«„. Wraz z tą myślą pojawiło się zrozumienie, a ze zrozumieniem pamięć, a z pamięcią pragnienie Pallas Ril, żeby mieć usta, bo naprawdę, naprawdę, naprawdę musiała krzyknąć. Ale i usta, i krzyk miały słowa, które je opisywały, a tutaj takich rzeczy nie było.
2 Z dnia na dzień pojawiła się nowa gra, wyrosła jak grzyby po deszczu i pojawiła się na stronach w całej sieci. Nazywała się SimRiver™ i stanowiła rozwinięcie klasycznej serii z tworzeniem światów, uzupełnione paroma oryginalnymi pomysłami. Sama idea była niezwykle prosta: gracz przyjmował rolę opiekuńczego boga doliny rzecznej w Nadświecie. Celem było stworzenie wysoko rozwiniętej cywilizacji wśród zamieszkujących dolinę maleńkich rolników i górników. Jednakże droga do cywilizacji była najeżona niebezpieczeństwami, od zwykłych cykli suszy i powodzi po klęski żywiołowe, takie jak tornada, trzęsienia ziemi, a nawet erupcje wulkanów; od chorób zboża i awarii sprzętu po grasujące smoki i inwazję wrogich elfów i krasnoludów. Gracz miał dostęp do SimRiver™
poprzez pośredni symhełm, jakiego używa się też do odtwarzania Przygód nagranych na sześcianach, więc wrażenie zanurzenia w świecie gry było bardzo intensywne, szczegółowe i realistyczne. Żadna z tych rzeczy nie wyróżniała jednak SimRiver™ spośród dziesiątek, jeśli nie setek podobnych gier. Były jednak pewne oryginalne rozwiązania, które sprawiły, że gra osiągnęła zupełnie nowy poziom popularności. Po pierwsze, była grą interaktywną: wszystkie zalogowane osoby na świecie grały razem w czasie rzeczywistym, współuczestnicząc w osiągnięciu wspólnego celu. Działania boga rzeki reprezentowały średnią ich zamierzonych ruchów. Po drugie, im więcej osób było zalogowanych w danym momencie, tym potężniejszy stawał się bóg. To był zysk w zamian za osłabienie wpływu pojedynczych osób na działania boga. I po trzecie, gra opierała się na zrekonstruowanych plikach ze Studia, wziętych z Przygód prawdziwej bogini rzeki w Nadświecie, Pallas Ril. Zamiast tylko patrzeć na efekty, gracz mógł poczuć moc bycia bogiem. To było niewyobrażalnie uzależniające. W kilka dni najbardziej oddani z najostrzejszych graczy przyjęli przydomek „półbogowie”. Wszyscy grali. Marc Vilo grał w czasie rekonwalescencji po wstawieniu implantu łączącą go z elektroniczną grupową tożsamością Rady Zarządców. Avery Shanks grałaby mimo otumanienia teravilem, gdyby Policja Społeczna wpuściła ją do strefy pola ziemskiego w Kuriozeum. Może nawet Duncan Michaelson mógłby zagrać, gdyby nie jarzmo cyborga, które odcinało wyższe funkcje jego mózgu; teraz istniał tylko jako organiczny węzeł przekaźnikowy dla linii komunikacyjnych podłączonych bezpośrednio do jego kory czuciowej. Stwór, który dawniej był Arturo Kollbergiem, też grał, chociaż nie musiał. Bawiło go udawanie, że jest tylko peryferyczną częścią ogromnej świadomości masowej, a nie węzłem centralnym. On jeden ze wszystkich graczy na Ziemi rozumiał prawdziwą funkcję gry: zebranie i skupienie uwagi miliardów ludzi jednocześnie. Sprawienie, żeby myśleli o tym samym, w takich samych warunkach, w tym samym czasie; zestrojenie i zsynchronizowanie wzorców ich świadomości w jedną, wspólną intencję – i zasilenie tą umysłową energią sieci, pomyślanej tak, żeby była niesłychanie wygodna w użyciu. On jeden ze wszystkich graczy na Ziemi mógł czuć rozwój gry bez odwoływania się do pomocy techniki. Wystarczyło, że zamknął oczy. Jednakże to nie on odbierał tę energię. Energia skupionej uwagi była czysto magijna, a używanie takowej lepiej zostawić specjalistom. Była ukierunkowana dokładnie, z chirurgiczną precyzją na jeden cel: na wzmocnienie maleńkiego, białego punkciku gwiazdy na czole stworzonego przez Tan’elKotha mentalnego obrazu Faith Michaelson. Skanalizowanie energii pomimo efektów granicznych między polem normalnym Ziemi i polem normalnym Nadświata początkowo stanowiło pewien problem – Tan’elKoth musiał pozostać w tych częściach Kuriozeum, gdzie panowało pole normalne Nadświata, żeby jego
osobiste moce magijne działały. Jednak, żeby energia docierała do niego, musiał być podłączony do sieci. Dlatego, kiedy klęczał w pozycji medytacyjnej przy łóżku, do którego przypięto pasami Faith Michaelson, od czasu do czasu pocierał wygolony kawałek skóry na czaszce, tuż za i trochę nad lewym uchem. Dotykał schludnego łuku szwów, które trzymały rozcięcie. Pod szwami znajdował się myśloemiter: opatentowany przez Studio wytwór techniki, który początkowo stworzono do przesyłu danych i energii między różniącymi się fizyką Ziemią i Nadświatem. Całymi dniami siedział znieruchomiały w skupieniu; nie pozwoliłby, żeby ograniczało go zwykłe zmęczenie śmiertelnika. Dziecko, któremu brakowało jego zasobów, cały czas trzymano pod działaniem leków. Mieszanka stymulantów i hipnotyków utrzymywała dziewczynkę w sennym stanie półświadomości. Systematyczne zastrzyki pozwalały jej wejść w fazę REM na pół godziny, może więcej – dla celów Tan’elKotha faza REM była wystarczająco zbliżona do pełnej przytomności. Gdyby jednak pozwolili jej zasnąć głębiej, ryzykowaliby wszystko, co do tej pory zyskali. Nigdy nie osiągnęła prawdziwego odpoczynku, tak samo jak Tan’elKoth. Wszystko to będzie warte podjętego wysiłku, jeśli choćby dotknie potęgi rzeki. Ironia faktu, że tak się teraz męczył, żeby przywołać z powrotem cień Pallas Ril, sprawiała, że czasem się uśmiechał – ale ostatecznie, czyż nie byli oboje bogami? Nie rozmawiał o tym z nikim; nawet nie śmiał myśleć o tym wyraźnie. Ale w głębi serca wiedział, że kiedy połączy się z bogiem rzeki, wszystko się zmieni; nie będzie już bicia, tortur i upokorzenia z rąk Kollberga. Kollberg, powiedział sobie z pogardą Tan’elKoth, wierzył, że Pallas Ril to przyczyna kłopotów. Ten podły człowieczek nie miał pojęcia, czym są prawdziwe kłopoty. Kiedy połączenie z bogiem rzeki będzie pełne, Tan’elKoth mu pokaże.
3 Pamiętała czubek Kosalla wbijający się jej między oczy; pamiętała dźwięk, który się rozległ, kiedy przednia kość czaszki się roztrzaskała; pamiętała brzęczenie, które na chwilę ogarnęło całe jej ciało, nim połknęło ją zapomnienie. Ale coś się zmieniło. Coś ją dotknęło, pośród rozległej pustki, która była jej śmiercią; coś musiało, bo inaczej nie odzyskałaby świadomości. Wrażenie przepłynęło przez nią, powolne i czyste jak źródlana woda sącząca się przez wapień: nie była sama.
Ciało, żywy oddech, krew i kość, ciało, które należało do niej, ale jednocześnie nie było ciałem – twarde i szczupłe, opalony zamsz i węzłowata lina, dłoń, która trzymała stal owiniętą przepoconą skórą, ogolona czaszka... Chwyciła się tego ciała, przelała się w nie, wyjąc. Ale to nie było puste naczynie, inne ego już je posiadło, ego pragnące równie żarliwie istnieć – umysł zdyscyplinowany i ukierunkowany, który uderzył w nią z siłą krańcowego przerażenia. To było odrzucenie tak całkowite, że chwyt, w którym trzymała ciało, palił ją jak serce słońca. Ale nie mogła puścić. Nawet ból był mile widziany po pustce. Wrzasnęła z bólu i wściekłości, tamten wrzasnął z bólu i wściekłości i zaczęła się bitwa.
4 W końcu załogant barki znalazł go wśród skrzyń z towarem, dwa dni w dół rzeki od Ankhany. Trapiło go osobliwe, przerywane brzęczenie w uszach, odkąd barka wypłynęła z portu. Słyszał je tylko wtedy, kiedy miał wartę w najcichsze z cichych nocy; nawet najlżejsza bryza tłumiła ten odgłos, już nie mówiąc o gadaninie załogi i donośnym zaśpiewie żerdziowych, który pomagał im utrzymać równe tempo. Wreszcie w połowie psiej wachty po bezksiężycowej nocy stracił cierpliwość. Wziął lampę, opuścił posterunek i zaczął szukać. Nie były to poszukiwania ani szybkie, ani łatwe, zwłaszcza że pierwszym, naturalnym założeniem było, że brzęczenie dochodzi z jednej ze skrzyń. Niemal godzinę stracił na przyciskaniu ucha do jeżących się od drzazg listewek kolejnych skrzynek. W końcu w migoczącym świetle lampy dostrzegł kształt w ciasnym przejściu, głęboko za ostatnią stertą. Jeden rzut oka na sztywne ciało młodego mężczyzny leżącego na pokładzie, na napięte ścięgna rysujące się na szczęce i obie ręce zaciśnięte na rękojeści miecza – brzegi ostrza którego zanikały w cieniu nieistnienia – i natychmiast podbiegł obudzić drugiego oficera. Drugi oficer był mniej ostrożny. Wpełzł obok młodego człowieka i skrzywił się na jego widok. Skrzywił się, widząc, jak wygięte są jego plecy – i jak tworzą łuk nad pokładem. Skrzywił się na widok grymasu przerażenia na jego twarzy. Skrzywił się na pobielałe kostki zaciśniętych dłoni. – Może powinienem mu przykopać albo coś – powiedział do załoganta. – Sprawdzić, czy to go obudzi. Załogant pokręcił głową. – A jeśli on nie chce, żeby go kopać? Drugi oficer skrzywił się jeszcze bardziej.
– Co to za buczenie, u diabła? Miał na myśli osobliwe skwierczenie, które rozlegało się w pobliżu młodego człowieka, to samo, które przyciągnęło załoganta. – To chyba... – odpowiedział z wahaniem załogant. – To chyba ten miecz... Drugi Oficer odepchnął się od podłogi i odczołgał, przyciskając się do skrzyni za sobą. Nie było tajemnicą, kogo wiozą z Harrakhy do Ankhany. Załogant mógł mieć rację. To mógł być miecz świętego Berne’a. – Daj tu żerdziowego – powiedział. – Natychmiast. Weź paru żerdziowych i niech przesuną część tych skrzyń. Tylko po cichu, na miłość boską. Jak obudzicie kapitana, to popłyniecie do Terany wpław. Żerdziowi byli ogrami; we dwóch zdołali szybko i cicho powiększyć przestrzeń, w której leżał młody mężczyzna. Kiedy się z tym uporali, drugi oficer polecił im szturchnąć młodzieńca żerdzią – mierzącym trzydzieści stóp kawałkiem solidnej dębiny, grubym jak ludzkie kolano. Żerdziowy z wahaniem szturchnął młodego człowieka w ramię. Młodzieniec zwinął się z bólu, buczenie na chwilę stało się głośniejsze i niższe, a żerdź miała teraz dwadzieścia siedem i pół stopy długości. Trzydziestocalowa końcówka turlała się powoli przez pokład, aż zatrzymała się na stopach drugiego oficera. Oficer przypomniał sobie, że zastanawiał się, czy nie kopnąć młodzieńca, i wyobraził sobie, jak wyglądałaby reszta jego życia, gdyby stracił trzydzieści cali nogi. – Idźcie obudzić kapitana – polecił ponuro. – Powiedzcie mu, że musimy posłać kogoś z powrotem do Ankhany, do Ambasady Klasztorów. Natychmiast.
5 W ciszy tak absolutnej, że nawet nie pamiętał dźwięków, Caine’obójca walczył o życie. Na najbardziej podstawowym poziomie była to walka o konkretne terytorium w obrębie jego układu nerwowego. Zaczynając od przyczółka w lewej dłoni, porażała jego nerwy jak trąd – maleńkie drobinki śmierci pełznące pod skórą. Stawiał zaciekły opór, posługując się wyrazistym obrazem własnego ciała w widzeniu wewnętrznym, ale... Już nie potrafił wyobrazić sobie lewej ręki. Na poziomie intelektualnym pamiętał szczegóły: kawałek zadartej skórki przy paznokciu małego palca, łuk blizny na jednej kostce, głęboko wytrawiony krzyż bitewny pośrodku dłoni – ale to był już tylko opis, abstrakcyjny i suchy. Nie potrafił tego poskładać w obraz swojej ręki. Jego wyobrażenie własnego ciała kończyło się na nadgarstku. Dłoń stała się rozmytym kształtem, nieokreślonym... ale szczupłym, wydłużonym i ewidentnie kobiecym. Gdyby spojrzeć po prostu oczami, dłoń wyglądałaby na niezmienioną, ale w środku, tam gdzie to się liczyło, jej życie rezonowało teraz z innym umysłem.
Zabrała jego dłoń i uczyniła z niej swoją. Na szerszym, najbardziej metafizycznym poziomie, była to walka symboliczna. Caine’obójca zamienił siebie w węzeł – plątaninę wspomnień i intencji, miłości i wściekłości, nienawiści, strachu i pożądania. Ona objęła węzeł ze wszystkich stron, obracając go trochę to tu, to tam, rozplątując pogmatwane końce, powoli go rozsupłując. Zaciskał się przy każdym jej dotyku – był wzorcem jego tożsamości, strukturą świadomości podtrzymywaną przez rezonans jego układu nerwowego. Podtrzymywaną przez runy namalowane na ostrzu, które teraz razem trzymali. Jeśli ona rozwiąże ten węzeł, on zniknie w niezróżnicowanym Przepływie. To będzie śmierć. Absolutna śmierć. Jego świadomość i tożsamość wygasną. Pozostanie tylko trwały brak. Między tymi dwiema skrajnościami rozgrywała się ich bitwa, a ich główną bronią była logika bólu: To boli, prawda? A co powiesz na to? Nie wiesz, jak łatwo możesz powstrzymać ból? Tylko puść... Uderzył ją pięścią swojego ojca, ona rozdarła mu brzuch porodem; przypiekł ją pogardą Dali, kiedy kobieta, która odebrała mu dziewictwo, ze śmiechem nazwała go dzieckiem w obecności swojego nowego mężczyzny; ona zaś zdusiła jego płomień wszechogarniającym smutkiem płynącym ze świadomości, że zawsze będzie na drugim miejscu w sercu męża. Dzieląc się bólem, on uczył się jej, a ona jego; zbliżyli się do siebie bardziej niż mąż i żona albo rodzic i dziecko, a ta bliskość sprawiła, że walczyli jeszcze zacieklej. Walczyli w namiętnym szaleństwie, jak zdradzeni kochankowie. I Caine’obójca przegrywał. Zasysany w ciemność... Pożerany przez Królową Aktirich. W jednej kwestii doskonale się zgadzali. Kiedy czuł, że ktokolwiek się zbliża, atakował na oślep, a ona pomagała mu kierować ręką. Gdyby stracił koncentrację, pożarłaby go całego. Gdyby jej uwaga osłabła, odrzuciłby ją z powrotem w ciemność. Dopiero stopniowo dotarło do niego, że ma zaciśnięte powieki i że zmysły, którymi posłużył się do wykrycia intruza, nie należały do niego, lecz do niej: jakaś jadowita percepcja życia, które ożywiało ciało i tym samym tworzyło ludzi. Wtedy zrozumiał, że już za wiele przejęła. Gdyby widział choć najmniejszą szansę na przetrwanie, może walczyłby o nie rozpaczliwie, ale nie miał żadnej nadziei. Uspokoił się. Ogarnęła go błogość. I w tym błogim spokoju odnalazł siłę. Może i odejdzie w ciemność, ale odejdzie walcząc. Siły jego własnego umysłu okazały się nieoczekiwanym zasobem – kiedy ona przestrajała jego nerwy, by rezonowały jej wzorcem umysłu, on dostrajał się do niej. Skupił uwagę na
pustce, która była jego lewą ręką, i odnalazł tam jej percepcję. Wyczuł kapitana barki, załogantów, żerdziowych i szeroki spłacheć choroby i kwitnącego szaleństwa, który był miastem nad rzeką. Czuł ryby w rzece, czuł porosty i glony, którymi się żywiły. Teraz ją rozumiał. Kradzież ciała nie była jej celem, to był tylko pierwszy stopień, pierwszy etap. Ona chciała rzeki, nawet więcej: chciała wszystkiego, czego rzeka dotyka, i wszystkiego, co dotyka rzeki. Chciała Przepływu życia, które płynęło przez niego. Chciała go trzymać pod rzeką tak długo, aż wszystko, czym byli oboje, zostanie przez nią zmyte. Pośród żywotów, które teraz czuł, szukał tego, który mógłby pochwycić chociaż skrawek uwagi Królowej Aktirich – czegokolwiek, co odsunęłoby skalpel jej umysłu. Wykrył coś daleko, daleko stąd; coś zduszonego, lecz bolesnego jak drzazga w odmrożonym palcu. Tak dalekiego i słabego, że wątpił, czy Królowa Aktirich wyczułaby to bez wsparcia mocami jego własnego umysłu – cichutki płacz krańcowego przerażenia. To była mała dziewczynka, rozpaczliwie wołająca matkę.
6 Dossaign z Urwiska Jhanthogen, Główny Mówca Ambasady Klasztorów w Ankhanie, ustawił Artańskie Zwierciadło na okutej mosiądzem walizce w małym namiocie na pokładzie barki. Zbudowane z listewek od skrzynek i smołowanego papieru schronienie wzniesiono pospiesznie obok drugiego, podobnego szałasu, jaki załoga barki skonstruowała, żeby osłonić ambasadora Raithe’a przed zacinającymi jesiennymi deszczami. Wokół Raithe’a krążyło czterech uzbrojonych w kostury Ezoteryków. Co jakiś czas jeden lub kilku z nich wyciągało kij w jego stronę, ale żaden nie podszedł bliżej niż na wyciągnięcie ręki, bo wcześniej brzęczące ostrze odcinało końcówkę kostura. Raithe w ogóle nie otwierał oczu, a jego katatonia nie ulegała zmianie, jeśli nie liczyć nagłego, konwulsyjnego cięcia, którym reagował na każde zbliżenie. Na pokładzie walały się krążki świeżo odciętego drewna. Tuż za drzwiami stało następnych dwóch braci, każdy z naręczem nowych kosturów. Przed drzwiami stało kolejnych czterech, którzy z ponurymi minami tarasowali wejście ciekawskiej załodze i coraz bardziej wojowniczemu kapitanowi. Dossaign rzucił chmurne spojrzenie swoim dwóm pomocnikom – bratu Kustoszowi i bratu Lektorowi, którzy odpowiedzieli niepewnym wzruszeniem ramion. Zmęczony Dossaign potarł oczy – podróż powozem wyboistą drogą z Ankhany do miejsca, gdzie zacumowała barka, zajęła mu ponad dzień. Był wykończony i czuł się tak, jakby gorączkował. Podejrzewał, że być może dopadła go ta sama gorączka, która zatrzymała w łóżku p.o. ambasadora Damona, mimo jego wyrażonego wprost życzenia, żeby zjawić się tu osobiście i zobaczyć na własne oczy, jak się mają sprawy.
Damon miał obsesję na punkcie poszukiwań swojego kolegi po fachu z Transdei, odkąd ambasador Raithe kilka dni temu nie zgłosił się do ambasady. Rozmawiał na osobności z Dossaignem o narastającym w nim przekonaniu, że coś potwornie złego dzieje z Ankhaną, z cesarstwem jako całością i że Raithe w jakiś sposób znajduje się w centrum wydarzeń. Mamrotał coś od rzeczy o Cainie i patriarsze, i przyznał, że czuje, że wrogowie ukradkiem gromadzą się wokół Klasztorów i jego samego. Mistrzowi Dossaignowi udawało się lekceważyć te gorączkowe brednie – do chwili, kiedy wszedł na pokład barki. Z pewnością nie spodziewał się, że przedziwne opowieści kapitana okażą się szczerą prawdą. Odkrycie tego nieprawdopodobnego faktu sprawiło, że zaczął się niepokoić, czy i w paplaninie Damona może być więcej prawdy, niż mógłby się spodziewać rozsądny człowiek. Połączył się już przez Zwierciadło z ambasadą, gdzie zapewniono go, że następną transmisję odbierze osobiście sam Damon. Niechętnie zaczął teraz cykl oddechów, które dostrajały jego Powłokę do mocy gryfkamienia w Zwierciadle. Jeszcze chwila i jego Powłoka dostosuje swoją energię do specyficznego koloru i kształtu Powłoki Artańskiego Zwierciadła w ankhańskiej ambasadzie. Jego odbicie w Zwierciadle zastąpił obraz brata Mówcy z Ankhany. Dossaign powitał go oficjalne i poprosił o rozmowę z p.o. ambasadorem Damonem. Włosy Damona były zmierzwione, a czoło mokre od potu. Oczy miał jak sparzone ostrygi i wydawało się, że niechętnie odpowiada na spojrzenie Dossaigna. – Dokonaliśmy pierwszej inspekcji, panie ambasadorze. Sytuacja prezentuje się... – Dossaign był wyraźnie zakłopotany – ...dokładnie tak, jak to opisał kapitan barki. Ambasador Raithe zastygł w nienaturalnej pozie. Nie mówi ani się nie rusza, poza tym, że tnie mieczem każdego, kto próbuje się zbliżyć. Nasze siatki antymagijne są na nic. A teraz wymagają naprawy, bo kiedy próbowaliśmy pochwycić go w sieć, rozciął ją, zanim go owinęła. Damon zakaszlał chrapliwie i otarł usta. – A miecz? Dossaign zwrócił się do brata Kustosza. – P.o. ambasador pragnie poznać twoją ocenę miecza. Weź moją rękę i spójrz w Zwierciadło. Kiedy brat Kustosz wykonywał polecenie, Dossaign obserwował, jak jego spojrzenie ogniskuje się na obrazie Damona zamiast na własnym odbiciu. Brat Kustosz drgnął, nie umiejąc do końca ukryć, że wzdrygnął się na widok p.o. ambasadora. Odezwał się zakłopotany: – Brat Lektor i jego pomocnik zgadzają się z moją prowizoryczną opinią, uwzględniającą brak bliższej, ehm, oceny tej, hm, sytuacji. Jest to najprawdopodobniej, a właściwie niemal na pewno, zaklęty miecz Kosall, znany teraz jako miecz świętego Berne’a, chociaż nie ma żadnych zapisków w historii tego konkretnego ostrza, świadczących o tym, żeby wywoływało takie... ehm... konwulsje. A jak może sobie pan wyobrażać, zapiski te są niesłuchanie
obszerne. To by zaprzeczało mojej tezie. Ponadto kształty na klindze, które wyglądają na runy albo jakiś magijny alfabet, których, jak może sobie pan wyobrazić, nie byliśmy w stanie bliżej zbadać... cóż, o Kosallu mówiono, że jego głownia jest z gładkiej stali. Jednakże z drugiej strony... – No dobrze – przerwał mu stanowczo Damon, głosem mrocznym i silnym, mimo choroby. – Nie wiecie, co się dzieje z bratem Raithe’em, nie wiecie, co można zrobić, żeby to przerwać, ani czy należy to powstrzymać. – Ja, ehm, no cóż... – Brat Kustosz przełknął ślinę. – Ehm, nie. Ale... – Machnął ręką w stronę, gdzie Raithe leżał sztywny na pokładzie. – Promień reakcji... brata Raithe’a... cały czas wzrasta, odkąd zaczęliśmy to sprawdzać tego ranka. Spodziewamy się, że jego promień reakcji ustabilizuje się przy pięciu, sześciu stopach, ponieważ to maksymalny zasięg miecza, o ile brat Raithe nie zdoła jakoś stanąć na nogi. – A jeśli wstanie? – Ehm, cóż... Damon się skrzywił. – Uważasz, że to efekt magijny? Brat Kustosz skinął głową. – Obaj posiadający widzenie wewnętrzne obecni tu bracia potwierdzili to... chociaż ich raporty same w sobie stanowią trudność. Podczas gdy u ambasadora Raithe’a ewidentnie pojawił się anormalny wzorzec Powłoki, wskazujący na prawdopodobną magijną przyczynę, nie ma dostrzegalnego prądu w otaczającym Przepływie. To oznacza, że jeśli to jest skutek magji, to nie potrafimy powiedzieć, skąd ta moc się bierze. Damon westchnął. – Istnieje tylko jedno rozwiązanie. Musimy umieścić go razem z mieczem w Chronionym Skarbcu. Dossaign rozumiał Damona. Chroniony Skarbiec był częścią domeny brata Kustosza w ambasadzie: pomieszczenie piwniczne zbudowane z platerowanej stali, z drzwiami grubymi na dwie stopy. Precyzyjnie odcięte od Przepływu, stanowiło magazyn do przechowywania niebezpiecznych magijnych przedmiotów. Sam skarbiec i drzwi do niego prowadzące były dość duże. Możliwe, że udałoby się wnieść Raithe’a bez prowokowania jego śmiertelnie niebezpiecznego odruchu obronnego. Wewnątrz byłby całkiem odcięty od ogólnego Przepływu i może zdołałby się wyrwać tym magijnym więziom, które go pochwyciły. – Ale, ale, ale... – zaprotestował brat Kustosz. – Jak go zabierzemy do ambasady? Nie możemy go nawet ruszyć z barki! – Po pierwsze... – powiedział Damon – Nie ruszymy go z barki. Musimy tylko ruszyć barkę.
– Kapitan będzie robił problemy, Damonie – mruknął Dossaign. – Już się stawia i mruczy coś o odszkodowaniu od Klasztorów za stracone dni. Myślę, że gdyby tylko mógł, to zwyczajnie wrzuciłby ambasadora Raithe’a do rzeki i płynął dalej do Terany. – Kup jego towar – powiedział Damon. – Kup tę przeklętą barkę, jeśli będzie trzeba. Przywieź tu Raithe’a. Nie wiem, co się dzieje, ale wiem, że Raithe jest w samym centrum wydarzeń. – Ale... ale koszty... – zaprotestował brat Kustosz. – Ambasador Raithe jest obywatelem klasztornym, który znalazł się w potrzebie – wycedził przez zęby Damon. – Rób, co ci każę. – Zakładając jednak, że sytuacja ambasadora nie zmieni się, kiedy do was przybędziemy, nadal nie mamy jak przenieść go z barki – wtrącił łagodnie Dossaign. – To już nie twoje zmartwienie. Przywieźcie go. Połączenie zostało przerwane. Dossaign westchnął. – No cóż... Płyniemy z powrotem do Ankhany.
7 Ostatecznie właśnie to, co robili małej dziewczynce, sprawiło, że Hannto Kosa zwrócił się przeciwko Nim. Uznał, w mglistej i niewyraźnej plątaninie, która uchodziła za myśli pośród cieni, że stopiłby przeklętą koronę Dal’kannitha na złom, gdyby wiedział, że przemiana w Ma’elKotha doprowadzi go do tego miejsca: stał się duchem we własnej czaszce, mimowolnym uczestnikiem niekończącego się gwałtu na niewinnym dziecku. Czasem czuł się tak, jakby stanowił część ogromnej, klejącej się pajęczyny ze śluzu, szklistej wydzieliny, która oblepiała ciało dziewczynki, wpływając jej do oczu, wpychając się do ust, nosa, uszu, każdą kroplą szukając otworu, przez który mogłaby wciec do rzeki. W innych momentach miał wrażenie, że dziecku rozcięto brzuch, a on wyciąga wnętrzności powoli, po trochu, oglądając je cal po calu, szukając czegoś, co wskazywałoby na połączenie z umysłem Chambarai. A czasem był to po prostu zwykły gwałt, brutalne wejście wywołujące ból, żeby wymusić poddanie się: Wpuść nas do rzeki. Czasem miał wrażenie, jakby obdzierał dziecko ze skóry i owijał się jego żywym ciałem jak kostiumem, jakby dzięki tej groteskowej maskaradzie mógł posiąść rzekę. Hannto nie był do końca świadomy; był osobowością, ale nie osobą – nie w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Jak wiele cieni, stanowił grupę niepowiązanych wspomnień i doświadczeń, postaw i nawyków umysłowych, które Tan’elKoth zatrzymał sobie, żeby wykonywały określone zadania, które w przeciwnym wypadku zajmowałyby zbyt wiele jego
uwagi. Hannto był wyspecjalizowanym podprogramem, za pośrednictwem którego Tan’elKoth uzyskiwał dostęp do związanych ze sztuką i estetyką podzbiorów skradzionych wspomnień i umiejętności. Ale był też czymś więcej: był podstawą, oryginałem, jądrem istoty, która stała się bogiem Ma’elKothem. Hannto, kiedy mógł myśleć, lubił myśleć o sobie jak o duszy Ma’elKotha. Hannto Kosa nigdy nie uganiał się za kobietami ani mężczyznami; żądze cielesne mało dla niego znaczyły. Nigdy nie marzył o bogactwie, bo bogactwo w najlepszym razie było tylko narzędziem, nigdy celem. Nie kochał spokoju i wygody, nie interesowało go życie wypełnione wieczną zabawą, nie szukał władzy nad innymi. Jego jedyną namiętnością było piękno. Być może wynikało to z tego, czym został obarczony przy urodzeniu: miał pokrzywione ciało, budzące jedynie litość, i twarz, którą kobiety porównywały niepochlebnie z końskim łajnem. Nigdy nie zastanawiał się nad przyczynami swojej obsesji. To był po prostu fakt w jego życiu, tak jak słońce, wiatr i krzywy kręgosłup. Nigdy nie zawracał sobie głowy dobrem i złem, tym co jest słuszne, a co błędne, co jest prawdą i kłamstwem. Piękno było jedynym sensem jego życia. Zaraz po tym, jak wykonał ogromny krok od zdobywania piękna do prawdziwego tworzenia, wykreował nawet nowego samego siebie i uczynił z tego wzorzec piękna i przerażenia, którym był Ma’elKoth. Nawet w najbardziej strasznych chwilach nie było w nim niczego brzydkiego. Aż do tej chwili. Właśnie dlatego to, co zrobiono Faith Michaelson, było tak wstrętne Hannto Kosie. To było brzydkie. Obezwładniająco, nieodwracalnie, krańcowo brzydkie. Nie mógł zamknąć oczu, bo nie miał oczu; nie mógł odwrócić głowy, bo nie miał głowy. Z powodu specyficznych warunków egzystencji, w żaden sposób nie mógł uniknąć bezlitośnie intymnej świadomości niekończącego się gwałtu na dziecku. Odkrył, że nie jest w stanie tego znieść, ale w żaden sposób nie mógł na to wpłynąć. W końcu był tylko zbiorem cech, umiejętności i wspomnień. Nie miał własnej woli. Był osobowością, nie osobą. Wszystkie cienie rezonowały odrazą. Biedny Lamorak mógł tylko szlochać. Nawet Ma’elKoth – niegdyś bóg, teraz zaledwie odłamek osobowości obarczony zadaniem nawiązania kontaktu z rzeką – najwyraźniej nienawidził tego całego procesu, ale on też nie miał wyboru. Zrobiło się tu tak tłoczno. Mentalny świat Tan’elKotha pękał w szwach, wypełniony niezliczonymi, prawie nic nieznaczącymi życiami: pozbawione twarzy strzępy pozbawionych twarzy mas z Ziemi, maleńkie skrawki umysłów niemal całkowicie pozbawionych woli. Ale „niemal całkowicie” to nie to samo co „całkowicie”; już sama ich liczba sprawiała, że moc ich zespolonej woli była obezwładniająca. Hannto czuł, że Tan’elKoth nie krzywdziłby
dłużej dziecka, gdyby nie ten nieustanny nacisk; jakiekolwiek skrupuły mogły w nim jeszcze się ostać, utonęły w oceanie ludzi – oceanie ludzi, których Hannto nazywał Nimi. Tan’elKoth nie mógł się Im oprzeć, tak jak nie mógłby zawrócić przypływu. Każdy z Nich był głodny rzeki i tego, co reprezentowała: otwartej przestrzeni, miejsca na oddech. Bogactwa. Ziemi. Czystej wody, czystego powietrza. Świeżego jedzenia – prawdziwych owoców prosto z drzewa, prawdziwych warzyw, prawdziwego mięsa. I nie obchodziło Ich, jak to zdobędą. Być może każdego z osobna myśl o skrzywdzeniu dziecka – jakiegokolwiek dziecka – odrzuciłaby, ale każdy z Nich mógł zrzucić winę za cierpienie Faith na miliony i miliardy innych, więc każdy był gotów przelać w nią siebie, aż ich wspólny nacisk rozerwie jej ciało na strzępy. Jedna dziesięciomiliardowa winy za jej przerażenie i cierpienie była łatwa do zniesienia. I tak, kiedy maleńki, palący punkcik połączenia otworzył się na jej czole niczym samotna gwiazda na ogromnym czarnym niebie, Hannto odkrył, że nie trzeba mieć oczu, żeby płakać. We wściekłości i rozpaczy, w miłości do piękna, gdzieś poza murem między światami odnalazł nieznaną mu siłę. Po raz pierwszy odnalazł siłę, żeby powiedzieć „nie”. Prywatnie, tuląc tę myśl w sobie, kryjąc ją przed Ma’elKothem, Lamorakiem, wszystkimi innymi cieniami i niezliczonymi, pozbawionymi twarzy miliardami Ich, powiedział: „Nie zrobię tego”. Był tylko sam przeciwko miliardom, ale mógł czekać, mógł patrzeć. Jeśli pojawi się jakaś szansa, zacznie działać.
8 Dwa dni barka wlekła się w górę rzeki, popychana przez śpiewających żerdziowych i ciągnięta przez woły, które Dossaign wynajął po drodze. Teraz stała zacumowana u stóp Starego Miasta tuż ponad Mostem Rycerzy. Potrzebowali prawie półtora dnia, żeby otrzymać wszystkie niezliczone pozwolenia cesarskie. Przez ostatnie kilka godzin drużyna klasztornych inżynierów pospiesznie skonstruowała ogromny obrotowy dźwig, wznoszący się ponad murem. Na jednym końcu ramienia dźwigu zainstalowali podwójny blok, na drugim pojedynczy z podczepionymi czterema łańcuchami. Każdy łańcuch kończył się ogromnym drewnianym hakiem, przybitym solidnie do pokładu. Haki tworzyły prostokąt wokół tego skrawka pokładu, na którym leżał Raithe, wciąż wykręcony w nienaturalnym spazmie i ściskający w dłoniach miecz. Usunięto z pokładu namiot i teraz uzdolniony magijnie brat zakonny przesuwał się od rogu do rogu, odcinając fragment pokładu z leżącym Raithe’em za pomocą jednego z
najcenniejszych przedmiotów w ambasadzie: różdżkomiecza wydobytego z rzeki sześć lat temu, który, jak wierzono, należał kiedyś do Pallas Ril. Damon pochylił się i wyjrzał przez wrąb w blankach muru. Obok niego stał Główny Kustosz z ambasady. Damon nerwowo obgryzał palce – skórę miał wysuszoną i popękaną, z opuszków sączyła się krew. Był świadomy spojrzeń rzucanych z ukosa przez Głównego Kustosza, ale miał je serdecznie w nosie. Ten idiota zawsze występował przeciwko niemu – jeszcze jeden z cichych głosików, które szeptały za jego plecami. Obaj w milczeniu obserwowali błękitno-białą płaszczyznę energii, na przemian to rozbłyskującą z kryształu ogniskującego w różdżkomieczu, to znowu gasnącą. Kamień blanków był wilgotny i zimny od rosy. Damon oparł o niego twarz, żeby wchłonął część gorączki. Od rana niewiele pił, gardło go bolało, sprawiając, że przełykanie stało się ciężką pracą. Kapitan barki stał w pobliżu, załamując ręce i mrucząc pod nosem. – Mało eleganckie rozwiązanie – mruknął Główny Kustosz chyba po raz setny. Damon warknął. Tak, rozwiązanie nie było ani eleganckie, ani tanie. Ale w ten sposób przeniosą Raithe’a do Chronionego Skarbca bez strat w ludziach. – A ja mówię: zastrzelić sukinsyna – warknął kapitan barki. Teraz zniszczyli mu pokład, a wcześniej przez cztery przeklęte dni robił za popychadło dla bandy klasztornych, którzy uważali, że cały świat należy do nich – żaden normalny człowiek by tego nie zniósł. – Paru gości z kuszami załatwiłoby gnoja raz, dwa. Czemu go nie zastrzelicie? – dodał. – Ponieważ jest obywatelem Klasztorów w potrzebie – odpowiedział Damon, nie odwracając się. – I jako taki ma prawo do wszelkiej pomocy, którą zgodnie z prawem mogę zaoferować. – A co z moimi prawami? Ja też mam swoje prawa! – zaprotestował kapitan. – Czyżby? Kapitan spojrzał na tył głowy Damona, na kilku ciężko uzbrojonych braci, którzy stali wokół niego w różnych pozycjach, wszyscy w pełnej gotowości. Niektórzy patrzyli na niego z niepokojąco beznamiętnymi wyrazami twarzy. – Może zechciałbyś je nam zacytować? – zaproponował Damon. Kapitan opuścił głowę i odszedł, mamrocząc coś pod nosem. – Pewnie, jasne, śmiało, idźcie służyć swojej przeklętej Przyszłości Ludzkości. Kto by się przejmował, jeśli po drodze wydymacie paru ludzi. Brat zakonny na pokładzie wyprostował się i odsunął. Trzy razy machnął wyłączonym różdżkomieczem nad głową. Mężczyźni trzymający liny podciągnęli do góry kawałek pokładu z Raithe’em. Fragment uniósł się, kołysząc się lekko i obracając w przedwieczornym słońcu.
Podnieśli go nad mur i mieli opuścić po drugiej stronie dokładnie na konny wóz, który już czekał w zaułku. Potem powoli, ostrożnie ruszyliby brukowanymi ulicami Starego Miasta na tyły Ambasady Klasztorów, gdzie dziesięciu następnych braci czekało przy rampie ładunkowej. Poniosą fragment pokładu na ramionach, powoli i ostrożnie, aż do Chronionego Skarbca, nie zbliżając się do porażonego Raithe’a i nie narażając się na spotkanie ze śmiercionośnym ostrzem. Ta operacja przyciągnęła spory tłum gapiów, zarówno w porcie naprzeciwko, jak i wzdłuż kamiennej barierki na Moście Rycerzy. Kiedy fragment pokładu wznosił się coraz wyżej i wyżej, wzdłuż wysokiej, zakrzywionej linii murów Starego Miasta, gdzieniegdzie rozległy się spontaniczne brawa. Damon ledwie je słyszał. Jak zahipnotyzowany patrzył na nieruchomego Raithe’a. Nawet trupowi już dawno przeszłoby stężenie pośmiertne. – Trwa tak od wielu dni – mruknął Damon. – Jak on to wytrzymuje? Mnie wykańcza samo patrzenie na niego. Główny Kustosz pokręcił głową. Bez końca spekulowali na ten temat i nikt nie wpadł na sensowne wyjaśnienie. – Taki wysiłek przez dłuższy czas... przez nawet połowę tego czasu... zabiłby zwykłego człowieka. Nie potrafię sobie wyobrazić, skąd czerpie siły. – Cokolwiek to jest, nadal z tego korzysta – rzucił ponuro Damon. – Znowu się rusza. Może Raithe zareagował na ruch, na delikatne kołysanie się, kiedy podnoszono go ponad murem z czarnego kamienia, a może na śmiech i aplauz gapiów. Z tego co wiedział Damon, równie dobrze mógł to być jakiś szósty zmysł, który pozwolił mu odkryć plan przeniesienia go do Chronionego Skarbca. Niektórym rzeczom pisane jest pozostanie w tajemnicy. Damon wiedział tylko, że coś kazało Raithe’owi przeturlać się i uderzyć ostrzem Kosalla w jeden z łańcuchów podtrzymujących kawałek pokładu. Łańcuch pękł z dźwięcznym odgłosem, jakby ktoś przejechał papierem ściernym po srebrnym dzwonie. – Ciągnąć! – krzyknął Damon. – Ciągnąć, niech was szlag! Fragment pokładu zakołysał się nieco mocniej. Dwóch braci doskoczyło do liny, szarpiąc ją desperacko, żeby pomóc przenieść ładunek nad murem, ale Raithe przeturlał się do drugiego rogu i Kosall przeciął kolejny łańcuch. Tłum krzyknął: zaniepokojony, kiedy pokład opadł jak drzwi zapadni pod szubienicą i Raithe poleciał bezwładnie ku barce znajdującej się jakieś sześćdziesiąt stóp niżej. Damon śledził jego upadek ponurym spojrzeniem. Kiedy Raithe ominął o kilka cali reling i z potężnym pluskiem uderzył w wodę, tłum znowu zawiwatował. Główny Kustosz zamachał rękami i krzyknął: – Nurkowie! Nurkowie, ale już! Bracia na pokładzie rzucili się do relingu, wtedy jednak Damon przekrzyczał zgiełk szokująco głośnym rykiem:
– Zostać na swoich miejscach! To rozkaz! Główny Kustosz odwrócił się do niego. – Panie ambasadorze, nie może pan... – Mogę. To pan jest tym, który nie może. Ja tu rządzę. Niech pan nigdy nie waży się wydawać rozkazów w czasie moich operacji. – Ale on jeszcze może żyć! Jeszcze można go uratować! – To już nie nasza rzecz – odparł Damon. Otworzył dłoń, wskazując na mętne wody Wielkiej Chambaygen. – Chce pan tam posłać ludzi? A co się stanie z tymi, którzy będą mieli pecha i na niego trafią? – Ja... ja... W oczach Damona Główny Kustosz zobaczył odbicie pociętych kosturów walających się po pokładzie barki i ten obraz odebrał mu mowę. – Przepraszam, panie ambasadorze – wykrztusił, kiedy w końcu odzyskał głos. – Nie pomyślałem. – Na szczęście dla nas ja myślałem – powiedział Damon i się odwrócił. Oparł się o mur i spojrzał na wzburzone, mętne wody rzeki, szukając jakiegoś znaku, że ambasador Raithe może jeszcze żyć. Mijały minuty, a porażony paraliżem ambasador nie wypływał. Damon zamknął oczy. Kilka minut później Główny Kustosz zapytał cicho i kornie: – Myśli pan, że możemy teraz wezwać nurków? Na pewno utonął, a musimy odzyskać miecz. Nie możemy ryzykować, że wpadnie w niepowołane ręce. – Nie jestem pewien, czy nie żyje – odpowiedział Damon. – Powinien już nie żyć od wielu godzin, a nawet dni. Nie wiem, co go utrzymywało przy życiu. Nie wiem, czy nie utrzymuje go nadal. – Więc co teraz zrobimy? – To, co powinniśmy byli zrobić od razu, gdybym nie był zakochany we własnym sprycie – odparł beznamiętnie Damon. – Będziemy czekać, obserwować i pilnować. – Ehm... – chrząknął stojący pod murem kapitan barki. – A nie łatwiej byłoby go zastrzelić, jak mówiłem? – Tak. Łatwiej by było – zgodził się Damon. Westchnął. – Powinien pan już odejść, bo kusi mnie, żeby ułatwić sobie życie i pozbyć się problemów, jakie pan tworzy.
9 Na dnie rzeki tonął w Królowej Aktirich.
Sama rzeka nie mogła go skrzywdzić, ponieważ Królowa Aktirich broniła jego ciała swoją mocą. Jak dla dziecka w łonie, oddech nie był niezbędny, dopóki żyjąca, woda opływała go i przepływała przez niego. Walczył równie zaciekle i uparcie jak wcześniej, chociaż wiedział, że umiera. Cały czas go raniła, a on cały czas odpłacał jej się tym samym. Jej wytrzymałość była nieskończona, a moc przytłaczająca – potrafił jednak korzystać z mocy, która ją podtrzymywała, i wykorzystać ją do stawienia oporu. Dlatego morderstwo zajęło dużo, dużo czasu. Minął jeden dzień, drugi; przez rzeczne zmysły bogini wyczuwał powolną wędrówkę słońca. To mogło trwać wiele dni – ale mogło też tylko kilka. Chociaż wyczuwał, czy trwa dzień, czy też nad światem zapadła noc, nie potrafił już zapamiętać, ile razy to się działo – raz, trzy, pięć, czy kilkanaście. Zrywając kolejne warstwy jak łupinki cebuli, odbierała mu życie. Wreszcie nadszedł punkt zwrotny, kiedy jakaś oderwana część jego mózgu zapytała, dlaczego właściwie naraża się na to wszystko. Właściwie po co miał żyć? Żeby zobaczyć, jak Caine umiera? Już się zemścił. Zranił Caine’a tak mocno, jak Caine jego. Udowodnił światu, że Wróg Boga jest tylko człowiekiem. Odkrył, że już nie interesuje go śmierć Caine’a. Teraz, kiedy ostateczna ciemność zamykała się wokół jego umysłu, odkrył, że nie interesuje go już niczyja śmierć. Może nie był już Caine’obójcą. Może nigdy nim nie był. Żywo pamiętał rozpacz Caine’a, jego marzenia o zapomnieniu, wizje śmierci, tak kuszące i słodkie. Pomyślał o tym, jak Caine tęsknił za pustką, za końcem bólu. Kłębiące się chmury ciemności, które znikną, kiedy światło i ciemność nie będą już nawet wspomnieniem... Teraz, przy ostatnim ogniwie długiej i splątanej historii, nieoczekiwanie odnalazł wybór. Wybrał. Tak będzie lepiej, pomyślał i pozwolił sobie wpaść w nieskończoną pustkę.
10 Późną, słotną jesienią, pod szarymi jak kamień chmurami, które nadawały światłu słonecznemu kolor kurzu, świeża trawa wyrosła na brzegach Wielkiej Chambaygen. Pośród tej sięgającej do kostek dżungli młodej, jasnej zieleni krokusy wzniosły twarzyczki i rozwinęły się jak ciepłe płatki śniegu ku niewidocznemu słońcu. Drzewa skrzypiały i drżały, gdy nowe liście otwierały się jak piąstki, które zacisnęły się przed nadchodzącą zimą. Wzgórza poniżej Siodła Khryla rozbrzmiały echem uderzeń trykających muflonów, jakby nadszedł czas rui. Ptaki zajęły swoje terytoria, wypełniając przestrzeń śpiewem. Wszędzie
wzdłuż rzeki konie kopały i brykały, koty marcowały, psy ganiały się w nieoczekiwanie ciepłej bryzie. Nawet powolniejsze, nudniejsze gatunki – takie jak ludzie – czuły, że krew im krąży szybciej w żyłach; odczuwały oszałamiający zawrót głowy, który mówił: „już wiosna”. I tak właśnie było: cała wiosna w jeden dzień. Ulice Ankhany nagle rozkwitły młodą kukurydzą, wyrastającą z końskiego łajna. Płyty chodnikowe pękały i rozpadały się na zarośnięty zielenią gruz. Dęby i jesiony, klony i topole wyrastały z nasion, które powinny były utonąć w rzece; drzewa wyciągały gałęzie ku zewnętrznym murom Starego Miasta i oplatały filary mostów Ankhany. Skrzynki za oknami zamieniły się w kaskady zieleni, treliaże zniknęły pod nagłą falą winorośli. W kilka chwil Ankhana upodobniła się do miasta, które przed kilkoma dekadami porzucono na pastwę dżungli; stała się szkieletem nadającym kształt roślinności, której eksplozja ją pochłonęła. To nie była fałszywa wiosna, bo ostatecznie wiosna jest dokładnie ziemskim echem bogini, kiedy ta krzyczy JA ŻYJĘ.
Ciemność jest najwspanialszym nauczycielem. Plemię w Krainie Ciszy miało kiedyś rytuał inicjacyjny, w ramach którego kandydata chowano żywcem, głęboko pod ziemią, gdzie nie mogło go odnaleźć żadne światło, żadne ucho nie słyszało jego szlochów i krzyków. To był ostateczny sprawdzian; po kilku dniach spędzonych w trumnie kandydata wypuszczano i zaliczano w poczet mędrców. Robili to, ponieważ wiedzieli: Ciemność to nóż, który odziera ze skórki – z tego, co myślisz, że wiesz na swój temat. Półmrok pretensji, odcienie złudzeń, warstwy kłamstwa, które pokrywają twoje życie kolorami i zabarwiają twój świat – to wszystko nic nie znaczy dla ciemności. Nikt ich nie widzi, nawet ty. Ciemność ukrywa wszystko – z wyjątkiem tego, kim naprawdę jesteś.
SIEDEMNAŚCIE 1 Niosą mnie na dół po stopniach, aż znajdują więźniarkę, która się nie rusza, kiedy oficer ją kopie. Sądząc po wzdęciu brzucha, pewnie nie żyje, ale trudno mieć pewność. Jest tak oblepiona brudem, że w świetle lampy nie widać pośmiertnego zsinienia. Równie dobrze mogłaby być w katatonii. Uwalniają jej nadgarstek z łańcucha umocowanego w ścianie i odciągają ją do kloaki na końcu szybu. Oficer zauważa, że patrzę za nią. Uśmiecha się krzywo. – Aha, słyszałem – mówi zadowolony z siebie. – Tak się wydostałeś ostatnio. I pewnie w ten sposób wyjdziesz stąd tym razem. Tyle że teraz wstawili żelazne pręty w kamień na dole. I mniej więcej tyle jest między nimi odstępu. – Pokazuje jedną ręką, jakby trzymał niewidzialny bochenek chleba. – I mamy tam też nowy sprzęt, tuż obok kloaki: maszynkę do mięsa. Taką naprawdę sporą. Kupiliśmy ją od Milo, tego gościa od Stajni. Jest wystarczająco duża, żeby zmieścić pół tony wieprzowiny. Mnóstwo miejsca dla ciebie. Szybciej niżbym chciał blask z lampy strażnika pada na poczerniały kształt maszynki: kamienny idol z paszczą otwartą dla ofiar. Strażnik wpycha w nią kobietę głową naprzód i ostrożnie przekręca zębatkę, aż tryby zaplątują się w jej włosy, a potem puszcza jej ciało i z całej siły popycha koło. Tak je skonstruowano, żeby maszynę mógł obsługiwać jeden człowiek. Strażnik musi zakręcić kołem zębatym kilka razy, zanim mięsna pasta z kobiety zacznie wylatywać drugą stroną prosto do kloaki. Żrący smród, który unosi się w szybie, właściwie jest pocieszający: przynajmniej wiem, że była martwa. Oficer rozpina mi kajdany i mówi: – Rozbieraj się. A potem znowu mi przywala, kiedy sugeruję mu, żeby się odpieprzył. Rozcina mi koszulę małym zakrzywionym nożem, który być może pomyślano specjalnie do tego celu, a później mamy próbkę kiepskiej komedii, kiedy strażnicy próbują zerwać mi spodnie z bezużytecznie wiszących nóg. W końcu oficer odpycha ich i dobiera się do moich spodni nożem. Gdyby zostało mi coś z poczucia humoru, zaśmiałbym się na widok jego miny, kiedy odkrywa jeszcze jedną warstwę pod spodniami – jutowe bandaże Delianna, teraz ciemne i
sztywne od zaschniętej ropy. Rozcina i je, a potem zmusza jednego ze swoich ludzi, żeby je zwinął i zabrał. – Prawo – czy leworęczny? Tym razem nawet nie muszę się odzywać: wyraz mojej twarzy jest wystarczająco wymowny, żebym zarobił kolejny cios. Rzucają mnie w błoto, zamykają wokół prawego nadgarstka kajdany i odchodzą po szerokich, niskich stopniach; ich lampy zabierają ze sobą nędzne światełko. Resztki blasku znikają na górze, pozostawiając mnie w ciemności pośród skomlenia, krzyków i cichego rechotu. I smrodu. Znam ten odór. Już kiedyś w nim tonąłem. To smród mieszkania 3F w Mission Disctrict: drugie piętro na tyłach, najdalej od schodów, dwa pokoje i jedna garderoba na tyle duża, żeby ośmioletni chłopiec miał tam łóżko. To smród chemicznej toalety pod siedzeniem Rovera. To zapach ojca. Powolny zjazd po gównie... Pożarł mnie mój własny koszmar. Paszcza piekła rozwarła się pod moimi stopami i teraz będę spadał przez wieczność.
2 Widzę ciemność godzin i dni przede mną, identycznych jak godziny i dni za mną: nie ma światła, które zdefiniowałoby świat, nie ma ciszy. Jest wieczna noc z gapiącymi się oczami, męczącymi się w migoczącej ciemności. Czasem ludzie odzywają się do mnie, czasem odpowiadam. Nie, nie ludzie. Więźniowie z Szybu. Żaden z nas nie jest już człowiekiem. Facet przede mną ma dyzenterię i za każdym razem kiedy wypuszcza z siebie nową porcję kwasu, zaczyna płakać. Cały czas powtarza, że strasznie mu przykro. Mówię mu, że wszystkim nam jest przykro. Nie mówię nikomu, kim jestem. Kim byłem. Jak mógłbym? Zero snu. Już nigdy nie zasnę: krzyki nigdy się nie kończą. Więźniowie będą krzyczeć, aż ich cierpienie zniszczy resztki moich zdrowych zmysłów. Tak sobie mówię, ale wiem, że śpię... Bo od czasu do czasu budzi mnie wspomnienie światła.
Budzę się, czując dotyk dłoni mojej córki i zapach skóry mojej żony. Budzę się, żeby znaleźć się wśród niekończącej się nocy, smrodu i krzyków. Czasem obok mnie stoi drewniana miska z chlebem nasiąkniętym bulionem albo z kawałkiem sera, które mogę znaleźć, macając na oślep kamień. Jem rękami oblepionymi gównem. Raz albo dwa nie śpię, kiedy zgarbiony więzień-posługacz schodzi po schodach z lampą w ręku: to jakiś przygłup o niesymetrycznych oczach, z opadającymi powiekami i strużką śliny sączącą się z rozdziawionych ust. Patrzy na nas, ale nie mogę sobie wyobrazić, co jego na wpół działający mózg przyswaja z tego widoku. Tu, w Szybie, mogę się gładko prześlizgnąć z życia do śmierci, nawet nie wiedząc, że przekroczyłem granicę – czym śmierć będzie się różnić od życia? Zabawne jest to, że właściwie mi to odpowiada. Nawet więcej niż tylko odpowiada. To nie jest odrętwienie jak po wyssaniu przez demona. To nawet nie jest zaciśnięcie zębów. To ciepło i dreszczyk, mrowienie na skórze i słodycz w ustach, serce rosnące w piersi – uczucie tak mi obce, że minęło wiele godzin, dni, a może lat, zanim odgadłem, co to jest. To chyba szczęście. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem się tak dobrze. Teraz właśnie – leżąc w kałuży gówna po zmarłej kobiecie, przykuty do skały z gangreną zżerającą mi gnijące nogi – jestem szczęśliwy jak nigdy. Może to ten zapach.
3 Teraz ten smród Szybu – mojego życia – mieszka w moim nosie i ustach, wcieka przez pory i sączy się do zakrętów korowych, ale mnie to nie przeszkadza. To mi przypomina... Nie mogę wydobyć od razu całego wspomnienia. Wyciągam je po kawałeczku. Po upływie dnia albo miesiąca mam już je całe. Pamiętam, co przypomina mi ten zapach. Przypomina mi dzień, kiedy wróciłem do domu, śmiesznie chodząc. To zapach 3F w tym dniu, kiedy wszedłem chyłkiem do mieszkania. Miałem może trzynaście lat, solidnie posiniaczony odbyt i wodospad łez cisnących się do oczu. Tata miał jeden ze swoich lepszych dni i próbował trochę posprzątać w kuchni, w której spał. Miał przez jakiś czas fazę urojeń paranoidalnych i trzymał swoje gówno w plastikowych torebkach, bo bał się „wrogów”, którzy zastawili pułapkę w toalecie na korytarzu, którą dzieliliśmy z 3A, B, C, D, E i G. Uważał, że ci wyimaginowani źli faceci potrafią oddzielić jego stolec od reszty i za pomocą jakiejś przemyślnej maszyny rodem z SF zanalizować go i dowiedzieć się, co ojciec myśli. Był przekonany, że mogą ukraść jego pomysły do książki, którą po kryjomu pisał.
Tego dnia był w miarę przytomny: wyrzucał torebki do studzienki kanalizacyjnej w zaułku pod aluminiowym parapetem mojego pokoju. Myślę, że nawet jego wymyśleni źli faceci mieliby problem w określeniu, które gówno jest jego, kiedy już dostawało się do ścieków. W każdym razie jedna z torebek pękła i zawartość rozlała się po podłodze w kuchni, a kiedy wszedłem, ojciec właśnie próbował – w ten swój wariacki, nieprzytomny, beznamiętny sposób – zebrać gówno na śmietniczkę i przerzucić do następnej torebki. Tego dnia chciałem tylko wejść do swojej szafy, zwinąć się na łóżku i zapomnieć o tym, jak bardzo się bałem. Niestety, jakoś tak się składa, że nigdy nie mam tyle szczęścia. A może zawsze mam go za dużo. Po kilku latach trudno dostrzec różnicę. Tata złapał mnie, kiedy próbowałem przemknąć obok niego, i kazał mi pomagać w sprzątaniu. Pamiętam doskonale ból, kiedy próbowałem poruszać się na czworakach i nawet mimo jego szaleństwa moja wykrzywiona twarz i ruchy staruszka coś w nim obudziły. Objął mnie, przytulił do piersi i zapytał, co się stało – takim naprawdę spokojnym, delikatnym głosem, jakby rzeczywiście interesowała go odpowiedź, a ja wybuchłem płaczem. Był taki dzieciak, nazywał się Foley. Wykałaczka Foley. Wielki dzieciak, miał ze szesnaście, może siedemnaście lat i był dwa razy większy ode mnie. Pracował jako kurier dla czarnorynkowego handlarza kartkami żywnościowymi, Jurzscaka, co stawiało go na niezłej pozycji wśród kumpli z mojej przecznicy. Przy Foleyu zawsze kręciło się paru chłopaków, mając nadzieję na jakąś kartkę na jedzenie albo picie za załatwienie drobnej przysługi albo stanie na czatach. Wtedy myślałem sobie, że Foley ma całkiem niezłą fuchę; ja utrzymywałem tatę i siebie, pracując jako włamywacz, ponieważ byłem mały, zwinny i niezbyt się przejmowałem takimi detalami jak własność prywatna. Jednakże nie trzeba wiele razy być o włos od wpadki – kiedy ogromny, wredny, pijany Robotnik wchodzi frontowymi drzwiami, a ty właśnie wychodzisz tylnym oknem – żeby zacząć myśleć, że musi istnieć jakiś prostszy sposób zarabiania na życie. Dlatego zacząłem pracować dla Jurzscaka. Przez całe życie nikt nie nazwał mnie leniwym; urabiałem sobie ręce po łokcie dla tego gościa, a on zaczął mi rzucać bonusy i przysmaki, które kiedyś trafiłyby do Wykałaczki. No i Wykałaczka zaczął mieć zastrzeżenia. On i paru jego chłopaków dorwali mnie w zaułku i rzucili na chodnik. Nie pamiętam, jak Foley miał na imię. Wszyscy wołali na niego Wykałaczka – myślę że to z powodu jego chudego, cienkiego jak igła kutasa, ale nie mam pewności. Kiedy zdał sobie sprawę, że nigdy nie pozbędzie się tego przezwiska, postanowił je powiązać z czymś innym: zaczął nosić ze sobą wielki nóż w pochwie, z ostrzem długim na jakieś dziewięć, dziesięć cali, i zaczął go nazywać „wykałaczką”. I właśnie ten nóż próbował wsadzić mi w tyłek.
Nawet nie zawracał sobie głowy zdejmowaniem mi spodni. To było tylko ostrzeżenie. Podczas gdy jego chłopcy mnie trzymali, wziął nóż w pochwie, przysunął mi go do odbytu i po prostu się o niego oparł. Ból był nie do opisania. Powiedział mi w bardzo prostych, jednosylabowych słowach, że mam zabierać dupsko z drużyny Jurzscaka, bo jeśli nie, to następnym razem, jak mnie zobaczy, wsadzi mi po rękojeść. Bez pochwy. Chyba nigdy nie zdołałem tego wyjaśnić tacie. Nie potrafiłem wydusić z siebie całej historii, szlochając, a poza tym żadnymi słowami nie umiałem wyrazić tego, jak bardzo się bałem. Przez całą drogę do domu, kuśtykając, nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak tylko o lodowatej, ostrej jak brzytwa stali w moim tyłku, rozcinającej mnie od środka... Nigdy w życiu niczego tak się nie bałem – ani wcześniej, ani później. Tata po prostu tulił mnie, kołysał w swoich wariackich, śmierdzących, umazanych gównem ramionach, aż niemal się uspokoiłem. Potem zapytał mnie, co zamierzam z tym zrobić. Powiedziałem, że zamierzam się wycofać. Co innego mogłem zrobić? Musiałem odejść, bo w przeciwnym razie Wykałaczka mnie zabije. To, co powiedział wtedy tata, zmieniło moje życie. – I tak może cię zabić. Zastanowiłem się nad tym i w końcu znowu zacząłem się trząść. Ledwo panowałem nad głosem, pytając, co powinienem zrobić. – Zrób to, co musisz, Hari – odparł. – Rób to, co pozwoli ci spojrzeć w lustro i zaakceptować to, co w nim zobaczysz. Ten chłopak może cię zabić, ale nie musi. Może budynek zwali mu się dziś na głowę, kiedy będzie wracał do domu. Jutro możesz wpaść w krzyżowy ogień i już nie będziesz musiał się martwić Wykałaczką. Nie możesz kontrolować przyszłości, Zabójco. Możesz tylko kontrolować to, co robisz, a najważniejsze, żebyś dobrze czuł się z tym, co robisz. Życie jest wystarczająco ciężkie, nawet kiedy nie idziesz przez nie w wiecznym poczuciu wstydu. Zrób coś, z czego będziesz dumny, a resztę sobie odpuść. Słowa szaleńca. Ale był moim ojcem i wierzyłem mu. Następnego dnia jak zwykle zgłosiłem się do Jurzscaka. To była najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. I zamiast od razu się zwinąć, kręciłem się kilka minut, aż pojawił się Wykałaczka. Nigdy nie zapomnę jego miny. Patrzył na mnie z twarzą pustą jak księżyc. Nie mógł pojąć tego, co widzi. Był cztery lata starszy ode mnie, cięższy o sto funtów i poprzedniego dnia bez wątpienia widział na mojej twarzy czyste przerażenie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego przed nim nie uciekam. Kiedy tak stał i próbował zorientować się, co jest grane, wyciągnąłem ze spodni dwie i pół stopy miedzianej rury i zagrałem w baseball jego rzepką kolanową.
Padł, wrzeszcząc przeraźliwie; Jurzscak wyskoczył z krzykiem; chłopaki Jurzscaka skoczyli na mnie; a ja obracałem się, wymachując rurą i rycząc, że jak ktoś jeszcze chce jej posmakować, to niech podejdzie. Wykałaczka zdołał wyciągnąć nóż i rzucił się na mnie, opierając się na zdrowej nodze. Przywaliłem mu raz jeszcze prosto w głowę i padł, wijąc się i jęcząc z bólu; wszędzie lała się krew. Jurzscak w końcu jakoś zdołał zabrać mi rurę i zdzielił mnie w brzuch na tyle mocno, żebym zwinął się wpół. – Michaelson! Ty mały, popieprzony świrze! – wydyszał. – Co ci, do cholery, strzeliło do tej zasranej mózgownicy? Kiedy odzyskałem oddech, odpowiedziałem: – Wykałaczka powiedział, że następnym razem, jak mnie zobaczy, wsadzi mi swój nóż w tyłek. Uwierzyłem mu. Więc Jurzscak pogadał z Wykałaczką, co skończyło się tym, że na potrzaskanej rzepce Wykałaczki wylądował but Jurzscaka, aż w końcu Wykałaczka, przełykając łzy równie gorzkie jak ja poprzedniego dnia, wymamrotał prawdę. – Ale to był żart – łkał. – Ja tylko żartowałem. – Tak? – zapytałem, myśląc: Zapytaj mój tyłek, jak bardzo to było zabawne. – Ej, ja też. Tylko żartowałem, stary. Bez urazy, co? Wtedy Jurzscak odwrócił się do mnie, ważąc w dłoni rurę. – Nie powiem, że nie miałeś powodu – powiedział z pewnym smutkiem, jakby przepraszając za to, że zaraz mnie objedzie. – Ale to nie znaczy, że mogę ci odpuścić. Znasz zasady, Michaelson: jak dwóch moich chłopców ma kłopot, przychodzą z nim do mnie. Nic, co mógł zrobić Jurzscak, nie przerażało mnie nawet w połowie tak bardzo, jak to, czemu postanowiłem stawić czoło, kiedy tam przyszedłem tego dnia. – A nie to właśnie zrobiłem? Zastanowił się nad tym, a potem skinął głową. – Chyba mogłeś załatwić go po cichu, gdybyś chciał. Ale dlaczego rura, dzieciaku? Nie mogłeś po prostu powiedzieć? – Moje słowo przeciwko jego słowu? – zapytałem. – Uwierzyłbyś mi? Nie odpowiedział, ale nie musiał. – Rura miała pokazać, że mówię poważnie – wyjaśniłem. Pracowałem dla Jurzscaka przez większość następnego roku, dopóki nie wkurzył niewłaściwego faceta. Pospoły rozwaliły jego gang i zafundowały mu jarzmo. Wykałaczka był, jak to się mówi, sprawą zamkniętą: w Klinice Robotniczej w Mission Disctrict – tej samej, w której zmarła moja matka – medtechniczka tak się zaciekawiła rekonstrukcją kolana Wykałaczki, że nie zauważyła powolnego krwotoku wewnątrz jego czaszki. Wykałaczka opuścił swoją cielesną powłokę o jakiejś trzeciej nad ranem następnego dnia.
Był pierwszym człowiekiem, którego zabiłem. Nawet tego nie planowałem; tak po prostu wyszło. Walnąłem go w głowę, a kilka godzin później nie żył. Jak to mówią cainiści, nie można cofnąć czasu. Zresztą i tak bym nie chciał. Chryste, byłem wtedy naprawdę silny. Co się ze mną stało, u diabła?
4 Ten posąg tkwi w mojej głowie: ten Dawid. Im więcej o nim myślę, tym bardziej nabiera dla mnie przerażającego sensu. Dawid był przecież Umiłowanym przez Boga, który wypadł z łask... Z powodu kobiety. To żadna tajemnica, że Tan’elKoth miał do mnie słabość. Nie w seksualnym rozumieniu – jestem pewien, że seks to jedna z tych rzeczy, które – podobnie jak jedzenie i spanie – odrzucił, stając się Ma’elKothem. Ale był zdolny do miłości. Kochał Berne’a. I dał mi do zrozumienia wiele lat temu, że wybrał Berne’a, bo nie mógł mnie znaleźć. Zasugerował, że mnie wybrałby w pierwszej kolejności. Jezu, a jak reagowała na niego Shanna – widać było, że jest zazdrosna. A on nią gardził, nawet nie próbował udawać, że jest przeciwnie. Czy od tego zaczęło się to całe szambo? Od cholernego trójkąta miłosnego? To ma pewien sens. Nawet w Z miłości do Pallas Ril to widać: próbował sprawić, żebym wybrał jego zamiast niej, zamiast wszystkich innych. Na Ziemi znalazł się w naszym życiu na pozycji „tej trzeciej”... Teraz, jak się nad tym zastanowię, myślę, że mógł stać za tym wszystkim. Te karteczki, które czytał Garrette – to wszystko brzmiało tak, jakby wyszło prosto z ust Tan’elKotha. Mógł to zrobić z zazdrości i zemsty. To się trzyma kupy. Ale wiecie co? Te wszystkie historie – historie, które sobie opowiadam, próbując zrozumieć, dlaczego stało się to, co się stało, historie, które stanowią wszystko, co zostało mi z mojego życia... One wszystkie trzymają się kupy. Im dłużej o tym myślę, tym wyraźniej to widzę. To jak opowieść Raithe’a: znalazł sposób na to, żeby wszystko, co się wydarzyło w jego życiu – dobre czy złe – powiązać z Caineem. Równie dobrze mógłby to powiązać z Ma’elKothem, z Pallas Ril albo z przeklętą pogodą w niedzielę dwadzieścia siedem lat temu. Pewnie, to wszystko mogło się wydarzyć dlatego, że ten wielki łajdak się we mnie zakochał. Równie dobrze mogę te same fakty powiązać z moimi próbami udawania, że jestem
Caine’em. Mogę to wszystko powiązać z Raithe’em, który chciał pomścić rodziców. Mogę pokazać to w taki sposób, że wina za wszystko spadnie na bandę cholernych idiotów, która uznała, że Caine to diabeł wcielony, albo na Krisa Hansena, który chciał się zamienić w pieprzonego elfa. Cholera, mogę pokazać, że to wszystko wydarzyło się dlatego, że Wykałaczka Foley posiniaczył mi tyłek. To jak ten posąg. Może być obrazą. Może być radą. Może być listem miłosnym. To, co znaczy, zależy od tego, kim jestem, gdy na niego patrzę. Wszelkie znaczenie zależy od tego, jak opowiesz historię.
5 Jezu, pamiętam... Pamiętam, jak kucałem w schowku w kiblu gmachu Sztuk Językowych, czekając, aż Ballinger wpadnie w zastawioną przez Krisa pułapkę. Pamiętam, jak tam było ciemno – tylko pojedyncza linia białego światła pod drzwiami, od świecących w kiblu jarzeniówek – i zapach, przeciwieństwo tego w Szybie: ostra, chemiczna woń rozpuszczalników i środków czyszczących, sącząca się ze stosu mopów, szczotek i kubła ze szmatami. Pamiętam, że musiałem siedzieć nieruchomo, żeby niczego nie przewrócić, nie kopnąć w nic i się nie zdradzić; nie mogliśmy zrobić tam dla mnie miejsca, bo pusta podłoga w środku zawalonego rzeczami schowka mogłaby wzbudzić podejrzenia śledczych. Pamiętam, jak trudno było oddychać w tych duszących ścianach tak blisko twarzy, i jak zacząłem robić powolne przysiady, żeby mi nie zdrętwiały nogi. Pamiętam kłującą piłkę z igłami, która przetoczyła się po całym moim ciele, kiedy usłyszałem głos Ballingera, i gorące ściskanie w żołądku, kiedy zdałem sobie sprawę, że przyprowadził wsparcie. Pamiętam, jak pomyślałem: Dobra, więc jest ich czterech, w porządku. Czterech jaskiniowców z Kolegium Walki przeciwko dwóm mięczakom z Badziewiarki. Pewnie umrzemy, ale kto by się przejmował? Nic, co mi zrobią, nie będzie tak straszne jak nóż Wykałaczki w moim tyłku. A wiedziałem, że jeśli zostanę w schowku i będę słuchał, jak Kris umiera, nigdy więcej nie będę mógł spojrzeć w lustro i zaakceptować tego, co tam zobaczę. Jeśli będę miał szansę, to powinienem opowiedzieć Krisowi o tym, jak mój ojciec i Wykałaczka Foley uratowali mu życie. Cholera. Szkoda, że nie mogę opowiedzieć tej historii także tacie. Gdyby nie przydarzyła mi się żadna z tych rzeczy – gdyby mój ojciec nie zwariował, gdyby moja matka nie umarła i nie zostawiła mnie samego na ulicach Mission Disctrict, gdyby tata nie lał mnie na kwaśne jabłko co drugi dzień, gdyby Wykałaczka nie przyczepił się
do mnie, właściwie gdyby nie przydarzyła mi się cała moja historia – to zostałbym tam. Wszystkie te popieprzone przeżycia zrobiły ze mnie dziewiętnastolatka, który potrafił wyskoczyć na czterech gości, nawet się nad tym nie zastanawiając. I wiedziałem to. Wtedy to wiedziałem. Nawet powiedziałem raz Krisowi: „Miałem wspaniałe dzieciństwo”. O tym mówił Kris – właśnie o tym mówił Kris. Blizny to klucz do mocy. Każdy z nas jest sumą blizn. Bo gdyby którakolwiek z tych rzeczy wydarzyła się inaczej, nigdy nie miałbym szansy zostać Caine’em. Kris miał rację. Powinienem był posłuchać własnej rady. Nigdy nie chciałem być Aktorem, nie tak naprawdę. Chciałem być tylko Caine’em. To się nazywa ironia losu: teraz widzę, że Caine to ktoś, kim byłem już wtedy. Ta scena z Jurzscakiem i Wykałaczką Foleyem? Prawdziwy Caine, łącznie z dialogiem. W konserwatorium Kris od razu to zauważył. „Kiedy chcesz komuś przywalić, kiedy instynkt bierze w tobie górę, ty chcesz się bić”. Rozumiał mnie lepiej niż ja sam. Pewnie nadal tak jest. W końcu czy ten skurwiel kiedykolwiek się mylił? Nie, nie, nie. Wylądowałeś tutaj, bo próbowałeś nie być Caine’em. A może to Hari Michaelson jest postacią fikcyjną? Może paraplegik w średnim wieku to tylko rola grana przez Caine’a, żeby jakoś odnaleźć się na Ziemi?
6 Cholera. Niech to szlag. Ten Kris to naprawdę przerażający sukinsyn. Bo jak się nad tym zastanowić, to widzę wszystko doskonale. Widzę dokładnie moment, w którym narodził się Hari Michaelson. To było po mojej odprawie po czemodzie – trwających dwa tygodnie przesłuchaniach przez upierdliwych jajogłowych ze Studia, wypytujących mnie o wszystko, co mi się przydarzyło przez niemal trzy lata na czemodzie w opactwie Twierdzy Garthan i w innych miejscach. Nie byłem pierwszym Aktorem, który studiował w Klasztorach, ale pierwszy złożyłem przysięgę. Zrobili ze mnie Ezoteryka, chociaż byłem do bani w widzeniu wewnętrznym. Nie potrzebowałem magji, żeby być dobrym w kradzieżach i spuszczaniu lania.
Studio postanowiło, że chce, żebym przez jakiś czas robił karierę w Klasztorach. Żebym występował jako zabójca. Wcale nie chciałem się ładować w to gówno; nigdy nie byłem dobry w wykonywaniu rozkazów. Chciałem robić proste Przygody, badać świat, oglądać dziwne stworzenia, szukać skarbów i takie tam pierdoły. Nawet zastanawiałem się, czy nie zostać piratem. No wiecie, dalekie morza, wilki morskie, dziewczyny z wysp i tak dalej. Ale Studio chciało zabójcy. Byłem prawie gotowy powiedzieć, żeby się odpieprzyli. Zabójcy byli nudni. Znałem paru pracujących na zlecenie, kiedy byłem mały, i spotkałem kilku, kiedy pracowałem dla Vilo. To była ciężka, metodyczna robota. Prawdziwi mordercy nie mieli stylu ani fantazji. Byli bardziej jak księgowi z bronią. Jeśli wykonujesz swoją robotę dobrze, to nie ma w tym nic dramatycznego. Kto by chciał takiego życia? Studio i Vilo zainwestowali we mnie mnóstwo pieniędzy, więc uznałem, że mogę wywrzeć odpowiedni nacisk i dostać to, czego chcę. A potem Vilo zabrał mnie na przejażdżkę rollsem i wyjaśnił mi, jak działa świat. Zaczął od próby udobruchania mnie. Studio nie chciało, żebym był prawdziwym zabójcą, mówił mi. Chcieli, żebym był zabójcą hollywoodzkim: coś w rodzaju Jamesa Bonda w stylu fantasy. Pewnie, teraz tak mówią, myślałem sobie, ale po pięciu latach, kiedy moja widownia całkiem się skurczy znudzona zleceniami dla Klasztorów, nie będą już mówić o Jamesie Bondzie. W ogóle nie będą się do mnie odzywać. W tamtym okresie często chodziłem nieźle najeżony i nie zamierzałem się zgodzić. Mogą mnie wywalić, kogo to obchodzi? Przez zerwanie kontraktu wylądowałbym znowu wśród Robotników, ale to mnie nie przerażało. Cholera, z umiejętnościami nabytymi w Konserwatorium i w opactwie Twierdzy Garthan, mogłem wylądować z powrotem w Mission Disctrict i żyć porządnie jako mięśniak do wynajęcia. Może skończyłbym jako lokalny boss i w ogóle nie musiałbym całować niczyich tyłków w Studio. Niestety, Vilo nie przypadkiem został szczęśliwym miliarderem. Załatwił mnie bez mydła, zanim się zorientowałem. Rolls wylądował w miłej, spokojnej okolicy zamieszkanej przez Robotników, gdzie głównie stały dwudziestowieczne niskie bloki i kamienice – o niebo lepsze od getta Tymczasowych w Disctrict – i zabrał mnie do mieszkania taty. Nie widziałem taty od sześciu lat, odkąd mając szesnaście lat opuściłem Disctrict i zacząłem pracować dla Vilo. Kiedy ostatnim razem znajdowaliśmy się w jednym pomieszczeniu, była to pełna karaluchów nora, gdzie śmieci zaścielały podłogę sześciocalową warstwą; jeden z zaledwie trzech pokojów został zamieniony w osobiste szambo taty. Ostatnio, kiedy byliśmy razem w jednym pomieszczeniu, tata próbował rozłupać mi czaszkę kluczem do rur. Teraz mieszkał w nieskazitelnym mieszkaniu z jedną sypialnią o kremowych ścianach i najprawdziwszymi drewnianymi framugami okien i drzwi. Zasłony. Meble. Stół jadalny. Lodówka z prawdziwym jedzeniem w środku, kuchnia czysta jak sala operacyjna. I łazienka –
własna, prywatna toaleta w mieszkaniu. Była tam nawet kabina, która codziennie odmierzała dziesięciominutowy gorący prysznic. I tata. Tata: ogolony i w ubraniach, które były całe i czyste, o ile nie wręcz nowe. Z siwymi, krótko przystrzyżonymi włosami i rozsądkiem błyszczącym w oczach. Tata, który uścisnął mi rękę i powiedział, że ma nadzieję, że lepiej się poznamy teraz, kiedy odzyskał rozum. Który potrafił mnie objąć i pachniał jak człowiek, a nie jak rzeźnia. Nawet nie pamiętam, o czym tamtego dnia rozmawialiśmy; siedziałem zadziwiony tym człowiekiem, który jednocześnie był moim ojcem i kimś całkiem obcym. Czułem się prawie tak, jakbym znowu miał pięć lat, tata był normalny, a mama w każdej chwili mogła wejść do pokoju i mnie przytulić. Kiedy odjechaliśmy, Vilo zdjął aksamitną rękawiczkę. Bo widzicie, Vilo naprawdę dobrze się opiekował swoimi podkastowymi. Słynął z tego. Zaczął szukać mojego ojca kilka miesięcy po tym, jak zacząłem dla niego pracować. Okazało się, że przypadłości ojca nie da się całkiem wyleczyć, ale można mu było pomóc. Przy odpowiedniej kombinacji leków i terapii, tata był w stanie utrzymać stałą pracę sieciowego asystenta naukowego, mógł opłacić mieszkanie, a czasem nawet zjeść jakiś przyzwoity obiad. Vilo wyjaśnił mi, że zatrudnienie ojca zależy ode mnie. Jeśli zawalę sprawę kontraktu, on zostawi ojca. W czasie krótszym niż tydzień tata wróciłby do 3F jeśli nie w gorsze miejsce. Przełknąłem więc gorzką pigułkę i zrobiłem, co mi kazano. Tylko w ten sposób mogłem się pozbyć tamtego smrodu z głowy. Tym właśnie jest, jak sądzę, Hari Michaelson: jest facetem, który zrobi wszystko, żeby nie wrócić do 3F. Nie, Hari to ktoś więcej. To porządny facet, tak mi się wydaje. To gość, który myśli, że jeśli będzie robił, co mu każą, to nic się nie stanie ludziom, których kocha. To głęboko nieszczęśliwy człowiek, który siedzi przy biurku o trzeciej nad ranem, z głową pełną gorzkiego dymu z popiołów własnego serca. Jest facetem, jakim Shanna chciała, żeby był. Jest modelem do króla Dawida. Zabawne: Shanna zakochała się w Cainie, ale nie potrafiła z nim żyć. Mogła żyć z Harim. Kochała go? Nie pamiętał. Szkoda, że nie mógł jej zapytać.
