Matthew Woodring Stover
Ostrze Tyshalle’a Część 1 Blade of Tyshalle Akty Caine'a. Tom 2: Wojna Przełożyli: Małgorzata S...
7 downloads
11 Views
1MB Size
Matthew Woodring Stover
Ostrze Tyshalle’a Część 1 Blade of Tyshalle Akty Caine'a. Tom 2: Wojna Przełożyli: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2009
Tę książkę poświęcam pamięci najlepszych przyjaciół, jakich można sobie wymarzyć. Wielka szkoda, że nie mogliście dożyć jej wydania i jej przeczytać. Evangeline, Aleisterowi i Friedrichowi; Levowi, Johnowi, Clive’owi i Terence’owi; Rogerowi, Fritzowi i obu Bobom (Robertowi A. i Robertowi E.). Niektórzy nadal słuchają.
Uspokaja nas wizja gwałtownych zmian jako czegoś, co dzieje się na uboczu normalnego biegu rzeczy, jak wypadek samochodowy. Albo czegoś, na co nie mamy wpływu, jak śmiertelna choroba. Nie postrzegamy nagłej, irracjonalnej zmiany jako stałego elementu życia – a jednak tym właśnie jest. Teoria chaosu uczy nas... że prosta liniowość, którą przywykliśmy traktować jako oczywistą w najróżniejszych aspektach życia, od fizyki po beletrystykę, zwyczajnie nie istnieje... Życie jest sekwencją spotkań, z których każde może mieć całkowicie nieprzewidziany i potencjalnie niszczycielski wpływ na te następujące po nim... Tak właśnie wygląda najgłębsza prawda o naturze naszego wszechświata. Nie wiadomo dlaczego zachowujemy się jednak w taki sposób, jakby wcale nie była prawdą. – „Ian Malcom”, Michael Crichton, Park Jurajski
Nie ma Prawa ponad Czyń wolę swoją. – Aleister Crowley, Księga Prawa
Jest taka historia o dwóch braciach bliźniakach, zrodzonych z różnych matek. Jeden jest z natury pochmurny, drugi pogodny; jeden bogaty, drugi ubogi; jeden surowy, drugi łagodny; jeden zachowuje wieczną młodość, drugi przedwcześnie się starzeje. Jeden jest śmiertelny. Nie łączą ich więzy krwi, nie są powinowaci, ale i tak są bliźniakami. Żyją, nie zdając sobie sprawy, że są braćmi. I obaj giną w walce ze ślepym bogiem.
ZERO 1 Tylko w jeden sposób mogę wam wyjaśnić, dlaczego nigdy więcej mnie nie zobaczycie: muszę wam opowiedzieć o Harim. Oto jak wyobrażam sobie rozmowę, której skutkiem było wrzucenie mojej osoby w życie Hariego Michaelsona. Nie było mnie przy niej, nie znam jej rzeczywistego przebiegu, ale mam jej obraz przed oczami, mocny i wyrazisty jak uderzenie otwartą dłonią w policzek. Dobry taumaturg musi mieć potężną wyobraźnię, wyczuloną na szczegóły. A ja jestem najlepszym absolwentem Konserwatorium. Rozmowa wyglądała tak: – Wszystko widać we wskazaniach telemetrii – mówi Administrator Wilson Chandra, dyrektor Konserwatorium. Wyciera spocone dłonie w rąbek chlamidy. Mruga. Dym z cygara gryzie w oczy. Oblizuje wargi (mięsiste i zawsze spierzchnięte) i patrzy w dół, na szeregi magów-uczniów, skoncentrowanych i pogrążonych w medytacji. Nawiasem mówiąc, nie ma mnie wśród nich. To początkujący. – Jest świetny w przedmiotach teoretycznych, opanował westerling, zna kulturę i folklor Pierwszego Kontynentu, ale, jak pan widzi, z trudem utrzymuje alfę, pierwszy stopień podwyższonej świadomości – ciągnie Chandra. – Beta, niezbędna dla skutecznego rzucania czarów, jest dla niego nieosiągalna, a ćwiczymy przecież dopiero drugi poziom dekoncentracji, czyli przybliżony odpowiednik warunków w prywatnym pokoju w gospodzie w dużym mieście. W związku z tym nie wydaje mi się... – Zamknij się, z łaski swojej – przerywa mu drugi mężczyzna na technomostku. – Chryste Panie, ależ ty potrafisz być męczący... – Ehm... – Administrator Chandra przeczesuje palcami przerzedzone włosy, które nawet w klimatyzowanym wnętrzu są mokre od potu. – Jak pan sobie życzy, Biznesmenie. Biznesmen Marc Vilo, Patron ucznia, o którym rozmawiają, przygryza grube cygaro i podchodzi do okna, żeby mieć lepszy widok. Jest niski i kościsty, ma krzywe nogi, maniery dokera i nerwową zajadłość kogucika szkolonego do walki. Wielokrotnie oglądałem go w programach w sieci. W konserwatywnym skafandrze i płaszczu nie prezentuje się szczególnie
imponująco. Wrażenie robi dopiero jego historia: urodził się w rodzinie Handlowców, przejął rodzinny interes (firmę transportową z trzema ciężarówkami) i przemienił go w spedycyjnego giganta Vilo Intercontinental, po czym odkupił kontrakt rodziny od opiekującego się nią Patrona, wkupił się do kasty Biznesmenów i w wieku czterdziestu kilku lat stał się jednym z najbogatszych mieszkańców zachodniej półkuli – nie licząc, rzecz jasna, Uprzywilejowanych. Programy sieciowe nazwały go Szczęśliwym Miliarderem. Właśnie dlatego Administrator Chandra jest teraz na technomostku. Zwykle pochłaniają go znacznie ważniejsze obowiązki niż zabawianie odwiedzających Konserwatorium Patronów, ale pierwszy protegowany Marca Vilo jest zwyczajnie słaby i grozi mu odpadnięcie z roku. Administrator chciałby złagodzić wstrząs i zrobić jak najlepsze wrażenie, żeby Biznesmen się nie zniechęcił i w przyszłości zechciał jeszcze sponsorować kolejnych uczniów. Jakkolwiek by na to patrzeć, on, Chandra, też prowadzi tu interes. Sponsorowanie Aktora bywa niezwykle lukratywnym zajęciem, jeśli tylko ten Aktor odniesie sukces; mój ojciec wie o tym najlepiej. Administrator chce, żeby Vilo nie zniechęcił się pierwszą chybioną inwestycją, ponieważ nie ma powodów przypuszczać, że następne będą równie nieudane. – Sprawia również pewne... hm... kłopoty natury wychowawczej... – Kazałem ci się chyba zamknąć? Vilo nie odrywa wzroku od swojego protegowanego: Hariego Michaelsona, szczupłego dziewiętnastolatka, Robotnika z San Francisco. Chłopak klęczy na sfatygowanej plastikowej macie o wymiarach metr na metr. Dłonie trzyma stulone w Technice Trzech Palców. Z trzydziestu uczniów w sali tylko on jeden ma zamknięte oczy. Przylepione do skroni sondy, przekazujące informacje do komputerów Konserwatorium, są bezlitosne: udało mu się wprawdzie spowolnić rytm oddechu do trzech wdechów na minutę, ale tętno ma powyżej osiemdziesięciu, produkcję adrenaliny siedemdziesiąt osiem procent powyżej optimum, a wykres EEG ostry jak potrzaskane szkło. Vilo wyjmuje z ust niedopałek cygara. – Dlaczego w ogóle posłaliście go na szkolenie magijne? – Rozmawialiśmy już o tym, kiedy go przyjmowaliśmy, Biznesmenie. Wyniki testów pamięci i wizualizacji przestrzennej sytuują go na granicy geniuszu; pod względem intelektualnym jest materiałem na znakomitego adepta, bez dwóch zdań. Jest jednak niezrównoważony emocjonalnie, skłonny do irracjonalnych wybuchów gniewu, oraz ponadprzeciętnie agresywny. Nie wiem, czy pan o tym słyszał, ale w jego rodzinie zdarzył się przypadek choroby psychicznej: jego ojciec został z jej powodu zdegradowany z kasty Pracowników. – Co z tego? Znam tego dzieciaka, dwa lata dla mnie pracował. Owszem, ma trudny charakter, ale kto go nie ma? Jest bystry i twardy jak zelówki moich butów, do diabła. – Vilo uśmiecha się drapieżnie. – W jego wieku byłem taki sam. – Musi pan zrozumieć, Biznesmenie, że podjęte przez nas kroki mają na celu wyłącznie
chronienie pana przed nietrafioną inwestycją w chłopaka, który najprawdopodobniej nie przeżyje pierwszego transferu. – No i? To jego kłopot, nie mój. Pieniądze... – Vilo spluwa tytoniem na dywan. – Pieniądze to nie problem. – Przykro mi to mówić, ale nigdy nie będzie dobrym czarownikiem. A standardy Studia są mocno wyśrubowane. Komisja Egzaminacyjna ocenia uczniów niezwykle surowo. – Chandra wykonuje taki gest, jakby chciał ująć Marca Vilo pod łokieć i wyprowadzić go z technomostku. – Może zainteresowałby pana nasz nowy program pilotażowy: szkoła kapłańska. To specyficzna odmiana treningu, mająca tę zaletę, że przyszły adept wchodzi w trans magijny wyłącznie w ściśle kontrolowanych warunkach, pozorując rytuał religijny... – Co ty mi tu chrzanisz... – Vilo znów wkłada do ust ogryzek cygara. – Władowałem w tego chłopaka kupę kasy, naprawdę kupę kasy, i gówno mnie obchodzą wasze standardy i egzaminy. Dzieciak skończy tę waszą popierdółkę, a potem wyślecie go do Nadświata. Koniec, kropka. – Obawiam się, że nie będzie to możliwe... – Chcesz, żebym wyszedł na kłamcę? – Oczy Vilo stają się nagle małe i złowrogie, jakby zapadały mu się w głąb twarzy. Kolejne słowa brzmią jak uderzenia młota: – Tego właśnie chcesz, Administratorze? – Proszę mnie zrozumieć, Biznesmenie... Od czternastu miesięcy uczestniczy w szkoleniu magijnym. Zostało mu jeszcze tylko dziesięć, po których albo zda egzamin, albo na dobre odpadnie. Tymczasem jego postępy... Vilo wraca do okna. Bardziej interesuje go żarzący się wiśniowo czubek cygara niż bełkot Chandry. – Twoi rodzice mieszkają... w Chicago, tak? Macie tam taki ładny drewniany domek przy Fullerton, na zachód od Clark. Chandra nieruchomieje jak skamieniały. Lodowaty pot ścieka mu po kręgosłupie. – Zgadza się, Biznesmenie... – Musisz zrozumieć, że mnie nie zdarzają się chybione inwestycje. Czy to jasne? Hari ma dostać swoją szansę. – Biznesmenie, ja... – Nadludzkim wysiłkiem woli Chandra opanowuje drżenie głosu i zmienia temat: – Są jeszcze inne możliwości... – Słucham. – Proszę o wyrozumiałość, Biznesmenie. Może zanadto pospieszyłem się z twierdzeniem, że Michaelson nie ma szans. Skierowaliśmy go na kurs Magji Bitewnej, która jest przecież najtrudniejszą ze szkół. Jest jednak takie miejsce, gdzie jego... hm... agresywny charakter może mu się przydać. Za pańskim pozwoleniem, Biznesmenie, sugeruję, żeby załatwić mu nauczyciela. – Jak to, to on nie ma nauczycieli? To za co ja płacę, do cholery?!
– Ależ oczywiście, że ma nauczycieli. Z naszego personelu. Sęk w tym, że on nie najlepiej reaguje na bezpośrednie zalecenia przełożonych. Kiedyś nawet... Chandra postanawia przemilczeć brutalne pobicie Instruktora Pullmana przez Michaelsona. Ja o tym słyszałem, podobnie jak większość uczniów Konserwatorium; przez cały rok nie mieliśmy lepszej historii do opowiadania. Chandra uważa, że sprawa została załatwiona raz na zawsze, a Pullman po prostu się doigrał: narzucanie się chłopakowi z taką dysfunkcją psychoseksualną jak u Michaelsona było do tego stopnia nierozważne, że powinno być karalne. A co na to uczniowie? Cóż, Pullman lubił sobie pomacać i wielu z nas miało ochotę zrobić z nim to, co zrobił Michaelson. – Miałem raczej na myśli innego ucznia, kogoś, kto nie miałby nad nim władzy... Jak pan zapewne zauważył, Michaelson nie uznaje autorytetów... Dlatego myślałem o kimś, kto mógłby się z nim... zaprzyjaźnić. – A co, mało ma przyjaciół? – Proszę pana... – Chandra parska nerwowym śmiechem. – Michaelson w ogóle nie ma przyjaciół. I wtedy postanowił mnie wezwać.
2 Nadświat. Kiedy Transfer Winstona pozwolił otworzyć drzwi łączące Ziemię z Nadświatem, Studio zaczęło wypatrywać swojej szansy przejścia na drugą stronę. Nadświat jest krainą smoków i demonów, hipogryfów i syren, czarowników i złodziei, genialnych zaklinaczy i szlachetnych rycerzy. Jest ziszczonym snem miliardów. Pragnę Nadświata ze wszystkich sił. Pożądam go jak męczennik objęć Boga. Kiedy miałem siedem lat, ojciec zabrał mnie na bezpośredni przekaz jednej z wczesnych Przygód Raymonda Story’ego. Kiedy Story wypowiedział Słowo Mocy i Młot Dal’Kannitha roztrzaskał uśmiechnięty, dziesięciogalonowy łeb złego ogra i jego mózg rozbryznął się na wszystkie strony, poczułem tę samą radość walki, ten sam przypływ magji... Wiecie, jak to jest: nie opiszą tego żadne słowa. Na dziesiąte urodziny ojciec kupił mi sześcian z zarejestrowaną trzydniową epicką bitwą Story’ego z obłąkanym smokiem Sha-Rikkintaerem. Oglądałem ją pewnie z tysiąc razy, ale wiedziałem już od pierwszego razu. Wiedziałem, że muszę to zrobić. Że muszę się tam znaleźć. Następne dziesięć lat tylko zaostrzyło mój apetyt. Moje życie przebiegało wprost idealnie. Byłem najlepszy na roku, miałem najlepsze
wyniki psychotestów w historii Konserwatorium, operacje uelfiające szły znakomicie. Byłem królem świata, dopóki Chandra nie wezwał mnie do swojego biura i nie odebrał mi wszystkiego. Kiedy wszedłem i usiadłem na wskazanym miejscu, nie miałem pojęcia o wcześniejszej wyimaginowanej rozmowie. Spodziewałem się kolejnych pochwał za spektakularne postępy, toteż informacja, że mam zostać nowym nauczycielem aspołecznego i porywczego Robotnika, była dla mnie przykrym zaskoczeniem. Nie dałem jednak nic po sobie poznać – my, Biznesmeni, od małego uczymy się spokojnie przyjmować złe wiadomości. – Przykro mi, Administratorze. – Postukałem w osłonę twarzy. – Obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Za cztery miesiące kończę naukę, a czeka mnie jeszcze sześć operacji. Chandra wyraźnie się skrzywił, kiedy nazwałem go Administratorem; nie lubi, kiedy mu wypominam, że dzieli nas różnica kast, ja zaś od czasu do czasu wtrącam tego „Administratora”, żeby nie zapominał, gdzie jego miejsce. Tym razem jednak pokręcił głową. – Ty nic nie rozumiesz, Kris. To nie jest prośba. Chłopak potrzebuje nauczyciela, i to dobrego. A ty jesteś naszym najlepszym uczniem w dziedzinie magji. Zaopiekujesz się nim i nauczysz go wszystkiego, czego będzie potrzebował do zdania egzaminu z Magji Bitewnej. Tyle. – Nie jestem zainteresowany, Administratorze. – Co mam zrobić, żeby trafiło to do jego tępego łba? – Niech pan poprosi kogoś innego. Wstał i obszedł masywne biurko z drewna różanego. Oparł się o nie tyłem i splótł ręce. – Autonomia Komisji Egzaminacyjnej jest rzeczą świętą. Nie mogę wpłynąć na egzaminatorów, żeby przepuścili niedouczonego amatora, z pewnością jednak mogę, jeśli zechcę, nie dopuścić do egzaminu ucznia, który mi podpadnie. Bez mojego podpisu w ogóle nie staniesz przed Komisją. Wpatrywał się we mnie z taką natarczywością, jakby chciał mi zajrzeć w głąb czaszki. Dostrzegłem coś w jego oczach – coś ciemnego i przerażającego, jakiś dziwny, bezosobowy głód, od którego żołądek zacisnął mi się w supeł. Ten wyraz twarzy wydał mi się znajomy, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie go wcześniej widziałem. – Teraz rozumiesz? – zapytał. – Jeżeli Michaelson obleje, ty również. Mój wszechświat wywinął koziołka. Musiałem zacisnąć dłonie na podłokietnikach fotela, żeby nie spaść z Ziemi w międzygwiezdną otchłań. Nie zdam? Nie trafię do Nadświata? To było coś więcej niż wyrok śmierci – to był świst katowskiego topora. Pokój wokół mnie pociemniał. Kiedy wreszcie zdołałem coś wykrztusić, wypaliłem odruchowo: – Nie może pan tego zrobić! Nie radzę nawet myśleć o oblaniu mnie. Mój ojciec...
– Będzie mi wdzięczny. Dobrze o tym wiesz. Zamurowało mnie. Miał rację. – Ale dlaczego ja? Admi... To znaczy, panie dyrektorze... Jezu, przecież miałem skończyć naukę już w poprzednim semestrze, ale wolałem dać się najpierw zelfić do końca... I co teraz? Jeśli mnie wylejecie, zostanę z taką gębą do końca życia! Co innego, gdybym był Aktorem, ale... Głowa Chandry zakolebała się na chuderlawej szyi. Wydawał się stary i słaby, ale nadal był niebezpieczny i mściwy. Jak stetryczały król. – Ten Michaelson... – powiedział. – Jego Patronem jest Marc Vilo. – Ten gangster? Nie wierzyłem własnym uszom. Ojciec czasem o nim wspominał. Uważał go za zakałę naszej kasty. – Odwiedził nas... dzisiaj. Bardzo mu zależy na... hm... dalszym kształceniu Michaelsona. Bardzo. Do tego stopnia, że... ehm... – Chandra odwrócił wzrok. Odkaszlnął, żebym nie słyszał, jak mu się łamie głos. – Pytał o moją rodzinę. – No tak. Wszystko stało się jasne. Chandra postanowił załatwić sprawę w ten sposób, żeby jego problem stał się moim problemem. Co za głupota. Mój ojciec by go wyśmiał i w niewybrednych słowach skomentował typową dla Administratorów spychologię i strach o własny tyłek. Mnie nie było do śmiechu. Przypomniała mi się wymiana zdań między dwoma zatrudnianymi przez ojca Robotnikami, którą kiedyś przypadkiem podsłuchałem. Jeden pomagał iść drugiemu, który właśnie wyszedł z więzienia. Powiedział tak: – Teraz chyba najlepsze, na co możesz liczyć, to że nie zwrócisz na siebie uwagi. Ja już zwróciłem na siebie uwagę i przewaga kasty nie miała tu nic do rzeczy. Ten słabeusz i dupoliz trzymał w roztrzęsionych ze starości łapskach całą moją przyszłość. Nie pozostało mi nic innego, jak uśmiechnąć się i przyjąć wyrok jak na Biznesmena przystało. – W porządku, panie dyrektorze – odparłem z całą pewnością siebie, na jaką potrafiłem się zdobyć. – Chciałbym zobaczyć jego akta.
3 Oparłem się o żłobkowaną kolumnę łuku oddzielającego siłownię od głównej sali gimnastycznej i zajrzałem do środka. Podrapałem się po białej, elastycznej osłonie, którą musiałem nosić po ostatniej operacji twarzy: mimo blokad neuronowych do nerwów docierało dostatecznie dużo bodźców, żeby stale dokuczał mi przenikliwy świąd. Pewnego dnia w Nadświecie dzięki tym wszystkim operacjom będę mógł uchodzić za przedstawiciela
Pierwszego Ludu, niby-elfa, tubylca z północno-zachodniego kontynentu. Pierwotni byli największymi magami Nadświata i pewnie nigdy nie zdołam im dorównać, ale mam też pewne własne talenty. W sali za moimi plecami opancerzeni sorbothanem uczniowie Kolegium Walki okładali się nawzajem mieczami z dociążonego rattanu. Uczniowie Kolegium Magji unikali siłowni aż do późnego popołudnia, kiedy neandertale z Walki albo miały wykłady, albo gromadnie wylegały na boiska turniejowe. Michaelson wyróżniał się z tłumu w siłowni. Tylko on jeden ważył tu poniżej stu kilogramów; nawet nieliczne kobiety miały nad nim po dziesięć, jedenaście kilo przewagi. Z wykrzywioną z wysiłku twarzą leżał na plecach na ławce do wyciskania. Jeden neandertal szturchnął drugiego pod żebro, kiedy, klucząc między przyrządami, ruszyłem w kierunku Michaelsona. – Patrzcie, patrzcie... – Wstał i zastąpił mi drogę, napinając przerośnięte mięśnie piersiowe. Przewyższał mnie o dobrą trzecią część metra. – Co słychać, magijna dziewczynko? Nie powinnaś teraz gdzieś klęczeć? Uśmiechnąłem się pod maską, obchodząc go bokiem. – Chciałbyś, żebym był dziewczyną, co? Twój kumpel miałby wtedy trzy dziurki do wyboru zamiast dwóch, jak u ciebie. Wyminąłem go, nie czekając, aż ze zmarszczonymi brwiami wykombinuje, w jaki właściwie sposób próbuję go obrazić. Michaelson wpatrywał się tępo w sufit, mozoląc się pod sztangą. Żyły wystąpiły mu na czoło. Muszę przyznać, że trochę mnie zaintrygował. W jego aktach wyczytałem, że jest synem antropologa Duncana Michaelsona, tego samego Duncana Michaelsona, którego książka o westerlingu była w konserwatorium standardowym podręcznikiem do nauki tego języka. Duncan Michaelson odegrał w moim życiu ogromną rolę. Dziesiątki razy czytałem Opowieści Pierwszego Ludu (spisaną przez niego wersję historii pierwotnych mieszkańców północnego zachodu); to one zwróciły moją uwagę na elfy. Nie mogłem jednak porozmawiać o tym z Harim – z akt wynikało także i to, że nigdy nie wspominał o ojcu. Był ode mnie wyższy prawie o dziesięć centymetrów, ale nie sądzę, żebym bardzo ustępował mu wagą. Ciemne oczy, śniada skóra, czarne włosy, mięśnie jak powrozy. Stęknął i jeszcze raz wypchnął do góry poprzeczkę przyrządu. Wykrzywił z wysiłku usta, okolone nieogoloną czarną bródką. Zerknąłem na wyświetlacz: osiemdziesiąt kilo. Mimo woli gwizdnąłem z podziwu – wiedziałem, że Michaelson waży sześćdziesiąt pięć. Spojrzałem na licznik powtórzeń, który na moich oczach dobił do piętnastki, kiedy Hari wyprostował ręce. Chandra mówił mi, że Michaelson spędza dużo czasu na siłowni, ale chyba nawet on nie wiedział, jak dużo.
Naszkicowaliśmy z dyrektorem zgrubny plan działania, który miał mi pomóc zdobyć zaufanie Michaelsona. W oparciu o jego profil psychologiczny doszliśmy do wniosku, że szczerość nie będzie najlepszym pomysłem. Bezpośrednia propozycja pomocy spotkałaby się – w najlepszym razie – z ponurą odmową. Dlatego miałem zacząć od stopniowego budowania znajomości: najpierw się z nim zaprzyjaźnić, może doradzić mu jakiś trik medytacyjny, przydatny na zbliżającym się seminarium z aktorstwa wirtualnego, w końcu – niby od niechcenia – zaproponować pomoc w nauce. Bez naciskania. Kiedy tak patrzyłem, jak pompuje licznik powtórzeń do dwudziestki, a z każdym wyciśnięciem cztery lub pięć razy wypuszcza gwałtownie powietrze przez zaciśnięte zęby, zrobiłem na niego przebitkę. Na ułamek sekundy, mgnienie oka, stałem się Harim Michaelsonem, zmagającym się z obciążeniem przyrządu. Stałem się dziewiętnastoletnim Robotnikiem targanym wspomnieniami niezliczonych szykan ze strony nadkastowych, zżeranym bezradnością i upokorzeniem, wynikającymi z faktu, że wszelka zemsta jest na zawsze poza moim zasięgiem. W piersi, pod mostkiem, czułem nieustępliwy żar gniewu, buzujący jak ogień w piecu hutniczym i podsycany palącą świadomością wiecznej przegranej. To właśnie jeden z moich talentów. Przebitka. Nie jest to żadna zdolność paranormalna, raczej skutek działania mojej nieprzeciętnej wyobraźni, kiedy wejdzie na maksymalne obroty – ale to bez znaczenia. Grunt, że działa. W tej samej chwili odrzuciłem plan Chandry. Przyszedł mi do głowy inny. Lepszy. Kiedy wydawało się, że Hariemu nie uda się już wyprostować rąk – ramiona mu drżały, na wpół przygięte, twarz miał fioletową, a oczy ledwie widoczne przez zmrużone powieki – podszedłem, złapałem za poprzeczkę i pomogłem mu ją podnieść. Nie musiałem się bardzo wysilać: wystarczyłby mi pewnie jeden palec, żeby dźwignąć ten kilogram czy dwa, które były poza jego zasięgiem. – Koniec! – warknął, wyprostowawszy ręce. Poprzeczka znieruchomiała. – Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko – powiedziałem z uśmiechem. Michaelson powoli się podniósł i usiadł. Jego wzrok palił mnie jak ogień. – Nikt cię nie prosił o opinię, śmieciu – powiedział beznamiętnie. – Ani o pomoc. – Gdybym czekał, aż poprosisz, stałbym tu do następnego zlodowacenia – odparłem, nie przestając się uśmiechać. – Bardzo śmieszne. – Zmrużył oczy, patrząc na moją maskę. – Co to za przebranie? Boris Karloff? – Jaki Borys? Nazywam się Kris... – Hansen. Wiem. W Badziewiarce wszyscy cię znają. A my musimy o tobie słuchać od rana do wieczora. Czego chcesz? Badziewiarka: pogardliwe określenie Kolegium Magji Bitewnej używane przez uczniów
ze Szkoły Walki. – Żebyś poświęcił mi dwie minuty. – Wzruszyłem ramionami. – Chcę cię prosić o pomoc. Michaelson odwrócił się i pochylił nad pulpitem sterowniczym maszyny do ćwiczeń. – Spadaj. – Cześć, panienki. – Podszedł do nas jeden z neandertali. – Pomóc wam przy aparaturze? A może pokazać, jak to robią faceci? Michaelson nawet na niego nie spojrzał. – Wypierdalaj, Ballinger. – Jeszcze czego. Pani się przesunie. Neandertal jakby od niechcenia zepchnął Michaelsona z ławki i sam się na niej położył. Michaelson powoli wstał i stanął plecami do maszyny, całkiem nieruchomo. Tylko jeden mięsień na szczęce drgał mu nerwowo. Ballinger chwycił poprzeczkę przyrządu i powiedział: – Zwiększ ciężar. Dwa, zero, zero. Początek. – Odczekał, aż wyświetlacz pokaże dwieście kilogramów, i zaczął gładko wyciskać. – Widzisz? Na tym właśnie polega twój problem: bierzesz za mały ciężar. – Chodźmy stąd, Hari – zaproponowałem. – Naprawdę chcę z tobą pogadać. – Nie masz mi do powiedzenia nic, co chciałbym usłyszeć. Wziąłem głęboki wdech, zatrzymałem powietrze w płucach – i skoczyłem na głęboką wodę. – Typowe robolskie podejście – zadrwiłem. Przez chwilę poczułem się jak mój ojciec. Michaelson płynnie odwrócił się w moją stronę, jakby stał na obracającym się kamieniu młyńskim. – Co powiedziałeś? – Wy, podkastowi, wszyscy jesteście tacy sami: „Wal się, Jack. To nie moja sprawa”. To u was wrodzone. I dlatego takie robolskie ścierwa nigdy się nie wyrwą z getta. Zrobił krok w moim kierunku. Oczy płonęły mu jak węgle. – Dopraszasz się, żebym skopał ci dupę. – Prawdę powiedziawszy, to tak. Właśnie o to mi chodzi. Zatkało go. – Powtórz to. – A której części nie zrozumiałeś? Jego usta z wolna rozciągnęły się w drapieżnym grymasie: same zęby, zero wesołości. – Wchodzę w to. – Cieszę się. Chodźmy do salki do walki wręcz. – Chętnie. Tylko coś załatwię. Odwrócił się do maszyny, gdzie Ballinger na drżących rękach wyciskał ciężar po raz czternasty. Michaelson odczekał, aż wyprostuje ręce, po czym kantami dłoni uderzył go w
zgięcia łokci. Ręce Ballingera złożyły się jak scyzoryki, ciężar przygniótł mu pierś. Z wybałuszonymi oczami próbował wybełkotać „Koniec! Koniec!”, ale nie wystarczyło mu tchu i automat nie zarejestrował polecenia. Michaelson pogłaskał go po policzku. – Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko, wiesz? – powiedział i uśmiechnął się do mnie. – Pani przodem. Odpowiedziałem mu uśmiechem. – Ależ dziękuję panience. Tekst mi się udał, jednak nie zdołałem opanować mimowolnego dreszczu. Zaczynałem rozumieć, jak niebezpieczny może być Hari Michaelson. Dotarło do mnie, że muszę bardzo, ale to bardzo uważać.
4 Salki do treningu walki wręcz znajdują się piętro wyżej, dokładnie nad salą gimnastyczną. Mają różną wielkość i rozkład, ale we wszystkich ściany i podłogi są wyłożone trzycentymetrową warstwą sorbothanu, który ma ograniczać urazy i kontuzje. Na jednej ścianie sorbothan jest przezroczysty i nałożony na lustro, w którym można się oglądać, ćwicząc – na przykład – walkę z cieniem. Poszliśmy z Michaelsonem do jednej z takich właśnie salek. Ja miałem już na sobie regulaminowy półpancerz: centymetrowe sorbothanowe ochraniacze na łokciach, kolanach, genitaliach, głowie i szyi, a Michaelson został w swojej przepoconej bawełnianej koszulce i workowatych czarnych spodniach. – Nie masz pancerza – zauważyłem. – Bystrzak z ciebie, Biznesboyu. – Uśmiechnął się kąśliwie. – Jak się zorientowałeś? Żeby utrzymać nerwy na wodzy, przywołałem w myślach wyrazisty obraz nocnego nieba nad Nadświatem, sylwetkę smoka na tle tarczy księżyca. Jeśli nie uda mi się z Michaelsonem, będzie to moja jedyna namiastka Nadświata. – Daj spokój, każdy powinien mieć pancerz... Zanim skończyłem mówić, zaatakował mnie z dwunastu stron naraz. Czułem się, jakbym wpadł do młockarni: uderzył mnie kolanami w nieosłonięte uda, pięściami i łokciami w żebra, głową w żołądek... Zanim się zorientowałem, co się dzieje, miałem twarz wciśniętą w podłogę, unieruchomione ręce i nogi, obolałe całe ciało. – Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć o robolskim ścierwie? Jego głos, który rozległ się tuż przy moim uchu, wydał mi się nagle bezbarwny i metaliczny, a ja nagle i zgoła nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że mogę zaraz zginąć. Gdyby chciał, mógłby mnie zabić. Z łatwością.
I uszłoby mu to na sucho: nieszczęśliwy wypadek na treningu. Jego życie potoczyłoby się dalej, a moje zgasłoby jak płomyk świecy. Na dodatek mówił tak, jakby naprawdę miał na to ochotę. To dziwne uczucie: bebechy zmieniają się człowiekowi w wodę, z rąk i nóg odpływa cała siła, oczy łzawią... To chyba jakiś odruch, pozostałość z dzieciństwa, która nakazuje udać słabego i bezradnego, żeby wymusić odpowiednią reakcję rodzicielską po drugiej stronie. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że u Michaelsona nie mam co liczyć na taki gest. – Fartowny cios – wysapałem w podłogę. Szok. Chwila ciszy. A potem musiał mnie puścić, bo zaczął się tak śmiać, że nie był w stanie utrzymać chwytu. Mnie też udało się parsknąć śmiechem, kiedy przetoczyłem się na bok, usiadłem i obmacałem wszystkie stawy. – O Jezu... Nie myślałem, że ktoś może mnie tak załatwić. W każdym razie nie tak szybko. Wiesz, że w swojej klasie jestem prawie najlepszy w walce wręcz? Michaelson prychnął pogardliwie. – We wszystkim jesteś najlepszy albo prawie najlepszy. Ale to jeszcze nie znaczy, że znasz się na rzeczy. Gówno wiesz. – To prawda, Hari. Dlatego przyszedłem do ciebie. Usiadł, podkulił nogi, przyciągając kolana do piersi i splótł na nich palce. – Słucham – powiedział, ale w jego oczach widziałem podejrzliwość, to permanentne u podkastowych „Czego ode mnie chcesz?”. – Podobno formalny trening nie idzie ci najlepiej – powiedziałem. – Nie odpadłeś jeszcze tylko dlatego, że potrafisz, jak to mówicie wy, Robotnicy, dać wycisk każdemu uczniowi w swojej klasie. Za cztery miesiące wyślą mnie do Nadświata. Wydaje mi się, że możesz mnie nauczyć paru rzeczy, których nie nauczy mnie Tallman. – Tallman to kretyn. Woli pilnować, żebyś robił to czy tamto tak jak on chce, niż nauczyć cię czegoś, co pozwoli ci przeżyć. – To właśnie mnie interesuje. Chcę przeżyć. – A co ja będę z tego miał? Wzruszyłem ramionami. – Przez cztery miesiące będziesz mógł codziennie okładać biznesmeńskiego bachora. Długo mierzył mnie lodowatym wzrokiem; ledwie udawało mi się nie wiercić nerwowo. W końcu rozplótł palce i płynnym ruchem wstał, przyjmując naturalną pozę do walki. – Wstawaj. – Nie włożysz pancerza? – Sugerujesz, że będzie mi potrzebny? Westchnąłem. – Nieważne. Pozbierałem się z podłogi i też przyjąłem pozycję. Wiedziałem, że nie mogę – w
przeciwieństwie do zajęć u Tallmana – spodziewać się komend „Gotowi!” i „Boks!”, więc nie dałem się zaskoczyć, kiedy spojrzał w okolice mojego krocza: opuściłem skrzyżowane ręce do bloku – i oberwałem lewym hakiem w ucho, aż mi zadzwoniło w uszach. – Lekcja pierwsza: to była zmyłka, Hansen. Kiedy tylko zobaczę, że patrzysz mi w oczy, dostaniesz w ucho. Potrząsnąłem głową i podniosłem gardę. Michaelson postukał się palcem w mostek. – Patrz tutaj. Zawsze patrz tutaj. Wtedy widzisz całe moje ciało. Oczy kłamią, Hansen, ale pierś mówi prawdę. Poza tym kopnięcia w krocze nie blokuje się rękami, tylko udem. Ilekroć opuścisz ręce, dostaniesz w ucho. Rozumiemy się? – Chyba zaczynam... Sieknął mnie prawym hakiem pod serce. Zaparło mi dech w piersi. – Lekcja druga: najlepiej zaatakować, gdy przeciwnik traci czujność, a przeciwnik najczęściej traci czujność, kiedy coś mówi. Kiedy człowiek mówi, myśli o tym, co powie za chwilę, zamiast... Wyrżnąłem go pięścią prosto w zęby. Knykcie zabolały mnie jak diabli, ale Michaelson cofnął się o dwa kroki i podniósł dłoń do ust. Widząc umazane czerwienią palce, uśmiechnął się do mnie. – Wiesz co? – powiedział. – Zaczynam dostrzegać taką małą, malutką, mikroskopijną szansę na to, że może jednak cię polubię. Uda się, pomyślałem. Wkroczyłem na drogę do Nadświata.
5 Tydzień później siedziałem u Chandry w gabinecie. Całe ciało miałem pokryte sińcami w odcieniach żółci, fioletu i zieleni. Ktoś mógłby pomyśleć, że koledzy dla żartu nafaszerowali mi prysznic przeterminowaną farbką do ciała. – Proszę o pozwolenie na skorzystanie z symulatora AW. Dyrektor spojrzał na mnie jak na przedstawiciela nowej odmiany karaluchów. – Rozmawiałem dziś rano z Vilo, pytał o postępy Michaelsona. Okłamałem go. Powiedziałem, że wszystko idzie doskonale. – Za dziesięć dni Hari zacznie kurs zaawansowany aktorstwa wirtualnego – odparłem, nie tracąc cierpliwości. – Na pewno chce pan, żeby go zaliczył, prawda? Dlatego liczę na współpracę z pana strony. – Czas ucieka, Hansen. Nie wydaje mi się, żeby twój podopieczny uczył się czegoś, kiedy dzień w dzień pozwalasz mu się okładać do nieprzytomności. – Pozwalam? Administratorze, pan nie widział, jak on walczy. – Studiuje w Kolegium Magji Bitewnej, tak jak ty. Nie zaczęliście pracować nad
technikami wizualizacji, nad transem... W ten sposób nic nie osiągniesz. – Spotykam się z nim codziennie, Administratorze. Na godzinę, czasem dwie... – I nic z tego nie wynika! Czy ty sobie myślisz, że żartowałem, mówiąc, o jaką stawkę toczy się gra? Nerwy mi puściły. – W takim razie proszę znaleźć kogoś innego! Nie prosiłem o tę robotę, pan mi ją wcisnął na siłę, więc teraz robię, co mogę! Zarumieniłem się. Prawdziwy Biznesmen nie daje się wyprowadzić z równowagi zwykłemu podkastowemu. Mój ojciec nigdy by sobie na to nie pozwolił. Może jednak spędzanie czasu w towarzystwie Hariego zaczynało dawać znać o sobie? – Nie ma mowy. – Chandra pokręcił głową. – Jesteś najlepszy w Kolegium. Gdybym wyznaczył do tego zadania kogoś gorszego, Vilo pomyślałby, że chcę się pobyć Michaelsona. Zmrużył oczy. Zrobiłem przebitkę na niego. Nazywam się Wilson Chandra i jestem Administratorem. Całe moje życie, z górą sześćdziesiąt lat, spędziłem jako pracownik najemny, z tego ostatnie piętnaście w roli dyrektora Konserwatorium Studyjnego – czyli na stanowisku niezwykle odpowiedzialnym, ale niespecjalnie wpływowym. Muszę całować w tyłek każdego Uprzywilejowanego, Inwestora i Biznesmena, który przekroczy próg szkoły; rozczulać się nad ich skamlącymi protegowanymi; robić dobrze Radzie Zarządców; ugłaskiwać rozdęte ego okaleczonych emocjonalnie eks-Aktorów, którzy stanowią kadrę Konserwatorium. A przy okazji muszę także produkować Aktorów, którzy nie tylko przetrwają w Nadświecie, ale zapewnią Studiu zyski uzasadniające moją przydatność. Od półtorej dekady odwalam kawał cholernie dobrej roboty – i co dostaję w zamian? Przychodzi taki mały bandziorek i poucza mnie, jak mam wykonywać swoją pracę; dyktuje mi, kogo mam promować, a kogo nie. Albo taki biznesmeński zasraniec biadoli, że każę mu robić coś, na co jego wypielęgnowana pupcia nie ma akurat ochoty. Rozparłem się wygodnie na krześle. Przymknąłem oczy pod maską. Wszystko stało się jasne. On chciał, żeby Hari odpadł, bo to by zabolało Vilo; chciał również, żeby i mnie się nie udało, bo byłem Biznesmenem z urodzenia. W ten sposób dwa razy utarłby nosa nadkastowym, i to w sposób, który mógłby mu ujść na sucho. Typowy przedstawiciel swojej kasty: małostkowy, mściwy, gotowy w każdej chwili wbić nadkastowemu nóż w plecy. Jeżeli Vilo groził jemu lub jego rodzinie, najwyraźniej nie potraktował groźby poważnie. A Hari? Hari był tylko pionkiem w jego grze. Podobnie zresztą jak ja. Jego złość nie miała podłoża osobistego. Przypomniało mi się, jak zobaczyłem w jego oczach tamten bezosobowy, nienaturalny błysk głodu. Ja sam nic a nic go nie obchodziłem: po prostu miałem pecha, że byłem pod ręką, kiedy postanowił rozegrać swoją małą psychodramę pod tytułem „Zemsta podkastowego”. Poza murami Konserwatorium sytuacja byłaby zupełnie inna: ja byłem Biznesmenem, on
zaś tylko Administratorem, i gdyby ośmielił się chociaż prychnąć na mnie, mógłbym go zadenuncjować Policji Społecznej i oskarżyć o naruszenie praw kastowych. Tutaj jednak nie miało to żadnego znaczenia. Trzymał mnie w garści, a ja nie mogłem nic zrobić. Zaczynałem rozumieć, skąd się bierze złość Hariego. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że Hari stoi za moimi plecami i szepcze mi do ucha, w jaki sposób mam ułożyć dłoń i gdzie uderzyć jej kantem, żeby po trafieniu w gardło zmiażdżyć Chandrze tchawicę. Potrząsnąłem głową, żeby opędzić się od tej wizji. Odetchnąłem głęboko. – Proszę o pozwolenie na skorzystanie z aparatury AW – powtórzyłem. – Chyba za dużo sobie wyobrażasz. Używanie symulatora bez nadzoru może być niebezpieczne. Instruktor Hammet... – Coś panu powiem... – przerwałem mu od niechcenia, walcząc z przyprawiającym o mdłości kłuciem w żołądku. – Mój ojciec robi interesy z Vilo Intercontinental. Obrzydliwa aluzja do mętnych powiązań biznesowych pozostawiła mi niesmak w ustach, ale rozpaczliwie potrzebowałem jakiegoś argumentu. Widmo Hariego nadal zerkało ponad moim ramieniem i szeptem namawiało do przemocy. Twarz Chandry niczego nie wyrażała, ale na pewno wiedział, co mam na myśli. – Biorę na siebie pełną odpowiedzialność – dodałem z naciskiem. – Potrzebuję tylko pańskiego zatwierdzenia. Rozumiałem reguły gry: musiał sprawiać wrażenie, że robi co w jego mocy, żeby pomóc mnie i Hariemu, żeby potem z czystym sumieniem pokręcić głową, wydąć wargi i z udawanym żalem wyrzucić nas obu. Bez entuzjazmu skinął głową. – Dobrze. – Ze szczeliny w blacie wyjął kartę i odwrócił stojący na biurku monitor w moją stronę. – To duplikat mojej karty dostępowej. Potwierdź odbiór odciskiem kciuka na ekranie, w tym miejscu... I jeszcze na dole: to oświadczenie o przejęciu odpowiedzialności. Bierzesz na siebie wszelkie ewentualne uszkodzenia ciała was obu. Pokiwałem głową. – Nie pożałuje pan tego. Nie odpowiedział. Patrzył na mnie sceptycznie.
6 Hari spoglądał na mnie ponad zakrzywionym czubkiem bokkena – drewnianego miecza treningowego ważącego trzy czwarte tego, co prawdziwy miecz w Nadświecie. Tym razem tak jak ja miał na sobie regulaminowy minimalny pancerz. Bokken to prawdziwa broń. Może zabić.
Bez ostrzeżenia zrobił wypad, zbił moje ostrze swoim, a kiedy weszliśmy w zwarcie, jego łokieć pojawił się nie wiadomo skąd i wyrżnął w moją maskę. Impet uderzenia poderwał mnie w powietrze i powalił na wznak. Bokken wyleciał mi z ręki. Hari stanął nade mną i oparł czubek klingi o moją pierś. – Przegrałeś. Odtrąciłem drewniane ostrze i ze złością zerwałem się na nogi. – Do diabła, Hari! Nie możesz mnie bić po twarzy! Naderwiesz mi szwy! Poza tym mieliśmy ćwiczyć walkę na miecze. Wzruszył ramionami i odrzucił bokken. – Mieliśmy to, mieliśmy tamto... Ty na przykład miałeś być przyzwoitym szermierzem, jak na chłoptasia z Badziewiarki. To dlaczego ciągle przegrywasz? – Bo ty stale oszukujesz! Dla Biznesmena takie słowa to pretekst do bójki, ale Hari tylko pokręcił głową. – Posłuchaj, kiedy chodzi o twoje życie, nie ma czegoś takiego jak oszukiwanie. Pewien bardzo bystry człowiek powiedział kiedyś: „Wygrywanie nie jest najważniejszą rzeczą w walce. Jest jedyną rzeczą”. Podszedł do mnie z dziwnie łagodnym wyrazem twarzy. – Posłuchaj, Kris. Jesteś całkiem niezły: masz refleks, szybko się uczysz i w ogóle. W szermierce jesteś ode mnie lepszy; gdybym walczył przepisowo, przegrałbym. Ale w Nadświecie ci, co walczą przepisowo, giną pierwsi. Nie traktuj mnie z góry, pomyślałem, ty Robociarski śmieciu. – Pewnie masz rację – powiedziałem i podniosłem bokken. – Spróbujmy jeszcze raz. – Nigdy się nie poddajesz, co? Odniosłem wrażenie, że jest zdegustowany i trochę zaniepokojony. – Trzeba ci przyznać, że sporo potrafisz znieść – mówił dalej. – Dostajesz baty, ale się nie zniechęcasz. Tylko że chyba niewiele ci to daje, nie uważasz? Zresztą przyda mi się teraz trochę wolnego czasu, muszę poćwiczyć stany transowe. To była prawie dobra wiadomość: w końcu zrozumiał, że jeśli chce przejść dalej, musi się bardziej przyłożyć do magji. Tylko że sama praktyka nie czyni mistrza – dopiero mistrzowska praktyka. A ja doskonale wiedziałem, czego mu trzeba. Jeżeli którykolwiek z nas miał się w przyszłości przenieść do Nadświata, musiałem przekonać Hariego, żeby pozwolił sobie pomóc. – Chcesz skończyć? Teraz, kiedy wreszcie zacząłem nadrabiać zaległości? – Przykro mi, stary... Po prostu nie masz iskry bożej i tyle. Zaczął zdejmować pancerz. Każdy trzask rzepa był jak igła wbita w moje serce. – Jak to nie mam iskry bożej? Co ty; jesteś ekspertem? Chodziłem na te same zajęcia, co ty. Może nie jestem taki dobry jak ty, ale wiedzę mamy taką samą. Spojrzenie jego czarnych, przenikliwych oczu stało się nagle puste. Wykrzywił usta w
półuśmiechu, jakby potrącił językiem obolały ząb. – Nigdy nie będziesz wiedział dostatecznie dużo. Już jesteś za stary. Poza tym to trzeba kochać. – Nie wciskaj mi kitu, Hari. Wiem, że... – Gówno wiesz. Pomyślałem o tym, co wyczytałem w jego aktach: o obłędzie ojca, o degradacji kastowej – z profesora antropologii społecznej do Tymczasowego w slumsach San Francisco; o poniżeniach i biciu, jakich ojciec z pewnością mu nie szczędził. Nagle wydało mi się, że go rozumiem. – Posłuchaj, rozumiem, że miałeś trudne dzieciństwo... Roześmiał mi się w twarz – paskudnie, chrypliwie, bez cienia wesołości. – Dzieciństwo miałem wspaniałe. Jak myślisz, gdzie nauczyłem się bić? W wieku ośmiu lat wiedziałem, że każda walka jest walką na śmierć i życie. To dlatego tak mnie to kręci. A ty tego nie rozumiesz i już raczej nie zrozumiesz. Nie pożyjesz dostatecznie długo. I jest mi z tego powodu przykro, bo cię polubiłem. – Jak chcesz. – Też zacząłem się rozbierać. Z trudem powstrzymywałem gniew. – Masz talent aktorski. Melodramatyczny. Szkoda tylko, że jesteś przy tym takim ciołkiem. – Słucham? – Cała ta twoja poza „Jestem wielki kolo, a ty jesteś jak dziecko we mgle”. Żenada. Jesteś cienki jak kompot ze ścierek. Mój ojciec zjadłby cię na śniadanie. – Super. – Hari zgarnął elementy pancerza. – Miło mi się z tobą pracowało, Hansen, ale muszę lecieć. – A może przyszedłbyś się pobawić na moim podwórku, co? Wrósł w ziemię, słysząc pogardliwą nutę w moim głosie. Może i nie rozumiałem go za dobrze, ale wiedziałem, że nie pozwoli sobie, żeby takim tonem przemawiał do niego jakiś nadkastowy wymoczek. Obejrzał się przez ramię. – Na twoim podwórku? Serce zabiło mi żywiej. Z trudem zapanowałem nad drżeniem głosu. – Tak, twardzielu. – Przełożyłem między palcami kartę dostępową Chandry, jak rasowy iluzjonista. – Taki jesteś świetny w swojej specjalności... Spróbuj zagrać na moich zasadach. – Co tam masz? – Kartę dostępową. Mogę wejść do symulatora AW po godzinach. W jego oczach błysnęła iskierka zainteresowania. – Wiesz co... W przyszły piątek zaczynam kurs AW... Wzruszyłem ramionami. – Widzisz, na tym polega różnica między nami. W Konserwatorium jest pełno ludzików z Walki, którzy zgnietliby cię jak robaka i nawet się zbytnio nie spocili... – Tak myślisz?
Udałem, że nie słyszę. – ...ale nikt, powtarzam: nikt nie pokona mnie w AW. Jestem najlepszy z najlepszych, najlepszy w historii Konserwatorium. Sprawdź w archiwum, jeśli chcesz. Umiesz bić, Michaelson, to już wiem. A obrywać? Miałem nadzieję, że należy do tych dzieciaków, które podejmą każde wyzwanie, nawet najbardziej ryzykowne; które nie uciekają przed walką – zwłaszcza kiedy na pozór są bez szans. Liczyłem także na to, że kiedy zrobi kurs pod moim okiem, dostanie dostatecznie wysokie noty, żeby go zaliczyć. Uśmiechnąłem się fałszywie, tak jakby jego decyzja była mi obojętna. Ten uśmiech miał go sprowokować do podjęcia rękawicy; miał mu zasugerować, że czekam, aż się wycofa; a przede wszystkim miał ukryć fakt, że wstrzymałem oddech. Od jego odpowiedzi zależała moja przyszłość. Zmrużył oczy, jakby próbował czytać mi w myślach. – Po godzinach, mówisz... Czyli o której? – Dziesiąta wieczorem? – Przyjdę. Wyszedł, nie obejrzawszy się więcej. Nie widział, jak padłem na kolana i dziękowałem bogom za wybawienie.
7 Przecierając piekące oczy, brnąłem przez tłum uczniów z Walki, opuszczających salę AW. Byłem wykończony, ledwie trzymałem się na nogach: oprócz gojących się ran pooperacyjnych, organizmu skatowanego treningami z Harim i ciągłego niepokoju o przyszłość, miałem na głowie jeszcze własne kursy, które też przecież musiałem pozaliczać, traktujące o historii i kulturze Pierwszego Ludu, nie mówiąc już o ich języku – obfitującym w elipsy, metafory i do tego potwornie fleksyjnym. Jakby tego było mało, nie istniała żadna spisana historia Pierwszego Ludu: pierwotni mieli doskonale rozwiniętą pamięć ejdetyczną i jeszcze nigdy żadnemu Aktorowi nie udało się zinfiltrować ich społeczności. Dysponowałem więc tylko relacjami z drugiej i trzeciej ręki, obfitującymi w niezrozumiałe odwołania kulturowe, których nie miałem nawet gdzie sprawdzić. Podobnie jak moi poprzednicy, byłem skazany na granie elfa, który z takich czy innych powodów wybrał życie wśród ludzi, ale wcale nie umniejszało to mojej frustracji. Łeb mi pękał. Tym bardziej nie miałem więc nastroju na jakieś neandertalskie zaczepki. Wychodzący uczniowie śmiali się i żartowali, prąc całą szerokością korytarza jak stado słoni (chociaż z mniejszym wdziękiem), a ja starałem się unikać zderzeń z tymi behemotami. Udawali się albo do dormitoriów, albo do renomowanej restauracji w podziemiach – wszyscy poza jednym, prawdziwym olbrzymem, z barami jak dwie kule do burzenia domów.
Był zwrócony do mnie plecami i wygrażał komuś pięścią. Wprawdzie nie widziałem tego kogoś, bo tytaniczna sylwetka giganta skutecznie mi go zasłaniała, ale miałem złe przeczucie, że to będzie Hari. Wrogość między uczniami Kolegiów Magji i Walki ma zapewne długie tradycje i sięga wstecz co najmniej do dziewiętnastego wieku i rywalizacji studentów-sportowców ze studentami-naukowcami. Oni widzą w nas zniewieściałe mole książkowe, my w nich – tępe małpy, które myślą mięśniami. Tyle tylko, że w Konserwatorium sytuacja jest trochę inna niż na dawnych uniwersytetach: szkolenie, które tu przechodzimy, przygotowuje nas – w taki czy inny sposób – do zabijania ludzi. A to, mówiąc oględnie, wpływa na sposób myślenia i sprawia, że stawką każdej konfrontacji jest coś więcej niż zwykłe upokorzenie. Zdarza się, że komuś dzieje się krzywda; najczęściej tym kimś jest uczeń Kolegium Magji. My, przyszli adepci, jesteśmy bezradni w naszym świecie, gdzie obowiązują zwykłe prawa fizyki. A młode byczki z Walki ćwiczą umiejętności, które na Ziemi i w Nadświecie są tak samo skuteczne. No i wszyscy są wielcy jak góry. Dlatego też serce na moment przestało mi bić, kiedy podszedłem bliżej. Tłum rzedł niepostrzeżenie, aż korytarz całkiem opustoszał i tylko z oddali dobiegało jeszcze echo głosów. Dopiero teraz usłyszałem, co mówi neandertal. I rozpoznałem w nim tego gościa z siłowni, Ballingera: spoglądał z góry na Hariego i dźgał go w pierś palcem wielkości kiełbachy. – Zobaczymy, czy będzie ci do śmiechu, gnojku, jak cię kiedyś dorwę na boisku. Przekonamy się. Już niedługo. Oczy Hariego pałały dziwnym, obłąkańczym blaskiem, który nie miał nic wspólnego ze strachem. – Wal się, Ballinger. Jestem zajęty. Zabiję cię kiedy indziej. Wielka jak szynka pięść Ballingera wplątała się w koszulę Hariego i przyszpiliła go do ściany. – Powtórz to. Widywałem już takie bójki: uczeń z Magji w końcu ma dość wiecznych zaczepek, próbuje się odgryźć – i właśnie wtedy dzieje mu się krzywda. Kiedy indziej trzymałbym się z boku, a potem zaprowadził biedaka do ambulatorium. Może gdybym dostrzegł szansę mediacji, próbowałbym ich rozdzielić, pogodzić. Ale tym razem mrugnąłem porozumiewawczo do Hariego i przycupnąłem na czworakach tuż za Ballingerem. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Może po tygodniu przebywania z Harim, wspólnych treningów, oddychania tym samym powietrzem czymś się od niego zaraziłem; może właśnie zapadałem na ciężką postać zespołu Michaelsona. Hari uśmiechnął się szczerze, od ucha do ucha, jak jeszcze nigdy przedtem.
– Posłuchaj, Ballinger... Jaka jest najlepsza pora na wakacje? – Że co? – Jesień. Liście spadają. Ty też spadaj. Uderzył w zgięcie łokcia Ballingera, składając mu rękę na dwoje, i odepchnął się od ściany. Ballinger przewrócił się powoli i majestatycznie jak ścięta sekwoja. Grzmotnął plecami o podłogę z takim impetem, że zatrzęsły się ściany i przez chwilę leżał bez ruchu, oszołomiony. Zanim zdążyłem wstać, Hari wyminął mnie i z potworną siłą kopnął go w skroń. Ballinger jęknął i zwinął się do pozycji płodowej, osłaniając głowę rękami. Doskoczyłem do Hariego i popchnąłem go, zanim wymierzył mu następnego kopniaka – tym razem w kark. – Przestań, Hari! Zabijesz go! Odepchnął mnie. – A żebyś, kurwa, wiedział, że go zabiję... W tej samej chwili Pracownik Hammet, nauczyciel aktorstwa wirtualnego, wykuśtykał z pobliskich drzwi na swoich mechanicznych nogach i uratował Ballingerowi życie: po prostu rozdzielił ich, stanął Hariemu na drodze i odczekał, aż Hari się uspokoi. Nawet Michaelson nie był gotowy ryzykować konsekwencji ataku na nauczyciela. Hammet był emerytowanym Aktorem, eks-fechmistrzem, zbyt zgorzkniałym i zrzędliwym, żeby tolerować takie pierdoły jak żałosne skargi Ballingera; uczeń Kolegium Walki, który nie dał rady dwóm pipom z Magji, nie zasługiwał na jego uwagę. Nie zamierzał spisywać nas za bójkę (tylko przysporzyłby sobie niepotrzebnej roboty z wypełnianiem papierów), ale nie podobało mu się, że jakaś rozróba wybuchła tuż obok jego ukochanego symulatora. Odesłał Ballingera w diabły, a nam kazał iść w drugą stronę. Ballinger odszedł, mamrocząc pod nosem i rzucając nam mordercze spojrzenia. Ja tymczasem pokazałem Hammerowi kartę dostępową Chandry. Nie był zachwycony tym, że ktoś będzie korzystał z symulatora bez jego nadzoru, ale nie mógł się sprzeczać z Chandrą. Połączył się z nim tylko na chwilę, żeby sprawdzić, czy nie ukradłem karty, a potem niechętnie, bo niechętnie, ale jednak wpuścił nas do środka. Zamknąłem za nami drzwi i oparłem się o nie plecami. – Rany boskie, Hari... To było za blisko. Przeraziłeś mnie. Mogłeś go zabić! Ależ ty masz charakter... Coś strasznego. Nigdy nie widziałem, żebyś się tak wściekł. Hari westchnął, zgarbił się i usiadł po turecku na podłodze. – A kto ci powiedział, że się wściekłem? – Jezu, przecież... – Trzeba było dać mi go zabić. Nie będę miał drugiej takiej szansy, nie dorwę go sam na sam. Rozdziawiłem usta i wytrzeszczyłem oczy. Znowu wzruszył ramionami.
– To stara sprawa między mną i Ballingerem. – Sprowokowałeś go... – stęknąłem. – Chciałeś się z nim bić! – Kris... Albo on, albo ja. Gdybym to ja padł na podłogę, nie rozmawialibyśmy w tej chwili. Nigdy już byśmy nie rozmawiali. – Nie dramatyzuj. Parę razy się poprztykaliście, wielkie rzeczy. Wykonał taki gest, jakby ciął powietrze kantem dłoni. – Jesteś Biznesmenem, Kris, a to sprawa między Robotnikami. – Zacisnął pięść. Spojrzał na swoje knykcie jak na zaległy rachunek, którego nie może zapłacić. – Ballinger pochodzi z centrum Filadelfii, dlatego świetnie się rozumiemy. Również spojrzałem na jego knykcie: były pokryte bliznami tak gęsto, jakby ktoś oblepił je gumą do żucia i pozwolił jej zaschnąć. – Nie zgadzam się – powiedziałem. – Nie mogę się na to zgodzić. – Nie musisz. To nie jest twój świat, Kris. I dlatego, kiedy już wyjdziemy z tego sracza, ja w przyszłości stanę się sławnym Aktorem, a ty trupem, który trochę przypomina elfa. – Wstał z podłogi. – Ale chciałeś mi chyba pokazać, jak to dajesz mi wycisk, kiedy wskoczymy w kombinezony do AW.
8 Spędziłem kilka minut z Harim w klaustrofobicznym boksie, pomagając mu skalibrować induktory. Sam skafander ze sprzężeniem zwrotnym to prościutka zabawka – kiedy trzeba, ma człowieka ścisnąć, szczypnąć, szturchnąć i tak dalej. Trzeba tylko przyzwyczaić się do hełmu indukcyjnego. Podstawą jego działania jest ta sama technologia, która pozwala widzom bezpośrednim w Studiu dzielić wszystkie wrażenia zmysłowe Aktora. Kalibracja też w gruncie rzeczy nie jest skomplikowana: chodzi o to, żeby na białym polu zmaterializował się czarny punkt, który rozciąga się najpierw w linię, a następnie w ostre, dobrze widoczne logo Studia. Podobnie wygląda na przykład proces wydobywania czystego sygnału z białego szumu. W Konserwatorium jest to o tyle łatwiejsze niż w Studiu, że naszym induktorom odpada przetwarzanie zapachów, a recepcja dotyku, bólu i całej kinestezji odbywa się za pośrednictwem skafandra. Po paru razach nabiera się wprawy; na dobrą sprawę każdy człowiek z jako tako rozsądnym rodowodem jest obeznany z takim sprzętem, ale Hari – jako Robotnik – nigdy nie był w Studiu, rzecz jasna, i nigdy w życiu nie miał okazji dostrajać sobie hełmu. Robił się coraz bardziej nerwowy i burkliwy, aż w końcu zaczął się ode mnie opędzać po omacku (hełmy indukcyjne mają nieprzezroczyste osłony na oczy, żeby prawdziwe wrażenia wzrokowe nie przeszkadzały w odbiorze stymulacji neuronowej) i kazał mi się odpierdolić.
Zostawiłem go samego w boksie i przeszedłem na stanowisko instruktorskie, którego szeroka, potrójna, zakrzywiona klawiatura przypominała organy parowe. Nad głową miałem cztery monitory, na których symulator miał wyświetlać obraz widziany z różnych punktów widzenia – na użytek widzów, którzy mogliby zasiąść w pustym audytorium za moimi plecami. Osunąłem się na ławkę, położyłem ręce na najniższej klawiaturze, oparłem na nich głowę i zacząłem się trząść. Czytałem gdzieś, że dorosłość poznaje się po tym, że wizja własnej śmierci zaczyna przypominać kamyk uwierający nas w bucie: czujemy ją przy każdym kroku. Przed oczami co chwila stawał mi sufit tamtego korytarza, tak jakbym to ja się wtedy przewrócił, a nie Ballinger. Nie mogłem przestać myśleć o tym, z jaką łatwością, z jaką swobodą i beztroską Hari był gotowy go zabić. Oczami wyobraźni widziałem się w Nadświecie: szedłem ulicą w jakimś mieście, kiedy z zaułka wyskoczył mężczyzna i bez słowa wbił mi nóż w gardło. Nie żądał pieniędzy, nie groził, nie dał mi szansy na obronę. Najmniejszej szansy. Podobno, kiedy człowiek ginie gwałtowną śmiercią, to wierzga, dostaje drgawek i się obsrywa. I to właśnie czułem, raz za razem, znacznie mocniej niż gdybym sobie to po prostu wyobraził. Wizja miała zaskakującą intensywność moich przebitek. Kiedy zaczynałem pracować z Harim, czułem się jak treser lwów, który dostał nowe koty: jeżeli nie okaże strachu, nie obudzi w nich drapieżnych odruchów – będzie bezpieczny. Byłem wręcz dumny i czułem się (na swoją skromną miarę) jak bohater, kiedy wyobrażałem sobie, że samą siłą charakteru ukształtuję swoje życie: pomogę Hariemu, pokonam Chandrę, a potem pożegluję na spotkanie niepewnej jeszcze i mglistej, ale z całą pewnością wspaniałej kariery aktorskiej. A teraz siedziałem tu i dygotałem na całym ciele, bo zrozumiałem, że bezpieczeństwo nie istnieje. Któregoś dnia powiesz nie to co trzeba jakiemuś przypadkowemu Hariemu Michaelsonowi i ułamek sekundy później wyzioniesz ducha. Zresztą nawet teraz to nie sam Hari mnie przerażał, lecz świat, w którym żył; sposób, w jaki zacząłem postrzegać swoje życie jego oczami; jego dogłębne zrozumienie kruchości mojego życia, jego życia, życia każdego człowieka. I jego obojętność. W dodatku wcale nie był wyjątkowy. Nasi podkastowi, Robotnicy, produkują zastępy Harich Michaelsonów. Zaczynałem rozumieć, co miał na myśli, mówiąc, że nie mam iskry bożej. Ale jakie to miało znaczenie? Jaki sens miało moje życie bez Nadświata? Wprowadziłem domyślne ustawienia, przeszedłem do swojego boksu i szybko się przebrałem. Nie musiałem bawić się w kalibrację: po włączeniu hełmu komputer sam rozpoznał moje pole neuronowe i załadował przypisany do niego plik. Wokół mnie zmaterializowała się Łąka: łagodnie falujące morze traw, ciągnące się we
wszystkie strony aż po horyzont. Niebo było bezchmurne i niewiarygodnie błękitne, słońce wisiało na nim nieruchomo. Tak to wygląda na najbardziej podstawowym poziomie, często wykorzystywanym do „pojedynków” i rozmaitych ćwiczeń magijnych. Spędziłem tu wiele godzin. Miękka ziemia nie rani zgiętych w medytacyjnej pozie kolan, chmury nigdy nie zasnuwają słońca. Kukła reprezentująca Hariego stała jakieś cztery metry ode mnie. Zrobiła krok w moją stronę, zatrzymała się, rozejrzała, a potem niespodziewanie uklęknęła i dotknęła trawy ręką. – Niezłe... – Prawda? Robi wrażenie. – Dzicz. Najprawdziwsza dzicz. – Twarz manekina niczego nie wyrażała, ale po głosie poznawałem, że uśmiecha się szeroko. – Wyglądasz jakoś tak... ciotowato. Z westchnieniem wzruszyłem ramionami. Zaprogramowałem swój plik w taki sposób, żeby nadać manekinowi wygląd zbliżony do tego, jaki miałem uzyskać po wszystkich operacjach: gęste, krótko przycięte platynowe włosy, rasowe i delikatne kości twarzy, duże, złociste oczy, ekstrawagancko szpiczaste uszy, przywodzące na myśl rysia. Może trochę przesadziłem. Podszedł bliżej. – Wiesz, że nigdy cię jeszcze nie widziałem bez maski? Tak wyglądasz? – Może będę wyglądał, jeszcze nie wiem. Przekonam się za dziesięć tygodni. Pokiwał głową, a ja nagle pożałowałem, że nie widzę jego miny. – W porządku. Co teraz? Wziąłem głęboki wdech. Przez cały tydzień mozoliłem się, żeby doprowadzić do tej chwili, a kiedy nadeszła i znaleźliśmy się na Łące, czułem łaskotanie w żołądku, ukłucie... Sam nie wiem. Może to była trema? A może bałem się, że i tym razem mnie pokona? – Na początek obejdziemy się bez czarów – zapowiedziałem. – Nie chcę cię maltretować, powinienem sobie z tobą poradzić samym Przepływem. Przejdź na widzenie wewnętrzne. Komputer zareaguje na zmianę twoich fal mózgowych i wyświetli ci symulację Przepływu. Powinieneś też zobaczyć moją Powłokę. Manekin zamknął oczy i w obu dłoniach zetknął kciuk z palcem wskazującym i środkowym. Ja oczywiście nie potrzebowałem już Trzech Palców do przejścia w widzenie wewnętrzne: wystarczyła kontrola oddechu i prosty akt woli, żeby nastroić świadomość na odpowiedni poziom. Zmartwiłem się, że Hari, dziesięć dni przed seminarium z AW, nadal potrzebuje fizycznych bodźców. Ale w widzeniu wewnętrznym moje troski zniknęły; kiedy operuje się magją, nie sposób się martwić. Zaawansowane techniki medytacyjne, które poznajemy w Konserwatorium, mają pomóc skoncentrować cały umysł, nie tylko świadomą jego część, na uzyskaniu pożądanego efektu magijnego. Po dwóch latach ćwiczeń mózg miałem precyzyjny jak laser chirurgiczny.
Podobno każdy mag postrzega Przepływ przez pryzmat jakiejś osobistej metafory: mogą to być strugi światła, widmowa rzeka, długie i lśniące pasma wijące się w powietrzu, bańki energii przypominające pioruny kuliste. Dopóki nie przeniosę się do Nadświata, nie dowiem się, jak wygląda moja własna metafora, ale symulator przedstawia Przepływ w postaci świetlistych kratownic mocy, na których nurt energii zaznacza się zmianami kolorów i jasności. Powłoka Hariego wyglądała całkiem zwyczajnie: splot linii przywodzący na myśl aurę. Pulsowała leciutko w rytmie bicia jego serca i migotała wokół dłoni i stóp, jak odległe chmury rozświetlane błyskawicami. Obserwowałem Przepływ i czekałem, aż Hari zacznie z niego czerpać. Otworzył oczy. – Widzę... – wyszeptał nabożnym tonem. Ze świstem wypuściłem z płuc długo wstrzymywane powietrze. – To dobrze. Wiem, że to wszystko jest dla ciebie nowe. Dam ci dziesięć sekund, żebyś zdążył zaczerpnąć trochę mocy do obrony. Wyciągnął rękę do góry, gdzie Przepływ był najgęstszy. Jego Powłoka wypuściła rosnącą powoli mackę, która dotknęła lśniącej sieci i otworzyła się na moc. Przepływ zawirował i ruszył ku niemu, zasilając Powłokę coraz szerszym strumieniem. Gest Hariego wróżył problemy w przyszłości – adepta, który potrzebuje rąk, żeby czerpać z Przepływu, łatwo unieszkodliwić – ale na razie nie musiałem się tym przejmować. Wolno odliczyłem w myślach do dziesięciu, a potem jeszcze do pięciu, obserwując wirującą Powłokę Hariego. Puchła od energii, świeciła coraz jaśniej, a jej kolor przesuwał się w widmie w stronę fioletu. Hari zamierzał naładować ją do granic możliwości, a potem uderzyć we mnie ładunkiem surowej mocy – to najprostszy i najmniej groźny rodzaj magijnego ataku, trochę przypomina szermierkę na piankowe drągi, ale na początek wystarczy. Nie próbowałem nawet sięgać w głąb Przepływu. W ten sposób nie mógł mi zagrozić. – Możesz zaczynać, kiedy tylko... – powiedziałem. Strzelił do mnie, ale tego się właśnie spodziewałem. Moja Powłoka nie tylko ochroniła mnie przed ładunkiem, ale nawet go odbiła. Toporny strumień mocy, rozproszony i szeroki jak moja głowa, wrócił do Hariego pod postacią skoncentrowanego oszczepu, który trafił go prosto w żołądek i złamał się na pół. Nawet się nie poruszyłem. – Będziesz się musiał bardziej postarać – powiedziałem. Spróbował ponownie, a potem jeszcze raz, z podobnie żałosnym skutkiem, ale przy każdym strzale zmniejszał dzielący nas w przestrzeni wirtualnej dystans – o krok, o dwa. Z mojej nowej perspektywy – widzenie wewnętrzne pozwala spojrzeć na świat bez emocji, z dystansem – jego zamiary były oczywiste. Jak zwykle chciał złamać reguły: próbował
odwrócić moją uwagę topornymi pociskami mocy, żeby się zbliżyć, zaszarżować i mnie powalić. Otworzyłem Powłokę i szarpnąłem. Hari czerpał z Przepływu, zmieniał bieg jego nurtu i wykorzystywał go dla własnych celów. Ja tworzyłem nowe nurty w Przepływie: świetliste kratownice mocy wirowały w powietrzu i wpadały w moją Powłokę, zasysane jak w leju trąby powietrznej. Cały Przepływ w zasięgu wzroku koncentrował się wokół mnie. Moja skóra śpiewała jego siłą. Kiedy Hari na mnie skoczył, dałem mu popalić. Przepływ nie wchodzi w bezpośrednią interakcję ze światem fizycznym, dopóki nie zostanie ukształtowany w umyśle czarownika. W swoim podstawowym stanie oddziałuje tylko na Powłoki; zmienia postać matryc energii otulających obiekty materialne, zwłaszcza te żywe. Surowym Przepływem można co najwyżej przyprawić kogoś o bolesny skurcz. Ja załatwiłem Hariemu siedem skurczów naraz. W pół skoku jego ręce, nogi, pierś, brzuch i plecy spięły się konwulsyjnie. Zacharczał i runął na ziemię przede mną. Odsunąłem się na bezpieczną odległość, zanim odpuściłem mu i pozwoliłem wstać. – To było prościutkie – powiedziałem. – Jestem lepszym szermierzem niż ty czarodziejem. Pierwsza sprawa: jeżeli chcesz coś w tej materii osiągnąć, musisz poszerzyć zasięg. W tej chwili twoja Powłoka kończy się tam, gdzie twoje ciało, a w rzeczywistości może mieć dowolny kształt i wielkość, jeśli tylko zdołasz ją poprawnie zwizualizować. Na początek spróbuj zaczerpnąć mocy z Przepływu bez użycia rąk. Kukła Hariego dalej siedziała w miękkiej wirtualnej trawie, obejmując kolana rękoma. Spojrzał na mnie, a ja znów pożałowałem, że nijaka twarz kukły skrywa jego prawdziwą mimikę. – Było miło, Kris. Pozwoliłem ci się zabawić, dałeś mi w kość, ale na mnie już czas. Wstał i uniósł ręce do głowy, szukając wyłącznika. – Pozwoliłeś mi? – zadrwiłem. – Tak jakbyś miał coś do gadania. – Fakt – przytaknął znużonym tonem. – Jestem w tym kiepski, ale kiedyś będę lepszy. – Na pewno. Kurczę, Hari, z moją pomocą możesz być geniuszem! Znieruchomiał. Odwrócił głowę w moją stronę, ale długo, bardzo długo, nie ruszał się ani nie odzywał. Zacząłem się pocić w skafandrze. Nie miałem pojęcia, o czym myśli. – Masz mnie za idiotę, prawda? – zapytał w końcu. Poruszyłem ustami, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. – Hari, ja... – wykrztusiłem po chwili. – Myślisz, że ponieważ ty jesteś Biznesmenem, a ja Robotnikiem, możesz mną manipulować i pomiatać, a ja się nie zorientuję. Nagle ucieszyłem się, że prawdziwe, materialne ciało Hariego spoczywa dwa boksy ode mnie.
– To nie tak... – Daj sobie spokój. Dość się już nałykałem tych twoich pierdoł. – Jego kukła podeszła do mojej. – Nie przeszkadza mi to, że uważasz się za bystrzejszego ode mnie. To nawet może być prawda. To na pewno jest prawda, pomyślałem. – Martwi mnie co innego – ciągnął. – Uważasz się za mądrzejszego tylko dlatego, że pochodzisz z wyższej kasty. Tak jakbym był ostatnim durniem, bo gdybym miał odrobinę oleju w głowie, wiedziałbym, że trzeba się urodzić w lepszej rodzinie. – Widzę, że dla ciebie wszystko sprowadza się do kast – skontrowałem. W konfrontacji z Harim nie można było się bronić, bo wtedy budził się w nim instynkt zabójcy, jak u psa strażniczego, który wyczuwa strach u intruza. – To twoja odpowiedź na wszystko? – Ja nie szukam żadnych odpowiedzi. – Odwrócił się, jakby zamierzał odejść. – Nie interesuje mnie, dlaczego od tygodnia stale mi nadskakujesz. Może to jakiś projekt naukowy pod hasłem „nadkastowy liberał zaprzyjaźnia się z robociarskim śmieciem”, może eksperyment antropologiczny, a może po prostu nabrałeś ochoty na mój tyłek. Nie obchodzi mnie to. Ale widzę, że próbujesz mnie wydymać, i mam tego dość. A najbardziej drażni mnie twoje przekonanie, że ujdzie ci to płazem. – Coś ci powiem... Odgrywanie twardziela-ulicznika też ma swoje granice. – No i co? – Co cię tu jeszcze trzyma? Nawet najbardziej zajebista ostatnia kwestia brzmi słabo, jeśli naprawdę nie zejdziesz ze sceny. – Fakt. Sięgnął do wyłącznika w rękawie, ale ja tylko na to czekałem: kończąc wypowiedź, wziąłem głęboki, kontrolowany wdech, przeszedłem w widzenie wewnętrzne i przyprawiłem go o taki skurcz, że zemdlałby od niego nawet koń. Hari stęknął. – Jeszcze nie pozwoliłem ci odejść – powiedziałem. Opuścił rękę i utkwił we mnie puste spojrzenie manekina. Bez trudu mogłem sobie wyobrazić morderczy błysk, jakim w tej chwili musiały pałać jego czarne oczy. – Nie wskakuj do tego szamba, Hansen. Za słabo pływasz. – Daruj sobie, nie jestem Ballingerem. Nie musisz mnie zastraszać, żeby udowodnić swoją męskość. – Nie udawaj, że rozumiesz. – Powiem ci, co rozumiem. Rozumiem, że nie masz szans na egzaminie. Pojmujesz? Oblejesz. Nigdy nie zobaczysz Nadświata. Nigdy nie zostaniesz Aktorem. Do końca życia będziesz przerzucał gnój. I zawsze będziesz się musiał podlizywać nadkastowym... A dla ciebie każdy jest nadkastowy, Hari. Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Wiedział – a na pewno domyślał się – że mam
rację, i nie potrafił stawić jej czoła. – A ty co się tak tym przejąłeś? Co cię obchodzi moje życie? – Nic, wali mnie równo. Ale zależy mi na tym, żeby samemu dostać się do Nadświata, kapujesz? Tak, jesteś moim projektem naukowym. Chandra mi cię przydzielił, osobiście. I zapowiedział, że jeżeli ty nie zdasz, ja nie zostanę nawet dopuszczony do egzaminów. – No to masz problem – podsumował Hari i pstryknął wyłącznikiem, nim zdążyłem zareagować. Jego kukła zniknęła i zostałem sam w wirtualnym świecie, wpatrując się w pustkę ziejącą w miejscu, w którym przed chwilą lokowałem wszystkie swoje nadzieje.
9 Niewiele pamiętam z tamtej nocy. Gdzieś w głębi mózgu telepią mi się mętne wizje przebudzenia z Nadświatowych snów na jawie; widzę siebie, jak siedzę przy biurku w dormitorium, włóczę się bez celu po ciemnym kampusie albo przedzieram przez zarośla, które w blasku księżyca nabierają trupiej barwy. Nie potrafiłem ogarnąć tego, co się wydarzyło, nie docierało to do mnie. Jeśli nie koncentrowałem się na powtarzaniu sobie, że moje życie właśnie się skończyło, nie potrafiłem w to uwierzyć. Nie pojmowałem, że tym razem naprawdę spieprzyłem sprawę koncertowo, że jakaś fundamentalna niedoskonałość mojej natury postawiła na mojej drodze mur, o który roztrzaskałem sobie głowę. Tyle czasu poświęcałem snuciu wizji życia w Nadświecie, że teraz mój umysł przywoływał je automatycznie – nie bacząc na to, że fakty są bezlitosne: nigdy nie ujrzę tego nieba, nie odetchnę tym powietrzem, nie poczuję prawdziwej burzy magji w żyłach i na zawsze skazany będę tylko na jej mizerną, bladą replikę w wykonaniu komputera AW. A kiedy wszystko sobie przypominałem, kiedy wmuszałem w siebie tę wiedzę, pokonując opór zamulonego, zbuntowanego umysłu, musiałem brnąć przez wszystkie warstwy szlamu po kolei: przeklinałem Chandrę, Hariego, mojego ojca, Konserwatorium, Studio, aż w końcu dogrzebywałem się do prawdy. To była moja wina. To robi piorunujące wrażenie, kiedy człowiek przeżył te mniej więcej dwadzieścia lat i pierwszy raz w życiu napotyka ścianę, na którą nie może się wspiąć. Miałem pewne przywileje (kastowe i genetyczne), pieniądze, status, urodę, głowę na karku, wysportowane ciało i do tej pory zawsze udawało mi się zdobywać to, co chciałem: najlepsze noty, dziewczyny, kumpli... Wszystko. Dopóki nie natrafiłem na tę jedną jedyną rzecz, bez której nie potrafiłem żyć.
Wybrałem sobie beznadziejny moment na pierwszą życiową porażkę. W przypadku Hariego popełniłem fatalny błąd, ale najgorsze w tym wszystkim było to, że ciągle nie wiedziałem, co powinienem był zrobić inaczej. To znaczy – pomysłów i planów przewalały mi się przez głowę setki, jeśli nie tysiące, przyciąganych z międzygwiezdnych otchłani bezgłośnym wirem chłodnego egejskiego powietrza – trzeba było zrobić to, spróbować tamtego, czemu nie wpadłem na to...? W końcu wstało słońce, a ja nie zmrużyłem oka. Wstąpiłem na chwilę do swojego pokoju, przełknąłem na sucho dwie pastylki z kofeiną i powlokłem się na zajęcia, gdzie zamierzałem spędzić następne godziny i dni na udawaniu, że moje życie wcale nie jest skończone. Przynajmniej nie czułem się senny. Nie zasnąłbym nawet gdyby ktoś ogłuszył mnie kamieniem. W któryś z tych pozlepianych beznadzieją kolejnych dni Chandra znów wezwał mnie do siebie. Nie pamiętam, co powiedział i co mu odpowiedziałem. Wydaje mi się, że blefowałem na całego. Słysząc głos ojca, który szeptał mi do ucha na przemian dobre rady i pogardliwe uwagi, kpiłem w żywe oczy z mojego kata. Nie okazuj słabości podkastowym, myślałem. Pieprzyć Chandrę. Gdyby miał trochę oleju w głowie, wiedziałby, że trzeba się urodzić w lepszej rodzinie. Echo tych słów wciąż dudniło mi pod czaszką. A na domiar złego musiałem żyć ze świadomością, że Hari mną gardzi. W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób bolało mnie to mocniej niż wszystkie inne moje zmartwienia razem wzięte. Jego surowa ocena nie dawała mi spokoju, jak wygłodniały pies, który nie odpuści ogryzionej kości. Może dlatego, że przywykłem do podziwu ze strony równych sobie i szacunku ze strony tych, którzy zajmowali niższe szczeble kastowej drabiny. Może byłem wstrząśnięty bezczelnością zwyczajnego bandziora, który śmiał mnie oceniać. A może miałem wrażenie, że jest bardziej prawdziwy ode mnie. Jego rodowód Robotnika i życie na ulicy w jakiś mistyczny sposób otworzyły przed nim poziom egzystencji, jaki ja mogłem tylko oglądać z zewnątrz jak przez brudną, osmoloną szybę. Miał rację: nigdy nie zrozumiem, nie tak naprawdę. I wcale nie byłem już przekonany, czybym chciał. Byłem za to absolutnie pewien, że na jego szacunku zależy mi bardziej niż na czymkolwiek innym w całym moim życiu – może poza biletem do Nadświata. W takich oparach użalania się nad sobą i pogardy do samego siebie upłynęło mi kilka następnych dni. Obsesyjnie sprawdzałem przychodzące wiadomości, wyczekując jakiegokolwiek znaku świadczącego o tym, że Hari odpuścił. Niestety, odbierałem tylko natarczywe marudzenie kolejnych dziewczyn, skarżących się, że się nie odzywam. Sam nie próbowałem się z nim skontaktować ani spotkać po zajęciach – to już by było zbyt żałosne, nawet dla mnie. W końcu jednak pewnego ranka obudziłem się i poczułem cień dawnej determinacji. Nie tracąc czasu na śniadanie i prysznic, przetruchtałem przez kampus prosto do sali
gimnastycznej, na wpół świadomie zastanawiając się nad tym, czy go tam zastanę. Nie miałem pojęcia, co mu powiem; zamierzałem chyba paść na kolana i liczyć na to, że moja żałosna, pozbawiona wyrazu pooperacyjna maska zmiękczy mechaniczne robotnicze serce. Głupio zrobiłem. Gdyby nie zamęt w głowie, na kilometr nie zbliżyłbym się do sali gimnastycznej przed południem, kiedy spotykają się w niej neandertale, żeby poprężyć muskuły i poobwąchiwać sobie nawzajem zadki. Hariego, oczywiście, nie zastałem. Był za mądry, zbyt doświadczony, żeby dać się złapać jak młody królik, którego osaczyła sfora wilków. Wszedłem spokojnie do siłowni, jakbym był u siebie – ale dopiero kiedy napotkałem wzrok Ballingera, który wpatrywał się we mnie jak niedźwiedź, małymi, przekrwionymi ślepiami, zrozumiałem, że jestem skończonym durniem. Po czym popełniłem drugi błąd tego dnia: okręciłem się na pięcie i postanowiłem wyjść z siłowni jak gdyby nigdy nic, emanując spokojem i pewnością siebie. Krew łomotała mi w uszach, ale nie zamierzałem okazywać strachu wobec tych przepakowanych półmózgów. Hari i teraz zachowałby się lepiej: domyśliłby się, że szykują się kłopoty, czmychnął z siłowni jak poparzony kot i uciekł. Przeszedłem pod żłobkowanym łukiem, wyszedłem na korytarz i zaczynałem już gratulować sobie cudownego ocalenia, kiedy olbrzymie łapsko chwyciło mnie garścią za włosy i wyrżnęło mną o ścianę. Korytarz zawirował wokół mnie, szare plamy zaczęły mi latać przed oczami, a Ballinger stanął nade mną, olbrzymi jak dinozaur i niewyobrażalnie silny. Pół twarzy wciąż miał opuchnięte i fioletowo-żółte po kopniaku Hariego. W jego oczach nie było nic ludzkiego. Oparłem się plecami o ścianę, nie mogąc złapać tchu. Twarz Ballingera rozpękła się w grymasie, który u niego uchodził zapewne za uśmiech. – Patrzcie państwo, czy to nie Kris Hansen? – Jego głos ociekał udawanym podziwem. – Miło mi cię poznać, pedrylku. I uderzył mnie, tak od niechcenia, trochę po ojcowsku, żeby nawiązać lepszy kontakt: otwartą dłonią trafił mnie z boku w szyję. Poleciałem na podłogę, przejechałem po niej kawałek, a potem zwinąłem się w kłębek i leżałem nieruchomo, bez tchu, zapatrzony w kaskady gwiazd pod powiekami. – Liście spadają... – mówił dalej Ballinger. – Pewnie wydało ci się to cholernie zabawne, co? Bo mnie tak. Kurczę, do tej pory się z tego śmieję. Chwycił mnie za przód kurtki, uniósł, przycisnął do ściany i oparł się na mnie z taką siłą, że nie mogłem zaczerpnąć tchu. Drugą ręką złapał mnie pod brodę i zaczął zadzierać mi głowę do góry i do tyłu. Kołnierzyk wpijał mi się w kark, a kurtka niczym jarzmo ściągała ramiona w dół. Próbowałem odepchnąć jego rękę, która w dotyku przypominała kamień. Tłukłem go po twarzy, ale niewiele mogłem wskórać bez porządnego zamachu, używając tylko żałosnej siły moich wątłych ramion. Cały czas myślałem o lekcjach walki wręcz u
Tallmana, treningach z Harim, swoim intelekcie, poczuciu humoru, renomie najlepszego ucznia Kolegium Magji w dziejach Konserwatorium, o tym, czym byłem i czym miałem się stać... A w tej chwili wszystko zależało od odporności moich ścięgien na rozciąganie. W całym wszechświecie nie było ważniejszej rzeczy niż to, czy moja szyja okaże się mocniejsza niż łapy Ballingera – a ja wiedziałem, że nie ma na to szans. Słyszałem już, jak coś mi trzeszczy i zgrzyta w karku. Napinające się druty bólu sięgały aż do palców stóp. W dodatku pomyliłem się co do jego oczu: nie miały w sobie nic niedźwiedziego. Teraz, z bliska, widziałem w nich tylko bezosobowy głód, abstrakcyjną i beznamiętną żądzę krwi. Ten sam głód widziałem w oczach Chandry. Tu nie chodziło o mnie, tylko o niego. Zamierzał mnie zabić dla zasady. Chciał w ten sposób udowodnić coś Hariemu i sobie. Zrobiłem fatalne głupstwo, popełniłem bezmyślny, tragiczny w skutkach błąd. Kiedy przyczaiłem się na czworakach za jego plecami, wplątałem się w układ, którego nie rozumiałem. I teraz miałem za to umrzeć. Nie mogłem nawet błagać o litość, bo napierająca od dołu na szczękę dłoń uniemożliwiała mi otwarcie ust. Dusiłem się. I wtedy nagle w jakiś cudowny sposób nacisk osłabł i znów mogłem zaczerpnąć tchu. Ballinger mnie puścił, ja zaś zatoczyłem się pod własnym ciężarem. Musiało upłynąć dobre kilka sekund, zanim zrozumiałem, co się właściwie stało. Otaczali nas ludzie – grupa uczniów i jakiś nauczyciel, chyba Tallman; Ballinger śmiał się i żartował z nimi, udając, że tylko się wygłupialiśmy. Nauczyciel z podopiecznymi wyszli zza zakrętu korytarza w samą porę, żeby uratować mi życie. Ktoś zapytał, czy dobrze się czuję. – Nic mi nie jest – wykrztusiłem. – Ballinger ma po prostu za dużo pary w łapach. Oczywiście mogłem złożyć na niego skargę, ale na korytarzach jest mniej kamer niż w dormitoriach, a my znaleźliśmy się w ślepej plamce systemu monitoringu. Największą karą dla Ballingera byłoby pewnie upomnienie i parę dni dodatkowych treningów. Tłumek minął nas, kierując się do sali gimnastycznej. Ballinger pochylił się nade mną. – Znajdę cię, Hansen – zapowiedział, zniżając głos. – Nikt nie będzie mnie dymał tak jak ty próbowałeś, rozumiesz? I powiedz temu pedrylowi Michaelsonowi, że jego też znajdę. A wtedy obu wam pokażę, cioty zasrane, jak się załatwia takie sprawy u nas, w Kolegium Walki. Jego słowa podsunęły mi pewien pomysł. Pojawił się nagle, znikąd, jak świetliste rozdarcie w chmurze burzowej, jak promień słońca, który trafił mnie prosto w mózg. Czemu by nie? – pomyślałem. – Dobra, powiem mu – odparłem, szczerząc zęby pod maską. Fala adrenaliny zepchnęła strach w cień. – Powiem, że koniecznie chcesz mu possać pałę. Wykorzystując te pół sekundy, kiedy moje słowa przeciekały przez dwanaście warstw litej kości, żeby dotrzeć do mózgu wielkości orzeszka, kopnąłem go w jądra.
Oczy wyszły mu z orbit, z otwartych ust dobył się zdławiony syk. Zgiął się wpół i wyciągnął po mnie rękę, ja zaś zanurkowałem pod nią i puściłem się biegiem. Mógł mnie próbować gonić, ale ja jestem szybki, a on był obolały. Nie miał szans. Usłyszałem za to wyraźnie szyderczy śmiech jego kumpli z Walki. Jestem pewien, że i Ballinger – mimo bólu – słyszał go doskonale.
10 Nie popełniłem kolejnego błędu: Ballinger mógł być wielki i silny, ale nie próbowałem na tej podstawie wnioskować, że jest także głupi. Nie wiedziałem, czy wśród swoich jest lubiany i popularny – ale założyłem, że tak właśnie jest i że każdy byczek z Kolegium Walki, który zobaczy mnie na kampusie, natychmiast mu o tym doniesie. W tamtym semestrze tylko piątka uczniów w całym Konserwatorium przechodziła cykl operacji uelfiających, nie miałem więc co liczyć na to, że ukryję się w jakimś przebraniu. Przez prawie tydzień bardzo uważałem na to, gdzie i kiedy chodzę: zrezygnowałem z niektórych zajęć, inne przeciągałem bardziej niż musiałem, celowo myliłem trop i – na ile to możliwe – trzymałem się blisko tłumów. Nie popełniłem również innego błędu: nie próbowałem przemówić Ballingerowi do rozumu, tłumaczyć mu, że przesadza i wyolbrzymia zwykły szczeniacki kawał. Zdawałem sobie sprawę, że kiedy znów mnie dorwie, zabije mnie i żadne argumenty logiczne ani groźba konsekwencji tego nie zmienią. Poza tym wcale nie uważałem, że przesadza. Hari i ja podważyliśmy jego męskość, a dla takiego dzieciaka z kasty Robotników jak Ballinger męskość była wszystkim. Będzie jej bronił do śmierci. Nawet gdyby miała to być jego śmierć. Nie musiałem się zastanawiać, skąd to wiem – nie miałem wątpliwości, że zaczynam rozumować jak Hari. Przez cały ten tydzień codziennie nagrywałem Hariemu wiadomości, ale skutecznie mnie unikał. Kilka razy udało mi się go wypatrzyć w kampusie, ale zawsze wtedy skręcał gdzieś i szedł w takie miejsca, gdzie bałem się pójść za nim – miejsca puste i odludne, takie jak smagane wiatrem urwisko nad plażą. Mimo to jakoś musiałem się z nim skontaktować; musiałem zapędzić go w kozi róg i przekonać, żeby mnie wysłuchał. Rano, przed jego pierwszym seminarium z aktorstwa wirtualnego, zaczaiłem się na niego przed wejściem do sali symulatora. Przyszedł. Przyszedł w większej grupie uczniów, ale – jak zwykle – wyróżniał się w niej ponurą, mroczną powierzchownością. Zatrzymał się, widząc mnie na korytarzu, lecz wiedziałem, że prędzej odgryzie sobie rękę niż zrezygnuje z tych zajęć. Pokręcił z niesmakiem głową i ruszył w moją stronę.