7 Tyle bólu, który zadaliśmy sobie nawzajem... Chryste, pamiętam, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy: przy stole w sali konferencyjnej w Centrum Studyjnym. Właśnie wróciłem z dwóch megahitów jeden po drugim – Odwrotu z
Boedecken i Ostatniego Boju pod Ceraeno – i dopiero co Hannto Kosa zaproponował mi odszukanie i odzyskanie korony Dal’kannitha. Kollberg postanowił, że złoży w całość serię Przygód z moją drużyną Aktorów i ze mną w roli głównej. Było nas sześcioro, Kollberg ustawił mi nawet romans – zawsze naciskał na mnie, żeby w Przygodach było więcej seksu. Miałem spędzać wolny czas, flirtując z Olgą Bergman, śliczną blondynką w nordyckim typie, która grała khryliańską wojowniczkę o imieniu Marade. Olga była dobrym dzieciakiem, wschodzącą gwiazdą o głośnym śmiechu i spektakularnej sylwetce Ms Olimpia, więcej niż chętną do współpracy. Ale Shanna siedziała przy drugim końcu stołu. Była nieśmiała jak na Aktorkę, przynajmniej w tamtych czasach. Pełna rezerwy. Spięta. Trochę dziwna. Olśniewająca. Oczywiście wszyscy mnie znali. Byłem najbardziej wziętą własnością zespołu Studiów. Wszyscy wypożyczyli Ostatni Bój i wszyscy musieli mi powiedzieć, jaki byłem wspaniały. Typowe dla tego biznesu podlizywanie się. Przez całe spotkanie śmiali się i żartowali, i wypytywali nawzajem, który kawałek był ich ulubionym. Wszyscy oprócz Shanny. Ona nie odezwała się ani słowem. Kiedy Kollberg wreszcie sam ją przycisnął, powiedziała cicho: – Mój ulubiony kawałek nie znalazł się na sześcianie. Zarumieniła się, spuściła wzrok, jakby się zawstydziła. Kollberg jej nie odpuścił, więc wreszcie zdradziła wstydliwy sekret: – Mój ulubiony kawałek to myśl o wszystkich ludziach w Ankhanie, którzy pójdą w nocy do łóżek, wstaną rano, pocałują się i przytulą dzieci. O tych wszystkich ludziach, którzy nigdy się nie dowiedzą, co zrobiłeś, żeby ocalić im życie. – Och, dorośnij – powiedziałem. – Nie zrobiłem tego dla nich. Zrobiłem to dla widowni. Wzruszyła ramionami. – Tego też nigdy się nie dowiedzą – powiedziała i rzuciła mi jeden z tych swoich prowokacyjnych półuśmieszków, od którego pierś mi się zacisnęła, serce zabiło mocniej i właściwie byłem załatwiony. Ból w tym, że nigdy nie mieliśmy szansy. Nawet gdybyśmy żyli razem sto lat, ona nigdy nie ogarnęłaby 3F. Patrzę na moje życie z nią i nie mogę uwierzyć, że nie rozumiałem, co się ze mną działo. Chciałem świata, w którym nie ma takich rzeczy jak 3F – gdzie to miejsce należy do zamrożonej przeszłości, jest pokryte tysiącletnim kurzem i nigdy już nie powróci. Chciałem świata na zawsze oczyszczonego z tego zapachu. Dlatego zbudowałem własne 3F i nazwałem je Opactwem, zamknąłem się w nim i próbowałem udawać, że jestem z tym szczęśliwy. Cholera, Opactwo było gorsze. Ze swojego starego pokoju mogłem uciec. Mogłem walczyć ze smrodem.
W Opactwie walczyłem, żeby tam zostać. Teraz, kiedy tu jestem, kiedy 3F stanowi całą moją rzeczywistość w bezdennym smrodzie Szybu, jestem tak szczęśliwy, że chce mi się śmiać w głos. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem taki szczęśliwy. Nie, chwileczkę, owszem. Pamiętam.
8 Kilku przebierańców również mnie zauważa: zatrzymują się i sięgają w fałdy ubrań, wśród których schowali broń. Zbliżam się do nich powoli i uśmiecham przyjaźnie. Złocisty piasek chrzęści mi pod stopami. Żar leje się z nieba, promienie słońca rozszczepiają mi się na brwiach i barwią na czerwono górną część pola widzenia. Wszystkie moje pytania i wątpliwości ulatują jak gołębie z rąk iluzjonisty. Adrenalina śpiewa mi w żyłach melodię znajomą i kojącą jak kołysanka. Łomot krwi w uszach zagłusza wszystkie dźwięki poza wolnym, miarowym chrup... chrup... chrup... piasku. Teraz i Toa-Sytell mnie widzi; wybałusza oczy i porusza bezgłośnie ustami, a potem szarpie Ma’elKotha za rękaw. Cesarz odwraca głowę w moim kierunku – powoli i złowrogo, jak czołg wieżyczkę... To był ostatni raz, kiedy byłem naprawdę, w pełni, absolutnie szczęśliwy: siedem lat temu na piasku Stadionu Zwycięstwa. Szczęśliwy. Z tego samego powodu, dla którego jestem teraz. Wiedziałem, że tam umrę. Ale to nie śmierć mnie cieszyła; to nie śmierć wywoływała bolesny uśmiech na poranionych ustach. To fakt, że umrę w Nadświecie. To fakt, że nie muszę wracać do domu. Nigdy więcej nie wrócę do domu. Cholera, wiecie co? Właściwie to nawet lubię ten smród. To zapach biegu ulicami San Francisco w letnią noc; to zapach gry w palanta i walk na pięści; zapach obrabiania włóczęgów, zabierania im drobnych i uskakiwania w ślepe zaułki, żeby przeskoczyć przez ogrodzenie i zwiać gliniarzom. To dlatego jestem szczęśliwy. Och, Shanna... Gdyby tylko... To jedyna rzecz, dla której chciałbym cofnąć czas.
Żałuję, że nie powiedziałem tego wszystkiego, póki Shanna jeszcze żyła. Żałuję, że się z nią tym nie podzieliłem. Mogłaby nie zrozumieć – cholera, wiem, że nie zrozumiałaby, ale chciałbym wierzyć, że ucieszyłaby się, widząc mnie szczęśliwym. Umrę jako wolny człowiek. Czy może być coś lepszego? Jestem wolny.
9 Myślę o Krisie i jego gadce o imionach. Teraz chyba trochę lepiej rozumiem, co miał na myśli. Tata powiedział mi kiedyś, że jestem czymś więcej niż Caine’em, i miał rację. Ale nie rozumiał, że jestem też więcej niż Harim Michaelsonem. Hari był porządnym gościem. Kochał żonę, kochał córkę, kochał ojca i cały ten świat. Ale sytuacja go przerastała, po prostu. To nie jego wina. Nie miał do tego talentu. Nigdy nie miał tak naprawdę szansy. Nigdy mu jej nie dałem. Brzeg kajdan wokół prawego nadgarstka to nie najlepsze narzędzie i nie mam światła do pracy. Ale z drugiej strony, mam mnóstwo czasu. Ściana szybu jest tu z takiego samego jak wszędzie porowatego wapienia, o wiele miększego niż żelazo, które mnie więzi. Pracuję powoli, odwalam porządną robotę, chociaż wszystko robię po omacku. Od czasu do czasu przychodzi więzień-posługacz z namoczonym chlebem, który pełni funkcję obiadu, i przy słabym migotaniu płomienia jego lampy widzę, jak moja robota posuwa się naprzód. Napisałem po prostu: HARI MICHAELSON. I dwie daty. Pierwsza to dzień, w którym Vilo zabrał mnie na spotkanie z ojcem. Druga to – na ile mogę to ocenić – data dzisiejsza. Zasłużył na epitafium, ale nie wydrapię go w skale. Sam jestem jego epitafium.
10 Świat chce mnie nazywać Caine’em. Ale to nie ogarnia mnie całego. Muszę pamiętać, że Caine to imię tylko części tego, czym jestem. Pewnego dnia to imię urośnie na tyle, żeby określało mnie pełniej. Na razie nazywa tę część mnie, której potrzebuję. Caine jest Aktorem. Tym, który gra. Tym, który działa. Muszę mieć nad czym pracować. Mieć coś, co mógłbym próbować zrobić. Niewola i umieranie w Szybie to dar – nie muszę marnować czasu na podejmowanie decyzji. Jest tylko jedna rzecz, której mogę spróbować.
Kris powiedział, że ten czarny Przepływ przebija się nawet przez skałę Donżonu. Że przechodzi przez wszystko, że ściągamy go i kierujemy nim, nawet nie wiedząc, co robimy. Że to energia w najbardziej podstawowej formie. Energia jest energią, powiedział. Myślę więc sobie, że nie ma powodu, dla którego Przepływ nie może płynąć przez druty i mikroobwody. Trzeba go tylko odpowiednio skanalizować. Przywołując umiejętności, które pogrzebałem ćwierć wieku temu, składam dłonie w mudrę Techniki Trzech Palców i zaczynam cykl oddechów w starożytnym rytmie. Widzenie wewnętrzne nie pojawia się od razu, ale Caine potrafi je odnaleźć. Lata temu uczył się tego. Ja się tego uczyłem. Znajdę go. Ten paraplegik w średnim wieku to tylko rola, którą grałem, żeby radzić sobie na Ziemi. Już jej nie potrzebuję. Ruszę moimi pieprzonymi nogami.
Bogini na pół etatu przeszła do krainy śmierci i tam zmagała się z potworami. Przywiodła ze sobą pomiot mrocznego anioła i człowieka, który był bogiem. Czasem walczyli u jej boku, a czasem przeciwko niej, ponieważ w krainie cienia i iluzji nie zawsze można odróżnić przyjaciela od wroga. W krainie martwych tylko jedna rzecz jest pewna. To pewność własnego „ja”. To dlatego opowieści i legendy zaludniają te ziemie potworami. Napisano, że kiedy walczysz z potworami, ryzykujesz, że staniesz się jednym z nich. To nieprawda. Prawdziwe ryzyko polega na tym, że można odkryć potwora, którym zawsze się było.
OSIEMNAŚCIE 1 Ankhana otoczyła Damona z Urwiska Jhanthogen dżunglą ze snów. Dąb odepchnął go na bok, kiedy wystrzelił ze szczeliny w płycie chodnika na nabrzeżu. Damon, potykając się, poleciał na skrawek ziemi porośnięty kukurydzą sięgającą mu głowy. Łodygi trzeszczały i rozkwitały młodymi kolbami, które wyrastały z maleńkich w kolby wielkości jego dłoni, kiedy stał i patrzył z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Płożące się łodygi dyni i arbuzów wiły się na kamieniu i owijały wokół kostek Damona. Splątane jabłonie, drzewka brzoskwiniowe i wierzby wyrastały z Chambaygen tak szybko, że z trzciny na ich górnych gałęziach kapała chłodna rzeczna woda prosto na jego rozgorączkowane czoło. Barki, łodzie i pomosty na wodzie zostały rozepchnięte na boki i poprzewracane. W ciągu kilku minut rzeka zamieniła się w mokradła, a wielki mur Starego Miasta stał się pionowym lasem liści i barwnego kwiecia. Ja to zrobiłem, pomyślał Damon. Buzowanie w żyłach – dziwne musowanie w górę i w dół szyi, które wirowało mu w głowie i wypływało z niej znowu – zaczęło się jako cichutkie syczenie, ale zamieniło we wrzenie, odkąd zieleń pożarła miasto. Szedł we śnie i wiedział, że to sen; to się nie mogło dziać poza snem. Bracia zakonni, których odkomenderował do patrolowania portu i obserwowania, czy nie pojawi się gdzieś ambasador Raithe z mieczem świętego Berne’a, byli Ezoterykami: weterani, eksperci od tajnych operacji, mający najróżniejsze umiejętności, od walki wręcz przez użycie materiałów wybuchowych, po magijny kontrwywiad. Przy pierwszym trzasku i szeleście listowia, które nagle pojawiło się wokół nich, rozproszyli się i pochowali jak zawodowcy. Był sam. Nie mógł ich dostrzec nigdzie wśród pnącej się, falującej zieleni – i nie był wcale pewien, czy chciałby tego. Już niczego nie był pewien. Jestem chory, pomyślał. Mam gorączkę. Na pewno nadal mam gorączkę, to muszą być majaki. Był w porcie od wielu dni, jak się domyślał. Nie potrafił odejść. Wyznaczył straże i wartowników, ale nie mógł im zaufać, że będą strzegli i czuwali, nie potrafił tak do końca; za
każdym razem, gdy odchodził od rzeki, dręczyły go wizje Raithe’a, który się wymyka, wykrada, ucieka. A Raithe – to jedno Damon wiedział – znajdował się w centrum tego, co się działo z Ankhaną. Jeśli go wypuszczą, cała nadzieja na odpowiedzi zniknie razem z nim. Zatem Damon ciągle wracał, żeby krążyć, rozmyślać i kontemplować rzekę, ponieważ jedynym człowiekiem, któremu mógł nadal ufać w Ankhanie, był on sam. Ponieważ to jest mój sen. Żołądek go męczył i teraz, w tej burzy zieleni, wnętrzności mu się skręciły i zwymiotował – mleczny, zabarwiony na brązowo płyn wylał mu się z ust. Ile to już czasu minęło, odkąd jadł ostatni raz? Co wtedy jadł? Brązowawe pasma w wymiocinach wyglądały jak krew. Otarł usta grzbietem dłoni i ten dotyk wywołał ostre pieczenie. Usta miał popękane i tylko rozsmarował na nich świeżą krew. Chciało mu się pić, potwornie chciało mu się pić... Przyklęknął i nabrał trochę wody z rzeki, ale język zamienił chłodną wodę w gwoździe i potłuczone szkło. Czuł, jak rozcinają mu gardło i kaleczą go w środku. Może to, czego potrzebuję, to nie woda? Spojrzał z powrotem na kałużę wymiocin, na brązowe wiry, spojrzał na czerwoną smugę na dłoni. Krew, pomyślał. Krew. Będzie musiał zapolować. Nagły, ukradkowy ruch przyciągnął jego wzrok. Przykucnął, rozsunął trzciny, a potem ruszył ostrożnie przez poletko kukurydzy. Znowu ten ruch – prawda, że znowu? A może to dopiero pierwszy raz? Widział to już wcześniej czy przypominał sobie stary sen? Błysk pięty buta, kiedy znikał za pniem jesionu; nagły widok kobiecej twarzy o oczach szeroko otwartych i patrzących przez jedną, krótką sekundę, dopóki nie przesłoniła ich szeleszcząca kukurydza. Zapach niemytych pach i krocza, wywołujący ślinkę w ustach metaliczny aromat krwi... Jego dżungla ze snu była pełna ludzi. Powoli ożywała w jego uszach. Powarkiwania, chrząkanie, piski i krzyki, wszelkiego rodzaju ryki, wycie i wrzaski rozlegały się blisko i w oddali – nawoływania nie zwierząt, lecz ludzi. Nawoływania bestii, którymi ludzie zawsze byli. Szedł za trzaskiem zdradzającym ruch i zatrzymał się gwałtownie, słysząc okrzyk, który przeszedł w słaby jęk i w końcu się urwał. Na polance wśród trzcin miotała się plątanina ludzkich ciał: mężczyzna, kobieta i nóż walczyli nad rzeką, a Damon nie mógł się zorientować, kto komu co robi. Widział tylko kończyny, metal i krew. Krew...
Krew przyciągała go, więc ruszył spragniony. W końcu to był tylko sen. Wszedł między trzciny i coś go uderzyło od tyłu. Obezwładniony, rzucony na ziemię poczuł winny smak żywicy z połamanych trzcin, które dźgały go w twarz, podczas gdy coś, co mogło być kolanem, wbijało mu się boleśnie w plecy, a ręce nerwowo macały jego ubranie. Leżał, nie stawiając oporu, zastanawiając się z roztargnieniem, jak ten traf pasuje do jego snu, dopóki tępe zęby nie wgryzły mu się w załom między szyją i ramieniem, i nie zaczęły szarpać ciała. Ból – prawdziwy ból, aż zbyt prawdziwy – wyprowadził go z oszołomienia. To nie jest mój sen. Sięgnął do tyłu i jedną ręką złapał głowę mężczyzny, który zatopił zęby w jego ciele, a zesztywniałymi palcami drugiej poszukał jego oczu. Napastnik jęknął, wgryzając się w mięsień czworoboczny, i tylko zamachał słabo rękami. Palce Damona powoli zagłębiły się w jego oczy i mężczyzna przestał uderzać. Teraz próbował już tylko uciec, rzucając się, odpychając i jęcząc. Damon puścił go, usłyszał plaśnięcie i wilgotny charkot. Nim zdążył się przeturlać i usiąść, jeden z Ezoteryków chwycił intruza, przyszpilił go i podciął mu gardło. – Panie Damonie! – wydyszał, biegnąc do Damona z zakrwawionym nożem w ręku. – Panie ambasadorze, przepraszam, nie mogłem się dostać... to wszystko... – Machnął nożem na zieloną gęstwinę wokół. Damon nie mógł oderwać oczu od noża – strumyki szkarłatu kapały z ostrza i wzdłuż nadgarstka Ezoteryka. Krew wydawała się taka ciepła, taka... smakowita... Musiał sobie przypomnieć, że to nie jest tylko sen. Nadal miał pewne obowiązki. – Jestem ranny – powiedział i z roztargnieniem oderwał rękę od ugryzienia na ramieniu. Na jego szatę polało się więcej krwi. – To trzeba przemyć i opatrzyć. Młody brat wstrzymał oddech. Chciał się pochylić nad ramieniem ambasadora i obejrzeć ranę, ale Damon się odsunął. – Twój nóż – powiedział, odwracając twarz. – Ambasadorze? – Oczyść broń, bracie – wychrypiał Damon. – Najpierw oczyść broń. Zawsze o tym pamiętaj. Młodzieniec się zarumienił. – Prze... przepraszam, panie – wyjąkał. – Ja tylko... Machnął bezradnie na otaczającą ich dżunglę, wznoszące się urwisko lasu na murze, trupa z poderżniętym gardłem dwa kroki dalej, mężczyznę, który leżał nad brzegiem rzeki z rękojeścią noża wystającą z oczodołu, krwawy ślad połamanych trzcin, który prowadził do miejsca, gdzie kilka jardów dalej kobieta wydawała ostatnie tchnienie. – Wszystko oszalało... Cokolwiek się dzieje, to doprowadza wszystkich do szaleństwa. – To, co się dzieje, nikogo nie doprowadza do szaleństwa. – Wyczerpany Damon wstał. Brzęczenie w głowie stawało się coraz głośniejsze. – To tylko dało nam pozwolenie.
– To jest jak sen – powiedział bezradnie młody brat. – Tak. Ale nie mój. I nie twój. Brzęczenie narastało, gotując się w jego żyłach, bulgocąc w sercu. – Tak, zgadza się – mruknął młody człowiek. – To prawda. Nawet nie jesteśmy prawdziwi. Jesteśmy uwięzieni w cudzym śnie. – Wstawaj. Zbierz pozostałych. Nadal mamy tu pewne obowiązki. – Obowiązki? Jakie obowiązki możemy mieć we śnie? – To jest sen. Ale to też rzeczywistość. To sen boga, a bogowie śnią rzeczywistość. Brzęczenie zamieniło się w warczenie, a potem przeszło w wycie szlifierki. – Jaki bóg wyśniłby coś takiego... takie szaleństwo? W odpowiedzi Damon wskazał na rzekę. Z długim, szarym ostrzem warczącym w dłoni, z wodą cieknącą z tuniki i spodni z koźlej skóry, Raithe z Ankhany szedł po powierzchni rzeki, jakby falujące wody wyrzeźbiono w kamieniu. Szedł niezgrabnie, potykając się, jego nogi ledwie były w stanie utrzymać ciężar ciała. Szedł w górę rzeki, a na twarzy malowała mu się burza. – Ten – odpowiedział Damon.
2 – ...coś pięknego... Avery Shanks obróciła się i zacisnęła zęby, żeby nie jęknąć. Materac z pianki, który pełnił funkcję jej łóżka na zimnych płytkach sali operacyjnej kliniki weterynaryjnej, był wystarczająco wygodny, żeby czasem udawało jej się zasnąć ze zmęczenia, ale za każdym razem, kiedy się budziła, czuła się tak, jakby ktoś usunął jej wszystkie chrząstki i zastąpił je potwornie grubym papierem ściernym. Nawiedzały ją koszmary – że ktoś ją obłapia i pieści; że kościste palce pokryte gnijącym mięsem łapią ją za łokcie, kolana i biodra; że masy Robotników, którzy tłoczyli się wokół niej, kradnąc powietrze potwornym oddechem i gapiąc się na nią z tępym pożądaniem, jakie widziała u Kollberga, ściskają i pocierają jej piersi, pośladki i krocze. Roztarła piekące oczy i próbowała przypomnieć sobie, co ją obudziło. – Wiedziałem... To był pełen nabożeństwa szept Tan’elKotha. Avery odsunęła ręce od twarzy i wstrzymała oddech. Nowe światło pojawiło się w sali: miększe, pełniejsze, bardziej złociste niż to, które widziano na tej planecie od tysiąca lat; tak jakby ktoś uchwycił pierwszy majowy świt w erze przedindustrialnej, zabutelkował jak brandy i dopiero teraz dekantował – wiekowy, dojrzały i oczyszczony aż do blasku, który nie powinien istnieć poza sonetami i bajkami. To było
światło, które bardziej czuje się sercem niż widzi oczami, światło, które pociąga ducha w górę, poza nudne więzy Ziemi. To było światło, o którym piszą poeci, kiedy opisują jasność uśmiechu ukochanej; to było światło, które mgliście odzwierciedlali malarze w aureolach postaci na swoich obrazach. To światło płynęło z twarzy Tan’elKotha. – Udało się? – szepnęła Avery, bojąc się odezwać głośniej. – Wreszcie ci się udało? Dziewczynka jest bezpieczna? Wzrok Tan’elKotha sięgał dalej niż mile mogą to zmierzyć – patrzył do innego wszechświata. – Jak mogłem marzyć...? Jednakże Avery spojrzała na powoli szarpiącą się Faith, która leżała przywiązana do stołu, utrzymywana przez kroplówkę w niekończącym się koszmarze. – Czy to już koniec? – dopytywała się bardziej natarczywie. – Czy ona może już odpocząć? Tan’elKoth, czy Faith może już odpocząć? Powoli wzrok Tan’elKotha powrócił z niewyobrażalnych dali i na jego usta wypłynął uśmiech delikatnego zadowolenia, które groziło, że lada chwila stanie się prawdziwym triumfem. – Niedługo, Biznesmenko – mruknął. – Już niedługo.
3 Jedyne światło w techkabinie, która służyła Programowi Zazębiania Fabuł, dochodziło z samego serca Ankhany, przełożone na zimny, elektroniczny blask ekranów PW. W kabinie siedziała kreatura, która kiedyś była Arturo Kollbergiem. Jej oczy mogłyby być ustami, gdy tak połykały dziką plątaninę nienaturalnej ankhańskiej wiosny. Stwór nawet nie drgnął, kiedy drzwi techkabiny się otworzyły. Funkcjonariusze Policji Społecznej, którzy poganiali Tan’elKotha do wejścia, nie odezwali się słowem. Stwór też nie zareagował na jego przybycie. Drzwi za fotelem się zamknęły. Elektroniczne ekrany jarzyły się zielenią mchów, błękitem nieba i brązem kamienia. – Zrobione – powiedział Tan’elKoth. Stwór na chwilę zamknął oczy, rozkoszując się fontanną mocy, która wypływała z Tan’elKotha i z powrotem wpływała w jego ciało. – Dobrze, że posłałeś po mnie – powiedział Tan’elKoth. – Mamy wiele do omówienia. Kreatura wskazała uwalaną ręką na ekran, na którym wychudzony młody człowiek, uzbrojony w migoczący miecz, szedł chwiejnym krokiem po powierzchni rzeki, między pniami młodych drzewek, które wyrosły z wody, skręcając się jakby z bólu. – Widziałeś to?
– Czy widziałem? – parsknął Tan’elKoth. – Ja to stworzyłem. Oczy stwora zamknęły się i znowu otworzyły. – Bogini kroczy w tym ciele – powiedział Tan’elKoth. – Z mojej woli umarła. Z mojej woli znowu żyje. – W jego głosie pobrzmiewał skrywany triumf. – Nadszedł czas, żeby renegocjować naszą umowę. – Tak? – Obiecałem zneutralizować Caine’a i Pallas Ril. To uczyniłem. Ty obiecałeś zwrócić mnie moim ludziom. Nie zrobiłeś tego. Zamiast tego porwano mnie. Zastraszano. Bito. I okaleczono. Gdybym znał twoją naturę, nie byłoby między nami żadnej umowy. Teraz jednak... Teraz! – Triumf wydobył się z jaskini i rozkwitł w mrocznych, złośliwych tonach. – Teraz bogini kroczy po polach swego domu. Uprzedzona. Uzbrojona. Niezwyciężona. Twoją jedyną nadzieją jest układać się ze mną. Tylko ja mogę na nią wpłynąć. Tylko ja mogę przeciwstawić się jej mocy. Tylko ja mogę cię ocalić. – Gdzie jest Avery Shanks? – zapytała obojętnie bestia. – Z dzieckiem. – Tan’elKoth machnął ręką, tnąc kantem dłoni powietrze, jakby bagatelizował potencjalną groźbę. – Biznesmenka Shanks nie daje ci żadnej możliwości nacisku na mnie. Twoją jedyną nadzieją jest połączenie, jakie mam z boginią poprzez dziecko. To połączenie zależy w pełni od zdrowia dziecka. To funkcja pewnej konfiguracji jego układu nerwowego, zarówno na poziomie fizycznym, jak i chemicznym. Jeśli Faith choćby zaśnie głębiej, połączenie zostanie przerwane. Głębsze konwulsje, na przykład takie, jakie pojawiają się przy rozdzieleniu z Avery Shanks, mogą całkowicie zniszczyć połączenie. Wystarczą trwałe zmiany w mózgu pod wpływem nawet łagodnej traumy emocjonalnej, żeby wpłynąć na połączenie w sposób, którego nie da się przewidzieć. Nie możesz ryzykować skrzywdzenia kogokolwiek z nas. Kreatura nie odpowiedziała. – Powiem więcej: nie waż się zwlekać. Połączenie bogini z rzeką jest także funkcją układu nerwowego. Teraz jest słabe i niepewne, ale z czasem się umocni, kiedy bogini przekonfiguruje ciało, które przejęła. Z mocami, jakie już ma, może przekształcić ciało, które nosi, albo odtworzyć poprzednie, a wtedy odzyska wszystkie moce. Wtedy może nawet ja nie będę w stanie jej się oprzeć. – Więc trzeba działać teraz. – Nie będzie lepszej chwili. Z każdą minutą zwłoki twoje zadanie staje się coraz bardziej niemożliwe do wykonania. – W porządku. Przekonałeś mnie. Tan’elKoth się skrzywił. Najwyraźniej nie spodziewał się wygrać tak łatwo. – Wobec tego to są moje żądania... – Pieprzę twoje żądania – odparła bestia głosem nabrzmiewającym żądzą. Tan’elKoth pokręcił z politowaniem głową.
– Zrozumiałeś cokolwiek z tego, co powiedziałem? Stwór wstał i zaproponował Tan’elKothowi krzesło. – Siadaj. – Nie myśl, że nadal możesz mnie zastraszać – zaczął Tan’elKoth, ale kreatura podeszła do tablicy kontrolnej techkabiny. – No to stój – powiedziała beznamiętnie. – Popatrz na to. Tan’elKoth odruchowo zerknął na jasne ekrany. Stwór dotknął pokrętła kontrolnego i ze wszystkich strzeliło palące ostrze światła. Tan’elKoth osłonił oczy przed blaskiem, ale wewnątrz czaszki, tuż pod krótkim łukiem szwu zakręcającym za lewym uchem, wybuch mocy pociął mu mózg na wstążki. Tan’elKoth upadł na twarz. Bestia spojrzała w dół na jego skręcające się ciało, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła sobie przypomnieć co.
4 Strzaskany, rozpłatany, spalony i połamany, głęboko w mrocznym ustroniu swego umysłu Tan’elKoth wreszcie zaczął dostrzegać prawdę. Byłem głupcem. Wszczepiony myśloemiter coś mu robił – coś robił z jego umysłem, z jego duchem – wzywał go, odsłaniając umysł i jego samego w sposób, którego nigdy nie zdołałby ogarnąć swoimi ograniczonymi zmysłami. Ostrza światła odcięły mu oczy, ale okradając go ze wzroku, obdarzyły wizją. Widział niewyraźnie, jak na wpół pamiętany sen: Twarz w Małej Sali Balowej w pałacu Colhari. Twarz będąca najwyższym, najczystszym wyrazem snów boga, który nie zasypia; rzeźba-układanka, poskładana z uformowanych w glinie kształtów jego Ukochanych Dzieci, ułożonych warstwami i tworzących mozolnie jeden idealny kształt – twarz. Twarz Ma’elKotha. Jego największe dzieło: Przyszłość Ludzkości. Wyciągnął metaforyczną rękę w stronę ikony swojego utraconego bóstwa i zobaczył, że jego dzieło jest przepowiednią. Ręka, którą sięgnął do tego ducha snu, nie była ręką z krwi i kości, ale zmiennym skupiskiem tysięcy maleńkich postaci, nagich i ubranych, rodzących się i umierających, pieprzących się, srających i zabijających. Te maleńkie kształty stały się jego ciałem i kością. Stał się rojem ludzkości, szkieletem konstrukcyjnym, który organizował i kształtował; i dawał cel milionom maleńkich istnień, które karmiły go swoim oddaniem. Przyprawiająca o zawrót głowy zmiana perspektywy przybliżyła go o cal do prawdy: postaci z układanki były naturalnych rozmiarów. On sam był niewyobrażalnie wielki, zbudowany z kilkunastu milionów ludzi, dwudziestu milionów, więcej...
Robotnicy i Uprzywilejowani, Inwestorzy i Rzemieślnicy, wszyscy pragnęli zasmakować Domu. Ich głód obezwładniał go, wprawiał w drżenie, zapierał mu dech w piersi, sprawiał, że pocił się ludzką krwią. Własne oczy go oślepiły: ten świat z lśniącej stali i szkła, toksycznego szlamu i szczebioczących elektronicznych głosów, był oszustwem. Przekrętem. Zagrywką pod naiwniaków. Zinstytucjonalizowana alienacja, stanowiąca metastrukturę współczesnej Ziemi, zwiodła go. Uwierzył, że on sam jest jednostką. To oszustwo nie było wymierzone specjalnie w niego, ale we wszystkich, którzy wspólnie tworzyli to, kim był. Każda z milionów istot, które składały się na jego ciało, miała twarz przewiązaną kawałkiem białego materiału – jak kochankowie Magritte’a całujący się przez pozbawione otworów płótna. Nawet nie potrafili zgadnąć, że stanowią część większej formy. Zasłonięto im twarze, żeby nie mogli zobaczyć, kim się stali. Płótna mieli zawiązane na szyi węzłem katowskim. Tan’elKoth czuł na własnej szyi taki sam węzeł i zdał sobie sprawę, że ma takie samo płótno na głowie. Uniósł ręce, które były zlepkami, i zerwał zasłonę z oczu. Odkrył, że sam stanowi tylko maleńką część bytu o tyle większego, o ile on był większy od człowieka tworzącego zadartą skórkę obok paznokcia jego kciuka – tytaniczna, bezkształtna góra ślepej ludzkości. Więcej niż góra. Tan’elKoth sam był górą... A bezkształtna pulsująca masa była wielkości planety. Wielkości Ziemi. A to niby-życie wiruje, przekształca się, zmienia się w Twarz – twarz z bezmyślnie gapiącymi się oczami, które są jak jeziora ludzi; z nozdrzami większymi niż całe państwa; z ustami jak ocean, otwartymi szeroko jak u idioty. To była twarz Kollberga. Kaptury na głowach niezliczonych miliardów składających się na tę niekształtną, poruszającą się po omacku kollbergokształtną masę zasłaniały tylko oczy; dziesiątki miliardów ust były otwarte i wyły, domagając się jedzenia. To był płonący w nim wspólny głód Domu – nie zwykła tęsknota, lecz dojmujący głód. Jasny, słodki świat, na którym zbudował Twarz, dla tej ogromnej głodnej masy, był tylko jedzeniem. Jakie to gorzkie, jak bardzo gorzkie, dać się tak łatwo zwieść. Myślał, że to on nimi kieruje; myślał, że ich oszukuje; myślał, że wchodzi w wygodny układ... Ale tak naprawdę poddał się lata temu, zanim jeszcze przybył do tego świata; był zaledwie pomniejszoną wersją tego ślepego boga. Był niczym więcej jak tylko połączeniem między tą kreaturą-skupiskiem a jej kolacją: był ręką, językiem... Jak to się stało, że muszę nakarmić własnym światem tego potwora, którym się stałem? Stał na palcu ślepego boga, kiedy tamten uniósł go do rozdziawionych, wielkich jak ocean ust. Był w końcu – bezsprzecznie, chociaż to obrzydliwe – jedynie smarkiem, który ta
istota wydłubała z nosa i teraz zamierzała zjeść. Gigantyczne, poruszające się usta zamknęły się wokół niego. Ślepy bóg zlizał go z palca, przeżuł i przełknął. Bóg, który kiedyś był człowiekiem, otworzył oczy w swoim nowym ciele, które leżało na podłodze w techkabinie. Kollberg siedział na brzegu tablicy kontrolnej, kołysząc bosymi stopami i trzymając złożone dłonie między kolanami brudnych, poplamionych krwią drelichów. Przepowiednia Tan’elKotha wypełniła się do końca: bóg w nim żył. Przez długą, długą chwilę Kollberg gapił się w napięciu na Ma’elKotha. Ma’elKoth nie spuścił wzroku. Ślepy bóg przyjrzał się sobie z zamyśleniem, jak człowiek patrzący na swoje odbicie w lustrze, tyle że w tym wypadku lustro odwzajemniło spojrzenie.
5 Pallas Raithe potykała się i szła naprzód, prowadzona krzykami. Chwyciła się – ona, ponieważ Pallas Raithe była kobietą na sposób o wiele głębszy niż tylko szczegóły jej anatomii – na chwilę gałęzi wierzby, która wyrosła z dna rzeki raptem kilka minut temu, i już umierała, powoli tonąc. Pallas Raithe trzymała brzęczący miecz z dala od skradzionego ciała. Objęła drugą ręką gałąź, żeby utrzymać się w pionie na poruszającej się powierzchni wody. Urywana mgiełka jej melodii w Pieśni Chambarai kuśtykała boleśnie pośród kontrapunktów zmian w harmonii i rytmie; szarpała się chaotycznie, to lekko rozmijając się z tempem, to całkowicie się z nim kłócąc – pisk przypadkowego hałasu, który psuł muzykę, zniekształcał ją i przekręcał. Przyłożyła dłoń do ucha i dociskała ją, jakby mogła wygnieść ten krzyk z głowy. Jej wiosna przyspieszyła też działanie wirusa. Ponieważ każde życie w mieście miało swój motyw w Pieśni Chambarai, Pallas Raithe była świadoma każdego cięcia zimną stalą w ciało, każdego trzasku kości pod młotem, każdego oddechu wstrzymywanego za zabarykadowanymi drzwiami, każdego przerażonego serca bijącego w szaleńczym rytmie. Współczuła każdemu, ale nie mogła nikomu pomóc. Te krzyki to były tylko wrzaski ludzi. W symfonii bólu, która stała się Wielką Chambaygen, stanowiły zaledwie szept. Można pomyśleć o umyśle jednostki jak o specyficznym sygnale radiowym w całym spektrum emisji, jaki stanowi wszechświat. Posługując się tą samą metaforą, żyjący układ nerwowy jest odbiornikiem, dostrojonym przez narodziny i doświadczenie do wychwytywania tego sygnału. Przejąwszy ciało Raithe’a, Pallas była w stanie przestroić jego układ nerwowy w taki sposób, żeby już nie reagował na jego umysł. Dopasowała go na tyle dobrze do swojej częstotliwości, żeby odbierał teraz tylko jej sygnał.
Jak w rozstrojonym radiu, gdzie jeden sygnał przelewa się na drugi, odbierał ją naprawdę słabo, poprzez wybuchy szumów i interferencji, które w jednej chwili eksplodowały potwornie głośnym piskiem, a w drugiej zalewały ją pustym sykiem. Przypadkowe hałasy zamieniły Pieśń Chambarai ze statecznego Bacha w postmodernistyczny zgrzyt bólu. Obróciła się gwałtownie od wierzby do pobliskiego dębu, a potem rzuciła się w gęstwinę pałek rosnących na brzegu. Upadła na kolana, przyciągając łodygi pałek do twardego, pozbawionego piersi torsu. Fala wymiotów podpełzła jej do gardła. Mamusiu... mamusiu, dlaczego mi nie pomożesz? Coś się działo z Faith, coś, czego Pallas Raithe nie była w stanie ogarnąć. To ciało tak bardzo ograniczało jej percepcję, że ledwie była w stanie wychwycić głos córki. Dotykanie rzeki poprzez Raithe’a przypominało nadawanie programu na żywo w sieci przez antyczne radio, przekazujące tylko głos: wymiana informacji była możliwa, ale jedynie w najbardziej ograniczonym zakresie. Chcąc go przekształcić w taki sposób, żeby reagował na szeroki zakres fal i umożliwił jej szybką, prawdziwie szerokopasmową łączność z rzeką, musiałaby ukraść wszystko, co sprawiało, że był sobą; zastąpić każdy fragment z osobna nowym i dopasować je, żeby razem działały w realnej, żywej istocie. Łatwiej byłoby zbudować sobie całkiem nowy aparat nadawczo-odbiorczy. Łatwiej byłoby zbudować siebie. Klęknęła w wodzie i zagłębiła drżące ręce w glinie, wciągając minerały wprost w krystaliczną strukturę kości. Kształtując szkielet w z grubsza kobiecy kształt, zbierała aminokwasy i kwasy alifatyczne z nienaturalnej roślinności dookoła. Woda z rzeki posłuży jako krew, żółć i limfa. Kosall zachował w sobie idealne odwzorowanie jej umysłu w chwili śmierci. Umysł i ciało są nawzajem swoim wyrazem. Wzór przechowany w ostrzu był także wzorcem dla nowego ciała. Jedno ludzkie ciało nie jest aż tak skomplikowaną rzeczą w porównaniu z całym ekosystemem. Budowała swoje ciało od środka, zaczynając od mózgu i rdzenia kręgowego. Im lepiej była dostrojona tkanka nerwowa, tym więcej mocy mogła przyciągnąć, żeby przyspieszyć samostworzenie. Zaczynała odczuwać rozdwojenie percepcji, coś w rodzaju rozmazanej paralaksy, jak widzenie u człowieka częściowo ślepego na jedno oko. Dzięki stopniowemu dostrojeniu mózgu i nerwów, które leżały na wpół ukończone w kołysce z gliny, poczuła, jak wchodzi w nią ślepy bóg.
6
Wlewał się w nią jak olej. Zakrztusiła się tłuszczem, który sączył się jej przez nozdrza, wciskał w usta i wciekał jak trucizna do uszu, obejmował jej piersi, wślizgiwał się w odbyt i wpływał do pochwy. W tej samej chwili wydawało się, jakby ogromny wrzód pękł jej w brzuchu, rozlewając ropę i żółtawe zepsucie; olej w jej ustach, nosie i między nogami wylał się z niej, zatruwając świat. Nie była to dla niej żadna tajemnica: natychmiast zrozumiała, czym naprawdę było to ropienie. Znała ślepego boga, a ślepy bóg znał ją. Kanał, który ich łączył, był nierozerwalnie jej częścią. Przez ten kanał ślepy bóg wlewał się do samej Pieśni. To dlatego Faith krzyczała. Ślepy bóg wlewał się do niej i poprzez nią, a Pallas krzyknęła, otwierając oczy Raithe’a. Ślepy bóg spojrzał na dżunglę, którą stała się Ankhana, i zamruczał wewnątrz niej barokowym kontrabasem Ma’elKotha: Hm, jakie to widowiskowe. Podoba nam się to, co tu zrobiłaś. Zamiast odpowiedzi smagnęła go bolesnym wrzaskiem agonii rzeki. Moja droga, proszę... Odebrała sugestię grymasu, ale nie krzywił się z bólu, tylko z niesmaku. Ta dżungla to działanie na oślep. Oczywiście, że boli. Rosnący ból, nic więcej. Wyobraź sobie, co mogłabyś zrobić, gdybyś działała celowo. Obrazy się skupiły, wizja pojawiła się przed oczami jej umysłu. Każda kałuża stała się ryżowiskiem. Każde pole rozkwitło kukurydzą i pszenicą. Ryby roiły się w rzece tak gęsto, że mężczyźni stanęli wzdłuż brzegów i łapali je gołymi rękami. Bydło i świnie rodziły tłuste młode, kiedy tylko trzeba, przez cały rok. Potrzeba drewna do budowy domów? Żołędzie rozrzucone na kawałku ziemi zmieniają się w dorosłe dęby w kilka dni – albo nawet w godzinę, tak jak ta wiosenna plątanina jej stworzenia. Powietrze jest brudne? W ciągu nocy miliardy nowych drzew – las deszczowy na zamówienie. Sama twoja rzeka mogłaby utrzymać MILIARDY. A wy zabijecie miliardy, żeby im ją oddać, odpowiedziała. Przywołała wyraziste obrazy wioski pierwotnych pełnej wzdętych trupów i wypełniła się gwałtowną gorączką morderstw w samej Ankhanie. Ach, tak, choroba. Przykro nam. Przykro? PRZYKRO? Owszem. Musisz zrozumieć, moja droga, że to było instynktowne... albo, powiedzmy, przedświadome, posunięcie z naszej strony. W czasach, kiedy nazwa „ślepy” była więcej niż metaforą. Pojawił się w niej obraz noworodka z jeszcze zamkniętymi oczami, wyciągającego rączki, na oślep szukającego piersi.
To jest wielka korzyść płynąca z wpuszczenia Ma’elKotha do Naszej Unii: jego wizje sprawiają, że rzeczy stają się wręcz oszałamiająco jasne. Pomyśl o chorobie w ten sposób: Zobaczyła dąb wyrastający z żyznej ziemi, zobaczyła, jak z młodego drzewka strzelają gałęzie, a z gałęzi liście otwierające się do słońca – liście, które ocieniają ziemię poniżej, więc nim drzewo dojrzało, wszystkie inne małe drzewka pod jego konarami umarły z braku światła. To całkiem naturalne. Nie ma w tym nic złowrogiego. Z drugiej strony, nie można negować sukcesu, prawda? Sukces właściwie załatwia sprawę jednym ruchem. Cóż, cofnęlibyśmy to, gdybyśmy mogli, ale to jest trudność, którą już się zajęłaś, prawda? I zabiliście mnie za to! Skądże znowu. Zabiliśmy cię, bo się Nam przeciwstawiłaś. Zabiliśmy cię, bo jesteś samolubna i uparta. Zabiliśmy cię, bo twój sprzeciw mógł Nas zabić. Zabiliśmy cię z uzasadnionych powodów, w samoobronie. Spójrz. W jej świadomości pojawił się glob ziemski wirujący cicho w przestrzeni – maleńka wysepka wśród bezmiaru wrogiego oceanu, wysepka już zapchana czternastoma miliardami ludzi, których w dodatku z każdą sekundą przybywało. Ziemia przekroczyła granicę załamania ekologicznego dwieście lat temu. Tylko ekstrawaganckie marnotrawstwo nieodnawialnych zasobów naturalnych pozwoliło ludzkiej rasie zajść tak daleko; tylko wymieranie na skalę porównywalną do okresu kredy może ją teraz uratować. Ten proces zacznie się za pięć, najdalej dziesięć lat. To dlatego cię zabiliśmy: ponieważ odmówiłaś ludzkości tego, czego potrzebuje do przetrwania. Możesz powiedzieć, że źle postąpiliśmy? Nie mogła nawet mieć nadziei, że to kłamstwo. Prawda napływała do niej. Dwanaście miliardów ludzi umrze. Być może nawet więcej. Nie mogła sobie tego wyobrazić, nawet dysponując mocą boga: cała planeta usłana ludzkimi trupami. A teraz spójrz na Nadświat: Wyobraź sobie nową Ziemię, nietkniętą. Wyobraź sobie Ziemię, jakby zawsze była pod opieką dobrej bogini. Z tobą i twoją mocą, która Nami pokieruje, możemy uczynić ten świat wiecznie żywym ogrodem. Nie potrafiła nawet unieść głowy, żeby odpowiedzieć. Tonęła w prawdzie. Uczepiła się jednego źdźbła oporu: odległego wycia cierpiącej córki.
7 No właśnie, Faith. Pewien pisarz z twojego świata – z Naszego świata – przedstawił kiedyś ten problem w taki sposób: gdybyś mógł zapewnić przetrwanie i szczęście całej ludzkości, pozwalając na to, by jedno, całkiem niewinne, absolutnie nieszkodliwe stworzenie
zamęczono torturami na śmierć, zrobiłbyś to? To jest dylemat tylko dla śmiertelników. Dla bogów odpowiedź jest prosta. Oczywista. Znajdziesz takie historie, gdziekolwiek spojrzysz: Attis, Dionizos, Jezus Chrystus – wszystko to były takie ofiary. Ale Faith... Pallas zaczynała znów odczuwać oburzenie. To jest moja CÓRKA. Tak, moja droga, to ty ją wydałaś na tę torturę. My tylko używamy narzędzia, które dla Nas stworzyłaś. Faith? Już cicho, Faith. Jestem tu. Już dobrze. Ale Faith ciągle szlochała. W końcu była tylko małą dziewczynką: jeszcze jedną istotą w niekończącej się litanii niewinnych skrzywdzonych przez boga. Przez dwóch bogów, pomyślała Pallas. Przez ślepego boga i mnie. Mogła wyśpiewać Faith ludzkie życie; zamiast tego zaśpiewała jej własne marzenie: całkowite, idealne zjednoczenie z tym, co kocha. Okrucieństwo tego, co zrobiła, nigdy do niej nie dotarło. Skąd mogłam wiedzieć? Teraz widziała w sobie Ma’elKotha w całym jego majestacie: wyrzeźbiona twarz, wspaniała grzywa włosów, szeroka pierś, ramiona jak młoty; widziała klarowną czystość jego oczu, transcendentalną szlachetność czoła. U jego boku stała Faith, naga i zapłakana. Tych dwoje było jakoś połączonych, w sposób, którego jej umysł nie mógł do końca zrozumieć – jakby obie ręce Faith zlały się w uścisku dłoni Ma’elKotha. Nie musi tak cierpieć; to ty przedłużasz i potęgujesz jej cierpienie. Możesz ją uwolnić w jednej chwili. Mogę ją ocalić? Obraz Ma’elKotha wyciągnął drugą rękę do Pallas w geście pokoju. Geście przyjaźni. Geście zjednoczenia. Wystarczy tylko, że uściśniesz Naszą dłoń, powiedział. Ale Pallas odwróciła się do niego tyłem. Nawet nie wiedziała czemu.
8 Weź ją, nalegał obraz Ma’elKotha. Cierpienie twojej córki znaczy dla ciebie tak mało? Weź Naszą dłoń i nie będziemy już dłużej potrzebować dziecka. Nie będziemy mieli powodu, żeby je krzywdzić. Może za długo żyła z Harim. Może to dlatego. I nie będziecie mieli powodu, żeby jej nie skrzywdzić. Obraz Ma’elKotha wzburzył się i przesunął, falując od środka jak odbicie w wodzie, która zaczęła się gotować. Na chwilę inna twarz wyłoniła się zza klasycznej urody
Ma’elKotha – czaszka powleczona pergaminem, zniszczonym przez pleśń i zgniliznę, krzywe zęby pokryte szaro-brązowym osadem, oczy lśniące nieskończonym, bezgranicznym głodem, który ją przeraził. Tak, część z Nas pragnie jej cierpienia. Umiłowanie okrucieństwa jest równie ludzkie jak miłość matki do dziecka. Ale kiedy dołączysz do Nas, twoje pragnienia zabarwią Nasze. Nauczyłaś się tego od rzeki. Czyż wola nie barwi jej Pieśni? Dołącz do Nas. Pallas zapłakała. Nie mogę. Ślepy bóg pokazał jej dziewczynkę, może ośmioletnią, kucającą w zaułku za robotniczą czynszówką na Manhattanie. Brudną ręką wytarła zasmarkane usta, zakaszlała w mżącym, szarym deszczu, od którego dostała pęcherzy na odsłoniętej szyi. Możesz spojrzeć na to dziecko i powiedzieć, że nie ma prawa oddychać czystym powietrzem? Nie ma prawa do świeżego jedzenia? Możesz powiedzieć, że nie ma prawa do wolności? Dziewczynka apatycznie pogrzebała chwilę w stosie śmieci i wykrzyknęła z radości, znalazłszy brudną kurzą nóżkę z kilkoma skrawkami mięsa. Służę rzece, odpowiedziała z wahaniem Pallas, badając własne uczucia. Nie jestem za nią odpowiedzialna... Ależ przeciwnie. Znasz jej cierpienie i masz moc ją ocalić. Jaką zbrodnię popełniła, że skazujesz ją na życie, jakie musi wieść? Żyje w świecie, który stworzyliście... I przyjmujemy na siebie tę odpowiedzialność. Walczymy, by to zmienić. A o co ty walczysz? Przywołała obraz źródeł Wielkiej Chambaygen sprzed czasów kolei wiodącej na Siodło Khryla: nieskazitelnie czysta, krystaliczna struga płynąca po omszałych kamieniach pośród majestatu Bożych Zębów. Przywołała obraz kołyszących się fal dziewiczego lasu poniżej górskich stoków, orła lecącego powolnym łukiem, unoszonego ciepłym prądem; plusk, kiedy grizzly łapie łososia... Daj spokój, moja droga. To głupie. Zastanów się chwilę nad tym swoim niedźwiedziem: gdyby zagrażał życiu dziewczynki, zabiłabyś go bez wahania. Upierała się, desperacko obstając przy swoim. Nie pozwolę, żeby wasze anonimowe miliardy zalały mój świat. Ale one nie są anonimowe. „Anonimowe miliardy” to tylko wyrażenie. To slogan, który wymyśliłaś, żeby pozbawić ich człowieczeństwa – a abstrakcję łatwo skazać na ohydny los. Ale to nie jest abstrakcja. Każde z nich to ludzka istota. Każde z nich to ludzka istota, która kocha i nienawidzi, płacze, kiedy się ją zrani, i śmieje się, kiedy jest szczęśliwa. Wszyscy są tutaj. Każde z nich ma twarz. Chcesz im powiedzieć własnymi słowami, dlaczego mają się podusić na zgliszczach Ziemi?
Nie udawaj, że się tym przejmujecie! Wiesz, że się przejmujemy. Czujesz to. Każde z nich jest częścią Nas. Jak moglibyśmy o nich nie dbać? Dbamy dokładnie w takim samym stopniu jak oni. Zabrakło jej odpowiedzi. Nawet w tym nowym aspekcie Ma’elKoth pozostał bezlitośnie logiczny. Nie mogła sobie wyobrazić dziesięciu miliardów ludzi, którzy mają umrzeć ze względu na niedźwiedzie, łosie i drzewa. Ale jednak opierała się i nie wiedziała dlaczego. Być może dlatego, że Nadświat był taki piękny, a Ziemia taka... brzydka. Tylko dlatego, że byliśmy zbyt młodzi – zbyt ślepi – żeby ukształtować ją właściwie. Nadświat nie musi cierpieć tego samego losu. Znowu rozkwitła wizja: miasto przewyższające Ateny w ich Złotym Wieku, przewyższające cesarski Rzym, przewyższające Londyn, Paryż i St. Petersburg; miasto o wdzięku Angkor Watu i majestacie Babilonu. Nawet te niedźwiedzie, którymi tak się przejmujesz, i wszystkie te drzewa – właściwie każda istota, która wyrasta z ziemi lub chodzi po niej, pływa w wodach albo unosi się w powietrzu – mogą zostać. I wszędzie, gdzie spojrzała, miasto otwierało się na parki i lasy, pasma prerii i srebrne meandry rzek. Nadświat nie musi być drugą Ziemią. Tak między nami – możemy go uczynić drugim Edenem, gdzie kobiety rodzą bez bólu, a mężczyźni nie muszą w pocie czoła nawadniać pól. Gdzie panuje i zawsze będzie panował pokój. I to jest świat, o którym zawsze marzyła, prawda? Może to dlatego ona i Hari nigdy nie zdołali być naprawdę szczęśliwi: jej wymarzony świat nie interesował go ani trochę. Hari by go znienawidził. Powiedziałby: „Wieczny pokój? To dobre dla trupów”. Powiedziałby: „Jasne, dla ciebie to miasto. Dla mnie to wygląda jak farma dla wieprzków”. Oczywiście, wtrącił ślepy bóg z nutą ironii w głosie. Na Naszej drugiej Ziemi nie ma miejsca dla Caine’a.
9 Pamiętała, jak siedziała w symfotelu Shermai Dole z sześcianem Z miłości do Pallas Ril. – Pieprzę to miasto – powiedział wtedy Caine. – Spaliłbym świat, żeby ją ocalić. I nigdy nie zrozumiała, jak mógł to powiedzieć. A jednak odpowiedź była taka prosta. Jest złym człowiekiem. Z pogruchotanej pamięci mózgu w ciele, które teraz nosiła, wypłynęło inne wspomnienie: znowu Hari, ale teraz starszy, nieco posiwiały, bez brody, tylko ze szpakowatym zarostem na
szczęce, która groziła obwiśnięciem, wzruszający ramionami w lektyce na brzegu krateru, wysoko w górach Transdei, w pobliżu Siodła Khryla. – Przyszłość Ludzkości... – powiedział powoli, z pewnym smutkiem, jakby powtarzał brzydką, ale nieuniknioną prawdę. – Niech się odpierdoli. Jak mógł to powiedzieć? Naprawdę w to wierzył? Widzisz? Nie jesteśmy twoim wrogiem. On jest. Jest złem wcielonym. Mamy wymienić jego zbrodnie? Krzywoprzysięzca. Zobaczyła jego twarz oczami Faith, gdy szarpał się trzymany przez Policję Społeczną i przysięgał, że ją uratuje. Przysięgał, że wszystko naprawi. Kłamca. Napłynęły obrazy z Przygody Z miłości do Pallas Ril, kiedy Caine bezlitośnie i raz za razem kłamał, nawet manipulował Królem Ściemy, najbliższym przyjacielem, żeby ten zaryzykował życie własne i wszystkich swoich ludzi. Morderca. Znowu doświadczyła chwili, gdy odnalazła go w wilgotnym zaułku Ankhany, pod koniec Sługi Cesarstwa. Znowu poczuła, jak trzymała jego głowę na kolanach, kiedy wykrwawiał się na śmierć z rany w brzuchu, zadanej przez strażnika przed sypialnią księcia regenta ToaPhelathona. Znowu powrócił do niej szok i mdłości, gdy rozpoznała kłąb szmat na bruku, który wcale nie był kłębem szmat, ale wysmarowaną gównem głową księcia regenta, zamordowanego we własnym łożu. Nie mogła się kłócić z żadnym z tych oskarżeń, ale jednak... A jednak... Caine... Kiedy tylko pomyślała jego imię, poczuła jego rytm w Pieśni: dziki puls wściekłości i rozpaczy zamaskowany mrocznym okrzykiem. Czuła miejsce, w którym właśnie siedział: przykuty do mokrej, wapiennej ściany, nagi, we własnym gównie, z gangreną pożerającą bezużyteczne, pozbawione życia nogi. Zobaczyła gwiazdę absolutnej bieli, którą dostrzegła wcześniej, w Żelaznej Komnacie, kiedy leżała związana na ołtarzu, a on targował się z bogiem o jej życie. Płonął surową, buzującą energią, kipiał, do głębi żywy. Ta gwiazda... Przypomniała sobie, jak stawiła czoło Ma’elKothowi w bitwie, która rozszalała się na niebie ponad Stadionem Zwycięstwa, siedem lat temu. Mogła go zniszczyć – rzeka wyśpiewała niewyobrażalną moc – ale ceną za to zwycięstwo byłaby śmierć dziesiątek tysięcy jego Ukochanych Dzieci i nieprzeliczonych milionów drzew, traw, ryb i wydr, zginęłoby życie wszelkiego rodzaju, które karmiło się Pieśnią rzeki. Dlatego oddała własne życie, poświęciła życie Hariego, by ocalić tamtych niezliczonych.
Przez wszystkie te lata winiła go za to, że się od niej odwrócił. Ale to ja się odwróciłam. Był dla mnie mniej ważny niż te stworzenia, których nigdy nie widziałam, które nigdy nie widziały mnie. Jak więc mogę twierdzić, że go kochałam? Być może miłością bogini: miłością, którą obdarza się wszystkie stworzenia na równi, ale która żadnego nie wyróżnia. Bycie boginią i kobietą jednocześnie uczyniło ze mnie kiepską boginię i jeszcze gorszą kobietę. Teraz wybór, przed którym stała, był zwierciadlaną odwrotnością tamtego: mogła przyjąć podawaną jej rękę, mogła współpracować, zamiast zabijać, i robiąc to, ocaliłaby nie tylko miliardy na Ziemi, ale też własną córkę. A mimo to nie zrobiła tego. Nie mogła. Nie mogła zapomnieć tego, co zrobili Faith. Nie mogła ich za to nagrodzić. Nie mogła stać się wspólnikiem w gwałcie na córce. No i nie mogła zrobić tego, co jej kazano. Bo ich nie lubiła. Doznała olśnienia i w nowym świetle zobaczyła to, co ją powstrzymywało. To był Raithe. Przekonfigurowała jego ciało – a jego ciało przekonfigurowało ją. Przekształciło sposób, w jaki przejawiała się jej wola. Przekształciło nawet jej obraz samej siebie, sposób, w jaki myślała. Teraz była czymś innym niż wcześniej. Była nieco bardziej człowiekiem. Upodobniła się do Caine’a. W Raicie płonęła jego własna gwiazda. Teraz wreszcie mogła zrozumieć, dlaczego Hari był taki wściekły, kiedy powiedziała mu, żeby uwolnił swoje zgryzoty i dał się unieść rzece. Pewnie gdyby bycie nieszczęśliwym było takie niewłaściwe, ludzie nie byliby w tym tacy dobrzy. Ale to tylko odruch, moja droga. Efekt uboczny pochodzący z ciała, które zagarnęłaś. Jeśli weźmiesz inne ciało, twoja odpowiedź może się zmienić. To ciało jest moim ciałem. Ta odpowiedź to moja odpowiedź. Stawka jest zbyt wysoka, żeby wpływał na nią przypadek, biologia. Tak? Więc chyba będziecie musieli uznać... – pozwoliła sobie na gorzki uśmiech w duchu – ...że macie pecha. Przywołała z powrotem świat-Rzym ślepego boga, rajskie miasto spokoju rozciągające się na całym Nadświecie. W wizji poszybowała razem z Raithe’em po niebie i zanurkowała między lśniącymi, białymi budynkami, ulicami i rzekami, do ogrodów i parków, pośród stawów i drzew, przez sypianie i salony, badając całą przyszłość ślepego boga. Czego szukasz?
Znalazła piekarzy i rzeźników, skrybów i sprzątaczy, farmerów i żniwiarzy, nauczycieli i bajarzy, psotne dzieci i namiętnych kochanków. Znalazła woźniców, bednarzy, murarzy i młynarzy. Znalazła gospodynie i garncarzy, szklarzy i kowali. Znalazła wszelkiego typu ludzi – oprócz jednego. Co to takiego? Czego szukasz? Szukam białej gwiazdy. Nie myśl o pięknie, piękno zwodzi. W grę wchodzą istnienia ludzkie. Co z dziećmi? Mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że współczucie jest godne podziwu u śmiertelników. W przypadku bogów jest wadą. Zabiłabyś całą ludzką rasę dla jednego człowieka? Nie, nie sądzę. Powoli pewność narastała w jej sercu, aż rozprzestrzeniła się wśród drzew nowo narodzonej dżungli Ankhany. Ale kto mówi, że musi być albo jedno, albo drugie? Albo służysz życiu, albo śmierci. Jakiemu życiu? To nie jest walka między życiem i śmiercią. To walka między waszym życiem i jego życiem. I wiecie co? Jego życie bardziej mi się podoba. On jest zły. Widziałaś jego zło, wiesz, że to prawda. Inny mądry człowiek powiedział mi raz, że kiedy ktoś zaczyna mówić o dobru i złu, powinnam trzymać się za portfel. Poczuła falę cichej rezygnacji, niemal jak wzruszenie ramion, a potem mroczny ton posępnej, bezosobowej groźby. Jeśli nie jesteś z Nami, jesteś przeciwko Nam. Przez jedną, nieskończoną chwilę szukała w sobie strachu i wątpliwości. Znalazła trochę obaw, ale żadnego wahania. Niech tak będzie. Nastąpiła długa, pełna namysłu pauza. A potem: Mamy twoją córkę. Jest waszą jedyną bronią, odpowiedziała Pallas, rzucając im zimne jak lód spojrzenie Raithe’a. Nie ośmielicie się jej skrzywdzić. Być może. Ale ciebie... Ciebie możemy skrzywdzić.
10 W innym wszechświecie, w zimnej, zielonej poświacie elektronicznych ekranów, które pokazywały chudego, młodego mężczyznę, klęczącego na powierzchni rzeki z mieczem w ręku, ciało, które kiedyś zawierało Ma’elKotha, zadudniło:
– Może tak jest lepiej. Ciało, które kiedyś zawierało Arturo Kollberga, odparło: – Zabawniej. – Tak, zabawa. Jak w klinice dla Robotników. – Tak. – Tak. Zgodnie mruknęli: – Szkoda, że nie mamy jak powiedzieć Caine’owi, że gwałcimy jego żonę.
11 W tej samej chwili Pallas Ril zaczęła umierać. W całej Ankhanie drzewa, trawy i kwitnące rośliny zaczęły więdnąć i opadać, mięknąć i gnić, ociekając śmierdzącą, czarną mazią, chociaż jeszcze nadal się płożyły. Czarna maź śmierdziała chemią, kwasami, metalami i płonącym olejem, a tam gdzie pociekła na kamień i drewno, zostawiała plamy na zawsze. Bluszcz, który wspinał się po pałacu Colhari, zwiądł i puszczał czarny olej; kukurydza, która wyrosła na ulicach miasta, zwinęła się, zmarniała i krwawiła na kamienie. Tam, gdzie olej przesączył się do rzeki, zabijał ryby i dusił trzcinę; w stajniach, gdzie wcześniej pojemniki z owsem zamieniły się w kwitnące ogrody, przepływał obok pysków wierzgających koni, które dławiły się, wymiotowały, i wierzgając, padały na ziemię. Czarny olej palił Pallas Raithe wszędzie tam, gdzie sączył się po jej skórze. Oparzenia pokrywały się pęcherzami, które czerniały i pękały, wypuszczając własną ropę, która znowu paliła rany, wgryzając się głębiej i głębiej w ciało. Odepchnęła się od gnijących pałek z powrotem do rzeki. Woda zamknęła się wokół niej, ale rzeka nie mogła zmyć kwasu. Nie było go na jej skórze, lecz przesiąkał przez nią. Od środka. Cała rozdygotana, chwyciła się umierającej wierzby. Wciągnęła moc rzeki – swoją moc – aby uleczyć ciało, które nosiła, zbudować je od nowa, odświeżyć mięśnie i kości, ale tylko wciągnęła gęstszą falę czarnego oleju. Był jej częścią, częścią rzeki, częścią jej mocy i pożerał ciało Pallas Raithe równie szybko, jak ona mogła się leczyć. Rzeka wyła z powodu jej bólu ludzkimi wrzaskami, krzykiem ptaków, prychaniem kotów i piskiem rannych królików, a tylko maleńki ułamek tego bólu był fizyczny. Mogłabym modlić się o pomoc – ale do kogo? Kogo bogini może prosić o pomoc? Co powinnam zrobić? ... możesz walczyć...
To rzecz jasna zapamiętany głos Hariego – jaką inną radę mógłby jej dać? Walka była całym jego życiem. ...przestań jęczeć, weź się w garść i WALCZ, do diabła... Nigdy nie potrafiła go zrozumieć. Z niektórymi rzeczami nie można walczyć, niektóre po prostu są. Dzień i noc. Zmiany pór roku. Życie. Śmierć. Pieprzenie, przypomniała sobie, jak powiedział. W takim razie czym, do cholery, jest dom? W ten sposób walczymy z porami roku. A ognisko? Tak walczysz z nocą. A medycyna? Tak walczysz ze śmiercią. I tym też jest miłość. Nawet jeśli nie zwyciężysz, to nie powód, do diabła, żeby się poddawać. W porządku, odpowiedziała zapamiętanemu głosowi, wyczerpana. W porządku. Ale musisz mi pomóc. Hari, potrzebuję twojej pomocy. ...przecież ci POMAGAM, do kurwy nędzy... To było tak w jego stylu, że uśmiechnęła się, podczas gdy skażony olejem prąd rzeki obmywał jej łzy. Wynurzyła się z wody, niosąc Kosalla, wspięła się z pomocą jednej ręki po gałęziach umierającej wierzby. Jej mięśnie drżały z bólu; pokryte pęcherzami dłonie okryły się nowymi, puchnącymi ropieniami z czarniawą zgnilizną. Wróciła do na wpół uformowanego ciała, które budowała w kołysce z gliny Wielkiej Chambaygen. Kiedy siłą woli gorączkowo powoływała ciało do istnienia, budując je z gliny, kamienia i wody, ślepy bóg wszedł w nią mocniej, ostrzej, wbijając się z obezwładniającą mocą miliardów zdesperowanych istnień. To jej pozwoli odbudować siebie. Tego od niej chciano. Już czuła – na wpół uformowanymi nerwami ciała Pallas Ril – w glinie, tuż obok, piekącą truciznę czarnego oleju płynącego w górze i w dole rzeki. Im więcej życia przywoływała, tym więcej śmierci powodowała. Tym bardziej stawali się jednym. Patrzyła teraz oczami ciał Kollberga i Tan’elKotha w techkabinie w San Francisco. Czuła zachłanną żądzę, z jaką oglądali ją na ekranach PW. Odbierała przeczucie zwycięstwa narastające w nich jak orgazm, kiedy, wstrzymując oddech, obserwowali, jak tworzy z ziemi kobiece ciało. Spojrzała w dół na częściowo ukształtowaną glinę, na krągłość piersi, łuk bioder, i odwróciła się. Nie mogła tego zrobić rzece. Mogła skupić całą moc na mieczu, jednym obrotem woli zniszczyć go i siebie jednocześnie – ale wtedy uwolni swój wzorzec z ostrza do rzeki. Niszcząc miecz, zaleje rzekę swoją świadomością i ślepy bóg będzie mógł bez końca z tego korzystać. Ślepy bóg zamknął ją w chińskich kajdanach – z każdym ruchem zaciskały się na niej coraz mocniej.
Musiała się wycofać – rzucić się w pustkę, stać się nicością w morzu nieistnienia. Odczynić siebie. Używając częściowego układu nerwowego, który stworzyła na brzegu rzeki, zaczęła odtwarzać układ nerwowy Raithe’a z jego oryginalnym rezonansem. Ślepy bóg zamruczał z zadowoleniem, jak szachista, który złapał przeciwnika w szczególnie satysfakcjonującą pułapkę. Przez dwie pary oczu w kabinie PZF zobaczyła zmianę PW Aktorów i zrozumiała przyczynę tego zadowolenia. Aktorzy zbliżali się do niej, podpełzali coraz bliżej i bliżej, z coraz płytszym oddechem, sztywniejącymi penisami i wargami sromowymi wilgotniejącymi żądzą ślepego boga. Oni już byli jego narzędziami. Kiedy ona znowu stanie się tylko wzorcem związanym magją miecza, nie powstrzyma nowej ręki przed chwyceniem rękojeści i wezwaniem jej – ale wtedy nie przybędzie już taka sama. Inna dłoń na Kosallu wywoła inną boginię – taką, która już będzie naginała się do woli boga. Pierścień Aktorów zamykał się wokół niej. Wyczuwała ich poprzez percepcję ślepego boga: doskonale wiedziała, gdzie każdy się znajduje, jak się nazywa, jak wygląda jego historia – wiedziała wszystko o każdym z nich. Zebrała moc rzeki – mogła ich zniszczyć jednym gestem – i ślepy bóg się zaśmiał. Pozwolił jej ich zabić. Miał wielu, wielu Aktorów. A nawet takie wykorzystanie mocy przyspieszało działanie trucizny, która się przez nią wlewała. Woda cuchnęła śmiercią na całe mile w dół rzeki. W górze jej biegu drzewa już wypuszczały z siebie czarny olej, na ich pniach pojawiały się rosnące ogniska martwej kory. Proszę, błagała samą siebie. Małe olśnienie, tylko o to proszę. Zanurkowała głębiej w Pieśń, błagając rzekę o jakąkolwiek podpowiedź. Choćby sugestię. I cichutki, nieśmiały głosik, naznaczony wyczerpaniem szepnął, do niej z daleka, z drugiej strony morza łez Faith: Cóż, jeśli martwisz się tylko Aktirimi, to myślę, że mogę ci pomóc.
12 Cień Hannto Kosy nie marnował czasu na formowanie myśli, słów i wyjaśnień – wiedział, że Oni zaraz po niego przyjdą, i wiedział, że Ich miliardy były oceanem, w którym utonie. Zamiast tego wziął swoje zrozumienie techniki Ma’elKotha i przepchnął je przez połączenie. To było subtelne, wręcz mikroskopijne przekształcenie lokalnej fizyki, minimalne przesunięcie w rezonansie samej rzeczywistości, które mogło być samowystarczalne. Poczuł jej zakłopotanie, jakby odpowiedziała pytaniem, ale Oni już się zbliżali, wciągając go, i zdążył tylko podsunąć jej blednące wspomnienie pałacu Colhari i przypomnieć, że Ma’elKoth też kiedyś miał problemy z Aktirimi. I morze istnień wciągnęło go i połknęło.
13 Utrzymując swój gliniany układ nerwowy w widzeniu wewnętrznym, Pallas zbudowała na przodzie umysłu inny wizerunek – sferyczną kratownicę z migoczącego fioletu, tak jak pokazał jej cień. To była elegancka wersja prostej Tarczy, dostrojona do prawie-ultrafioletu, zamiast, jak zwykle, do ciepłego złota. Kiedy przelała w osłonę moc rzeki, Tarcza zniknęła z jej widzenia wewnętrznego – osiągnęła częstotliwości, których Pallas już nie mogła postrzegać. Punkt centralny Tarczy znajdował się w głębi czaszki rosnącej nad rzeką glinianej Pallas Ril, cal ponad punktem między jej oczami. Zaśpiewała melodię Tarczy w Pieśni i Tarcza rozrosła się jak rozchodząca się w zwolnionym tempie fala uderzeniowa, zamykając wszystko, czego dotknęła: port, magazyny, podziemne jaskinie, Stare Miasto, a za nim Miasto Obcych i nawet Południowy Brzeg po drugiej stronie rzeki. Objęła je polem milion, dwa miliony, dziesięć milionów razy silniejszym od tego, które Ma’elKoth ustawił wokół pałacu Colhari. Gliniana Pallas poruszyła się, zabulgotała, i dym buchnął z jej oczu. Niedokończone nerwy w ciele z gliny nie były w stu procentach wydajne, a kiedy się przeładuje jakiś obwód, energia jest tracona w postaci ciepła. Rozebrała się z ciała Raithea i spazmy bólu ogarnęły jego nerwy. Zapisała się znowu w mieczu i nałożyła na wzorzec wspomnienia, które dzieliła z Raithe’em: gdyby jej umysł miał być znowu przywołany do świadomości, będzie pamiętała wszystko, czego się razem nauczyli. Nie mogła go całkowicie zwrócić samemu sobie. Nie mogła ani wyleczyć oparzeń na jego ciele, ani usunąć wspomnień, które wypaliła w jego mózgu, ale zrobiła, co mogła. Zostawiła w nim odpowiedzi, których potrzebował, gdyby zdecydował się walczyć w tej wojnie przeciwko ślepemu bogu – informację o kryjówce z jej bronią. Tylko w ten sposób mogła podziękować mu za ocalenie. Wpisała ostatnie polecenie do jego mózgu i podłączyła je jako odruch. Broń miecza. A potem przelała w glinę to, co pozostało z jej woli. Ostatni impuls mocy, który sprawił, że jej elegancka, niewidzialna Tarcza stała się samowystarczalna, detonował gliniane półciało Pallas Ril. Wybuch zostawił po sobie dymiący krater na nabrzeżu i rzucił Raithe’a do tyłu. Mężczyzna przekoziołkował w powietrzu przez rzekę. Miecz wyfrunął mu z ręki, wpadł do zabrudzonych olejem wód Wielkiej Chambaygen i zniknął. Raithe uderzył w jeden z ogromnych bloków wapienia, tworzących podstawę muru
Starego Miasta, i też wpadł do rzeki. Dryfował twarzą w dół, bezwładny jak zwiędłe liście drzew, które gniły wokół niego. A czarny olej, który kapał z tych drzew, płonął jak benzyna.
14 Sto jardów w dół rzeki człowiek o mieniu J’Than – albo Francis Ross, zależnie od tego, po którym świecie chodził – przykucnął za burtą łodzi przechylonej przez gałęzie umierającej wierzby. W wąskim ceglanym przejściu między magazynem Tekstyliów Palnar i stalownią kobieta – również o podwójnym imieniu: Cholet albo Tina Welch – przycisnęła się do muru, z trudem łapiąc powietrze. Na dachu tego samego magazynu dwójka doświadczonych złodziei spoza miasta – daleko, daleko spoza miasta – nagle przerwała wypuszczanie liny, po której zamierzali się opuścić na nabrzeże. Każde z nich – i siedmioro im podobnych – podkradało się w stronę mężczyzny na rzece, obserwowało bacznie migoczący miecz w jego ręku, podchodziło coraz bliżej i bliżej, podczas gdy wokół nich ożywała upiorna dżungla. Przemykali nietknięci obok kapiącego czarnego oleju, zbliżając się do celu. I nagle wszyscy poczuli kłującą, mrowiącą falę, która przeszła ponad nimi i przez nich i chwilę potem brzeg rzeki eksplodował strumieniem mocy, od której zapalił się olej. Płomienie pędziły przed siebie, sięgając wygłodniale ku ludziom i czarnemu olejowi, który kapał z dżungli ze wszystkich stron. Wszyscy poczuli się tak, jakby nagle obudzili się ze złego snu, snu, który bez udziału ich woli doprowadził ich do tej chwili. Każde z nich powiedziało sobie – trochę różnymi słowami, zależnie od indywidualnych nawyków: „Co ja sobie, do cholery, myślałem (lub myślałam)?”. I wszyscy, odzyskawszy wolną wolę, uciekli, gdzie pieprz rośnie.
15 W techkabinie Programu Zazębiania Fabuł ślepy bóg mówił sam do siebie. Miał teraz dwoje ust. Głos z jednych był basowy, dźwięczny i łagodny jak miód; głos z drugich był ostry jak tarka. To, który głos się rozlegał, nie miało żadnego znaczenia, ponieważ bóg mówił sam do siebie. – Chwilowe niepowodzenie – mruknął jeden z nich, kiedy ekran PW pokazujący obumierającą dżunglę Ankhany i nabrzeże w płomieniach zamigotał i teraz wyświetlał tylko biały szum. – To tylko chwilowe niepowodzenie.
– Nic poważnego – dodał drugi, kiedy następny ekran pokazujący płonący czarny olej na powierzchni rzeki zbielał. I potem kolejny. W kabinie robiło się coraz jaśniej i jaśniej, w miarę jak ekrany PW, zamiast pokazywać płomienie w Ankhanie, wyświetlały elektroniczny śnieg. Ślepy bóg zrozumiał, co zrobiła Pallas, równie dokładnie, jak Pallas pojęła działanie ślepego boga – nie było w tym nic strasznego. Połączenie z rzeką zamknęło się raptem chwilę po tym, jak ostatni ekran zbielał i Faith Michaelson zaszlochała gdzieś w odległym kącie umysłu ślepego boga. Miasto zostało odcięte od Transferu Winstona. – Potrzebujemy Aktorów do zdobycia miecza? – Nie sądzę. Mamy wojsko. Wyszkolonych żołnierzy. Policję Społeczną. Uzbrojonych ludzi. Przejmiemy miasto, jeśli będziemy chcieli. – Chcemy. – Tak. Potrzebujemy historii. Potrzebujemy historii, żeby ludzie nadal nas popierali. Żeby nikt nie zrejterował. – Nic prostszego. Powiemy im, że musimy najechać miasto. – Miasto płonie. – Nie mamy wyboru. – Oczywiście, że nie mamy. – To jedyny sposób, żeby ocalić Caine’a. – To prawda. To jedyny sposób, żeby ocalić Caine’a. Do syku elektronicznego szumu z głośników techkabiny dołączył chropowaty, zduszony rechot – niezliczone pliki MIDI z zarejestrowanym śmiechem z puszki, wyselekcjonowane z programów sieciowych na całym świecie. To ślepy bóg chichotał z własnego dowcipu.
Można powiedzieć, że splot opowieści, który nazywamy historią, jest w pewnym sensie żywym tworem. Ma określoną strukturę, kształt, który nazwiemy ciałem. Podlega również tradycyjnym przemianom, które można by nazwać ruchem. Mówimy, że historia się powtarza, zatacza koło, że coś pochłania albo przypomina. Widzimy w niej nauczyciela, rodzica, wyrocznię. Mówimy o niej i traktujemy ją w ten sposób, a jednak jakimś cudem cały czas łudzimy się, że to tylko przenośnie. Historia jest nie tylko żywa. Historia jest świadoma. Spełnia wszystkie kryteria świadomego bytu. Przewiduje. Planuje. Pragnie. Jej przewidywania, plany i pragnienia są sumą naszych. Kieruje naszymi nadziejami, lękami i marzeniami z żelazną logiką rzeczy martwych. Są jednak chwile, kiedy historia wznosi młot do ciosu albo napina łuk. Są i takie, kiedy na długo, bardzo długo, wstrzymuje oddech.
DZIEWIĘTNAŚCIE 1 Ankhana wiła się pod dławiącym ją niespodziewanym kobiercem dżungli. To było jak nieoczekiwane święto, festiwal, karnawał; zawieszone zostały normalne reguły rządzące życiem w społeczeństwie. Jak tu iść do pracy czy na targ, kiedy ulice zarosły drzewami? W całym mieście młyny rzygnęły świeżymi pędami, a spichlerze popękały w szwach, kiedy suszące się ziarno zaczęło kiełkować. Drewniane drzwi eksplodowały liściastymi gałązkami. Gnojowiska zmieniły się w pagórkowate ogrody. Dla jednych nastał czas wolności, dziecięcej zabawy i pląsów wśród fal nowo narodzonego życia. Inni popadli w głęboką kontemplację, zadumę nad wieczną niezwykłością wszechświata. Większość jednak była po prostu przerażona. Mało kto potrafi odnaleźć się w świecie bez reguł. Prawa rządzące życiem i społeczeństwem – te same, które tak często krytykuje się jako niewolące i upokarzające – służą ważnemu celowi: podsuwają ludziom wzorce zachowań, dzięki którym można mieć miłe dla ducha złudzenie, że rozumie się zasady gry. Bez reguł gra nie istnieje. Zostaje tylko dżungla. A w tej akurat dżungli roi się od tygrysów. Człowiek jest jedyną istotą, która sama jest swoim naturalnym wrogiem. Wirus, który zdążył już przegryźć się w głąb wielu mózgów, strawił większość zahamowań i oporów, które umożliwiły powstanie cywilizacji. Błyskawicznie rosnąca dżungla zatarła zaś resztki zwierzęcej ostrożności, stanowiącej ostatnią przeszkodę. Nastał czas łowów i żerowania. Z pojawieniem się dżungli najlepiej radziły sobie dwa rodzaje ludzi. Pierwsi to ci, dla których reguły nigdy się nie zmieniają. Weźmy na przykład biskupa Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha: dla niego prawa boskie są ważniejsze od wszelkich wydarzeń doczesnych, nawet gdy w grę wchodzi tak wstrząsająca przemiana jak ta, która dotknęła Ankhanę. Albo żołnierze, którym kazano w końcu aresztować księcia Toa-M’Figla – dla nich rozkaz to rozkaz, obojętne czy został wydany w garnizonie, w namiocie, czy z wysokości konarów dębu, który dziesięć minut wcześniej wyrósł z nagiej ziemi.
Drugi rodzaj stanowili ludzie, dla których reguły nigdy nie istniały; ludzie od zawsze żyjący w dżungli. Niedobitki pozostających na wolności cainistów zebrały się w magazynie w Parku Przemysłowym, żeby tam skuteczniej bronić swoich rodzin. Czekali z zawziętymi minami, uzbrojeni we włócznie, miecze i łuki, i eliminowali kolejne ludzkie bestie, które zapuściły się zbyt blisko. Jego Książęca Mość Czcigodny Toa-M’Figiel, Książę Porządku Publicznego – dawny Król Ściemy, a jeszcze wcześniej młody kieszonkowiec, drobny złodziejaszek i bandziorek z ambicjami – z iście zwierzęcą czujnością wyczuwał bliskość polujących stadami łowców. Podobnie jak inni przedstawiciele drugiego rodzaju ludzi, w obecnej sytuacji czuł się bezpieczniej niż w czasach, gdy musiał udawać, że przestrzega reguł. Dla pozostałych mieszkańców Ankhany dżungla była po prostu dżunglą.
2 Kiedy Toa-M’Figiel zobaczył żołnierzy piechoty, przedzierających się tyralierą przez zawalone śmieciami ulice Miasta Obcych w stronę zaimprowizowanej barykady, dotarło do niego, że zbyt długo zwlekał. Barykada, na której stał, wznosiła się z ruin dawnego sklepu bławatnego na rogu Moriandar i Alei Linnadalinn. Od góry osłaniała ją szeroka płachta sieci przeciw duszkom, uginająca się pod pnącymi się po niej lepkimi od żywicy liśćmi konopi. Toa-M’Figiel rozgarnął gąszcz zwieszających się z niej pnączy i mrużąc oczy, obserwował żołnierzy. Na czele paradował oficer w granatowym galowym mundurze Bożych Oczu. Toa-M’Figiel zacisnął zęby, powstrzymując cisnące mu się na usta przekleństwa. Doskonale rozumiał, co się dzieje. A działo się źle. Musieli słuchać rozkazów samego Patriarchy, a Toa-M’Figiel miał całkiem niezłe rozeznanie, jakie to mogą być rozkazy. Stary wariat go wydymał. Książę odwrócił się do stojącego obok samca alfa – dowódcy Szarych Kotów. Alfa, podobnie jak wszyscy członkowie jego oddziału, miał na sobie najnowszy wytwór eksperymentalnej techniki antymagijnej: pancerz z połączonych, nakładających się stalowych płytek, na których wymalowano ochronne srebrne runy. Zwinne zazwyczaj i gibkie Koty poruszały się ciężko jak spasione niedźwiedzie, ale podczas walki w podziemiach miasta ciężki pancerz liczył się bardziej niż ruchliwość. – Tego się właśnie obawiałem – mruknął ponuro. – Elfy chyba ich przejęły. – Wasza Książęca Mość? – zadudnił Kot stłumionym przez hełm głosem. – Nikt nie może tu wejść, rozumiesz? Nikomu nie możemy ufać, tylko swoim. Ci biedacy myślą pewnie, że wezwaliśmy posiłki; może nawet wydaje im się, że działają z rozkazu Patriarchy, ale bez względu na to, co powiedzą, nie możemy ich wpuścić za barykadę.
– Ale Wasza Książęca Mość... – W głosie alfy brzmiało powątpiewanie. – Może oni naprawdę mają rozkazy od Patriarchy? – Za dzień, dwa, kiedy sytuacja się uspokoi, wyjaśnimy tę sprawę. – Toa-M’Figiel ruchem ręki ogarnął pochłaniającą miasto dżunglę. – Sam widzisz, co te przeklęte elfy nam zrobiły. Nie możemy ryzykować. Nikt nie może tu wejść. To rozkaz. Odwrócił się i zszedł po drabinie, zanim dowódca zdążył coś powiedzieć. Miał jeszcze trzy alfy, dowodzące ludźmi na trzech pozostałych odcinkach barykady, którym musiał wydać ten sam rozkaz. I to, kurwa, szybko. Z grymasem na twarzy gramolił się przez sterty śmiecia zalegające Moriandar. Krzywił się nerwowo za każdym razem, gdy jego stopy dotykały ziemi. Ci skurwiele dalej walczą tam, na dole. Jakim cudem? Jego ludzie brali jeńców; część z nich osobiście przesłuchiwał i widział, jak wyglądają: wycieńczeni, niedożywieni, z zakażonymi, ropiejącymi ranami, majaczący w gorączce. Mimo to cały czas bał się, że spod bruku wypryśnie pęk szponiastych łap; że ulica rozpłynie mu się pod nogami, a potem zamknie nad głową jak lotne piaski, kiedy te łapy pociągną go w dół, w dół, w dół... Kiedy jednak wynurzył się spod osłony sieci, przestał się przejmować jaskiniami i zaczął uważać na to, co mogło nadlecieć z góry. Przeklęte duszki... Jak on nie cierpiał tych małych skurwysynków. Regularnie wymykały się z jaskiń przez zamaskowane wyloty i zbierały okrutne żniwo, dźgając na prawo i lewo metrowymi lancami z ostrej jak igły stali. Ich ataki rzadko bywały śmiertelne, ale to akurat stanowiło wątłe pocieszenie. Używały Płaszczy, rzecz jasna, i człowiek nie zdawał sobie nawet sprawy, że go atakują, dopóki nie dźgnęły go lancą w oko. Najczęściej prawe. To był ich ulubiony cel. Zatrzymał się, widząc przed sobą ruiny Kasyna Obcych. To tutaj Twarze Kierendal stoczyły ostatni desperacki bój, osłaniając odwrót do jaskiń. Przez ponad godzinę wokół kasyna szalało istne piekło ognia i piorunów, kiedy Korpus Taumaturgiczny ruszył do szturmu, a zamknięci w środku elficcy czarownicy odpowiedzieli swoją magią. Na koniec wysadzili w powietrze cały gmach, żeby zablokować znajdujące się pod nim wejście do jaskiń. Od tamtej pory minęło wiele dni, ale spłaszczona sterta gruzów nie przestała jeszcze dymić. W tej chwili nie zauroczyły go jednak wspomnienia samej bitwy, lecz raczej szczęśliwych godzin i dni, które zdarzyło mu się tu spędzić. Nie doceniałem tego, pomyślał. Kier, jeśli jeszcze żyjesz, chciałbym ci powiedzieć, że okropnie za tobą tęsknię. Pokręcił głową i ruszył dalej. Kurczowe trzymanie się przeszłości nie ułatwia przetrwania. Kiedy zapędził ludzi do budowania kamiennej barykady, nie rozumieli. Niektórzy kwestionowali jej użyteczność – jakkolwiek by na to patrzeć, nieprzyjaciel został przecież wyparty pod ziemię, prawda? Kto by miał ich zaatakować na powierzchni ziemi?
Nie tracił czasu na wyjaśnienia. Jak to czasem powtarzał Patriarcha – nie oczekiwał od nich zrozumienia, tylko posłuszeństwa. Z całą pewnością nie zamierzał im tłumaczyć, że całe cesarstwo ześlizguje się w głąb gigantycznego sracza; że Toa-Sytell zwariował, a on sam zamierza się przyczaić na parę dni, poczekać, aż Toa-Sytell zupełnie się rozklei, a potem ujawnić się i wylądować na czele tego bałaganu. Tylko że teraz wszystko wskazywało na to, że był przesadnym optymistą. Powinien był zminimalizować straty i dawno temu dać nogę. Zgubiły go pobożne życzenia. Doszedł do wniosku, że wystarczy poczekać, a wszystko się ułoży – tylko dlatego, że tego właśnie chciał. Podobało mu się bycie księciem; podobała mu się rola zausznika Patriarchy i dowódcy Bożych Oczu; podobały mu się związane z tym pieniądze, szacunek i dupy na każde zawołanie – przeciętny człowiek w jego wieku nie mógł o tym nawet marzyć. A poza tym wydawało mu się, że naprawdę może zrobić coś dobrego. Miał talent do tworzenia ładu z chaosu – udowodnił to podczas Drugiej Wojny o Sukcesję, kiedy Rycerze Ściemy przejęli w stolicy rolę nieoficjalnej policji. I kiedy ta zadyma w końcu przycichnie, może się okazać jedynym człowiekiem zdolnym zaprowadzić porządek. Dlatego zwlekał, czekał, liczył na jakiś przełom, mimo że wszystko wokół waliło się w gruzy. Nie mógł ufać nawet własnym ludziom. Wybuchały bójki – na pięści i na miecze; nocami zdarzały się skrytobójcze pchnięcia nożem; raz nawet doszło do regularnej bitwy między Kotami i dwoma magami z Korpusu. Zginęło pięć Kotów i obaj czarownicy. A on dalej czekał. Całkiem możliwe, że był jedynym normalnym członkiem władz. Gdyby uciekł, kto zatroszczy się o los cesarstwa? Tyle tylko, że świat nie przyznaje nagród za dobre chęci, upomniał się w duchu, nurkując pod sieć osłaniającą północny odcinek barykady. Przypomniał sobie motto, które pozwoliło mu wyjść cało z niejednych opałów: w wyścigu o życie drugie miejsce zajmuje trup. Słowa te odbijały mu się echem w głowie, kiedy słuchał dobiegającego zza muru urzędowego głosu, gdy ten obwieścił głośno, że znajduje się w posiadaniu cesarskiego nakazu aresztowania niejakiego Toa-M’Figla, dawnego Księcia Porządku Publicznego, pod zarzutem spiskowania, zdrady stanu i zbrodni przeciw cesarstwu. – O, w mordę... – mruknął. – Czas się zwijać. Nie było sensu tracić czasu na sprawdzanie dwóch pozostałych kawałków barykady: to musiała być skoordynowana akcja. Został mu tylko jeden kierunek ucieczki. Na dół. Nie tracąc czasu na dalsze rozmowy, zaczął biec. Instynkt podpowiadał mu, że z Kierendal i jej podludźmi będzie przynajmniej mógł negocjować. Ten sam instynkt radził mu, żeby nie próbował pyskówek, blefów ani kłótni z żołnierzami, kiedy więc oni szukali go na obwiedzionym barykadą terenie, on był już daleko w jaskiniach, którymi kiedyś rządził jego dawny gang – jak ścigany przez charty zając, pięć susów przed pogonią.
3 Ankhana pogrążyła się w ciemnościach. Noc była bezksiężycowa, gęste chmury zasnuły niebo. Gdzieniegdzie z nielicznych niezabezpieczonych okiennicami okien i jeszcze bardziej nielicznych otwartych drzwi sączył się żółtawy blask lamp, ale kiedy zmierzch pogłębił się i przeszedł w nocną czerń, jedynym prawdziwym źródłem światła były krwawe jęzory ognia w porcie. W piekielnej poświacie ludzie dopadali do przeciwników, uciekali, walczyli i umierali. W piekielnej poświacie strażnicy okładali pałkami nie tylko awanturników, lecz czasem, omyłkowo, także siebie nawzajem. W piekielnej poświacie żołnierze maszerowali przez umierającą dżunglę, a pikinierzy zmieniali się w strażaków. Rzeka płonęła wraz z budynkami. Woda stała się bezużyteczna, ponieważ tylko przyspieszała rozprzestrzenianie się oleju. Żołnierze z łopatami zasypywali płomienie ziemią i piaskiem. Nawet oficerowie przestali wkrótce wydawać rozkazy i pokrzykiwać zachęcająco i sami chwycili za szufle i wiadra. Szesnaście kilometrów w górę rzeki od Ankhany, sto metrów na północ od brzegów Wielkiej Chambaygen, sześcian powietrza zamigotał i rozbryznął się wszystkimi kolorami tęczy. Kłębowisko przyćmionych zmierzchem barw przeobraziło się w tuzin ludzi w pancerzach balistycznych z metalizowanej tkaniny rozpiętej na półsztywnym ceramicznowęglowym stelażu wzmacnianym sorbothanem. Na głowach mieli hełmy z tego samego materiału, z osłonami na twarz z przydymionego pancerszkła inkrustowanego cieniutkim jak włos srebrnym drutem. Natychmiast ruszyli w stronę rzeki. Za ich plecami sześcian powietrza znowu zamigotał. Pierwszy, który dotarł nad rzekę, położył na ziemi plecak z mikrowłókna, otworzył go i pociągnął za sznurek z przezroczystego nylonu. Plecak rozłożył się z sykiem i nadął powietrzem, zmieniając się w sporych rozmiarów łódź, w której cała dwunastka zaczęła układać swój sprzęt, popakowany w zapinane na rzepy worki. Dokładnie pięć metrów od nich w górę rzeki pierwszy człowiek z drugiego tuzina właśnie otwierał swój plecak. Trzecia dwunastka kierowała się już w stronę punktu położonego kolejne pięć metrów dalej. Czwarta właśnie materializowała się w powietrzu. Czterech spośród zebranych nad rzeką ludzi nosiło inne zbroje, chociaż różnica była niewielka: pancerze nie były metalizowane, a w szklanych osłonach twarzy brakowało siateczki srebrnych drutów. Łodzie – łącznie było ich dwanaście – zostały powiązane po trzy. Czterej wyróżniający się mężczyźni zajęli miejsca w pierwszych łodziach trójek, na rufie, wlokąc za sobą kostur w
wodzie niczym wiosło sterowe. Z bagażu wyjęli duże, lśniące kryształy kwarcu i trzymając je drugą, wolną ręką skoncentrowali na nich wzrok. Łodzie rozpłynęły się bezgłośnie w gęstniejącym mroku. W mieście, do którego zmierzali, klasztorni bracia dławili się i tonęli w rzece, usiłując wyłowić z niej ciało ambasadora. W podziemiach miasta, pod osłoną kamienia... ...zabójca przykuty do wapiennej skały wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w mrok głębszy niż ciemności, w których spoczywał, i sondował go umysłem; ...człowiek, który był niegdyś księciem Pierwszego Ludu, majaczył w zabójczej gorączce i tylko godziny dzieliły go od śmierci; ...dawny książę błąkał się w wiecznych, nieprzeniknionych ciemnościach. ...a człowiek imieniem Habrak – niegdysiejszy sierżant w Donżonie, który przez dwanaście lat służby tylko raz splamił się czynem niegodnym żołnierza; człowiek pierwszego rodzaju – taki, dla którego reguły nie uległy zmianie; człowiek, który stawił czoło dżungli, fali czarnego oleju, a teraz pożarowi grożącemu zagładą miasta z tym samym zawodowym spokojem, niewzruszonym i pozbawionym wyobraźni; który w głębi serca był przekonany, że podczas trzydziestu siedmiu lat służby wszystko już robił i wszystko widział i nic nie jest w stanie go zaskoczyć – gapił się z rozdziawionymi ustami, jak Jego Świetlista Świątobliwość Patriarcha Toa-Sytell we własnej osobie, kulejąc, schodzi po schodach z Sądu do znajdującej się w piwnicy wartowni.
4 Skóra Patriarchy zwiotczała i przybrała woskowy, trupi wygląd. Jego oczy tonęły w kałużach sińców. Krew z popękanych warg ściekała mu po brodzie. Urzędową szatę miał podartą, upstrzoną śladami jedzenia, krwią i wymiocinami. Na materiale tliła się plama czarnego oleju. Eskortowała go szóstka podenerwowanych, spoconych, oblizujących niepewnie wargi funkcjonariuszy Bożych Oczu, w kolczugach i stalowych hełmach, z obnażonymi mieczami w drżących rękach. Habrak w końcu się opamiętał, zerwał od biurka i wyprężył na baczność. Patriarcha oparł się ciężko o dzielącą ich kratę, jakby bez niej nie był w stanie utrzymać się na nogach. – Sierżancie... – wychrypiał. – Już czas. Spojrzał wyczekująco na Habraka, jakby się spodziewał odpowiedzi. – Podejdźże bliżej, człowieku, nie każ mi krzyczeć. Gardło mnie boli. Nie słyszałeś, co powiedziałem? Już czas. Habrak przełknął ślinę. Odsunął się od biurka i podszedł do bramy w kracie, z szacunkiem zatrzymując się na odległość wyciągniętej ręki.
– Czas... na co, Wasza Świetlistość? – zapytał ostrożnie. – Czas, żeby zabić Caine’a. – Wasza Świetlistość...? Patriarcha drżącą dłonią otarł poradlone zmarszczkami czoło. – Pożar... Nie rozumiesz? Po tym poznałem. Głupi. Byłem taki głupi... Powinienem być mądrzejszy. Myślałem, że zdołam go wykorzystać, ale to on wykorzystał mnie. Tak jak poprzednio. Miasto płonie. Płonie. Jak przedtem. Pamiętasz? Pamiętasz ten poprzedni raz? Pamiętasz, jak miasto stanęło w ogniu? – Pamiętam, Wasza Świetlistość – przytaknął ponuro Habrak. – No właśnie. Więc idź, załatw to. – Drżąca ręka wystrzeliła spomiędzy krat, palce zacisnęły się na ramieniu sierżanta. – Dobry z ciebie człowiek, mogę ci zaufać. Zawsze to wiedziałem. – Dziękuję, Wasza Świetlistość. – Jak... Patriarcha przymknął oczy, a Habrak miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Zanim jednak zdążył wyciągnąć rękę i podtrzymać Patriarchę, oczy w czarnych obwódkach otworzyły się gwałtownie i przyszpiliły go spojrzeniem nieludzkim, ostrym, jak u orła. – Jak się nazywasz? Przypomnij mi... – Habrak, Wasza Świetlistość. Sierżant Habrak. – Nie bądź za sprytny, Habrak. Załatw to jak najprościej. Na tym właśnie polegał mój błąd: wydawało mi się, że jestem taki sprytny, że nie muszę sobie tego upraszczać. – Czego, Wasza Świetlistość? – Zabicia Caine’a. – Wasza Świetlistość... Toa-Sytell złapał go za drugi bark i przyciągnął do dzielących ich krat. Jego oddech cuchnął zgnilizną. – Załatw to sam, Habrak. Osobiście. Weź pałkę, zejdź do Szybu i roztrzaskaj mu czaszkę. Zrozumiałeś? Habrak zesztywniał. Nigdy w życiu nie zakwestionował rozkazu. – Tak jest. – Kiedy będzie po wszystkim, wrzuć ciało do maszynki do mięsa. – Tak jest. – Rozwal mu głowę, ale tak porządnie. A potem go przemiel. Pałą w łeb i do maszynki. Zrobisz to? Zatłuczesz go i zmielesz? – Tak jest. – Habrak zasalutował. – Ale... – Tak? – Co ze Świętem Wniebowstąpienia? – Możesz o nim zapomnieć – mruknął oschle Patriarcha. – Wszyscy już zapomnieli.
– Tak jest. – Dobry z ciebie człowiek, Habraku. Ocalisz cesarstwo. Ach, zachowaj jego głowę. – Tak, Wasza Świetlistość? – Będzie nam potrzebna. Żeby ją nabić na pikę. – Tak jest. – Nie wychodź z Donżonu bez głowy Caine’a. – Patriarcha skinął głową na jednego z Oczu. – A jemu oddaj klucz. Klucz do tej bramy. Habrak posłusznie odczepił klucz od dużego żelaznego kółka i podał go przez kraty jednemu z żołnierzy, który ścisnął go kurczowo w dłoni. – Następną rzeczą, jaka przejdzie na drugą stronę tej kraty, ma być głowa Caine’a – powiedział Patriarcha do żołnierza. – Zrozumiałeś? Nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi. Brama ma pozostać zamknięta, dopóki ktoś nie wyjdzie po tych schodach z Donżonu i nie wręczy ci głowy Caine’a. Czy to jasne? – Tak jest – przytaknął oficer. – Jeżeli brama zostanie otwarta z jakiegokolwiek innego powodu, zatknę na pikach głowy całej waszej szóstki. Choćby sam Ma’elKoth we własnej osobie kazał ją wam otworzyć, nic mnie to nie obchodzi. On może was ukarać w następnym życiu. Ja zabiję was w tym. Boże Oczy spojrzały nerwowo po sobie. Patriarcha ponownie zwrócił się do Habraka: – Nie licz na to, że ci ludzie złamią rozkaz. Albo że otworzy ci ktoś inny. Strażników z Sądu, na górze, odesłałem do domu. Nie mogłem im ufać. Odpowiadasz przed Bożymi Oczami, a one na pewno zachowają czujność. – Patriarcha pokiwał głową, jakby przytakiwał jakiejś niewypowiedzianej na głos kwestii. – Będę w kaplicy. Odwrócił się i wszedł po schodach. Habrak odprowadził go wzrokiem, a potem spojrzał na żołnierzy, którzy patrzyli na niego i na siebie nawzajem. Wyglądali na przerażonych. W jedną rękę wziął kółko z kluczami, drugą owinął rzemieniem pałki, po czym otworzył okute żelazem drzwi prowadzące na schody do Donżonu. – Hm... – mruknął. Niewiele brakowało, żeby zapomniał noża. A trudno przecież uciąć komuś głowę pałką, prawda? Z szuflady biurka wyjął duży jednosieczny sztylet i zatknął go za pas. I, ciężko tupiąc, zszedł po schodach, żeby zabić Caine’a.
5 Figiel długo, bardzo długo przebywał w ciemnościach.
Zanim w panującej w jaskiniach wiecznej nocy szpony wysunęły się wreszcie po niego, chwyciły go i pociągnęły w jeszcze głębszy mrok, wiedział dokładnie, co zrobi. Przeżyje. – Jestem nieuzbrojony – mówił. – Poddaję się. Powtarzał to od początku, od chwili, gdy schronił się pod ziemią, o włos unikając spotkania z Bożymi Oczami. Powtarzał to w kółko, bez końca, chyba przez całe dnie; w gardle mu zaschło, wargi spierzchły, oczy – jak porażone – zapomniały, co to światło. – Jestem nieuzbrojony. Poddaję się. Mówił tak, dopóki uderzenie pięścią w tył głowy nie zachęciło go do zamknięcia ust. Dźwięki przeniknęły mrok: szuranie, chrząkanie, prychnięcia, rzadziej metaliczny chrzęst zbroi lub zgrzyt ostrza o kamień. Jego Książęca Mość Czcigodny Toa-M’Figiel, Książę Porządku Publicznego, w innej sytuacji zacząłby się pewnie awanturować, głośno przypominać, kim właściwie jest, i sugerować cesarskie represje, gdyby miała mu się stać krzywda. Jego Wysokość Król Ściemy wolałby się zapewne targować: zaproponowałby wyznaczenie ceny za uwolnienie go, dobił targu, a potem dotrzymał słowa, lub nie, zależy, co byłoby dla niego korzystniejsze. Niestety, obu tych ludzi ciemności pożarły bezpowrotnie i został tylko Figiel, jak nazwała go matka, okrutny żart, jaki spłatało jej ciało i cały świat. – Witaj w moich skromnych progach, Wasza Książęca Mość. Głos należał do Kierendal – chociaż Figiel nie był pewien, czy „głos” to w tym wypadku właściwe słowo: był dziwnie bezdźwięczny, cichy, wyraźny i rozległ się tak blisko, że Figiel powinien był poczuć na szyi oddech jego właścicielki. Czuł jednak tylko szorstkie szpony, które wbijały mu się w ręce i podtrzymywały go w pozycji pionowej, widział zaś wyłącznie majaczące w ciemności geometryczne formy i bezkształtne plamy. Cuchnęło jak w Szybie, psia mać! – Kier... – zająknął się. – Cii! Nie wymawiaj tego imienia. Nigdy go nie wymawiaj. – W głosie najpierw zabrzmiała lodowata panika, a zaraz potem cyniczna nuta. – Wzywanie nieukojonych zmarłych po imieniu przynosi pecha. – Zmarłych...? – Po trzykroć. Ta faerie najpierw zginęła z własnej ręki: wypiła truciznę. Parę dni później umarła z żalu na Plaży Publicznej. A po jakimś czasie oddała życie w obronie swojego ludu, odpierając ataki cesarskiej potęgi w zgliszczach swojego domu. – Trzy razy zginęła, ale miewa się dobrze – mruknął Figiel, bez cienia złośliwości w głosie. – Musi być twarda. – Kiedyś może była. Już nie jest. – Ale skoro ta... dama... nie żyje, to z kim rozmawiam? – Jestem jej mściwym truchłem – odparła ciemność.
– Aha. Właściwie to nawet tak mi się wydawało, że masz dziwny głos... – zaryzykował Figiel, ale nie doczekał się parsknięcia śmiechem. – To nie jest mój głos. – No jasne. A niech mnie, ona kompletnie zwariowała! Jak Toa-Sytell! Nie miał jednak wyboru. – Mam dla ciebie propozycję – powiedział. – Naturalnie. – Mogę ci powiedzieć, gdzie stacjonują Koty, Oczy i Korpus Taumaturgiczny; znam ich rozmieszczenie i liczebność; wiem, gdzie trzymają broń i zapasy. Mogę narysować trasy ich patroli w jaskiniach. Osobiście pomagałem w przygotowaniu szturmu... – Po co mi te informacje? Nie, nie mogła być aż tak szalona. Chyba żeby... – Dzięki nim wygrasz wojnę – odparł cierpliwie. – Nie ma żadnej wojny. – Pani, z naszej strony to z całą pewnością wyglądało jak wojna. Cisza. Coś zaszurało. Ktoś przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Coś kapnęło – coś mokrego i gęstego. Jakby jakaś wielka bestia śliniła się z głodu. – Wasza armia... – rozległ się w końcu ten sam głos, mroczny, pusty, cedzący słowa. – Ci ludzcy żołnierze, o których mówiłeś... Mają teraz inne zmartwienia, ważniejsze od tego, kto w tej chwili błąka się po jaskiniach. Wasze ludzkie miasto płonie. Ludzkie ghule nawiedzają zgliszcza. – Posłuchaj... Figiel oblizał wargi. Ile obłędu jest w tym, co mówi? Nie miał pojęcia, jak długo błąkał się w ciemnościach. Ankhana mogła równie dobrze znajdować się na drugim końcu świata. Może Kier mówi prawdę, tylko on o tym nie wie? – Posłuchaj, Patriarcha oszalał. Uważa mnie za jakiegoś przeklętego cainistę. Może nawet bym wrócił i powalczył, ale nikomu już nie mogę ufać. Wszyscy są jacyś dziwni... Ale tak na serio, naprawdę dziwni. – Ściszył głos, nadając mu cieplejsze, milsze brzmienie. – To, co nas łączyło, nigdy nie opierało się na zaufaniu. Po prostu pomagaliśmy sobie nawzajem. Przysługa za przysługę. – Odetchnął głęboko. – Pomyślałem, że może i teraz coś razem wymyślimy. – Tego właśnie chcesz? Po to przyszedłeś? Znów interesują cię moje względy? – Ja... – Pieprzone jaskinie! Niby tak w nich wilgotno, a jemu usta wyschły na wiór! Znów je oblizał. – Wiesz, nie będę udawał, że się nie stęskniłem. – Naprawdę? – Sama pomyśl: ty i ja. W pewnym sensie jesteśmy dla siebie stworzeni.
– Pamiętam... – zaszemrał głos Kierendal. – Pamiętam, jak to jest być pożądaną. – A ja pamiętam, jakie to uczucie, pożądać cię – wypalił Figiel, wyczuwając swoją szansę. – Było nam razem fantastycznie. Sama wiesz. Przy żadnej innej kobiecie nie czułem... – Nie jestem ludzką kobietą. – Przy żadnej samicy żadnego gatunku – poprawił się gładko. – Nie było takiej kobiety: ludzkiej, pierwotnej, skalniczki... Żadna nie wydobyła ze mnie tego, co ty. Nocami śnię o tobie i budzę się zlany potem. Przeraża mnie myśl, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. – Zobaczyć mnie? Tak brzmi twoje życzenie? – Tak, ale nie koniec na tym. Zrozum, możemy jeszcze wszystko zmienić. Nadal mam wierne sługi wśród Oczu; Koty są moje, co do jednego. W dodatku wiem, gdzie Korpus Taumaturgiczny trzyma zapas gryfkamieni... – Nie ma czego zmieniać. – W takim razie... – Figiel uśmiechnął się niepewnie. Widziała go czy nie? – Może moglibyśmy po prostu... znowu być razem? No wiesz... – Ach tak... – Jej głos zabrzmiał słabo i chrapliwie. – Chcesz jeszcze raz dotknąć mojej piersi. Położyć dłoń na moim biodrze. – Niczego bardziej nie pragnę – zapewnił ją. Może poza tym, żeby ujść stąd z życiem, dodał w myślach. – Dobrze. Przyjmuję twoją ofertę. Pocałuj mnie, żeby ją przypieczętować. Dłonie jak gałęzie ściętego mrozem drzewa unieruchomiły jego głowę i twarz. Coś twardego i oskorupiałego przycisnęło się do jego ust. Ociekało gęstą metaliczną mazią, jakby... Nie, nie „jakby”; to naprawdę była na wpół skrzepnięta krew. Strupy rozchyliły się, ostre jak igła zęby przebiły mu dolną wargę, język – jak pokryty szorstką korą kikut gałęzi – wśliznął mu się do ust. Smakował tak samo jak jaskinia pachniała: starym mięsem, poczerniałym i gnijącym. Ostre pazury zwolniły uścisk i Figiel osunął się na kolana. Złapał się oburącz za gardło i zakrztusił. – Czyżby mój pocałunek nie wzbudzał już w tobie dawnych, znajomych żądz? – zapytał z nieskrywaną kpiną głos. – Nie, ja tylko... – Figiel odkaszlnął raz, potem drugi. – Po prostu mnie przestraszyłaś. Nic więcej. Nie wiedziałem, że jesteś tak... blisko. Nie umiem rozpoznać, skąd dobiega twój głos. – To nie jest mój głos. A dobiega z wnętrza twojego ucha. Ja już nie mówię. – Nie rozumiem. – Oczywiście, że nie rozumiesz. Rozumienie to moje przekleństwo. Mój dar. W ciemności gęstniała jakaś jaśniejsza plama – nadal była bezkształtna, ale powoli się krystalizowała, w miarę jak robiło się coraz jaśniej. – Dar od starego, bardzo starego przyjaciela – mruknął głos. – On też mnie kiedyś pożądał. Wraz ze śmiercią ofiarował mi zrozumienie.
Plama, coraz wyraźniejsza, przypominała wymizerowanego, makabrycznie okaleczonego pająka, pozbawionego połowy odnóży. Wolnym, hipnotycznym ruchem kołysał łbem, w tył i w przód, jakby usiłował przełknąć dławiący go kawałek mięsa. – Wyobrażasz sobie, jakie to uczucie, popadać w obłęd i zdawać sobie z tego sprawę? – ciągnął głos. – Doskonale rozumieć, dlaczego chcesz zamordować przyjaciół i pożreć ich ciała, a mimo to nadal tego chcieć? – Nie, ja... Nie, nie wyobrażam sobie. – Wszystko w swoim czasie. Blada poświata okaleczonego pająka nasilała się, aż Figiel zaczął rozróżniać rysy twarzy – zapadniętej jak u szkieletu, okrytej półprzezroczystą, przypominającą pergamin skórą upstrzoną ropiejącymi wrzodami i rozpiętą na pozbawionych ciała kościach. Naga sylwetka, bezpłciowa, z widocznym w brzuchu splotem organów wewnętrznych, kępki włosów na czaszce, poczerniałe usta, spękane, ociekające krwią i nieruchome, kiedy głos rozbrzmiewał dalej: – Dzielę się z tobą tym widokiem, Toa-M’Figlu... Wasza Wysokość... Jak tam sobie chcesz. Będziesz taki jak ja. – Jasne, rozumiem. – Miała gorzej niż przesrane, ale może uda mu się jeszcze dobić jakiegoś targu i wyjść z tego cało. – Dzielisz się. I faktycznie, powiem ci, że wyglądasz... no, nie najlepiej, ale to jeszcze nie znaczy, że musimy przegrać wojnę. Nie poruszyła się, nie zmieniła wyrazu twarzy – tylko ten bezcielesny głos ryknął: – Nie ma żadnej wojny! – W takim razie widzę, że jednak się pomyliłem. – Uśmiechnął się smutno i zwiesił głowę. Stracił nadzieję. – Zawsze powtarzałem, że ilekroć Caine zjawia się w mieście, wybucha jakaś pieprzona wojna. Cóż, szkoda, że tym razem nie miałem tyle szczęścia. – Caine? Słowo brzmiało jak podmuch huraganu. Wraz z nim eksplodowało światło tak oślepiające, że Figiel krzyknął i zasłonił oczy rękami. – Caine tu jest? Teraz, w tej chwili? Piekł się żywcem w palącym blasku. Nie mógł się zmusić do opuszczenia rąk. – Ja... no... – Mów! – Tak! – Skulił się, gdy łoskot grzmotu prawie go ogłuszył. – Klasztory złapały go i oddały w ręce Patriarchy. Niedługo po bitwie na Plaży Publicznej. – To był on, od początku. Wiedziałam o tym i jednocześnie nie wiedziałam, a teraz wydaje mi się to oczywiste. Tak jak i to, co musimy zrobić. Figiel zdołał w końcu odsłonić twarz. Zmrużył oczy. Jaskinia była wielka jak sala tronowa w pałacu. I pełna ciał.
Pierwotni, skalnicy, ogrille, trolle, ogry i drzewinki, w łachmanach i nadzy, chorzy, umierający, wielu już martwych – leżeli w kałużach wymiocin, które zebrały się w skalnych zagłębieniach. A nad nimi wszystkimi górowała Kierendal, naga i obłąkana, okaleczona pajęcza królowa. – Wstańcie, dzieci! Budźcie się. Zbrójcie się! Nie słyszeliście? Możemy pomścić swoją śmierć! Możemy zabić człowieka, który nas zabił! To nasza szansa! Obszarpańcy zaczęli się gromadzić wokół niej, jej wzrok przyszpilił zaś Figla jak wbity w oko oszczep. – Wiesz, gdzie on jest. Oblizał wargi. Znali się z Caine’em od dwudziestu lat. Caine ocalił mu życie, zrobił z niego księcia. W rozmowie z Toa-Sytellem nie kłamał: naprawdę kochał Caine’a jak rodzonego brata. Ale... Był, kim był. Chciał żyć. – Jest w Donżonie – powiedział. Rozległ się krzyk i wróciła ciemność, w której rozlegał się tupot butów i zrogowaciałych stóp, powarkiwania i zapalczywe okrzyki w obcych językach, szczęk broni i zgrzyt pancerzy. Ktoś go złapał, przeciągnął kawałek po posadzce, podniósł, upuścił, znowu podniósł, podał z rąk do rąk w górę jednego szybu, potem drugiego, spuścił po pochyłości. Wiedział jedno: ciemność ukryje wszystko – poza naszą prawdziwą naturą.
6 Publiczne żądania ratowania Michaelsona osiągnęły starannie wyreżyserowane crescendo, po którym Westfield Turner po raz kolejny przemówił na żywo do widzów na całym świecie. Wyjaśnił, że Studio poświęciło ostatnie dni na gorączkowe przygotowania do misji ratunkowej. Niestety, dodał, umieszczenie Michaelsona w Donżonie uniemożliwiało bezpośrednią interwencję Aktorów: kamień Donżonu w nieprzewidywalny sposób zakłócał Transfer Winstona. Aktorów nie dałoby się przenieść ani do Ankhany, ani z powrotem. Wyjaśnienia te wprawiły w zdumienie pokaźną liczbę zatroskanych obywateli. Oglądali przecież Z miłości do Pallas Ril, gdzie ta sama skała nie miała żadnego wpływu na transmisję sygnału z myśloemitera Caine’a podczas długiej sekwencji rozgrywającej się w Donżonie. Ale z drugiej strony, pracownicy Studia chyba znają się na rzeczy, prawda? Tylko nielicznym przyszło do głowy, że Studio może się mylić. Tylko najwięksi paranoicy wśród miłośników teorii spiskowych przypuszczali, że Turner łże w żywe oczy. Wyglądało jednak na to, że jakiś efekt uboczny rozgrywającej się w Ankhanie katastrofy odciął miasto całkowicie od stosowanej przez Studio techniki. Niektóre źródła w sieci
domniemywały, że ma to jakiś związek z wojną toczącą się w podziemiach miasta. Twarze najwyraźniej zdołały przeprowadzić skuteczny kontratak: ostatnie zdjęcia z Ankhany przedstawiały miasto stojące w płomieniach. Nawet Aktorzy uczestniczący w PZF zostali odłączeni i znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Nie traćmy jednak nadziei – powiedział światu Westfield Turner. – Jak to powiedział Caine: nigdy się nie poddawaj. I nie poddamy się! Proszę wszystkich państwa o poparcie petycji, którą zamierzam przedłożyć Kongresowi Uprzywilejowanych. Za zgodą Kongresu będziemy mogli wprowadzić do akcji wojsko. Zamierzam prosić o autoryzację szeroko zakrojonej wojskowej operacji ratunkowej, gdyby zaszła taka potrzeba. To może być jedyna szansa dla Przewodniczącego Michaelsona, który wielokrotnie narażał dla nas życie. Teraz nasza kolej. Nie możemy go zawieść. I nie zawiedziemy. Nie wiemy, czy uda nam się go uratować, ale na pewno nie odstąpimy bez walki. Prezes Turner nie wspomniał o tym, że przygotowania do operacji dawno się już rozpoczęły. Nikt nie czekał nawet na potwierdzenie, czy Caine żyje. W chwili, kiedy przemawiał, pierwsi żołnierze Kompanii Bauera 82. Batalionu Policji Społecznej – wzmocnionego batalionu strzelców, uzupełnionego przeszkolonymi w Nadświecie rezerwistami, wybranymi spośród najbardziej zaufanych Aktorów na całym świecie – płynęli już w nadmuchiwanych łodziach Wielką Chambaygen, kierując się do Ankhany.
7 Habrak zastał Caine’a siedzącego pod ścianą, opartego plecami o ociekający wodą wapień, z nogami rozrzuconymi na boki w pokrywającej posadzkę śliskiej mazi. Wyglądał jak goła drewniana lalka, którą Habrak dawno temu, w pewien zimowy dzień, znalazł w zaułku; jakieś rozzłoszczone dziecko rzuciło nią o ścianę i połamana lalka wylądowała na gnojowisku. Habrak zabrał ją do domu, wyczyścił, naprawił – i oczy jego córki rozbłysły radością w dniu urodzin. Stanął nad więźniem i zmarszczył brwi. Caine czy nie – nie bardzo podobała mu się myśl, żeby zatłuc bezbronnego człowieka. Po dwudziestu latach w wojsku i kolejnych siedemnastu w straży Donżonu (w tym dwunastu w stopniu sierżanta) uważał, że ma całkiem niezłe wyobrażenie na temat swoich obowiązków: miał pilnować, żeby więźniowie nie opuszczali Donżonu. To wszystko. Nie był, do diabła, cesarskim katem, prawda? Ale nie było sensu tłumaczyć tego temu przeklętemu Patriarsze. Nie miał jednak wyboru. Westchnął. Długo o tym myślał, jednak nie czułby się dobrze, gdyby kazał któremuś ze swoich ludzi zastąpić się przy robocie, którą sam uznał za zbyt brudną. Poza tym wcale nie był pewny, czy mógłby im zaufać, że załatwią to jak należy. Zbyt
wielu potraktowałoby tę sprawę osobiście. Wielu chłopaków służyło w straży dostatecznie długo, żeby pamiętać poprzednie spotkanie z Caine’em. Kiedy zjawił się pierwszy raz, siedem lat temu, przyszedł na warcie Habraka. To jego ludzie zginęli i zostali ranni w zamieszaniu, które Caine wywołał, żeby zamaskować swoją ucieczkę. Ciepły ciężar pałki otarł mu się o udo. Podniósł ją, zamachnął się, przyjrzał się jej z bliska: dębowy kij długości przedramienia, uchwyt owinięty skórą, drugi koniec obity żelaznymi obręczami. Zawahał się, stojąc nad więźniem w Szybie. Namacał językiem grubą jak sznur bliznę po wewnętrznej stronie policzka, łączącą kącik ust z zawiasem żuchwy. Cała scena stanęła mu przed oczami jak żywa: otwierające się z impetem drzwi Szybu, czarne błyski w oczach Caine’a, biały błysk noża. We wspomnieniach pchnięcie było powolne jak ruch chmury na letnim niebie; w rzeczywistości klinga strzaskała mu zęby i rozorała policzek, zanim się zorientował, że jest celem ataku. Być może miał większe prawo niż jego podwładni, żeby potraktować tę sprawę osobiście. Mógł się nie spieszyć, mógł sprawić więźniowi ból, nim go zabije. Ale nie chciał tego robić. Na powierzchni ziemi miasto mogło płonąć, cały ten przeklęty świat mógł pójść z dymem, ale w Donżonie będzie porządek, do pioruna. A Habrak i jego ludzie będą wykonywać rozkazy. Opuścił pałkę i potrząsnął kluczami na żelaznym kółku. Rozwali Caine’owi czaszkę i wrzuci ciało do maszynki. Nie musi się przy tym dobrze bawić. Po prostu musi to zrobić i już. Ot, żołnierska dola. Oczy Caine’a były szeroko otwarte i całkiem szkliste. Nie poruszyły się, kiedy Habrak przesunął przed nimi lampę. Nie zareagowały na światło. Trup. Habrak pokiwał głową. Nie było się czemu dziwić, po tym, jak zgnilizna zaczęła mu zżerać nogi. Wyglądało na to, że przed śmiercią wydrapał coś na ścianie. Więźniowie z Szybu często tak robili. Habrak domyślał się, że desperacko próbują zostawić po sobie jakiś ślad. Zdarzało się, że pisali rzeczy interesujące, czasem nawet zabawne. Zmrużył oczy i przyjrzał się z bliska gryzmołom, ale nie potrafił powiedzieć, o co chodziło Caine’owi. Nie wiedział nawet, czy to mają być litery, cyfry, czy jakieś pismo obrazkowe. Odchrząknął. Cóż, Caine wyrył w kamieniu swoje ostatnie słowa, ale nie będzie ich miał kto odczytać. Jeszcze jeden truposz, anonimowy jak wszyscy inni. Co za ulga. No, ale trup, nie trup, Habrak miał swoje rozkazy. Jeden solidny cios, znad głowy, w czubek czaszki. Nie było sensu masakrować mu twarzy, zresztą Habrak wolał tego nie robić – Caine musiał być rozpoznawalny, jeśli on miał się stąd wydostać. Zahaczył stopą kolano Caine’a i odsunął jego nogę na bok, żeby podejść bliżej. Wydało mu się to dziwnie nieprzyzwoite, okładać trupa pałką...
Zmarszczył brwi i spojrzał na Caine’a. Może lepiej będzie uderzyć z obu rąk? Odwrócił się, odstawił lampę na schody – a kiedy się odwrócił, stwierdził, że Caine mu się przygląda. – Hola... – mruknął niepewnie. – Ty żyjesz, czy jak? Caine nie odpowiedział. Wyglądał, jakby nie oddychał. Olbrzymi cień Habraka na ścianie skurczył się, kiedy sierżant ostrożnie podszedł bliżej. Mocniej ścisnął pałkę. Trzymał ją oburącz przed sobą, jak miecz. – Ej, ty! – warknął. Butem trącił ropiejące kolano Caine’a. – Żyjesz? Usta Caine’a rozciągnęły się powoli w uśmiechu. Błysnął w nim ten sam ogień, który widuje się czasem w oczach wilków. – Wiesz co? – wycedził Caine. – Kiedy mnie tak kopnąłeś w nogę... – Jego głos chrobotał jak garść trących o siebie rozżarzonych węgli. – Zabolało.
W dniu, kiedy martwy człowiek nadał sobie imię, olbrzymi kamień, którym zamknięto jego grób, popękał na kawałki. Odłamki przepadły w otchłani, gdyż cokolwiek ten człowiek zniszczy, nie może zostać naprawione, a cokolwiek otworzy, nie może zostać zamknięte. Taka jest bowiem moc nowo nadanego imienia. Wyszedł z grobu świetlisty i silny jak poranne słońce wyłaniające się zza mrocznych gór.
DWADZIEŚCIA 1 Pałka opada z góry, z zalegającej wokół ciemności, z mrocznego Obłoku Oörta nad głową strażnika. Unosi się w powietrzu jak puchowa poduszka rzucona z księżyca, z prędkością graniczną matczynego pocałunku. Jest jak błysk światła, jak piorun, jak podmuch wystrzału ze śrutówki. Spada czysto, profesjonalnie, skutecznie – jak tasak rzeźnika, jak ostrze gilotyny, mieniąc się wszystkimi barwami zabójczego zachwytu. Nie ma to żadnego znaczenia. Bo kiedy pałka spada, moja noga się porusza. Niewielkie drgnienie, jak odruch kolanowy albo ostatnie wierzgnięcie umierającego, który konwulsyjnie uderza obcasami o podłogę. Ale to wystarczy. To jest chwila zwycięstwa. Reszta to formalność. A to dlatego, że gość idzie za ciosem – jak na zawodowca przystało – i stawia prawą stopę tuż przy moim lewym kolanie. Kiedy moja lewa noga nagle się zgina, przysuwa go o dwa cale bliżej, przez co cios, który powinien rozbryznąć mi mózg i zmieszać go z zalegającym posadzkę gnojem, trafia w ścianę, o którą opieram głowę. Pałka wypada mu z rąk. Zderzenie pałki ze ścianą lekko wytrąca strażnika z równowagi – a ja wykorzystuję tę fartowną dla mnie tendencję, łapiąc go wolną ręką za nadgarstek i pociągając na siebie. Hełm (i znajdująca się w nim głowa) walą w skałę z kreskówkowym bang! Zanim zrozumie, co się właściwie dzieje, odwracam go plecami i oplatam mu szyję łańcuchem przykuwającym moją prawą rękę do ściany. Próbuje krzyczeć, ale łańcuch jest mocno napięty. Szarpie się, ale nie na darmo byłem kiedyś zawodowym zabójcą. Nawet największe zawodowe doświadczenie nie mogło go przygotować na spotkanie z kimś takim jak ja. Dusząc go, zastanawiam się, czy nie mógłbym go jednak oszczędzić. Nie wiem, może to kwestia widzenia wewnętrznego, ale... Kiedy patrzyłem, jak schodzi w głąb Szybu, miałem wrażenie, że go znam. Jakbym mógł mu czytać w myślach. To znaczy, w pewnym sensie naprawdę go znam. Ma na imię Habrak, zdaje się. Aktorom z PZF czasem zdarzało się na niego napatoczyć. Zawsze sprawiał wrażenie przyzwoitego faceta, nawet więcej: faceta, który
robi dokładnie to, co zaplanowali dla niego bogowie, kiedy przyszedł na świat. Może sierżantowanie w Donżonie nie jest najszczytniejszym powołaniem, ale robi to, co do niego należy. Jak można nie lubić człowieka, który jest świetny w byciu sobą? Czekam, aż zwiotczeje mi na rękach, i odliczam sekundy. Za mało – obudzi się za szybko. Za dużo – nigdy się nie obudzi. Korzystając z tej wymuszonej przerwy, wolną ręką rozpinam sprzączkę pasa, którym jest spięty w talii, i zdejmuję z niego kółko z kluczami. Cały czas napinam łańcuch i jeden po drugim przykładam klucze do prostego zamka kajdan. W parę sekund znajduję ten właściwy. Obręcz się otwiera. Paskudne otarcia w miejscu, gdzie żelazo zdarło skórę. Wielkie mecyje. Infekcja ran na nogach i tak mnie zabije, nim zdążę się przejąć otartym nadgarstkiem. Niedługo potem rozluźniam łańcuch na gardle strażnika. Jest bezwładny jak kawał wątróbki. Zdjęcie z niego kolczugi jest proste w teorii i skomplikowane w praktyce, ale jakoś mi się udaje. Zakuwam go w swoje kajdany i wciągam zbroję przez głowę. Co za luksus, włożyć ubranie po tak długim czasie – nawet jeśli to ubranie jest utkane z zimnych śliskich metalowych ogniwek. Z wdzięcznością poklepuję strażnika po kostce. Porusza się. Na razie jeszcze jest nieprzytomny, ale niedługo dojdzie do siebie. Oszczędzę go. Co to zmieni? I tak nigdzie nie pójdzie, a żaden strażnik nie usłyszy jego wołania – cokolwiek by krzyczał, jego głos i tak utonie w obłąkańczych wrzaskach współwięźniów. Znajdą go, kiedy przyjdą szukać świeżych trupów w Szybie, ale wtedy ja albo będę daleko stąd, albo będę martwy. Niech to będzie mój dobry uczynek na dziś. Na drugi chyba się już nie zdobędę. Kładę pas na podłodze i wtaczam się na niego, żeby zapiąć go na sobie. O proszę, jaki fajny sztylet. Przywiązuję rzemień pałki do pasa i zastanawiam się, co dalej. Nie mam zielonego pojęcia, jak wyjść z Szybu, wymknąć się strażnikom i co potem robić w Jamie – ale po kolei. Drzwi Szybu majaczą daleko, długie sto stóp nad moją głową. Prowadzą do nich koślawe, wyślizgane schody, a niemrawe podrygi moich już nie całkiem martwych nóg nie dają jeszcze nadziei na rychły spacer. Zresztą, co ja wam będę tłumaczył: zanim człowiek nauczy się chodzić, najpierw musi się naczołgać. Wtykam sztylet za pas z tyłu, ponieważ zamierzam się czołgać na brzuchu. Lampa w lewą rękę, klucze w prawą – i na łokciach podciągam się po stopniach. Małymi krokami. Do światła.
2
Orbek przetarł szczypiące oczy i wbił wzrok w podrygujący punkcik światła daleko w dole. Nie bardzo sobie wyobrażał, co może się w ten sposób poruszać: sus i pauza, znowu sus i pauza, szarpanym, kolistym ruchem, jak świecący wabik głodnego ghula bagiennego. Mimo gorąca i wilgoci panujących w Szybie, nagle poczuł na grzbiecie lodowate prychniccie zimy. Nigdy nie słyszał o tym, żeby ghul bagienny zapuścił się do miasta. Trzymały się raczej swoich mokradeł, gdzie za pomocą wabików kusiły i zwodziły ofiarę tak dugo, aż ta zabłądziła, a wtedy wysysały jej oczy i wszystkie soki życiowe, a ciało spychały w głąb bagna, gdzie przepadało na całe lata – aż za sto lat znajdzie je ktoś przy wycinaniu torfu, ze stwardniałą, jakby wyprawioną skórzastą czaszką i pustymi, oślizłymi oczodołami. Gdyby jednak jakiś ghul trafił do miasta, na pewno pojawiłby się właśnie w Szybie. Szyb to przecież jedno wielkie bagno, z którego nie ma ucieczki, prawda? A teraz taki ghul szedł po niego. Stara go przed tym uprzedzała... Jeśli będzie tak o nim cały czas myślał, zaraz zacznie wrzeszczeć, chociaż gardło zdarł sobie do żywego, wrzeszcząc przez pierwsze dwie godziny jak opętany. Co innego ci inni goście – mogli się drzeć w nieskończoność. Teraz też jazgotali, ale ich wrzaski, szlochy, jęki i inne odgłosy brzmiały jakoś inaczej niż zwykle. Było w nich mniej bezradności, mniej lęku... Brzmiały zupełnie inaczej niż jego zdaniem powinien krzyczeć człowiek, któremu ghul wysysa oko. A zresztą Orbek w ogóle nie wierzył w ghule. Światło się zbliżało, majacząc coraz bliżej w mrokach Szybu. W końcu dało się stwierdzić, że jego źródłem jest lampa w rękach czegoś, co podpierając się na łokciach, właziło po schodach. Do diabła, Orbekowi chodziły po plecach takie dreszcze, dręczył go taki przesądny lęk, jakby to naprawdę mógł być ghul. W końcu jednak Orbek dostrzegł w ciemności błysk oczu, zalśniły zęby i rozpoznał, z kim ma do czynienia. To był Caine. Uśmiechał się. Orbek miał sporo czasu, żeby zdecydować, co powie. Caine cal po calu pełzł w górę schodów, aż w końcu znalazł się na tyle blisko, że mógł usłyszeć Orbeka mimo rezonujących w Szybie wrzasków. – Cześć – powiedział Orbek, chowając okaleczone ręce za plecami. Caine znieruchomiał. Zadarł głowę, patrząc na ogrilla ponad trzymaną w lewej ręce lampą, a potem odstawił lampę i dźwignął się na łokciu. Długo wpatrywał się w Orbeka, dla którego ta chwila trwała wieki. – Cześć – powiedział w końcu. W tej chwili w całym Szybie istniały dla Orbeka tylko dwie rzeczy: wzrok Caine’a i żelazne kółko z kluczami, które trzymał w prawej ręce. – Miło cię widzieć – powiedział.
– Taaak? – Tak. Ale jeszcze milej widzieć te klucze. – Nie wątpię. – Caine wydał dźwięk, który mógł być parsknięciem śmiechu. – Nie pytasz, skąd je mam. Ani jak się uwolniłem. Orbek wzruszył ramionami. – Przecież to nieważne. Caine pokiwał z namysłem głową. – Wiesz co, Orbek? Chyba więcej nas łączy niż dzieli. – Może. Uwolnisz mnie? – Zastanawiam się. Co robisz w Szybie? – Siedzę na dupie, do chuja pana. A co? – Wiesz, o co mi chodzi. Znowu wzruszenie ramion. Nie mógł dłużej znieść spojrzenia Caine’a. Odwrócił wzrok, spojrzał w ciemność otulającą drzwi. – To też jest nieważne. – Może dla ciebie. Orbek poczuł, że się rumieni. Zagrzechotał łańcuchem, odkaszlnął, czekając, aż Caine wybawi go z kłopotliwej sytuacji – ale drań po prostu leżał przed nim, gapił się i czekał, co powie ogrillo. – Trudno to wyjaśnić. – Spróbuj. – Kiedy cię zabrali, nie? Wszystko się pieprzy. A ona sobie wyobraża, że rządzi. T’Passe. Że może wszystkimi pomiatać. Ale nikt jej nie lubi. Zresztą wszyscy idą w rozsypkę i tworzą się takie gówniane grupki, co to się nie cierpią nawzajem, a potem to już jeden wielki szajs. Jak nie wrócisz, to my i tak zginiemy, nie? Więc myślę, że może lepiej dać się tu z tobą zamknąć; jeśli wyjdziesz, pomogę. Wiesz, znowu zastąpię ci nogi, jak wtedy. Caine zmrużył oczy. – Serio? – Więc obrzucam strażników gównem. Jak tylko wychodzą na pomost, nabieram garść i ciskam w nich. No i ląduję tutaj. Wołam cię. Wołam cię po imieniu, dużo razy, ale ty nie odpowiadasz. Głos mi wysiada. Jesteś trup, myślę sobie. Bo inaczej dlaczego nie odpowiadasz? – Byłem zajęty – odparł spokojnie Caine. – Poważnie? – Poważnie. Miałem ważniejsze sprawy na głowie. Co z Deliannem? – Nie żyje. Tak myślę. – Tak myślisz? Orbek wzruszył ramionami.
– Kiedy tu trafiam, jest bardzo chory. Źle z jego nogą. Pożyje najwyżej dzień. A to już jakiś czas temu. Caine zapatrzył się w nieskończoną czerń w głębi Szybu. – No więc tak – odezwał się po dłuższej chwili Orbek. – Tak to wygląda. Rozkuj mnie, co? Caine otrząsnął się i spojrzał mu w oczy. – Może tu, na dole, będzie dla ciebie bezpieczniej? – Nie chcę twojej łaski. Powoli, z grymasem bólu na twarzy, Orbek wyciągnął ręce zza pleców i pokazał je Caine’owi: brudne, oblepione zakrzepłą krwią bandaże na nadgarstkach, w miejscu szponów bojowych, z których zostały ociekające ropą kikuty. Caine syknął przez zęby. – Większa kara niż myślę, nie? – Ja pierdolę... – Sekator. Klik, klak. Klik, kurwa, klak. Rozumiesz, co mi robią? Rozumiesz? Caine tylko patrzył. – Robią ze mną to samo, co ty, dawno temu, z Czarnymi Nożami: ucinają to, co mnie określa. Teraz żadna suka mnie nie chce. Nie mogę mieć szczeniąt. Co z tego, że jestem bezpieczny? Zostaje mi tylko dobra śmierć. Dobra śmierć. Honor dla klanu. – Słyszę. – Uwolnij mnie. Caine ani drgnął. – Może dla mnie będzie bezpieczniej, jeśli zostaniesz tutaj? – Może. – Orbek obnażył kły. – Rób, co musisz. Caine długo się zastanawiał – tak długo, że serce ogrilla zaczęło boleśnie tłuc o żebra. W końcu wzruszył ramionami. – Jak chcesz – powiedział i rzucił Orbekowi klucze. Orbek rozkuł kajdany i wstał. Spojrzał na leżącego przed nim bezwładnie człowieka. – Historia się powtarza, Caine. – Ano tak. – Mogę cię teraz zabić. Caine nie odpowiedział. – Wiesz, że to prawda. Wiesz, że ta zbroja, ta pałka, nie pomogą ci. Te twoje zapasy też nie pomogą. Nie tym razem. Kiedy zwracasz mi wolność, oddajesz mi swoje życie. Rozumiesz, co to znaczy? – Że jestem skończonym idiotą? – Może umrę tutaj, w Szybie. A może w ogniu w Święto Wniebowstąpienia. Ale jeśli cię teraz zabiję, zabiję człowieka, który wybił Czarne Noże. Honor dla mnie. Honor dla klanu.
– No i? – spytał Caine spokojnym, lodowatym głosem. Czekał. Orbek wzruszył ramionami. – Chyba mam lepszy pomysł. Uklęknął obok Caine’a i zaczął odwijać bandaż z prawego nadgarstka. Skorupa krwi i ropy skleiła materiał z ciałem; musiał szarpnąć, żeby odsłonić ociekające czarną krwią i ropą ciało. – To moja rana odniesiona w walce – powiedział, przytykając kikut do trawionej gangreną nogi Caine’a. – A to twoja. Nasze rany są jednym. Nasza krew jest jednym. – Co ty robisz? Posrało cię?! Orbek odsłonił kły. – Adoptuje cię. – Nie pierdol. – Jesteś teraz Czarnym Nożem. Oddajesz mi swoje życie? W taki sposób je przyjmuję. – Ty jesteś nienormalny! Przecież to ja... – Wiem, co zrobiłeś. Hańba dla Czarnych Noży? Teraz jest także twoją hańbą. Ale od teraz także twój honor to honor klanu. Niezły układ dla Czarnych Noży, co? – Dlaczego miałbym chcieć przystąpić do tego waszego pieprzonego klanu? – Dlaczego? A kogo to obchodzi? – Orbek wstał, szczerząc zęby w uśmiechu. – Klanu się nie wybiera, Caine. Rodzisz się Czarnym Nożem, jesteś Czarnym Nożem. Rodzisz się Haczykowatą Strzałą, jesteś Haczykowatą Strzałą. A teraz powiedz po prostu, że jesteś Czarnym Nożem i pójdziemy zabić strażników, co? Caine leżał na kamieniu. Milczał. – Powiedz – warknął ogrillo. W świetle lampy oczy Caine’a błysnęły dziko. – No dobrze – powiedział w końcu. Jak na człowieka, obdarzonego malutkimi i w gruncie rzeczy bezużytecznymi zębami, całkiem przyzwoicie udało mu się powtórzyć drapieżny grymas Orbeka. – Jak chcesz: jestem Czarnym Nożem.
3 Deliann bardziej poczuł niż zobaczył szurającego nogami, śliniącego się posługacza, który po łukowatym balkonie zbliżał się do drzwi Szybu, niosąc worek czerstwego pieczywa i dzbanek z wodą. Pod jego bladą głową zebrała się ciemna plama potu, który spływał mu po twarzy jak łzy i wsiąkał w zaimprowizowany siennik z ułożonych warstwami zwiniętych koszul, podartych spodni i połatanych szat. Od paru dni mieszkańcy Jamy zaczęli przed przyjściem strażników obdzierać trupy z ubrań i teraz większość najpoważniej chorych więźniów miała przynajmniej namiastkę pryczy, na której mogli czekać na śmierć.
– Zbierzcie wszystkich – szepnął Deliann. – Pospieszcie się. Nie doczekał się odpowiedzi ze strony majaczących na skraju pola widzenia półprzezroczystych cieni. – T’Passe? – Zmusił się do większego wysiłku, usiłując krzyknąć, ale wyszedł mu z tego tylko zdławiony skrzek. – Jesteś tu, t’Passe? Czyjaś silna dłoń ścisnęła go za rękę. – Jestem przy tobie, Deliannie. Obrócił głowę w kierunku, z którego dobiegał głos. Obok niego przycupnął jakiś cień, nieco gęstszy od pozostałych, prawie materialny. Na wpół przesłonił skręcającą się świetlistą siatkę energii, przesłaniającą rzeczywistość Jamy i wszystko, co zawierała. Deliann zmarszczył brwi. Mrużył oczy. – Nocne nici... – wymamrotał. Musiał jej to wytłumaczyć. – Nocne nici czerpią cień z księżyca... Nie, to na nic. Podniósł drżącą rękę i pomasował oczy, usiłując zogniskować wzrok. – Jakby wszystko się rozpadało... T’Passe z westchnieniem kucnęła przy nim. – Bo tak jest – powiedziała, zniżając głos. Deliann ujął jej dłoń w spocone, drżące palce. – Tak się tylko wydaje, ale to pozory. Wszystko się łączy. Wszystko koncentruje się wokół środka, którego jeszcze tu nie ma. Opuchlizna na jego udzie nabrzmiała, poczerwieniała, w końcu pękła. Prowizoryczny siennik, zalany płynącą z niej mleczną ropą, emanował duszącym odorem rozkładu. Ropiejąca rana wyglądała jak krater w martwym ciele, szary i oślizły, wielki jak pięść. Gorączka nie pozwalała się Deliannowi skupić. – To nasza szansa – mówił dalej. – My też możemy zadać cios w wojnie Hariego. – Nie rozumiem. – Nic na to nie poradzę. Deliann westchnął. Słowa były mikroskopem, prawda – planetą. Nawet gdyby umiał opisać maleńki, blady skrawek cienia prawdy, który dostrzegał, czy t’Passe mogłaby zrozumieć? Zwężające się koncentryczne kręgi mocy, przepływające pomiędzy dwoma wszechświatami, coraz ciaśniejsze, coraz wyraźniejsze, zogniskowane w maleńki punkt, gwiazdę tu i teraz; skalarne podobieństwo fraktalnych rzeczywistości, od wzajemnych zależności kwarków po horyzonty zdarzeń wszystkich wszechświatów... Jakimi słowami miał to wyjaśnić komuś, kto nie doświadczał tych wizji bezpośrednio? Próbował zanurzyć się głębiej, poniżej fal gorączki, w spokojne głębiny teraźniejszości, gdzie będzie mógł poczuć wzbierającą burzę, nadciągającą nad cały świat, nad cesarstwo, nad miasto, nad Donżon. Przemoc kłębiła się wokół Sądu, jak rój pszczół wokół jego głowy. Gwałt wdzierał się w ściek pod Szybem, i migocząc, materializował się na balkonie w Jamie;
wzbierał jak ropa we wrzodzie, napinając więżącą go umierającą skórę; narastał w miejscu, gdzie posługacz czekał, aż strażnicy Szybu otworzą mu drzwi. W tym samym punkcie zapłonęła nagle oślepiająco biała pochodnia mocy pochodzącej spoza świata. Płynęły ku niej węźlaste nici czarnego Przepływu, splatające się najpierw w grubsze pasma, potem w sznury, w końcu w liny grube jak cumy, pulsujące wściekłą energią. – Zbierzcie wszystkich – powtórzył szeptem Deliann. – Niech wstaną. Muszą wstać, przypilnujcie ich. To wasza jedyna szansa. – Słyszeliście – burknęła t’Passe, zwracając się do otaczających ją cieni. – Na co czekacie? Część przezroczystych, przenikających się nawzajem cieni zaczęła się oddalać. W całej Jamie cienie nakładały się i pogłębiały, kiedy więźniowie zrywali się z posłań. Skwierczeniu przemocy na zewnątrz Donżonu zawtórował podobny dźwięk w środku. T’Passe nachyliła się nad Deliannem. – Na co czekamy? – Nie na co, lecz na kogo – odszepnął. Fala energii uderzyła go jak nagły atak mdłości. Ledwie mówił. – Caine nadchodzi. Strażnicy zdjęli sztabę z drzwi Szybu. – Deliann... – W jej głosie brzmiała rozpacz. Nadal nie rozumiała. Nie wierzyła. – Deliannie, Caine nie żyje. – Nieprawda. – Ależ tak. Trafił do Szybu dawno temu, z głębokimi ranami nóg. Z pewnością już zmarł. – Wcale nie. Ale i ja się pomyliłem, t’Passe. Caine nie nadchodzi. – Wiem – przytaknęła smutno. Drzwi Szybu otwarły się na oścież. Posługacz zrobił krok w przód. – Caine nie nadchodzi – powtórzył Deliann. – Caine już tu jest.
4 Słychać zgrzyt zdejmowanej sztaby. Orbek szczerzy do mnie kły i waży pałkę w dłoni. Kolczuga opina jego ciało jak skórka zbyt długo gotowaną parówkę. Ja znów jestem goły, ale nie przeszkadza mi to. Mam nóż. Innego ubrania mi nie trzeba. Orbek życzy mi powodzenia: – Umrzyj w walce, Caine. Salutuję mu nożem. – Umrzyj w walce. Szczelina z boku drzwi poszerza się. Do Szybu wlewa się światło.
– Teraz! – wołam. – Ruchy! Jest czas na ostrożność, spryt i rekonesans – ale jest także czas, kiedy trzeba po prostu wejść do akcji. Orbek bierze zamach szeroką, szponiastą stopą i wali w drzwi z taką siłą, że ogłuszyłby byka. Drzwi otwierają się z impetem. W progu stoi przygłup. Rozdziawia gębę, strużka śliny skapuje na podłogę – ale najwyżej przez pół sekundy, zanim Orbek nie zrobi kroku w przód i nie wyrżnie go pałką. Posługacz wyje z bólu i osuwa się na ziemię. Drzwi są otwarte. Więźniowie wylewają się z Szybu. Stojący po bokach wejścia strażnicy nie mają szans użyć pałek. Znaleźliśmy z Orbekiem osiemnastu, może dwudziestu więźniów (głównie ludzi, ale także dwóch pierwotnych i trzy albo cztery ogrille) wystarczająco przytomnych, żeby byli w stanie udzielić sensownej odpowiedzi na pytanie: – Wolisz umrzeć tutaj, w ciemności, czy na górze, w świetle? Strażnicy przy drzwiach padają na ziemię pod naporem tłumu nagich, wrzeszczących, obrośniętych brudem świrów. Inni z łomotem buciorów wybiegają na balkon i pomosty, przepychając się w poszukiwaniu stanowiska, z którego mogliby ostrzeliwać nas z kusz, nie robiąc krzywdy sobie nawzajem. Dwóch więźniów zarzuca sobie moje ręce na ramiona i wynosi mnie na balkon. Orbek biegnie z pięcioma, może sześcioma ludźmi w stronę zwodzonego odcinka schodów. Strażnicy przy drzwiach wykrwawiają się na ziemię. Więźniowie zostawiają ich i zastępują drogę pędzącym w naszą stronę kolejnym wartownikom. – Postawcie mnie przy barierce – mówię. Stawiają mnie przy niskim murku biegnącym wzdłuż zewnętrznej krawędzi balkonu. Strażnicy wrzeszczą na mnie – na nas wszystkich: „ręce do góry”, „nie macie dokąd uciekać” i tym podobne pierdoły. Masa kusz celuje prosto w moją pierś. Cała Jama jest na nogach; wszyscy się na nas gapią, warczą, krzywią się... To jeden wielki żywy granat, który tylko czeka, aż ktoś wyciągnie zawleczkę. Więc ją wyciągam. – Mówiliście, że tam umrę! – Trzydzieści lat ki-ai wyćwiczyło mi głos, który przerzyna się przez zgiełk jak wycie syreny przeciwlotniczej. – A ja powiedziałem, że wrócę! – Szczerzę zęby w wilczym uśmiechu. – Jak brzmi zasada numer dwa? Szaleją niczym sztorm na Atlantyku: wśród ryków i wiwatów pchają się do mnie, ramię w ramię, żywa, żądna krwi masa, która wije się i wzdryga, otrząsając z drzemiącej w stawach ospałości. Strażnicy zwalniają cięciwy. Bełty wbijają się w ciała. Tryska krew, w powietrze fruną kawałki skóry i żółtawe odłamki kości. Padają więźniowie. Jeden z nich, stojący obok mnie, stęka ciężko i zatacza się do tyłu: bełt sterczy mu z poszarpanej dziury w piersi. Orbek jest w dwóch trzecich drogi do zwodzonych schodów, kiedy dostaje w brzuch. Dwóch więźniów przy nim pada, ale on błyskawicznie prostuje się i biegnie dalej.
Takie nieprzebijające pancerza kusze są trochę do dupy, kiedy więzień też ma zbroję. Dziesięć sekund na przeładowanie. Miałem taki luźny plan, żeby wydać jakiś zachęcający okrzyk, dodać im otuchy, ponaglić ich do szturmu na schody – ale żadne słowa zachęty nie przychodzą mi do głowy. Nie jestem Henrykiem V. Ale jestem na tyle dobrym aktorem, że wiem, jak odwrócić uwagę widzów. Wyciągam sztylet, wskazuję nim na Orbeka i wołam: – Patrzcie! Zostawił innych więźniów w tyle. Dwóch z trzech strażników przy windzie wybiega mu na spotkanie, na schody; trzeci stoi przy wyciągarce i napina kuszę. Orbek taranuje pierwszego przeciwnika z impetem futbolowego obrońcy. Z Jamy wznosi się triumfalny ryk. Drugi strażnik bierze ze świstem zamach, żeby uderzyć z góry, ale Orbek bardzo fachowo blokuje cios, tak jak go uczyłem, i wyprowadza proste uderzenie abneko, jakby dźgał parasolem. Strażnik z wgnieceniem na hełmie zatacza się do tyłu. – Kurwa, to nie pojedynek! – wrzeszczę. – Po prostu zabij skurwiela! Pierwszy strażnik zdążył się już pozbierać z podłogi i teraz pałką obija Orbekowi żebra. Ogrillo nie ma miękkiego kaftana pod kolczugą, więc to uderzenie składa go wpół jak zepsutą lalkę, ale przed drugim ciosem robi unik i pałka ześlizguje się nieszkodliwie po ramieniu. Odwraca się do strażnika i klinczuje, uniemożliwiając mu użycie broni. Strażnik czepia się rozpaczliwie zbrojnej ręki Orbeka, chwyta ją mocno i próbuje rozluźnić jej uścisk. Zbyt późno przypomina sobie, że nie walczy z człowiekiem. Ogrille mają kły. Z gardła strażnika dobywa się wysoki, piskliwy wrzask, który zaraz przechodzi w zdławiony bulgot. Orbek zahacza go kłem pod brodę, przebija mu gardło i przyszpila język do podniebienia. Mięśnie na karku poruszają się mu jak u dzika, kiedy szarpnięciem głowy wyłamuje przeciwnikowi żuchwę i uwalnia kieł. Fontanna krwi bryzga mu na policzek. Łapie strażnika jedną ręką za kołnierz, drugą za krocze i podnosi go nad głowę. – Jestem Czarny Nóż! – ryczy w głąb Jamy. – Orbek Czarny Nóż! Ich odpowiedź brzmi jak grzmot. Rzuca przeciwnika z balkonu jak kawał mięsa do klatki lwa. Więźniowie opadają strażnika. Szybko przestaje krzyczeć. Orbek nie jest głupi: smak krwi rozjuszy ich bardziej niż wszelkie moje słowa. Kiedy się odwraca, zakrwawiony, do strażnika we wgniecionym hełmie, ten nagle przypomina sobie, że ma niezwykle ważną sprawę do załatwienia po przeciwnej stronie Jamy. Trzy, może cztery bełty śmigają w powietrzu, wystrzelone przez tych nielicznych strażników, którzy nie stracili całkiem głowy i załadowali kusze, ale przelatują na tyle daleko, że Orbek nawet ich nie zauważa. Facet na moście zwodzonym strzela, kiedy Orbek wpada na schody, ale ogrillo porusza się zwinnie jak bokser wagi średniej: robi unik, bełt tylko zahacza go o czubek ucha i rykoszetuje od barku. Strażnik rzuca kuszę i sięga po pałkę. On też nie jest
w ciemię bity: zamiast rzucić się na oślep na Orbeka, który mógłby go wtedy bez trudu podciąć pałką, cofa się ostrożnie za kołowrót i chowa za nim jak za pawężą. Wie, że musi tylko zająć wroga do czasu przybycia posiłków. Ale Orbek, bystry chłopak, w ogóle nie zamierza się z nim bić. Zwodzi go markowanym uderzeniem w głowę, odciąga od schodów, po czym uderzeniem znad głowy rozłupuje na pół zapadkę blokującą kołowrót. Kiedy strażnik z krzykiem rzuca się na niego, Orbek robi unik i szczerząc zęby w uśmiechu, rozwala zapadkę po drugiej stronie koła zębatego. Most spada jak ostrze gilotyny. Gdybym wiedział, jaki ten sukinkot jest cwany, wybrałbym kogoś innego. Schody uderzają o dno Jamy – i wtedy znajdujący się w niej strażnicy, zamiast marzyć o zapanowaniu nad sytuacją, zaczynają myśleć o tym, jak najszybciej stamtąd spieprzyć. Potop rozwścieczonych więźniów nie ma końca. W Jamie siedzi ponad tysiąc ludzi, którzy nie mają nic do stracenia. Strażnicy dobrze o tym wiedzą. Nie są idiotami. Nie czekają. Zanim pierwsi więźniowie pokonają choćby połowę długości schodów, większość strażników jest już po drugiej stronie okutych mosiądzem drzwi na balkon i pędzi na górę, w stronę Sądu. Donżon jest nasz. Nie. Donżon jest mój.
Bohater powrócił z krainy umarłych. Jak na prawdziwego bohatera przystało, powrócił bogatszy o pewne nadnaturalne dary – posiadał je już wprawdzie wcześniej, lecz dopiero teraz wykroczyły poza granice obowiązujące śmiertelników. Wrócił jak dziecko: bezimienny, słaby, zapłakany. Musiał sprostać wyzwaniu, które czeka wszystkich powracających bohaterów: zapanować nad siłami, które go stworzyły, i pojednać się z ojcem. Inaczej mówiąc: musiał dorosnąć.