Nauczyłem się jego mowy ciała wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że zamierza wyminąć mnie bez słowa, licząc na to, że rozdzieli nas płynący korytarzem strumień uczniów. Wyszedłem mu naprzeciw i zatrzymałem go, opierając mu wyprostowaną rękę na piersi. Spiorunował moją dłoń wzrokiem, jakby się spodziewał, że od tego uschnie, a potem spojrzał mi w oczy. – Nie radzę ci mnie dotykać, Hansen. – Mam dla ciebie nowinę, Hari – odparłem, siląc się na podobny ton. – Pierdolę twoje nowiny. Zabierz rękę, bo ci ją złamię. Ostatni uczniowie zniknęli w sali AW. Zostaliśmy na korytarzu sami. – Hari, posłuchaj mnie przez chwilę, dobrze? – To ty nie słu... Pacnąłem go prosto w usta – płynny, solidny prawy hak otwartą dłonią, nie za mocny, ale pociągnięty z biodra, z impetem, tak jak uczył Tallman. Zatoczył się na drugą stronę korytarza i wpadł na ścianę. Wyszczerzył zęby. – Masz pojęcie, jak bardzo jesteś już martwy? Tekst był niezły, ale wiedziałem, że to tylko gra. Gdyby było inaczej, w ogóle byśmy nie rozmawiali. – Chcesz mnie zabić? – Wzruszyłem ramionami. – Ustaw się w kolejce. – Słyszałem o Ballingerze. – Splunął na podłogę i skrzywił się, widząc różowy odcień śliny. – Pieprzenie o wrogu mojego wroga do mnie nie przemawia, więc odpuść sobie. Głupio zrobiłeś. – Wcale nie. To było dotychczas moje najmądrzejsze posunięcie, tak mądre, że dzięki niemu obaj ukończymy Konserwatorium z wyróżnieniem i śmigniemy prosto do Nadświata. – Rewelka. A teraz lecę, bo się spóźnię. – Nie możesz się spóźnić. Hammet wywoła cię na pierwszą symulację solo. Tym zwróciłem jego uwagę. Zmrużył oczy. – Pieprzysz. Uśmiechnąłem się tylko, a on podszedł bliżej. – Skąd to wiesz? – Bo mu za to zapłaciłem. – Parsknąłem śmiechem, widząc jego zbaraniałą minę. – Po co komu pieniądze, jeśli nie może ich wydawać na co chce? Zrobił kolejny krok. Zaleciało od niego kawą. Oczy błysnęły mu jak ostrze noża. – Dlaczego? – Mam pomysł, jak rozwiązać nasz problem. Zza drzwi za plecami dobiegał stłumiony głos Hammeta, który właśnie startował ze swoim klasycznym Wykładem o Ryzyku: – Jako Aktorzy będziecie mieli precyzyjnie określoną rolę do odegrania, bez względu na
to, czy wymachujecie mieczem, miotacie gromy, walczycie w turniejach czy uzdrawiacie chorych. Ta rola jest prosta: waszym zadaniem w społeczeństwie jest ryzykować życie w interesujący sposób. Hari również go słyszał i ze słabo maskowaną tęsknotą spojrzał ponad moim ramieniem na drzwi. Nie musiałem robić na niego przebitki, żeby wiedzieć, o czym myśli: zastanawiał się, czy będzie miał szansę odegrać tę rolę. – Dobra – mruknął bez entuzjazmu. – Zamieniam się w słuch. – W tej chwili nie ma czasu na wyjaśnienia. Kiedy Hammet cię wywoła, wyśle cię na Nabrzeże. Znam tę symulację, będzie ciężko, ale nie używaj magji. Na jego twarzy nie odmalował się nawet cień zaskoczenia, nawet ślad wątpliwości. Wpatrywał się we mnie z nadludzkim skupieniem. – Dlaczego? – Bo nie jesteś w tym dostatecznie dobry, Hari. Hammet zrobi z ciebie pośmiewisko. To sadysta. Upokarzanie uczniów jest jego jedyną rozrywką. – Ale bez magji... – Zaufaj mi i po prostu jej nie używaj, dobrze? Wszyscy się jej spodziewają, a z ciebie taki taumaturg jak z koziej dupy trąba. Trzymaj się tego, co umiesz. Taksowałem go wzrokiem, nie wiedząc, czy trafiłem mu do przekonania, ale jego twarz była kompletnie nieprzenikniona, jak z kamienia. Pokręciłem głową. – Idź już, Hammet zaraz cię wyczyta. – Kris... – Nie ma czasu. Jeśli będziesz chciał o tym pogadać, na lunchu znajdziesz mnie przy tym samym stoliku co zawsze.
11 Usiadłem w głębi audytorium, za plecami innych uczniów i obserwowałem Hariego na trzech z czterech ogromnych monitorów ponad klawiaturami stanowiska instruktorskiego. Kamery pokazywały go z góry, z przodu i z tyłu. Na czwartym ekranie wyświetlał się obraz widziany z PW Hariego. Dość pewnie poruszał się po Nabrzeżu. Podobnie jak inni uczniowie, w poprzednim tygodniu miał dwie symulacje na sucho, żeby przyzwyczaić się do skafandra sprzężeniowego i symulowanego Przepływu. Na ekranie był przedstawiony jako kukła z pozbawioną mimiki twarzą, taka sama jak manekin, z którym spotkałem się na Łące, ubrana w luźną, nijaką tunikę i spodnie. Podobnie jak Łąka, Nabrzeże było standardowym środowiskiem symulacyjnym, wzorowanym na przystani w Teranie, na zachodnim wybrzeżu Cesarstwa Ahkhańskiego.
Labirynt drewnianych sklepików, tawern i burdeli wypełniał dawne szerokie aleje biegnące między ogromnymi kamiennymi magazynami. Na ulicach roiło się od ludzi najróżniejszych ras, nie brakowało również innych, nie-ludzkich mieszkańców Nadświata, ale wszyscy oni mieli tylko tworzyć klimat. Interakcja była możliwa wyłącznie z ekipą Hammeta, czyli pięciorgiem emerytowanych Aktorów, którzy – również przebrani w skafandry sprzężeniowe – zajęli miejsca w sąsiednich boksach AW. Mieli odgrywać inne ważne role w tym spotkaniu. Pierwsza symulacja na Nabrzeżu ma prościutką fabułę. Spacerujący ulicami uczeń słyszy nagle kobiecy krzyk dobiegający z pobliskiego zaułka. Kiedy się nim zainteresuje – a zainteresować się musi, ponieważ unikanie konfrontacji nie jest dobrą metodą zaliczenia AW – zobaczy mężczyznę, który grubym kijem okłada kobietę. Ma do dyspozycji trzy zaklęcia dla początkujących: Małą Tarczę, dosyć mocną Telekinezę oraz, oczywiście, pocisk z surowego Przepływu, którego może użyć każdy. Większość uczniów (do których i ja się zaliczałem) unosi się honorem, każe napastnikowi zostawić ofiarę w spokoju, a gdy ten odmówi, próbuje mu przeszkodzić za pomocą magji – albo chroniąc kobietę Tarczą, albo atakując go TK lub pociskiem. I wtedy właśnie przeciętny uczeń dostaje lanie, bo napastnik nie jest sam. Jest ich łącznie czterech: jeden czai się za plecami ucznia, a dwóch czyha na dachach parterowych domów po obu stronach uliczki. Gdy tylko uczeń przywoła wewnętrzne widzenie, jednocześnie rzucają się na niego. Nie chciałbym być źle zrozumiany – można z nimi walczyć. Okolica jest nawet tak zaaranżowana, żeby zaradny uczeń mógł znaleźć jakąś improwizowaną broń: skorupę dzbana, ułamaną sztachetę, luźny brukowiec wielkości pięści, którym można cisnąć za pomocą TK. Są też ze dwa zakamarki, w których można się schować i osłonić Tarczą. Ale w końcu bandyci i tak go dopadną. Nawet gdyby zdołał pokonać całą czwórkę (co, o ile mi wiadomo, nikomu poza mną się nie udało), do akcji wkroczy rzekomo pokrzywdzona kobieta i znienacka wbije mu nóż w plecy. Właśnie w ten sposób ja przegrałem. Mam wrażenie, że celem ćwiczenia jest upokorzenie uczestnika symulacji i pokazanie wszystkim obserwującym ją uczniom, że w widzeniu wewnętrznym są bezbronni jak małe kocięta. Tej walki nie można wygrać, a Hammet tłumaczy potem jak przegrać ją w możliwie najbardziej interesujący i atrakcyjny sposób. Pierwszą wskazówką, że spotkanie na Nabrzeżu może nie przebiegać dokładnie zgodnie z planem, były słowa Hariego, kiedy, wyjrzawszy zza węgła, zobaczył mężczyznę okładającego kijem kobietę. Jego twarz – twarz manekina – niczego oczywiście nie wyrażała, ale szyderczy ton był dobrze słyszalny w głośnikach audytorium: – Jakie to oryginalne... – prychnął. – Nie wysilili się. Pokręcił głową i przesunął stopy, przenosząc ciężar ciała. Przestraszyłem się, że szuka solidnego oparcia przed wejściem w widzenie wewnętrzne, i serce przestało mi bić, ale Hari miał zupełnie inny pomysł. Szurając nogami, namacał jeden z luźnych brukowców. Schylił się
i wziął go do ręki. W tym momencie przeciętny uczeń wychodzi na środek uliczki i wygłasza jakąś kretyńską odmianę nieśmiertelnego „Przestań, łotrze! Rozkazuję ci, puść tę niewiastę!”. Hari jednak po prostu stał i patrzył, ważąc kamień w dłoni. Hammet włączył mikrofon. – Co ty wyrabiasz, Michaelson? – Interweniuję – wycedził przez zęby Hari. – To chyba dobrze, nie? – No to bierz się do roboty. – Robi się. Zrobił krok do przodu, cisnął kamieniem i w tej samej chwili zawołał: – Hej, frajerze! Mężczyzna z kijem uniósł głowę i dostał półkilowym kawałkiem bruku prosto w zęby. Impet uderzenia poderwał go w powietrze i powalił na ziemię. Padł jak ścięty ciosem bejsbolowego kija. Wszystkim uczniom w audytorium zaparło dech w piersi jak urażonej Uprzywilejowanej. – No to zainterweniowałem – powiedział Hari znudzonym głosem. – Co dalej? Rozległy się pierwsze chichoty. Hammet warknął coś niezrozumiale i dwaj napastnicy z dachów skoczyli Hariemu na głowę, jakby chcieli na nim wylądować. On jednak musiał się tego spodziewać, bo pierwszego z nich podciął jeszcze w locie. Nieszczęśnik przekoziołkował i upadł na głowę. Chrupnął kark. Drugi przeturlał się, zamortyzował upadek i zamierzał zerwać się na nogi z nożem w ręce, ale Hari pobiegł dalej, do ściany domu, przy której ktoś ustawił stertę drewna. Zanim intruz na dobre pozbierał się z ziemi, zobaczył już tylko kawał kantówki, którym oberwał w głowę. Zdążył się jeszcze zasłonić rękami, ale cios powalił go na kolana, a ułamek sekundy później Hari kopnął go w twarz. Zanim zjawił się czwarty aktor z mieczem w garści, Hari miał z głowy trzech jego kumpli i stanął naprzeciw niego z kantówką, trzymaną oburącz jak półtoraręczny miecz. Napastnik się zawahał. Na ekranie PW Hariego było widać wyraźnie, jak przeciwnik spogląda ponad jego ramieniem; kamera umieszczona z przodu pokazała ratowaną kobietę, która z nożem rzucała się właśnie na Hariego. Ale i to zdołał jakimś cudem przewidzieć. Z niewiarygodnym, niemal nadnaturalnym spokojem zrobił krok w bok i uderzył ją kantówką w pierś. Stanęła jak wrośnięta w ziemię, a on, wykorzystując jej zaskoczenie i bezruch, wypuścił kantówkę z rąk, wyjął nóż ze zwiotczałej dłoni i zasłonił się kobietą jak tarczą. Przyłożył ostrze do jej gardła. – Rzuć miecz, bo ją zabiję – wychrypiał. Nie wiem, czy aktor mu uwierzył. Ja na pewno. W audytorium zapanowała cisza, którą przerwały nieśmiałe oklaski i – chwilę później –
bezużyteczne okrzyki ostrzegawcze, gdy mężczyzna powalony brukowcem wstał z ziemi, zakradł się do Hariego od tyłu i wyrżnął go pałką w głowę. Jednakże nawet wtedy Hari nie poddał się od razu. Na wpół ogłuszony zdążył jeszcze poderżnąć kobiecie gardło i stanąć naprzeciw nowego wroga – tyle że przez ten czas ocknęli się pozostali dwaj: ten kopnięty w twarz i ten ze złamanym karkiem. Otoczyli go i ruszyli na niego bez słowa, uzbrojeni w pałki i noże. Walczył z rozpaczliwą zaciekłością, ale wszystkim naraz nie mógł dać rady. Spuścili mu potworny łomot. Skafandry sprzężeniowe są wyposażone w masę zabezpieczeń; mogą co najwyżej spowodować niewielką opuchliznę, wywołać siniaka, może nabić guza. Sam symulator powinien zaś odciąć skafander od sieci, kiedy jego użytkownik otrzyma cios, który mógłby skończyć się dla niego śmiercią lub kalectwem. Siedzący przy klawiaturach Hammet zmienił parametry spotkania i wskrzesił wyeliminowanych przeciwników, w tym także kobietę z poderżniętym gardłem. Pastwili się nad Harim dłużej niż musieli, rzucając nim z jednej strony uliczki na drugą i z powrotem. Maltretowali go, a on nawet nie jęknął. Kiedy jego kukła legła w końcu nieruchoma i zakrwawiona na bruku, Hammet zakończył symulację, wstał i włączył mikrofon. – Michaelson? Zechcesz mi powiedzieć, co to miało być? Odpowiedź Hariego była lekko stłumiona, zapewne z powodu symulowanej przez skafander utraty przytomności, ale zabrzmiała w przybliżeniu jak „Oszust pieprzony...”. Odpowiedział mu cichy szmer aprobaty ze strony zebranych w audytorium dzieciaków. – Co to za cwaniaczenie, Michaelson? Dlaczego nie użyłeś magji? – A po co? – zadrwił bez ogródek Hari. – Po to, że to właśnie powinieneś zrobić. Jesteś taumaturgiem, tak czy nie? – Jestem Aktorem i mam ryzykować życie w interesujący sposób. Tak czy nie? – Nie przedrzeźniaj mnie, ty Tymczasowy gnoju. Jak zamierzasz ukończyć Kolegium Magji Bitewnej, jeśli nie umiesz rzucić nawet jednego zasranego zaklęcia? Wstałem cicho ze swojego miejsca w głębi sali. Miałem przeczucie, że ta kłótnia przybierze paskudny obrót, a ja już zobaczyłem wszystko, co mnie interesowało. To się musi udać.
12 Siedziałem w jadalni sam. Dla bezpieczeństwa starałem się jak najwięcej czasu spędzać w miejscach publicznych, nauczyłem się więc przesiadywać przy posiłkach dłużej niż to było konieczne.
Często towarzyszyli mi koledzy. Moja popularność nie słabła i w Badziewiarce modne stało się jadanie przy moim stoliku. Nikt z nich nie rozumiał, co się naprawdę dzieje; uważali po prostu, że muszę być cholernie odważny, skoro tak się rozprawiłem z Ballingerem. Dowcipkowali, śmiali się i powtarzali: – Widziałeś? Te ćwoki z Walki wcale nie są takie twarde. No, jakkolwiek by na to patrzeć, większość to prymitywni Robotnicy. Hodowlane pustaki, umięśnione, ale puste w środku. Mogłem im powiedzieć, jakie twarde są ćwoki z Walki; mogłem wytłumaczyć tym potomkom europejskich rodów biznesmeńskich, ambitnym Pracownikom i świadomym swojej pozycji Handlowcom, że te robotnicze pustaki potrafią być przerażająco silne. Tylko po co? I tak by mi nie uwierzyli, nie tak naprawdę, a ja nie umiałem podzielić się z nimi olśnieniem, które spłynęło na mnie dzięki Hariemu. Pomyśleliby co najwyżej, że się wywyższam i dramatyzuję – tak samo jak ja myślałem wcześniej o Harim. Marzyłem o tym, żeby móc zamknąć każdego z tych mądrali w jednym pokoju z Ballingerem, na dziesięć minut. Jedno spojrzenie w oczy tego „pustaka”, górującego nad nimi jak chmura burzowa, zmieniłoby całe ich zasrane życie. W dniu debiutu Hariego w AW wszystkie te oślizłe larwy szybko ulotniły się po lunchu z jadalni i zostałem przy stole sam. Przeglądałem Kulturę pierwotnych Hardangera, ale ledwie widziałem litery na wyświetlaczu. Cały czas myślałem tylko o tym, czy Hari mnie znajdzie. Brnąłem właśnie przez trzeci z pięciu alternatywnych przekładów eposu heroicznego Dannellarii T’ffar, kiedy Hari stanął w progu. Dwa tygodnie wcześniej pewnie nawet nie przerwałbym lektury, udając opanowanie i nonszalancję, ale teraz nie miałem na to czasu ani cierpliwości. Zamknąłem wyświetlacz i czekałem, aż Hari podejdzie do mojego stolika. Miał dwa siniaki na twarzy, poruszał się powoli i ostrożnie. – No dobrze... – zagaił, zerkając na mnie z niemal zwierzęcą podejrzliwością. – Słucham. – Nie usiądziesz? – Wskazałem mu krzesło naprzeciwko. Chwilę trwało, zanim przetrawił moją propozycję, ale w końcu nieufnie usiadł. – Siedzę. A teraz mów, o co ci chodziło. Hammet mnie nienawidzi. Wzruszyłem ramionami. – Hammet nienawidzi wszystkich, nie przejmuj się nim. – Dostałem lanie. – Tylko dlatego, że podkręcił parametry symulacji. Całe audytorium to widziało, przed wieczorem wieść rozejdzie się po kampusie. Tego spotkania nikt nie wygrywa. Nikt. Nawet ja. Staniesz się żywą legendą Kolegium Magji Bitewnej, Hari. – Tak jak ty? Już się, kurna, cieszę. Może jeszcze mam ci dziękować? – Dzięki temu zrobisz karierę. Skończysz Konserwatorium z wyróżnieniem i przeniesiesz się do Nadświata. – Jak mam skończyć to pierdolone Konserwatorium, jeśli nie umiem rzucać czarów?
– Hari, Hari, Hari... – Pokręciłem głową z udawanym politowaniem. – Wszyscy w audytorium to zrozumieli, a ty jeden nie: nie potrzebujesz magji. Zostaw czary nadkastowym frajerom, takim jak ja, i przenieś się do Kolegium Walki. Trzeba mu przyznać, że potrafił być elastyczny: zamiast prychnąć lekceważąco, odchylił się na oparcie krzesła, spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek i intensywnie myślał. – Dostałeś już nagranie? – zapytałem. – Dzisiaj udowodniłeś, że możesz walczyć i zwyciężać nawet w obliczu przeważających sił wroga. To było pięcioro na jednego, Hari! A ty nie byłeś nawet uzbrojony. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Nikt w Konserwatorium nie widział. Pokręcił głową i posłał mi lodowate spojrzenie. Widziałem, jak próbuje sobie wmówić, że to niemożliwe. – To niczego nie dowodzi, Kris. Dlatego nazywają to symulacją. – Wiem. I Chandra nie będzie chciał o tym słyszeć – dopóki go nie zmusimy. – A jak zamierzasz to zrobić? Westchnąłem ciężko. Wyobraziłem sobie, że jestem w Nadświecie, wchodzę w wewnętrzne widzenie i podrzucam Sugestię do nieświadomego umysłu Hariego. Była to bardzo przyjemna wizja. Uśmiechnąłem się. – Problem sprowadza się do udowodnienia, że ty, Hari Michaelson, cherlawy Robotnik z Badziewiarki, potrafisz w świecie rzeczywistym stawić czoło wyszkolonemu wojownikowi, który jest od ciebie trzy razy większy. Jeden na jednego, bez żadnych zasad. Chciałem mówić dalej, ale wszedł mi w słowo: – Masz na myśli Ballingera. Pokiwałem głową. – Ty możesz się z nim szturchać i przepychać do woli, ale ja? – Rozłożyłem ręce. – Muszę załatwić sprawę Ballingera, nim on mnie zabije. Wymyśliłem, jak to zrobić, żeby wszyscy byli zadowoleni. – To znaczy? Powstrzymałem go, unosząc rękę. – Najpierw mi powiedz, co o tym myślisz. – O przenosinach do Kolegium Walki? Kurde, Kris, to się nie uda. Tam nawet dziewczyny są ode mnie dziesięć kilo cięższe. Dostałeś kiedyś w ryj od kogoś, kto waży... powiedzmy... dwa razy więcej niż ty? – Raz. – Skrzywiłem się. – Nie podobało mi się. Ale nie zmieniaj tematu. Zapomnij o tym, co wydaje ci się możliwe, a co nie. Chcesz tego czy nie? Wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem. Nie odpowiedział. Przysunąłem się do stolika. – Ja wiem – powiedziałem. – Wiem, dlaczego jesteś w Magji, dlaczego chcesz zostać Aktorem. W głębi duszy ty po prostu lubisz krzywdzić ludzi.
Nie zaprzeczył. Uśmiechnąłem się. – Na Ziemi grozi ci za to więzienie albo cyborgizacja. Ale jeśli będziesz to robił w Nadświecie, zostaniesz gwiazdą. Zmrużył oczy. – Zgadzam się, po Magji mogłeś liczyć na przerzut do Nadświata, ale to już skończone. Nie masz iskry bożej, Hari. Nie dasz rady. Zacisnął usta, spochmurniał. – A wiesz dlaczego? Dlaczego nigdy nie będziesz adeptem? Zrozumiałem to, kiedy się biliśmy na Łące. Chodzi o twoją Powłokę: kończy się na twoich pięściach, dalej nie sięga. A to dlatego, że, kiedy chcesz komuś przywalić, kiedy instynkt bierze w tobie górę, magja cię nie interesuje. Ty chcesz się bić. Wziął do rąk mój czytnik i zaczął się bawić pokrywą. Spuścił głowę. Poświata ekranu padała mu na twarz, kiedy otwierał i zamykał czytnik. – Dzisiaj w symulatorze, kiedy rzuciłeś tym kamieniem i tamci zaczęli cię po kolei atakować, nawet nie pomyślałeś o magji, prawda? To nie miało nic wspólnego z moją prośbą, po prostu nie przyszło ci do głowy, że mógłbyś rzucić czar. Zapomniałeś. Mam rację? – Nie – odparł półgłosem, nie podnosząc wzroku. Ledwie go usłyszałem. – Nie zapomniałem. Po prostu... – Po prostu co? Spojrzał mi w oczy. Jego twarz promieniała. Wpatrywał się we mnie w skupieniu, jak lew podkradający się do ofiary. – Za dobrze się bawiłem.
13 Wystarczyły mi trzy dni, żeby wszystko zaaranżować. Trzeciego dnia, po egzaminie połówkowym z zachodnich dialektów pierwotnych (to był mój pierwszy sprawdzian w tym dniu), zakradłem się do męskiej łazienki w gmachu Sztuk Językowych. Ballinger już na mnie czekał. Kibel w Językach jest całkiem niepozorny: cztery kabiny, sześć pisuarów, dwie umywalki, szafka na zapas środków higienicznych. Wybraliśmy go z Harim dlatego, że jest tam tylko jedna kamera, która obejmuje polem widzenia praktycznie całe wnętrze. Stałem nad pisuarem z suchym fiutem w garści i ciarki przechodziły mi po plecach: tak się bałem, że nie mogłem się wysikać. Kiedy przedstawiłem Hariemu swój plan, zmierzył mnie spojrzeniem, po którym poznałem, że udało mi się go zaskoczyć. – Taki jesteś pewny, że uda mi się załatwić Ballingera, że jesteś gotowy zaryzykować życie? – mruknął.
– Na to wygląda – odparłem, wtedy jeszcze całkiem beztrosko. – Liczę na to, że przynajmniej spowolnisz go na tyle, żeby ochrona zdążyła zareagować. Kiedy jednak stanąłem przy pisuarze, drzwi wszystkich czterech kabin za moimi plecami otworzyły się jednocześnie, a dłoń wielka jak czerpak koparki zacisnęła mi się na karku i wgniotła mnie w zimną, wykafelkowaną ścianę. – Tone, przytrzymaj drzwi – powiedział Ballinger. Nagle okazało się, że nie mam najmniejszych kłopotów z sikaniem. Ballinger nie był sam. Spodziewaliśmy się, że przyjdzie sam – no bo właściwie dlaczego nie? Nie potrzebował przecież pomocy, nie przeciwko mnie. W dodatku byliśmy absolutnie pewni, że będzie wolał załatwić sprawę bez świadków. Dąłbym sobie uciąć głowę, że tak właśnie będzie. Spodziewałem się też z jego strony brutalnego, drapieżnego błazeństwa, jakiejś nibyśmiesznej gadki, która przeciągnie zabawę do minuty czy dwóch, zanim weźmie się do rzeczy – czyli zacznie mnie zabijać. A on zamiast tego po prostu wyrżnął moją twarzą o ścianę. Pod czaszką trysnęła mi fontanna gwiazd, kolana mi zmiękły, umywalnia zachwiała się i zakręciła wokół mnie, kiedy potężne łapsko Ballingera odwróciło mnie i przycisnęło plecami do ściany. Pogardliwe spojrzenie małych, niedźwiedzich ślepi zsunęło się z mojej twarzy niżej, na kurczącego się gwałtownie penisa. – Nie, nie musisz podciągać spodni – powiedział. – To nawet pasuje. – Ballinger... – wystękałem. – Nie... Drugi raz uderzył mną o ścianę. Światło w łazience przybrało w moich oczach czerwonobrunatny odcień. Nie miałem pojęcia, czy Ballinger ma dwóch pomagierów, czterech, czy może sześciu. Zapomniałem, jak się liczy; zapomniałem, co w ogóle oznaczają liczby. – Nie trzeba było do mnie startować, Hansen – wychrypiał. – Może nawet bym ci odpuścił, ale ty znowu zacząłeś fikać. A ja? Ja się musiałem bronić. I zdarzył się wypadek. Nie chciałem ci zrobić krzywdy. – Ballin... – Stul pysk. Ogromna pięść grzmotnęła mnie w żebra z impetem ciężarówki. Coś mi w środku pękło, krew wezbrała mi w ustach. – A teraz, chujku... – Ballinger wsadził grube paluchy pod skraj mojej maski. – Zobaczymy, jak wyglądasz. Zerwał mi maskę z twarzy. Razem z kawałkami ciała. – Jezu... – W jego oczach odraza zmieszała się z zaskoczeniem. – A ludzie gadali, że wcześniej byłeś całkiem przystojny... Uniosłem ręce do pokancerowanej twarzy. Ballinger rzucił mnie na ziemię.
Zamortyzowałem upadek rękami, chociaż z najwyższym trudem; przejechałem brzuchem po kafelkach, moje zakrwawione dłonie zostawiły na nich czerwone smugi. Dysząc ciężko, gapiłem się na nie tępo, jakby miały jakieś ukryte magijne znaczenie, które może mi uratować życie. Ballinger kopnął mnie w brzuch, aż pofrunąłem w powietrze, a kiedy spadłem na posadzkę, odsunął się, robiąc miejsce kumplom. Usłyszałem wilgotne mlaśnięcie i głośny trzask, jakby ktoś kopniakiem wyłamał przegniłe drzwi. W tej samej chwili czyjś but trafił mnie w głowę i cały świat pociemniał. Ostatnim moim wspomnieniem był widok kamery monitoringu, zawieszonej wysoko w rogu pokoju. Mała dioda, która świeci na czerwono, kiedy kamera pracuje, była czarna jak oko mewy.
14 Kiedy ogląda się nagranie z bójki w łazience, największe wrażenie robi szybkość i prawie nieludzki spokój Hariego. Wygląda jak tancerz baletowy wykonujący dobrze wyćwiczony układ. Kiedy ja uderzam o podłogę po kopniaku Ballingera, Hari już pojawia się w kadrze: frunie w powietrzu i uderza z boku w kolano najbliżej stojącego przeciwnika. Kolano wygina się w bok i pęka, wydając mlaszczący trzask, który wziąłem za odgłos wyłamywanych drzwi. Przeciwnik – Jan Colon, z Madrytu, jak się później dowiedziałem – pada na ziemię jak ścięte drzewo, zbyt oszołomiony, żeby zdać sobie sprawę, jak poważnie jest ranny. Jeden z głowy. Ballinger kopie mnie drugi raz; jeszcze się nie zorientował, co się dzieje. Na nagraniu widać, że półprzytomny kulę się wokół połamanych żeber. Drugi z trzech kumpli Ballingera, Pat Connor (pochodzi z dublińskiego przedmieścia Dun Laoghaire), ma broń: półmetrowy kawał metalowej rurki. Nie zdąży się jednak dobrze odwrócić i zamachnąć, gdy Hari skacze mu w ramiona, oplata mu pierś nogami i zaczyna go dusić. Kamera pokazuje Hariego z tyłu; nie widać dobrze, co właściwie robi, ale kiedy Connor uderza go rurką po plecach – ze dwa, trzy razy – nie zwraca na to uwagi. A potem nagle odskakuje od Connora, który wypuszcza rurkę z ręki i zatacza się do tyłu, wyjąc przeraźliwie i przyciskając ręce do twarzy. Krew wycieka mu przez palce. Zanim pierwszy raz obejrzałem nagranie, wiedziałem już, że Hari wbił mu kciuk w lewe oko, na tyle głęboko, że poszarpał mięśnie w oczodole. Dwóch z głowy. A właściwie trzech. Anthony Jefferson, który pilnował drzwi, spodziewał się miłego popołudniowego wypadu i przyjemnej, nieszkodliwej bójki; podobno Ballinger zapowiadał, że chce mnie tylko trochę poturbować. Nie wiem, jak było naprawdę, ale na pewno nie pisał
się na wkładanie rąk do tej konkretnej maszynki do mięsa. Kiedy w niespełna dziesięć sekund dwóch jego kompanów, skowycząc z bólu, legło na ziemi, nie wytrzymał nerwowo i wybiegł z łazienki, wzywając ochronę. Co innego Ballinger. Wrzaski kumpli najwyraźniej sprawiły mu przyjemność, jakby napełniły go niewytłumaczalną radością i pewnością siebie. Odwraca się do Hariego jak niedźwiedź stawiający czoło rosomakowi. Garbi potężne bary i ugina nogi w kolanach, przyjmując niezgrabną pozę zapaśnika. Nawet w sposobie, w jaki chodzi, powłócząc nogami, jest coś niedźwiedziego – powolna, potężna niezdarność, jakby nie był przyzwyczajony do chodzenia na tylnych łapach. Hari kąsa jak grzechotnik: uderza piszczelą w kolano Ballingera z taką szybkością, że nie nadąża za nią oko. Taki cios musi okaleczyć. I wtedy nagle się okazuje, że Ballinger tylko udaje nieporadnego dryblasa, a w rzeczywistości wciąga Hariego w pułapkę. Nie bez powodu jest najlepszy w klasie. Podnosi nogę – ale niezbyt wysoko, dosłownie o kilka centymetrów, w sam raz, żeby druzgocący kopniak wylądował nieszkodliwie na podudziu – i w tej samej chwili wali się na Hariego jak podkopany mur. Obaj padają na ziemię: Ballinger na górze, Hari pod spodem. Znów przez chwilę niewiele widać. W Kolegium Walki uczy się między innymi opartej na jiu-jitsu walki na macie. Chroboty i trzaski, które w tym czasie słychać na nagraniu, świadczą o tym, że ze stawami Hariego dzieją się paskudne rzeczy. W tle widać mnie: przetaczam się na brzuch i próbuję wstać. Pamiętam, że myślałem o tym, że Hari ma kłopoty i muszę coś z tym zrobić. Chciałbym myśleć, że gramoliłem się z ziemi, żeby mu pomóc, ale wątpię, żeby tak było. Pobożne życzenia. Prawdopodobnie chciałem po prostu uciec. Staję chwiejnie na nogach. Hariemu udaje się przez ten czas oswobodzić jedną rękę z dławiącego uścisku Ballingera i właśnie zaciska dłoń na porzuconej przez Connora rurce. Wali nią Ballingera w tył głowy – raz, potem drugi, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że ten pierwszy to nie był przypadek. Ale Ballinger nie jest amatorem: zamiast sturlać się na bok i dać mu szansę do solidnego zamachu, wtula głowę w ramiona, pochyla ją jeszcze niżej i sięga w bok, żeby unieruchomić wolną rękę przeciwnika. Nagle wzdryga się konwulsyjnie, potrząsa głową i jednym potężnym szarpnięciem zrywa się na nogi; masa Hariego, który wgryzł mu się w twarz, nie robi na nim wrażenia. Ryczy jak ranny byk i odtrąca Hariego. Krew tryska na wszystkie strony. Hari odbija się od ściany, rykoszetuje na przegrodzie oddzielającej kabiny, spada na ziemię... I natychmiast wstaje, jak zamocowana na sprężynie gruszka bokserska. Jedna ręka zwisa mu bezwładnie przy boku (ma wywichnięty bark), powłóczy jedną nogą, która z trudem utrzymuje ciężar jego ciała, ale uśmiecha się, kiedy wypluwa kawałek policzka Ballingera.
Kiedy tym razem Ballinger próbuje go dopaść, Hari ma dość miejsca i czasu, żeby porządnie zamachnąć się rurką: z mokrym plaśnięciem trafia w przedramię i gładko łamie kość. Zamiast próbować następnego zamachu zza głowy, daje się ponieść impetowi uderzenia, wykonuje półobrót i drugi raz uderza z bekhendu. Złamana ręka Ballingera zwisa bezużytecznie. Jest bezbronny, kiedy rurka z gwizdem tnie powietrze – z najprawdziwszym gwizdem, takim jaki wydaje butelka, kiedy się w nią dmuchnie – i roztrzaskuje mu czaszkę nad prawym uchem. Ballinger przewraca oczami tak że widać same białka i osuwa się na kolana. Ma twarz całkowicie pozbawioną wyrazu – twarz lalki. Twarz trupa. Upada ciężko do przodu. Odbija się raz od zimnych kafelków posadzki i nieruchomieje. Hari staje nad nim. Chwieje się na nogach, twarz płonie mu jak pochodnia. Kiedy przybiegają ochroniarze, jestem zajęty zadawaniem jedynego ciosu w całej walce: klęczę obok Ballingera i rzygam mu na plecy.
15 Wyszliśmy na bohaterów, rzecz jasna – zwłaszcza Hari, który (nagranie z kamery monitoringu nie pozostawiało cienia wątpliwości) uratował mi życie. Pojawiły się jednak pewne nieścisłości, które zwróciły uwagę ochroniarzy. Nie mogli, na przykład, pojąć, jak Hari zdołał się wedrzeć do łazienki, skoro drzwi blokował uczeń z Walki ważący czterdzieści kilo więcej od niego. – Nie wiem – powtarzał w kółko Hari. – W ogóle go nie widziałem. Może tylko stanął przy drzwiach, zamiast naprawdę je przytrzymać. Na pewno nie zamierzaliśmy im powiedzieć, że Hari przez ponad godzinę czekał na Ballingera ukryty w łazienkowej szafce. Nie rozumieli też, dlaczego Ballinger myślał, że cała sprawa ujdzie mu na sucho, skoro wszystko odbyło się na oczach kamery monitoringu. Wypytywali nas o to przez dobre kilka dni, my zaś uparcie twierdziliśmy, że nie mamy pojęcia, co mu się uroiło. Dopiero kiedy sam Ballinger trochę doszedł do siebie, mógł co nieco wyjaśnić. Mówił chrapliwie, jąkał się i przeciągał zgłoski. Wyglądało na to, że niejaki Pierson z Kolegium Magji Bitewnej ubzdurał sobie, że jestem jego wrogiem, i postanowił mi dopiec. Nie zdając sobie sprawy z morderczych zapędów Ballingera, zaproponował mu, że wyłączy kamery w wybranym przez niego miejscu. Kohorta Ballingera ustaliła, że najdogodniejszy będzie sracz w gmachu Sztuk Językowych – bywałem tam codziennie o tej samej porze, między zajęciami. Na przesłuchaniu Pierson z udawanym zakłopotaniem przyznał się do wszystkiego. Oczywiście nie wiedział o tym, że Ballinger nie zamierza poprzestać na upokorzeniu mnie –
bo i skąd miał wiedzieć? Sprawę kamery skwitował zaś wzruszeniem ramion. – Najwyraźniej nie znam się na tym tak dobrze, jak mi się wydawało. Udało mi się tylko odłączyć diodę. Prawdę mówiąc, jest mi trochę wstyd. Pierson pochodził z rodziny Pracowników, oboje jego rodzice byli z zawodu inżynierami elektrykami. Załatwił kamerę dokładnie w taki sposób, jak mu kazałem. Należał do tych ambitnych, przemądrzałych larw, które garnęły się do mojego stolika w jadalni. Przy okazji podłączył kamerę do dodatkowego rejestratora, dzięki czemu mieliśmy własną kopię nagrania, którą wgraliśmy następnie do uczelnianego komputera i wysłaliśmy – anonimowo, z ogólnodostępnego terminalu w bibliotece – do Biznesmena Marca Vilo, Patrona Hariego, wraz z dokonaną przez Hariego adnotacją, zawierającą sugestie, do czego można to nagranie wykorzystać. Ja, Hari i Pierson uzgodniliśmy zeznania z dużym wyprzedzeniem. Były na tyle nieskomplikowane, że nie groziło nam zaplątanie się w labiryncie kłamstw, więc spotkanie ze śledczymi z ochrony niespecjalnie mnie niepokoiło. Sytuacja się zmieniła, kiedy w Konserwatorium zjawiła się Policja Społeczna. Było ich czterech, pełny oddział interwencyjny: nieprzeniknieni i anonimowi, w pancerzach ukrywających kształty ciała i w zwierciadlanych hełmach. Zaparkowali po obu stronach mojego łóżka w szpitalu i po kolei zadawali mi pytania, całkowicie neutralnym głosem, skutecznie wypranym z wszelkich emocji przez wbudowane w hełmy cyfrowe przetworniki. Rozmawiając z nimi, bałem się bardziej, niż kiedy Ballinger w łazience wyrżnął moją głową o ścianę. W najmniejszym stopniu nie interesowało ich, co zrobiłem. Zbierali dowody przeciwko Ballingerowi, żeby oskarżyć go o naruszenie nietykalności cielesnej nadkastowego. Mój ojciec wniósł skargę; liczył na to, że naszym prawnikom uda się udowodnić niedoskonałość statutu Konserwatorium, mającego gwarantować istnienie w kolegiach środowiska bezkastowego. A wtedy Ballingera czekałaby egzekucja. Wysiłki Policji Społecznej koncentrowały się na udowodnieniu, że Ballinger wiedział o tym, że pochodzę z wyższej kasty. O nic więcej im nie chodziło – a ja mimo to ledwie mogłem się zmusić, żeby z nimi porozmawiać. Przerażali mnie śmiertelnie. Przez cały czas trwania przesłuchania jedyną twarzą, którą widziałem, była moja twarz: odbijała się, drwiąco zdeformowana, w srebrzystych osłonach hełmów. Pospoły tylko zadawały mi pytania, w ogóle nie rozmawiały między sobą. Ich zdigitalizowane głosy brzmiały dla mnie identycznie. Zawsze myślałem (tak jak większość łudzi), że lustrzane hełmy Policji Społecznej mają na celu ochronę pospołów, żeby w cywilu mogły bez przeszkód wmieszać się w tłum i w razie potrzeby przeniknąć w szeregi wrogów ludzkości. Nigdy nie ujawniono tożsamości żadnego policjanta; nigdy, nawet w sądzie, nie występowali publicznie bez maski, maskującego sylwetkę pancerza i cyfrowego przetwornika głosu.
Wśród dzieciaków krążyły plotki o tym, że nawet mężowie i żony pospołów nie znają prawdziwej profesji współmałżonków. Uważałem się za dostatecznie dorosłego, żeby uznawać takie historie za wytwory wybujałej dziecięcej wyobraźni, ale teraz nagle poczułem w kościach drgnienie jakiejś głębszej prawdy, jakby zatrzęsła się ziemia, a mnie wyostrzyły się zmysły: światła w pokoju stały się bardziej oślepiające, antyseptyczna woń pościeli i mojej skóry wydała mi się nagle odrażająca i złowieszcza. Złapałem się na tym, że zastanawiam się, czy w komendzie głównej Policji Społecznej jest takie miejsce, gdzie pospoły mogą zdjąć hełmy i być zwykłymi ludźmi, normalnymi mężczyznami i kobietami. Instynkt kazał mi w to powątpiewać. Nawet chwilowe przyznanie się do indywidualnej tożsamości w pewnym sensie umniejszałoby ich siłę, osłabiało niezwyciężony, magijny pancerz anonimowości. Przesłuchujący nie ustępowali: drążyli temat Ballingera raz z jednej strony, raz z drugiej, tak jakby samo powtarzanie pytań przez odpowiednio długi czas mogło doprowadzić do uzyskania pożądanych odpowiedzi. I ja nawet chciałem im ich udzielić, naprawdę chciałem – ale prawda była taka, że nie miałem pojęcia, czy Ballinger mógł wiedzieć, że pochodzę z rodziny Biznesmenów. Powtarzałem im to w kółko, lecz byli nieustępliwi jak sfora wilków ścigająca jelenia. W głębi duszy dręczyło mnie obrzydliwe przeświadczenie, że wcale nie chodzi im o Ballingera, tylko o mnie: chcieli mnie zmusić do kłamstwa, którym mogliby go potem zabić. Chcieli jego śmierci, to oczywiste, ale przede wszystkim chcieli mieć we mnie wspólnika. Nie potrzebowałem do tego przebitki. Raz, może dwa przez chwilę odczuwałem ten lekki zawrót głowy typowy dla przebitek, ale niczego konkretnego nie odczytałem. I może tak właśnie wyglądała prawda: zrobiłem przebitkę i nic tam nie zobaczyłem.
16 Tego samego dnia wieczorem, niedługo po kolacji, odwiedził mnie Chandra. Przyprowadził Hariego. Byłem solidnie przykuty do łóżka (pod respiratorem i kroplówką) i trochę oczadziały od błąkających mi się jeszcze po krwiobiegu anestetyków. W czasie dwugodzinnej operacji lekarze załatali mi przedziurawione złamanym żebrem płuco i poskładali do kupy śledzionę, która źle zniosła kopniak Ballingera. Potem zaliczyłem kilka godzin pogadanki z pospołami i byłem wyczerpany, otępiały i coraz bardziej obolały – ale na widok miny Chandry miałem ochotę tańczyć. Wydawał się zagubiony, przestraszony i stary. Pokonany. Nie, nie tylko pokonany: poraniony. Przywodził na myśl jelenia, który po postrzale ze sztucera powoli traci siły, nie zdając sobie z tego sprawy.
Hari jechał obok niego na samobieżnym fotelu. Jedną nogę miał usztywnioną w pozycji wyprostowanej, żeby unieruchomić regenerujące się kolano; lewą rękę obejmował mu sztywny opatrunek z przezroczystego plastiku. Nie wiem, czy odczuwał ból: wściekły wyraz triumfu na jego twarzy maskował wszystkie inne emocje. – Hansen... – odezwał się Chandra słabym, zdradzającym napięcie głosem. – Odbyłem telekonferencję z twoim ojcem i... – skrzywił się z goryczą – ...z Biznesmenem Vilo. Spojrzał mi w oczy. Po twarzy przebiegł mu spazm, zostawiając po sobie pustkę. – Michaelson zostaje od jutra przeniesiony do Kolegium Walki – ciągnął. – A ty... – Głos mu się załamał, ale po chwili odzyskał cień zwykłej siły. – W lipcu, zgodnie z planem, staniesz przed Komisją Egzaminacyjną. W zamian za to twój ojciec wycofa zarzuty wobec tego nieszczęśnika Ballingera, a Biznesmen Vilo zostawi mnie... to znaczy Konserwatorium, w spokoju. Nieszczęśnik Ballinger? – pomyślałem, ale miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Przygotowywałem się do tego spotkania i nie zamierzałem okazywać wspaniałomyślności w chwili triumfu. – To bardzo łaskawie z jego strony. – Plastikowa maska respiratora tłumiła moje słowa i przydawała im powagi. – Ze strony ich obu. Moim zdaniem w Konserwatorium hołduje się pewnej tradycji poluźniania dyscypliny. Permisywizm kierownictwa zrodził klimat sprzyjający przemocy, w którym istnieje nie tylko tolerancja, ale wręcz cicha akceptacja dla zastraszania i bicia. Omal nie straciłem życia, ponieważ pan nie dopełnił swoich podstawowych obowiązków i nie zagwarantował porządku w tej instytucji. Brzmiało to dobrze, a ja czułem się doskonale – jak mój ojciec. Zaczynałem rozumieć czystą frajdę, jaką sprawia udzielenie słusznej reprymendy podkastowemu. Chandra jednak bynajmniej nie czuł się zdruzgotany. Jego smutna twarz stężała, gdy wycedził przez zęby: – Kiedy Vilo zagroził, że będzie wnioskował do Rady Zarządców o usunięcie mnie ze stanowiska, miałem ochotę roześmiać mu się w twarz. Proszę bardzo, niech przeprowadzą śledztwo. Niech dotrą do prawdy. Bo widzisz, Hansen, ja znam prawdę. Wystawiłeś Ballingera Michaelsonowi i ja to wiem. Hari przyjął jego słowa bez mrugnięcia okiem. Ja w pierwszym odruchu zamierzałem unieść się gniewem, ale idąc za jego przykładem, zachowałem maksymalnie neutralny wyraz twarzy. Chandra przeniósł wzrok na niego, znów na mnie i na jego twarzy miejsce zaciekłości zajęła znużona desperacja. – Tylko nie rozumiem po co to zrobiłeś. Nie pojmuję, dlaczego tak to się skończyło; dlaczego wylądowaliśmy tutaj, w szpitalu. Nie ogarniam, dlaczego musimy teraz szukać dawcy oka dla Pata Connora, a Jan Colon przechodzi rekonstrukcję kolana. Ballinger leży w śpiączce w szpitalu w Atenach, gdzie najlepszy europejski neurochirurg właśnie skończył mu wydłubywać odłamki kości z prawego płata mózgu. Podobno przeżyje, ale zakresu trwałych
uszkodzeń nie poznamy jeszcze przez wiele dni lub nawet tygodni. Poczułem na piersi ohydny, mdlący ciężar. Oczy Chandry były przepełnione bólem. – Dostaliście to, czego chcieliście. Obaj. Ja się nie zgodzę... – Zająknął się, odetchnął głęboko i mówił dalej: – Nie pozwolę na dalszy rozlew krwi: jeden uczeń ciężko ranny, drugi okaleczony, trzeci ma rozbitą głowę i trwały uraz mózgu. To twoja robota, Hansen. I twoja, Michaelson. O co wam chodziło? O przeniesienie Michaelsona do Kolegium Walki? – Rozłożył bezradnie ręce. – Musieliście to załatwić w taki właśnie sposób? Nie dało się inaczej? Chciałem mu odpowiedzieć, ale zabrakło mi słów. Miałem wrażenie, że respirator wysysa mi powietrze z płuc, tak jak wcześniej wyssał mi wszelką wilgoć z ust. Zerknąłem na Hariego, ale jego twarz była nieprzenikniona jak rytualna maska. Chandra pokręcił głową. Oczy zaszkliły mu się od łez. – Nie mogliście zwyczajnie poprosić?
17 Godziny przeciągały się w dni, dni w tygodnie. Hari wyszedł ze szpitala na długo przede mną i zanim znów się spotkaliśmy, na dobre zadomowił się w Kolegium Walki. Nie mógł liczyć na to, że dorobi się masy i siły niezbędnych do przypominających starcia czołgów Testów Bojowych, ale chętnie podkreślał, że nikt nie nosi zbroi przez cały czas – nawet w Nadświecie. Nigdy nie wkładał pancerza na treningach, ale w całym kampusie nie było nikogo, kto chciałby za pomocą bokkena nakłonić go do zmiany zdania. Dużo czasu spędzał z Hammetem i Tallmanem na doskonaleniu technik, które pozwoliłyby mu pokonać opancerzonego przeciwnika. Wykorzystywał swoją szybkość i ruchliwość do powalenia nieprzyjaciela albo do wejścia w zwarcie, kiedy miecz staje się bezużyteczny, a sztylet można wbić przez szczelinę w hełmie albo pod obojczyk. Zgodnie z moimi przewidywaniami opanował tę sztukę do perfekcji. Nie byłby chyba w stanie regularnie wygrywać pojedynków z takimi utalentowanymi uczniami jak dawny Ballinger, ale nikt, nawet najlepsi, nie mieli ochoty spotkać się z nim czy to na ringu, czy w symulatorze. W kampusie stał się ciekawostką, osobliwością, dziwadłem. Wszyscy na wyspie go znali; wszyscy chcieli móc się pochwalić, że spędzili z nim trochę czasu. Doszło do tego, że zaczął udzielać audiencji w jadalni, tak jak ja wcześniej. W Kolegium Magji z dnia na dzień przybywało mu zauroczonych wielbicieli, w Kolegium Walki zyskał status nieoficjalnej maskotki. Connor i Colon chodzili za nim krok w krok, jak dwa młode wilki za przywódcą sfory. Nie żywili cienia urazy za to, jak ich potraktował. Przeciwnie: z dumą pokazywali ślady zadanych przez niego obrażeń, chętnie opowiadali o tym, jak Hari wyłupił Connorowi oko, i tłumaczyli, dlaczego Colon nadal lekko
kuleje. Nauka szła mu coraz lepiej, zwłaszcza przedmioty teoretyczne, i kiedy nadeszła pora Testów Bojowych (w tym samym okresie ja również miałem egzaminy), stało się jasne, że ukończy Kolegium jako jeden z najlepszych. Nie miałem mu tego za złe. Rzetelnie na to zapracował. Bez względu na to, że wystawiłem mu Ballingera, był prawdziwym bohaterem. Nie planowaliśmy starcia w pojedynkę przeciwko czterem chłopakom z Kolegium Walki – a mimo to ani przez moment się nie zawahał. A ja nie zapomniałem mu tego, że mógł po prostu siedzieć cicho w szafce i czekać, aż mnie zabiją. Ballinger miał mniej szczęścia. Odłamki kości poharatały mu mózg. Słyszałem, że częściowo odzyskał władzę w sparaliżowanej lewej połowie ciała i zaczął chodzić z kulą przypiętą do ramienia, ale nie mógł zogniskować wzroku, a usta wykrzywiał mu permanentny grymas. Nie zostanie już Aktorem, nie zobaczy Nadświata – miał dożyć swoich dni w hoteliku dla Tymczasowych w Filadelfii, żyjąc z zasiłku. Raz prawie się do niego odezwałem. Nie wiem, co chciałbym mu powiedzieć. Co mógłbym mu powiedzieć. Nie zrozumiałby, że codziennie robiłem na niego przebitkę; że codziennie stawałem się nim i leżałem w szpitalnym łóżku i patrzyłem, jak pielęgniarka zmienia mi pieluchę; że razem z nim zmagałem się na rehabilitacji ze stalowym wspornikiem, który, przypięty do mojej ręki, miał zastępować nieruchomą nogę; że razem z nim wlokłem za sobą bezwładną połowę ciała, które niegdyś było moim największym powodem do dumy; że czułem, jak z na wpół otwartych ust ścieka mi na brodę strużka śliny. Może chciałem mu powiedzieć, że nigdy nie zapomnę, ile zapłacił za realizację mojego marzenia. Zdałem egzaminy semestralne, jak zwykle z najlepszym wynikiem. Poddawałem się kolejnym operacjom, chodziłem na zajęcia, odrabiałem ćwiczenia, prowadziłem normalne życie. Trzymałem się z dala od ludzi. Jadałem u siebie w pokoju, z nikim nie rozmawiałem, przemykałem z sali do sali jak duch. Wkrótce inni uczniowie przestali mnie zagadywać. Moje ambitne larwy znalazły sobie nowego bohatera, któremu się mogły podlizywać i który nie miał nic przeciwko temu. W koszmarach sennych prześladowała mnie nie twarz Ballingera, lecz Chandry. To jego głos słyszałem, kiedy raz po raz pytał, czy nie było innego sposobu. Hari pozostał mi wierny. Miałem wrażenie, że za mną nie przepada, ale chyba czuł, że jest mi coś winny: przychodził, zagadywał, podtrzymywał mnie na duchu. No i cały czas powtarzał, żebym się nie dał wkręcić w prowadzoną przez Chandrę grę w przerzucanie winy. Przypominał mi, że to przecież Chandra puścił tę całą machinę w ruch, a jego przemowa w szpitalu świadczyła tylko o tym, że jest człowiekiem słabym i próbuje za wszelką cenę uniknąć konsekwencji swoich działań. Nawet jeśli miał rację, faktów w żaden sposób to nie zmieniało.
Nie spróbowałem innego sposobu. Nawet o nim nie pomyślałem. Może ocalenie mojego snu o Nadświecie wcale nie wymagało zabicia Ballingera? Ześliznąłem się wprost do świata Hariego, uciekłem się do krwawej przemocy, bo tak było łatwiej i skuteczniej. Tak było ciekawiej. Nie mogłem kupić marzeń za tę cenę. Tylko siłą bezwładności uczęszczałem dalej na zajęcia, bo chociaż nikomu o tym nie powiedziałem – nawet Hariemu – podjąłem już decyzję: rzucę aktorstwo, zapomnę o Nadświecie, mój sen umrze. Nie pomogę w ten sposób Ballingerowi, ale przynajmniej znów będę mógł normalnie spać. Musiałem tylko schrzanić egzaminy, żeby nigdy więcej nie musieć dokonywać podobnych wyborów. Komisja Egzaminacyjna nikomu nie daje drugiej szansy: jeśli oblejesz, po prostu odsyłają cię do domu. W noc przed egzaminem Hari Michaelson po raz drugi uratował mi życie.
18 Siedzieliśmy u mnie w pokoju, rozpracowując litrową butelkę retsiny i dyskutując o naszej przyszłej karierze. W Konserwatorium jest taka tradycja, że przyjaciele ucznia są z nim w noc przed egzaminem. I tak z nerwów nie można wtedy spać, a towarzystwo kumpli bardzo się przydaje. Hari był jedynym przyjacielem, jaki mi został. Kiedy w następnym semestrze on również będzie zdawał egzamin końcowy, w jego pokoju zbierze się cały tłum życzliwych kompanów; nie da się wcisnąć szpilki. Tymczasem siedzieliśmy na skraju plamy żółtego światła z lampki na moim biurku, popijaliśmy gorzkawe, żywiczne wino i rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Rozmawialiśmy o Harim, ponieważ słów, które musiałyby paść, gdybyśmy zaczęli mówić o mnie, nie chciałem ani słyszeć, ani wypowiadać. – Ale tak na serio, Kris... – wybełkotał, sącząc ostatni kieliszek. – Naprawdę myślisz, że dam radę? – Hari... – odparłem ze śmiertelną powagę. – Ty już jesteś sławny. Widziałeś, jak ludzie na ciebie patrzą? Wszyscy wiedzą, że czeka cię świetlana przyszłość. Jesteś jak gwiazdor dwudziestowiecznych filmów o samurajach albo piratach. Ten przemysł stale potrzebuje świeżej krwi... Zresztą to nie tylko o to chodzi. Masz dar, Hari, masz iskrę bożą, zadatki na gwiazdę. Ja to widzę. Ty też powinieneś to zobaczyć. Pomyśl tylko, jak się ożywiłeś, kiedy nagle wszyscy zaczęli się za tobą oglądać. Zmieniłeś się nie do poznania. Kurczę, gdybym cię tak dobrze nie znał, powiedziałbym, że jesteś szczęśliwy.
Uśmiechnął się w głąb pustego kieliszka, jakby zobaczył w nim wizję odległej przyszłości. – Jak myślisz, co się z nami stanie za dwadzieścia lat? Będziemy gwiazdami? Non stop programy w sieci, całe magazyny o naszym życiu erotycznym i tak dalej... Wzruszyłem ramionami. – Ty może tak, jeśli dożyjesz. Ale ja? Będę pewnie wiceprezesem do jakichś tam spraw w rodzinnej firmie w Malmö. Udało mi się to powiedzieć w taki sposób, że nawet bardzo nie bolało. Zamrugał jak sowa, posyłając mi alkoholowe spojrzenie świadczące o kompletnej dezorientacji. Pokręciłem głową w odpowiedzi na niewypowiedziane głośno pytanie i wziąłem głęboki wdech. Powietrze boleśnie opłynęło supeł, który nagle utworzył mi się na dnie gardła. Chyba nie miałem innego wyjścia, jak powiedzieć mu prawdę. Jestem próżny. Wytrzymałbym docinki, gadki „Wiedziałem, że się nie nadaje” i fałszywe współczucie innych uczniów, kiedy rozejdzie się wieść, że oblałem, ale nie zniósłbym ich ze strony Hariego. Jemu musiałem powiedzieć, że zamierzam celowo uwalić egzamin. Ze wszystkich ludzi, których znałem, właśnie na nim najbardziej mi zależało. Żeby zrozumiał, że gdybym chciał, zdałbym śpiewająco. Musiałem mu wytłumaczyć, że zabrakło mi jaj, a nie umiejętności. – Nie dam rady, Hari – powiedziałem, cedząc słowa. – Obracam to w myślach na wszystkie strony i po prostu wiem, że nie dam rady. Pamiętasz, co powiedziałeś, kiedy się poznaliśmy? Że nie mam iskry bożej? Miałeś rację. Nie mam. – Pieprzysz. – Wcale nie. – Właśnie że tak, do kurwy nędzy! – odparł zapalczywie. – Chodzi o Ballingera, prawda? – Tak. – Ballinger sobie na to zasłużył. Doigrał się, koniec, kropka. – Nie w tym rzecz. – A w czym? No mów! Poczerwieniał i miałem wrażenie, że ma ochotę mnie uderzyć, tak jakby mógł mi wytłuc tę słabość z głowy. Gdyby to było takie proste. – Jestem tchórzem – wykrztusiłem. – Niby czemu? Bo padłeś po tym, jak cię sieknął? Kris, na Boga! Ballinger był od ciebie trzy razy większy. Wiedziałeś, że to urodzony zabójca, nie miałeś z nim szans, a mimo to wszedłeś wtedy do tego kibla. Są różne rodzaje odwagi, Kris. Moja jest gorąca: jak coś się zacznie dziać, pakuję się w to całym sobą. Tylko że takich jak ja są tysiące. A ty, gościu, jesteś zimny. Zimny jak lód. Jak żyję, nie spotkałem chyba drugiego tak odważnego sukinkota. Oczy mnie zakłuły, język zesztywniał, mogłem tylko pokręcić głową. Nie miałem
pojęcia, jak mu to wytłumaczyć, ale wiedziałem, że jeśli zaraz czegoś nie powiem, to się rozryczę. To już wolałbym umrzeć. – Zawsze marzyłem o tym, żeby zobaczyć Nadświat. Od małego chciałem być Aktorem. Ale wiesz, co to znaczy być Aktorem, Hari? To znaczy codziennie wracać do tamtej łazienki. Dzień w dzień. – Dasz radę – upierał się Hari. – W Nadświecie będziesz twardzielem, tak jak wtedy na Łące, kiedy dałeś mi wycisk... – Nie o to chodzi. Niebezpieczeństwo mnie nie przeraża. Musiałbym wchodzić do tego sracza tylko po to, żeby komuś zrobić krzywdę, żeby kogoś zabić, żeby w ten sposób zapunktować w Studiu i zarobić kolejne parę tysięcy marek. Po cholerę? Kasy mam jak lodu. Czego mógłbym pragnąć tak bardzo, że warto dla tego odebrać komuś życie? – Pieprzony nadkastowy liberał... – wycedził Hari. – Życie ludzkie to najtańsza rzecz na świecie. Gdybyś był Robotnikiem, tobyś wiedział. Bo Robotnicy wiedzą to od dziecka. W Mission District morderstwo na zlecenie kosztuje mniej niż porządny obiad. – Ty tak uważasz, ale ja nie. I nie mogę udawać, że jest inaczej. – No to mamy problem. – My? Rozsiadł się wygodnie i odstawił kieliszek na podłogę. – Tak, Kris. My. Jestem twoim najlepszym kumplem, więc jest to także moja sprawa. – Że co? Hari, przecież ty mnie nawet niespecjalnie lubisz... – Uratowałeś mi życie, tego się nie zapomina. Chciałem zaprotestować, ale nie dał mi dojść do słowa. – Zamknij się. Wiem, co mówię. Jeśli teraz odpadniesz, będziesz żył jak przeciętny skandynawski Biznesmen. Całkiem fajna perspektywa. Ale jeśli ja polecę, wrócę do slumsów San Francisco. I to już nie jest takie fajne. Ocaliłeś moją karierę, która jest ważniejsza niż moje życie, i nie zgodzę się, żebyś cierpiał z tego powodu. – Za późno – mruknąłem z goryczą. – Zaczekaj. Powiedzmy, że zdasz. Co potem? – Normalna procedura: dwa lata w Nadświecie na czemodzie, żeby się zaaklimatyzować i ewentualnie doszkolić. Najlepiej by było znaleźć jakiegoś adepta, który przyjmie mnie na ucznia. Potem wracam po implant... Ogrom możliwości rozkwitł w mojej głowie i rozchmurzyłem się pierwszy raz od miesięcy. Hari odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. – Widzisz, Hansen? Strasznie się zafiksowałeś na przepisach. Masz obsesję na punkcie tego, co powinieneś zrobić, a czego nie powinieneś. Pytanie brzmi: co jest dla ciebie ważniejsze – kariera aktorska czy życie w Nadświecie? I kto powiedział, że musisz albo załatwić obie te sprawy jednocześnie, albo żadnej?
– Ja... Ja... Ja... Nie wiedziałem, co powiedzieć. Słowa Hariego kołatały mi się echem po głowie. Kto powiedział, że muszę albo załatwić obie te sprawy jednocześnie, albo żadnej?
19 Następnego dnia zdałem egzamin z najlepszym wynikiem w ostatnim dziesięcioleciu.
20 Następny mniej więcej tydzień spędziłem w Konserwatorium: kręciłem się po okolicy, pakowałem, przygotowywałem do drogi. Przez trzy lata kampus był moim domem. Trudno mi się było pogodzić z myślą, że nigdy więcej go nie zobaczę. W tym tygodniu po raz ostatni zdjąłem maskę. Kiedy teraz spoglądam w lustro, widzę obcą twarz pierwotnego maga. Moją prawdziwą twarz. Nadal przyprawia mnie o dreszcze. Tak trochę. Jestem elfem, powtarzam sobie w kółko. Jestem elfem. Chodziłem też oglądać Testy Bojowe. Wiwatowałem najgłośniej ze wszystkich uczniów Badziewiarki, kiedy walczący niekonwencjonalnie Hari piął się w rankingu. W finale przegrał, ale dzika radość, jaką promieniała jego zakrwawiona twarz, kiedy gratulował zwycięzcy, i tak czyniła z niego mistrza. Potem pojechałem na tydzień do domu, zobaczyć się z rodzicami i rodzeństwem, pospacerować po naszej posiadłości, połowić ryby, powłóczyć się po Malmö, gdzie dorastałem. Chciałem się z tym wszystkim pożegnać. Po powrocie do Konserwatorium spisałem tę relację i ukryłem ją, żeby pewnego dnia ktoś – może mój ojciec, może Hari, może nawet ja sam – znalazł ją, przeczytał i zrozumiał. Jutro przenoszę się do Nadświata. Do mojej Ziemi Obiecanej. Po dwóch latach mogę stawić się w jednym ze stałych punktów transferowych Studia, żeby wrócić na Ziemię i rozpocząć karierę Aktora. Mogę, ale nie muszę. Przez te dwa lata na czemodzie wszystko może się wydarzyć. Wielu uczniów nie dożywa transferu powrotnego. Nadświat to niebezpieczne miejsce, zwłaszcza dla nas, którzy znamy go tylko z drugiej ręki. Niektórzy przepadają bez śladu. Mam przeczucie, że tak właśnie będzie ze mną. Hari jest mądrzejszy, niż kiedykolwiek byłem skłonny przyznać. Miał rację: ja nigdy nie
chciałem być Aktorem. Chciałem być pierwotnym magiem. Może tylko udaję. Może się oszukuję. Może umrę, próbując się nim stać. Co z tego? Już podjąłem decyzję i nie widzę powodu, żeby ją zmieniać. Cały czas myślę o tym, jak patrzył na mnie Chandra tego dnia, kiedy to wszystko się zaczęło. I o tym, że ten sam tępy głód dostrzegłem w niedźwiedzich ślepiach Ballingera. Coś ich łączyło, jakaś więź... Długo o tym rozmyślałem, obracałem tę myśl w głowie na wszystkie strony, próbowałem zrozumieć, ale nie potrafiłem – dopóki nie ujrzałem tego samego wyrazu oczu u mojego ojca, kiedy ciężarówka Policji Społecznej przywiozła nowych Robotników do fabryki. To nie było jakieś powierzchowne podobieństwo, lecz dokładnie to samo spojrzenie, tak jakby jedna istota nosiła na zmianę trzy twarze niczym maski. W moich koszmarach sennych przewijała się wizja wszechmocnej, niezbadanej siły, drzemiącej w skorupie ziemskiej i wyciągającej ku nam macki swoich snów, w których przymierza nas jak maski właśnie. Jak pacynki. Jak lustrzane hełmy pospołów. Dużo myślałem o tej istocie. Z początku uważałem, że to tylko metafora, mit, który wymyśliłem, żeby nadać konkretną formę swoim odczuciom. Teraz nie jestem już tego taki pewny. Wydaje mi się, że przez pewien czas bestia nosiła także moją twarz; mam przeczucie, że kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się z Harim w siłowni, zobaczył w moich oczach tę samą abstrakcyjną, bezosobową żądzę. Podejrzewam, że właśnie dlatego z miejsca mnie znienawidził. A potem wybił mi ją z głowy, jak najbardziej dosłownie – co jednak wcale nie powstrzymało mnie przed wykorzystaniem Ballingera w równie bezlitosny, opanowany i obojętny sposób, jak Chandra wykorzystał mnie. Wyssałem go i porzuciłem. To chyba przyzwyczajenie. Tak to już jest na tym świecie. Tak musi być, żeby tryby cywilizacji mogły się kręcić. Tymczasem Hari... W nim nie było cienia obojętności; nienawidził Ballingera całym sercem i całą duszą. I może właśnie w tym tkwi jego sekret, może Hari i ten uśpiony potwór są naturalnymi wrogami. Bo dla Hariego to zawsze jest sprawa osobista. Ja teraz ucieknę i się schowam. On tego nie zrobi. Widzę to, ilekroć na niego spoglądam. Wejdzie w to bagno po kolana i będzie tłukł bestię gołymi pięściami. Dziwnie mi się to pisze; dziwnie się czuję, kiedy muszę przyznać – chociażby przed samym sobą – że taki zwykły Robotnik, taki dzikus, taki aspołeczny bandzior jest lepszym człowiekiem ode mnie. No i proszę, znowu uciekam się do stereotypu. Hari wcale nie jest dzikusem ani aspołecznym bandziorem. To znaczy, jest, ale jest także kimś więcej. Chyba nie znam odpowiednich słów, żeby go opisać. Hari jest Harim, to wszystko.
To bardzo dużo. Próbowałem być jego nauczycielem, ale nauczyłem się od niego więcej niż on ode mnie. Powiedziałem mu, że aktorstwo byłoby dla mnie jak codzienny powrót do tamtej łazienki. Przemilczałem jednak co innego: że jako Biznesmen z urodzenia i wychowania wracam do niej codziennie, kiedy tylko rano wstaję z łóżka. Taka jest nieunikniona natura życia na Ziemi. Możesz wykorzystywać albo być wykorzystywany, do czasu, aż przestaniesz być użyteczny. Taki jest świat. Przynajmniej ten nasz. Mój wyostrzony elficki słuch wychwytuje odgłos kroków Hariego na dziedzińcu dormitorium. Z nim też chcę się dziś w nocy pożegnać. Najważniejsze pożegnania zawsze zostawiamy na koniec. Pożegnam najlepszego przyjaciela, którego nigdy nie lubiłem. Dziwny jest ten świat. Jutro znajdę się w innym, jeszcze dziwniejszym. I będę cię tam wypatrywał, Hari. Może pewnego dnia, za dwadzieścia lat, w jakiejś nadświatowej tawernie znajomo wyglądający elficki mag postawi ci drinka. Nie umiem inaczej podziękować za to, co dla mnie zrobiłeś. Za to, że ocaliłeś moją duszę. Żałuję, że ja nie mogę ocalić twojej. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak wiele będzie cię kosztowało życie, które wybrałeś. Chyba najlepsze, na co możesz liczyć, to to, że nie zwrócisz na siebie uwagi.
Była boginią tylko na pół etatu, ale uwielbiała tę robotę. Kiedy zstępowała na ziemię, wszędzie, gdzie stąpnęła, zakwitały kwiaty i kiełkowało zboże; gdzie powiodła ręką, zima była łagodna, a plony obfite; letnie burze niosły deszcze ciepłe i słodkie jak rozsłoneczniony staw, a wiosna śpiewała o wszystkim co świeże i zielone. Pierwszy Lud nazywał ją Eyyallarann, Umysłem w Przepływie. Dla skalników była Thukulg’n, Topicielką. Drzewinki znały ją pod imieniem Ketinnasi, Przewoźnik. Ludzie używali miana Chambaraya, Ojciec Wód. Ale naprawdę nazywała się Pallas Ril. Powiadano, że w jakimś odległym kraju ma ludzkiego kochanka; że na pół roku przybiera tam postać śmiertelniczki i żyje ze swoim ukochanym i córką. Mówiło się i o tym, że jej kochanek sam jest bogiem, mrocznym aniołem rzezi i zniszczenia; podobno te sześć miesięcy, które musiała spędzać u jego boku, to był okup za spokój świata. Płaciła ciałem za to, żeby utrzymać go poza murami czasu i zapewnić pokój dobrej krainie. Jak to często bywa z takimi historiami, obie były zarazem prawdziwe i fałszywe. W jednakowym stopniu. Bogini na pół etatu nie miała Kościoła, własnego kultu ani wiernych. Nie można jej było przebłagać ofiarą ani przywołać inwokacją. Kroczyła tam, gdzie chciała, podążając śladami kaprysów swojego serca jakby były meandrami jej koryta. Kochała tę krainę i wszystko, co w niej żyło, a kraina rozkwitała pod jej dotknięciem. Jedyną modlitwą, która mogła zwrócić jej uwagę, był szloch matki opłakującej chore lub zranione dziecko, bez względu na to, czy była człowiekiem czy pierwotną, sokołem czy rysiem, jeleniem czy królikiem – ale tylko dlatego, że jej ludzka cząstka pamiętała, co to znaczy być matką. I chyba to właśnie był prawdziwy powód, dla którego oboje – ona i jej ukochany – musieli umrzeć. Zapach jej zielonego, żyznego kraju drażnił innego boga, pogrążonego we śnie – boga ślepego i bezimiennego, boga pyłu i popiołów, którego najlżejszy sen może zabijać.
JEDEN 1 Odcięta głowa dziecka odbiła się od materaca, spadła i uderzyła go w żebra. Hari Michaelson się budził. Sięgnął po nią po omacku, przedzierając się przez kolejne warstwy ciężkiego, dławiącego snu. Pozlepiane powieki otworzyły się z chrzęstem rozdzieranego mięsa. Sen rozwiewał się na ulotne, jakby utkane z dymu strzępy, zostawiając po sobie tylko pasma melancholii. Znowu śnił o przeszłości: o swojej dawno minionej karierze Aktora, albo o czasach jeszcze dawniejszych... Nie pamiętał szczegółów, ale mogło mu się przyśnić Konserwatorium, dwadzieścia pięć lat temu, kiedy był młody, silny i pełen nadziei. Kiedy jego życie wznosiło się do punktu szczytowego. Znalazł obcy przedmiot na łóżku i zaczął go jak ślepiec badać palcami. Nie głowa... Oczywiście, że nie głowa: piłka, zwyczajna dziecięca piłka, sam się taką bawił, wieki temu, w pięknych i szczęśliwych dniach przed śmiercią matki i chorobą ojca. Wiedział – z niedorzeczną pewnością, jaką potrafi dać tylko sen – że piłka należy do Faith, która zakradła się do sypialni i w ten sposób dawała mu do zrozumienia, że najwyższy czas zwlec leniwy tyłek z łóżka i zawieźć ją – jak w każdą sobotę rano – na trening piłkarski. Obrócił się i odkaszlnął grudę flegmy z wypełnionych watą płuc. – Opactwo: okna przezroczyste – wychrypiał tonem zrozumiałym dla domokompa. – Daj tu trochę światła, do cholery. Śmieszna ta piłka, pomyślał otępiały, czekając, aż domokomp zdepolaryzuje szyby. Zdeformowana, nieregularna, jakby kanciasta, w dodatku dziwna w dotyku: gładka, z wierzchu miękka, a pod spodem twarda. Prawie jak kość. A to co za syf... Włosy? Piłka z włosami?! W tej samej chwili, gdy dotarło do niego, że okna nie działają jak trzeba i w pokoju wcale nie robi się jaśniej, natknął się palcami na poszarpane strzępy skóry i odłamki kości, sterczące z miejsca, gdzie dawniej znajdowała się szyja. – Caine... – Wysoki cień stojący w nogach łóżka przemówił złowrogim głosem, w którym brzmiała mroczna, lubieżna żądza. – Podobno jesteś kaleką... Głowa pod ręką była głową jego córki. Cień przy łóżku stał się Berne’em.
Ostrze Kosalla błysnęło w blasku księżyca jak żywy płomień. Nogi Hariego Michaelsona ani drgnęły.
2 Dygotał w skopanej, przepoconej pościeli. Miał nadzieję, że tym razem się nie zesrał. Ciepła dłoń dotknęła jego ramienia. – Już dobrze, Hari – zabrzmiał gdzieś bardzo blisko cichy głos Shanny. – Jestem przy tobie. To był tylko zły sen. Zacisnął zęby, zbierając się na odwagę, aż w końcu otworzył oczy. Klęczała obok łóżka. W półmroku sypialni włosy okalały jej głowę ciemną aureolą, szeroko otwarte oczy płonęły własnym blaskiem, między brwiami rysowała się pionowa zmarszczka zatroskania. – Czy ja... – zachrypiał, odkaszlnął i spróbował jeszcze raz. – Krzyczałem? Smutno pokiwała głową. – Znowu Berne? – spytała. – Tak. – Te są najgorsze. – Co ty nie powiesz... Hari odwrócił głowę i przeniósł wzrok na stojące po drugiej stronie pokoju łóżko Shanny. Nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć na swoje. – A czy... Nabrudziłem? – Raczej nie – odparła z powagą. – Nic nie czuję. Mam sprawdzić? Jej głos znów brzmiał obojętnie, profesjonalnie, jak głos pielęgniarki. Nienawidził tego tonu. Wywracały mu się od niego bebechy, żółć podchodziła do gardła. Ten głos pod spokojną powierzchnią krył pogardę i zniesmaczenie. – Lepiej tak – wycedził. Te słowa bolały go bardziej niż sama rana. – Bocznik znowu wysiadł. Bocznik neuronowy, który przekazywał impulsy nerwowe okrężną drogą wokół przerwy w tylko częściowo zregenerowanym rdzeniu kręgowym, od początku nie działał najlepiej. Hari powinien był już trzy dni temu zrobić przeładowanie systemu operacyjnego. Jakiś błąd w oprogramowaniu powodował czasem kompletnie nieprzewidywalny reset bocznika. Ta część snu była stuprocentowo zgodna z prawdą: nie mógł poruszyć nogami, w ogóle ich nie czuł, tak jak nie czuł nic od pępka w dół. Poniżej trzycalowej blizny po Kosallu był martwy jak zarżnięta krowa. Awarie bocznika zawsze przyprawiały go o koszmary. Czasem budził się wtedy w kałuży własnych odchodów, których nie czuł pod dotykiem, a zdarzało się i tak, że kiedy leżał w nich dostatecznie długo, znieczulał sobie zmysł węchu i przestawał także czuć ich smród. To był
powód, dla którego nie spali już z Shanną w jednym łóżku. Jeden z powodów. – Opactwo, światła: jedna czwarta mocy – powiedziała spokojnie Shanna. – Wykonać. Pokój rozświetlił się miękkim, przyćmionym blaskiem, który nie płynął z żadnego konkretnego źródła. Shanna odgarnęła pościel. Zmusił się, żeby spuścić wzrok. Pościel była tylko wilgotna od potu, od którego lepiła mu się cała skóra. To oznaczało, że bocznik jeszcze działa, a on zachował kontrolę nad zwieraczami. Westchnął z ulgą, chociaż niewiele brakowało, żeby westchnienie przerodziło się we wzdrygnięcie. Może zdąży do łazienki zanim to draństwo się zresetuje. Skuteczność terapii regeneracyjnej, którą zaaplikowali mu zatrudniani przez Studio lekarze, żeby odtworzyć uszkodzony odcinek rdzenia, przekraczała dziewięćdziesiąt procent – tak mu przynajmniej powtarzali, bo z drugiej strony oznaczało to, że istnieje dziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo niepowodzenia. I on wylądował właśnie w tych dziesięciu procentach. W pewnym sensie. Kuracja powiodła się połowicznie: zachował częściową kontrolę nad pęcherzem i zwieraczem, a także – w ograniczonym stopniu – czucie w dolnej połowie ciała, ale bocznik spieprzył jedno i drugie. Działał na zadanie indukcji neuronowej, podobnie jak fotele dla widzów bezpośrednich. Kiedy zawiódł, rozwalał wszystko od pasa w dół. – Panie Administratorze? Ekran na nocnym stoliku ożył, sącząc zimną elektryczną poświatę. Pojawiła się na nim bezcielesna twarz Bradlee Winga, pielęgniarza opiekującego się ojcem Hariego. – Administratorze Michaelson? Wszystko w porządku? Shanna uniosła pytająco brwi, a kiedy Hari bez entuzjazmu skinął głową, wcisnęła za niego przycisk odbioru transmisji głosowej, żeby nie musiał czołgać się przez pół łóżka. – Tak, Brad, nic mi nie jest. – Słyszałem, jak pan krzyczał... – Powiedziałem już, że nic mi nie jest. Shanna jest przy mnie. – Może chce pan coś na sen? Stojąca obok monitora butelka whisky „Laphroaig” była w połowie pełna; nadal czuł w gardle drapiący, jodynowy posmak alkoholu. Shanna skrzywiła się, widząc, jak zerka na butelkę. Spochmurniał i odwrócił wzrok. – Nie przejmuj się mną. Sprawdź co z tatą, dobrze? Zobacz, czy go nie obudziłem. – Środki uspokajające, które przyjmuje Robotnik Michaelson... – Nie nazywaj go Robotnikiem. Ile razy mam ci powtarzać? – Przepraszam, panie Administratorze. – A mnie nie nazywaj Administratorem, do kurwy nędzy. – Przepraszam, panie... Hari. Taka pora... Zapomniałem się.
– Jasne. Zobacz, co u niego. – Już idę... Hari. – W porządku. Ekran poczerniał. Nie umiał spojrzeć Shannie w oczy. – Pójdę zajrzeć do Faith. Jeżeli obudziłem Bradlee, który śpi na parterze, ją musiałem przestraszyć nie na żarty. Shanna wstała. – Ja pójdę. – Nie, nie, nie – upierał się znużonym głosem Hari. – Wracaj do łóżka. Ja zawiniłem, ja to załatwię. I tak muszę zresetować bocznik. Pójdę do łazienki w przedpokoju, żeby ci nie przeszkadzać. Zagwizdał na wózek inwalidzki, który z cichym turkotem wtoczył się do sypialni, wymijając meble. Czujniki zbliżeniowe systemu naprowadzania nadawały jego ruchom niemal zwierzęcą płynność. – Rover: stać. Proste polecenie unieruchomiło koła, kiedy podjechał do łóżka. Hari dodatkowo zaciągnął ręczne hamulce. Bocznik nauczył go nieufności wobec mikroprocesorów. Shanna wsunęła mu rękę pod pachę. Spuścił głowę. Ani drgnął. – Dam radę. – Jejku, Hari... – Jej głos był tak zmęczony, tak niewyobrażalnie smutny, jakby w jego imieniu zawierały się wszystkie jego błędy i jej wybaczenia. Zgrzytnął zębami, aż zadzwoniło mu w uszach. – Wracaj do łóżka – powtórzył oschle. – Chciałabym, żebyś pozwolił sobie pomóc – mruknęła. Na chwilę, tylko na chwilę supeł w jego sercu odrobinę się rozluźnił. Nakrył jej dłoń swoją. – Codziennie mi pomagasz, Shan. Tylko ty i Faith jeszcze trzymacie mnie przy życiu. Ale pozwól mi robić to, z czym sam daję sobie radę. Skinęła głową, pocałowała go w policzek i poszła do łóżka. Odprowadził ją ponurym spojrzeniem, odczekał, aż się położy i przykryje. – Dobranoc – powiedziała. – Tak, dobranoc. Odwróciła się do niego plecami i poprawiła poduszkę pod głową. – Opactwo: wyłącz światła – polecił. – Wykonać. W ciemności czuł się bezpiecznie. Powoli i ostrożnie dźwignął się i przeczołgał z łóżka na wózek. Musiał obiema rękami przełożyć każdą nogę po kolei, jak kloce drewna, i ustawić stopy na podnóżkach, a potem siedział nieruchomo całą wieczność, dyszał ciężko i wpatrywał
się w swoje dłonie. Uczynił je swoją bronią. Doskonalił je tak długo, aż stały się bardziej zabójcze niż wszelkie ostrza. W przeszłości powszechnie uważano go za najlepszego specjalistę od walki wręcz, a teraz jedynym wspomnieniem tamtych dni były kłęby bladych blizn na wielokrotnie połamanych knykciach. Miał się wtedy za twardziela. Dopiero później, kiedy głównym zastosowaniem dla tych morderczych dłoni stało się wtykanie czopków w tyłek i ręczne opróżnianie kiszek, odkrył, jaki naprawdę jest twardy. Kiedy pierwszy raz Shanna zastała go łkającego na kiblu, wymazanego gównem po łokcie, tłukącego pięściami o uda i rozbryzgującego na nich kał w bezsilnej próbie przywrócenia im czucia i użyteczności – dopiero wtedy zrozumiał, że przez cały ten czas oszukiwał sam siebie. Na to nigdy nie będzie dość twardy. Odblokował koła Rovera, chwycił ich krawędzie, zakręcił nimi i ruszył w stronę drzwi. Miał wcześniej lewifotel, ale go sprzedał. Zełgał Shannie i lekarzom, że jego zdaniem lewifotel nie jest należycie ekranowany i jego pole magnetyczne najprawdopodobniej odpowiada za kłopoty z oprogramowaniem bocznika. Prawda była taka, że nienawidził tego kurestwa. Lewifotel go przerażał. Najdrobniejsza usterka mechaniczna albo awaria zasilania mogły go kompletnie unieruchomić. A Rover przynajmniej miał koła. Co nie przeszkadzało mu jego również nienawidzić. Przesuwane drzwi otworzyły się automatycznie, kiedy się do nich zbliżył. Wyjechał na korytarz i skręcił do pokoju Faith. Wiedział, że powinien najpierw jechać do łazienki i zrobić reset bocznika, ale jakiś irracjonalny upór nie pozwolił mu zachować się rozsądnie. Nawet gdyby stało się najgorsze, bardzo nie nabałagani: Rover miał wbudowany przewód do odprowadzania moczu i chemiczną toaletę pod siedzeniem. Obiecał sobie w duchu, że prędzej się zabije, niż przyzwyczai do korzystania z nich. I ten zapach... Tego się bał najbardziej. Na samą myśl zaciskało mu się gardło i szczypały go oczy. Doskonale pamiętał ten zapach: chemiczną woń choroby i odór nietrzymania moczu i stolca. Tak śmierdział Duncan, kiedy przeszedł załamanie i spadł z drabiny kastowej. Maleńkie mieszkanie, w którym mieszkali z ojcem w San Francisco, w getcie Tymczasowych w Mission District, zagęszczało ten smród, destylowało go – nie był ostry, ale gęsty i intensywny, nie gryzący, ale kleisty; kleił się do ścianek gardła i Hari miał wrażenie, jakby topił się we flegmie. To był zapach obłędu. Udogodnienia w Roverze nie były wygodą, lecz zagrożeniem. Gdyby pozwolił sobie tak nisko upaść, poddał się, jak namawiali go wszyscy lekarze, pogodził się ze swoją niepełnosprawnością i nauczył z nią żyć, ten zapach nigdy by go nie opuścił. Bał się, że się do niego przyzwyczai, że pewnego dnia przestanie go zauważać. Rover zatrzymał się przed drzwiami pokoju Faith. Hari musnął je czubkami trzech
palców, delikatnie, jakby dotykał policzka córeczki. Uchyliły się bezszelestnie. Szeptem kazał Opactwu podkręcić światło w przedpokoju. Dom posłusznie wykonał polecenie, stopniowo zwiększając natężenie światła, aż plama blasku sięgnęła łóżka Faith i zalśniła na rozsypanych na poduszce złotych włosach. Leżała w swobodnej pozie wszystkich śpiących dzieci, beztroskiej i miękkiej, jakby nie miała kości. W piersi Hariego zapłonął bolesny ogień. Nie mógł oderwać od niej oczu, dopóki nie zobaczył, jak jej pierś unosi się powoli i opada w rytmie oddechu. Pamiętał, jak podobnie wyczekującym wzrokiem wpatrywał się w Shannę, kiedy jako Pallas Ril leżała przykuta do ołtarza w Żelaznej Komnacie, pod szczytem Wieży Zmierzchu w ankhańskim pałacu Colhari. Przypomniał sobie, jak wielką ulgę odczuł – wszechświat znów wydał mu się normalny, celowy, sensowny – kiedy stwierdził, że ona nadal żyje. W te ciemne noce, kiedy zaglądał do sypialni córki, nie było mu dane odczuwać takiej ulgi. Lodowata zgroza, upiorny lęk, że tym razem jej pierś nie poruszy się w oddechu, nie dawała mu spokoju, tętniła uparcie pod czaszką jak odroczony wyrok. Był absolutnie przekonany – pewnością wykraczającą daleko poza religijną wiarę i żarliwość – że musi ją stracić. Taki już jego los: była zbyt cenna, żeby mógł się nią długo cieszyć. Półprzezroczysta skóra, jakby rozświetlona od wewnątrz ciepłym blaskiem widocznym w jej oczach; włosy koloru pszenicy mieniącej się w słońcu; klasyczna nordycka regularność rysów... Był w nich cień anglosaskiego dziedzictwa Shanny, ale do niego była zupełnie niepodobna. Wdała się w prawdziwego ojca. W biologicznego ojca, poprawił się w duchu. Bo jej prawdziwym ojcem jestem ja. Pomyślał tęsknie o butelce szkockiej na nocnym stoliku. Powinien był ją tu przynieść. Przydałaby mu się taka pociecha. Po północy umysł chętnie płodził myśli czarniejsze niż noc. Czasem, spoglądając na Faith, nie mógł opędzić się od myśli o Lamoraku... o Karlu. Karl Shanks: słaby Aktor, drugorzędny gwiazdorek, przystojny szermierz, średni taumaturg, dawny dobry przyjaciel Hariego. Kochanek Shanny, którą potem zdradził. Ojciec jej dziecka. Lamorak zdradził ich oboje. W odwecie Hari zdradził później jego: wydał go na tortury, a potem zabił własnymi rękami. Minęło ponad sześć lat, a ta scena jak na zawołanie stawała mu przed oczami, gdy tylko przymknął powieki i przypomniał sobie, jak leżał na arenie przeszyty Kosallem, obok Lamoraka, a Ma’elKoth pochylał się nad nimi. Po policzkach Shanny spływały łzy, niczym pierwsze krople wiosennego deszczu. Nadal czuł – w całym ciele, od przeciętego kręgosłupa aż po zęby – wibracje Kosalla, kiedy chwycił rękojeść i uaktywnił jego magję. Pamiętał, jak głowa Lamoraka oddzieliła się od reszty ciała z chrzęstem przypominającym wyrywanie stronicy z książki, gdy przeciągnął jego szyją po klindze miecza. Dobrze się stało, powtarzał sobie za każdym razem, kiedy nachodziły go wątpliwości, po
co wychowuje nieswoje dziecko; kiedy przypominał sobie, że w żyłach Faith nie płynie krew Michaelsonów. Duncan lubił powtarzać za Thomasem Paine’em, że cnota nie przechodzi z ojca na syna. Nie było powodu, żeby niegodziwość zachowywała się inaczej. Co innego obłęd: on bywa dziedziczny. Przyszło mu do głowy, że mógłby obudzić Faith – jeden senny uśmiech córeczki rozproszyłby w jego głowie cienie, które gromadziły się tam przez całą noc – ale nie zrobił tego. Nigdy jej nie budził. Nie chciał używać Faith jako lekarstwa na czarne myśli. Posłał jej ostatnie tęskne spojrzenie, wykręcił wózkiem i ruszył w stronę swojego gabinetu. Dopóki te czarne pięści zaciskały mu się na sercu, praca była jedynym wybawieniem. Ale najpierw... Skręcił do mieszczącej się obok gabinetu łazienki dla gości. Podłokietniki Rovera same się złożyły i Hari przesiadł się na sedes, opierając się na przyśrubowanych do ścian poręczach. Spodnie od piżamy miały z tyłu zapięcie na rzep, żeby nie musiał ich zsuwać. Wpisał czterocyfrowy kod na klawiaturze paska przerzuconego przez oparcie Rovera, wyłączył oprogramowanie i uruchomił reset bocznika. Czekając na inicjalizację programu umożliwiającego mu chodzenie, obserwując drżenie pobudzanych do życia nóg i śledząc spazmatyczne opróżnianie się pęcherza i jelit, Hari Michaelson – niegdyś znany jako Caine – zagryzł wargi i zacisnął kurczowo powieki, żeby powstrzymać znajome łzy upokorzenia. Dlaczego nie mogę się obudzić? Proszę cię, Boże... czy kto tam może mnie usłyszeć. Niczego więcej nie chcę. Niczego. Obudzić się.