DWADZIEŚCIA JEDEN 1 Kiedy jego świadomość znów przecięła się ze światem, leżał na brzuchu na brudnym bruku, z twarzą zwróconą w lewo. Ciepłe jak krew kamienie wrzynały mu się w policzek. Zewsząd słyszał ryk płomieni. Ktoś uciskał mu plecy, wypompowując wodę z płuc. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko zwymiotował wodę zmieszaną z krwią. Polała mu się na prawą rękę. Zacisnął pięść. – Chyba się ocknął – powiedział ktoś. Przez trwającą wieczność lepką, kleistą chwilę nie wiedział, gdzie jest. Śniło mu się, że jest Caine’em i leży okaleczony we własnych odchodach. Przeszywana jęzorami ognia noc niczego mu nie podpowiedziała. Ohydny smród Donżonu wypełniał jego głowę, dopiero teraz jakaś inna, gorzka woń zaczęła go przezwyciężać – ostry, drapiący w gardło odór, kojarzący się z dymem z artańskich maszyn górniczych, które w Transdei pożerały góry. Te same silne ręce przetoczyły go na wznak. Zobaczył dwie obce twarze, a za nimi przesłaniające gwiazdy kłęby czarnego dymu. – Ambasadorze... – Czyjś głos wzniósł się ponad płynny zgiełk pożaru. – Panie Raithe... Słyszy mnie pan? Musimy pana przenieść. Może pan oddychać? Zgadza się, pomyślał. Raithe. Jestem Raithe. Oddychał z wielkim trudem, ale nie umiałby powiedzieć, czy przeszkodą była woda wciąż zalegająca mu w płucach, czy palący żar płomieni. Z otchłani udręczonej pamięci wypłynął na powierzchnię bąbel zapożyczonych wspomnień, jak bańka gazu z bagna – pękł jednak i zniknął, zanim Raithe zdążył go złapać. – Powiedz coś, Raithe. To był inny głos, chrapliwy i zdyszany, jakby rozdarty krzykiem. W pole widzenia Raithe’a ciężkim krokiem weszła nowa postać. Kucnęła przy nim. Szkarłatny blask ognia oświetlił od dołu zatroskaną twarz mężczyzny – jej górna część tonęła w nieprzeniknionych cieniach. Widać było szarą szczecinę na brodzie, jedyne widoczne oko było okrągłe i zaczerwienione, jakby jego właściciel robił wszystko, żeby nie mrugać. Miał na sobie szaty ambasadora Klasztorów, brudne, podarte i poplamione.
– Trzej bracia oddali życie, żeby wyciągnąć cię z rzeki, spod płonącego oleju – mówił dalej. – Trzej dobrzy ludzie. Ostatni dobrzy ludzie. Ostatni, którym mogłem zaufać. Zostałeś mi tylko ty, i to ty udzielisz mi odpowiedzi. – Nachylił się nad Raithe’em i utkwił w nim wygłodniałe spojrzenie. – Czemu miecz jest taki ważny? Co z tobą zrobił? Czym jesteś? Co zrobiłeś temu miastu? Umysł Raithe’a, jak w spazmach, miotał się od słowa do słowa. Nic z tego nie rozumiał. – Panie Damonie... – rzekł ostrzegawczo któryś z braci. – Chodźmy stąd. Tu nam grozi niebezpieczeństwo. Damon odwrócił się do niego gwałtownie, dziko błyskając pożółkłymi zębami. – Najpierw chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia! Nie powstrzymacie mnie! – Cokolwiek powie, na nic się nam to nie zda, jeśli spalimy się tu żywcem – odparował smętnie zakonnik. Damon wydał z siebie iście zwierzęcy warkot i rzucił mu się do gardła. Zderzyli się, upadli i potoczyli po ziemi, znikając Raithe’owi z oczu. Nie za bardzo mógł obrócić głowę, ale słyszał ich stęknięcia, wściekłe przekleństwa i miękkie plaśnięcia kości o ciało. Usiłował przywołać widzenie wewnętrzne, skierować moc tam, gdzie nie sięgał wzrokiem, ale widział tylko zaciskający się krąg płomieni. Chciał się podeprzeć na łokciach, odwrócić, może usiąść. Spróbował. Na próżno. Lewą rękę miał bezwładną. Macając drugą dłonią, natknął się na obszar pozbawiony czucia, sięgający od obrzeży mięśnia piersiowego aż po bark. Całe ramię było martwe jak kawał mięcha w wędzarni. Chciał krzyknąć, ale z jego gardła dobyło się tylko zdławione stęknięcie. Próbował się odczołgać, zapierając się nogami i drapiąc obcasami ziemię – ale odpychał się tylko jedną stopą: lewą nogę miał tak samo martwą jak rękę. Jego usta poruszyły się bezgłośnie: „Pomocy. Błagam, niech mi ktoś pomoże”. Zamiast trawionego przez płomienie własnego ciała zobaczył teraz siebie leżącego bezradnie pod nożami, paznokciami i zębami ludzi, których sprowadzona przez Garrette’a zaraza odarła z człowieczeństwa; zdeformowanych potworów, serca których przepełniały już tylko głód i żądza. Wydawało mu się, że czuje w nozdrzach ich cuchnące rzeźnią oddechy, a na skórze spływającą mu po szyi ciepłą ślinę... Pożar zagłuszył odgłosy walki. – No... – wysapał Damon, nadal niewidoczny. – Załatwione. Oto kara za zdradę. Ktoś jeszcze zamierza kwestionować moją zwierzchność? Raithe zmrużył powieki. Oczy piekły go od łez. Damon znów pojawił się przy nim. Miał krew wokół ust. Ssał otarty knykieć. – Co to jest? – zachrypiał. – Wiem, że ty wiesz, Raithe. Co się z nami dzieje? Jedynym dźwiękiem, jaki udało się Raithe’owi wydobyć z gardła, było zdławione, gulgoczące „Nie... nie...”. Damon stanął nad nim.
– Długo na ciebie czekałem. Nasze losy są nieodwracalnie splecione. To miasto zmieniło się w przytułek dla obłąkanych. Wiesz, dlaczego tak się stało. I wiesz, co muszę zrobić, żeby je ocalić. Jestem pobłażliwy, Raithe, ale moja cierpliwość się kończy. – Dłoń zacisnęła się, jak szponiasta łapa, na odrętwiałej lewej ręce Raithe’a. Na twarzy Damona żądza mieszała się z obrzydzeniem. – Zgłodniałem. Jego twarz wykrzywiła się spazmatycznie. Odepchnął rękę Raithe’a i cofnął się gwałtownie, jak człowiek, któremu na skraju urwiska nagle zakręciło się w głowie. – Dlaczego nie chcesz mi pomóc, Raithe? Wiem, że możesz to zrobić. Nie rozumiem, dlaczego mi odmawiasz... Odmawiam? Raithe był wściekły. Spójrz na mnie! Spojrzysz czy nie? Co dokładnie mam zrobić?! – To coś w wodzie? – spytał półgłosem Damon. Wykręconą, zdeformowaną dłonią pogłaskał pozbawiony czucia lewy policzek Raithe’a. – Wiem, że zostaliśmy otruci. Nie wiem jednak, gdzie znaleźć czystą wodę. To nasza jedyna nadzieja, Raithe. Jedyna nadzieja dla miasta. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? – Damon pochylił się i odwrócił głowę w bok. – Jestem taki spragniony... – wyszeptał. Raithe mógł tylko wytrzeszczyć oczy i walczyć z miażdżącą mu pierś paniką. – Chodzi o krew, prawda? – powiedział znienacka Damon. Znów spojrzał na Raithe’a. Oczy pałały mu ogniem. – To dlatego nic nie mówisz. Rozumiem. Czysta woda na nic się nie zda, na to już za późno. Musimy znaleźć krew. Czystą krew. Krew to życie. Musimy pić krew. Musimy wzmocnić się esencją życia. Znowu złapał Raithe’a za bezwładną rękę – ale tym razem przysunął ją sobie do ust, które wykrzywiły się w grymasie głodu połączonego z odrazą. – Twoja krew, Raithe? Czy to twoją krew musimy wypić? Krew człowieka, który stał się bogiem? Czy to dlatego nie chcesz mi powiedzieć? Dlatego chcesz, żebyśmy wszyscy umarli? Nie chcesz się z nami podzielić swoją krwią? Krew, pomyślał Raithe. Krew jest odpowiedzią... Ale wspomnienia wciąż mu się wymykały. Dowiedział się czegoś o krwi, czegoś ważnego. Skąd? Bogini. Od bogini. Zaraz po tym olśnieniu poczuł rozsadzające pierś zadziwienie: kiedy przestała być dla mnie Królową Aktirich i stała się po prostu boginią? Tak, teraz pamiętał. Nie był w stanie ogarnąć wszystkiego, czym się z nim podzieliła – ale wszystkiego nie potrzebował. Wystarczył mu skrawek, rąbek świadomości. Krew... Przypomniał sobie, o co chodzi z krwią. Damon wgryzł mu się w nadgarstek, szarpnął, rozdarł ciało, ale Raithe prawie go nie zauważał.
Mogę go ocalić. Mogę ocalić ich wszystkich. Łzy, które teraz pociekły mu po policzkach, były łzami wdzięczności. Damon oderwał umazane krwią wargi od jego przegubu. – Boli? Przepraszam, Raithe. Naprawdę jest mi przykro, ale muszę się napić twojej krwi, bez niej umrę, a kiedy umrę, upadnie ambasada, a po niej Klasztory i cesarstwo. Całe moje życie pójdzie na marne. Na marne, rozumiesz? Nie, oczywiście, że nie rozumiesz. Jesteś za młody. Za młody i za silny, żeby pojąć poczucie daremności, które depcze człowiekowi po piętach, doganiając go z każdym rokiem, z każdym miesiącem, z każdym dniem... Raithe zebrał całą siłę woli i przywołał myślodłoń, żeby poruszyć ciałem jak kukiełką. Zmusił wargi i język do formowania słów: – Nnnie, Dammmonie... Rozzzumiemmm... I mogę ci pooomóc... – Naprawdę? Zrobisz to? – Oczy starca zapałały nadzieją. – Co mam zrobić? Czego ci trzeba? – Nnnie moja krrr... – wykrztusił Raithe. Wziął głęboki wdech, starając się mówić wyraźniej. – Krew. Potrzebna ci... – Skupił się na kierowaniu ruchami języka i ust, żeby wypowiedzieć słowa, które ocalą świat. – Krew Caine’a.
2 Zwisał głową z w dół z czyichś szerokich barów. Zębami i paznokciami czepiał się resztką sił świadomości. Szarymi jak zimowe niebo oczami widział tylko brudną od oleju kamienną posadzkę i nogi niosącego go zakonnika. Niewidzialnymi oczyma umysłu widział wszystko. Damon prowadził grupkę Ezoteryków, przemierzając zgliszcza w przypadkowych, nierytmicznych zrywach, prześlizgując się pomiędzy ścianami ognia i przemykając po śliskim od oleju bruku. Na przystani za ich plecami pierwsze domy zaczynały się walić w gruzy. Co chwila musieli kryć się w ciemnych zaułkach przed gromadami mijających ich biegiem żołnierzy uzbrojonych w kubły. Ani żołnierze, ani wspomagający ich cywile nie próbowali już ratować pojedynczych budynków – co najwyżej starali się ograniczyć rozprzestrzenianie się płomieni. Piaskiem gasili płonący olej, ale pożar pokonywał tworzone w ten sposób zapory, skacząc z dachu na dach i ze ściany na ścianę, a po jakimś czasie przesiąkał także przez piasek i na nowo stawał w ogniu. Zresztą żołnierze i cywilni ochotnicy walczyli nie tylko z pożarem, ale także – zdarzało się – ze sobą nawzajem. Najmniejsze nieporozumienie mogło prowadzić do rozlewu krwi; przemoc była bardziej zaraźliwa od choroby, która do niej doprowadziła. Może do bitki trzeba dwojga – ale do ataku wystarczy jedno. Tak jak i do morderstwa. Zwycięzcą w tych wszystkich potyczkach był pożar.
W mrocznych głębinach duszy Raithe czuł nadciągający z górnego biegu rzeki cień, obojętny, ślepy, bez twarzy. Nie umiałby powiedzieć, jaki zmysł podsuwa mu tę wizję – była to jeszcze jedna pozostałość po walce, jaką bóg i bogini stoczyli w jego umyśle – czuł jednak, z pewnością pozbawioną wszelkich wątpliwości, że ma rację. Nadchodzili Artanie. Ezoterycy wbiegli na Most Rycerzy i zatrzymali się w najwyższym punkcie łuku. Przed nimi, przy końcu kamiennego przęsła, zbita z masywnych belek zwodzona część mostu zmieniła się w gęsty las dębów o rozczapierzonych jak pajęcze odnóża konarach. Gałęzie drzew ociekały lśniącym olejem. – Damy radę – uznał zdyszany Damon. Odwrócił się do swoich ludzi. – Ty... – Wskazał jednego z nich. – Jesteś najsilniejszy. Będziesz niósł ambasadora. Wy dwaj, macie mokre szaty. Zdejmijcie je i owińcie go nimi. Gdyby pożar zaskoczył nas na moście, wilgotny materiał przynajmniej częściowo go ochroni. Słuchając tej przemowy, Raithe zrozumiał: Damon mógł być opętany obłąkańczą żądzą mordu, ale pozostał Damonem. Znowu przywołał myślodłoń i zabrał głos, chociaż był tak wyczerpany, że poruszanie ustami wydało mu się równie trudne, jak żonglowanie wielkimi głazami. – Nnnie... – stęknął. Wpatrzony w nienaturalny gąszcz dębów Damon udał, że go nie słyszy. – Reese, zrób zwiad przy skraju mostu, z lewej strony. Rhoole, ty idź na prawo. Cole pójdzie środkiem. Musimy znaleźć najszerszą ścieżkę, jaką się da. Inaczej nie przeżyjemy. – Nnnie... – powtórzył Raithe. – Zossstawcie mnie tutaj. – Mowy nie ma – odmruknął z roztargnieniem Damon. – Jesteś obywatelem Klasztorów, znalazłeś się w niebezpieczeństwie... – Zossstawcie mnie tutaj. – Raithe podniósł głos. – To... rozzzkaz. Damon okręcił się na pięcie i złapał go za kark. Ścisnął z miażdżącą siłą i podniósł go do pionu nad ramieniem niosącego go brata zakonnego. Przysunął się tak blisko, jakby zamierzał go ugryźć. – Nie waż się wydawać przy mnie rozkazów! – warknął. – Nigdy! Zrozumiałeś? To ja tu rządzę. Raithe spojrzał na niego z twarzą kompletnie bez wyrazu. – Nnnie... Wcale nie rzrzrządzisz. – Rada Braci nadała mi uprawnienia... – Odbieram ci je. – Nie masz prawa! Raithe z każdą chwilą coraz lepiej panował nad ustami i językiem. Mógł już przemówić z większym naciskiem.
– To mmmnie... Rada wybrała na... ambasssadora. To jjja zostałem wysssłany do Artan. Do... Aktirich. Caine teżżż jessst... Artaninem. A to... – Słabym skinieniem ręki wskazał płonące miasto. – To dzieło Artan. – Nadludzkim wysiłkiem woli zmusił się do wypowiedzenia następnych słów, tak wyraźnie, żeby nie pozostawiały cienia wątpliwości: – Jestem wyłącznym przedstawicielem Klasztorów w kontaktach z Artą... i Aktirimi. To jjja... tu dowodzę. Damon spojrzał mu prosto w oczy. W brudnej, podartej szacie, z twarzą ociekającą krwią wyglądał raczej żałośnie niż dostojnie. – Złożę protest w tej sprawie – zapowiedział. – Przed Radą. – Śśśmiało... Ale na rrrazie czuj się odwwwołany. Damon rozluźnił uścisk, spuścił wzrok i cofnął się. Raithe poklepał niosącego go zakonnika. – Połóżżż mnie. Braciszek posłuchał go i delikatnie złożył na kamiennym moście. – Dammmonie? Odpowiedź była przytłumiona, jakby Damon miał kłopot z jej wyartykułowaniem, ale całkowicie zrozumiała: – Do usług... mój panie.
3 Raithe wydał nowe rozkazy tak szybko, jak pozwalały mu na to nadwątlone siły. Ezoterycy pomknęli biegiem po Moście Rycerzy, a on przymknął oczy. Tak wiele przeszedł, był taki zmęczony... Damon odprowadził zakonników tęsknym spojrzeniem. – Nadal nie rozumiem – poskarżył się jak zagubiony chłopczyk, który zabłądził w lesie. – Jak chcesz nas ocalić? – Pommmóż mi... wssstać – powiedział bez entuzjazmu Raithe. Damon przyklęknął i zarzucił sobie na szyję jego bezwładne ramię. Powoli, współpracując, zdołali postawić Raithe’a na nogi. – Co teraz zrobimy? Dokąd pójdziemy? – W łamiącym się głosie Damona było słychać łzy. – Boję się... Boję się, że nie będę miał siły cię nieść, Raithe. Przykro mi, ostatnio źle się miewam. Słyszałeś o tym? – Do Sssądu – wysapał Raithe. – Krrrew... Caine’a... – Jak tam wejdziemy? Sąd na noc zamykają, a jest zbudowany jak twierdza. Musielibyśmy mieć machinę oblężniczą... – Pokażżżę ci... jak.
Raithe wyciągnął przed siebie myślodłoń. Bez najmniejszego wysiłku znalazł to, czego szukał. Ta sama nadnaturalna, zaskakująca kinestezja, dzięki której wyczuł zbliżanie się Artan, sprawiła, że ten gest był równie naturalny jak sięgnięcie po omacku jedną ręką do drugiej. Na powierzchni płynącej w dole rzeki płomienie nagle podskoczyły i się rozstąpiły. Wzburzona woda wygładziła się w idealnym kręgu, jak górskie jezioro w bezwietrzny dzień, i ze środka tego kręgu wzniósł się miecz świętego Berne’a. Raithe chwycił miecz i wyciągnął go poprzez ogień, dym i mrok. Gdy tylko jego palce zacisnęły się na rękojeści, ostrze ożyło i eksplodowało mocą, która przepłynęła wzdłuż całej ręki Raithe’a i rozkwitła kulą żrącego kwasu w głębi piersi, z lewej strony – a on to poczuł. Dotknięcie Kosalla połączyło w jego ciele coś, co wcześniej uległo zerwaniu. Odepchnął Damona, stanął pewnie na nogach i wzniósł miecz ku niebu. Moc promieniała z klingi jak światło błyskawicy. No dobrze, pomyślał. Niech tak będzie. Opuścił miecz. Poświata przygasła. – Nie potrzebujemy machin – powiedział z ponurą satysfakcją w głosie. – Chodź, Damonie. Damon zawył jak zwierzę, z bólu i przerażenia. Zatoczył się do tyłu, drapiąc szponiastymi palcami pierś i barki. Osunął się na kolana i zaczął zdzierać ubranie. Z trudem łapał oddech, jego krzyk stawał się coraz bardziej rwany i chrapliwy. Raithe w okamgnieniu doskoczył do niego. Na szacie Damona pojawiła się wilgotna plama czarnego oleju, wielkości męskiej pięści. Zanim Raithe zdążył się zastanowić, skąd się wzięła, ciało pod materiałem zaczęło dymić, tlić się, aż buchnęło płomieniem. Damon szarpał na sobie ubranie, ale w ten sposób rozsmarowywał olej na dłoniach, gdzie natychmiast pojawiały się pęcherze, pękające, zanim skóra zdążyła się dobrze napiąć. Palce zaczęły mu nabrzmiewać, z ich czubków sączył się gryzący dym. Raithe złapał szatę Damona, odciął połowę szybkim ciosem Kosalla i zerwał resztę. Zwiniętą w kłąb tkaniną zaczął wycierać mu tułów i ręce – ale jedną ręką, gdyż bał się wypuścić miecz. W końcu Damon osunął się do pozycji leżącej i skulił na zimnym bruku w pozycji płodu, wokół poparzonego torsu, dygocząc z bólu i zalewając się łzami. Raithe wpatrywał się tępym wzrokiem w trzymany w ręce kłąb materiału. To, co widział, nie mieściło mu się w głowie: szata Damona była prawie cała przesiąknięta olejem, który skapywał z obszarpanego rąbka tkaniny na bruk mostu. Upuścił szatę, która z wilgotnym plaśnięciem wylądowała na kamieniach. Podniósł lewą rękę i przyjrzał się jej podejrzliwie. Obrócił dłoń w jedną stronę, w drugą, lecz bezskutecznie
wypatrywał choćby skrawka ludzkiej skóry w idealnie czarnej, oleistej rękawicy. Zacisnął pięść. Z porów skóry popłynął gęsty jak syrop czarny olej ślepego boga.
4 Raithe położył Damona na stopniach przy wejściu do Gmachu Finansów, naprzeciw Sądu, po drugiej stronie Dziesiątej. Damon westchnął słabo i skulił się na śliskim od oleju kamieniu. Wpatrywał się pusto w przestrzeń, wzrokiem typowym dla człowieka czerpiącego siłę z Autodyscypliny. Raithe cofnął się głębiej w cień. Trzymany w opuszczonej ręce Kosall buczał i wibrował na wysokości jego uda. Ulicą Dziesiątą przewalały się tłumy – ludzie z plecakami i zawiniątkami, pchający lub ciągnący wózki, ściskający rączki dzieci lub smycze domowych pupilów, miotający się to tu, to tam, zapłakani lub wściekli, wykrzykujący imiona, których w ogólnym zgiełku nikt nie mógł usłyszeć. Mosty Głupców i Złodziei płonęły, podobnie jak wiele domów, sklepików i warsztatów, toteż mieszkańcy, zgarnąwszy bezcenny dobytek w ramiona, uciekali na zachodnią stronę Starego Miasta – gdzie odkrywali, że Most Rycerzy także stoi w płomieniach. Dąbrowa, która wykiełkowała z jego zwodzonego przęsła, zajęła się ogniem zaledwie w kilka sekund po tym, jak Raithe przeniósł Damona na drugi brzeg i w tej chwili jedyna droga ucieczki z wyspy prowadziła długim łukiem Mostu Królów – a Mostu Królów pilnowała kompania ciężkiej piechoty i dowodzący nią zawzięty kapitan nie zamierzał wpuścić bandy potencjalnych szabrowników na Południowy Brzeg. Pożar pełzł wolno na zachód: krętymi uliczkami, po spiczastych dachach, przez rowy z wodą i pod chodnikami z desek – wszędzie tam, gdzie wzmagały go nieregularne podmuchy wiatru. Całe miasto na wschód od Drogi Łotrów płonęło. Napierający ogień spychał coraz więcej mieszkańców w głąb dzielnicy finansowej, a panika zbierała pierwsze śmiertelne żniwo: zdarzało się, że ciżba rozstępowała się i odsłaniała ofiary – stratowane, zabite pałką, podstępnie zadźgane nożem. Sama rzeka objęła ognistymi ramionami Stare Miasto ze wszystkich stron: napływający z jej biegiem olej otoczył wyspę płonącą fosą. Kosall drżał w lewej dłoni Raithe’a. Drobniutkie krople oleju ściekały z niego nieustannym deszczem. Raithe patrzył, jak spadają na ziemię. Jak przez mgłę przypomniał sobie cierpienie swoje i bogini, kiedy czarny olej popłynął po raz pierwszy. Prawa połowa jego ciała – ta czysta – była poparzona, pokryta pęcherzami, obrzmiała i zesztywniała jak sparzone mięso. Fakt, że nie czuje specjalnego bólu, dodatkowo go przerażał. Głęboko pod czaszką, gdzieś za oczami – jak ledwie słyszalna, ale uparta melodia, zapętlona w obsesyjnym cyklu w otchłani mózgu – tętniły życia wszystkich istot we władzy rzeki, jak duchy, ale nie zmarłych, tylko żywych. Najwyraźniej rozbrzmiewały żywoty ludzi
stłoczonych wokół niego, na ulicy. Wyczuwał obecność jakichś mężczyzn – żołnierzy, jak się domyślał – w gmachu Sądu. Niewyraźnie, jak postrzegane kątem oka powidoki, odczuwał lęk i złość zakonników, którzy kilka przecznic dalej, w klasztornej ambasadzie, zbroili się i barykadowali. Wybuchały wśród nich bójki, w wielu pokojach spoczywały zwłoki ofiar morderczego wirusa. Wyczuwał również obecność innych duchów: przerażonych i kulących się ze strachu za zamkniętymi okiennicami; obłąkanych i chichoczących potępieńczo ustami umazanymi krwią; nawet paru spokojnych, wygodnie obojętnych, pochrapujących w pościeli nieskażonej żadnym złym snem, z dala od pożarów i szaleństwa, które objęły miasto w posiadanie. Wyczuwał także duchy pod ziemią – duchy podludzkie, dzikie i przerażające, od których roiło się w jaskiniach. Czuł obecność ich obłąkanej królowej, słyszał, jak jej mordercze rozkazy rozbrzmiewają dudniącym echem w sercach ogrów i pierwotnych, trolli i drzewinków. Oczami wyobraźni widział, dokąd zmierzają; czuł ich mordercze zamiary i zdawał sobie sprawę, że jeśli zamarudzi, w Cainie może zostać za mało krwi, żeby ocalić świat. Przerażał go również widok po drugiej stronie ulicy: drzwi Sądu były otwarte, a na werandzie, u szczytu szerokich schodów, stali na straży dwaj ciężko opancerzeni funkcjonariusze Bożych Oczu. Fasada gmachu pulsowała pomarańczowym odblaskiem pożaru i połyskiwała czarnym olejem. Oplatający ją dawniej bluszcz zmienił się w gąszcz zdrewniałych, sękatych pnączy, gnijących teraz i ociekających olejem, który gęstymi falami zalewał szeroką werandę. Zaniepokojeni żołnierze Bożych Oczu przestępowali z nogi na nogę, starając się nie wdepnąć w maź, i co chwila rzucali nerwowe, tęskne spojrzenia na zatłoczone ulice, jakby tylko strach przed losem gorszym niż śmierć w pożarze powstrzymywał ich przed zejściem z posterunku. Listę przyczyn lęku Raithe’a uzupełniał fakt, że wiedział, co ich tak przeraża. Czuł to. Ten sam zmysł, który ostrzegł go o zbliżaniu się Straży Artańskiej, podpowiadał mu, że w budynku Sądu kryje się coś ogromnego, mrocznego, wściekłego; zraniona bestia, wygłodniała, milcząca, liżąca rany. Boże Oczy bały się jej, nie wiedząc o tym, że same są jej członkami. Raithe bał się jej dlatego, że dokładnie wiedział, czym jest. Poczuł, jak mroczna moc przepływa przez miecz wprost do jego mózgu, i zagarnął ją dla siebie. Moc to moc, pomyślał. Potrzebuję każdej odrobiny. Skoncentrował się na bramie, którą bogini zatrzasnęła w jego umyśle – i którą dotknięcie miecza otworzyło na nowo. Zwrócił przeciw niej swoją wolę i roztrzaskał ją na kawałki, żeby nigdy więcej nie dało się jej zamknąć. Będzie cierpiał ból, gdy armia szczurów wgryzie mu się w trzewia. Pozwoli się naznaczyć stygmatem czarnego oleju. Skromna pokuta za jego wielkie grzechy.
Przesunął dłoń na rękojeści i ujął Kosalla za jelec. Nieziemski pomruk klingi ucichł. Raithe w dalszym ciągu mógł zacisnąć lewą pięść, a lewa noga utrzymywała ciężar ciała. Ostrożnie, starając się nie dotknąć rękojeści, wsunął miecz za pas. – Damonie? – Postawił półprzytomnego Damona na nogi i mocno nim potrząsnął. – Ocknij się, Damonie. Obudź się. To rozkaz. P.o. ambasador powoli otworzył oczy i zogniskował wzrok. – Tak...? Na jego twarzy odmalował się powracający ból. Objął rękami nagą, poparzoną pierś, jakby zrobiło mu się zimno. Z ubrania zostały mu tylko spodnie i buty. – Tak... Raithe? Jesteś Raithe, prawda? Co... co... Jestem ranny, Raithe – poskarżył się. – Muszę wrócić do ambasady. Jestem ranny, a oni mnie tam potrzebują. Raithe splótł palce obu dłoni i w specyficzny sposób dostroił umysł. Olej wypływający z jego lewej ręki parzył prawą, skóra skwierczała i dymiła, ale jego mózg idealnie panował nad ciałem. Ten ból również mógł zaakceptować, nawet przyjąć go z radością – a kiedy to uczynił, stwierdził, że akceptuje także swój strach. I strach, tak jak wcześniej ból, stał się po prostu jednym z faktów. – Zostań tutaj i czekaj na żołnierzy z ambasady – powiedział. – Kiedy się zjawią, obejmiesz dowództwo. Macie zabezpieczyć Sąd. Zająć go, utrzymać i nikogo nie wpuszczać, dopóki nie dostaniecie bezpośredniego rozkazu ode mnie lub od kogoś, o kim będziesz wiedział z całą pewnością, że reprezentuje Radę Braci. Zrozumiałeś? – Ale... – Czy zrozumiałeś moje rozkazy? – Tak... Tak jest, ekscelencjo. Ale... ale... Raithe zostawił go przy drzwiach i wyszedł na ulicę. Większość ludzi zeszła mu z drogi, a tych, którzy tego nie zrobili, odsuwał czubkami palców lewej ręki. Ich wrzaski i dym unoszący się z oparzeń w zupełności wystarczyły, żeby utorować mu drogę. – Ale... – zawołał za nim Damon. – Twoje rozkazy... równają się wypowiedzeniu wojny! – Wojna już wybuchła – odparł Raithe półgłosem, jakby mówił do siebie, nie do Damona. – Musimy działać. Wszedł na schody Sądu, gotowy stawić czoło Bożym Oczom.
5 – Tu nie wolno wchodzić – powiedział jeden z żołnierzy, kiedy Raithe podszedł bliżej. Raithe stanął na brudnej od oleju werandzie, zachowując niegroźną, bezpieczną odległość pięciu kroków od drzwi. – Dlaczego? – zapytał spokojnie.
– Wracaj na ulicę, brachu. – Drugi strażnik wskazał czubkiem miecza kłębiącą się masę ludzi. – Wstęp wzbroniony. – Ale ja chcę wejść do środka. – Zjeżdżaj stąd. – Żołnierz podszedł do Raithe’a, unosząc nieco miecz. – Po zmierzchu Sąd jest zamknięty. Jazda stąd. – Drzwi są otwarte. – To nie twoja sprawa... – zaczął strażnik. Raithe znowu splótł palce, ignorując skwierczenie przypalanej skóry, i przerwał mu: – Powiedz mi, dlaczego drzwi są otwarte? – To rozkaz Patriarchy – odparł żołnierz. – Ostatnio bardzo nie lubi, jeśli drzwi zostaną zamknięte, kiedy jest w środku... – Dorrie! – Jego towarzysz wytrzeszczył oczy. – Zwariowałeś?! – O co ci chodzi? – Rozkaz Patriarchy? – powtórzył Raithe. – Dorrie, zamknij dziób – powiedział drugi strażnik. Zastąpił drogę Raithe’owi i wycelował miecz prosto w jego brzuch. – A ty spadaj. I niczego nie słyszałeś, jasne? Patriarchy wcale nie ma ani tutaj, ani nigdzie w pobliżu. Jeżeli będziesz rozpowiadał co innego, znajdę cię i zabiję. – Mówił jednak z mniejszą pewnością siebie niż przed chwilą, nie odrywając wzroku od pokrytej olejem lewej ręki Raithe’a. – A w ogóle... – Z dezaprobatą zmarszczył brwi. – Lepiej umyj ręce. Przecież to świństwo jest niebezpieczne. Chyba o tym wiesz? Znacznie lepiej od ciebie, pomyślał Raithe. Znów splótł palce. – Jestem Raithe, ambasador Klasztorów. Patriarcha mnie wezwał. Bezzwłocznie zaprowadź mnie do niego. – Ale... ja... – zająknął się strażnik. – Ekscelencjo, ten strój... ja nie... – Bezzwłocznie – powtórzył Raithe i nie czekając na odpowiedź, wyminął strażników i wszedł do Sądu. – W kaplicy! – zawołał za nim żołnierz. – Jest w kaplicy. Ja muszę... zostać... na posterunku, nie mogę... – Trafię – zapewnił go Raithe i zagłębił się w mrok. Atrium budynku było olbrzymią grotą cienia, poznaczoną tańczącymi pomarańczowymi krzyżami w miejscach, gdzie przez krzyżokształtne otwory okienne wpadał do środka blask coraz bliższego pożaru. Raithe przemierzył je, kulejąc i wsłuchując się w dudniące echo własnych kroków. Bywał w Sądzie wielokrotnie, kiedy w dzieciństwie pracował jako goniec Kuriera Cesarskiego – Wiadomości, by w ten sposób pomóc ojcu opłacić koszty swojej edukacji w szkole przy ambasadzie. Teraz jednak, kiedy oglądał znajomy gmach pogrążony w szarpanym płomieniami cieniu... i ten zapach...
Sąd zawsze specyficznie pachniał: wonie perfum, pudrów i olejków kwiatowych używanych przez dostojnych sędziów zmieszały się w nim z odorem potu przerażonych podsądnych i razem na trwałe wsiąkły w mury. Dla Raithe’a to zawsze był zapach sprawiedliwości. Teraz w Sądzie śmierdziało gnijącymi roślinami i płonącym olejem. Kaplica dawniej była poświęcona Prorithunowi, bogu nieba, strażnika ludzkich przysiąg i obrońcy ankhańskiego prawa. Sędziowie modlili się w niej i oczyszczali przed rozprawą. Zawsze był tu obecny kapłan Prorithuna, władny – z mocy boga – udzielać im jego błogosławieństwa, by uodpornić ich (tymczasowo) na wpływ magicznych perswazji i przymuszeń. Z czasem Prorithun przestał rządzić w ankhańskich sądach, ale kaplica pozostała – tyle tylko, że jej patronem stał się Ma’elKoth. Prowadzące do niej drzwi również były otwarte – i pilnowane przez dwóch strażników Bożych Oczu. – Ej, ty! – odezwał się jeden z nich, głosem władczym, ale ściszonym, jakby się bał, że ktoś go podsłucha. – Nie wiem, jak się tu dostałeś, ale masz natychmiast wyjść. Już cię tu nie ma. Raithe przystanął w słupie ognistego blasku, który połowę jego ciała malował szkarłatem. Reszta sylwetki ginęła w półmroku. Splótł palce. – Jestem ambasadorem... – Guzik mnie obchodzi, kim jesteś, koleś. – Żołnierz ruszył w jego kierunku. Plamy światła przepływały po nim jak zmarszczki po wodzie, gdy szedł długim korytarzem. – Liczę do trzech, a potem cię zabiję. Raz. Raithe zmarszczył brwi. Czyżby wciąż utrzymywała się tu moc Prorithuna? Ułożył inaczej palce. – Schowaj miecz – powiedział. – Dwa. – Dobrze ci radzę, zabieraj się stąd – wtrącił się drugi strażnik. – On nie żartuje. Raithe uspokoił nerwy. Westchnął, przeniósł ciężar ciała na palce i bez entuzjazmu sięgnął po Kosalla. – Nie chcę walczyć. – Twój problem. – Żołnierz znajdował się o krok od niego, kiedy powiedział: – Trzy. Ale nie zaatakował. Może dopiero z tej odległości dostrzegł śmierć w smutnych, lodowatych oczach Raithe’a. – Wasza Świetlistość?! – zawołał Raithe. – Wasza Świątobliwość, to ja, Raithe... Ambasador Raithe. – Taa, jasne... – mruknął strażnik. – Wasza Świetlistość, musimy porozmawiać!
Zza otwartych drzwi kaplicy dobiegł dudniący skrzek, od którego zawibrowały ściany pustej sali: – Odejdź. – Słyszałeś, co powiedział, koleś. – Strażnik ostrożnie przysunął się bliżej i wziął zamach mieczem w taki sposób, jakby kijem straszył bezpańskiego kundla. – Wasza Świetlistość, chodzi o Caine’a – mówił tymczasem Raithe. – Musimy porozmawiać o Cainie. Przez długą, bardzo długą chwilę nikt się nie poruszał. – Przepuśćcie go. Strażnik cofnął się i skinieniem miecza dał Raithe’owi znak, żeby wszedł do kaplicy. Raithe przeszedł obok niego, nie zaszczyciwszy go spojrzeniem, gdy nagle wyczuł poruszenie tej głodnej, zranionej bestii. – Nie rób tego – powiedział. Zatrzymał się. Czekał. Olej wyciekający z jego lewej pięści skapywał gęstymi kroplami na podłogę. Stojący za jego plecami strażnik powoli opuścił uniesiony do ciosu miecz. – Nie przestraszysz mnie. – Nie – zgodził się Raithe, nie odwracając się. – Ale mogę cię zabić. Chociaż wcale tego nie chcę. Bestia znów się poruszyła – ale tym razem czuł, jak się uspokaja, rozluźnia, wycofuje. Skinął głową i ruszył dalej.
6 Wysoko sklepiona kaplica jarzyła się słabym, rozproszonym odblaskiem pożaru, sączącym się przez witraże i zalewającym rzędy tapicerowanych klęczników po dwóch stronach przejścia. Ruch i pulsowanie światła nadawały pozorów życia dwakroć wyższej od człowieka kamiennej figurze Ma’elKotha, stojącej w prezbiterium. Przed ołtarzem leżał kłąb brudnych szmat, cuchnących olejem i dymem. Raithe stanął nieruchomo w transepcie i podniósł wzrok na boga. Z prawego oka spłynęła mu łza; ściekła bruzdą wokół kącika ust i bezgłośnie skapnęła z brody. Nagle poczuł się stary, bardzo stary. Powoli, z trudem przyklęknął na jedno kolano, spuścił głowę. Zacisnął w pięść prawą – czystą – dłoń, uderzył się nią w pierś nad sercem i wyciągnął rękę z otwartą dłonią w stronę posągu. Ojcze, wybacz mi, modlił się. Nie miałem wyboru. Łzy zakłuły go w oczy. Wybacz.
Ale w głębi jego serca płonął tajemny żar. Nawet łza, która stoczyła się po policzku, wydała mu się wymuszona, udawana. Czym się stałem? – Raithe... Głos dobiegał z prezbiterium. Raithe otworzył oczy i stwierdził, że łachmany u stóp ołtarza rozwinęły się, odsłaniając brudną, pożłobioną znużeniem twarz. Szmaty poruszały się i falowały w paskudny, nieprzyjemny sposób, jakby okrywały jakiegoś morskiego stwora o miękkich kościach, niewiele różniącego się od worka galarety. – Wasza Świetlistość... – powiedział Raithe. – Dziękuję, że zechciałeś mnie przyjąć. Łachmany zadygotały i z wolna wyprostowały na wysokość człowieka. – Wiem, po co przyszedłeś. Wątpię, pomyślał Raithe. – Chcę ocalić miasto – odparł, nie wstając z klęczek. – I całe cesarstwo. – Nie kłam, Raithe. – Rozedrgane szmaty ruszyły środkiem nawy w jego stronę. – Wszyscy mnie okłamują. Nie rozumiem, dlaczego wszystkim się wydaje, że nie znam prawdy. – Spomiędzy łachmanów wynurzyła się sztywna jak u trupa ręka, nieruchomym palcem wskazując pierś Raithe’a. – Chodzi ci o Caine’a. Od początku z nim współpracujesz. – Mogę pomóc Waszej Świetlistości. Mam lekarstwo. Mogę uleczyć Waszą Świetlistość. – Nie łżyj! – Dłoń szarpnęła się gwałtownie, jakby rzucając klątwę. – To ty przedstawiłeś mi ten plan, ten pomysł, żeby go tu ściągnąć. Przybyliście razem. To ty zesłałeś go na mnie i moje miasto. To wszystko... – Ręka zatoczyła krąg, ogarniając bezgraniczne zniszczenia miasta i rozciągającego się dookoła cesarstwa. – To twoje dzieło. Twoja wina, Raithe! – W powietrze pofrunęły białe drobinki śliny. – Twoja! Twoja! Twoja! Przy każdym kolejnym słowie wymachująca oskarżycielsko dłoń znajdowała się coraz bliżej. Raithe’owi nie pozostało nic innego, jak tylko pochylić głowę jeszcze niżej. Utkwiwszy wzrok w poplamionym olejem rąbku szaty, skrywającym dwie poranione, krwawiące stopy, odparł: – Wasza Świetlistość, proszę... Okrzyki przeszły w na wpół artykułowany wrzask, wezwanie dla Bożych Oczu. Odpowiedział mu tupot obutych stóp. Wielu stóp. – Istnieje lekarstwo. Jest jeszcze szansa dla Waszej Świetlistości, tak jak dla cesarstwa... Sztywna ręka wycelowała w dół, prosto w jego głowę. – Aresztować go! Aresztować i zabić! – ...i dla całej ludzkości – dokończył półgłosem Raithe. Ze wszystkich stron otoczyły go skórzane buciory, z których wyrastały kolcze nogawice. – No, koleś, doigrałeś się. Oddaj ten miecz. Raithe wstał. Otaczało go pięciu strażników z obnażonymi mieczami, za ich plecami stało jeszcze trzech dalszych. Bestia miała go w garści.
– Miecz, kolego. Nie będziesz walczył z nami wszystkimi. Raithe podniósł smoliście czarną lewą pięść. Prawą trzymał o cal od rękojeści Kosalla. – Owszem, będę. – To przegrasz. Raithe gwałtownie rozprostował palce lewej dłoni tuż przed twarzą strażnika, który się odezwał. Kropelki czarnego oleju bryznęły żołnierzowi w twarz. Raithe drugą ręką obrócił Kosalla w taki sposób, żeby budzące się do życia ostrze od razu przecięło pas. Jeden ze strażników, ten ochlapany olejem, runął na wznak, wyjąc z bólu, gdy wokół oczu wybuchły mu płomienie. Drugi gapił się tępo na kikut miecza, odciętego na grubość palca powyżej jelca. Kiedy jednak ci dwaj odstąpili, pozostali naparli. – Ja już mam was na sumieniu – ostrzegł ich Raithe. – Faktyczne zabicie was nic mnie nie będzie kosztowało, więc jeśli chcecie jeszcze trochę pożyć, odejdźcie. Z głębi łachmanów dobiegł głos bestii: – Każdego, kto przekroczy próg Sądu, dopóki ten zdrajca żyje, dosięgnie karząca ręka cesarskiej sprawiedliwości. – Nie ma czegoś takiego, jak cesarska sprawiedliwość – zapewnił strażników Raithe. – A ten człowiek i tak nie dożyje chwili, w której ktoś mógłby was ukarać. Odejdźcie. Spojrzeli po sobie znacząco, żeby skoordynować natarcie. Raithe nie był wybitnym szermierzem, ale Kosall wyjątkowo wiele wybaczał. Tarcze i inne klingi nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody, a zbroja chroniła przed jego ciosem niewiele lepiej niż goła skóra. Świadomość istnienia i ruchów bestii pozwalała Raithe’owi wyprzedzać ataki strażników, toteż po zaledwie paru sekundach w przejściu między klęcznikami walały się ułomki mieczy i kawałki posiekanych tarcz. Kto zbliżył się do Raithe’a z prawej strony i wszedł w zasięg Kosalla, krwawił; kto podszedł z lewej, narażał się na poparzenia. On jednak był sam, a ich sześciu: Raithe też został ranny – długie cięcie rozorało mu udo, głęboka rana kłuta ziała pod żebrami. Nikogo nie zabił. Byli to przecież ci sami ludzie, których próbował uratować, a poza tym nie do końca wiedział, jak śmierć od Kosalla wpłynie na zaklętą w nim boginię. Boże Oczy zamieniły złamane miecze na noże, ale zaczęły się wahać. Już szturm z nożem na człowieka uzbrojonego w zwykły miecz jest głupotą; zaatakowanie człowieka z Kosallem byłoby samobójstwem. Minęła chwila. Druga. Trzecia. – Tchórze! – zasyczała bestia. Kłąb szmat przepchnął się przez szereg Bożych Oczu. – Tchórze! Zdrajcy! Złoczyńcy! Ja wam pokażę, jak rozprawiamy się ze zdrajcami! Dwa noże wykwitły z obszarpanych rękawów i cięły zamaszyście. Patriarcha rzucił się na Raithe’a.
Reakcję Raithe’a zdeterminowały lata spędzone w przyklasztornej szkole, długie godziny ćwiczeń na macie i dni poświęcone na okładanie skórzanych worków z piaskiem. Błyskawicznym ruchem przełożył Kosalla do lewej ręki, przesunął lewą stopę w bok na szerokość dłoni i przeniósł na nią ciężar ciała. Jego prawa pięść zakreśliła łuk w powietrzu, jakby stawiał niewidzialną ścianę przed samym podbródkiem Patriarchy. Podbródek zderzył się ze ścianą, kość uderzyła o kość... Toa-Sytell padł jak ścięty. Znokautowałem Patriarchę, pomyślał beznamiętnie Raithe. Strażnicy wpatrywali się w niego tępym, zdezorientowanym wzrokiem. Tak jak on sam, nie wierzyli własnym oczom. Ogłuszyłem Patriarchę, pomyślał jeszcze raz, tak jakby dzięki temu jego zachowanie mogło nabrać pozorów realności. Czym się stałem? Spojrzał na Boże Oczy. – Uciekajcie – powiedział. Uciekli.
7 Spoglądał z góry na nieprzytomnego Patriarchę. Przerażało go, że jest taki szczęśliwy z tym, co zrobił. Nie, nie szczęśliwy. Szczęśliwy już nigdy nie będzie. Ale był spokojny. Skupiony. Pogodzony ze światem. Kontrolował sytuację. Tak jakby sam zderzył się z knykciami pięści, która powaliła Toa-Sytella, poczuł, jak jakaś potężna siła wstrząsnęła nim, poruszyła czymś w środku – i nagle zaczął rozumieć... Sam w kaplicy, wśród tańczących, przefiltrowanych przez witraże odblasków płomieni, odwrócił się i znów zaczął się modlić. Nie modlił się jednak na klęczkach, z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem, jak go uczono. Stał dumnie, jak człowiek, i patrzył w oczy posągu boga. Drugi raz uderzył się w pierś i otworzył dłoń w ofiarnym geście. Tyle że tym razem zrobił to lewą ręką i na dłoni zebrał się czarny jad ślepego boga. Jestem Twoim Ukochanym Dzieckiem. Teraz i na wieki jestem ci winien miłość, oddanie i cześć. Ale nie posłuszeństwo. Zawsze będę Twoim Dzieckiem – ale nie jestem już dzieckiem.
Dzieci jest zbyt wiele, zbyt wiele z nich starzeje się, lecz nigdy nie dorasta. Chyba chciałbym być jednym z nich, ale wydaje mi się, że taki los nie jest mi pisany. Nie takie jest moje przeznaczenie. Uśmiechnął się z goryczą. Wybacz mi, ojcze, gdyż nareszcie wiem, co robię.
8 Zgiełk dobiegający od strony strażnicy był słyszalny już w szerokiej sali przy wyjściu z kaplicy: wykrzykiwane groźby, łzawe błagania, gniewne ryki, wrzaski bólu. Z Kosallem w jednej ręce i smyczą w drugiej, Raithe pokonał ostatni zakręt schodów. Sześciu ludzi w kolczugach z emblematem Bożych Oczu przechadzało się po małym pomieszczeniu w tę i z powrotem, gestykulując z ożywieniem, jakby się spierali, lecz ich głosy tonęły w ogólnej wrzawie. Gwar dobiegał zza stalowej bramy, odcinającej od schodów strażnicę, w której stłoczyli się zdesperowani, spanikowani strażnicy Donżonu. Przepychali się, szarpali, drapali i gryźli nawzajem, próbując się dobić do kraty. Spomiędzy prętów, niczym czułki anemonu, sterczały ręce, których palce bezskutecznie usiłowały dosięgnąć znajdujących się poza ich zasięgiem Bożych Oczu. Raithe przez chwilę obserwował sytuację, po czym pokiwał w zadumie głową i z całej siły uderzył Kosallem w narożnik ściany. Miecz wgryzł się w kamień ze zgrzytem, od którego pękały bębenki w uszach. Strażnicy stanęli jak wryci, skulili się i zakryli uszy dłońmi. Powoli obrócił ostrze, odłupując kawałek muru jakby ten był zrobiony z twardego sera. Odłamek sturlał się po stopniach, przetoczył po podłodze z zamierającym klak-klak-klak, aż w końcu zapadła cisza. Raithe wymierzył Kosalla w Boże Oczy. – Możecie odejść. Wytrzeszczając oczy, taksowali wzrokiem jego podarte szaty, z jednej strony ociekające olejem, z drugiej sztywne od krzepnącej krwi, która nadal wypływała z pulsujących ran na udzie i piersi. Jeden z nich wypiął pierś i wystąpił naprzód. – Mamy rozkaz pilnować bramy... – Nic mnie to nie obchodzi. Idźcie stąd. – Sam Toa-Sytell... Raithe pociągnął za trzymaną w drugiej ręce smycz. Zza zakrętu schodów wynurzył się Jego Świetlista Świątobliwość Toa-Sytell, Namiestnik Cesarstwa i Patriarcha Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha. Miał związane ręce, knebel zrobiony z kawałka własnej szaty, a na szyi stalową obrożę więźnia, do której był przywiązany drugi koniec smyczy. Wpatrywał się w przestrzeń nieruchomym, niewidzącym spojrzeniem. Kiedy Raithe pokonał
ostatnie kilka stopni dzielące go od przedpokoju, Patriarcha potknął się i przewrócił, z łoskotem wyrżnął kolanami w kamienną posadzkę. Klęczał tak w pozie żebraka, spod jego knebla dobywał się cichy, zwierzęcy jęk, łzy płynęły mu po policzkach. Strażnikom zaparło dech w piersiach. Buczenie Kosalla zagłuszyło przypominający szelest liści szmer ich oddechów. – Idźcie stąd – powtórzył Raithe. Spoglądając po sobie, ostrożnie obeszli go łukiem, weszli na schody i zniknęli mu z oczu. – Ej! – zawołał jeden z żołnierzy Straży Donżonu. – A co z nami? Nie możesz nas tak zostawić... Nie masz pojęcia, co się tam dzieje, na dole! – Oświeć mnie. Z wielu bełkotliwych, zaprzeczających sobie nawzajem relacji Raithe poskładał sobie jaki taki obraz zamieszek w Jamie. Pomyślał o Cainie i przypomniał sobie skłębioną ciżbę podludzkich duchów w jaskiniach – jaskiniach, które poprzez Szyb łączyły się z Donżonem. Zrobił jeden długi krok w przód i ciął Kosallem znad głowy. Uwięzieni za kratą ludzie odskoczyli w panice. Z zamka trysnęły skry, gdy ostrze przecięło go na dwoje. Brama otwarła się na oścież. Raithe usunął się na bok, skracając Toa-Sytellowi smycz jak niesfornemu psiakowi, i bez słowa obserwował ucieczkę strażników. W strażnicy zrobiło się cicho. Drzwi Donżonu stanęły otworem. Klatka schodowa była ciemna, jak otwarte usta. Raithe wziął głęboki wdech, spojrzał w dół schodów i wzruszył ramionami. Ruszył naprzód, ciągnąc Patriarchę za sobą. Kiedy tak szedł w dół, zaludniające jego umysł żywe duchy powoli przygasały – tak jak przygasała świadomość zbliżania się nadciągających lądem i rzeką Artan. Zanim zszedł na dolny podest, był – pierwszy raz od wieków, zdawałoby się – sam w swojej głowie. Ucichł nawet pomruk Kosalla. Zatrzymał się, marszcząc brwi. Jeżeli rzeczywiście za tymi drzwiami wybuchły zamieszki, to on ich nie słyszał. Najgłośniejszym dźwiękiem rozlegającym się na schodach było szuranie obitych, krwawiących stóp Patriarchy. Ze strażnicy przesączała się na dół odrobina światła, dostrzegalna tylko w postaci ledwie widocznych odblasków na guzach mocujących mosiężne wzmocnienia drzwi. Przeniósł wzrok na bezkształtną, milczącą sylwetkę Toa-Sytella, ale nie znalazł u niego żadnego wsparcia. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na zamek albo zablokowane z drugiej strony. Kiedy przytknął do nich ucho, usłyszał głosy, wiele głosów rozlegających się w jamie. Wśród ogólnego zgiełku nie umiał jednak rozeznać słów. Odetchnął z ulgą i pokiwał głową. Regulując oddech, przywołał Autodyscyplinę i w widzeniu wewnętrznym stworzył obraz Caine’a takiego, jakim widział go po raz ostatni: przykutego do wozu do transportu gnoju, który sunął ulicami przy wtórze granej przez cesarską orkiestrę wojskową „Bożej sprawiedliwości”. Wypełnił portret szczegółami: dodał blizny, których naoglądał się przez
pięć dni pobytu na barce; strużki potu żłobiące równoległymi rowkami warstwę kurzu na skórze; ślady siwizny na skroniach; biały jak sól zarost na policzkach i podbródku. Następnie odarł wizerunek ze słonecznego blasku i dźwięków muzyki. Wymazał wóz i kajdany. Wyparowały spodnie i tunika z grubego samodziału. Został tylko Caine. Raithe go zobaczył. Obraz był rozmazany, nieostry, na przemian ostry i rozmyty, jak oglądany przez mgłę. Caine siedział na stercie szmat i podartych ubrań, które z niewiadomych przyczyn upodabniały się pod nim do królewskiego tronu. Miał na sobie zszarzałą tunikę, wystrzępioną i tak znoszoną, że w niektórych miejscach zdawała się przezroczysta – która z kolei upodobniła się do wypolerowanej, lśniącej jak słońce zbroi. U jego stóp leżał umierający elf. Obok klęczał muskularny ogrillo, obwiązujący brunatne stopy Caine’a pasami materiału; sam miał grubo obandażowane ręce. Przed nimi stała krępa kobieta, z rękami splecionymi za plecami, jak recytująca lekcję studentka przyklasztornej szkoły. Caine wyraźnie posiwiał od czasu, kiedy Raithe widział go po raz ostatni. Brodę miał długą i skołtunioną, zapadnięte policzki ciasno opinały się na zębach, oczy – odbicie głodu i choroby – zapadły się w głąb czaszki. Tyle że te oczy i tak płonęły jak żarzące się węgle w przepastnej jaskini. Raithe pokręcił głową, otrząsając się z wizji, i otarł rękawem czoło. Zobaczył Caine’a nie takiego, jakim był w rzeczywistości, lecz takiego, jakim go potrzebował: owianego mgłą legendy. Zobaczył nadczłowieka. Herosa. Mit. A Caine najprawdopodobniej nie żyje, pomyślał. Wielu zginęło, wielu pewnie jest rannych – ale może ktoś miał kontakt z jego krwią? Może ktoś napił się wody, z którą przez przypadek się zmieszała? To by wystarczyło. Będzie musiało wystarczyć. Próbował przywołać myślodłoń, żeby otworzyć zamek w taki sam sposób, jak – dawno temu, w innym życiu – zamek w gabinecie Garrette’a, lecz moc go opuściła. Niejasno przypominał sobie, że skała, w której wykuto Donżon, ma jakieś szczególne właściwości, ale postanowił sobie nie zawracać tym głowy. Miał inny pomysł. Wsunął Kosalla pomiędzy skrzydła drzwi i pociągnął w dół, aż napotkał opór. Skoncentrował się i ogromnym wysiłkiem woli zdołał pchnąć w ostrze impuls mocy. Miecz ożył, zadygotał, osunął się niżej – i opór zniknął. Kosall ucichł, a zdyszany Raithe musiał się wesprzeć o kamienną ścianę, żeby zebrać resztki sił. Kiedy teraz drugą ręką – tą, w której trzymał smycz Patriarchy – pociągnął drzwi, ustąpiły. W półmroku zobaczył mrowie kusz wycelowanych prosto w jego pierś, spoczywających w rękach ludzi i elfów po drugiej stronie balkonu nad Jamą, w odległości stu stóp. – Na balkon – polecił mu ktoś. Głos dobiegł z bliska, lecz jego właściciela nie było widać. – Grzecznie i pomalutku. Raithe wszedł w krąg światła.
Kilka kroków na prawo od niego nieduża grupka przedstawicieli różnych ras również celowała do niego z kusz. Stali tak blisko, że nawet zakrzywiona ścianka na skraju balkonu nie dawała żadnej osłony. – Odłóż miecz – rozkazał mu jeden z nich. Raithe udał, że nie słyszy, podszedł do brzegu balkonu i spojrzał w głąb Jamy. Na stercie szmat i łachmanów, która do złudzenia przypominała tron, w obszarpanej szarej tunice, która mogłaby uchodzić za polerowaną stal... I dookoła niego – elf, ogrillo, człowiek... Wzrok nieustępliwy jak skała Donżonu. Stan ducha, w którym widok tego co niespodziewane kwituje się mrugnięciem powiek. – Raithe. – Caine. Długie, niespieszne spojrzenie. W zetknięciu tych dwóch par oczu – jednej z szarego lodu i drugiej z czarnego ognia – rozegrała się cała rozmowa. Raithe musiał opuścić głowę. – Możesz mi podać chociaż jeden powód, dla którego nie miałbym kazać cię zastrzelić tak jak stoisz? – spytał Caine. Raithe pociągnął za smycz, przyciągając Toa-Sytella do murku, żeby pokazać go Caine’owi. Patriarcha zajęczał w knebel. – Proszę, proszę... – mruknął Caine. Przez chwilę jakby rozważał nowy obrót spraw, potem skrzyżował ręce na piersi i minimalnie przekrzywił głowę. – W nagrodę możesz zejść tu do mnie na dół i wytłumaczyć mi, co właściwie knujesz. – Jest uzbrojony – odezwał się jeden z kuszników. Caine skinął głową i powiedział coś półgłosem do elfa, który wyglądał, jakby drzemał przed nim na ziemi. Elf uniósł głowę i otworzył oczy – tak rozpalone gorączką, że nawet stojącemu dziesięć metrów dalej Raithe’owi przypominały przekrwione jajka. Elf pożerał go wzrokiem. Raithe się zachwiał. Elf coś odpowiedział Caine’owi (Raithe nie dosłyszał co dokładnie), położył się na swoim łożu z łachmanów i zamknął oczy. – Spokojnie – powiedział Caine do kuszników. – Niech podejdzie. Raithe pociągnął za smycz Toa-Sytella i razem przeszli najpierw po balkonie, a potem po prostym zwodzonym odcinku schodów. Zbita ludzka masa rozstępowała się przed nimi, aż obaj stanęli przed obliczem Caine’a. Połączony wzrok tłumu więźniów ciążył Raithe’owi jak jarzmo na karku, miażdżył kręgosłup, przykuwał stopy do posadzki. Zgarbiony ogrillo czaił się tuż obok, bliżej niego niż Caine’a, i patrzył nań takim wzrokiem, jakby szukał pretekstu do użycia przemocy. Z drugiej strony obserwowała go kobieta, która tym tylko różniła się od ogrilla, że w jej obojętnym
spojrzeniu nie było cienia groźby. Krew spływała Raithe’owi po nodze. Wyraźnie słyszał, jak krople czarnego oleju skapują na podłogę. – To Kosall – stwierdził beznamiętnie Caine. Raithe podniósł miecz. Ogrillo spiął się do skoku. – Owszem. – Władasz nim. Raithe spuścił wzrok na pulsującą plamę krwi na ubraniu. – Niezbyt dobrze. Caine milczał. – Przychodzę... – wychrypiał Raithe. Odkaszlnął, wziął głęboki wdech i zaczął jeszcze raz, mocniejszym głosem: – Przychodzę cię prosić, żebyś ocalił świat.
9 Caine odpowiedział uśmiechem zimnym, obojętnym i wąskim jak ostrze szabli. – Poważnie? – W twojej krwi znajduje się... przeciwwirus... – Raithe zająknął się na obcym słowie. – Lek na chorobę Garrette’a. Caine odchylił się w tył na tronie i zapatrzył w przestrzeń. – W mojej krwi? – Właśnie. – W mojej krwi... – powtórzył Caine niespiesznie, ze zdziwieniem w głosie, jakby to stwierdzenie wyjaśniało jakąś tajemnicę. – Otóż to. Jedna mała kropla wystarczy, żeby uratować człowieka, który potem będzie mógł przekazywać lekarstwo innym... – Wiem, jak to działa. – Zdziwienie ulotniło się bez śladu. Twarz Caine’a znów wyglądała jak wykuta w zimnym, nieprzeniknionym kamieniu. – Czego ode mnie oczekujesz? Raithe wytrzeszczył oczy. Caine również. Raithe pokręcił z niedowierzaniem głową. Szarpnął smycz, przyciągając Toa-Sytella do siebie. – Jedna kropla twojej krwi, Caine. O nic więcej nie proszę. Jedna kropla. Możesz uratować mu życie. Caine podniósł prawą rękę do oczu, jakby oglądał element jakiejś obcej maszynerii o niecodziennej konstrukcji i nieznanym przeznaczeniu. Zacisnął pięść, obserwując ruch
knykci. Rozprostował palce. Spojrzał Raithe’owi w oczy, wzruszył ramionami i odwrócił dłoń wnętrzem do góry. – Co ja z tego będę miał? – Caine... – Raithe nie tracił cierpliwości. – To Patriarcha. Cesarstwo go potrzebuje. – Pierdolę Patriarchę. – Caine pochylił się i oparł łokcie na kolanach. – Kiedy ostatnio się spotkaliśmy, sukinkot dźgnął mnie nożem. Cesarstwo zresztą też mam w dupie. I ciebie również. Raithe zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu wysilać się na błagania ani logiczne argumenty; nie bez kozery był ekspertem od Caine’a. – Czego chcesz? – zapytał. Uśmiech Caine’a stał się bardziej drapieżny. – Po pierwsze... – zaczął ze złośliwą satysfakcją. – Wiem, że drwienie ze zgnojonego człowieka fatalnie świadczy o moim wychowaniu, ale muszę ci przypomnieć, co mi kiedyś powiedziałeś: że to, czego chcę, nigdy już nie będzie istotne. – Odsłonił zęby w uśmiechu. – Kurde, młody, jak o tym pomyślę, to mi się tak ciepło i miękko robi w środku... jakbym zjadł małego kotka. A po drugie... – Otworzył drugą dłoń. – Czekam na propozycje. – Odzyskasz wolność. – Raithe ruchem głowy wskazał schody prowadzące z Donżonu na górę. Caine zbył jego słowa machnięciem ręki. – Moja wolność nie ma z tobą nic wspólnego. Raithe znów się zachwiał. Obraz w jego polu widzenia pociemniał w rogach pokoju, który zmienił się w mroczny i wydłużający się z każdą chwilą tunel. Na jego końcu płonęło jedyne światełko: twarz Caine’a. – W takim razie możesz mieć cokolwiek zechcesz – odparł znużonym głosem. – Także moje życie. – Twoje życie? Rozejrzyj się, ptasi móżdżku. – Pięciu, może sześciu kuszników z większym zaangażowaniem wzięło Raithe’a na cel. – Twoje życie już mam, tylko jeszcze nie zdecydowałem, co z nim zrobić. – No to czego chcesz? – zapytał półgłosem Raithe. Oczy mu się zamykały, świadomość porażki wysysała z niego resztki sił, w głowie kręciło mu się z upływu krwi. – Czego? Powiedz. Powiedz, a jeśli będzie to w mojej mocy... – Muszę się zastanowić. A tymczasem opowiedz mi, co ci się stało. Raithe wybałuszył oczy. Nic z tego nie rozumiał. Słowa odbijały się echem od ścian tunelu w jego głowie, ale nie uwalniały przenoszonego znaczenia. – Jak się tu dostałeś? – podpowiedział Caine. – Kto cię tak pochlastał? Co się stało z twoją twarzą? Wyglądasz jak wygotowany w oleju. Jakim cudem, do kurwy nędzy, udało ci się założyć Patriarsze obrożę i wziąć go na smycz? Co to za gówno, którym umazałeś sobie całą rękę?
Raithe podniósł miecz. Pomarańczowy blask wiszących lamp zatańczył na srebrnych runach. Przytrzymał Kosalla za jelec, obrócił w dłoni i w tej pozycji znów zacisnął palce na rękojeści. Resztką sił ożywił klingę i wbił ją w posadzkę. Cofnął się. Wbita w kamień broń kołysała się lekko. Wyciągnął dłoń do Caine’a, jakby ofiarowywał mu miecz rękojeścią naprzód. – Dowiedziałem się... Głos mu się załamał. Odkaszlnął przepraszająco. W coraz dłuższym i coraz ciemniejszym tunelu zatańczyły kolorowe skry. – Dowiedziałem się, do czego służą te runy – powiedział. I zemdlał.
W dniu, w którym martwy człowiek przybrał nowe imię, akt nadania imienia podziałał jak dźwięk trąb zwołujący bohaterów na bitwę. Przybywali pojedynczo i w grupach: szalona królowa, martwa bogini, wierny namiestnik, pomiot mrocznego anioła, niewydarzony rycerz, smoczyca, dziecko rzeki oraz bóg, który kiedyś był człowiekiem. Kiedy martwy człowiek nadał sobie imię, akt ten zerwał wszystkie zasłony. Nikt już nie mógł zaprzeczyć swojej prawdziwej naturze. Przybyli, by walczyć w wojnie martwego człowieka z bogiem pyłu i popiołów. Grób martwego człowieka został otwarty. Ze śmiertelnego kokonu wyszedł motyl. Z grobowca ciała narodził się mroczny anioł z ognistym mieczem w dłoni.
DWADZIEŚCIA DWA 1 Ten przeklęty miecz... Stalowy krucyfiks, z rękojeścią owiniętą brudną od potu skórą... Tak samo – dokładnie takim samym łagodnym łukiem – kołysał się oglądany przez wodną mgiełkę pod Siodłem Khryla. Mgiełka osiadała na ostrzu, zbierała się w krople, spływała i przemywała jej szeroko otwarte oczy... Nie dali mi nawet zmyć jej krwi... Wciąż czuję jej smak. Noszę w sobie przeciwwirus. Musiała go wytworzyć w swoim krwiobiegu. Cholera jasna, to ma sens – to dlatego nikt w całej Jamie nie ma HRVP. To wiele zmienia. Bardzo wiele. Siedzenie i czekanie, aż ktoś tu przyjdzie i nas zabije, nie jest w tej sytuacji żadnym rozwiązaniem. – Ty. – Wskazuję palcem Toa-Sytella, który dygocze jak śmiertelnie przerażony pies i skamle przez knebel. – Siadaj. Głupi kutas rozgląda się za krzesłem. – Siadaj na dupie, debilu. Siad, mówię! Dinnie, weź smycz. Najbliżej stojący Wąż przejmuje smycz. Toa-Sytell siada na podłodze, powoli, sztywno, jak zreumatyzowany staruszek. Ale kimże jestem, żeby się z niego naśmiewać? I tak porusza się lepiej ode mnie. – Orbek? – Tak, braciszku? – Weź dziesięciu ludzi i zrób rekonesans na górze. Zabierz broń, ale tylko ty. Patrzy na mnie pytająco. – Nie idziecie walczyć – wyjaśniam. – Jeśli napotkacie jakikolwiek opór, dupa w troki i wracacie tutaj. Za to, jeśli na górze będzie pusto, rozejrzyjcie się. Może chłopcy znajdą jakąś broń, jakieś zbroje. Weźcie jednego z nich. – Wskazuję sześciu pojmanych strażników, którzy stoją, związani, przy moście zwodzonym. – Wiedzą, gdzie są schowane zapasy na czarną godzinę. Orbek kiwa głową.
– Jak sobie życzysz, braciszku. Każę mu odejść. – T’Passe? Spróbuj pomóc Raithe’owi. Przynajmniej zatamuj krwawienie. Mruga. Na jej przypominającej buldoga twarzy jest to oznaka najwyższego zdziwienia. – Co jest, jąkam się? Tylko uważaj na ten czarny syf, którym ma umazaną rękę. Nie podoba mi się to. A te rany... Wyglądają mi na oparzenia chemiczne. Kiwa głową i klęka przy Raicie. Silnymi, kanciastymi dłońmi drze szmaty z mojego siennika na pasy, żeby obwiązać mu rany. – T’Passe... – mówię jeszcze. Spogląda na mnie. – Najpierw zwiąż skurwiela. Jest niebezpieczny. – Przecież on ledwie dyszy... – Rób, co mówię. Wzrusza ramionami i pierwszym bandażem krępuje Raithe’owi nogi w kostkach. Potem się waha: nie wie, jak związać mu ręce, nie narażając się na kontakt z tym czarnym gównem. A ja nie mogę oderwać wzroku od miecza. Widzę, jak kołysze się nade mną w rytm mojego oddechu. Czuję, jak niczym mrożący mózg sopel przyszpila mnie do piasku i jak wibruje mi w kręgosłupie, kiedy łapię Karla za włosy i przeciągam jego szyją po ostrzu... – Deliann? Leży przede mną nieruchomo, z zamkniętymi oczami i suchą, trupio bladą twarzą. Oddycha płytko, nierówno. – Kris, brachu... Nie odpływaj. Jesteś mi potrzebny. Jego oczy nie tyle się otwierają, ile jakby wtaczają z głębi czaszki z powrotem do oczodołów. – Tak, Hari... – mamrocze. – Słyszę cię. – Przeczytałeś Raithe’a, prawda? Zrobiłeś na niego przebitkę? – Tak... – Powiedz mi, Kris. Raithe zemdlał. Muszę się dowiedzieć, o co chodzi. – Nie mogę... Za dużo... – Ledwie go słyszę. – Słowa... Mógłbym w Spójni... W Spójni... Boże, znowu bredzi. – Obudź się, Kris. Nie możesz wejść w Spójnię z człowiekiem. Tym razem jego oczy naprawdę się otwierają. Lekki uśmiech wypływa mu na usta. – Sam jestem człowiekiem, Hari. Faktycznie. Poruszam barkami do przodu i do tyłu, próbując rozluźnić ściągnięte jak supły mięśnie ramion i karku. – W takim razie zróbmy to. – Nie spodoba ci się.
– Psia twoja mać, Kris! Nie za późno, żeby się przejmować tym, co mi się spodoba, a co nie?! – To ma związek... z boginią... – Bogini mnie nie interesuje. Shanna jest martwa. Wzrok mu się rozmywa. – Prawie – mówi. Zimna strużka spływa mi po kręgosłupie i tężeje w żołądku w kulę lodu. – Lepiej mi wyjaśnij, co to ma znaczyć. – Nie mogę. – Głos mu się łamie. Słyszę, ile sił kosztuje go ta rozmowa. – Mogę ci tylko pokazać. – Dobrze – zgadzam się bez namysłu. – Jestem gotowy. – Nie, nie jesteś. Na to nie można się przygotować. – Bierze głęboki wdech, potem drugi, trzeci... Zbiera siły. – Wejdź w widzenie wewnętrzne. Nie jest to proste, ale po paru chwilach zaczynam wychwytywać z powietrza wijące się w nim niematerialne, czarne pasma. Kilka minut później gęstnieją i przeobrażają się w rzetelną halucynację. Dostrzegam w Jamie jakieś nowe źródło światła; jego poświata jest miękka, ale zarazem przenikliwa, jak światło księżyca w jesiennej pełni. Skupia się wokół nas, otula głowę Delianna i wnika w jego twarz; wydaje się, że tryska z jakiegoś niepojętego źródła, wypełnia Delianna, a potem przelewa się i dźga mnie prosto w oko. Czaszka eksploduje mi jak skorupka jajka. Mózg wypływa na zewnątrz, a Deliann w to samo miejsce, w którym do niedawna byłem ja, przelewa życie Raithe’a. Ożeż... ...kurwa... ...ja pierdolę... ...ghrrr...
2 Nie wszystko jest w tym złe. Moje knykcie na podbródku Toa-Sytella... żrący olej wypływający z moich porów... pożar w porcie... zatonięcie w Shannie... logika bólu... pomruk Kosalla, ciepło leżącego mi w dłoni, wśród skrzyń na pokładzie barki... Jest coś innego, czego nie mogę znieść. To... To, co zrobili... ...i co robią...
Nie mogę nawet o tym myśleć. Najmniejszy przebłysk wywraca mnie na nice i przygważdża do zimnej posadzki Jamy. Rzygam jak kot. – Caine? – Głos t’Passe dobiega z bliska. – Potrzebujesz pomocy? Wymioty rozszarpują mi wnętrzności, haratają gardło, napełniają usta krwią. Długo to trwa. Znacznie dłużej, niżbym się spodziewał. W końcu zostają tylko suche skurcze, ale to dobrze. Nie muszę mówić. Udaje mi się otworzyć oczy. Kałuża wymiocin rozlewa się szeroko, prawie sięga jednej z moich dłoni. Nawet nie drgnę. W porównaniu z moimi rękami, rzygowiny są czyste. Zmuszam się, żeby spojrzeć z bliska na Kosalla i czarny osad na ostrzu. Zaschnięta krew. Jej krew. Jedna połowa jej ciała oddzielająca się od drugiej. Ostrze wbijające się w jej twarz. Przelotne buczenie, kiedy jej życie przepływa przez miecz... Kiedy wpływa w głąb miecza. Dam radę. To nie takie straszne. Wolę oglądać te zakrzepłe resztki Shanny, niż myśleć o tym, co ci bezduszni skurwiele i pedofile robią Faith. Serce mnie zdradza. Lekceważy moją wolę. Słyszę jej krzyk. Czuję smak jej łez. Faith... Na boga, Faith... Bam! Czuję ukłucie bólu w prawej ręce. Spoglądam na nią tępo i widzę zaciśniętą pięść. Widzę płynącą z knykci cieniutką strużkę krwi – i dopiero wtedy dociera do mnie, że wyrżnąłem pięścią w kamienną posadzkę. Taki ból mi niestraszny. Taki ból lubię. Więc robię to jeszcze raz. Bam! Odciski, które dawniej pokrywały mi knykcie, dawno zmiękły i zanikły, ale kości nadal muszę mieć mocne, bo nie pękają. Ciało z nich odchodzi i widzę dwie białożółte plamki tonące we krwi i surowym mięsie. – Co on robi? – dziwi się t’Passe. – I po co? Bam! – Hari, przestań – mówi Kris, nie podnosząc się z podłogi. Odwracam się do niego i spoglądam mu w oczy. Są przepełnione współczuciem – tak bardzo, że nie ma w nich miejsca na litość. Nie będzie mnie oszczędzał. Będzie cierpiał ze mną i za mnie, ale nie będzie mnie oszczędzał. Bam! W kałuży wymiocin zostawiam odłamki kości. – Z nim jest coś nie tak – mówi t’Passe. – Musimy mu pomóc. Każ mu przestać! Ludzie podchodzą bliżej, wyciągają pomocne ręce, ofiarowują mi pocieszenie, ofiarowują mi życie.
– Tylko mnie dotknijcie... – cedzę przez zęby. – A pozabijam. Wybałuszają oczy, a ja tylko podnoszę zaciśniętą pięść i wzruszam ramionami. Krew spływa mi po ręce i skapuje z łokcia na ziemię. – Moja córka – dodaję w charakterze wyjaśnienia. O dziwo, wydaje się, że mnie rozumieją – ale i tak dalej się gapią: Deliann, t’Passe, cainiści, pierwotni, Węże, nawet Toa-Sytell... I w końcu dociera do mnie, czego chcą. Chcą, żebym był facetem, który wie, co dalej. Jestem nim. Wiem, co należy zrobić. Wiem, co byłoby sprytne i odpowiedzialne. Wymknąć się przez jaskinie. Uciec w dół rzeki. Bronić miecza. Zebrać sojuszników. Poprowadzić wojnę partyzancką. Wspólnie z największymi magami Pierwszego Ludu poszukać sposobu na zmazanie piętna ślepego boga z miecza i z rzeki. Widzę to wszystko – ale nie potrafię powiedzieć tego na głos. Nie potrafię ubrać wizji w słowa, przekuć jej w plan. A to dlatego, że w ten sposób zostawiłbym Faith na łasce mojego wroga. Bam! Patrzę na swoje potrzaskane knykcie. Pod warstewką krwi na kościach rysuje się włosowata siateczka pęknięć. Boli. Boli jak diabli. Ból jest narzędziem. Narzędziem natury, która w ten sposób mówi człowiekowi: „Nie rób tego, debilu”. Mój wróg jest w innym wszechświecie. Nie mam go jak dorwać, ale wiem, kim jest. Czym jest. I mogę go zmusić, żeby się do mnie pofatygował. A potem niech natura zrobi swoje. Orbek z oddziałem wypadają ze schodów na balkon w slapstickowej plątaninie rąk i nóg. – Szefie! Hej, szefie! – drze się Orbek. – W tym przeklętym Sądzie roi się od tych klasztornych kutafonów! Unoszę głowę i patrzę na niego. – Wiem. Chaos, który Deliann przelał mi do mózgu, porządkuje się w mojej głowie; kawałki układanki coraz szybciej wskakują na swoje miejsca. Widzę, jak wszystko się ze sobą łączy: Shanna i Faith; Tan’elKoth i Kollberg; klasztorni, którzy zaraz ruszą na nas z góry, i kryjący się po jaskiniach Lud; zaciskający się wokół miasta kordon Policji Społecznej. Raithe. Deliann. Ja. W mojej głowie rysuje się jakiś kształt. Porwało nas piekielne tornado, wir, który wciąga nas wszystkich bez wyjątku, zasysa do środka, w oko cyklonu. I właśnie tam dostrzegam ten kształt – kształt przyszłości. To on daje mi siłę, której teraz potrzebuję.
– W porządku – chrypię. – W porządku – powtarzam głośniej. – Zamknijcie się i słuchajcie. Chcecie wiedzieć, co zrobimy? No to wam, kurwa, powiem. – Spoglądam na t’Passe i drgnieniem zakrwawionych palców wskazuję Raithe’a. – Ocuć go. – Caine... – Ocuć go. Mam coś, czego on chce. – Unoszę rękę i patrzę, jak płynny szkarłat zbiera się w kroplę, która po chwili spada w otaczający mnie gnój. – A ponieważ ja też czegoś od niego chcę... – Zaciskam pięść. Krew płynie szybciej, jaskrawa i czerwona. Czuję jej smak. – Złożę mu propozycję.
3 W samym odbycie Szybu, pod oskorupiałą paszczą maszynki do mięsa znajduje się wstawiona w skałę żelazna krata, przegradzająca wylot ścieku. Zamontowała ją zaklinaczka kamienia, na zlecenie Straży Cesarskiej: pieśnią rozmiękczyła wapień, który przybrał konsystencję ciepłego łoju, łagodnie, jak zaciskające się wargi, otulił wciśniętą weń kratę, a potem – pod wpływem kolejnej pieśni – stwardniał jak granit. W Szybie ludzkie oko widzi tylko ciemność – nie dlatego jednak, że nie ma tam żadnego światła. Oko postrzegające fale o niższej częstotliwości, niż widmo widzialne mogłoby stwierdzić, widzi, że Szyb rozświetla słaba podczerwona poświata żywych ciał oraz nieco jaśniejsze pióropusze wydychanego przez nie powietrza. Gdyby takie właśnie oczy spojrzały w tej chwili na przegradzającą ściek kratę, dostrzegłyby krótkie, grube palce zaciskające się na prętach, jak białe robaki wyłażące z czarnej ziemi. Gdyby zaś znalazły się tam uszy bardziej wyczulone od ludzkich, usłyszałyby stłumiony pomruk, pulsujący wolno w cierpliwym, tysiącletnim rytmie skał. Pojawiło się więcej palców i masywne dłonie popchnęły kratę w samym jej środku. Żelazo oswobodziło się z nagle rozmiękłego pocałunku kamienia. Krata bezszelestnie przechodziła z rąk do rąk, podawana wstecz, aż do płynącej w dole podziemnej rzeki. Pomruk zmienił melodię i na powrót utwardził wapień. Dwóch zaklinaczy wspięło się z wylotu ścieku na górę. Za nimi szły dwa zwaliste trolle o błyszczących ślepiach, dalsi skalnicy, paru pierwotnych, znowu kilka trolli, niezdarne – bo ślepe w ciemnościach – ogry, a nawet drzewinki, które przed wspinaczką po ścianie ścieku przewiesiły lance przez plecy. Wielu z nich miało pancerze. Wszyscy mieli broń. Każdy pierwotny niósł mały gryfkamień, zabrany ze złupionych tajnych magazynów Korpusu Taumaturgicznego. Wielu miało również magijną broń, wykorzystującą moc gryfkamieni. Jeden z ogrów zaciągnął się wilgotnym, cuchnącym powietrzem i mruknął, że jest głodny. Jakiś troll odpowiedział mu, że tam, dokąd idą, zwykle jest mnóstwo ludzi przykutych do ścian – wymarzone żerowisko dla kogoś, kto gustuje w ludzkim mięsie. Szyb jednak okazał się pusty.
Na szczycie długich wykutych w skale schodów znaleźli tylko puste kajdany – pootwierane, porzucone, zwieszające się z grubych prętów mocujących je do wapienia. – Kłopoty mogą być – mruknął zaklinacz kamienia. – Pospieszmy się. – Wskazał w górę szybu. – Na górze coś do załatwienia mamy. Weszli po następnych schodach i znaleźli się w Jamie, lecz Donżon okazał się tak samo pusty jak Szyb. Drzewinki, pierwotni, ogry, trolle, skalnicy i ogrille rozbiegli się po koncentrycznych tunelach, przy których znajdowały się pojedyncze cele. Przeszukali wszystkie, co do jednej. Jedynymi mieszkańcami Donżonu były trupy, zrzucone na stos w dolnej części Jamy. Drzwi prowadzących wyżej, do Sądu, nie udało się wyłamać nawet ogrom. Ktoś zasugerował, że mogą być magijnie zamknięte, i rozgorzała dyskusja o tym, czy lepiej przerąbać się przez nie toporami, przepalić je ogniem zasilanym z gryfkamieni, czy poprosić zaklinacza kamieni, żeby rozmiękczył skałę, w której były osadzone. Spór stawał się coraz gorętszy, upośledzona chorobą logika podsuwała coraz bardziej niedorzeczne sugestie, realna groźba bójki wisiała w powietrzu – i wtedy zjawiła się Kierendal. Jeden z drzewinków przekazał jej nowinę, a ogr imieniem Rugo wniósł ją na górę Szybu. Strzelał oczami na boki, nerwowo oblizując zakrzywione kły; dręczyło go przeczucie, że ten mały faerie, ten zawszony Odmieniec, również przeżył bitwę na Plaży Publicznej, a nie chciał znowu narażać się Kier, gdyby się dowiedziała, że Rugo darował mu życie. Wyraźnie mu ulżyło, kiedy Donżon okazał się dokładnie tak pusty, jak zapowiedział to drzewinek. Obok Rugo szedł Figiel, przy nodze, jak pies, gorliwie posłuszny szturchańcom i powarkiwaniom opancerzonej suki ogrilla, Tchako, która miała go pilnować. Na przeciętej zębami dolnej wardze Figla nadal zbierała się krew. Kiedy spojrzał z balkonu w głąb Jamy, na piętrzące się tam ciała, ból rozciętych ust stał się jeszcze dokuczliwszy. Przyszło mu do głowy, że zwłoki jego druha Caine’a mogą znajdować się gdzieś w głębi tego stosu, jak przygotowane do spalenia polano w stercie drewna opałowego. Lepiej on niż ja, pomyślał. Na widok Kierendal, Rugo, Figla i Tchako pierwotni, skalnicy, ogry i cała reszta zaczęli trajkotać jednocześnie, na wyścigi tłumacząc, dlaczego drzwi powinny zostać otwarte w taki sposób, albo taki, albo jeszcze inny. Zaczęły się szturchańce, rozległy się złowrogie powarkiwania i zgrzyt stali o stal. Chmury gorączki w umyśle Kierendal częściowo się rozwiały. Przez ten czas, jaki upłynął od pojmania Figla, zaczęła nawet powątpiewać w winę Caine’a. Z niewiarygodną ulgą przyjęła wieść o opustoszeniu Jamy. Ta ulga niepokoiła ją bardziej niż wcześniej gorączka i przydawała ostrości jej głosowi, który za pośrednictwem Fantazji rozległ się bezpośrednio w głowach wszystkich obecnych: – Nie ma go tu. Spóźniliśmy się. Sforsowanie drzwi nic nam nie da, na górze czeka cała armia, której nie damy rady. Wymknął się nam.
Zapadło milczenie, kiedy wszyscy zaczęli rozważać konsekwencje tej straty. Drzwi prowadzące do Sądu otworzyły się na oścież, tak jakby sama cisza była do nich kluczem. W progu stanął olbrzymi ogrillo. Wyglądał cokolwiek złowrogo – w kolczudze za małej o trzy numery, z obandażowanymi nadgarstkami i pałką strażnika Donżonu w ręce. Odsłonił kły w namiastce ludzkiego uśmiechu. – Cześć, frajerzy. Szukacie Caine’a? W Sali Sprawiedliwości jest impreza, nie? Wielkie przyjęcie. Wszyscy są zaproszeni. – Że co? – wychrypiała obolała Kierendal, tak zaskoczona, że pytanie wyrwało się jej z gardła, a nie z umysłu. – Co powiedziałeś? – Chodźcie. – Ogrillo skinął zachęcająco ręką. – Pospieszcie się. Chodźcie wszyscy. Kierendal – naga, dygocząca, okaleczona, półżywa i chuda jak pająk – zapytała: – Caine zaprasza mnie na przyjęcie? – Nie daj się prosić, Kierendal. – Ogrillo spoważniał. – Jesteś gościem honorowym, nie?
4 Wejście do Sali Sprawiedliwości znajduje się na piętrze: z korytarza wchodzi się do wysoko sklepionego audytorium, w którym zasiadał król (później cesarz, a do niedawna namiestnik) Ankhany, żeby orzekać w sprawach poleconych jego osobistej uwadze. Projekt Sali pochodzi z czasów, gdzie niektóre sprawy przed sądem cywilnym rozstrzygano poprzez walkę. Okrągła posadzka, na której potykały się strony, do dziś jest okolona murem, tradycyjnie wysypana czystym piaskiem i nazywana „areną”. O arenach wiem jedno: lepiej ogląda się je z góry niż z dołu. Możecie mi wierzyć. Na szerokim podwyższeniu nad areną stoi Hebanowy Tron, brat Dębowego Tronu z sali tronowej pałacu Colhari. Jednakże od czasu Wniebowstąpienia Ma’elKotha Patriarcha wydawał wyroki, zasiadając na mniejszym, pozbawionym ozdób, niepozornym fotelu, zwanym Stolcem Namiestnikowskim. Stolec stoi na własnym podwyższeniu, na prawo i nieco niżej od Hebanowego Tronu. To stosowne miejsce dla człowieka, który jest tylko sługą Boga. Z Hebanowego Tronu jest lepszy widok. Sam tron jest zresztą dość wygodny. Siadam, kładąc sobie Kosalla w poprzek kolan, i taksuję wzrokiem moje nowe królestwo. Widownia w audytorium wznosi się stromo ze wszystkich stron pod sufit. Jej krzywiznę przełamuje tylko imponujący wapienny występ, wznoszący się za Hebanowym Tronem aż po sklepienie. Kawał kamienia. Kiedyś widniała na nim wyrzeźbiona postać Prorithuna, teraz zastąpiło ją aktualne oblicze ankhańskiej sprawiedliwości (jakakolwiek by ta sprawiedliwość
była) – czyli twarz Ma’elKotha. Tylko Ma’elKoth może zaglądać przez ramię zasiadającemu na tronie sędziemu. Skurczybyk zawsze lubił kibicować. Moi podwładni wypełniają kolejne rzędy kamiennych ław. Siedzą nieruchomo i czekają w milczeniu. Czekają na rozpoczęcie przedstawienia. Są ich blisko dwa tysiące – ludzi, pierwotnych i ogrillów, z Jamy i pojedynczych cel. Paru z Szybu. Z tych dwóch tysięcy najwyżej pięciuset czuje, że są coś winni mnie lub sobie nawzajem. Wśród tych pięciuset jest może z pięćdziesięciu takich, którym mogę ufać, kiedy wybije szambo. Góra pięćdziesięciu, jeśli mam fart. Z tego pewnie ze dwudziestu będzie walczyć. Reszta chce się po prostu stąd wydostać. Chcą żyć. Trudno im się dziwić. Nie mam do nich pretensji. Nie są mi potrzebni. Walczyć będą ci goście, którzy w tej chwili stoją na arenie. Stu pięćdziesięciu uzbrojonych zakonników, w tym co najmniej jedna czwarta Ezoteryków. Miecze i włócznie sterczą nad grupą jak kolce u jeża. Poza tym mają kompozytowe łuki refleksyjne i cholera wie ile różdżek, magijnych kryształów i tym podobnego szajsu. Kurde, mógłbym ich poszczuć na Koty – i obstawiać trzy do jednego, że wygrają. Kasa. Facet, z którym właśnie rozmawia Raithe, tam, w środku – p.o. ambasador Damon – jest nakręcony jak Tymczasowy na spidzie, ale Raithe twierdzi, że można na nim polegać. Jak na nich wszystkich. To zasługa klasztornego treningu. Mogą mieć paranoję i dyszeć żądzą mordu, ale w niczym im to nie przeszkodzi. A nawet może pomóc. Trzeba być świrem, żeby chcieć walczyć z Policją Społeczną. Raithe powoli, chwiejnym krokiem wchodzi na podwyższenie. Jest osłabiony, stracił dużo krwi, ale dzięki Autodyscyplinie normalnie funkcjonuje: biologiczne sprzężenie zwrotne utrzymuje właściwe ciśnienie krwi, a poganiany przez mózg organizm spina się i produkuje hormony, które dają mu siłę i tłumią ból. Może chodzić, mówić, nawet walczyć – do momentu, aż znów straci przytomność. Podchodzi do mnie i kiwa głową. – Zrobią to, czego od nich chcemy – mówi półgłosem. – Damon to dobry człowiek. Umie wykonywać rozkazy. Mrużę powieki. – To jest twoja definicja dobrego człowieka? Jego lodowate oczy patrzą prosto w moje. – A jaka jest twoja?
Zamiast odpowiedzieć, zerkam do pięciogalonowej wazy, którą ktoś podprowadził z kantyny. Stoi na stole na prawo ode mnie, na wpół napełniona letnią wodą, w której moczę prawą rękę. Na przemian zaciskam i rozluźniam pięść. Luźne kawałki skóry unoszą się w wodzie jak okrawki meduzy, wlokąc za sobą słomkowe obłoki krwi. Wyciągam rękę z wody. – Dobra – mówię. – Bierz. Z lewej strony na podwyższeniu leży Toa-Sytell, rozpalony gorączką kłębek nieszczęścia. Nadal jest skuty, od czasu do czasu szarpie się w więzach, skamle pod kneblem, roni łzę albo dwie. Raithe wykonuje skomplikowany gest, jakby splatał palce w kocią kołyskę bez użycia nitki, i ciało Toa-Sytella rozluźnia się, kiedy Patriarcha traci przytomność. Raithe rozwiązuje mu knebel i delikatnie wyjmuje z bezwładnych ust. Powoli, z czcią zanurza go w zabarwionej krwią wodzie, wyciska i znów wkłada. Wskazuję wazę. – Zanieś zupę chłopakom, niech się biorą do roboty. Z nieprzeniknioną twarzą bierze wazę w ręce i znosi na arenę. – Po kolei, według szarży – mówi. – Damon, ty pierwszy. P.o. ambasador posłusznie wysuwa się na czoło. Powoli, z uroczystą powagą nabiera wody w stuloną dłoń i podnosi do ust. Odsuwa się, robiąc miejsce następnemu. O tak, on na pewno będzie wypełniał rozkazy Raithe’a. A Raithe moje. Z własnej woli. Co do joty. Taki zawarliśmy układ: jego posłuszeństwo za moją krew. A on jest człowiekiem honoru. Jak to o mnie świadczy, że chętniej ufam wrogom niż przyjaciołom? Siada na podwyższeniu przed tronem. Przyciska rękę do zranionego boku. – Stało się – mówi ponurym, fatalistycznym tonem. – Stało się. Należę do ciebie. – Wyluzuj, dzieciaku. Przecież nie sprzedałeś mi duszy. Jego spojrzenie jest puste jak tundra w zimie. – Co to jest dusza?
5 Orbek wchodzi przez łuk w głębi sali, prowadząc zbieraninę osobników z różnych ras. Ruchem głowy – i kła – wskazuje korytarz, z którego przyszli, i kiwa do mnie głową. – Spokojnie – rzucam niezobowiązująco. – Wpuść ich. Pchają się jeden przez drugiego – żywa fala szaleństwa zwieńczoną pianą, którą toczą z ust. Wielu z nich straciło kontakt z rzeczywistością; pogrążeni w demencji tracą władzę nad
układem nerwowym: mają drgawki, tiki, kuleją, potykają się o własne nogi. Trzeba oddać sprawiedliwość Kierendal: tylko dzięki jej charyzmie jeszcze nie skaczą sobie do gardeł. Jakimś cudem udaje jej się trzymać ich razem i kierować wywołany wirusem obłęd przeciwko zewnętrznemu wrogowi. Przeciwko sługom cesarza. Przeciwko ludziom. Przeciwko mnie. Śmierdzą. Towarzyszy im smród gnijącego mięsa, gryzący odór uryny, niemytych pach i zepsutych zębów. Poprzedza ich oleistą falą, która zalewa Salę Sprawiedliwości, wypełnia ją i gęstnieje nad naszymi głowami. Moglibyśmy się w niej potopić jak szczury w beczce z deszczówką. Śmierdzą jak tata. Dwa tygodnie temu wystarczyłoby to, żebym się poddał. To ciekawe, jak sprawy przybrały inny obrót. Przechylam się w prawo, żeby widzieć Krisa: siedzi na Stolcu Namiestnikowskim, stopień powyżej i krok w lewo od Raithe’a. – Przedstawienie czas zacząć – mówię. Nie odpowiada. Tylko nieregularny, rwany oddech świadczy o tym, że w ogóle żyje. – Hej, Kris! – mruczę. – Nie wygłupiaj się. Impreza się zaczyna. Z wysiłkiem otwiera oczy i uśmiecha się słabo. – Jak się czujesz? – pytam. – Lepiej – odpowiada z tym upiornym roztargnieniem, jakie towarzyszy wewnętrznemu widzeniu. – Znacznie lepiej, Hari. Tutaj, na górze... – słabym gestem ogarnia cały świat poza Donżonem – ...mam dostęp do Przepływu i mogę walczyć z gorączką. Jestem ci... wdzięczny... że mnie stamtąd wyciągnąłeś. – Jak noga? – Boli. – Smętnie wzrusza ramionami, ale nie przestaje się uśmiechać. – Ale tylko w głębi, w kościach, tam gdzie i tak zawsze mnie bolała. Bo mięśnie... sam rozumiesz... Rozumiem. Paskudna sprawa. – Dasz radę to naprawić? – Tutaj... – Kładzie rękę na przesiąkniętej ropą szmacie, udającej bandaż na pękniętym wrzodzie. – Tutaj widzisz efekt działania moich uzdrowicielskich talentów. – Weź się w garść, jesteś mi potrzebny przytomny. Bez ciebie nic się nie uda. – Szczerze, Hari? – Kaszle i rozkłada ręce. – Nie bardzo widzę, jak się ma udać ze mną. Nawet nie powiedziałeś, czego ode mnie chcesz... – Za późno na dyskusje – ucinam. Do tronu zbliża się Kierendal, niesiona jak naręcze chrustu w masywnych niczym dźwigary mostu ramionach ogra. Jest naga, wynędzniała i brudna. Włosy – jej znak firmowy, elegancka, platynowa koafiura – upodobniły się do rzadkich, potarganych kudłów wiedźmy z kreskówki; przepocone i tłuste, lepią się do skroni i policzków. Oczy przypominają dwie
zaśniedziałe monety, kiedy jak za mgłą budzi się w nich czujny błysk. Nie spodziewała się, że będę jej oczekiwał – a w jej świecie nie ma miejsca na przyjemne niespodzianki. Widzę, jak jej wzrok przesuwa się wzdłuż smyczy łączącej podłokietnik Hebanowego Tronu z obrożą więźnia. Mruży powieki, mruga, podnosi drżącą, szkielecą dłoń do oczu, jakby chciała je przetrzeć i wymazać obraz Toa-Sytella przykutego jak pies do mojego fotela. Zaczyna się trząść na całym ciele. To dobry znak: tli się w niej jeszcze resztka rozsądku. Jest wystarczająco normalna, żeby szaleństwo tej całej sytuacji ją przerażało. Za ogrem widzę Jego Wysokość. Ręce ma związane za plecami i idzie poszturchiwany przez sukę ogrillo, która ma grubsze karczycho niż ja udo. Płatki zakrzepłej krwi odłażą mu z brody. Wybałusza oczy i jego usta układają się w słowa: Caine. Ożeż kurwa... Zaszczycam go jednym spojrzeniem i uśmiecham się półgębkiem do Kierendal. – Siadaj, Kier – mówię. – Rozgośćcie się. Oczy zachodzą jej mgłą, jakbym wyrżnął ją pałką w głowę. – Caine... – chrypi wśród ogólnych pomruków. – To nie... Skąd... Jak... Nie rozumiem! – To nie takie skomplikowane – zapewniam ją. – Mam coś do załatwienia w Ankhanie, ale nie mogę się tym zająć, dopóki ryzykuję, że przy każdej nadarzającej się okazji będziesz próbowała wbić mi nóż w plecy. Musimy się jakoś porozumieć. – Przecież wiesz... – odczytuję z ruchu jej ust, bo głosu prawie nie słychać. – Przecież wiesz, że przyszłam tu, żeby cię zabić? – Do Donżonu przyszłaś, żeby mnie zabić. Ale tutaj, do Sądu? Tutaj przyszłaś dlatego, że cię zaprosiłem. – Nie... Nie ro... – To naprawdę proste. Zebraliśmy się wszyscy w jednym miejscu i mamy jakieś pół godziny, żeby się dogadać. Musimy się rozstać jako sojusznicy. W przeciwieństwie do Raithe’a nie czuję, jak wokół miasta zaciska się kordon pospołów, ale wiem, że tam są – i że z każdą chwilą się zbliżają. Pół godziny to chyba i tak nadmiar optymizmu. – Prosisz, żebym przystała do ciebie? – Tak, do diabła. Jesteś nam potrzebna, ty i twoi ludzie. Chętnie padłbym na kolana i błagał, ale, jak może słyszałaś, nogi już nie te co kiedyś. – Myślisz, że się zgodzę? Jesteś aż tak naiwny? Już nie chrypi, za to jej głos dziwnie rezonuje, jakby dobiegał ze wszystkich stron naraz i odbijał się echem; jakby przemawiała z głębi mojej czaszki. Szybko odzyskuje pewność siebie. Z pogardą rozgląda się po sali. – Gdybym do ciebie dołączyła, stałabym się wspólniczką w twoich zbrodniach. – Nie mówmy może o moich zbrodniach, co?
– To po to mnie tu ściągnąłeś? – odparowuje zjadliwie. – Żeby dowodzić swojej niewinności? – Pieprzę swoją niewinność. – Zaczynam tracić cierpliwość, której chyba od początku nie miałem zbyt wiele. – Może przynajmniej posłuchasz, z czym mamy do czynienia, co? Tak czy nie? Nic więcej od ciebie nie chcę. Albo odpowiedz, albo zamknij się i idź walczyć. – Nie myśl, że mnie zastraszysz, Caine. Wiem, kim jesteś. Mordercą. Kłamcą. Aktirem. Krew napływa mi do głowy. – Skoro już się tak wyzywamy, co powiesz na „zdrajczynię”, ty zdziro francowata? Od strony Ludu, który ze sobą przyprowadziła, dobiega ostrzegawczy pomruk. – O czym ty mówisz? – O zdradzie. Twojej zdradzie. Pomruk narasta, ale jej niezwykły głos bez trudu go ucisza: – Zdrada? Na pewno tego właśnie słowa chcesz użyć, Caine? To ty trzymasz Namiestnika Cesarstwa na smyczy, jak psa. Wzruszam ramionami. – Nie jest moim królem. Za to... – Ruchem głowy wskazuję siedzącego na Stolcu Namiestnikowskim Delianna, który z przerażeniem wybałusza oczy i bezgłośnie szepcze: „Hari, nie!”. – Za to Deliann jest twoim. – Chyba żartujesz. – To cały ja: sypię żartami jak z rękawa. Wszyscy chętnie się pośmiejemy. Śmiało, Kier, opowiedz, jak próbowałaś zamordować Mithondionne’a. Ostrzegawczy pomruk znów przybiera na sile, ale tym razem odpowiada mu ponury warkot naszych chłopaków – ludzi, pierwotnych i całej reszty. Kris jest popularny. Nie-głos Kierendal raz jeszcze przezwycięża zgiełk: – On nie jest żadnym królem, tylko okrutnym mordercą i Aktirem, tak jak ty! – No i co z tego? Jest również najmłodszym potomkiem Króla Zmierzchu, o czym doskonale wiesz, głupia cipo. Wiesz nie od dziś. I wiedziałaś, kiedy rozkazałaś go zabić. – Nawet nie jest pierwotnym! – Kier szczerzy zęby. – To przebrany człowiek! – Wszystko ci się pomieszało: to ludzka skóra jest przebraniem. Deliann osuwa się słabo na Stolec Namiestnikowski, jakby coś wyżerało mu od środka bebechy. Kryje twarz w dłoniach. – Hari... – szepcze tak, że tylko ja go słyszę. Jest bezradny i zagubiony. – Hari, jak możesz mi to robić? – Jest północ, Kris – mówię. Unosi głowę. W jego oczach wyczytuję pytanie. – Zdejmij maskę – dodaję. – Niczego więcej nie trzeba. Wytrzeszcza oczy, w których teraz malują się ból i odraza. – Nigdy mnie nie zaakceptują.
– A kogo to obchodzi, kogo zaakceptują, a kogo nie? Najważniejsze, że ty wiesz, kim jesteś. Więc zachowuj się odpowiednio, do cholery. Zamyka oczy, a ja przenoszę wzrok na Kierendal. Krzywi się pogardliwie. – Wiem, że nie jesteś ostatnio sobą, Kier. Wiem, że dużo chorowałaś i trudno ci dojść do ładu z tym całym bajzlem, który masz w głowie. Ale teraz masz szansę odkupić swoje winy. Jeżeli chcesz pomóc, chętnie twoją pomoc przyjmiemy. Oczy błyszczą jej jak rybie łuski. – Co ja z tego będę miała? Wzruszam ramionami. – Ocalisz życie. – Tylko tyle masz mi do zaproponowania? – Jej głos wprost ocieka pogardą. Raithe posyła mi z areny ukradkowe spojrzenie. Z kamienną twarzą spoglądam na niego i wracam wzrokiem do Kierendal. – Nie wiem, jaką karę przewiduje wasz kodeks za próbę królobójstwa, ale nie ma to znaczenia, bo nie znajdujesz się wśród swoich. Ja tu jestem sędzią, Kier. Musisz dokonać wyboru. Teraz, w tej chwili. – Mój lud jest gotowy za mnie zginąć, Caine. Ile z tych... kreatur... zechce oddać życie za ciebie? No, myślę sobie, to chyba załatwia sprawę. – Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – odpowiadam gładko. Podkurcza ręce. – Ja nie blefuję, Caine. – Wiem, słyszałem o tym. – Pozostaje mi tylko wypowiedzieć jedno słowo, chłodno, spokojnie, nieodwołalnie: – Raithe. Klaszcze w dłonie, jakby strzepywał z nich pył w jej stronę. W powietrze pryska deszcz czarnych kropli. Kierendal usiłuje coś powiedzieć, ale zamiast słów z jej gardła dobywa się niskie, gardłowe bulgotanie. Przez pół sekundy wpatruje się we mnie, kompletnie zaskoczona, a potem charczy, i ten dźwięk kojarzy mi się ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Zgina się wpół i wymiotuje krwią na nogi trzymającego ją ogra. – Wy, dranie! – wyje ogr, jakby mu pękało serce. – Wy, dranie, coście jej zrobili?! Pada na kolana, tuląc Kier do piersi jak małe dziecko. Moi ludzie stoją w gotowości. Na arenie Raithe dyskretnie wydaje rozkazy zakonnikom, którzy rozpraszają się i kryją pod osłoną okalającego arenę muru. – Zrobiłeś kiedyś coś, co nie kończyłoby się gwałtowną śmiercią wielu ludzi? – rzuca półgłosem przez ramię. – Pewnie, mnóstwo rzeczy – zapewniam go. – Chociaż w tej chwili żadna nie przychodzi mi do głowy. Zapowiada się paskudna bijatyka.
Może się jej spodziewałem. Może na nią liczyłem. Może jestem tym, kim mówią, że jestem. W Sali Sprawiedliwości zapala się tymczasem nowe światło, bledsze i stabilniejsze niż płomyki lamp i szkarłatne odblaski pożaru – jak miękka, przenikliwa poświata księżyca, w której rzeczy nie rzucają cienia. Nabiera mocy, gęstnieje i w sali robi się cicho, gdy blask dotyka po kolei nas wszystkich, przyciągając nasz wzrok. Źródłem światła jest Deliann. Wstaje ze Stolca Namiestnikowskiego, powoli, niepewnie. Jego słaby głos w tętniącej ciszy brzmi tak żałośnie, że kraje mi się serce: – Nie. Nie będzie walki. Nie między nami. Nie będzie zabijania. Nie zniosę tego. Słyszę go tak, jakby stał tuż obok mnie; domyślam się, że każdy w tej sali ma w tej chwili wrażenie, że Deliann szepcze mu do ucha. Światło gęstnieje wokół niego, tworzy lśniącą chmurę, okala mu głowę zimnym ogniem jak słoneczną koroną. A potem światło wystrzeliwuje z jego umysłu i chwyta nas wszystkich za mózgi. Przez jedną sekundę, która trwa w nieskończoność, tonę w świetle niosącym uczucia wszystkich w sali: ból, krew, żądzę krwi, strach, wściekłą radość na myśl o walce – i całą resztę. Inni czują to, co ja; wszyscy czujemy nawzajem swoje życia, tworzymy świat pełen bólu, który Deliann w jakiś sposób wyciąga z nas i lepi z niego kulę boleści. Obejmuje ją i przyciska do piersi. Cierpienie nie ulatnia się bez śladu – nie ma takiej siły, która mogłaby je unicestwić – ale nagle ból staje się mniej dokuczliwy, gdy się nim dzielimy, gdy rozkłada się na więcej osób, i bez względu na to, jak bardzo samotni się w tej chwili czujmy, on wie, wie dokładnie, co się z nami dzieje, jak bardzo jesteśmy przerażeni i zranieni, i tak jakby mówił: „Rozumiem, jesteście przerażeni i zranieni, ale to nic nie szkodzi, macie prawo się bać, macie prawo odczuwać ból, bo wasze życie jest przerażające i okrutne”. – Rugo... – mówi cicho Deliann. Ogr unosi głowę. – Ona nie musi umierać – ciągnie Deliann. – Ale jest dla niej tylko jedna nadzieja. Trzeba jej uniemożliwić wszelką interwencję w nadchodzącej bitwie. Trzeba ją zabrać do Donżonu, umieścić w celi i pilnować, dopóki nie stanie się, co ma się stać. Zajmiesz się tym? Rugo odwraca wzrok. – Jeśli to zrobię, będzie żyła? Obiecujesz? – Tak przecież powiedziałem. Ogr pochyla głowę. Łzy płyną mu z wyłupiastych ślepi. – No to... Nie może mnie już chyba bardziej znienawidzić. Deliann rozgląda się, jakby kogoś szukał i nie mógł znaleźć, a po sekundzie lub dwóch kiwa głową. – Parkk – zwraca się do ogorzałego skalnika stojącego w głębi sali, nieopodal Jego Wysokości. – Ratuj ją. Zostań z nią w Donżonie i zaopiekuj się nią, kiedy się ocknie.
Skalnik przez chwilę uparcie stoi w miejscu, jakby się spodziewał podstępu, w końcu jednak wzrusza ramionami, przytakuje skinieniem głowy i przepycha się do Kierendal. Skalnicka magia powinna działać nawet w Donżonie. Deliann pochyla głowę, jakby od mojej dezaprobaty jeżyły mu się włoski na karku. – Czy to naprawdę takie złe, że nie chcę, by moim pierwszym uczynkiem w roli króla było zabicie przyjaciółki? – pyta półgębkiem. – A czy ja coś mówię? – Nie. Ale bardzo głośno myślisz. Co teraz mam zrobić? Podwładni Kierendal stoją, patrzą, czekają. Nadal mogą mi się przydać, jeśli Deliann zdoła ich przekonać. – Na początek wyjaśnij może wszystkim, co tu się właściwie dzieje – proponuję. – Wyjaśnić... – mruczy pod nosem. – Niby jak? Za dużo tego. Skąd mam wiedzieć, co jest ważne, a co nie? – Nie musisz wiedzieć. Decyduj. Marszczy krzaczaste brwi. – Myślę... – Ból wykrzywia mu twarz, ale nie jest to ból fizyczny. – Tak, chyba rozumiem... – Śmiało, Kris. Teraz ty tu rządzisz. Wykorzystaj to. Cierpienie promieniuje z jego postaci jak to nieziemskie światło z twarzy. Spuszcza głowę, zamyka oczy, żeby blask go nie oślepił, i zaczyna mówić.
6 Stanął na środku areny. Wpadająca przez okna latarni poświata pożaru przyćmiła emanujący z niego blask, który przybrał blady brzoskwiniowy odcień. Nigdy nie miał mocnego głosu, teraz dodatkowo był osłabiony chorobą, ale wszyscy słyszeli doskonale – jeśli nie same słowa, to z pewnością ich sens. Spójnia dosięgła wszystkich. Plątanina czarnych pajęczych nici, które w jego widzeniu wewnętrznym zbiegały się w sylwetce Caine’a, w piersi Caine’a splatały się i eksplodowały oślepiającym białym ogniem – ogniem, którego Deliann mógł dotknąć, z którego mógł czerpać moc niezbędną do nastrojenia Spójni w zupełnie nowy sposób. Blask płynący z Delianna rezonował w Powłokach pierwotnych, zyskując siłę i barwy życia; wpływał w głąb Powłok skalników; stapiał się z Powłokami trolli; wnikał w Powłoki ogrów, których migotanie nadawało mu nowe częstotliwości i pozwalało dosięgnąć także ogrillów – a te przyćmiewały go na tyle, że swobodnie wślizgiwał się w zbiorową świadomość ślepej na Przepływ ludzkości. Nie było to żadne kazanie ani tyrada – Deliann po prostu mówił:
– Taka jest prawda – powiedział i wszyscy w Spójni wiedzieli, że nie kłamie. Trzymał się faktów i pozwalał opowieści swobodnie płynąć. – Niektórzy z was uważają, że znaleźli się w Donżonie za karę, gdyż popełnili zbrodnię samodzielnego myślenia. Mylą się. Inni sądzą, że trafili tu na skutek fałszywego oskarżenia o zdradę. Oni również się mylą. Jeszcze inni utrzymują, że padli ofiarą prześladowań politycznych, pomyłki urzędniczej albo zwyczajnie mieli pecha. Niektórym wydaje się, że przybyli tu zemścić się na wrogach lub wesprzeć przyjaciół. Wszyscy się mylicie. Nie połączył nas cainizm ani siła ludzkich uprzedzeń; nie chodzi również o chciwość, żądzę władzy ani ślepy traf. Znaleźliśmy się tutaj, ponieważ trwa wojna. Wojna, która toczy się codziennie, we wszystkich krajach. Wojna, która wybuchła w chwili narodzin życia. Wojna przeciwko „chcesz żyć, dostosuj się”. Wojna przeciwko „my i oni”. Wojna ze „stadem”, ze „sprawą”. Wojna z ciężarem cywilizacji. Tej wojny nie da się wygrać. Ba, tej wojny nie powinno się wygrać. Ale nie można jej nie toczyć. Oto, jak wygląda prawda: otrzymaliśmy dar. Nasza obecność tutaj, w tej chwili, to dar T’nalldiona, które to słowo w języku ludzi oznacza „Dom” lub „Świat”. Ten wielki dar polega na tym, że od czasu do czasu, raz na epokę, ta cicha, toczona potajemnie wojna zostaje wydobyta na światło dzienne. Możemy posłużyć T’nalldionowi za tarczę. Możemy zobaczyć naszego wroga, stanąć z nim twarzą w twarz i zadać mu cios w walce wręcz. Przed z górą tysiącem lat T’nalldion ofiarował ten dar mojemu dziadowi, Panchasellowi. Panchasell przyjął go, lecz wraz z nim przyjął także przydomek „Pechowiec”, wiedział bowiem, jaki los wybiera. Do pierwszego starcia w tym teatrze wojennym doszło, kiedy mój dziadek zamknął dillin łączące nasz świat z Krainą Ciszy. Przez dwieście lat wiódł wojnę potajemnie. Kiedy za sprawą Domu została ujawniona, Panchasell Pechowiec i cały Dom Mithondion chwycili za broń i stanęli na czele Sojuszu Ludów w Rebelii Dzikich. Minęło prawie dziewięć stuleci, odkąd Panchasell poległ w bitwie. Niedaleko stąd, nie dalej niż strzał z łuku od miejsca, w którym się znajdujemy. W dniu jego śmierci T’nalldion ofiarował swój dar mojemu ojcu, T’farrellowi Kruczowłosemu. Ojciec odmówił przyjęcia go i nazwał się Królem Zmierzchu. Marzyło mu się długie, łagodne zakończenie jasnych dni Pierwszego Ludu zamiast gwałtownej nocy zagłady. Wycofał się z otwartej wojny, oddał ziemię Domu wrogowi i skrył się w leśnych ostępach, aby rządzić nami podczas długiego, powolnego przepadania pierwotnych w pomroce dziejów. Nasz koniec nastał szybciej niż w jego najczarniejszych snach. Niewykluczone, że my, którzy dzisiaj tu stoimy, jesteśmy ostatnimi przedstawicielami Ludu stawiającymi czoło wspólnemu wrogowi. Musiały upłynąć ponad cztery wieki, zanim Dom znowu postanowił podzielić się swoim darem. Tym razem ofiarował go naszym wrogom, z których wielu pokochało go żarliwiej niż niejeden z nas. Ofiarował go człowiekowi znanemu jako Jhereth z Tyrnall. Jhereth Bogobójca walczył z nieprzyjacielem we wszystkich jego widmowych aspektach: z Rudukirischem i Dal’kannithem, Prorithunem i Kallaie, a także ze wszystkimi innymi jego wcieleniami, uosabiającymi wspólne żądze ludzkości. Tak mój dziadek, Jhereth zginął na polu bitwy, była to jednak bitwa zwycięska. Jej owocem stało się
Porozumienie z Pirichanthe, które wygnało ludzkich bogów poza granice czasu, żeby bronić Domu przed ich irracjonalnymi demonstracjami siły. Od czasów Bogobójcy minęło kolejne pięćset lat i T’nalldion po raz kolejny ofiarowuje swój dar. Nasz wróg już rozpoczął szturm. Uderzył bez zapowiedzi, niesprowokowany, jak truciciel, przed którym nie broni żaden pancerz. Pod jego ciosem padł Dom Mithondion, z którego nie ocalał nikt prócz mnie. Wszyscy tu, w tej sali, nosimy blizny po zadanych przez niego ranach. Jego bronią jest obłęd, ten sam, który wielu z nas czuje w swoich żyłach. Teraz jednak mamy bezgłośną tarczę, którą możemy się bronić przed jego niewidzialną klingą. T’Passe? T’Passe, pragmatyczna jak łopata, zeszła ciężkim krokiem na arenę. Deliann dał znak Raithe’owi, który podał jej wazę. Wzięła ją do rąk, wzruszyła ramionami i ruchem głowy wskazała zawartość. – Wystarczy się odrobinę napić – powiedziała schrypniętym głosem. – Mały łyczek. Podała naczynie pierwszemu z brzegu człowiekowi – cainiście, który siedział w przejściu między kamiennymi ławkami na widowni. Mimo że podobnie jak wszyscy byli więźniowie Jamy miała już we krwi przeciwwirus, nabrała płynu w dłoń i podniosła ją do ust. Jak wszyscy Klasztorni, żywiła głęboki szacunek wobec potęgi rytuału. Cainista, któremu oddała wazę, spojrzał podejrzliwie na wypełniającą naczynie słomkową ciecz. – Co to jest? T’Passe zerknęła na Delianna, który z powagą pokiwał głową. – Woda – odparła. – Woda z odrobiną krwi. Jeszcze raz spojrzała na Delianna. Jej wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę. Jego skinienie głowy również było takie samo. Wzruszyła ramionami. – Krwi Caine’a – dodała. W sali rozległ się szmer szeptów. – Wybieraj – powiedział Deliann. Cainista nadal marszczył brwi, ale nabrał wody w dłoń, napił się jej i najpierw podsunął wazę swoim najbliższym sąsiadom, a następnie podał ją siedzącej dalej kobiecie. – Przyjmując dar Domu, zobowiązujecie się walczyć w naszej wojnie – uprzedził Deliann. – Wiem, że wielu z was nie ma broni, a jeszcze więcej także pancerza. Wielu z was, zapewne większość, nie nazwałoby się wojownikami. Ale, jak powiedział Caine: walczyć można na różne sposoby. To znaczy, że nie każdy z was musi chwycić za miecz i zabijać. To zadanie wojowników. Inni będą opatrywać rannych i nieść im pociechę. To rola uzdrowicieli. Ktoś będzie gotować, kto inny będzie nosił wodę. Będą i tacy, którzy odejdą stąd jeszcze dzisiaj i nawet nie obejrzą się za siebie. Niech każdy walczy na swój sposób, zgodny ze swoimi predyspozycjami. Kucharz udający wojownika byłby zagrożeniem dla towarzyszy broni; wojownik udający kucharza zepsuje strawę, z której moglibyśmy czerpać siłę do walki. Proszę was tylko o jedno, ja, nie Dom: niech ci, którzy postanowią stąd odejść, nie poddają
się naszemu wrogowi. Tarcza Domu może ochronić was i wszystkich, których kochacie, ale jest z natury nieruchoma i nie rozrasta się bez pomocy. Najskuteczniejsza jest wówczas, gdy jest przekazywana z serca do serca, z ciała do ciała. Żeby nią kogoś osłonić, wystarczy pocałunek. Wasza decyzja może ocalić taką liczbę istnień, o jakiej się wam nie śniło. To najważniejsza decyzja w waszym życiu. Nie wszyscy mają taki wybór. – Nieokreślony gest Delianna mógł się odnosić do patriarchy, skutego i przywiązanego do Hebanowego Tronu, albo do zakonników na wysypanej piaskiem arenie. Albo i do niego, i do nich jednocześnie. – Ale my tak. My możemy zdecydować, czy wystąpimy przeciwko ślepemu bogu. Czy staniemy w obronie Domu. Możemy... Zawiesił głos i na chwilę pochylił głowę. Kiedy znów podniósł wzrok, na jego twarzy malował się skąpy, melancholijny, zrezygnowany uśmiech. – Powinienem raczej powiedzieć: „Możecie”. Ja już dokonałem wyboru, takiego samego jak Panchasell i Bogobójca. Takiego samego jak Caine. Jestem Deliann Mithondion. Tutaj żyję i tutaj zginę. Jestem Deliann Mithondion. Rzekłem. Umilkł. Jego blask przygasł, a wraz z nim osłabła Spójnia. Spuścił głowę.
7 Jakiś bystrzak wpada na świetny pomysł: stawia wazę obok wyjścia, żeby każdy mógł się po drodze napić. Wychodzą gęsiego, przemieszani: cainiści, Węże, Lud. Po chwili ochotnicy obstawiają pozostałe wyjścia. Każdy z nich trzyma w rękach obrócony do góry nogami hełm, do którego zaczerpnęli po parę garści płynu z wazy. Od tego momentu sala opróżnia się znacznie szybciej. Większość wraca do Jamy, skąd zamierzają wyjść tą samą drogą, którą przyszli: przez ściek Szybu. Rozproszą się po całym cesarstwie, a potem także poza jego granicami. Skalnicy udają się na Białą Pustynię i na północ, do Bożych Zębów; ogrille idą do Boedecken; drzewinki wybierają się na południe, do dżungli dolnego Koru. Pierwotni ruszą prosto do leśnych ostępów, szukać niedobitków Domu Mithondion. No to załatwione. Shanna zwyciężyła, a ja tutaj, w tej niesamowitej, mamroczącej ciszy oglądam owoce jej triumfu. Ona, ja, Deliann – no i Raithe, skurwiel też ma w tym swój udział – wspólnie pokonaliśmy HRVP. Oczywiście choroba ma na razie ogromną przewagę, ale działa powoli i na oślep. A przeciwwirus jest szybki i precyzyjny: kiedy kilkuset nosicieli rozbiegnie się po świecie i będzie go roznosić za każdym razem, kiedy kichną, odleją się do strumyka albo podzielą się z kimś winem, wyprzedzimy zarazę. Jeden zero dla dobrych. Na więcej entuzjazmu mnie nie stać. Jakaś blada ta kulminacja – pewnie dlatego, że HRVP to dopiero wstęp, pierwszy sprawdzian naszego systemu obronnego. A i tak niewiele
brakowało, żeby zmiótł nas z powierzchni ziemi. Jak lubił powtarzać Tan’elKoth: można wygrać wszystkie bitwy, a mimo to przegrać wojnę. Trzeba jednak przyznać, że Kris opowiedział fajną historię. Czasem dobra historia też bywa zwycięstwem. Spartakus. Rycerze Okrągłego Stołu. Alamo. To też triumf. W pewnym sensie. Kurczę, przynajmniej taką mam nadzieję. Na inny nie mamy co liczyć. Dwie faerie, które opatrywały i leczyły zapracowane dziewczyny w Kasynie Obcych, zajęły się moimi nogami: wyskrobują galaretowate obumarłe mięso, ściągają ropę i pompują mnie Przepływem, żeby przywrócić mięśniom siłę. Prawie kończą, kiedy Jego Wysokość przeciska się przez tłum na widowni. Ktoś mu rozciął więzy, kiedy pilnująca go suka ogrillo poszła z ogrem i krasnoludem zaopiekować się Kierendal. Jest cały brudny, rozciera obolałe od sznurów nadgarstki, ale wygląda na zadowolonego. Kiedy się uśmiecha, zakrzepła krew na brodzie kruszy mu się i odłazi płatami. Ociera ją wierzchem dłoni. – Niech cię diabli, Caine – mówi, zeskoczywszy na arenę. – Niech mnie kozioł wydyma, jeśli nie spadasz zawsze na cztery łapy. – Lekkim krokiem przebiega po piasku, wbiega na podium i przystaje obok Toa-Sytella. Szczerzy zęby w uśmiechu. – Hej, pojebie? Bierze zamach, żeby kopnąć patriarchę. – Nie rób tego. Spogląda na mnie, ale w moich oczach nie widzi miejsca na spór. – No tak, chyba to ty jesteś tu szefem. – Owszem. Faerie patrzą na niego spode łba. Pakują ten swój chłam i odchodzą. Jego Wysokość nie zwraca na nie uwagi. – Co dalej, stary? – pyta mnie. – Jaki będzie nasz następny ruch? – Mój następny ruch – poprawiam go z naciskiem. – Zamierzam wysłać tych zakonników do walki z żołnierzami, którzy depczą mi po piętach. Żołnierzami z mojego świata. – Z twojego świata? – Jego Wysokości zapiera dech w piersi. – Ja pierdolę... Więc to prawda. To od początku była prawda. Jesteś Aktirem. – Tak. – Ja pierdolę... – powtarza, ale jednocześnie rozkłada ręce i uśmiecha się do mnie. – Mniejsza z tym. Możesz sobie być Aktirem, ale zawsze umiałeś odróżnić przyjaciół od wrogów, prawda? – Twój następny ruch... – Skinieniem głowy wskazuję w głąb sali, w stronę wyjścia. – Wyjdź razem z nimi, a potem dupa w troki i wypad z miasta. – Że co? – Spojrzenie ma nagle czujne, a w jego oczach zapalają się ogniki. – Nie łapię... – Lud za tobą nie przepada, Wasza Wysokość. Założyłbym się, że żyjesz jeszcze tylko dlatego, że większość z nich nie wie, kim jesteś.
– Caine, nie wygłupiaj się. Przecież to ty tu jesteś przywódcą stada, nie? Chcesz powiedzieć, że nie możesz mnie chronić? – Nie. Chcę powiedzieć, że nie zamierzam tego robić. Jego uśmiech pęka jak zaschnięta krew na jego podbródku. – Caine...? Bez jaj, Caine... – To przez ciebie muszę trzymać Kierendal pod kluczem. Do spółki z Toa-Sytellem wybiliście połowę jej podwładnych, jedyną rodzinę, jaka jej została. Ta wasza pieprzona Wojna Jaskiniowa... – Ale... Zaraz, chwileczkę, przecież ja nic do niej nie mam. – Oblizuje nerwowo wargi. – Kurde, Caine, ta cała Wojna jaskiniowa... To był pomysł Toa-Sytella. Zwykła polityka, nic więcej. Biznes, nie jakaś sprawa osobista... – Dla niej to była sprawa osobista. – Ostatni raz wskazuję mu wyjście. – Zabieraj się stąd, póki jeszcze pamiętam, że kiedyś cię lubiłem. Pochyla się nade mną konfidencjonalnie. Widzę, jak pot wycieka mu wszystkimi porami skóry. – Daj spokój, Caine. To ja. Pomogłem ci w Donżonie? No? Pomogłem? Muska moją rękę, jakby taki dotyk miał mi przypomnieć o naszej przyjaźni. Kładę palce na rękojeści Kosalla. Oparta o podłokietnik klinga wibruje ostrzegawczo, bucząc jak rozdrażniony grzechotnik. Dłoń Jego Wysokości nieruchomieje, a on sam cofa się o krok, na niższy stopień podwyższenia. – Owszem – przytakuję. – Pomogłeś. Dlatego masz szansę stąd wyjść. – Ale... Ale jak to... Jak... Dokąd mam iść? – kwęka. Gdybym go tak dobrze nie znał, prawie byłoby mi go żal. To rasowy chwast: gdziekolwiek się zahaczy, rozkwitnie. – Dokąd mam iść? Co mam robić? – Wszystko mi jedno, byłeś nie robił tego tutaj. Idź już. Robi kolejny krok w tył. – Caine... Wymierzam w niego Kosalla. Ostrze warczy. – Pięć sekund, Wasza Wysokość. Odwraca się, czmycha z podwyższenia i przebiega po piasku. Wciska się w kolejkę ludzi i Ludu przy drzwiach i wychodzi z Sali Sprawiedliwości, nie odwróciwszy się ani razu. Odprowadzam go wzrokiem i wspominam wspólnie przeżyte miłe chwile, które jednak w tej chwili niewiele dla mnie znaczą. Kiedyś uważałem go za swojego najlepszego przyjaciela. A dziś nie pamiętam dlaczego. Na arenie Raithe wydaje zakonnikom rozkazy – moje rozkazy. Dzieli ich na oddziały, które mają nękać zbliżające się pospoły. To takie moje prywatne powitanie. Wkrótce braciszkowie się rozchodzą. T’Passe ma dowodzić Ludem, Wężami i cainistami, którzy chcą
zostać tutaj i walczyć. Orbek łapie za smycz z Toa-Sytellem na końcu i zabiera jego patriarszy tyłek w cholerę, żeby nam tu nie rozrabiał. W Sali Sprawiedliwości zostajemy tylko Raithe, Deliann i ja. Stojący na arenie Raithe patrzy tymi swoimi zimowymi oczami w ślad za Orbekiem i Toa-Sytellem. Nie może oderwać od nich oczu. Cały aż kipi z wysiłku, żeby nie pobiec za nimi z krzykiem. – Co zamierzasz zrobić z patriarchą? – pyta. – Nic takiego, o czym musiałbyś w tej chwili wiedzieć – odpowiadam. – Kris...? Kris stoi na środku areny, błądząc myślami gdzieś daleko. – Kris? – powtarzam. I trzeci raz, nieco ostrzej: – Deliann! Jego oczy powoli tracą szklisty wyraz. Patrzy na mnie. – Tak, Caine? – Zróbmy to. – Tutaj? Skinieniem głowy wskazuję gigantyczną figurę Ma’elKotha, wyrzeźbioną w górującym nad nami klinowatym bloku wapienia. – Znasz lepsze miejsce? Zastanawia się. Ma nieprzeniknioną, obcą twarz. Na chwilę przymyka oczy i zaraz je otwiera (trochę zbyt wolno, żeby nazwać to mrugnięciem). – Nie – mówi. – Chyba nie. – Czego ode mnie chcesz? – Będę objaśniał na bieżąco. – Wchodzi na podium i staje obok mnie. – Wejdź w widzenie wewnętrzne. Wyrównuję oddech i robię, co mi kazał. Wystarczy sekunda, może dwie, żeby powęźlone, sękate nici czarnej pajęczyny powlekły całą salę jak legowisko pająków wielkości koni. – Widzę – informuję Delianna. Bo rzeczywiście widzę. Nawet kiedy z nim rozmawiam, obraz się nie rozprasza. – Wiem. – Teraz jest łatwiej. Łatwiej nawet, niż kiedy specjalnie to ćwiczyłem, w szkole. Uśmiecha się do mnie, smutno i wyrozumiale. – Według nauk Pierwszego Ludu drogę mocy wyznacza samowiedza. Nim zaczniesz się posługiwać magją, musisz poznać samego siebie, poznać świat i zrozumieć ich wspólną tożsamość. Znajduję się w samym środku tej czarnej, splątanej pajęczyny. Czuję, jak pulsuje, wnikając w podstawę kręgosłupa. Siła i czucie niczym wzbierająca woda wypełniają mi plecy i nogi. Deliann odwraca się do Raithe’a.
– Klęknij przed nim – instruuje go. – Twarzą do niego. Raithe spogląda na mnie pytająco. – Rób co mówi – potwierdzam. Robi to. Deliann emanuje teraz inną poświatą, błękitną, jakby fosforyzował. Ta otaczająca go świetlista aura wypuszcza kończynę – rękę, mackę, coś w tym guście – i łapie coś białego, co tkwi w samym środku moich bebechów. Po sinoniebieskiej wypustce przebiega błyskawica, rozpalając ją do oślepiającej bieli, jak łuk elektryczny. Gdybym patrzył zwykłymi oczami, oślepiłaby mnie. Teraz wyciąga się w stronę Raithe’a, który z zapartym tchem obserwuje rozkwitające wokół niego kolory. – To rodzaj Spójni – wyjaśnia nam Deliann. – Przypomina trochę Fantazję, z tą tylko różnicą, że będziemy ją tworzyć wszyscy razem, na bieżąco. Nie przestraszcie się tego, co zobaczycie. Prawdopodobnie każdy z nas będzie wyglądał inaczej niż w rzeczywistości, ale rozpoznamy się nawzajem. To taki... metaforyczny poziom świadomości. Trochę jak sen. – I nie będziemy mogli kłamać – mruczę. Deliann kiwa głową. – W tym stanie świadomości kłamstwo jest niemożliwe. Można jednak coś ukryć: wystarczy odmówić dzielenia się z innymi. W ten właśnie sposób powinniście się zachować, gdyby któraś z Mocy próbowała się z wami połączyć albo wejść w wasze ciała. Nie mogą tego zrobić bez waszej pomocy. Potrafią jednak być bardzo przekonujące. – To fakt. – Jakie Moce? – dziwi się Raithe, nie odrywając wzroku od tego, co pokazał mu Deliann, dotknąwszy wprost jego umysłu. – Nie powiedzieliście mi jeszcze, co chcemy zrobić. Szczerzę zęby w uśmiechu. – Pogadamy sobie z Ma’elKothem.
8 Przestrzeń wypełniła miękka, ciepła poświata, płynąca zewsząd i znikąd jednocześnie. Nie było w niej odległości ani kierunków, przodu ani tyłu, góry ani dołu... Wszystkie te określenia tracą sens w nieskończonej pustce. Przyciągało ją światło, cierpliwe i nieodparte jak grawitacja, ciągnęło w przód lub do góry – trudno było określić ich wzajemne położenie. Była całkiem bezwolna, nie stawiała oporu. Dała mu się przyciągnąć. Uświadomiła sobie, że źródłem światła jest i zarazem nie jest słońce – była to gwiazda płonąca na firmamencie pustki, dająca światło, życie i sens bezbrzeżnej nicości śmierci, i
zarazem był to człowiek o elfickich rysach i bujnej platynowej czuprynie, którą wiatr słoneczny tarmosił w ogniste serpentyny. Słoneczny człowiek miał łuk z rozpalonego wodoru i strzały ze światła. Jej wola stawała się coraz silniejsza, w miarę jak zbliżała się do świetlistego mężczyzny, jakby to z niego ją czerpała. Użyła tej woli, żeby spowolnić swój ruch. Jej świadomość powoli nabierała kształtów, nakazując zwiększoną ostrożność. Zdała sobie sprawę, że znajduje się na terytorium wroga. Powiedziała do słońca: – Ja cię znam. Jesteś Kris Hansen. – Jestem Deliann – odparło słońce. Daleko, daleko nad jej głową (nie wiadomo skąd, w pustce pojawiła się nagle „góra” i „dół”) krążył drapieżny ptak, z rozpostartymi lśniącymi skrzydłami, dumny, samotny. Może sokół, może orzeł... A może feniks. Piął się ku słońcu, zwabiony ciepłem i światłem, ale nie potrafił wzlecieć tak wysoko. Miał zranione skrzydło. Jego krzyk odbił się echem w jej piersi, gdyż to ona go tak zraniła. Sama czuła tę ranę, jej ręka płonęła żywym ogniem, jak włożona do pieca – wiedziała jednak, że naprawdę to on jest ranny. – Jesteś Caine’obójcą – rzekła. – Jestem Raithe – odparł ptak. Na ciągnących się bez końca osłonecznionych polach dostrzegła następnych. Wilk z przyciętymi wilczymi pazurami kulał, ale wciąż był po dawnemu zajadły i śmiertelnie niebezpieczny. Kobieta z bazaltu dopiero niedawno wynurzyła się z ziemi i zachowała ostre krawędzie, których nie stępiła jeszcze tysiącletnia erozja. Były tam także drzewa, kwiaty, koty, myszy, węże, ropuchy, ryby... I był człowiek. Siedział na kamieniu, z łokciami opartymi na kolanach, i patrzył na nią. Znała każdy cal jego ciała. Połyskliwe czarne włosy, przyprószone siwizną na skroniach, powyżej szpakowatej brody – jej palce doskonale znały ich fakturę. Ciemne, błyszczące oczy, skośna blizna na dwukrotnie łamanym nosie – dotykała ich wargami. A te stwardniałe, mordercze dłonie ściskały jej piersi i rozpalały uda. Miał na sobie luźną tunikę z czarnej skóry, rozpiętą na piersi, wyblakłą i spękaną, z wiekowymi plamami wyschniętego potu pod pachami. Miękkie czarne spodnie były wielokrotnie rozdzierane i przecierane, a potem topornie zszywane i łatane; grube brązowe szwy rysowały się na czarnym tle skóry jak plamy zakrzepłej krwi. Jej serce zaczęło śpiewać, gdy rzuciła się w jego stronę. Powoli, z rozmysłem sięgnął za pazuchę i wyciągnął długi ostry nóż do walki wręcz. – Nie podchodź bliżej – powiedział.
Zatrzymała się, zaskoczona. W miejscu, gdzie ludzkie ciało miałoby żebra, poczuła bolesne ukłucie żalu. Hari... – Hari nie żyje. – Wycelował nóż w jej oko. – Tak jak i ty. Więc darujmy sobie to pieprzenie, że miło cię widzieć i tak dalej. Dobrze? Nie rozumiem, Hari... Dlaczego nie pozwolisz mi się dotknąć? Ruchem ostrza wskazał krążącego nad nimi ptaka. – Bo mam kurewsko dobre pojęcie o tym, co się może stać, jeśli ci pozwolę. Chcę się tylko z tobą połączyć. Chcę podzielić się sobą. – Nie. Tutaj możemy się zjednoczyć. Naprawdę być jednością. Możemy się pokochać... – Nie w ten sposób. Chcę po prostu być z tobą... – To masz pecha. Traktujesz mnie jak wroga. Jego czarne oczy błysnęły hardo: dwa odłamki obsydianu. – Fakt. Hari... Caine... Jej bezcielesny głos pogłębił się i zachrypł. Próbowała odkaszlnąć, jakby chciała oczyścić struny głosowe, ale wtedy z jej piersi dobyło się basowe dudnienie Ma’elKotha: Kocham cię, Caine. Kochamy cię. – Wyciągnij rękę. Zawahała się. – Nie wygłupiaj się, za późno chyba zgrywać nieśmiałą, co? Daj rękę. Dobrze. Wyciągnęła przed siebie rękę, która miała kształt jej dłoni, lecz wielkość dłoni Ma’elKotha. Miała w sobie także coś z Kollberga: okrywająca ją skóra wyglądała jak natarty olejem pergamin, stawy były guzowate jak w zaawansowanym stadium artretyzmu. Pokręcił głową i wskazał jej drugą rękę – zranioną, palącą, aż nazbyt ludzką. – Wolę tę. Cofnęła się. – Nie ufasz mi? – zapytał, ale jego wilczy uśmiech świadczył o tym, że odpowiedź jest mu obojętna. Ze zdumieniem stwierdziła, że faktycznie mu nie ufa – i w pierwszej chwili nie wiedziała dlaczego. Nie ufała mu. Nie mogła mu ufać. Już ją kiedyś oszukał, zranił, zniszczył. Wielokrotnie ją okłamywał, czym pokiereszował jej życie. Przez ostatnie siedem lat był dla niej źródłem niewysłowionych cierpień. Groził jej i natrząsał się z dzielącej ich oficjalnie różnicy kast. Bił ją: złamał jej nos, kopnął ją w jądra...
W jądra? – pomyślała. Zaraz, chwileczkę... Zanim pozostała dwójka zdążyła ją powstrzymać, podała mu rękę. Nóż wystrzelił do przodu tak szybko, że oko nie zdążyłoby za nim nadążyć. Ostrze – wyczarowana znikąd namiastka stali – weszło od dołu w wierzch dłoni i przeszyło ją na wylot. W ranie wezbrała czarna krew. Lodowaty stalowy szpikulec zmienił się w rozpalone żelazo, gdy Caine przekręcił go w ranie i zaklinował między kośćmi. Szarpnął nożem w bok, pociągając za sobą całą rękę i wytrącając ich z równowagi. Zaparło im dech, z szoku, który nie zdążył jeszcze przerodzić się w ból. Z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w czarny olej, spływający jak krew po ostrzu i ściekający z czubka. Gdziekolwiek skapnął, trawa błyskawicznie usychała, czerniała i zaczynała się tlić. Co robisz?! Błysnął swym wilczym uśmiechem i odparł: – Unieruchamiam was. Daleko w górze, w czarnej dali, słońce napięło łuk i wypuściło świetlistą strzałę. Strzała jak ognisty meteoryt przeszyła zranione skrzydło feniksa i trafiła ją w rękę, w to samo miejsce, w którym utknął nóż Caine’a. Wbiła się w nią i przebiła na wylot, przebiła boga za jej plecami i boga stojącego za tym bogiem, łącząc ich wszystkich z feniksem białobłękitną oślepiającą smugą jak promieniowanie Czerenkowa. Pulsująca moc popłynęła w górę smugi, do feniksa, który krzyknął rozdzierająco. Czarna krew z jego okaleczonego skrzydła zbryzgała niczym deszcz cały świat. – Musisz zrozumieć, że to metafora – powiedział Caine. – Podejrzewam, że jeśli się skoncentrujesz, odkryjesz, co naprawdę się dzieje. Poczuła... Przy źródle pod Siodłem Khryla strużka czarnego oleju połączyła się ze ściekami z obozu Kompanii Nadświatowej. W wielkiej północnej puszczy igły jodeł i liście osik przywiędły i sczerniały, a pnie ociekały żywicą, już nie bursztynową, lecz czarną jak onyks. Na Pustkowiu Boedecken olej wypływał z bulgotem z głębi mokradeł; martwica zagarniała coraz większe połacie żywej zieleni. Przenikająca ją groza udzieliła się pozostałym, którzy współdzielili z nią świadomość. Przestań... Powstrzymaj to! Musisz to powstrzymać! – Nie – odparł Caine. – Nie muszę. Hari... Caine, proszę cię, zrób coś. – Nie. Czuła, jak wypływa z niej życie, jak martwota niczym trąd wspina się od jej palców w górę rąk. Caine, zabijesz mnie! Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale bez cienia wesołości.
– Już jesteś martwa. Zabijamy rzekę. Nie możecie! Nie wolno wam tego zrobić! – Czyżby? – Zaśmiał się chrapliwie. – A właściwie to do kogo mówisz? Wszystko zginie! Wszystko, co żywe, umrze! – To prawda. Więc na cholerę ci twoja łączność z rzeką? Nic ci z niej nie przyjdzie. Pomyśl o tym, Ma’elKoth. Ile twoich Ukochanych Dzieci to przeżyje? Co się stanie z twoją bezcenną boskością, kiedy zabraknie wyznawców? I w tym momencie Pallas Ril zrozumiała. Urojone łzy popłynęły z urojonych oczu. Te oczy mówiły „dziękuję” – ale tylko one. Jego bezlitosny uśmiech nieco stajał. – Mówiłem, żebyś mi zaufała. Inne słowa władały jej ustami. To blef. – Pewnie. Zginiesz razem z rzeką. Ta trucizna zabije cię równie skutecznie jak łososie i sokoły. Uśmiech Caine’a stawał się coraz cieplejszy. – Chcesz się przekonać, kto pierwszy stchórzy? Wezbrał w niej gniew, ale to nie był jej gniew. Głos płynący z jej ust powiedział: To nie zabawa. Tu chodzi o życie wszystkich żywych istot w dorzeczu Chambaygen. Jego uśmiech był teraz wręcz gorący. – Nie przychodziłbym na imprezę, gdybym nie chciał potańczyć. Wydawało się, że minęła długa chwila, w której jedynym dźwiękiem był stłumiony, dobiegający z oddali szloch małej dziewczynki. Nadal mamy Faith. – No i co z tego? – Ton jego głosu był spokojny łagodny, ale lód oczu zmroził uśmiech w twardą maskę. – Jak możecie ją bardziej skrzywdzić, niż już ją krzywdzicie? Ty nie jesteś bezlitosnym zbójem. Nie jesteś zwykłym bandytą. Jesteś potworem... Postać Caine’a nabierała kształtów pod lodową maską – czarna, połyskliwa, jak dioryt w ruchu, absolutna, nieodparta. – Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zrobiliście krzywdę mojej córce. Powstrzymaj to! – Zmuś mnie – odparł Caine i zniknął. Wraz z nim zniknęły feniks, słońce, łąka, cały świat i wszystkie gwiazdy. Nie spadła w pustkę. Struga jadu wpływająca do rzeki stanowiła wystarczająco silny żywy łącznik, żeby podtrzymać jej świadomość. Stała się wszechświatem – zarazem rozległym i mikroskopijnym, i całkowicie późnym, jeśli nie liczyć bólu i pełzającej śmierci. I nadziei.
9 Funkcjonariusz Policji Społecznej tak długo stał nieruchomo przed drzwiami sali operacyjnej, że, kiedy w końcu się poruszył, Avery Shanks aż podskoczyła, jakby impuls elektryczny rozszedł się ze środka jej pleców do czubków palców rąk i nóg. Zacisnęła obolałe dłonie w drobne, żałosne pięści i zgarbiła się wokół bijącego ciężko serca. A wszystko przez drobny gest: pospoł po prostu zrobił krok w bok i otworzył drzwi. Wszedł przez nie Tan’elKoth w towarzystwie kolejnych dwóch pospołów. Było w nim coś – subtelna zmiana w wyrazie twarzy, może w postawie, jakieś dziwne przygnębienie i bezduszność – co zaległo mrocznym cieniem na jej duszy. Poczuła w ustach smak blachy. – Tan’elKoth... – odezwała się. Nie miała pewności, co się stało, i wciąż jeszcze się łudziła, że się myli. – Czy to koniec? Wszystko skończone? Górował nad nią jak granitowe urwisko. – Pakuj się. Za godzinę wyjeżdżamy. – Wyjeżdżamy? – powtórzyła głupawo. Przezwyciężyła ból stawów i wyprostowała się na krześle. – Tan’elKoth... – Ma’elKoth – poprawił ją beznamiętnie. Zadrżała. – Nie rozumiem... Ale on już odwrócił się do niej plecami, podszedł do stołu, na którym leżała przypięta pasami Faith, i zaczął ją uwalniać. Dwa pospoły zdjęły pojemnik z kroplówką i worek na odchody z haczyków przy stole i zawiesiły je na stojącym obok dziwnym urządzeniu – przypominało lewifotel, ale zamiast magnetycznego zawieszenia było wyposażone w kółka: dwa duże, ze szprychami, z tyłu i dwa małe z przodu. Tan’elKoth przeniósł Faith ze stołu na fotel i zaczął ją do niego przypinać. To właśnie była ta zmiana, która zwróciła uwagę Avery: w ogóle nie zwracał uwagi na funkcjonariuszy Policji Społecznej, a oni na niego, ale cała trójka współpracowała zgodnie, choć nieco mechanicznie, zjednoczona wspólnym celem. Nie potrzebowali do tego słów ani gestów. – Co wy robicie? Tan’elKoth... To znaczy, Ma’elKoth, ona jest za słaba! Jeśli spróbujecie ją przenieść, umrze! Jednym krokiem znalazł się obok niej. Chwycił ją pełną garścią za bluzkę, podniósł na nogi – ani delikatnie, ani brutalnie, raczej obojętnym, oziębłym gestem, jakby była obcą istotą i nie mógł sobie nawet wyobrazić, co może jej sprawić ból, a co przyjemność. – Nie dasz jej umrzeć – powiedział. – Zapewnisz jej całą niezbędną opiekę. – Ja... ja... Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła wykrztusić słowa. Była na granicy wytrzymałości. Zbyt długo żyła w tym maleńkim pokoju w towarzystwie lustrzanych masek pospołów. Zbyt
długo jej serce przepalał żrący kwas, gdy bezradnie patrzyła na cierpiącą koszmary Faith. Zatęskniła za butelką teravilu, która została w torebce. Została jej tylko taka chemiczna pociecha, o innej nie mogła już nawet marzyć – ale i tak już wystarczająco się znienawidziła. Gdyby sama miała odpocząć i zostawić Faith samą tutaj, przypiętą do stalowego stołu, pod kroplówką, oszołomioną lekami i wprowadzoną w gorączkowy sen, nie mogłaby ze sobą żyć. Nie chciałaby żyć. Dawno już postanowiła, że kiedy nie będzie mogła dłużej opierać się pokusie wzięcia środków uspokajających, zażyje wszystkie na raz. A jeżeli uda się jej jakoś uniknąć nieludzkich srebrzystych spojrzeń pospołów, poda je także Faith. Nie mogłaby zostawić jej tu samej. – Oczywiście – odparła w końcu półgłosem. – Całą niezbędną opiekę. Za plecami Tan’elKotha pospoły mocowały właśnie lśniącą metalicznie uprząż na piersi Faith. – Ale... dokąd pójdziemy? – Do domu – odpowiedział Tan’elKoth i znów odwrócił się do niej plecami, żeby poprawić uprząż dziewczynki. – Do domu? – powtórzyła ze zgrozą. – Do Nadświata?! Co ci się stało? Dlaczego się tak zachowujesz? Nie traktuj jej jak mebla, bo nie przeżyje nawet dnia! – Dzień wystarczy – odparł obojętnie Tan’elKoth.
Losy wojny mrocznego anioła z bogiem pyłu i popiołów zależały od jednej bitwy. Jej wynik wydawał się z góry przesądzony. Żołnierze boga pyłu i popiołów dysponowali niewyobrażalnie potężną bronią. Byli najlepiej wyszkolonymi i najbardziej zdyscyplinowanymi wojownikami w dziejach tego świata. Mieli kompetentnych oficerów i niezłomne morale. Sojusznicy mrocznego anioła byli wygłodniali, schorowani, poranieni, niezorganizowani i nieufni wobec siebie nawzajem. Ale walczyć można na różne sposoby. Nie każda broń jest równie użyteczna i nie każdą bitwę trzeba wygrać.
DWADZIEŚCIA TRZY 1 Pierwsza zasadzka była reprezentatywna dla wszystkich spotkań braci z ankhańskiej ambasady Klasztorów z pospołami. Pułapka zatrzasnęła się, gdy ostatnie łodzie Kompanii Bauera 82. Batalionu Policji Społecznej wypłynęły spod Mostu Głupców. Płynęły bez specjalnego pośpiechu, ale równym tempem, klucząc wśród martwych i płonących drzew, którymi była upstrzona cała rzeka. Na dziobie pierwszej łodzi w każdej z powiązanych linami trójek siedział mężczyzna z dużą gaśnicą, żeby obficie spryskiwać pianą każdą zbyt blisko się znajdującą plamę płonącego oleju. Reszta przycupnęła czujnie w łodziach, z bronią gotową do strzału. Bracia, którzy zastawili pułapkę, nie mieli dość czasu, żeby opracować jakiś spójny plan, ale braki koordynacji nadrabiali siłą ognia. Pasażerowie pierwszych łodzi byli bez szans. Pierwsza triada łodzi bezgłośnie sunęła w stronę Mostu Rycerzy, przemykając tuż przy gładkim, stromym murze Starego Miasta, kiedy od strony portu wystrzeliła migotliwa płaszczyzna białoniebieskiego światła. Rozbłysk trwał niespełna sekundę, ale to wystarczyło, żeby gładko odciąć głowy kilku z tuzina strzelców w pierwszej łodzi oraz przepołowić (na wysokości pępka) pilotującego łódź maga. Górna część maga zsunęła się z dolnej i wpadła do wody. Nagromadzona w jego kosturze moc eksplodowała poszarpanym piorunem kulistym, którego energia wystarczyła do upieczenia paru kolejnych strzelców w inkrustowanych drutem pancerzach. Pozostałe dziewięć łodzi natychmiast skierowało się w stronę portu, a dwie łodzie ocalałe z pierwszej trójki dryfowały bezradnie po rzece. Ich załogi rozpaczliwie montowały składane wiosła, ale zanim zdążyły ich użyć, błękitna linia promieniowania jonizującego wystrzeliła z łuku Mostu Rycerzy i zetknęła się z wodą. Od punktu styku w górę rzeki rozeszła się wachlarzowata fala zaburzenia, od którego woda tężała jak lód, chociaż pozostawała ciepła w dotyku. Obie łodzie utknęły w szklistej masie i nagle z kilku stron naraz w ich kierunku poleciał grad pocisków wielkości orzeszków. Po trafieniu w cel orzeszki przyklejały się do niego, by po chwili wybuchnąć ogniem tak gorącym, że błyskawicznie topił plastikowe elementy broni, zwęglał okrywającą pancerze metalizowaną tkaninę balistyczną i zapalał znajdujące się pod nią ciało.
Jednakże cienka jak promień lasera niebieska linia miała wyraźne źródło, które stało się pierwszym celem strzelców na łodziach. Odpowiedzieli zmasowaną salwą z kilku karabinów szturmowych marki Heckler-Colt MPAR 12. Karabiny te wyszły z mody dobre półtora stulecia wcześniej, gdyż wymagały ręcznego celowania i miały tylko po szesnaście pocisków kompozytowych w każdym z dwóch magazynków. Ponieważ każdy pocisk kompozytowy składał się z ośmiu bezpłaszczowych kul kalibru 5,52 mm, wystrzeliwanych w odstępach niespełna jednej dziesiątej sekundy, jedna salwa w zupełności wystarczyła. Ezoteryk, z którego kostura wystrzelił promień zamrażający rzekę, był wychylony ponad balustradę mostu od pachwin w górę. Cała odsłonięta część jego ciała zmieniła się w obłok krwi i odłamków kości, a nogi poleciały w przeciwne strony. Detonacja kostura wygryzła z mostu kamienny blok wielkości małego powozu. Woda natychmiast wróciła do swojego normalnego stanu i popłynęła jak dawniej. Zanim łódź prowadząca drugą trójkę przybiła do brzegu, została pochwycona w dłoń niewidzialnego olbrzyma i razem z pozostałymi dwiema poderwana w powietrze. Mag i większość strzelców zdążyli wyskoczyć, ale paru nieszczęśników musiało się zaplątać w siatkowe przegrody ładunkowe albo postanowiło (niezbyt mądrze) za wszelką cenę trzymać się łodzi – ci zostali wyrzuceni na kilkaset jardów w powietrze. Spadając, powiązane liną łodzie zahaczyły o wykuszową wieżyczkę na murach miasta, zatoczyły łuk w powietrzu, uderzyły o ścianę z takim impetem jak serce dzwonu o jego wewnętrzną powierzchnię i zmiażdżyły znajdujących się w nich jeszcze ludzi. Inni pospadali z nieba i znaleźli śmierć na ulicach, dachach i w gałęziach płonących drzew. Telekineza, która wyrzuciła łodzie w powietrze, sama była niewidzialna gołym okiem, ale w widzeniu wewnętrznym każdy adept postrzegał ją jako wściekłą powódź światła – podobnie jak strumień Przepływu emanujący z rzeźbionej w diamencie dłoni, której ukryty za węgłem magazynu brat zakonny użył jako rekwizytu przy rzucaniu zaklęcia. Trzech ocalałych artańskich adeptów namierzyło go i niespełna sekundę później jego kryjówka znalazła się na przecięciu trzech rozszerzających się kul, z których każda zawierała kilka tysięcy siekańców wielkości igły krawieckiej. Siekance pochodziły z granatów przeciwpiechotnych RG 2253A, wystrzelonych z wyrzutni na karabinach i eksplodujących dokładnie na wysokości trzech i pół metra nad ziemią. To, co zostało z Ezoteryka, nie przypominało człowieka. Sześć łodzi dobrnęło do przystani. Siedemdziesiąt pospołów z karabinami rozproszyło się wśród płonących drzew stanowiących ostatnią pozostałość nienaturalnej dżungli, ocalałą właśnie tutaj, w miejscu, skąd rozprzestrzenił się pożar. Ci, którzy wyskoczyli do rzeki, musieli radzić sobie sami. Jeśli nawet umieli pływać, stanowili kuszący cel dla poukrywanych w zasadzce Ezoteryków – ale teraz każde użycie magji groziło wykryciem i nawałą ognia karabinowego.
Działająca metodycznie Kompania Bauera zajęła i zabezpieczyła całą przystań. Nie spieszyło im się. Wiedzieli coś, o czym ich przeciwnicy nie mieli pojęcia: byli tylko forpocztą, pierwszą ze wzmocnionych kompanii 82. batalionu, które miały wkroczyć do Ankhany. Ich zadanie polegało na wybadaniu i uruchomieniu pułapek oraz wybadaniu siły oporu. Wywiązali się z niego na medal. Ocalali Ezoterycy wycofywali się pojedynczo, klucząc wśród zaułków prowadzących do Sądu i przy każdej okazji odgryzając się napastnikom. Oni również spisali się znakomicie.
2 Pierwsze spotkania obywateli Ankhany z awangardą 82. Batalionu Policji Społecznej były krwawe. Na ulicach panował taki zgiełk, że nawet westerlińskie rozkazy i przekleństwa przechodziły bez echa i niektóre kompanie musiały stosować niewerbalne środki perswazji, żeby utorować sobie drogę przez miasto. Na Ziemi łoskot karabinowej serii ostrzegawczej, wymierzonej ponad głowę lub pod nogi, jest sygnałem powszechnie rozumianym, ale mieszkańcy Ankhany, nieobyci z bronią wykorzystującą hałaśliwą reakcję chemiczną do miotania pocisków, nie umieli zinterpretować głośnych, lecz najwidoczniej nieszkodliwych odgłosów i błysków ognia dobywających się z dziwnych urządzeń, kojarzących się trochę z zepsutymi kuszami. Pospoły podjęły więc trud uzupełnienia ich edukacji i zaczęły celować nieco niżej. Niestety, za każdym razem lekcję przyswajali sobie tylko najbliżej stojący Ankhańczycy, widzący na własne oczy fontanny krwi tryskające ze zdruzgotanych kończyn i podziurawionych tułowi i czujący smród z opróżnianych gwałtownie wnętrzności. Dlatego Policja Społeczna systematycznie powtarzała tę lekcję, posuwając się naprzód. Na ulicach i w rynsztokach krew i olej płynęły obok siebie, czerwień i czerń, nie mieszając się, kreśląc fraktalne kształty zawirowań. Dopiero jeden z żołnierzy służby nieregularnej zasugerował użycie granatów hukowych, co przyniosło o wiele lepsze efekty: nie dość, że podmuch eksplozji do złudzenia przypominał magijną ognistą kulę i kazał nieufnym wobec magji Ankhańczykom szukać schronienia, to jeszcze huk i błysk uruchamiały w nich czysto zwierzęcą reakcję lękową: uciekaj i kryj się. Batalion wyraźnie przyspieszył kroku. Kompanie zmierzały ku centrum miasta, każda prowadzona przez żołnierza służby nieregularnej zaopatrzonego w jakiś rekwizyt poszukiwawczy: rzeźbiony kryształ, różdżkę, kostur pokryty runami, srebrny sztylet, igłę na obrotowej podstawie lub wahadło z kryształu, miedzi, złota i żelaza. Niektóre z tych przedmiotów były tak czułe, że potrafiły prześledzić drogę przebytą przez Kosalla wstecz aż do gór; inne wskazywały położenie każdej dłoni, która kiedykolwiek w przeszłości dotykała jego rękojeści. Zostały dostrojone, rozstrojone i przestrojone na nowo w
taki sposób, żeby odfiltrować okaleczoną barkę, która przywiozła go z górnego brzegu rzeki; kamienie na dnie, na których przez pewien czas spoczywał; bezgłowego trupa mężczyzny, który kiedyś nim władał, a dziś spoczywał pogrzebany na cmentarzu dla biedoty, na południowy zachód od Katedry Wniebowstąpienia. W tej chwili wszystkie te przyrządy wskazywały na Sąd.