3 Szedł chwiejnie korytarzem, lekko szurając stopami. Bocznik miał swoje zalety, ale nie mógł się równać ze zdrowym kręgosłupem. Już zawsze będzie się kolebał na zdalnie sterowanych, jakby cudzych nogach; już do końca życia od pasa w dół będzie figurą woskową, pozbawioną czucia animatroniczną kopią Caine’a. Jak zamierzasz z tym żyć? – dopytywały się zimne, puste, nocne korytarze Opactwa. Tak samo jak ze wszystkim innym, odpowiadał po raz tysięczny albo milionowy, zgrzytając zębami. Dam sobie, kurwa, radę. Po prostu dam radę. Rover bezgłośnie jechał za nim – dzięki czujnikom zbliżeniowym trzymał się w odległości dokładnie dwóch kroków – ale przycupnął w przedpokoju przy drzwiach, kiedy Hari wszedł do gabinetu. Z westchnieniem ulgi osunął się na swój najwygodniejszy fotel, z żelową poduszką z polipropylenu, dostosowującą się do kształtu ciała. Oparł łokcie na biurku, ukrył głowę w
dłoniach. Czuł się pusty w środku, ale zarazem nieprzyjemnie pełny i przerażająco kruchy, jakby brzuch miał wypchany skorupkami jaj. Przetarł obolałe, jakby zapiaszczone oczy i sprawdził godzinę na biurkowym wyświetlaczu: za dwadzieścia czwarta. Żołądek wywinął mu fikołka, kwaśny, gryzący posmak szkockiej podrażnił gardło. Przełknął i skrzywił się z niesmakiem. Może powinien się napić kawy? Może jego życie wygląda gównianie tylko dlatego, że jest zmęczony, a w głowie rozbrzmiewają mu pierwsze, dobrze znajome nuty kaca? Przyszło mu do głowy, że mógłby odezwać się do siedzącego w Kuriozeum Tan’elKotha. Dziś w nocy dałby radę nawet porozmawiać z wrogiem – a po tylu latach Tan’elKotha trudno byłoby już tak nazwać. W przeszłości robili sobie nawzajem niewybaczalne świństwa (Hari z własnej woli przyznawał, że bardziej skrzywdził Tan’elKotha niż Tan’elKoth jego), ale jakoś im to nie przeszkadzało. Przecież nawet by skurczybyka nie obudził: Tan’elKoth od dwunastu czy trzynastu lat w ogóle nie sypiał. Nie, do diabła. Nie. Nie zrobię tego. Nie tym razem. Byłaby to tylko przelotna rozrywka, nic więcej. Jak zwykle. Wszelki spokój, jaki Hari znajdował w towarzystwie Tan’elKotha, był ułudą i nigdy nie trwał dłużej niż godzinę po tym, jak się rozstali. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego – Hari doskonale rozumiał prawdziwy powód, dla którego utrzymuje kontakty z byłym cesarzem Ankhany: Tan’elKoth był jedynym żyjącym człowiekiem, który w dalszym ciągu traktował go jak Caine’a. To jeszcze jedna z tych rzeczy, z którymi po prostu muszę się pogodzić. Odwrócił się razem z fotelem do mahoniowej szafki obok biurka i nastawił ekspres na dwanaście filiżanek jukatańskiej kawy. Terkot maszyny był ledwo słyszalny, ale w sam raz wystarczający, żeby nie dała o sobie zapomnieć: odmierzyła porcję ziaren z chłodziarki, zmełła je, oprószyła cynamonem. Gęsta czarna kawa zaczęła skapywać do dzbanka – tak mocna, że już sam jej aromat dawał pierwszego kofeinowego kopa. Czekając, aż dzbanek się napełni, bawił się klawiaturą wyświetlacza. Nie zamierzał odtwarzać niczego konkretnego – tak sobie przynajmniej wmawiał – ale jego palce wiedziały, czego chce, kiedy wprowadzały konkretny, długi, skomplikowany kod. Ciemny prostokąt wyświetlacza zamglił się przyćmionym szarawym blaskiem: zachmurzone niebo. Niewyraźna brunatno-kremowa plama wyostrzyła się w zbliżenie mężczyzny o twarzy boga. Pomruki płynące z ukrytych głośników przybrały rytm ludzkiej mowy i uformowały się w słowa, wypowiadane głosem cichym, ciepłym, niewiarygodnie głębokim; głosem, który bardziej się czuje niż słyszy, jak drżenie gruntu poprzedzające trzęsienie ziemi. Nie musiał słuchać tych słów. Pamiętał je doskonale, tak jak pamiętał to niebo i tę twarz. Ma’elKoth, obrysowany chmurami, które sam sprowadził nad Stadion Zwycięstwa, powtarzał właśnie, że wszystko jest w porządku; radził mu się odprężyć i niczym nie
przejmować... Wpatrywał się w ścianę, słuchając szeptu Caine’a w teatralnym Solilokwium. *Pieprzyć odprężanie się.* *Nigdy się nie poddawaj.* *Nigdy.* Nie poddał się. Trzymał się i dzień w dzień walczył. Przynajmniej tyle był winien człowiekowi, którym był w przeszłości. Westchnął i niechętnie przełączył wyświetlacz na połączenie ze Studionetem. Wypowiedział żądane frazy, po których system rozpoznał jego głos, a po chwili drukarka wypluła jeden po drugim zaktualizowane wykresy. Zgarnął je w plik i zaczął przeglądać. Odczuwał wrodzoną niechęć do danych istniejących wyłącznie w postaci elektronicznej, w sieci. Pewnie po tym, jak wychowywał się w atmosferze obłąkańczego libertarianizmu Duncana. Dawniej miał obszerną bibliotekę pełną nie-wirtualnych książek, z prawdziwymi stronami z pulpy drzewno-bawełnianej i tekturowymi okładkami; niektóre pochodziły z dziewiętnastego i dwudziestego wieku, były oprawione w skórę, miały złocone krawędzie stronic. Duncan najchętniej uczył go właśnie z książek – im były starsze, tym lepiej. Twierdził, że żadna z rzeczy wydrukowanych po Latach Zarazy nie jest godna zaufania. – Druk na papierze... To przedmiot materialny, rozumiesz? Po wydrukowaniu możesz go dotknąć, wziąć do ręki. Nie można go zmienić, poprawić, ocenzurować, bo będzie widać zaczernienia albo ubytki. Co innego tekst elektroniczny: ten jest na wpół wyimaginowany, każdy może się do niego dobrać i wprowadzić dowolne zmiany, stosowne do aktualnie prowadzonej polityki. Nie wierzysz mi? Spróbuj znaleźć w sieci cokolwiek, co napisał John Locke. Abraham Lincoln. Friedrich Nietzsche. Aleister Crowley. A potem porównaj to, co znajdziesz, z zawartością starych książek. Przekonasz się. Książki dawno zostały sprzedane, oczywiście. Za setki tysięcy marek. Niektóre – zbyt wywrotowe, żeby je po prostu sprzedać, zakazane dzieła takich nieludzi jak Shaw, Heinlein czy Paine – zostały zamknięte w zapieczętowanym skarbcu w posiadłości Patrona Hariego, Uprzywilejowanego Marca Vilo, położonej u stóp Sangre de Cristo. Hari nie mógł trzymać książek pod ręką, nie po tym, jak postanowił sprowadzić ojca do domu. Duncan uzyskał warunkowe złagodzenie wyroku. Przy pierwszych oznakach działalności wywrotowej – a posiadanie zakazanej literatury tak właśnie było traktowane – Policja Społeczna wgryzłaby mu się w tyłek i wywlokła już nie do Obozu Społecznego Buchanan, lecz do warsztatu, gdzie zostałby scyborgizowany, a następnie sprzedany jako Fizol. W jarzmie nie przeżyłby nawet tygodnia. Ba, biorąc pod uwagę jego nadwątlone zdrowie, nie dożyłby nawet pierwszego wieczoru. Przypomniał sobie kłótnię Duncana z Tan’elKothem, sprzed czterech, może pięciu lat, kiedy Duncan panował jeszcze nad motoryką organizmu w takim stopniu, że mógł normalnie
mówić. – Te prawdy są dla nas oczywiste – tłumaczył. – Wszyscy ludzie są równi. Stwórca wszystkim nadał pewne niezbywalne prawa... Uśmiechnął się półgębkiem na to wspomnienie. Duncan piskliwym, zgryźliwym głosem cytował Jeffersona, co oznaczało, że znów dał się podpuścić Tan’elKothowi. Często odwoływał się do Jeffersona, kiedy Tan’elKoth zapędził go w kozi róg. Cała ta scena stanęła mu przed oczami jak żywa: Tan’elKoth siedział przy stole kuchennym w Opactwie, który wyglądał przy nim jak dziecięca zabawka; kubek z kawą w jego ręce przypominał filiżaneczkę do espresso. Miał na sobie nieskazitelny, skrojony na miarę garnitur Pracownika, jednorzędowy, stylowo beżowy. Grzywę kasztanowych włosów związał w zwykły, konserwatywny kucyk. Nosił się ze spokojem i naturalną elegancją modela i tylko jego oczy płonęły nieskrywaną radością. Uwielbiał się spierać z Duncanem. – Egoistyczna propaganda – zadudnił, unosząc rękę z wyprostowanym palcem wskazującym, jakby wygłaszał kazanie. – Jakikolwiek był zamysł owego hipotetycznego stwórcy, którego umysł, jak ci się wydaje, potrafisz przeniknąć, jedno jest pewne: bogów żadne prawa nie interesują. Nie ma czegoś takiego jak prawo. Jak dobro. Jak zło. Jest tylko władza i słabość. Byłem bogiem, znam kilku bogów i wiem, że nade wszystko interesuje nas natura przetrwania. Życie człowieka definiują związki z innymi ludźmi, bo taki jest jego obowiązek wobec gatunku. W obliczu tego obowiązku życie, wolność i dążenie do szczęścia przestają się liczyć. To, co nazywasz prawami jednostki, to po prostu kulturalna fantazja dogorywającej cywilizacji. – Ty faszystowski łotrze! – zachrypiał zadowolony z siebie Duncan. Przewrócił oczami w taki sposób, jakby zamiast nich miał dwie zdeformowane szklane kulki, ale już od miesiąca nie mówił tak głośno i wyraźnie. – Faszystom się nie ufa. Prawda jest dla nich zawsze pierwszą ofiarą do złożenia na ołtarzu państwa. – Hm... Jak uważasz. Jeśli nie chcesz uwierzyć mi na słowo, zapytaj swoją synową. Jest wprawdzie bóstwem słabym, niedoskonałym, ułomnym, ale mimo wszystko bóstwem. Zapytaj Pallas Ril, gdzie w jej hierarchii lokują się prawa jednostki. – Nie będę się z tobą licytował na bogów, cwaniaczku – wyrzęził Duncan. Tego dnia przyjmował gości na siedząco, przypięty na wysokości piersi do postawionej pionowo tylnej części regulowanego łóżka, ustawionego – z zablokowanymi kołami – przy stole, przy którym zasiadł Tan’elKoth. Żyłki nabrzmiewały mu i pulsowały na czole, widoczne wśród resztek siwych włosów. Miał rozbiegany wzrok i roztrzęsione ręce, z kącika ust ciekła mu strużka śliny, ale zachowywał przytomność umysłu. Nawet w tym stanie tylko dyskusje o filozofii i polityce potrafiły wywołać jego zainteresowanie. Dawniej, kiedy jeszcze objawy zaburzeń autoimmunologicznych pożerających mu po kawałku mózg nie były zbyt dokuczliwe, był profesorem antropologii społecznej, filologiem i specjalistą od kultur Nadświata. Zawsze uwielbiał się spierać; kochał
takie dysputy nade wszystko, przedkładał je nawet nad własną rodzinę. Po skazaniu za działalność wywrotową niewiele brakowało, żeby dokonał żywota w Ośrodku Uciszenia w Buchananie – z jednego zasadniczego powodu: nie umiał się zamknąć. Hari nigdy nie potrafił z nim dyskutować. Nie miał takiego umysłu, żeby przerzucać się politycznymi urojeniami; zawsze wolał skupiać się na walce o przetrwanie w codziennym życiu niż tracić czas na rozważanie, jakie to życie być powinno. Czasem przez tydzień albo dłużej z ust Duncana nie padało ani jedno sensowne zdanie, ale Tan’elKoth zawsze potrafił go w jakiś sposób wyrwać z nirwany obłędu. – Bogowie mnie nie interesują – ciągnął Duncan. – Nie liczą się. Ważni są ludzie. Ważny jest wzajemny szacunek. – Szanuję to, co godne szacunku – odparł Tan’elKoth. – Ale dopraszać się szacunku, gdy się na niego nie zasłużyło, to dziecinada. Zresztą, co tak naprawdę jest godne szacunku poza wierną służbą? Nawet o wartości tego twojego idola Jeffersona przesądza jego użyteczność dla rodzaju ludzkiego. A indywidualizm... Jego celem jest ostateczna samorealizacja, która jest tylko innym określeniem próżności. Nie podziwiamy nikogo za samorealizację; podziwiamy go dopiero wtedy, gdy ta samorealizacja służy ludzkości. – Ha... – Duncan otarł brodę wierzchem dłoni. – A może samorealizacja jest jedyną formą prawdziwej służby ludzkości? Może ludzie tacy jak ty tylko jej szkodzą? Kiedy próbujesz „służyć ludziom”, robisz z nich owce. Ofiary dla drapieżników. Ludzie zjadają owce. Spojrzał znacząco na Hariego, z tym charakterystycznym błyskiem w oku, jakby zapraszał go do stołu i do dyskusji, mówiąc „Ludzie tacy jak ty, mój synu. Drapieżniki”. Tan’elKoth chrząknął z dezaprobatą. – Owce jako gatunek radzą sobie doskonale. Ludzie, w tym świecie, nieszczególnie. Wasz indywidualizm w sposób nieunikniony prowadzi do tego, że niektórzy ludzie przedkładają swoje pragnienia ponad dobro ogółu. – Tacy jak Leonardo da Vinci. Mozart. Karol Wielki. Aleksander Wielki. – Taaak... Również tacy jak Caine – dodał Tan’elKoth takim tonem, jakby uznał dyskusję za zakończoną, wciągnąwszy Duncana w retoryczną pułapkę bez wyjścia. I właśnie wtedy Hari uznał, że nie ma ochoty dłużej słuchać tej rozmowy. – Dość tego – powiedział. Zbyt gwałtownie odstawił kubek i kawa chlapnęła na stół. – Zmieńcie temat. – Nie chciałem nikogo urazić... – zaczął pojednawczo Tan’elKoth. – Nie interesuje mnie to. Zresztą nie obrażam się, tylko po prostu rzygać mi się chce, jak was słucham. Duncan chyba go nie słyszał – albo po prostu udał, że nie słyszy. – Caine zrobił dużo dobrego dla wielu ludzi... – Przez przypadek – wtrącił Tan’elKoth. – Wyłącznie przez przypadek. – Wydawało mi się, że nie wierzysz w przypadki?
– Ej! – Hari podniósł głos. – Przestańcie. Obaj. Duncan odwrócił się do niego. – Próbuję cię bronić, zabójco – powiedział drżącym głosem. – Niepotrzebnie, tato. Najlepiej będzie, jak się po prostu zamkniecie. Ciemne chmury zebrały się w oczach ojca, katarakty zgęstniały, pomału odcinając go od świata. – Przepraszam... przepraszam... Kiedy teraz siedział przy biurku i czekał na świt, te ostatnie słowa paliły go żywym ogniem. Jak mógł powiedzieć coś takiego? Jak mógł zachować się tak dziecinnie? Mógł udawać, że jest inaczej, ale odpowiedź była oczywista. Rana po wycięciu Caine’a z jego życia była wtedy zbyt świeża. Nie zdążył jeszcze oswoić się z nieubłaganym jak granitowa ściana faktem, że już nigdy nie będzie tamtym człowiekiem. Nigdy nie będzie taki silny, taki pewny siebie. Taki wolny. Nie rozumiał wtedy, co jest źródłem tego bólu; powtarzał sobie, że zdobył wszystko, co chciał, do cholery! Więc w czym problem? Wiedział tylko, że cały czas cierpi. Koncentrował się na swoim bólu z pustym, zwierzęcym brakiem zrozumienia i wdziękiem towarzyskim rosomaka, którego rwie ząb. Niedługo później Duncan zaniemówił już na zawsze. W tej chwili Hari nie potrafił sobie przypomnieć, czy po tamtej rozmowie w ogóle jeszcze coś do niego powiedział. Długo wpatrywał się w rozrzucone na blacie wydruki, zanim wreszcie zmusił się do ogarnięcia ich rozumem i zinterpretowania liczb. Wyglądało to paskudnie. Ułożył je w innym porządku, zebrał, przemieszał, znowu rozłożył. Jakkolwiek by na to spojrzeć, fakty były nieubłagane. Nie rozumiał, co się dzieje. Od sześciu lat był Przewodniczącym Studia w San Francisco. Przez ten czas według rocznych rozliczeń Studio cztery razy przyniosło straty, z tego ostatnio trzy razy z rzędu. I było coraz gorzej. Objął najlepsze Studio na świecie, okręt flagowy Przygód-bez-Ograniczeń, i zarządzał nim tak beznadziejnie, że tylko dzięki opłatom frachtowym wnoszonym przez Kompanię Nadświatową nie poszło jeszcze na dno. To takie dziwne? – pomyślał z goryczą. Takie zaskakujące? Powierzenie mu funkcji Przewodniczącego (której towarzyszył automatyczny awans kastowy na Administratora) było bezczelnym zabiegiem marketingowym, oczywistą próbą zatarcia fatalnego wrażenia, jakie pozostawiło po sobie zakończenie ostatniej Przygody Caine’a, Z miłości do Pallas Ril. Poprzedni Przewodniczący Arturo Kollberg, stracił pracę, ale jego wcześniejsze zabiegi i manipulacje położyły się cieniem na reputacji całego systemu Studiów. Hari przez krótki czas był wtedy najsławniejszym człowiekiem na świecie. Z miłości do Pallas Ril stało się najpopularniejszą Przygodą w historii, ustanawiając rekordy
oglądalności i sprzedaży, które nadal, po blisko siedmiu latach, pozostawały niepobite. A Hari mógł przynieść Studiu ogromne straty, wprost niemożliwe do oszacowania. Dlatego go kupili. Nie, to by było zbyt hojne, pomyślał. Nie kupili mnie, tylko po prostu mi zapłacili. Dostał szansę życia w pokoju z ukochaną kobietą; szansę wychowania córki na Administratorkę; szansę powtórnego poznania ojca, tym razem z punktu widzenia dorosłego mężczyzny. A czego chcieli w zamian? Żeby siedział cicho. Tylko tyle. Jeden z jego nowych kolegów po fachu, Przewodniczący Studia w St. Petersburgu, wyłożył mu to w przystępny sposób przy pierwszym spotkaniu, dwa tygodnie po jego awansie: – Chyba najważniejszym talentem każdego Administratora jest umiejętność nicnierobienia. Świadomość tego, kiedy trzeba nic nie robić, jest nieskończenie ważniejsza i cenniejsza od wiedzy, co należy zrobić. Tego mu było trzeba: filozoficznej podkładki pod bycie grzecznym chłopcem, siedzenie cicho i odliczanie dni do emerytury. W ten sposób sumienie czyni z nas tchórzy, pomyślał. Czuł się dostatecznie silny, żeby przeżywanie kolejnych pojedynczych dni go nie przerażało, ale kiedy spoglądał w głąb mrocznego tunelu, którym było całe jego przyszłe życie, widział w nim zbyt wiele nocy takich jak ta, kiedy siedzi przy biurku o trzeciej nad ranem i mierzy się z szarą, betonową świadomością faktu, że dzień dzisiejszy jest taki sam jak wczorajszy, a kolejne w żółwim tempie odmierzą czas do końca świata. Amen. Jeżeli będzie miał szczęście. Nacisnął klawisz i wyświetlił streszczenie najnowszego pozwu złożonego w Sądzie Społecznym przez adwokatów Avery Shanks. Kiedy miał naprawdę fatalny nastrój, tak jak teraz, zaglądał do puchnącego archiwum sprawy Bsn Shanks kontra Adr Michaelson i rozmyślał o tym, co by się stało, gdyby dział prawny Studia zawalił sprawę. Biznesmenka Avery Shanks – matka Karla Shanksa, czyli Lamoraka, i szefowa chemicznego giganta SynTech – osobiście złożyła skargę na Hariego, zarzucając mu naruszenie nietykalności cielesnej nadkastowego. Zrobiła to dosłownie parę dni po zakończeniu Z miłości do Pallas Ril, nie czekała nawet, aż wyjdzie ze szpitala. Zmieniła dział prawny SynTechu w prywatną sforę psów gończych, zlecając im kolejne apelacje i coraz to nowe pozwy. Upierała się, że przypisanie jej syna do kasty Pracowników było tylko zabiegiem formalnym związanym z wykonywaniem przez niego zawodu Aktora i przez sąd powinien być traktowany jak Biznesmen. Gdyby nie opiekuńczy parasol Studia, taki zarzut wystarczyłby, żeby Hari został scyborgizowany i sprzedany jako Fizol. W te najgorsze noce dręczyło go przeświadczenie, że Studio nie decyduje się na zakończenie procesu wyłącznie dlatego, żeby mieć na niego kij, gdyby za bardzo się wychylił
i zaczął brykać. Zamknął archiwum procesowe, ostatni raz przekartkował wykresy, zirytowany trzasnął plikiem papierów o blat. Nie mógł jednak przestać myśleć... Same wynagrodzenia dla adwokatów mogłyby się okazać zabójcze. Dochody Shanny już w tej chwili nie bardzo wystarczały na utrzymanie rodziny, nawet nie uwzględniając kosztów prawniczej batalii. Zachowała wprawdzie małą, fanatycznie oddaną widownię, ale przychody z jej Przygód spadały od lat. W ogóle nie miała już widzów bezpośrednich. Co roku spędzała w Nadświecie dwa trzymiesięczne dyżury na czemodzie. Ich przebieg był rejestrowany na mikrosześcianie, stanowiąc ironiczne echo długozapisu, jednego z wynalazków Arturo Kollberga. Bycie boginią miało swoje uroki: łączność z całym światem dawała wielką moc i spokój ducha, kontakt ze wszystkimi żywymi istotami w całym dorzeczu Wielkiej Chambaygen oszałamiał, świadomość nieograniczonej, perfekcyjnie kontrolowanej potęgi podnosiła na duchu – ale jej wielbiciele szybko odkryli, że tych samych wrażeń dostarczają nagrane przez nią sześciany. A że dni w życiu Chambarai niewiele się od siebie różniły, wpływy ze sprzedaży i wypożyczeń były gówniane. Tym, co przyciąga bezpośrednich i napędza sprzedaż, jest fabuła. Tymczasem Pallas Ril nie oferowała żadnej fabuły. Była kompletna, skończona. Rzeka zaspokajała wszystkie jej potrzeby. Chambaraya nie wie, co to konieczność. A bez konieczności zostaje tylko kaprys. Pokręcił głową, usiłując skupić się na wydrukach. Sam nie wiedział, jak długo się w nie wpatrywał, wcale ich nie widząc. Liczby straciły wszelkie znaczenie i zmieniły się w groźne hieroglify, apokaliptyczne proroctwo spisane prehistorycznym alfabetem. W końcu westchnął ciężko i poddał się. Złożył plik kartek na pół, jeszcze raz na pół i wsunął do umieszczonego w blacie biurka wlotu niszczarki. – Opactwo: połączenie – polecił. – Dźwięk i obraz. Kuriozeum. Prywatna linia Tan’elKotha. Wykonać. Widoczny na ekranie symbol oczekiwania na połączenie przeszedł w kontrastowy, monochromatyczny obraz twarzy Tan’elKotha. – Caine... Kolejna bezsenna noc? – Niech cię diabli – mruknął Hari po raz chyba milionowy. – Skoro ja muszę cię nazywać Tan’elKothem, ty mógłbyś się wreszcie nauczyć mówić mi „Hari”. Ale protestował bez przekonania, odruchowo. Nieszczerze. I Tan’elKoth to wychwycił. Uniósł brew, zmarszczki w kącikach jego oczu odrobinę się pogłębiły. – W rzeczy samej... – Co z twoim wyświetlaczem? Jesteś cały pomarańczowy, w dodatku prawie bez kontrastu. Wyglądasz, jakby brakowało ci połowy twarzy. Tan’elKoth wzruszył ramionami i przetarł oczy.
– Wyświetlacz jest w porządku. Po prostu mam już dość czytania z ekranu, a nieustające migotanie tych waszych elektrycznych świateł przyprawia mnie o ból głowy. – Przekręcił wyświetlacz w taki sposób, żeby Hari zobaczył leżącą na biurku otwartą książkę i stojącą obok niej zasilaną olejem sztormową latarnię. – Nie po to jednak wstałeś o tak wczesnej porze, żeby wyrzucać mi zaniedbywanie powierzonego mi sprzętu. – To prawda... – przytaknął z westchnieniem Hari. – Zastanawiałem się, czy nie jesteś zbyt zajęty... – Zajęty, Administratorze? Ja? Zajęty? Wyzbądź się tej myśli. Jestem, jak zawsze przez ostatnie lata, do pańskiej wyłącznej dyspozycji, panie Przewodniczący. – Mniejsza z tym... – mruknął Hari. Nie miał dziś siły zmagać się z ciężką ironią Tan’elKotha. Sięgnął do wyłącznika. – Zaczekaj, Caine. – Tan’elKoth spojrzał w bok i przesunął dłonią po twarzy, jakby usiłował zmazać swoje rysy i stać się innym człowiekiem. – Proszę... Hari, wybacz mi ten ton. Za dużo czasu spędzam sam na sam z ponurymi myślami i potem mówię, zanim pomyślę. Z radością powitam twoje towarzystwo, jeśli tego właśnie chcesz. Hari przyjrzał mu się uważnie: sińce pod oczami, nowe zmarszczki na niegdyś doskonałej cerze, opuszczone kąciki ust, które w przeszłości umiały się tylko uśmiechać. Do diabła, czy ja też tak fatalnie wyglądam? – Pomyślałem... że mógłbym zaparzyć kawę... i wpaść z wizytą. Kąciki ust Tan’elKotha drgnęły i wyprostowały się w grymasie, który u kogoś innego mógłby uchodzić za uśmiech. – District? Hari wzruszył ramionami, jakby mu to było obojętne. Nie zwiódł tym ani siebie, ani Tan’elKotha. – Czemu nie? Może być? – Naturalnie. Lubię twoją dawną dzielnicę, ma takie ożywcze tchnienie. Trochę przypomina wasze stare filmy przyrodnicze: morze drobnych drapieżników, gdzie każdy czyha na każdego. – Tan’elKoth przekrzywił głowę. – Kiedy ostatnio kogoś zabiłeś? – zapytał z jowialną wesołością człowieka opowiadającego stary żart w tłocznej restauracji. Ukryta pod biurkiem dłoń Hariego dotknęła martwego owalu blizny na wysokości krzyża. – Powinieneś pamiętać – odparł. – Byłeś przy tym. – Rzeczywiście... Ale nigdy nic nie wiadomo, może dziś w nocy dopisze nam szczęście i zostaniemy napadnięci. – Może. – Pod warunkiem, że trafimy na sforę ślepych wilków, dodał w myślach Hari. – No dobrze, w takim razie jadę. – Za pół godziny przy południowej bramie. – Do zobaczenia. – Do zobaczenia... – Tan’elKoth uśmiechnął się i pstryknął wyłącznikiem. – Caine.
Ekran pociemniał. Hari pokręcił głową i prychnął z niesmakiem. Wyłączył wyświetlacz i złapał się na tym, że się uśmiecha. – Hari? Nie wracasz do łóżka? Podniósł wzrok i uśmiech zniknął mu z twarzy. Shanna stała w progu i patrzyła na niego z dezaprobatą spod rozczochranych włosów. Na jej twarzy malował się jeszcze cień transcendentnego spokoju i błogości: śniła o rzece. Miał ochotę czymś w nią rzucić. – Tak wyszło... – Spuścił głowę i wskazał rozrzucone na biurku wydruki. – Chciałem popracować. – Z kim rozmawiałeś? Znowu z Tan’elKothem? Opuścił wzrok na spoczywające na udach zaciśnięte pięści. – Wiesz, że nie lubię, kiedy spędzasz z nim tyle czasu... – Wiem – przerwał jej. Znał tę sprzeczkę na pamięć i nie miał ochoty wdawać się w nią w środku nocy. – Wychodzę na chwilę. – Teraz? – Ostatnio cały ten transcendentny spokój coraz szybciej się ulatniał. Już zdążył zniknąć bez śladu. – O tej porze? – Czasami tak robię – odparł. Pominął cisnący mu się na usta ciąg dalszy: „I wiedziałabyś o tym, gdybyś spędzała ze mną i córką więcej niż sześć miesięcy w roku, do cholery!”, ale niewypowiedziane słowa i tak zawisły między nimi, zatruwając powietrze. Odgarnęła niesforne włosy. Na jej twarzy malował się ten sam grymas dezaprobaty i udawanej obojętności, który doskonale pamiętał z dawnych czasów, kiedy każde otwarcie ust kończyło się kłótnią. Dawne czasy? Kogo ja próbuję oszukać? Dziś jest tak samo. – Wrócisz na śniadanie? – zapytała, po czym zastosowała tani chwyt, zdradziecki jak ostrze noża wbite między żebra: – Czy mam wymyślić jakieś kłamstwo, kiedy Faith zapyta, gdzie jesteś? Chciał coś odwarknąć, ale się powstrzymał. Kto jak kto, ale on nie bardzo miał prawo uskarżać się na takie triki. Odetchnął głęboko i pokręcił głową. – Nie ma potrzeby, wrócę na śniadanie. Posłuchaj, Shanno, przykro mi to mówić, ale czasem muszę z kimś porozmawiać... Na widok jej miny pożałował, że w porę nie ugryzł się w język. Zmrużyła oczy i zacisnęła wargi w boleśnie cienką kreskę. – A ja czasem pozwalam jeszcze sobie mieć nadzieję, że to ze mną będziesz chciał rozmawiać. – Shanna, daj spokój... Przecież rozmawiamy. Rzeczywiście, rozmawiali – za każdym razem, kiedy czuł się na siłach słuchać po raz
tysięczny tych kurewskich pierdół o tym, jak to łatwo jest być szczęśliwym, bo wystarczy płynąć jak rzeka i tak dalej. Odwrócił wzrok – nie chciał, żeby wyczytała to z jego twarzy. To nie była jej wina i wielokrotnie obiecywał sobie w duchu, że nie będzie się za to na niej wyżywał. – Nieważne. Wychodzę. Ułożył wydruki w stos i wstał. Shanna weszła do gabinetu, jakby zamierzała go powstrzymać. – Uważaj z Tan’elKothem, Hari. Jemu nie można ufać. Jest niebezpieczny. Wyminął ją, uważając, żeby jej nie dotknąć. – To prawda, jest niebezpieczny – powiedział i dodał półgłosem, już w przedpokoju: – Ja też kiedyś byłem. Rover sunął za nim z nieskończoną cierpliwością, typową dla przedmiotów martwych.
4 Podeszła do okna w gabinecie i przytknęła czoło do zimnej szyby. Odprowadzała go wzrokiem. Czarny, podobny do łzy daimler nighthawk wzbił się pod chmury długim, łagodnym, wytyczonym przez komputer łukiem. Tęskniła za rzeką. Czterdzieści dni, pomyślała. Pięć tygodni. No, sześć. Przez sześć tygodni zniosę wszystko. Za czterdzieści dni o godzinie dziewiątej rano zacznie się jej kolejny dyżur w roli bogini. O ósmej trzydzieści podłączy się do respiratora, położy w trumnie czemodowej i zamknie wieko. Leżąc nieruchomo w żelkołysce, podda się długotrwałej procedurze wyważania (transfer na czemodzie wymaga niezwykle precyzyjnej wymiany masy i energii pomiędzy wszechświatami) i przez ciągnące się w nieskończoność sekundy będzie się rozkoszować się cudownym dreszczem emocji, czekając na bezgłośny grzmot transferu i chwilę, w której usłyszy pierwsze nuty Pieśni Chambarai – basowego, powolnego hymnu powitalnego, który wypełni jej serce i w odpowiedzi obudzi jej własną muzykę. Dwa razy do roku na trzy miesiące stawała się częścią rzeki. Dwa razy do roku stawała się kompletna. Nigdy nie powiedziała Hariemu, jak bardzo tęskni za tą pieśnią. Nie wyjaśniła mu, jak pusta i nieciekawa wydaje jej się teraz Ziemia. Za bardzo go kochała, żeby mu tłumaczyć, jak samotna się czuje, zamknięta w swojej głowie. Nie widzisz tego?! – krzyczało jej serce w ślad za oddalającym się daimlerem. Nie widzisz, jaka jestem samotna? Łzy wolno potoczyły się po jej policzkach. Jak miała żyć, kiedy pozostały jej tylko
wspomnienia i nadzieja? – Mamusiu? – usłyszała za plecami niepewny głosik Faith. – Co się stało? Cofnęła się od okna. Nawet nie próbowała ocierać łez. Bliska więź łącząca ją z Faith przez sześć miesięcy w każdym roku uniemożliwiała jej okłamywanie córki. – Smutno mi – odparła. – Mnie też. Faith potarła oczy piąstkami, wchodząc do gabinetu. Shanna wzięła ją na ręce, poprawiła jej piżamkę i odgarnęła włosy z buzi. Faith z westchnieniem wtuliła się w jej ramię. – Tęsknisz za rzeką? Shanna pokiwała głową. Usiadła na parapecie, trzymając małą na kolanach. Faith zapatrzyła się na podświetlone pomarańczową poświatą chmury. – Ja też – oznajmiła z powagą. – Brakuje mi muzyki. Kiedy jesteś w domu, zawsze jest tak cicho... Czasami nawet się trochę boję. Shanna przytuliła córeczkę, przycisnęła jej główkę do barku. W tej chwili wyraźnie czuła, jak drobną i delikatną istotą jest Faith. Kontakt fizyczny był zaledwie bladą namiastką bliskości i miłości, jakimi mogły się dzielić, kiedy łączyła je rzeka. Faith urodziła się dziewięć miesięcy – dokładnie, niemal co do dnia – po bitwie w porcie w Ankhanie. Komórki, które w przyszłości miały stać się córką Shanny, znajdowały się już w jej łonie, kiedy pierwszy raz dotknęła rzeki i przyłączyła się do jej Pieśni. Przy okazji apoteozy Pallas Ril, mała Faith również otarła się o moc. – Kiedy jesteś w domu, bez muzyki czuję się taka samotna. Ale tacie też jesteś potrzebna. – Tak, to prawda. Wiem o tym. – Pokłóciliście się z tatą? – Nie, nie pokłóciliśmy się. Z tatą już nikt dziś nie walczy – odparła Shanna głosem pozbawionym wszelkiej nadziei, wpatrując się w chmury, w których zniknął daimler Hariego. – I chyba na tym właśnie polega problem.
5 Budynek uginał się pod ciężarem dwustu lat zaniedbań. Poczerniałe od smogu ściany nie odbijały światła samotnej latarni i pusty, przekrzywiony prostokąt rysował się czarno na tle zachmurzonego nieba, niczym okno wychodzące na wieczne zapomnienie. Hari stał na kruszącym się chodniku, spoglądając w głąb zaułka, w miejsce, w którym nadal znajdowało się okno jego mieszkania: 3F, na tyłach, drugie piętro, najdalej od schodów. Trzy pokoje i garderoba, w której z trudem zmieściło się łóżko dla ośmiolatka. To był jego pokój, jego własny kąt, aż do dnia, który nastał miesiąc po jego szesnastych urodzinach. Miał okno, które przy zachowaniu odrobiny ostrożności uchylało się bezszelestnie. W
lepszym świetle – albo młodszymi oczami – na pewno dostrzegłby otarcia od sznura na aluminiowym parapecie. Do dziś pamiętał, jak zwój sznura gniótł go w żebra, wciśnięty między cienki materac kempingowy i stalowe listwy łóżka. Dziesiątki razy ocalił mu życie; czasami jedynym ratunkiem przed napadem morderczego szału Duncana było zamknięcie drzwi na klucz i ucieczka po sznurze na ulicę. Na dole, wśród kurew, ćpunów i zboczeńców czuł się bezpieczniej niż w zasięgu ojcowskich rąk. Bezpieczniej niż u siebie w domu, gdzie musiał oddychać odorem szaleństwa. – Kiedyś mi się wydawało, że wiem, po co tu przychodzimy – powiedział stojący obok niego Tan’elKoth. – Myślałem, że w ten sposób przypominasz sobie, jak niezwykłą drogę przebyłeś w życiu. Z tego miejsca widać zarówno początek... – skinieniem głowy wskazał walący się blok i odwrócił się w stronę odległej o zaledwie trzy kilometry iglicy Studia – ...jak i szczytowy moment twojej kariery. Kontrast, bez wnikania w szczegóły, jest doprawdy niewiarygodny, ale jakoś nie widać, żebyś odczuwał z tego powodu satysfakcję. Hari nie musiał na niego spoglądać, żeby wiedzieć, jaki ma wyraz twarzy: maskę uprzejmego zainteresowania, tylko częściowo skrywającą dziki głód. Eks-cesarz wykazywał stałe i niekłamane zainteresowanie wszystkim, co mogło sprawić Hariemu ból. I Hari nie miał o to do niego pretensji. Zasłużył. – Nie dlatego tu przychodzę – odparł ponuro. Powiódł wzrokiem po rozsypujących się budynkach, pochylonych nad nierównym chodnikiem; po ciemnych wejściach do piwnicznych barów, znajdujących się na każdym rogu, tętniących muzyką i pełnych niespokojnych, siedzących nieruchomo ludzi; po jadłodajni, przed którą ustawiała się już kolejka dorosłych i dzieci o pustych oczach, mimo że do śniadania pozostały jeszcze dwie godziny. Leżący nieopodal kopczyk łachmanów poruszył się lekko, odsłaniając dogorywającego włóczęgę. Jego oczy obracały się bezradnie w oczodołach, ślepe po zatruciu metanolem, z gnijącego nosa i górnej wargi sączyła się ropa. Sięgnął do plastikowej torby po zwiniętą w brudny kłąb chusteczkę nasączoną jakimś specyfikiem, przycisnął ją do ust i zaciągnął się głęboko, aż przeszedł go dreszcz. Hari podniósł rękę, ale od razu ją opuścił – krótki, bezradny gest, którym próbował objąć całe Mission District. – Czasem muszę sobie przypominać, że upadek byłby kurewsko długi. Przypomniał mu się stary, stareńki żart, który nagle wydał się gorzki i nieśmieszny: to nie upadek jest najgorszy, tylko nagłe hamowanie na samym końcu... – Korci cię, żeby skoczyć? Hari wzruszył ramionami i ruszył przed siebie. Rover, pomrukując, sunął za nim, utrzymując precyzyjny, roboci dystans dwóch kroków. Tan’elKoth odwrócił się za nim majestatycznie jak robiący zwrot krążownik. – To dlatego mnie tu przyprowadziłeś? – pytał dalej. – Masz nadzieję, że wystarczająco
cię nienawidzę, żeby namówić cię do skoku? – A nie? Mrużąc oczy, Hari zmierzył wzrokiem towarzyszącego mu olbrzyma. Tan’elKoth był ubrany w gruby sweter i bawełniane spodnie – modny, nieoficjalny strój Pracownika. Włosy miał spięte w kucyk. Wiek średni zmiękczył mu zarys szczęk i policzków, ale nie odebrał jeszcze godnej tytana sylwetki boga, którym kiedyś był. Metaliczne paski uprzęży amplimodowej, którą nosił na swetrze, w świetle lamp ulicznych lśniły jak pancerz. Łatwo było sobie wyobrazić, że chodnik drży pod jego stopami. – Oczywiście, że tak – przytaknął bez skrępowania Tan’elKoth. Bez pośpiechu szli do następnego skrzyżowania, przechodząc z cienia w światło i z powrotem w cień, pogrążeni w przyjemnym milczeniu. – Marzę o twojej śmierci, Caine – powiedział w końcu Tan’elKoth. – Pragnę jej równie żarliwie, jak potępieńcy w waszym chrześcijańskim piekle pragną zapomnienia. Nie zwróciłaby mi cesarstwa, nie oddałaby utraconej miłości moich Dzieci, ale złagodziłaby cierpienia wygnańca, chociaż na te kilka sekund, kiedy miażdżyłbym twoje życie w dłoni i patrzył, jak przecieka mi przez palce. – Spuścił głowę, jakby chciał się lepiej przyjrzeć chodnikowi. – Tylko że potem nie zostałoby mi już nic. Nie miałbym o czym śnić. Hari wyminął dwóch podpierających się wzajemnie pijaczków, którzy nie mogli się zdecydować, czy wejść do jednego z domów, czy po prostu paść bez przytomności na ulicy. Tan’elKoth odepchnął ich bez wielkiego wysiłku. Wybełkotali coś ze złością, ale nikt ich nie słuchał. – Poza tym przyznaję, że brakowałoby mi cię – dodał Tan’elKoth. – Tak? – Niestety, tak. – Tan’elKoth z westchnieniem pokiwał głową. – Łapię się na tym, że w coraz większym stopniu żyję wspomnieniami. Są moją jedyną pociechą w niewoli, a ty jesteś jedynym człowiekiem, z którym je dzielę; jedynym żyjącym świadkiem, który naprawdę pamięta i docenia to, kim kiedyś byłem. – Rozłożył ręce w geście rezygnacji. – Chyba robię się sentymentalny, co? Odrażające. Te słowa trąciły w Harim nieprzyjemnie czułą strunę. Długo się nie odzywał. W milczeniu przeszli następne dwie przecznice. – Powiedz mi... – zająknął się. – Myślisz czasem o powrocie? – Naturalnie. Moje myśli często krążą wokół domu. Ankhana jest moją ojczyzną i miejscem moich ponownych narodzin. Najokrutniejszą raną, jaką zadało mi życie, jest świadomość, że nigdy już nie posmakuję jej wiatru, nie poczuję na twarzy ciepła jej słońca, nie będę stąpał po jej ziemi. Żyłbym szczęśliwy, gdybym wiedział, że przed śmiercią dane mi będzie odetchnąć ankhańskim powietrzem. – Tan’elKoth wzruszył ramionami. – Ale to tylko próżna fantazja. Nawet gdyby twoi panowie się na to zgodzili, Ukochane Dzieci mnie nie potrzebują. Dla Kościoła jestem cenniejszy jako symbol niż jako żywy bóg. Ten bóg zresztą
nadal istnieje: moc Ma’elKotha jest pochodną siły wiary moich wyznawców. Kapłani w dalszym ciągu korzystają z niej i czynią cuda, modląc się do moich wizerunków... Powinienem powiedzieć: do Jego wizerunków, bo On i ja już nie stanowimy jedności. Westchnął przeciągle, przepełniony żalem po wszystkim, co utracił. – Nie mogę udawać, że świat się nie kręci tylko dlatego, że moja dłoń przestała nim obracać – dodał. – Tak to już bywa. – Hari pokiwał głową. – Powinieneś się przyzwyczaić. – Doprawdy? – Tan’elKoth stanął jak wryty. Można było pomyśleć, że zaintrygowała go plama moczu na murze. – Dzięki czemu niby mam lepiej znosić swoją porażkę niż ty swoje zwycięstwo? – Ty masz łatwo – prychnął Hari. – Możesz zwalić wszystko na mnie. Ja nie mam takiego kozła ofiarnego. Brwi Tan’elKotha wygięły się nad jego ogromnymi oczami, kiedy przetrawiał te słowa. – W rzeczy samej... – przytaknął w końcu, uśmiechając się gorzko, półgębkiem. – Masz ciekawą cechę, Caine. Zawsze okazujesz się mądrzejszy niż się spodziewałem. – To oczywiste. Jestem geniuszem przez duże G. Tan’elKoth przytknął złożone dłonie do krzywo zrośniętego nosa, który przed laty złamał mu Caine – jedynej niedoskonałości szpecącej jego klasyczne, idealne rysy. – Wiesz, dlaczego nie kazałem sobie tego zoperować? – zapytał i rozłożył ręce, jakby uwalniał trzymanego w nich motyla. – Z tego samego powodu, dla którego zmieniłem imię. Hari spojrzał na niego i zmrużył oczy, próbując przywołać z pamięci obraz tego samego człowieka w roli władcy Cesarstwa Ankhańskiego, cesarza, żywego boga. Wtedy nosił paqulskie imię Ma’elKoth, które w przybliżeniu można tłumaczyć jako Jestem Bezgraniczny. Ma to forma czasownika być w czasie teraźniejszym; tan jest formą czasu przeszłego. Byłem Bezgraniczny. – Teraz, ilekroć słyszę swoje imię albo widzę swoje odbicie w lustrze, przypominam sobie, jaką karę poniosłem za niedocenianie cię. Mówił precyzyjnym, wyrachowanym tonem, jakby wygłaszał długo ćwiczoną kwestię. Coraz częściej przemawiał w taki sposób, jakby mówił na użytek innych ludzi; jakby występował przed niewidzialną widownią, istniejącą wyłącznie w jego umyśle. – Pochlebca – mruknął Hari. – Niewykluczone. – Czy to dlatego nigdy nie próbowałeś mnie zniszczyć? Tan’elKoth ruszył z miejsca. – Zemsta to zajęcie dla pomniejszych umysłów – odparł w zadumie. – Oznaka duchowego ubóstwa. – To nie jest odpowiedź. Tan’elKoth wzruszył ramionami. Hari jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, zanim
spróbował go dogonić. – Może nie zniszczyłem cię tylko dlatego, że więcej uciechy dostarcza mi obserwowanie twojej samozagłady. – To by pasowało – prychnął Hari. – Całe moje życie było rozrywką dla innych. Tan’elKoth mruknął twierdząco. Hari próbował rozmasować kark, ale palce nie mogły sobie poradzić z napiętymi mięśniami. – Ciężko się z tym pogodzić. Robiłem różne świństwa, zrobiłem też parę dobrych rzeczy, ale jak przychodzi co do czego, to wszystko nie ma znaczenia. Całe moje życie, zwycięstwa, porażki, miłości, wrogowie, pierdoły... Wszystko ocenia się przez pryzmat tego, czy jakiś sukinkot, którego nie widziałem na oczy, mógł dzięki mnie miło spędzić czas. – Dobrana z nas para... – Tan’elKoth się zamyślił. – Nasze wojny dawno się skończyły, nasza chwała przeminęła. Czy naprawdę przeszkadza ci to, że twoje życie było tylko rozrywką dla innych? Czy raczej to, że już nią nie jest? – O, coś sobie przypomniałem... Chyba dawno ci nie mówiłem, żebyś się ode mnie odpierdolił, prawda? Tan’elKoth uśmiechnął się pobłażliwie. – Lamentowałem, że nie mam butów, dopóki nie spotkałem człowieka, który nie miał nóg. – Ruchem głowy wskazał dalszy odcinek chodnika, gdzie obdarty żebrak bez nóg drzemał na wiekowym, ręcznym wózku inwalidzkim. – Spójrz na niego. Jestem przekonany, że oddałby nadzieję na życie wieczne w zamian za jeden dzień, w którym mógłby normalnie chodzić, nawet tak nieporadnie jak ty w tej chwili. – No i? Jest większym kaleką ode mnie, zgoda. Co z tego? Uśmiech Tan’elKotha stał się lodowaty. – Masz o wiele fajniejszy wózek. – To prawda. – Hari zaśmiał się z goryczą. – Rover to prawdziwe arcydziełko. – Rover? – zdziwił się Tan’elKoth, unosząc brwi jeszcze wyżej niż przed chwilą. – Nadałeś imię wózkowi inwalidzkiemu? Nie podejrzewałbym cię o to. Hari z irytacją wzruszył ramionami. – To tylko identyfikator. Dzięki niemu oprogramowanie wózka wie, kiedy do niego mówię. – Rover to imię dla psa, prawda? Jak... Azor. – To nie jest imię psa. – Hari czuł obrzydzenie do samego siebie. – Kiedy je wymyślałem, to miał być żart, nie najwyższych lotów, ale jednak. Tak to się zaczęło i tak już zostało. – Nie dostrzegam w nim nic zabawnego. – Ja też nie. – Hari machnął ręką. – Wiem, że rzadko coś oglądasz w sieci, ale... Co wiesz o dwudziestowiecznych serialach telewizyjnych? – Niewiele, poza tym, że zwykle są infantylne.
– Był taki serial zatytułowany Więzień. Słyszałeś o nim? Tan’elKoth pokręcił głową. – Trochę to skomplikowane, nie wytłumaczę ci dokładnie... Ale Rover był bardzo skutecznym strażnikiem więziennym. To wszystko. – Aha... Chyba rozumiem, co... – Nie filozofuj. Za każdym razem, kiedy to robisz, zaczynam żałować, że cię nie zabiłem, kiedy miałem okazję. – No proszę... – Tan’elKoth westchnął. – Ja też tak mam. Hari spojrzał na niego spode łba, ale nie przyszła mu do głowy żadna riposta, więc po prostu ruszył przed siebie i czekał, aż Tan’elKoth go dogoni. Przez jakiś czas obaj milczeli. – Wydaje mi się, że powinniśmy sobie zadać pytanie, czego właściwie chcemy – odezwał się w końcu Tan’elKoth. – Czy wolimy szukać szczęścia w życiu, jakie prowadzimy, czy raczej zmienić życie w taki sposób, żebyśmy byli szczęśliwi? Jakkolwiek by na to patrzeć, satysfakcja jest wyłącznie kwestią równowagi serotoninowej. To można załatwić farmakologicznie. Hari zbył tę sugestię wzruszeniem ramion. – Leki co najwyżej zmienią moje usposobienie, nic więcej. A zmiana całego życia? O to przecież walczyłem. – Czyżby? – I wygrałem, do ciężkiej cholery! Załatwiłem Kollberga. Pokonałem ciebie. Zdobyłem wszystko, co chciałem: sławę, majątek, władzę... Psiakrew, nawet dziewczynę zgarnąłem. – Problem ze szczęśliwymi zakończeniami polega na tym, że tak naprawdę nic się nie kończy. – Wisi mi to. Żyję długo i szczęśliwe. Reszta mnie nie obchodzi. – Ach, już rozumiem, to pewnie z nadmiaru szczęścia włóczysz się nocą po ulicach w moim towarzystwie. No popatrz... A mnie happy end o czwartej nad ranem zawsze kojarzył się ze spaniem we własnym łóżku, u boku żony. Hari wbił wzrok w brudny chodnik. – To nie... Sam nie wiem. Widzisz, czasem w nocy... – Pokręcił głową, żeby odpędzić tę myśl. Odetchnął głęboko, wzruszył ramionami. – Chyba po prostu źle znoszę to, że się starzeję. Chrzanić to. Pieprzony kryzys wieku średniego. Tan’elKoth milczał. Kiedy Hari spojrzał na niego, stwierdził, że eks-cesarz przygląda mu się takim wzrokiem, jakby odgryzł kawałek czegoś gnijącego i nie bardzo mógł go wypluć. – Tak chcesz ochrzcić swoją rozpacz? Pieprzony kryzys wieku średniego? – A czy to ważne? Nazywaj to jak chcesz, do kur... – Przestań – zadudnił Ma’elKoth. Położył na ramieniu Hariego dłoń, wielką jak łapa niedźwiedzia jaskiniowego, i ścisnął z taką siłą, że omal nie pogruchotał mu kości. – Nie trywializuj bólu nadawaniem mu nazw. Zapomniałeś, z kim rozmawiasz, Caine. – Oczy
pałały mu ogniem, paraliżując Hariego równie skutecznie jak miażdżący uścisk. – W pewnym sensie jesteśmy braćmi. Czułem to, co ty teraz; obaj wiemy, że nie ma słów, które mogłyby opisać to cierpienie. Obaj odnieśliśmy ranę, której czas nigdy nie zaleczy, ranę, która jest jak rak, jak gangrena, z godziny na godzinę coraz gorsza. Zabija nas. Hari spuścił głowę. Dławiący ból w piersi uniemożliwiał mu jakąkolwiek odpowiedź. Zaciskając szczęki, wpatrywał się w jasne blizny na knykciach. – Hej, frajerzy! – Bełkotliwe, pijackie głosy dobiegały z tyłu, zza ich pleców. – Do was mówię, pierdolce! Odwrócili się i zobaczyli dwóch mężczyzn, którzy, zataczając się, szli w ich stronę. Byli to ci sami dwaj menele, których Tan’elKoth przed chwilą zepchnął z chodnika. Kiedy chwiejnym krokiem przemierzali plamę rtęciowo-argonowego światła, w dłoni jednego z nich Hari dostrzegł kawałek żeliwnej rurki. Drugi wywijał dwudziestocentymetrowym nożem. – Za kogo wy się uważacie, kutasy jedne? – zapytał ten z nożem. Kręcił głową z boku na bok, jakby źle widział. – Co to za poszturchiwanie? Wysforował się naprzód. Hari zrobił krok w jego kierunku. Czytał w nim jak w książce. Nóż był tylko na pokaz, dla kurażu – ośmiocalowy penis ze stali, jasny i twardy. Widział trzy możliwości załatwienia sprawy. Mógł przeprosić, postawić leszczom drinka, ugłaskać ich, pokazać, że ich szanuje – zresztą, o nic więcej im nie chodziło. Mógł wyciągnąć palmpad, połączyć się z Policją Społeczną i poinformować obu panów, że jest Administratorem, a jego kolega Pracownikiem, wobec czego za napaść na nich grozi im dożywocie w jarzmie. Mógł wreszcie – i to byłoby najłatwiejsze – po prostu powiedzieć im, kim jest. Robotnicy też są podatni na urok gwiazd. Spotkanie z Caine’em we własnej osobie z pewnością by ich oszołomiło. Zamiast tego ustawił się nieco bokiem, wystawiając się na cel z trzech czwartych profilu. Ręce trzymał luźno opuszczone. W palcach czuł znajome mrowienie. – Coś ci poradzę: nie powinieneś wyciągać noża, jeżeli nie jesteś gotowy go użyć. – A kto powiedział, że nie zamierzam... Hari zrobił wypad i wyprowadził cios lewą pięścią łukiem, z dołu, od uda, mierząc wierzchem dłoni w nos napastnika. Uderzeniu towarzyszyło plaśnięcie, jakby ktoś strzepnął mokry ręcznik. Głowa pijaczka odchyliła się w tył dokładnie pod takim kątem, żeby wymierzony chwilę później prawy prosty trafił go w podbródek. Hari zatoczył się lekko. Sterowane za pośrednictwem bocznika nogi nie zapewniały mu idealnej równowagi, przez co wystawił się na kontrę nożownika – ale to nie miało znaczenia. Pijaczek runął jak ścięty słup i wyciągnął się na wznak na chodniku. – Nie chodzi o to, co zamierzasz – powiedział Hari. Obie pięści piekły go i paliły. To był dobry ból. Przyjemny. – Ja pierdolę... – wystękał drugi żulik. Zapomniał o trzymanej w ręce rurce. – Ja... Ja cię znam. Ty jesteś... ten, no... Ty jesteś Caine, nie?
– Byłem. – Jestem twoim wielkim fanem... – Dzięki. A teraz spierdalaj. – Nie, poważnie. Jestem... – Wierzę. Zjeżdżaj, bo cię zabiję. Pijaczyna poszedł sobie, zataczając się i mamrocząc pod nosem: – Ja pierdolę, no ja pierdolę... Tan’elKoth skinął na drugiego, leżącego na chodniku. – Nie żyje? – Może. – Hari wzruszył ramionami. – Ale wątpię. Chęć do walki zgasła w nim równie szybko jak się pojawiła, zostawiając po sobie pustkę, gorycz i lekkie mdłości. Ręce mu się trzęsły, w ustach czuł smak kawowych fusów. Oto jestem, pomyślał. Minęło trzydzieści lat, a ja dalej biję się z pijaczkami w Mission District. Może od razu go przeszukam, czy nie ma przy sobie drobnych? – Pytałeś, czego chcę... – powiedział na głos. – Teraz mogę ci powiedzieć. Bo teraz dokładnie wiem. Szturchnął stopą nieprzytomną ofiarę, nawet na nią nie patrząc. Nie musiał patrzeć, żeby w zapitym, nieprzytomnym Robotniku, leżącym na bruku z rozkwaszonym nosem (tylko dlatego że był za głupi, żeby wiedzieć, kiedy się wycofać) rozpoznać siebie. – Chcę się dowiedzieć, kto ciągle miesza w moim życiu i wszystko, czego się tknę, zamienia się w gówno – ciągnął. – Chcę go poznać. Nie proszę o wiele: tylko żebym mógł się z nim podzielić bólem. – Przycisnął pięści do ud i wycedził przez zęby: – Chcę skurwiela dorwać w swoje ręce. – Hm... To może być nasze wspólne marzenie, Caine. Tan’elKoth położył mu rękę na ramieniu niczym ciepły koc. Kontakt fizyczny ułatwiał porozumienie. Hari się odsunął. Tan’elKoth odwrócił zawieszoną w powietrzu dłoń wnętrzem do góry, jakby chciał z niej coś wyczytać. Górował nad Harim jak posąg – nieprzenikniony, niepojęty, nadludzko masywny, obrysowany jaśniejącymi w brzasku chmurami. – Uważaj, o co prosisz – ostrzegł Hariego półgłosem. – Pewien bardzo mądry mieszkaniec waszego świata powiedział kiedyś, że kiedy bogowie chcą kogoś ukarać, odpowiadają na jego modlitwy.
Bóg pyłu i popiołów spał przez całą epokę, niespokojnie, dręczony powolnym, niemającym końca głodem, nerwowo ogryzając czarny blok żużlu, który kiedyś był jego światem. Mimo że był pogrążony w letargu, nawet przez sen sprawował pełnię władzy, ponieważ opiekowali się nim kapłani, niezdający sobie sprawy z jego istnienia. Miał Kościół, który nie przypominał Kościoła; religię, która nie wiedziała, że jest religią; wyznawców, którzy modlili się do innych bogów – jeśli w ogóle jakichś uznawali. Jego przebudzenie trwało wiele lat, ale kiedy w końcu powstał, ludzie na wyścigi zaliczali się w poczet jego sług, chociaż wydawało im się, że służą tylko sobie samym. Taka jest bowiem moc boga pyłu i popiołów: z istnień swoich wyznawców tka draperię, której wzoru nikt z nich nie umie przewidzieć.
DWA 1 Lato miało się ku końcowi. W miarę jak ciepłe popołudnie przechodziło w rześki wieczór, cień Bożych Zębów wyciągał się coraz dalej na wschód, pochłaniając pierwsze kopalnie i pożerając bijące z nich słupy dymu. Przelał się przez Trakt Północno-Zachodni i zagarnął Ciernistą Rozpadlinę, maleńką stolicę Transdei. Ambasador Klasztorów w Transdei – młody mężczyzna, znany światu jako Raithe z Ankhany – siedział na prostym, twardym, pozbawionym ozdób i wyjątkowo niewygodnym krześle i niewidzącymi oczami śledził postępy cienia. A oczy miał niezwykłe: jasne, szaro-błękitne jak zimowy lód, osadzone w twarzy ciemnej i ogorzałej jak u koryjskiego dzikusa. To właśnie ten kontrast sprawiał, że jego spojrzenie budziło niepokój graniczący z lękiem; niewielu było takich, którzy potrafiliby je znieść. Mało kto zresztą ośmieliłby się spojrzeć mu w oczy, gdyby wiedział, jak głęboko potrafi sięgać jego wzrok. Późnym popołudniem do Rozpadliny przybyło pięciu elfów. Pierwszy raz zobaczył ich z tego właśnie okna: zakurzeni, w znoszonych i brudnych podróżnych ubraniach, jechali na koniach, którym można było porachować żebra nawet pod opadającymi na nie czarnozielonymi płaszczami jeźdźców. Na płaszczach widniał wyhaftowany kruk z gwiazdą na czole, herb Domu Mithondion. Raithe przyglądał się im i notował w pamięci kształty sylwetek, każdy kosmyk włosów, każdą wyblakłą plamę na ubraniu, każdy detal postaci i każdy gest, które ich odróżniały. Oni tymczasem zsiedli z koni i prowadzili je ulicą Podgórną. Wyszedł nawet z cienia niewykończonej ambasady na ulicę i osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem, patrzył, jak przy sklepionej bramie Ciernistej Twierdzy przedstawiają się strażnikom, a ci otwierają przed nimi szeroko wrota, żeby mogli wprowadzić konie do środka. Wrócił do ambasady, do swojego gabinetu, i usiadł na krześle, żeby dokładniej się im przyjrzeć. Siedząc idealnie prosto, uspokoił oddech, odmierzając jego rytm biciem swojego serca: sześć uderzeń na wdech, trzy uderzenia przerwy, dziewięć na wydech, trzy uderzenia przerwy. Jego tętno zwolniło, oddech również, a on zaczął w wyobraźni tworzyć nowy obraz elfickich
gości, czerpiąc z wyszkolonej pamięci szczegóły wyglądu ich pleców – ponieważ widział ich głównie od tyłu: opadające na plecy platynowe włosy, rozdzielone ledwie widocznymi czubkami szpiczastych uszu; przerzucony skośnie rzemień bukłaka; obca ludziom gracja widoczna w każdej pozie, w każdym ruchu ramion, gdy dłonie wykonywały drobne, wdzięczne gesty. Powoli, bardzo powoli, z bezgraniczną cierpliwością dodawał kolejne szczegóły: ciemne plecione paski, koronka blizny na przedramieniu jednego z nich, ruch głowy drugiego, kiedy szeptał coś do kompanów... Tych szczegółów nie widział, nie mógł widzieć: stworzył je w swojej wytrenowanej wyobraźni. Kiedy jednak szlifował je i doskonalił, stawały się coraz plastyczniejsze, łączyły się, przemieszczały, aż w końcu tworzyły najprawdziwszą, widoczną gołym okiem rzeczywistość. W jego umyśle zaczął się materializować widmowy obraz otoczenia: sfatygowana i wypolerowana do połysku marmurowa posadzka, po której stąpali prawie bezszelestnie; długi jęzor jasnoniebieskiego dywanu, wyprzedzającego ich w drodze do drzwi; niejasna świadomość ogromnego, wysoko sklepionego wnętrza, z sufitem wspartym na belkach poczerniałych od dymu palonych przez całe lata pochodni. Westchnął z satysfakcją. To musiała być sala tronowa. Przez kilka miesięcy ambasadorowania bywał w niej wielokrotnie. Kiedy zaczął wyciągać z pamięci szczegóły jej wyglądu, przed oczami stanął mu obraz tak wyrazisty i precyzyjny, że nawet oglądając go na żywo, nie uzyskałby takiego efektu – od lśniącej stali ceremonialnej broni na ścianach, po kolor światła słonecznego z trudem przesączającego się przez ciemne, przydymione okna. Przed elfami stał Złoty Tron, na którym w swobodnej pozie rozsiadł się lord Kithin – marionetkowy władca Transdei, leniwy i pozbawiony kręgosłupa czternasty Książę Ciernistej Rozpadliny. Raithe widział nawet szwy na jego kasztanowozłotej koszuli. Uczepił się ich jak psychicznej kotwicy i obrócił się w myślach, zmieniając punkt widzenia, żeby zobaczyć salę oczami księcia. Dopiero teraz pierwszy raz mógł dobrze obejrzeć twarze elfów. Nie trudził się bacznym studiowaniem ich: elfickie oblicza są pozbawione zmarszczek i bruzd, którymi wiek i troski odciskają się na ludzkiej fizjonomii, przez co nie zdradzają nic z charakteru właścicieli. Dla Raithe’a wszystkie elfy wyglądały podobnie. Bardziej interesowało go, co sprowadza ich do Rozpadliny, dlatego śledził przede wszystkich bezgłośne ruchy ich warg i języków. Słabo znał pierwotny, ale na użytek księcia Kithina musieli rozmawiać po westerlińsku, a czytanie z ruchu warg było dziecinnie proste, kiedy używał do tego precyzyjnego umysłoka. Umysłoko zawsze należało do jego najbardziej użytecznych talentów. Odkrył ten dar, mając trzynaście lat, a więc w bardzo wczesnym wieku młodzieńczym. W pewien złocisty poranek leżał w swoim łóżku w pokoju nad maleńką kuźnią ojca i powoli budził się ze snu, w którym całował się z Dalą, kruczowłosą szesnastolatką sprzedającą
słodkie bułeczki na rogu Garbarskiej i Kątowej. Bawiąc się erekcją, którą przyniósł sen, myślał o tym, jak Dala wstaje z łóżka i ściąga koszulę nocną przez głowę; wyobraził sobie jej krągłe, rozkołysane piersi z twardniejącymi sutkami, kiedy ochlapuje się wodą ze stojącego przy łóżku dzbanka. Oczami wyobraźni widział, jak staje naga przed lustrem i zaplata włosy w zupełnie nowy sposób, tworząc z nich czarny, połyskliwy hełm zamiast tradycyjnych długich warkoczy, które swobodnie opadały jej na plecy; jak wkłada swoją najstarszą bluzkę, jego ulubioną, znoszoną i tak miękką, że przylegała do krzywizn jej ciała i pozwalała się domyślać ciemnych sutków. Była to czysta fantazja, naturalnie, pożądliwy sen na jawie chłopca obdarzonego bujną wyobraźnią. Kiedy jednak poszedł tego dnia po bułeczki dla ojca (czerwony jak burak, aż wstydził się spojrzeć na Dalę), stwierdził, że włożyła tę właśnie bluzkę i zaplotła włosy dokładnie w taki sposób, jak to sobie wymarzył. To był dla niego pierwszy znak, że pisana mu jest świetlana przyszłość. Ujęcie w karby niezwykłego daru nie przyszło mu łatwo. W ciągu następnych dni i tygodni, próbując podglądać Dalę przy każdej okazji, doszedł do wniosku, że nieprzeciętnie rozwinięta wyobraźnia bardziej mu przeszkadza niż pomaga. Zbyt często zdarzało się, że w jego wizjach podnosiła ręce do piersi, pieściła je i ściskała, tak jak on miał na to ochotę; zbyt często fantazjował o tym, że jedna dłoń skrada się w dół, do jedwabistego gniazdka między nogami... i wtedy cały obraz rozpadał się w czarne plamy. Zaobserwował, że wyrazistość wizji wymaga opanowania, zimnej krwi, dystansu. W przeciwnym wypadku jego żądze, kaprysy i fantazje mąciły mu wzrok i zaciemniały wizję. Okazało się jednak, że te fantazje też mają swoją moc, co stwierdził w pewne gorące letnie popołudnie, gdy Dala z nieśmiałym uśmiechem spojrzała mu w oczy, kiedy wpatrywał się w nią natarczywie, mając przed oczami ich nagie ciała splecione w pościeli – a potem złapała go za rękę, zaprowadziła do swojego pokoju i z tym samym nieśmiałym uśmiechem skradła mu dziewictwo. To też było muśnięcie słodkich ust przeznaczenia. W wieku czternastu lat rozpoczął nowicjat. Wykorzystał zaawansowane techniki edukacyjne, dostępne wyłącznie w ambasadzie Klasztorów, do udoskonalenia swojego talentu. Ezoteryczny trening ciała i umysłu pozwolił mu osiągnąć samodyscyplinę niezbędną do bezwzględnego dławienia pragnień, które zakłócały działanie daru. Nauczył się używać umysłu w taki sposób, jak inni bracia mogliby używać miecza – jako broni w służbie Przyszłości Ludzi. Teraz miał dwadzieścia pięć lat i był najmłodszym ambasadorem w sześćsetletniej historii Klasztorów. Nawet Rada Braci nie miała pojęcia, w jakim stopniu subtelna moc jego snów wpłynęła na ich decyzję o jego mianowaniu. Mgiełka zebrała mu się przed umysłokiem, jakby śledził obraz przez falujący całun gazy.
Olbrzymie drzwi sali tronowej otworzyły się na oścież i do środka wmaszerowała dwójkowa kolumna żołnierzy Straży Artańskiej uzbrojonych w ich niezwykłe łuki strzelające kulami. Niosąc je przy piersi, przechylone na skos i gotowe do strzału, rozstawili się w szerokie półkole, przyjmując rolę gwardii honorowej. Elfy przyglądały się im z nieskrywaną ciekawością, nie zdając sobie jeszcze sprawy ze znaczenia ich obecności. Kithin zerwał się tymczasem ze Złotego Tronu, przyklęknął na jedno kolano i pochylił głowę, by powitać artańskiego wicekróla, Vinsona Garrette’a. Kithin nadawał się do pełnienia funkcji reprezentacyjnych, ale każda naprawdę ważna sprawa wymagała udziału przedstawiciela prawdziwych władców Transdei. Serce Raithe’a zaczęło bić mocniej. Kiedy Garrette podszedł do elfów i wdał się w wymianę uprzejmości, Raithe poczuł nagły przypływ złości na mentalny całun, uniemożliwiający mu pełnowartościowe uczestnictwo w audiencji. Gdyby słyszał, co Garrette mówi, może zrozumiałby sens wizyty elfickich posłańców. A tego pożądał całym sercem. Było to marzenie równie natarczywe i intensywne, jak sen przymierającego głodem nędzarza o sutym posiłku. Raithe rozpaczliwie pragnął zrozumieć, jaka jest w tym wszystkim rola Caine’a. Nagły przypływ emocji zdekoncentrował go, wizja się rozpłynęła i pozostał mu tylko widok z okna niewykończonej ambasady. Sklął się w duchu, zamknął oczy, przysłonił je dłonią i narzucił sobie wewnętrzną dyscyplinę. Skoncentrował się, spowolnił oddech: dziewięć uderzeń serca na wdech, trzy przerwy, dwanaście na wydech. Pod powiekami znów zaczęła mu się materializować sala tronowa. – Ból głowy, Ambasadorze? – zabrzmiał gorliwy, natrętny głos. – Może napije się pan naparu z wierzbowej kory? Ja właśnie sobie parzę. Wizja sali tronowej rozwiała się, gdy Raithe otworzył oczy i spojrzał spode łba na Ptolana, majordomusa nowo powstałej ambasady. Otyły, wiecznie zdziwiony Egzoteryk zadowalał się spędzaniem swoich ostatnich lat na pomrukiwaniu i pielęgnowaniu resztek niesfornych stalowoszarych włosów. Stał w wejściu, obok żelaznego piecyka, którym dogrzewał się przy biurku – nawet takie letnie popołudnia były zbyt chłodne dla jego rozleniwionego, obwisłego, odrażająco bladego ciała. Uśmiechnął się, napełniając imbryk wodą z mosiężnej karafki. – Nie, dziękuję – odparł lodowatym tonem Raithe. – Od razu wróciłyby panu rumieńce – ciągnął opasły głupiec tonem, który z pewnością uważał za zachęcający. Sam miał policzki czerwone jak usta kurwy. – Dwie filiżanki zaparzą się równie łatwo jak jedna, moglibyśmy... no... napić się razem. Jak bracia... i w ogóle. Wiem, że zaczynał pan jako Ezoteryk, ale my w służbie cywilnej trochę inaczej podchodzimy do tych spraw... Raithe zmroził go wzrokiem – jednym z tych niewzruszonych, pustych spojrzeń, których
używał do zastraszania słabszych ludzi. Ptolan z wysiłkiem przełknął ślinę i odwrócił wzrok. Zachichotał nerwowo. – Niech będzie jak pan chce, he, he... jak zwykle, Ambasadorze... Może ja... – Zatarł ręce i znowu parsknął śmiechem. – Na wszelki wypadek zaparzę dwie, gdyby zmienił pan zdanie... – Nie zawracaj... – Ależ to żaden kłopot! Raithe wyszczerzył zęby. – Nie zawracaj mi głowy. – Przyłożył głowę do niewygodnego oparcia krzesła i zamknął oczy. – Odejdź. Przez długą, ciężką chwilę jedyny obraz, jaki pojawiał się mu pod powiekami, przedstawiał Ptolana stojącego w progu pomieszczenia – jego mięsiste, grube wargi na przemian otwierały się i zamykały ze zgrozą. Przypominał wygłodniałego kurczaka. W końcu jednak niepewne kroki oddaliły się i ucichły w sąsiedniej komnacie i Raithe mógł spokojnie wrócić do swoich ćwiczeń oddechowych. Wkrótce znów zobaczył salę tronową. Mimo że Garrette stał za Złotym Tronem, na którym zasiadał książę Kithin, nie było wątpliwości, kto naprawdę rządzi w Transdei. Wicekróla Arty otaczała aura władzy i spokoju, której nie dało się z niczym pomylić. Kithin przed każdą wypowiedzianą kwestią oglądał się i szukał na jego pociągłej twarzy oznak dezaprobaty. Raithe nadal nie mógł się skupić na tyle, żeby podsłuchać ich rozmowę, ale z niewyraźnie układających się ust Garrette’a wyczytał dwa słowa: Diamentowa Studnia. Pokiwał głową i poczekał spokojnie, aż wizja rozproszy się w gromadę ciemnych plam. Posłów sprowadzała sprawa Diamentowej Studni. Ostrzegał Garrette’a, że to posunięcie spotka się z ripostą Domu Mithondion – wiadomo przecież, że wszyscy podludzie trzymają sztamę – ale wicekról uparł się, że nie będzie przejmował się problemami, dopóki naprawdę się nie pojawią. Leżąca wśród transdejskich wzgórz Diamentowa Studnia była krasnoludzkim rezerwatem, którego mieszkańcy nazwali go – z typową dla podludzi arogancją – wolnym krajem. Pierwsze oznaki kłopotów pojawiły się przed rokiem, zanim jeszcze Raithe objął stanowisko ambasadora. Krasnoludzkie dzieci i starszyzna zaczęli chorować. Krasnoludy, jak na urodzonych górników przystało, szybko rozpoznali objawy zatrucia metalami. Wicekról Garrette wykonał wtedy wielkoduszny (zdaniem Raithe’a – zbyt wielkoduszny) gest: osobiście zarządził śledztwo i obiecał, że Arta rozwikła tę tajemnicę. Kiedy się okazało, że przyczyną zatrucia są toksyczne ścieki z artańskich hut, przenikające do wód gruntowych Diamentowej Studni, Garrette (znowu przesadnie wspaniałomyślny) zaproponował przesiedlenie krasnoludów do nowego rezerwatu, położonego wyżej w górach, z dala od artańskich zakładów przemysłowych. Krasnoludy odmówiły, odpowiedziały sentymentalnym pieprzeniem o ojcowiźnie i podjęły – głupią – decyzję o wypowiedzeniu Arcie wojny partyzanckiej. Rozpoczęły akcje
sabotażowe, wymierzone przeciw artańskim kopalniom i hutom w rejonie, licząc na to, że z czasem wydobycie i wytop metali przestaną się opłacać i Artanie przeniosą się gdzie indziej. Niestety, zlekceważyli najważniejsze z wojennych prawideł: wroga trzeba dobrze poznać. Artańska technika wojskowa stała na jeszcze wyższym poziomie niż technika górniczohutnicza. Okazało się, że taniej będzie wkroczyć do Diamentowej Studni i internować całą jej populację, niż przenosić kopalnie gdzie indziej. Tych, którzy nie stawiali oporu, nagrodzono pracą w kopalniach, czystą wodą, nieskażonym jedzeniem i wygodnymi pryczami. Resztę zarżnięto jak bydło – którym przecież byli. Wyszło to wszystko paskudnie, a przecież, zdaniem Raithe’a, od początku istniało inne, o wiele prostsze rozwiązanie: dodanie mocniejszej trucizny do wód Diamentowej Studni załatwiłoby sprawę szybciej i taniej. Udawana życzliwość Garrette’a, jego rzekoma troska o dotknięte nieszczęściem krasnoludy tylko pogorszyła sytuację: dodała im odwagi i pewności siebie, dzięki którym wyrządziły sporo szkód w kopalniach, zanim ostatecznie udało się je spacyfikować. Raithe domyślał się, że podobne rzeczy dzieją się w tej chwili w sali tronowej. Garrette kluczył i kręcił, zwodząc nieufnych elfickich posłów i próbując uśmierzyć ich podejrzenia. Nie zdawał sobie sprawy, w jakich znalazł się tarapatach. Nie miał pojęcia o prawdziwej sile Domu Mithondion, który w razie wybuchu wojny byłby naprawdę groźnym przeciwnikiem – ale działało to w dwie strony: Mithondion również nie wiedział, jakimi możliwościami dysponują artańscy władcy Transdei. Wyglądało na to, że przed Raithe’em otwierają się ogromne możliwości... Tylko jakie konkretnie? I jak je wykorzystać? Kiedy zrozumie, co ta cała sytuacja ma wspólnego z Caine’em, będzie wiedział, co robić.
2 Każdy człowiek obdarzony analityczną, filozoficzną naturą zauważa czasem zdumiewające prawidłowości rządzące historią. Ich dokładna forma nieodmiennie zależy od konkretnych upodobań i obsesji: dla monarchisty historia będzie pasmem potyczek wielkich wodzów; socjalista dostrzeże w niej nieustającą walkę klas w gospodarczej wojnie domowej; demograf skoncentruje się na dynamice populacji, kwestiach podziału ziemi i dostępności pożywienia; filozof będzie podkreślał żądzę władzy u wybitnych jednostek i umiejętność syntetycznego ogarnięcia rzeczywistości; teolog zauważy wszechobecną wolę Boga. Raithe nie miał natury filozofa ani analityka, ale wydarzenia, których był świadkiem, zwróciły jego uwagę na jedno z tych prawideł, tak oczywiste i wszechpotężne, że ani na chwilę nie przestawał się zdumiewać, dlaczego nikt inny go nie zauważa. W poprzednim życiu – kiedy jako młody, przepełniony nadzieją, pilny i zaaferowany brat
zakonny dołączał do Służby Ezoterycznej w Ankhanie – ta prawidłowość po raz pierwszy dała o sobie znać i strzaskała go jak zbyt mocno wypalony dzbanek. Pozbierał rozsypane kawałki i odtworzył się z nich, odlał w nowej formie – tyle że człowiek, który z tej formy wyszedł, to nie był już Raithe z Ankhany, chociaż nadal nosił to imię. W tamtych czasach ambasadorem w Ankhanie był Creele z Twierdzy Garthan. Oczami wyobraźni Raithe widział go tak wyraźnie, jakby przed nim stał: piękny mężczyzna, obdarzony wielkim wdziękiem, z błyskiem w oku świadczącym o jego nieprzeciętnym poczuciu humoru; błyskotliwy myśliciel o płomiennym intelekcie. Ambasador Creele zainteresował się młodym Raithe’em i dał mu do zrozumienia, że czeka go wspaniała przyszłość. Zachęcił go do zgłębiania sekretów ezoterycznej sztuki szpiegostwa i walki wręcz, a także do doskonalenia darów umysłu, które z czasem stały się jego najpotężniejszą bronią. A potem bezradny Raithe ze zgrozą patrzył, jak Creele ginie z ręki Caine’a. Poprzysiągł wówczas mordercy, że nigdzie się nie ukryje, nie znajdzie schronienia przed zemstą Klasztorów. Niestety, po śmierci Creele’a stanowisko ambasadora objął ten tępy hipokryta Damon, który – stanąwszy przed Radą Braci – tylko zamącił obraz sprawy. Co oczywiście nie miało wielkiego znaczenia, bo zanim doszło do przesłuchania Damona, Caine został powszechnie uznany za zabitego. Morderstwo Creele’a sprowadziło zagładę na Raithe’a – było jak pierwsze stuknięcie stolarskiego młotka, które ustawia odpowiednio gwóźdź do decydującego uderzenia. Z powodu śmierci Creele’a i zamętu, jaki zapanował wówczas w ambasadzie, Raithe w owo pamiętne popołudnie, pięć dni później, pełnił dodatkowy dyżur w skryptorium: siedział przy biurku, otoczony pozbawionymi kręgosłupa Egzoterykami, i mozolnie, litera po literze, produkował piątą kopię raportu dotyczącego zgonu ambasadora. Gdyby Caine nie zabił Creele’a, Raithe znalazłby się na Stadionie Zwycięstwa, razem z ojcem – uczciwym, bogobojnym kowalem, dumnym ze stanowiska nadwornego kowala w Stajni Jannera – i matką – cichą, wierną żoną i gospodynią, której kochające ramiona zawsze otaczały go jak czarodziejski pierścień, chroniący przed okrutnym światem. Jego rodzice należeli do pierwszych konwertytów Kościoła Ukochanych Dzieci; zwłaszcza matka oddawała żarliwą cześć Ma’elKothowi. Nie było więc nic dziwnego w tym, że wiwatowali na trybunach, gdy cesarski pochód wkroczył na stadion. Wiwatowali, dopóki nie wybuchły zamieszki, bo wtedy okrzyki triumfu ustąpiły miejsca wrzaskom przerażenia. Gdyby Raithe był na stadionie, walczyłby w ich obronie. Ocaliłby ich. Ale go nie było. Przez Caine’a. Jego rodzice zginęli w zamieszaniu, zaszlachtowani jak zwierzęta. Przez Caine’a. To przez niego Raithe odrodził się jako broń. W następnych latach poświęcił się bez reszty zgłębianiu tajników Caine’a i całego jego
ludu – obcej rasy Aktirich. Stał się naczelnym ekspertem Klasztorów w tej dziedzinie. Osobiście odkrył sekret pochodzenia Artan, cudzoziemców rządzących Transdeią, a niedługo potem przekonał Radę Braci, żeby wyznaczyła go na pierwszego ambasadora Klasztorów na artańskim dworze. Świat wierzył w to, co powiedział Kościół – Caine poległ na piaszczystej arenie Stadionu Zwycięstwa – ale Raithe wiedział swoje. Nie rozumiał, jak to możliwe, lecz morderca jego rodziców żył w najlepsze, rozkoszując się swym ohydnym triumfem. Raithe widywał go w snach. I w każdym kolejnym śnie ponawiał swoją obietnicę. Nauczę cię mojego imienia. Cały świat pozna jego imię – i nie będzie to imię Raithe. Raithe było już tylko maską, kostiumem, który przywdział, żeby ukryć prawdziwą twarz. Raithe był delikatny i tak kruchy, że pękł pod jednym mocniejszym uderzeniem – jak gliniane naczynie, nic więcej. Człowiek, noszący teraz to imię, był bronią, ostrzem z hartowanej stali, świeżo wykutym, lśniącym nowością. Tylko w najskrytszych snach, w opowieściach, które szeptał sobie w najciemniejsze noce, kiedy tłum duchów otaczał jego serce, miał odwagę nazwać się swoim prawdziwym imieniem. Stał się Cainobójcą. Dziecinada? Być może, ale kiedy poprzysiągł tę zemstę, rzeczywiście był jeszcze dzieckiem. Od tamtej pory minęło siedem lat, a on rumienił się na myśl o tym, że ktoś mógłby się dowiedzieć, jak bardzo ceni sobie tamten młodzieńczy poryw, z całą jego teatralnością... I jeszcze mocniej tulił to wspomnienie do piersi. Złożył przysięgę, której nigdy nie złamie. Teraz pozostało mu tylko zachować czujność i czekać. Porównując znalezione w archiwach klasztornych akta, odkrył pewną cechę wyróżniającą Caine’a z tłumu: w każdym z odnotowanych w jego aktach przedsięwzięć – od najmniejszego zabójstwa po heroiczne zwycięstwo nad hordą Khulana pod Ceraeno – dawało się wyróżnić punkt zwrotny, w którym jeden jego ruch zmieniał losy świata i popychał je na zgoła nieoczekiwane tory. W jakiś niewyjaśniony sposób Caine miał wpływ na wszystkie kluczowe wydarzenia, do których doszło za życia Raithe’a. Ta świadomość odcisnęła trwały ślad w pamięci Raithe’a, jak piętno wypalone ogniem wewnątrz czaszki. Skąd się wzięło cesarstwo? Caine pod Ceraeno ocalił Ankhanę, a Ma’elKoth pokonał przeważające siły lipkeńskie w Wojnie na Równinach. Jak Ma’elKoth urósł w siłę? Caine dostarczył mu koronę Dal’Kannitha. Co sprawiło, że Raithe przeobraził się w Cainobójcę? I jak Cainobójca stał się ambasadorem Klasztorów? Caine był odpowiedzią na wszystkie pytania. Raithe obiecał sobie, że zawsze będzie przestrzegał jednej zasady, równie utajonej jak jego najmroczniejsze fantazje: nie podejmie żadnego działania, dopóki nie zrozumie, w jaki sposób aktualna sytuacja wiąże się z Caine’em. Przez siedem lat kierował się tą regułą.
Związek mógł być odległy, wątpliwy, niejasny, ale zawsze był. Dzięki temu Raithe stale zachowywał najwyższą czujność. Nie chodziło mu już nawet o osobiste porachunki, chociaż, naturalnie, wkraczając na tę ścieżkę, szukał właśnie zemsty, niczego innego. Niestety, żądza zemsty należała do tych okaleczających wizje emocji, które odrzucił jak wąż starą skórę. Nie chodziło o to, żeby Caine’a ukarać, tylko unicestwić. To nie była sprawa osobista. Już nie. Przecież Caine był w takim samym stopniu jak Raithe pionkiem w rękach przeznaczenia, prawda? Nie zamierzał zabić rodziców Raithe’a, to było zwykłe zrządzenie losu, tak jakby cały wszechświat sprzysiągł się, żeby doprowadzić do pojawienia się Cainobójcy. Raithe nauczył się traktować siebie i swoją misję, swój sen Cainobójcy, jako metaforę – tak jak Caine stał się metaforą. Dla wiernych Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha Caine był Księciem Chaosu, Wrogiem Bożym; symbolizował najprymitywniejsze, najbardziej godne potępienia ludzkie instynkty: egoizm, chciwość, agresję – wszystko, przeciw czemu występował Kościół. Reprezentował tę część ludzkiej natury, która sprawiała, że człowiek występował przeciw człowiekowi – ślepą, niszczycielską, zgubną żądzę krwi, stanowiącą największe zagrożenie dla Przyszłości Ludzi. Na tym polegał błąd Kościoła. Stawianie Caine’a na piedestale jako Wroga Bożego wzmacniało jego legendę. Raithe sam był lojalnym elKothaninem, tak jak oboje jego rodzice, i nie posiadał się ze zdumienia, że Kościół dopuszcza myśl o tym, że ktokolwiek i cokolwiek jest w stanie przeciwstawić się potędze Ma’elKotha. Wprawdzie zgodnie z kościelną doktryną wystąpienie Caine’a przeciw Bogu przysporzyło – wbrew woli tego pierwszego – chwały temu drugiemu, ale Raithe nie mógł się czasem oprzeć wrażeniu, że stało się dokładnie na odwrót. Taki już był Caine – śliski. Zdradziecki. Wszystko sprowadzało się do prostej konkluzji: zanim podejmie decyzję, co zrobić z wizytą mithondiońskich parlamentariuszy, musi odkryć, co Caine ma z nią wspólnego. Przez jedną przerażającą chwilę zakręciło mu się w głowie – na myśl o tym, że ta sprawa mogłaby nie mieć żadnego związku z Caine’em. Otworzyła się pod nim czarna otchłań zwątpienia i tylko rozpaczliwy wysiłek psychiczny uratował go przed śmiertelnym upadkiem. Na pewno jest jakiś związek. Musi być. I on go znajdzie. Nie ma innej możliwości. To było jego przeznaczenie.
3 – Ehm... Raithe? – Przymilny głos Ptolana drugi raz wytrącił go z transu. Otworzył oczy. Zza okna patrzyła na niego głęboka noc, obsypana przymglonymi
gwiazdami. Ile godzin tak przesiedział, przesypiając swoją szansę? Skrzywił się i wstał. Poczerwieniał ze złości. – Oby ci bebechy zgniły, Ptolan... Mówiłem, żebyś mi nie... – Przepraszam... Bracie, bardzo przykro mi, ale... Brat Talie mówi, że zapaliła się lampka przy Artańskim Zwierciadle, a pan kazał, żeby bez względu na porę dnia i nocy... – W porządku – burknął Raithe. – Na pamięć Jhantho, mógłbyś się wreszcie zamknąć? Już idę.
4 Damon z Urwiska Jhanthogen, p.o. ambasador Klasztorów przy Dworze Nieskończoności, powiódł wzrokiem po nabitej sali balowej i pozwolił sobie odczuć skromną satysfakcję. Orkiestra grała wyśmienicie i na obszernym parkiecie kołysały się setki par. Wśród tłumu na jego obrzeżach i po bocznych komnatach uwijały się dziesiątki młodych braci w białych szatach, z tacami przekąsek i koktajli. Światło nie miało żadnego konkretnego źródła – można by pomyśleć, że samo powietrze lśni i pulsuje delikatnym blaskiem w rytmie walca, rzucając poświatę delikatniejszą i bardziej urokliwą niż zwyczajne lampy. Mężczyźni wydawali się w nim bardziej olśniewający, kobiety piękniejsze, a otoczenie perfekcyjne i bez skazy. Przez te sześć lat, podczas których zajmował stanowisko p.o. ambasadora, Bal Klasztorny awansował do rangi najważniejszego wydarzenia w ankhańskim kalendarzu dyplomatycznym. Sam Damon, jako człowiek spokojny i pragmatyczny, nie miał ani zbyt wiele czasu, ani ochoty na tego rodzaju rozrywki, ale doceniał zalety Balu. Klasztory stanowiły niezawisłe państwo, było to jednak państwo bez granic, rozciągające się na wszystkie znane krainy. Na tym najbardziej neutralnym z neutralnych terytoriów przedstawiciele rządów całego cywilizowanego świata mogli się spotykać i bawić w swoim towarzystwie, zapominając o protokole dyplomatycznym i innych formalnościach. Oto miał przed sobą dwa doskonałe przykłady takiej koegzystencji. Stojący nieopodal ambasadorowie Lipke i Paquli przerzucali się lekko nieświeżymi dowcipami, podpierając się wzajemnie w pijanej przyjaźni – mimo trwającej cały czas podjazdowej wojny morskiej między ich ojczyznami. Na samym parkiecie zaś koryjski jel’Han w niesamowitym stroju – niedźwiedzim futrze wyszywanym złotą nicią – zanosił się śmiechem, gdy hrabina Maia z Kaarn z wielką wprawą kręciła nim w tańcu. Na zazwyczaj nieprzeniknionej twarzy Damona pojawił się uśmieszek zadowolenia, gdy pomyślał o tym, że nigdy się nie dowie, ilu wojen, zamachów i konfliktów dyplomatycznych udało się uniknąć dzięki takim przyjęciom jak to. Nie prosił o tę posadę, nie lubił jej, ale skoro już na niego padło, mógł się przynajmniej cieszyć z tego, że dobrze wykonuje swoje zadanie.
Nagle usłyszał podniesione głosy kłócących się gości, przebijające przez śmiech i dźwięki muzyki. Dobiegały nie z sali balowej, lecz z któregoś z sąsiednich pomieszczeń, być może z olbrzymiej sieni za drzwiami trzykrotnie wyższymi od dorosłego człowieka; były na tyle wzburzone, że mogły stanowić zapowiedź kłopotów. Bracia pełniący w ambasadzie rolę ochroniarzy byli zaprawionymi w bojach weteranami i mistrzami walki wręcz i potrafili powstrzymać bójkę, nie wyrządzając gościom krzywdy i nikogo nie urażając, toteż Damon nie przejął się specjalnie awanturą – przynajmniej dopóki muzyka nie przeszła w bezładny ciąg fałszywych dźwięków. Chwilę potem zrobiło się cicho. Mężczyzna w złoto-niebieskich barwach Bożych Oczu stał obok dyrygenta i gestykulował z ożywieniem. Cała sala balowa zamarła w wyczekiwaniu. Zdyszany młody zakonnik w białej szacie przecisnął się przez ciżbę, ukłonił krótko Damonowi i powiedział, stanowczo zbyt głośno: – Panie Damonie... – Jego słowa poniosły się echem w ciszy. – Patriarcha... To znaczy, Oczy i Szare Koty aresztowały Herna i... i Jento... i wiceambasador t’Passe! Przenikliwy, zimny dreszcz przeszedł Damona. Zamurowało go, nie mógł ani się poruszyć, ani odpowiedzieć. W sali wybuchł tumult, gdy ambasadorowie, posłowie i ich orszaki z poszczególnych krajów zaczęli szukać się nawzajem w tłumie i dla bezpieczeństwa zbijać w grupki. Orkiestra zagrała cesarski hymn Król nad króle. Gdy tylko pierwsze nuty wzniosły się ponad zgiełk, drzwi sali balowej otworzyły się na oścież i weszła przez nie grupa uzbrojonych w miecze mężczyzn w szarych skórzanych ubraniach. Za nimi do środka wmaszerował tuzin Rycerzy Pałacowych w czerwonych pancerzach i pełnym rynsztunku bojowym, prowadząc niewielki oddział Bożych Oczu. W samym środku oddziału kuśtykał krępy, odziany w czerń patriarcha Ankhany. Paraliż Damona ustąpił. – Każ panu Dossaignowi przyjść do mojego gabinetu, chłopcze. Niech połączy się przez Artańskie Zwierciadło z Radą Braci i da znać, że zostaliśmy zaatakowani i cesarska armia okupuje ambasadę. Młody brat się zawahał. – Nie rozumiem... Żeby patriarcha miał czelność... – Nie musisz nic rozumieć – uciął Damon. – Masz słuchać. Kiedy Główny Mówca przekaże komunikat, każ mu odłączyć i ukryć Zwierciadło, by nie zobaczyły go niepowołane oczy. Młody zakonnik podskoczył jak spłoszony szczur i wybiegł z sali. Szare Koty rozproszyły się wśród gości, obnażonymi mieczami dając wszystkim do zrozumienia, że najlepiej zrobią, zachowując milczenie, obserwując sytuację i modląc się, żeby Patriarcha się o nich nie upomniał. Damon napotkał pytające spojrzenia kilku znajdujących się najbliżej braci. Ruszyli w
jego stronę i utorowali mu drogę przez tłum. Wszedł w tę pustą przestrzeń i skinął na dyrygenta. Orkiestra umilkła. W absolutnej ciszy, gdy wszyscy wstrzymali oddech, spojrzał w bezbarwne oczy patriarchy Ankhany. Patriarcha był człowiekiem wzrostu nieco poniżej średniego, o twarzy bladej, głęboko pożłobionej bruzdami trosk i zmartwień. Damon wiedział, że patriarcha co najmniej dwanaście godzin dziennie poświęca na doglądanie spraw cesarstwa i że nierzadko te dwanaście godzin przeciąga się do dwudziestu. Kosmyki włosów wymykające mu się spod czarnej mycki z miękkiego aksamitu miały ten sam nieokreślony szarawy odcień co jego oczy – które wpatrywały się teraz w Damona tak samo beznamiętnie jak przed laty, kiedy patriarcha był jeszcze Księciem Porządku Publicznego. To było przed Wniebowzięciem Ma’elKotha. W zamieszaniu, które potem nastąpiło, Książę Porządku Publicznego przejął władzę i zmusił arystokrację do uznania go za namiestnika cesarstwa. Wkrótce po potwierdzeniu statusu namiestnika były książę ogłosił Doktrynę Supremacji elKothańskiej i ogłosił się pierwszym patriarchą Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha. Dzięki temu, że wszystkie działania podejmował zawsze w imieniu boskiego Ma’elKotha, patriarcha zagarnął większą władzę polityczną niż w przeszłości cesarz. Zdaniem Damona Toa-Sytell, niegdysiejszy książę, a obecny namiestnik i patriarcha był najniebezpieczniejszym z żyjących ludzi. – Wasza Świetlistość – powiedział Damon bezbarwnym, przepisowo uprzejmym tonem. Nie przyklęknął, nie skłonił głowy ani o cal. Na terenie ograniczonym murami ambasady był suwerenem i nie musiał składać hołdu intruzom. – Z pewnością istnieje jakieś dobre wytłumaczenie waszego niecodziennego zachowania. W normalnych okolicznościach zbrojna inwazja na przedstawicielstwo Klasztorów i zatrzymanie naszych obywateli pod groźbą użycia siły równałyby się wypowiedzeniu wojny. Jedyną odpowiedzią Toa-Sytella było mocniejsze zaciśnięcie wąskich warg. Damon wyprężył pierś i wycedził złowieszczo: – Wasza Świetlistość nie jest pierwszym, któremu się wydaje, że ma dość władzy, by pozwolić sobie na podważanie suwerenności Klasztorów. – Proszę o wybaczenie – odparł oschle patriarcha. – Nikomu nie stała się krzywda, a cesarstwo nie chciało nikogo urazić. Cesarstwo nie dokonuje inwazji. Cesarstwo nie napada. Zatrzymani zostaną zwolnieni, gdy tylko się upewnimy, że naprawdę są obywatelami Klasztorów, a nie przestępcami winnymi zdrady stanu, która jest zbrodnią przeciw samemu Bogu. Pełne wyjaśnienia znajdą się w oficjalnej nocie, którą wystosujemy do Rady Braci. Czy moglibyśmy przenieść się z dalszą dyskusją do pańskiego gabinetu, ekscelencjo? – Może Wasza Świetlistość zechciałby wyjaśnić tutaj, przy świadkach, jak doszło do tego, że jednego z moich wiceambasadorów podejrzewacie o niebycie obywatelem Klasztorów? – odparł ponuro Damon.
Patriarcha nawet nie spojrzał na tłum, który z zapartym tchem chłonął każde jego słowo. – Kobieta znana jako t’Passe ze Wzgórza Narnen związała się z cainistami – odparł niewzruszony. – Są świadkowie, którzy słyszeli, jak głosiła poglądy polityczne równoznaczne z cainizmem. Odpowiedzią były pomruki zaskoczenia i urażone szepty ze strony gości, zaskoczonych bezczelnością patriarchy. Coraz więcej wściekłych, zdumionych spojrzeń kierowało się ku niemu i towarzyszącym mu Szarym Kotom. Twarz Damona pozostała nieprzenikniona, ale wewnątrz cały gotował się ze złości na swoją podwładną – głupiutką idealistkę – i na siebie, za to, że nie dopilnował, żeby wybić jej te bzdury z głowy. – Gdyby to była prawda, miałbym powody do niepokoju, przyznaję. Ale to jeszcze nie przestępstwo. O ile mi wiadomo, cainizm nie jest zdradą stanu. – W takim razie wiedza ekscelencji jest przestarzała – odparł patriarcha z precyzją ocierającą się o ironię. Cisza, jaka zapadła po tych słowach, trwała bardzo, bardzo długo. – Niech dzisiaj, w wigilię świętego Berne’a, wszyscy się dowiedzą, że wrogowie Boga nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Zdrajcy i terroryści nie ukryją się za konwencją dyplomatyczną. Kiedy zagrożone jest dobro Ukochanych Dzieci Ma’elKotha, chronienie go ma pierwszeństwo przed naszym powszechnie znanym szacunkiem wobec obyczajów klasztornych. Suwerenność Klasztorów to stan przejściowy; moc Ma’elKotha jest wieczna. Ma’elKoth jest najwyższy! Patriarcha, Rycerze Pałacowi i wszystkie Szare Koty uderzyli się pięścią w pierś, jakby wbijali sobie sztylet w serce, po czym otworzyli dłoń, jakby składali swoją krew w ofierze Panu. Tak wyglądał elKothański salut. Toa-Sytell skłonił się krótko Damonowi i, kulejąc, skierował się do drzwi prowadzących w głąb ambasady. Kołysał się lekko z boku na bok, kiedy przenosił ciężar ciała na okaleczoną nogę. Mijając Damona, wycedził szeptem: – Do gabinetu, Damon. Ale już. Czterech Rycerzy Pałacowych ruszyło za nim. Przez jedną trwającą wieczność sekundę Damon stał nieruchomo, walcząc z chaosem myśli, zanim wziął się w garść na tyle, żeby móc coś powiedzieć. – To sprawa między cesarstwem i Klasztorami – oznajmił niezbyt głośno, ale wyraźnym i przenikliwym tonem, żeby wszyscy go usłyszeli. – I tak zostanie załatwiona. Nie chcemy państwu przeszkadzać w zabawie. Skinął na dyrygenta i orkiestra zagrała skoczną melodię. Nie czekając na to, kto ruszy na parkiet, Damon odwrócił się i poszedł za patriarchą. Wychodząc z sali, dał jeszcze znak sześciu ochroniarzom – Ezoterykom specjalizującym się w walce wręcz z opancerzonym przeciwnikiem. Nie łudził się, że on i jego ambasada przetrwaliby uderzenie pancernej pięści
cesarstwa, ale zamierzał zadbać o to, żeby i patriarcha nie przeżył takiej konfrontacji. Jeżeli nie da się załatwić sprawy po dobroci, poleje się krew.
5 Toa-Sytell osunął się z ulgą na wysokie krzesło przy olbrzymim, sfatygowanym biurku Damona. Jedną ręką masował nie w pełni sprawne kolano, w drugiej trzymał kieliszek tinnarskiej brandy znalezionej w barku przy biurku. Pociągnął długi, cudownie aromatyczny łyk trunku i spojrzał na Damona ponad krawędzią kieliszka. Nie uśmiechnął się jednak, tylko przekrzywił głowę. – Na pewno się nie przyłączysz? P.o. ambasador patrzył na niego z kamienną twarzą. Toa-Sytell westchnął. – Odpręż się, Damonie. Przepraszam za to przedstawienie w sali balowej. Chciałem w ten sposób dać do zrozumienia, że wieść o tych wydarzeniach jeszcze przed końcem tygodnia dosięgnie najdalszych zakątków cesarstwa. Taki był plan. Ja tymczasem wypuszczę twoich ludzi, a Kościół wypłaci wam odszkodowanie, jakiego zażyczy sobie Rada. W porządku? Uniewinnię twoich podwładnych i wystosuję oficjalne przeprosiny, z zastrzeżeniem, że gdyby okazali się cainistami, wymierzylibyśmy im sprawiedliwość tak samo, jak wszystkim nieprzyjaciołom Boga. To już jednak szczegóły. Napij się. Damon odetchnął głęboko i pokręcił głową, ale podszedł do barku i nalał sobie koryjskiej whisky kaktusowej na szerokość trzech palców. – Nie wiem, jak zareaguje Rada, ale oni zawsze chętnie przyjmują odszkodowania – przyznał. – A wojna byłaby im nie na rękę, tak samo jak cesarstwu. Toa-Sytell skinął głową i gestem ręki, w której trzymał kieliszek, ogarnął wyposażenie gabinetu – drogie, ozdobnie rzeźbione sprzęty, lekkie i delikatne, zgodnie z najnowszą ankhańską modą. – Widzę, że zachowałeś meble Creele’a. – Jestem tylko pełniącym obowiązki. – Damon wzruszył ramionami. – Nie mogę nic zmieniać. – No tak... Nie ufają ci, co? Żadna z frakcji w Radzie nie ma dość mocnej pozycji, żeby umieścić tu swojego przydupasa, więc zostawili ciebie, chyba jedynego uczciwego człowieka w całym klasztornym korpusie dyplomatycznym. – Na myśl o uczciwym ambasadorze ToaSytell parsknął śmiechem. – Wiesz, że zawsze cię podziwiałem? Jego przyjazny ton zaczynał działać: Damon wyraźnie się uspokoił, aż w końcu również usiadł – na pięknie wyszywanej sofie. Nie wyzbył się całkowicie ostrożności, ale ostrożność sama w sobie była do przyjęcia, pod warunkiem, że p.o. ambasador nie da się ponieść nerwom i nie zrobi jakiegoś głupstwa – na przykład nie każe swoim ludziom zaatakować
Rycerzy Pałacowych trzymających straż przed drzwiami. Toa-Sytellowi przyszło do głowy, że Damon może czuć w tej chwili rozczarowanie przemieszane z ulgą – było widać, że przygotował się psychicznie na szlachetną męczeńską śmierć. – Uczciwość nie jest żadną wielką cnotą – odparł znużonym głosem Damon i napił się whisky. – Jestem z natury prawdomówny, nie zniżam się do kłamstwa. To tak jak z kolorem włosów albo ze wzrostem: są, jakie są, ani dobre, ani złe. – Po prostu robisz to, co robisz? – spytał nieco rozbawiony Toa-Sytell. – Jak cainista? Damon odchrząknął i pokręcił głową. – To nie ma nic wspólnego z polityką. – Cainiści też tak twierdzą. Ich zdaniem to kwestia filozoficzna. Damon zacisnął usta. – Powiedz mi, co cię sprowadza, bo wątpię, żebyś chciał wspólnie ze mną rozważać szczegóły doktryny cainistów. – Jesteś w błędzie, przyjacielu. – Toa-Sytell dopił brandy i nalał sobie nową porcję. – Jutro Dzień Świętego Berne’a. Do Wniebowstąpienia zostały zaledwie trzy miesiące. Jeśli Ma’elKoth pozwoli, będzie to siódme Święto Wniebowstąpienia. – Kieliszkiem wskazał skromny elKothański ołtarzyk w kącie i wypił zdrowie boga. – Najważniejszy dzień mojego patriarchatu. Wśród Ukochanych Dzieci nie brakuje naiwnych, którzy oczekują, że w tym dniu Ma’elKoth powróci. Damon pokiwał głową. – Słyszałem o tym. – Taka sobie bajeczka. Ma’elKoth nie wróci do nas ciałem. Jest transcendentny, immanentny, wszechobecny. Nie potrzebuje formy fizycznej. Natomiast cesarstwo... Cesarstwo potrzebuje święta doskonałego, rozumiesz? Symbolika Wniebowstąpienia jest kluczowym elementem Doktryny Supremacji elKothańskiej. Z kieliszkiem w ręce Toa-Sytell uczynił tradycyjny gest ofiarny. – Zaczynam rozumieć... Spodziewasz się, że cainiści mogą zakłócić przebieg uroczystości. – Na pewno spróbują. Jakżeby inaczej? Nie przepuszczą takiej okazji. Samo zakłócenie obchodów to małe piwo, ale gdyby im się udało, można by je interpretować jako oznakę słabości i głupoty Kościoła, a to zagrażałoby istnieniu cesarstwa. Toa-Sytell wysączył brandy do ostatniej kropli. Wiedział, że nie powinien więcej pić: był tak zmęczony, że już po tych dwóch kieliszkach zaczynało mu się kręcić w głowie. Ściany komnaty jakby się przybliżały i zaciskały wokół niego, a powietrze zgęstniało, utrudniając oddychanie. – Zanim jednak nadejdzie pora święta, cainizm stanie się wspomnieniem, a niedobitki cainistów będą musiały się martwić przede wszystkim o przetrwanie, zamiast szukać sposobu na skompromitowanie Kościoła. Byłem zbyt pobłażliwy, Damonie. Pozwalałem im na zbyt
wiele, więc się rozbestwili. A teraz trzeba ich zmiażdżyć, zanim narobią poważniejszych szkód. Jedyną odpowiedzią Damona było ponure spojrzenie. Toa-Sytell często zastanawiał się nad tym, czy ambasador nie ma przypadkiem zastrzeżeń co do wartości cesarstwa jako elementu planu Klasztorów, którego celem był stały rozwój ludzkości. Damon nigdy tego nie komentował. Rada Braci udzieliła oficjalnego poparcia cesarstwu, widząc w nim największą nadzieję rodzaju ludzkiego. Niewzruszona lojalność Damona nie pozwalała mu publicznie kwestionować decyzji Rady, ale wrodzona uczciwość nie dopuszczała możliwości udawanej zgody i Damon wolał milczeć. Toa-Sytell westchnął i dolał sobie brandy. To było zaskakująco odprężające doświadczenie: siedzieć tak w towarzystwie człowieka, który nie był może przyjacielem z prawdziwego zdarzenia, ale którym nie trzeba było manipulować ani udawać przed nim nieomylnego. Doszedł do wniosku, że prosto z ambasady uda się do pałacu Colhari i będzie spał do rana. – A wiesz, że to właśnie tutaj pierwszy raz się z nim spotkałem? – zagadnął. – Z Caine’em. Tutaj, w tej komnacie. – Pamiętam – przytaknął bez entuzjazmu Damon. – Naturalnie... Przecież też tu byłeś. Spojrzeli sobie w oczy i jak na dany znak przenieśli wzrok na rozciągający się między nimi dywan. Minęło prawie siedem lat od dnia, kiedy w tym pokoju oglądali śmierć ambasadora Creele’a: leżał na dywanie, a światło powoli gasło w jego oczach po tym, jak Caine przetrącił mu kark. Toa-Sytell często rozmyślał o tym, jak wyglądałby świat, gdyby tamtego dnia podjął właściwą, rozsądną decyzję i kazał zastrzelić Caine’a jak wściekłego psa, którym w istocie był. – To dzięki niemu dostałeś tę posadę... – powiedział. – Zostałeś p.o. po tym, jak zamordował Creele’a... – Caine tylko wykonał egzekucję – stwierdził stanowczo Damon. Toa-Sytell zignorował tę poprawkę. – I dzięki niemu nadal tu jesteś – mówił dalej. – Kiedy zeznawałeś przed Radą w sprawie śmierci Creele’a, ani jego przyjaciele, ani wrogowie nie byli zachwyceni tym, co usłyszeli. Wylądowałeś pośrodku, mając wszystkich przeciwko sobie. To delikatna i niebezpieczna pozycja, ale udowodniłeś, że masz niezwykle wyczulony zmysł równowagi. – Powiedziałem prawdę. – Damon wzruszył ramionami i z zaciekawieniem przekrzywił głowę. – Skąd wiesz, co zeznałem? Protokoły z posiedzeń Rady Braci są... – Tajne, wiem. – Toa-Sytell zbył pytanie machnięciem ręki. – Tak się po prostu czasem zastanawiam. Caine był prawdziwym ucieleśnieniem zła, tak jak postrzega go Kościół: bezwzględnym rzeźnikiem, za nic mającym życia, które unicestwiał w pogoni za tym, co akurat przykuło jego uwagę. Zdradził naszego Pana, ale to dzięki tej zdradzie możliwe stało
się przemienienie Ma’elKotha. Mnie okaleczył: zdruzgotał mi kolano do tego stopnia, że nie pomogły nawet magijne próby uzdrowienia i dziś każdy okupiony bólem krok przypomina mi o nim – ale też dzięki niemu objąłem władzę w Cesarstwie Ankhańskim. Niewiele brakowało, żeby z miasta zostały zgliszcza, kiedy doprowadził do Pierwszej Wojny o Sukcesję. Drugą zresztą też on sprowokował. Pierś ścisnęła mu się boleśnie z żalu i smutku po Tashinelu i Jarrothe – synach, których kochał ponad miarę, jedynych dzieciach, jakie miał. Obaj zginęli w Pierwszej Wojnie o Sukcesję. Pokręcił głową, odsuwając te myśli – to był stary, znajomy ból, który wrócił na fali alkoholu – i mówił dalej: – Ale także ocalił Ankhanę w bitwie pod Ceraeno. Zamordował wielu ludzi, lecz wyświadczył naszemu krajowi wielką przysługę, zabijając tego szaleńca Berne’a. – Którego twój Kościół obwołał świętym – zauważył Damon. – Nie mój. Ma’elKotha. – Toa-Sytell ponownie skinął kieliszkiem w stronę ołtarzyka. – Zapominasz, że dobrze znałem Berne’a. Jutro będziemy świętować jego ofiarę złożoną Bogu, nie jego charakter. Był gwałcicielem i mordercą, gorszym niż Caine, i nie waham się tego powiedzieć. Ale tylko prywatnie. Damon uśmiechnął się z wysiłkiem, jakby ruch warg sprawiał mu ból. – Teraz sam mówisz jak cainista. – To przez tę brandy. – Toa-Sytell przechylił kieliszek, dopił trunek i wziął sobie następną dolewkę. – Wyjaśnijmy sobie jedno, Damonie. Cainizm jest zdradą stanu. Jego zwolennicy otwarcie deklarują się jako wrogowie Boga i społeczeństwa i na terytorium cesarstwa nie będzie na to przyzwolenia, nawet dla klasztornych dyplomatów. Damon się nachmurzył. – Nie zamierzasz chyba dyktować polityki i filozofii obywatelom Klasztorów. Również tę kwestię Toa-Sytell zbył gestem ręki. – Bynajmniej. Liczę jednak na to, że Rada Braci we własnym dobrze pojętym interesie skieruje poddanych, którzy hołdują takim poglądom, w inne miejsce niż do Ankhany, by uniknąć podejrzeń o celowy afront wobec cesarstwa i Kościoła. Zresztą herezja cainizmu nie może się cieszyć poważaniem Rady. Gdyby Caine nie zginął na Stadionie Zwycięstwa, z pewnością sami doszlibyście do wniosku, że trzeba się go pozbyć. Damon zakręcił whisky w szklance, wpatrując się w nią posępnie. – Niektórzy mówią, że Caine przeżył. I że poza granicami tego świata czeka na powrót Ma’elKotha, żeby stoczyć z nim ostatnią bitwę. – Prymitywne przesądy! Mit o „ostatecznej batalii” zawsze cieszy i znajduje wyznawców wśród głupców. A teraz rozpowszechniają go cainiści, z całą pewnością. Ja jednak zamierzam postarać się o to, by ich fałszywe proroctwa się nie ziściły. Dlatego chciałem porozmawiać z tobą w cztery oczy, Damonie. Chcę, żebyś zrozumiał, że działam dla dobra ludzkości, której ty sam i wszyscy twoi bracia ślubowaliście wierność. Cainizm jest naszym wspólnym
wrogiem i możemy go pokonać tylko wspólnym wysiłkiem. Na twarz Damona wróciła podejrzliwość. – Nie jestem przekonany, że cainizm naprawdę jest naszym wspólnym wrogiem. I nie rozumiem, jakiego „wspólnego wysiłku” się spodziewasz. Czego od nas oczekujesz? – Nie od was, lecz od ciebie, Damonie – odparł spokojnie Toa-Sytell. – Czas ucieka, nie mogę sobie pozwolić na miesiąc czy półtora zwłoki w oczekiwaniu na powrót kurierów wysłanych poza granice cesarstwa. A chcę porozmawiać z Raithe’em z Ankhany, waszym obecnym ambasadorem w księstwie Transdei. – Porozmawiać... – Damon zesztywniał. – Ale jak... – Masz takie urządzenie... Nazywacie je, jeśli się nie mylę, Zwierciadłem Artańskim... Otrzymaliście je od Artan, którzy w tej chwili rządzą Transdeią. Zwykle korzystasz z niego tutaj, w swoim gabinecie. Nie wiem, jak działa, ale byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś był łaskaw umożliwić mi kontakt z ambasadorem Raithe’em. – Ale... To niemożliwe! Skąd... – Skąd wiem o waszej tajnej zabawce? – Toa-Sytell westchnął i po raz ostatni opróżnił kieliszek. – Po tym, jak przez całe życie zawodowo trudniłem się gromadzeniem sekretów, teraz traktuję to jako relaksującą rozrywkę, miłą odskocznię od kościelnych i państwowych trosk i obowiązków. – Pozwolił sobie na rzadko goszczący na jego wargach uśmiech. Uderzył się w pierś i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. – Boże Oczy widzą wszystko. Ma’eIKoth jest najwyższy.
6 Toa-Sytell bacznie śledził przygotowania do uruchomienia Artańskiego Zwierciadła. Czytał raporty na jego temat, ale nigdy wcześniej go nie widział i nie wiedział, jak działa. Mieściło się w skrzynce wielkości walizki, którą Główny Mówca, Dossaign z Urwiska Jhanthogen, położył na biurku Damona. Następnie połączył wychodzący z niej cienki, elastyczny sznur z innym, który dyskretnie znikał w oknie pomieszczenia. Górną powierzchnię skrzynki stanowiło lustro. Z jednej strony sterczał okrągły uchwyt, chyba wykonany ze złota. Główny Mówca połączył sznury (w jaki dokładnie sposób, tego ToaSytell nie widział; wyglądało to tak, jakby po prostu wetknął jeden koniec pierwszego w koniec drugiego, jakby szczepił nową gałązkę na drzewku owocowym) i usiadł z boku, a jeden z jego pomocników, nazwany po prostu Mówcą, złapał za złoty uchwyt i przymknął powieki. Długą chwilę panowała cisza, aż w końcu Mówca otworzył oczy i oznajmił: – Mam odbiór. Damon usiadł przy Zwierciadle i spojrzał w nie. Mówca wziął go za rękę.
– Pozdrowienia z Ankhany – powiedział Damon. – Ambasador Damon do ambasadora Raithe’a. Toa-Sytell pochylił się, ale nie zobaczył niczego niezwykłego – Damon mówił do siebie i wpatrywał się we własne odbicie. Po chwili ciszę zmącił głos Damona: – Niezbyt dobrze, Raithe. To nie jest rozmowa prywatna. Towarzyszy mi Jego Świetlistość patriarcha Ankhany, który chce z tobą porozmawiać. Po kolejnej dłuższej pauzie Damon odparł z powagą: – Ależ on o tym wie. Nie zapominaj, że w przeszłości był zwierzchnikiem Królewskich Oczu. Ja postanowiłem nie zwodzić go pozorami i tobie również to doradzam... Świetnie. Tak, pamiętam. Patriarcha również, bez wątpienia. Zaczekaj chwilę, proszę. Puścił dłoń Mówcy i spojrzał na Toa-Sytella. – Pan Raithe przypomniał mi, że obowiązki ambasadora pochłaniają go bez reszty i ma niewiele czasu – powiedział z nutą ironii w głosie i ustąpił miejsca Toa-Sytellowi. Patriarcha usiadł i spojrzał w lustro. Skrzywił się na widok pogłębiających się bruzd na coraz bardziej obwisłych policzkach i niemal czarnych plam zmęczenia pod oczami. Obiecał sobie w duchu, że po szczęśliwym zakończeniu święta weźmie zasłużony urlop. Westchnął ciężko. Miał wrażenie, że od siedmiu lat co roku składa sobie tę samą obietnicę. Skoncentrował się na bieżących sprawach. – Jak to działa? Mówca podał mu rękę. – Niech Wasza Świetlistość złapie mnie za rękę i mówi tak, jakby brat Raithe znajdował się w tym pokoju. Toa-Sytell zmarszczył brwi i chwycił dłoń Mówcy. Spochmurniał jeszcze bardziej, kiedy jego twarz w lustrze rozpłynęła się w szarej mgle, z której po chwili uformował się nowy obraz: postać szczupłego mężczyzny o ostrych rysach, szpiczastym podbródku, napiętej skórze i nosie jak ostrze noża, oddzielającym dwoje blisko osadzonych, przenikliwych, sokolich oczu. Tonsurę okalał wieniec prostych kasztanowych włosów. Mężczyzna był ubrany na czerwono, z ambasadorskim przepychem. Te oczy... Były w najwyższym stopniu niepokojące: szaroniebieskie, ale tak jasne, że – zwłaszcza na tle śniadej skóry – wydawały się prawie bezbarwne; płaskie i pochmurne jak wrośnięte w czaszkę odłamki lodu. Ambasador nie miał jeszcze trzydziestu lat – najwyżej dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć. A najbardziej niesamowite było to, że Toa-Sytell go rozpoznał. Nie umiałby powiedzieć, kiedy dokładnie się spotkali, ale kiedyś – być może kilka lat wcześniej – już widział tego młodego człowieka i teraz zadziwiła go skomplikowana pajęczyna żywotów, które bez żadnego widocznego powodu raz po raz się spotykają. Pieprzyć to. Chyba się wstawiłem.
– Wasza Świetlistość? Oficjalny tytuł został wypowiedziany z nutą irytacji w głosie. Raithe za pośrednictwem Zwierciadła przemawiał do Toa-Sytella, znajdując się setki mil od niego. Nie było widać pomieszczenia, w którym się znajduje: sylwetka ambasadora unosiła się w powodzi szarej mgły. – Czym mogę służyć? Toa-Sytell prychnął przez nos. Nie widział powodu, dla którego miałby się bawić w uprzejmości i owijać w bawełnę. – Jako obywatel Klasztorów nie podlega pan władzy cesarskiej, nie mogę więc panu rozkazywać – zaczął. – Rada Braci wymaga jednak od swoich podwładnych, aby udzielali cesarstwu wszelkiej możliwej pomocy. Chciałbym zatem, żeby potraktował pan moje słowa jako ich prośbę. Raithe zmrużył oczy. – Słucham, Wasza Świetlistość. – Proszę przekazać wicekrólowi Garrette’owi, że poczynając od dnia dzisiejszego, głoszenie, a nawet prywatne wyznawanie poglądów cainistowskich, zostaje uznane za zdradę stanu i obrazę Boga. Blade oczy Raithe’a zapłonęły – jakby zimowe słońce przebiło się przez zalegającą w nich powłokę chmur. – To wspaniały dzień, Wasza Świetlistość, ale... Dlaczego mam przekazać tę wiadomość wicekrólowi? Nie rozumiem... – Rozumie pan doskonale, Raithe – zirytował się Toa-Sytell. – Powszechnie wiadomo, że nie jest pan głupcem, tak jak wiadomo, że swoją obecną posadę otrzymał pan, ciesząc się opinią czołowego klasztornego specjalisty do spraw Aktirich. Wzrok Raithe’a skupił się jak promienie słońca w soczewce. Toa-Sytell wcale by się nie zdziwił, gdyby to spojrzenie poparzyło mu twarz. – Nie może pan... – Proszę sobie darować – przerwał mu Toa-Sytell i dalej usilnie starał się mówić z typową dla siebie precyzją i oschłością: – Nasza wiadomość dla Garrette’a jest prosta: poparcie udzielane cainistowskim zdrajcom będzie od dziś traktowane równoznacznie z wypowiedzeniem wojny. – Wasza Świetlistość popełnia straszliwy błąd. – Nie przyszedłem tu z panem dyskutować, ambasadorze. Vinson Garrette powinien zdać sobie sprawę, że Dwór Nieskończoności wie o wszystkich jego poczynaniach; nic nie ukryje się przed karzącym ramieniem Ma’elKotha. Wiemy, że on i towarzyszący mu tak zwani „Artanie” są w rzeczywistości Aktirimi; wiemy również, że Aktiri rozpowszechniają idee cainizmu. Dlatego proszę go poinformować, że jeżeli będą kontynuować wymierzoną przeciwko cesarstwu kampanię terroru cainistowskiego, ich maleńki przyczółek w naszym
świecie zostanie unicestwiony. Raithe prychnął lekceważąco. – Ogłosimy przeciwko nim krucjatę – ciągnął Toa-Sytell. – Rozumie pan? Raithe z wysiłkiem przełknął ślinę, krzywiąc się, jakby rozbolało go gardło. W końcu pokiwał głową. – Tak, Wasza Świetlistość. Rozumiem. – W takim razie proszę dopilnować, żeby Garrette także to zrozumiał. Wiemy, że Aktiri władają potężną magją, ale wiemy też, że są równie śmiertelni jak zwykli ludzie. Arta i cesarstwo nie muszą być wrogami, i o tym także proszę mu przypomnieć. Ma do wyboru dwie drogi: przyjaźń z nami albo śmierć. – Wasza Świetlistość, proszę... – Raithe krzywił się, jakby żuł tłuczone szkło. W końcu zdołał się opanować i odparł słabym głosem: – Nie jestem podwładnym cesarstwa, Wasza Świetlistość, ale należę do waszej trzódki: od chwili narodzin Kościoła jestem jednym z Ukochanych Dzieci. Przeszedłem przez Łono Ma’elKotha pod Jego osobistym nadzorem; moja wierność wobec Kościoła jest niezachwiana. W imię tej wierności proszę, by Wasza Świetlistość jeszcze raz przemyślał, o co mnie prosi. Znam wicekróla Garrette’a aż nazbyt dobrze i wiem, że taka otwarta groźba może stać się zarzewiem wojny, której wszyscy wolelibyśmy uniknąć. Toa-Sytell najwyraźniej nie przejmował się tą możliwością. – Jeżeli Garrette będzie się upierał przy kontynuowaniu swoich cainistowskich gierek, nie cofniemy się przed rozwiązaniem, po które sięgnąłby sam Caine. Może następca Garrette’a okaże się rozsądniejszy. – Nie możecie tego zrobić – zaoponował beznamiętnie młody ambasador. – Wasza Świetlistość nie zdaje sobie sprawy z potęgi, jakiej chce stawić czoło... Nigdy już nie będziecie bezpieczni. Nigdzie nie ukryjecie się przed zemstą Artan. Jego słowa obudziły w pamięci Toa-Sytella dziwne echo – i usłyszał je ponownie, w nieco zmienionej postaci: „Nigdy nie będziesz bezpieczny, Cainie z Twierdzy Garthan. Nigdzie nie ukryjesz się przed zemstą Klasztorów”. – Ha! – Pstryknął palcami i wycelował palec wskazujący w Raithe’a. – Już wiem, skąd pana znam. Przypomniałem sobie. – Słucham...? – zdziwił się Raithe. – Spotkaliśmy się tutaj, w tej komnacie! – triumfował Toa-Sytell. – Tej nocy... kiedy Caine go zabił, tu, na tym dywanie. Był pan jednym ze strażników... – To prawda – przytaknął z zaciętą miną Raithe. – Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z artańskim wicekrólem. – Ależ ma... Toa-Sytell zmarszczył brwi. Musiał istnieć jakiś związek... prawda? Był pewien, że chodzi o coś ważnego, że koniecznie powinien o tym wspomnieć – tylko że chwilowo nie
bardzo pamiętał dlaczego. Sięgnął po kieliszek, ale stwierdził, że jest pusty. Kręciło mu się w głowie. Dość już wypił jak na jeden wieczór. – Tak sobie myślałem... – zaczął niepewnie. – Że to ciekawe, jak czasem ścieżki ludzi się przecinają, bez żadnego powodu... Raithe zesztywniał jak porażony prądem. Żyła okalająca jego prawe oko wystąpiła wyraźnie pod skórą i zaczęła gwałtownie pulsować, ale zdezorientowany Toa-Sytell nie zwrócił na to uwagi. Wolną ręką przetarł oczy. – Proszę przekazać moje słowa Garrette’owi. Jak najszybciej. Jeszcze dziś. Zanim ambasador zdążył znowu zaprotestować, Toa-Sytell puścił rękę Mówcy. Raithe zniknął. Toa-Sytell zamrugał, nieco zdziwiony widokiem przyglądającego mu się z lustra zmęczonego, podstarzałego pijaczka. Czas iść do domu, pomyślał. Wsparł się na biurku i wstał z wysiłkiem. Siedzący obok Damon wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, blady jak ściana, wstrząśnięty już tą połową konwersacji, którą słyszał. Toa-Sytell wzruszył ramionami i pokręcił głową na znak, że nie ma się czym przejmować, chociaż słowa nie chciały mu przejść przez gardło. – Przepraszam, że zepsułem ci bal, Damonie – wychrypiał. – Mam nadzieję, że dalej już nic ci nie przeszkodzi. Ja... wracam do domu.
7 Raithe siedział przed Zwierciadłem jak skamieniały, z dłonią zaciśniętą na złotym uchwycie. To ja, pomyślał z zadziwieniem. To ja. Nagle wszystko stało się jasne. Całe życie stanęło mu przed oczami, wyraźnie widoczne, bez tajemnic. Znalazłszy się w punkcie zwrotnym historii, w ognisku konfliktu między Ankhaną, Artą i podludzkim Domem Mithondion, odkrył związek, którego poszukiwał. Znalazł ślad Caine’a. Zobaczył go w lustrze. Caine go stworzył. Caine był siłą napędową pożerającej Raithe’a żądzy władzy i wiedzy, która zaprowadziła go w to miejsce i czas, gdzie dzieje świata zawisły w delikatnej równowadze, którą mógł zburzyć jednym tchnieniem. To Caine posadził Toa-Sytella na Dębowym Tronie. To Caine inspirował heretyków i terrorystów, których działania popchnęły Toa-Sytella do skorzystania ze Zwierciadła i przekazania mu tych słów: „Ciekawe, jak czasem ścieżki ludzi się przecinają, bez żadnego powodu...”. Wcale nie bez powodu. Powodem był Caine. Zobaczył otwierające się przed nim możliwości. Dostrzegł swoją szansę. Zrozumiał, jak
wiele mógłby w tej sytuacji zmienić Caine, pod warunkiem, że naprawdę był sługą marzenia o Jednej Ludzkości. To był właściwy czas i miejsce na zadanie decydującego ciosu w stylu Caine’a; stan delikatnej równowagi, w którym jeden człowiek może przeważyć szalę. Na całym kontynencie – ba, może wręcz na całym świecie! – nie istniało większe zagrożenie dla ludzkości niż Dom Mithondion, a on, Raithe, mógł jednym gestem rzucić przeciwko elfom całą nieodgadnioną potęgę drugiego wielkiego zagrożenia: Aktirich. Ludzi Caine’a. Niech dwaj najwięksi wrogowie Przyszłości Ludzi zniszczą się nawzajem. Wstał. – Ptolanie? – odezwał się, zdziwiony, jak zwyczajnie i spokojnie brzmi jego głos. – Ptolanie, jesteś mi potrzebny. Głos Ptolana poprzedziły dźwięki zaledwie jednego, może dwóch kroków. Musiał podsłuchiwać gdzieś blisko. – Słucham, panie Raithe? – Idź po Mówcę – polecił mu Raithe. – Jeśli będzie trzeba, wyciągnij go z łóżka. Umiał obsługiwać Artańskie Zwierciadło i mógł sam wysłać wiadomość, ale miał pilną sprawę do załatwienia w zamku nad miastem – sprawę, która nie mogła czekać dziesięć minut, a tyle wymagałoby wysłanie wiadomości. – Trzeba poinformować Radę Braci, że Artańscy władcy Transdei i elficki Dom Mithondion znaleźli się w stanie wojny. – Wojna? – wyszeptał Ptolan. – Teraz?! Raithe zacisnął usta i zapatrzył się na nocne niebo. – Jeszcze nie teraz, ale... najdalej za godzinę. Ptolan wybiegł, a Raithe odwrócił się do rogu komnaty, uderzył się w pierś i ofiarował swoją krew na ołtarzu Ma’elKotha.
8 Elficcy posłowie stojący z obojętnymi minami w salonie Vinsona Garrette’a wyglądali tak samo nie na miejscu, jak primabaleriny w rzeźni. Administrator Garrette zgrzytał zębami, starając się nie zwracać uwagi na pot ściekający mu spod pach po żebrach. Osobiście zaprojektował wystrój wnętrza, wzorując się – dość swobodnie – na Sali Cedrowej angielskiego zamku w Warwick. Zazębiające się ciemne, rzeźbione, polerowane panele ścienne sięgały aż do zawieszonego na wysokości piętnastu stóp sufitu, zdobionego ciężką sztukaterią i złoceniami w stylu siedemnastowiecznego włoskiego baroku. Kominek był zapierającą dech w piersi budowlą z różowo żyłkowanego marmuru, półtora raza wyższą od Garrette’a. Na kominku stał olbrzymi zegar mechaniczny z wysadzanym klejnotami wahadłem, które w świetle skrzyło się wszystkimi kolorami tęczy. Pięć gigantycznych żyrandoli płonęło blaskiem trzystu świec. Wzór ręcznie tkanego dywanu był odbiciem
deseniu na suficie, a wszystkie porozstawiane na nim sprzęty cechowała niezrównana elegancja. Takie połączenie zamożności i dobrego smaku każdemu gościowi dawało do myślenia i wyznaczało stosowną perspektywę do kontaktów z artańskim wicekrólem. Przepych nie wynikał, rzecz jasna, z jego próżności, miał tylko podkreślać jego wierność Kompanii, gdyż jako wicekról Arty był oficjalnym rzecznikiem Kompanii Nadświatowej, przez tubylców znanej jako królestwo Arty, i miał obowiązek prezentować się w taki sposób, aby budzić szacunek dla firmy, którą reprezentuje. A te przeklęte elfy... Kręciły się po komnacie, rozmawiając półgłosem i parskając tym swoim dźwięcznym śmiechem przypominającym dźwięk dzwonków wiatrowych. Od czasu do czasu któryś z nich zwracał się do Garrette’a z uprzejmymi pytaniami o pochodzenie którejś tkaniny albo historię jakiejś ozdoby na meblach... Cholera by ich wzięła, na takie pytania mógł odpowiedzieć chyba tylko jakiś dekorator wnętrz, ale z pewnością nie człowiek zajęty jakże ważnym dziełem rządzenia państwem. W dodatku miał wrażenie, że jego niewiedza ich bawi. Znienawidził ich od pierwszego wejrzenia. Te obce, karykaturalnie wyniosłe twarze, to nieludzkie przekonanie o własnej wyższości przebijające z ich ugrzecznionych dociekań meblarskich... Czuł się przy nich jak jakiś tępy wieśniak, prostak, który chwali się swoim chlewem na zadupiu, wmawiając gościom, że trafili do pałacu. Cudownie urządzona komnata w jego myślach upodobniła się do kupy rozgrzebanej palcem dziecka. Mógł puścić płazem osobisty afront, ale brak szacunku wobec Kompanii był rzeczą niewybaczalną. Tak jakby ktoś obrócił w żart całe jego życie. Zresztą w duchu przyznawał, że to jeszcze nie było w nich najgorsze. Za to przerośnięte, nadmiernie skośne, jakby kocie oczy, osadzone w zdeformowanych czaszkach, przywodziły na myśl potwory, które porywały dzieci i do wieku młodzieńczego napawały go zgrozą. Wyglądali jak bohaterowie tysięcy dziecięcych koszmarów. Wyglądali jak Szarzy. Odkaszlnął. – Wracając do sprawy... hm... Diamentowej Studni, szanowni panowie... to znaczy, szanowni... państwo...? Szlag by trafił przeklęty westerling! Już ich obraził? Ten język był taki niezgrabny, a on był tylko Administratorem, nie dyplomatą, do diabła! Nie bardzo wiedział, jak właściwie układają się stosunki między Diamentową Studnią i Domem Mithondion – ale chyba krasnoludy i elfy powinny się nienawidzić, prawda? Nie mógł sobie przypomnieć, czy to pomysł z historii Nadświata, czy z jakiejś bajki, którą matka kazała mu w dzieciństwie przeczytać. No tak, teraz przyglądała mu się cała piątka. Poczuł wypływający na twarz rumieniec.
Przeklęte elfy! Gapiły się na niego takim wzrokiem, jakby umiały mu czytać w myślach. – Ach tak, Diamentowa Studnia... – odezwał się jeden z nich. Przedstawił się wcześniej jako Quelliar. Garrette doszedł do wniosku, że jest przywódcą poselstwa. – Piękne miejsce. Byłem tam gościem... zaraz... chyba w drugiej dekadzie panowania Kruczowłosego, czyli... dziewięćset lat temu, z okładem, wedle waszej ludzkiej miary, Wasza Wysokość. Coś niesamowitego. Lśniące trawertynowe jaskinie zamieszkane przez wesoły, krzepki lud świetnych kucharzy i żywiołowych tancerzy. – Chociaż słuchu nie mają za grosz – wtrącił drugi elf. – Słuchu nie – zgodził się z nim Quelliar. – Mają za to wyczucie rytmu. W ich estetyce rytm przeważa nad melodią. – To prawda – dodał trzeci. – W tamtych czasach dla skalników bardziej niż ucho do muzyki liczyło się serce do tańca. Garrette zachowywał neutralny wyraz twarzy mający świadczyć o uprzejmym zaciekawieniu, ale w głębi wszystko się w nim gotowało. Cholera go brała na te elfy; był święcie przekonany, że świetnie się bawią jego kosztem. Piękne miejsce, srutu-tutu, przedrzeźniał ich w myślach. Widział te jaskinie: ciemne, wilgotne, duszne dziury w skałach, których jedyną wartością był kamień, całkowicie zresztą zignorowany przez skalników. Krasnoludy były niewiele lepsze od dzikusów; kłaniały się plemiennym fetyszom, kiedy otaczające ich ściany kipiały od nieprzebranych skarbów. Wynajęci przez Kompanię geolodzy wciąż jeszcze badali jaskinie, a ich sprawozdania brzmiały coraz bardziej obiecująco. Rudy metali wydobyte na przodku wybierkowym przy pierwszych dwóch odwiertach okazały się bogate ponad wszelkie wyobrażenie. Co za marnotrawstwo, pomyślał, jak zawsze, kiedy wyobrażał sobie stulecia, które krasnoludy przesiedziały w kucki w tych norach. Diamentowa Studnia była najświeższym przykładem działania jednej z wyznawanych przez niego zasad: jeżeli nie wiesz, jak coś wykorzystać, nie masz prawa się skarżyć, kiedy zabierze ci to ktoś, kto zna się na rzeczy. Prymitywne karły nawet nie wiedziały, co tracą. Tylko że – jak zwykle – okazało się, że rozwiązanie problemu zrodziło nowy problem: te cholerne elfy. Z ich mocą należało się liczyć, bez dwóch zdań – to wynikało ze wszystkich raportów. Umieją czytać człowiekowi w myślach i wywoływać halucynacje na żądanie. Dlatego przy wszystkich drzwiach prowadzących do tej komnaty wystawił straże złożone z ochroniarzy Kompanii Nadświatowej (to oni tworzyli „Straż Artańską”) ubranych w najnowsze antymagijne pancerze balistyczne i uzbrojonych w karabiny. Gdyby stwierdził, że coś tu nie gra, jeden jego krzyk sprowadziłby sześciu ciężkozbrojnych i opancerzonych ludzi, którzy natychmiast po przekroczeniu progu otworzyliby ogień. Nie zamierzał ryzykować. Jeśli elfy naprawdę potrafią czytać w myślach, to proszę bardzo: niech to właśnie wyczytają. Może dzięki temu będą go traktować z należnym mu szacunkiem.
Odsunął od siebie tę myśl. Nie powinien wyobrażać sobie przebiegu konfliktu, który jeszcze nie wybuchł. Zbyt często dawał się ponieść temu nawykowi, który jak nałóg dręczył go od lat. Takie myślenie wprowadza do życia złą energię, powtarzał sobie. To była druga z jego żelaznych reguł. Wracajmy do rzeczy. Odetchnął głęboko i spróbował jeszcze raz: – Obóz przesiedleńczy dla mieszkańców Diamentowej Studni jest niedaleko Ciernistej Rozpadliny. Rano mógłbym tam panów zaprowadzić. Przekonalibyście się, że przesiedleńcy mają w nim doskonałą opiekę. Brwi Quelliara wygięły się jeszcze bardziej niż zwykle. – Traktujecie ich jak zwierzęta domowe? – Jak partnerów – poprawił stanowczym tonem Garrette. Quelliar udał, że go nie słyszy. – Ludzie i ich zwierzątka... – powiedział protekcjonalnie. W jego głosie jak dzwoneczek zabrzmiała melodyjna nuta elfickiego śmiechu. – Kto jest czyim właścicielem? – To wartościowi partnerzy – powiedział z naciskiem Garrette. W zabawę „ja nie słyszę ciebie, ty nie słyszysz mnie” mogą grać dwie osoby, pomyślał. – Wprost bezcenni pomocnicy w naszych przedsięwzięciach górniczych... – Niewykluczone, że nasze trudności z porozumieniem się wynikają ze złożoności języka, którym się posługujemy – przerwał mu z wdziękiem Quelliar. – Po mithondiońsku partnerów, których trzyma się za płotem, nazywamy po prostu bydłem. Zna pan to słowo? Garrette przykleił do ust profesjonalny, nijaki uśmiech Administratora, usiłując wymyślić stosowną ripostę. Z opresji wyratowały go otwierające się drzwi: ochroniarz z karabinem na ramieniu niepewnie przestąpił próg, zamknął drzwi, wyprężył się na baczność i zasalutował do hełmu antymagijnego z siatkową osłoną twarzy. – Przepraszam, że przeszkadzam, Administratorze – powiedział po angielsku. – W hallu czeka ambasador Klasztorów. – Raithe? Garrette zmarszczył brwi. Co, u licha, robił u niego ambasador? W dodatku o tej porze? – Tak, proszę pana. – Czego chce? – Nie powiedział, proszę pana. Twierdzi tylko, że to bardzo pilna sprawa. I jeszcze jedno: jakim cudem ambasador Klasztorów przedostał się tak daleko w głąb Ciernistej Rozpadliny bez jego wiedzy? Zirytowany wicekról pokręcił głową. – Dobrze – powiedział oschle. – Powiedz Jego Ekscelencji, że gdy tylko zakończę tę sprawę... Zawiesił głos, gdy drzwi otworzyły się bezgłośnie, odsłaniając czekającego cierpliwie w
korytarzu ambasadora Raithe’a. Stał wyprostowany i całkowicie nieruchomy, przez co fałdy jego szkarłatno-złotej szaty wyglądały jak wykute w kamieniu. Ręce trzymał splecione w jakiś niecodzienny sposób, ale Garrette nie za dobrze widział jego palce. – Och... – westchnął wicekról, odczuwając falę ulgi i wdzięczności. – Dzięki Bogu... Raithe przybył! Nareszcie! Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu go brakowało, jak bardzo obecność przyjaciela potrafiła go podnieść na duchu. – Raithe! – rozpromienił się. Nagle poczuł, że znów może swobodnie oddychać. – Wejdź, proszę. Wejdź. Jestem taki szczęśliwy, że cię widzę. Ambasador Klasztorów wszedł do komnaty. – Cieszę się, że przybyłem w samą porę. Możesz odesłać wartownika. – Ależ oczywiście, oczywiście... – Garrette skinął na ochroniarza, który natychmiast wyszedł. – Zamknij drzwi, durniu! – Nie trzeba – powiedział cicho Raithe. Spojrzał na drzwi, a te bezszelestnie się zamknęły. Same. Garrette rozdziawił usta. – Co to było? Raithe spojrzał na drzwi i zmrużył bezbarwne oczy. Rozległ się szczęk zamka. Ów stłumiony dźwięk poniósł się w ciszy donośnym echem, jakby ktoś bez pośpiechu, spokojnie zarepetował karabin. – Co...? Podobny dźwięk dobiegł od strony drzwi w przeciwległej ścianie, a chwilę później także od trzeciego wyjścia z pokoju. Następne z hukiem zamknęły się ciężkie okiennice. – Raithe...? – odezwał się niepewnie Garrette. – Co robisz? Raithe zacisnął wargi i spojrzał w oczy wszystkim po kolei. Uśmiechnął się lekko. – Uniemożliwiam tym zabójcom ucieczkę. Quelliar odwrócił się do niego z nieludzkim wdziękiem kobry. – Dziecię ludzkie... – Dzwoneczki rozbawienia zmieniły się w łoskot odległych dzwonów, prastarych i zimnych. – Jestem Najstarszym Massa. Te twoje sztuczki... Dziesięć pokoleń twoich przodków poznawało je ode mnie, tysiąc lat przed twoim narodzeniem, kiedy ludzie byli tylko naszymi... – spojrzał spode łba na Garrette’a – ...partnerami. Nie każ nam udowadniać, że jesteśmy nie tylko starsi, ale także lepsi od was. Nie poruszył się, jego twarz nawet nie drgnęła, ale w niewytłumaczalny sposób emanował potężną, lodowatą falę świadomości, która rozbiła się o Garrette’a jak przybój o skałę i przeniknęła go zgrozą. Miał wrażenie, że obudził się nagle z jakiegoś niezrozumiałego snu. Wytrzeszczył oczy, wpatrując się w ambasadora Klasztorów. Przyjaciel? Jak mógł pomyśleć, że kiedykolwiek byli przyjaciółmi? Ledwie go znał i w głębi duszy uważał za nieciekawego fanatyka z zaburzeniami osobowości, w których miotał się od krańcowej głupoty do groźnej
paranoi. I jeszcze to spojrzenie, które posłał Quelliarowi: niewzruszone i puste, natrętne jak u psychopaty... Garrette zaczynał się bać nie na żarty. – Jestem Raithe z Ankhany – powiedział ambasador i klasnął w dłonie z głośnym, suchym plaśnięciem, jakby strzepywał piasek w kierunku Quelliara. Nic się nie stało. Elfy przyglądały się ciekawie nowemu gościowi. Garrette ledwie ważył się oddychać, modląc się w duchu, żeby wystąpienie Raithe’a okazało się po prostu jakimś obrzydliwym żartem. Raithe skrzyżował ręce na piersi. W kącikach oczu zarysowały mu się ledwie widoczne kurze łapki, gdy uśmiechnął się z satysfakcją. Quelliar zakaszlał. Jego towarzysze spojrzeli na niego podejrzliwie. Garrette się skrzywił. Bał się patrzeć, ale nie potrafił oprzeć się pokusie. Delikatne elfickie brwi zbiegły się w grymasie zdumienia. Quelliar przekrzywił głowę jak zdziwiony szczeniak i powoli osunął się na kolana. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale bynajmniej nie przerażonego; z pewnością nie było po nim widać, żeby odczuwał ból, kiedy zwymiotował czarną krwią na dywan. – Przykro mi – powiedział półgłosem, zwracając się do Garrette’a. – Ogromnie mi przykro. Upadł twarzą w rozlewającą się coraz szerzej kałużę wymiocin. Dostał drgawek i wijąc się na podłodze, odpluwał krwawe, czerwone strzępy, jakby coś posiekało mu na kawałki żołądek, wątrobę i jelita i kazało mu je wyrzygać. Bryzg ciemnowiśniowych kropel oszpecił delikatny haft kanapy w stylu Ludwika XIV. Na koniec wydał jeszcze kilka zdławionych stęknięć i znieruchomiał. – Miło było poznać – powiedział spokojnie Raithe. Spojrzał pytająco na pozostałe elfy, ale nieoczekiwana śmierć przywódcy najwyraźniej ich sparaliżowała. Garrette trząsł się ze strachu, dusił się, przekonany, że elfy porozumiewają się właśnie bez słów i gestów, planując niewyobrażalną, nieludzką zemstę. Raithe zaś odwrócił się do nich plecami, jakby uznał ich za niegodnych uwagi. Znowu splótł palce w ten niezwykły sposób – i lęk Garrette’a ulotnił się bez śladu. Nawet wspomnienie po nim rozwiało się jak dym. – Wezwij straże – polecił mu Raithe. – Każ zastrzelić tych morderców. I Garrette tak właśnie zrobił. Jakkolwiek by na to patrzeć, Raithe był przecież jednym z jego najstarszych i najlepszych przyjaciół.
9 Położony w centrum Ciernistej Rozpadliny Dworzec niegdyś był otwartym placem.
Otaczające go budynki nadal stały na swoich miejscach, tyle że przykryte stropem – wdzięcznym łukiem ze stali i pancerszkła – niczym średniowieczny zaułek w jakiejś ziemskiej pułapce dla turystów. Ściany z pancerszkła odcięły także wloty dawnych uliczek i tylko żelazne nitki szyn sięgały bez przeszkód do środka placu. Pięć razy na godzinę potężne parowozy wciągały na Dworzec wyładowane po brzegi pociągi towarowe. Przez poczerniałe od węglowego dymu pancerszkło przebijało się niewiele światła i lampy gazowe rozświetlały wnętrze Dworca przez całą dobę. Ich blask nawet w południe miał lekko zielonkawy odcień, teraz zaś, w nocy, wszystko wyglądał obco i trupio blado. Biura Kompanii Nadświatowej zajmowały spory budynek, będący w przeszłości rezydencją zamożnego kupca i przylegający do magazynu, w którym umieszczono wylot pompy transferowej. W powietrzu zawsze unosiła się woń ozonu i siarki. Woń Ziemi. Prawdziwy ośrodek nerwowy biurowca ulokowano pod ziemią: w przytulnej piwnicy, pod osłoną ziemskiego pola normalnego zasilanego z pracującej po sąsiedzku pompy transferowej, znajdowało się Centrum Przetwarzania Danych. Pole chroniło delikatną elektronikę przed niepożądanym wpływem fizyki Nadświata, dlatego właśnie tutaj wylądował mózg Kompanii – wszystkie komputery i cały sprzęt niezbędny do komunikacji z Ziemią. Przekroczenie progu CPD podziałało na Garrette’a jak kubeł lodowatej wody. Potknął się, stęknął i zaczął macać na oślep w poszukiwaniu czegoś – czegokolwiek! – czego mógłby się złapać, żeby nie upaść pod naporem fali paniki. Czyjaś silna dłoń złapała go za rękę, muskularne ramię objęło go opiekuńczym gestem – i nagle spojrzał prosto w lodowate oczy ambasadora Raithe’a. Stali tak blisko siebie, że mógłby go pocałować. Garrette wrzasnął. Raithe zatkał mu usta dłonią i z jego piersi dobył się tylko stłumiony jęk. – Cii... – mruknął uspokajająco ambasador. – Już dobrze, Vinse. Nie zrobię ci krzywdy. Cii. Garrette drżał na całym ciele, zbyt wstrząśnięty, żeby stawiać opór. Próbował przełknąć ślinę, ale bez powodzenia. Oddychał ciężko przez nos, dopóki Raithe nie cofnął zaciśniętej na jego ustach ręki. – Co...? Jak...? Na Boga... Wszystko sobie przypomniał: śmierć Quelliara, jazgot karabinów, gdy ochroniarze wyłamali drzwi salonu i roznieśli elfy na strzępy... Przypomniał sobie też, że zaproponował Raithe’owi, żeby mu towarzyszył, kiedy pójdzie złożyć raport przełożonym. Razem jechali powozem z obrzeży Rozpadliny na Dworzec, a on przez całą drogę trajkotał jak mała dziewczynka. A potem kazał wszystkim wynosić się z CPD... „Boże”, jęknął w duchu. Panika wróciła ze zdwojoną siłą. Wywrócił bezradnie oczami i jego wzrok padł na wygaszone monitory w pustych boksach techników. Boże, ja naprawdę to zrobiłem. Kazałem wszystkim iść do domu i teraz zostałem z nim sam na sam!
Raithe spoglądał mu w oczy takim wzrokiem, jakby czytał w jego sercu jak w otwartej księdze. – Vinse... – powtórzył spokojnie, pojednawczo. – Vinse, Vinse... Uspokój się. Jestem po twojej stronie. Jesteśmy wspólnikami. – Ale... ale... co mi zrobiłeś? Dlaczego cię tu przyprowadziłem? Po co? – Przyszliśmy tutaj, Vinse, bo w przeciwnym wypadku, wkrótce po naszym rozstaniu zdałbyś sobie sprawę, że działałeś pod moje dyktando. Chcę z tobą spokojnie porozmawiać, ponieważ wolałbym cię przekonać, niż ci rozkazywać. A tutaj... – Raithe ogarnął gestem puste stanowiska pracy. – Zastanów się, a zrozumiesz, że w tym miejscu moja moc jest bezużyteczna; siłą umysłu nie zmuszę cię do niczego, co byłoby sprzeczne z twoją wolą. Jeżeli zatem chcę, żeby nasze partnerstwo kwitło, muszę przekonać cię racjonalnymi argumentami. – Racjonalnymi argumentami... Partnerstwo? – Garrette uwolnił się z uścisku Raithe’a i spojrzał na niego spode łba. Cały poczerwieniał ze strachu i złości. – Na Boga, człowieku! O jakim partnerstwie mówisz?! Wywołałeś wojnę! – Nie, Vinse. – Raithe nie tracił spokoju. Uśmiechnął się, zarazem serdecznie i smutno. – To ty wywołałeś wojnę. Ja ci tylko podsunąłem sposobność do zadania pierwszego ciosu. Nie wiadomo dlaczego, ten uśmiech odebrał Garrette’owi chęć do awanturowania się. Odwrócił się i osunął na stojące najbliżej krzesło, na którym okręcił się w taki sposób, żeby oprzeć łokcie na biurku i ukryć twarz w dłoniach. – Mówisz o Diamentowej Studni. – Naturalnie. Skalnicy z Diamentowej Studni sprzymierzyli się z Domem Mithondion jeszcze przed Wyzwoleniem, czyli ponad tysiąc lat temu. Gdyby legaci wrócili do T’farrella Kruczowłosego, to po tym, co tu widzieli, wojna i tak by wybuchła, nawet wbrew twojej woli. Wszystko zaczęło się, kiedy zatrułeś wodę w Diamentowej Studni. – Na Boga... – wyszeptał Garrette. Przycisnął kciuki do kącików oczu, walcząc z samobójczą pokusą wduszenia ich w głąb czaszki. – Na Boga, dlaczego mi nie powiedziałeś? Przecież byłeś przy tym, widziałeś, co się dzieje. Dlaczego nic nie powiedziałeś?! Raithe wzruszył ramionami. – A po co? Garrette uniósł głowę i wybałuszył na niego oczy. Miał wrażenie, że cała jego twarz jest jedną wielką odrętwiałą raną, jakby poparzył się wrzątkiem, ale mózg jeszcze nie zarejestrował bólu. – Miałbym powstrzymać wybuch wojny między Artą i największym wrogiem Ludzkości? – ciągnął rozsądnym tonem Raithe. – Musiałbym być niespełna rozumu. Klasztorów nie obchodzą ponoszone przez was straty. Żadna cena nie jest zbyt wygórowana, gdy w grę wchodzi pozbycie się elfów z tego świata... A wasza wojna nie kosztuje nas ani grosza. – Ale dlaczego... – zająknął się Garrette. – Dlaczego... to robisz...? Mówiłeś, że jesteśmy
wspólnikami, i tak dalej... Dlaczego? – Zrozum, Vinse, nie jestem aż tak ślepy, żeby przeoczyć kluczowy fakt: możesz sobie być Artaninem, ale jesteś człowiekiem, tak jak ja. Jestem człowiekiem w znacznie większym stopniu niż ty, szurnięty dzikusie, pomyślał Garrette, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji, że był gotów przyjąć każdą pomoc, nawet jeśli oferował mu ją ten fanatykpsychopata. – Wiem również, że nie jesteś człowiekiem wojowniczym – ciągnął Raithe. – Wolisz negocjacje niż przemoc, co jest godne podziwu, lecz tylko dopóki negocjacje mają szansę przynieść pożądany skutek. Tymczasem o pokoju między różnymi gatunkami nie może być mowy, Vinse. Negocjacje tylko dałyby elfom więcej czasu na zebranie sił i zaplanowanie kampanii. Dlatego posłowie musieli zginąć. Teraz wojna jest nieunikniona, a upłynie kilka tygodni, może nawet cały miesiąc, zanim Dom Mithondion dowie się o losie posłów. Czas jest twoim sprzymierzeńcem, Vinse. Wykorzystaj go mądrze. Przygotuj skuteczne uderzenie. – Ale... Ty nic nie rozumiesz – odparł zdesperowany Garrette. – Nie mogę tak po prostu wypowiedzieć wojny! Nie jestem władny... Mam przełożonych, przed którymi odpowiadam, a oni z kolei podlegają... ehm... artańskiej arystokracji. Większość tych... arystokratów... nie będzie chciała słyszeć o wojnie. Każą mi szukać dyplomatycznego rozwiązania konfliktu. Raithe zbył go wzruszeniem ramion. – Możesz przecież udawać, że to właśnie robisz, prawda? A ja dostarczę ci dyskretnych sprzymierzeńców, którzy zajmą się prawdziwą walką. Garrette spojrzał na niego spod przymrużonych powiek, kalkulując w duchu. Wyobraził sobie, jak przemawia w Kongresie Uprzywilejowanych jako mąż stanu; jak oferuje usługi Kompanii w charakterze rozjemcy, arbitra, pośrednika w procesie pokojowym między dwoma cennymi sąsiadami Transdei. Mógłby nie tylko ochronić Kompanię, ale także pchnąć swoją karierę na nowe tory. – Sprzymierzeńców? – Hm... Tak – przytaknął z namysłem Raithe. – To bardzo prawdopodobne. Co by powiedzieli twoi zwierzchnicy na sojusz... powiedzmy... z Cesarstwem Ankhańskim? – Z cesarstwem? – Sama skala tego zamierzenia oszołomiła Garrette’a. – Mógłbyś zaaranżować przymierze z Ankhaną? – Niewykluczone. Oczywiście sojusz nieoficjalny, może nawet początkowo tajny, ale jestem przekonany, że wspólne interesy Arty i Ankhany z biegiem czasu połączyłyby je mocnym węzłem. – Ale jak... jak chcesz to zrobić? – Najpierw w geście dobrej woli ty i twoi pobratymcy, Aktiri, przestaniecie szerzyć w cesarstwie idee cainizmu. Garrette zamarł bez ruchu z rozdziawionymi ustami.
Raithe uśmiechnął się lekceważąco. – Czyżbyś zapomniał, jak trafiłem na swoje stanowisko? Czytam w twoich myślach; wiem, że Artanie i Aktiri to jedno i to samo, tak jak wiem, że Caine był Aktirim i teraz Aktiri popierają cainistów. – Ja... ja... – Wiem również, a właściwie powinienem powiedzieć: podejrzewam, że ostateczne cele cesarstwa, Klasztorów i Arty są zbieżne. Wszyscy służymy Przyszłości Ludzi, czyż nie? – No... ja... chyba... – Po unormowaniu stosunków między Artą i Ankhaną będziecie mogli sprzedać Ankhańczykom sekrety swojej magji wojennej, na przykład te samopowtarzalne łuki strzelające kulami. Oni zaś z radością użyją ich do hurtowego wyrzynania elfów. Garrette zagryzł wargę. Pomysł był atrakcyjny, śmiały, miał rozmach, ale... – To nie takie proste. Nie uda nam się zachować tej sprawy w tajemnicy. A arystokracja i tak będzie przeciw. – Ciągle tylko arystokracja i arystokracja... – prychnął Raithe. – Wasz król boi się arystokratów? – My nie mamy króla – odparł Garrette. Jak wytłumaczyć ideę Kongresu Uprzywilejowanych w taki sposób, żeby feudalny umysł Raithe’a to ogarnął? – Mamy... radę rządzącą, złożoną z arystokratów. Moi najwyżsi przełożeni stanowią jej maleńką część. Jeżeli większość opowie się przeciwko nam, będziemy musieli ustąpić. Nikt nie może się zorientować, że szykujemy się do wojny, dopóki nie zostaniemy zaatakowani. – Ty już zostałeś – zauważył trzeźwo Raithe. – I to zdradziecko, we własnym salonie. Gdyby nie błyskawiczna reakcja czujnych strażników, już byś nie żył. – Hm, to możliwe... Znajdą się jednak tacy, którym ten zbieg okoliczności wyda się podejrzanie korzystny i niezbyt przekonujący. Nie możemy tak zrobić. Raithe uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu Garrette’a, który spojrzał nań z zaciekawieniem – i nagle uświadomił sobie, co sprawiło ambasadorowi taką przyjemność: wicekról zaczął mówić – i myśleć – o sobie i Raicie per „my”. Zostali partnerami, zjednoczonymi wspólnym celem. I stwierdził, że sam również czuje ulgę. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy ze swojej samotności, z brzemienia, jakim była obrona interesów Kompanii, dzień po dniu, rok po roku. A Raithe w gruncie rzeczy wcale nie jest taki zły – nie jest żadnym psychopatą, tylko po prostu twardzielem; a także gwałtownikiem, to prawda, ale przecież pochodził z kultury hołubiącej przemoc, zbyt słabo rozwiniętej, żeby docenić świętość ludzkiego życia. Zresztą elfy nie są przecież wcale ludźmi. Garrette zawsze bardzo się pilnował, żeby – jako człowiek oświecony – nie oceniać innych wedle własnych standardów kulturowych. To również była jedna z jego żelaznych zasad.
– Powinniśmy znaleźć sposób wygrania tej wojny zanim wybuchnie – powiedział. – To musi wyglądać na przypadek, tak jakbyśmy nie chcieli nikomu zrobić krzywdy. – Wiem, że wy, Artanie, macie naturalną skłonność do ekspansji... – Raithe myślał na głos. – Z pewnością zdarzało się wam w przeszłości wchodzić w konflikty z ludnością zamieszkującą zajmowane przez was tereny. Spodziewam się, że macie wypracowaną jakąś strategię, jakiś sposób eliminowania zagrożeń, który nie budzi sprzeciwu tej wolniej myślącej części waszej arystokracji... Garrette znów wybałuszył oczy i poruszył ustami. Przypomniała mu się kolejna historia z dzieciństwa, jedna z tych legend, które dzieci Administratorów opowiadały sobie szeptem. Chodziło o jakieś amerindiańskie plemię... Sju? Coś w tym rodzaju... Nieważne. Świadomość wielkiej szansy przeszyła go jak błyskawica. Mógł to zrobić, teraz i tutaj. Mógł wykonać mistrzowskie posunięcie, które ocali Kompanię i jego samego. – Raithe... Jestem geniuszem. Na Boga, wiem, co zrobimy! Poklepał ambasadora po ramieniu, uścisnął jego dłoń i niewiele brakowało, żeby podeptał swoją godność odtańczeniem tańca radości. Nie mógł spokojnie usiąść. Ustawił najbliższy monitor pod dogodnym kątem i muśnięciem obudził go do życia. Wygaszacz ekranu zniknął. Garrette uruchomił komunikator i podał swój kod identyfikacyjny. Po angielsku, upomniał się w duchu. Z tymi ludźmi musisz rozmawiać po angielsku. Ekran pojaśniał i wyświetlił rozradowaną, ładną twarz młodego mężczyzny w stroju Rzemieślnika. – Studio w San Francisco – powiedział. – W czym mogę pomóc? – Tu Administrator Vinson Garrette z Kompanii Nadświatowej. Rozmowa poufna, priorytet jeden. Chcę rozmawiać z szefową Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Proszę przygotować połączenie szyfrowane. Oczy młodego Rzemieślnika nagle się rozszerzyły. Przełknął ślinę i odparł: – Tak jest, panie Administratorze. Przygotowuję szyfrowanie... – Z głośnika dobiegł odgłos stukania w klawiaturę. – Gotowe. – Łącz. Mój Boże, myślał Garrette, czekając na połączenie z Działem Zabezpieczeń Biologicznych. Jednak musisz mnie kochać.
Mroczny anioł czekał w więzieniu, które sam zbudował, spętany własnoręcznie wykutymi okowami. Od wielu lat nie miał innego pokarmu niż własne ciało. Karmił się sobą, pożerał swoje kości, wysysał własny szpik. Nie wiedział, na co czeka, ale mimo to czekał. Aż w pewien czarny dzień dobiegł go odległy, ledwie słyszalny dźwięk trąb. Uwięziony mroczny anioł się poruszył.
TRZY 1 Hari sięgnął pod togę i namacał pomarszczoną bliznę na kręgosłupie. Rozmasował ją przez chiton, próbując pozbyć się dręczącego bólu: dyskomfort był taki, jakby ktoś podłożył mu pod plecy kamień wielkości pięści. Farmaceutyki częściowo uśmierzyły ból, złagodziły rwanie – ale na nic więcej nie mógł liczyć. Nie mógł się bardziej otępić. Miał coś do zrobienia. Ostatnio blizna dawała o sobie znać prawie zawsze, kiedy był w pracy. Może to przez ten cholerny nowy fotel. W katalogu wyglądał świetnie, ale wcale nie był taki wygodny. Plecy zaczynały go boleć zwykle już podczas zjazdu prywatną windą do biura, zagrzebanego w skale pod Centrum Studia w San Francisco. Kiedy winda bezszelestnie pokonywała trzy podziemne kondygnacje, pierwsze macki bólu sięgały mu do ramion, a potem przez cały dzień rosły w siłę. Zwykle dało się z tym żyć, ale w ostatnim czasie ból stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Przeklęty fotel... Nie trzeba było wyrzucać Kollberga, pomyślał. Był skurwielem pierwszej wody, ale umiał się wygodnie urządzić. Jednym z pierwszych jego posunięć po zwycięskiej walce o rzeczywiste zwierzchnictwo nad Studiem w San Francisco była zmiana wystroju wnętrza. Planował to – mniej lub bardziej konkretnie – od samego początku, odkąd sześć lat temu Studio ulokowało go na tej posadzie. Początkowo sprawiało mu złośliwą satysfakcję siedzenie w gabinecie skompromitowanego Przewodniczącego, korzystanie z jego biurka i fotela, oglądanie oceanu na należącym do niego powtarzaczu, ale tego rodzaju małostkowe spełnienie szybko się nudzi. Meble u Kollberga były organiczne, przytulne, bez ostrych krawędzi... trochę podobne do samego Kollberga. Hari nienawidził tego gabinetu równie mocno, jak jego poprzedniego właściciela, ale długo nie wpadł na to, że mógłby wszystko w nim zmienić tylko dlatego, że mu się nie podoba. Prawdę mówiąc, nie przyszło mu nawet do głowy, że Kollberg osobiście wybrał te sprzęty. Dla człowieka urodzonego w kaście Robotników świat wyglądał inaczej: to nie było
zwyczajne miejsce pracy, lecz Gabinet Przewodniczącego, na wpół mityczne sanktuarium porównywalne z królewską salą tronową w Nadświecie. Należało się spodziewać, że jego wyposażenie podyktowała tysiącletnia tradycja, a nie zwykły kaprys lokatora. Teraz wydawało mu się to nawet zabawne; wspominając własne rozumowanie, mógł tylko uśmiechnąć się smutno i pokręcić głową. Zawsze dręczyło go podszyte wyrzutami sumienia podejrzenie, że gabinet tak naprawdę wcale nie należy do niego, że trafił tu jako jeden z wielu wymiennych elementów wyposażenia, tymczasowy zastępca Przewodniczącego. I tak jak z królem-błaznem z kirischańskiego karnawału wszyscy będą udawać, że on tu rządzi, dopóki nie będzie próbował ustanawiać żadnych nowych praw. W nowo urządzonym gabinecie Przewodniczącego dominowała ciemna boazeria, gruby dywan i olbrzymie, załamane biurko ze sprowadzonego z Nadświata sękatego orzecha. Pod ścianami stanęły masywne regały pełne prawdziwych książek: trochę dramatów, trochę dzieł historycznych, ale najwięcej było beletrystyki w skórzanych oprawach – fantasy, kryminały, nawet społecznie nieodpowiedzialne i nieco ryzykowne pozycje z dawno zapomnianego podgatunku nazywanego science fiction. Większość sprowadzono ze skarbca w posiadłości Marca Vilo. Gdyby ktoś – Rada Zarządców albo nawet Policja Społeczna – zaczął mu zadawać niewygodne pytania, zawsze mógł powiedzieć, że szuka w starych książkach pomysłów do nowych Przygód. To była doskonała wymówka dla posiadania w biurze kolekcji, której nie odważyłby się trzymać w domu. Pozostawał tylko jeden problem: te przeklęte plecy. Bolały go jak diabli. Analgetyki trochę pomagały, ale tylko trochę, a lekarze Studia nie chcieli mu przepisać nic mocniejszego; nie wierzyli, że naprawdę cierpi. Jeden z nich przypominał mu regularnie, że przecież nerwy czuciowe w okolicy rany zostały uszkodzone podczas instalacji bocznika (co było zgodne z prawdą: sama blizna była martwa jak kawałek steku), w związku z tym nie może odczuwać bólu, nie w tym miejscu. W porządku, był skłonny przyznać im rację i zgodzić się, że ból ma charakter psychosomatyczny. Tylko co z tego? Ból wcale nie robił się od tego mniejszy. Darował sobie kłótnie z lekarzami i nauczył się mieć zawsze przy sobie fiolkę kupionej na czarnym rynku meperydyny, która miała tę zaletę, że nie tylko przytępiała ból pleców, ale pozwalała też zapomnieć o bólu istnienia. A może faktycznie ból siedział tylko w jego głowie, skoro teraz, w fajnym fotelu, stał się dokuczliwszy niż przedtem. Fotel – trochę staroświecki, obrotowy, z wysokim oparciem, wyłożony miękkim żelem i obity cielęcą skórą – był droższy i lepiej zaprojektowany niż ten, którego używał w gabinecie w Opactwie. Powinien być wygodniejszy niż łóżko, w którym sypiał, nie mówiąc już o bezkształtnej masie do siedzenia, którą odziedziczył po Kollbergu. Skupił się na monitorze, na którym wyświetliły się najnowsze raporty inspektorów z kolonii górniczej w Transdei. Doszły go niepokojące plotki, że źle się tam dzieje. Garrette, wicekról Transdei z nadania Kompanii Nadświatowej, słynął z okrucieństwa i podobno
przymykał oko na pogromy podludzi na pograniczach księstwa. Hari fantazjował o niezapowiedzianej inspekcji, o raporcie, który skutecznie udupiłby Garrette’a... Przez godzinę, może dwie miał niezłą zabawę. Zabrzęczał komunikator. Hari podskoczył w fotelu, pokręcił głową i pstryknął przełącznikiem. Miejsce raportów zajęła szczurza twarz jego asystenta. – Słucham, Gayle? – Techkabina, Administratorze. Mówią, że to pilne. – Łącz. – Proszę. Na ekranie pojawił się zdenerwowany technik w białym kitlu. – Panie Przewodniczący, przepraszam, że przeszkadzam... – Darujmy sobie uprzejmości. O co chodzi? – No... Znów mamy sygnał od Rossiego. Wideo. Obudził się i wygląda na to, że nic mu nie jest... – No to świetnie... Francis Rossi brał udział w jednym z ulubionych projektów Hariego, tak zwanym Programie Zazębiania Fabuł. W PZF uczestniczyli różni Aktorzy odbywający trzymiesięczne dyżury w Ankhanie. Zamiast zapisywać się na standardową Przygodę trwającą od tygodnia do dziesięciu dni, widzowie bezpośredni mogli podłączyć się do aparatury na dowolnie długi okres, od kilku godzin do miesiąca, i w tym czasie przełączać się na odbiór wrażeń różnych Aktorów z PZF. Dzięki temu Aktorzy mogli prowadzić w Nadświecie namiastkę normalnego życia, wchodzić w sensowne relacje i tworzyć związki z tubylcami i sobą nawzajem, zamiast nieustannie martwić się o to, jak zapewnić widzom atrakcyjny program przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sprzyjało to pogłębianiu doświadczenia, nadawało mu dodatkowego wymiaru emocjonalnego, podczas gdy inne Studia po prostu epatowały przemocą, żeby w sztuczny sposób podbić poziom adrenaliny u widzów. Krytycy byli zachwyceni, publiczność... nieco mniej. Wrócił nawet do łask szyderczy termin z początków dwudziestego wieku: opera mydlana. Hari zamierzał jednak trwać przy swoim pomyśle, dopóki będzie to możliwe. Traktował PZF jako łagodniejszą formę aktorstwa, mniej odrażającą niż hurtowe rzeźnictwo, które przyniosło wielki sukces Caine’owi i innym, a także, z całą pewnością, znośniejszą dla samych Aktorów. Teraz zaś obawiał się, że Frank Rossi okaże się pierwszą od dwóch lat ofiarą śmiertelną PZF. W Nadświecie Rossi występował jako J’Than, niezależny łowca nagród luźno związany z Dyskretnymi Dochodzeniami – prywatną agencją detektywistyczną z Ankhany. Jego fabuła była najbardziej dynamicznym elementem PZF. J’Than odgrywał starannie wypracowaną postać amoralnego twardziela, pozbawionego złudzeń i sentymentów. Hari osobiście przyłożył rękę do stworzenia tej postaci, kazał nawet Rossiemu przeczytać Sokoła maltańskiego, Człowieka pogrzebanego i The Last Good Kiss.
J’Than, który zbliżał się do końca trzymiesięcznego pobytu w Nadświecie, tropił właśnie gang wysoko ustosunkowanych handlarzy niewolników. Poprzedniego wieczoru zakradł się jako ochroniarz na najmodniejsze przedstawienie w całej Ankhanie: występ Niegrzecznej Małej Księżniczki w Kasynie Obcych, który już tydzień po premierze okrzyknięto największym przebojem dekady. J’Than przekupił zatrudnionych po godzinach funkcjonariuszy Patrolu, którzy pilnowali prywatnych lóż. Dalej poszło już aż nazbyt łatwo. Dziwka obsługująca tę lożę okazała się wyjątkowo gościnna: ludzka kobieta, piękna i długonoga, zaczęła od gorących aluzji, co mogłaby mu zaoferować, a skończyła na cudownym lodziku. Jej kruczoczarne włosy rozsypały się na jego udach, jego penis znalazł się głęboko w jej ustach i J’Than nawet nie usłyszał, kiedy za jego plecami otworzyły się drzwi loży. Zorientował się, że ma kłopoty, dopiero kiedy ktoś zarzucił mu worek na głowę, a sznur zacisnął się na jego szyi ciaśniej niż usta kurwy na fiucie. Kiedy – przyduszony przez niezidentyfikowanego napastnika – stracił przytomność, technicy przełączyli publiczność na innego Aktora, uczestniczącego w pobocznej fabule i również obecnego na występie. Gdy tylko się okazało, że Rossi żyje, widzowie natychmiast zaczęli się zakładać między sobą: jedni o czas jego śmierci, drudzy o metodę, jaką zostanie ostatecznie pozbawiony życia. Tymczasem jednak zrobiła się dziesiąta rano i Rossi nadal żył, chociaż wciąż był nieprzytomny. – Obudził się – powiedział Hari. – Doskonale. Podłączcie mu widzów. Po co zawracali mu tym głowę? Wiedzieli, co robić – sytuacja podpadała pod standardową procedurę, wyraźnie opisaną w założeniach PZF, które każdy technik mógł sobie wyświetlić na ekranie. – Dziękuję za raport – dodał. – Ale, panie Administratorze, to nie o to... To znaczy... jest mały problem... Hari westchnął. – Rozumiem. Słucham. Technik wyjaśnił, że prowadzili rutynowy monitoring telemetrii Rossiego, czekając, aż odzyska przytomność. Znali instrukcje: gdy tylko Rossi oprzytomnieje, mają przełączyć publiczność na jego wątek. Zwykle kiedy bohater zostaje pojmany przez złych ludzi, dzieje się z nim coś ciekawego – albo dochodzi do konfrontacji z hersztem bandy, albo przynajmniej do śmierci na torturach. Tymczasem Francis Rossi obudził się w lesie. A zarazem wcale nie w lesie – sygnał z jego nadajnika nadal dochodził z Ankhany, a dokładniej z Miasta Obcych. Najprawdopodobniej z kasyna. – Jesteście pewni? – Tak, panie Administratorze. Cała diagnostyka to potwierdza. Pozwoli pan, że rzucę panu na monitor obraz z jego PW? Łatwiej będzie to pokazać niż tłumaczyć.
Ekran na biurku Hariego wyświetlił obraz czegoś, co wyglądało jak leśny slums, zbudowany z fragmentów drzew i innego leśnego budulca... i pełen elfickich trupów. PW Rossiego przesuwał się gładko po kolejnych chałupinach, jakby ktoś umieścił go na platformie z kółkami i obracał wokół osi. Ciała leżały porozrzucane bez ładu i składu na otwartym terenie – jedne świeże jak wołowina w rzeźni, inne na wpół rozłożone, poczerniałe, obrzmiałe od gnilnych gazów. Rossi zwymiotował. Odgłos poniósł się echem po techkabinie. Hari zacisnął ponuro usta. Przyszło mu do głowy, że praca za biurkiem ma jednak swoje zalety: Caine wielokrotnie bywał w podobnych miejscach i doskonale pamiętał, jak śmierdzą. Brzuch jednego z trupów rozpękł się z odgłosem przypominającym wilgotne pierdnięcie. Rossi wodził wzrokiem na boki, pokazując ogrom rzezi: wszędzie zwłoki, czasem poćwiartowane, najczęściej po prostu nieruchome. PW znów przesunął się do przodu, jak kamera na wózku. Ten ruch, przypominający znany z sieci zabieg operatorski, zdradził prawdę. Hari poczuł mrowienie w palcach. W przebłysku intuicji zrozumiał, co się dzieje. Ktokolwiek złapał Rossiego, używał go w charakterze kamery. Wyglądało to fatalnie, zwłaszcza dla Rossiego. Wiedzą, że jest Aktorem. Z głośników płynęły zniekształcone, syczące urywki słów i ułomki zdań – to protokół translacyjny procesora męczył się z nieznanym językiem. Puls i poziom adrenaliny Rossiego wzrosły niepokojąco i dawno przekroczyły czerwoną kreskę. – Co to za język? – zapytał Hari. – Macie już analizę? – PT go nie rozpoznaje, panie Administratorze. Może to jakiś elficki dialekt... Elficki dialekt, akurat. – Nie widzisz odczytów? Mam wrażenie, że może nasz translator się pogubił, ale Rossi świetnie rozumie, co się do niego mówi. I jest śmiertelnie przerażony, nawet nie monologuje, na Boga! Frank to zawodowiec. Nie wystarczą nadpsute trupy, żeby zapomniał o Solilokwium. Na ekranie pierwszy raz pojawiła się żywa istota: łysy, pozbawiony brwi, schorowany elf, wysoki i dość barczysty jak na przedstawiciela swojej rasy. Był ubrany w zwyczajną, białą koszulę, czystą, przepasaną w talii i wypuszczoną na spodnie w kolorze leśnego brązu. Szedł w stronę Rossiego dziwnym, kołyszącym się krokiem, jakby nogi nie do końca go słuchały i musiał balansować całym ciałem, żeby się przemieszczać. Kiedy przemówił, z głośników popłynął bełkot. – Co to za gość? – spytał Hari. – Nie wiemy, panie Administratorze. Ale pokazał się już drugi raz. Może to on porwał Rossiego. Hari nie odrywał wzroku od ekranu. – Wyłącz translator. – Słucham, panie Administratorze?
– Wyłącz protokół translacyjny. – Ale wtedy komputer nie będzie mógł analizować fonemów... – Rób, co mówię, durniu. To szopka, nie rozumiesz? Rossi nie jest w żadnym lesie, tylko cały czas w Ankhanie. W Kasynie Obcych. My jesteśmy widownią, a to jest małe przedstawienie wystawiane na nasz użytek. Ktoś chce nam coś powiedzieć. Nie zadawałby sobie tyle trudu, żeby potem użyć języka, którego nie zrozumiemy, więc wyłącz ten pieprzony translator! – Tak jest. Odłączenie translatora uciszyło głośniki na dwie, trzy sekundy, a potem popłynął z nich nieprzetworzony głos elfa, taki sam, jaki słyszał Rossi: – ...nie ma sensu pokazywać wam tego, o czym i tak dobrze wiecie, że z waszej winy się odbywa: morderstwa naszych braci na granicy z Transdeią, gwałt zadany naszej ziemi przez wasze maszyny górnicze... Czułe mikrofony techników przekazały do uszu Hariego ich zgodne „Ja pierdolę...”. No właśnie, pomyślał. Trafiliście w sedno. Tajemniczy dialekt wcale nie był taki trudny do zrozumienia. Łysy, schorowany elf z nadpalonymi brwiami mówił po angielsku.
Jedynym obrońcą bogini na pół etatu był niewydarzony rycerz, odbicie rycerskich cnót w krzywym zwierciadle. Wszystko, co robił, robił na opak. Niewydarzony rycerz nie nosił zbroi i nie lubił mieczy. Był niski, chudy, brzydki i pozbawiony wdzięku. Nie umiał jeździć konno i żaden giermek nie chciał mu służyć. Był oszustem i manipulantem, całe jego życie zostało zbudowane na kłamstwie. Miał siłę dziesięciu ludzi, ponieważ jego serce było skalane zepsuciem.
CZTERY 1 Ankhana zalegała na dnie doliny niczym wrzód, cuchnący ropień, wydalający wszystkie ścieki i odpady przemysłowe do rzeki, którą ludzie nazywali Wielką Chambaygen. Kiedy ociężała barka wynurzyła się zza zakrętu, daleko na północny wschód od stolicy cesarstwa, miasto zaczęło się wyłaniać ze skrywającego je smogu: poszarpana plama na powierzchni ziemi, która z tej odległości, spowita mgłą, nabierała szarej barwy nieświeżego mięsa. Na dziobie barki stał faerie w sfatygowanym wełnianym stroju; było po nim widać, że sporo podróżuje. Kiedyś, dawno temu, ubranie mogło leżeć na nim całkiem nieźle (miał odpowiednią sylwetkę, był – jak na elfa – dość szeroki w ramionach), teraz jednak wisiało jak na wieszaku. Twarz pożłobiły mu głębokie bruzdy, ślady niewygód i smutku głębsze niż zwykle u Pierwszego Ludu. Proste włosy – platynowe, przycięte na długość połowy kciuka – sterczały jak szczotka wokół ostro zakończonych uszu. Buty mogłyby nawet uchodzić za eleganckie, gdyby nie były tak zniszczone. Zamiast pasem przewiązał się w talii grubą konopną rzutką. Nie miał sakiewki, a zamiast stosownej dla dżentelmena broni posługiwał się szczotką na kiju, na której teraz się wspierał. Kiedy spoglądał w dół rzeki, na Ankhanę, zaciśnięte na szczotce palce zbielały mu z wysiłku. Obnażył zęby, ostre jak u wilka, a w jego złotych oczach, których źrenice skurczyły się w popołudniowym słońcu do wąskich pionowych szparek, zapłonęła z trudem powstrzymywana rozpacz. Jeszcze niedawno był przecież księciem. Miał na imię Deliann. – Pracujesz? – zachrypiał za jego plecami pierwszy oficer. – Czy się opierdalasz? Nic nie wskazywało na to, żeby elf go usłyszał. – Co ty sobie myślisz, gównojadzie? Że do kogo ja mówię? Burzowe chmury rozstąpiły się jak palce dłoni wyciągające się po dwuwierzchołkową iglicę pałacu Colhari. Zagrzmiały i plunęły piorunami. Nawet z tej odległości było jednak widać, że na razie nie pada: brunatnoczarne dymy Parku Przemysłowego w dalszym ciągu okrywały północne dzielnice miasta gęstą powłoką. Deszcz zmyłby je z jesiennego nieba i spłukał do rzeki. Kolejna burza to kolejny pomór wśród ryb: brud spływający z ankhańskich ulic
unicestwiał hurtem całe życie w rzece. Deliann z goryczą pokręcił głową. Musiałbym płynąć tydzień w dół rzeki od Ankhany, żeby móc znowu bezpiecznie napić się wody. A moi bracia lubią mi przypominać, że jestem taki sam jak tamci. Ale nie jestem. Nie jestem. Jestem czymś gorszym. Od ponad tysiąca lat miasto zanieczyszczało rzekę – od samych narodzin, kiedy na wyspie, którą dziś zajmuje Stare Miasto, powstał obóz piratów. Panchasell Mithondionne we własnej osobie oblegał je przed ponad dziewięciuset laty: stanął na czele Sojuszu Ludów, kiedy podczas Rebelii stało się schronieniem dzikich ludzi, i zginął, prowadząc ostatni – nieudany – szturm. Przekazał władzę nad swoim rodem i całym Pierwszym Ludem Królowi Zmierzchu, T’farrellowi Kruczowłosemu. Wtedy właśnie przegraliśmy, rozmyślał Deliann. Pierwszy Lud walczył z dzikusami jeszcze przez długie dziesięciolecia po Oblężeniu Ankhany, ale to był punkt zwrotny w całej wojnie. I teraz, blisko tysiąc lat później, nawet faerie, weterani Rebelii Dzikich, którzy walczyli z dzikusami, nie nazywali ich już „dzikusami”. Wszyscy przywykli do nazwy, której używali tamci: ludzie, homos, czyli „z humusu”, z ziemi. Lud Ziemi. – Hola! Tym razem chrapliwemu okrzykowi towarzyszyło szturchnięcie w ramię i trzask dartego materiału: szpon pierwszego oficera zaplątał się w koszulę Delianna. Deliann odwrócił się do oficera – starszawego ogrilla z masą blizn zamiast lewego ślepia i ułamanym lewym kłem w wysuniętej do przodu żuchwie. Ogrillo miał zwyczaj przekrzywiać głowę lekko w lewo, żeby więcej widzieć ocalałym, łypiącym czerwono okiem. – Wiesz, czego nie lubię bardziej od leniwych kutafonów, którym się marzy przejażdżka za friko? – Pochylił się nad Deliannem tak nisko, że z łatwością mógłby mu kłem wyłupić oko. – Jebanych elfów, ot co. Masz więc wybór: albo zapieprzasz ze szczotą, albo wyskakujesz za burtę. Faerie zerknął na niego, a potem przeniósł wzrok dalej, ponad jego ramieniem, na dwa zespoły ogrowych wioślarzy, którzy z całej siły zaparli się o dno rzeki trzydziestostopowymi drągami z olejowanego dębu. Zespoły – każdy liczący po sześć ogrów mierzących co najmniej dziewięć stóp wzrostu – napierały na drągi w powolnym, miarowym rytmie, sterując bezwładną masą barki i żłobiąc pazurami bruzdy w deskach pokładu. – Dlaczego się zatrzymujemy? – zapytał szeptem Deliann. – Ty masz chyba źle w głowie, wypierdku. Ankhana to największy port na rzece, dopiero jutro zwolni się dla nas miejsce przy nabrzeżu. – Oficer parsknął śmiechem, równie paskudnym jak on sam. – A co ty sobie myślałeś? Że jak przypłynęliśmy wcześniej, to jednego dnia nie będziesz musiał odpracowywać? Chyba cię pojebało. Bierz się do roboty, albo płyń wpław do brzegu. – W porządku. Popłynę.