3 Tylko Kompania Morgana, nadchodząca z południowego zachodu przez eleganckie ulice Południowego Brzegu, napotkała opór ze strony armii ankhańskiej. Kiedy dotarli do Mostu Królów, ankhański oficer w kolczudze kazał im się zatrzymać. Powagi rozkazowi miały dodać trzy zbite szeregi pikinierów i wsparcie łuczników ustawionych za ich plecami, na samym moście. Niewidzialne palce wybiły najpierw dziesiątki, a potem setki dziur w kirysach i hełmach – zagrzechotało, jakby ktoś wysypał kubeł kamyków na blachę kuchenną. Krwawe strzępy odrywały się od ciał Ankhańczyków tańczących w nierównym rytmie ognia karabinowego. Ci, którzy przeżyli, postanowili nie blokować dłużej przejścia Kompanii Morgana. Na terenie Starego Miasta pospoły napotkały kolejną, tym razem znacznie groźniejszą przeszkodę: dostały się w magijny ogień małego oddziału braci zakonnych, którym ukrywanie się przed strzałami wychodziło całkiem nieźle. Jednakże Kompania Morgana powoli, z mechanicznym uporem odparła atak. I pierwsza dotarła do gmachu Sądu. Strzelcy wzięli się za metodyczne rozganianie tłumu, a nieregularni ogłosili wszem wobec, że Most Królów został odblokowany, czym wywołali masowy exodus w kierunku południowym i wschodnim. Pospiesznie sformowana kolumna ankhańskiej piechoty została rozproszona dwoma granatami i kilkoma celnymi seriami, które poszatkowały jej sztandar i oficerów. Panika szeregowców wystarczyła, żeby inne oddziały piechoty wzmogły ostrożność. Ich dowódcy postanowili odwlec starcie z intruzami do czasu, aż uzyskają lepsze rozeznanie w sytuacji. Niedługo potem niedobitki Kompanii Bauera ugasiły za pomocą ręcznych gaśnic pożar na Moście Rycerzy i przemaszerowały na drugą stronę. Nikt ich nie zatrzymywał. Policja Społeczna objęła we władanie ulicę Dziesiątą. Reszta batalionu znajdowała się dosłownie kilka minut drogi od niej. Bracia zakonni, którym nieprzyjaciel odciął możliwość odwrotu do Sądu, przepadli w mrokach nocy i zeszli pod ziemię kanałami w publicznych szaletach. Na dole czekali już na nich przedstawiciele Ludu, żeby poprowadzić ich przez jaskinie.
4 Dowodzący batalionem brygadier nie posłuchał rad dokooptowanych do jego oddziału nieregularnych i zarządził standardowe natarcie. Z początku wszystko szło zgodnie z planem. Wystrzelony z ręcznej wyrzutni profilowany ładunek wybuchowy przylgnął do spiżowych dwuskrzydłowych wrót Sądu i trzy sekundy później eksplodował z ogłuszającym bam! Z drzwi zostały powykręcane metalowe strzępy wielkości pięści. Przy okazji zapalił się czarny olej powlekający ściany budowli. Rzucone wysokim lobem granaty wybuchły ponad dachem. Przez nieistniejące już drzwi poleciały do środka granaty z gazem paraliżującym, żeby wykończyć ewentualne niedobitki, których nie dosięgły odłamki drzwi. Przywiązane do lin kotwiczki poszybowały na dach Sądu, na mury Starego Miasta, a także na dach pobliskich koszar oficerskich. Wyciągarki nie działały wprawdzie w środowisku fizycznym Nadświata, ale obsługujący je żołnierze byli w wyśmienitej formie, a w dodatku mieli rękawice pokryte drobnymi ząbkami, które, sprzęgając się z zadziorami na linach, zapewniały idealnie pewny chwyt. Przekładając rękę za ręką, weszli po murach Sądu w tempie żwawego truchtu. Na dole pięćdziesięciu ludzi z karabinami wpadło do atrium. Gdyby działali z zaskoczenia, taki atak mógłby się powieść. Kłopot w tym, że pospoły czerpały siłę z mocy ślepego boga, przez co Raithe z Ankhany wiedział o każdym ich kroku. Od początku nie mieli żadnych szans. Pierwszą wskazówką, że operacja może się skomplikować, było kompletnie puste atrium. Żołnierze nie znaleźli ani ciał, ani krwi – tylko kamienną posadzkę usłaną kawałkami spiżu, wystrzelonymi i spłaszczonymi pociskami oraz odłamkami kamienia. Biała mgła, oznaczająca miejsce rozpylenia gazu paraliżującego, wisiała w powietrzu, wirując powoli. Nie przenikała w głąb Sądu ani nie cofała się do wyjścia. Druga wskazówka była ciut bardziej widowiskowa. Kiedy żołnierze, którzy wspięli się na dach, sformowali szyk i podeszli do schodów, niektórzy z nich wyczuli dochodzące przez podeszwy butów drżenie, jakby w pobliżu rozchodziły się infradźwięki o dużym natężeniu. Zanim jednak zdążyli zwrócić na ten fakt uwagę kolegów, kamienny dach pod ich stopami rozmiękł w środku i zapadł się jak przeciążony batut. Żołnierze poprzewracali się i zebrali w bezładną stertę ciał w zagłębieniu, a wtedy kamień rozstąpił się i spadli do znajdującego pod dachem niewielkiego pomieszczenia, tworząc w nim niezgrabną stertę. Dach zapadał się głębiej, wlewając się do środka jak błoto przez lejek. Półpłynny kamień spłynął na żołnierzy i rozlał się szeroką kałużą wokół nich, a wtedy infradźwiękowe buczenie przybrało na sile, zmieniło ton – i czworo zaklinaczy kamienia zamieniło błoto z powrotem w litą skałę. Żaden z żołnierzy nie zdążył wstać; ledwie udało im się krzyknąć, zanim kamień powlókł ich twarze i stężał.
Ci, którzy weszli do atrium, stwierdzili, że wszystkie drzwi są zamknięte, a w dodatku jakaś niewidzialna bariera nie pozwala podejść do nich bliżej niż na szerokość dłoni i położyć ręki na klamce. Odkryli również, że w podobny sposób zostali odcięci od wejścia z wysadzonymi w powietrze wrotami. Ta sama wtopiona w pancerz siateczka drutów, uodparniająca ich na większość magijnych efektów, uniemożliwiała zobaczenie magji. Nie widzieli więc Tarcz, które ich uwięziły. Większość pierwotnych potrafi stworzyć światło – to bardzo prosta modyfikacja Przepływu. W miarę jak doskonalą swój kunszt, uczą się tworzyć światło w wybranych kolorach, od indygo po głęboką czerwień. Dalsze rozwinięcie tej umiejętności pozwala im generować promieniowanie elektromagnetyczne o znacznie niższych częstotliwościach: mikrofale. Koherentne wiązki mikrofal podgrzały kilkanaście glinianych dzbanów zrabowanych z sądowej kantyny. W dzbanach znajdował się olej do lamp, który wkrótce zaczął wrzeć, uwalniając do zamkniętego Tarczami atrium znaczne ilości lotnych, aromatycznych substancji. Żołnierze, zaopatrzeni w aparaty oddechowe dla ochrony przed gazem paraliżującym, nie zorientowali się w sytuacji, dopóki podgrzewający dzbany pierwotni nie skoncentrowali swoich wysiłków na małym kawałku drewna leżącym na podłodze na środku pomieszczenia. Drewno buchnęło płomieniem i eksplodujące pary oleju zmieniły atrium w toporną – lecz skuteczną – bombę paliwowo-powietrzną. Kawałki żołnierzy wróciły na ulicę, niesione potężną falą ognia. Brygadier, który – jak na porządnego dowódcę przystało – posłał z wojskiem obserwatorów, żeby donieśli mu o przebiegu próbnego natarcia, doszedł do wniosku, że czas skorzystać z pomocy miejscowych. Kazał żołnierzom służby nieregularnej wziąć białe flagi i rozpocząć negocjacje z oficerami otaczającej ich armii ankhańskiej. Potrzebował wojska bardziej obytego z magją; wojska, które ma własnych taumaturgów.
5 Zamiast zboru: biała polimerowa kopułka, rozpięta na wdzięcznie wygiętych łukach z czarnego włókna grafitowego i lśniąca w łunie pożaru Sądu Finansowego. Zamiast wiernych: dowódcy anhkańskiej armii, spotykający się pod białą flagą z oficerami artańskimi. Zamiast kapłana: artański adept, bez zbroi, za to otulony złotogłowiem – szatą biskupią Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha. Wierni w zborze uklękli, albowiem Bóg był wśród nich.
Sięgał wyżej niż księżyc. Stał na szafirowym firmamencie, a gwiazdy igrały Mu wokół ramion. Jego twarz była słońcem; zuchwałe spojrzenie groziło ślepotą. Jego głos dudnił w ich krwi. Rozbrzmiewał w biciu ich serc. Był głosem życia. NIECH KAŻDY Z WAS ŻYJE DLA WSZYSTKICH, powiedział im głos. KAŻDY Z WAS NALEŻY DO WAS WSZYSTKICH. KOCHAJCIE SIĘ. OCZEKUJCIE MEGO POWROTU. A potem Jego głos powiedział każdemu z osobna i wszystkim razem: TYŚ JEST MÓJ SYN UMIŁOWANY, W KTÓRYM MAM UPODOBANIE. Ankhańscy dowódcy objęli oficerów armii artańskiej, która najechała ich miasto, zmasakrowała ich żołnierzy i pomordowała cywilów, których ci żołnierze przysięgali chronić. Bez wstydu przyjęli w odpowiedzi uściski Artan. Czyż bowiem nie byli dziećmi jednego Ojca? Czyż nie byli braćmi?
6 Ściana ognia wypełnia okno – na zewnątrz Sądu olej płonie w najlepsze – ale jeden z dwóch faerie siedzących na urzędniczych stołkach utrzymuje dostatecznie mocną Tarczę, żeby żar ognia przypominał co najwyżej ciepło słońca w letnie popołudnie. Okno jest maleńkie, niewiele większe od ściennego wyświetlacza. Smętna urzędnicza klitka jest szara i duszna. Wyobrażam sobie smętnych i szarych ludzi, którzy zajmowali ją na przestrzeni lat, zgarbieni nad stołem do kopiowania, wsłuchani w jedyną rozbrzmiewającą w ich w sercach muzykę – skrob, skrob, skrob stalówką po pergaminie. Czy tacy ludzie rodzą się bez dusz? Jezu, mam nadzieję, że tak. Inaczej byłoby to jeszcze gorsze. Mimo gorąca wszyscy przysunęliśmy krzesła do okna. Przez długi czas siedzimy nieruchomo, wpatrując się w płomienie. To dzięki temu, co robi ten faerie na drugim stołku, mamy taki interesujący widok. Nazwę tego daru tłumaczy się z grubsza jako „ognisty wzrok”. W ogniu widać złotoczerwone zarysy budynków, żołnierzy i przeróżną broń – od łuków po pistolety maszynowe. Chwilami widzę nawet gmach Sądu od zewnątrz. To o wiele lepszy sposób prowadzenia zwiadu niż łażenie po okolicy. Ostatni koleś, który wysunął głowę nad parapet, dostał kulkę w oko. Mówcie co chcecie o Policji Społecznej, ale nie wmawiajcie mi, że skurwiele nie potrafią strzelać. Mam wrażenie, że na razie jeszcze się nie zorganizowali. Widzę w ogniu spory oddział żołnierzy z miejskiego garnizonu, napierający z dwóch stron na kordon pospołów, ale nie zanosi się na to, żeby mieli zacząć za chwilę mordować się nawzajem. Dwóch gości wspięło
się na mur. Na Drugiej Wieży mają chyba ręczny granatnik przeciwpancerny, tak samo jak w stróżówce na Moście Rycerzy. Deliann gapi się szeroko otwartymi oczami w górę, widząc przez sufit na wylot. Musi trwać w widzeniu wewnętrznym, żeby podtrzymać kontakt z rzeką. Leży na wznak na biurku pod ścianą, z Kosallem na kolanach. Te same dwie faerie, które wcześniej czyściły i opatrywały mi nogi, próbowały zaopiekować się i nim, ale gdy tylko przytknęły dłonie do pękniętego wrzodu na udzie, ze środka chlusnął wrzący czarny olej, taki sam, jaki sączył się z ręki Raithe’a. Okropnie je poparzył. Są teraz na dole, same potrzebują opieki uzdrowiciela. – Raithe? – odzywam się. – Udało się – odpowiada. – Policja Społeczna zawarła sojusz z wojskiem. – I co? – Udało się. Nadchodzi. Kiwam głową. – Wszyscy wiedzą, o kim mówimy? – pytam. Ponure spojrzenia dobitnie świadczą o tym, że upływ siedmiu lat nie zaszkodził reputacji Ma’elKotha. Rozsiadam się wygodnie, splatam palce na brzuchu i zadowolonym westchnieniem dopełniam obrazu człowieka godnego zaufania. Spoglądam im po kolei w oczy: Raithe, Orbek, t’Passe, Dinni z Węży... Nie spuszczają wzroku, czekają, uspokojeni moją pewnością siebie. Oszukuję ich, ale oni o tym nie wiedzą; pokazuję im dokładnie to, co w tej chwili powinni zobaczyć. Gładko to łykają. – Siedzimy w naturalnej twierdzy, doskonalszej niż wszystkie znane z historii zamki i warownie. Odpowiadają mi cierpliwym, pustym spojrzeniem, typowym dla ludzi, którzy czekają na puentę. Jestem przekonany, że się nie rozczarują. – Pomyślcie – ciągnę. – Fasada Sądu to nasz zewnętrzny pierścień murów. Biura i pomieszczenia przy atrium to nasz dziedziniec. Pole śmierci. Tędy muszą przejść, żeby nas dopaść. A my mamy pierwotnych, zaklinaczy kamienia i kilka godzin na przygotowanie się. Mają chłopaki pecha: nawet się nie zorientują, co ich walnęło. Donżon będzie naszą cytadelą. Prowadzą do niego tylko jedne wąskie, wykute w skale schody, za to my mamy stamtąd wyjścia przez każdy publiczny sracz i całkiem sporo prywatnych. Przez ściek w Szybie przechodzimy do jaskiń, a potem przez dowolny kibel albo dwa na powierzchnię. Uderzamy bez ostrzeżenia, gdzie chcemy, w całym mieście. Nasi sprzymierzeńcy z Ludu od dawna już wojują pod ziemią, tocząc Wojnę Jaskiniową. Jeśli żołnierze zejdą za nami do jaskiń, tak ich wyruchamy, że do końca życia będą kuśtykać. Uwzględniając pierwotnych, zaklinaczy kamienia i ludzkich adeptów, dysponujemy największą koncentracją magji po tej stronie Bożych Zębów. Mamy zaprawionych w bojach wojowników z Jamy i ponad setkę uzbrojonych po zęby braci klasztornych. Do tego broń i pancerze ze zbrojowni w Donżonie,
zapasy z kantyny, woda z Jamy... Mamy wszystko, czego potrzeba, żeby bardzo długo odpierać ataki tych sukinsynów, a przy każdej okazji rąbać ich bez litości. Możemy tu przetrzymać długie, ciężkie, krwawe oblężenie, a gdyby jednak nas przełamali, najprawdopodobniej i tak zdążymy zwiać do jaskiń. Nawet gdybym całymi latami planował taką akcję, lepiej bym tego nie wymyślił. T’Passe kiwa głową. – Bierna obrona to droga do klęski – zauważa. – Powinniśmy uderzyć na nich od razu, teraz, zanim się pozbierają i sformują szyki. – Nie – mówię. – Nie zrobimy tego. – Nie? – Nie. Nie będziemy z nimi walczyć. Patrzy na mnie jak na wariata. – Dlaczego? – To nie oni są naszym wrogiem. Oni tylko dla niego pracują. – No to co? Są jego żołnierzami. – To prawda, ale on ma więcej żołnierzy. O wiele więcej. Moglibyśmy zabić ich milion, a ten kutafon by się tym nie przejął. Nawet by tego nie zauważył. – W takim razie co tutaj robimy? Dlaczego nie uciekamy? Odwołuję się do starego, dobrego Sun Tzu: – Istotą zwycięstwa jest zaskoczenie. Triumf bez walki to największa umiejętność. Mętny chiński bełkot nie przypada t’Passe do gustu. – Co chcesz przez to powiedzieć? Mamy się poddać? – pyta sarkastycznym tonem. – W pewnym sensie... tak. Poddamy się. Teraz wszyscy patrzą na mnie jak na wariata. Kiwam głową. – Tak właśnie zrobimy.
7 Nieco ponad godzinę przed świtem pożar Sądu wreszcie przygasł na tyle, żeby 82. batalion mógł ruszyć do ostatniego natarcia, prowadzonego wspólnie z Ankhańskim Korpusem Taumaturgicznym. Brygadier poprosił dowódcę garnizonu południowozachodniego (najwyższego rangą oficera ankhańskiego uczestniczącego w tej operacji) o wydanie rozkazu do ataku. Zanim Ankhańczyk zdążył przemówić, z okien Sądu trysnęło oślepiające białe światło. Głos, od którego zadrżały bruki, klnąc się na Ma’elKotha w Niebiosach, kazał oblegającym odstąpić od szturmu. Chwilę później u szczytu schodów, w miejscu gdzie do niedawna znajdowały się drzwi wejściowe, pojawił się patriarcha Toa-Sytell.
– Radujmy się! – zawołał. – Jestem ocalony! Zdrajcy zostali pojmani! Oto świta nowy dzień dla Ankhany! Radujmy się! W zamieszaniu wywołanym spontanicznymi wiwatami i innymi oznakami radości, Policja Społeczna miała z początku kłopot z ustaleniem, co się właściwie stało. W końcu jednak udało jej się poskładać w całość następującą historię: Patriarcha został uprowadzony przez wiarołomnego obywatela Klasztorów, niejakiego Raithe’a z Ankhany. Raithe wziął go na zakładnika, żeby się pozbyć Bożych Oczu. Kiedy z ambasady Klasztorów przybyli jego bracia, wszyscy razem zeszli do Donżonu, żeby uwolnić przetrzymywanych tam więźniów. Okazało się jednak, że przeliczyli się w swych rachubach. Nawet udręczeni dawni mieszkańcy Miasta Obcych zachowali w sercach dość patriotycznych uczuć, by wzburzyły ich groźby wobec patriarchy: wylali się masowo z kryjówek pod miastem, wyrżnęli więźniów w pień, pojmali klasztornych i schwytali dwóch prowodyrów: Raithe’a i Caine’a. Brygadierowi Policji Społecznej opowieść ta wydała się niezbyt przekonująca. Przede wszystkim, brakowało trupów. W Jamie przetrzymywano dobrze ponad tysiąc ludzi. Przypuszczał, że większość z nich uszła jednak cało z rzezi, zapewne uciekła w głąb jaskiń, chociaż podludzie zapewniali go solennie, że jest to absolutnie niemożliwe. Była jeszcze druga sprawa: miecz. Widziano go w rękach tego Raithe’a (fakt ten potwierdzało kilkoro Bożych Oczu), ale potem przepadł i nie udało się go znaleźć. Przeczesanie gmachu Sądu nie przyniosło żadnych rezultatów, nawet kiedy przydzieleni do 82. batalionu żołnierze służby nieregularnej skonsultowali się ze swoim niesamowitym arsenałem rzeźbionych kryształów, różdżek, kosturów pokrytych runami, srebrnych sztyletów, igieł na obrotowej podstawie oraz wahadeł z kryształu, miedzi, złota i żelaza. Wszyscy zgodzili się w końcu, że ktokolwiek przejął miecz, poniósł go do jaskiń pod miastem, w głąb skał, o których doskonale było wiadomo, że skutecznie tłumią magję, uniemożliwiając magijne poszukiwania. Dobra strona takiego obrotu sytuacji była taka, że nowy posiadacz miecza nie mógł go użyć, dopóki przebywał pod ziemią, a gdy tylko wyniesie go z powrotem na powierzchnię, przyrządy wyszukujące natychmiast zareagują na jego obecność. To musiało brygadierowi wystarczyć; nie mógł zlekceważyć protokołu. Jako wysłannicy boskiego Ma’elKotha, żołnierze 82. Batalionu Policji Społecznej powinni wspólnie z armią ankhańską przyjąć błogosławieństwo, którego patriarcha udzieli im z podestu dla mówców przed świątynią Prorithuna, wysoko ponad Dziedzińcem Bogów – gdy tylko zdąży się przebrać i poddać zabiegom uzdrowicieli, którzy opatrzą mu rany będące wynikiem przebytych mąk. I tylko jeden drobiazg go niepokoił. Zwrócił mu na niego uwagę pewien szczególnie bystry podwładny. Człowiek ten twierdził, że wystarczająco dobry adept mógłby wynieść miecz na powierzchnię i użyć jego mocy nie tylko do ukrycia siebie i miecza, ale także do ukrycia samego faktu stosowania takiego kamuflażu. Mógłby się kryć na widoku. A wtedy
jedynym skutecznym sposobem wykrycia go byłoby spojrzenie gołym okiem, spod osłony inkrustowanego srebrnym drutem hełmu Policji Społecznej. Podwładny podał nawet niecodzienny (w swej przypadkowej trafności) przykład: miecz można by z powodzeniem ukryć za Hebanowym Tronem w Sali Sprawiedliwości – i nikt by się nie zorientował.
8 Zmysłami wyczulonymi jak u sokoła Avery Shanks wyczuła, że strażnicy przestali się nią interesować. Wciąż widziała swoją twarz odbijającą się w ich srebrnych maskach, rozciągniętą i podświetloną cielistym odblaskiem płonących na dworze ognisk, poczuła jednak, jak spojrzenie ukrytych pod nimi oczu podąża za wzrokiem Arturo Kollberga, który stał przy oknie z twarzą przylepioną do szyby. Szkło pokrywało się szarymi, pulsującymi powoli mackami mgiełki jego oddechu. Nie wiedziała, ile godzin siedziała bez ruchu, cierpliwa i milcząca, odrzucając wszelkie myśli. Zegarek jej się zepsuł, a pochmurna noc za pancerszklanymi oknami limuzyny utrudniała określenie upływu czasu – odmierzała go tylko strużka uryny, spływająca co jakiś czas rurką z cewnika Faith. Pojemnik na mocz był w połowie pełny. Avery osobiście zawiesiła ten pojemnik – wtedy jeszcze pusty polietylenowy worek – na haczyku przed jednym z ogromnych, niezgrabnych kół wózka, zanim razem z Faith, kollbergostworem, pospołami i całą limuzyną doświadczyli miażdżącego zmysły, bezgłośnego grzmotu niby-eksplozji, która pochłonęła centrum czemodowe Studia i na jego miejsce podstawiła cuchnący plac z gazowym oświetleniem. Jednakże nawet dźwiękoszczelne wykończenie wozu nie było w stanie stłumić potwornego turkotu olbrzymiego mechanicznego dźwigu, który podniósł pojazd w uprzęży ładunkowej i przeniósł na platformę czegoś, co – jak domyślała się Avery, chociaż miała w tej dziedzinie niewielkie doświadczenie, rzadko bowiem oglądała w sieci dramaty historyczne – musiało być wagonem kolejowym. Co kilka minut pociąg sapał ciężko, łomotał metalicznie, szarpał i posuwał się parę metrów naprzód, po czym znów się zatrzymywał. Trwało to kilka godzin, takie przynajmniej Avery miała wrażenie. Domyślała się, że odbywa się załadunek kolejnych pojazdów na platformy. Z salonu limuzyny usunięto jedną z sof, robiąc miejsce dla fotela Faith, który został przywiązany do śrub wkręconych byle jak, przez dywan, w podwozie wagonu. Avery klęczała przy nim, wycierała chusteczką pot z czoła Faith, od czasu do czasu zwilżała jej usta wodą z białej plastikowej butelki (produkowanej przez Petrocal, oddział SynTechu).
W końcu pociąg wyturkotał spod oświetlanej gazowymi lampami kopuły z pancerszkła i wjechał w gąszcz ciemnych jak noc budynków. Przejechał pod murami średniowiecznego zamku – jego sylwetka rozkwitła na tle nieba, kiedy chmury na chwilę się rozstąpiły – a potem długo, długo jechał w dół, aż zatrzymał się tutaj, na łące z widokiem w głąb krateru, na którego obwodzie w regularnych odstępach rozpalono pięć olbrzymich ognisk. W kraterze, na platformie opartej na delikatnym jak pajęczyna rusztowaniu, stał Ma’elKoth, z rękami wzniesionymi ku niewidocznym gwiazdom. W tej chwili był bez wątpienia Ma’elKothem – tym starym, z czasów Z miłości do Pallas Ril. Pierwszym, co zrobił po opuszczeniu Dworca, było przywołanie swojej, jak ją określił, Niebiańskiej Natury. Siniaki na jego ciele skurczyły się, pozszywane rany na czole i w kącikach ust zabliźniły się i zniknęły. Na policzkach i podbródku wyrosła mu gęsta, kręta broda w kolorze polerowanego brązu. Oczy straciły burobrunatny kolor i przybrały niesamowity szmaragdowy odcień. Kiedy tak stał na platformie, powietrze wokół niego promieniało. Otaczała go rozciągająca się na pół krateru półkula mocy, drżąca delikatnie jak odbicie księżyca w wartkim strumieniu. Powoli, spokojnie, bez żadnych gwałtownych ruchów, które mogłyby zwrócić uwagę ukrytych pod srebrnymi maskami oczu, Avery otworzyła torebkę i wyjęła z niej fiolkę z teravilem. Wytrząsnęła na dłoń trzy kapsułki. To wystarczyło. – Co to jest? – zahuczał przytłumiony głos. Nie został poddany elektronicznemu przetworzeniu i brzmiał naprawdę dziwnie. Prawie jak głos człowieka. Dawna Avery Shanks drgnęłaby pewnie nerwowo, ale może zaryzykowałaby jakieś bezczelne kłamstwo. Nowa Avery Shanks była za bardzo stłamszona, żeby pozwolić sobie na taką reakcję. Wyciągnęła rękę z kapsułkami w stronę najbliższego pospoła. I tak nie wiedziała, który się odezwał, a poza tym przypuszczała, że nie ma to wielkiego znaczenia. – Teravil – odparła tępo. – Środek uspokajający. Muszę się przespać. – W porządku. Czuła na sobie cierpliwe spojrzenie spod maski, kiedy włożyła kapsułki do ust i pokazała puste ręce. Pogryzła teravil, krzywiąc się, kiedy poczuła jego gorzki, alkaliczny smak, przeżuła solidnie i przytrzymując gumiasty, rozpuszczony w ślinie lek pod językiem, udała, że przełyka. Sięgnęła po butelkę i udała, że z niej pije – żeby spłukać smak tabletek – ale w rzeczywistości wypluła do środka papkę z teravilu. Potem rzeczywiście napiła się łyk wody, żeby przepłukać usta; razem z nią przełknęła odrobinę leku, ale wiedziała, że przy nabytej odporności na teravil nie odczuje działania tak małej dawki. Za to w połączeniu z hipnotykami podawanymi w kroplówce kilka łyków zatrutej wody powinno wystarczyć do zabicia Faith.
W którymś momencie podczas tej ciągnącej się bez końca nocy uświadomiła sobie, że wcale nie musi się zabijać – po śmierci Faith pospoły same się tym zajmą. Wolnym, czułym gestem zwilżyła usta dziecka wodą z butelki. Ma’elKoth skinął ręką i sfera światła w kraterze wypuściła bezkształtną mackę. Macka dotknęła pojazdu na platformie za limuzyną. Zapaliły się światła wozu. Avery poczuła w kościach wibrację jego turbin. Świetlista kończyna prześliznęła się wzdłuż pociągu, muskając kolejne pojazdy. Masywne transportery bojowe Policji Społecznej budziły się jeden po drugim i z rykiem wzbijały pod niebo, na którym z wolna rozpierzchały się chmury. Maszyny wznosiły się wysoko ponad góry i – wspiąwszy się ponad krzywiznę horyzontu i natrafiwszy na pierwsze, szkarłatne promienie wschodzącego słońca – upodabniały się do gwiazd.
9 – Jest blisko. Głos Raithe’a jest bezbarwny, zimny jak kawał błękitnego lodu, który udaje tu niebo. Przez noc zmieniła się pora roku i zrobiło się zimno jak u grabarza w dupie. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co mu chodzi. Co to ma być? Jakiś makabryczny dowcip z seksualnym podtekstem? Myślę tak, bo wydaje mi się, że mówi o Toa-Sytellu, który stoi na podeście dla mówców w świątyni Prorithuna, ubrany w ładne, nowe, czyste patriarsze szatki i wysoki, szpiczasty kapelusz. Towarzyszy mu dwóch oficerów Korpusu Taumaturgicznego i jakiś oficer Policji Społecznej. Toa-Sytell przemawia do żołnierzy, opowiada im, jak został ocalony z rąk Wroga Boga (to ja) i zaprzedany złu klasztornych spiskowców (to Raithe, Damon i reszta braci) dzięki niezrównanemu męstwu zebranych w jaskiniach podludzi. Poczerniały mur świątyni Prorithuna, o który opieram się plecami, zachował jeszcze resztkę ciepła z wieczornych pożarów – tak jak cegły, które zimą w przyklasztornej szkole nagrzewaliśmy w piecykach, a potem kładliśmy na koc, żeby nam nie marzły stopy; kamień pod moim gwałtownie drętwiejącym tyłkiem jest cieplejszy niż powietrze. Jedyne chmury, jakich można się dziś spodziewać, to słupy dymu, nadal w paru miejscach wznoszące się nad miastem. W bezlitosnym brzasku Ankhana jawi się jako pustkowie upstrzone odłamkami czarnego kamienia, zwęglonymi jak gigantyczne słomki pniami drzew, łodygami kukurydzy, stertami popiołu i ogólnym syfem. Kiedy żołnierze prowadzili nas tutaj z Sądu – to znaczy, ich prowadzili, a mnie nieśli – co rusz spod stóp dobiegał chrupot jakby kruszonych butem kości. Nawet stąd widzę sześć albo siedem ciał, zwiniętych w typowy dla ofiar pożarów embrionalny kłębek wywołany napięciem kurczących się z gorąca ścięgien. Po drugiej stronie ulicy, przy Murze Sen-Dannalin, otaczającym pałac Colhari, świątynia Katherisi – do
niedawna jeden z klejnotów ankhańskiej architektury, słynący ze smukłych iglic zdobionych kutą złotą blachą i wysoko sklepionego wnętrza wspierającego się na licznych łukach przyporowych – zmieniła się w stertę osmalonego gruzu, niemal tarasując Drogę Bogów. To dla moich oczu przykry widok – cały czas próbuję postrzegać miasto takie, jakie widziałem dwadzieścia parę lat temu, kiedy pierwszy raz przeszedłem jego ulicami. Mogę sobie co najwyżej wyobrazić, jakie wrażenie robi na Raicie, który mieszkał tu przez całe życie. Nie wiem, czy jemu też jest przykro; jego twarz – godna jakiegoś proroka z pustyni – niczego nie zdradza. Siedzi niewzruszony obok mnie, podkuliwszy nogi w pozie seiza, i gapi się w niebo. A Toa-Sytell upaja się swoją przemową. Jest niezły. Podejrzewam, że patriarchowanie wyostrza w człowieku dar wymowy. Udaje mu się nawet uderzyć w płaczliwą nutę, ładnie zresztą zdławioną, kiedy wspomina krzywdy, jakich elfy, krasnoludy i inni doznali z rąk cesarstwa, boleje nad ich okrutnymi mękami i rozwodzi się nad tym, jak głębokie i szczere musi być ich umiłowanie Ankhany, skoro przezwyciężyli całkowicie zrozumiałą niechęć i, ryzykując życie, ocalili patriarchę, bla, bla, bla. Pieprzenie. Kiedy tak siedzę tu na dole, na Dziedzińcu Bogów, nie mogę powstrzymać dreszczy. Kajdany na nadgarstkach palą mnie lodem. Otaczający nas braciszkowie ze stoickim spokojem – żeby nie powiedzieć: z przyjemnością – kulą się w milczeniu na bruku; w Autodyscyplinie są chyba lepsi ode mnie. Pilnujący nas ankhańscy żołnierze przytupują i przestępują z nogi na nogę, żeby pobudzić krew do żywszego krążenia w żyłach. Jutrzenka jest tak jasna, że jej odblaski na broni i pancerzach kłują w oczy – ale dzisiaj słońce niesie tylko światło i ani grama ciepła. Raithe kieruje spojrzenie niewidzących oczu na wschód, w pobliże wschodzącego słońca. – Tak szybko... – mamrocze. – Szybciej od wiatru... szybciej niż sokół... szybciej niż odgłos jego ruchu. Przybywa z prędkością przekraczającą wszelkie wyobrażenie. Nareszcie dociera do mnie, kogo ma na myśli. – Wyczuwasz to? Grzechocze łańcuchami. Na ziemię spada kilka kropel czarnego oleju, który cały czas sączy mu się przez skórę lewej ręki; widzę, jak przesiąka przez ubranie powyżej łokcia i na wysokości barku. Krzywię się. – Nie boli cię to? – Owszem – odpowiada beznamiętnie. – Boli. Szybko. „Szybciej niż sokół”, powiedział. Z jakiejś zagrzebanej głęboko w moim mózgu kloacznej dziury, w której przechowuję różne bezużyteczne informacje, wypływa na
powierzchnię informacja: sokół wędrowny potrafi pikować na zdobycz z prędkością przekraczającą trzysta kilometrów na godzinę. Ożeż w mordę... Jeżeli Tan’elKoth wymyślił jakiś sposób na uruchomienie transporterów w środowisku Nadświata, będzie źle. Wolę nawet nie myśleć o innym złomie, którym mógłby się posłużyć. – Ile mamy czasu? Raithe kręci z roztargnieniem głową. – Nie umiem powiedzieć. Przy prędkości, z jaką się poruszają, wszelkie moje szacunki są daremne. Są bardzo daleko, od Ankhany dzieli ich wiele dni drogi, a zarazem tak pędzą, że trudno mi uwierzyć, że jeszcze ich tu nie ma. Mija chwila, zanim przypomnę sobie, że to ja mam w tym towarzystwie uchodzić za pewnego siebie. – Poradzimy sobie – mówię. – Jakoś sobie poradzimy. – Albo zginiemy. – Albo jedno i drugie. – Dzięki poświęceniu przedstawicieli Ludu – ciągnie Toa-Sytell – których nazywamy podludźmi, udało się osiągnąć cel, którego nie osiągnęli nawet wielcy wojownicy przysłani przez Ma’elKotha spoza granic naszego świata. – Wskazuje stojącego obok niego dowódcę pospołów. – Udało się ocalić nie tylko mnie, ale cały Kościół Cesarski. Dlatego też od dnia dzisiejszego, od poranka Święta Wniebowstąpienia, zakazuje się w Ankhanie używania określenia „podludzie”. Nie będzie już elfów, tylko pierwotni; nie będzie krasnoludów, tylko skalnicy; nie będzie duszków i goblinów, tylko drzewinki i ogrille. Od tej pory wszyscy ci bohaterowie cesarstwa będą znani pod mianem, jakie sami sobie nadali: Lud. Słuchaj mnie, Ankhano! Od dziś członkowie Ludu są naszymi braćmi, a my ich braćmi. Wszyscy jesteśmy Ankhańczykami, równymi wobec prawa i Boga. Ten kawałek to mój pomysł – taki mały ukłon w stronę Delianna. Inwestycja w przyszłość. O ile ktoś z nas będzie miał jakąś przyszłość. Bo... – Święto Wniebowstąpienia? – mamroczę do Raithe’a. – To dzisiaj? Powoli kręci głową. – Nie wiem. Wypadłem z normalnego biegu czasu bardziej niż więzień w Szybie. Ale nawet jeśli... – Zwraca ku mnie pociemniałą twarz. Spojrzenie jasnych, lodowatych oczu przewierca mnie na wskroś. Widzą wszystko, włącznie z brudem za paznokciami. – Jeśli nie, to powinien być. No tak. Siedem lat temu, co do dnia... Siedem lat temu o tej porze drzemałem na dnie sracza w starej zagrodzie dla gladiatorów na Stadionie Zwycięstwa. Pamiętam, jak otworzyłem w półmroku oczy, leżąc w gównianym pyle, wśród skamieniałych stolców; pamiętam plamę światła nad głową – miała kształt kibla;
pamiętam, jak wspinając się na górę, monologowałem o tym, że przez całe życie jestem skazany na wygrzebywanie się z cudzego gówna. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj tkwię we własnym gównie. To chyba postęp. Tak mi się wydaje. Rany, naprawdę minęło siedem lat? Tak wiele się zmieniło – i zarazem tak mało. Nie umiem powiedzieć, czy w mojej subiektywnej ocenie przeżyłem od tamtej pory dziesięć żywotów, czy może tylko jeden dzień. Toa-Sytell pomału kończy przemówienie i zbliża się do puenty naszego żarciku. – Zostaliśmy – my i nasze miasto – przetestowani w tyglu wiary przez Wroga Boga i zdrajców w naszym łonie. Przeszliśmy tę próbę pomyślnie. Parskam śmiechem, którego nie udaje mi się powstrzymać. Raithe posyła mi chłodne, zdumione spojrzenie. Odpowiadam wzruszeniem ramion. – Toa-Sytellowi marzyło się Święto Wniebowstąpienia, którego Ankhana nigdy nie zapomni. – Skinieniem głowy wskazuję ruiny miasta. – Oto, jak nam dziękuje. Na lodowatej twarzy Raithe’a wciąż maluje się niedowierzanie. Niektórzy ludzie nie mają za grosz poczucia humoru. – Aby wyrazić wdzięczność boskiemu Ma’elKothowi za ocalenie nas wszystkich, zjednoczmy się teraz, stańmy się wszyscy jednym Ludem, stańmy się Ankhańczykami – mówi Toa-Sytell. – I jednym głosem zaśpiewajmy hymn cesarstwa. Oto chwila, na którą czekałem: patriarcha zdejmuje kapelusz. Prawdziwa siła naszej puenty polega na tym, że jest patriarchą: gdy tylko zdejmie nakrycie głowy, wszyscy ankhańscy żołnierze mają obowiązek zrobić to samo, aby okazać mu szacunek. Odpinają paski pod brodą, zdejmują hełmy i wkładają je pod pachę. Wszyscy biorą głęboki wdech, czekając, aż Toa-Sytell zaintonuje hymn. On jednak zwleka i patrzy na stojącego obok brygadiera Policji Społecznej. Patrzy bardzo wymownie. Brygadier jest przecież „wysłannikiem boskiego Ma’elKotha”. Powoli, z wyraźną niechęcią, brygadier zdejmuje inkrustowany srebrem hełm. Dowódca Policji Społecznej... ...odsłania twarz... Jezu, nie mogę na to patrzeć. Nie mogę nie patrzeć. Ma twarz okrągłą jak księżyc, duże wyłupiaste oczy, przerzedzone mysie włosy. Robi mi się niedobrze, kiedy patrzę jak mruga, mruży powieki, dłonią osłania oczy przed brzaskiem, który bez przyciemnianej osłony twarzy wydaje mu się pewnie oślepiający. Wygląda tak zwyczajnie... Żenada.
Nie mogę oderwać od niego oczu. Ogarnia mnie fascynacja przemieszana z upokorzeniem. To jakby zobaczyć własnego ojca pierwszy raz nago – ma takie miękkie, sflaczałe ciało, małego fiutka, zapadniętą klatę... i jeszcze tę kępki włosów w różnych wstydliwych miejscach. Wcale nie wygląda jak ojciec. Brygadier ma w sobie coś z obranego ze skórki owocu. Pozbawiony władzy, jaką daje mu pospołowa anonimowość, przypomina wyłuskaną z muszli ostrygę. Zupełnie jakby patriarcha powiedział „Abrakadabra!” i Captain Marvel zniknął, a na jego miejscu stanął całkiem zwyczajny księgowy w średnim wieku. Cały batalion idzie w ślad za dowódcą – i nagle, kiedy stają przed nami z odsłoniętymi twarzami, przestają być funkcjonariuszami Policji Społecznej. Są bandą zwykłych facetów z bronią i w pancerzach. Patriarcha intonuje „Króla nad króle”, żołnierze przyłączają się do śpiewu, a na podeście brygadier postanawia nagle się położyć i zdrzemnąć. Na dole, na dziedzińcu, wszystkie pospoły zgodnie ziewają, odkładają broń, zwijają się na ziemi w kłębek i zasypiają kamiennym snem. Wszystko przez to, że adepci z Korpusu Taumaturgicznego (chociaż całkiem nieźli w swoim fachu) nie są w stanie przeczytać Powłoki Toa-Sytella. A nie mogą tego zrobić, ponieważ dwaj pierwotni magowie (obaj z kilkusetletnim doświadczeniem w posługiwaniu się magją, co daje im pewną przewagę) stworzyli Fantazję, w której Powłoka patriarchy wygląda całkiem zwyczajnie – musieli to zrobić, ponieważ w rzeczywistości jego Powłoka jest daleka od zwyczajności. Fantazja czerpie energię z odłamka gryfkamienia; tej samej techniki użyła niegdyś Kierendal, żeby przemycić całe Królestwo Ściemy na Stadion Zwycięstwa. Fakt ten ma dwojakie konsekwencje: nie dość, że działanie magji nie powoduje obserwowalnych zaburzeń Przepływu, to jeszcze Fantazja będzie trwać w najlepsze, nawet jeśli adepci okryją patriarchę srebrną siecią albo zaczną go badać za pomocą własnych gryfkamieni, zamknąwszy uprzednio w izolowanym od magijnych wpływów pokoju (spodziewaliśmy się, że mogą czegoś takiego próbować, ponieważ członkowie Korpusu Taumaturgicznego są z natury wredni i podejrzliwi). A wszystko dzięki temu, że gryfkamień zasilający Fantazję jest ukryty w ciele patriarchy. Było trochę sporów o to, gdzie dokładnie należy go umieścić. Moja propozycja przepadła, ponieważ istniało ryzyko, że w wypadku nagłego ataku biegunki u patriarchy cały nasz plan weźmie w łeb. Dlatego patriarcha połknął gryfkamień. Połknął go, ponieważ ten sam odłamek gryfkamienia zasila jeszcze jedno zaklęcie, którego działanie, z grubsza rzecz biorąc, sprowadza się do tego, że Toa-Sytell zrobi wszystko – włącznie z połknięciem gryfkamienia, przyznaniem członkom Ludu pełni praw mieszkańców Ankhany i przekonaniem całego batalionu pospołów do zdjęcia izolujących ich
od magji hełmów, dzięki czemu ponad setka pierwotnych magów będzie mogła ich uśpić na odległość – żeby dogodzić swojemu nowemu najlepszemu przyjacielowi. Cała ankhańska armia ogląda się ze zdumieniem na chrapiącą Policję Społeczną, a ToaSytell posyła nam promienny uśmiech i macha do Raithe’a. Szturcham Raithe’a łokciem. – Moje gratulacje, dzieciaku. Właśnie przejąłeś władzę nad cesarstwem. – Niczego nie przejąłem – odpowiada. – Niczego nie osiągnęliśmy. Głos ma smętny, fatalistyczny, wyprany z emocji. Okrzyki patriarchy – związać tych zdradzieckich Aktirich! Spętać im ręce i nogi! – giną w tle, w przypływie białego szumu. Zaskoczeni Ankhańczycy pomału ruszają się z miejsc, żeby wykonać rozkaz, ja zaś tonę w przepastnym spojrzeniu Raithe’a. – Nie zgodzę się z tobą, dzieciaku. Miasto jest nasze... Nie mogę znieść pogodnej nuty w swoim głosie. Moje słowa rozpływają się w powietrzu. – Myślałeś, że On się nie dowie? – pyta Raithe. – Że uda nam się Go zaskoczyć? – W przeszłości już go raz zaskoczyłem. – Nie. Wcale nie. Ze wschodu dobiega mroczny grzmot, który szybko przeradza się w coraz głośniejszy wizg. – On już nie jest człowiekiem, którego pokonałeś – ciągnie Raithe. Jego głos wznosi się wraz z wizgiem, od którego lód ścina mi żołądek. Znam ten dźwięk. Nie sądziłem, że kiedyś zmąci ankhańskie powietrze. Turboogniwa. – W ogóle nie jest już człowiekiem – mówi Raithe. Spogląda ku wschodowi. Skowyt turboogniw przechodzi w ogłuszający ryk. Słońce płacze zabójczymi łzami z tytanu.
Wszystkie prawdziwe historie kończą się śmiercią. Oto koniec historii niewydarzonego rycerza.
DWADZIEŚCIA CZTERY 1 Deliann siedział na Hebanowym Tronie, trzymając na kolanach szorstkiego, zimnego Kosalla. Sala Sprawiedliwości pulsowała cierpieniem. Wpadające przez okna olśniewające promienie słońca mieniły się udręką. Ból skwierczał w czarnym oleju, sączącym się z wrzodu na udzie i przypalającym ciało aż do dymiącej kości. Olbrzymia, wykuta w granicie podobizna Ma’elKotha pobladła z bólu. Piasek na arenie piekł jak sól wtarta w otwartą ranę. Samo powietrze smagało Delianna boleśnie i wgryzało mu się w skórę. Z każdym oddechem wciągał do płuc płynny ogień. Sala była pusta. Kamienne ławy piętrzyły się w niecce, rząd za rzędem. Deliann został sam na sam z cierpieniem – ale cierpienie wcale nie było osamotnione. Wraz z nim, obecne w każdym jego źdźble, płynęły zgroza i przerażenie, rozpacz i beznadzieja kapitulacji, prowadzące wprost w bezdenną otchłań śmierci. Drobna cząstka tego bólu, zgrozy, rozpaczy i śmierci należała do Delianna, ale większość pochodziła z zewnątrz. Tętniły w rzece, wciskając mu się w głąb serca w ten piękny, rozsłoneczniony poranek, w rześkim jesiennym powietrzu. Transportery opancerzone zanurkowały i plunęły ogniem. Zostało mu niespełna dziewięć minut życia.
2 Łzy słońca rozkwitają czteropłatkowymi maszynami w idealnym przewrocie. Proste jak promienie lasera ślady wystrzeliwanych z gatlingów pocisków smugowych siekają bruk na strzępy. Wyrzynając regularne kształty w kamieniu, zbliżają się do nas wzdłuż Drogi Bogów. Powietrze drży od świstu szrapneli, a ja... Ja mogę tylko siedzieć i patrzeć. Transportery schodzą niżej. Sieją pociskami z działek. Wystrzeliwują rakiety. Wydaje się, że zachodni odcinek Muru Sen-Dannalin wzrusza ramionami, jakby zmęczył się pięćsetletnim bezruchem i postanowił usiąść: osuwa się w lawinie kamieni i tumanach pyłu. Pociski
działają jak granaty – odłamki potrzaskanych brukowców lecą we wszystkie strony. Sieką żołnierzy, pierwotnych, pospoły – wszystkich bez różnicy. Szrapnel nie ma przyjaciół. Ja nadal ani drgnę. Paraliżuje mnie świadomość tego, jak bardzo się pomyliłem. Stojący na podeście dla mówców Toa-Sytell wyciąga ręce w stronę nadlatujących maszyn. Nie wiem, czy jest ogarnięty ekstazą na widok takiego pokazu boskiej mocy, czy błaga o litość, czy może już obesrał sobie szatę ze strachu. I nikt się już nigdy tego nie dowie, bo pocisk trafia go w pierś. Zdąża jeszcze w ułamku sekundy zdumieć się ziejącą dziurą w torsie, zanim pocisk uderzy w ścianę za jego plecami i eksploduje. Patriarcha, brygadier Policji Społecznej, Rycerze Pałacowi i większość ściany świątyni Prorithuna znikają w kuli ognia, która pluje pod niebo krwią, kawałkami kości i odłamkami kamienia. To właśnie miał na myśli Raithe. Teraz to widzę. To niepodobne do Tan’elKotha. Kocha to miasto najbardziej na świecie. Nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Kawałki patriarchy, świątyni i całej reszty spadają na nas jak deszcz. Lądują na bruku w serii donośnych stukotów i mokrych plaśnięć – zresztą ja już i tak niewiele słyszę. Pozostaje mi tylko rozdzierający bębenki ogólny łoskot i świadomość, że transportery robią nawrót do kolejnego nalotu. Nad Szóstą Wieżą pojawiają się pancerne furgony do tłumienia zamieszek. Lądują na środku Drogi Bogów, blisko jej końca. Znalazłszy oparcie na stałym gruncie, nie będą się już musiały przejmować energią odrzutu przy strzałach z umieszczonych w wieżyczkach armatek. Pierwszy furgon zaczyna od salwy z dwóch sprzężonych pięćdziesiątek na dziobie. Tnie bruk na całej długości ulicy, ostrzeliwując nas z flanki. Seria ciężkich kul przebijająca zbroje płytowe brzmi tak, jakby Bóg grzechotał puszką pełną kamieni. To w końcu wyrywa mnie z otępienia. Okręcam się w miejscu, skutymi rękami chwytam skraj Fontanny Prorithuna, którą przez cały czas miałem za plecami, podciągam się i wczołguję do misy. Na zeżartym przez smog wapieniu zostawiam kawałki zdartej skóry. Wpadam do płytkiej wody, mętnej od pyłu, krwi i... O kurczę... O mój Boże... O mój święty Boże, kurwa jego mać... Już wiem. Uruchomił transportery. Wszystko może uruchomić... Sąd... może Deliann... gdyby mi się udało... Na Boga, moje nogi, nie dam rady... Może się mylę. Na pewno się mylę. Jezusie... Tyshalle’u... Ktokolwiek mnie słucha – błagam was, błagam, błagam, błagam: obym się mylił.
3 Deliann obserwował rzeź z głębin wrzącej otchłani bólu i strachu, mając do dyspozycji całą rzekę jako narząd zmysłu. Krwawa jatka była dla niego serią przypływów i odpływów mocy, plątaniną ścierających się energii, abstrakcyjnym obrazem, który ożył na jego oczach. Niebo wybuchło szkarłatem i ametystem, a te starły się ze słoneczną żółcią, lazurem i zielenią żyjącego miasta. Kolory zderzyły się, zmieszały, rozdzieliły i znów połączyły, jak w niewiarygodnej urody śnie. Żywy zbiór Mandelbrota, na przemian zapadający się w sobie i rozrastający po spirali. Pole dzikiego kwiecia, rozkwitającego pięknie na gnoju ohydnej, koszmarnej brutalności. Mimo całej grozy i dzikości, mimo bolesnego skowytu i rozpaczliwego skamlenia, ciało, które krwawiło i pokrywało się sińcami, było tylko cieniem – przezroczystym i eterycznym, bardziej rytmem niż realnym bytem, na wpół widzialnym przejawem pulsującej energii. Energia rządziła się własnymi prawami, tworząc system uporządkowany jak galaktyka i przypadkowy jak rzut kośćmi, trwający w nietrwałej równowadze tego co wytworne z tym co odrzucające. Pierwszy raz zrozumiał Hariego. Zrozumiał jego zamiłowanie do przemocy. Zrozumiał, dlaczego Hari tak ją kocha. Była piękna. Ale to jego oczy widzą jej piękno, pomyślał. Nie moje. Mając zmysły rzeki, czuł każde uderzenie kuli i każde zranienie odłamkiem. Patrzył oczami mężczyzn i kobiet, którzy daremnie próbowali tamować krew wypływającą z ich własnych ran i ran ich przyjaciół; wpychali wylewające się wnętrzności z powrotem do rozoranych brzuchów; pocałunkami usiłowali przywrócić życie szklistym, pokrytym kurzem oczom. Poczuł ich przerażenie i rozpacz – i doszedł do wniosku, że musi coś z tym zrobić. Ta decyzja go zabiła. Zostało mu sześć minut życia.
4 Podciągam się na skraj fontanny. Wapień drży od bijących w niego kul, powietrze tętni świstem i jazgotem nieforemnych odłamków; eksplozje pocisków z pięćdziesiątek brzmią jakby ktoś klaskał w dłonie. Cała przestrzeń nad fontanną zmieniła się w wygłodniałego drapieżnika, który już mnie zwęszył. Wiele razy patrzyłem śmierci w oczy, ale teraz jest inaczej: tutaj śmierć jest przypadkowa. Nieświadoma. Niezamierzona. Bezosobowa. To nie jest walka dla mnie.
Wystawienie głowy nad krawędź fontanny to najtrudniejsza decyzja w całym moim cholernym życiu. Prawie wszyscy, którzy mogą się jeszcze poruszać o własnych siłach, zwiali już z dziedzińca. Zostało kilka anonimowych krwawych kształtów, które cal po calu, dygocząc na całym ciele czołgają się w stronę najbliższego kawałka cienia mogącego zasłonić przed kulą. Na końcu Drogi Bogów armatki pancernych furgonów walą świszczącymi pociskami, które wygryzają kawałki wielkości małych domów ze stojących przy ulicy świątyń i gmachów rządowych. Wschodnia wieża pałacu Colhari obserwuje masakrę z twarzą wiejskiego głupka (ma dwa koślawe, poszarpane oczodoły i rozdziawione, ociekające dymem usta), dopóki następna kula nie wyrywa jej policzka, bo wtedy całe to ośmiopiętrowe cholerstwo przechyla się i wali w gruzy w grzybokształtnej chmurze kurzu. Wojownicy Ludu zaczynają się odgryzać napastnikom – z heroizmem, który można by uznać za inspirujący, gdyby nie był tak żałosny. Ogniste pociski spływają po ceramicznych pancerzach furgonów, nie czyniąc im żadnej szkody. Niektóre ogrille pojęły, jak się strzela z karabinów Policji Społecznej – ale chyba bardziej zaszkodziliby przeciwnikom bluzgami i groźnym wyrazem pyska. Samotna drzewinka wylatuje na spotkanie transportera i razem z lancą zostaje wessana w turboogniwo, które po ułamku sekundy wypluwa ją pod postacią szkarłatnej mgiełki. Tylko że sama lanca była ze stali. Turboogniwo próbuje ją przemielić, ale z przeraźliwym zgrzytem rozpada się na kawałki. Transporter przechyla się na bok, nurkuje i uderza o ziemię. Odbija się od bruku, przelatuje mi nad głową jak grzmiący meteor z ognistym ogonem, jeszcze raz podskakuje, po czym z impetem wbija się w fasadę Gmachu Finansów i wybucha. Cały budynek wali się w gruzy, wstrząsany kolejnymi eksplozjami – to wybucha zapas amunicji na pokładzie transportera. Przypomina to pokaz fajerwerków: w powietrze strzelają rakiety, gwiazdy, rzymskie ognie. A Raithe, zasraniec jeden, nie ruszył się z miejsca. Dalej siedzi w seiza przed fontanną. Z marzycielskim uśmiechem na twarzy obserwuje rzeź wokół nas i spokojnie próbuje otworzyć zamek kajdan. Transporter nurkuje w naszą stronę i posyła serię z działka, która za chwilę przecięłaby Raithe’owi głowę na dwoje – gdybym nie złapał go za kołnierz i nie wciągnął do fontanny, obok mnie. Nadal się uśmiecha, kiedy pociągam go do wody. Trzy albo cztery pociski kalibru 25 mm wygryzają kawałki kamienia, ale jakimś cudem chybiają naszych bezbronnych ciał. Raithe leży na wznak, brudna woda kłębi się wokół niego i wycieka z potrzaskanej misy. Coś mówi – jego słowa giną w wizgu turbin i łoskocie artylerii, ale czytam z ruchu warg: – Uratowałeś mi życie. Potrząsam nim gwałtownie, aż obija się głową o kamienne dno. – Gdzie Ma’elKoth?! – przekrzykuję hałas. – Wyczuwasz go? Dalej się zbliża czy się zatrzymał?
– Mówiłeś, że zabijesz mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji! – odkrzykuje. – Zamiast tego mnie uratowałeś! – Bo zmieniłem zdanie, do chuja pana. Postaraj się, żebym nie musiał tego żałować. Gdzie on jest?! Jego oczy zachodzą mgłą, wpatrzone w dal, w przestrzeń, gdzie krew, dym i zgiełk walki nie są nawet snem. – Zatrzymał się – mówi łamiącym się głosem. – Zatrzymał się. Niecałe pół dnia drogi stąd. O boże... Puszczam jego ramiona i chowam twarz w dłoniach. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę tak absolutnie, tak bezdyskusyjnie pokonany. Dzień drogi po dobrym trakcie to dla brata z Klasztorów trzydzieści mil. Wiem, dlaczego zatrzymał się piętnaście mil od miasta. Wiem, na co czeka. O mój boże... Modliłem się o to, żeby nie mieć racji, i oto mam twoją odpowiedź.
5 Deliann westchnął. Podniósł Kosalla, trzymając za jelec, i odkrył, że się go boi. Aż nazbyt wyraziście pamiętał jeszcze koszmarny ból umysłu rozciąganego poza granice ludzkiej wytrzymałości – a przecież wtedy tylko zrobił krótką przebitkę na boginię. Bał się, że bezpośredni kontakt z nią wypali mu w mgnieniu oka mózg. Zamiast położyć dłoń na rękojeści miecza i stawić czoło bogini, odszukał w sobie własnoręcznie stworzony łańcuch energii, którym przykuł bogów do rzeki i rzekę do bogów. Znalazłszy go, wyobraził go sobie jako kanał – długi, wąski spływ, przez który płynie cały ból rzeki. W ten kanał zapuścił teraz mackę świadomości – ostrożnie, delikatnie, tak żeby musnąć nią tylko najdalsze peryferia umysłu bogini. Znalazł ją w rozległych mrokach zwątpienia i grozy. Była odziana w blask słońca i płakała krwawymi łzami. Uniosła głowę i zmierzyła go wzrokiem. Nawet się nie domyślał, co widzi; stracił poczucie swojego ciała, nawet twarzy – wydawało mu się, że jest bezcielesną iskierką świadomości. Znam cię. Wyciągnęła rękę z przebitą dłonią, jakby ofiarowała mu pocałunek bezkrwawych ust bolesnej rany. Drugą dłoń położyła na piersi, nad sercem. Przyszedłeś znowu mnie skrzywdzić?
Mam nadzieję, że nie, odpowiedział. Moja córka... Głos jej się załamał. Szara zima otuliła jej świetlistą szatę. Moja córka umiera. Pomyślał o Demeter i Persefonie, ale nie umiałby powiedzieć, czy była to jego myśl, czy pochodziła od niej. Wielu innych żyje, odparł. Musisz ratować tych, których jeszcze można ocalić. Kiedyś miałam się za zbawczynię, ale dziś jestem tylko podobizną martwej kobiety. Nie mam takiej mocy, by ratować innych. Nie zamierzam się z tobą sprzeczać. Musisz działać. Jak? Nie mam ciała, nie mam woli... Ja mam ciało. Weź mnie, tak jak wzięłaś Raithe’a. We mnie znajdziesz to, czego ci brakuje. Świeże krwawe łzy stoczyły się po jej policzkach. Nie wiesz, co mi ofiarowujesz... Ja niczego nie ofiarowuję, ja żądam. Weź mnie. Uratuj ich. I otworzył swój umysł przed ranną boginią. Podpłynęła bezwolnie w jego kierunku. To cię zabije. Zapłakała. Wiem, odparł. Przyciągnął ją i nagle znalazła się przy nim, wokół niego, w nim – i stała się nim. Uczynił jej ból swoim bólem, a swoje zamiary jej zamiarami. Poprzez niego sięgnęła do rzeki i Pieśń Chambarai wezbrała w jego sercu z pojedynczego powitalnego tonu do tytanicznej symfonii mocy. Pięć minut.
6 Bóg poczuł, jak wścibskie macki umysłu o barwach bogini muskają przelotnie jego wewnętrzną naturę... I natychmiast się wycofują. Stwór, który był Kollbergiem, poczuł, jak echo bólu bogini znika z jego zbiorowej świadomości. Chwilę później ustał bezgłośny szloch Faith i stwór zorientował się, że został zdradzony. Dziewczynka straciła przytomność. Połączenie zostało zerwane. Gniew rozbłysnął w nim jak wybuch na słońcu. Oślepiający blask starł obraz łąki na brzegu Wielkiej Chambaygen, Ma’elKotha w stylowym garniturze przechadzającego się po
trawie, limuzynę, pospoły, Avery Shanks... Na sekundę przyćmił nawet moc boga, którym był. Na tę krótką chwilę stał się znowu Arturo Kollbergiem, dawnym Administratorem, teraz ponownie zdradzonym. I to znowu przez kogoś z Michaelsonów. Z wściekłym warknięciem rzucił się naprzód, przemierzył salon i złapał Faith za przód białej bawełnianej koszuli. Wykręcone artretyzmem palce zacisnęły się w pięść – i wtedy jego ręka uwięzła w bezosobowym uścisku funkcjonariusza Policji Społecznej. Próbował się wyrwać, ale równie dobrze mógłby usiłować poruszyć górę. Gniew ustąpił miejsca poczuciu beznadziei. Kollberg zwiotczał, poddając się bezradności, ale to właśnie ona, stara, dobra znajoma, pozwoliła mu się otrząsnąć i odzyskać tożsamość. Znów był bogiem. I był szczęśliwy. Bóg zrozumiał, że dziewczynka została otruta. Za pośrednictwem magijnych zmysłów Ma’elKotha wyczuwał, jak powoli osuwa się w otchłań śmierci. Wiedział już również, że miecz znajduje się w gmachu ankhańskiego Sądu, w Sali Sprawiedliwości. W tej samej chwili, w której dotarła do niego ta informacja, w nieogarnionym bezmiarze dziesięciu miliardów złączonych podświadomością umysłów narodził się impuls. Mógł pochodzić od Ma’elKotha, Kollberga, Marca Vilo albo od któregoś z nieznających się nawzajem członków Rady Zarządców; od zatrudnionego w SynTechu inżyniera chemika, tajnego agenta Policji Społecznej uczestniczącego w konspiracyjnym zebraniu Robotników, gospodyni domowej w Belgradzie, dozorcy w New Delhi. Mogli mu dać początek wszyscy naraz – w ten sposób nie dałoby się wskazać jednego winnego. Dziesięciomiliardowa część odpowiedzialności stanowiła brzemię na tyle lekkie, że nawet ci najwrażliwsi znosili je bez przeszkód. Ciała zamieszkiwane niegdyś przez Ma’elKotha i Kollberga uśmiechnęły się identycznie. Za pięć minut los dziewczynki nie będzie miał żadnego znaczenia. Dwadzieścia tysięcy metrów nad Ankhaną Bell & Howell AAV-24 Deva wyszedł z długiego lotu nurkowego, zrzucił niesioną na pokładzie BWE (na wyposażeniu Devy znajduje się bomba GBSN o ujemnym podmuchu) i z maksymalnym przyspieszeniem zaczął się oddalać na wschód.
7 Usta mi zdrętwiały, ledwie poruszam wargami. Krzyczę Raithe’owi prosto do ucha. Musi mnie usłyszeć wśród huku dział. – Możesz z nim porozmawiać?! – Co?!
Ściskam go za ramię, wbijam mu palce w bark. – Możesz porozmawiać z Ma’elKothem? Ty wiesz o jego obecności... A on o twojej? Możesz się z nim porozumieć? Jego oczy dalej błądzą nie wiadomo gdzie. – Jeden pojazd... Bell & Howell AAV-24 Deva, załoga: cztery osoby, pułap praktyczny: dwadzieścia pięć tysięcy metrów, prędkość maksymalna: dwa koma jeden macha; uzbrojenie... – Skup się, do cholery! – Znów muszę nim potrząsnąć. – Skontaktuj się z Ma’elKothem. Musisz mu powiedzieć... – Pikuje jak sokół... Przez jedną nieskończenie długą sekundę jestem w stanie myśleć tylko o tym, jak kurewsko zimna jest otaczająca nas woda, która pomału wycieka z fontanny. Zamarzam na kość, ręce mi drętwieją, cały się trzęsę, a swój głos słyszę raz ciszej, raz głośniej, gdy przebija się przez huk w moich uszach, który zagłusza nawet bitewny jazgot. Wiedziałem, że ten bombowiec się pojawi. I że będzie tylko jeden. Więcej nie trzeba. Wiem, że to niedorzeczne, ale mam ochotę zadrzeć głowę i zacząć przepatrywać niebo w poszukiwaniu maleńkiej tytanowej kropki – chociaż wiem, że będzie niewidoczna. Widzę oczami wyobraźni, jak ta tytanowa łezka składa maleńkie srebrzyste jajo, a potem rozpędza się w kierunku wschodzącego słońca... – Przekaż mu, że się poddajemy! – wrzeszczę. – Do diabła ciężkiego, Raithe, musisz mu powiedzieć, że chcemy się poddać! Że ja chcę się poddać! Oddam mu miecz, oddam wszystko, czego będzie chciał, ale powiedz mu, żeby tego nie robił! Najzabawniejsze jest to, że sam podsunąłem mu ten pomysł. „Gdyby było trzeba, walnęliby atomówkę i całe miasto trafiłby szlag”. „Jedno miasto to niewygórowana cena za ocalenie świata”. „Serio? A gdyby to było twoje miasto?”. „Jestem gotowy zaryzykować”. Pobił nas. Zagrał atut. Zablefowałem, a on mnie sprawdził. Zabije byłych więźniów Jamy, którzy są teraz nosicielami przeciwwirusa. Zabije nas wszystkich. Raithe’a. Delianna. T’Passe. Orbeka. Dinniego, Fletchera, Arkena, Gropaza. Damona. Jego Wysokość. Twarze. Węże. Sługi Ściemy. Mnie.
Błysk niewidzialnego światła wyżarzy nam kości, a Ma’elKoth przyjdzie, kiedy będzie miał ochotę, i weźmie sobie miecz. I to będzie koniec. Myślałem, że to ja jestem twardy. Że to ja jestem okrutny. Bzdura. Nie mam pojęcia o okrucieństwie. – Słyszy cię? Kurna, Raithe, czy on cię słyszy?! Przestaje się gapić w niebo i spogląda mi w oczy. – Nie. Nie słyszy mnie. Już go nie czuję. Nie czuję żadnego z nich. Lodowaty sztylet wbija mi się między żebra. – Faith...? – wykrztuszam. Kręci głową. – W najlepszym razie jest nieprzytomna. W najgorszym martwa. Spuszczam głowę. Okrutny ciężar bezsensu istnienia przygina mi kark. Zanim porażający ból dopadnie mnie na dobre, po niebie przetacza się nowy grzmot. Wykręcam całe ciało i spoglądam do góry. Skrzący się ognisty kwiat rozkwita na ułamek sekundy nad naszymi głowami, a potem momentalnie zmienia się w chmurę czarnego dymu i metalowych odłamków. Na moich oczach w ten sam sposób eksplodują jeszcze dwa transportery. Raithe mówi głośno to, czego ja się tylko domyślam, ale w jego głosie brzmi pewność: – Deliann włączył się do walki. – Wyczuwasz go? – Trzeci raz chwytam go za ramiona i walę jego łbem o kamień. – Porozmawiaj z nim! Każ mu spieprzać... Uśmiecha się od ucha do ucha. Pierwszy raz jest autentycznie szczęśliwy. – Nie – mówi. – Raithe, powiedz mu o jaskiniach! Niech ucieka do jaskiń, jeszcze zdąży! Przeżyje i ocali miecz! Musisz mu powiedzieć, żeby za wszelką cenę bronił miecza! – Wcale nie – odpowiada mi spokojnie i układa się w płytkiej wodzie jak na wygodnym łóżku. – Nic nie muszę. Czerwona mgła zasnuwa mi oczy. W jednej chwili chwytam go za obrożę i próbuję udusić. Raithe jest jednak rasowym Ezoterykiem i z łatwością przełamuje mój chwyt dźwignią na prawy nadgarstek. Wypływający z jego lewej ręki olej pali mnie jak kwas. Rozwieram dłoń i Raithe odpycha mnie. – Jestem wolny – mówi. – Wolny. Boże, zwariował. – Tak, kurwa, wolny... Możesz co najwyżej zdechnąć. Nie masz zielonego pojęcia, co się stanie... – Nie obchodzi mnie, co się stanie.
Następna maszyna nurkuje jednocześnie nad nami i w mojej głowie. Nie mam w tej chwili czasu, żeby zajmować się Raithe’em. Chyba nie obejdzie się bez drastycznych środków. Zostawiam go leżącego na mokrym kamieniu – uśmiecha się jak ostatni dureń – i podczołguję się do zachodniego skraju misy. Mam nadzieję, że konstrukcja fontanny zapewni mi minimum osłony. Potrzebuję sporo czasu, żeby przejść w widzenie wewnętrzne. Wiem, że mi się udało, kiedy przestaję się przejmować tym, czy jakiś pocisk mnie trafi, rozszarpie, czy spali żywcem, i koncentruję się na przedarciu się do Sądu. Muszę dotrzeć do Delianna. Do Krisa. Powoli, chwiejnie przeczołguję się przez skraj misy i wstaję. Wzburzone gradem kul i odłamków powietrze owiewa mnie podmuchem jak z wentylatora. Pochylam się – i jedna z moich nóg przemieszcza się do przodu, żeby nie dopuścić do upadku. Dalej się pochylam, nogi się poruszają, nie padam. Idę.
8 Skrót BW oznacza „broń wysokoenergetyczną” – mające kilkusetletnią tradycję określenie urządzeń, których niszczycielskie działanie opiera się na rozszczepieniu jądra atomu, syntezie jądrowej lub połączeniu obu tych procesów. „Ujemny podmuch” to nieco mylący termin ukuty przez twórców takiej broni, który ma odzwierciedlać zmniejszenie poziomu emisji fotonów wysokiej częstotliwości (promieniowania gamma i „gorących” promieni rentgenowskich), co pozwala ograniczyć falę uderzeniową i promieniowanie cieplne do podobnego poziomu, jak przy wybuchu ładunku jednej dziesiątej kilotony – czyli zaledwie stukrotnie wyższej od dużej bomby konwencjonalnej. GBSN oznacza z kolei „głowice bojowe z szybkimi neutronami”. Energia szybkich neutronów jest pochłaniana przez atmosferę i maleje o rząd wielkości na każde pół kilometra oddalenia od miejsca wybuchu. Projektanci zminimalizowali ten efekt, stosując dużą liczbę osobnych głowic, które przed wybuchem zostają automatycznie rozrzucone we wszystkie strony, dzięki czemu nuklearny parasol pokrywa znacznie większy obszar i napromieniowuje wszystkie znajdujące się w zasięgu obiekty średnią dawką dziesięciu tysięcy radów. Szybkie neutrony łatwo przenikają przez materię i nawet grube ekranowanie zmniejsza napromieniowanie najwyżej o dwa do pięciu tysięcy radów. Dawka o wysokości ośmiu tysięcy radów zabija na miejscu; pięć tysięcy unieszkodliwia człowieka w ciągu pięciu minut, a zgon następuje po dwóch dniach od napromieniowania.
Bomba neutronowa emituje również silne promieniowanie wtórne, ponieważ neutrony w wyniku zderzeń z jądrami atomowymi ocalałej materii tworzą znaczną liczbę wysoce niestabilnych izotopów. Postneutronowe promieniowanie wtórne w ciągu siedmiu godzin słabnie o dziewięćdziesiąt procent, ale nawet wtedy zabija, gdyż liczy się łączna przyjęta dawka napromieniowania. Po czterdziestu ośmiu godzinach staje się całkowicie nieszkodliwe, lecz do tego momentu wszelkie żywe istoty, które nie zginęły od razu przy wybuchu, zdążą odnieść śmiertelne obrażenia na skutek radiacji wtórnej. Taki zresztą był pierwotny cel, dla którego wynaleziono tę broń: chodziło o możliwość sterylizowania lokalnych ognisk HRVP. Ujemny podmuch również jest w tym wypadku zaletą: w przeciwieństwie do klasycznej bomby termonuklearnej, bomba neutronowa nie wywołuje potężnej fali uderzeniowej, która mogłaby wyrzucić zabójcze proteiny poza napromieniowany obszar. Opadająca BWE wysunęła sterowane komputerowo stabilizatory, żeby kontrolować trajektorię i opierać się wiejącym na dużych wysokościach kapryśnym wiatrom, i zaczęła wystrzeliwać mniejsze bombki, zaopatrzone w niezależną stabilizację i własny system naprowadzania, który za pomocą radaru porównywał tor lotu bomby-matki z podczerwoną mapą celów. Miasta są zawsze cieplejsze niż otaczające je tereny podmiejskie – a to konkretne miasto świeciło w podczerwieni jak latarnia. Radarowe altymetry odmierzały wysokość. Na skutek oporu powietrza głowice po mniej więcej dziewięciu sekundach osiągnęły prędkość graniczną równą dziewięćdziesiąt siedem i trzy dziesiąte metra na sekundę. Optymalna wysokość detonacji to dwa kilometry nad powierzchnią gruntu. Zostało sto siedemdziesiąt sześć sekund.
9 Raithe leżał na wznak w fontannie, napawając się chłodem szorstkiego, wilgotnego wapienia pod plecami. Powietrze było pełne ołowiu i stali, dymu i ognia, tętniło wizgiem boeingów VT-17 air superior i krzykami umierających. Bliski, niemal intymny kontakt z wyczekującym bogiem przyprawiał go o dziwną dwoistość postrzegania: kiedy pochodzącymi z Nadświata oczami oglądał pancerne olbrzymy miotające na miasto kule ognia, ziemska wiedza podpowiadała mu, że widzi transportery opancerzone RV-101 Jackson, wkopane w grunt absorberami odrzutu i strzelające z dział kalibru 122 mm. Ostrzeliwujące miasto superiory przywodziły mu na myśl ogniste rydwany pomniejszych bogów słońca – co nie przeszkodziłoby mu cytować z pamięci szczegółowych danych na temat ich reaktorów, uzbrojenia, szybkości i zasięgu. Miał wrażenie, że w razie potrzeby mógłby sobie
przypomnieć nazwiska poszczególnych członków załogi. Ale to nie dlatego na jego ustach błąkał się ten błogi uśmiech. Uśmiechał się, ponieważ teraz mógł już umrzeć. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy klęcząc obok Caine’a, zobaczył pierwszy dziwnie piękny łuk zakreślony w powietrzu przez nurkujący transporter wojskowy. Caine zaczął na gwałt szukać kryjówki, a on, Raithe, nawet nie drgnął. Nie musiał. Jego przeznaczenie się dopełniło. Był wolny. Od ponad dziesięciu lat pochłaniało go wyłącznie odkrywanie swojego przeznaczenia. Przez ten czas ani razu nie zapytał się w duchu, czego sam chce. Może i nie będę panem swojego losu, ale też nie muszę się zgadzać, żeby on był moim. Uśmiechnął się do bezkresnego nieba. I trzeba było Caine’a, żebym się tego nauczył. Przetoczył się na brzuch, przeczołgał i wyjrzał ponad skrajem fontanny. Wśród dymu, płomieni i powietrza skwierczącego od wyśpiewujących mordercze pieśni pocisków szedł Caine. Zataczał się i potykał co krok, jak rozkładający się zombi, ale szedł uparcie w stronę Muru Sen-Dannalin. Nie miał szans tam dojść. – No dobrze... – mruknął Raithe. Wziął się w garść i wyskoczył zza osłony. Kule z karabinów maszynowych śledziły jego bieg przez plac; powietrze gęstniało od skowyczącej stali – a w jego umyśle przewijały się abstrakcyjne informacje: pociski przeciwpancerne z czubkami z zubożonego uranu, kaliber 12,5 mm, wystrzeliwane z prędkością czterystu dwudziestu trzech metrów na sekundę. W pełni docenił ich prawdziwość, kiedy jeden z nich przeszył mu udo: poczuł ostre, piekące ukłucie, jak po uderzeniu ratanowym mieczem treningowym, ale kula przeszła na wylot, nie zahaczając o kość i nie zakłócając rytmu jego biegu. Druga trafiła go w okolice krzyża, kiedy próbował zrobić zwód i pośliznął się w kałuży krwi. Chwilę później zaplątał się stopą w kłąb wnętrzności wypływających z jakiegoś przeciętego na pół tułowia. Upadł. Trzeci pocisk wybił mu równy, okrągły otwór w plecach i łopatce i wyszedł z przodu pod obojczykiem. Przetoczył się po ziemi (parzący ogień odrętwienia rozlewał się z łopatki w głąb piersi; kiedy odzyska czucie, ból będzie nie do zniesienia) i wstał. W tej samej chwili pocisk artyleryjski świsnął mu nad głową i wyłupał kawał muru, do którego Caine właśnie dobrnął. Raithe rzucił się naprzód i w locie uderzył zranionym barkiem w biodra Caine’a. Impet zderzenia wypchnął ich obu poza zasięg sypiących się z góry odłamków, dużych jak ludzka głowa. Przez chwilę leżeli razem na ziemi, dysząc ciężko. Łoskot wybuchających pocisków przetaczał się po okolicy. Raithe dźwignął się na czworaki. Skinął na Caine’a. – Właź.
Caine powoli, z wysiłkiem, wdrapał się na jego plecy, zarzuciwszy mu skute ręce na szyję. – Co jest, kurwa? – zdziwił się, kiedy wreszcie udało mu się coś wykrztusić. Raithe wykrzywił usta w uśmiechu, ciepłym jak spływająca mu po nogach krew. – Zmieniłem zdanie.
10 Niesie mnie krętymi zaułkami. Artyleria rozwala wszystko dookoła w drobny mak. Wykrwawia się, ale nie widzę żadnej ewidentnej fontanny krwi – kule nie dosięgły dużych tętnic. Może przeżyje. Pod warunkiem, że nie zrobi jakiegoś głupstwa – w szczególności nie będzie biegał jak jakiś pojeb z kaleką na grzbiecie. Świszczy mu w płucach, zatacza się jak pijany. Nie dotrzemy do Sądu, nie ma mowy. Nie zdążymy nawet znaleźć publicznego sracza i zejść do jaskiń. Kible w pobliżu fontanny są porozbijane i mają zatkane gruzem odpływy, a następny jest dopiero przy Moście Rycerzy, obok Sądu. – Nie damy rady! – wrzeszczę mu do ucha. – Powiedz Deliannowi, żeby spieprzał do Jamy! Ale on zaciska zęby i brnie naprzód. – Nie mogę... z nim... rozmawiać... kiedy biegnę. Bez Faith... jest tylko... to połączenie... które Deliann... sam stworzył. Fasada budynku, który właśnie mijamy, wygląda, jakby zaliczyła bezpośredni strzał z armaty: w miejscu sklepowej witryny zapraszająco zieje ciemna dziura. – Właź tam! – krzyczę. – Może mają piwnicę! Kręci głową i próbuje biec dalej, ale wtedy zakładam mu lekkie duszenie. – Albo tam wejdziesz, albo cię uduszę i obaj zginiemy tutaj, na ulicy. Garbi się. Kapituluje i wnosi mnie w głąb ruin, które wyglądają na resztki apteki. Tuż za progiem leży strzęp krwawego mięcha wielkości dorosłego człowieka. Prowadzący od niego krwawy ślad kończy się na zapleczu, przy zwłokach starej kobiety. Najwyraźniej próbowała się doczołgać do mieszkania – prowadzące do niego drzwi w głębi korytarza są otwarte. – Postaw mnie. Raithe spogląda na lepką od krwi podłogę. – Tutaj? – Tak, tutaj. To tylko krew, dzieciaku. Kiwa głową i opuszcza mnie na ziemię przy ścianie. Wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko opiera się plecami o ścianę obok mnie i osuwa po niej na podłogę.