Deliann rozłożył ręce. Szczotka upadła na pokład, a on z kamienną twarzą okręcił się na pięcie i wspiął na nadburcie. Nie zdążył jednak skoczyć do wody, bo oficer był szybszy: ciężką łapą chwycił go za rękę powyżej łokcia, wbijając mu w żebra umieszczony przy kciuku szpon bojowy, i brutalnie ściągnął go na pokład. – Nie wydaje mi się, kurwa – warknął. – Jesteś mi winien jeszcze jeden dzień pracy, gównojadzie. Co ty, cainista jakiś jesteś? Wydaje ci się, że możesz robić, co chcesz? – Nie bardzo wiem, co to jest cainista – odparł Deliann. – Ale na twoim miejscu raczej bym mnie puścił. – Wal się. Żaden elf nie będzie mnie dymał. Szarpnął Delianna za rękę, czym sprawił mu niewielki ból, ale wytrącił go z równowagi. Spodziewał się oporu, może nawet regularnej walki, i był na obie te ewentualności przygotowany – tymczasem ten chudy, żylasty pierwotny po prostu znieruchomiał. – Chętnie mnie puścisz – powiedział. Palce drugiego wyprostowały się sztywno, szpon przyległ płasko do przedramienia. Ogrillo spojrzał z niedowierzaniem na swoją rękę. – Co jest, kurwa? – Znosiłem twoje towarzystwo przez pięć dni, ponieważ twoja barka była dla mnie najszybszym środkiem transportu do Ankhany – odparł z roztargnieniem elf. – Teraz wysiadam. Nie zatrzymasz mnie. – Takiego wała... – mruknął ogrillo. Podniósł drugą rękę i zacisnął pięść, prostując szpon. Na Wielkiej Chambaygen istniało tylko takie prawo, jakie same sobie stanowiły załogi barek. Nikt nie będzie miał pretensji do oficera, że okaleczył – czy nawet zabił – zwykłego chłopaka pokładowego. – Wypatroszę cię jak pstrąga, okurwieńcu. Bruzdy głodu i zmęczenia na twarzy elfa pogłębiły się jeszcze bardziej i Deliann jakby się postarzał, i to w niewyobrażalny sposób, bo nagle można było odnieść wrażenie, że spogląda na świat ponad tysiącletnią przepaścią. Pięść ogrilla zwisła bezwładnie. Warknął, obnażył kły i wykręcił barki w taki sposób, jakby ktoś siłą przyciskał mu ręce do boków, a on próbował się uwolnić – nikt go jednak nie trzymał. Ręce przestały go słuchać i zwisły jak dwa kloce drewna. – Elficki postrzał... – mruknął ze zdumieniem, które błyskawicznie przerodziło się w słuszny gniew. – Ty łajzo... Patrzajta, chłopaki! Po drugim okrzyku wszystkie głowy na barce zwróciły się w stronę ogrilla. Mimo że na rzece prawo nie obowiązuje, są pewne tradycje, które załoga każdej barki ceni sobie ponad życie – i ta była z nich najważniejsza. W sekundę cała dwunastka ogrów porzuciła drągi, robotnicy odstawili butelki, odłożyli karty, cisnęli na bok kości. Nawet chłopcy pokładowi, największe biedaki ze wszystkich rzecznych szumowin, zatrudniający się
za jedzenie i przewóz, porzucili kubły i szczotki i sięgnęli po kołki i haki. I wszyscy ile sił w nogach pognali na dziób. Deliann skwitował ich widok lekkim zmarszczeniem brwi. Najpierw najbliższy ogr, a potem drugi i trzeci runęły z łoskotem na pokład, wyjąc z bólu i ściskając sparaliżowane uda: skurcze potrafią unieszkodliwić ofiarę równie skutecznie jak podcięte nożem ścięgna. Reszta załogi musiała zwolnić kroku, żeby utorować sobie przejście pomiędzy lub ponad wijącymi się na pokładzie ogrami. Zanim jednak zdążyli je wyminąć, drogę przegrodziła im wysoka na dwadzieścia stóp ściana ognia. – To Fantazja! – krzyknął ogrillo. – Magja elfów, kretyni! Nic się wam nie stanie! Najwyraźniej niektórzy członkowie załogi wiedzieli, podobnie jak pierwszy oficer, że magja Pierwszego Ludu oddziałuje wyłącznie na umysł ofiary: zebrali się na odwagę, przebiegli przez ścianę płomieni i zaczęli się miotać z wrzaskiem po pokładzie, w płonących ubraniach i z ogniem we włosach, zanim jeden po drugim skoczyli do wody. Oficer zamrugał zdrowym okiem, zamknął je na chwilę, znów zamrugał. – To magja elfów – powtórzył tępo. – Jest nieszkodliwa... – Byłaby – poprawił go Deliann. – Gdybym był elfem. Złapał ogrilla za kieł i z niewiarygodną siłą ściągnął jego łeb na wysokość swojej głowy. Przystawił mu usta do ucha i szepnął, cicho, ale wyraźnie: – Nie lubię przemocy i nie chcę robić krzywdy ani tobie, ani nikomu z załogi. Ale wysiadam i nie mam czasu na uprzejmości. Jeżeli ktoś spróbuje mnie gonić, zabiję go, rozumiesz? A potem wrócę tutaj i zabiję ciebie. Powiedz mi, że zrozumiałeś. Ogrillo cofnął się o krok i szarpnął głową, próbując uwolnić kieł, ale ten cherlawy faerie musiał mieć siłę kilku ludzi, bo z łatwością przyciągnął go z powrotem. Z jego ręki buchnął dym. Zaśmierdziało przypaloną kością, gdy kieł zaczął się nagrzewać. Jęk ogrilla przeszedł w rozpaczliwy wrzask. – Powiedz, że zrozumiałeś – powtórzył elf. – T-t-tak, zrozumiałem! Idź już! Deliann go puścił i ogrillo zatoczył się do tyłu. Kieł poczerniał w miejscu, gdzie zacisnęły się na nim palce pierwotnego. Niewiele brakowało, żeby oficer wpadł w pożerające barkę płomienie, ale one nagle zgasły, jakby stłumione niewidzialnym kocem. Został po nich tylko szeroki pas spalenizny na pokładzie. Deliann odwrócił się i spojrzał przed dziób. Upewniwszy się, że nie czeka tam na niego żaden z załogantów, którzy wcześniej rzucili się do wody, skoczył i zaczął płynąć do brzegu, mocno pracując rękami. Wyszedł na ląd i od razu puścił się biegiem wzdłuż rzeki, rzuciwszy tylko przelotne spojrzenie na barkę. Biegł prosto do Ankhany. Ludzka krew. Słyszał w głowie szyderczy głos swoich braci. To była ich ulubiona szpila. Ludzka krew – zawsze musi coś robić, zamiast po prostu być, przez co trwoni dany mu czas. Jak utracjusz, który znajduje na ulicy sakiewkę ze złotem – ma tak mało, że roztrwonienie
tego jest bez znaczenia. Może i tak, odpowiedział im w myślach, ale w tej chwili mam więcej czasu od was. Jakże rozpaczliwie chciał się mylić. Pragnienie, żeby jednak nie miał racji, paliło mu serce żywym ogniem, jak pożar, który wzniecił na barce. Od przedmieść Ankhany dzieliły go trzy mile płaskiej jak stół równiny zalewowej. Noc zstępowała na miasto, niosąc deszcz. Biegł nierówno i niezgrabnie, jak gdyby nie do końca panował nad ruchem nóg, jakby obie miał okaleczone i każda kulała na swój sposób. Mimo to pędził jak wiatr, czerpiąc z Przepływu energię zasilającą mięśnie. Po kwadransie dotarł do slumsów okalających Kolonię. Burza wyszła mu na spotkanie i przemoczyła go na wskroś deszczem cuchnącym siarką. Nie zwalniając kroku, skręcił na drogę, która od północy obchodziła Kolonię i Park Przemysłowy. Nawet najgorsze ludzkie szumowiny, męty o pustym spojrzeniu zamieszkujące ten najdalej wysunięty slums, znajdowały chwilę czasu, żeby splunąć w jego kierunku: przechodząc obok nich obojętnie, jakby miał się dokąd spieszyć, demonstrował swoje lekceważenie. Ankhana była sercem ludzkiej krainy i miłego przyjęcia mogli się spodziewać tylko ci przedstawiciele Ludu, którzy znali swoje miejsce. W końcu jednak dotarł do ankhańskiego getta, Miasta Obcych. Odciął się od Przepływu, którego siły już nie potrzebował. Musiał się skupić na otoczeniu bardziej, niż było to możliwe w widzeniu wewnętrznym, jeśli chciał pokonać labirynt wąskich, zatłoczonych uliczek, przepychając się przez tłum pierwotnych, skalników, ogrillów i ludzi. Po zapadnięciu zmierzchu na ulicach pojawiły się nawet trolle: od czasu do czasu któryś z nich przystawał, przyglądał się Deliannowi i oblizywał się głośno, zasysając do pyska ślinę ściekającą po zakrzywionych kłach. Wszechobecny smród zapierał dech w piersi, od zgiełku i energii, jaką tętniły slumsy, kręciło się w głowie. Brud, rynsztoki, pustka w oczach Ludu... To przez Ankhanę porzucił świat ludzi i wycofał się do lasu. Odkąd ostatni raz szedł tymi ulicami, minęło ponad dwadzieścia lat i Miasto Obcych bardzo się zmieniło. Wtedy było małym, ciasnym gettem, w którym pierwotni, skalnicy, drzewinki, ogrille i ich trollowi kuzyni z mozołem wykuwali sobie życie na obrzeżach stolicy: sprzedawali ludziom swoją siłę lub ciało, zatracali się w narkotykach i alkoholu, warczeli na siebie nawzajem i rzucali się sobie do gardeł jak szczury zamknięte w za małej klatce. Strażnicy miejscy – wyłącznie ludzie – w pięcioosobowych patrolach pilnowali porządku; brutalności i swobodzie w posługiwaniu się okutymi żelazem pałkami zawdzięczali miano „głowotłuków”. Wyglądało na to, że głowotłuków zastąpiły dwuosobowe zespoły mieszane: jeden człowiek plus ktoś z Ludu, najczęściej skalnik albo pierwotny. Ludzie nosili czarno-srebrne barwy, Lud czerwono-złote. Na każdym kroku widział takie pary przepychające się ulicami,
rozdzielające bójki, rozsądzające spory, torujące drogę powozom zamożnych obywateli. Mógł tylko kręcić z niedowierzaniem głową. Dwadzieścia lat temu te same barwy oznaczały przynależność do jednego z dwóch najsilniejszych gangów w Kolonii – Sług Ściemy oraz Twarzy, ale żaden gang nie miał wpływów w Mieście Obcych i nie przyjmował w swoje szeregi przedstawicieli Ludu. Poza tym gangi tworzyli pospolici przestępcy – Twarze specjalizowały się w handlu narkotykami i żywym towarem, a Ściema gromadziła w swoich szeregach żebraków i kieszonkowców, którzy na boku dorabiali sobie wymuszeniami i płatną ochroną. Nie mógł pojąć, w jaki sposób takim mętom powierzono zadanie pilnowania porządku. Getto powiększyło się trzy-, może nawet czterokrotnie, rozlewając się jak grzyb. Teraz, nocą, rozkwitało jak dzbanecznik – lepko słodkie i niebezpiecznie gościnne. Kolorowe światła oślepiających szyldów przycupniętych tu i ówdzie hoteli i kasyn rozbryzgiwały się błotnistą tęczą na mokrym bruku. Można z nich było wyczytać, jakie atrakcje czekają na gości w środku – gry hazardowe, od kości, przez ruletkę, walki kogutów i szczucie niedźwiedzia, aż po gladiatorskie walki mieszańców ludzko-ogrillo-Ludowych; jedzenie – od najwytworniejszych importowanych skrzydełek tophalmo, po wieprzowinę na ostro i kukurydziane podpłomyki; narkotyki – od zwykłego prażonego rithu po egzotyczne proszki, po których najmroczniejsze fantazje wydają się prawdziwe jak dziabnięcie palcem w oko; dziwki każdego gatunku, obojga płci, w każdym wieku i z dowolnym doświadczeniem, zdolne zaspokoić wszystkie gusta i zapewnić wszelkie atrakcje – od łagodnej pederastii po usługi, w których cenie była uwzględniona pomoc lekarska po zakończonym seansie. Kiedy dwadzieścia lat temu ktoś w Mieście Obcych miał jakąś niecodzienną zachciankę, specjalne życzenie, którego nie mógł zaspokoić nigdzie indziej – dlatego że było sprzeczne z prawem, uwodzicielsko niebezpieczne albo po prostu zbyt odrażające dla większości społeczeństwa – udawał się do przybytku o nazwie Egzotyczna Miłość, na pierwszy rzut oka wyglądającego na niewielki, gustownie urządzony, ekskluzywny burdelik przy Drodze Arystokratów. Dopiero stały klient, który okazał się godny zaufania (co następowało, kiedy właścicielka uzbierała tyle kompromitujących go materiałów, że klient bał się choćby odetchnąć bez jej pozwolenia), trafiał do świata prawdziwie nieskończonej rozkoszy. W Egzotycznej Miłości nie było rzeczy niemożliwych. Wystarczyło zapłacić. Wyglądało na to, że z biegiem lat całe Miasto Obcych przeobraziło się w bazarową, uliczną wersję Egzotycznej Miłości, a oryginał gdzieś się zapodział. Deliann stał jak skamieniały, wpatrując się w szyld handlarza grzybków, który najwyraźniej przejął dom przy Drodze Arystokratów. Machinalnie czytał listę sprzedawanych w środku specyfików pobudzających i halucynogennych – ale tylko się oszukiwał, zresztą na próżno. Próbował odwlec moment, w którym będzie musiał przyznać, że nie wie, co robić dalej. Dotarł tak daleko... Poczuł delikatne muśnięcie na biodrze, gdzie najczęściej nosi się sakiewkę. Jego ręka
wystrzeliła szybciej niż wzrok mógł nadążyć – zacisnął palce i przyciągnął sobie winowajcę przed oczy. Było nim umorusane na buzi ludzkie dziecko. – Przepraszam, faerie... – powiedział pospiesznie chłopiec. – Ja się tylko potknąłem, to wszystko. – Tutaj... Tutaj był kiedyś taki lokal, Egzotyczna Miłość. Co się z nim stało? Chłopak najpierw wytrzeszczył oczy, a potem zmrużył je do wąskich szparek i zrobił minę cwaniaka. – Słuchaj, mnie to nie kręci, ale... mam siostrę. Ma jedenaście lat i jest nieruszona. Czasem tylko strzeli jakiegoś lodzika... – Nie o to pytałem. – No tak, tak, jasne. Tak naprawdę to ma trzynaście lat, ale słowo daję... Deliann potrząsnął nim mocno. – Egzotyczna Miłość – powtórzył. Chłopak przewrócił oczami i wrzasnął: – Skośny! Ratunku, skośny! Zabierzcie ode mnie tego spedalonego cainistę! Kopnął Delianna w piszczel (co okazało się mniej bolesne niż jego krzyk), wyrwał się z jego uścisku, puścił się biegiem i przepadł w tłumie, który przyglądał się Deliannowi z narastającą wrogością. Gapie pomrukiwali złowieszczo między sobą, aż wreszcie któryś powiedział głośno: – Ty skośny piździelcu... Dzieciaka ci się pukać zachciało? Najpierw zapłać, jak to robią przyzwoici obywatele! To zamieszanie mogło się źle skończyć, zwłaszcza że niektórzy z gapiów chętnie skopaliby obcego na śmierć, a wymizerowany, obszarpany elf nie wyglądał groźnie i z pewnością nie przyszłoby im do głowy, że mogą zapłacić życiem za swoje pomysły, ale przez tłum przepchnął się właśnie wysoki mężczyzna w czarno-srebrnej kolczudze. Towarzyszyła mu krępa, muskularna skalniczka w szkarłatno-złotej tunice. – Spokój, spokój... – powtarzała znudzonym tonem, depcząc po palcach, rozpychając się łokciami i rozdając kuksańce na prawo i lewo. Ręce miała krótkie, ale sękate od mięśni: kiedy kogoś szturchnęła, natychmiast się odsuwał. – Zrobić przejście! Rozejść się. No, już... Do ciebie mówię, faflunie jeden. Spadaj stąd. Mężczyzna podszedł do Delianna i zmierzył go lodowatym spojrzeniem. – Masz kłopoty, gajowy? A może szukasz kłopotów? Tak czy inaczej, do usług. – Szukam faerie, która kiedyś miała tu burdel – odparł spokojnie Deliann. – Tutaj? – Mężczyzna zmarszczył brwi. – Coś ci się chyba pomyliło. Ruufie, ten grzybiarz, urzęduje tu od... No, będzie z osiem lat. Jeszcze nie chodziłem wtedy na patrole. Ej, Taulkg’n, słyszałaś, żeby tu był kiedyś burdel? Skalniczka prychnęła i wymamrotała coś, czego Deliann nie usłyszał zbyt wyraźnie, ale podejrzewał, że skomentowała krótkie ludzkie życie i jeszcze krótszą pamięć. Odepchnęła
ostatniego z ociągających się gapiów i spojrzała na Delianna. – Ano był. Egzotyczna Miłość, tak się nazywał. – Egzotyczna? No, nie gadaj... – Oczy mężczyzny lśniły. Uśmiechnął się lekko. – Bo wiesz, Taulkie, ten gajowy szuka Księżnej. Skalniczka podeszła bliżej, wsparła pięści na biodrach i zmierzyła Delianna wzrokiem od stóp do głów i z powrotem. – Szkoda zachodu, gajowy. – Pokręciła smutno głową. – Nie spotka się z tobą. – Nie znam żadnej księżnej – tłumaczył cierpliwie Deliann. – Faerie, której szukam, ma na imię Kierendal. – To ona – potwierdził mężczyzna. – Nazywają ją Księżną, bo ruchała się chyba z połową Gabinetu. Skalniczka z całej siły nadepnęła mu na nogę. – Zachowuj się! – Powiedzcie mi tylko, gdzie ją znajdę. – Prowadzi Kasyno Obcych. – Kasyno? To ten ogromny kompleks przy Khazad-Lun? Zajmuje całą przecznicę... – Tak, to tam. Ale mówię ci, gajowy, że cię nie przyjmie. Jest zajęta. Jest ważną... Reszty Deliann nie słyszał. Już biegł.
2 Kasyno przycupnęło w środku bagna, jakim było Miasto Obcych, niczym olbrzymia, złowieszcza królowa ropuch połyskująca kolorowym śluzem. Liczyło sobie dopiero osiem lat, a już zdążyło rozrosnąć się na tyle, żeby wchłonąć sąsiednie budynki, i zajmowało przestrzeń większą niż pałac Colhari. Trzy restauracje, siedem barów, cztery kasyna, dwa teatry, dziesiątki lóż różniących się wielkością i stopniem prywatności, oraz pokoje na godziny – tutaj można było znaleźć wszystko, poczynając od zwykłych cygar, a kończąc na niespodziewanej śmierci. Było jak obwiedziona tęczową aureolą latarnia, której światło sięga księżyca. Aureolę tworzył ochronny bąbel mocy – gigantyczna Tarcza obejmująca cały kompleks, w tej chwili widoczna dzięki mżawce gromadzącej się na jej powierzchni i ściekającej na ulicę. Deliann przystanął nieopodal i oparł się o mokry i śliski od deszczu wapienny mur domu u wylotu zaułka. Nasiąknięta wełniana kurtka ciążyła mu na ramionach. Woda skapująca z okapu dachu miała kwaśny, lekko chemiczny posmak. W cieniu zaułka na jego twarz padały tylko słabe refleksy ostrych barw. W widzeniu wewnętrznym Kasyno Obcych świeciło jeszcze jaśniej. Piętrzył się nad nim olbrzymi lej Przepływu, pulsujący żyłami czerwieni i ametystu, złota i zieleni, lazuru i srebra,
opadających na dachy budynków niczym skręcone serpentyny. Na obwodzie tarczy kłębił się tłum gapiów, podglądając możnych Nadświata wysiadających z niekończącego się sznura pojazdów, które zajeżdżały przed wejście, gdzie aksamitny fioletowy dywan wspinał się na marmurowe schody. Gawiedź opierała się o bańkę tarczy jak o szklaną ścianę, przyciskając do niej nosy, jakby siłą woli mogli przenieść się z zimnego i wilgotnego mroku do wnętrza, gdzie panowało wieczne lato. Nad ogromnym, wysoko sklepionym portykiem pysznił się afisz wielkości barki rzecznej, zapowiadający porażającą zmysły światową premierę jakiegoś przedstawienia (dość pospolitego, sądząc po tytule) z udziałem gwiazd, o których Deliann nigdy w życiu nie słyszał. Przez chwilę badał ochronny bąbel mocy, złożony z kilku nakładających się Tarcz, z czego wynikało, że Kasyno Obcych zatrudnia sześciu, może siedmiu taumaturgów, prawdopodobnie ludzi, odpowiedzialnych za magijną ochronę. Kiedy podjeżdżał powóz i piesi służący torowali mu drogę przez ciżbę, w bąblu otwierała się luka, w której mieścił się pojazd i towarzyszący mu lokaje. Otwór zamykał się zaraz po przejechaniu powozu, odcinając drogę pospólstwu. Niektóre Tarcze – takie jak ta chroniąca cały kompleks przed deszczem – z pewnością były półtrwałe i zasilane z naładowanego wcześniej źródła energii, dzięki czemu nie wymagały ustawicznej koncentracji zdyscyplinowanego taumaturga; te jednak, które na żądanie otwierały się i zamykały, musiał podtrzymywać człowiek, nie kryształ. Przez mechanicznie utrzymywane Tarcze Deliann prześliznąłby się bez trudu, nie wywołując alarmu, ale wtedy musiałby znaleźć jakiś sposób na to, żeby zwrócić na siebie uwagę Kierendal. Wyszedł na główną ulicę. Przedarł się przez tłum, nie zwracając uwagi na towarzyszące mu po drodze kuksańce i przekleństwa, a kiedy znalazł się na środku ulicy, blisko miejsca, przez które przejeżdżały powozy, wepchnął się pomiędzy wysokiego człowieka i małego trolla. – Przepraszam bardzo... – powiedział uprzejmie. Człowiek i troll spojrzeli z góry na obszarpanego chudzielca i wymienili złośliwe uśmiechy. – Spadaj, elfie – powiedział człowiek. – Znajdź sobie inne miejsce. – Już znalazłem – odparł Deliann i popchnął ich gwałtownie. Polecieli na stojących obok gapiów, kompletnie nieprzygotowani na spotkanie z jego nadnaturalnie silnymi rękami. Troll okazał się bystrzejszy: zorientował się, że faerie ma w zanadrzu jakieś sztuczki, i wycofał się w głąb tłumu, mamrocząc pod nosem w ojczystym języku złożonym z chrząknięć i mlasków. Człowiek był mniej inteligentny i postanowił unieść się honorem. – Ej, ty! – zawołał. – Łapserdaku jeden, co się tak rozpychasz? Deliann znieruchomiał. Czekał. Czuł lekkie obrzydzenie.
Mężczyzna zamachnął się ciężką pięścią. – Z przyjemnością cię... Deliann nie pozwolił mu dokończyć – uderzył prawą ręką od dołu i rozkwasił mężczyźnie nos, po czym, ślepemu od łez, wymierzył solidnego kopniaka w jądra. Kiedy przeciwnik zgiął się wpół, zaszedł go od tyłu, jedną ręką złapał za kark, a drugą, zaciśniętą w pięść, podstawił mu do ust. Wystarczył lekki kontakt knykci Delianna ze zmiażdżonym nosem, żeby mężczyzna wyprostował się, a następnie wygiął do tyłu, prawie zrobił mostek, padł na wznak i przetoczył się na bok. Ułożywszy go w ten sposób w dogodnej pozycji, Deliann kopnął jeszcze raz: z wyjątkową precyzją trafił prosto w splot słoneczny. Człowiek zwinął się z bólu, nie mogąc złapać tchu. Deliann wyprostował się i powiódł obojętnym wzrokiem po tłumie. – Ktoś jeszcze? Nikt nie wystąpił naprzód. Deliann odsłonił długie ostre zęby drapieżcy. – No to spadać stąd. Odwrócił się z nieskrywanym obrzydzeniem. Chcąc załatwić sprawę delikatnie, musiałby wykazać się sprytem, a na to był zbyt zmęczony. Musiałby również wysilić wyobraźnię, a tego z kolei się bał – od dwóch tygodni wyobraźnia podsuwała mu wyłącznie kolor krzyku, fakturę martwych dzieci, zapach ludobójstwa. W bańce wiecznego lata wszyscy odźwierni i lokaje nosili szkarłatno-złote liberie. Drzwi pilnowało sześć zaspanych ogrów w pancerzach w tych samych barwach; emaliowana stal lśniła jak szkliwione garnki. Stali na spocznij, uzbrojeni w halabardy koloru krwi. W widzeniu wewnętrznym Deliann nie widział żadnych zaburzeń Przepływu wokół ludzi na ulicach – tylko maleńki wir rozświetlający biżuterię otyłej kobiety, która wysiadła z karety wsparta na dwóch zaaferowanych lokajach. Pokiwał głową. Przy odrobinie szczęścia staną mu na drodze najwyżej zwyczajni strażnicy. Dostroił swoją Powłokę do zmiennego wzoru Tarczy i obejrzał podtrzymującego ją taumaturga: trzeciorzędnego magika, który z trudem powstrzymywał Tarczą deszcz, nie mówiąc już o napierającym na nią tłumie. Nabrał garść Przepływu, przekuł ją we włócznię energii i przebił Tarczę ciosem szybkim i precyzyjnym jak ukłucie igły przy zastrzyku. Wyczulona Powłoka zarejestrowała szkarłatny jęk bólu taumaturga, a Deliann bez wysiłku powiększył wybity włócznią otwór do rozmiarów drzwi i wszedł do środka. Gapie obserwowali go w pełnym podziwu milczeniu: z ich punktu widzenia wyglądało na to, że po prostu przeszedł przez powstrzymującą ich zaporę. Rzucili się za nim, ale on już odciął się od Przepływu i Tarcza znów stała się lita jak ściana. Obcy taumaturg nie mógł jednak mieć żadnych wątpliwości, co się wydarzyło; z pewnością zdążył już wszcząć alarm. I rzeczywiście, chwilę później elegancki pierwotny w stroju wieczorowym odłączył się od grupy przy drzwiach i położył ręce na ramionach dwójki barczystych krasnoludów w
liberii lokajów. We trzech podeszli do Delianna po suchym, chronionym Tarczą bruku – najszybciej, jak mogli to uczynić, nie dając po sobie poznać, że się spieszą. Zatrzymali się dwadzieścia jardów od wejścia, rozstawieni w lekki łuk, blokując mu przejście w sposób skuteczny, a zarazem elegancki i nienatrętny. Wysoki i smukły faerie miał na sobie szyty na miarę ciemny garnitur. Wymanikiurowane paznokcie zalśniły nie gorzej od guzików marynarki, gdy splótł dłonie i uprzejmie pochylił się nad Deliannem. – Czym mogę panu służyć? – Już mówię. – Nie zwalniając kroku, Deliann wszedł między niego i jednego z krasnoludów, jakby wcale ich tam nie było. – Proszę mnie zaanonsować. – Słucham? Ton elfa wyrażał uprzejme powątpiewanie, które pozwoliło mu w tym jednym słowie zawrzeć zdumienie sfatygowanym strojem gościa, znoszonymi butami, konopnym sznurem i nienaturalnymi zmarszczkami na jego twarzy. Zrównał się z Deliannem, a krasnoludy ruszyły za nimi. Deliann słyszał, jak wyłamują głośno palce. – Proszę mnie zaanonsować jako Księcia-Odmieńca, Delianna Mithondionne, najmłodszego syna Króla Zmierzchu. Faerie nawet nie mrugnął. – Czy książę ma rezerwację? Deliann szedł dalej. – Proszę się nie martwić, Wasza Wysokość... – Faerie zniżył głos. Miał wprawę w radzeniu sobie z wariatami. – To żaden kłopot. Część lokalu jest zarezerwowana dla niezapowiedzianych gości z królewskiego rodu. Zechce książę pójść za mną...? Deliann domyślał się, co go czeka, jeśli posłucha: solidne bicie w ciemnym pokoju, po którym – nieprzytomny i zakrwawiony – zostanie wyrzucony na ulicę jako przykład dla innych potencjalnych nieproszonych gości. – Nie ma potrzeby – odparł. – Nie interesuje mnie przedstawienie. Przyszedłem się spotkać z Kierendal. – Drogi panie, nalegam... Dłonie twarde jak korzenie gór chwyciły go za ręce: dwa krasnoludy skutecznie przygięły go w przód, przez co wyglądał, jakby prawie zemdlał i potrzebował ich pomocy przy chodzeniu, podczas gdy w rzeczywistości ledwie muskał bruk czubkami butów. Na ułamek sekundy poddał się wyczerpaniu i pozwolił sobie na luksus niestawiania oporu, mimo że od ich uścisku zaczynały go boleć ręce – próbowali go jednak prowadzić w niewłaściwym kierunku. Stanął mocniej na nogach i otworzył szeroko umysł. Wysoko nad jego głową sferyczna powierzchnia Tarczy migotała w blasku rzucanym przez wir Przepływu. Błyskawicznie rozszerzył swoją Powłokę, tak że piętnastokrotnie przekroczyła jego wzrost i dotknęła Tarczy, a w następnej sekundzie dostroiła się do jej drgań, weszła w rezonans, przeniknęła na zewnątrz i musnęła srebrzystą wstęgę Przepływu.
Wszystkie światła zgasły. Ciemność spadła z nieba niczym młot. Nagłe zniknięcie feerii barw oszołomiło i uciszyło tłum, służących w kasynie, nawet konie zaprzężone do powozów, wszyscy jakby nagle oślepli. Przez sekundę, która ciągnęła się jak cała wieczność, ulica była całkowicie ciemna i cicha, zatrzymana w bezczasie jak tchnienie dziecka, które szuka potwora pod łóżkiem. A potem Deliann stanął w ogniu. Płonął jak pochodnia, jak ognisko, jak tysiąc jednocześnie zapalonych flar magnezjowych; jakby każda drobina blasku, który jeszcze przed chwilą niby słońce rozświetlał Kasyno Obcych, zmieniła się w płomień karmiący się jego ciałem. Dwaj przytrzymujący go skalnicy zawyli z bólu, puścili go i odskoczyli, z ich poparzonych dłoni buchnął dym. Elegancko ubrany pierwotny zasłonił twarz rękami i krzyczał jak przerażone dziecko. Łachmany Delianna spłonęły w mgnieniu oka, prąd gorącego powietrza uniósł ich popioły w noc. Spaliły mu się wszystkie włosy. Na jego nagim ciele było widać ślady świeżych ran, źle zagojone blizny, z których największa przecinała mu czaszkę na skos jak płytkie cięcie miecza. Jedno udo miał opuchnięte i półtora raza większe od drugiego; piszczel drugiej nogi była skrzywiona w połowie długości, a w miejscu złamania sterczała narośl wielkości jabłka. Nagi, bezwłosy i płonący ruszył w stronę wejścia, znacząc fioletowy dywan ognistymi śladami. Drogę zastąpił mu tylko jeden ogr, który – odważniejszy lub głupszy niż pozostali – ostrożnie próbował go dziabnąć halabardą. W zetknięciu z huczącym ogniem trawiącym Delianna ostrze stopiło się i ściekło na ziemię kałużą rozpalonego do białości metalu, a połowa drzewca zwęgliła się w mgnieniu oka. Odbicie ognia w ślepiach ogra miało kolor strachu. – Przyszedłem zobaczyć się z Kierendal – wyjaśnił Deliann. – Nie mam czasu na uprzejmości. W powietrzu przed nim pojawił się obłok beżowej mgły, z którego po chwili wynurzyła się wysoka faerie, jakby przeszła przez niewidzialne drzwi. Wyższa i szczuplejsza od Delianna, w wieczorowej sukni, która lśniła jak utkana z diamentów, poruszała się z wdziękiem szybującego jastrzębia. Platynowe włosy wznosiły się nad wydłużonymi uszami, tworząc ekstrawagancko skomplikowaną fryzurę; pozbawione wyrazu oczy miały srebrny kolor i wyglądały jak dwie osadzone w czaszce monety. Zęby odsłonięte w skąpym uśmiechu bladych warg były długie i ostre jak igły; paznokieć palca wskazującego, który wyciągnęła w kierunku intruza, był spiłowany i pomalowany na podobieństwo stalowego szponu. – Widzę, że wiesz, co to znaczy dobre wejście – powiedziała. – Szukasz pracy? Przez sekundę Deliann mógł tylko gapić się na nią przez ścianę ognia. – Kierendal... – wykrztusił w końcu.
– Och, przepraszam, kiepska ze mnie za gospodyni... – przerwała mu beztrosko. – Przesadziłam z tym oficjalnym strojem, na pewno czujesz się zakłopotany. Nie wykonała najmniejszego ruchu, nawet nie wzruszyła ramionami, ale suknia zsunęła się z jej szczupłego ciała i opadła na dywan. Kierendal przestąpiła nad nią i podeszła do niego, naga tak jak on. Rozłożyła ręce. – Tak lepiej? Deliann rozdziawił usta. Sutki miała pomalowane na ten sam kolor, który odbijał się w jej oczach; wydawały się równie twarde jak metal, który udawały. W tej krótkiej chwili całkowitego zaskoczenia otulające go płomienie przybladły i zaraz potem zgasły. Nie zauważył żadnego ruchu jej Powłoki – i natychmiast zdał sobie sprawę dlaczego: Kierendal wcale do niego nie wyszła. Pokazała mu tylko Fantazję, wygenerowaną gdzieś w bezpiecznym miejscu i skierowaną zapewne tylko do jego umysłu. A kiedy on się na nią gapił, przestroiła Tarczę kasyna i odcięła go od Przepływu. Zaczynał podejrzewać, że jednak popełnił błąd. Próbował jeszcze rozszerzyć swoją Powłokę, wyciągnąć ją w nowym kierunku, ale w tym momencie ktoś zarzucił mu na głowę ciężką sieć, gęstą, metaliczną; kiedy zacisnęła się wokół niego, obraz Kierendal i jej sukni zniknął jak starty niewidzialną ręką. Czyjaś masywna pięść powaliła go na podłogę portyku, a on nie mógł zaczerpnąć siły z Przepływu i się uwolnić, bo jakaś czerwona siła rozpłynęła się po metalowej sieci, blokując wszelkie próby kontaktu z Przepływem. Któryś z ogrów chwycił go za kostki, podniósł z ziemi i owinął całego siecią. Potrząsnął nim jak kotem w worku. – Cuś mnie siem widzi, że gajowy nie jest na bieżonco z najnowszymi wynalazkami z mniasta. Ale tak to jest, jak sie mnieszka w lesie, nie?
3 Ciężkie, masywne krzesło było zrobione z twardego klonowego drewna i przyśrubowane do podłogi. Łańcuch skuwający mu lewy nadgarstek z prawą kostką został przewleczony przez poprzeczki łączące nogi krzesła. Ogr potrzebował niespełna pięciu minut, żeby po wytrząśnięciu Delianna z worka udowodnić mu, że w tym pokoju nie zaczerpnie nawet tyle mocy, żeby zapalić świeczkę – jakiś szczegół w konstrukcji wnętrza odcinał go od Przepływu równie skutecznie jak przedtem sieć. Do przeprowadzenia dowodu ogrowi wystarczyły potężne, zrogowaciałe pięści, którymi z beznamiętną skutecznością pobił go prawie do nieprzytomności. Potem przykuł go do krzesła i wyszedł. Krzesło stało na wprost pustej szarej ściany, upstrzonej wyblakłymi plamami brązu –
zapewne starymi rozbryzgami krwi, których komuś nie chciało się porządnie wytrzeć. Wykręcając się do dość niewygodnej pozycji, Deliann mógł spojrzeć na znajdujące się za jego plecami drzwi, ale jego poobijane ciało szybko pokryło się sińcami i zesztywniało z bólu. W końcu poddał się z westchnieniem i odwrócił do ściany. Było zimno, dotyk kajdan wydawał się lodowaty i przyprawiał go o gęsią skórkę na całym ciele. Przez długi czas mógł tylko dygotać z zimna i wsłuchiwać się we własny oddech. W końcu drzwi się otworzyły. Odwrócił się, wydał zdławiony jęk bólu i zobaczył Kierendal. Wyglądała tak samo jak w tamtej Fantazji – może poruszała się nieco mniej płynnie, ale z pewnością z większą gracją niż gdyby po prostu szła po ziemi. Towarzyszyła jej muskularna suka ogrillo w luźnym kombinezonie, uderzająca elastyczną pałką z plecionej skóry w otwartą dłoń. Pałka miała długość przedramienia Delianna i grubość jego nadgarstka. Kierendal trzymała w ręce jakiś mały okrągły przedmiot, przypominający orzech; udawała, że z zainteresowaniem obraca go w palcach. – Nikt ci nie mówił, co się przytrafia małym elfiątkom, kiedy igrają z ogniem? – spytała z roztargnieniem. – Nie nazywaj mnie elfem – wycedził Deliann. – Znoszę to, kiedy mówią tak do mnie ludzie albo ogrille. Od ciebie nie muszę tego słuchać. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Niewidzialna dłoń zbrojna w lodowe szpony wbiła mu się w brzuch i ścisnęła wnętrzności w jedną wielką kulę udręki. Stęknął z bólu, czerwona mgła zasnuła mu oczy – ale nawet tu, w tej komnacie, nie był całkiem bezradny. Z łatwością, której przeczył grymas cierpienia malujący się na jego twarzy, dostroił Powłokę do jej Powłoki i wczepił się w jaskrawo zielony snop światła przenoszący moc do jego żołądka. Zaczerpnął tej siły dla siebie i utkał z niej obejście dla energii, którą Kierendal chciała go porazić; psychiczny bocznik, przekazujący jej moc do jego Powłoki zamiast do fizycznego ciała. Bolesny supeł rozluźnił się i Deliann mógł zacząć myśleć o kontrataku. W tym pokoju była tak samo odcięta od Przepływu jak on. Wobec tego drobiazg, którym się bawiła, musiał być gryfkamieniem. Przestroił Powłokę na oktawę, której nie powinna zobaczyć, i wysunął mackę w kierunku gryfkamienia. – Spodziewałam się tego – powiedziała i posłała swojej towarzyszce znaczące spojrzenie. Suka ogrillo wyrżnęła go pałką w głowę. Zobaczył pod powiekami prawdziwą galaktykę, miriady gwiazd. Wewnętrzne widzenie zgasło. Kierendal obnażyła drapieżnie zęby. Stalowe pazury wbiły mu się pod żebra i wywróciły żołądek na nice. Zgiął się wpół, zwiesił głowę między kolana i zwymiotował, obryzgując swe nagie stopy. Kierendal cofnęła się w samą porę, żeby nie ubrudzić sobie eleganckich szpilek. Kiedy odzyskał dość sił, żeby unieść głowę Kierendal patrzyła na niego z góry. Jej ponuro
ciosana twarz zastygła w przyjaznym grymasie. Smród wymiocin najwyraźniej jej nie przeszkadzał. – Rozumiesz już swoje położenie, ja zaś chciałabym, żebyś zrozumiał także moje. Za niespełna godzinę kurtyna pójdzie w górę i rozpocznie się przedstawienie, którego premierę przygotowuję od ponad roku. Sprowadziłam wykonawców z całego cesarstwa, z Lipke, nawet z Ch’rranth, do kurwy nędzy! Zainwestowałam siedemdziesiąt osiem tysięcy rojali z własnej kieszeni, a mam wspólników, którzy zaryzykowali znacznie więcej i nie przyjmą do wiadomości informacji o stracie. Jeżeli nie zarobią, będą mnie zbiorowo ruchać w dupala, aż wykrwawię się na śmierć. – Każde przekleństwo wymawiała z nienaganną precyzją i swoistą satysfakcją, jakby czerpiąc przyjemność z faktu, że znajduje się w miejscu, gdzie może mówić co chce i jak chce. – A teraz przychodzi do mnie jakiś czub, który podaje się za Księcia-Odmieńca i bryzga magją ognia na wszystkie strony, jak postać z koszmaru ludzkiego taumaturga. Muszę się dowiedzieć, o co chodzi. Jesteś cainistą, prawda? Deliann pokręcił głową. – Nie wiem co to znaczy. – Nie wciskaj mi kitu, kutasino. Mam dziś na widowni dwóch biskupów i arcydiakona Kościoła Ukochanych Dzieci. Mogłam się spodziewać, że jakiś pieprznięty cainista spróbuje czegoś głupiego. – Nie jestem cainistą. I nie rozumiem, dlaczego różne osoby mnie tak nazywają. – Tym gorzej dla ciebie – żachnęła się Kierendal. – Sprawa jest prosta, chujku: muszę się dowiedzieć, kim naprawdę jesteś, kto cię przysłał i o co ci chodzi. Mam mało czasu. Dlatego będziesz cierpiał tak długo, aż usłyszę odpowiedzi, które mi się spodobają. Jasne? – Potrzebuję twojej pomocy. Kierendal zacisnęła pięść na gryfkamieniu z taką siłą, że czerwone macki mocy pociekły jej spomiędzy palców jak dym. – Ciekawy sposób wymyśliłeś, żeby o nią poprosić – wycedziła przez zęby. – Ja nie proszę – odparł spokojnie Deliann. – Nie śmiałbym odwoływać się do naszej znajomości. Jestem Deliann Mithondionne, najmłodszy syn Króla Zmierzchu. Przysięgałaś służyć mojemu ojcu. Wzywam cię do wypełnienia tej przysięgi. – Nie pomyliło ci się coś, gnojku? – spytała z niedowierzaniem Kierendal. Obeszła go dookoła, obserwując bacznie, jakby się spodziewała, że jego nagie, bezwłose i osmolone ciało, widziane z drugiej strony, mogło wyglądać zupełnie inaczej. – Możesz oszukiwać swoich kumpli z lasu, ale tutaj jest miasto, i to spore. A ja mam informatorów na całym kontynencie. Zacznijmy od tego, że książę Deliann nie żyje, i to od dawna. Jego miejsce zajął Aktir, impostor... Tylko nie próbuj mi wmawiać, że Aktiri nie istnieją, bo wiem swoje. Ten impostor zginął dwa tygodnie temu po drugiej stronie Bożych Zębów: jeden z książąt z Domu Mithondion odkrył jego tajemnicę, a wtedy Aktir rzucił się na niego. Zabili go książęcy gwardziści.
– Książę Torronell... – podsunął Deliann. Na jego poparzonej twarzy odmalował się ból, który nie miał fizycznego źródła. – To wszystko prawda... ale niezupełnie. – Niezupełnie? Deliann się uśmiechnął, leciutko. – Nie jestem impostorem i nie zginąłem dwa tygodnie temu. Kierendal prychnęła. – Tu cię mam, kutasino. Bo widzisz, ja znałam Odmieńca. Pracował u mnie. Dwadzieścia pięć lat temu, zanim został adoptowany przez Dom Mithondion, był wykidajłą w Egzotycznej Miłości. Pracował dla mnie przez blisko rok i zdążyłam go dobrze poznać, nawet bardzo dobrze, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie jesteś nim. – Jesteś pewna, Kier? – spytał ze smutkiem Deliann. – Wyobraź sobie, że mam włosy i brwi... Naprawdę aż tak się zmieniłem? Pierwszy raz mu się przyjrzała. Zmarszczyła brwi. Obnażyła zęby, jakby jego widok ją przeraził. – Jest pewne podobieństwo... – przyznała z wahaniem, jakby sprawiło jej to przykrość. – Ale... Postarzałeś się. Jak człowiek – Jestem człowiekiem. Zawsze byłem. Ale jestem także Deliannem. Kierendal wyprostowała się i pokręciła głową, nie wierząc własnym oczom i sercu. – Nawet gdybyś naprawdę był Odmieńcem, nie pomogłabym ci. Nic nie jestem temu draniowi winna. Ani jemu, ani temu zasranemu Królowi Zmierzchu. Czy oni coś kiedyś dla mnie zrobili? – Fala kolorów przetoczyła się po jej Powłoce jak barwy tęczy po bańce mydlanej w słońcu. – Na razie nie usłyszałam nic, co miałoby mnie powstrzymać przed zostawieniem cię sam na sam z Tchako, która zatłucze cię i wyrzuci trupa do rzeki. Deliann zdawał sobie sprawę, że nie jest to czcza pogróżka; widział to po sposobie, w jaki Kierendal zaciskała pięści – do tego stopnia, że długimi, zaostrzonymi paznokciami rozdrapywała sobie nadgarstki. Nie myślała w tej chwili jasno, zapomniała o zdrowym rozsądku, stała się niebezpieczna jak zraniony niedźwiedź. Dobrze ją rozumiał. Doskonale. Czuł się tak samo. Zawsze uważał się za człowieka z zasadami, za bohatera, który przeciwstawia światu niezłomną moralność. Kiedyś wolałby zginąć niż zrobić to, co w tej chwili zamierzał, i nawet teraz naprawdę mógł podjąć taką decyzję. Gdyby jednak przedłożył śmierć nad hańbę, zdecydowałby nie tylko w swoim imieniu, ale w imieniu milionów, które nie miały żadnego wyboru. – Jeżeli nie wypełnisz obowiązku wobec mojego ojca, zagłada Pierwszego Ludu obciąży twoje sumienie, Kierendal. Najdalej za dwa lata wszyscy wyginiemy. Mówiąc to, wiedział, że gra na czas, że tylko odwleka to co nieuniknione. Samymi słowami jej nie przekona. – Nie mam czasu na pierdoły – odparła Kierendal i skinęła na Tchako.
Skórzana pałka po raz drugi trafiła Delianna w skroń. Pod powiekami eksplodowały mu fontanny iskier. Kiedy znów uniósł głowę, ciepła strużka ściekła mu po szyi. Zastanawiał się, czy otworzyła się stara rana od miecza, czy to pałka rozcięła mu skórę. – Cokolwiek mi zrobisz, nie zmienisz prawdy. Kierendal pogroziła mu gryfkamieniem. – Nie usłyszałam jeszcze ani słowa prawdy. – Nie usłyszałaś ani jednego kłamstwa. Jej warknięcie przeszło w piskliwy okrzyk frustracji. Zacisnęła mocniej palce na gryfkamieniu i wnętrzności Delianna przeszył ból. Schylił się konwulsyjnie i zwymiotował. Żołądek płonął mu żywym ogniem, jakby nałykał się rozżarzonych węgli, ale nie próbował sięgać do jej Powłoki, żeby się bronić. Na coś takiego właśnie czekał. Dostroił się do połączenia spinającego ich Powłoki. Otworzył się na ból, przyjął go i zakotwiczył w samym jądrze swojej istoty, mimo że w ten sposób nadawał mu siłę huraganu, który mógł go zdmuchnąć jak płomyk świecy. To była jedyna możliwa pokuta za to, co zrobił chwilę później. W ostatnim ułamku sekundy musiała wyczuć, co dla niej szykuje; po jej Powłoce prześliznęły się wszystkie barwy panicznego strachu. Próbowała stawiać opór, walczyć jak zapędzone w kozi róg zwierzę. Krzyknęła rozdzierająco. Wykorzystał łączącą ich więź i przelał w nią całego siebie.
4 Obrazy przewalają się jak wodospad, jak niesione wichurą fraktale: nieprzewidywalne, niezrozumiałe, niewyobrażalne; punkty widzenia – wewnętrzny i zewnętrzny – nakładają się i mieszają, jednocześnie czuje i widzi wymiociny rozbryzgujące się na nagich kostkach nóg, zbyt blisko czarnych szpilek; rozdzierający ból w trzewiach i rozdzierający serce ból wywołany sprawianiem cierpienia drugiej istocie; na zaciemnionym portyku płonąca ludzka sylwetka oczami z płynnego ognia przygląda się halabardzie, która topi się i skapuje na dywan, tworząc na nim kałużę; dywan płonie... CO TY MI ROBISZ? Cii, teraz już za późno. Tego nie można powstrzymać. Wytrzymaj. Wizje zaczynają się układać w logiczne ciągi: spacer przez zmutowane, makabryczne, na wpół znajome Miasto Obcych, wymiana zdań ze strażnikami, kopniak kieszonkowca. Przyspieszenie: skok do wody z dziobu barki, jedwabisty dotyk wody opływającej ich krótkie włosy, ogień, krzyki, wściekły uścisk oficera-ogrilla... Co to jest? Moje życie.
Szorowanie pokładu, przycinanie szczotek, torowanie drogi barce przez splątane zielsko i śmieci, niebezpieczne, ciężkie życie pomagiera na barce pływającej po Wielkiej Chambaygen. I dalej: samotne zejście z Bożych Zębów, połamane nogi, każdy krok to nowe spotkanie z bólem, przez las, wzdłuż strumienia, blisko wody, czerpanie energii z Przepływu, unieruchomione siłą woli wiewiórki i króliki, czekające, aż je złapią i skręcą im kark. Z początku pieką mięso na ogniu rozpalonym mocą umysłu, ale w miarę upływu czasu ich zasoby się kurczą, Przepływ jest im potrzebny do innych rzeczy i zaczynają się oswajać z metalicznym posmakiem surowego mięsa. To nasze życia? Nasze życie. Jesteśmy Deliannem. Długie godziny bólu i osłabienia, dni stracone w widzeniu wewnętrznym, wstrząs i ziąb odparte mocą Przepływu, nakładanie nowych warstw wapnia na złamane końcówki kości, żal, że nie zna się na leczeniu, że nie ma dość siły, żeby nastawić złamania; spaprał robotę i w lewym udzie powstało zakażenie, a prawa piszczel krzywo się zrosła. Musiał się skoncentrować i użyć całej swojej samodyscypliny, żeby odsunąć od siebie ponure myśli, odepchnąć zaciskającą mu się na sercu czarną pięść rozpaczy... Nie rozumiemy. Cierpliwości. To nie potrwa długo. Budzę się na skalnym rumoszu u stóp urwiska, zdziwiony, że żyję, czuję, jak w obu nogach kawałki potrzaskanych kości trą o siebie ze zgrzytem; ostatnie mignięcie twarzy brata widocznej w aureoli półprzezroczystych białobłękitnych cirrusów, wyrysowanych na niebie jakby maźnięciami pędzla. Na moich oczach twarz cofa się znad przepaści i na tle nieba rysuje się już tylko wyraźna, obojętna krecha klifu. Zostawił mnie, żebym tam umarł. Nadal nie rozumiemy. Nie ma żadnego „my”. Rozumiem. To moje życie. Jestem Deliann.
5 Stoję na wysokim urwisku z widokiem na kopalnie. Kyllanni i Finnall śpiewają Pieśń Wojenną. Daleko, daleko w dole ziemia aż po ginący w oddali horyzont jest dziobata jak powierzchnia księżyca, podziurawiona kraterami i upstrzona odłamkami potrzaskanych głazów. Góry są poharatane, brakuje im całych ogromnych bloków skalnych, jakby
wygryzionych przez jakiegoś boga. W tym księżycowym krajobrazie poruszają się i pracują maleńkie postaci: czarne punkciki wywożą ziemię, kładą rury, którymi płynie płuczka i szlam, wgryzają się w grunt. Buchający zewsząd czarny dym sprawia, że krystalicznie czyste górskie powietrze zatrzymuje się na granicy tej mrocznej krainy, jakby kłęby dymu i kurzu spowijały samo piekło. Bliżej nas, również na dole, znajduje się ogrodzenie, o którym mówiła nam L’jannella – potworna konstrukcja z drutu i stali, udekorowana trupami, których sylwetki niewyraźnie rysują się na tle tumanów kurzu. Wygląda to gorzej, niż się spodziewałem, gorzej niż mogłem sobie wyobrazić. W ciągu pięciu krótkich dni mój świat runął, wyżarty od wewnątrz, jakby ktoś wstrzyknął do środka kwas. Wszystko, co uważałem za mocne i trwałe, zmieniło się w papier i kruche szkło. – Ślepy Bóg... – mruczy ponuro Torronell. Za pierwszym razem mówi na tyle cicho, że nikt poza mną go nie słyszy, ale potem powtarza te słowa głośniej i zamaszystym gestem ogarnia nie tylko zgliszcza Diamentowej Studni i Transdei, ale wszystko, co widzieliśmy od czasu, gdy zeszliśmy z Traktu PółnocnoZachodniego. – To sprawka Ślepego Boga – mówi. – DilT’llann została przełamana. Ślepy Bóg przybył z Krainy Ciszy. Tylko ja jeden zdaję sobie sprawę, że słowa Rroniego nie są bynajmniej metaforą. Torronell zaczyna spacerować w kółko. Po jego minie widać, że zaprzątają go mroczne myśli. Nowe włosy na głowie dopiero zaczynają mu kiełkować po tym, jak osmaliłem jego czaszkę przy próbie ratowania mu życia. Poruszam się razem z nim, cały czas oddzielając go od pozostałej trójki. Może czuje się dobrze, ale muszę traktować go jak zarażonego. Już samo wezwanie nas w to miejsce, na urwisko, dowodzi, że rozum nie służy mu tak jak dawniej. Pocieszam się, że to tylko skutek napięcia, w jakim żyjemy od tygodnia, ale powoli tracę tę nadzieję. Chyba będę musiał go zabić. Kyllanni i Finnall śpiewają dalej. Mam dość. Muszę to powstrzymać. Jestem jedynym, który może to zrobić. – Nie – chrypię. – Nie będzie wojny. Nie interesuje mnie, co zrobili. Nie będzie wojny. Kyllanni i Finnall milkną. Ani oni dwoje, ani L’jannella nie odpowiadają, tylko spoglądają pytająco na Torronella. Jego oczy płoną triumfem i gorączką. – Nie rozumiecie? – pyta. – Powiem wam, dlaczego on nie chce wyruszyć na wojnę przeciw ludziom. Dołączcie do Spójni. – Ale klątwa... – protestuje L’jannella. – To kłamstwo – parska pogardliwie Torronell. – Jedno z wielu kłamstw Delianna. Dołączcie do Spójni! O boże, boże, boże... On jest naprawdę chory! Nie pozostawia mi wyboru. Zaciskam dłoń
na koszowej rękojeści rapiera i żałuję, że nie mogę sam się nim przeszyć na wylot. Najgorsza jest w tym wszystkim świadomość, że to nie będzie żadne rozwiązanie. Moja śmierć niczego nie załatwi. A jego śmierć ocali świat. Nie mam siły dobyć broni. Jak to się stało? Jak doszło do tego, że się tu znalazłem? Dlaczego to muszę być ja? Nie ma nikogo innego. Nie ma innej odpowiedzi. Wyciągam rapier. Srebrna klinga lśni w słońcu. Ich połączone Powłoki mienią się żywą, jaskrawą zielenią Spójni. Patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami: Kyllanni, Finnall i L’jannella ze zgrozą i niedowierzaniem, Torronell z goryczą i triumfem. – Widzicie? – skrzeczy. – Artanie nie pochodzą z naszego świata. To Aktiri! A on jest jednym z nich! Jest przeklętym Aktirem! Z pewnością powiedział im to już bez słów, w Spójni. Zaprzeczanie nie ma sensu. W Spójni nie można kłamać. Znają prawdę. – Chce mnie zabić! Chce zabić nas wszystkich! W to również wierzy – i choć jest to zaledwie półprawda, wirus niszczący jego mózg daje mu dość wiary, żeby ta połowa wystarczyła za pewność. Mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób: robię wypad, mierząc czubkiem ostrej jak brzytwa klingi prosto w jego serce. Finnall jest szybsza: rzuca się naprzód i zasłania księcia własnym ciałem. Rapier trafia ją tuż pod żebra. Z łatwością przebija mięśnie, wątrobę i zgrzyta od wewnątrz na tylnej ścianie klatki piersiowej. Finnall wzdryga się, czując dokuczliwy dyskomfort (który dopiero za chwilę przerodzi się w ból), obiema dłońmi chwyta ostrze i osuwając się na ziemię, wyrywa mi broń z ręki. Finnall, na boga... Nie mogę się teraz wycofać. Mój lud, mój świat... jestem ich jedynym obrońcą. Szkolenie sprzed ponad ćwierć wieku, z Konserwatorium, podpowiada mi, jak zabijać gołymi rękami. Skaczę na Torronella, który z przeraźliwym wrzaskiem cofa się przede mną. Nie przestaje być Rronim, moim bratem, więc przeżywam ułamek sekundy zawahania. Za długo. Miecz Kyllanniego lśni, tnąc powietrze. Dostrzegam go kątem oka w ostatniej chwili i odwracam się do niego przodem. W głowie rozbrzmiewa mi głos mojego nauczyciela: „Kiedy jesteś bezbronny, a przeciwnik ma miecz, uciekaj, ile sił w nogach”. To nie wchodzi w grę. „Zejdź z linii ciosu i unieszkodliw rękę. Nie walcz z mieczem, walcz z człowiekiem”. Kyllanni rzuca się na mnie, biorąc zamach mieczem. Usuwam się w bok, ale kiedy wyciągam rękę, żeby zablokować cięcie, coś uderza mnie w głowę. Słyszę łoskot, jakby kawał metalu wyrżnął w deskę. Rozbłysk białego światła oślepia mnie, kolana mam jak dwie szmaty. Zataczam się, osłaniając głowę; staram się cały czas poruszać, żeby nie mogli
przymierzyć w jakiś czuły punkt. Torronell trzyma zakrwawiony miecz. Tnie mnie nim w głowę. Cofam się jeszcze o krok i moja stopa zawisa w przestrzeni. W przestrzeni bez dna, co stwierdzam, gdy za stopą podąża reszta ciała. Lecę, lecę i lecę – i przestrzeń wcale nie jest bezdenna, co było do przewidzenia, tylko po prostu ja tak to odbieram: ściana urwiska przelatuje mi przed oczami i myślę, że mógłbym tak frunąć bez końca. Zahaczam o jeden skalny występ, potem o drugi. Coś pęka z trzaskiem – na tyle głośnym, że podejrzewam złamanie nogi. Zderzenie z ziemią następuje w eksplozji bezbarwnego ognia. Zapada ciemność.
6 L’jannella kuca na skraju polany, z dala od resztek nocnego ogniska. Obejmuje się rękoma, cała dygocze, chociaż poranek wcale nie jest chłodny. Zakazałem jej łączenia się ze Spójnią (musiałem ją okłamać), więc teraz musi polegać na zwykłych słowach dla opisania przejmującej ją zgrozy. Język zawodzi ją w obliczu takiej makabry, ale jej dreszcze, bladość i drżenie głosu mówią wszystko. Najlepiej zapamiętałem ją chichoczącą po naszych żartach – nawet jeśli żartowaliśmy jej kosztem. Jej widok w takim stanie jest nie mniej przykry niż historia, którą opowiada. Poznajemy przyczyny przedłużającego się milczenia skalników z Diamentowej Studni; dowiadujemy się o losie posłów, których mój ojciec wysłał, żeby wypytali o krasnoludy. Krew łomocze mi w uszach tak głośno, że ledwie słyszę słowa L’jannelli, ale ich sens dociera do mnie bez przeszkód. Małe, senne, słabo zaludnione ludzkie księstewko Transdei – dawniej spokojna, rolnicza kraina, której mieszkańcy poza uprawą ziemi zajmowali się tylko ugaszczaniem podróżnych przemierzających Trakt Północno-Zachodni – przeobraziła się w istny kopiec termitów zamieszkany przez naród żądny nowych ziem. Znalazłszy się pod kontrolą tajemniczych przybyszów nazywających się Artanami, Transdeia gładko wchłonęła Diamentową Studnię, tak jakby wolny kraj skalników o tysiącletniej tradycji nigdy nie istniał. Ukochana przez skalników górska kraina zmieniła się w pustkowie oszpecone dziobami kopalń odkrywkowych i hydraulicznymi machinami górniczymi, które codziennie pożerają mierzone setkami ton kawały urwisk. Ale nie to jest najgorsze. Uczucie déjà vu dławi mnie w gardle, gdy L’jannella opisuje kopalnianą maszynerię – olbrzymie metalowe czerpaki, wiecznie głodne, ryczące ogłuszająco i plujące dymem; pługi na kołach połączonych stalowymi gąsienicami. Widzę je oczami wyobraźni, i to pewnie lepiej niż ona. Dorastałem wśród nich.
Mój ojciec – mój pierwszy, rodzony ojciec – prowadzi firmę, która produkuje takie maszyny. Dlatego domyślam się, kim są Artanie. Ejannella opowiada o ogrodzeniu wokół kopalń, o zawieszonej na stalowych słupach sieci z zazębiających się pionowych zygzaków drutu; palcem kreśli ich kształt w powietrzu. Mówi też o kłębach drutu na szczycie ogrodzenia, drutu opatrzonego zadziorami na całej długości. To również wyobrażam sobie doskonale: płot z siatki, zwieńczony kłębami drutu kolczastego. Torronell spogląda na mnie i na jego bladej, pokrytej kropelkami potu twarzy pojawia się oskarżycielski grymas. Przejrzał mnie. Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka i udaje, że spuszcza wzrok. Kątem przekrwionego oka posyła mi przebiegłe spojrzenie. O boże... Wszyscy bogowie, ludzcy i nieludzcy, którzy mnie słuchacie... Proszę, niech to będzie pot strachu i niesmaku. Niech nie będzie objawem gorączki. I niech to kose spojrzenie wyraża tylko zwykłą nienawiść. L’jannella mówi dalej, bez litości. Na ciągnącym się całymi milami ogrodzeniu w regularnych odstępach wiszą zwłoki i szkielety, czasem jeszcze w resztkach ubrań – najczęściej są to ciała skalników, ale trafiają się i pierwotni, jest nawet trochę drzewinków. Wiszą nad ziemią, z rozłożonymi rękami, przydrutowani za nadgarstki. Ukrzyżowani. Ukrzyżowani przez Artan. Nie mogę spojrzeć Torronellowi w oczy. Gdybym chociaż na niego zerknął, choć przelotnie ujrzał jego twarz, mógłbym zacząć się tłumaczyć; słowa popłynęłyby z moich ust bez względu na to, jak usilnie starałbym się je powstrzymać. To nie mój lud! – mam ochotę krzyczeć. To nie moi bracia to zrobili, tylko ktoś inny, jacyś obcy, z którymi nie łączą mnie ani więzy krwi, ani wspólny świat. Nawet teraz, starszy i bogatszy w bagaż doświadczeń, jestem wstrząśnięty i oszołomiony naszym okrucieństwem. Po dwudziestu siedmiu latach w roli pierwotnego maga wciąż nienawidzę się za to, że jestem człowiekiem. Nie mogę się z tym zdradzić przed L’jannellą. Prawda o moim pochodzeniu, od początku, od dnia mojej adopcji, jest tajemnicą Domu Mithondion i samego T’farrella Kruczowłosego i nie wolno mi jej ujawnić. Mój umysł błądzi i gubi się w tych rozmyślaniach, ale po chwili L’jannella znów przykuwa całą moją uwagę. Wyjaśnia właśnie, dlaczego wróciła sama, żeby przekazać nam te wiadomości, dlaczego zostawiła Kyllanniego i Finnall. – Obserwują – mówi. – I czekają na nas. A czekając, układają Pieśń Wojenną. Czuję, jak wzrok Torronella wypala mi dziurę w skroni. Nie śmiem stanąć z nim twarzą w twarz. – Nie mogą tego zrobić – mówię. Torronell odzywa się po raz pierwszy.
– Jak to nie mogą? – pyta gardłowym tonem. – Pieśń nie zostanie odśpiewana bez przyzwolenia Domu Mithondion – uspokaja mnie L’jannella. – Ale musisz wiedzieć, Odmieńcze, że Diamentowa Studnia od ponad tysiąca lat znajduje się pod opieką waszego Domu, od czasu Panchasella Pechowca. Tamtejsi skalnicy są naszymi kuzynami. Czy gwałt wyrządzony ich krainie nie jest wystarczająco mocnym tematem dla Pieśni Wojennej? – Nie o to chodzi. – A o co? – chrypi rozgoryczony Torronell. – No o co? Powiedz nam. Szukam właściwych słów, ale L’jannella jest szybsza: – Odmieńcze, ludzie z Transdei już wypowiedzieli nam wojnę. Legaci wysłani przez twojego ojca... Nie słyszałeś, co powiedziałam? Ich ciała też zawisły na tym ogrodzeniu! Wśród nich Quelliar, brat Finnall. Został zamordowany. Jak możesz pamiętać jego śmiech i nie pałać żądzą krwi?! To wszystko jest bez znaczenia. Ból w piersi podchodzi coraz wyżej, zaciska mi gardło, dławi słowa, ale mimo to udaje mi się wykrztusić: – Nie będzie wojny. Torronell wstaje. – Nie ty będziesz o tym decydował. Ja jestem tu Najstarszy. Pójdziemy i wysłuchamy ich Pieśni. – Nie, Rroni, do diabła! Nie masz pojęcia, w co się pakujesz! – A ty masz? Jak to możliwe? Może zechcesz nam wytłumaczyć? Wie, że niczego nie mogę wytłumaczyć, nie przy L’jannelli. Czyżby naprawdę był chory? Czy to dlatego tak mnie prowokuje? Czy będę musiał go zabić? Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym miał wszystkie myśli wypisane na czole. Czeka na moją decyzję. A ja już wiem, że się poddam. Jaki mam wybór? – Dobrze – przyznaję się do porażki. – Chodźmy wysłuchać ich Pieśni.
7 – Nic mi nie jest – mówi słabym głosem Rroni. Oblizuje wargi, wpatrując się w płomienie, a ja wmawiam sobie, że rumieńce na jego twarzy są skutkiem siedzenia przy ognisku. – Minęły cztery dni. Gdybym zachorował, powinienem już mieć gorączkę, prawda? – Oczy ma czerwone i szkliste ze strachu. – Prawda? Mamy na sobie świeże ubrania, wyjęte z juków dwóch koni, które – spętane – kręcą się nieopodal. Siedzimy na kłodach drewna przy maleńkim ognisku. Włosy zaczęły mi już
odrastać i moja głowa przypomina w dotyku papier ścierny. Rroni nadal jest łysy jak kolano. Ma też rozciętą wargę, a twarz szpeci mu wielki fioletowy siniak po moim uderzeniu. Odkąd się ocknął, cały czas opiera się dołączeniu do Spójni i musimy polegać na naszych głosach i języku, żeby się porozumieć. W ciągu tych czterech dni nagadaliśmy się więcej niż przez całe ostatnie dziesięć lat. Brakuje mi Spójni, brakuje tej bliskiej więzi łączącej mnie z bratem. Chciałbym ją teraz przywołać, ale nawet nie próbuję. Nie mogę. Obrzydliwy ucisk w żołądku podpowiada, że wcale nie chodzi mi o dzielenie skrywanych przez Torronella uczuć. Kiwam niepewnie głową. Mam nadzieję, że mrok i zdradliwe światło ogniska maskują wyraz mojej twarzy. – Faktycznie, to już cztery dni. Ale nie jestem pewien, jak jest z objawami... – Jak to nie jesteś pewien? Nie mogę tego po prostu sprawdzić na jakimś wyświetlaczu, chociaż chciałbym. Ale nie mogę też powiedzieć prawdy. Rroni za bardzo cierpi. Nie mam przed nim tajemnic. Zna prawdę od dwudziestu pięciu lat, znał ją jeszcze zanim zostałem adoptowany. Nie mogliśmy o tym mówić wprost w obecności naszych towarzyszy, bo moje pochodzenie jest zazdrośnie strzeżonym sekretem Domu Mithondion. Wszyscy – no, prawie wszyscy, nasi kompani także – wiedzą, że skrywam jakąś tajemnicę, ale nikt nie domyśla się prawdy. Myślą, że jestem po prostu mułem, jednym z tych rzadko spotykanych, żałosnych owoców gwałtu człowieka na kobiecie z Pierwszego Ludu. Domniemywają, że „Odmieniec” to po prostu grzeczny eufemizm. Prawda jest gorsza. I teraz muszę jej stawić czoło. Po tym, co się stało, nie mogę dłużej przed nią uciekać, nie mogę jej zaprzeczać. Jestem Aktirem. Nie jestem Aktorem, bo moje doświadczenia zmysłowe nigdy nie były transmitowane na Ziemię, gdzie Studio mogłoby je sprzedawać jako rozrywkę dla mas, ale Aktirem. Urodziłem się na ziemi, jako człowiek, i dopiero cykl operacji chirurgicznych w Konserwatorium Studyjnym na wyspie Naxos upodobnił mnie do pierwotnego. Nazywałem się Soren Kristiaan Hansen i byłem człowiekiem przez dwadzieścia dwa lata – wystarczająco długo, żeby ukończyć Kolegium Magji Bitewnej i przenieść się (na czemodzie) do Nadświata, rzekomo po to, by doskonalić umiejętności. W Nadświecie zrzuciłem jednak ludzką skórę, pozbyłem się jej jak dorosły motyl resztek poczwarki, i rozłożyłem moje elfickie skrzydła. Przez pierwsze lata życia w roli Delianna nie mogłem nawet przypomnieć sobie mojego poprzedniego nazwiska, tym bardziej nie wypowiedziałbym go na głos. Ale narzucone przez Studio warunkowanie słabnie z czasem, jeśli nie jest odnawiane, i od ponad dwóch dekad mogę zdradzić prawdę na swój temat. Nigdy jednak tego nie zrobiłem. Nie jestem pewien, jak ta prawda wygląda. Ledwie pamiętam Sorena Kristiaana Hansena. Istnieje dla mnie wyłącznie jako chłopiec,
który przeżył dzieciństwo jako rzekomy nieślubny syn Freya, lorda lios alfarów, i przez całe życie marzył tylko o tym, żeby zostać pierwotnym magiem. Dwadzieścia siedem lat – ponad pół życia – przeżyłem jako Deliann Odmieniec; z tego prawie dwadzieścia pięć jako książę Deliann Mithondion, adoptowany syn T’farrella Kruczowłosego. Moja ludzka rodzina dawno pogodziła się z myślą o mojej śmierci i specjalnie mnie nie opłakiwała. Hansenowie mieli więcej synów, a w rodzie dobrze sytuowanych Biznesmenów, właścicieli Ilmarinen Machine Works, Soren Kristiaan był w takim samym stopniu towarem na sprzedaż, jak synem i bratem. Nie tęsknię za nimi. Nie podobało mi się życie człowieka i Biznesmena. Nie potrafię żywić nostalgicznych złudzeń, które budziłyby we mnie tęsknotę za płytkim i ograniczonym światem przywilejów i profitów, gdzie żyją moi krewni. Porzuciłem Ziemię, otrząsnąłem się z niej jak z sennego koszmaru, i już przez ponad pół żywota trwam w swoim prawdziwym śnie. Nie spodziewałem się, że ten koszmar sprzed ćwierć wieku upomni się o mnie, chwyci mnie w swoje szpony i zmiażdży mi serce. Moje serce, Rroni... Nie rób mi tego. Nie umieraj. Torronell jest drugim w kolejności z najmłodszych synów Domu Mithondion. Przyszedł na świat trzysta siedemdziesiąt trzy lata temu i z mojej czterdziestodziewięcioletniej perspektywy wydawał się wręcz niezniszczalny – jak wszystko, co przetrwało tyle lat. Na miłość boską, urodził się w tym samym roku, w którym Darwin wsiadł na Beagle’a! Jak ktoś taki może umrzeć?! – Mówiłem ci przecież – tłumaczę – o HRVP nie uczą w szkołach. Została wytępiona sto lat przed moim urodzeniem. – Podobno – dodaje z goryczą Rroni. Kiwam głową. – Cała moja wiedza na jej temat pochodzi z książek opisujących Lata Zarazy, które czytałem w dzieciństwie. Ty też wiesz całkiem sporo o Rewolcie Jheretha, ale nie umiałbyś przytoczyć z pamięci treści Porozumienia z Pirichanthe. Rroni spuszcza wzrok. – Ludzkie gadanie. – Jeżeli dobrze pamiętam, czas inkubacji HRVP wynosi około czterech dni, ale może być dłuższy: dziesięć dni, dwa tygodnie, miesiąc... Po prostu nie jestem pewien. Pisarze nie zawsze trzymają się faktów, a w tym wypadku w grę może jeszcze wchodzić zupełnie inny szczep wirusa. Bo wirusy mutują... to znaczy, samoczynnie zmieniają swoje właściwości. Wraz z nimi zmieniają się także objawy. Podobno wirus HRVP powstał właśnie w taki sposób. Przez ostatnie cztery dni rozmawialiśmy o tym z dziesięć razy. Za każdym powtarzam to, co wiem, i szczegółowo wyliczam, czego nie wiem, zawsze z tą samą cierpliwością i precyzją. Wypracowaliśmy już cały gorzki rytuał, który chyba w jakiś sposób pomaga
Rroniemu, przynosi mu ulgę i pozwala wierzyć, że mogę się mylić. Lepszej pociechy nie mogę mu zaoferować. – Jak mógłbym umrzeć na ludzką chorobę? – pyta w kółko. – Przecież ludzie i my to dwa różne gatunki! Mam dla niego zawsze tę samą odpowiedź: – Nie wiem. Wiem tylko, że wścieklizna – ta występująca naturalnie, z której wyewoluowała HRVP – była zaraźliwa dla wszystkich ssaków i, kiedy infekcja zdążyła się rozwinąć, śmiertelna. Bez teoretycznych szans procentowych, bez kuracji, bez odwołania. Wirus HRVP jest gorszy, bo działa znacznie szybciej, o wiele łatwiej się przenosi, a w dodatku potrafi długo przeżyć w niegościnnym środowisku: przy braku ciepłokrwistego nosiciela przyjmuje formę przetrwalnikową i zachowuje śmiertelne właściwości przez wiele miesięcy. Poza tym jest przenoszony przez wiatr. Mogę się tylko modlić, żeby moja reakcja okazała się wystarczająco szybka. Obraz pierwotnego, którego zabiłem w wiosce, prześladuje mnie we śnie i na jawie. Cały czas myślę o jego postępującej chorobie... Jak długo jeszcze by się męczył? Kilka dni? Tydzień? Nie wyobrażam sobie paskudniejszej śmierci. Czasem w moich wizjach pierwotny ma twarz Rroniego. Kiedy indziej znów wygląda jak Król Zmierzchu we własnej osobie. Przypominam sobie taką scenę: mam pięć lat i stoję w kolejce razem z tuzinem innych dzieci Biznesmenów. Czuję na biodrze dotyk iniektora i nagły, przenikliwy ból zastrzyku szczepionki. Oczy mi się zaszkliły, ale nie zapłakałem ani nawet nie jęknąłem. To była mała uroczystość, swoisty rytuał, pasowanie na Biznesmena. Szczepionka stanowiła moją przepustkę do wielkiego świata i przyjąłem ją tak, jak na Biznesmena przystało. Do głowy by mi nie przyszło, że dziś, ponad czterdzieści lat później, losy całego świata będą zależały od tamtego małego ukłucia. – Jak długo chcesz czekać? – mruczy pod nosem Rroni, splatając palce z taką siłą, że bieleją mu knykcie. – Kiedy zdecydujemy, czy mam umrzeć, czy jednak mogę żyć dalej? Tamci lada chwila wrócą ze zwiadu, zresztą już dawno powinni tu być. Co wtedy? Co im powiemy? Jak chcesz ich uchronić przed zakażeniem? – Smętnym ruchem głowy wskazuje nasze konie. – Jeżeli faktycznie jestem chory, trzeba też będzie zabić Nyllę i Passi. Zniszczyłeś całą wioskę... Rroni i jego konie... Lubił powtarzać, że koń idealnie ucieleśnia ideę T’nallaranna: silny, szybki, lojalny, dzielny, wierny do ostatniego tchu. Kiedy teraz na nie patrzy, w jego oczach maluje się wyrok śmierci. – Każde zwierzę może ponieść chorobę dalej, do naszych wsi i miast. Dlatego musimy zabijać, zabijać, zabijać. Musimy wyjałowić te ziemie, bo HRVP może się rozprzestrzenić za pośrednictwem dowolnej żywej istoty, z wyjątkiem ciebie... – kończy rozżalony. Wbijam wzrok w ziemię.
– Trzymajmy się wersji z klątwą. – Zorientują się, że kłamiemy. – Już o tym wiedzą – przypominam mu. – Nie wiedzą tylko czego dotyczy nasze kłamstwo. Po spaleniu wioski miałem bardzo mało czasu na wymyślenie jakiejś sensownej bajeczki i ta, na którą ostatecznie się zdecydowałem, jest żenująco słaba. Nie umiem kłamać. Wykrzyczałem przyjaciołom poplątaną historię o potężnej klątwie, która – rzucona na wioskę – doprowadziła do śmierci wszystkich mieszkańców, a teraz spadła także na mnie i Rroniego. Wyjaśniłem również, że boję się, że klątwa może przenieść się po magijnym łączu Spójni, i dlatego odrzucam wszystkie formy kontaktu fizycznego i psychicznego. Kazałem im iść na północny wschód, w góry, i dokończyć rekonesans. „Pamiętajcie”, mówiłem, „nasza misja jest najważniejsza: musimy się dowiedzieć, co się wydarzyło w Diamentowej Studni. Rroni i ja zostaniemy tutaj, zbadamy dokładniej klątwę i zobaczymy, jak jej zaradzić”. Z takimi argumentami nie mogli się spierać. Moja historia brzmiała nieprawdopodobnie, ale mogła być prawdziwa, ja zaś, jakkolwiek by na to patrzeć, jestem ich księciem. – Nie podoba mi się to – przyznaje Rroni. – To nasi przyjaciele. Zasługują na to, żeby znać prawdę. Kręcę głową, ale nie podnoszę wzroku. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy. – Nie chodzi o to, na co zasługują. Jeżeli powiemy im prawdę o HRVP, będziemy musieli powiedzieć, skąd o tym wiemy i dlaczego ja jestem odporny. A kiedy to się wyda, reszta stanie się nieistotna. Będą myśleć tylko o tym, że ich zdradziliśmy. Rroni odwraca się do mnie plecami, tak że widzę tylko jego poparzoną, opaloną z włosów potylicę. – Może rzeczywiście ich zdradziliśmy – szepcze chrapliwie. Wpatruję się w ogień. Nie ufam swojemu językowi, więc milczę. Boję się spojrzenia brata. – To twój lud to zrobił – dodaje Rroni. Słowa wyciekają z jego ust jak krople żółci, lepkie i gorzkie, jakby wyciskane spomiędzy warg narastającym w głowie ciśnieniem. – Nie mów tak, Rroni. To wy jesteście moim ludem... – Twój lud... jest odpowiedzialny za tę makabrę. Tych, którzy mówią, że Aktiri zabijają i bezczeszczą wszystko, czego dotkną, i że czynią to ku uciesze innych Aktirich, nazywamy ignorantami... Ale może oni wcale nie są tacy głupi? No bo jak inaczej wyjaśnić to wszystko? Dlaczego mi to zrobiłeś, jeśli nie dla zabawy? Moje serce uderza bardzo wolno, bardzo boleśnie – najpierw jeden raz, potem drugi. – Naprawdę tak myślisz, Rroni? Naprawdę myślisz, że ja ci to zrobiłem? W milczeniu odwraca się od ogniska i patrzy w mrok. Wie, że nie zniósłbym jego
odpowiedzi. Dawno, dawno temu, kiedy za jednym zamachem odrzuciłem swoje biznesowe dziedzictwo i perspektywę kariery aktorskiej, lubiłem sobie wmawiać, że tę decyzję podyktowała mi jakaś zaskakująca szlachetność ducha, że nie mogłem znieść myśli o tym, że miałbym czerpać korzyści z krzywdy innych ludzi. Byłem wtedy bardzo młody. Wykorzystywanie Fizoli w fabrykach Ilmarinen uważałem za równoważne (pod względem moralnym) brutalnej przemocy wobec tubylców z Nadświata, na której musiała się opierać każda udana kariera Aktora – jedno i drugie wymagało uprzedmiotowienia wykorzystywanych istot. Ilmarinen MachineWorks traktowało scyborgizowanego Montera jak łatwego do zaprogramowania robota, którego w razie awarii po prostu wymienia się na sprawny egzemplarz. Aktorzy, nawet ci powszechnie uważani za „bohaterów”, musieli w podobny sposób lekceważyć mieszkańców Nadświata, których podczas swoich Przygód regularnie okaleczali i mordowali. Zbędne – a właściwie wymienne – czarne charaktery były podstawą sukcesu Studia. Mijały jednak kolejne lata, ja coraz lepiej poznawałem samego siebie, aż w końcu zrozumiałem, że moja decyzja miała niewiele wspólnego z moralnością, a jeszcze mniej ze szlachetnością. Że w gruncie rzeczy była to kwestia smaku. Nienawidzę zabijania. Nie cierpię zadawać bólu, źle znoszę nawet świadomość faktu, że ktoś inny zadaje ból w moim imieniu. Może ma to związek z moim talentem do przebitek, do wchodzenia w życie innych osób; może mój zmysł empatii jest tak wyostrzony, że czuję już samą zapowiedź bólu – powód nie jest najważniejszy, bo liczy się fakt: nie jestem i nigdy nie byłem zabójcą. Nie mógłbym nim być. Pierwotny Lud się nie modli. Nie mamy bogów w ludzkim rozumieniu tego słowa. Nasza duchowość wypływa z naszej niewzruszonej pozycji w pajęczynie życia, z którą jesteśmy trwale zespoleni. Dotykamy źródła Przepływu – i odkrywamy to źródło w sobie. W naszych sercach – tak jak w sercach wszystkich żywych istot – bije serce świata. Nie prosimy życia o przysługi, lecz naprawdę w nim uczestniczymy. Ja jednak urodziłem się człowiekiem i ciągle nie mogę się wyzbyć ludzkich nawyków, nawet jeśli są dla mnie przykre i bolesne. W mrokach nocy, które zalegają po wygaśnięciu ogniska, łapię się na tym, że rozpaczliwie modlę się do T’nallaranna, żebym nie musiał zabijać brata.
8 Srebrzysty zmierzch jest przesycony wonią krwi. Stoję na palcach na skraju wymarłej wioski. Długie włosy koloru księżycowego światła okalają moją głowę półprzejrzystą aureolą. T’ffar opada ku zachodniemu horyzontowi, dzień
odpływa z nieba, a moje ulepszone chirurgicznie oczy reagują na zmniejszenie ilości światła – oklapłe szkielety szałasów rysują się w półmroku reliefem wyraźnym jak chromowane ostrze noża. To zły pomysł. Zły i głupi. Mimo to dostrajam się do oktawy Spójni i wysyłam obraz moich ukrytych w lesie towarzyszy i siebie, jak ostrożnie wkraczam do wymarłej wsi. Nie ruszajcie się. Wchodzę. Odpowiada mi echo zaniepokojenia i dezaprobaty ze strony L’jannelli, Kyllanniego i Finnall. Jest tak silne, że płoszą się konie, i przesycone kwaśną octową nutą – to Torronell dorzucił coś od siebie: wizję martwej małpy z moją twarzą. Zwłoki gniją na stercie nasączonych oliwą bali. Nie spodziewaj się, małpoludzie, że podpalę stos, kiedy twoja ludzka krew w końcu sprowadzi na ciebie śmierć. Uśmiecham się kąśliwie i przesyłam w odpowiedzi wizję Rroniego, który trzyma wodze konia, podczas gdy ja uciekam z wioski jak kocur z podpalonym ogonem. Przygotujcie się. Być może będę zwiewał znacznie szybciej niż wchodzę. Leciuteńki zefirek ożywia las wokół mnie, porusza gałęziami i liśćmi. Zielone Powłoki żyjących drzew pulsują jak cienie w blasku świecy. W wiosce roi się od małych, jaśniejszych Powłok leśnego drobiazgu; wiele z nich przygasa wraz ze światłem dnia, przybierając ziemiste odcienie snu. Małe ptaki wracają do gniazd, wiewiórki, myszy i ich rozliczni kuzyni zagrzebują się w przytulnych kryjówkach, bezpieczne przed wzrokiem budzących się do bezszelestnego lotu sów. Las żyje. Wioska jest martwa. W żyjącej wsi Pierwszego Ludu sklecone z leśnych skrawków chaty wydawałyby się – w wyglądzie i w dotyku – uformowane z żywych drzew, byłyby natarte aromatycznymi olejkami i ozdobione filigranowymi dekoracjami z platyny i kutego złota; w żyjącej wsi w powietrzu unosiłby się zapach grzybów duszonych w maśle, łagodnego piwa pieniącego się w dębowych beczkach, dymu z palenisk, na których płonie jemioła i jesion; w żyjącej wsi nawet w ciszy drżałoby echo śmiechu dzieci. Tutaj ciszę zagłusza krakanie walczących o padlinę kruków. Wokół cuchnie zepsutym mięsem. To zły pomysł, powtarzam sobie w myślach. Zły i głupi. Jestem jednak księciem, a to byli moi poddani. Jeżeli ja tu nie wejdę, zrobi to Rroni – może sobie być sarkastycznym lwem salonowym, ale jest również księciem, jak ja. To mój obowiązek. Znacznie bardziej wierzę w swoje – niż jego – zdolności do przetrwania tego co niespodziewane. Poza tym spójrzmy prawdzie w oczy: ja mam mniej do stracenia. Czając się na skraju wioski, opieram swój łuk refleksyjny o ziemię, przyginam go i zakładam cięciwę. Z kołczanu przy pasie wyjmuję strzałę z szerokim srebrnym bełtem.
Zakładam ją na cięciwę. Wślizguję się do wsi bezszelestnie jak cień wydłużający się o zmierzchu – to jedna ze sztuczek, które opanowałem niemal równie dobrze jak prawdziwi pierwotni. Szałasy wznoszą się wokół pni leśnych olbrzymów; w cieniu ogromnych drzew i tak nic nie rośnie. Do obrony wystarcza mieszkańcom naturalny u pierwotnych talent do snucia Fantazji, toteż wioski są tak samo otwarte jak cały las. Przemykam od drzewa do drzewa. Mój nos zbiera informacje, których oczy – mimo że ulepszone – nie są w stanie wychwycić. Cień zalegający w szałasach jest dla mnie zbyt gęsty. Z okien bucha odór rozkładającej się krwi. Przez poszczerbiony drzazgami otwór w ścianie jednego z domów widzę miotającą się na klepisku masę czarnych skrzydeł i twardych dziobów. Podchodzę bliżej i macką Powłoki dotykam ich szkarłatnych Powłok. Spłoszone kruki rozpraszają się – jedne ociężale zrywają się do lotu, inne tylko odskakują niezgrabnie, zbyt nażarte mięsem, żeby wzbić się w powietrze. Widzę już, że próbowały pożreć zwłoki małego faerie, leżące na ziemi jak porzucona lalka. Był bardzo młody, miał najwyżej sześć, siedem lat. Jaskrawa tunika jeszcze nie zdążyła wyblaknąć w słońcu. Utkały ją, nić po nici, kochające ręce; te same kochające ręce ozdobiły tłoczeniami szeroki skórzany pas, wyrzeźbiły drewniany miecz i zrobiły łuk zabawkę z pęku sitowia. Kucam przy zwłokach. Łuk ze strzałą na cięciwie trzymam w lewej ręce, równolegle do ziemi. Ostrożnie odwracam głowę faerie, w taki sposób, żeby padły na nią resztki dziennego światła. Larwy wiją się w pustym oczodole, w nosie i w półotwartych ustach, ale drugie oko spogląda na mnie z czaszki niczym przydymiony opal. Kruki zdążyły wyrwać tylko język i częściowo oskubać wargi; nawet delikatne podgardle jest jeszcze nietknięte. Moje serce przyspiesza i przechodzi w galop. Sadząc po wielkości larw, dziecko nie żyje co najmniej od trzech dni, więc kruki powinny były dawno obrać twarz do kości i teraz dobierać się do płuc i wątroby – chyba że płoszyłby je jakiś większy padlinożerca. Na ciele faerie widzę jednak tylko ślady dziobów. Coś odpędza kruki. Coś nadal żyje w wiosce. Uciekaj! – woła w moich myślach Kyllanni. Z całej czwórki, która nie weszła do wioski, jest najlepszym myśliwym i pierwszy się domyśla, co oznacza porzucone ciało dziecka. Ktoś wystawił je tu celowo. Na przynętę. Ja też jestem przynętą. Przyklękam na jedno kolano i udaję, że bez reszty pochłania mnie oglądanie trupa. Z tyłu, całkiem blisko, słyszę cichy odgłos kroków i stłumione chrapliwe dyszenie. Odmieniec, uciekaj! L’jannella i Finnall dołączają do Kyllanniego, przekazując mi wizję jakiejś mrocznej bestii za moimi plecami. Pospiesz się! Pochylam się nad dzieckiem. Nie umiem się powstrzymać – instynktownie usiłuję stanowić jak najmniejszy cel.
Zostawcie go, wtrąca się Torronell, i przesyła obraz małpy z twarzą Delianna, która z zapałem grzebie przy jakiejś niewiarygodnie skomplikowanej układance. Niech się małpolud zabawi. Czasem wie, co robi. Bogowie, bądźcie łaskawi. Niech to będzie jedna z takich sytuacji. Delikatnie odwracam zwłoki, ale nigdzie nie znajduję śmiertelnej rany. Ziemia pod spodem – zdeptana przez kruki i pokryta setkami ich śladów – niczego mi nie powie. Palce faerie są podkurczone jak szpony i twarde jak kamień, mimo że z reszty ciała stężenie pośmiertne dawno już ustąpiło. Zmieszana z krwią ciecz spływa z wyjedzonych ust, wsiąka w ziemię, zasycha skorupą na policzku. Dziwnie wygląda, jak zlepek drobnych banieczek. Jak wyschnięte mydliny. Czuję piasek na języku i lodowaty ziąb w żołądku. Pochylam się jeszcze bardziej i z bliska oglądam zaschnięty ślad, przeklinając pogłębiający się mrok. Wstrzymuję oddech. O boże... Kurwa, kurwa, kurwa mać. Mój boże. Obym się mylił. To mogło być cokolwiek. Cokolwiek. Może dzieciak najadł się surowych liści rithu. Może żuł korę mydłodrzewia, żeby poczuć dreszczyk emocji, i dostał udaru. Sam w to jednak nie wierzę. Niektóre dziecięce lęki są zbyt silnie zakorzenione w naszych snach, żeby można je było z czymś pomylić. Zaschnięta piana na twarzy, zakrzywione palce, ziemia pod paznokciami, zdrapana w przedśmiertnych konwulsjach. Gdyby zwłoki były świeższe, miałbym pewność: język byłby czarny, suchy i spękany jak kałuża po letniej suszy, a gardło napuchłoby do tego stopnia, że nie dałoby się obrócić głowy. Kolejny krok. I jeszcze jeden. Ledwie je słyszę, pochłonięty wizją, w której roztrzaskuję czaszkę dziecka, wycinam fragment tkanki z hipokampu i podsuwam go pod prowizoryczny magijny mikroskop, szukając ciałek Negriego... Ukradkowe kroki przechodzą nagle w pospieszny tupot. Tym razem słyszę w Spójni krzyk brata: DELIANN! Rzucam się w prawo, krawędzią prawej dłoni i przedramieniem uderzam o ziemię, robię przewrót przez bark i staję na ugiętych nogach. Napastnik mija mnie w pędzie. Łuk w lewej ręce nadal trzymam równolegle do powierzchni gruntu. Przyciągam strzałę do piersi i wypuszczam ją na oślep. Celuję instynktownie. Srebrny grot przeszywa pierś młodego, silnego faerie. Mężczyzna zgina się wpół, szczerzy zęby i jak raniona puma drapie paznokciami drzewce strzały, które pęka; drzazga rozcina mu rękę do krwi. – Morderca... – charczy. – Morderca! Wyciąga ręce i skacze mi do gardła. Upuszczam łuk i robię unik pod ramieniem napastnika. Sięgam po rapier, który, wysuwając się z pochwy na moim lewym biodrze, dźwięczy jak srebrny dzwoneczek. Kiedy faerie zawraca, szykując się do następnego natarcia, robię wypad i przebijam mu udo tuż nad
kolanem. Obracam klingę w ranie. Ostrze przecina ścięgno. Noga gwałtownie wiotczeje i mój przeciwnika upada na bok. Wije się po ziemi, warczy niezrozumiale i spazmatycznie drapie ziemię paznokciami, cal po calu czołgając się w moją stronę. Może nie być sam, ostrzega mnie Rroni. Wchodzę. NIE! Odpowiedzią na mój niosący się po Spójni wrzask jest zaskoczenie i ból czworga mych towarzyszy. NIE RUSZAJCIE SIĘ STAMTĄD! Nie krzycz na nas, małpoludzie, krzyk nie uczyni cię nieśmiertelnym. A ktoś powinien pilnować twojego tyłka. Jak mam mu to wytłumaczyć? Rroni, klnę się na honor naszego Domu: nie zbliżaj się. Wejście do wioski to dla was pewna śmierć. Uwierz mi. Czy to ma coś wspólnego z ludźmi, braciszku? Z twoją ludzką krwią? Tak, o to właśnie chodzi... Zmuszam się do wyartykułowania tych słów. Spójnia utrudnia dzielenie się nieprawdą, uniemożliwia kłamstwa. Oślepiający pomarańczowy rozbłysk żalu, kiedy uświadamiają sobie, że ich okłamywałem, przeszywa mi serce jak igła. Proszę, Rroni. Proszę cię. Nie zbliżaj się. Jestem Najstarszy, Deliannie. Od początku to ja powinienem był ryzykować. Ten ton zwiastuje kłopoty. Rroni zwraca się do mnie po imieniu tylko w chwilach najwyższego wzburzenia, kiedy nie pamięta nawet o tym, żeby mnie obrazić; od lat też nie powoływał się na swoje starszeństwo. Jeżeli zaraz nie wyjdziesz, osobiście cię stamtąd wyciągnę. Nie rób tego. Posłuchaj mnie i po prostu tego nie rób. Wymiana zdań trwa dosłownie sekundę. Przykucam na drodze rannego faerie i macką Powłoki dotykam jego aury – karmazynowej, przeszywanej trzaskającymi iskrami fioletu i otulającej jego ciało niczym zimny płomień. Ostrożnie dostrajam Powłokę do tej krwistej osłony i zygzaków fioletu. Przestaję odbierać wrażenia ze Spójni. Jestem naprawdę sam – pierwszy raz, odkąd nasza piątka wyruszyła z Mithondionu. Kiedy nasze Powłoki współbrzmią harmonijnie, otwieram się na jedwabisty wir Przepływu i czerpiąc energię z otaczającego nas lasu, łagodnie przejmuję kontrolę nad mięśniami faerie. Przestaje drżeć. Stawia opór, walczy, ale w taki sposób jak walczą zwierzęta albo ludzie: przeciwstawia mojej woli swoją. Nie chce uwierzyć, że członki nie będą go słuchać. Gniew dodaje mu sił. Nie jestem mistrzem takich umysłowych zapasów (każdy z moich braci z łatwością by mnie pokonał), ale we władaniu surową mocą nie mam sobie równych. Bracia kpią czasem ze
mnie, że jestem subtelny jak lawina błotna – ale też równie trudno mnie powstrzymać. Manipuluję nim jak marionetką, wykorzystuję siłę jego mięśni, żeby odwrócić go na wznak i podnieść głowę. Chcę obejrzeć jego twarz. Oczy ma zapuchnięte, okolone sinoczarnymi obwódkami i oblepione zaschniętą żółtą mazią, klejącą mu się do rzęs i zastygającą na policzkach. Różowa piana, którą toczy z ust, jest upstrzona czerwonymi zaciekami ze spierzchniętych, poczerniałych warg. Czarny, spękany język ocieka gęstą, śluzowatą krwią. Szyja napuchła do tego stopnia, że skóra wydaje się napięta jak skórka na melonie. Zimna kula strachu, która rosła mi w żołądku, gdy oglądałem martwe dziecko, zamienia się nagle w lity blok lodu. To powinno być niemożliwe. Mam ochotę mruknąć półgłosem: Niech to szlag! ale coś ściska mnie w piersi i nie mogę nawet szeptać. T’ffar znika na zachodzie, jego różana poświata gaśnie w blasku wschodzącego nad górami T’llana. Prostuję się i staję nad faerie leżącym bezradnie u moich stóp. Jego krew czernieje. Zamierzam się wąskim rapierem, śledząc migotliwy jak woda odblask księżycowej poświaty na ostrzu. Wyobrażam sobie, jak klinga wchodzi powoli w brzuch faerie, jak rozdziera skórę i mięśnie, jak czubkiem szuka serca, żeby rozorać je i zgasić światło w jego oczach. Nie mam dla niego innego lekarstwa. Nie urodziłem się jako książę Pierwszego Ludu. Mogłem odmówić zaszczytu i odpowiedzialności. Zdawałem sobie sprawę – już wtedy, w dniu, gdy T’farrell Kruczowłosy wypowiedział formułę adopcyjną, biorąc na świadków cały Dom Mithondion – że w przyszłości mogę mieć do spełnienia taki właśnie obowiązek jak w tej chwili. Sam dokonałem wyboru. Nie mogę go cofnąć. Opieram czubek rapiera o pierś bezbronnego faerie i czuję, jak przez to połączenie przepływa prąd – głębszy i bardziej intymny niż połączenie naszych dostrojonych Powłok. Faerie patrzy mi w oczy, a ja robię na niego przebitkę. Staję się rannym faerie. Leżę na stygnącej ziemi, unieruchomiony, uwięziony w ciele, które nie chce mnie słuchać. Czuję, jak pęknięte żebro chrobocze o drzewce strzały wbitej w moje płuco, a gorąca kałuża krwi rozlewa się coraz szerzej pod przebitym udem – ale jedno i drugie jest niczym w porównaniu z bólem rozdzierającym mi szyję. Ktoś wziął płonącą głownię z ogniska i wsadził ją do mych ust, a teraz wbija mi ją do gardła w nierównym rytmie uderzeń serca. Dręczy mnie potworne pragnienie, dzika żądza posmakowania choć odrobiny wilgoci, przy której nawet wypełniające mi gardło tłuczone szkło wydaje się jakoś mniej dokuczliwe. Od czterech dni noc w noc śnią mi się zimne leśne źródła – ich woda schłodziłaby obolałe gardło i ugasiła żar gorączki. Moja twarz płonie, jakby
piekła się pomału na trawiącym mnie ogniu; wargi mam jak zwęglone, język – w piecu ust – spalony na czarno. Tylko woda może mi przynieść ulgę. Jednak nawet poranna rosa, którą zlizuję z wiszących mchów porastających okoliczne drzewa, parzy mnie w gardle niczym wrzący kwas. Od dwóch dni nie jestem w stanie nic przełknąć. Przebitka trwa ułamek sekundy, ale to wystarcza, żebym był cały roztrzęsiony, a na czoło wystąpił mi tłusty pot. Mogło być gorzej – mogłem jeszcze bardziej się w nim zagłębić, doświadczyć nadwrażliwości, przy której najcichszy szept jest jak igła przebijająca bębenki uszne, a byle świeca oślepia jak nóż wbity w oko; poznać niekończący się świąd, nienasycony głód, konwulsyjne wymioty i narastającą morderczą paranoję, która zmienia żonę, dzieci, nawet rodziców w śliniące się potwory, żerujące na naszym mózgu... Znam te objawy doskonale. Majaczą jak cienie w mojej głowie, na obrzeżach świadomości, i – zawsze czujne – czyhają na chwilę, w której będą mogły dorównać moim doświadczeniom. Dzisiaj jestem wdzięczny za dar przebitek, ponieważ ułatwia mi zadanie. To będzie akt czystego miłosierdzia. Unieruchamiam faerie i napieram na rapier. Ostrze wbija mu się w brzuch, lekko trze o stawiające opór i zaciskające się wokół niego konwulsyjnie mięśnie. Pcham w górę, do serca, przebijam je na wylot. Czubek klingi zatrzymuje się ze zgrzytem na kręgosłupie. Umiera jeszcze przez minutę, może dwie. Serce bije spazmatycznie, krew wypełnia jamę brzuszną, a on żyje i nie traci przytomności. Wpatruje się we mnie wygłodniałym wzrokiem szaleńca, gdy jego ciało wyłącza się kawałek po kawałku: krew najpierw przestaje dopływać do kończyn, potem do brzucha i piersi, żeby jak najdłużej podtrzymać tlącą się iskierkę świadomości. Na moich oczach ta iskierka słabnie, a potem gaśnie. Wycieram ostrze z krwi, ale zamiast schować rapier do pochwy, wbijam go w zgrubienie wystającego nad ziemię korzenia drzewa, gdzie kołysze się powoli w świetle księżyca. Wyrywam złamaną strzałę z ciała trupa i wbijam ją obok rapiera. Powoli rozwiązuję pleciony pas podtrzymujący pochwę i kołczan, zdejmuję go i wieszam na rękojeści rapiera. Dalej idą koszula, spodnie, pończochy, wysokie buty. Wszystko składam na stertę na sękatych korzeniach, obok rapiera i złamanej strzały. Podnoszę leżący na ziemi łuk i uroczyście dokładam go do stosu. – Co ty wyrabiasz?! – Głos Rroniego brzmi jak zardzewiały. Nie ma w nim ani śladu znajomej szyderczej nuty. – Deliann, ubieraj się! Zwariowałeś?! Stoi za moimi plecami. Odwracam się i patrzę mu w oczy. Mój brat. Mój najlepszy przyjaciel. Kiedy staje nad martwym dzieckiem, zgroza i obrzydzenie wykrzywiają jego delikatne rysy. Pauza między dwoma uderzeniami serca trwa nieznośnie długo, gdy patrzę na niego bez słowa. Nie mogę się poruszyć, odetchnąć, zamrugać. Bez reszty pochłania mnie bolesny żal,
że mój brat nie urodził się tchórzem. Tchórz nie wszedłby do wioski. Tchórz nie wyruszyłby z Mithondionu z niebezpieczną i bezsensowną misją, w towarzystwie na wpół obłąkanego, skalanego ludzką krwią brata. Tchórz by przeżył. Zapadam się w sobie, kurczę się ledwo dostrzegalnie, jakby cały świat się zmniejszał, a ja wraz z nim. – Co ty zrobiłeś, Deliann? Odpowiadaj! Czym oni ci zawinili? Nie potrafię tego ogarnąć, jeszcze nie teraz. Może później. A może nigdy. Rroni najprawdopodobniej już jest martwy. Podchodzi bliżej, wysuwając badawczą mackę Powłoki, której kolor zmienia się płynnie, gdy dostraja się i szuka myślochwytu. W tej samej chwili, gdy jego Powłoka wypada z oktawy Spójni, porywam rapier w dłoń i rzucam się na brata. Moje dziedzictwo śmiertelnika daje mi jedną przewagę: żaden pierwotny nie dorównuje mi siłą fizyczną. Rroni, trafiony rękojeścią w skroń, pada jak rażony gromem. Staję nad nim. Ściska mnie w piersi, nie mogę zaczerpnąć tchu. Znów wbijam rapier w korzeń, klękam przy Rronim i pospiesznie go rozbieram. Dorzucam jego ubranie do swojego, obok dostawiam buty. Nagi, bosy i nieuzbrojony obchodzę wioskę dookoła, czerpiąc energię Przepływu i przelewając ją w ognistą wizję, wyrazistą jak sen. Gdziekolwiek stąpnę, ziemia bucha ogniem. Nasi przyjaciele czują dym i wszczynają alarm: najpierw w Spójni, potem, kiedy nie reagujemy, ostrzegają nas głosem. Muskam przelotnie Spójnię: Cierpliwości. W okalającym mnie pierścieniu ognia tańczy wizja śmierci całego mojego ludu. Przysięgam... T’nallarannie, Żywa Myśli, słyszysz mnie? Przysięgam, że nie będę sprawcą tej śmierci. Z bezgłośnym okrzykiem mocy przyciągam ku nam oczyszczające płomienie. Z hukiem przetaczają się po nas, ich odblask pada na leśny grunt jak plama słońca, grzyb dymu wznosi się pod niebo i sięga księżyca. Okalające nas zgliszcza w ciemności przywodzą na myśl setki wpatrzonych w nas ślepi. Stoję w samym środku ognistego kręgu, trzymając brata na rękach. Obaj dławimy się gryzącym dymem. Platynowe włosy Rroniego zmieniły się w przypaloną, cuchnącą masę, ciało pokryło się drobniutkim szarym popiołem – resztkami zwęglonego naskórka. Ja pewnie wyglądam jeszcze gorzej. – Teraz potrzebne mi jest tylko dobre kłamstwo na użytek pozostałych – mruczę półgłosem równie bezbarwnym jak popioły mojego serca. – Jeszcze wszystko może się ułożyć.
9
Uderzenie skórzanej pałki Tchako przerwało połączenie. Biały ogień oślepił Delianna. – Coś ty jej zrobił?! – zawyła suka ogrillo, biorąc zamach do następnego ciosu. – Ty morderco! Zatłukę cię na śmierć! Co jej zrobiłeś?! Kierendal leżała na podłodze, blada jak pomalowana popiołem. Pałka przecięła z sykiem powietrze i znów trafiła go w głowę. Krew bryznęła na pokrytą brunatnymi zaciekami ścianę. Zapadła ciemność. Próbował wolną ręką osłonić głowę i szyję, ale nie chciała go słuchać; nie mógł nawet ruszyć głową. – Jeżeli coś jej się stało, skurwysynu... – Tchako... – odezwała się leżąca na podłodze Kierendal. Jej głos, choć słaby i roztrzęsiony, ocalił Deliannowi życie. – Zostaw. Nie bij go. Pomóż mi wstać. Grubo ciosana twarz ogrilla wykrzywiła się w karykaturze zaskoczenia, ale suka posłusznie opuściła pałkę, podeszła do Kierendal i podała jej łuskowatą rękę. Kierendal wstała, wsparła się na niej ciężko i przetarła oczy. – Idź po klucze – poleciła. – Rozkuj go. – Kier, na pewno się źle... – Idź już! Tchako, nie mogąc znieść jej niezadowolenia, wyszła, posławszy ostatnie mordercze spojrzenie Deliannowi. Drzwi zamknęły się za nią. Pozbawiona oparcia Kierendal zachwiała się na nogach. Dotknęła dłonią czoła, jakby sprawdzała, czy nie ma gorączki, i osunęła się na kolana przy Deliannie, nie bacząc na to, że brudzi sobie suknię. Położyła mu ręce na kolanach w odwiecznym geście hołdu. – Nie mogę w to uwierzyć... Deliann... – W porządku, Kier. Wiem, że to potrafi obezwładnić. Miałem dwa tygodnie, żeby się z tym oswoić, ale dalej chce mi się krzyczeć i krzyczeć, bez końca. Spuściła głowę, odsłaniając długą, smukłą szyję. – Jestem twoja, książę. Czego ode mnie żądasz? Deliann wziął głęboki wdech i pozwolił sobie na odrobinę optymizmu. Może jeszcze uda im się we dwoje kogoś uratować. – Na początek... – odparł z namysłem. – Na początek musimy złapać jakiegoś Aktira.
Każdy miał do odegrania swoją rolę. Niewydarzony rycerz bronił bogini na pół etatu, bogini służyła krainie, akolici boga pyłu i popiołów karmili swojego wiecznie głodnego pana. Mroczny anioł wszczął wojnę. Podjął wyzwanie niewydarzonego rycerza; wykorzystał boginię na pół etatu, żeby spełniła jego wolę; nazwał boga pyłu i popiołów swoim wrogiem. Tego dnia mroczny anioł zerwał kajdany i wyruszył na wojnę.
PIĘĆ 1 Hari siedział nieruchomo w swoim niewygodnym fotelu. Zapomniał o bólu w plecach i słuchał z takim skupieniem, że prawie zapomniał oddychać. Wnętrzności zacisnęły mu się w supeł. Znał ten głos. Nie rozpoznał tego cudacznego faerie, ale – jak na Aktora przystało – miał ucho do głosów. A ten poruszył stare wspomnienia, zagrzebane pod brzmieniem upływających lat. Usiadł wygodniej, zamknął oczy, wyrzucił spod powiek obcą twarz i skoncentrował się na znajomych dźwiękach. – ...Ale jest coś, czego nie wiecie. Przynajmniej taką mam nadzieję. Na wszystko, co dla mnie święte, mam nadzieję, że nawet potwory ze Studia nie są do tego stopnia zdeprawowane, żeby celowo zarazić nas HRVP... HRVP? W Nadświecie? Hari gwałtownie otworzył oczy i wyprostował się w fotelu. Wlepił wzrok w ekran. Chyba zupełnie przestał oddychać. – Nie zapominajcie, że w przeszłości wirus HRVP znalazł się o cal od unicestwienia całej naszej cywilizacji, mimo szczepionek, kwarantann i najnowocześniejszej techniki medycznej. Pamiętajcie i o tym, że tutaj, w Nadświecie, główną metodą leczenia jest nakładanie rąk. Musicie się przeciwstawić Ślepemu Bogu. Chciwość najgorszych spośród was nie może zatriumfować nad sumieniem najlepszych. Walczcie. Jesteście naszą jedyną nadzieją. Jesteśmy zdani na waszą łaskę. Ratujcie nas. Hari zapomniał o głosie, gdy w jego głowie rozhulało się tornado zagłuszające wszystkie myśli – poza jedną, uporczywą, choć cichą jak szept. HRVP. To jakaś pomyłka. Przypadek. Przesłyszał się, na pewno. W świecie pozbawionym rozwiniętej techniki wirus HRVP byłby bronią doskonałą: mógłby unicestwić wszystkie ciepłokrwiste organizmy na całej planecie. Z wyjątkiem nas, ludzi. Na Ziemi, dzięki zastosowaniu szczepionki i objęciu wybranych obszarów kwarantanną, HRVP została wytępiona przed ponad pięćdziesięcioma laty. Ostatnia epidemia zaczęła się w
Indonezji, po tym jak z laboratorium immunologicznego wydostał się szczep wirusa używany do badań. Wiadomość wyciekła do lokalnej prasy, wybuchły zamieszki. Laboratorium zostało zrównane z ziemią – ale nie dość skutecznie. Na całym świecie zginęły ponad dwa miliony ludzi: około pięciuset tysięcy zmarło bezpośrednio od wirusa, a półtora miliona padło ofiarą wcześniej zarażonych. Zgodnie z szacunkami statystyków, które sprawdziły się w przypadku tej i innych dużych epidemii HRVP, przeciętny chory zabijał dwie i osiem dziesiątych człowieka, zanim sam umarł lub został zabity. Kongres Uprzywilejowanych w Genewie zareagował wyjątkowo szybko. Niespełna dwanaście godzin po potwierdzeniu wybuchu epidemii wyspa została wyjałowiona zrzutem bomb neutronowych pozostawiających minimalny opad radioaktywny. Przy tej okazji zginęło sto dwadzieścia siedem tysięcy jej mieszkańców, których podciągnięto pod ogólne statystyki epidemii. Zginęli na próżno. Działo się to jeszcze przed uruchomieniem światowej sieci automatycznych pasów ruchu i nie było możliwości objęcia skuteczną kwarantanną żadnego większego obszaru, nawet wyspy. Na pierwszą wieść o epidemii ludzie zapakowali się do swoich pojazdów i rozproszyli na cztery strony świata. W kilka godzin choroba dotarła na wszystkie kontynenty. I właśnie dlatego szczepienia pozostawały obowiązkowe po dziś dzień. Hari – podobnie jak wielu jego rówieśników – dorastał w cieniu koszmarów sennych, w których neutronowy grzyb ognisty rozkwitał mu nad głową, ale i tak było to mniej przerażające od samej choroby. Łysy elf o dziwnie znajomym głosie powiedział, że wirus HRVP był o cal od zniszczenia cywilizacji. Mój ojciec by się z nim nie zgodził, pomyślał Hari z przekąsem. Duncan upierałby się, że ten „cal” był tylko urojeniem. Wszystko, co cenił sobie w historii myśli ludzkiej – od demokracji z powszechnym prawem głosu po „prawa jednostki”, przy których tak często obstawał – w Latach Zarazy trafiło prosto do rzeźni i dostało młotem między oczy. Rządy krajowe i lokalne, jedyni gwaranci tych praw, były całkowicie bezradne. Nieliczne państwa przyjęły światłą i racjonalną politykę walki z HRVP, ale mogły ją realizować wyłącznie w obrębie swoich granic, przez co pierwsza lepsza niekorzystna zmiana kierunku wiatru obracała ich wysiłki wniwecz. Armie stały się niebezpiecznym i nieśmiesznym żartem – hierarchia dowodzenia okazuje się zdradliwą strukturą, kiedy jedno zaniedbanie protokołu epidemiologicznego zmienia kompetentnego dowódcę w paranoika o morderczych skłonnościach. Dwadzieścia lat po wybuchu epidemii idea suwerennego państwa stała się fikcją. Ale rząd przetrwał. Od stuleci – od czasów kupców holenderskich i Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej – międzynarodowe molochy prowadziły interesy na całym świecie, w
przeciwieństwie do rządów lokalnych, które popadały w niebezpieczny prowincjonalizm. Nawet przed Latami Zarazy korporacje i zaibatsu często utrzymywały prywatne armie, żeby chronić swoje interesy i pracowników wszędzie tam, gdzie miejscowe władze nie chciały lub nie mogły się tym zająć. A pracownicy często przedkładali lojalność wobec pracodawcy nad patriotyczną miłość do kraju, w którym przez przypadek przyszło im żyć. To firmy opłacały edukację i zapewniały dach nad głową, żłobki, przedszkola, opiekę zdrowotną, stały dochód, oraz – gdy w Latach Zarazy państwa padały jedno po drugim – opiekę policji i wojska. Nie miały zresztą innego wyjścia: korporacje niespełniające tych podstawowych funkcji szybko stawały się nieatrakcyjne dla wysoko kwalifikowanych pracowników, niezbędnych dla utrzymania się w pozbawionej wszelkich reguł darwinowskiej dżungli międzynarodowego biznesu. Kiedy państwa upadały, korporacje były już gotowe przejąć ich rolę. Działały bez skrupułów, z bezwzględnością, jakiej wymagał przedłużający się kryzys, w sposób, na jaki zwyczajne państwo nie mogłoby sobie pozwolić. W państwie rząd sprawuje władzę za zgodą rządzonych, w korporacji – za zgodą udziałowców. Zanim opracowano skuteczną i nadającą się do masowej produkcji szczepionkę na HRVP, trzy filary współczesnego społeczeństwa – system kastowy, prawo o technologii i Policja Społeczna – zadomowiły się w nim na dobre. System kastowy (ściśle przestrzegany kodeks społeczny zakazujący kontaktów osobistych wykraczających poza granice kast) gwarantował, że ewentualna epidemia HRVP będzie się rozprzestrzeniać w poprzek społeczeństwa, nie zagrażając najważniejszym jednostkom – prezesom firm, menedżerom inwestycji i udziałowcom większościowym, z których z czasem wykształcili się Biznesmeni, Inwestorzy i Uprzywilejowani. HRVP uważano powszechnie za niedopracowaną broń biologiczną, która wyciekła z prywatnego laboratorium. Prawo o technologii – zbiór luźno powiązanych traktatów międzykorporacyjnych – miało położyć tamę tego rodzaju niebezpiecznym badaniom w przyszłości. Policja Społeczna nadzorowała przestrzeganie praw kastowych. Ich naruszenie uważano za oczywisty dowód zakażenia wirusem. Najniższą możliwą karą była izolacja i kwarantanna, ale najczęściej dokonywano po prostu pospiesznej egzekucji chorego. Z biegiem czasu kary za złamanie praw kastowych złagodzono, za to mandat Policji Społecznej został rozszerzony na ochronę najogólniej rozumianego porządku społecznego – od nadzorowania przestrzegania prawa o technologii do kontrolowania umów między korporacjami. Tropieniem przestępstw o niższym priorytecie, takich jak napady, rabunki i morderstwa, zajmował się słabo opłacany, cierpiący na braki kadrowe i wiecznie przeciążony Wydział Kryminalny. Hari nie był aż tak naiwny, żeby tęsknić za czasami sprzed epidemii. Dzięki edukacji, jaką odebrał pod okiem Duncana, lepiej niż inni zdawał sobie sprawę, że to, co na pierwszy rzut oka wydawało się gwałtowną transformacją, jaka dokonała się w Latach Zarazy, w
rzeczywistości było kodyfikacją i utrwaleniem tendencji, istniejących i rozwijających się od wieków. W Nadświecie będzie inaczej. Elf nie bez powodu przypominał, że główną metodą leczenia jest tam nakładanie rąk. Stuletnie trendy będą bez znaczenia, bo nie przetrwa nikt, kto mógłby zadbać o ich ciągłość. Jeżeli HRVP jest zaraźliwa dla pierwotnych, prawdopodobnie zakazi także skalników, drzewinki, ogrille... Biorąc pod uwagę zdolność wirusa do mutacji i adaptacji do nowych żywicieli, mieszkańcom Nadświata groziła masowa zagłada, przypominająca wyginięcie dinozaurów na Ziemi. Niewykluczone, że za dwadzieścia lat nie będzie w Nadświecie żadnej ciepłokrwistej istoty. Echo zagłady poniesie się w głąb ekosystemów i doprowadzi do śmierci gadów, owadów, roślin... Ta wizja zdusiła mu oddech w piersi, jakby ktoś przywalił go toną kamieni. Znikną odziani w błyszczące w słońcu zbroje lansjerzy na stąpających ciężko rumakach, czarodzieje, jowialni karczmarze, stajenni z lukami w uzębieniu, pierwotni, skalnicy, drzewinki, gryfy, trolle, koryjscy szamani wzniecający trąby powietrzne na Pustyni Grippen, plemiona ogrillów przemierzające obrzeża Pustkowia Boedecken, gangi z Kolonii, ucichnie wieczorny lament seniiane wzywających wiernych do modlitwy w Siedmiu Studniach. Wraz z nimi przestaną istnieć niezliczone zwierzęta, które na Ziemi zostały wytępione, ale przetrwały w trudno dostępnych rejonach Nadświata: wydry figlujące w krystalicznych strumieniach, wilki polujące na wyżynach na jelenie, wieloryby śpiewające do siebie z przeciwnych stron globu, kondory szybujące na górskich prądach powietrznych, parskające pumy podkradające się do swoich ofiar... To niemożliwe. Chciało mu się wyć. Nagle zrozumiał Tan’elKotha jak nigdy przedtem. Dusił się. Dławił. Ziemia zapychała mu gardło, odcinając dopływ powietrza. Tylko w Nadświecie był szczęśliwy. Nadświat to wolność. Nadświat to życie. Nadświat to dom. To na pewno jakaś straszna pomyłka. Wicekról Garrette był okrutnikiem, skurwielem o kamiennym sercu, ale nie był potworem... Hari przypomniał sobie opowieść, którą Duncan wygrzebał w jakiejś dwustuletniej książce w tekturowej oprawie – historię europejskich kolonizatorów, celowo zarażających amerykańskich tubylców śmiertelną chorobą, ospą. Potwory ze Studia, powiedział elf. Jestem jednym z nich. – Dranie – wycedził przez zęby. – Skurwysyny... – Panie Administratorze...? Nie dosłyszałem...
Pochylił się do mikrofonu obok wyświetlacza. – Jesteście pewni, że to nie Aktor? Aktorzy, jeśli chcieli, mogli już mówić w Nadświecie po angielsku. Mogli się nawet przyznawać do tego, że są Aktorami. W obliczu wymierzonej przeciwko nim krucjaty, którą Toa-Sytell zainicjował po zakończeniu Z miłości do Pallas Ril, warunkowanie, dawniej chroniące ich tożsamość, stało się narzędziem ich zagłady. Toa-Sytell odkrył, że Aktirich można rozpoznać po tym, czego nie są w stanie powiedzieć. Studio odpowiedziało stopniową likwidacją warunkowania i w tej chwili w Nadświecie nie było ani jednego uwarunkowanego Aktora. A że ten akurat był elfem... Bardzo, bardzo rzadko udawało się komuś dobrze zagrać elfa, ale Hari wiedział, że obecnie przebywa w Nadświecie pięciu, może sześciu takich Aktorów, zatrudnionych w innych Studiach. – Prawie... prawie pewni, panie Administratorze – odparł z wahaniem jeden z techników. – Włączyliśmy autoskanowanie nadajników, ale w tej okolicy, gdzie znajduje się Rossi, mamy tylko sygnał Rossiego. Hari pokiwał głową. Elf wykonał posunięcie genialne, chociaż zarazem żałosne. W jakiś sposób domyślił się, że Aktorzy są w Nadświecie uszami i oczami najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na Ziemi. W obliczu kryzysu, któremu nikt z jego ziomków nie mógł skutecznie przeciwdziałać, postanowił się odwołać do wrażliwości ziemskich romantyków. Kilka tysięcy (nawet kilkuset) Uprzywilejowanych oglądających transmisję mogło wywrzeć nacisk na Studio, może nawet na sam Kongres, żeby podjąć akcję humanitarną, rozpocząć dystrybucję szczepionki, ocalić chociaż część z miliardów zagrożonych istnień. I to było genialne. Żałosne było zaś to, że wybrał niewłaściwego Aktora. Rossi nie miał publiczności. Nie oglądała go żadna ważna osobistość. Dosłownie żadna. No nie, przyznał w duchu Hari. Niezupełnie. Miał jednego widza. I nagle uświadomił sobie, że zna tego łysego, chorowitego elfa o dziwnie znajomym głosie. Jak elfy uczą się angielskiego? Odpowiedź mogła być tylko jedna: wcale. Nie jest więc elfem, ale nie jest także Aktorem. Z otchłani pamięci wypłynęło motto jakieś starej historii, którą Duncan dał mu do przeczytania w dzieciństwie: „Kiedy odrzucisz to, co niemożliwe, cokolwiek zostanie – choćby wydało się nieprawdopodobne – jest prawdą”. – Na boga... – wyszeptał. Spojrzał na ekran, na oglądane z punktu widzenia Rossiego złote oczy, których nie widział od prawie trzydziestu lat. Przypomniał sobie... białą plastikową maskę, osłaniającą twarz po operacjach uelfiających... talent do intuicyjnego znajdowania najlepszych rozwiązań... zimną krew... odwagę...
I zaciągnięty przed laty dług wdzięczności. – Kris... Oczami Franka Rossiego oglądał Krisa Hansena, który – nie wiedząc, z kim rozmawia – prosił go o pomoc. Coś trzasnęło mu w piersi, pękło i uwolniło nienazwaną powódź, a ta jak płynny ogień runęła mu do kończyn i głowy. Chcesz mojej pomocy, Kris? – Masz ją jak w banku – mruknął. – Panie Administratorze? Co się stało? Hari syknął przez zęby, zbierając myśli i układając w miarę spójny plan działania. – Nic nie róbcie – powiedział. – Schodzę. – A co z widownią? – Pieprzyć widownię, techniku. – Ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem, żeby podkreślić dzielącą ich różnicę szarż. – Dawajcie cały czas podgląd do mnie na biurko, dopóki nie każę wam przestać. – Zrozumiałem. – Iris, inicjuj połączenie – polecił Hari, modulując głos do tonu zrozumiałego przez system. – Okno w oknie. Wykonać. Na ekranie pojawiło się nowe okienko, nałożone na transmisję z PW Rossiego. Hari zaczął wprowadzać kod połączenia z Biznesmenem Westfieldem Turnerem, prezesem Studia, układając sobie wypowiedź w głowie. „Posłuchaj, Wes, to pilne. Musimy działać natychmiast. Mam pewien pomysł...”. Zawahał się, palce zawisły nad klawiaturą przed wbiciem ostatniej cyfry. Prezes nie słynął z determinacji. Całkiem możliwe, że zechce grać na zwłokę, może pchnie sprawę wyżej, do Rady Zarządców w Genewie, a wtedy minie kilka dni, zanim Hari otrzyma niezbędne uprawnienia. Czasem łatwiej o wybaczenie niż o pozwolenie. Skasował kod i wprowadził nowy. W rogu ekranu wyświetliło się następne okienko, przesłaniając zbliżenie larw rojących się w poczerniałych ustach. Z okienka uśmiechała się wiecznie młoda, zawodowo uśmiechnięta twarz Jeda Clearlake’a, producenta i głównej gwiazdy Przygód na żywo, czyli „Jedynego ogólnoświatowego źródła wiadomości ze Studia, czynnego dwadzieścia cztery godziny na dobę” – najlepszego programu informacyjnego w historii sieci. – Cześć! – powiedział nagrany Jed Clearlake. – Jestem Jed Clearlake. Tutaj możesz zostawić dla mnie wiadomość. Kiedy będziesz gotowy, naciśnij Return albo kliknij na przycisk nagrywania. Hari wcisnął guzik i powiedział: – Transmisja audio-wideo w czasie rzeczywistym. Kod dostępu: Tu Caine.
Okienko poczerniało i zaczął się po nim przewijać napis: WPROWADŹ PRÓBKĘ DO PORÓWNANIA Z WZORCEM. – Ten, który żyje z miecza, zginie od mojego noża – odparł Hari, zniżając głos. – Możesz to uznać za przepowiednię. POTWIERDZONE. Obraz, który wyświetlił się w mniejszym oknie, był ziarnisty i miał nędzną rozdzielczość filmu na palmpadzie, czyli 780, ale uśmiech Clearlake’a i tak wyglądał olśniewająco. – Słucham, Hari, o co chodzi? Mam spotkanie. – Mam dla ciebie coś gorącego. PW jednego z moich Aktorów w PZF. – Takie to gorące, że nie mogłeś się po prostu nagrać? Posłuchaj, dzień ma tylko dwadzieścia cztery godziny, ja tu siedzę z siedmiocyfrowym reklamodawcą... – Nie mogę tego tak po prostu wyrzucić do kosza na wiadomości. Załaduję ci na palmpad, bezpośrednio. Tylko tego nie skasuj. Jak zobaczysz, to zrozumiesz. – Hari, na boga, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Nie zapominasz się czasem? Kurwa twoja mać, gdyby nie ja, do dziś pracowałbyś z tym szmaciarzem Underwoodem jako ankhański korespondent! Jakoś nie słyszę „Niech pana bóg błogosławi, Administratorze Michaelson, to panu zawdzięczam moją karierę”! Posłuchaj, padalcu: chcesz jeszcze kiedyś dostać jakiś cynk z mojego Studia czy nie? Clearlake zrobił taką minę, jakby nagle strasznie rozbolała go głowa. – Długie to jest? – Pięć minut maks. Nie pożałujesz. – Obyś miał rację. Hari ściągnął materiał z pamięci odtwarzacza na biurku, wybrał BIEŻĄCY oraz NADAWCA: CAVEA i przeciągnął ikonę do okienka Clearlake’a. Na ekranie pojawił się wypełniający się powoli pasek postępu. System zaczął przesyłać plik. Pasek wypełnił się w siedmiu procentach, gdy transmisja została przerwana. Hari zmarszczył brwi. – Co jest, kurna... – Hari? Co to za gówno? Jakiś śmieszny łysy elf trajkocze jak małpa. To ma być twój wystrzałowy materiał? – Zaczekaj chwilę. Jeszcze raz włączył opcję NADAWCA: CAVEA. Na ekranie wyświetliło się okno dialogowe. WYBRANY PLIK ZAWIERA MATERIAŁ SKLASYFIKOWANY JAKO TAJNY SZCZEGÓLNEGO ZNACZENIA. PRZESYŁANIE MATERIAŁÓW ZASTRZEŻONYCH JEST TRAKTOWANE JAK PRZESTĘPSTWO SZPIEGOSTWA PRZEMYSŁOWEGO. ZA SZPIEGOSTWO PRZEMYSŁOWE GROZI KARA DO DZIESIĘCIU LAT WIĘZIENIA, GRZYWNA W WYSOKOŚCI DO DZIESIĘCIU MILIONÓW MAREK I/LUB
DEGRADACJA DO KASTY FIZOLI. WCIŚNIJ OK, ŻEBY POTWIERDZIĆ. Hari przesunął kursor i kliknął OK. Wyświetlił się następny pasek postępu: był podpisany USUWANIE PLIKÓW ZASTRZEŻONYCH i szybko się wypełniał. Zanim Hari zdążył zareagować i zapisać transmisję, ekran poczerniał. – Wiesz co, Jed... – mruknął przez zęby. – Odezwę się później. Rozłączył się i przez długą, długą chwilę siedział nieruchomo, myśląc intensywnie. Jakiś program monitorujący sieć musiał wykryć jego działania. Napisanie skryptu wychwytującego określone słowa lub frazy nie było niczym trudnym – ta technologia liczyła sobie blisko dwieście lat. Ten konkretny cerber reagował pewnie na łączne występowanie „HRVP” i „Nadświata”. A to z kolei oznaczało, że ktoś spodziewał się takiego połączenia. Domyślał się, kto to może być, i wiedział, że już tkwi w gównie po uszy. Połączył się z centralą ochrony. – Mówi Michaelson. Postawcie dwóch ludzi w pełnym rynsztunku bojowym przy drzwiach techkabiny w Cavei... Albo nie. Dwóch specjali. Tak, dwóch specjali w pełnym rynsztunku. Nikogo nie wpuszczać ani nie wypuszczać, dopóki tam nie przyjdę. – Przyjąłem. Wprowadził nowy kod połączenia i na ekranie wyłoniła się z mgły twarz Tan’elKotha. – Jestem zajęty – powiedziała. – Zostaw wiadomość. Wprowadził sekwencję obejścia poczty głosowej. – Odbierz, Tan’elKoth. Odbierz, do diabła! Mam tylko jedno pytanie! Obraz znowu się zamglił i Tan’elKoth spojrzał na niego spode łba. – Prowadzę seminarium – powiedział oschle. – Sam przydzieliłeś mi tę porę na zajęcia, Caine. Nie powinieneś mi przeszkadzać. – Tak, tak, jasne. Co wiesz o HRVP? Tan’elKoth jeszcze mocniej zmarszczył brwi i zniżył głos: – Nie jestem lekarzem... Ale dużo czytałem o historii waszej cywilizacji. Czemu pytasz? – Muszę się streszczać: mamy tu Aktora, który mógł mieć kontakt z patogenem. Jakie jest prawdopodobieństwo, że się zaraził? – Kontakt z patogenem? Jak to możliwe? Kiedy to się stało? Jaki szczep? – Gdybym chciał usłyszeć sto pięćdziesiąt bezsensownych pytań, na które nie znam odpowiedzi, skontaktowałbym się z lekarzem. – To prawda... No cóż, powiem tak: z tego, co wiem, istnieją szczepy HRVP, które potrafią bardzo długo zachować aktywność, a zatem wasz Aktor rzeczywiście mógł się zarazić. Z całą pewnością należy go odizolować i poddać procedurze antywirusowej przed dokonaniem transferu. – No jasne... Tylko że na to już jest za późno. – Jak to? – Tan’elKoth wytrzeszczył oczy. – Caine, co to znaczy za późno?!
– Nie mam czasu. Posłuchaj, jadę teraz do ciebie. Będzie mi potrzebna odrobina twojej magji. – Caine, mam zajęcia... – To je odwołaj. Ta sprawa jest ważniejsza, uwierz mi. Wszystko ci wyjaśnię, gdy przyjedziemy. – My? Caine... Hari rozłączył się i szybko wprowadził kolejny kod – osobisty numer Shanny. Malująca się na jej twarzy irytacja w innych okolicznościach z pewnością by go zabolała, ale w tej chwili miał większe problemy. – Cześć, Shanna. Gdzie jesteś? – W samochodzie – odparła tonem, jakby chciała powiedzieć: „Wiedziałbyś, gdybyś nie był takim durniem”. – Odwożę Faith na Fancon do Los Angeles, zapomniałeś? Sam kodowałeś nasze pozwolenie na podróż. – No tak, faktycznie... – przytaknął znużony. Faith uwielbiała konwenty i spotkania z wiernymi fanami rodziców, ale najbardziej cieszyła ją perspektywa dnia wolnego od zajęć w Admakademii. Niedobrze. – Jest z tobą? Faith przesunęła się na siedzeniu i znalazła w polu widzenia kamery. – Cześć, tato. – Posłała mu promienny uśmiech. – Cześć, skarbie. Posłuchaj, strasznie mi przykro, ale mamy tu małą zmianę planów... Faith z miejsca posmutniała. Rozczarowanie malujące się w jej błękitnych jak niebo oczach cięło powoli i bezlitośnie jak nóż. – Ale, tato, jedziemy na Fancon... – Jaką zmianę planów? – wtrąciła Shanna. – O czym ty mówisz? – Zawróć. Jesteś mi potrzebna. – Czy to naprawdę nie może poczekać? O drugiej mam dyskusję panelową... – Nie, to nie może poczekać. Chodzi o życie wielu ludzi. Jak szybko możesz tu być? Zmarszczyła brwi. – Jest aż tak źle? – Nawet sobie nie wyobrażasz. Zerknęła poza kadr, sprawdzając położenie pojazdu na mapie GPS. – Piętnaście minut – powiedziała. – Ale Fancon... – Dolna warga Faith zadrżała zapowiedzią płaczu. – Dobrze – przerwał jej Hari. – Tylko... – Przetarł twarz dłońmi. Strach ściskał mu gardło i przyprawiał o mdłości. – Nie przywoź Faith. Zostaw ją w domu i weź ubranie i sprzęt Pallas, dobrze? Nie pozwolił, żeby iskierka ekscytacji w oczach Shanny sprawiła mu przykrość. – Więc to taki problem mamy... – wycedziła, starając się nie okazywać podniecenia. Faith też nagle się rozpromieniła.
– Mama wraca do rzeki? – Tak, córeczko – odparł Hari. – Super! – Mała była przeszczęśliwa. – A ja myślałam, że musimy czekać jeszcze miesiąc, zanim znów będziemy razem. Miesiąc to okropnie dużo czasu! – To co, w porządku, że nie pojedziesz na Fancon? – spytał z wysiłkiem Hari. – Mhm. – Pokiwała głową. – Będę miała rzekę w głowie. A ty i mama nie będziecie się ciągle kłócić. Shanna skrzywiła się przepraszająco, ale Hari zbył ją machnięciem ręki. – Spotkamy się w Kuriozeum, u Tan’elKotha. Zmarszczeniem brwi dał jej do zrozumienia, żeby nie dopominała się o wyjaśnienia. Skinęła głową, a iskierkę wyczekiwania zabarwiła szczypta ostrożności. – Jadę. Potrzebuję dodatkowego kwadransa, żeby zahaczyć o dom. Załatw mi pozwolenie. – Się robi. Do zobaczenia. Hari rozłączył się, wszedł na stronę zarządzania ruchem w San Francisco i w parę sekund wprowadził nowy cel podróży dla Shanny. Jako Przewodniczący Studia miał prawo ingerować w trasy podróży wszystkich pracowników. Zastanowił się chwilę i – całkiem przypadkowo, rzecz jasna – zresetował pamięć wyświetlacza. – Ojojoj... – mruknął, gdy jednym naciśnięciem klawisza wymazał zapis wszystkich połączeń. – Nie cierpię, kiedy mi się to zdarza. Wstał i przeciągnął się, pompując krew do odrętwiałych po długim lenistwie mięśni. No proszę, pomyślał. Ciekawostka... Plecy nic a nic mnie nie bolą.
2 Wychodząc, przystanął jeszcze przy biurku asystenta. – Gayle? Coś się spieprzyło z moim wyświetlaczem, boję się, że straciłem część danych. Mógłbyś rzucić okiem? Gayle Keller spojrzał na niego zdziwiony. Miał okrągłą twarz, blisko osadzone oczy i długi nos, który upodabniał go do krótkowzrocznego szczura. Dawniej był asystentem Arturo Kollberga; Hari zawsze miał go w głębokiej pogardzie, a sześć lat bliższej współpracy tylko pogłębiło to uczucie. Był pewien, że Keller dorabia do pensji, informując Policję Społeczną o wszystkich jego poczynaniach. Tajemnicą poliszynela było, że potajemnie składa regularne sprawozdania Radzie Zarządców. Wkrótce po mianowaniu na Przewodniczącego Hari wszczął procedurę usunięcia Kellera i nadzorował jej przebieg do czasu rozmowy z Westfieldem Turnerem, który osobiście, w prostych, żołnierskich słowach wyjaśnił mu, jak
trudno w dzisiejszych czasach o dobrego asystenta. Tymczasem w absolutnie obiektywnej opinii Hariego Keller był małym, zakłamanym lizusem. – Tak, Administratorze? – zapytał uprzejmym tonem. – Może wezwać technika? – Daj spokój, Gayle – odparł Hari z wymuszonym dobrodusznym uśmiechem. – Od dwudziestu lat pracujesz z tym systemem. Gdzie ja znajdę technika, który by się na nim znał lepiej od ciebie? Po prostu rzuć okiem, dobrze? Jeśli nie uda ci się tego naprawić, zadzwonisz do serwisu. Keller odsunął się od biurka, sapnął z irytacją i poszedł do gabinetu Hariego. Ledwie zniknął za drzwiami, Hari dorwał się do klawiatury przy jego wyświetlaczu. – Pokażę ci – powiedział. – Zrobiłem tak... – Nie ruszaj tego! – Keller niespodziewanie stanął w progu. – To znaczy, panie Administratorze, proszę tego nie ruszać... – Ojej... – stropił się Hari. – Chyba już wiem, czego nie powinienem był robić... – Może ja... – Nie, nie, nic się nie stało. Wystarczy... Jeszcze dwa klawisze i do pamięci została załadowana kopia zapasowa danych z poprzedniego dnia. Nowoczesne pamięci żelowe, zapisywane laserami, nie miały żadnych wad zabytkowych pamięci magnetycznych, które wyparły: były absolutnie stabilne i doskonale się czyściły. Każda inicjalizacja na nowo formatowała żelowe medium. Po zapisaniu laserem nowego zestawu danych, żadne oprogramowanie do odzyskiwania informacji nie było w stanie odtworzyć ewentualnych nagrań dokonanych przez Kellera. Keller posłał Hariemu podejrzliwe spojrzenie świńskich oczek. – Zrobił pan to specjalnie – wycedził. Hari wzruszył ramionami. – Wcale nie. Po prostu ten nowy program jakoś mi nie leży. – Nie wierzę. Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo. Nie wiem, co knujesz, Administratorze, ale moim obowiązkiem wobec Rady... – Wiem, to była moja wina, przepraszam – wtrącił pojednawczo Hari i podszedł bliżej. Spojrzał na Kellera z góry. – Zawaliłem. Jak będziesz pisał ten raport dla Rady, nie zapomnij podkreślić, że słaby ze mnie specjalista, bo na dobrą sprawę znam się tylko na jednej rzeczy: na zabijaniu ludzi gołymi rękami. Patrzył w oczy asystenta tak długo, aż poznał po nich, że groźba trafiła mu do przekonania. Wyszedł, nie czekając, aż Keller wymyśli ripostę.
3 Rover – cierpliwy i lśniący – czekał przy otwartych drzwiach prywatnej windy.
Od windy do techkabiny szło się pięć minut. Rover turkotał dokładnie dwa kroki za lewą piętą Hariego. Hari zatrzymał się przed drzwiami, gdzie dwóch specjali z ochrony stało nieruchomo jak kariatydy, z karabinami przewieszonymi na skos przez pierś. Odetchnął głęboko. – Przewodniczący Hari Khapur Michaelson – przedstawił się. – Został pan rozpoznany – odpowiedzieli unisono. Zawsze, kiedy znalazł się w pobliżu specjala, jeżyły mu się włoski na karku. Doskonale pamiętał, jak jeden z tych scyborgizowanych drani strzelił mu w głowę; ilekroć ich widział, przypominał sobie uderzenia żelkul o czaszkę. Zawieszone na szyi jarzmo cyborga odcinało wyższe funkcje myślowe, czyniąc z nich idealnych funkcjonariuszy: karnych, niepodatnych na korupcję, wiernych jak roboty i niezdolnych do nieposłuszeństwa. – Bez mojej zgody nikt nie może wejść do techkabiny ani z niej wyjść. – Przyjąłem. Przechodząc między nimi i tak poczuł dreszcz. Dwaj technicy spojrzeli na niego wzrokiem spłoszonych szczeniaków, zastanawiając się, czy już mają kłopoty. Wstali, zachowując pełne szacunku milczenie. Skinął im głową. Odruchowo wyjrzał przez okno do Cavei: na widok tysiąca pustych leżanek bezpośrednich ścisnęło go w żołądku. Kurczę... Caine zapełniał Caveę do ostatniego miejsca podczas każdej Przygody, przez dziesięć lat – a teraz dziesięciu aktorów do spółki było w stanie skusić tylko cztery tysiące widzów. Bóg jeden wiedział, ile prywatnych lóż, umieszczonych piętrowo pod ścianami, również było pustych. Otrząsnął się z tych myśli. Nie były w tej chwili najważniejsze. Przebiegł wzrokiem po baterii monitorów i znalazł PW Rossiego. Przedstawienie trwało: kiedy wzrok Rossiego padał na czyjeś zwłoki, na ekranie pojawiały się widmowe sceny z życia tej osoby – na wpół przezroczyste matki tuliły na wpół przezroczyste niemowlęta; półmaterialne dzieci biegały, śmiały się i obrzucały ogryzkami jabłek; utkani z dymu i pajęczyny młodzi śpiewali smutne piosenki o miłości, pisali wiersze i wymykali się na schadzki wśród schorowanych, umierających drzew. A przez ich sylwetki – jak przez topiące się szkło – prześwitywały obrzmiałe zwłoki, poczerniałe od zgnilizny i nadjedzone przez kruki. Takim obrazem kończył się każdy promienny uśmiech i każdy matczyny pocałunek. – Domyślacie się już, że to, co oglądacie, to Fantazje, przez ludzi zwane iluzjami. Niektórzy twierdzą, że Fantazja jest przeciwieństwem rzeczywistości, oszustwem, że to, co widzicie, nie może istnieć naprawdę, tak jakby Fantazja z samej swej natury była kłamstwem. Otóż nie. Największym darem naszego ludu jest umiejętność ożywiania naszych snów i pokazywania ich innym. Fantazja jest tylko narzędziem i jak każde narzędzie może być dobrze lub źle użyta. Użyta właściwie, pokazuje prawdę, której w inny sposób pokazać się nie da. Moja Fantazja przedstawia zagrożenie, któremu chciałbym, żebyście się przeciwstawili.
Przedstawia Ślepego Boga. Hari zmarszczył brwi i z sykiem wciągnął powietrze przez zęby. Hansen już drugi raz wspomniał o tym „ślepym bogu”... A może „Ślepym Bogu”? Gdzieś już o nim wcześniej słyszał... albo czytał... W książkach ojca? Pewnie tak. Przy okazji o to zapyta, może Duncan coś skojarzy. Ruchem głowy wskazał monitor Rossiego. – Ściągamy go – powiedział. – Przygotujcie się. Na mój znak... – Ściągamy go? – Technicy wymienili zatroskane spojrzenia. – Ale po co? Facet nawet nie ma widowni. – Róbcie, co mówię, techniku. To rozkaz. – Panie Administratorze, tak nie można... Tam jest tubylec, byłby świadkiem... Jawny transfer... Regulamin Kollberga... – Pieprzyć Kollberga i jego regulaminy. Hari przypomniał sobie jedno z mott Duncana: „Każda władza, polityczna bądź nie, jest tylko przykrywką umożliwiającą użycie siły – i czasem trzeba ludziom o tym przypominać”. – Dam wam wybór: albo ściągniecie go na moje wyraźne polecenie, albo... – Ale przepisy... – ...albo specjale, których trzymam za drzwiami, przystawią wam spluwy do głów. Jeszcze jakieś pytania? Technik skulił się jak dzieciak, na którego ojciec zamachnął się pięścią, i odwrócił się do pulpitu. – Nie, panie Administratorze. – A ty? – Hari spojrzał na drugiego. – Ja, panie Administratorze? Ja nic nie mówiłem... – Cieszę się. Tak długo patrzył drugiemu technikowi w oczy, aż on również odwrócił wzrok. Na ekranie PW znów pojawił się łysy elf. – Ja nie jestem Fantazją – powiedział. Wyciągnął rękę w stronę Rossiego, aż jego dłoń wyszła poza kadr. – Jestem prawdziwy. Czujecie mój dotyk? Ja istnieję naprawdę. I w imię wszystkiego, co święte dla obu naszych ras, proszę was o pomoc. Hari słuchał go jednym uchem. Korzystając z tego, że głos elfa zagłusza inne, słabsze odgłosy, wyłączył jeden z dwóch rejestratorów zapisujących Przygodę Rossiego. Kiedy z maszyny wyskoczył zapisany sześcian, schował go do kieszeni i zastąpił drugim, czystym, wziętym ze stojaka. Uśmiechnął się w sposób, jaki nie zdarzało mu się to od prawie siedmiu lat. – Wiecie co...? Chyba jednak macie rację z tym jawnym transferem. Technicy wymienili ukradkowe spojrzenia. Bali się, że zostaną przyłapani na niepatrzeniu w ekran.
– To znaczy, panie Administratorze? – zapytał jeden. – Nie warto ryzykować. Ściągnijcie go, kiedy będzie to bezpieczne, a potem jak najszybciej wrzućcie z powrotem do jego fabuły. Dajcie znać scenarzystom, niech już kombinują, jak to zrobić. Przygotujcie mu fakspak. A potem wszyscy zgodnie zapomnimy, że coś takiego w ogóle się wydarzyło. Okej?
4 Na ekranie wyświetliła się przyjaźnie uśmiechnięta animowana figurka stenografa, sygnalizująca otwarcie automatycznego kanału rejestrującego w Centrum Raportów. Gayle Keller, z pełnym – jak sobie wyobrażał – profesjonalizmem i zimną krwią, rozpoczął nagrywanie. – W dniu dzisiejszym o godzinie dziesiątej siedemnaście rano zdołaliśmy ponownie odebrać sygnał wideo od Francisa Allena Rossiego, znanego również jako J’Than – czytał z notatek. Podniesionym głosem usiłował naśladować gładkie, melodyjne tony zawodowych prezenterów. Lubił sobie wyobrażać, że członkowie Rady Zarządców czasami osobiście odsłuchują jego raporty i w swoich rozkosznych wizjach widział tuzin Uprzywilejowanych, pozbawionych twarzy, w aureoli władzy absolutnej, skupionych wokół owalnego stołu i zasłuchanych w jego słowa; kiwali głowami, zauroczeni jego profesjonalizmem i miłym tembrem głosu. – J’Than, czyli Rossi, pojawił się w elfickiej wiosce (jak później ustalono, była ona iluzją), która miała rzekomo paść ofiarą epidemii HRVP w Nadświecie. Fakt ten pracownicy techkabiny zgłosili bezpośrednio Przewodniczącemu Michaelsonowi, który na wieść o domniemanej epidemii wykonał kilka połączeń telekomunikacyjnych i odbył rozmowy z bliżej nieznanymi osobami. Następnie wymazał zapis połączeń najpierw z pamięci własnego wyświetlacza, a później także z pamięci maszyny autora raportu. Groził również autorowi raportu pobiciem i śmiercią. Proszę bardzo, pomyślał z satysfakcją. Rada już dopilnuje, żeby to zachowanie nie uszło Michaelsonowi na sucho. – Przewodniczący Michaelson udał się następnie do techkabiny w Cavei, gdzie dopuścił się naruszenia Regulaminu Kollberga i pod groźbą poważnych obrażeń lub śmierci zmusił dyżurnego technika do dokonania transferu, który mógł się okazać transferem jawnym... Przerwał mu sygnał z wbudowanego w wyświetlacz komunikatora. – Rzemieślniku Keller, proszę nie opuszczać stanowiska. Połączenie głosowe z Radą Zarządców Przygód-bez-Ograniczeń. Zakrztusił się, zakaszlał konwulsyjnie i prychnął śliną na ekran. Ogarnięty paniką na myśl
o tym, że członkowie Rady dowiedzą się, że ich opluwa, zaczął pospiesznie wycierać plwocinę rękawem; przy tej okazji omal nie przebił ekranu łokciem. Tyle razy oglądał tę scenę oczami wyobraźni, że nawet teraz nie był pewien, czy dzieje się naprawdę. Przypuszczał jednak, że tak. W swoich snach na jawie nigdy się tak nie bał. Położył dłonie na blacie. Nie patrzył na nie, żeby nie widzieć, jak się trzęsą. Oddychał głęboko – wdech, wydech, wdech, wydech – aż prawie zakręciło mu się w głowie, a i tak kiedy sympatyczny stenograf z Centrum Raportów zmienił się w pancernego rycerza na stającym dęba skrzydlatym koniu (oficjalne logo Studia), wiedział, że wszystkie głębokie oddechy świata nie roztopią kuli lodu, która rośnie mu w gardle. – Rzemieślniku Keller, poinformuj nas szerzej o transferze zarządzonym przez Michaelsona pod groźbą użycia siły. W taki oto prosty i spokojny sposób, bez wstępów i fanfar, Gayle Keller rozpoczął telekonferencję z Radą Zarządców. Przewodniczący Michaelson wspominał czasem o tym cyfrowo przetworzonym, neutralnym głosie reprezentującym Radę podczas takich rozmów – dzięki niemu człowiek nigdy nie wie, z kim właściwie rozmawia. Wiadomo tylko, że Rada liczy od siedmiu do piętnastu osób wywodzących się ze Stu Rodów, czyli elity elit Uprzywilejowanych. Ich tożsamość jest utajniona i pilnie strzeżona, dzięki czemu system Studiów zachowuje nieposzlakowaną opinię instytucji zaufania publicznego – nie można wywierać nacisków na członków Rady, jeśli nie wie się, kim są. Chodzą słuchy, że nawet Zarządcy nie znają się nawzajem i spotykają się wyłącznie w przestrzeni wirtualnej. Dla Kellera zawsze było to wiarygodne i satysfakcjonujące wytłumaczenie anonimowości członków Rady, teraz jednak, w obliczu nieruchomego logo Studia i beznamiętnego głosu, zaczynał dostrzegać nową, większą prawdę. Absolutna bezosobowość Rady sama w sobie miała wielką moc. – O... ehm... o transferze, tak? Ehm, więc tak... Skrócił opowieść do minimum – tym chętniej, że w miarę jak zbliżał się do końca, dręczące go napięcie wcale się nie zmniejszało, za to zgroza sięgała zenitu. Wobec braku normalnych sygnałów zwrotnych, służących podtrzymaniu rozmowy – nikt nie kiwał głową, nie uśmiechał się, nie marszczył brwi, nie zmieniał wyrazu twarzy ani pozycji przy stole, nie potakiwał, nie pomrukiwał zachęcająco – nie wiedział, czy słuchając go, Zarządcy odczuwają ojcowską pobłażliwość, morderczą furię, czy połączenie jednego z drugim. – Masz gotową analizę, Rzemieślniku Keller? – Eee... analizę? Ehm... – Czy wiesz albo domyślasz się, dlaczego Przewodniczącemu Michaelsonowi tak bardzo zależało na tym transferze, że uciekł się do gróźb karalnych, żeby go wymusić? I dlaczego potem nagle zmienił zdanie?
Keller zatarł ręce pod stołem, usiłując zetrzeć z nich lepką warstewkę potu. – No... jakby to... domyślam się... To znaczy, nie domyślam się... Nie zastanawiałem się... – A te rozmowy, o których wspominasz... Z kim rozmawiał Przewodniczący? – Nie... nie mogę... – Przerwał i odetchnął głęboko. – Zwykle kopiuję pliki z treścią rozmów, kiedy Przewodniczący wyjdzie z biura, ale teraz... zawartość pamięci... rozumiecie państwo... – Czy masz jakieś dowody, materialne lub inne, które potwierdzałyby, że usunięcie tych plików było celowym aktem sabotażu ze strony Przewodniczącego Michaelsona? Czyżby myśleli, że kłamie? Czy po prostu chcieli mieć kij na Przewodniczącego? W jak poważne kłopoty się wpakował? – Ja... to znaczy... pośrednio... raczej poszlaki, ale... Po co by mi groził, gdyby nie miał nic do ukrycia...? Zawiesił niepewnie głos. W poświacie rzucanej przez logo jego twarz przybrała zielonkawy odcień. Nieruchomy rycerz na koniu patrzył mu w oczy przez nieprzyjemnie długą chwilę. Wreszcie przyszło wyczekiwane wybawienie: – Rzemieślniku Keller? – usłyszał. – Jesteś wolny. Wracaj do swoich obowiązków. Długo jeszcze wpatrywał się w pusty, szary ekran, a potem otrząsnął się, jak nagle obudzony ze snu, i zerwał na równe nogi. Musiał pójść do łazienki.
5 Hari wysiadł z windy i znalazł się w korytarzu serwisowym – białe ściany, stalowoszare drzwi, nijaka wykładzina na podłodze. I wyraźne oznaki podeszłego wieku: pleśń na ścianach i kurz unoszący się w sztucznie oczyszczonym powietrzu ostro kontrastowały z utrzymanymi w idealnej czystości ogólnodostępnymi pomieszczeniami Studia. Przeszedł kawałek łagodnie zakręcającym korytarzem – z Roverem depczącym mu po piętach – do drzwi serwisowych, zabezpieczonych czytnikiem dłoni i prowadzących do napowietrznego łącznika. Łącznik między Studiem i Kuriozeum był przezroczystą rurą o długości pół kilometra, z podłogą wyłożoną odporną na ścieranie poliestrową wykładziną. Szare, zachmurzone niebo pluło drobnym deszczem, który zamazywał obraz po drugiej stronie pancerszkła; stukot kropel zagłuszał szept klimatyzacji. Minął zaparkowany dwadzieścia metrów niżej samochód, przeszedł nad okalającym go dziesięciometrowym ogrodzeniem i znalazł się przed służbowym wejściem do Kuriozeum. Dostroił głos do tonu kierowania wózkiem. – Rover: stop. Wózek znieruchomiał i aktywował hamulce. Hari skrzywił się, usiadł i zaczął się mościć na siedzeniu. Nie cierpiał tego ustrojstwa – nie dość, że było niewygodne, to jeszcze szlag go
trafiał, kiedy musiał z niego korzystać, mając sprawne nogi. Przyłożył dłoń do czytnika. – Brak dostępu – zameldował system. – Osoby wyposażone w implanty bioelektroniczne nie mają prawa wstępu, zgodnie z Ustawą o Ograniczeniu Odpowiedzialności... – Kod dostępu: Michaelson jeden. – Wprowadź próbkę do porównania z wzorcem. – Mówią: „Tommy to i Tommy tamto, Tommy, co z twoją duszą?” – powiedział Hari bezbarwnym głosem. – Lecz to jest „cieńka czerwona linia bohaterów”, gdy bębny warcząc ruszą.* Drzwi zasyczały i przesunęły się w bok, odsłaniając niewielką śluzę, w której zmieściłoby się troje, najwyżej czworo ludzi. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drugie drzwi, stalowe, zamknięte na zwykłą zapadkę. – Witamy w Kuriozeum, Administratorze Michaelson. Skrzywił się. Nie cierpiał tego momentu: przekraczanie granicy było paskudnym przeżyciem. Wziął głęboki wdech i wjechał przez próg. Gdy tylko drzwi łącznika zamknęły się za nim z sykiem, nogi zaczęły mu drżeć i podrygiwać niezbornie jak rażone prądem żabie udka. Zaklął pod nosem, manewrując wózkiem w taki sposób, żeby podjechać do drzwi wejściowych. Miał okropne skurcze w nogach, jakby ktoś powbijał mu w uda lodowate haki na mięso. Przejście ze środowiska ziemskiego do Kuriozeum, gdzie obowiązywało pole normalne Nadświata, zawsze sprowadzało się do wyścigu, w którym główne role odgrywały ręce i tyłek Hariego – musiał dotrzeć do wewnętrznych drzwi śluzy, zanim puszczą mu zwieracze. W obszarze granicznym PN Nadświata w jakiś sposób mieszało się z ziemskimi prawami fizyki i przeklęty bocznik zaczynał wariować, po czym, znalazłszy się na dobre w tej nadświatowej enklawie, uspokajał się – to znaczy, wyłączał. Miał wrażenie, że minęła godzina, zanim udało mu się podnieść zapadkę i otworzyć drzwi. Natychmiast stracił czucie w nogach. Uderzył się pięściami po udach, żeby mieć pewność, że skurcze ustąpiły. Mięśnie, rozluźnione i sflaczałe, trzęsły się pod ciosami. Jak mięso. Równie dobrze mógłbym mieć dwa zdechłe psy przyszyte do dupy, pomyślał. Tyle tylko, że psy mógłbym chociaż zjeść. Wjechał w korytarz, kierując się na balkon okalający Galerię Sław. Kiedy się na nim znalazł, w całej olbrzymiej sali włączyły się światła. W jej środkowej części, nad podłogą, podwieszony na cienkich, prawie niewidocznych linkach, wisiał smok. Trzydzieści pięć metrów czystej siły zaklętej w gadzich mięśniach. Błoniaste skrzydła, rozpostarte nad salą jak półprzezroczysty namiot. Długa, wygięta w łuk wężowa szyja. * Przeł. B. Zieliński.
Olbrzymia paszcza najeżona kłami długimi jak męskie przedramię, ziejąca ogniem porażającym jak wybuch na Słońcu, szkarłatno-pomarańczowo-żółtym, a w najgorętszej strefie oślepiająco białym. Dwadzieścia metrów niżej, na małym okrągłym podwyższeniu w samym środku tego niewyobrażalnego jęzora płomieni, klęczała rozmodlona postać w lśniącej zbroi, z rękami splecionymi na rękojeści wbitego w ziemię miecza. Połyskująca niebiesko Tarcza chroniła rycerza przed żarem, od którego kamień topił mu się pod nogami. Hari ledwie zerknął na tę scenę. Zbroja była prawdziwa: należała kiedyś do Aktora, Raymonda Story’ego. Smok również był prawdziwy – w każdym razie większa jego część. Hari osobiście wysłał ekspedycję na miejsce bitwy, żeby sprowadzić rozrzucone tam smocze łuski. Ciekawe, pomyślał, czy Kris Hansen zna nagranie legendarnej trzydniowej walki Story’ego z Sha-Rikkintaerem. Story był, zdaje się, ulubionym Aktorem Hansena. Pokręcił głową i przyspieszył. Nie cierpiał tego przeklętego miejsca. Był przeciwny całej idei Galerii Sław, ale głos prezesa Turnera – mającego poparcie Rady Zarządców – przeważył. Turner przewidział, że Galeria stanie się ogromną atrakcją turystyczną, Rada mu przyklasnęła i dziś Hari musiał im przyznać rację. Galeria zajmowała niespełna jedną piątą Kuriozeum, ale przyciągała dziewięćdziesiąt procent odwiedzających. Skręcił i mocniej naparł na koła wózka, tocząc się w stronę spiralnego zjazdu na parter. Musiał się spieszyć: o dwunastej Kuriozeum otwierało się dla zwiedzających, a on miał tu mnóstwo do zrobienia nim gmach zapełni się turystami. Przyspieszył jeszcze bardziej, wpadł na pochylnię i prawie bez hamowania zjechał na dół, gdzie na poziomej posadzce powoli wytracał prędkość, długim, szerokim łukiem kierując się do Sali Caine’a. Daleko, na końcu korytarza, pomniejszony odległością czekał na niego Berne. Stał na lekko ugiętych nogach, w pozie rasowego wojownika, zamknięty w gablocie z pancerszkła. Miał na sobie obcisłe ubranie z serży, dawniej czerwonej, z czasem wyblakłej do truskawkowego odcienia – ten sam strój, w którym zginął z ręki Caine’a. Z wykrzywioną w gniewie twarzą zaciskał ręce na rękojeści Kosalla, półtoraręcznego miecza o szerokim ostrzu, jakby bronił przejścia przed jakimś zajadłym wrogiem. Hari bez entuzjazmu pchnął wózek naprzód. Zawsze mi się wydaje, że przejadę tędy jakby nigdy nic, nawet na niego nie spojrzę... I nigdy mi się nie udaje. Nigdy, kurwa. Gablota była napełniona jakimś gazem konserwującym pod ciśnieniem i wokół niej zawsze unosił się lekki chemiczny odór. Sztuka mumifikacji stała na bardzo wysokim poziomie – specjaliści z Kuriozeum umyli trupa, połatali mu ubranie, peruką zakryli dziurę w głowie, ustawili go w pożądanej pozycji i naszprycowali specyfikiem utwardzającym mięśnie. I oto stał przed nim prawdziwy Berne, z prawdziwym Kosallem w rękach. Najpopularniejszy eksponat w całym Kuriozeum. Zatrzymał się przy gablocie, nie patrząc na tabliczkę z podpisem. Znał ją na pamięć.
Czasem zapominam, że to ty przegrałeś, a ja wygrałem, pomyślał. Obnażył zęby i ruszył dalej.
6 Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do apartamentu Tan’elKotha były otwarte na oścież. Hari wjechał przez łukowato sklepione wejście bez pukania, nawet nie zwalniając. Apartament – urządzony w jednej z sal wystawowych Kuriozeum – był przestronny i niepodzielony na pokoje. Sala była wprawdzie mniejsza od tych poświęconych dokonaniom Jhubbara albo Caine’a, ale i tak ciągnęła się przez trzy kondygnacje i kończyła wbudowanym w strop grubym świetlikiem z pancerszkła. Parter zajmował olbrzymi salon, wyposażony w robione na zamówienie meble dostosowane do olbrzymiego ciała Tan’elKotha i zaaranżowany w taki sposób, żeby stworzyć złudzenie wydzielonych pomieszczeń: pokoju gościnnego, kuchni, kącika wypoczynkowego. Poprowadzone w otwartej klatce schody prowadziły najpierw na pierwsze piętro, do sypialni i łazienki gospodarza, a potem na drugie, gdzie Tan’elKoth urządził sobie pracownię. Właśnie tam, na samej górze, w pełni światła wpadającego przez świetlik, rzeźbił posągi, które zdobiły nie tylko sam apartament, ale także domy Uprzywilejowanych, wrażliwych na kaprysy mody. Oryginalny Tan’elKoth stał się wyznacznikiem dobrego gustu. Górne kondygnacje Hari znał tylko z opowiadań właściciela – w apartamencie nie było podjazdów i pochylni, więc ilekroć odwiedzał Tan’elKotha, spotykali się na dole. Nigdy też nie było mu aż tak pilno na piętro, żeby zniżyć się do poproszenia Tan’elKotha, żeby go tam zaniósł. Dudniący bas Tan’elKotha niósł się echem po przepastnym wnętrzu i Hari słyszał go doskonale, chociaż w tej chwili znajdował się w najdalszym kącie sali. – Nie, Nicholasie. Zieleń. Bez cytrynowej nuty, czysta zieleń młodych dębowych liści w kwietniu. Klęczał wyprostowany na dywanie w kącie wypoczynkowym, współtworząc krąg złożony z jeszcze pięciorga ludzi – dwóch mężczyzn i trzech kobiet. Miał na sobie elegancko wytarte dżinsy i koszulkę polo, która jak lateks opinała jego szeroką pierś i barki; wyglądał w każdym calu jak rasowy Pracownik w swobodnym, stylowym stroju. Pozostała piątka była ubrana w białe koszule z krótkimi rękawami, krawaty i bawełniane spodnie młodych Pracowników. Nie sprawiali wrażenia zbyt rozluźnionych, dwoje obficie się pociło. Tan’elKoth prowadził seminarium magisterskie z magji stosowanej. Co roku pięcioro najlepszych uczniów z Kolegium Magji Bitewnej nagradzano możliwością pobierania nauk u samego Tan’elKotha. Studio nie miało w zwyczaju utrzymywać darmozjadów, nawet jeśli darmozjadem miałby być więzień polityczny, i dlatego rano Tan’elKoth prowadził zajęcia dla
uczniów, a po południu brał udział w dwóch pokazach dla zgromadzonych w Kuriozeum tłumów. Seminarium prowadził w domu, ponieważ tutaj pole normalne Nadświata, które utrzymywało go przy życiu (dzięki niemu nie tracił synchronizacji z Ziemią), pozwalało mu również korzystać z Przepływu. Wprawdzie miał do dyspozycji tylko minimalną jego ilość, wytwarzaną przez rośliny w arboretum i zwierzęta w menażerii, uzupełnioną śladową energią nieprzeliczonych rzesz turystów, ale dla uzyskania podstawowych efektów magijnych była to ilość w zupełności wystarczająca. – Ja nigdy... to znaczy... dąb... no, widziałem na ilustracjach... – jąkał się blady jak ściana uczeń. – Mniej żółtego. Nie widzisz, jaki kolor wyobrazili sobie twoi koledzy? – Ale ja zawsze ten kolor... – Dlatego jesteś najgorszy z całej piątki. Byle głupek umie zaczarować jakieś zielsko, ale żeby nauczyć się formować materię życia, musisz posługiwać się zielenią, prawdziwą zielenią. O, taką. Jeżeli nie jesteś w stanie sam przywołać jej obrazu, spróbuj chociaż otworzyć swoją zamgloną, mętną świadomość na postrzeganie mojej zieleni. – Nie mógłbym po prostu nauczyć się zaklęcia na pamięć? – Zaklęcia są dla głupców, Nicholasie. Są jak proteza dla adepta, któremu brakuje dyscypliny cechującej prawdziwych taumaturgów. Mistrz magji sam formuje swoje intencje i w bezpośrednim akcie woli zasila je energią Przepływu; urzeczywistnia zamiar w swoim umyśle, a Przepływ tworzy jego odbicie w świecie zewnętrznym. Dotyczy to... – Cześć – powiedział Hari. – Kazałem ci chyba odwołać zajęcia, nie? Lwia głowa odwróciła się w jego kierunku z nieludzką powolnością i wahaniem, jakby Tan’elKoth był kamiennym strażnikiem świątyni, budzącym się do życia. Zaczerpnął tchu i płynnie podniósł się z klęczek. – Panie i panowie... Proszę wstać. Przyszedł Przewodniczący Studia. Uczniowie zerwali się na równe nogi; czworo wytrąconych z transu zamrugało gwałtownie, a potem cała piątka wyprężyła się na baczność. Na ich twarzach malowała się nabożna cześć, zmieszana – w różnych proporcjach – z równie nabożnym lękiem. – Koniec zajęć – oznajmił Hari. – Spadać, wszyscy. Zerknęli z powątpiewaniem na gospodarza, który stał nieruchomo, z rękami skrzyżowanymi na swojej piersi olbrzyma. – To mój dom – przypomniał. – I moi uczniowie. Wypełniam zadanie, które sam mi wyznaczyłeś. Możesz sobie być Przewodniczącym, ale w moim domu nie będziesz nikomu rozkazywał. Hari oparł się na poręczach wózka i pochylił. – Tak? No to uważaj, bo teraz właśnie coś ci rozkażę: siadaj na dupie i stul dziób. Przychodzę w ważnej sprawie i nie mam czasu na pierdoły.
Tan’elKoth ani drgnął. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mi ubliżasz. – Pewnie nie, ale powiedz mi, jak długo się znamy? I dlaczego wciąż spodziewasz się po mnie dobrych manier? – Dobrych manier? W żadnym wypadku. Ale chwili refleksji, owszem. Szacunku dla strzępów godności, które pozwoliliście mi... – Daruj sobie. – Mam nadzieję, że przynosisz dobre wieści. Na przykład, że ten wasz wirus dziesiątkuje elfy, a ty przyszedłeś świętować razem ze mną. Kurwa twoja mać, pomyślał Hari. Lubisz mówić bez ogródek? Proszę bardzo. – Trafiłeś w sedno. Wśród elfów wybuchła epidemia HRVP. A ten Aktor, o którym mówiłem, że może być zarażony, jest w tej chwili w Ankhanie. Oczy Tan’elKotha otworzyły się szeroko i straciły wszelki wyraz, powietrze uciekło mu z płuc w długim westchnieniu. Sięgnął na oślep za siebie w poszukiwaniu krzesła, na którym mógłby usiąść, nie trafił w oparcie i zatoczył się jak pijany. – A widzisz? Trzeba było usiąść, jak ci kazałem. – Hari odwrócił się do uczniów. – Ostatni raz powtarzam: spadówa. Uczniowie znowu spojrzeli na Tan’elKotha, który jedną ręką zasłonił oczy, a drugą machnął na nich, żeby sobie poszli. Ulotnili się bez słowa, pospiesznie zebrawszy swoje rzeczy. – Caine... – szepnął Tan’elKoth. – Powiedz, proszę, że to tylko okrutny żart... – No jasne, ja przecież słynę z poczucia humoru. Weź się w garść. Mamy coś do zrobienia.
7 Klawiatura na sekretarzyku Tan’elKotha wydała się Hariemu dziwnie obca; nie był przyzwyczajony do klawiszy, które próbują mu stawiać opór. Wyświetlacz Tan’elKotha został wyposażony w klawiaturę mechaniczną, opartą na systemie dźwigni z przegubami, nieco podobną do starych maszyn do pisania. Dźwignie wchodziły w otwór wycięty w rozległym blacie i znikały w podłodze, w ekranowanej obudowie mieszącej prawdziwą elektronikę i chroniącej ją przed wpływem nadświatowego pola normalnego w Kuriozeum. Patrzył w ustawione pod kątem lustro, zamocowane w ozdobnym uchwycie z kutego brązu: odbijał się w nim skorygowany obraz monitora, również zamkniętego w podziemnej, oszklonej obudowie. Tan’elKoth leżał na posadzce obok nóg Hariego, z ręką wsuniętą w głąb obudowy. Palcem wskazującym delikatnie gładził sześcian wetknięty w gniazdko przy wyświetlaczu –
sześcian z zapisem wyreżyserowanego przez Hansena przedstawienia z udziałem J’Thana. Dziwaczna klawiatura utrudniała Hariemu pisanie – musiał kilka razy poprawiać błędy, zanim udało mu się wprowadzić kod dostępu do palmpadu Clearlake’a. Rura akustyczna prowadząca do ukrytego na dole mikrofonu zniekształcała jego głos i dopiero za trzecim razem system przyjął cytat z Caine’a i rozpoznał użytkownika. Wreszcie w lustrze zmaterializowała się twarz Jeda. – Cześć, Jed. – Hari uśmiechnął się lekko. – Gotowy? – Na co? Na tę historię, o której mi mówiłeś? Zrobiłem tu już taką małą analizę materiału, który mi wcześniej przesłałeś. Moim zdaniem widać oznaki... – Nie mów – przerwał mu Hari. – To jest otwarta linia. Powiedz po prostu, czy mogę ci podesłać całość. – Bardziej gotowy nie będę. – Teraz Clearlake również się uśmiechnął. – Na co czekasz? – Najpierw mnie wysłuchaj, bo to ważne. Ten materiał... Kiedy go odbierzesz, wyłącz się i obejrzyj go offline, koniecznie. W systemie jest zainstalowany cerber, który reaguje na niektóre słowa kluczowe... Mam pomysł, jak go przyblokować, ale mogę to zrobić tylko raz, wolę więc poczekać na transmisję. – Cerber, blokady... Jest aż tak źle? – Bardzo źle, Jed. – Jesteś pewien, że chcesz to wypuścić do sieci? Hari skinął głową. – Specjalne wydanie programu. Najlepszy czas antenowy. Ceny licencji na transmisję fragmentów pójdą w osiem cyfr, zobaczysz. – Dawaj, Hari. Zawsze miałeś nosa. Hari odchylił się i spojrzał pod blat, na Tan’elKotha. – Gotowy? – spytał. – Tak – odparł Tan’elKoth nieobecnym głosem, typowym dla osób pogrążonych w wewnętrznym widzeniu. Nie będzie to może największa frajda, ale lepsza taka niż żadna. Hari wcisnął ostatni klawisz, rozpoczynając przesyłanie pliku. Tan’elKoth pompował w sieć tę odrobinę energii, którą udało mu się zaczerpnąć z Przepływu w polu normalnym Nadświata. Żywy układ nerwowy jest naturalnym interfejsem pomiędzy Przepływem i światem materialnym; Tan’elKoth potrafił dotykiem przekazać energię poprzez granicę rozdzielającą te dwa światy. Niewiele mógł zrobić, dysponował naprawdę śladową mocą, ale odpowiednio skierowany impuls rzędu paru mikrowoltów w zupełności wystarczył, żeby wypalić elektromolekularny układ scalony albo zrandomizować dwie, trzy linie kodu. Nie musiał nawet wiedzieć, co dokładnie robi, czy oddziałuje na hardware, czy na oprogramowanie – to nie miało znaczenia. – Każda rzecz jest tym, co robi – powiedział. – Moja moc stanie się igłą i ukłuje każdą
rękę, która chciałaby przechwycić zaklęty w tej kostce sen. Przekaz trwał pięć sekund. – Mam – odezwał się Clearlake. – Potwierdzam. – W porządku. Ja się wyłączam, mam jeszcze masę roboty przed snem. – Chcesz znaleźne? Bo jeśli masz rację z tymi ośmioma cyframi, mogę dostać spory obryw. – Przelej mi na fundusz emerytalny. Jak mnie wyleją, będzie jak znalazł. – Załatwione. Na razie. – Do zobaczenia. Hari wyłączył sprzęt i złożył ekran. Tan’elKoth wstał i przeciągnął się z takim zapałem, że stawy strzeliły mu głośno. – Pełny sukces – oznajmił. – Jesteś pewien? – Jestem Tan’elKoth – odparł bez cienia uśmiechu. Hari odetchnął z ulgą. Na razie wszystko szło po jego myśli. Udało mu się rozwinąć i udoskonalić pomysł Hansena, który chciał dotrzeć do widzów bezpośrednich Rossiego, poruszyć serca Uprzywilejowanych i wymusić na nich jakąś reakcję. Problem polegał na tym, że Hansen nie rozumiał bezpośrednich. Co innego Hari. Hari zbudował życie i karierę na ich rozumieniu. Bezpośredni Rossiego mogli doświadczyć wszystkiego, co zarejestrował ten sześcian, i żyć w błogim przeświadczeniu, że są to tylko kolejne elementy fabuły. Nie przyjdzie im do głowy, że powinni coś z tym zrobić – co najwyżej usiądą wygodniej i będą patrzeć, jak J’Than i reszta obsady PZF poradzą sobie z tym kryzysem. A dzięki Hariemu cała historia wyjdzie do sieci i straci rozrywkowy kontekst. Zamiast być częścią fabuły, stanie się wiadomością dnia. Uprzywilejowani – zamiast czekać na reakcję bohatera – sami staną się bohaterami: dostrzegą problem, zrozumieją, że mogą coś zrobić, i samodzielnie podejmą decyzję, czy właśnie tego chcą. Całkiem nieźle, pomyślał. Ruszamy z kopyta. Tan’elKoth wyłamał z trzaskiem palce. – Zrobiłem to, o co mnie prosiłeś. Czas na następny krok, a ten może być tylko jeden, o czym obaj dobrze wiemy. Odeślijcie mnie z powrotem do Ankhany. Natychmiast. Hari pokręcił głową. – Mowy nie ma. – Musicie to zrobić. Mój świat nie przetrwa bez szybkiej interwencji z naszej strony. Ujawnienie tej zbrodni jest godne szacunku, ale wojny się w ten sposób nie wygra. Mieszkańcy Nadświata i sam Nadświat trafili pod nóż. Pozwólcie mi ich uratować. – Taaak, jasne. – Hari uśmiechnął się z goryczą. – Ratowanie świata. Kto ci uwierzy?
– Dlaczego nie chcesz się pogodzić z tym co nieuniknione? Oto kluczowe pytanie w całym moim życiu, pomyślał Hari. – Bo ci nie ufam, draniu – powiedział. Eks-cesarz zesztywniał. – Wątpisz, że zechcę ocalić moje Dzieci? – Dzieci? Nie, Dzieci na pewno ocalisz. Ale powiedz mi, co z elfami? Naprawdę myślisz, że jestem taki głupi? Że zapomniałem, dlaczego Klasztory udzieliły ci poparcia? Nie kryłeś się ze swoją polityką w kwestii innych ras. Dzięki Aktir-tokar zamierzałeś wzmocnić władzę nad arystokracją, żeby potem urządzić regularne ludobójstwo. Mam wrażenie, że mój pierwotny przyjaciel nie ucieszyłby się z twojego powrotu. – A jednak jestem jego jedyną nadzieją. – Gdybyś nadal był cesarzem, byłbyś głównym podejrzanym. Tan’elKoth stanął obok Hariego. Górował nad nim złowrogo, niedostępny i niepokonany. – Potrzeba mocy boga, żeby powstrzymać tę tragedię. Ja jestem tym bogiem. – Nie, nie jesteś. – Ależ jestem. Bogowie w moim świecie nie mogą interweniować, ponieważ wiąże ich Porozumienie z Pirichanthe. Zresztą nawet gdyby mogli... Żaden z nich nie ma zielonego pojęcia o wirusach, a już o HRVP w szczególności. Ich umysły są prostą sumą umysłów ich wyznawców. Jedyną nadzieją dla mojego świata jest bóg, który rozumie zagrożenie HRVP i może mu zaradzić. – Rozumiem – zgodził się Hari. – Ale to nie ty jesteś tym bogiem. Basowy śmiech Tan’elKotha ociekał sarkazmem. – Tak? O jakim zatem bogu myślisz? – Znasz ją. Będzie tu za pięć minut. Tan’elKoth skrzywił się z niesmakiem. – Nie jest godna podjąć się tej roli. – Nie zaczynaj... – wycedził Hari przez zęby. – Wiesz, że mam rację. – Nie zasługuje na ciebie, Caine. – Nie kpij. – Jest słaba. Napuszona. Nie pogodziła się ze swoją boską naturą. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego tolerujesz jej słabości. – Wcale nie jest słaba – zaperzył się Hari. – Mogła ci skopać tyłek! – Nie zrobiła tego. Nawet kiedy mogła w ten sposób uratować ci życie, Caine. Hari spuścił wzrok i odwrócił się od Tan’elKotha, z trudem powstrzymując gniew. – Nie wrócisz tam – powiedział w końcu. – Nigdy. Teraz, kiedy tyle wiesz o Studiu, Aktorach, Ziemi, w dodatku w Nadświecie masz boską moc... Mowy nie ma. – Staniesz po stronie Studia przeciwko mnie? Przeciw mojemu światu? Jak myślisz, kto ci to zrobił? Z kim naprawdę walczysz?
– Są różne bitwy. Miałbym cię odesłać na własną odpowiedzialność? Zastrzeliliby mnie jak psa. Rada wolałaby wysadzić całe Studio w powietrze, niż pozwolić ci wrócić do Nadświata... Zresztą, pal sześć Studio, gdyby było trzeba, walnęliby atomówką i całe miasto szlag by trafił. – Nawet gdyby ta wasza Rada Zarządców okazała się tak pochopna, jedno miasto to niewygórowana cena za ocalenie świata. – Serio? A gdyby to było twoje miasto? Tan’elKoth zacisnął zęby, aż zadrgały napięte mięśnie. – Jestem gotowy zaryzykować. – A ja nie. Kiedy ta sprawa wycieknie do sieci, widzowie zaczną nalegać, żeby Studio coś zrobiło. A wtedy Rada, wzór cnót wszelakich, wskaże mnie palcem i powie: „Dzięki szybkiej i zdecydowanej reakcji Przewodniczącego Hariego Michaelsona oraz mocy wielkiej Pallas Ril sytuacja jest już opanowana”. Będą mi musieli podziękować, rozumiesz? A kiedy Shanna wróci, Wes Turner osobiście wręczy jej medal. Tan’elKoth cofnął się o krok, zaczerpnął tchu i wyprostował się. Wydawało się, że zmienił się w tym ułamku sekundy, jakby wraz z nowym tchnieniem wchłonął jakiś nowy stan rzeczywistości. Koszulka polo i dżinsy stały się kostiumem, a zmęczona, podstarzała twarz – maską. – Jesteś świetnym taktykiem – powiedział, cedząc słowa, jakby przemawiał do tłumu, który istniał teraz tylko w jego głowie. – Nie wiem, czy nie najlepszym, jakiego znam. Ale taktyka pozwala tylko zwyciężać w bitwach; można wygrać wszystkie bitwy i mimo to przegrać wojnę. Kiedy nastanie mroczny czas, przypomnisz sobie, że miałeś szansę i ją odrzuciłeś. Hari zmrużył oczy. – Wiesz co... Nie dałbym sobie głowy uciąć, że mam rację, ale to zabrzmiało jak groźba. Tan’elKoth spojrzał gdzieś ponad jego głową i przymknął oczy, jakby znużony starym, znajomym bólem. – Przyjechała twoja... – zawahał się, jakby szukał właściwego słowa – ...żona.
8 W pustce i ciszy po odejściu Caine’a i jego oswojonej bogini, człowiekowi, który kiedyś był bogiem, minuty wlokły się jak dni. Obejrzeli zaklęty w sześcianie sen, ułożyli plan i poszli ratować świat. A on został sam w ponurych ciemnościach. Cisza obejmowała go, otulała jego serce, wciskała się przez pory pod skórę – cisza tak głęboka, że aż krzycząca wyimaginowanym echem. Ale cisza była też żyzną ziemią, z której w jego dalekosiężnym umyśle kiełkowały pąki możliwości. Pąki rozrastały się w rozgałęzione
jak fraktale drzewa możliwych trajektorii świata, rozkwitały i usychały – tylko po to, żeby za chwilę odrodzić się w innej formie, w innej przyszłości. A on jak ogrodnik starał się je kształtować, delikatnie, lecz stanowczo. I jak ogrodnik wykorzystywał naturę jako sprzymierzeńca. Właśnie tak, pomyślał, wymacawszy gałąź, która pod naciskiem jednego palca przygięła całe drzewo w dogodny dla niego sposób. I tak, dodał, znalazłszy miejsce, w którym jego tchnienie na korze zabarwiło świeżo rozkwitłe kwiaty. I jeszcze tak. Drzewo przyszłości miało kształt jego snów. Obserwował ją. Patrzył, jak to niby-bóstwo, ten fałszywy awatar Chambarai ogląda zarejestrowany sen. Widział, jak jej oczy pałają żądzą powrotu do rzeki. Wyczytał w nich radość z perspektywy porzucenia tego sterylnego piekła z betonu i stali; wiedział, że szuka pretekstu, by jak najszybciej wrócić. – Mogę cię tam wysłać w każdej chwili – powiedział jej Caine, chociaż z wahaniem, jakby te słowa sprawiały mu ból. – Będziesz na czemodzie, tak jak normalnie na trzymiesięcznym dyżurze. Bez publiki, żebyśmy nie potrzebowali akceptacji Rady. Ile czasu ci to zajmie? – Cztery dni – odparła. – Może pięć. Stworzenie nowej formy życia nie jest proste, nawet kiedy jest się bogiem. Potrzeba czasu, żeby się upewnić, że moje lekarstwo nie okaże się gorsze od choroby. Ale po czterech, pięciu dniach w Nadświecie powinnam mieć skuteczny antywirus. W ten sposób przypieczętowała swój koniec. To będzie pięć ostatnich dni jej życia. Musiał działać szybko – jeżeli będzie zwlekał ze swoim ruchem, aż ona wygra za niego tę bitwę, przegra całą wojnę. Jej moc wystarczy, żeby pokonać HRVP, ale prawdziwym zagrożeniem dla jego ludu nie była sama choroba, lecz towarzyszące jej siły – a wobec nich była bezradna. Kiedy pomyśli, że zwyciężyła, wróci na Ziemię i zostanie zniszczona. Jeżeli chciał ocalić swoich podwładnych, musiał wskrzesić Ma’elKotha. Tłum w jego głowie coraz głośniej dopominał się o uwagę. Otworzył bramy umysłu, uwolnił ich i stanął przed nimi jak olbrzym, mierząc ich lodowatym spojrzeniem. Pierwszy wśród nich był – jak zwykle – blednący cień godnego pogardy słabeusza, którym kiedyś był: Hannto. Hannto z Ptrei, Hannto Kosa – garbaty nekromanta, astmatyk, krótkowidz, cherlak i nerwus, jedyny syn skryby-czeladnika – błagał o chwilę uwagi, kuląc się na myśl o ewentualnej porażce. Jestem kimś więcej niż ty, powiedział mu. Jestem Tan’elKoth. Porażka mi nie grozi. Obok Hannto stał nowszy mieszkaniec umysłu Tan’elKotha, Lamorak, czyli Karl Shanks, którego życie siedem lat temu za sprawą magji na trwałe wpisało się w mózg boga. Lamorak – wiecznie terroryzowany przez starszych i silniejszych braci, pobity i prawie zgwałcony przez Berne’a w Cesarskim Donżonie, leżący bezradnie pod nożami mistrza Arkadeila w
Teatrze Prawdy – czaił się w najmroczniejszych zakamarkach umysłu Tan’elKotha i szeptem doradzał mu uległość. Lamorak nienawidził i bał się Caine’a. Najżywsze wspomnienie zachował z tej krótkiej chwili spędzonej na zalanej słońcem arenie, kiedy Caine przeciągnął jego szyją po ostrzu Kosalla i rzucił jego głowę jak piłkę Ma’elKothowi na kolana. Wobec Pallas Ril odczuwał jednocześnie wściekłość i żądzę; marzył o tym, żeby rżnąć ją tak długo, aż umrze w jego ramionach, ale jego duch był spętany okowami rozpaczy i bezradności. Nieustannie szeptał, że przypadek rządzi światem, a wszelkie życie jest zdane na łaskę i kaprys kosmosu. W związku z tym nic nie ma sensu i lepiej się nie wychylać, prowadzić nędzną egzystencję w bezpiecznym schronieniu, tak jak on w tej chwili, niż, ryzykując cierpienie, wdawać się w daremną walkę. Lamorakowi powiedział: „Przypadek rządzi naszym życiem tylko wówczas, kiedy mu na to pozwalamy. Jestem kimś więcej niż ty”. Za plecami Lamoraka tłoczyły się duchy wielu innych istnień, wchłoniętych przez Tan’elKotha na przestrzeni lat: bezkształtne, pozbawione twarzy cienie, zbyt mało znaczące, żeby w tym udawanym życiu wiecznym odróżniać się od pozostałych. Ich głosy łączyły się w pomruk przywodzący na myśl szum oceanu; błagały, żeby je kochał, pamiętał o nich, opiekował się ich dziećmi. Tłumowi odparł: „Nie lękajcie się, albowiem jestem z wami”. Zebrał siły, odepchnął ich wszystkich z powrotem i zatrzasnął im bramę przed nosem. Została przy nim tylko jedna postać. Ma’elKoth. Olbrzymi i silny jak góra, majestatyczny w zbroi z polerowanego obsydianu, z długą, najeżoną brodą, włosami jak fale morskie opadającymi na ramiona i oczami jak czarne diamenty. Ma’elKothowi powiedział: „Przybywam. Będziesz znowu żył”. Milczący bóg uniósł wszechmocną rękę w geście błogosławieństwa. Tan’elKoth wynurzył się z odmętów świadomości i wrócił do świata zewnętrznego. Wprowadził kod do wyświedacza; klawisze uderzały miarowo, w dudniącej echem kadencji, jak werbel zapowiadający egzekucję. Widoczny w lustrze ekran pojaśniał i wyświetlił uśmiechniętą figurkę siedzącego przy biurku stenotypisty. Miły głos poinformował go, że może zarejestrować wiadomość przeznaczoną dla Rady Zarządców Przygód-bez-Ograniczeń. – Jestem Tan’elKoth, cesarz na wygnaniu – przedstawił się powoli i wyraźnie. – Przekażcie Radzie, że w zamian za pewne przywileje mogę rozwiązać dręczący ich problem Michaelsona. Rozłączył się i westchnął. „Już niedługo”, powiedział do drzemiącego w nim boga. „Niedługo”.
9 Hari stał na technomostku. Na laserowej wadze, za przezroczystą ścianą z pancerszkła, spoczywała matowoszara ceramiczna kapsuła – trumna czemodowa. Próbował nie myśleć o tym, jak bardzo szczęśliwa czuje się w tej chwili leżąca w niej Shanna. Ostatnio na technomostku często panował spory ruch. Dawniej używano go tylko dwa razy w roku, żeby przetransportować świeżo upieczonych absolwentów Konserwatorium Studyjnego do Nadświata, gdzie rozpoczynali dwuletni staż. To było najstarsze Studio w całej sieci i jedyny na Ziemi punkt przerzutowy dla Aktorów na czemodzie. Po drugiej stronie znajdowało się dwadzieścia pięć punktów przerzutowych (nie licząc Dworca w Ciernistej Rozpadlinie), rozsianych dyskretnie po całym Nadświecie i zamaskowanych jako świątynie wyjątkowo okrutnego boga-pająka. Nie wymagały wiele wyposażenia: wystarczyła mała pompa transferowa generująca pole normalne Ziemi (niezbędne do utrzymania łączności i magazynowania danych) oraz niezwykle wyrafinowana i dokładna waga mechaniczna. Transfer oparty na modulacji częstotliwości to w istocie prosta wymiana masy i energii między wszechświatami, wymagająca bardzo precyzyjnego określenia ciężaru wymienianych obiektów – im dokładniej sobie odpowiadały, tym mniejszy był wydatek energetyczny związany z transferem. Nawet ilość powietrza w trumnie była ściśle określona. Właśnie dzięki tej aparaturze Studio w San Francisco nie poszło w ostatnich latach na dno. Kiedy powstawała Kompania Nadświatowa i rozpoczynała się regularna eksploatacja bogactw naturalnych Nadświata, tylko San Francisco miało odpowiednie oprzyrządowanie. Po drugiej stronie technomostka, za drugim – znacznie większym – oknem z pancerszkła, znajdował się magazyn: pomieszczenie ogromne jak jaskinia, zastawione opieczętowanymi skrzyniami, na których wypisano po westerlińsku adresy docelowe. Z boku stały pojemniki na żużel, wielkie jak ciężarówki – kiedy nie wysyłano do Nadświata sprzętu ani zapasów, ciężar sprowadzanej stamtąd rudy równoważono ładunkiem odpadów pozostałych po wytopie wartościowych metali. Magazyn nieustannie rozbrzmiewał łoskotem potężnych turbin lądujących i startujących przed nim frachtowców. W tej chwili Hari o nich nie myślał. Nie odrywał wzroku od trumny, jednym uchem słuchając techników, którzy przerzucali się parametrami transferu ze swoimi kolegami po fachu w drugim wszechświecie. Widzicie? – pomyślał z bezradnym rozgoryczeniem. Lepiej nie drażnić Caine’a, bo poskarży się na was żonie. Przestań, do kurwy nędzy! – sklął się w duchu. Pokręcił głową. Nie musisz wszystkiego robić sam, nie bądź dupkiem.
Ale kiedy tak stał, czekając na transfer Shanny, szlag go trafiał z zazdrości. Nic nie mógł na to poradzić. Obiecała, że poszuka Krisa. Hari wiedział, że Hansenowi ciężko się teraz żyje i słowo pociechy i nadziei z ust bogini może zdziałać cuda. Powinna znaleźć go bez trudu, gdy połączywszy się z Chambarayą, poczuje w swojej świadomości obecność wszystkich istot czerpiących wodę z rzeki. Twierdziła, że po obejrzeniu nagrania będzie umiała rozpoznać go nawet wśród setek tysięcy mieszkańców Ankhany. Zresztą, tak czy inaczej, powinna się z nim skontaktować – jeżeli był nosicielem HRVP, od niego będzie najłatwiej pozyskać próbkę wirusa. Wciąż czuł na wargach smak jej ust. To nie było nic wielkiego, zwykłe cmoknięcie na do widzenia. Więcej i tak by nie zniósł. Przez chwilę czuł się prawie jak za dawnych czasów – prawie jakby mógł zadziałać, naprawdę coś zrobić. Kiedy wyszli z Kuriozeum, snując plany i przygotowując się na to, co przyniesie przyszłość... To było prawie tak, jakby znów stanowili zespół. Jak wtedy, dawno temu. Przed ślubem. – Uważaj na siebie – powiedział, autentycznie siląc się na beztroski ton. – Bo jeśli znów się tam wpakujesz w tarapaty, nie będę cię mógł z nich wyciągnąć. Nawet się nie uśmiechnęła. – Uważaj na Tan’elKotha – odparła. – Nie zapominaj, kim jest. – Niech lepiej on nie zapomina, kim ja jestem. Krawędzie trumny zamigotały i rozmyły się lekko, kiedy nałożył się na nią obraz tej drugiej, prawie identycznej, przybywającej z Nadświata. Bledła i stawała się na wpół przezroczysta, podczas gdy tamta stopniowo tężała. Sekundę później trumna Shanny była już tylko widmowym powidokiem, a ta druga, mniej więcej w połowie wypełniona wodą, zmaterializowała się na dobre. Shanna zniknęła. Gdzieś tam, w innym wszechświecie, pojawiła się bogini imieniem Pallas Ril. Hari podziękował technikowi i zszedł z technomostka. Przy windzie, którą mógł zjechać do ogólnodostępnej części Studia, czekał Rover, cierpliwy jak maszyna. Hari spojrzał na niego wilkiem, ale po chwili westchnął, wzruszył ramionami i usiadł. Wjechawszy do windy wyjął palmpad i wprowadził kod Opactwa, a kiedy zgłosił się Bradlee, kazał mu poprosić Faith. Jej uśmiech wypełnił maleńki ekranik. – Cześć, tata. Mama jest teraz z rzeką – poinformowała go. – Wiem, kochanie. Przed chwilą się pożegnaliśmy. Posłuchaj... – Mama się martwi – przerwała mu. Spoważniała i zmarszczyła złote brewki. Jej oczy zaszkliły się w znajomy, nieziemski
sposób. Kiedy Pallas Ril przemierzała krainy Nadświata, towarzyszyła jej połowa Faith. Hari pokiwał głową. – Ma do załatwienia ważną sprawę. – Nie – odparła z powagą. – Mama martwi się o ciebie. – Posłuchaj, Faith... I tak już nie pójdziesz dziś do szkoły, prawda? Pomyślałem, że wezmę sobie dzień wolny, może dwa, i pojadę na Fancon. Zabierzesz się ze mną? – Naprawdę? Naprawdę naprawdę naprawdę?! – Pewnie. To jak? Ubrana i gotowa? – No jasne! Mama bardzo się cieszy, że pojadę. – Nie wątpię. Ja też się cieszę. Jeszcze tylko jedna sprawa... Zanim mamusia się przeniosła, mieliśmy tu straszne zamieszanie, urwanie głowy po prostu, i zapomniałem jej coś powiedzieć. Rozumiesz? – Rozumiem. – Powiedz jej, że ją kocham. – Dobra. Ona też cię kocha – odparła Faith spokojnie, rzeczowo. – Ale ja jej nic nie mówię, to nie tak działa. Ona po prostu wie. – Jasne. Chciałem się tylko upewnić, że wie.
Niewydarzony rycerz odpoczął. Nie czekała go żadna bitwa. Wypełnił misję, wykonał zadanie, wygrał wojnę. Pozostał jednak niewydarzonym rycerzem. I wygrywając – przegrał.
SZEŚĆ 1 – Odmieniec? – Wysoki, piskliwy głosik brzmiał jak zdyszane pikolo. – Odmieniec, zbudź się! Deliann obrócił się na plecy. Nie chciał otwierać oczu. Nie pamiętał dlaczego, ale był przeświadczony, że przebudzenie będzie bolesne – a tu było mu tak ciepło, tak wygodnie, łóżko było takie miękkie... – Odmieniec! – Coś szturchnęło go w kark. Nie dałby sobie uciąć głowy, ale mógłby to być kopniak wymierzony bardzo małą stópką. – Kier cię potrzebuje. Może to i dobrze, pomyślał. Tak długo tarł pozlepiane powieki, aż wreszcie udało mu się je otworzyć. Gdybym pospał jeszcze trochę, zaczęłyby się sny. Żółte, oślepiające światło popołudnia prześwietlało grube brokatowe zasłony w oknach sypialni Kierendal. Obok niego na materacu stała prześliczna drzewinka. Przezroczyste skrzydełka rysowały się w półmroku jak mgiełka w powietrzu. Wyglądała jak dwudziestocalowa replika niezwykle seksownej ludzkiej kobiety: długie, smukłe nogi, talia osy, wysoko osadzone, niewiarygodnie jędrne piersi. Miała na sobie króciutką, luźną sukienkę, spiętą w pasie, wyciętą w niebezpiecznie głęboki dekolt i ledwie przykrywającą krągłą pupę. – Tup... – wyskrzeczał. – Ktrragzina? – Dochodzi czwarta. Spałeś pięć godzin. Wstawaj, Kier mnie po ciebie przysłała. – Już wstaję, wstaję... – Usiadł ciężko na łóżku. Z trudem sobie przypominał, jak trafił do tego pokoju – Kier go przyprowadziła, po tym, jak uwolnił Aktira. Pod koniec przedstawienia, które urządził dla widzów oglądających świat oczami Aktira, prawie zemdlał. Ledwie wystarczyło mu sił, żeby zjeść trochę zupy, którą przyniosła mu Kierendal. Pamiętał, jak leżał potem na łóżku... i jak usta Kierendal zbliżyły się do jego ucha. – Wiesz, że jesteś jedynym człowiekiem, który miał mnie za darmo? – wyszeptała. Potem ich usta się zetknęły i... I uświadomił sobie, że jest nagi. Owinął biodra kocem.