– Porozmawiaj z Deliannem – przypominam mu. – Powiedz, żeby przestał się bawić z transporterami i spierdalał do jaskiń. Wzrok na chwilę mu się rozmywa. Kręci głową. – Nie zrobi tego. – To go, kurwa, zmuś! Powiedz mu, że musi... – Nie. Czuje w sobie moc bogini i walczy za nas wszystkich. W jaskiniach będzie bezradny. – Powiedz mu o bombie! – Wbijam Raithe’owi palce w bark. Próbuje się wyrwać. Takiego wała. Może nie jestem w formie, ale nadal mam chwyt jak imadło. – To bomba neutronowa. Jeśli Deliann zostanie na powierzchni, i tak wszystko trafi szlag: równie dobrze moglibyśmy po prostu oddać miecz i rozejść się do domów. Co ten palant sobie wyobraża, że co zrobi bogini z bombą neutronową?! – Mówi... – chrypi Raithe. Głos mu się łamie. – Mówi... Spastyczny grymas wykrzywia mu twarz, oczy stają się całkiem szkliste. Potrząsam nim mocno raz, drugi. Drugą ręką łapię go pod brodę i odwracam jego twarz w swoją stronę. – Powiedz mu, Raithe! Kurwa twoja mać, powiedz mu... Ale widzę, że mnie nie słyszy. Ręce mi opadają, bezwolne, bezużyteczne; metaliczne dźwięczenie łańcucha brzmi jak odległy zdigitalizowany śmiech. – Powiedz mu, że jedyna osoba, którą kocham, musi wyjść z tego żywa – mówię półgłosem. Raithe wpatruje się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.
11 Piętnaście mil od miasta zmysły należące do ciała Ma’elKotha zwróciły uwagę ślepego boga na gwałtowne zawirowanie w Przepływie: mała z początku strużka najpierw wezbrała do rozmiarów fali powodziowej, a potem przeobraziła się w wielki jak całe niebo wir. Ślepy bóg wprawił ciało Ma’elKotha w ruch: dopadło do limuzyny i zaczęło bębnić pięściami w posrebrzane szyby. Nie było czasu do stracenia. Ciało nie mogło czekać, aż wiedza przecieknie krętymi dróżkami w głąb połączonych umysłów. – Dziecko! Obudźcie dziecko! – ryczał ślepy bóg ustami Ma’elKotha. – Podajcie mu stymulanty, potrząśnijcie nim, spoliczkujcie... Musi się obudzić!
12
Bogini wyczuła nadlatujące głowice, gdy tylko znalazły się poniżej pułapu najwyżej szybujących orłów. Nie miała czasu na subtelności; nie mogła nawet przekonfigurować ciała Delianna, tak jak przedtem zrobiła to z ciałem Raithe’a. Mogła wykorzystać tylko te talenty, które w nim zastała. Przelała moc Chambarai w Powłokę Delianna, którą rozpostarła daleko poza mury gmachu Sądu, poza Ankhanę, poza złocistą matrycę mocy odcinającą miasto od pola Transferu Winstona. Przekuła ją w olbrzymią kopułę, która okryła okolicę na całe mile wokół miasta i połknęła wszystkie małe bomby. Czuła każdą z nich, tak jak czuła transportery i pancerne furgony, siejące – na mniejszą skalę – zniszczenie w mieście. Wyczuwała także obecność limuzyny zaparkowanej daleko od Ankhany, na nadbrzeżnej łące. Ratownik z Policji Społecznej sięgnął po ssak, wepchnął odchodzącą od niego plastikową rurkę do gardła Faith i metodycznie wypompowywał jej z żołądka wodę i kwas (nic więcej w żołądku nie było), które rozlewały się na podłodze cuchnącą kałużą. Drugi ratownik podłączył jej kroplówkę ze środkiem pobudzającym. Bogini zainteresowała się otuliną energetyczną głowic i pojazdów. Otaczały je skwierczące bąble pola siłowego, w którym obowiązywała ziemska fizyka. Poświęciła kilka bezcennych sekund na dokładniejsze zbadanie ich; odczekała, aż ich moc przemówi wprost do jej umysłu. Wiedziała, co musi zrobić, ale mogła to zrobić tylko raz – i musiała to zrobić błyskawicznie. Gdyby działała zbyt wolno, jakiś losowy efekt graniczny mógł doprowadzić do zdetonowania bomb, a tego przecież chciała uniknąć. Przestroiła Powłokę Delianna w taki sam sposób, jak on zrobił to wiele tygodni wcześniej w Kasynie Obcych, żeby czerpać moc z gryfkamienia Kierendal. Dotknęła całej tej energii jednocześnie – i ją zabrała. Wyssała ją do ostatniego dżula, ostatniego erga, ostatniego elektronowolta. Była to energia, którą Ma’elKoth – sam będący przecież istotą nadludzką, zbudowaną w taki sposób, żeby bez szkody przenosić gigantyczne siły zdolne spopielić zwykłe ludzkie ciało – przez długie godziny ściągał i magazynował; gdyby działał szybciej, nawet on zostałby unicestwiony. Ona zaś całą tę niewyobrażalną moc wchłonęła w ułamku sekundy i musiała z nią coś zrobić, musiała ją gdzieś przelać. A pośrednikiem w tym tranzycie był Deliann.
13 Deliann był całkowicie przytomny, przytomny bardziej niż zwykły człowiek, bardziej nawet niż nadczłowiek. Nie poddał się pustce. Pozwolił, żeby moc bogini swobodnie przez niego płynęła. Zachował absolutną, transcendentną świadomość. Poczuł, jak mózg zaczyna mu się gotować.
Był to efekt gwałtownej powodzi promieni gamma i twardego promieniowania rentgenowskiego emitowanych przez jego szyszynkę. Radiacja rozgrzała płyn rdzeniowy. Za mniej więcej 10-4 sekundy jego mózg, czaszka i całe ciało wyparują do postaci plazmy na skutek jonizacji tkanek przez wysokoenergetyczne fotony. Czuł, jak to się dzieje, ponieważ myślał w tej chwili z prędkością światła. W ciągu przedostatniej w swoim życiu jednej dziesięciotysięcznej sekundy wykorzystał moc rzeki do odszukania Raithe’a, którego znalazł pod ścianą w cuchnącym krwią ciemnym budynku. Przejął część buzującej w nim energii i dzięki niej zakrzywił rzeczywistość i przestrzeń w taki sposób, że na tę dziesięciotysięczną część sekundy mógł sięgnąć w głąb tego mrocznego, parującego krwią korytarza. I tam właśnie wypuścił miecz z ręki. Ostatnią dziesięciotysięczną sekundy poświęcił na myśli o ojcu, który mieszkał w Malmö, i o nieżyjącej od lat matce; o swoich ludzkich braciach i siostrze; o T’farrellu Kruczowłosym i Żyjącym Pałacu; o Kierendal i Tup. O Torronellu. I o Cainie. Pożegnał się z nimi i resztką woli przekształcił zabijające go promieniowanie. Stał się światłem.
14 Oficer Policji Społecznej siedzący za sterami prowadzącej maszyny miał zaledwie ułamek sekundy na to, żeby się zorientować, że komputerowo sterowany pojazd nie reaguje na jego polecenia, zanim wszystkie molekularne układy logiczne maszyny uległy spontanicznemu rozpadowi kwantowemu. Transporter przekoziołkował w powietrzu jak zwinięta kulka papieru i uderzył w mur Starego Miasta na wysokości Pierwszej Wieży. Mur wytrzymał. Transporter nie. Na brzegu Wielkiej Chambaygen Ma’elKoth klął, na czym świat stoi, słysząc, jak zamierają pracujące na jałowym biegu turbiny limuzyny. Załoga AAV-24 Devy miała kilka minut, żeby się napatrzeć, jak ziemia wybiega im na spotkanie. Transportery spadały z anhkańskiego nieba jak deszcz, na domy, ulice i do rzeki. Furgony antyzamieszkowe po prostu obumarły, gdy wyłączyła się w nich cała elektronika: ekrany zgasły, wieżyczki znieruchomiały. Na terenie Starego Miasta wszyscy, którzy przeżyli ostrzał – pospoły i Ankhańczycy, ocalałe drzewinki, pierwotni, skalnicy, ogrille, trolle i ogry – wszyscy zamarli i patrzyli szeroko otwartymi oczami.
Dach gmachu Sądu otworzył się jak rozkwitająca na słońcu róża i wystrzelił z niego pionowy snop światła o średnicy całego pałacu Colhari. Towarzyszył mu ryk głośniejszy od grzmotu. Ognisty słup cały czas się rozszerzał, gdy promieniowanie jonizowało cząsteczki powietrza, pobudzając je do świecenia; świetlista opona przesłaniała morderczy rdzeń, ratując gapiów przed oparzeniami i ślepotą. Sąd stopił się jak wrzucony do pieca zamek ze śniegu. Parę sekund później kilkaset kartaczy z zubożonego uranu z unieruchomionymi statecznikami spadło – w precyzyjnie ustalonej formacji – na obszarze ponad stu kilometrów kwadratowych. Uderzyły o ziemię, odbiły się od niej i znieruchomiały.
15 Jezu, jak tu śmierdzi. Jedna moja stopa tkwi w ciemnej kałuży. Wyczuwam pod nią drobne ziarenka, jakby grubych kawowych fusów. Zakrzepła krew. Poprosiłbym Raithe’a, żeby mi ją przesunął w bok, ale po co? Obracam głowę, spoglądam na niego. Siedzi z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmuje je rękami i gapi się na ścianę. Między nami, na zimnej, brudnej podłodze leży Kosall. Raithe nie jest człowiekiem, z którym chciałem spędzić swoje ostatnie chwile – ale też nikt nigdy mi nie obiecywał, że będę miał w tej kwestii coś do powiedzenia. Dlatego zostanę tutaj, w ruinach obcego domu, wśród obcych ciał. To dobre miejsce. Tu, przy mieczu. Bo jeśli mam umrzeć, to chcę umrzeć obok żony. W pewnym sensie. Ten miecz jest niewiarygodny. Wciąż czuję, jak wbija mi się w brzuch pod pępkiem. Czuję wibrowanie w zębach, gdy przerzyna mi kręgosłup. Miecz Berne’a. Miecz Lamoraka. Ciekawe, skąd Lamorak go wytrzasnął – na początku, dawno temu. Ciekawe, czy biorąc go do ręki, czuł brzemię jego przyszłości. Ten miecz unicestwił moją karierę, a potem odebrał życie Shannie. Teraz jest jedynym, co po niej zostało. Jedynym, co zostało po nas wszystkich. Przechodził przez wiele rąk – miał go Lamorak, miał Berne, Raithe, Deliann... A teraz mam go ja. Dla każdego z nas był czymś innym – a zarazem wcale się nie zmieniał. Przypomina mi się, jak Kris pieprzył te swoje głupoty o Ostrzu Tyshalle’a: ta klinga tnie wszystko. Teraz leży na chropowatej podłodze pomiędzy mną i Raithe’em, i to jest dla niego właściwe miejsce. Dla nas też: siedzimy po przeciwnych stronach ostrza, które przecina wszystko, i czekamy na koniec świata. Tyle bólu...
Tyle nienawiści... Wszystko, co nas dzieli, tnie jak ten miecz, a mimo to tkwimy tu teraz razem, obok siebie. Na dobrą sprawę nic więcej nam nie zostało, mamy tylko siebie nawzajem. Nie mam nikogo innego, z kim mógłbym dzielić tę chwilę; nie ma nikogo, z kim mógłbym tak po prostu czekać. – Zrobiło się całkiem cicho... – odzywam się półgłosem. – Myślisz, że to koniec? Raithe wzrusza ramionami i odwraca się ode mnie. No jasne. Patrzę na miecz. Boję się go dotknąć. Tak sobie myślę, że od razu zorientowałem się, co się stało, kiedy wypadł z ciemności i wylądował pomiędzy nami. To było pożegnanie Krisa. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, jak w tej kretyńskiej masce szalonego naukowca stanął nade mną w siłowni, wiedziałem, że będę miał przez niego kłopoty. Jaki byłem zaskoczony – i jaki się czułem samotny – kiedy po powrocie z czemodu dowiedziałem się, że Krisowi się nie udało... Chyba już wtedy odprawiłem żałobę, bo w tej chwili czuję tylko wdzięczność. Miałem wielki fart, że znałem takiego człowieka. Jeden Kris Hansen równoważy całą wywrotkę Kollbergów i Vilów, całe kopy Jego Wysokości, Lamoraków i innego ścierwa, które pływa w moim stawie. Szkoda, że Shanna nie miała okazji go poznać – ale tak normalnie, kiedy jeszcze oboje byli ludźmi. Myślę, że by go polubiła. Więcej: podziwiałaby go. Zamierzam teraz sobie tu posiedzieć i powspominać różne historie. Opowiem sobie o jego lodowatej odwadze, o tym, jak potrafił wytrwać na posterunku i po prostu zrobić to, co trzeba było zrobić. To będzie taki mój sposób na pożegnanie się z nim. Chociaż... Co tak będę gadał sam do siebie? – Raithe? – odzywam się. – Opowiem ci coś, chcesz?
16 Ciało Ma’elKotha siedziało na łące, objąwszy ramionami kolana. Przypominało głaz, który na przestrzeni wieków wyłonił się z erodującej powoli ziemi. Pospoł podszedł do niego chwiejnym krokiem, jakby miał trudności z zachowaniem równowagi w tym obcym świecie. – Dostała stymulanty – poinformował. – Wkrótce oprzytomnieje, ale nie na długo. – Wiem – odparł ślepy bóg głosem Ma’elKotha. – Jest bardzo osłabiona. Przy takim obciążeniu serca... może nie dożyć popołudnia. Ciało cały czas spoglądało w dół rzeki.
– Wsiadaj do limuzyny. Pospoł się wycofał. Ślepy bóg kazał ciału Ma’elKotha ruszyć za nim. Zatrzymało się przy pojeździe, patrząc w stronę odległej Ankhany. Ta część ślepego boga, która była Ma’elKothem, widziała, co wydarzyło się w mieście – postrzegała obraz zmysłami swoich wyznawców, a w cesarskiej armii służą wyłącznie Ukochane Dzieci. – Zamknij drzwi – polecił pospołowi. W pozbawionym zasilania pojeździe pospoł musiał ręcznie opuścić otwierane do góry drzwi i zablokować je od środka. Część ślepego boga będąca Ma’elKothem zaczerpnęła mocy ze swojej boskiej jaźni – bezcielesnego wizerunku, do którego modlili się Jego wyznawcy. Przelał tę moc w swoją fizyczną postać, zakorzenił się telekinetycznie w litej skale pod łąką i nabrał sił. – Czekajcie na mnie w wozie – powiedział. Podniósł limuzynę i wrzucił ją do rzeki. Pojazd – zbudowany z nowoczesnego stopu tytanowego i hermetycznie zamknięty – unosił się na wodzie jak korek i kręcąc się powoli wokół własnej osi, płynął w dół rzeki. Mógłby samą mocą zepchnąć wóz do wody, ale – jak to celnie zauważył kiedyś Caine – niektóre rzeczy aż się proszą, żeby załatwiać je rękami. Sięgnął umysłem w głąb gruntu i wydobył sto kilogramów gliny. W myślach wyrzeźbił z niej postać mężczyzny o sylwetce boksera, dość wysokiego, może trochę zapuszczonego – grubszego w pasie, z lekko obwisłymi policzkami – ale z zimnymi, przenikliwymi oczami. Ze skośną blizną w poprzek dwukrotnie złamanego nosa. Skoncentrował się i przemówił: – Caine. Niektóre rzeczy aż się proszą, żeby załatwiać je rękami.
17 Oślepiająco biała błyskawica wrzyna mi się w mózg, kiedy akurat opowiadam Raithe’owi o Ballingerze. Na sekundę tracę czucie. Przychodzi mi do głowy, że może bomba jednak wybuchła, ale porażający ból trwa i trwa. Ogłuszające dzwonienie, od którego pęka mi łeb, przechodzi w głos. A właściwie w Głos, przez duże G. Znam go. Woła mnie po imieniu. – Caine? Co się dzieje? Raithe wyciąga do mnie rękę, ale odpycham go jedną dłonią. Drugą przyciskam do skroni, żeby nie eksplodował mi mózg. – Słyszę cię – odpowiadam. PRZYBYWAM PO MIECZ. PRZYBYWAM PO CIEBIE, CAINE.
– Wiedziałem, że przyjdziesz. TAK JAK JA WIEDZIAŁEM, ŻE BĘDZIESZ NA MNIE CZEKAŁ. – Ty to, kurwa, geniusz jesteś... Raithe patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym całkiem ocipiał. MOGĘ SPROWADZIĆ WIĘCEJ WOJSKA. MOGĘ SPROWADZIĆ WIĘCEJ POJAZDÓW. MOGĘ SPROWADZIĆ WIĘCEJ BOMB. – Nie wysilaj się. Poddaję się. Cisza w mojej głowie. – Słyszałeś mnie, draniu? Poddaję się! Kapituluję. Możesz sobie sprowadzić, co ci się żywnie podoba. Ja się poddaję. Miecz jest twój. Na twarzy Raithe’a odmalowuje się zrozumienie, nabożny lęk – a potem narastająca zgroza. CZEGO CHCESZ W ZAMIAN? – Faith. Chcę odzyskać córkę. Żywą. Cisza. – A skoro już się dogadujemy, to przypomnę ci, że na samej wyspie i w ogóle w mieście została masa niewinnych ludzi. Puść ich wolno, dobrze? DLACZEGO MIAŁBYM TO ZROBIĆ? – Bo taka jest umowa, skurwysynu. Chcę mieć twoje słowo: ty oddajesz mi Faith i darujesz wszystkim życie, a w zamian dostajesz miecz i mnie. Jeśli się nie dogadamy, zwieję ci i długo będziesz mnie szukał. Cisza. – Nie zwlekaj. Cena rośnie. ZGODA. PRZYJMUJĘ TWOJE WARUNKI. – Chcę mieć twoje słowo. DAJĘ SŁOWO. Natarczywa obecność znika z mojej głowy. Osuwam się bezwładnie po wilgotnym kamieniu. – Ma’elKoth? – Raithe nie lubi nadmiaru słów. – Ślepy bóg. To jedno i to samo. Raithe marszczy podejrzliwie brwi. – Myślisz, że można mu zaufać? Podnoszę miecz. Ożywa w mojej ręce, a ja zaciskam dłoń na rękojeści i czekam, aż jego pomruk obudzi wspomnienia. Czuję wibrację w zębach. – Kogo to obchodzi? – Podnoszę Kosalla do światła. Ostrze lśni. – Mnie nie można.
W dniu spełnienia i transformacji przepowiedni równina Megiddo stała się brukowaną ulicą, zamiast Fimbulwinter, wybuchła burza ogniowa i zgromadziły się wszystkie echa i odcienie prawdy: Ahura Mazda i Aryman, Szatan i Jahwe, Thor i Jorgmandr, Książę Chaosu i Ma’elKoth w Niebiosach. Nadeszła godzina starcia mrocznego anioła z bogiem pyłu i popiołów. Nieboskłon miał się rozpęknąć, ziemia zostać rozdarta, a ich szczątki wydane na pastwę wichrów otchłani. Przepowiednie, opowieści i legendy różniły się w kwestii tego, jaki nowy kształt przybiorą te odłamki wszechświata, gdy znów się spotkają. Wszystkie były błędne.
DWADZIEŚCIA PIĘĆ 1 Wynurza się z chmur, z nadciągającego ze wschodu frontu burzowego – z chmur pchających się prosto w paszczę tego samego wichru, który smaga mi plecy. Najpierw widzę połyskliwy meteoryt z chromu i czerni – to limuzyna, przedłużony mercedes większy od mieszkania, w którym się wychowałem. Ląduje z basowym pomrukiem jakby pracujących turbin, ale to nie są turbiny. To grzmot. Sukinsyn. Normalny człowiek po prostu by odchrząknął, a ten grzmi. Limuzyna siada na skrzyżowaniu Drogi Bogów z Drogą Łotrów, między dwoma martwymi furgonami pancernymi. Obłoki rozrastają się jeszcze bardziej, pożerają całe niebo i nad ruinami zapada półmrok. Przez jedno jedyne rozdarcie w chmurach przebija się złocisty słup blasku jesiennego słońca. Przez to rozdarcie na snopie światła opuszcza się na ziemię Ma’elKoth. Promienieje mocą. Superman we włoskim garniturze. Ciągną się za nim smugi czarnego Przepływu: znajduje się w samym środku pulsującego kłębowiska czarnych jak noc nici, które splatają się w grube liny, zanim wyciągną się w kierunku, którego nie mogę śledzić wzrokiem, i znikną w oddali. Chociaż nie, niektóre z nich mogę śledzić. Niektóre z tych najgrubszych prowadzą wprost do mnie. Mój kłąb nici wygląda jak otaczające mnie fantastyczne szczurze gniazdo. Jest gęsty, splątany i nieprzenikniony, ale jakoś nie zasłania mi widoku – czemu chyba nie należy się dziwić, bo przecież nie postrzegam go oczami. Ma’elKoth dotyka ziemi jak tancerz, lekko i pewnie, przyjmując efektowną pozę w złotej poświacie. Ciepły beż garnituru od Armaniego ładnie kontrastuje z zaściełającymi ulice osmolonymi blokami wapienia. Zapuścił brodę. No cóż, ja też. Dostrzega mnie na końcu Drogi Bogów. Jego elektryzujące spojrzenie przeszywa mnie jak zastrzyk adrenaliny: mrowienie zaczyna się w karku i falami przepływa do czubków palców rąk i nóg. Uśmiecha się szeroko.
Sięga do tyłu i rozpuszcza włosy. Kiedy potrząsa głową, ścielą się prześwietlonymi słońcem falami. Porusza barkami w przód i w tył, jak zapaśnik przed walką. Chmury się rozstępują i nad jego głową niczym kwiat otwiera się bezkresny błękit. Chmury rozpierzchają się na wszystkie strony, czmychają z miasta, uciekają od wszystkiego, czym jest Ma’elKoth. Przynosi ze sobą swoją własną, szczególną odmianę wiosny, czerpiąc energię z żółtoburej ziemi miasta. Nagle w ruinach kiełkują podrosty: jaskrawoczerwone, kasztanowe i złote, w fioletowe prążki, prężą się i wyciągają na spotkanie jego świetlistej istoty – to pospoły, Rycerze Pałacowi i stara, dobra ankhańska piechota wygrzebują się spod gruzów, pomagając sobie nawzajem. Wszyscy – nawet ranni, nawet umierający – pragną najpierw z szacunkiem wstać, a następnie uklęknąć, by uczcić przybycie Boga. To niezwykłe. Niesamowite. Jak przeznaczenie. W pewnym sensie jestem tu od zawsze. Zawsze siedziałem w ruinach dzielnicy finansowej, na pokrzywionym od eksplozji pancerzu transportera, i ponad ruinami Starego Miasta spoglądałem w głąb Drogi Bogów. Na kolanach trzymam zimnego Kosalla. Rozerwany tytanowy wrak bez przerwy skrzypi i pstryka, kiedy stygnie mi pod tyłkiem. Kilkaset jardów na lewo ode mnie zawsze ziała dymiąca dziura po gmachu Sądu, otoczona poszczerbionym wieńcem nadtopionych mniejszych budynków jak krater po uderzeniu meteorytu. Nawet tysiącletnie cyklopowe mury Starego Miasta osiadają i pochylają się nad rzeką, przyginane bezlitosną grawitacją jak woskowa krawędź wypalonej od środka świecy. Z tamtej właśnie strony dobiega szept Krisa Hansena. Kris przemawia głosem żalu i wspomnień. Jestem tu od zawsze, ponieważ przeszłość nie istnieje. Wszystko, co było, to tylko sieć Przepływu, na której węzłach opiera się struktura teraźniejszości. I zawsze tu będę, ponieważ przyszłość również nie istnieje. Wszystko, co ma się wydarzyć, nigdy się nie wydarzy. Jest tylko tu i teraz. Przypomina mi się taka ludowa powiastka – nie zamierzam jej nobilitować, nazywając ją proroctwem ani nawet legendą – popularna wśród niewykształconych elKothańskich mas... Prawdziwi wierni są chyba wszędzie tacy sami, bez względu na to, w co wierzą. I ci tutejsi powtarzają sobie od siedmiu lat, że Książę Chaosu wróci spoza granic świata, aby stoczyć ostateczną bitwę z Ma’elKothem w Niebiosach. W dniu Święta Wniebowstąpienia. Podśmiewałem się z tej bajeczki, ilekroć któryś z moich Aktorów w PZF ją usłyszał. Kręciłem głową i śmiałem się. Biedni frajerzy. Gdyby mogli zobaczyć, jak idę z Tan’elKothem na drinka do Por L’Oeil. Gdyby mogli mnie zobaczyć na wózku. Gdyby mogli zobaczyć Tan’elKotha w Kuriozeum, dwa razy dziennie zabawiającego turystów tymi swoimi zasranymi sztuczkami kawiarnianego magika. Biedni frajerzy.
Kiedy powtarzam te słowa, nie wiem już, czy mam na myśli ich, czy jednak nas. Powinienem był wiedzieć. Do diabła, przecież wiedziałem! Tata powiedział mi to wprost: dostatecznie mocna metafora rodzi własną prawdę. I tak oto ci biedni frajerzy znaleźli się znacznie bliżej prawdy niż przemądrzałe pierdolce, które tak się z nich nabijały. Wieczna teraźniejszość w ruinach Ankhany, oko w oko z bogiem na gruzach jego miasta, usłanych zwłokami jego wyznawców... Niemożliwe. I jednocześnie nieuniknione. Muskam jedną z czarnych nici, nieskomplikowaną, prawie prostą – to Deliann podrzucający Kosalla do ciemnego korytarza, w którym siedzimy z Raithe’em. Nić łączy się z nieskończoną liczbą innych nici, coraz bardziej splątanych. O, to ja: sprawdzam trasę przejazdu Shanny, żeby ściągnąć ją z Fanconu. A to Raithe, ściskający rękę Vinsona Garrette’a. Następna nić znowu prowadzi do mnie: stoję nad zwłokami Creele’a w ambasadzie Klasztorów. Potem daję Shannie kupiony na czarnym rynku egzemplarz powieści Heinleina, a za chwilę ona stoi nade mną w zaułku i patrzy na głowę Toa-Phelathona leżącą na obsranym bruku. Te nici wiążą się z następnymi, te jeszcze z kolejnymi, te znów rozszczepiają się i zapętlają albo biegną gdzieś w dal i znikają mi z oczu. Wiele z nich prowadzi do sracza w gmachu Sztuk Językowych, ale dalej także z nich wyłania się plątanina, w której znajdę Wykałaczkę, tatę i dzieciaka nazwiskiem Nielson, walącego mnie cegłą przez łeb; widzę kogoś, kto dwieście lat wcześniej rozbija fiolkę z HRVP; widzę Lincolna, Nietzschego, Locke’a, Epikura, Lao Tse... Z tego miejsca to na pewno wygląda jak przeznaczenie. Ale niech mi ktoś powie, że tata miał chociaż cień podejrzenia, że tu wyląduję, kiedy w Opowieściach Pierwszego Ludu pisał o ślepym bogu. Niech mi ktoś powie, że powinienem był to przewidzieć, kiedy za pomocą miedzianej rurki robiłem Wykałaczce trepanację czaszki. Albo kiedy oświadczałem się Shannie. Albo kiedy leżałem skuty na kamiennej posadzce, w kałuży własnych odchodów i wymiocin, i siłą woli przywracałem sobie czucie w nogach. Przeznaczenie? Gówno prawda. Działanie przeznaczenia widać tylko wtedy, kiedy człowiek patrzy wstecz na swoje życie. Wszechświat jest strukturą opartą na zbiegach okoliczności. Tak mi kiedyś powiedział Kris – i miał rację. Nie znaczy to jednak, że wszechświatem rządzi przypadek. To tylko powierzchowne wrażenie. Struktura wszechświata naprawdę istnieje – dziwne atraktory porządkują macierze kwantowych prawdopodobieństw. Widzę je. Widzę nici czarnego Przepływu, które rozkwitają i rozrastają się w czasie, łącząc wszystkie wydarzenia ze sobą i umożliwiając ich wzajemne oddziaływanie w układach sił tak złożonych, że nie może być
mowy o prostej progresji od jednego do drugiego. Nawet po obnażeniu całej konstrukcji rzeczywistości widać jedynie zarys przeszłości. Przyszłości nie da się przewidzieć. Można jej tylko doświadczyć. A to dlatego, że nawet najmniejsza nić – choćby ta określająca, co zjadł na śniadanie pewien laborant przed dwustu laty – miała wystarczająco silny wpływ na rzeczywistość, żeby pchnąć Ziemię na trajektorię, która doprowadziła do Lat Zarazy i powstania Studia. Efekt motyla chwili, w której trzynastolatek imieniem Hari postanowił, że nie będzie żył w wiecznym strachu, połączył losy dwóch światów węzłem, który trwa do dzisiaj. I w gruncie rzeczy, kiedy tak się w to wgryźć, to właśnie jest najbardziej pojebany kawałek całej tej posranej teraźniejszości: dorwali mnie. W ostatniej minucie życia stałem się cainistą. Rany boskie... No dobra. Wystarczy. Jestem gotowy to zakończyć. Śmiertelność jest darem. Nigdy nie chodzi po prostu o to, czy umrzemy, lecz wyłącznie o to, jak umrzemy.
2 Cztery czarne proste linie przecięte serią krótszych – jak cztery rozdeptane stonogi, którym odnóża rozprostowały się na boki – wyciągały się w stronę jasnego kręgu z otaczającego go mroku. Nie spotkały się, nie sięgnęły dostatecznie daleko, ale było oczywiste, w którym punkcie zbiegłyby się, gdyby je przedłużyć: dokładnie w tym miejscu znajdowało się prawe oko Ma’elKotha. Orbek wsunął żółtawy szpon prawego palca wskazującego pod osłonę spustu. To nie była broń dla ogrillów. Orbek miał za grube palce, żeby nacisnąć spust jak należy, w dodatku użycie zamontowanego nad rękojeścią rurowatego celownika wymagało od niego wygięcia szyi pod bardzo niewygodnym kątem; musiał prawie wbić prawy kieł w kolbę. Ogrille mają jednak dryg do posługiwania się bronią, a ten okaz w gruncie rzeczy niewiele się różnił od kuszy. Orbek się dostosował. Słońce wpadające przez dziurę po zniszczonym dachu grzało go w nogi. Leżał na brzuchu wśród gruzów dawnych kwater mieszkalnych kapłanów Urimasha, pomniejszego boga dobrego losu, na drugim piętrze poświęconej mu świątyni. Pocisk, który zdmuchnął dach budynku, wyrwał także kawał fasady, ściany jednak w większości ocalały i rzucały dość cienia, by ukryć Orbeka i jego broń. Długo trwało, zanim się tu wgramolił, zwłaszcza z tą na wpół obumarłą nogą. Próbował dać nura za winkiel, kiedy coś wybuchło i nagle nie wiadomo skąd wyfrunął taki jebitnie
wielki kawał muru i walnął go w udo jak kula gigantycznego korbacza. Potem, zamiast walczyć, był zajęty głównie odczołgiwaniem się z ulicy. Wszyscy poza tym – czyli większość Ludu, więźniowie, pewnie także ci klasztorni zasrańcy – zwiali, aż się kurzyło; rozproszyli się, przebiegli po mostach, pochowali się w jaskiniach... Krótko mówiąc: spieprzyli, póki mogli. Orbek nigdy nie przepadał za uciekaniem. W dodatku teraz, z tą nogą, to już w ogóle ledwie chodził. A potem znalazł tę broń: nieżywy człowiek ściskał ją w rękach. Orbek mu ją wyrwał i doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić jako prawdziwy Czarny Nóż, to znaleźć sobie jakiś zaciszny kąt i ustrzelić paru ludzi, zanim oni ustrzelą jego. To migotanie w powietrzu... Ma’elKoth postawił Tarczę, jebany... Orbek nie miał pojęcia, na ile strzałów wystarczy mu broń, ale liczył na to, że nawet jeśli nie przeciąży Tarczy, może uda mu się powalić skurwysyna. A to by już było coś. Mocniej przycisnął szpon do spustu, gdy wtem obraz w rurze celowniczej poczerniał. – Nie rób tego – rozległ się przyciszony ludzki głos. Orbek zamarł bez ruchu – poruszył tylko lewą powieką i szeroko otworzył oko. Dostrzegł śniadą dłoń, przesłaniającą wylot celownika. – Kuźwa twoja... – sapnął. Uniósł głowę i spojrzał w oczy barwy lodu. Przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, zanim udało mu się coś wykrztusić: – Co ty tu robisz? Zresztą chuj z tym... Jak mnie w ogóle znalazłeś?! – Przynoszę wiadomość od Caine’a – odparł Raithe.
3 Co innego Ma’elKoth... Długo, bardzo długo czekał na tę chwilę i teraz zamierza się nią rozkoszować. Idzie w moją stronę wśród nierównych szeregów Rycerzy Pałacowych, pospołów i ankhańskiej piechoty; prawie kręci tyłkiem, wyluzowany i swobodny jak tygrys. Powietrze mieni się wokół niego. Tarcza. Wie, że wpadły nam w ręce karabiny i inny szajs; nie chce, żeby jakiś nasz snajper zrujnował mu imprezę. W spacerowym tempie przemierza jedną trzecią Drogi Bogów, a potem zatrzymuje się i rozkłada ręce, jakby mówił „Patrzcie!”. – Powiedziałeś, że nigdy więcej nie ujrzę mojego miasta, Caine – mówi z uśmiechem o wiele cieplejszym niż słońce, które nam przyświeca. – A jednak... Oto jestem. – Przemawia zwykłym ludzkim głosem, bez wysiłku, a ja słyszę go doskonale z odległości kilkuset jardów.
– No co, nic nie powiesz? Minęło tyle czasu, a ty nie masz mi nic do powiedzenia, stary druhu? Owszem, mam dla ciebie odpowiedź, skurwielu. Wizualizuję biały strumień mocy, który wypływa z moich bebechów i wnika w rękojeść Kosalla. Sekundę później pojawia się w widzeniu wewnętrznym, wije się, iskrzy i lśni jak łuk elektryczny grubszy niż moja ręka – iskra skupiająca moc ze wszystkich czarnych nici związanych z moim życiem. Wibruje i buczy mi w podświadomości, gdy mocuję ją solidnie do Kosalla. Nie do Shanny, nie do Pallas, nie do bogini; nie do żony, którą kochałem; nie do matki dziecka, które nazywam córką; nie do kobiety, której śmierci byłem świadkiem nieopodal Siodła Khryla. Mogę przechowywać jej wizerunek w sercu, ale nie wolno mi go ujawnić w widzeniu wewnętrznym, bo wszystko spartolę. Przygląda mi się uważnie, przełączając kolejne poziomy widzenia wewnętrznego. Szuka Przepływu. Jest ciekawy, jaką energię czerpię z rzeki. Wcale nie czerpię energii. Przekazuję ją. – Och, Dawidzie, mój Dawidzie... – Kręci głową, jakby szczerze mi współczuł. – Gdzie proca twa? Iskra skwierczy głośno. Ma’elKoth jej nie widzi. To się może udać. – Nie jestem mściwym bogiem, Caine. I wiem, że wcale nie musiałeś kapitulować. Poddałeś się, chociaż mogłeś uciec. Byłoby niedbalstwem z mojej strony nie odpowiedzieć w podobnym duchu. Dlatego przynoszę dary. Nie wykonuje żadnego widocznego gestu – tylko uśmiecha się nieco szerzej. Daleko za jego plecami podnoszą się drzwi limuzyny, jak ziejąca mrokiem paszcza krokodyla. W prostokącie półmroku majaczy mi jakiś nieregularny, obły, czarno-biały kształt. Ma’elKoth uśmiecha się pobłażliwie i ten sam kształt materializuje się – z kurzu i promieni słonecznych – tuż przede mną, lecz ja nadal nie umiem rozpoznać, co widzę... Mój mózg rozplątuje jakiś niewidzialny supeł i nagle w bezkształtnej Fantazji Ma’elKotha dostrzegam maleńki kłębek nieszczęścia. To Faith – w brudnej, poplamionej szpitalnej koszuli, przypięta do wózka inwalidzkiego. Mojego wózka. Wygląda tak realistycznie... Czy gdybym dotknął jej głowy, poczuję pod palcami włosy? A jeśli się nad nią pochylę jak do pocałunku, czy poczuję zapach jej skóry? Jeśli zapłaczę, to czy ona poczuje muśnięcia moich łez? Faith... Boże, jak mam... Widok umierającej Shanny był tylko przygrywką.
– To doprawdy drobny wyraz wdzięczności z mojej strony – mówi Ma’elKoth. – Dla ciebie jednak pewnie równie cenny, jak dla mnie twoja kapitulacja. Daję ci twoją rodzinę... Jego ręka zastyga w pół gestu, jakby chciał położyć dłoń na zmierzwionych włosach Faith. Nie pojmuję, dlaczego burza w mojej głowie nie rozsadzi mi czaszki. Ma’elKoth kiwa głową i wskazuje na Rovera. – ...i miejsce do siedzenia.
4 Raithe wykuśtykał z cienia na wpół zwalonej ściany, mrużąc oślepione słońcem oczy. Cisza była całkowita, bezgraniczna jak niebo. W zburzonym mieście rozlegał się tylko rytmiczny chrobot jego kroków. Ciągnął się za nim ślad krwi zmieszanej z czarnym olejem. Artanie – Policja Społeczna – odwrócili się w jego kierunku, gdy powoli, z mozołem szedł środkiem Drogi Łotrów do skrzyżowania z Drogą Bogów. W głębi szerokiej alei widział plecy człowieka, któremu dawniej oddawał boską cześć. Jeszcze dalej, przy końcu ulicy, na stercie złomu siedział jego osobisty demon. Powietrze było tak przejrzyste, że Raithe doskonale widział jego twarz. Skinął mu głową. Caine odpowiedział mu w ten sam sposób. Raithe skierował się w stronę unieruchomionego pojazdu tkwiącego między dwoma równie martwymi furgonami do tłumienia zamieszek. Artańskie hełmy obróciły się w ślad za nim. Ankhańczycy obserwowali go w milczeniu, nerwowo bawiąc się bronią. Uśmiechnął się pod nosem. Zastanawiał się, czy tak właśnie czuł się Caine, idąc po piaszczystej arenie Stadionu Zwycięstwa; czy czuł się tak samo silny i szczęśliwy. Tak samo wolny. Kiedy w aptece przy Krzywej Caine ostrożnymi cięciami Kosalla pozbywał się kajdan, Raithe zamierzał go tam zostawić. Wstał, szykując się do wyjścia. Widok martwej kobiety obudził w nim wspomnienia – wielokrotnie bywał w tej aptece, najpierw jako dziecko, później jako goniec sądowy, w końcu także jako nowicjusz z ambasady. Znał właścicieli, odkąd sięgał pamięcią. Mieli syna... Ale niczego więcej na ich temat nie pamiętał. Po prostu: stary aptekarz i jego żona. Nie mógł sobie przypomnieć ich imion. Zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o ścianę, dysząc ciężko. Caine podniósł wzrok znad miecza. – Lepiej usiądź – poradził mu. – Nie. – Raithe pokręcił głową. – Muszę tylko... złapać oddech... – Wyluzuj trochę, bo inaczej zamiast oddechu złapiesz kulkę. – Nie, Caine. Tutaj nasze ścieżki się rozchodzą. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali.
– Raithe... – Chciałbym... – Zawahał się, pokręcił głową i zaczął jeszcze raz: – Gdybym umiał znaleźć jakiś sposób, żeby nie przekreślać pamięci moich rodziców i mistrza Creele’a, to... chciałbym przeprosić. Chciałbym podziękować. Ale nie potrafię. – Dzieciaku... – Nie mogę cofnąć zła, które uczyniłem. – Nikt tego nie potrafi. Raithe tylko pokiwał głową i skierował się do wyjścia, ale Caine złapał go za prawą – czystą – rękę. – Jeszcze z tobą nie skończyłem, dzieciaku. Kiedy próbował się wyrwać, Caine owinął mu nadgarstek kawałkiem łańcucha i przytrzymał. – Puść mnie. – Raithe pogroził mu drugą dłonią, tą ociekającą czarnym olejem. Caine tylko prychnął. – No, dalej. Przed chwilą uratowałeś mi życie, a teraz mnie zabijesz? Już to widzę. – Czego chcesz? – Za parę minut pewnie i tak obaj będziemy martwi. Gdybyś jednak pożył dłużej, będziesz mi potrzebny. – Do czego? Raithe zdziwił się tonem swojego głosu: silił się na pogardę, ale zamiast niej usłyszał nutę nadziei. – Chodzi o pewną dziewczynkę, sześciolatkę o złotych włosach. Dawniej często się uśmiechała. Lubi ładne ubranka, dziecięce rymowanki, chodzenie do szkoły ze starszymi dziećmi... – Mówisz o Faith. – Właśnie. Ma’elKoth ją przywiezie. Chcę, żebyś ją stąd zabrał. Znalazł kogoś, kto się nią zaopiekuje. – Caine wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Skrzywił się z goryczą. – Chcę, żebyś ją uratował. – Ja? Mam ratować twoją córkę? – Raithe był pewien, że źle zrozumiał. – A ty gdzie będziesz? Caine podniósł Kosalla i spojrzał wzdłuż ostrza. – Ja będę trupem. – Rozluźnił łańcuch krępujący nadgarstek Raithe’a. – Dlatego jesteś mi potrzebny. – Nie muszę już słuchać twoich rozkazów, Caine... – Wiem. Dlatego ci nie rozkazuję. To prośba. Raithe mógł tylko pokręcić z niedowierzaniem głową. – Dlaczego miałbym ją spełnić?
– Ze względu na nią. Wiesz, co jej zrobili. Wiesz, co robią i będą robić. I dlatego spełnisz moją prośbę, bo inaczej musiałbyś żyć ze świadomością, że nie ocaliłeś dziecka przed gwałtem, który doprowadził do jego śmierci. Raithe stwierdził, że ma kłopoty z oddychaniem. Piekło go gardło. Znowu musiał się oprzeć o ścianę, zostawiając na farbie plamę czarnego oleju. – Ale dlaczego ja? – zapytał. – To przeze mnie się tam znalazła, głównie przeze mnie. Poza tym zabiłem jej matkę. Jak możesz powierzać życie córki właśnie mnie? Caine patrzył na niego spokojnie, bez cienia lęku. – A komu? Właśnie, komu? – myślał Raithe, kuśtykając w stronę pojazdu z podniesionymi drzwiami. W ich cieniu widział fotel na kółkach, a na nim przypięte pasami dziecko. Obok fotela dwóch barczystych Artan w hełmach wypolerowanych jak lustra przytrzymywało rozszlochaną, wrzeszczącą starą kobietę z krótkimi włosami koloru stali. Miotała się w ich uścisku, na przemian błagając i grożąc w nieznanym Raithe’owi języku. W głębi pojazdu, ginąc w cieniu, wypatrzył znajomą postać – karykaturalną, chudą jak szkielet personifikację głodu. Już wcześniej czuł w sercu jej obecność, teraz zaś spojrzeli sobie w oczy i od razu się rozpoznali. Oczy stwora pałały głodem. W oczach Raithe’a był tylko lód. Jeden z dwóch Artan w lustrzanych maskach bez słowa pokazał mu, jak odblokować koła wózka. Raithe złapał uchwyty u góry oparcia, zawrócił i wyprowadził wózek w światło dnia.
5 Odprowadzam ich wzrokiem: Raithe wiezie ją Drogą Łotrów, przystaje na chwilę przed skrętem do świątyni Shentralle’a Posłańca, ostatni raz spogląda mi w oczy i kiwa głową na pożegnanie. A potem on i moja córka znikają mi z oczu. Szkoda, że nie mogłem się z nią pożegnać. – Masz swoją córkę – grzmi serdecznym głosem Ma’elKoth. – Darowałem również życie twoim wyznawcom. – Wyciąga rękę w moją stronę. – Ale moim największym darem jest przyjęcie twojej kapitulacji. Zgadzam się, abyś przyszedł do mnie żywy i z godnością. To właściwie nie kapitulacja, tylko kontrakt: korzyść za korzyść. W ten sposób pokazuję historii, Caine, jak wielką miłością cię darzę. Zostanie to zapisane we wszystkich... Przepuszczam odrobinę czarnego Przepływu przez bocznik. Wstaję. Zawiesza głos i mruży oczy.
– Nauczyłeś się nowej sztuczki – pomrukuje z uznaniem. – Wobec tego chodź, spotkajmy się jak mężczyźni, twarzą w twarz. Stoczymy walkę o miecz. Doceniam twoje wyczucie ceremoniału: bardziej Grant i Lee w sądzie w Appomatox, niż Cezar u stóp Ant... Wymierzam w niego Kosalla. – Za dużo kłapiesz jadaczką, złamasie. Urywa w pół zdania i krzywi się, jak po cytrynie. Nie cierpi, jak mu się przerywa, kiedy się popisuje. Szczerzę zęby. – Obaj wiemy, co tu się naprawdę dzieje – mówię. – Nie ma to nic wspólnego z kapitulacją. Teraz już uśmiecha się szczerze, z zadowoleniem – w wyrazie jego twarzy nie ma nic teatralnego. Staje w niewielkim rozkroku, szykuje się do walki. Garbi się lekko, pół cala, nie więcej. Pod marynarką mięśnie tężeją mu i puchną jak głazy. Iluzja Faith przypiętej do Rovera rozpływa się w mgiełce prześwietlonych słońcem drobinek kurzu. – To prawda – mówi. – Więc stul dziób i załatwmy, co mamy do załatwienia. Rozkłada ręce. – Chodź. – Jak chcesz.
6 Raithe skręcił z wózkiem w pierwszy zaułek odchodzący na północ od Drogi Bogów i dalej ruszył truchtem, najszybciej jak się odważył na nierównej powierzchni. Półprzytomna, bezwładna Faith przetaczała się z boku na bok. Raithe wprawdzie szybko tracił siły, ale wsparł się na uchwytach Rovera i popychał go uparcie naprzód. Nie było daleko. Roztrzaskany budynek osiadał w blasku słońca. Oklapnięte piętro rzucało szeroki cień, w którym czekał Orbek z dwiema pierwotnymi – uzdrowicielkami z Kasyna Obcych. Raithe bez tchu popchnął wózek w ich kierunku. – Zgodziły się? – wychrypiał do Orbeka. Pierwotne oczywiście mu nie ufały – i trudno im się było dziwić, jeśli wziąć pod uwagę odwieczny konflikt między Klasztorami i Pierwszym Ludem. Ledwie udało mu się je namówić, żeby zaczekały i porozmawiały z Orbekiem. – Pomogą? Posłały po... Orbek wyszczerzył kły. – Tak jak chciałeś, zakonniku. „Zakonnik” zabrzmiało jak obelga. Raithe udał, że tego nie słyszy.
– A sieć? Ogrillo pokiwał łbem. – Jest w drodze. Uzdrowicielki przykucnęły obok Faith i badały ją, nie dotykając. Na ich twarzach malował się pusty, bezosobowy ból, jaki mógłby odczuwać człowiek na widok umierającego szczeniaka. – Nie zdążymy. – Raithe oklapł i gdyby nie fotel, o który się opierał, osunąłby się na podłogę. – To się dzieje w tej chwili. Już się zaczęło. – O tak... – Uśmiech Orbeka stał się jeszcze szerszy, gdy ruchem kła wskazał w głąb uliczki: cztery drzewinki, chyże jak wróbelki, leciały w ich kierunku, wspólnie dźwigając jedną z antymagijnych srebrnych sieci Kierendal. – Żebyś, kurwa, wiedział, że się zaczęło.
7 Stoimy naprzeciw siebie w teraźniejszości, która nie ma końca. Po obu stronach długiej ulicy stoją ludzie. Mrużą oczy. Jest południe i słońce oślepia. Obaj wiemy, jak to powinno się dalej potoczyć. Nasze role są od wieków wyryte w kamieniu, na którym zapisuje się legendy. Rewolwerowcy. Samuraje. Zorro i gubernator. Robin Hood i sir Guy z Guisborne. Chociaż nie – lepsze porównanie to Leonidas pod Termopilami. Roland w Roncevaux. Bo Ma’elKoth reprezentuje miliard ludzi, którzy chcą mnie zmiażdżyć, a ja przewodzę moim Towarzyszom Broni: są wśród nich Raithe i Faith, Shanna, Pallas Ril i bogini, Hari i wszyscy ludzie, których kiedykolwiek grałem. To oni mnie wybrali. Mam być ich wodzem. Z jednej strony mam za plecami Delianna i Krisa. Z drugiej tatę. To dzięki nim istnieję. Odprężony, ale czujny Ma’elKoth czeka, aż zacznę Podchody – długie, powolne, miarowe podejście w strefę śmierci. Wie, że nie obejdzie się bez Podchodów; wie, że szanuję tradycję. Spodziewa się podstępu. Czeka, co zrobię, żeby potem zareagować. Poprzednio udało mi się go zaskoczyć – tym razem nie zamierza powtórzyć tego błędu. Z odległości stu metrów mogę mu zagrozić tylko magją lub strzałem z broni palnej. Jego Tarcza poradzi sobie i z jednym, i z drugim. W czubkach moich zaciśniętych na rękojeści Kosalla palców pojawia się delikatne mrowienie. Przeszywa mnie bolesne poczucie straty. Ma’elKoth najpierw wytrzeszcza oczy, potem je mruży i kiwa głową. Uśmiecha się z podziwem.
– Co to było? – pyta od niechcenia, jakby jego zainteresowanie miało czysto akademicki charakter. – Jak udało ci się przerwać połączenie? Zarzuciłeś Faith srebrną sieć na głowę? Tak jak mnie wtedy? Nie odpowiadam. Nie muszę. Otacza go świetliste halo mocy. Razem z Pallas dysponujemy teraz całą potęgą rzeki. Ma’elKoth ma nie tylko miliony wyznawców więcej niż poprzednio, ale dodatkowo także całą energię, którą pompuje w niego ślepy bóg. Oko w oko. On przeciw mnie. We dwóch jesteśmy w stanie rozedrzeć tę planetę na dwoje. Armageddon. Ragnarok. Zmierzch bogów. Nie może się tego doczekać. Zawsze go kręciła ta wagnerowska tandeta. Studiował mnie przez siedem lat. Mnie i Pallas. Miał mnóstwo czasu, żeby tym swoim nadludzkim intelektem przemielić wszystkie możliwe kombinacje jej mocy, moich umiejętności i naszej wspólnej taktyki. Wiem, że podtrzymuje widzenie wewnętrzne i czeka na znak, na jakąś wskazówkę, jakiej mocy użyję i do czego. Nie zdołam go zaskoczyć. Dlatego nawet nie próbuję. Podnoszę Kosalla do pionu, płazem w stronę przeciwnika, w szermierczym pozdrowieniu. Odpowiada mi ironicznym ukłonem. – Od początku wiedziałem, że tak to się skończy, Caine. Jesteśmy naturalnymi wrogami. To dlatego tak cię kocham. Zamiast opuścić miecz w prawo w skos (tak wygląda tradycyjne przyjęcie salutu), podnoszę go – szybko, ale bez przesadnego pośpiechu – nad głowę. W niektórych japońskich sztukach walki przewija się pojęcie „odpowiedniej szybkości”. To jeden z najtrudniejszych do opanowania elementów. Poruszając się z odpowiednią szybkością, działamy na tyle wolno, że w przeciwniku nie uruchamiają się odruchy obronne; nie czuje się atakowany, nie czuje się nawet zagrożony – i nie reaguje. Miliony lat darwinowskiej schedy uwarunkowały nas w taki sposób, że każdy gwałtowny ruch interpretujemy jako zagrożenie. Z drugiej strony, nie można sobie pozwolić na to, żeby zdążył pomyśleć: „Zaraz, chwileczkę, jeśli ta ręka zbliży się do mnie jeszcze bardziej, może mi zrobić krzywdę”. Trzeba osiągnąć delikatny stan równowagi między tymi dwiema możliwościami, dlatego odpowiednia szybkość zależy zarówno od konkretnej sytuacji, jak i predyspozycji psychicznych przeciwnika. Nietrafienie z nią oznacza szybki zjazd w krainę poważnie nieżywych. Dlatego już w odległości stu jardów, kiedy on jeszcze przygląda się błyszczącemu nad moją głową mieczowi i mówi „Zawsze miałem szczęście do...”, skręcam łączącą mnie z
Kosallem nić czarnego Przepływu w taki sposób, żeby mój następny krok, wykonany prawą nogą, był nadnaturalnie długi. Na ten sygnał zaklęty w mieczu duch mojej nieżyjącej żony sięga do zasobów energii, którą tak długo weń przelewałem, i zakrzywia przestrzeń. Mam wrażenie, że włożyłem siedmiomilowe buty, kiedy stos żelastwa, na którym stoję, nagle znajduje się o krok od miejsca, w którym czeka na mnie Ma’elKoth. Stopa, którą podniosłem sto jardów stąd, ląduje niespełna metr od jego imperiales od Gucciego. Wzniesiony nad moją głową miecz opada i – niesiony impetem całego mojego ciała – uderza w Tarczę na wysokości obojczyka Ma’elKotha. – ...wrogów – kończy bezbarwnym głosem Ma’elKoth, gdy obaj stwierdzamy, że zasilane energią czarnego Przepływu ostrze Kosalla naprawdę tnie wszystko. Włącznie z Tarczami. Włącznie z bogami w garniturach od Armaniego.
8 Ma’elKoth wybałusza oczy i porusza bezgłośnie wargami. Napieram na miecz, który tnie gładko na skos i w końcu wychodzi z rany na wysokości stawu biodrowego. Potykam się – przeklęty bocznik, przeklęte nogi – ale udaje mi się nie stracić równowagi. Robię krok w tył. Ten kawałek chcę spokojnie obejrzeć. Jakby w zwolnionym tempie, z majestatem alpejskiej lawiny głowa, prawa ręka i mniej więcej pół tułowia Ma’elKotha oddzielają się od reszty ciała w szkarłatnej fontannie krwi. Nogi jeszcze przez sekundę albo dwie stoją nieruchomo. Puste jelita i rozedrgane organy wewnętrzne są prawie nie do poznania, kiedy ogląda się je tak z boku... I wiecie co? On wcale nie śmierdzi. Pachnie mieloną wołowiną, świeżą, prosto od rzeźnika. Nigdy o tym nie myślałem, a on przecież od jakichś piętnastu lat nic nie jadł. Od początku miałem niewłaściwe wyobrażenie na jego temat. Wcale nie jest pełen gówna. Zostały mi pewnie góra dwie sekundy, zanim któryś pospoł odstrzeli mi dupę, więc staram się je dobrze wykorzystać. Splatam dłonie na rękojeści Kosalla i podnoszę go do ciosu, tyle że tym razem zamiast cięcia będzie to pionowe pchnięcie, z góry na dół. Ma’elKoth spogląda na mnie. Z jego ust dobywają się głuche pyknięcia; większość płuc została w tej drugiej połówce ciała. W wiecznej teraźniejszości działam szybko jak myśl. Przywołuję z pamięci obraz Shanny, wizję Pallas Ril, widmo bogini rozświetlające mroki nocy. Z jej oczu bije blask, jak odbicie słońca w wartkim strumieniu. Ręka, którą do mnie wyciąga, ma kolor brzoskwini w cieniu liści.
Czy to już czas? – słyszę w sercu jej pomruk. Złap mnie za rękę, mówię. Jej widmowa dłoń dotyka mojej. Nasze ciała się łączą. Jej skóra – cała w ciepłych odcieniach – zlewa się w jedno z moją, wybieloną pobytem w Donżonie; moje utwardzone śmiercią serce zmienia jej lato w szkielet jesieni. Mieszamy się i wirujemy, tworzy się napięcie powierzchniowe, powstają zawirowania, stykamy się w każdym infinitezymalnie małym punkcie geometrycznym – a zarazem pozostajemy na wieczność rozdzieleni. Bo każdy żyje z kimś, ale umiera w samotności. W ułamku sekundy, kiedy jednoczymy się w związku, w porównaniu z którym nasze małżeństwo było zaledwie cieniem echa, spoglądamy po sobie i mówimy... Och... Teraz rozumiem. Chwila palącej melancholii... Gdybym był człowiekiem, którego potrzebowałaś... Gdybym potrafiła cię zaakceptować takiego, jakim jesteś... ...i rzeka rozkwita we mnie, rozrasta się z wąskiej strużki ścieków pod Siodłem Khryla do zasolonego, wachlarzowatego ujścia za Deltą Terańską, przez które łączymy się z oceanem... ...serce mi pęka, bo jedyne, czego pragnę, to zostać tu z nimi na zawsze, ale mimo że się wydaje, że chwila trwa wiecznie, kończy się, gdy Shanna mówi: Żegnaj, Hari. A ja nawet nie mogę jej odpowiedzieć. Zamiast tego żegnam się z człowiekiem uwięzionym w ciele umierającego boga, który leży przede mną. – Wszystkiego najlepszego w Dniu Wniebowstąpienia, skurwysynu. Przyklękam na jedno kolano i całym ciężarem ciała napieram na miecz. Pokryta runami klinga wchodzi między oczy, przebija czoło i sięga mózgu. Potężny strumień mocy przepływa po ostrzu do góry, przez moje pięści, ręce, barki trafia do serca, wspina się do szyi... Świat eksploduje i znika.
Jest taka historia o dwóch braciach bliźniakach, zrodzonych z różnych matek. Jeden jest mrocznym aniołem rzezi i zniszczenia, zmierzchnicą wyklutą ze śmiertelnego kokonu. Drugi jest niewydarzonym rycerzem płomienia, ma serce rażone piorunem, spopielone i dymiące. Żyją, nie zdając sobie sprawy, że są braćmi. I obaj giną w walce ze ślepym bogiem. Pętają ich księżycowe nici miłości i nienawiści, tym silniejsze, że niewidzialne. Nici te wiążą ich z bogiem, który kiedyś był człowiekiem; z pomiotem mrocznego anioła; ze smoczycą; z dzieckiem rzeki; z nieżyjącą boginią; i ze sobą nawzajem. Kiedy łączą się w jeden splot, łatają sprute losy światów.
DWADZIEŚCIA SZEŚĆ 1 Nie pamiętam tego, jak byłem martwy. Pamiętam za to niektóre sny, które pojawiały się i znikały w moim odradzającym się powoli umyśle, kiedy dochodziłem do siebie. W tych snach na przemian tonąłem, dusiły mnie nadludzko silne ręce albo ktoś wciskał mi foliowy worek na głowę. Próbowałem krzyczeć, ale brakowało mi tchu i mój głos był niesłyszalny... Można te wspomnienia potraktować jak nadzieję na życie wieczne. Musi tam być cudnie, skoro tak bardzo nie chciałem tu wracać. Ale pewnie nigdy się tego nie dowiem. Postaram się – w miarę możliwości – trzymać chronologii, chociaż nie jest to łatwe. Związki pomiędzy faktami są w tej historii o wiele subtelniejsze niż proste następstwo czasowe, a i ja sam nie zawsze jestem pewien kolejności wydarzeń. Nie wiem zresztą, czy to ważne. Ktoś kiedyś napisał, że kierunek biegu czasu jest nieistotny z punktu widzenia fizyki. Jestem przekonany, że ten na wpół zapomniany naukowiec ucieszyłby się, gdyby mu powiedzieć, że moja opowieść ma sens tylko wtedy, gdy opowiada się ją od końca. Jakie to stwierdzenie wydaje się głębokie, kiedy człowiek ma gorączkę. Łapię się czasem na myśli, że całe życie jest gorączką; że dwa albo trzy miliardy lat temu wszechświat zachorował i życie – z całym swoim fantastycznym nieprawdopodobieństwem – jest jego majakiem; że bezkompromisowa nieustępliwość materii nieożywionej jest przejawem działania systemu odpornościowego rzeczywistości, który próbuje ją z życia wyleczyć; i że kiedy życie zgaśnie, wszechświat się obudzi, przeciągnie, ziewnie i z niedowierzaniem potrząśnie metaforyczną głową na myśl o swojej cudacznej wyobraźni, która zrodziła tak niewiarygodny sen. Ale potem się rozchmurzam i przestaję tak myśleć. Czasem trudno odróżnić egzystencjalizm od chandry. Można by się spodziewać, że uodporniłem się na melancholię, ale to nieprawda. Jestem odporny tylko na starzenie się i na śmierć. Tak jest zresztą lepiej – wieczna szczęśliwość pozbawiłaby mnie większości ludzkich doświadczeń. A ja mimo wszystko nadal jestem człowiekiem.
O tyle, o ile. Gdybym jednak przedstawił morał przed opowieścią, pozbawiłbym go sensu. A właśnie o sens mi chodzi. Czasem sobie myślę, że największym niebezpieczeństwem związanym z nieśmiertelnością jest nieograniczona ilość czasu na dygresje. Zatem, do rzeczy. Opisanie całego procesu przebudzenia do nowego życia zajęłoby mi wiele stron. Mógłbym połączyć blaknące strzępki snów z niesamowitą miękkością ciepłych, filcowych koców i delikatnej pościeli; mógłbym przemieszać ukłucie promieni słońca przez zamknięte powieki z delikatnym piżmowym aromatem puchowego łoża, na którym leżałem. Czuję nieprzepartą chęć, żeby przywołać te drobiazgi, ponieważ każdy aspekt życia stał mi się nieskończenie drogi. Mimo że każdy oddech jest równie słodki jak poprzedni, każdy napawa mnie tęsknotą, gdyż nie umiem zapomnieć, że jest czymś osobnym, dyskretnym, niepowtarzalnym jak ja, i bez względu na to, jak cudowny będzie następny, ten już nieodwracalnie przemija. Miałem jednak szczęście. Lek na tę tęsknotę czekał już przy moim łóżku, szczerząc zęby niczym wilk. – Cześć – powiedział, kiedy otworzyłem oczy. Uśmiechnąłem się – i w ten sposób odkryłem, że mam usta. Uścisnąłem dłoń mojego leku na tęsknotę – i stwierdziłem, że mam ręce. Chwilę później odzyskałem także głos. – Czyli wcale nie jestem martwy, tak? – spytałem. – Już nie. Zaśmiałem się bez przekonania. – To świetnie. – Co cię tak bawi? – No... Jak cię zobaczyłem, od razu wiedziałem, że to nie może być niebo. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Taki uśmiech zastępował u niego śmiech. – Dla mnie to wystarczająco dobre przybliżenie. Zamyśliłem się nad tymi słowami, śledząc wzrokiem pyłki kurzu unoszące się w skośnych promieniach słońca. Okno było ogromne, niewiele mniejsze od mojego gigantycznego łóżka, zaopatrzonego w osiem kolumn do podparcia baldachimu. Na kolumnach wisiały lampy z polerowanego brązu, a same kolumny wyrzeźbiono z jakiegoś świetlistego kamienia, przywodzącego na myśl półprzezroczysty różowy marmur. Z otchłani pamięci pomału wynurzyła się jego nazwa: thierril. W tym momencie dotarło do mnie, że znajdujemy się w Nadświecie. – Caine? – Tak? – Nie miałem racji. Dla mnie to też dobre przybliżenie nieba. Lepsze niż zasłużyłem, dodałem w myślach.
Wstał i podszedł do okna. W jego ruchach było widać cień niepewności. Okno wychodziło na zachód. Popołudniowe słońce malowało go złotem i czerwienią. – Cieszę się, że tak myślisz, Chris – powiedział. – Bo bliżej nieba już nigdy nie będziesz. – Nie rozumiem. Zapatrzył się w dal. – Coś ci opowiem...
2 To był naprawdę koniec świata. W ułamku sekundy krótszym niż mgnienie oka dawny świat został unicestwiony i zastąpiony nowym – innym, ale tak podobnym do poprzednika, że człowiek mógłby dać się nabrać, że niczym się nie różnią. Przedzielający je okres nieistnienia sam również nie istniał. Nikt nie widział, nie słyszał, nawet nie poczuł tej przerwy – ale wszyscy wiedzieli. Wszystko się zmieniło. Słuchając wyjaśnień Caine’a, doskonale rozumiałem, co się wydarzyło w chwili, gdy świat się odrodził. Zaklęcie wypisane runami na ostrzu Kosalla przejęło świadomość Ma’elKotha, tak jak wcześniej przechwyciło jaźń bogini. Ponieważ jednak bogini miała w tym momencie kontakt z Pieśnią rzeki (za pośrednictwem Hariego), świadomość Ma’elKotha przepłynęła przez nich oboje. I przepadłaby bez śladu, rozwiała się jak dym na wietrze, utonęła w Pieśni, gdyby nie idea Ma’elKotha w Niebiosach – wizerunku, do którego codziennie modlą się miliony jego Ukochanych Dzieci; Potęgi, którą zasilają energią swojego oddania. Potęga ta z łatwością weszła w rezonans z wzorcem świadomości samego Ma’elKotha, co doprowadziło do ich natychmiastowego połączenia, po którym – poprzez Hariego i boginię – razem dotknęli Pieśni Chambarai. I wtedy stał się zarówno bogiem ludzkości, jak i składnikiem Umysłoświata. Stał się potęgą bez precedensu w całej liczącej wiele eonów historii Domu. Mając taki punkt oparcia, poruszył świat. Stał się światem. Nie był to jednak świat, jakiego pragnął ślepy bóg. Władza ślepego boga nad Ma’elKothem miała fizyczną, namacalną podstawę: sprawował ją za pośrednictwem myśloemitera tkwiącego w czaszce Ma’elKotha, który to myśloemiter tkwił teraz, bezużyteczny, w zwłokach. I choć w pewnym sensie Ma’elKoth był istotą złożoną (w podobny sposób jak ślepy bóg), to jednak w innym, szerszym sensie pozostał jednostką – jednostką, która nade wszystko była artystą i nie zniosłaby zniszczenia czegoś, co jest piękne.
Dysponując połączoną mocą Chambarai i swoich ludzkich wyznawców, zdołał się dostroić do matrycy Umysłoświata. Wypłynął z rzeki i przelał całą swoją wolę w wielką symfonię, którą jest T’nnalldion. Dom. Załatwił to bardzo elegancko: wykorzystał tarczę transferową – pole siłowe blokujące Transfer Winstona – i rozszerzył ją na cały świat. W tej samej chwili przekazy od wszystkich Aktorów w Nadświecie urwały się jak ucięte nożem. W następnym ułamku sekundy wprowadził nową nutę do Pieśni Domu. Ani Caine, ani ja nie potrafimy w prosty sposób opisać jej działania. Można by powiedzieć, że była to niewielka zmiana lokalnej fizyki. Unieprawdopodobnił ślepego boga. Sprawił, że ślepy bóg stał się na wskroś nieprawdopodobny, aż do kwantowego poziomu egzystencji. Ten jego skrawek, który sięgał Nadświata, rozpadł się na kawałki, a te eksplodowały deszczem czarnych jak noc odłamków. Reszta jego postaci skuliła się jak ciachnięty nożem robal, jakby wycofała się do gniazda, żeby tam lizać rany i dumać. Znajdujący się w Ankhanie funkcjonariusze Policji Społecznej odczuli tę zmianę jako przypływ paniki, prawdziwej, wiekowej paniki – bezrozumnej grozy samotnego człowieka, który zabłądził nocą w gęstym lesie, zdany na łaskę i niełaskę nieludzkiego boga lasu. Wielu zaczęło krzyczeć; wszyscy miotali się i chwiali na nogach; większość rzuciła się do ucieczki; niektórzy strzelali w powietrze lub do siebie nawzajem. Niektórzy zwrócili broń przeciw klęczącemu na Drodze Bogów Caine’owi, inni wymierzyli w limuzynę, jeszcze inni wybrali inne cele – ale wszyscy zginęli, zanim zdążyli nacisnąć spust. Część pospołów przeżyła. Jeszcze nie zdecydowałem, co z nimi zrobić. Na razie trzymam ich w Jamie. Zamyśliłem się nad ironią losu, kiedy Caine skończył opisywać koniec świata. – Zrobiłeś z niego boga. Dzięki tobie dokonał przeobrażenia i wstąpił do nieba. I to w dniu Święta Wniebowstąpienia. – Ano tak. – Przekułeś fikcję o Cainie i Ma’elKocie w prawdę. – Fikcja to śliskie pojęcie. – Pokonałeś wroga, spełniając jego największe marzenie. Caine wzruszył ramionami. – „Wróg” to chyba niewłaściwe słowo. – Westchnął. – Nasz związek jest... skomplikowany. – Nadal jednak nie rozumiem, jak się tu znalazłem. Dlaczego żyję? Co twoja opowieść ma wspólnego ze mną? Spoważniał i spuścił wzrok na swoje ręce. Splótł palce i głośno wyłamał stawy. – To zupełnie inna historia.
3 Początek nowej opowieści Caine’a wypadał kilka dni po końcu świata, po tym, jak ciała (a były ich tysiące) zostały pozbierane, groby wykopane, stosy zapalone. Zaczynała się na dziobie Starego Miasta – na stercie gruzów, które dawniej tworzyły Szóstą Wieżę, wyrastającą nad kamienno-piaszczystą łachą na środku rzeki. Caine stał na tym piasku, trzymając córkę na biodrze. Z góry przyglądała się im gwardia honorowa złożona z ocalałych Rycerzy Pałacowych. Nie zamierzam jednak spisywać tu całej opowiedzianej przez niego historii, bo najbardziej interesuje mnie część dotycząca mnie. Dostałem od niego prezent – przyrząd nazwany przez niego Zwierciadłem Caine’a, który pozwolił mi później zobaczyć na własne oczy zrelacjonowane przezeń wydarzenia. Mimo że oglądałem je jego oczami, najważniejsze jest dla mnie to, w jaki sposób ja sam opowiem tę historię. Zaczyna się tak: Jedną ręką przytulał Faith. Faith zarzuciła mu rączki na szyję i wtuliła buzię w zagłębienie nad obojczykiem. Miała na sobie biały frędzlasty ankhański szal żałobny. Caine był w nowej tunice i spodniach z czarnej skóry. Włożył półbuty z miękkiej skóry, zamiast paskiem przewiązał się cienkim sznurem. Trzymając Kosalla w taki sposób, żeby klinga odbijała promienie wschodzącego słońca, żegnał się z żoną. Nie będę opisywał tego, co zaszło wtedy między nimi trojgiem. Przyrząd (stoi tu obok mnie, na biurku) nie pokazuje mi wszystkiego, ale i tak zobaczyłbym więcej, niż chcę wiedzieć. Powiem więc tylko, że pożegnanie było ciche i krótkie. Szczegóły może wam zdradzić Caine – o ile będzie chciał. Jeśli chcecie je poznać, zapytajcie go. Ja powiem tak: Pallas Ril postanowiła odejść. Nie mogła być jednocześnie boginią i kobietą. Mogłaby wprawdzie znowu stworzyć sobie śmiertelne ciało, ale nie potrafiła już w pełni stać się kobietą. Przez to, że w przeszłości była bóstwem, na zawsze stała się kimś mniej niż człowiekiem – ale nadal mogła jeszcze być w pełni boginią. Nie znała lepszego sposobu na to, żeby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie. Kiedy pożegnanie dobiegło końca, Caine wbił Kosalla aż po jelec w leżący przed nim kamień. – Faith, skarbie... Zejdź na chwilkę. Schylił się, żeby postawić córeczkę na piasku. Posłusznie stanęła na własnych nogach i odsunęła się o krok. – Zróbmy to – mruknął.
Potęga, do której przemówił, odpowiedziała mu ogniem. Wyciągnął przed siebie ręce i z jego dłoni strzeliły płomienie gorące jak powierzchnia słońca. Wszyscy zakryli twarze, nawet on musiał przymknąć oczy. Kiedy ogień przygasł, olbrzymi kamienny blok był już tylko kałużą płynnego żużlu. Kosall zniknął. Pallas Ril na wieki połączyła się z rzeką. To był jej happy end. Jedyną muzyką na jej pogrzebie był chlupot fal Wielkiej Chambaygen, skrzeczenie pary żerujących wiewiórek i krzyk samotnego orła wysoko, wysoko na niebie. Caine spojrzał na Faith. – Gotowa? Z namaszczeniem pokiwała głową. Wyciągnął do niej dłoń, żeby podsadzić ją sobie na biodro, ale ona tylko złapała go za rękę. – Jestem duża – oznajmiła. – Mogę iść sama. – Taa... – przytaknął bez zbytniego entuzjazmu. – To prawda. Kiedy pomagali sobie wzajemnie pokonać gruzowisko, w głowie Caine’a zabrzmiał kąśliwy głos: Wzruszające. – Trochę szacunku... – mruknął w odpowiedzi. Czy to nie ironia losu? Człowiek, który mało komu okazuje szacunek, sam się o niego dopomina. – Stul pysk. Faith zamrugała. – Znowu rozmawiasz z Bogiem? – No. Pokiwała głową – z powagą, wyrozumiale. – Z tego Boga to czasem jest niezły sukinkot. – Masz całkowitą rację.
4 Przeszli wśród Rycerzy Pałacowych, którzy stali wyprężeni na baczność, z opuszczonymi sztandarami, w pozycji „prezentuj broń”. Na samym końcu szyku stała drżąca z zimna Avery Shanks, zakutana w ogromny płaszcz z szopa. Zatrzymali się przy niej. Spojrzała mu w oczy. – Faith? – Caine puścił rączkę córki i oparł dłoń na jej plecach. – Wracaj z grand-mère do pałacu.
Oczy małej ziały pozaziemską pustką. Wsłuchiwała się w rozbrzmiewającą jej w głowie Pieśń rzeki. – Dobrze. – Spojrzała na niego. – Kocham cię, tatusiu. – Ja też cię kocham, maleńka. Muszę teraz... coś załatwić. Sam. Ale wrócę na kolację. – Obiecujesz? – Obiecuję. Wspomnienie poprzedniej danej Faith obietnicy, a także tego, jak potwornie zawiódł jej zaufanie, wstrząsnęło nim tak, jakby ktoś haratał mu serce haczykiem wędkarskim. Faith podeszła bez przekonania do babki i wzięła ją za rękę. Caine przeniósł wzrok na Shanks. – Opiekuj się nią. Prychnęła. – Zaopiekują się nią lepiej, niż ty kiedykolwiek w przeszłości. W przyszłości zresztą też. Odprowadził je wzrokiem. Szły, trzymając się za ręce, krętymi ścieżynkami wytyczonymi na zawalonych gruzem ulicach. – Zawsze miałem szczęście do wrogów – mruknął. Nie pochlebiaj sobie, zahuczał oschły głos pod czaszką. Caine otworzył usta, jakby zamierzał odpowiedzieć, ale tylko skrzywił się i bez słowa pokręcił głową. Wprawił nogi w ruch, przelazł przez zwalony mur i ruszył w stronę Drogi Łotrów i Mostu Głupców. Kiedy mi o tym opowiadał, twierdził, że po prostu musiał się ruszyć. Koniecznie chciał chociaż na jakiś czas opuścić wyspę. Zwierciadło Caine’a potwierdza te słowa, ale wydaje mi się, że prawda jest bardziej złożona. Przypuszczam, że chciał przejść się do Kolonii i zobaczyć, co zostało z jego dawnej dzielnicy. Co zostało z niego samego.
5 Luka w Moście Głupców, po wypalonych dźwigarach i zwodzonym przęśle, została tymczasowo załatana deskami zawieszonymi na grubych konopnych sznurach. Był ranek i robotnicy przetaczali po moście taczki pełne cegieł i ocalałe ze zgliszcz bloki wapienia, Caine przeszedł więc po zawieszonej w górę rzeki od mostu sznurowej kładce – składała się z dwóch lin przeciągniętych przez rzekę jedna nad drugą. Nie zatrzymywał się nad rzeką, cały czas szedł przed siebie – po dolnej linie przesuwał stopy, po górnej dłonie – ale nie mógł nie myśleć o żonie, kiedy woda burzyła mu się pod nogami. Myślał o tym (tak przynajmniej wynika z jego Solilokwium), co pokazała mu w tej jednej nieskończonej chwili, gdy zespolił się z rzeką; o tym, że rzeka jest zarazem wszystkim, co znajduje się w jej dorzeczu – i wszystko to jest rzeką.