– Ehm... Tup? Nie wiesz przypadkiem, gdzie są moje spodnie? – Na krześle. Pospiesz się! Miał wrażenie, że czerwieni się na całym ciele. Jak przez mgłę pamiętał, że Tup jest – lub była – kochanką Kierendal. A on? Robili coś z Kierendal? Doszło do czegoś? Gdyby się kochali, na pewno by pamiętał... Prawda? Podciągnął koc pod brodę. – Tup, mogłabyś się... Tup oparła ręce na biodrach. – Posłuchaj, Odmieńcu. Mieszkam w burdelu. Myślisz, że nie wiem, jak wygląda kutas? No, proszę cię... Nawet twojego już widziałam. Byłam tutaj, kiedy Kierendal cię rozbierała. Deliann zamknął oczy, odetchnął głęboko, znów je otworzył. No, to chyba znaczyło, że do niczego nie doszło. Zerknął na Tup, która spiorunowała go niecierpliwym spojrzeniem. Tak mu się przynajmniej wydawało. – No dobrze, już dochodzę... To znaczy, już się ubieram. – Wstał i wskoczył w podarowane mu przez Kierendal spodnie. – Pospiesz się – ponagliła go drzewinka. – Kier się denerwuje. – Ale czym? – spytał, wciągając koszulę przez głowę. – I do czego ja jej jestem potrzebny? Ma przecież całą armię ochroniarzy. – Nie powiedziała dokładnie, ale chyba jakiś klient zaczął się awanturować. Na górze, w apartamentach. Wziął zakładnika. Kier kazała ci powiedzieć, że kochaś jest cały rozgorączkowany. Strasznie się poci. I upiera się, że jego dziunia chciała go otruć. Deliann znieruchomiał, zaplątany w koszulę, czując, jak w żołądku rośnie mu kolczasta kula lodu. To jest to, pomyślał. To dlatego nie chciałem się budzić. Na ramionach spoczęło mu ciężkie brzemię, grożąc wciśnięciem go w podłogę, ale tylko pokręcił głową i wzuł leżące obok krzesła sandały. – Prowadź – powiedział.
2 Na schodach Tup kręciła piruety i beczki w powietrzu, żeby nie wysforować się do przodu. Szli do Żółtych Apartamentów, znajdujących się na czwartym piętrze, we wschodnim skrzydle budynku. Deliann z trudem za nią nadążał na okaleczonych nogach; przy każdym kroku postękiwał z bólu. Kierendal spacerowała w tę i z powrotem po korytarzu. Miała na sobie wieczorowy strój służbowy – luźne spodnie i koszulę z połyskującego jedwabiu, której czerń podkreślał sznur pereł na szyi. Srebrzyste włosy upięła w kok – tak ciasno, że dodatkowo podkreślał jej skośne
oczy. W kąciku ust miała kropelkę krwi; musiała przygryźć wargę ostrym jak igła kłem. Towarzyszyło jej dwóch strażników – ogrów, wysokich na dziewięć stóp i szerokich na pięć, w kolczugach za kolano, z korbaczami wielkości głowy Delianna. – Deliann... – Kierendal skinieniem głowy wskazała otwarte drzwi. – To tutaj. Tup zatrzepotała skrzydełkami, ale Kierendal pokręciła głową. – Ty się nie zbliżaj. Wracaj do moich komnat i tam czekaj. – Ale Kier... Kierendal odsłoniła ostre, zakrwawione zęby. – Już cię nie ma. Tup zniknęła. Zapłakana ludzka dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia, siedziała na skraju łóżka. Obok klęczał skalnik, przyciskając zakrwawiony ręcznik do jej policzka. Na widok Delianna cofnął dłoń z ręcznikiem, odsłaniając paskudną ranę: zamiast policzka dziewczyna miała dwa krwawe strzępy mięsa, które nie całkiem do siebie pasowały. Wyglądała jakby ktoś włożył jej nóż do ust, przebił policzek od środka i rozorał go aż po zawias żuchwy. Deliann skrzywił się odruchowo. Jego żołądek nie był przygotowany na taki widok. – Już prawie nie krwawi – powiedział łagodnym tonem skalnik. – Dzielna dziewczyna. Zaraz cię pięknie pozszywamy. Deliann widział, że przed tym wypadkiem była piękna. Zza ściany dobiegał stłumiony odgłos ciężkich kroków, tam i z powrotem, tam i powrotem. Tupot był taki, jakby ktoś w podkutych buciorach deptał karaluchy. – A jak myślisz, kurwa? – mówił ktoś w sąsiednim pokoju. – Jak ci się wydaje? A co miałem zrobić, do chuja pana?! Skalnik zaczął zszywać ranę, trzymając długą, zakrzywioną igłę rymarską w tępych, zwinnych palcach. Szwy miały przytrzymać skórę i mięśnie w odpowiednim miejscu, kiedy magja przyspieszy naturalne gojenie. Jeżeli nawet zostanie blizna, to ledwie widoczna, ale w tej chwili ból na pewno był przejmujący. Dziewczyna pojękiwała cichutko, łzy płynęło jej z oczu. Deliann odwrócił wzrok. – Jej kochaś jest w drugim pokoju – wyjaśniła Kierendal. – Z tego co wiem, po prostu nagle dostał kota i Tessa wezwała pomoc. Zdążył ją chlasnąć tylko raz, bo potem dopadła do drzwi i do środka wparowali ochroniarze. – Tup mówiła coś o jakimś zakładniku...? Kierendal zacisnęła wargi, pokręciła głową i spojrzała na wbudowany w ścianę zakratowany judasz. – Jak chcesz, to sam zobacz. Skurwiel zadźgał mi jednego chłopaka, a drugiego ogłuszył. Nikogo więcej tam nie poślę. Nawet nie chodzi o to, że mógłby zabić Endy’ego. Po prostu nie chcę, żeby ktoś jeszcze miał z nim styczność. Deliann pokiwał głową.
– Nie tylko z nim. Jeśli jest chory, ona już to od niego złapała. Nawet my nie powinniśmy tu być. Zostawmy ją z uzdrowicielem. Czemu nie? Jeśli dziwka się zaraziła, uzdrowiciel też już był trupem. Wziął Kierendal pod ramię i wyprowadził na korytarz. Nachylił się do niej i zniżył głos: – Dotykałaś jej? Czy ktoś inny dotykał jej albo tego jej... kochasia? – Chyba nie. – To dobrze. Tup wspomniała o truciźnie... – Zgadza się. Nie mam pewności, sam widziałeś, że nie bardzo da się z nią pogadać... – Kierendal zerknęła na ranną dziewczynę. – Wiem tyle, co podsłuchałam zza drzwi drugiego pokoju. Klient bełkocze coś o truciźnie, którą miała w ustach; bredzi, że chciała go zabić pocałunkiem, więc musiał obciąć jej wargi, żeby się ratować. Dlatego pomyślałam, że powinieneś go obejrzeć. Dzięki tobie wiem więcej niżbym chciała o tej waszej chorobie, ale... Nie da się ukryć, że to ty jesteś ekspertem. – Wcale nie. – Nikogo lepszego nie mam. – Rozumiem. Zacznijmy od tego, że jest mało prawdopodobne, by ktoś w Ankhanie był zarażony, więc myślę raczej, że to jakaś nietypowa reakcja na narkotyk. Choroba rozprzestrzeniła się w górach, w okolicy Siodła Khryla... – Nie mogę ryzykować. Jeśli będzie trzeba, spalę całe to skrzydło. Pokazałeś mi śmierć tamtego faerie; wiem, jakie to uczucie, i nie chcę, żeby moi ludzie tak umierali. Sama ją zabiję. Złote oczy Delianna i srebrne Kierendal spotkały się na długą chwilę; widział, jak cierpi, wypowiadając te słowa, i zdawał sobie sprawę, że naprawdę zabije dziewczynę, bez względu na ból, jakiego sobie w ten sposób przysporzy. To nie jest HRVP, powtarzał w myślach. Niemożliwe. To tylko zwykła alergia na prochy, nic więcej. W drzwiach również znajdował się judasz. Otworzył go i zajrzał do środka, żeby móc z czystym sumieniem uspokoić Kierendal, powiedzieć jej, że wszystko jest w porządku. Proste. Bułka z masłem. Zobaczył faerie leżącego na podłodze w ogromnej kałuży krwi, z głową wykręconą pod nienaturalnym kątem. Z boku szyi miał długie, poszarpane cięcie, niczym szyderczo uśmiechnięte drugie usta. Mucha usiadła na martwej twarzy i przespacerowała się po otwartym oku. Podłogę znaczyły szkarłatne ślady butów: ktoś przeszedł przez kałużę i zniknął z pola widzenia judasza. Na łóżku leżał muskularny skalnik. Napastnik związał mu ręce (w nadgarstkach) i nogi (w kostkach) zwiniętym prześcieradłem i zakneblował go poduszką. Skalnik dyskretnie poruszał stopami i dłońmi, stopniowo rozluźniając więzy.
– I co ja mam zrobić, hę? Ona mnie zaciuka. Co robić?! Słyszany przez judasz głos był wyraźniejszy – i teraz, kiedy nie tłumiły go ściany pokoju, wydał się Deliannowi przerażająco znajomy. Nagle zobaczył, kto mówi: barczysty ogrillo o zszarzałej, ociekającej potem twarzy. Jedyne zdrowe oko pałało gorączką. Miał na sobie nowiutkie, jarmarcznie kolorowe ubranie z farbowanego płótna. Nie nosił broni, ale ostry jak brzytwa szpon bojowy na prawym nadgarstku sterczał groźnie, cały we krwi. Jeden z wystających z dolnej szczęki kłów miał odłamany, drugi poczerniały, jakby od dymu. Deliann osunął się na ścianę. Szkoda, że nie zginąłem wtedy w górach, pomyślał. Ból w piersi dławił mu głos, nie pozwalał nawet oddychać. Och, Rroni, dlaczego nie jesteś lepszym szermierzem? Dlaczego od razu nie rozłupałeś mi czaszki? Boże, boże, boże, oddałbym wszystko, żeby wtedy umrzeć... Mordercą był ogrillo, kapitan barki, która przywiozła go do miasta. – Co się stało? – zaniepokoiła się Kierendal. – Jest źle, prawda? Widzę to po tobie. – Jest źle – przytaknął Deliann. Kierendal odwróciła się do ogrów z twarzą kompletnie bez wyrazu. – Ewakuujcie całe skrzydło. Macie pięć minut. Zgarnijcie wszystkich wolnych ochroniarzy, przeszukajcie wszystkie pokoje. Jeżeli za pięć minut ktoś tu jeszcze będzie, zginie w pożarze. Jeden z ogrów wskazał korbaczem drzwi, przy których stał Deliann. – A co z nimi? Co z Endym? Jak go wyciągniesz? – Nie zamierzam go wyciągać. Endy, Tessa i Parkk zostają. Ogry wymieniły przerażone, zdezorientowane spojrzenia. – Powiedziałaś... – Nie musicie tego rozumieć. Po prostu róbcie, co mówię. – To ty nie rozumiesz – odezwał się Deliann. Odepchnął się od ściany, trochę zdziwiony, że w ogóle się poruszył. Jakim cudem jeszcze stał, przygnieciony takim brzemieniem? Jak to możliwe, że mówi? Że żyje, kiedy serce gnije mu w piersi? – Nie rozumiesz... – powtórzył z wysiłkiem. – Ja znam tego ogrilla. – Poważnie? – Kierendal pokręciła głową. – Świat jest mały. Ale to niczego nie zmienia. – Ależ zmienia, zmienia wszystko. On jest zarażony. Mógł się zarazić tylko w jeden sposób, żeby już wykazywać objawy. – Deliann rozłożył ręce w bezbronnym geście. Z takim bólem nie mógł walczyć, nie mógł go nawet znieść. – Ja jestem odporny. Nie choruję. Ale on w jakiś sposób zaraził się ode mnie. Oczy Kierendal rozszerzyły się i pociemniały.
Powoli, jakby nieobecna duchem, uniosła rękę do twarzy, patrząc przez niego na wskroś. Przytknęła palce do ust, jakby wspominała pocałunek, który ich połączył; jakby próbowała oszacować nieskończenie wysoką cenę tego pocałunku.
3 Leżał w ciemnościach, zwinięty w kłębek bólu. Ból paraliżował go, obezwładniał na zimnej, twardej podłodze. Od pryczy dzielił go dosłownie krok, od łóżka – pół pokoju, ale jego kończyny tylko drgały od czasu do czasu nerwowo, niezdolne do jakiegokolwiek sensownego ruchu, wstrząsane konwulsjami na pograniczu kaszlu z głębi piersi i suchego szlochu. Nie wyobrażał sobie, że na świecie może być tyle bólu. Upadek z urwiska w Bożych Zębach i złamanie obu nóg to było nic, jakby miał w nogach jakiś bezpiecznik albo transformator ograniczający ból. Za to serce... Wyżarte kwasem zostawiło mu w piersi dymiącą dziurę, bezdenną pustkę wypełnioną żalem. I ten ból narastał, dawno już wzniósł się ponad poziom nie do zniesienia. Chciało mu się wyć, ale ziejąca dziura w piersi pochłaniała całą jego energię i nie miał siły nawet skamleć. Po prostu leżał i cierpiał. Sprowadził na miasto obłęd i śmierć. Przez jego głupotę, przez bezmyślność wydał wyrok śmierci na Kierendal, Tup, Zakke’a, tę śliczną kurewkę z pociętą twarzą, skalnickiego uzdrowiciela Parkka, ogrowych ochroniarzy i... i... i... Kierendal chciała zamknąć kasyno na cztery spusty i spalić razem ze sobą i wszystkimi, którzy znajdowali się w środku, żeby w ten sposób ocalić miasto. Wiedziała, co ją czeka, jeśli zachoruje; dzięki Deliannowi doświadczyła cierpień i widziała śmierć młodego faerie z wioski pod Diamentową Studnią. Śmierć w płomieniach, ucieczka w ciemność, z wrzaskiem bólu na ustach i zapachem własnego przypiekanego ciała w nozdrzach, byłaby łaską w porównaniu z jego agonią. Ale to by się zdało na nic. Nie powstrzymałaby epidemii. Nikogo by nie uratowała. Jej lokal – burdel i kasyno w jednym – był wielką atrakcją turystyczną i przyciągał gości z całego cesarstwa. Przywleczona przez Delianna choroba z pewnością rozprzestrzeniła się już po mieście i zaczęła rozpełzać po cesarstwie wzdłuż odnóg Wielkiej Chambaygen, jak zatruta krew w zranionej nodze. Jak mógł być tak ślepy? Zaraz wstanie. Za minutę, najdalej dwie. Wstanie i pójdzie do sypialni, po sąsiedzku,
gdzie Kierendal siedzi w ciemności z Tup, Zakkem i Pischu, szefem zmiany w kasynie. Weźmie kubek i napije się z nimi wina. Przypomniał sobie Sokratesa, który wypił cykutę, a potem chodził po więziennej celi w tę i z powrotem, żeby przyspieszyć działanie trucizny. On sam chybaby się na to nie zdobył. Co innego Kierendal – ona była silna. Weszła do sypialni takim krokiem, jakby wszelkie zwątpienie i strach zostawiła w jakimś innym świecie. Z drugiej strony, jej ciążyła już tylko niedługa przyszłość, a jego przygniatało nieznośne brzemię przeszłości. Miał nadzieję, że po drugiej stronie kubka z winem czeka po prostu ciemność i koniec bólu – ale jeśli nie, jeśli miał zostać osądzony za swoje zbrodnie, nie bał się. Najgorsze piekło będzie lepsze niż to, co czuł teraz. Jego policzka dotknęła drobna, chłodna dłoń. Musnęła jego szyję, jakby w poszukiwaniu pulsu. Dotyk był tak kojący, tak przyjemny, że nie umiał się przed nim cofnąć. Chłodne palce wyciągały ból z ciała, jak mokry ręcznik gorączkę. Deliann wzdrygnął się, jakby jakaś jego cząstka kurczowo trzymała się tego bólu – tak jak mięsień zaciska się wokół drzewca wbitej strzały, jeśli wyciąga się ją zbyt powoli. – Cii... – zabrzmiał cichy kobiecy głos. – Jestem przy tobie. Będzie dobrze. Jej oddech pachniał zielonymi liśćmi zwracającymi się ku słońcu, zbożem dojrzewającym na zmytych deszczem polach. – Nie – odparł. Zabrała dość bólu, żeby mógł się poruszyć. Odsunął się od niej. – Wcale nie będzie dobrze. Dotknęłaś mnie, więc teraz umrzesz. – Nie tak łatwo mnie zabić – powiedziała spokojnie. – Otwórz oczy, Krisie Hansen. Mam dobre wieści. – Słucham? Jak mnie nazwałaś? Otworzył oczy. Na jej widok zaparło mu dech w piersi. W zaciemnionym pokoju świeciła własnym światłem, jakby promień słońca przybrał jej kształt: niska, drobna ludzka kobieta, całkiem zwyczajnie ubrana, ciemnowłosa, o twarzy owalnej, ładnej, ale też przeciętnej. Chyba największe wrażenie robiła bijąca z niej spokojna moc, migotliwa aura życia, czysta i skoncentrowana do tego stopnia, że w jej blasku poprzednia znana Deliannowi wizja piękna topiła się jak lód w piecu hutniczym. Kiedy na nią patrzył, nie był w stanie wyobrazić sobie twarzy innej kobiety. Nabożny lęk ścisnął go w piersi. – Kim... – sapnął. – Kim jesteś? – Nazywają mnie Pallas Ril. – Królowa Aktirów? – wyrwało mu się. Pallas Ril była w elKothańskim panteonie władczynią demonów, wybranką Księcia Chaosu, ale żadne drzeworyty ani witraże nie przedstawiały jej w taki sposób. – Jeśli tak wolisz...
Zelektryzowany Deliann zaczął się gramolić z podłogi. Wykonał ochronny gest i szybkim cyklem oddechowym wprowadził się w wewnętrzne widzenie. – Nie chcę mieć nic wspólnego z ludzkimi bóstwami – zastrzegł. Wyprostowała się – powoli, ze smutnym uśmiechem na twarzy. Jej Powłoka wypełniała pokój i rozlewała się poza jego granice. Płonęła jak słońce w środku lata. Nie widział, gdzie się kończy. – Jestem człowiekiem i boginią, ale nie jestem boginią ludzi. Jestem również twoim przyjacielem, Krisie Hansen... – Dlaczego tak mnie nazywasz? – ...i odpowiedzią na twoje wołanie o pomoc. Deliann zamarł i zachwiał się na nogach, bezradny wobec fali bólu i pragnienia, która wezbrała mu w piersi. Na chwilę o niej zapomniał, ale teraz wróciła ze zdwojoną siłą. – Ale jak...? Kim...? – Mam wiele imion. Pierwszy Lud nazywa mnie Eyyallarann. Jej Powłoka zagarnęła go, objęła, otuliła bez wysiłku, niosąc ukojenie i pociechę. Deliann odprężył się na ułamek sekundy... I zrobił przebitkę. Wlała się w niego z rykiem wzburzonej rzeki. W jednej chwili przekroczyła granice bólu i wypełniła go po brzegi, a wciąż było jej więcej, nieskończenie więcej, jakby okrutny olbrzym próbował mu wlać do gardła cały ocean, w którym było wszystko – od krzyku orła nad Siodłem Khryla, po niepewne ruchy młodej traszki zagrzebanej w terańskiej delcie; od skrzypienia wiekowych gałęzi w Mateczniku Larrikaal, po szmer strumienia omywającego omszały kamień na Plaży Publicznej w Ankhanie. Wniknęła w niego z siłą zdolną rozsadzić mu czaszkę i rozrzucić dymiące strzępy mózgu po całym pokoju. – Wystarczy – oznajmiła i rzeka obrazów urwała się, jakby ktoś zatrzasnął mu drzwi w mózgu. – Uważaj, czego dotykasz, Kris. Dla takich jak ty może tu być niebezpiecznie. Cofnął się o krok, złapał się za głowę i czekał, aż pokój przestanie wirować. Uklęknął z czcią. – Wybacz, pani – powiedział w mowie Pierwotnych, chyląc głowę. – Nie poznałem cię. – Twój szacunek dla mnie zdradza twoje ludzkie pochodzenie – odparła z powagą w tym samym języku. – Pierwszy Lud nie klęka przede mną. Wita mnie pocałunkiem, gdyż jestem waszą matką, siostrą i córką. Deliann wstał i objął ją, trochę zdziwiony, że wydaje się taka drobna i krucha. – Co mam zrobić? – zapytał. – Nie trać nadziei. Wkrótce w tym mieście i całej krainie wybuchnie epidemia nowej choroby. Ktokolwiek się nią zarazi, nie będzie musiał się obawiać HRVP. – Nie rozumiem... – W ten sposób pokonacie zarazę. Nowa choroba da wam odporność na starą.
– Możesz to zrobić? – Mogę. Dlatego każę ci nie tracić nadziei. – Nadziei... Odporność... Na boga, Kierendal! Kierendal, nie! Wybiegł z pokoju i wpadł do znajdującej się obok sypialni. To, co w niej zastał, można by wziąć za pobojowisko po hucznym przyjęciu: ciała rozrzucone na szerokim łożu i rozparte z pozorną swobodą na krzesłach, odprężone jak we śnie... Zakke spoczywał w szerokim fotelu, długa broda spływała mu na pierś. Pischu leżał na łóżku z rękami złożonymi na piersi. Tup zwinęła się na poduszce na toaletce. Kierendal padła na podłogę jak szmaciana lalka. Leżała na dywaniku u stóp łóżka. Długie, wychudzone nogi miała podwinięte w taki sposób, że po przebudzeniu mogła odczuwać spory ból. Deliann uklęknął przy niej i dotknął rozrzuconych na podłodze srebrnych włosów. – Dlaczego nie zaczekałaś... – szepnął. Pokój pojaśniał lekko, jak prześwietlony księżycowym blaskiem las. To bogini stanęła za jego plecami. – Bała się – tłumaczył Deliann, z roztargnieniem gładząc Kierendal po głowie. Jego głos dudnił pustką jak splądrowany grób. – Wszyscy się bali. Wiedziała, jak umrą, i nie chciała takiej śmierci. Nie chciała jej dla nich... – Myślisz, że chciałaby żyć, gdyby nadal było to możliwe? – Czy ja... czy ona... – W szeroko otwartych oczach Delianna zapalił się płomyk nadziei. – Pytasz mnie o zdanie? – Ci, którzy jeszcze żyją, nie muszą umrzeć od trucizny. Czy weźmiesz na siebie brzemię przywołania ich z powrotem? – Ja... Ależ tak! Tak! Zrobię wszystko... – To nie bajka, Kris – ostrzegła bogini. – Nie wierzę ci, bo nie wiesz, co mówisz. Ktokolwiek przeżyje działanie trucizny, i tak będzie zarażony. Nie mogę ich uleczyć. – Jak to... nie możesz? Dlaczego? – HRVP nie jest istotą żywą. Moja moc uzdrowicielska jest ogromna, ale jej charakteru nie da się zmienić: mogę co najwyżej pobudzić naturalne procesy życiowe ciała. HRVP nie jest chorobą naturalną, lecz bronią biologiczną, dziełem inżynierów-genetyków... – Pallas Ril sama się zdziwiła, że sięgnęła po angielskie słowa. – System odpornościowy organizmu jest wobec niej bezradny. Pobudzenie go do żywszej reakcji tylko przyspieszyłoby śmierć. – Ale ja... Uciszyła go gestem. – Szczepionka, którą dostałeś w dzieciństwie, to również zmodyfikowany genetycznie wirus. – Cały czas przeplatała westerling angielszczyzną. – I w taki sam sposób ja ostatecznie powstrzymam chorobę: stworzę antywirusa blokującego receptory, do których przyczepia się
HRVP. Jeżeli twoi przyjaciele szybko się nim zarażą, może uda się ich uratować. – Może? Bogini pokiwała głową. – Dostaną drugą szansę, nic więcej. Możesz w tej chwili cofnąć ten łagodny wyrok i skazać ich na śmierć w męczarniach. – Kiedy... Ile czasu potrzeba... – Cztery dni powinny wystarczyć. – I wtedy dostaną drugą szansę, tak? Zaryzykuję. – Deliann wstał. – Gdzie tkwi haczyk? Pallas Ril pokręciła smutno głową. – Tutaj. – Wskazała leżące ciała. – Dwoje z nich ma jeszcze dość siły, żebym mogła ich ocalić. Jeżeli wzmocnię ich serca i przyspieszę pracę wątroby, organizm pozbędzie się trucizny, nim ta ich zabije. – Dwoje? – powtórzył Deliann. – Tylko dwoje?! – Ten człowiek... – bogini wskazała Pischu – ...miał słabe serce. Już nie żyje. A drzewinki... Tup... Kierendal, jak ty to zniesiesz? – Drzewinki mają zbyt szybki metabolizm. Zmarła natychmiast po wypiciu wina. Twoja przyjaciółka może nie być zachwycona, kiedy ją wskrzesisz. Pomożesz jej żyć ze świadomością tego, co zrobiła? Deliann przeniósł wzrok na Kierendal. Jeżeli nie mam racji, trucizny jest pod dostatkiem. Niech pozna fakty i sama zdecyduje. Skinął głową. – Tak – powiedział. – Pomogę. – Niech więc tak będzie. Tak po prostu. Bez żadnego gestu, bez rozbłysku światła płytki i rwany oddech Kierendal pogłębił się i ustabilizował w sennym rytmie. Deliann nagle odzyskał siły do płaczu. – Mój ojciec... – wymamrotał. – Moja rodzina... Mithondion... Zanim będzie antywirus... cały Mithondion na pewno już choruje... – Mithondionowi nie mogę pomóc. Moja moc jest mocą rzeki; poza granicami dorzecza jestem ślepa, głucha i prawie bezsilna. Jeżeli mają się uratować, trzeba zanieść im lekarstwo, tak jak wcześniej zaniesiono chorobę. – Jak... To znaczy kiedy... – „Torronell”, wyszeptało jego złamane serce. Gdyby przybyła dwa tygodnie wcześniej, tydzień... – Gdzie byłaś? Dlaczego tyle zwlekałaś?! – Na Ziemi. Miałeś rację, mówiąc, że jestem królową Aktirów. Przybyłam dopiero na
twoje wezwanie. – Na moje... wezwanie? Masz na myśli to przedstawienie z J’Thanem? Z tym Aktirem? Spojrzała na niego świetlistymi, jakby półpłynnymi oczami. – Hari Michaelson kazał cię pozdrowić – powiedziała. Zrobiła krok w bok i cała rzeczywistość wokół niej uległa odkształceniu. W zdeformowanej perspektywie ten jeden krok przeniósł ją o pół mili, mimo że nie opuściła pokoju. Jeszcze jeden krok – i zniknęła. Deliann stał jak wrośnięty w dywan. Trząsł się i dyszał ciężko. Hari... Michaelson? Kierendal poruszyła się i jęknęła. Natychmiast uklęknął i oparł jej głowę na swoich kolanach. – Cii... – szepnął. – Cii, już dobrze. Jestem przy tobie. Będzie dobrze. I przez jakiś czas wierzył w te słowa.
Żył w owych czasach człowiek, który kiedyś był bogiem. I mimo że przestał nim być, zachował oczy bystrzejsze niż u śmiertelników, dłonie zwinniejsze, a umysł sprawniejszy. Zobaczył wojnę wznieconą przez mrocznego anioła i ujrzał akolitów pyłu i popiołów, nie dostrzegł jednak boga, który stał za nimi. Chcąc ocalić swoje dawne dzieci, zaczął sobie wykuwać nowe przeznaczenie. Nie był już jednak bogiem i nawet jego sprawniejszy niż u śmiertelnika umysł nie potrafił ogarnąć ograniczeń jego wizji, siły i mądrości. Tak oto rozpoczął opowieść o samozagładzie. Inni wypowiadali już wojnę bogu pyłu i popiołów; było ich wielu – nieprzeliczone rzesze w nieprzeliczonych światach. W tym świecie do jego wrogów należeli Jhereth Bogobójca, Panchasell Pechowiec i Kiel Burchardt; w tym drugim świecie stawili mu czoło Fryderyk Nietzsche, John Brown i Szalony Koń. Wszyscy ulegli wobec jego nieskończonego, cierpliwego głodu. Zabił ich we śnie. W dniu, w którym mroczny anioł wyruszył na wojnę, człowiek, będący kiedyś bogiem, porozumiał się z akolitami boga pyłu i popiołów. Przekonał ich, żeby go obudzili.
SIEDEM 1 Tan’elKoth siedział nieruchomo w kamiennym półmroku Kuriozeum. Zetknięte palcami dłonie trzymał na wysokości niewzruszonej twarzy, oczy połyskiwały mu odbiciem widocznego w lustrze wyświetlacza. Na parterze jego apartamentu nie było okien i mimo że było dopiero późne popołudnie, Tan’elKotha otaczały czarne cienie. Czekanie pochłaniało go bez reszty. Na tę chwilę czekał prawie siedem lat. Śledził na monitorze najświeższe wydanie Przygód na żywo, w którym Clearlake występował przed ogólnoświatową publicznością. Z typowym dla niego wyczuciem i instynktem samozachowawczym, z przesłanego mu przez Hariego materiału wyciął – bez śladu – wszystkie fragmenty mogące choćby sugerować, że to Studio ponosi odpowiedzialność za wybuch epidemii; w ten sposób chronił się przed zarzutami o działanie na szkodę firmy. Poza tym nagranie było jednak nietknięte, nieocenzurowane i niezaprzeczalnie drastyczne. Tan’elKoth wyłączył wyświetlacz. Wystarczająco się napatrzył. – Rada na pewno też ma dość – mruknął. Usadowił się wygodnie i czekał. Sekundy upływały w rytmie szybszym niż bicie jego serca. Czekał. Czekał. I czekał. Komunikator milczał. Błądził po rozgałęziających się w jego umyśle fraktalnych drzewach możliwości. Nie znajdował nowych odnóg ani niespodziewanych zakrętów. Przyszłość nie zmieniła się ani na jotę, odkąd ukształtował ją za pomocą swojej woli. Ale Rada wciąż się nie odzywała. Niemożliwe, żeby się pomylił. Nawet idiota zorientowałby się, że zostali oszukani; nawet dureń musiałby przyznać, że nie mają wyboru. Nawet najgłupsza ryba czuje haczyk, kiedy ten utkwi jej w gardle.
Zerwał się na nogi i zaczął spacerować po klatce. Wszedł na piętro, do prywatnych apartamentów, nucąc pod nosem. Głosy żyjących w nim ludzi szeptały, że coś przeoczył. Poszedł dalej, na samą górę, do pracowni. Przez świetlik było widać tylko niskie, krwawo podświetlone chmury nad miastem. Tutaj spędzał większość czasu przez ostatnie sześć – teraz już prawie siedem! – lat, rzeźbiąc w glinie i odlewając w brązie kształty zaczerpnięte ze swojej prywatnej rzeczywistości. Nauczenie rąk, żeby wydobywały formy istniejące w sercu, było okrutną, gorzką walką. Ilekroć nierówno stygnący odlew pękał, ilekroć wydrapywał spod paznokci zakrzepłe grudki gliny, ilekroć dotykał dłuta albo kielni, zawsze musiał stawić czoło wspomnieniu Ma’elKotha i jego Wielkiego Dzieła, kiedy mocą umysłu kształtował rzeczywistość. Uświadamiał sobie wtedy, jak nisko upadł... Mimo to praca rąk nauczyła go rzeczy, których nie poznałby, posługując się wyłącznie umysłem. Odkrył, że żadne tworzywo nie jest nieskończenie plastyczne i że zbyt forsowne kształtowanie dzieła prowadzi do jego zniszczenia. Każdy materiał ma swoją naturalną formę. Prawdziwa sztuka to negocjacje, walka, a czasem taniec woli artysty i określających tworzywo właściwości – jego wytrzymałości, elastyczności, potencjału. Przeszedł obok studium swojej najsłynniejszej rzeźby, Namiętnych kochanków. Nie była jego najdoskonalszym dziełem, lecz po prostu najbardziej przystępnym dla odbiorcy o ograniczonym guście. Monumentalny spiżowy odlew przedstawiał dwie męskie postaci splecione w ciasnym uścisku, wystylizowane, na wpół abstrakcyjne, pałające wzajemną żądzą i zespolone w jedno. Jedna postać przebijała drugą mieczem na wylot; ostrze zagłębiało się w brzuch i wychodziło na środku pleców. Mężczyzna przeszyty mieczem był uzbrojony w dwa sztylety – jednym szukał serca kochanka, drugi wbijał mu od góry w czaszkę. Oczywiste. Wręcz banalne. Odwrócił się plecami do Kochanków i zdjął całun z rzeźby, nad którą obecnie pracował. To był jego Dawid: pierwszy raz odważył się pracować w marmurze, materiale o wiele bardziej wymagającym od spiżu. Na wpół gotowa rzeźba – większa niż w naturze, w skali dzieła Michała Anioła – spoczywała na masywnej platformie zaopatrzonej w koła (w tej chwili zablokowane), dzięki którym mógł swobodnie obracać wielotonowy blok kamienia i oglądać go w świetle pod dowolnym kątem. Zamknięta w więzieniu kremowego marmuru postać powoli nabierała kształtu. Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem i obszedł dookoła, wzdychając ciężko. Walczył, żeby skoncentrować się na niej bez reszty, zapomnieć o frustracji i nerwach. W jego obecnym stanie kompletnego zamętu emocjonalnego wzięcie dłuta do ręki groziło katastrofą. Doskonale pamiętał, co historycy sztuki mówili o cyklu studiów do Pojedynku Michała Anioła, który po jednym nieudanym uderzeniu dłuta porzucał pracę nad powykręcaną, udręczoną postacią. Dawid Tan’elKotha miał być jeszcze wspanialszy niż dzieło Buonarottiego. Zamiast
poszukiwać ideału młodzieńczej męskiej urody, tak jak to uczynił ziemski artysta, wybrał modela starszego, bardziej doświadczonego, w jesieni życia; człowieka, którego twarz każdą zmarszczką miała świadczyć o przygniatającym brzemieniu losu Wybrańca Boga, a przy tym wyrażać dumę, hart ducha, niezłomną wolę. Odbiorca miał w niej dostrzec jej dawne piękno i docenić, że blizny wyżłobione przez czas tylko dodały jej urody. Teraz jednak, oglądając wyłaniającą się z marmuru postać, zaczynał rozumieć, że dzieło nie rozwija się dokładnie w zgodzie z jego wizją. Poza i gest posągu zaczynały lekko odbiegać od zamiarów twórcy, tak jakby rzeźba stawała się wypadkową dwóch nakładających się obrazów. Tak jakby oddziaływała nań wola inna od mojej, pomyślał. Otworzył szeroko oczy i zamarł w zadziwieniu. Gdzieś musiała kryć się skaza, którą w swojej pewności siebie przeoczył... Zawsze był istotą złożoną. Wspomnienia o posiadaniu pojedynczego umysłu dawno odesłał w ciemne zakamarki swojej jaźni. Od momentu, gdy w błysku mocy z korony Dal’kannitha powstał Ma’elKoth, w jego głowie rozbrzmiewał chór wewnętrznych głosów. Z upływem lat ten chór się rozrósł, spotężniał, on zaś stał się jego dyrygentem. Wiele głosów, wiele jaźni, wiele żywotów – i jedna spajająca je wola. Nie był już Ma’elKothem. W ostatnim akcie autokreacji z boga, którym kiedyś był, został tylko najpotężniejszy z cieni zamieszkujących jego wewnętrzny Tartar. Ale mimo że podkreślił tę przemianę, przybierając nowe, skromniejsze imię, wiedział, że w istocie jest kimś więcej niż Ma’elKoth: stał się bardziej ludzki, bardziej wyczulony na nurty czasu i ciała targające światem śmiertelników. Stał się także lepszym artystą. Całkiem możliwe, że właśnie ten ostatni fakt był najbardziej znaczący. Sztuka zawsze rządziła jego życiem. Hannto Kosa od początku był zapalonym kolekcjonerem. Ba, to właśnie ta pasja popchnęła go do zainteresowania się nekromancją. Nekromancja polega na odczytywaniu ze zwłok strzępów wzorców, odciśniętych w Powłoce przez świadomość; na wychwytywaniu gasnących ech umysłu, które wcześniej wyrażały się w ciele. Dobry nekromanta potrafi tak precyzyjnie dostroić swój umysł i Powłokę do tych rezydualnych wibracji, że jest w stanie odczytać z nich szczątkowe wspomnienia. Wielu artystów ukrywa przed światem dzieła, które w ich mniemaniu nie dorastają do standardów, jakie sami sobie narzucili. Takie dzieła często giną bezpowrotnie, gdy ich twórcy nie pozostawią żadnych śladów świadczących o ich istnieniu. Za pomocą swoich nekromanckich umiejętności Hannto przywoływał wspomnienia zaklęte w prochach geniuszy, a jego kolekcja nieskatalogowanych dzieł największych artystów rosła w oszałamiającym tempie. Nie mogąc udowodnić ich pochodzenia, nie mógłby uzyskać za nie ceny, na jaką zasługiwały – ale jakie to miało znaczenie? Nie zamierzał ich sprzedawać. Miał swój pogląd na sztukę. Sztuka nie była tworzeniem piękna, odwzorowywaniem
rzeczywistości ani poszukiwaniem prawdy. Sztuka tworzyła prawdę. Truizmem jest stwierdzenie, że w skojarzeniu z młotkiem wszystko przypomina gwóźdź. Siła sztuki polega na tym, że może pokazać młotkowi, jak wygląda świat widziany oczami śrubokręta. Albo pługa. Albo glinianego dzbana. Jeżeli rzeczywistość jest sumą naszych wrażeń zmysłowych, uzyskanie nowego punktu widzenia równa się zdobyciu nowego kawałka rzeczywistości. A Hannto chciał mieć na własność cały wszechświat. Nie umiałby wskazać momentu, w którym z kolekcjonera stał się twórcą. Może każdy prawdziwie zapalony kolekcjoner jest w gruncie rzeczy niespełnionym artystą; może kupuje to, czego niedostatek talentu nie pozwala mu stworzyć. Niewykluczone, że został w pewien sposób ukształtowany przez kontakt z umysłami nieżyjących twórców; że oglądając świat ich oczami, wykształcił sobie – w końcu – własną perspektywę. Tan’elKoth był czymś więcej niż sumą swoich doświadczeń – był sumą sum doświadczeń ludzi żyjących w jego umyśle. Od ponad piętnastu lat żelazną ręką rządził tymi stworzonymi przez siebie cieniami. Czyja wola – poza jego własną – mogła odcisnąć piętno na marmurze? Czyja wola mogła zmienić pozę Dawida, nakreślić linię jego szczęki w taki sposób, żeby sygnalizowała rezygnację i świadomość klęski? Czyja wola mogła w taki sposób pokierować pobijakiem i dłutem nie tylko bez jego zgody, ale nawet bez udziału jego świadomości? Z dołu dobiegł stłumiony dźwięk dzwonka komunikatora.
2 Tan’elKoth prawie sfrunął po schodach na pogrążony w ciemnościach parter, podbiegł do sekretarzyka, wyhamował z poślizgiem i poświęcił sekundę na ustawienie świateł i poprawienie ubrania. W oknie wiadomości przychodzących migało logo Przygód-bezOgraniczeń. Dumnie, z godnością olbrzyma usiadł przed wyświetlaczem. – Iris: potwierdź – mruknął basem. – Dźwięk i obraz. – Pracowniku Tan’elKoth, proszę nie opuszczać stanowiska. Połączenie głosowe z Radą Zarządców Przygód-bez-Ograniczeń. Logo – pancerny rycerz na wspiętym pegazie – rozszerzyło się na cały ekran. – Pracowniku Tan’elKoth... W głosie dało się wyczuć lekką zmianę. Przed chwilą był czysto mechaniczny, teraz zaś zabrzmiała w nim delikatna władcza nuta. Z głośników wbudowanych w podłogę pod sekretarzykiem popłynął komunikat nagrany wcześniej przez Tan’elKotha: – Przekażcie Radzie, że w zamian za pewne przywileje mogę rozwiązać dręczący ich
problem Michaelsona. Tan’elKoth się uśmiechnął. – Jakie przywileje? – spytała Rada. Czyli tak to wygląda: bez wstępów, bez uprzejmości, bez zbędnych słów. Prosto z mostu. Pokiwał z uznaniem głową. Z takimi ludźmi dobrze się robi interesy. – Zawrzyjmy sojusz, szanowni państwo. Odeślijcie mnie do ojczyzny. Oddajcie mi cesarstwo i podwładnych. Resztę mojego świata możecie wykorzystywać jak wam się żywnie podoba, ale w granicach cesarstwa dysponujący dawną władzą i mocą Ma’elKoth lepiej zadba o wasze interesy niż wasi przysłani z Ziemi słabi satrapowie. Łączy nas przecież wspólny cel, nieprawdaż? Troska o los ludzkości w obu naszych światach. – Co w zamian? Tan’elKoth wzruszył ramionami. – Tak jak powiedziałem: mogę rozwiązać dręczący was problem Michaelsona. – Problem Michaelsona nie jest wart takiej ceny. – Proszę nie żartować, szanowni państwo. – Tan’elKoth prychnął i pokręcił głową. – To niedorzeczne. Gdyby problem, o którym mowa, rzeczywiście był taki nic nieznaczący, nie rozmawialibyśmy teraz. – Michaelson jest nikim. To my go stworzyliśmy. Jest dokładnie tym, kim ma być: zerem. Kaleką. Własnością Studia. – Co nie zmienia faktu, że ten kaleka będący własnością Studia w dwie godziny unicestwił wasze plany i rzucił ich strzępy na żer wiatrów dmących w Otchłani – zauważył z uśmiechem Tan’elKoth. – Nie dramatyzuj. To była zwykła pijarowska wpadka. – Jesteście naiwni – ocenił beznamiętnie Tan’elKoth. Odpowiedziała mu cisza. Rada Zarządców najwyraźniej nie przywykła do słuchania prawdy. – Caine jest teraz waszym wrogiem – ciągnął Tan’elKoth. – Bez mojej pomocy jesteście zgubieni. – Tak bardzo się boisz Michaelsona? – Rety... – Jakim cudem ktoś tak ograniczony zdołał posiąść tak wielką władzę? – Michaelsona nie boję się w ogóle. Michaelson to fikcja, głupcy. To Caine jest prawdziwy. I to Caine was zniszczy, ponieważ nie rozumiecie tej różnicy. – Jesteśmy ci wdzięczni, że tak troszczysz się o nasze dobro. – Bynajmniej – wycedził przez zęby Tan’elKoth. – Chcę tylko odzyskać cesarstwo. – Wygórowana cena za usługę, którą proponujesz: usunięcie bezbronnego kaleki. – Głupcy po stokroć. – Powtarzali się, a to zawsze jest najlepszą oznaką niezborności myślenia. – Caine ma wielki talent: potrafi całkowicie poświęcić się osiągnięciu wybranego celu, nie dbając o los swój i wszystkich tych, którzy staną mu na drodze. Innej mocy nie
potrzebuje, bo w przeciwieństwie do znakomitej większości ludzi używa swojego daru ochoczo i bez wahania. – Tan’elKoth oparł się wygodnie i zetknął dłonie czubkami palców. Tak długo prowadził zajęcia z uczniami Konserwatorium, że teraz bez udziału świadomości wcielił się w wykładowcę. – Ludzie tacy jak Caine, a także, za pozwoleniem, ja sam, w bardzo konkretny sposób oddziałują na dzieje świata. Kiedy wyznaczamy sobie jakiś cel i ze wszystkich sił koncentrujemy się na jego realizacji, kształtujemy bieg historii i zostawiamy po sobie ślad, jak kilwater na wodzie. Czasem mówi się w takich wypadkach o przeznaczeniu, chociaż to zbyt wątłe słowo na opisanie tak potężnych sił. W Nadświecie można je obserwować bezpośrednio, jako ciemne nurty w Przepływie, porządkujące grę historycznych konieczności... Grę, którą ignoranci nazywają przypadkiem. – W takim razie nie musimy nic robić. On jest jeden, nas jest... wiele. Jeżeli masz rację, możemy go uśmiercić siłą naszych myśli. Tan’elKoth zacisnął szczęki. Czy ci ludzie mają pojęcie, jak bardzo taki sofistyczny bełkot działa mu na nerwy? – Wola bez działania to sen na jawie, nic więcej. Jest równie bezużyteczna jak spastyczne drżenie mięśni, jak działanie pozbawione woli. Nawiasem mówiąc, takie porównanie doskonale podsumowuje wasze dotychczasowe wysiłki. – Pochylił się nad ekranem i zniżył głos, jakby dzielił się tajemnicą z przyjacielem. – Wobec niego jesteście bezradni jak dzieci, co potwierdza nawet w tej chwili, kiedy my tu rozmawiamy. Gdybyście mogli, nie dopuścilibyście do emisji tego materiału. Wiem, że wasze maszyny kontrolują sieć i przechwytują nawet prywatne wiadomości, jeśli ich autor uczyni chociażby zawoalowaną aluzję do tego, o czym to nagranie mówi wprost. Jak więc to się stało, że się spóźniliście? Naprawdę myślicie, że to nagranie przypadkiem zostało rozpowszechnione w sieci? – Zbieg okoliczności. Nic nieznaczący wybryk prawdopodobieństwa. Tan’elKoth postanowił nie wytykać Radzie, że „zbieg okoliczności” to po prostu jedno z wielu imion pecha – wiecznej wymówki słabeuszy. – Możecie pogardzać mocą Caine’a, ale jest ktoś, czyje życzenia musicie respektować. Ktoś, kto może was powstrzymać jednym gestem. Mam na myśli Pallas Ril, rzecz jasna. – Pallas Ril, czyli Shanna Michaelson, na Ziemi jest zwyczajną kobietą. Nietrudno sobie z nią poradzić. – Taaak, to prawda... I rzeczywiście przyszłoby wam to bez trudu, gdybyście nie obudzili Caine’a. Ale powiedzcie mi coś, z łaski swojej, gdzie ona jest w tej chwili? – Ma się pojawić na zlocie fanów w Los Angeles. – Czy aby na pewno? – Do czego zmierzasz? Pierwszy raz Tan’elKothowi wydało się, że w zdigitalizowanym głosie słyszy nutę jakichś emocji. I te emocje sprawiły mu niekłamaną przyjemność. – Sugerujesz, że jest w Nadświecie? To wykluczone. Jej następny dyżur zaczyna się
dopiero dwudziestego pierwszego września. W odpowiedzi Tan’elKoth tylko uśmiechnął się z wyższością. – Musimy ją odszukać i za wszelką cenę powstrzymać. – Jak dokładnie zamierzacie to zrobić? W tej chwili jest poza waszym zasięgiem. W tamtym świecie jest boginią, i to tak bliską wszechmocności jak żadna inna ludzka istota, mnie nie wyłączając. Pokonała was. A Caine jest dla was za szybki. W swoim korporacyjnym myśleniu jesteście zbyt wolni i zbyt przewidywalni. Nie znaczy to jednak, że waszych problemów nie da się rozwiązać. – Jakie rozwiązanie proponujesz? Tan’elKoth wyprostował się w fotelu, oczy mu błysnęły. – Musicie podporządkować się jednej nadrzędnej woli, przekazać kierowanie waszą kampanią jednemu błyskotliwemu umysłowi. Krótko mówiąc: musicie zdać się na mnie. – Dlaczego właśnie na ciebie? – Fałszywa skromność jest mi obca, więc odpowiem wprost: jestem czołowym ziemskim ekspertem od Caine’a i Pallas Ril. Mam w swojej bibliotece wszystkie sześciany z ich nagraniami. Uprzęży amplimodowej używam głównie po to, żeby wychodzić z Kuriozeum i przeglądać ich zarejestrowane Przygody. Śmiem twierdzić, że lepiej znam ich zdolności i psychikę niż oni sami. – Wiedza bez władzy nic nie znaczy. Tan’elKoth długo nie odpowiadał, wpatrując się w widoczny w lustrze ekran, jakby spodziewał się wyczytać z niego ukrytą wśród pikseli wiadomość. – W rzeczy samej... – powiedział w końcu. Przysunął się do sekretarzyka i znów pozwolił sobie na błysk podniecenia w oku. – Wprowadzę poprawkę do zdania, które wcześniej wygłosiłem: Pallas Ril jest poza waszym zasięgiem, ale nie poza moim. Mogę ją za was powstrzymać. Dajcie mi tylko szansę. – Za jaką cenę? – Ją zabiję za darmo. Gardzę nią. Co innego złamać Caine’a... To będzie was sporo kosztowało. Wrodzone okrucieństwo sprawia, że jest niezwykle groźny. Na swój ograniczony sposób jest również przerażająco przedsiębiorczy i nadzwyczaj elastyczny. Kiedy narzuci swoje warunki, nie przegra żadnej walki. – Odważne twierdzenie. – Czyżby? Pozwólcie zatem, że dam wam przykład, i to taki, który wciąż mam świeżo w pamięci, co chyba można mi wybaczyć. Nie tak dawno temu uparł się, że uratuje Pallas Ril. I mimo że miał przeciwko sobie żywego boga... – Tan’elKoth skromnie położył rękę na piersi – ...oraz najpotężniejszy aparat biurokratyczny w dziejach tego świata, działając w pojedynkę pokonał wszystkich. – Okoliczności były wyjątkowo sprzyjające... – Bez przesady, okoliczności to detal. Kiedy ocalenie życia, które uparł się ocalić,
wymagało pokonania największego ze współczesnych mu wojowników, zrobił to. Już mniejsza o to, że Berne pod każdym względem przewyższał go umiejętnościami i że nawet nieuzbrojony mógłby go zabić przez sen, po czym spokojnie obróciłby się na drugi bok i zachrapał. Pamiętajcie jednak, że miał legendarną broń, Kosalla, miecz, którego nic nie mogło zatrzymać; że był obdarzony siłą dalece przewyższającą ludzką; że władał magją, dzięki której jego skóra twardniała jak stal. Caine stanął naprzeciwko niego poobijany, okaleczony, osłabiony trucizną, a mimo to... Tan’elKoth znacząco zawiesił głos. – Miał szczęście. – Szczęście! – prychnął Tan’elKoth z gwałtownością, którą zadziwił nawet samego siebie. – To słowo, jakiego ignorant używa na określenie własnej niewiedzy. Jest ślepy na prawidłowości rządzące wszechświatem, swoją ślepotę nazywa nauką, rozsądkiem albo pragmatyzmem, a kiedy wpada na ścianę albo spada z urwiska, to zamiast przyznać się do niezdarności, mówi o szczęściu. – Skoncentrujmy się na usunięciu Pallas Ril. Może uda nam się osiągnąć kompromis. – No tak, bo wam się wydaje, że wyeliminowanie jej ocali wasze plany i głowy, ale tak nie będzie. Jestem tego najlepszym dowodem. Chcecie pokrzyżować plany Pallas Ril? Najpierw musicie zniszczyć Caine’a. – Powtórz, prosimy, dlaczego miałbyś nam być do tego potrzebny. Chyba nawet takie tępaki dostrzegą prawdę, kiedy podsunie im ją pod nos, prawda? – Dlatego że nikt nie rozumie natury Caine’a tak dobrze jak ja. Wy również możecie ją poznać, ale wtedy będzie już za późno. Osobiście udzieli wam lekcji, i zabierzecie ją do grobu. Umrzecie, przeklinając własną głupotę, która kazała wam odrzucić moją ofertę. Ha... Chcecie zrozumieć, jaki jest los tych, którzy wystąpili przeciw Caine’owi? Zapytajcie Arturo Kollberga. – Arturo Kollberga? Zapadła długa, pełna namysłu cisza. Zbyt długa, żeby dało się ją interpretować jako pauzę po pytaniu retorycznym. – Doskonały pomysł – odezwał się w końcu rozmówca Tan’elKotha. – Tak zrobimy.
3 Arturo Kollberg trzymał się obiema rękami melaminowego blatu w swoim boksie. Pot spływał mu z upstrzonej bliznami, prawie bezwłosej czaszki. Przez ostatnie kilka lat jego skóra upodobniła się do papieru – zżółkła ze starości, wyschła, pomarszczyła się i przylgnęła do kości twarzy. Tylko wargi koloru nadpsutej wątroby zachowały dawną gumiastą mięsitość. Zęby, które zasłaniały, były obrysowane brunatną kreską próchnicy.
Ja śnię, pomyślał. To musi być sen. W umieszczonej w rogu ekranu skrzynce pocztowej migało jasne kółko, przedstawiające opancerzonego rycerza na skrzydlatym koniu. Wiadomość ze Studia. Tak, to na pewno sen. Ale nie przypominało to snu. Boksy w Dziale Obsługi Pacjentów miały przezroczyste ściany i wyglądały boleśnie znajomo. Zza ścian gabinetów dobiegały jęki pacjentów, z korytarza czyjś psychotycznie monotonny szloch. Dwie olbrzymie muchy, opite krwią do granic możliwości, leniwie łaziły po jarzeniówkach na suficie. Rozejrzał się dyskretnie, upewniwszy się najpierw, że kierowniczka nie zauważy, jak podnosi głowę znad wyświetlacza. W sąsiednich boksach urzędnicy kulili się nad biurkami i frenetycznie stukali w klawiatury. W Klinice Robotniczej Mission District pracowników odpowiedzialnych za wprowadzanie danych wynagradzano w systemie akordowym: za każdy wklepany formularz dostawali jedną dziesiątą marki. Wpatrywali się więc uporczywie w ekrany wyświetlaczy. Cały pokój pachniał skwaśniałym potem i strachem. Po latach spędzonych w getcie Tymczasowych ręce miał chude jak patyki, a zwinne palce zmieniły się w wykręcone artretyzmem szpony. Prawie nie poznawał ręki, która najechała kursorem na skrzynkę pocztową, bo w tej cudownej, długiej, słodkiej chwili przypomniał sobie, kim był dawniej. Kim był... Przypomniał sobie, jak siedział w Sądzie Korporacyjnym, a dowody przeciwko niemu piętrzyły się coraz wyżej. Patrzył na długi pochód Aktorów i techników, pospołów i konkurencyjnych Administratorów; każdy dorzucał garść ziemi do grobu, w którym pogrzebali go za życia. Przypomniał sobie, jak Ma’elKoth zeznawał przeciwko niemu; przypomniał sobie jego władczą pogardę, niewzruszoną godność, dudniący głos moralisty, przeświadczenie o własnej racji. Upokorzeniom nie było końca, a Kollberg mógł tylko siedzieć przy stole dla podsądnych, otępiały i bezradny. Doskonale zdawał sobie sprawę, że teraz go zniszczą. Studio – jedyna siła, która mogła go ocalić, udzielić mu poparcia i nagrodzić go za wierną, bezinteresowną służbę – zwróciło się przeciwko niemu. Samo się uratowało, ale jego zmasakrowało. Zgwałciło. Wypatroszyło. Odebrało mu wszystko, co nadawało sens jego życiu, i wyrzuciło go do rynsztoka w slumsach dla Tymczasowych. Kliknął ikonę skrzynki i na środku ekranu otworzyło się okno dialogowe: ROBOTNIKU KOLLBERG, PROSZĘ NIE OPUSZCZAĆ STANOWISKA. POŁĄCZENIE Z RADĄ ZARZĄDCÓW PRZYGÓD-BEZ-OGRANICZEŃ. Zamurowało go. Pamiętali. I przyszli po mnie, po tylu latach. Na środku ekranu pojawił się pasek postępu, wypełniając się powoli od lewej do prawej:
z sieci ładował się jakiś duży plik. Nareszcie. Sześć lat w getcie Tymczasowych. Sześć lat. Prawie siedem. Sześć lat wystawania przy publicznym terminalu i żebrania o pracę, która – jeśli dopisało mu szczęście – wystarczała na pięć, sześć dni w miesiącu. Sześć lat stania w kolejkach w garkuchniach i udawanej wdzięczności, gdy do miski trafiała codzienna porcja ohydnej brei, którą starał się przełykać jednym haustem, zanim zakrztusi się fetorem zgnilizny i zwymiotuje. Sześć lat przepychania, poszturchiwania i obmacywania przez cuchnących ludzi, których oddech śmierdział tanim alkoholem i zepsutymi zębami, a ubrania zionęły odorem starego potu i źle wytartej dupy. Sześć lat bojów o własną pryczę w norze dla Tymczasowych, dzielenia łóżka w systemie trzyzmianowym z dwójką innych Robotników i spania w pościeli wilgotnej od ich brudnego potu i zakażonych płynów ustrojowych. Przeszorował po blacie połamanymi paznokciami. Zacisnął wargi. Pasek postępu już prawie się zapełnił. Jeżeli to sen, pomyślał, to skończy się, kiedy pasek będzie pełny. Po tym poznam. Niedługo – z pewnością zbyt szybko – ktoś potrząśnie go za ramię albo poklepie po twarzy i obudzi. I znów znajdzie się w maleńkim boksie w klinice, gapiąc się w migający, rozmazany obraz na ekranie. Będzie musiał spojrzeć na jednego z tych robotniczych śmieci, których miał tu za współpracowników, wzruszyć przepraszająco ramionami, uśmiechnąć się głupawo i wymamrotać coś o nieprzespanej nocy. Albo jeszcze gorzej: ocknie się w swoim boksie, a przez ramię będzie mu właśnie zaglądała kierowniczka, ta sztywna Rzemieślniczka, suka z plastikowymi cycami i kilogramem tapety na ryju. Wredna cipa obetnie mu godzinę z dniówki za spanie na stanowisku, nawet jeśli zdrzemnie się dosłownie dziesięć minut. Tak wyglądało jego życie. Po pięciu latach upokorzeń w dorywczej robocie znalazł wreszcie pracę z prawdziwego zdarzenia. Za godzinę dostawał mniej niż jako Tymczasowy, ale przynajmniej miał coś stałego: spędzał w boksie po sześćdziesiąt godzin tygodniowo, wprowadzając dane pacjentów do systemu Kliniki Robotniczej. Stać go było na wynajęcie pokoju w hotelu trzy przecznice od kliniki, wypożyczenie wyświetlacza sieciowego, a nawet (trzy, cztery razy w tygodniu) zakup własnego jedzenia. Robił karierę – chociaż, oczywiście, wyłącznie w okrutnie ograniczonym sensie, jaki mógłby zrozumieć i docenić tylko inny Tymczasowy. Wiedział jednak – choć nie umiałby powiedzieć skąd – że właśnie wkracza do nowego świata, świata snów, w którym wszystkie jego nadzieje i dziecięce marzenia jeszcze mogą się spełnić. Przypomniał sobie, jak wstał – sztywny i obolały – z łóżka, rzucił piżamę na podłogę, ospale ubrał się we wczorajsze spodnie i koszulę. Nie wykąpał się; prysznic ze słodką wodą kosztował trzy marki za dziesięć minut i mógł sobie pozwolić tylko na dwa tygodniowo. Słona woda była tańsza, ale brali ją bezpośrednio z Zatoki i bez czyszczenia puszczali w
obieg. Drapał się po niej i śmierdział tak, że wolał się wcale nie myć. Depilatorem w kremie wygładził policzki – i dopiero wtedy zorientował się, że zaspał pół godziny. Bez śniadania popędził do kliniki, gdzie udało mu się przemknąć do boksu i zalogować do systemu całą minutę przed czasem. Kiedy rzemieślnicza cipa spojrzała na niego tymi swoimi rybimi ślepiami, mógł się uśmiechnąć triumfująco. – Arthurze? – zaczęła surowym tonem. Zgarbił się nad klawiaturą, wziął wdech i już, już zamierzał ją poprawić, gdy kątem oka dostrzegł, jak unosi brwi i zaciska wargi. Tylko na to czekała, miała nadzieję, że przypomni jej, że ma na imię Arturo – mogłaby go wtedy znowu nazwać Arthurem i w ten sposób kolejny raz udowodnić mu, z jaką łatwością może podeptać tę resztkę godności, którą, jak mu się wydawało, zachował. Postanowił nie dać jej tej satysfakcji. Zamknął oczy, ochłonął i odezwał się uprzejmie: – Słucham, Rzemieślniczko? – Arthurze... – powtórzyła z naciskiem. – Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że zgodnie z regulaminem pracy w klinice, osoby odpowiedzialne za wprowadzanie danych do systemu mają obowiązek stawić się na stanowiskach kwadrans przez zalogowaniem. Nie wyobrażaj sobie, że uda ci się wymknąć na kawę albo pójść do łazienki przed przerwą o dziewiątej trzydzieści. Trzeba było przyjść wcześniej. – Tak, Rzemieślniczko. – Będę cię miała na oku. Zaczerwienił się. Przez ściany boksów czuł na sobie spojrzenia innych urzędników. Oczami wyobraźni widział, jak odrywają się od pracy, wstrzymują oddech, pochylają się lekko w jego stronę i z palcami zawieszonymi nad klawiaturą obserwują scenę jego upokorzenia. – Rozumiem, Rzemieślniczko. Cierpiał w ciszy, od której dzwoniło w uszach. W końcu rzemieślnicza cipa przestała się na niego gapić, powiodła wzrokiem po innych pracownikach i natychmiast rozległo się stukanie w klawisze, a on znów mógł swobodnie odetchnąć. Doszedł do wniosku, że chyba właśnie wtedy musiał przysnąć. Do tego momentu dzień był całkowicie zwyczajny. Pasek postępu wypełnił się i zniknął. Ekran rozbłysnął czystą bielą, jakby ciekły kryształ odmówił posłuszeństwa. Światło sprawiło mu ból – bolała go twarz, skronie, uszy; miał wrażenie, że oślepiająca biel rozsadza mu czaszkę i miażdży gałki oczne. Stęknął, gdy z tego bólu wyłoniła się wizja; rozkwitła, jakby pobrał ją z sieci wprost do mózgu. Zobaczył, jak po awansie, znowu w roli Administratora, wraca triumfalnie do Studia, niesiony na ramionach podkastowych. Błysk. Awans nie kończy się zresztą na Administratorze: Biznesmen Kollberg stoi na
podwyższeniu w One World Center w Nowym Jorku, a Westfield Turner namaszcza go na nowego prezesa Studia. Błysk. Uprzywilejowany Kollberg odchodzi ze Studia, udaje się na emeryturę na prywatnej wyspie na Morzu Jońskim, aby tam dożyć swoich dni jak sybaryta, w luksusach niewyobrażalnych dla podkastowych... W tym momencie zorientował się, że to coś więcej niż wizja. To była propozycja. I próba. Spędził siedem lat na pustyni, a teraz zaoferowano mu władzę nad wszystkimi królestwami Ziemi. To było coś więcej niż bezpośredni skompresowany przekaz z sieci do jego mózgu. Ktoś oferował mu niewyobrażalną władzę. Boską moc. Zacisnął zęby z taką siłą, że zaczęły mu krwawić dziąsła. – Precz, szatanie – wycedził. Po zniknięciu paska postępu na ekranie zostały dwa przyciski: SŁUŻBA i SAMOSTANOWIENIE. Wyprostował się i – dumny z siebie i swojego powołania, z niewzruszoną pewnością – przesunął kursor na SŁUŻBĘ i wcisnął Return. Rozległ się dzwonek komunikatora, okno dialogowe zniknęło i ekran znów rozpalił się oślepiającą bielą, która mącił mu wzrok, jakby patrzył prosto w słońce. Czarne cienie zatańczyły mu za plecami. Zaparło mu dech w piersi, a żołądek podszedł do gardła, gdy coś dużego i obrzydliwego zaczęło mu się wciskać najpierw do ust, a potem w głąb przełyku. Łzy napłynęły mu do oczu, twarz zapłonęła bólem, gdy białe światło przypiekło ciało. Mimo to – mimo oślepiającego blasku i nieznośnego bólu – zdołał odczytać ostatni komunikat, wypisany ostrą czernią na powierzchni białego ognia: TYŚ JEST MÓJ SYN UMIŁOWANY, W KTÓRYM MAM UPODOBANIE. Moc wniknęła w niego ze wszystkich stron jednocześnie: przez oczy, do gardła, przez nos i uszy, rozepchnęła mu odbyt i wcisnęła się przez kanalik w skurczonym penisie; wbiła się w niego, skowycząc z żądzy, i wypełniła do granic wytrzymałości; nabrzmiewała w środku, rozciągając mu ciało i skórę coraz bardziej, coraz cieniej, jak balon meteorologiczny, rozpuszczając zarazem i pochłaniając wnętrzności, serce, płuca i kości, wszystko, co wypełniało napiętą skórę. Nawet oczy rosły mu w oczodołach, grożąc eksplozją, gdy rozsadzające je ciśnienie stanie się nie do zniesienia. Zawył z bólu i zacisnął kurczowo powieki, usiłując siłą powstrzymać wypadnięcie oczu – i tak jakby ten krzyk przełamał zaklęcie, ból zniknął bez śladu, bez najmniejszego skurczu. Otworzył oczy. Wszyscy gapili się na niego, wychylając się z boksów albo zerkając ponad przegrodami. Zewsząd otaczały go przetłuszczone włosy i zaciekawione oczy. Rzemieślnicza cipa była wyraźnie zaniepokojona.
– Arthurze... – odezwała się z powagą. – Mam nadzieję, że będziesz umiał wytłumaczyć to... naruszenie dyscypliny. Jeżeli jesteś chory, trzeba się było zgłosić do Lekarza przed rozpoczęciem pracy. Jeżeli nie... Zawiesiła głos, nie precyzując groźby. Ekran wyświetlacza pociemniał i odbijała się w nim tylko twarz Kollberga, który stwierdził, że dramatyczne przeżycia z ostatnich chwil nie zostawiły na nim żadnego śladu. Wyglądał dokładnie tak samo jak przed minutą – za to czuł się tak, jakby unosił się w powietrzu, zawieszony w stanie równowagi, lekki jak piórko i wypełniony światłem. Wszystko stało się jasne: naprawdę śnił. To wszystko było snem, od początku do końca. I zawsze będzie snem. Nie musi się z niego budzić. – Marie...? – wycedził leniwym tonem. Tak miała na imię ta cipa, jego przełożona. – Mam ochotę cię wyruchać. Jeden kącik ust opadł jej gwałtownie, jakby dostała wylewu. Zaczęła się przed nim cofać, wydając gardłowe pomruki. Bełkotała jeszcze coś niewyraźnie o załamaniu, o wezwaniu Lekarza... Kollberg powiódł czubkiem języka po wargach. Patrząc na tę cipę, uświadomił sobie, że wcale tak bardzo się nie różnią: on po prostu był potężniejszą emanacją łączącej ich energii. Ona była liściem, on drzewem... Nie, to nie tak. Ta wizja dopiero się w nim krystalizowała... Albo może to on krystalizował wokół niej? Marie była budynkiem, a on całym miastem. Tak lepiej. Ona była człowiekiem, on ludzkością. Zrozumiał, w jaki sposób pasują do siebie nawzajem. Poczuł otaczające go jestestwa Robotników; chłodne ognie ich jaźni jak świetliki rozjaśniały jego wewnętrzny, utkany z blasku krajobraz. Przejrzał ich na wylot, poznał od podszewki, rozszyfrował ich nędzne pragnienia i mdłe żądze, żałosne nadzieje i małe prywatne lęki. Jego rozszerzająca się błyskawicznie świadomość puchła w postępie geometrycznym, sięgając coraz dalej z każdym wchłoniętym umysłem – najpierw ogarnęła gmach, potem kwartał domów, w końcu rozlała się na całe miasto. W paru miejscach posmakował istnień, które wydały mu się znajome: cuchnące bagnem ulice Mission District, zaludnione przez bezużyteczne jednostki; wstrętne fantazje hotelowego współlokatora, onanizującego się w publicznej toalecie; zarozumiałe moralizatorstwo wiecznie przestraszonego Gayle’a Kellera, jego dawnego sekretarza; mechaniczna sumienność techników Studia; cudowna gorliwość fizolskich ochroniarzy. Może jednak to wcale nie był sen... Może snem było całe życie Arturo Kollberga, od dzieciństwa skażonego mezaliansem rodziców z różnych kast, przez widowiskową karierę Przewodniczącego Studia, aż po nie mniej widowiskowy upadek. Może dopiero teraz
naprawdę się obudził. Musnął rozproszone iskierki jaźni członków Rady Zarządców. Obdarzył ich wszystkich odrobiną swojej wdzięczności i podzielił się z nimi ciepłem i satysfakcją z dobrze wykonanej roboty, na co zareagowali okazaniem mu szacunku, którego oczekiwał. Dzięki wiernej służbie dane mu było się odrodzić. Kochał ich za to, a oni kochali jego. Moc dźwięczała mu echem pod czaszką, a on tylko przez chwilę zastanawiał się, co z nią zrobić. Odpowiedź była oczywista. Cokolwiek zechce. W bezbrzeżnym morzu ludzkich umysłów wybór między służbą i samostanowieniem zniknął. Stały się nie do odróżnienia. Spojrzał na Marie, zebrał myśli i odsłonił w uśmiechu nadpsute zęby o barwie gówna. – Nie ruszaj się – ostrzegła go, blada jak mleko. – Jeśli ruszysz się chociaż na krok ze swojego boksu, wezwę Policję Społeczną. – Nie ma potrzeby – odparł, przeciągając zgłoski. Jego głos ociekał satysfakcją i żądzą. – Już tu są. Drzwi otworzyły się z impetem, jakby ktoś wkopał je do środka, i gromada pospołów wpadła do biura – pluton specjalizujący się w tłumieniu zamieszek, w pełnym rynsztunku. Dwudziestu pięciu funkcjonariuszy w lustrzanych hełmach i pancerzach balistycznych, z karabinami przewieszonymi na skos przez pierś i pałkami elektrycznymi u pasa. Wszyscy oprócz Kollberga znieruchomieli przy swoich stanowiskach. Wiedzeni nagłym przypływem pierwotnych instynktów, zdawali sobie sprawę, że najmniejszy ruch wyróżni ich z tłumu. A kto wyróżniał się z tłumu, automatycznie stawał się naznaczony. Wiedzieli, że na razie naznaczona jest kierowniczka. Kollberg wyszedł na środek pomieszczenia, przeglądając się w kolejnych osłonach twarzy. Odbicia uśmiechały się do niego, a on do nich. Najbliższy pospoł lekko przekrzywił głowę. – Czekamy na rozkazy – zameldował bezbarwnym, przetworzonym cyfrowo głosem. – Łapcie mamuśkę – mruknął Kollberg, ale nagle inny, lepszy pomysł pojawił się w pustce pod czaszką, gdzie dawniej pływał jego mózg. – Zabezpieczcie cały gmach. Pospoł skrzyżował ręce i wystukał rozkaz na umieszczonej na przedramieniu klawiaturze. Kollberg odwrócił się z gracją tancerza baletowego. Spojrzał tej rzemieślniczej cipie w oczy – i penis zesztywniał mu tak gwałtownie, że aż go zamurowało. Zaczął ciężko dyszeć, czuł ogień w genitaliach. Wskazał ją palcem. – Brać ją. Zakrztusiła się i odwróciła, jakby zamierzała uciec w głąb biura, ale dwa pospoły doskoczyły do niej i powaliły ją na ziemię. Płakała, jęczała, błagała. Kollberg stanął nad nią. – Ubranie.
Jeden pospoł unieruchomił ją, wciskając jej twarz w udającą dywan brudną poliestrową szmatę, drugi zaś pociął scyzorykiem i zdarł z niej ubranie. Jej ciało było obwisłe i blade, tłuszcz piętrzył się na tyłku i spływał na uda. Kollberg rozpiął rozporek i oswobodził stwardniały członek. – Odwróćcie ją. Ma mnie pocałować, kiedy będę dochodził. Pospoły obróciły kobietę na plecy, jeden z nich siłą rozchylił jej nogi. Obfite piersi oklapły na boki, sutki jak zużyte kondomy celowały w łokcie. Hm... pomyślał Kollberg. Więc jednak nie plastik. Uklęknął między jej kolanami. Musiał napluć jej w krocze, żeby złapać poślizg. Wsunął się w nią i zaczął ją dymać – w zadumie, spokojnie, bez emocji obserwując jej ból i bezsilny szloch, gdy szarpała się pod nim w bezlitosnym uścisku pospołów. Rżnięcie jej było nawet interesujące, w nieco abstrakcyjny, nierzeczywisty sposób: ponieważ byli jednością, rżnął także sam siebie, oglądając się zarazem oczami zaszokowanych współpracowników. Tak jakby, waląc konia, przeglądał się w lustrze. Doskonały sposób na poranne przebudzenie. – Wiesz co...? – powiedział. – Jestem głodny. Schylił się i ugryzł ją w pierś. Mięso było twarde, stare i żylaste, a ona zaczęła się jeszcze bardziej wyrywać i głośniej drzeć, ale w końcu udało mu się wyszarpnąć kawałek. Żuł bez pośpiechu, smakując delikatny aromat i gumiastą fakturę. W końcu jednak doszedł do wniosku, że równie dobrze mógłby odgryźć dokuczliwą skórkę przy paznokciu. Oblizał zakrwawione wargi, pokiwał głową i z uśmiechem schylił się po następny kęs.
4 Transmisja Przygód na żywo migała na monitorze widocznym w lustrze na sekretarzyku. Jed Clearlake złapał Hariego Michaelsona na konwencie w Los Angeles i prowadził z nim wywiad – dzięki czemu Michaelson mógł przedstawić widzom na całym świecie sprawę kryzysu wywołanego w Nadświecie przez HRVP. Za ich plecami dziesiątki dziwacznie poprzebieranych fanów wygłupiały się do kamery. Spektrum kostiumów odzwierciedlało uwielbienie dla setek Aktorów – aktywnych, emerytowanych i zmarłych – ale przebrania większości tych, którzy znaleźli się w kadrze, świadczyły o niesłabnącej popularności Caine’a. Najwięcej było samych Caine’ów, nieco mniej Pallas Ril, znalazłoby się także paru Berne’ów, Purtinów Khlaylocków i Khulanów g’Tharów. Nieliczni – najczęściej potwornie grubi i zapuszczeni – przebrali się za Ma’elKotha. Tan’elKoth śledził relację jednym okiem. Jego uwagę zaprzątali jego goście. Arturo Kollberg siedział obok eks-cesarza, wpatrzony w monitor z natarczywością
szaleńca. Rozdziawił gumowate, rybie usta i dyszał ciężko jak kocur na widok kotki w rui. Zjawił się w eskorcie czteroosobowego oddziału Policji Społecznej. Pospoły otoczyły Kollberga i Tan’elKotha, gotowe do działania, z dłońmi na rękojeściach pałek i pistoletów. W lustrzanych osłonach ich hełmów odbijały się obrazy z Przygód na żywo i zniekształcone, podświetlone poświatą monitora twarze Kollberga i Tan’elKotha. Tan’elKoth nie umiał powiedzieć, czy są ochroniarzami Kollberga, czy raczej pilnują, żeby nigdzie nie uciekł. Dosłownie na kilka minut przed przybyciem Kollberga odebrał połączenie z Rady Zarządców. – Znasz Robotnika Arturo Kollberga – usłyszał. – W tej sprawie Robotnik Kollberg cieszy się naszym pełnym zaufaniem. Możesz z nim rozmawiać tak jak rozmawiałbyś z nami. Zdawał sobie sprawę, że działają tu niebezpieczne siły, wymykające się jego percepcji, jak wygłodniałe rekiny walczące o najlepszą pozycję wokół tonącej łodzi. Pospoły nie słuchały rozkazów Kollberga, ale też mu nie rozkazywały. Milczały przez cały czas, a Kollberg rozmawiał tylko z nim. Zastanawiał się, czy wiedzą, że ich broń energetyczna byłaby bezużyteczna w Kuriozeum, w polu normalnym Nadświata. Pozbawiona paraliżującego ładunku elektrycznego pałka stawała się zwykłym kawałkiem kija. Obserwując ich, przełączał się czasem na widzenie wewnętrzne, co przychodziło mu z taką samą łatwością z jaką zwykłemu człowiekowi mruganie. Kiedy takie przejścia następowały wystarczająco szybko, udawało mu się czasem dostrzec migotanie jakiegoś dziwnego pola energetycznego otaczającego całą piątkę przybyszów. Nie były to Powłoki (wyglądało na to, że w ogóle nie mają Powłok w tradycyjnym rozumieniu tego słowa), lecz raczej niezwykłe, bezbarwne odkształcenie światła. Znikało, gdy próbował skupić na nim wzrok. Mógł je obserwować tylko kątem oka. W ciągu sześciu lat, jakie upłynęły od procesu, Kollberg zmienił się nie do poznania. Gdyby Tan’elKoth nie został uprzedzony o jego wizycie, z pewnością nie rozpoznałby tego wychudzonego, sennego, źle wyglądającego człowieczka. Goście przynieśli specyficzny zapach – woń krwi i czegoś jeszcze, gęstą, słodkawą i nieświeżą, jakby odór gnijącego gówna drapieżnika. W półmroku apartamentu trudno było mieć pewność, ale Tan’elKoth miał wrażenie, że woń krwi bije od samego Kollberga. Resztki włosów miał czymś pozlepiane, a na twarzy było widać jakąś plamę – albo znamię, albo zwykły brud. – Ostateczny cel twoich władców nigdy nie był dla mnie tajemnicą – zagaił Tan’elKoth. – Od razu się domyśliłem, że uwolnienie wirusa HRVP to element spisku zmierzającego do wzmocnienia obecności Ziemian w Nadświecie. – Od razu? – powtórzył bezbarwnym tonem Kollberg. Głos miał chrapliwy, głuchy, trochę nieludzki, jakby przemawiał przez niego otulający go dławiący odór. – Od razu się domyśliłeś? – Naturalnie. To dlatego wzięliście na cel elfy. Są takie milutkie. A okrutna śmierć
milutkich istot to doskonały patent na zmobilizowanie opinii publicznej. Wystarczy, że umrze kilka tysięcy elfów, a cała klasa Uprzywilejowanych zacznie się domagać szeroko zakrojonej operacji humanitarnej. W Kongresie najbardziej zatwardziali zwolennicy polityki nieingerencji pierwsi zaczną się upierać, żeby setki tysięcy ludzi przerzucić do Nadświata i kazać im walczyć z chorobą. Po paru dniach, najdalej tygodniach przybysze z Ziemi rozproszą się po całym kontynencie, a wymyślić pretekst do ich dłuższego pozostania będzie już bardzo łatwo. I nagle okaże się, że Ziemianie nie muszą się już ograniczać do małej górskiej kolonii górniczej. Odkryją pola uprawne, lasy, czyste jeziora zasobne w ryby, węgiel, ropę i przestrzeń, najzwyklejszą wolną przestrzeń, bezcenną dla czternastu miliardów ludzi zamieszkujących waszą planetę. Dlatego wiem, że HRVP to tylko zmyłka. Spodziewam się wręcz, że epidemia w cudowny sposób wygaśnie w szczytowym okresie waszej akcji ratunkowej. Nie mam wątpliwości, że Rada zna jakiś sposób kontrolowania epidemii; w przeciwnym razie ryzykowałaby utratę zbyt wielu przynoszących korzyści ekosystemów. Nie zdecydowałaby się zniszczyć kury znoszącej złote jajka, jaką są Studia, gdyby nie przewidywała zysków narastających przez kolejne dziesięcio – i stulecia. – Jesteś bardzo bystry – przyznał Kollberg. – Jestem Tan’elKoth. A jednak... Namolny robal zwątpienia poruszył mu się niespokojnie w głowie. Kollberg nie przyznał mu racji. – Co proponujesz? – Sojusz. Jak już powiedziałem twoim panom, łączy nas wspólny cel. W moim świecie ludzkość od tysiąca lat toczy nierówną walkę o przetrwanie. Rywalizujemy z elfami, krasnoludami, krr’ksami i ogrillami o przestrzeń do życia; w górach walczymy ze smokami, na morzu z lewiatanami. A nasze wewnętrzne spory są jak woda na młyn naszych nieprzyjaciół. Dzięki wsparciu Ziemi moglibyśmy pokonać wszystkich i zagwarantować sobie przetrwanie. Ha! Nie potrzebowałbym nawet waszej technologii: przyślijcie mi dziesięć procent waszych Robotników, a pobiję wrogów samą przewagą liczebną. – No tak – powiedział beznamiętnie Kollberg. – Twoje ewentualne korzyści są oczywiste. Wytłumacz mi teraz, co ty masz nam do zaoferowania. Robal zwątpienia zaczął się przeciskać przez drzwi umysłu Tan’elKotha, tak jakby Hannto dopominał się o uwagę. W sposobie mówienia Kollberga było coś podejrzanego, coś niepokojąco znajomego w bezbarwnym głosie, doborze słów, intonacji... W myślach zgniótł robala obcasem buta. Nie miał czasu na wątpliwości. Rozłożył ręce. – Jako prawowity władca Ankhany, a także obywatel Ziemi, mogę zwrócić się do Kongresu Uprzywilejowanych z prośbą o udzielenie nam pomocy za pośrednictwem Kompanii Nadświatowej. Mogę zaprosić was do mojego cesarstwa. Mogę zagwarantować, że wasze krwawiące serca, jak ich nazywacie, wesprą waszą okupację, zamiast przeciw niej
protestować. – Może rzeczywiście okażesz się przydatny... – Jestem więcej niż przydatny, jestem niezbędny. Beze mnie nawet nie rozpoczniecie realizacji swoich planów. – Tan’elKoth wskazał na monitor. – Czyżbyście zapomnieli o Cainie? – To nagranie nie było, oczywiście, przeznaczone do rozpowszechnienia – mówił właśnie Michaelson. – Zleciłem Biuru Bezpieczeństwa Studia przeprowadzenie dochodzenia w sprawie źródła przecieku. Wiem, że widzowie są wzburzeni, ale proszę mi wierzyć, że dzięki błyskawicznej i zdecydowanej reakcji Studia sytuacja została opanowana. – Na czym polegała reakcja Studia, panie Administratorze? – Cóż, mogę chyba nieskromnie powiedzieć, że jest w tym pewna moja zasługa. Kiedy ma się boginię za żonę... – Michaelson parsknął skromnym, zawodowo uroczym śmiechem. – Nagle okazuje się, że nie wszystkie problemy nas przerastają. Kollberg chrząknął w odpowiedzi. – Teraz pojmujesz już, jak bardzo twoi panowie dali się pokonać? – zapytał go Tan’elKoth. – Nie możecie nawet się zemścić. Nie dość, że znów stał się bohaterem, to jeszcze otaczają go tysiące najwierniejszych wielbicieli. Jeśli coś mu się stanie, cała Ziemia to zobaczy. A kiedy konwent dobiegnie końca, będzie za późno. Pallas Ril całkowicie pokrzyżuje wam plany. Kollberg odpowiedział tylko następnym chrząknięciem. Jego ręce zaczęły się poruszać, dłonie przesuwały się w tę i z powrotem po spodniach na wysokości krocza i Tan’elKoth stwierdził z niesmakiem, że Kollberg ma erekcję i pieści się przez spodnie. Na ekranie Clearlake dobrodusznie podsuwał Michaelsonowi następne kwestie. – Nie przyszło panu do głowy, że to może być jakaś mistyfikacja? – Ależ przyszło. Dopóki tkwimy tutaj, na Ziemi, nie możemy tego zweryfikować. Może mamy do czynienia z oszustwem, a może z katastrofą. Dlatego wysłanie Pallas do Nadświata uważam za reakcję wyważoną: jeżeli to mistyfikacja, nikomu nie stała się krzywda, a jeżeli mamy katastrofę, to Pallas sobie z nią poradzi. Osobiście uważam, że elf mówi prawdę. Wystarczy na niego popatrzeć, posłuchać go... Dla mnie jest wiarygodny. A moją filozofię przecież wszyscy znają: miej nadzieję na najlepsze, ale przygotuj się na najgorsze. – Pojawiły się spekulacje, że ta epidemia nie jest bynajmniej dziełem przypadku – ciągnął Clearlake. – Że chorobę w Nadświecie zasiał jakiś terrorysta czy psychopata z Kompanii Nadświatowej, albo wręcz ze Studia. – Wątpię – odparł z powagą Michaelson. – Chociaż nie można tej możliwości całkowicie wykluczyć. Podobno Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego Kompanii Nadświatowej już prowadzi śledztwo w tej sprawie, ale uważam, że potrzebna jest również zdecydowana reakcja Studia. Rozmawiałem już z prezesem, Biznesmenem Turnerem, i zaproponowałem mu swoje usługi w roli specjalnego wysłannika do Transdei. Miałbym się tam udać na
amplimodzie, żeby zebrać informacje. Jak wiadomo, nadal mam nadajnik; wszystko, co tam zobaczę, będzie na bieżąco przekazywane na Ziemię i tutaj rejestrowane. Nie ma mowy o błędzie, o ukrywaniu faktów... Będę jak Zarejestrowany Świadek. Cały świat przekona się, jak bardzo Studiu i Kompanii Nadświatowej zależy na dobru mieszkańców Nadświata. Clearlake roześmiał się w swój dobrze znany, porozumiewawczy sposób. – Zawsze na pierwszej linii, co, Hari? Rogata dusza Caine’a daje znać o sobie? – No wiesz, Jed... – Podobny śmiech w odpowiedzi. – Czasem takiej właśnie rogatej duszy najbardziej nam potrzeba. I znów chichot Clearlake’a – mniej porozumiewawczy, bardziej pełen podziwu. – Nie wiem jak inni, ale ja na pewno rzuciłbym markę albo dwie, żeby znów zobaczyć Caine’a w akcji. Studio chyba nie oprze się pokusie, co? Tan’elKoth uśmiechnął się ponuro. – Śledztwo powinniśmy wszcząć także tutaj, na Ziemi – ciągnął Michaelson. – Musimy się dowiedzieć, jak do tego doszło, i dopilnować, żeby taka sytuacja więcej się nie powtórzyła. – Teraz widzisz? – Tan’elKoth odwrócił się do Kollberga. – Widzisz nadciągającą lawinę? Kollberg pokiwał głową. – Musimy go powstrzymać. – Najpierw musicie zrozumieć, że nie możecie go tak po prostu zabić. Nie w tej chwili. On już skierował przeciw wam całą swoją morderczą energię. Jego gwałtowna śmierć, nawet wskutek wypadku czy z „przyczyn naturalnych”, doprowadziłaby do gwałtownego i niszczycielskiego uwolnienia tej energii. Głowa Kollberga obróciła się płynnie jak zawieszona na kardanie. Spojrzał Tan’elKothowi w oczy tępym wzrokiem jaszczurki. – Co masz na myśli? Tan’elKoth zacisnął usta. – Weźmy pod uwagę pierwszy, najbardziej oczywisty i powierzchowny aspekt sytuacji: jeżeli Michaelsonowi coś się stanie, jego wielbiciele uznają to za dowód istnienia złowrogiego spisku. A nie wolno zapominać, że miłośników Caine’a nie brakuje także w samym Kongresie. I wtedy najmniejszym waszym problemem będzie publiczne dochodzenie w sprawie funkcjonowania Studia i Kompanii Nadświatowej. Ściągniecie sobie na głowę dokładnie takie kłopoty, jakich najbardziej chcielibyście uniknąć. – Nie widzę związku z tak zwaną „energią” Michaelsona. – Nie możesz mieć do mnie pretensji o swoje ograniczenia – zauważył z przekąsem Tan’elKoth. – Energia, o której mówiłem, ma niewiele wspólnego z samym Michaelsonem, ponieważ jest energią Caine’a. To nie Michaelson ma miliardy fanów, których uwielbienie dla Caine’a i tak jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Jak jednak możesz pojąć ogrom tego, co kryje się pod powierzchnią, jeśli jesteś ślepy na tę jedną dziesiątą, która pozostaje na
widoku? – Jakie rozwiązanie proponujesz? Robal zwątpienia, który wił się pod butem Tan’elKotha, nagle urósł do rozmiarów lodowego węża, gdy Tan’elKoth uświadomił sobie, dlaczego zachowanie Kollberga wydało mu się znajome: mówił dokładnie w taki sposób, jakby był ucieleśnieniem Rady Zarządców. Przeczucie nadciągającej katastrofy wezbrało mu w gardle jak wymiociny. – Kluczem do rozwiązania problemu Michaelsona jest analiza – zaczął pospiesznie, usiłując zamaskować chwilową zwłokę. – Należy go rozbić na czynniki pierwsze, wtedy posunięcia niezbędne do uporania się z nim staną się oczywiste. Problem Michaelsona daje się łatwo rozdzielić na dwa mniejsze: problem Pallas Ril oraz problem Caine’a. Sam problem Caine’a również ma dwa aspekty: publiczny i osobisty. Publicznym aspektem problemu Caine’a jest jego popularność, powszechny szacunek, wręcz uwielbienie, jakim darzą go wielbiciele na całym świecie. Tę sprawę można załatwić prościej i szybciej niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Wystarczy sobie uświadomić, czym w istocie jest miłość fanów do Caine’a. Otóż przedmiotem ich uwielbienia nie jest Caine sam w sobie, nawet jeśli tak twierdzą i są o tym święcie przekonani, lecz mit jego osoby, odrobina przygody i dramatyzmu, jakie tchnął w ich nudne, szare życie. Dlatego też rozwiązanie problemu Caine’a w aspekcie publicznym również musi zawierać nutę dramatyczną, coś na kształt poetyckiej burzy z piorunami, która usatysfakcjonuje jego miłośników. – Nie przejmą się jego śmiercią, jeśli to będzie dobra śmierć – podsumował spokojnie Kollberg. – Otóż to. W tej historii muszą się znaleźć wszystkie obowiązkowe elementy dobrej opowieści z udziałem Caine’a: bohaterowie, czarne charaktery, walka do końca wbrew przeciwnościom losu, apokaliptyczne rozstrzygnięcie. – I co, da się to załatwić? – Naturalnie – przytaknął Tan’elKoth bez mrugnięcia okiem. – Większość elementów składowych już czeka, powodzenie całej operacji jest tylko kwestią ich zgrania. Kwestią odpowiedniej aranżacji lub, jeśli wolno mi pociągnąć tę metaforę, dobrego dyrygenta. – Czyli ciebie. – Czyli mnie. – Tan’elKoth pokiwał głową. Na razie wszystko szło po jego myśli. Sam miał wprawdzie wątpliwości, ale Kollberg okazał się wyjątkowo pragmatycznym i rozsądnym rozmówcą. – Jednakże energia, którą Caine zawdzięcza publiczności, to jeszcze nie wszystko. Komponent osobisty ma bezpośredni związek z jego żelazną wolą. Można by go porównać do rapiera, podczas gdy do opisania aspektu publicznego lepiej pasowałaby metafora maczugi. Wstał i zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju, jak tygrys po klatce, której granice wyznaczały milczące, nieruchome pospoły. – Uporanie się z aspektem osobistym, czyli, można by rzec, przytępienie ostrza Caine’owego rapiera, wymaga odwrócenia jego uwagi, rozproszenia jego energii, zarzucenia
go wieloma problemami naraz, żeby na żadnym nie mógł się skoncentrować. Nie wystarczy pokonać go w sensie obiektywnym; musimy zwyciężyć także na poziomie subiektywnym. Musimy mu udowodnić bez cienia wątpliwości, że jest całkowicie bezradny. Musimy sprawić, żeby myślał o sobie jak o człowieku pokonanym. Grube, trupie wargi Kollberga drgnęły w namiastce uśmiechu. – Chcesz go złamać, zanim go zabijesz. Tan’elKoth zatrzymał się i spojrzał mu w oczy. – Owszem. – Czy to na pewno konieczne? Nie chodzi ci czasem o zemstę? – A jakie to ma znaczenie? – Tan’elKoth wzruszył ramionami. – To po prostu miły zbieg okoliczności, że mogę połączyć przyjemne z pożytecznym... Krótko mówiąc: tak, musimy to zrobić, i tak, sprawi mi to radość. Wątrobiany czubek języka Kollberga prześliznął się po wargach. – Zgoda. Tan’elKoth posłał mu wątły uśmiech. – Przejdźmy do sprawy Pallas Ril, którą również całkiem zgrabnie można rozbić na dwa aspekty: fizyczny i mistyczny. Trudności natury fizycznej są chyba oczywiste. Pallas Ril dysponuje niemal nieograniczoną mocą. Jest w stanie wyczuć obecność każdej żywej istoty w dorzeczu Wielkiej Chambaygen, a także, teoretycznie, wywierać na nią wpływ z prawie dowolnej odległości. Potrafi w godzinę przemierzyć cały obszar cesarstwa. Nawet gdybyśmy byli w stanie ją zniszczyć, nie uda nam się jej znaleźć, dopóki nie będzie tego chciała. – Kiedy tak o niej mówisz, wydaje się niezwyciężona. – Nikt nie jest niezwyciężony. O czym przekonałem się na własnej skórze, ku swojemu wiecznemu pohańbieniu. Trzeba po prostu odpowiednio dobrać broń. Oczy Kollberga były równie pozbawione życia jak dwie płytki łupku. – Mów dalej. – Komponent metafizyczny jest jeszcze groźniejszy. Nie wystarczy po prostu jej zabić. Więź łącząca ją z duchem Chambarai jest tak silna, tak głęboka, że śmierć jej ciała przyniesie znacznie więcej szkody niż pożytku, jeśli chodzi o realizację waszych planów. Tan’elKoth splótł masywne dłonie za plecami i mówił dalej – beznamiętnie, precyzyjnie, rzeczowo, tonem zawodowego wykładowcy: – Świadomość to stan uporządkowania energii. Dopóki Pallas Ril może czerpać moc Chambarai, dopóty śmierć fizyczna nie zagraża jej świadomości. Ciało jest wyrazicielem woli i w pewnym sensie ją ogranicza. Unicestwienie ciała Pallas Ril doprowadziłoby do uwolnienia jej świadomości, która mogłaby następnie uformować rzekę, całą Wielką Chambaygen wraz z dopływami, w nowe ciało. W ten sposób mielibyśmy za wroga prawdziwe bóstwo zamiast, jak do tej pory, Aktorki na pół etatu igrającej z mocą, na którą nie zasługuje. – Odwrócił się i zaszczycił Kollberga cieniem uśmiechu. – Z drugiej strony, Pallas
Ril jest jedyną cząstką Chambarai, która choćby w najmniejszym stopniu przejmuje się losami istot zamieszkujących Nadświat. Dla Chambarai życie to życie; robaki karmiące się trupami elfów, krasnoludów czy nawet ludzi zgładzonych przez waszą chorobę są dla niego równie ważne i cenne, jak elfy, krasnoludy i ludzie. Rozwiązanie jest zatem oczywiste: musimy oddzielić Pallas Ril od rzeki, bo tylko w ten sposób będziemy mogli skutecznie się z nią rozprawić. Gadzie spojrzenie Kollberga pozostało niewzruszone. – Jak chcesz to załatwić? – Na pewno nie osobiście. Uświadomiłaby sobie moją obecność, gdy tylko zaczerpnąłbym w płuca powietrza mojej ojczyzny, i miałaby się na baczności. Caine również nie może się dowiedzieć, że wystąpiłem przeciwko niemu. Ujawnienie przed nim tożsamości wroga jest równoznaczne z podarowaniem mu zwycięstwa. – Uśmiech Tan’elKotha stał się nagle ostry jak brzytwa. – Dokonaliśmy analizy poszczególnych elementów problemu i teraz miarą naszego zwycięstwa będzie elegancja, z jaką się z nimi rozprawimy. Rozpatrywaliśmy je osobno, ale rozwiązać musimy wszystkie jednocześnie. – Twierdzisz, że umiesz tego dokonać. – Umiem. – Zrób to. Tan’elKoth rozsiadł się wygodnie w fotelu i odetchnął głęboko. Prześliznął się wzrokiem po swoich czterech zdeformowanych odbiciach w hełmach pospołów i wrócił spojrzeniem do Kollberga. – Najpierw, jak powiedziałby to Caine, porozmawiajmy o interesach.