Myślał o ludziach z Ziemi, dla których rzeka jest naturalną toaletą, służącą tylko do spłukiwania nieczystości. W pewien abstrakcyjny sposób zrobiło mu się ich żal – ale nie za bardzo. Gdyby chcieli, żeby ich świat wyglądał inaczej, mogli go zmienić. To już nie był jego problem. Już nie. Nasuwało się jednak pytanie, co jest jego problemem? Zszedł na ląd i długo wędrował po północnym brzegu. Wszędzie, od Kolonii po ruiny Miasta Obcych, na ulicach było pełno ludzi zajętych uprzątaniem gruzu i oddzielaniem tych resztek budulca, które jeszcze nadawały się do ponownego wykorzystania, od takich, którymi można było najwyżej zasypać leje po bombach. Minęło już trochę czasu od dnia, w którym uprzątnięto i spalono większość zwłok, i wśród mieszkańców panowała umiarkowanie pogodna atmosfera; łączyła ich solidarność w obliczu przeciwności losu i determinacja, żeby odbudować zniszczony dom. Znaczne zapasy budulca dla nowej Ankhany znaleziono w nienaturalnej dżungli, powstałej za sprawą bogini. Młode, jędrne drzewa opaliły się tylko na powierzchni, gdy czarny olej przesączył się pod korę, ale w środku pozostały nietknięte i mogły z powodzeniem stanowić szkielet miasta, które powstanie z popiołów i gruzów. Gdziekolwiek się pojawił, ludzie rozpoznawali go i witali skinieniem głowy. To było dziwne uczucie: wszyscy go znali, ale nikt się go nie bał. Witano go z szacunkiem, zaprawionym odrobiną nabożnego podziwu. Większość Ankhańczyków stanowiły Ukochane Dzieci Ma’elKotha. W nowej rzeczywistości obudzili się z pełną świadomością tego, co Caine zrobił dla nich i dla świata. Wydaje mi się jednak, że jeszcze dziwniejsze było dla niego to, że może tak po prostu iść i iść, bez żadnego konkretnego celu; przyjaźnie odpowiadać na powitania, cieszyć się wiatrem, przysłuchiwać się rozmowom, czuć w powietrzu zastarzałą woń spalenizny, słyszeć, jak żwir zgrzyta mu pod butami... I żyć w poczuciu, że nic nie musi. Nie mam pewności (ten przyrząd nie rejestruje żadnych komentarzy), ale wydaje mi się, że cieszyła go ta świadomość. Te kilka dni stanowiło jedyną przerwę w jego wiecznej wojnie. W całym życiu Caine’a zawsze był ktoś, kogo trzeba było zabić – albo ktoś, kto dybał na jego życie; zawsze były nowe skarby do znalezienia i nowe przygody do przeżycia. Żył pod stałą presją, pamiętając o tym, że musi zapewnić publiczności rozrywkę. A teraz sam stał się publicznością i nagle doszedł do wniosku, że trajektoria chmury na jesiennym niebie sama w sobie ma zaskakująco dużą wartość rozrywkową. Ilekroć podczas tej wędrówki ulicami miasta wracał do Kolonii, nogi same go niosły przed masywne gmaszysko Mosiężnego Stadionu – jedyną kamienną budowlę w Kolonii, teraz górującą nad zgliszczami. W przeszłości był honorowym Baronem Ściemy, gangu, który obrał porzucony stadion na swoją siedzibę. Wtedy Słudzy Ściemy stali się jego rodziną, bo prawdziwą rodzinę – czyli ojca – zostawił na Ziemi, porzucił na rzecz Klasztorów. Później rozstał się z
Klasztorami i trafił do Ściemy, a jeszcze potem odszedł z niej, żeby z Pallas Ril założyć własną rodzinę... Ale, jak już wspomniałem, Zwierciadło Caine’a nie nagrywa komentarzy. Zresztą ja chyba nie przedstawiam teraz historii Caine’a, tylko swoją. Czasem trudno mi je odróżnić. Z całą pewnością długo patrzył na Mosiężny Stadion. Dwukrotnie próbował – choć bez szczególnego przekonania – zerwać deski, którymi zabito wejścia od ulicy, żeby wśliznąć się do środka, ale za każdym razem zmieniał zdanie. W tym miejscu mam jego komentarz, zarejestrowany jako solilokwium: *Włamuję się na niewłaściwy stadion* Po tych słowach zawrócił na zachód i ruszył zdecydowanym krokiem przez przystań, do Mostu Rycerzy. Wszedłszy do Starego Miasta, minął krater pozostały po gmachu Sądu. Ledwie na niego spojrzał. Caine i sprawiedliwość zawsze mieli ze sobą niewiele wspólnego. Ze mną jest inaczej: ilekroć oglądam ten fragment, coś ściska mnie w sercu. Ten krater, ta nadtopiona wyrwa w tkance miasta jest świadectwem mojej niszczycielskiej mocy. Ja to zrobiłem. I wtedy umarłem. Trudno mi oglądać to miejsce. Zanim zasiadłem do spisania tych słów, miałem już kilka ładnych tygodni na przemyślenie doświadczenia śmierci. Trudno mi o tym myśleć. Caine miał na to siedem lat. W tym nagraniu uderza przede wszystkim potężna mikstura emocji, zmiennych i przemieszanych do tego stopnia, że zostaje z nich tylko wrażenie ich obezwładniającej siły. Nie podejmuję się zgadywać, o czym myślał Caine, kiedy przeszedłszy po Moście Królów, pierwszy raz zobaczył na własne oczy Katedrę Wniebowstąpienia.
6 Widywał ją setki – jeśli nie tysiące – razy oczami innych Aktorów, ale kiedy sam przed nią staje, postrzega ją w sposób, jakiego nie zapewni żaden symfotel. Wznosi mu się wysoko nad głową, góruje nad nim, przesłania pół nieba – gigantyczny łuk śnieżnobiałego marmuru, najwyższa budowla w Ankhanie, wyższa nawet od ocalałej iglicy pałacu Colhari. Nie ma w niej żadnych linii prostych i ostrych kątów. Fasada zakrzywia się łagodnie, oszukując oko sztuczką perspektywy żeby wydać się jeszcze większą niż w rzeczywistości. Nie da się ocenić jej prawdziwych rozmiarów, pozór przyćmiewa fakty, a ściana jest w dodatku absolutnie gładka – żaden detal ani ozdobnik nie pomaga ogarnąć jej skali.
Pożar i bitwa wcale jej nie zaszkodziły, jest niedraśnięta. Nie rośnie na niej nic żywego, żaden bluszcz nie wspina się po nieskalanych murach. Posadzki są w niej kamienne, drzwi żelazne, strop spiżowy. Katedra Wniebowstąpienia nie ogranicza się do budzenia w człowieku nabożnego lęku: każdy, kto wejdzie do środka, zostaje wprost zmiażdżony poczuciem własnej małości. Caine nie zwrócił na to uwagi. Stanął przed katedrą, pogwizdując bezgłośnie, od niechcenia, jakby szeptem niosącym tylko widmowy cień muzyki. Zwieszający się na zamocowanych do dachu linach akolici szorowali fasadę. Czarny olej wprawdzie jej nie skalał, ale dym pożaru osmalił lśniącą powierzchnię. – Pewnie ją teraz zamkniesz – mruknął pod nosem. Dlaczego miałbym to zrobić? – zabrzmiał głos w jego głowie. Ma’elKoth nie przestał istnieć. Nadal jest patronem Cesarstwa Ankhańskiego. Nadal przychyla się do próśb swoich Ukochanych Dzieci. Jest wprawdzie tylko cząstką tego, czym się stałem, ale imię Ma’elKotha w dalszym ciągu się do Niego odnosi. Wielu jest takich jak On. Jestem całym panteonem. Nie rozumiesz? Nawet Pallas Ril jest teraz częścią Mnie, tak jak Ma’elKoth. Będzie patronką dzikiej przyrody, którą tak kocha, a także obrończynią słabych i ciemiężonych. Natura daje schronienie tym, którzy muszą uciekać... – Jezu, weź się wreszcie zamknij, dobrze? Gdybym wiedział, że do końca życia będę musiał słuchać twojego pieprzenia, dałbym ci się zabić. Caine stanął przed bramą. Otworzył mu kapłan w białej szacie i narzuconym na nią kasztanowo-złotym płaszczu. – W imię Ma’elKotha w Niebiosach, to oto pokorne Jego Dziecię wita Pana Caine’a. Caine skrzywił się i przepchnął obok niego, ledwie skinąwszy mu głową. – Czy Pan Caine życzy sobie towarzystwa?! – zawołał za nim kapłan. – Może przewodnika? Czy to pokorne Dziecię może mu służyć pomocą? – Dam sobie radę – odparł Caine, nie zwalniając kroku. Bez trudu trafił do Miejsca Najświętszego. Znał je doskonale. Tutaj zginął. Katedrę Wniebowstąpienia zbudowano wokół Stadionu Zwycięstwa. Długi, ciemny korytarz wyprowadził go na zalaną oślepiającym światłem przestrzeń – wnętrze stadionu nie zostało przykryte dachem i w zasadzie nie zmieniło się od czasu pierwszego Wniebowstąpienia. Zszedł po niskich stopniach do muru okalającego arenę; za każdym razem, kiedy oglądam to nagranie, mam wrażenie, że jednym skokiem przesadzi mur i wyląduje na piasku. Ale on nigdy tego nie robi. Wzdycha tylko i czuję, jak jego twarz przybiera zawzięty, ponury wyraz. Rozgląda się, wchodzi między rzędy siedzeń i siada w jednej z Książęcych Lóż – tej samej, w której
zasiadał nieżyjący już Toa-Sytell. Pochyla się, opiera łokcie na kolanach i wpatruje się w piasek. Długo tak siedzi, bardzo długo. Na nagraniu nie ma w tym miejscu solilokwium, nie mam więc pojęcia, o czym myśli, a jedyną wskazówką zmian nastroju są chwilowe przypływy adrenaliny i wywołane nimi falowanie pulsu. Raz, może dwa razy czuję też gorące ukłucie napływających do oczu łez. W końcu się odzywa: – Problem ze szczęśliwymi zakończeniami polega na tym, że tak naprawdę nic się nie kończy – mówi półgłosem. Amen. Znowu długa, bardzo długa cisza. Spogląda w górę, jakby wypatrywał ścierających się pod niebem postaci boga i bogini, a potem wbija wzrok w jeden punkt areny, blisko jej środka. Przy ołtarzu. – A Lamorak? – pyta. – Ten kutafon też jest teraz bogiem? Naturalnie. – Jezu... Nie, raczej Judasz. Lamorak będzie patronem zdrajców, zazdrosnych kochanków i wszystkich tych, którzy potajemnie snują mordercze plany. Trucicieli. Zabójców. – Super... – Caine krzywi się z goryczą. – To taki prezencik specjalnie dla mnie, tak? Jego słowa pozostają bez odpowiedzi. – A co z Berne’em? Niestety, nic. Nie ma go we Mnie. A szkoda. Byłby wspaniałym bogiem wojny, nie uważasz? Pod wieloma względami przypomina Aresa. Tym razem to Caine milczy. Dopiero chwilę później pyta z zadumą: – A Hannto Kosa? Na początku był... to znaczy, byłeś... nekromantą, zgadza się? Bóg śmierci? Bóg piękna. Caine parska śmiechem. Ironia losu? Człowiek tak brzydki, że nie chciałem nim dłużej być, ale pochłonięty obsesją piękna. Nawet teraz nic innego Go nie interesuje. Caine kręci głową. – To chyba gówniana fucha. Przecież to jest twoja pierwotna postać, twój oryginał... Dlatego to On jest wśród Nas najważniejszy, Caine. – Najważniejszy? Bóg piękna? Jeśli pozwolisz... Keats moim zdaniem celnie to ujął. Piękno jest prawdą, prawda pięknem – tylko tyle
można wiedzieć i warto wiedzieć, tu na ziemi*. Caine odchyla się na oparcie siedzenia, patrzy w niebo i długo rozważa te słowa. Mam nawet wrażenie, że przysypia: na pewno przymyka oczy, a kiedy znów je otwiera, cień muru katedry sięga wyższych rzędów widowni niż poprzednio. Kiedy się odzywa, wydaje się znacznie spokojniejszy, jakby prawie – ale tylko prawie – pogodził się z losem. – A co to za brednie z tym „Panem Caine’em”? – pyta. Kąśliwy głos odpowiada natychmiast, jakby nie było żadnej przerwy w ich rozmowie: Skromny gest wdzięczności z Mojej strony. Moje Dzieci będą cię tak tytułować i czcić do końca twoich dni. – Daruj sobie. Nie chcę być żadnym „panem”. Jestem Caine’em, to wystarczy. Chwila ciszy. Może rzeczywiście wystarczy. Jak jednak mam wyrazić swój najgłębszy szacunek dla ciebie i tego, co dla Mnie zrobiłeś? Jaka nagroda będzie wystarczająca? – Mógłbyś mi dać święty spokój, kutasino. Ach, Caine... Nie umiemy zostawić się nawzajem w spokoju. Caine milczy. Co powiesz na propozycję pracy? – Pracy? Nie chciałbyś zostać, powiedzmy... cesarzem? – Rany boskie, nigdy w życiu! – Caine wybucha śmiechem. – To by miała być nagroda? Cesarstwo potrzebuje władcy. Wielu ludzi zastanowiłoby się, czy nie przyjąć w zasadzie nieograniczonej potęgi... – Potęgi mam pod dostatkiem – przerywa mu Caine. – Zapomniałeś? W rzeczy samej, słychać po krótkiej pauzie. – Chcesz mnie wrobić w fuchę, w której byłbym beznadziejny? O tak, to by mi poprawiło humor. Szlag by cię... Zresztą, wiesz co? Kiedy coś dla ciebie robiłem, też zwykle nie wychodziliśmy na tym najlepiej. W rzeczy samej, rozlega się ponownie. A co powiesz na wieczną młodość? Caine mruga, całkiem zbity z pantałyku. – Umiałbyś to załatwić? Owszem. Kiedy ty i Pallas Ril połączyliście Mnie z rzeką, poznałem cię na wylot. Znam cię do ostatniej cząsteczki, Caine, do ostatniego atomu. Mogę ci zrobić nowe ciało, takie jak Pallas Ril zaczęła robić dla siebie. Mógłbyś znów mieć dwadzieścia pięć lat. Już na zawsze. Pomyśl o tym. Zdrowe biodro, zdrowy bark, młode, jędrne mięśnie... A to jeszcze nie koniec: mogę ci dać nadludzką siłę i szybkość, nadać ciału zdolność regeneracji... * Przeł. Z. Kubiak.
– Wystarczy, nie wysilaj się. Dziękuję, ale nie skorzystam. To nie będzie zwykła podobizna, Caine, tylko najprawdziwszy ty. Nowy układ nerwowy odtworzy twoją świadomość nie gorzej od obecnego. Może nawet lepiej. – O to mi właśnie chodzi: o to „lepiej”. Dlaczego odrzucasz idealne ciało? – Bo nie mogę ci ufać, do kurwy nędzy – cedzi Caine przez zęby. Daję ci słowo... – Obaj wiemy, ile jest warte. Tak jak obaj wiemy, że gdybyś zaczął majstrować przy moim nowym ciele, kusiłoby cię, żeby przy okazji udoskonalić mi umysł. Wymazać złe nawyki, których i tak nikt we mnie nie lubi: nadmierną skłonność do przeklinania, drapanie się przy świadkach, cholera wie, co jeszcze... Zacząłbyś od takich drobnych poprawek, a skończyłoby się na usunięciu moich innych niewłaściwych upodobań, takich jak zamiłowanie do regularnego kopania cię po dupie. Tu następuje długa, naprawdę długa cisza. Może przynajmniej naprawię ci nogi? – Ostatnio na nie nie narzekam. Ale nie możesz im całkowicie zaufać, Caine. Będziesz żałował, że odrzuciłeś moją propozycję. Caine wzdycha ciężko. – Wielu rzeczy żałuję. W tym miejscu pochlebiam sobie złudzeniem, że myśli o tym, że jest sumą swoich blizn.
7 Jak zatem mam ci okazać wdzięczność? W jaki sposób pokazać światu, jak bardzo cię cenię, przyjacielu? Caine bierze długi, powolny wdech, a kiedy odpowiada, jego głos jest celowo bezbarwny, nie zdradza ani śladu emocji. Caine przemawia jak sędzia wydający ostatnie instrukcje przysięgłym: – Nie jesteśmy przyjaciółmi. Caine... – Nie – ucina Caine tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Przyjaźniłem się kiedyś, w pewnym sensie, z człowiekiem imieniem Tan’elKoth. Ale on już nie żyje. A ty... Właściwie nie wiem nawet, kim jesteś, ale na pewno nie moim przyjacielem. Ależ wiesz. Jestem tym, czym Mnie stworzyłeś. Jestem Domem. I jestem twoim przyjacielem. – A ja twoim nie. Zabiłeś mi żonę, złamasie. Skrzywdziłeś moją córkę.
Dzięki tym zbrodniom uratowaliśmy świat. – W dupie mam ratowanie świata. Możesz sobie uratować dziesięć następnych, możesz ocalić cały ten pierdolony wszechświat, a ja ci nie wybaczę. Nie obchodzi mnie, czy jesteś Bogiem. Pewnego dnia i tak cię wydymam. To była wojna, Caine. Obaj walczyliśmy o to, co najbardziej kochamy. – Co z tego? Potrzeba było ofiar, żeby pokonać naszego wspólnego wroga. – Nie żartuj... Niby co takiego poświęciłeś? Wygląda na to, że twoją przyjaźń. Caine długo, długo wpatruje się w swoje ręce, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści. Patrzy, jak z narzędzia stają się bronią – i z broni narzędziem. – Widziałem posąg – mówi w końcu. – Tej nocy, kiedy wybuchł pożar. Król Dawid. To dobra rzeźba. Solidne rzemiosło. Twoje najlepsze dzieło. Uchwyciłeś podobieństwo, ale to nie jestem ja. Nie zgodzę się z tobą. – Nie jestem twoim Dawidem. Ach, o to ci chodzi... W zasadzie masz rację, chociaż, mówiąc szczerze, bardzo chciałbym, żebyś się mylił. Nie zgadzam się z tobą w innej kwestii: król Dawid nie jest Moim najdoskonalszym dziełem. Ty nim jesteś. – Pieprzysz. Widzę człowieka roztrzaskanego z większą siłą niż tamten blok marmuru i poskładanego z powrotem w całość, która jest czymś więcej niż prostą sumą części składowych. Artysta we Mnie zawsze będzie dumny, że miałem swój udział w tym odtworzeniu. Jeżeli musimy być wrogami – trudno, niech tak będzie. Mówi się, że prawdziwą miarą wielkości jest jakość posiadanych nieprzyjaciół. Jeśli to prawda, to jestem dumny, że jestem twoim nieprzyjacielem, Caine. Caine? – Hm? – mruczy Caine. – Mówiłeś coś? Nie słuchałeś. Wzrusza ramionami. – Kiedy zaczynasz tak nawijać, kompletnie odpływam. Ale tak sobie myślę o tej sztuczce z nowym ciałem... Możesz je zrobić każdemu, kto miał kontakt z rzeką? Tak. Caine włącza swój wilczy uśmiech. – W takim razie chyba mam dla ciebie nowego cesarza. I w tym miejscu pojawiam się ponownie w jego opowieści.
8 Przyznaję, że wielokrotnie oglądałem swoje zmartwychwstanie. Fascynuje mnie, i to nie tylko z powodu imponującej uroczystości, która kilka tygodni później odbyła się w katedrze. W ceremonii główną rolę odgrywał olbrzymi, wykonany z brązu wizerunek Ma’elKotha umieszczony wśród posągów innych ankhańskich bogów. Wystąpił chór elKothańskich kapłanów, przybyła cała arystokracja i większość cesarskiego ziemiaństwa, były śpiewy, kadzidła, fajerwerki i po odrobinie wszystkiego co symboliczne: szczypta piasku z Delty Terańskiej, puchar tinnarskiej brandy, jabłko z kaarnijskiego sadu i tak dalej, et caetera ad infinitum. Uroczystość stanowiła kulminację tygodniowego festiwalu świętowanego w całym cesarstwie. Caine skwitował ją następująco: – To największy pieprzony cyrk w dziejach ludzkości. Fascynuje mnie także to, jak moje ciało odtwarza się ze zbieraniny tych symbolicznych drobiazgów, a kiedy jest gotowe, staje się mną. Jest mną w taki sposób, w jaki zawsze myślałem o sobie, kiedy ciało pozwalało mi zapomnieć o nadciągającym nieubłaganie wieku średnim: młoda, gładka twarz, korona platynowych włosów, złote oczy nocnego łowcy. Pierwotny mag. Dla zatwardziałych arystokratycznych bigotów była to z pewnością niemiła niespodzianka, ale nawet oni nie bardzo mogą głośno protestować. Cały stołeczny garnizon słyszał, jak Toa-Sytell zaliczył członków Ludu w poczet obywateli cesarstwa, przyznając im pełnię stosownych praw i obowiązków. Zresztą w tej chwili nawet najgorszych bigotów przepełnia natchniona Bogiem pewność, że ten drobny faerie w nieokreślonym wieku jest ich nowym cesarzem. Powtórzę: to ja. Jeśli będę to powtarzał dostatecznie często, może pewnego dnia przestanie brzmieć tak dziwnie. Tak okropnie. Oglądam więc cały czas, jak Bóg za pośrednictwem swoich wiernych kapłanów rzeźbi mnie ze stosu martwych przedmiotów, by potem tchnąć życie w moje nozdrza – i cały czas akt ten wydaje mi się tak samo cudowny i tak samo przerażający. Nie jest to jedyny fragment nagrania ze Zwierciadła Caine’a, który oglądam w kółko. Muszę się przyznać, że sporo czasu zajmuje mi wspominanie rozmów z Caine’em, naszego pierwszego spotkania w Jamie i wszystkich innych sytuacji, w których los zetknął nas ze sobą. Co za dar otrzymałem... Czegoś takiego nigdy nie zobaczyłbym w przebitce: tutaj oglądam siebie oczami innego człowieka. Takie doświadczenie uczy pokory i zarazem napawa radością – i to w takim samym stopniu. Pod tym względem jest to przeżycie nie tak bardzo różne od bycia cesarzem.
9 Leżałem w łożu, w którym jeden ankhański władca zginął, a inny zmartwychwstał, i patrzyłem na człowieka, który przyczynił się do obu tych wydarzeń. – Nie rozumiem – powiedziałem. – Dlaczego ja? To bez sensu. – Po prostu nie zdążyłeś tego jeszcze przemyśleć – odpowiedział, uśmiechając się półgębkiem. Cofnął się od okna i przysunął sobie stojące przy toaletce krzesło. Odwrócił je tyłem naprzód i usiadł na nim okrakiem. Ten widok obudził we mnie wspomnienie Tommiego – tak żywe i wyraziste, że do oczu napłynęły mi łzy. – Nowe cesarstwo nie może już być cesarstwem wyłącznie ludzkim – mówił dalej. – Wszyscy muszą się jakoś dogadać. Jesteś Mithondionne, pociągniesz Lud za sobą, ale dzięki temu, że urodziłeś się jako człowiek, arystokracja też cię zaakceptuje, choć może bez wielkiego entuzjazmu. Nie zapominaj, że bóg, ich bóg, jest z tobą. Będzie ci zresztą potrzebny: ślepy bóg nadal istnieje, a on, o czym obaj dobrze wiemy, nigdy się nie poddaje. – Pochylił się w moją stronę, jakby chciał się podzielić jakimś sekretem. – Zadaniem cesarstwa będzie obrona Nadświata. A ty pochodzisz z Ziemi. Znasz przeciwnika. Wielki cesarz musi umieć wybrać ludzi, którzy będą dostatecznie odpowiedzialni, wykwalifikowani i uczciwi, żeby zarządzać państwem. Kto nadaje się do tego lepiej niż ty? Kto lepiej od ciebie rozsądzi spory wśród prowincjonalnych baronów? Kto będzie lepszy w negocjowaniu sojuszów? Kto będzie ciężej harował? Kto się będzie bardziej przejmował? Kurde, Kris... Jesteś najlepszy. – Ale, Hari... – Przytknąłem czubki palców do zamkniętych powiek, żeby powstrzymać łzy. – Wszystko, co robię, źle się kończy. Zbył moje słowa wzruszeniem ramion. Chyba słusznie. – Rozumiem, że czasem coś wychodzi nie tak, jak się spodziewałeś czy miałeś nadzieję... Ale żeby zaraz „źle”? – Uśmiechnął się. – Musiałbyś o tym pogadać z t’Passe. – T’Passe... Co z nią? – Żyje. Dostała kulkę, oberwała odłamkami na Drodze Bogów, ale przeżyła. To twarda baba, bez dwóch zdań. Tylko że przy okazji coś jej się poprzestawiało pod kopułą... Wydaje mi się, że uznała mnie za boga, ogłosiła się prorokiem, a teraz gania jak kot z pęcherzem i zakłada mój Kościół. Kiedy jej mówię, żeby sobie odpuściła, wzrusza ramionami i odpowiada, że szanuje moją wolę... – ton głosu Caine’a stał się jeszcze bardziej sardoniczny niż zwykle – ...ale nie ma obowiązku się jej podporządkować. – Lubiła powtarzać, że ludzie dzielą się na owce i wilki – wspomniałem tęsknie, patrząc na puchnące za oknem chmury. – Kim ja jestem, Hari? – A pamiętasz, co ja zawsze mówiłem? Że na świecie są dwa rodzaje ludzi: pierwsi powtarzają, że na świecie są dwa rodzaje ludzi, a drudzy uważają, że ci pierwsi gówno wiedzą.
Czekał cierpliwie, aż przetworzę jego słowa. Uśmiechnąłem się, żeby dać mu do zrozumienia, że załapałem dowcip. – Ale żarty na bok... – mówił dalej. – Dychotomie są do niczego w zderzeniu z rzeczywistością. Prawda i fałsz, dobro i zło... To dobre dla matematyków i filozofów. I teologów. Ale tutaj, w prawdziwym świecie? Zgoda, są wilki i są owce, ale są jeszcze pasterze. – Pasterze... – Otóż to. – Hari pokiwał głową. – Może twoje zadanie polega na tym, żeby chronić takich jak oni... – ruchem głowy wskazał świat za oknem – ...przed takimi jak ja. Przemyślałem jego słowa – i spodobało mi się, jak brzmią. Zawsze mnie trochę zaskakuje, kiedy słyszę coś takiego z jego ust. Jakże łatwo mi zapomnieć, że wychował go były profesor uniwersytetu, i to nie byle jaki profesor, tylko sam autor Opowieści Pierwszego Ludu. To chyba najlepiej dowodzi, że mimo upływu lat niewiele się zmieniłem, jestem tak samo płytki jak dawniej i rządzą mną te same stare uprzedzenia kastowe: odczuwam potrzebę tłumaczenia talentów Caine’a jego pochodzeniem. Może dzięki nieśmiertelności pewnego dnia wyrosnę z tych nawyków. Mam taką nadzieję. – Jest jeszcze druga strona medalu – zauważyłem. – Kto będzie chronił takich jak ty? – Wilki nie potrzebują ochrony. Wystarczy nam otwarta przestrzeń, bez płotów, bez betonu... Sami się o siebie zatroszczymy. – Owce, wilki i pasterze... – mruknąłem. Usiadłem na łóżku. Caine podał mi szlafrok uszyty z tak delikatnej, jedwabistej, lejącej się tkaniny, że prawie nic nie ważył. Zarzuciłem go na ramiona i podszedłem do okna, pełen podziwu dla swoich prostych, zdrowych, silnych nóg. Spojrzałem na miasto, które dzięki swoim mieszkańcom powoli dźwigało się z popiołów. – Muszą też być mrówki i orły, drzewa, kwiaty, ryby... Każde ma inną naturę. Im jest ich więcej, tym piękniejszy staje się świat. – I rzeźnicy, i piekarze, i krawcy, i świecarze – prychnął Caine. – To zwykła przenośnia, do diabła. Nie katuj jej tak. Pokiwałem głową. – I jeszcze cesarze. Naprawdę myślisz, że dam radę? – Odwróciłem się do niego. – Hari? Zmrużył oczy; widział mnie na tle zachodzącego słońca. – W całym swoim życiu spotkałem tylko trzech ludzi, którym naprawdę mogłem zaufać. Pierwszym z nich był mój ojciec. Dwaj pozostali to ty. Ilekroć oglądam tę scenę w Zwierciadle Caine’a, te słowa palą mnie żywym ogniem. Odczuwam żal, którym nigdy nie będę mógł się podzielić z Caine’em. Nie powiem mu, jak bardzo jest mi przykro, że nie może do tej małej grupki zaliczyć także swojej żony. Zbyt dobrze wiem, jak cierpi. Widzę siebie jego oczami.
– Dobrze – mówię. – Spróbuję. Potrzebuję tylko... trochę czasu, żeby się z tym oswoić. – No, czasu to akurat za dużo nie masz. Za godzinę koronacja. Chodź, musimy cię wyszykować. – To prawda – mówię. – Bierzmy się do roboty.
10 Koronacja była wspaniała – w nieco odrealniony, z lekka koszmarny sposób. Wielkie gale niezbyt mnie interesują, nie zamierzam więc rozpisywać się o szczegółach. W ogromnej, ponurej sali tronowej pałacu Colhari przyjąłem hołd lenny setek ludzkich arystokratów i władców Ludu. Siedziałem na olbrzymim, splamionym jadem Dębowym Tronie i patrzyłem, jak przyjmuję cesarski diadem – patrzyłem jakby z oddalenia, jak we śnie, w którym jednocześnie byłem i nie byłem sobą. Było to przeżycie zarazem porażająco bezpośrednie i przyjemnie kojące, jak słyszana po raz setny ulubiona bajka na dobranoc. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. W końcu uwierzyłem, kiedy Qyerrisynne Massall przeszedł przez szpaler w tłumie, wspiął się na podwyższenie, uklęknął i ofiarował mi mithondion należący dawniej do Króla Zmierzchu. Przyjąłem go z jego rąk, objąłem Massalla serdecznie – i ani nie zacząłem wyć z bólu, ani nie osunąłem się bezwładnie na tron. Massall jest ojcem Finnalla – dzielnego, pięknego Finnalla, mojego towarzysza, którego pchnąłem rapierem na skraju przepaści w Transdei. Jest także ojcem Quelliara, zamordowanego dowódcy poselstwa do Ciernistej Rozpadliny. Jego widok powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzieć o losie mojej rodziny i mojego ludu. Więcej i tak bym nie zniósł. Przyjąłem z jego rąk symbol naszego rodu z powagą i szacunkiem dla ofiarowanego mi daru – i wtedy pierwszy raz naprawdę to sobie uświadomiłem. Zrozumiałem, jak bardzo się różnię od tego, kim zamierzałem zostać. Caine tłumaczył mi to cierpliwie, pomagając nałożyć kolejne warstwy uroczystego stroju. – Problem z monarchią dziedziczną jako ustrojem polega na tym, że cnót się nie dziedziczy – powiedział. – Dlatego nasz Wielki Kolo miał inny pomysł. Ulepszył mnie. Jestem nieśmiertelny. Jestem odporny na choroby, starzenie się i wszelkie przypadłości śmiertelników. Nie jest wykluczone, że można mnie zabić, ale Caine utrzymuje, że gdybym jakimś niefortunnym zrządzeniem losu został unicestwiony, moc, którą nazywam T’nnalldionem (Domem), odtworzy mnie w takim samym stanie jak obecny.
Chyba niespecjalnie mnie to zmieniło. Zresztą jakaś głębsza zmiana mojej natury zaprzeczałaby idei posiadania żywego władcy – równie dobrze można by scedować władzę na bezduszny kodeks i zatrudnić robota w roli sędziego, żeby wydawał wyroki zgodnie z zadanym programem, bez możliwości ich łagodzenia czy uchylania. A to, rzecz jasna, nie byłaby żadna sprawiedliwość. Bo sprawiedliwość musi rozróżniać niuanse. Wygląda więc na to, że jestem sobą, jeśli nie liczyć niewidzialnego połączenia z Domem, niewyczerpanym źródłem siły. Bez tej siły nie mógłbym żyć. Tylko kontakt z tym żyjącym światem pozwala mi znieść ból wszystkich poprzedzających mnie istnień. Bez niego cierpienie byłoby obezwładniające, z pewnością popadłbym w obłęd, przegnał wszystkich żałobników i skończył jako Król-Błazen na dworze szczęśliwych idiotów. Pod warunkiem, że udałoby się zapełnić dwór szczęśliwymi idiotami. Niewielu jest szczęśliwych ludzi na świecie.
11 Następnego dnia przyjąłem na audiencji wielu moich poddanych. Tutaj wspomnę tylko o tych, którzy są częścią tej opowieści. Nie zamierzam zresztą trzymać się chronologii ich pojawiania się na dworze – okazuje się, że nie pamiętam, kto przyszedł pierwszy, a kto drugi. Kierendal przyszła wstawić się za byłym księciem Toa-M’Figlem in absentia. Samego księcia nie widziano od czasu, gdy w noc przed bitwą opuścił gmach Sądu. Zatwierdziłem decyzję świętej pamięci patriarchy pozbawiającą księcia tytułu, cofnąłem zaś nakaz aresztowania i wyrok śmierci, w zamian skazując go na banicję. Tommie miał rację: jedynym sensownym powodem uzasadniającym zabicie człowieka są jego złe zamiary – a ToaM’Figiel stanowi dla państwa zagrożenie co najwyżej symboliczne. W sytuacji, gdy prześladowani przez niego członkowie Ludu nie darzą go sympatią, a rodziny jego ofiar snują plany wendety, cesarstwo nie może go otwarcie popierać. – Ale on nie ma innego domu – błagała Kierendal, klęcząc na stopniach przed Dębowym Tronem. Ubrała się w białą szatę, ankhański kolor żałoby, i wysmarowała twarz czarnym popiołem. – Wygnanie to dla niego śmierć. A to nie jest zły człowiek... – Tu nie chodzi o dobro ani zło – przerwałem jej łagodnym tonem. – Zresztą to i tak łaskawszy wyrok, niż sobie zasłużył. – Ale amnestia... – Jego nie obejmuje. – Ogłosiłem powszechną amnestię obejmującą przestępstwa popełnione w okresie największego nasilenia choroby. I tak nie dałoby się rozsądzić, kto jest za co odpowiedzialny, w sytuacji, kiedy w ogóle mało kto odpowiadał za swoje czyny. – Czynów, za które został skazany, dopuścił się przed wybuchem epidemii.
– Przyjaźni się z Caine’em. Pomógł mu, uwolnił go z celi... – Zniżyła głos do ledwie słyszalnego szeptu. – I właśnie dzięki Caine’owi będzie żył. Caine zrobił coś, czego Figiel zrobić nie chciał: wstawił się za swoim przyjacielem. Dlatego wyrok śmierci zamieniłem na banicję. Opuściła głowę i przelała w moją pierś cały swój ból. Doskonale ją rozumiałem. Wstawiła się za nim nie dlatego, że zasługiwał na jej wsparcie, ale dlatego, że był kimś znajomym, jedynym elementem jej dawnego życia, który jeszcze miała szansę ocalić. Szukała skały, by móc przy niej zakotwiczyć na pustym oceanie życia – nawet jeśli miałaby to być ta sama skała, o którą wcześniej się roztrzaskała. Nigdy nie umiałem stwierdzić, czy zgoda na hołubienie takich fałszywych nadziei nie byłaby – mimo wszystko – większą łaską. – A jaka będzie moja kara? – zapytała. Gdyby nie przebitka, która pozwalała mi zajrzeć w jej serce, to pytanie mogłoby mnie wprawić w zakłopotanie, ponieważ nie zamierzałem jej karać. Przeciwnie, ogłosiłem ją oficjalną Przyjaciółką Korony. Jest w tej opowieści jednym z nielicznych prawdziwych bohaterów – silna, zaciekła w obronie swego ludu, o czystym sercu. Wiedziałem, czego chce, wiedziałem, czego potrzebuje – i wiedziałem również, że te dwie rzeczy tylko z pozoru są do siebie podobne. – Oto twoja kara, Kierendal: skazuję cię na życie bez tych, których nie zdołałaś ocalić. Nakazuję ci dźwigać to brzemię z godnością i nie hańbić ich pamięci braniem na siebie winy, która do ciebie nie należy. Rzekłem. Zapłakała. Porządkowy ją wyprowadził. P.o. ambasador Damon przyszedł, żeby zadośćuczynić tradycji i odrzucić zaszczyty, jakie – zgodnie z tą samą tradycją – mu ofiarowałem: tytuł i ziemie na pograniczu. Chciał tylko zostać w Klasztorach. Złożył już dymisję, która czekała jeszcze na oficjalną akceptację Rady Braci. Mimo amnestii i zeznań świadków uparcie twierdził, że ponosi winę za zniszczenie ambasady. Ujął to w ten sposób: – To się zdarzyło podczas mojej służby. Nie ma okoliczności łagodzących. To chyba sumienie tak działa – każe nam upierać się przy należnej nam działce winy. Pojawiła się również t’Passe. Zaoferowałem jej jedyną nagrodę, jaką była skłonna przyjąć: unieważniłem decyzję Toa-Sytella o wyjęciu Uczniów Caine’a spod prawa. – Uczniowie Caine’a, jako grupa, nie są ci w zamian nic winni – przypomniała mi oficjalnym tonem. – Wydawało mi się, że Uczniowie Caine’a, jako grupa, nie wierzą w grupy. Uśmiechnęła się. – Ja jednak pozostaję twoją dłużniczką. – Jeżeli naprawdę chcesz spłacić ten dług, odwiedź mnie czasem. Cenię sobie twoje zdanie i chętnie z tobą porozmawiam.
Odniosłem wrażenie, że moje słowa trochę ją spłoszyły, ale też sprawiły jej przyjemność. Obiecała, że spełni moją prośbę. Pamiętam również Faith Michaelson, przyprowadzoną przez Biznesmenkę Shanks. Pamiętam, jaka blada i poważna mi się wydała, jak bardzo jej oczy zapadły się w cień oczodołów, jak drżała jej ręka, kiedy chwyciła rąbek sukienki i dygnęła. Głosik miała wysoki, piskliwy jak skomlenie królika. – Wasza Cesarska Wysokość... – Jest mi niezmiernie miło cię poznać, Faith – powiedziałem. – Mam nadzieję, że pewnego dnia zostaniemy przyjaciółmi. – Mhm – mruknęła w odpowiedzi. Avery Shanks ścisnęła ją za rękę i syknęła: – Tak, Wasza Wysokość. – Tak, Wasza Wysokość – powtórzyła Faith. – Mam również nadzieję, że pewnego dnia zechcesz mnie nazwać wujkiem Krisem – dodałem. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. – Tak, Wasza Wysokość. Była głęboko zraniona... Przeszła niewyobrażalne męki. Została wyrwana z korzeniami ze świata, który znała. Mogłem jej zaofiarować tylko odrobinę stabilizacji i nadzieję pocieszenia. W uznaniu zasług dla cesarstwa i dla świata nadałem jej tytuł margrabiny Harrakhy oraz ziemie w rejonie Bożych Zębów (tam gdzie prowadząca z Transdei linia kolejowa schodzi z gór) wraz z położonym nad rzeką miastem. Avery Shanks obserwowała mnie oczami błyszczącymi jak u sokoła. – Podobno jesteś najstarszym synem Gunnara Hansena? – zapytała po angielsku, czyli w jedynym znanym sobie języku. – Byłem. – Znam twojego ojca. – Zmierzyła wzrokiem moje szaty i diadem, mithondion w mojej dłoni, pionowe źrenice moich oczu. – Wyobrażam sobie, co by powiedział, gdyby cię teraz zobaczył. – W takim razie twoja wyobraźnia dalece przewyższa moją – przyznałem. – Nie sądzę, żeby człowiek twojego pokroju był zdolny docenić wagę rodziny... – To niewykluczone. – ...ale to ja jestem jedyną prawdziwą rodziną tego dziecka. Nie możesz mnie odprawić. – Nie miałem takiego zamiaru. To ją zaskoczyło. – Ale przecież Michaelson... – Nie znam nikogo o takim nazwisku.
Zamknęła usta tak gwałtownie, że aż kłapnęła zębami. Niezwykła kobieta – nawet bardziej niż przedtem, na Ziemi. Ten nowy świat ją również zmienił. W chwili, kiedy się odrodził w nowej postaci i pilnujące jej pospoły uciekły w popłochu, znalazła się sam na sam ze stworem, który kiedyś był Arturo Kollbergiem. Oszalały ze złości i bólu potwór rzucił się na nią, przewrócił ją i zaczął kopać, drapać... i wtedy jej wszechświat wywinął salto. Nagle, w tej jednej chwili, uświadomiła sobie wyraziście, że choć jest piętnaście lat młodszym od niej mężczyzną, w dodatku wcieleniem jakiejś niepojętej istoty o niemal nieograniczonej mocy, to pod względem fizycznym pozostał małym, drobnym, niedożywionym człowieczkiem... Który skrzywdził jej wnuczkę. Jeśli chodzi o stwora, który był Arturo Kollbergiem, mogę się tylko domyślać, że i on zmienił się w tym nowym świecie. Z pewnością zaskoczyła go Avery Shanks, rzucając się na niego z pięściami i pazurami, kolanami i łokciami. Nie spodziewał się, że pokonana, pobita, złamana stara kobieta w ułamku sekundy zmieni się we wściekłą lwicę – tak jak się nie spodziewał, że dzięki codziennym meczom tenisa w wieku siedemdziesięciu lat zachowała całkiem sporo siły w rękach i nogach. Nie domyślił się, że spędziła tysiące godzin na przeglądaniu nagrań ze starych Przygód – nie tylko tych z udziałem swojego syna, lecz także tych, w których główną rolę grał Caine, jej największy wróg. Jej ciało nie miało wprawdzie wytrenowanych odruchów wojownika, ale przyswoiła sobie całkiem sporą dawkę teorii walki wręcz i dawno zdławiła w sobie tę zbędną wrażliwość, która powstrzymuje przeciętnego człowieka przed popełnianiem krwawych morderstw. Nie miał pojęcia, że Avery Shanks lubi smak krwi. Wgryzła mu się z boku w szyję, jej ostre zęby przecięły skórę i znalazły żyłę szyjną. Krew zalała ich oboje, ona jednak nie poluźniła chwytu, lecz drążyła coraz głębiej, przegryzając kolejne warstwy mięśni, aż rozszarpała mu tętnicę. Stwór musiał być kompletnie zaskoczony, kiedy umarł. Tego wszystkiego dowiedziałem się w trwającej sekundę przebitce. Spojrzałem na nią z takim samym ostrożnym szacunkiem, z jakim traktuję Caine’a. Rozpoznałem w niej urodzonego mordercę. – Wszyscy, którzy znają twoją wnuczkę, życzą jej jak najlepiej – zapewniłem ją. – Zgadzamy się, że najlepiej będzie, jeśli zostanie pod twoją opieką. Dlatego nadaję ci tytuł hrabiny Lyrissan, lenniczki lady Faith. Mianuję cię również namiestniczką wszystkich ziem i posiadłości margrabiny do czasu osiągnięcia przez nią pełnoletności. – Hrabiny? – powtórzyła, jakby przymierzała ten nowy tytuł do siebie. Chyba uznała, że jej pasuje. I bardzo dobrze. Nie może wrócić na Ziemię, a jest arystokratką do szpiku kości.
Muszę przyznać, że podejmując tę decyzję, miałem na względzie dobro cesarstwa: powierzenie bezwzględnej, przerażająco skutecznej Biznesmence kontroli nad traktem, który wkrótce miał się stać naszym głównym lądowym szlakiem handlowym, z pewnością przyniesie korzyść państwu. Myślałem o tym, żeby nadanie jej tytułu uzależnić od spełnienia dodatkowego warunku (musiałaby się wyrzec planów zemsty na Cainie), ale Hari odwiódł mnie od tego zamiaru. – Pozwól jej być sobą – powiedział. – Jeśli nałożysz na nią takie ograniczenie, zacznie szukać sposobów obejścia go, a przy okazji wpieni się, że przez ciebie musi tak kombinować. Nie warto mieć w niej wroga. Sam się nią zajmę. Kiedyś w końcu zrozumie, że krzywdząc mnie, skrzywdziłaby Faith, a prędzej wolałaby sobie odgryźć rękę. Nie wiem, czy nie była to moja pierwsza lekcja praktycznego rządzenia: czasem robiąc mniej, osiąga się więcej. Przyszła też pora na nieuniknione spotkanie z Raithe’em. Ostatnio często o nim myślę i zawsze wtedy przypominam sobie, jak wyglądał tego dnia na audiencji, klęcząc przed Dębowym Tronem. Spuścił głowę, nie chciał spojrzeć mi w oczy. Lewą rękę, zaciśniętą w pięść i owiniętą tyloma warstwami płótna, że upodobniła się do rękawicy bokserskiej, trzymał wyciągniętą przed siebie. Patrzyłem, jak olej przesiąka przez materiał, aż w końcu zaczął kapać na stopnie, jak czarne łzy. Raithe przybył w poszukiwaniu potępienia. Chciał, żeby jego historia zakończyła się karą za zbrodnie. Ja jednak nie zamierzałem go osądzać. Wiedziałem, ile wycierpiał; widziałem, co zrobił i co jemu zrobiono. Jest bardzo samotnym i ciężko doświadczonym przez los młodym człowiekiem. Rozmawialiśmy z Caine’em także o Raicie, ponieważ spodziewałem się takiego spotkania. – Uważaj na niego – poradził mi Caine. – To niebezpieczny sukinsyn, a z czasem będzie coraz bardziej niebezpieczny. Powinieneś go mieć na oku. – Co sugerujesz? – Tak sobie myślę... – W oku Caine’a dostrzegłem niecny błysk. – Byłby niezłym ambasadorem na Dworze Nieskończoności. Kiedy ja przetrawiałem te słowa, Caine mówił dalej: – Wyślij Raithe’a na Dwór Nieskończoności. Wspólnymi siłami na pewno wciśniecie Damona do Rady Braci. To urodzony polityk, świetnie się nada. – Wiesz, że możesz mieć rację... – Raithe może ci się jeszcze przydać. Potrzebujesz kogoś, kto nie będzie się bał od czasu do czasu złamać zasad. – Tak jak ty. – Jak ja? – Parsknął śmiechem. – Ja nie łamię zasad. Ja ich po prostu nie zauważam.
Pamiętam, że przyszło mi wtedy do głowy, jak bardzo są do siebie podobni – Hari i Raithe. Powiedziałem mu o tym. – W pewnym sensie jesteście prawie jak ojciec i syn. – Tak... Ale nie w tym dobrym sensie. – Nie myślałeś o tym, że naprawdę możesz być jego ojcem? Sam mi mówiłeś, że jest nieślubnym dzieckiem, jego matka była prostytutką w Ankhanie... Wiek mniej więcej by pasował. A ty podobno nieźle wtedy szalałeś... – Nie, na pewno nie jest moim synem – zbył mnie Hari. – Ale może być twoim. Szczęka mi opadła, a oczy prawie wyszły z orbit. – Żartujesz! – Wcale nie. I to jest w tym wszystkim najzabawniejsze. Jego matką była koryjska dziwka z „Egzotycznej Miłości”. Ja tam wtedy nie bywałem; nie stać mnie było, żeby chociaż zajrzeć do środka, nie mówiąc już o wynajęciu dziewczyny. Chodziłem do Fader, w Kolonii. – Fader... – powtórzyłem głuchym tonem. Wróciły wspomnienia sprzed ćwierć wieku. – Pamiętam Fader. – Nie żyje. Ale ty pracowałeś w „Egzotycznej”, prawda? Pokiwałem głową. – Pamiętasz Marte? Taka śniada, drobna... – Marte... Tak, chyba tak. – Pukałeś ją? – Caine... – Daj spokój, mnie możesz powiedzieć. Pukałeś? – Ja... nie wiem. Może. Często się wtedy bzykałem, Hari. Zwykle po pijaku. – No dobra. Jesteście z Raithe’em podobnej postury. Nie wiem, jakie miałeś oczy przed operacją... – Niebieskie. – No właśnie. On ma te różne dziwne moce, a ty jesteś zarąbistym taumaturgiem, zgadza się? Musisz przyznać, że to możliwe. – No tak – mruknąłem. – Chyba muszę. Takie właśnie myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy patrzyłem na klęczącego w sali tronowej Raithe’a. Próbowałem go przekonać, żeby przestał się upierać przy swoim pomyśle – nie jest przecież moim poddanym i decyzję o ukaraniu go powinna podjąć Rada Braci, zwłaszcza że zachował stanowisko ambasadora i związany z nim immunitet dyplomatyczny. – Nie musisz mi wykładać prawa – powiedział. – Prawo jest mi niepotrzebne. Potrzebuję sprawiedliwości. Jego błagania tak mnie poruszyły, że w końcu uległem. – Oto twój przyszły los, Raithe z Ankhany. – Wskazałem zbierającą się na schodach kałużę czarnego oleju. – Jesteś wąskim gardłem dla ambicji ślepego boga, który poprzez
ciebie będzie stale usiłował zatruwać nasz świat. Skazuję cię na nieustanne stawianie mu oporu i na codzienny trud naprawy szkód wyrządzonych za twoim pośrednictwem. – Ale jak mam...? – To niemożliwe. Dlatego będziesz toczył z nim codzienną walkę, bez wytchnienia, wiedząc, że jesteś z góry skazany na porażkę. Będziesz żył ze świadomością, że jeśli się poddasz, w tej samej chwili wszystko, co kochasz, zacznie umierać. Długo jeszcze klęczał przede mną ze spuszczoną głową, aż w końcu bez słowa ujął w dłoń rąbek swojej szaty i wytarł kałużę oleju. Skłonił się nisko, musnął czołem plamę na stopniu i wycofał się z sali tronowej. W milczeniu odprowadziłem go wzrokiem. – Ostro go potraktowałeś. Za Dębowym Tronem jest mała wnęka, w której stoi krzesło. Siedząc na nim, można dyskretnie obserwować salę przez ozdobny otwór w ścianie. Właśnie z tego otworu dobiegł ten mroczny, kąśliwy głos. – Tak uważasz? Zamiast kary, otrzymał dar – odparłem półgłosem. – Nadałem sens jego życiu. – Niezły prezent... Co szykujesz na następne święta? Kartkę z życzeniami? Parsknąłem cichym śmiechem. – Nadal nie mogę odżałować, że nie chciałeś przyjąć żadnego tytułu. – Daj sobie siana. Mam inne plany. Przez cały poprzedni dzień Hari rzucał zawoalowane aluzje, że doszedł z bogiem do jakiegoś porozumienia. „Nasze interesy bywają zbieżne”, przyznał. – Hari... – Mówię ci, Kris, odpuść. Pamiętasz, co ci powiedziałem? Proponowałem mu różne tytuły, od Księcia Porządku Publicznego, po – jak to sam nazwał – barona Zadupia Większego. – Że jeśli przyjmę tytuł z twoich rąk, będą tacy, którzy zechcą obarczyć cesarstwo odpowiedzialnością za to, co robię. A możesz mi wierzyć, Kris, że tego byś nie chciał. Poważnie. Złapałem się na tym, że naprawdę mu wierzę. – Co zamierzasz? – spytałem. W jego głosie usłyszałem znajomy szelmowski uśmiech. – Trochę narozrabiać.
12
Godziny przechodziły w dni, dni w tygodnie. Znalazłem sobie zajęcie, które pochłaniało mnie bez reszty: poszukiwanie wśród arystokratów ludzi godnych zaufania, którym mógłbym powierzyć zarządzanie sprawami cesarstwa. Pomogłem również lady Avery i lady Faith urządzić się w nowym domu. Francis Rossi, nieszczęsny Aktor, którego jakiś czas temu uprowadziliśmy do spółki z Kier, został prawą ręką lady Faith. Caine mu ufa, a nowa margrabina potrzebuje kogoś, kto mógłby nie tylko ją ochronić, ale także tłumaczyć jej słowa z angielskiego na westerling. Lady Avery sama zwerbowała liczne grono byłych Aktorów do roli służących i pomocników. W tym okresie rzadko widywałem Caine’a. To była moja decyzja. Nie potrafiłem mu spojrzeć w oczy. Popełniłem fatalny błąd, który od tamtej pory nieustannie mnie prześladował, zatruwał każdą chwilę, aż tylko praca pozwalała mi o nim zapomnieć... Zajrzałem w otchłań. Oto jak do tego doszło. – Muszę wiedzieć, Hari – powiedziałem pewnego dnia. – Skąd wiedziałeś, że to się uda, kiedy zabijałeś Ma’elKotha? Skąd wiedziałeś, że ślepy bóg nie owładnął nim całkowicie? Że Ma’elKoth zwróci się przeciw swojemu panu, kiedy połączysz go z rzeką? Że nie sprezentujesz mu triumfu, do którego z takim zapałem dążył? – I na koniec dotarłem do prawdziwego pytania, najważniejszego, które ledwo odważyłem się zadać: – Skąd wiedziałeś, że ocalisz świat, a nie zniszczysz? – Ma’elKoth też mnie o to pytał. – I co? Wzruszył ramionami. – Nie wiedziałem. Wytrzeszczyłem oczy. Odebrało mi mowę. – Myślałem, że już jestem trupem, Kris. Kollberg i Policja Społeczna nie daliby mu ujść z życiem. Mogłem co najwyżej ratować Faith. Rozdziawiłem usta. We wnętrznościach zalągł mi się lodowaty wąż. – Mogłeś... – Nie miałem pojęcia, że zabicie Ma’elKotha Kosallem połączy go z rzeką. Nie wiedziałem, bo i skąd? Wiedziałem tylko, że to on ma Faith w garści. Ona była jego łącznikiem z rzeką, ale on był łącznikiem z nią. Dlatego go zabiłem. Ma’elKoth umiera, Faith jest wolna, jakiś pospoł odstrzeliwuje mi głowę przy samej dupie i jest po wszystkim. Ślepy bóg dostaje miecz; Faith nie jest mu już potrzebna. Raithe zostawiłby ją u elfów, one by się nią zaopiekowały, uleczyły, na ile by się dało... Miałaby szansę na w miarę normalne życie. – Znowu wzruszył ramionami. – Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić. – Czyli... twój plan... – jąkałem się osłupiały. – To wszystko... nie planowałeś... – To był mój cały plan. Jedyny, jaki miałem.
– Od samego początku... – wymamrotałem. – Zgadza się. Odkąd tylko wykombinowałem, co się naprawdę dzieje. – Czyli to wszystko... więźniowie, Twarze, Klasztorni... zniszczenie miasta, potem Raithe... i ja... Wykorzystałeś nas wszystkich. – Mhm. – Wszystko po to, żeby uratować jedno małe dziecko. Pokiwał głową. – No i żeby pochlastać Ma’elKotha – dodał. – Żeby świat mnie zapamiętał. – Rozłożył ręce, jakby chciał mnie przytulić i ukoić wyzierający z moich oczu lęk. – Hej, co mam powiedzieć? Jestem, kim jestem. – To prawda – przytaknąłem tępo. – Jesteś, kim jesteś. – Nigdy nie wiadomo, jak się potoczą sprawy. Nikt tego nie wie. Wszechświat tak nie działa. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Więc się rozchmurz, smutasie jeden! – Nie, ja... bo... – Pokręciłem głową. To wszystko nie mieściło się w mojej rzeczywistości. – Stanąłeś po ciemku na skraju przepaści i... skoczyłeś. – Codziennie tak skaczę, Kris. Dzień w dzień. Wyglądało na to, że jest z tym szczęśliwy. Ja nie jestem. Nie potrafię. Nie umiem się nawet zmusić, żeby o tym pomyśleć bo czuję się wtedy pusty w środku, wydrążony, kruchy, połamany. To wszystko nie ma sensu. Wszystkie wyroki, jakie wydałem, odnoszą się także do mnie. Tak jak t’Passe, jestem przedstawicielem ludu, który nagle otrzymał pełnię ankhańskich praw obywatelskich – czy tego chce, czy nie. Tak jak Kierendal, jestem skazany na życie z tymi, których nie zdołałem ocalić. Tak jak Faith, muszę czerpać pociechę z tytułu i władzy, które mi narzucono; nie pragnąłem ich i nie godziłem się na nie. Tak jak Raithe, otrzymałem niewdzięczny dar w postaci nowego celu w życiu. I tak jak od Caine’a, świat wymaga ode mnie tylko jednego: żebym był sobą. Co zrobiłem, żeby na to zasłużyć? Hari lubi cytować Nietzschego: „Kiedy spoglądasz w głąb otchłani, pamiętaj, że otchłań spogląda w głąb ciebie”. Moją jedyną odpowiedzią jest mantra conradowskiego pułkownika Kurtza. Zdaję sobie sprawę, że to kolejna słabość mojego charakteru; że są inni ludzie, silniejsi ode mnie, których pustka nie przyprawia o mdłości. Mam również świadomość rozwartej pod moimi stopami piekielnej otchłani. W dziejach obu moich światów wprost roi się od monstrów zwanych królami i demonów zwanych cesarzami. Stawali się potworami z jednej prostej przyczyny: we wszechświecie pozbawionym sensu nie było żadnego powodu, żeby się takim potworem nie stać.
Oto kolejny dar, jaki otrzymałem, dar ogromny i całkowicie niezasłużony: kiedy ogarnia mnie zgroza, wiem, że jest ktoś, do kogo mogę się zwrócić po pomoc. Ktoś, kto zawsze ocali mi życie.
13 Caine pociągnął kolejny długi łyk stuletniej tinnarskiej brandy. Skrzywił się. – Wiesz, co jest najgorsze? – zapytał. – Że na całej tej pieprzonej planecie nie robi się porządnej szkockiej. Siedzieliśmy w pałacowej bibliotece. Północ dawno minęła. Siedziałem tutaj, przy tym właśnie stole, przy ciepłym, choć słabnącym płomyku lampy. Caine rozłożył się wygodnie na tapicerowanym fotelu, obitym lśniącym, marszczonym aksamitem czereśniowej barwy. Popijaliśmy najlepszą brandy z pałacowej piwniczki. – Są gorsze rzeczy – odparłem. – Może dla ciebie. Ale jak ja mam stawić czoło starości bez butelki laphroaig? – Hari... Podsunął mi kieliszek. – Nalej mi jeszcze tego świństwa. Nie umiem być poważny na trzeźwo, ale kiedy wypiję za mało, jest jeszcze gorzej. Chlapnąłem mu do kieliszka. Wziął go do ręki i zakręcił nim, czekając, aż alkohol się ogrzeje. Sobie też dolałem, wypiłem i dolałem jeszcze raz. – Pamiętasz, kiedy ostatni raz tak siedzieliśmy i piliśmy? – zapytałem. Podniósł kieliszek i spojrzał na płomień lampy przez bursztynowy filtr trunku. – To była retsina. Pamiętasz? – Jakby to było wczoraj. – A minęło dwadzieścia pięć... nie, dwadzieścia siedem, osiem lat. Jak nic. Myślałem o tym. Tamtej nocy też byłeś przybity. – Też? Spojrzał na mnie znacząco. – Rany, Kris, na Ziemi już bym cię wiózł na ostry dyżur, żeby wyregulowali ci poziom serotoniny. Nagle brandy wydała mi się znacznie bardziej interesująca niż jego twarz. – Słuchaj, jeśli chcesz o tym pogadać, możemy pogadać. Jeśli wolisz pić, możemy pić. Mnie to rybka. I przez pewien czas tym się właśnie zajmowaliśmy: siedzieliśmy i piliśmy. Jemu cisza pasowała, mnie zalatywała anomią. Miałem wrażenie, że moje krzesło jest zbudowane z noży. W końcu postanowiłem spróbować.
– Ja tylko... – zacząłem. – Pamiętam, jak parę dni przed wysłaniem na czemod spisywałem naszą historię: co się wydarzyło w Konserwatorium i jaką odegraliśmy w tym rolę. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądać nasze życie za dwadzieścia, trzydzieści lat. Czy się spotkamy. – Ale coś takiego pewnie ci się nawet nie śniło, co? – Nie, nie śniło mi się. – Masz z tym problem? – Może... Częściowo chyba tak. – To znaczy? – Nie rozumiem, Hari – przyznałem bezradnie. – Nie wiem, co zrobiłem dobrze, a co źle. Oto ja: cesarz Ankhany. Władza. Bogactwo bez granic. Wieczna młodość. A ja nie potrafię rozgryźć, czy to nagroda, czy kara. – Chyba nie jestem właściwym facetem do takich rozmów. – Caine parsknął śmiechem. – Dla mnie fakt, że oddycham, jest wystarczającą nagrodą. – Jak możesz się śmiać? – A co, mam płakać? Tak by było sensowniej? – Nie wiem, Hari. – Odstawiłem kieliszek. Odwróciłem wzrok. – Ja już nawet nie wiem, czym jest sens. Ukryłem twarz w dłoniach. – Ej... Kris, daj spokój... Przekorny ton głosu zniknął. Ciepła dłoń spoczęła na moim ramieniu. – Może śmiech to jedyna odpowiedź. – Potarłem piekące oczy. – Bo to wszystko jest takie... niedorzeczne, rozumiesz? Jak to możliwe, że przydarzyły mi się takie rzeczy? Jak mogłem się stać tym, kim jestem? Nie rozumiem. Bardzo chcę zrozumieć, ale mi nie wychodzi. Wszystko wydaje się takie... przypadkowe. Nie widzę w tym za grosz sensu. – Co ty nie powiesz... A czego się spodziewałeś? Powoli uniosłem głowę. – Nie wiem. Może... Może tego, że stanę się mądrzejszy. Że będę wiedział, co to wszystko znaczy. – Pytasz o sens życia? Kurczę, Kris, tak się składa, że mogę ci pomóc. – Poważnie? – No jasne. Życie nie ma sensu. Teraz to ja się zaśmiałem – gorzko i smętnie. – To się nazywa pomoc... – Ale taka jest prawda, Kris. Jednego dnia żyjesz, drugiego jesteś martwy. Jednego dnia przegrywasz wszystko, drugiego jesteś królem świata. Bez powodu. Nie ma w tym żadnego sensu. To się po prostu zdarzyło i już. – Ja się na to nie godzę. Nie mogę się zgodzić.
Wzruszył ramionami. – Ludzie przez całe życie udają, że cały syf, który im się przytrafia, wcale nie jest przypadkowy. Doszukujemy się związków między faktami, a potem nadajemy tym związkom sens i tak tworzymy historie swojego życia. Dzięki nim możemy udawać, że nic nie dzieje się bez powodu. – Często myślę o ojcu... To znaczy, o Kruczowłosym. I o Torronellu, moim bracie. Czym zasłużyli na tak makabryczną śmierć? Jak to się stało, że ja przeżyłem i zasiadam na tronie, a oni umarli w mękach? – Skąd mam wiedzieć? To nie moje historie. – A moje? – Nie powinieneś chyba tak bardzo przejmować się ich historiami. Lepiej skup się na tym, jaką rolę odegrali w twojej. Niech oni martwią się tym, na co zasłużyli, a na co nie. – Niech umarli pogrzebią umarłych... – Otóż to. Twoja historia dotyczy tego, co sam zrobisz. Skoncentruj się na niej, to może z czasem zaczniesz dostrzegać jej sens. – Jaka historia mogłaby nadać sens temu wszystkiemu? Co z niewinnymi mieszkańcami Ankhany, którzy pomordowali się nawzajem podczas zarazy? Co z tymi, którzy spłonęli żywcem? Co z tchórzami, którzy pochowali się i pouciekali, gdy inni ginęli, a dziś chodzą po ulicach? W zadumie pociągnął łyk brandy. Długo trzymał ją w ustach, nie przełykając, rozważając moje słowa. – Całkiem niedawno miałem sporo czasu na takie gówniane przemyślenia – odezwał się w końcu. Przysunął prawą rękę do lampy. Światło padło na blizny po kajdanach z Szybu. – Powiem ci, jak ja to widzę. Życie przez duże „Ż” nie ma sensu w takim zwykłym, ludzkim wymiarze. Jest, czym jest, tak jak kamień, słońce czy cokolwiek innego. Życie to życie, nic więcej. To jednak nie znaczy, że nasze pojedyncze żywoty też nie mają sensu, kapujesz? Życie samo w sobie może być pozbawione znaczenia, ale historie, które o nim opowiadamy, mają sens. Powiedziałeś mi kiedyś, że wszechświat to struktura oparta na zbiegach okoliczności. Znaczy to, co chcesz, żeby znaczył. Inaczej mówiąc: sens twojego życia zależy od tego, jak opowiesz swoją historię. – To za mało – poskarżyłem się. Jak wszystkie mądre słowa, tak i te znacznie łatwiej było wygłosić niż zaakceptować. – Jaki sens może mieć taka historia jak moja? – Ty to jednak jesteś pojebany... Skąd mam wiedzieć?! Może jeśli opowiesz ją najlepiej jak potrafisz, nabierze sensu? I tego się trzymam. W ten sposób Hari ocalił mnie po raz kolejny. To moje życie. To, czy będzie miało sens, zależy od tego, jak opowiem swoją historię.
14 Pożegnaliśmy się na przystani, szarym świtem, chłostani zimowym deszczem. Lady Avery schowała się już do swojej kabiny. Załoga barki stała w gotowości, czekając na Caine’a. Kiedy się z Caine’em objęliśmy, ponad jego ramieniem spojrzałem na Faith: stała jeszcze na pokładzie i szeroko otwartymi, poważnymi oczami obserwowała nasze pożegnanie, jakby chciała się upewnić, że tym razem ojciec jej nie zostawi. Obok stał pilnujący jej Orbek, nieruchomy jak skała, z karabinem w masywnych łapskach. Przyszedłem na przystań incognito, ubrany jak zwykły mieszczanin: w spodnie, koszulę i wełniany płaszcz, który – cały mokry – ciążył mi na ramionach. Nie boję się poruszać wśród swoich poddanych bez ochrony; moje umiejętności w zupełności wystarczą mi do obrony, gdyby zaszła taka potrzeba. Mam również zapewnienie T’nnalldionu, że cesarstwo nie pozostanie bez opieki, gdyby jednak coś mi się przytrafiło. Caine nie miał płaszcza, tylko tunikę i spodnie z czarnej skóry; można było odnieść wrażenie, że kurtka jest najeżona nożami. Przytulanie Caine’a wyszło więc trochę niezgrabnie... Ale to chyba i tak nie była kwestia noży. – Co teraz zamierzasz? Uśmiechnął się do mnie spod szopy mokrych włosów, przylepionych do czoła lodowatym deszczem. – Po tym, jak pomogę Faith i Shanks się urządzić? Może lepiej, żebyś nie wiedział. Tylko byś się niepotrzebnie martwił. – Nie jestem twoją matką – zażartowałem i dałem mu kuksańca pod żebro. – Jestem twoim królem. – Jak chcesz... – Wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. – Ale niech to zostanie między nami, dobra? Tak sobie pomyślałem, że jeśli mam w tym świecie wychowywać córkę, to chcę, żeby to był porządny świat. Dlatego pojadę na południowy zachód, do ciepłych krajów... Na północy Koru jest takie miejsce, Chanaztaatsi. Chcę je odwiedzić. – Chanaztaatsi? – Nazwa brzmiała znajomo... No tak. Oczywiście. – W Chanazta’atsi jest dil. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wiem o tym. Zanim zdążyłem go o to zapytać, zobaczył coś ponad moim ramieniem i spoważniał. Twarz stężała mu na kamień. Spojrzałem w tym kierunku. W strugach deszczu szedł w naszą stronę mężczyzna ubrany podobnie do mnie, z tą tylko różnicą, że kaptur płaszcza przesłaniał mu twarz. W prawej ręce niósł duży czarny sakwojaż – ale ja rozpoznałem go po zakutanej w białe płótno lewej.
Kątem oka dostrzegłem ruch: to Orbek ścisnął mocniej karabin i przygotował go do strzału. Caine odsunął się ode mnie i wyszedł Raithe’owi na spotkanie. Zatrzymał się w pół drogi. Sięgnął za pas na plecach, pod tunikę, i wyjął duży, matowoczarny pistolet automatyczny. Przycisnął go od tyłu do uda, gdzie Raithe go nie widział, i stał nieruchomo. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. W odpowiedzi Raithe podał mu sakwojaż. – To jedyny sensowny prezent, jaki mogę ci ofiarować – wyjaśnił. – Jeśli chcesz mi się odwdzięczyć, po prostu przyjmij go z moich rąk. Rozmawiali jeszcze chwilę. Obserwowałem ich z oddalenia. Orbek również. I Faith. To, co sobie powiedzieli, nie należy do mojej historii, ale Caine w końcu wzruszył ramionami, pokazał Raithe’owi pistolet – i schował go z powrotem. Raithe pozdrowił mnie ledwie widocznym skinieniem głowy i odszedł. Caine wręczył mi sakwojaż. – Może ci się przydać – powiedział. Wyjaśnił mi, co znajduje się w środku i jak należy tego używać, po czym zostawił mnie samego na przystani, w ulewie, ze Zwierciadłem Caine’a w ręce. – Do zobaczyska! – zawołał jeszcze. Załoga odcumowała barkę i zaczęła ją wypychać na środek rzeki. Mogłem mu tylko pomachać. Skinął głową. Marznący deszcz zgęstniał i przeszedł w deszcz ze śniegiem. Z barki i jej pasażerów zostały ledwie widoczne zarysy szarych sylwetek. Zobaczyłem jeszcze, jak widmo Caine’a obejmuje ramiona córki i razem znikają w zalanej ciepłym blaskiem kabinie. Orbek jeszcze chwilę stał na pokładzie. Z powagą skinął mi głową i również wszedł do środka. Stałem w deszczu, dopóki barka nie zniknęła mi z oczu, a potem wróciłem tutaj, do biurka w bibliotece, dolałem sobie tinnarskiej brandy i w końcu – po wielu godzinach i dniach – zebrałem się na odwagę, żeby użyć daru Caine’a.
15 Parę miesięcy po zakończeniu bitwy doszło w końcu do wypowiedzenia wojny. Nie było mnie przy tym, nie znam szczegółów, ale mam bujną wyobraźnię, która w przeszłości nieźle mi służyła. Widzę to tak:
Zostaje zwołane nadzwyczajne zebranie plenarne Rady Zarządców. Kiedy implanty osobiste (podobne do myśloemiterów) zawiadamiają ich o niespodziewanej sytuacji, każdy z członków Rady znajduje sobie dyskretne, odosobnione miejsce, w którym może połączyć się z innymi bez obaw, że ktoś mu przeszkodzi. Uprzywilejowanego Marca Vilo zawiadomienie zastaje na sedesie, w łazience przy głównej sypialni w ogromnej posiadłości u stóp Sangre de Cristo. Uznawszy, że miejsce jest wystarczająco dyskretne, Vilo wypowiada odpowiednią frazę kodową i z westchnieniem patrzy, jak kontury łazienki rozpływają się w powietrzu. W ostatnim przebłysku świadomości, zanim jego umysł połączy się z elektronicznym umysłem grupowym BOGa, dochodzi do wniosku, że członkostwo w Radzie – które wcześniej, z zewnątrz, postrzegał jako drogę do prawie nieograniczonej władzy – w gruncie rzeczy jest cholernie upierdliwe. Zwłaszcza w takiej sytuacji jak teraz, kiedy cały system Studiów od ponad miesiąca nie funkcjonuje. Nowiny okazują się jednak elektryzujące. Wszystkie ekrany PW we wszystkich Studiach na całej Ziemi działają – i wszystkie wyświetlają ten sam obraz. Pokazują Cainea. Przykucnął przed kamerą na jakiejś pustyni. Za plecami ma skalny występ, w kadrze widać krzewy bylicy. Caine ma na sobie tradycyjny kostium z czarnej skóry. Uśmiecha się tym swoim drapieżnym, wilczym uśmiechem. Włosy ma bardziej posiwiałe, niż zapamiętali to członkowie BOGa, brzuch odrobinę większy – ale zarazem nie wydaje się w najmniejszej mierze stary ani zdziadziały. Nie przypomina byłego Przewodniczącego Studia San Francisco. Po chwili wskazania telemetrii potwierdzają, czyj PW przekazuje kamera: Aktora nazwiskiem Francis Rossi, znanego również jako J’Than. Niektórzy członkowie BOGa dostrzegają w tym ironię losu – czy to nie J’Than posłużył za żywą kamerę przed kilkoma miesiącami, kiedy to wszystko się zaczęło? Błyskawiczne połączenie z bazą danych Studia potwierdza ich przypuszczenia. Caine chyba zorientował się już, że publika jest gotowa. – Cześć – odzywa się głosem, w którym wesołość miesza się z groźbą. – Znacie mnie, kutafony, więc bez zbędnych wstępów przejdę do rzeczy. – Wstaje. – Wiem, co niektórzy z was w tej chwili myślą: „Wielkie rzeczy, prędzej czy później znów otworzymy kolonie w Nadświecie. Znajdziemy jakiś sposób obejścia blokady transferowej, poślemy nowych Aktorów, czołgi, armaty i cały ten szajs”. Wiem, że są ludzie, którzy tak właśnie myślą. Wiem, że w tej chwili z nimi rozmawiam. Myślicie też: „Rozwinięta technika i przewaga liczebna – tylko to się liczy. Mamy jedno i drugie, możemy zrobić, co nam się żywnie podoba”. I wyobrażacie sobie, że my w tej sytuacji możemy wam skoczyć. No więc muszę wam coś powiedzieć: mylicie się. Możemy wam zrobić krzywdę.
Caine zaczyna się oddalać od kamery, ale J’Than idzie za nim. Obchodzą zerodowany blok piaskowca i Caine spogląda w dal, w dół łagodnie opadającego zbocza. Zapada zmierzch. W dolinie przycupnęły zabudowania. W kolejnych oknach zapalają się światła, gdy dzień ustępuje przed nadciągającą nocą. – Pewnie uda się wam w przyszłości za pomocą waszej techniki wrócić do Nadświata. Ale ja chciałem wam pokazać, że my już dziś umiemy przeniknąć na Ziemię. – Wskazuje budynki w dolinie. – Widzicie? Poznajecie to miejsce? Marc Vilo rozpoznaje je jako jedyny spośród Zarządców. Ożeż w mordę, myśli. To mój dom. Coś popycha J’Thana od tyłu – wydaje się, że Aktor szybuje w powietrzu. Pustynia umyka w tył, zabudowania zbliżają się w zastraszającym tempie. Marc Vilo wciska przycisk alarmu na półprzezroczystej klawiaturze obok sedesu. Rozlega się wycie syren. Lądują przy basenie, obok sztucznego wodospadu. Ryk syren chyba sprawia Caine’owi przyjemność. – Pomyślcie o tym – mówi. – Pomyślcie wszyscy. Zgoda, możecie się nam dobrać do tyłków, ale pamiętajcie, że my też możemy wam zaszkodzić. Wiemy już, co wasze czołgi potrafią zrobić z naszymi miastami. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałby Nowy Jork po ataku smoka. Wyobraźcie sobie, że siedzicie w wieżowcu w centrum Chicago, kiedy zaklinacze kamienia rozmiękczają jego fundamenty. Wyobraźcie to sobie. Wśród członków Rady panuje powszechna zgoda, że Caine blefuje. Krasnoludy? Smoki? Magja w takiej skali nie ma racji bytu na Ziemi... Jakby w odpowiedzi na ich myśli, Caine odwraca się tyłem do J”Thana. – Ma’elKoth? – mówi. Z jego wyprostowanych rąk strzela karmazynowy snop ognia. Budynek, przed którym stoi Caine, eksploduje. Caine przez chwilę z uśmiechem obserwuje szalejący pożar, a potem odwraca się do J’Thana i nachyla nad nim. Podświetlona płomieniami twarz przywodzi na myśl oblicze demona. – Marc? Jesteś w domu? Puk, puk, chujku. Ochroniarze Vilo Intercontinental zdążają tylko odbezpieczyć broń, zanim Caine rozproszy ich ognistym tsunami. Kiedy przechadza się wśród zabudowań, od jego spojrzenia nawet ceglane mury stają w ogniu. W głównym budynku rozbija gołymi rękami ceramiczne, wzmacniane włóknem węglowym drzwi wejściowe. Cegły i kamienie kruszą się pod uderzeniami jego pięści, aż w końcu znika w środku. Bezradny J’Than zostaje na dworze. Caine znika BOGowi z oczu, pokazuje się natomiast Marcowi Vilo, gdy wyrywa drzwi łazienki z zawiasów. W oczach Vilo, którego świadomość rozpłynęła się w zbiorowej
świadomości Rady, wydaje się półmaterialny – ale ta jego połowiczna obecność w rzeczywistym świecie jest podwójnie przerażająca. – Nie spodziewałeś się pewnie, że zginiesz na kiblu, co? – Hari... Hari, na boga, proszę cię... – O którym bogu mówisz? – Hari, błagam, daj spokój... młody, po tym, co dla ciebie zrobiłem... Ja cię stworzyłem, Hari. Nie możesz tak po prostu... Caine kręci głową. – Akurat ty, Marc, ze wszystkich ludzi na tym świecie... w obu światach... – Obnaża zęby w paskudnym grymasie. – Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć najlepiej, że nie należy ruszać mojej rodziny. To ostatnia scena, którą Vilo ogląda przed śmiercią. Jego oczy wygotowują się i eksplodują w pierwszej fali ognia. Zdąża jednak usłyszeć własny krzyk. BOG – obserwujący tę scenę oczami J’Thana – widzi, jak dom eksploduje niczym bomba paliwowo-powietrzna. Podmuch wybuchu odrzuca J’Thana w tył. Oszołomiony Aktor ląduje bez tchu na gęstym, zielonym trawniku przed domem. BOG przez chwilę łudzi się, że Caine również zginął w wybuchu – dopóki Caine nie wychodzi z płomieni, cały i zdrowy. Nie jest nawet poparzony. – Chcecie wojny? – pyta z tą samą ponurą radością co na początku. – To będziecie ją mieli. – Nachyla się tak nisko nad J’Thanem, że jego zęby przesłaniają cały świat. – A tymczasem Studio wypada z gry. Kompania Nadświatowa również. Nadświat zostaje zamknięty. – Kładzie ręce na twarzy J’Thana. – Dziękuję i życzę dobrej nocy. Światło w oczach ostatniego Aktora kurczy się do wielkości łebka od szpilki i gaśnie.
16 Oto więc jestem. Siedzę przy biurku z głową pełną opowieści. Jest w nich tylu bohaterów – Hari i Caine, Raithe i Caine’obójca, Avery Shanks, Kierendal, Damon z Urwiska Jhanthogen... Jest również Tan’elKoth, naturalnie. A także – jak zwykle trochę na opak – jestem ja. Czytałem gdzieś, że mit jest nazwą, którą nadajemy strukturze rzeczywistości. Mity i opowieści pozwalają nam dostrzec ład w chaosie istnienia. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek zrozumiem, ale chyba wiem już, jak przeżyć bez rozumienia. Opowiem tę historię najlepiej jak potrafię i poczekam, aż sens sam z niej wykiełkuje. A jeżeli nie znajdę mitów, które pozwoliłyby mi uporządkować chaos mojego życia, wymyślę nowe.
Moja opowieść zaczyna się tak: Jest taka historia o dwóch braciach bliźniakach, zrodzonych z różnych matek. Jeden jest z natury pochmurny, drugi pogodny; jeden bogaty, drugi ubogi; jeden surowy, drugi łagodny; jeden zachowuje wieczną młodość, drugi przedwcześnie się starzeje. Jeden jest śmiertelny. Nie łączą ich więzy krwi, nie są powinowaci, ale i tak są bliźniakami. Żyją, nie zdając sobie sprawy, że są braćmi. I obaj giną w walce ze ślepym bogiem.
Niektórzy twierdzą, że czas jest młotem – każda odmierzona wolno sekunda to kolejne jego uderzenie. Od takich uderzeń skały rozpadają się na kamienie, wodospady przeobrażają się w wąwozy, urwiska zmieniają się w plaże. Inni utrzymują, że czas jest jak nóż. Wszędzie widzą taniec jego ostrego jak brzytwa czubka, który – niczym jadowity wąż – jest zawsze gotowy zaatakować i ciąć tak szybko, że oko za nim nie nadąży. Są również tacy, według których czas jest zarazem młotem i nożem; jest zarówno pobijakiem, jak i dłutem rzeźbiarza. Każde uderzenie jest udoskonaleniem, przybliżeniem do perfekcji, odkrywaniem prawdy i piękna w martwym, nijakim kamieniu. Ja nazywam to twierdzenie mądrością.