5 Vinson Garrette, wicekról Transdei, oparł się łokciami o blat stołu. Podniósł kryształowy kieliszek na wysokość oczu, podziwiając grę kolorów na granicy szkła i wina, gdzie aromatyczne cabernet przybierało rdzawy odcień. – Co byście powiedzieli na to, żebyśmy my, artańscy władcy, w geście dobrej woli i dla przypieczętowania... związków łączących nas z Klasztorami, podarowali wam coś, na czym wam zależy? To rozważania czysto hipotetyczne, ale chodzi mi o coś, co dla nas ma niewielką wartość, dla Klasztorów zaś ogromną. Dla Klasztorów – lub dla Waszej Ekscelencji osobiście. Raithe złożył chude jak u szkieletu dłonie i zapatrzył się w swój kieliszek, który nietknięty stał na stole. – Jakiż to hipotetyczny dar ma Wasza Wysokość na myśli? Garrette odchylił się na ozdobne oparcie fotela. – Ile wart byłby dla was... Caine?
Raithe bardzo, bardzo długo siedział nieruchomo jak jaszczurka. Nawet nie mrugał. A potem sięgnął po kieliszek i podniósł go do ust.
6 Jego Świetlistość Toa-Sytell, patriarcha Cesarstwa Ankhańskiego, obserwował widoczny w Zwierciadle obraz ambasadora Raithe’a i zastanawiał się, czy młody dyplomata ma choćby przybliżone wyobrażenie o tym, jak dużo cesarstwo już teraz wie o najskrytszych tajemnicach Klasztorów. W ciągu zaledwie miesiąca Zwierciadło Artańskie zrewolucjonizowało łączność w państwie. Każde duże miasto (i wiele mniejszych) miało obecnie jedno lub dwa takie urządzenia, podobnie jak każda większa placówka wojskowa. A trzy dni temu młody taumaturg na usługach Bożych Oczu poinformował, że odkrył sposób dyskretnego podsłuchiwania rozmów odbywanych za ich pośrednictwem. Wolną ręką Toa-Sytell starł gromadzący mu się nad górną wargą pot. Od paru dni czuł się nie najlepiej, a teraz chyba zaczynała mu dokuczać gorączka. Nie bardzo mógł się skupić na słowach ambasadora. – ...Jak wiadomo Waszej Świątobliwości, Rada Braci bez zastrzeżeń popiera cesarstwo i Kościół elKothański. Posunięcie, o którym mówimy, ma być z naszej strony gestem dobrej woli, całkowicie bezinteresownym. Nie oczekujemy nic w zamian. Toa-Sytell zerknął na Mówcę, którego dłoń ściskał w swojej dłoni. Mówca – jeden z Oczu – skinął głową na znak, że jego zdaniem ambasador mówi prawdę. To była kolejna nowinka, którą zawdzięczali naukowcom Bożych Oczu: umieli wychwycić kłamstwo w rozmowach prowadzonych przez Zwierciadło. – Niezmiernie miło mi to słyszeć – przyznał z typową dla siebie oschłą ironią w głosie. – Powiedziano mi jednak, że sytuacja wymaga szybkiego działania... – Pilnie potrzebujemy zapewnienia ze strony Waszej Świątobliwości, że nasz dar zostanie właściwie wykorzystany. – Właściwie... To znaczy jak? – To prezent z okazji Święta Wniebowstąpienia. Prezent bardzo specjalny, wyrażający nasz szacunek wobec cesarstwa i Kościoła. Mówca znowu pokiwał głową. – Rozumiem, rozumiem... – zniecierpliwił się Toa-Sytell. – Więc co to jest? Raithe uśmiechnął się znacząco, jakby z góry znał odpowiedź na swoje pytanie. – Gdyby to zależało od Waszej Świątobliwości... Co Wasza Świątobliwość zrobiłby z Caine’em? Toa-Sytell podskoczył na fotelu. Oczy mu zabłysły.
– Z Caine’em... – Nie został postawiony przed sądem za zamordowanie ambasadora Creele’a. Jest wolnym człowiekiem, z punktu widzenia Klasztorów nie dopuścił się żadnej zbrodni. Wydaje mi się wszakże, że w cesarstwie jego status jest zupełnie inny... Toa-Sytell prawie go nie słuchał. Zerwał się na nogi, drżąc na całym ciele, i zmiażdżył w uścisku dłoń Mówcy, który aż pobladł z bólu. – Możecie mi dać Caine’a? W głowie huczał mu płomień świątecznego autodafe, w nozdrzach czuł woń przypiekanego ciała Caine’a, w uszach słyszał wiwaty Ukochanych Dzieci na całym świecie. Wokół serca oplótł mu się stary, zimny wąż, szepczący o słodkiej zemście. – A jeśli tak? – spytał z uśmiechem Raithe. – To przysięgam... – Toa-Sytell z trudem wydobył głos ze ściśniętej piersi. – Obaj przysięgamy, ja i Bóg... że nie pożałujecie.
7 Kobieta na ekranie miała ładną twarz – mimo że była podpuchnięta z niewyspania, nie miała makijażu i mimo że przekroczyła siedemdziesiątkę, nigdy nie skorzystała z dobrodziejstw chirurgii kosmetycznej. Długi prosty nos, płaskie policzki, mocno zarysowana szczęka, oczy kryształowoniebieskie jak zimowe skandynawskie niebo, włosy przycięte równo, na długość pół cala, tworzące stalowoszarą obwódkę wokół głowy. I tylko usta psuły to klasycznie piękne oblicze: były wąskie i przywodziły na myśl ranę zadaną siekierą. Tan’elKoth przyglądał się jej spokojnie. Zablokował transmisję wideo ze swojej strony i rozespana kobieta wpatrywała się wrogo w pusty ekran. Za jej plecami widział fragment żelaznej ramy łóżka i plecy młodego mężczyzny, na wpół zagrzebane w skotłowanej pościeli. Przeniósł wzrok na pospoły, które stanęły łukiem za jego plecami. Kollberg przysunął się do niego. Jego oddech cuchnął krwią i zgnilizną. – Nie wiem, kim jesteś ani skąd masz ten kod – zaczęła Biznesmenka Avery Shanks chrapliwym, trochę bełkotliwym głosem, jak zawsze, kiedy ktoś wyrwał ją ze snu. Od czterdziestu lat regularnie używała środków nasennych, po których często budziła się otumaniona. – Ale powinieneś wiedzieć, że nie toleruję głupich żartów. Ochrona SynTechu już namierza tę rozmowę. Dobrze znał ów ton, wyrażający niesprecyzowaną groźbę. Lamorak w jego głowie natychmiast na niego zareagował. Obezwładniająca fala miłości wezbrała w umyśle Tan’elKotha i zaparła mu dech w piersi. Dotknął twarzy, która nagle wydała mu się obca, gdy przypomniał sobie siebie najpierw jako młodzieńca – drobnego, jasnowłosego i pełnego wdzięku mistrza fechtunku, a potem jako małego chłopca, który zalany łzami, z
poobcieranymi kolanami, przybiegał do tej surowej kobiety i garnął się jej w objęcia. Nigdy nie darzyła go nadmiarem ciepłych uczuć, ale zawsze go chroniła i była mściwa jak smok. Sięgnęła do wyłącznika, kiedy Tan’elKoth wyszeptał: – Matko... Jej ręka zamarła bez ruchu, zawieszona w powietrzu, jakby bezwładna. Jej twarz straciła wszelki wyraz. – Matko? – powtórzył Tan’elKoth cicho, łagodnie, głosem Lamoraka. – To ja, matko. Nie poznajesz mnie? Twarde, jakby wykute w lodzie rysy jej twarzy złagodniały jak lodowiec topiący się w zetknięciu z morzem. – Karl... – Nagle wydała się o sześćdziesiąt lat młodsza. – To ty, Karl? To nie sen? – Potrzebuję cię, matko. Pomóż mi. Proszę. W kącikach jej niebieskich oczu zamigotał błysk zaskoczenia. – Pomóc ci...? Karl, na boga, Karl... Tan’elKoth wcisnął klawisz i przesłał jej plik ze swoich prywatnych zasobów: kopię zdjęcia, które ściągnął z archiwum ochrony Studia, kiedy rozważał wykorzystanie Faith jako modelki do swojej następnej rzeźby. Rzeźby nie zrobił, ale cyfrografię zachował. W rogu ekranu widział teraz pomniejszony obraz z monitora Avery: śliczną złotowłosą dziewczynkę, z niebieskimi oczami i promiennym uśmiechem. – Wiesz, kto to jest, matko? To Faith Michaelson. – Michaelson? – Twarz Avery Shanks stężała w lodową maskę. – Córka tego Michaelsona? – Nie, matko – odparł szeptem Tan’elKoth. – Córka Pallas Ril. Avery wytrzeszczyła oczy. – Moja córka – dodał. – Twoja... Karl, co ty... – Matko, proszę cię... pomóż... – Ale Karl... Tan’elKoth pstryknął wyłącznikiem. Podniósł wzrok i w zimnej poświacie ciemnego ekranu zobaczył szczerzącego zęby Kollberga, który ocierał właśnie brodę wierzchem dłoni. – Zaczęło się – powiedział Tan’elKoth.
I nastał dzień, w którym bóg pyłu i popiołów wzniósł młot przeciw mrocznemu aniołowi. A młot ów składał się z fragmentów, a każdym fragmentem był człowiek. Każdemu z tych ludzi bóg pyłu i popiołów szeptał: uczyń to dla mnie, a odpłacę ci ziszczeniem twoich najskrytszych marzeń. I wszyscy oni zgodzili się, i każdy stał się młotem w rękach ślepego boga.
OSIEM 1 Perfekcyjnie anonimowy zdigitalizowany głos wzniósł się ponad zgiełk konwentu: – Administratorze Michaelson? Hari uniósł głowę znad zeszytu, w którym składał właśnie autograf, i zobaczył swoją twarz, zwielokrotnioną i zdeformowaną w lustrzanych hełmach czterech pospołów. Nagle zabrakło mu tchu w piersi. W tej jednej chwili został odarty z całej sławy Caine’a; stracił swoją chwalebną przeszłość i tysiące fanów stłoczonych w olbrzymiej, rozpalonej sali wystawienniczej; w zapomnienie poszła administratorska władza i status Przewodniczącego Studia; zniknęło wszystko to, czym maskował swoją prawdziwą naturę, swoją duszę. A w duszy był Robotnikiem. Każdy Robotnik wie, że kłopot z pospołami będzie ostatnim kłopotem w jego życiu. – Administratorze Hari Khapurze Michaelson, jest pan aresztowany. Fani cofnęli się, szepcząc między sobą i wymieniając zalęknione spojrzenia. Hari nie umiałby powiedzieć, który pospoł się odezwał. Sala nagle spłaszczyła się wokół niego, jakby miejsce boksów, stoisk i fanów zajęły ich malowane kopie, równie płaskie i dwuwymiarowe jak tanie rysunki na okładkach. Tylko pospoły zachowały trzeci wymiar. Dudnienie muzyki, dźwięk głosów i jazgot plujących ogłoszeniami głośników przeszły w owadzie buczenie, jakby ktoś wpuścił mu do głowy muchę. Odkaszlnął, raz, z głębi piersi, żeby zapytać, jakie stawiają mu zarzuty, ale słowa uwięzły mu w gardle jak kawałek niepogryzionego mięsa. Zaczynał się denerwować, ale posłusznie wstał. Nie stawiał oporu, kiedy jeden pospoł odwrócił go i plastikowymi kajdankami skuł mu ręce za plecami. Dwóch trzymało go pod ręce, a ostatni, czwarty, trzymając pałkę w pogotowiu, podsunął mu palmpad. – Gdzie dziecko? Na ekranie palmpada wyświetliło się wesołe, roześmiane, znajome zdjęcie – pamiątka sprzed dwóch lat, z wizyty w Kuriozeum. – Faith? – spytał niezbyt mądrze Hari. – Gdzieś tutaj na pewno...
Zamknął usta i zacisnął zęby z taką siłą, że zadzwoniło mu w uszach. Spotkał się z fanami tuż obok KidZone – olbrzymiego kompleksu poplątanych rur, zjeżdżalni i platform, zajmującego cały jeden róg sali. W tej chwili roiło się w nim od dzieci, które bawiły się pod opieką kilkorga Rzemieślników, żeby ich rodzice mogli bez przeszkód nacieszyć się konwentem. Faith w otoczeniu tuzina dzieciaków bawiła się w „Uprzywilejowany mówi”. Połowa dzieci już została wyeliminowana z rozgrywki: jedne nie wykonały polecenia, inne wypełniły rozkaz, którego nie poprzedzała formuła „Uprzywilejowany mówi”. Na oczach Hariego odpadła kolejna dwójka. Wcale go to nie zdziwiło – w tej grze Faith była zabójczo skuteczna. Zaniemówił na widok wysokiej, szczupłej kobiety o krótko przystrzyżonych stalowoszarych włosach i szczęce zarysowanej jak topór strażacki. Stała przy sięgającym jej do piersi ogrodzeniu KidZone, obnażywszy zęby w grymasie, który u człowieka mógłby od biedy uchodzić za uśmiech. Obserwowała bawiące się dzieci oczami lodowatymi jak kamery. Była ubrana jak Biznesmenka. Czterech ochroniarzy z logo SynTechu na piersi odpychało od niej tłoczących się wszędzie ludzi. Pospoł znów podsunął mu palmpad pod nos. – Gdzie jest to dziecko? – Wal się – wycedził Hari. – Zapytajcie mojego adwokata. W tej samej chwili Shanks wskazała siedzącą na platformie Faith. Trzech z czterech ludzi SynTechu weszło do KidZone. – Shanks! – warknął Hari. Lód gniotący mu pierś zmienił się w mgnieniu oka w ogień. – Zostaw ją, Shanks! Zostaw ją w spokoju, kurwo jedna! Szarpnął się w stronę Biznesmenki, ale pospoły boleśnie wyłamały mu ręce, a ten z pałką przytknął mu jej czubek do żeber. Hari znieruchomiał. Nie chciał, żeby pobili go na oczach Faith. Mogli go przecież skatować na śmierć. Nie mógł jej tego zrobić. Słysząc jego krzyk, Shanks odwróciła się do niego z uśmiechem rekina. Podeszła bliżej. Muskularny ochroniarz szedł za nią jak cień. – Witaj, Hari – zagaiła z udawaną życzliwością. – Dobrze się bawisz? – Jeżeli tkniesz moją córkę, Shanks, daję ci słowo... Niby-życzliwość ulotniła się bez śladu, w błękitnych oczach zapłonął czarny płomień triumfu. – Ona wcale nie jest twoją córką – prychnęła Shanks. – W tym rzecz. Hari zdrętwiał. Stracił czucie w nogach, nie był tylko pewien, czy za chwilę zemdleje, czy po prostu bocznik znowu nawalił. – I ja mogę ją tknąć, jak najbardziej – mówiła dalej Biznesmenka. – To ty nie możesz. Prosty test DNA wykaże, że jest Shanksem. Biznesmenką. A ty już rozumiesz, co to znaczy, Michaelson. Mam rację? Hari nie odpowiedział. Nie mógł nawet nabrać tchu.
– Jest za młoda, żeby wyrazić zgodę, a to oznacza, że ilekroć jej dotknąłeś, dopuszczałeś się naruszenia nietykalności cielesnej nadkastowej. – Wyszczerzyła zęby jak pantera. – Gdybym wiedziała o tym sześć lat temu, mogłabym cię zniszczyć i posłać do obozu społecznego chociażby za to, że zmieniłeś jej pieluszkę. Nogi jednak nie odmówiły mu posłuszeństwa. Znów rzucił się w jej kierunku, ale pospoły trzymały go mocno, a ten z pałką tym razem uruchomił paralizator – chociaż i tak obszedł się z nim bardzo delikatnie: zamiast powalić go w drgawkach na ziemię, posłał mu krótki impuls elektryczny w kręgosłup, po którym Hari zwisł bezwładnie. – Świetnie – powiedziała Shanks. – Próbuj dalej. Chętnie zobaczę, jak cię zabijają. – Chyba nie liczysz na to, że jakiś sąd podtrzyma te zarzuty – odparł zrozpaczony. – Jestem mężem jej matki, która mogła wydać zgodę... Shanks spojrzała na pospoły. – Słyszeliście. – Słyszeliśmy. – Właśnie przyznałeś się do uprzedniej wiedzy na ten temat, Michaelson. Wiedziałeś, że jest Shanksem. Za to czeka cię jarzmo. Dopilnuję tego osobiście. – Moja żona... – No właśnie, twoja żona... Gdzie ona jest? Może zeznawać? – Jest w Nadświecie – wycedził Hari przez zaciśnięte zęby. – I wiesz o tym, suko. Dlatego właśnie teraz wyjeżdżasz z tym gównem. – Licz się ze słowami, Michaelson. Chyba że podobało ci się to puknięcie pałką... – Skąd masz jej zdjęcie? – Istniała tylko jedna odbitka, którą trzymał na biurku w gabinecie, w Opactwie. – Kto ci je dał? Spojrzenie Shanks złagodniało. Patrzyła gdzieś w dal. – Przysłał mi je... – odparła po dłuższej chwili. – Anonimowy nadawca. Tak, anonimowy nadawca. Hari z zimną krwią kalkulował, czy zdąży wyrwać się pospołom i rzucić jej do gardła, zanim znów go unieruchomią, kiedy usłyszał głos Faith: – Tatusiu? Co się dzieje? Gdzie babcia? Jeden z ochroniarzy z SynTechu prowadził ją za rękę. Spojrzała na pospoły szeroko otwartymi oczami, w których odmalowało się najpierw zdumienie, a potem żal. – Ten pan powiedział, że babcia przyszła – poskarżyła się. Miała na myśli Marę Leighton, matkę Shanny. Spojrzała z dezaprobatą na ochroniarza. – Nie powinieneś okłamywać dziecka, Rzemieślniku. To bardzo, bardzo brzydko. Avery Shanks zwróciła się w jej stronę: pełne sześć stóp królewskiego spokoju. – Wcale cię nie okłamał, dziecko. Ja jestem twoją babcią. Widząc je obie naraz – ich twarze, ich sylwetki, kiedy stały obok siebie – nawet Hari
musiał przyznać, że podobieństwo rodzinne jest ewidentne. Ta świadomość przeszyła go jak drugi morderczy impuls z paralizatora. Faith zmarszczyła brwi i przygryzła wargę. – Mama się martwi. – Spojrzała Hariemu w oczy. – Wraca do domu. Jest bardzo, bardzo zmartwiona. Przez ułamek sekundy Hari poczuł ogromną ulgę – dzięki bogu! Shanna wróci, wyjaśni sprawę i wszystko wróci do normy – ale później uświadomił sobie, że to nie takie proste i co się stanie, jeśli Pallas Ril porzuci Nadświat, nie wykonawszy swojego zadania. Drugiej szansy nie będzie miała. – Nie – powiedział. – Nie, Faith, mamusia nie może teraz wrócić. Powiedz jej, że dam sobie radę. Dam radę. Powiedz, że musi zostać i skończyć to, co zaczęła. Niech czeka, aż ją zawołam. Faith pokręciła głową. – Mamusia jest zmartwiona. – Odwróciła się do Shanks i spojrzała w jej lodowate oczy. – I mówi, że pani jest złą osobą. Shanks odęła bezbarwne wargi. – Co to za chore fantazje roją się temu dziecku? To przez ciebie. – Posłała Hariemu spojrzenie ociekające pogardą i skinęła na ochroniarzy. – Zabierzcie ją do wozu. – Faith... Faith, nie bój się – wtrącił się Hari. – Ja to załatwię. Obiecuję. Wszystko się ułoży. – Co ma się ułożyć? – zdziwiła się Shanks. – Już się przecież ułożyło. – Shanks... – odezwał się Hari głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Shanks, proszę cię, nie rób tego. – Dla ciebie Biznesmenka Shanks. Mięśnie karku napięły mu się jak postronki, ale pochylił głowę. – Biznesmenko Shanks... Uśmiechnęła się. – Tak też masz się zwracać do tego dziecka, gdyby jeszcze kiedyś przyszło się wam spotkać. – Skinęła na mięśniaków z SynTechu. – Róbcie swoje. – Tatusiu? – Zaskoczenie Faith zmieniło się w strach, gdy jeden z ochroniarzy wziął ją na ręce. – Tata, powiedz mu, żeby mnie puścił! – Biznesmenko... – wychrypiał Hari. – Proszę. – Tak lepiej, Michaelson. – Shanks była wniebowzięta. – Posłuchajmy tego jeszcze raz, tym razem trochę głośniej. Chcę, żeby twoi fani usłyszeli, jak błagasz. – Tatusiu! Tato! Pospoły utorowały drogę przez tłum, a mięśniak poniósł Faith do wyjścia. – Coś ty taki nieśmiały, Michaelson? Przynajmniej możesz błagać. Karlowi nie dałeś takiej szansy.
– Pożałujesz, ty pizdo siekierą robiona! – wyrwało mu się przez zęby. – Słyszysz? Pożałujesz! Nie masz pojęcia, w jak głębokie szambo wpadłaś. Osobiście cię w nim utopię... – Grozisz mi? – Shanks uśmiechnęła się promiennie. – Czy ja śnię? Naprawdę masz czelność grozić Biznesmence na oczach oddziału Policji Społecznej? Faith szarpała się i próbowała wyrwać, ale ochroniarz tylko ścisnął ją mocniej. – Ała! To boli! Tata, powiedz mu, żeby przestał! Tatusiu, pomocy! Hari naparł na pospoły i ich uchwyt na moment zelżał. Już, już wydawało mu się, że się im wyrwie, ale wtedy ten z pałką strzelił mu impulsem prosto w serce – i tym razem nie było w nim nic łagodnego. Runął na ziemię, wijąc się w drgawkach. Faith przestała go wołać i tylko krzyczała przeraźliwie, jakby nadchodził koniec świata. Shanks uklękła przy Harim. Nie wiedział, że ludzki głos może udźwignąć taką nienawiść. – Od siedmiu lat zasypiam, płacząc w poduszkę, noc w noc. Zużyłam trzy sześciany z zapisem Z miłości do Pallas Ril. Dwa tysiące razy widziałam, jak mordujesz mi syna. Pozwól, że cię teraz zacytuję. – Pochyliła się, jakby chciała go pocałować. Jej usta musnęły jego ucho, kiedy wyszeptała: – Naprawdę myślałeś, że daruję ci życie?
2 Avery Shanks ogarnęło przyjemne ciepło. Odczuwała ten rodzaj satysfakcji, który każdej innej kobiecie kojarzyłby się z seksem. Wzbierała w niej specyficzna łaskawość, kiedy spoglądała na śliczne blond włoski córeczki Karla. Gdyby nie miała się na baczności, mogłaby się nieopatrznie uśmiechnąć. Faith siedziała spokojnie obok niej, w kabinie pasażerskiej cadillaca. Płakała i awanturowała się przeciw rozdzielaniu jej z Michaelsonem, ale dziecinne protesty ucichły prawie natychmiast po starcie. Avery z podziwem przyjęła tę demonstrację zimnej krwi u sześcioletniego dziecka. Geny to podstawa, pomyślała. Ta mała jest rasowym Shanksem. – Ja będę cię nazywać Faith – zagaiła. – A ty będziesz się do mnie zwracać grand-mère. Pojedziemy do Bostonu, gdzie zamieszkasz w porządnym domu z porządną służbą i pójdziesz do szkoły stosownej dla młodej Biznesmenki. Zrozumiałaś? Faith spojrzała jej w oczy – spokojnie, bez cienia lęku. – Tak, grand-mère. Udało jej się nawet podchwycić nosówkę, typową dla starej francuskiej wymowy. Co za bystre dziecko! Avery zachowała jednak surową minę z łatwością wynikającą z praktyki; nie wypadało okazywać czułości ani słabości. – Jesteś bardzo dobrze wychowaną dziewczynką. – Dziękuję, grand-mère. Avery wyjrzała przez okno, pomrukując pod nosem. Nie posiadała się ze zdumienia, że
taki podkastowy bandyta jak Michaelson zdołał wychować prawie cywilizowane dziecko. Długa chwila upłynęła w zupełnej ciszy. – Grand-mère? – Tak? – Co to jest pizda siekierą robiona? Avery przymknęła odruchowo lewą powiekę, jakby rozgryzła wyjątkowo gorzką pigułkę, i zatrzasnęła usta jak wrota grobowca, ale po chwili jej wargi zaczęły się układać w coś na kształt uśmiechu. – To chyba ja. Daj rękę. Faith posłusznie wyciągnęła rękę. Avery wzięła ją w swoją dłoń. – Ale to nie jest słowo stosowne dla młodych dam z kasty Biznesmenów – dodała i dwoma palcami wymierzyła małej klapsa w rączkę. Rozległo się głośne plaśnięcie, oczy Faith zaszkliły się z szoku i bólu. Przygryzła wargi i wciągnęła powietrze do płuc w długim, roztrzęsionym, grożącym łzami wdechu – ale na tym się skończyło. – Nie powinnaś mnie bić – powiedziała po chwili. – Nie wypada, żeby młoda dama z kasty Biznesmenów udzielała swojej grand-mère lekcji dobrego wychowania. – Nie radzę mnie bić – ciągnęła z powagą Faith. – Mamusia mówi, żebym była grzeczna i słuchała cię, dopóki tata po mnie nie przyjdzie. Mam jej słuchać. Ale jeśli zrobisz mi krzywdę, ona skrzywdzi cię o wiele bardziej. Więc jednak: oto pierwszy dowód szkód, być może nieodwracalnych, wyrządzonych dziecku przez niewłaściwe wychowanie. Avery westchnęła i pokiwała głową. – Po pierwsze, pan, którego nazywasz tatą, nie jest twoim ojcem, tylko co najwyżej ojczymem, chociaż jego status prawny jest nadzwyczaj niejasny. – Wiem o tym – odparła Faith niedbałym tonem. – Myślałaś, że to tajemnica? Wiem wszystko. – Ach tak? Avery poczuła w ustach kwaśny posmak porażki. Do tej pory cieszyła ją myśl o tym, że pierwsza powie dziewczynce prawdę o jej rodzicach i opowie o tym, jak Michaelson zamordował jej ojca. – No pewnie. Mama nie ma przede mną tajemnic. Nie może. – Mniejsza z tym. Tak czy inaczej, pan, którego nazywasz tatą, nie przyjdzie po ciebie. Nigdy go już nie zobaczysz, chyba że w sądzie. No, może jeszcze w sieci. Nie wyczekuj go, to przynajmniej się nie rozczarujesz. Twoja matka spiskowała z nim, żeby pozbawić cię twojego dziedzictwa, przez co jej życzenia i zamiary są zupełnie nieistotne: sama zrzekła się praw rodzicielskich. Rozumiesz, co mówię? Ci ludzie chcieli cię skrzywdzić. Wcale cię nie kochają.
Jedyną odpowiedzią Faith było cierpliwe spojrzenie. Avery westchnęła ciężko. – Wiem, że to brzmi okrutnie, ale prawda często jest bolesna, Faith. Zrozumienie tego to pierwszy krok na drodze do dorosłości. – To ty nie rozumiesz – powiedziała spokojnie Faith. – Mama jest teraz ze mną. Czuję, jak bardzo mnie kocha. A tata po mnie przyjdzie. Jeśli mnie skrzywdzisz, tata zrobi ci jeszcze większą krzywdę niż mama. A on naprawdę potrafi być strasznym draniem, gdy kogoś nie lubi. Mówiła beznamiętnym, dziecinnie niewinnym tonem, ewidentnie cytując słynącego z niewyparzonej gęby ojczyma i nie rozumiejąc słów, których używa. – Wydyma cię tak, że pożałujesz. Powieka Avery znów przymknęła się jak po gorzkiej pastylce. – Posłuchaj, dziecko, takie groźby są declassé. Wiem, że miałaś... trudne dzieciństwo, bo wychowywali cię Aktorzy, ale musisz sobie zdać sprawę, że twoi rodzice nie są mi w stanie w żaden sposób zaszkodzić. Straszenie swojej grand-mère tymi podkastowymi kreaturami to folgowanie kaprysom, a to jest nie tylko declassé, lecz także niebezpieczne, zwłaszcza u Biznesmena. Dlatego nie będziesz więcej powtarzać swoich niedorzecznych gróźb. Zapomnisz również o tym niezdrowym urojeniu, jakoby jakaś... – skrzywiła się – ...psychiczna więź łączyła cię z matką. Musisz odrzucić te wytwory dziecinnej wyobraźni i rozpocząć życie prawdziwej Biznesmenki. Rozumiesz, Faith? – Tak, grand-mère. – To dobrze. Daj rękę. Faith wyciągnęła rączkę bez wahania, z takim zapałem, że Avery dała się ponieść impulsowi i zamiast drugi raz ją uderzyć, tylko ją uścisnęła. Geny to podstawa.
3 Hari siedział na skraju wystrzępionego piankowego materaca i wpatrywał się w powleczoną plastikiem, jednolicie białą ścianę. Metalowy stelaż łóżka, uciskający go w obolałe, częściowo pozbawione czucia nogi, wydawał mu się prawie wygodny. Policja Społeczna chwyciła go w swoje szczęki i zamierzała dobrze przeżuć, zanim wypluje. Zabrali mu ubranie, zegarek, palmpad i buty, dali w zamian jednorazowy celofanowy szlafrok i wrzucili go do celi. Za każdym razem, kiedy jakiś pospoł pojawiał się w polu widzenia, Hari dopominał się o możliwość rozmowy z adwokatem, ale tamci nie reagowali. Odzywali się tylko po to, żeby wydać mu polecenie.
Kilkakrotnie przybywał oddział pospołów uzbrojonych w pałki, żeby zabrać go z celi. Za pierwszym razem zaprowadzili go na standardowe sprawdzenie tożsamości na podstawie próbki DNA. Za drugim zabrali go do łaźni, gdzie lodowaty bicz wodny posiniaczył mu całe ciało i tak wychłodził organizm, że nie mógł opanować dreszczy. Trzeci spacer zakończył się rewizją osobistą, włącznie z badaniem jam ciała; palce w rękawiczkach wpychały mu się do ust, nosa, odbytu. Przez cały czas widział tylko swoją twarz, odbijającą się koślawo w lustrzanych osłonach hełmów. Zaczął sobie wyobrażać, że dostrzega u nich ślady języka ciała – minimalne przygarbienie ramion, ruch głowy, wolniejszy niż zwykle gest – który pozwala mu przeniknąć te srebrne maski, zrozumieć ich, poczuć cień ich emocji. A konkretnie? Nie mógł się przebić głębiej, a oni nie dali mu żadnej wskazówki, był jednak przekonany, że czegoś chcą. Emanowali pragnieniem, żądzą... albo może głodem. Psiamać, aż go ciarki przechodziły! Cały czas miał przed oczami twarz Shanks, kiedy jej ochroniarz zabierał Faith: ten pusty wyraz triumfu. Może i pod tamtą maską kryło się coś więcej, może ona także czegoś od niego chciała – a on nie wiedział, czy to dostała. Czy zadowoli się tym, że odebrała mu Faith? A może naprawdę zamierza spróbować tych prawnych kruczków z zarzutem naruszenia nietykalności cielesnej? Nie miał pojęcia, jak daleko będzie gotowa się posunąć. Przywodziła mu na myśl jedną z dawnych Zewnętrznych Mocy od Ma’elKotha – tak jakby też karmiła się jego bólem. Byle tylko się stąd wyrwać, rozmyślał. Shanks może być poza jego zasięgiem, ale przecież Biznesmeni nie rządzą całym światem. Wystarczy jedna rozmowa z Markiem Vilo – Uprzywilejowanym Markiem Vilo, po tym, jak pięć lat temu nieżyjąca już dzisiaj Shermaya Dole zafundowała mu awans kastowy – żeby Avery Shanks sama zaczęła mieć kłopoty. Wątpił, żeby chciała skrzywdzić Faith – chodziło jej przede wszystkim o niego. Odebranie mu córki było najgorszym draństwem, do jakiego mogła się posunąć w majestacie prawa. Ludzie znajdujący się odpowiednio wysoko na kastowej drabinie nie muszą łamać prawa: używają go do łamania swoich wrogów. No to zobaczymy, kto kogo złamie. Zobaczymy. Fantazje o zatłuczeniu Avery Shanks własnymi rękami szybko rozpłynęły się w ciszy białej, plastikowej celi. Mijały godziny, aż w końcu przypomniał sobie Krisa Hansena i jego słowa o ślepym bogu. Minuty w więzieniu upływały leniwie, a on powoli, po kawałku, przypominał sobie strzępy dawno przeczytanych lektur. Ten ślepy bóg to był jakiś całkiem konkretny twór, pisany wielkimi literami: Ślepy Bóg. W swojej książce Duncan przedstawiał go jako elfickie straszydło, w idei nieco podobne do ludzkiego szatana. Ślepy Bóg miał być najpotężniejszym bóstwem ludzkości, chociaż w jakiś dziwny sposób pozostawał niewidzialny – niby nikt nie wiedział o jego istnieniu, a zarazem wszyscy robili, co im kazał. Można go było dostrzec
tylko pośrednio, poprzez zachowania innych... Takie jak nakładanie srebrnych masek i wkładanie komuś palców w dupę. Właśnie, te maski... Nie był pewien, co właściwie go dręczy, bo całą tę ideę Ślepego Boga pamiętał słabo, jak przez mgłę, ale ilekroć o nim myślał, przed oczami stawały mu pospoły. A kiedy koncentrował się na pospołach, jego myśli same kierowały się ku Ślepemu Bogu. Tak jakby twarz pospoła miała być obliczem Ślepego Boga. Tyle że pospoł miał lustro zamiast twarzy. Tego wolał za bardzo nie roztrząsać. W końcu przyjechał adwokat. Hari nie musiał go nawet wzywać: wiadomość o jego aresztowaniu trafiła do wszystkich wieczornych serwisów informacyjnych w sieci. Adwokat dobijał się do niego od paru godzin. Nie miał dobrych wiadomości. Ze względu na sprzyjające nadkastowym przepisy prawne zeznanie Avery Shanks, twierdzącej, że Faith jest jej wnuczką, było równoważne dowodowi w sprawie, i to na Harim ciążył obowiązek ewentualnego podważenia go. Poza oskarżeniem go o naruszenie nietykalności cielesnej nadkastowej, zarzuciła mu także próbę uprowadzenia dziecka i oskarżyła Shannę o współudział w porwaniu. Sąd przyznał jej już tymczasowe prawo do opieki nad Faith – do czasu procesu. Na tym złe wieści wcale się nie kończyły: wysokość kaucji ustalono na dziesięć milionów marek. – Dziesięć... milionów? – powtórzył oszołomiony Hari. Adwokat smętnie wzruszył ramionami. – To odwet. Biznesmenka Shanks wie, że nie stać pana na taką opłatę. Spodziewa się, że opłaci pan poręczyciela. – Dziesięć procent gotówką... Milion marek za to, żeby wyjść z aresztu. – To przez te groźby, Administratorze. Groził jej pan na oczach pospołów. Cała czwórka to zarejestrowała. – Rozumiem. – Hari pokiwał głową. – Zrób coś dla mnie: przekonaj ich, żeby pozwolili mi skorzystać z wyświetlacza. Albo niech oddadzą mi palmpad. Muszę z kimś porozmawiać, jak najszybciej. Znowu wzruszenie ramion. – Zobaczę, co się da zrobić. Cokolwiek zrobił, poskutkowało. Chwilę później Hari został posadzony przed wyświetlaczem, gdzie po wprowadzeniu kodu prywatnej linii połączył się ze swoim Patronem, Uprzywilejowanym Markiem Vilo. – Hari! – zawołał demonstracyjnie pogodny Vilo, z dymiącym cygarem w ustach. – Jak leci, młody? – Nie oglądałeś nic w sieci? – Hari zmarszczył brwi. – Oglądałem, oglądałem... Wdepnąłeś.
W zachowaniu Vilo było coś niepokojącego, jakiś lodowaty dystans malujący się w oczach, oschła cierpliwość czyhającego w zasadzce zwierzęcia, ukrytego za zasłoną cygarowego dymu. – No, wdepnąłem... Czas się z tego wygrzebać. – Jasne, oczywiście. Ale czego właściwie chcesz ode mnie? – Czego chcę?! – powtórzył z niedowierzaniem Hari. – A jak myślisz, czego chcę? Żebyś zgniótł tę sukę jak karalucha! – To nie takie proste. – Vilo z żalem pokręcił głową. – Ma mocne argumenty. A ja przecież dawno cię ostrzegałem, że ukrywanie prawdziwego pochodzenia Faith to zły pomysł... – Gówno prawda. Co tu się działo, do cholery? – Mówiłem ci, że pewnego dnia ta sprawa wróci jak bumerang i ugryzie cię w tyłek. – Nie chrzań, Marc. Nic mi nie powiedziałeś... – Hola, hola... Wiem, że się denerwujesz, ale licz się ze słowami. – Co się z tobą dzieje, Marc? Dlaczego to robisz? – Przykro mi, młody. Nie mogę ci pomóc. – Dobra, jak chcesz – zgodził się zdesperowany Hari. – Sam zajmę się Shanks. Ale nałożyli na mnie kaucję. Możesz mnie wykupić? – Raczej nie. Przy tak poważnych zarzutach... Nie da rady. – Marc... – Powiedziałem: nie, młody. – Vilo wyjął z ust cygaro. – Przykro mi. – Czyżby? – spytał Hari. Żyły wystąpiły mu na szyi. – Nie wydaje mi się, żeby ci było przykro. Vilo zmarszczył brwi i zmrużył oczy, przyglądając mu się przez warstwę dymu. Hari znów usłyszał w uszach znajome owadzie buczenie, z początku wysokie, potem oraz bardziej basowe, jak grzmot. – Czym cię kupili, Marc? – O czym ty... – Od trzydziestu lat jesteś moim Patronem. Ile ci zapłacili? Ile byłem wart? – Nie chciałem cię dobijać, młody, ale... nie jestem twoim Patronem – odparł lodowato Vilo. – Dziś po południu złożyłem Deklarację Separacji. Nic nas już nie łączy. – Ile ci zapłacili? Marc, przecież ty już jesteś bogatszy od Boga. – Nikt nie dał mi żadnych pieniędzy. – Vilo zbył go machnięciem cygara. – Pieniądze mnie nie interesują. Nie wiem, o czym mówisz. – Jeśli nie pieniądze, to co? Udziały? Akcje z prawem głosu? Vilo znieruchomiał. – Trafiłem, prawda? Niech zgadnę: sprzedałeś mnie za akcje SynTechu.
– Nie kpij. Co mnie obchodzi SynTech? – To prawda... SynTech to nie jest prawdziwa władza, a tylko taka cię interesuje... Akcje Kompanii Nadświatowej. Albo Studia. Vilo milczał, ale nie musiał nic mówić: Hari wyczytał prawdę w jego oczach. Nie mieściło mu się to w głowie, miał wrażenie, że pod czaszką huczy mu trąba powietrzna, sięgająca spod nieba wprost w jego życie. – Wiem... – wykrztusił otępiały. – Dali ci miejsce w Radzie. Posadzili cię w tej pieprzonej Radzie Zarządców! – Twoje chore fantazje... – I pewnie myślisz, że było warto, Marc. Ciekawe, czy dalej będziesz tak myślał, kiedy pewnego dnia spotkamy się w jakimś ciemnym, cichym zakamarku, a ja pokażę ci, co naprawdę kupiłeś. – Hari... Hari się rozłączył. Są pewne plusy tej sytuacji, pomyślał. Gorzej już być nie może.
4 Wysiadł z taksówki na trawniku przed Opactwem i odsunął się, żeby uniknąć strugi gazów odrzutowych startującego pojazdu. Nie przyzwyczaił się jeszcze do ciężaru bransolety Microsoft Mantrak na kostce i kulał bardziej niż zwykle. Mantrak miał konstrukcję podobną do palmpada i dopóki Hari nosił bransoletę, satelity Micronetu mogły namierzyć jego pozycję z dokładnością do metra, wszędzie, na całym świecie. Pospoł, który zapiął mu ją na kostce, uprzedził go bezbarwnym tonem, że każda próba wyłączenia lub usunięcia Mantraka automatycznie spowoduje przepadek kaucji i będzie podstawą do oskarżenia go o próbę ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Taksówka poderwała się w powietrze w tumanach gryzącego piasku. Hari stał i patrzył na swoją kaucję. Opactwo piętrzyło się nad nim w ciemnościach, czarny kształt na tle gwiazd. Tylko w kuchni paliło się światło. Zastawił dosłownie wszystko – całe oszczędności, wszystkie inwestycje, fundusz edukacyjny Faith, samochody, pamiątki po Cainie, honoraria za Przygody, nawet Opactwo – ale wpłacił dziesięć milionów kaucji. Ledwie wystarczyło. Patrzył na dom, który zbudował dwadzieścia lat wcześniej, zaraz po tym, jak Caine wszedł do pierwszej dziesiątki. Pamiętał, jak stał w tym samym miejscu i patrzył na wznoszący się na pagórku szkielet konstrukcji. Użycie prawdziwego drewna przy budowie Opactwa kosztowało go dodatkowy milion, ale nigdy tego nie żałował.
Pamiętał, jak chodził po pustych, dźwięczących echem pokojach. Wydawało mu się wtedy, że znalazł się w pałacu, zamku z bajki, w którym możliwe są tylko szczęśliwe zakończenia. A z jaką satysfakcją rejestrował nazwę domu w miejskiej Komisji ds. Rozrywki, żeby Opactwo było zaznaczone na planie San Francisco obok innych posiadłości gwiazd. Pamiętał dzień, w którym wprowadziła się Shanna, podobnie jak ten, w którym się wyprowadziła – a także śmiechy, ciche dni, kłótnie i szalony seks. Pamiętał powrót do domu po Z miłości do Pallas Ril, jeszcze bez bocznika: wpłynął do środka na lewifotelu i zastał tam pracowników firmy przeprowadzkowej, zwożących i rozpakowujących rzeczy Shanny. Pamiętał dzień, w którym złagodzono ojcu wyrok i zwolniono go z Ośrodka Uciszenia w Obozie Społecznym Buchanan; ojciec wrócił do domu, który widział pierwszy raz w życiu. Pamiętał, jak pomyślał wtedy, że w końcu doczekał szczęśliwego zakończenia. Pokręcił głową i ruszył w stronę plamy żółtego światła na trawniku. Żołądek trochę mu wariował, miał też trudności z utrzymaniem równowagi, jakby ziemia trzęsła mu się pod nogami. To psychosomatyka, powtarzał sobie w duchu, nie przyzwyczaiłem się chodzić bez Rovera za plecami. Pospoły nie zamierzały mu przywieźć wózka, który został w Los Angeles. Swoją drogą śmieszne – szczerze go nie cierpiał, ale teraz naprawdę mu go brakowało. Miło było wiedzieć, że gdyby się przewrócił, nie upadnie na ziemię. Bradlee – pielęgniarz Duncana – czekał na niego przy drzwiach kuchennych. Hari nie zdążył nawet wejść do środka, gdy Bradlee zaczął wyrzekać na Policję Społeczną i ochroniarzy z SynTechu, którzy wparowali do domu, zabrali wszystkie rzeczy i zabawki Faith, zarekwirowali zdjęcia i sześciany z wakacji, przetrząsnęli gabinet, pozrzucali książki z półek, zrobili kopie pamięci wyświetlaczy, i jeszcze to, i tamto, i owamto, i tak w kółko, aż Hari miał ochotę dać mu w pysk, żeby chociaż na sekundę się zamknął. – Co u taty? – zapytał Hari, gdy Bradlee zrobił przerwę dla nabrania tchu. Pielęgniarz rozdziawił usta. – W porządku – odparł odruchowo. – To znaczy, nie w porządku, ale normalnie... – Jak to przyjął? Mam nadzieję, że nie narażałeś go na kontakt z pospołami? Nie pozwoliłeś, żeby przy nich gadał jak zwykle? – Och, Admini... to znaczy, Hari. Przeszukali jego pokój, ale wcześniej zabrałem mu digivoder i oddałem dopiero jak sobie poszli. Nie jestem idiotą. – Wiem o tym. Dlatego cię wynająłem. – Chyba jeszcze się na mnie gniewa – wyznał w zaufaniu Bradlee. – Bo miał im ochotę wygarnąć... – Z pewnością. A oni by go chętnie wysłuchali. Bardzo chętnie. I mogliby go od razu zabrać. Dzięki, Brad. Bradlee skinął skromnie głową, jakby dawał do zrozumienia, że po prostu robi to, co do niego należy.
– Jesteś głodny? Podłączyłem Duncana do kroplówki i właśnie miałem zamiar coś przekąsić. Mogę zrobić dwie porcje, żaden kłopot. Hari pokręcił głową. – Jest przytomny? Bradlee wzruszył ramionami. – Raz bardziej, raz mniej... Tak od rana. Ale kroplówka powinna pomóc. Chcesz do niego zajrzeć? – Mhm. – Przydałoby się. Jest trochę roztrzęsiony. – Bradlee odchrząknął w pięść. – Ja zresztą też. – Nie dziwię się. Pokój Duncana znajdował się obok kuchni – mały, ciemny jak pieczara, tylko zamiast ogniska miał migający ekran na podłokietniku. Hari zatrzymał się przed drzwiami. Wizyty u Duncana nigdy nie były łatwe. Nawet gryzący w gardło odór antyseptyków nie był w stanie zamaskować smrodu odchodów fermentujących w worku i gęstej woni rozkładu emanującej z porów jego skóry. Jedynym źródłem światła był sączący zimną poświatę monitor. Duncan leżał na łóżku jak porzucona pacynka. Na odrzuconej w bok bezwłosej głowie wyraźnie rysowały się pulsujące żyły. Jedna ręka leżała bezwładnie na zmiętym prześcieradle, druga tkwiła przypięta do podłokietnika, żeby Duncan pozostawał w stałym kontakcie z digivoderem. Górna połowa łóżka była podniesiona, pasy podtrzymywały Duncana w pozycji siedzącej. Zamocowany na stojaku woreczek z kroplówką zwisał mu nad głową, podłączony do wszczepionego pod obojczykiem zaworu. Jedyną oznaką życia były poruszające się gałki oczne, wywracające się w tę i z powrotem, jak niesymetryczne szklane kulki. Hari nie potrafił się zmusić, żeby przekroczyć próg. Nie mógł dobyć głosu. Co by miał powiedzieć? Jakie słowa mógłby skierować do ojca, żeby nie zabrzmiały jak wydarty z serca jęk bólu? Och, Faith... Oparł się plecami o ścianę i zakrył oczy dłonią. W gardle wzbierało mu coś, co niepokojąco przypominało szloch, który w ostatniej chwili udało mu się zmienić w kaszlnięcie. Na bogów, jak ja mam teraz żyć? Natychmiast znienawidził się za tę myśl. Jak mógł być takim egoistycznym skurczybykiem? Użala się nad sobą, bo niby dzieje mu się wielka krzywda, podczas gdy Faith wpadła w ręce ludzi, którzy myślą tylko o tym, jak użyć jej jako broni przeciwko niemu. Zgrzytnął zębami i kurczowo zacisnął powieki. Oczy go piekły, ale nie zamierzał dopuścić do tego, żeby łzy pociekły mu na policzki. Kurczę, Faith pewnie lepiej sobie radzi w tej sytuacji ode mnie! – pomyślał. Przynajmniej nie była sama. Dopóki Pallas Ril chodziła po polach Nadświata, Faith nigdy nie była sama. – Hari... – zaskrzeczał mechanicznym głosem digivoder Duncana. – To ty. Wszystko w
porządku? Hari wziął głęboki, drżący oddech. Przetarł oczy. Duncan odwrócił się do niego, szkliste oczy spojrzały całkiem przytomnie. Śmieszne... Głos z digivodera nagle wydał się Hariemu bardzo ludzki – w porównaniu z głosami pospołów. – Tak, tato – odparł z namysłem. – Jestem tylko trochę... zmęczony. Z odrętwiałych ust Duncana sączyła się strużka śliny. Zafalowały mięśnie w ramieniu podpiętym do digivodera i rękawica przełożyła impulsy nerwowe na cyfrowe słowa: – Ciężki. Dzień. Pamiętaj. Nie wychylaj. Się. Cal. Po calu. Do światła. Hari uśmiechnął się melancholijnie. To była najlepsza rada, jaką kiedykolwiek usłyszał. – Powinieneś zrobić sobie takie makro w digivoderze. – Zrobię. Chodź. Pogadamy. Hari westchnął ciężko. Chciałby móc zaufać ojcu, opowiedzieć mu o wszystkim, co się wydarzyło; chciałby usłyszeć radę konkretniejszą niż „Nie wychylaj się i cal po calu idź do światła”. Ale nie mógł mówić szczerze. Sukinsyny z SynTechu na pewno porozsiewały w całym domu mikrorejestratory. Nawet jeśli nie, to w najbliższych tygodniach należało się spodziewać wzmożonego zainteresowania ze strony Policji Społecznej, a przecież istniał jeden zasadniczy powód, dla którego niewiele brakowało, żeby Duncan dokonał żywota w Ośrodku Uciszenia: nie umiał trzymać języka za zębami. Było jednak coś, o co chciał zapytać, i chyba niewiele ryzykował. – Chętnie. – Wszedł do pokoju, starając się oddychać jak najpłycej, jakby w ten sposób mógł odciąć się od zapachu obłędu. – Słyszałem dzisiaj, jak ktoś wspomniał o Ślepym Bogu... Wiesz, tym elfickim straszydle. Wydaje mi się, że pisałeś coś na jego temat, prawda? W Opowieściach Pierwszego Ludu. – Rozdział. Dwunasty. Albo. Trzynasty. A co? – Trudno to wytłumaczyć... Po prostu obiło mi się o uszy i nie daje mi spokoju. Oczy Duncana zamgliły się, wargi wykrzywiły się konwulsyjnie, znowu pociekła z nich strużka śliny. Hari wziął chusteczkę i delikatnie otarł mu brodę. Dotyk jego palców przywrócił Duncanowi ostrość spojrzenia. – To wtedy. Kiedy. Pospoły. Cię złapały. Hari podskoczył jak ukłuty szpilką. – Ale... jak... skąd... – jąkał się z niedowierzaniem. – Skąd... wiesz? – Szaleniec – wychrypiał digivoder. – Nie. Idiota. – Wiem, tato, ale... – Oglądam. W sieci. Cały dzień. Nadświat. Shanna. HRVP. Policja. Społeczna. – Duncan parsknął, jakby dręczył go katar. – Ma sens. – Nie dla mnie. – Weź. Opowieści. Czytaj. Poznaj. Wroga. Hari pochylił się nad łóżkiem i obrócił wyświetlacz w stronę Duncana.
– Zaraz wywołam je na ekranie... Duncan dźwignął wolną rękę i położył ją na dłoni syna. – Nie. W sieci – wyrzęził. – Książka. Prawdziwa. W sieci. Cenzura. Głupi. Dzieciaku. – Skinął ręką na regalik przy oknie. – Książka. Książka. Książka. – Dobrze, dobrze, już rozumiem. Hari obszedł łóżko i wziął z półki Opowieści Pierwszego Ludu w twardej oprawie. Przekartkował wskazany rozdział, zawierający różne historie o Krainie Ciszy i Ślepym Bogu. Znajome frazy, które wpadły mu w oko, obudziły wspomnienia z lektury – znacznie żywsze niż się spodziewał. Nie zaglądał do tej książki chyba od trzydziestu lat, od czasów szkolnych. Kto by pomyślał, że tak się go ten szajs uczepi? Kraina Ciszy do złudzenia przypominała Eden z ziemskich mitów: błogi, spokojny kraj, w którym elfy mogły żyć bez lęku przed smokami, gdzie nie było dzikich ogrillów, wampirów, demonów i gniazd krr’ksów. Wszyscy jej mieszkańcy byli pozbawieni głosów i magji, a elfy wykorzystywały ją w charakterze przedszkola i placu zabaw dla swoich dzieci, które dzięki najbłahszym zaklęciom wydawały się tam równe bogom. Do Krainy Ciszy elfy przechodziły z Domu (T’nnalldion, czyli „Żyjącego Miejsca”, jak nazywały Nadświat) przez dillin, czyli – w wolnym tłumaczeniu – bramy. Rolę dillin pełniły niektóre wzgórza, stawy, jaskinie, pieczary, polany leśne – wszędzie tam, gdzie fizyczne ukształtowanie obu krain było identyczne i dillin po obu stronach idealnie do siebie pasowały. Powiadano, że należą do obu światów jednocześnie i że w pobliżu dil elfy mogą czerpać moc z Przepływu w Domu. W Krainie Ciszy elfy odkryły prymitywną, toporną rasę „dzikich elfów”, które żyły krótko i nie miały żadnych magijnych talentów; nie były nawet w stanie zobaczyć Przepływu. Dzikusy, bo tak ich nazwano, stały się popularnymi zwierzętami domowymi i roboczymi. Były silne, w miarę inteligentne, niektóre uczyły się nawet mówić. Potrafiły wprawdzie być niebezpieczne, kiedy ktoś się z nimi źle obchodził, ale do panów, którzy dobrze ich traktowali, przywiązywały się bezgranicznie. Sprowadzano ich czasem do Domu, gdzie – oczywiście – niektóre uciekały z niewoli i na odludziach łączyły się w większe stada. Ze względu na krótki żywot były niezwykle płodne i już po paru stuleciach ich liczebność szła w miliony, aż w końcu stały się siłą, z którą należało się liczyć. Czytając, Hari kiwał głową. To wszystko już znał – w taki właśnie sposób elfy tłumaczyły pojawienie się ludzi w Nadświecie. W końcu znalazł pierwsze wzmianki o Ślepym Bogu. Nie mówiło się o nim wprost; nie istniał żaden opis jego wyglądu, mocy, motywacji. Hari nie miał pewności, czy dobrze rozumie jego ideę, ale wyglądało na to, że Ślepy Bóg jest tajemniczą siłą stojącą za wszystkimi zachowaniami dzikusów, które nie podobały się elfom – od karczowania lasów pod uprawy, przez budowanie dróg i miast, aż po prowadzenie wojen. Wszystko to nazywano „karmieniem Ślepego Boga”.
To on przed tysiącem lat wygnał elfy z raju: wraz z powiększaniem się populacji dzikusów nabierał mocy, aż w końcu stał się siłą, której elfy nie były w stanie się przeciwstawić i uciekły z Krainy Ciszy, zamykając za sobą wszystkie dillin. Na tym rozdział się kończył. Hari wzruszył ramionami. – Nie rozumiem. To nie ma nic wspólnego z HRVP ani Policją Społeczną. – Ależ. Ma. Jeżeli. Kraina. Ciszy. To. Ziemia. Hari westchnął ciężko. – Znowu zaczynasz? Czterdzieści lat wcześniej Duncan wydał monografię, traktującą o tym, że Nadświat był tą samą krainą, którą ludzie w swoich legendach nazwali Faerie, a jego ludzcy mieszkańcy wywodzili się od odmieńców. Zdaniem Duncana westerling był językiem indoeuropejskim, pochodną frankijskiego, średnioangielskiego i starowysokoniemieckiego; twierdził również, że powodem, dla którego ludzka kultura w Nadświecie do złudzenia przypomina późnośredniowieczną kulturę europejską, jest fakt, że stworzyli ją średniowieczni mieszkańcy Europy i ich potomkowie. W kręgach akademickich to właśnie dzieło było powszechnie uważane za pierwszą wyraźną oznakę postępującej demencji Duncana. – Nic. Nie. Zaczynam. Czytaj. Komentarz. Czytaj. – Tato... – Czytaj. Durniu. Hari z westchnieniem otworzył książkę na kończącym rozdział komentarzu Duncana. Wydaje się oczywiste, że „Ślepy Bóg” jest świadomą, celowo antropomorficzną metaforą najgroźniejszego aspektu ludzkiej natury – naszej prowadzącej do samozagłady żądzy podbicia i zniewolenia każdej, nawet najmniejszej cząstki Stworzenia, żeby następnie wykorzystać ją do swoich celów, dodatkowo wzmocnionej synergetycznym oddziaływaniem instynktu stadnego, czyli perwersyjnego pragnienia plemiennej jednorodności. Jest to doskonała metafora, bardzo nośna, która w moim przekonaniu nadaje nowy sens nie tylko historii Nadświata, ale także dziejom Ziemi. Stanowi doskonały kontekst symboliczny, tłumaczący istnienie europejskich pustkowi industrialnych i zasnutych smogiem toksycznych pustyń w Ameryce Północnej. Jedne i drugie są okruchami ze stołu Ślepego Boga. Niedorzeczna idea „boskiego przeznaczenia” ludzkości nagle zaczyna mieć sens, kiedy spojrzymy na nią przez pryzmat porządkującego metakonceptu Ślepego Boga. Jawi się nam jako nieunikniona konsekwencja naszych zachowań – a nie, jak się ją tradycyjnie postrzega, jałowa i próżna koncepcja niewiadomego pochodzenia. Hari gwizdnął przez zęby.
– Udało ci się to opublikować? Cud, że pospoły od razu cię nie odstrzeliły... – Zanim. Się. Urodziłeś. Było. Spokojniej. – Duncan oklapł na poduszkę i przymknął oczy, jakby wyczerpał go wysiłek związany z wypowiedzeniem tych kilku słów. Jednakże ton głosu digivodera nie zmienił się ani na jotę: – Czytaj. Dalej. Hari wrócił do książki. Ślepy Bóg nie jest bogiem upostaciowionym, takim jak Jahwe czy Zeus, bogiem wytłaczającym grona gniewu i miotającym pioruny na wrogów. Ślepy Bóg jest siłą, taką jak głód, jak ambicja; jest bezrozumnym, ślepym poszukiwaniem pokrzepienia. Kieruje się zasadą największych korzyści dla najliczniejszej grupy, a jedyną liczbą, która ma dla niego znaczenie, jest liczba żyjących obecnie istot ludzkich. Moim zdaniem Ślepy Bóg jest rodzajem tropizmu, autonomicznej reakcji, która kieruje ludzkość na ścieżkę niszczycielskiej ekspansji w taki sam sposób, jak fototropizm obraca liście roślin ku światłu. Jest wspólną wolą całej ludzkiej rasy. I jest wszechobecny. Z jednej strony tworzy imperia, przegradza rzeki tamami, buduje miasta, a z drugiej karczuje lasy, wypala łąki, zatruwa mokradła. Zawdzięczamy mu wandalizm – typowo ludzką przyjemność z psucia. Niektórzy powiedzą, że taka jest po prostu ludzka natura. Odpowiem wtedy: owszem, ale powinniśmy się zastanowić, z czego to wynika. Pomyślmy więc: skąd się biorą takie zachowania? Jaka jest ich zaleta z ewolucyjnego punktu widzenia? Dlaczego ludzie instynktownie traktują świat jak przedmiot? Bo tak właśnie traktujemy naszą planetę – jak przedmiot, jak wroga, którego należy zmiażdżyć, unicestwić, złupić, zgwałcić. Cały świat jest naszym nieprzyjacielem, a na darwinowskim polu bitwy przetrwają tylko najsilniejsi. To, co nie jest naszym niewolnikiem, stanowi śmiertelne zagrożenie. Zabijamy więc i zabijamy, wmawiając sobie, że czynimy to w samoobronie – albo jeszcze gorzej: że potrzebujemy pieniędzy i miejsc pracy, których ta bezlitosna destrukcja nam dostarcza, nawet jeśli tylko na krótką metę. Tak samo traktujemy siebie nawzajem. – Kurczę, tato... – Hari nie wierzył własnym oczom. – Jak ja mogłem to przegapić? Jak pospoły to przegapiły? – Wyciąłem. Nie ma. W sieci. Nie. Ufam. Tekstom. Elektronicznym. – Bardzo słusznie. Co innego magijne rasy zamieszkujące Nadświat: pierwotni, skalnicy, drzewinki
– wszyscy oni wyraźnie czują łączność z żywą strukturą świata. Z tego powodu nigdy nie rozwinęły się wśród nich zorganizowane religie w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Bogowie nie są obiektem kultu, lecz zwykłego szacunku, gdyż z wyznawcami łączą ich braterskie więzi. Bóg w Nadświecie nie jest jednostką, samotną Siłą, którą trzeba przywołać i przebłagać. Jest częścią żyjącej planety, węzłem świadomości w obrębie Żywej Myśli, tak samo jak każdy pierwotny, skalnik i drzewinek, jak każdy wróbel i każde źdźbło trawy. Wszyscy stanowią części Życia – i wszyscy o tym wiedzą. Niewiedza nie wchodzi w grę. Przepływ jest dla ich metabolizmu równie naturalny i niezbędny jak tlen. Tragedia rodzaju ludzkiego polega na tym, że jesteśmy w takim samym stopniu elementami naszego świata, jak pierwotny mag cząstką swojego – tyle tylko, że my nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nie czujemy tego. Pierwszy Lud ma specjalną nazwę na tę naszą niedoskonałość, nasze tragiczne kalectwo, naszą ślepotę. Nazywają ją Całunem Ślepego Boga i współczują nam. Hari zamknął książkę i zważył ją w dłoni. Miał trudności z nabraniem tchu, jakby cały świat przygniótł mu pierś. Przypomniało mu się jedno z ulubionych powiedzonek Duncana, które w dzieciństwie słyszał pewnie ze sto razy: religia, która twierdzi, że Bóg jest nie z tego świata – że jest czymś odrębnym od wszystkiego, co widzisz, czujesz, słyszysz i smakujesz – to zwykły, tani szwindel. Chyba zaczynał rozumieć, co Duncan chciał przez to powiedzieć. Z całą pewnością Elfy inaczej patrzyły na świat. – Ale to wszystko... to tylko metafora, prawda? Sam tak napisałeś: Ślepy Bóg to metafora. Mimo że Duncan przewrócił oczami jak obłąkany, głos digivodera był nieubłaganie bezbarwny: – Może. Dostatecznie. Mocna. Metafora. Rodzi. Własną. Prawdę. – Hm... – mruknął Hari. – A co ma z tym wspólnego Policja Społeczna? Duncan wydał suchy, charczący odgłos, który mógł być śmiechem. – Inkwizycja. – Jak... hiszpańska inkwizycja? Duncan nie odpowiedział. Nie musiał. Po popołudniowych przejściach Hari nie potrzebował dodatkowych argumentów. – Czyli co... Ten cały Ślepy Bóg rozprawił się z Ziemią, tak? I teraz zachciało mu się Nadświata? – Studio. Organ. Zmysłów. Sprawdza. Jak. Smakuje. Nadświat. – To jakaś następna metafora? – Być. Może. Hari długo siedział przy ojcu, nie odkładając książki.
– Ale dlaczego HRVP? Nie uważasz, że to wyjątkowo toporne narzędzie? Po co sięgać po taką... katastrofę? Duncan odchrząknął, a digivoder zaśpiewał: – Bo. Na Ziemi. Się. Sprawdziła. Hari przetarł piekące oczy. W każdym innym dniu parsknąłby śmiechem i poszedł spać. Od czterdziestu lat szaleństwo Duncana stale się pogłębiało, ale tutaj przechodził samego siebie, jeśli naprawdę wierzył w te bzdury. Zapytałbym go, ale co to za różnica? – zastanawiał się Hari. Albo ma świra i nie wierzy, albo ma świra i wierzy. Tak czy inaczej – nie przestaje być wariatem. Te wewnętrzne rozważania przerwał mu pomruk domokompa, którego głośniki zagrały w takiej fazie, że Hariemu wydało się, że rozlega się tuż przy jego lewym uchu. – Hari: alarm. Na trawniku od frontu ląduje obcy pojazd. Żołądek podszedł mu do gardła, jakby nagle znalazł się w stanie nieważkości. – Opactwo: zidentyfikuj obcy pojazd. Wykonać. – Niezidentyfikowany pojazd sam podał tożsamość: więźniarka Policji Społecznej. Spojrzał na trzymaną w ręce książkę i skrzywił się, jakby go parzyła. Odłożył ją na miejsce, zwróconą grzbietem do ścianki półki. To, że Duncan był wariatem, nie znaczyło jeszcze, że nie miał racji.
5 Stał spokojnie, oparty o framugę drzwi frontowych, i gapił się w niebo, gdy pospoły pakowały do więźniarki Duncana razem z łóżkiem na kołach i całą resztą. Stojący obok Bradlee coś powiedział, ale hałas w uszach Hariego zagłuszył jego słowa: to huczały płomienie trawiące jego życie. Rozluźnił palce. Nakaz aresztowania sfrunął na marmurową posadzkę. Powinien był to przewidzieć. Vilo, ten skurwysyn... Podkablował go. Przekazał Policji Społecznej książki Hariego, te najbardziej kłopotliwe, które na jego prośbę trzymał w skarbcu w Sangre de Cristo. Był Uprzywilejowanym, więc jego zeznanie, że przyjął na przechowanie zapieczętowane pudła, nie zdając sobie sprawy z ich zawartości, miało dostateczną wagę, by Sąd Społeczny potraktował je jako dowód obciążający Hariego. I w ten sposób doszedł mu zarzut posiadania zakazanych materiałów. Vilo pewnie nawet nie przewidział ubocznego efektu tego donosu: Policja Społeczna w dwie godziny znalazła sędziego, który zgodził się odwiesić wyrok Duncana za działalność wywrotową. Hari nie miał o to pretensji – to była wyłącznie jego wina. Powinien był spalić te
przeklęte książki. Bo tym razem Duncan nie pójdzie do Buke. Tym razem czeka go jarzmo. Pobyt w Obozie Społecznym Buchanan wymagał regularnych opłat i wysokiego depozytu, a Hari nie miał im już nic do zaoferowania: wszystko, co posiadał, zostało zaliczone na poczet kaucji. – Ile ma czasu? – mruknął. – Jak myślisz? Bradlee pokręcił głową. – Nie przeżyje cyborgizacji. – No tak... – Ale gdyby jednak... to kto wie? Jest niezdolny do pracy fizycznej, więc pewnie wzięliby go do jakiegoś przetwarzania danych. A wtedy mógłby pożyć jeszcze długie lata. – Bradlee odchrząknął. – Pewnie i tak nie chciałbyś go wtedy... no wiesz... Nie w takim stanie... – Pewnie tak. Hari stał jak sparaliżowany. Nie mógł się zdecydować, kogo najpierw powinien zabić: Shanks, Vilo czy siebie. Duncan obrócił głowę w jego kierunku. Nie mógł już mówić – roztrzaskany digivoder, zmiażdżony butem pospoła, został na podłodze w pokoju – ale zdołał poruszyć wykręconą, na wpół bezwładną ręką. Pogłaskał się po głowie, a potem prześliznął dwoma palcami po chromowej poręczy łóżka, jakby naśladował chód. Hari bez problemu pojął znaczenie tych gestów: nie wychylaj się i idź do światła, cal po calu. Łzy napłynęły mu do oczu. Drzwi więźniarki zatrzasnęły się za Duncanem jak stalowe szczęki. Pospoły zamknęły je od zewnątrz, wskoczyły do szoferki i maszyna wystartowała. Hari patrzył, jak kurczy się i zmienia w rozmazaną plamkę na tle nieba. – Żegnaj, tato – szepnął. No, teraz jestem chyba nie do ruszenia, pomyślał. Nic więcej nie mogą mi zabrać. Chyba że życie. Moje życie? Proszę bardzo, niech je biorą. – Ehm... – Bradlee zakasłał. – Dałbyś mi parę dni, tak... z tydzień... luzu...? Rozejrzę się... za czymś nowym... Hari zmarszczył brwi. Bradlee niepewnie spuścił wzrok. – No bo teraz jestem... tak jakby... bez pracy, nie? – Fakt. – Hari naprawdę nie miał teraz głowy do cudzych problemów. – Na to wygląda. Bradlee wrócił ze spuszczoną głową do kuchni. Hari sklął się w duchu – nie było sensu wyżywać się na Bogu ducha winnym pielęgniarzu. Bradlee od lat opiekował się Duncanem i robił to ze szczerym oddaniem. – Brad?! – zawołał. – Możesz zostać, jak długo będziesz musiał. Kurczę, wynająłbym cię
nawet do opieki nad domem, ale... – Rozłożył bezradnie ręce i wzruszył ramionami. – Nie mam ci z czego płacić. – Dzięki, Hari. Naprawdę dziękuję. Na pewno nie chcesz nic zjeść? Hari zamknął oczy. Myśl o tym, że miałby teraz włożyć coś do ust, zacisnęła mu żołądek równie skutecznie, jak gdyby ktoś wziął go w garść i zmiażdżył. – Dziś już nie. Pójdę na górę i zaprzyjaźnię się z jakąś butelką szkockiej. Bradlee pokiwał głową i bez słowa zniknął w kuchni. Hari długo jeszcze stał w sieni, wsłuchany w ciszę. Było mu obojętne, czy Bradlee zostanie. I tak już wszystkich stracił – Faith, Duncana, Shannę... Caine’a. Posadzka z zimnego marmuru, klasycznie surowe schody na taras, gruby chodnik w kolorze burgunda... Wszystko było takie znajome. Śnił o tym domu tyle razy, zanim go zbudował, że jego obraz na zawsze wyrył mu się w mózgu. Nigdy jednak nie myślał, że będzie w nim tak pusto. Nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny, pomyślał otępiały. Jeszcze wczoraj jego największym problemem był kapryśny bocznik, zastałe stawy w nogach i wredny charakter. Boże... Miał wrażenie, że pierś mu imploduje, że zapadnie się w wypełniającą jej wnętrze bezlitosną czerń. Boże, co ja zrobiłem? – Hari: połączenie priorytetowe – mruknęło za jego plecami Opactwo. Odruchowo podszedł do najbliższego ściennego wyświetlacza i przyjął połączenie. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby je odrzucić – czuł niewytłumaczalną, abstrakcyjną wdzięczność dla dzwoniącego, który oderwie go od dumania nad zgliszczami życia. To był Tan’elKoth. Pewnie zamierza się nade mną pastwić, pomyślał smętnie. Eks-cesarz miał na sobie czarny sweter, na którym lśniły metalizowane paski uprzęży amplimodowej. – Caine? – zaczął ponurym tonem. – Przyjeżdżaj do Kuriozeum. Natychmiast. – To nie jest dla mnie dobry moment... – Lepszego nie będzie. Nie ma czasu. Przyjeżdżaj. – Powiedziałem przecież... – Hari zmarszczył brwi. – Powiedziałeś: do Kuriozeum? Skoro jesteś u siebie, dlaczego nosisz uprząż? – Z tego samego powodu, dla którego musisz przyjechać. Wciągnąłeś mnie do swojej armii, Caine. Wojna trwa. Musimy porozmawiać, zanim stanę się jej najnowszą ofiarą, a czasu mam niewiele. – Zaraz, co ty... Nie, nie rozumiem. Czuł się tak, jakby zamiast mózgu miał starą, zardzewiałą machinę, która zgrzytała
przeraźliwie, kiedy próbowało się ją zmusić do pracy. Oczy Tan’elKotha żarzyły się mrocznym ogniem. – Jak dużo chcesz, żebym powiedział na otwartej linii, kiedy rozmawiasz z domu? Hari pomyślał o tłumach pospołów i ochroniarzy SynTechu, którzy od rana przewalili się przez Opactwo, i pokiwał głową. – Rozumiem. Ale... – Nie – zadudnił Tan’elKoth. – Przyjeżdżaj. To sprawa życia i śmierci, mojej i... Pallas Ril. Hari z całej siły zacisnął powieki i wziął długi, głęboki, bolesny wdech. – Jadę. Za dziesięć minut przy południowej bramie.
6 Ostre boczne światło reflektorów awaryjnych zmieniało sale wystawowe Kuriozeum w nieziemskie, niesamowite jaskinie pełne czarnych cieni i oślepiającego blasku. Tan’elKoth szedł przodem, masywny i groźny jak opancerzony poduszkowiec; w sportowych butach na grubej podeszwie poruszał się bezszelestnie. Było słychać tylko kroki Hariego, odbijające się echem od odległych betonowych ścian. Miał niezłego stracha. Ciarki chodziły mu po plecach, żołądek zaciskał się kurczowo, na rękach wystąpiła gęsia skórka. Kuriozeum wyglądało zupełnie inaczej niż zwykle i nie była to wyłącznie wina powodzi chropowatego światła z reflektorów, zalewającej wnętrze przez brudne szyby z pancerszkła; nie przeszkadzało mu, że żadna z gablot nie podświetliła się, kiedy je mijał, i nie przerażała go absolutna cisza, jakiej nie słyszy się na Ziemi, zastępująca tradycyjny szum klimatyzacji. Do tej pory zawsze oglądał Kuriozeum z perspektywy wózka inwalidzkiego. Świadomość, że pierwszy raz w życiu może po prostu przejść się po tych wnętrzach, napawała go irracjonalnym, obezwładniającym lękiem. Przy południowej bramie długo nie mógł się zmusić, żeby wejść na teren Kuriozeum. Stał w progu i kręcił głową. Tan’elKoth uprzedził go wprawdzie, że pole normalne Nadświata jest wyłączone (twierdził wręcz, że w widzeniu wewnętrznym nie dostrzega nawet najmniejszych śladów Przepływu), ale, do diabła, Rover został w Los Angeles! Pewnie już go zlicytowali wśród fanów. – Dlaczego pole nie działa? – zapytał. – Co z zasilaniem? Tan’elKoth spojrzał na niego spode łba i westchnął ciężko. – To ty jesteś Przewodniczącym, do ciężkiej cholery – zagrzmiał wściekłym basem. – Jeśli ty tego nie wiesz, to dlaczego ja miałbym wiedzieć? Chodź.
To nie było takie proste. Wiedział – po prostu wiedział – że jeśli zrobi jeszcze jeden krok, na pewno upadnie, legnie okaleczony i bezsilny u stóp Tan’elKotha. Tan’elKoth okazał mu dokładnie tyle zrozumienia, ile Hari się po nim spodziewał. – Jak chcesz – powiedział lodowato. – Ale ona umrze przez ciebie. Okręcił się na pięcie i zaczął oddalać. Sekundę później Hari ruszył za nim. Czuł się fatalnie, idąc korytarzami, którymi zawsze dotąd jeździł na wózku. Tan’elKoth skręcił w stronę Sali Caine’a i swojego apartamentu. Hari szedł za nim, wsłuchując się w echa i rozcierając ręce, żeby porastające je niesforne włoski ułożyły się jak należy. – Nie zamierzasz... – zaczął. Złapał się na tym, że odruchowo zniża głos do szeptu, odkaszlnął (jakiś gorzki, chemiczny posmak drażnił go w gardle) i powtórzył głośniej: – Nie zamierzasz mi powiedzieć, o co chodzi? Tan’elKoth się zatrzymał. Jego szerokie plecy przegrodziły galerię niczym mur. – Nie czujesz? Woń chemikaliów, która wciskała mu się do nosa, ust, gardła... Dopiero teraz ją rozpoznał. Tak pachniał gaz konserwujący w gablocie z Berne’em. W tej chwili zapach był jednak silniejszy, bardziej stężony. Zwykle wyczuwało się go dopiero w sąsiedztwie gabloty. Włoski na karku stanęły mu dęba. Wychylił się zza pleców Tan’elKotha. Bał się tego, co zobaczy, ale nie mógł się powstrzymać. Gablota Berne’a była pusta. Stała na swoim miejscu, na postumencie w łukowato sklepionej niszy, pusta jak oczy trupa. Wnętrzności Hariego roztopiły się nagle i w postaci lodowatej wody spłynęły mu do nóg. Nie mógł się poruszyć, nie był w stanie dobyć głosu, bał się odwrócić, bo wiedział, z absolutną, absurdalną pewnością wiedział, że kiedy się obejrzy, Berne będzie na niego czekał, przyczajony, w cieniu, z Kosallem uniesionym do ciosu – a wtedy on, Hari, osunie się na ziemię i zacznie płakać jak zagubione dziecko. Trup to trup, złajał się w duchu. Osobiście wbił Berne’owi nóż w głowę i poszatkował mu mózg; bardziej nieżywym być nie można. Powtórzywszy to sobie kilka razy, odkrył, że znów może oddychać. – No dobrze – powiedział, kiedy uznał, że może już zaufać strunom głosowym. – Widzę. Teraz mi to wyjaśnij. Kto mógł ukraść ciało Berne’a? Tan’elKoth odwrócił się do niego. Połowę twarzy miał ukrytą w cieniu, połowę zalewało oślepiające światło reflektorów. – Ochrona Studia. Twoi ludzie, Caine. Hari skrzywił się i pokręcił głową. Już mu się to nie podobało, a wiedział, że będzie gorzej.
– Po zamknięciu Kuriozeum jak zwykle zająłem się swoją pracą naukową i przygotowaniem następnego seminarium, kiedy usłyszałem hałas. Okazało się, że do gabloty dobiera się pięciu ochroniarzy. Zapytałem, co robią, zresztą całkowicie niewinnie, bo zakładałem, że działają na twoje polecenie. W odpowiedzi aresztowali mnie i zamknęli w kryminale, skąd wyszedłem dopiero przed półgodziną. – Po czym od razu do mnie zadzwoniłeś. – Właśnie. Tan’elKoth, powoli, jak w transie, przeszedł długą galerią i zatrzymał się przed pustą gablotą. Przycisnął rozczapierzoną dłoń do pancerszkła, jak kochanek przesyłający ukochanej ostatnie pozdrowienie zza szyby samochodu, i oparł na niej głowę, jakby doskwierało mu zmęczenie lub ból. Hari podszedł bliżej, a wtedy Tan’elKoth usiadł na postumencie gabloty, oparł łokcie na kolanach i splótł palce. – Najpierw pomyślałem, że to twoja robota – powiedział. – Że w ten sposób chcesz mnie dodatkowo zranić, bezczeszcząc zwłoki mojego najwierniejszego sługi, tak jakby nie wystarczyło ci to, co już wcześniej mu zrobiłeś. – Hola, hola, nie próbuj obryzgać mnie tym gównem. To Wes Turner uparł się, żeby wystawić ciało na pokaz. – Dziecinna wymówka. Tego łajdactwa dopuściła się firma, która cię zatrudnia, więc tłumaczenie, że szef ci kazał, jest naprawdę niedorzeczne. Od początku wiedziałeś, z kim się zadajesz, ale nie przeszkodziło ci to brać od nich pieniędzy i cieszyć się nadanym przez nich statusem. Jesteś tak samo winny jak oni. – Chcesz mi prawić morały? Ty?! Jesteś jedynym znanym mi skurczybykiem, który zabił więcej ludzi ode mnie – wycedził przez zęby Hari. – Mów dalej: co z tym ciałem? – W rzeczy samej... Nie minęło dużo czasu, gdy doszedłem do wniosku, że jednak nie masz z tym nic wspólnego. Jesteś jak chodzący kataklizm, jak katastrofa o iście biblijnych proporcjach, i taka małostkowa zemsta nie byłaby w twoim stylu. – Gówno mnie obchodzi, po czym poznałeś, że to nie ja, bo sam wiem najlepiej, że to nie ja! Kto go zabrał?! – To wcale nie jest najważniejsze pytanie. Złodziejami byli ochroniarze Studia, działający na polecenie kogoś z góry. Kto wydał taki rozkaz? To również jest bez znaczenia. Kluczowe pytanie brzmi: do czego Berne jest im potrzebny? Hari zazgrzytał zębami. Miał ochotę znowu rozkwasić skurwielowi nos, ale się pohamował. – Posłuchaj, Tan’elKoth. Nawet w szczytowej formie nie należę do ludzi cierpliwych, a dziś miałem wyjątkowo zły dzień. Więc przestać pieprzyć i mów do rzeczy. – Co racja, to racja. – Tan’elKoth wstał. Górował nad Harim, jego sylwetka rysowała się ciemną plamą na tle świateł. – Powiem ci dokładnie, po co Studiu Berne. – No, ja myślę...
– Chcą go użyć do zabicia Pallas Ril. Hari patrzył na Tan’elKotha i czuł, jak cała siła odpływa mu z nóg, jakby wyciekała przez malutkie kraniki w piętach. – Nie rozumiem... – powiedział tępo. – Dla mnie to oczywiste. – Tan’elKoth wszedł do Sali Caine’a i skierował się do drzwi apartamentu. – Studio wykradło Berne’a. Pallas Ril jest jedyną osobą zdolną pokrzyżować Studiu plany związane z moim światem. – Jego głos dudnił głośno wśród kamiennych ścian. – Berne był najlepszym szermierzem swojej epoki, może nawet wszech czasów. Biegłość w posługiwaniu się bronią, podobnie jak każda umiejętność nieintelektualna, nie wyłączając chodzenia i artykułowania słów, jest kwestią odruchów warunkowych. Ożywiony trup Berne’a, nawet pozbawiony odpowiedzialnych za taktykę wyższych funkcji myślowych, zachowałby wszystkie nabyte za życia odruchy. Zauważ, że Kosalla też wzięli. Idący za nim Hari stanął jak wryty. Wypowiedziana głośno nazwa miecza przyprawiła go o piekące rwanie w plecach. Środek sali zajmowała zaludniona woskowymi figurami diorama przedstawiająca pamiętną chwilę sprzed siedmiu lat – Ankhana w samo południe, Stadion Zwycięstwa, rozpalony piasek, w powietrzu boskie postaci Ma’elKotha i Pallas Ril zwarte w tytanicznej walce, na środku zbrojny w dwa noże Caine rzuca się na miecz w rękach Berne’a. Kiedy prąd normalnie dopływał do Kuriozeum, całą dioramę zalewał biały blask bijący z figury Pallas Ril. Teraz, w półmroku, obfitująca w cienie scena wyglądała jak ożywająca jakimś nieziemskim, koszmarnym życiem. Ciemność kryła kable. Przez ułamek sekundy zdezorientowany Hari nie był pewien, czy jest stojącym poza obrębem dioramy widzem, czy spinającą się do skoku postacią z nożami. Znów poczuł w zębach ostre wibracje Kosalla, który gładko, jak po maśle, wchodził mu w ciało i przebijał kręgosłup. Rozmasował skronie, jakby mógł w ten sposób wetrzeć do głowy trochę rozsądku. Sklął się w duchu i wziął w garść. – Ożywiony trup...? Tan’elKoth zatrzymał się przy drzwiach i westchnął jak profesor zniecierpliwiony tępotą ucznia. – Czy naprawdę muszę ci wyłożyć po kolei każdy krok w tym rozumowaniu? Najwidoczniej... No dobrze, uważaj. Pallas Ril, a dokładniej Chambaraya, jest bogiem życia. Nic co żywe nie podkradnie się do niej niezauważone, choćby nie wiem jak próbowało się ukryć. Wyobraźmy sobie jednak, że potężną magijną broń dajemy do ręki istocie, która nie jest żywa... Mam mówić dalej? Hari miał wrażenie, że twarz woskowego Berne’a drgnęła, a jego oczy błysnęły okrucieństwem; że odwraca się od woskowego Caine’a w stronę zawieszonej w górze Pallas Ril. W ostatniej scenie najsłynniejszej ze wszystkich Przygód Studia Caine rzucił się na miecz
Berne’a, bo tylko w ten sposób mógł ocalić Pallas. Pierś płonęła mu bólem bezsilności. No jasne, pomyślał. Oczywiście. To ma sens. Ci, którzy to wymyślili, mogli wykorzystać dowolnego trupa w charakterze broni, nie musieliby go nawet wykopywać na cmentarzu – wystarczyłoby wypożyczyć jakiegoś z Zombie na Wynajem w Kolonii. Ale oni woleli wziąć Berne’a. Żeby Hari wiedział co się święci. Żeby wiedział, że nie zdoła ich powstrzymać. Za dawnych złych czasów, kiedy każda rozmowa w domu kończyła się pyskówką, Shanna zawsze oskarżała go o egocentryzm. Lubiła mu przypominać, że niektóre sprawy go nie dotyczą. „Świat nie kręci się wokół ciebie!” – powtarzała. Zwykle może nie, pomyślał. Ale teraz tak. Nie wiem dlaczego, nie wiem jak, ale tym razem chodzi o mnie. Nie ucieknę przed tym. Powiedziano mu kiedyś, że najważniejszym talentem każdego Administratora jest umiejętność nicnierobienia. Jestem taki sam jak ojciec. Nie umiem się zamknąć, kiedy powinienem. – Jak wiesz, nie przepadam za Pallas Ril – mówił Tan’elKoth, szukając w kieszeni kluczy. Pole normalne Nadświata było tak samo zabójcze dla zamków elektronicznych jak dla bocznika Hariego, toteż wszystkie wewnętrzne drzwi w Kuriozeum zaopatrzono w mechaniczne zamki z normalnymi, materialnymi kluczami. – Nie zmienia to jednak faktu, że jest jedyną tarczą osłaniającą moje Dzieci przed zemstą przywódców tego... kultu śmierci, który nazywacie Studiem. Możesz coś zrobić w tej sprawie? Hari pokręcił głową. W ustach czuł smak metalu i popiołu. – Gdybym mógł jej jakoś przekazać wiadomość... Poradzi sobie ze wszystkim, jeśli tylko nie da się zaskoczyć. – Rozłożył bezradnie ręce. – Ale Studio cały czas wyprzedza mnie o krok. Zaczynał czuć gorycz porażki. Zaatakowali go ze zbyt wielu kierunków jednocześnie, uderzyli zbyt mocno. Pokonali go. I teraz ona umrze. Przypomniał sobie pożegnanie w komorze czemodowej. „Jeśli znów się tam wpakujesz w tarapaty, nie będę cię mógł z nich wyciągnąć”. Jak to się stało, że jest teraz taki bezradny? I ma takie potworne wyrzuty sumienia? Głowa pękała mu z bólu. Przycisnął nasadę dłoni do skroni i zamknął oczy. Jakby ktoś zaciskał mu stalową obręcz na czaszce. Bał się, że lada chwila kość trzaśnie i mózg wytryśnie mu oczami. – Zrobię co w mojej mocy, ale najpierw... – Tan’elKoth powiódł ręką po skąpanym w monochromatycznym oświetleniu Kuriozeum. – Muszę znaleźć sobie nowe mieszkanie.
Baterie zasilające tę waszą uprząż kiedyś w końcu się wyczerpią, a desynchronizacja amplitudy, jak sam wielokrotnie mi przypominałeś, to paskudna śmierć. – Dokąd chcesz iść? Tan’elKoth wzruszył ramionami. – Wśród Uprzywilejowanych jest trochę miłośników mojej sztuki. Niektórzy mają takie krypty z PN Nadświata jak u ciebie, w Opactwie, tylko większe; trzymają w nich pamiątki sprowadzone z Nadświata przez Aktorów, których sponsorują. Na pewno uda mi się kogoś namówić, żeby mnie przechował do czasu, aż... – Powtórzył gest ogarniający całe wnętrze. – Aż sytuacja tutaj się wyklaruje. – Odwrócił się do drzwi. – Wezmę tylko zapasową uprząż i wychodzę. Pchnął drzwi i wszystkie światła w Kuriozeum ożyły. Hari podskoczył, jakby gdzieś nieopodal uderzył piorun. Postać Pallas Ril zapłonęła oślepiająco jak lampa lutownicza, a symulowana moc symulowanego Ma’elKotha stała się jęzorem ognia, który złączył ich oboje piersią w pierś. Hari zacisnął zęby i czekał, aż oszalałe serce odzyska normalny, spokojny rytm. – Wygląda na to, że nie będziesz się musiał przeprowadzać – zauważył. – Nie bądź durniem – odparł Tan’elKoth, znikając w głębi apartamentu. Hari podszedł do drzwi. – Przecież zasilanie... Tan’elKoth stał przy biurku, plecami do wejścia. – Przecież chodzisz – odparł głosem tętniącym pogardą. – Taaak... – Hari zmarszczył brwi i wszedł do środka. – To bez sensu. Generator PN Nadświata w Kuriozeum był na stałe włączony w sieć elektryczną Studia, zasilaną z pompy transferowej. Skoro zasilanie wróciło do normy, PN również powinno się pojawić. Co więcej, zasilanie nie miało prawa tak po prostu paść, do cholery. Były przecież generatory awaryjne, a dodatkowe zabezpieczenie stanowiła możliwość automatycznego przełączenia Studia na zasilanie z sieci miejskiej San Francisco. Zbiory Kuriozeum były bezcenne, a większość szybko uległaby zniszczeniu na skutek desynchronizacji amplitudy, gdyby zbyt długo znajdowały się poza zasięgiem PN. Gdyby nie cały ten szajs, który w ciągu dnia zwalił mu się na głowę, od razu by skojarzył fakty. Ktoś odciął zasilanie, żeby wyłączyć generator pola. Ale po co? To paranoja czy naprawdę coś tu śmierdzi? Nie chodzi o to, czy mam paranoję, pomyślał. Chodzi o to, czy moja paranoja jest dostatecznie zaawansowana. Zasilanie wróciło, pola nadal nie ma... Spojrzał podejrzliwie na podłogę. – Co to za syf?
Sportowe buty Tan’elKotha wszędzie zostawiały ślady, słabe, ale widoczne, nawet na dywanie wyznaczającym granice „salonu” – podeszwy odcisnęły się w drobnym srebrzystym pyle, pokrywającym wszystkie powierzchnie jak środek owadobójczy pozostawiony przez niechlujnego speca od dezynsekcji. – Co to za proszek? Rzeźbisz w marmurze? – Mhm – przytaknął z roztargnieniem Tan’elKoth, stojąc plecami do Hariego i kartkując staromodny, papierowy notatnik adresowy. – Ale to nie może być pył marmurowy. Mam pneumatyczne dłuto, które zasysa okruchy i przez elastyczny przewód odprowadza je na zewnątrz. Wdychanie pyłu marmurowego grozi kilkoma odmianami poważnych uszkodzeń płuc, a także zaburzeniami funkcjonowania całego organizmu. Nawet pracując z dłutem pneumatycznym, cały czas noszę aparat oddechowy. O, tu jesteś... – Uśmiechnął się, jednym palcem przytrzymując notatnik otwarty na wybranej stronie. – Rentzi Dole. Ma trochę moich rzeźb, kilka razy zapraszał mnie na Kauai. Co najważniejsze, nie lubi Studia. Hari z takim samym roztargnieniem pokiwał głową. Dobrze znał Uprzywilejowanego Dole’a i wcale za nim nie przepadał. Jego nieżyjąca już ciotka była przez wiele lat Patronką Shanny. Po jej śmierci Dole podważył jednoznacznie sformułowany testament i zakończył Patronat. Ale Hari miał w tej chwili inne problemy – ta myśl dopiero się wykluwała, wciąż jeszcze trochę niewyraźna, mglista, na wpół narodzona. Trwało to trochę, bo jego mózg odwykł od tego rodzaju wysiłku. – Tan’elKoth... – zagaił z wahaniem. Po co przywracać zasilanie, jeśli nie włącza się generatora PN Nadświata? Ktoś chciał uruchomić jakieś urządzenie, które wymaga jednocześnie prądu i ziemskich warunków fizycznych. Elektronika. Na przykład wyświetlacz. – Tan’elKoth? – powtórzył. – Nie dzwoń. – Żartujesz? Przecież nie mam innego wyjścia. W polu normalnym Nadświata nie działa żadna elektronika. Także moduł rozpoznawania głosu wbudowany w zamek. – Posłuchaj mnie! – Hari podniósł głos. – Nie rób tego i posłuchaj, co ci chcę powiedzieć. Ruszył w stronę eks-cesarza z wyciągniętą ręką, jakby zamierzał go siłą odciągnąć od biurka. Układy rozpoznawania głosu stosuje się nie tylko w zamkach i blokadach dostępu do sieci. Można je wbudować w prawie każde urządzenie... – Nie gadaj głupstw. – Tan’elKoth pstryknął przełącznikiem mikrofonu. Na przykład w detonator. – Nie rób... – Iris: inicjuj połączenie. Wyko... Ogłuszający grzmot pochłonął resztę słów.
7 Podmuch eksplozji cisnął Tan’elKothem prosto w Hariego i rozpłaszczył ich obu na podłodze, jakby zderzyli się z ciężarówką. Hari chyba na chwilę stracił przytomność. Ocknął się na czworakach. Pokręcił głową: grzmot wciąż rozbrzmiewał mu w uszach, a teraz dołączył do niego wysoki, piskliwy wizg, od którego bolały zęby. Gęsty szary dym o chemicznym posmaku gryzł go w gardło, spływał do płuc i wywoływał szarpiący wnętrznościami kaszel. Z pięknego sekretarzyka Tan’elKotha zostało małe ognisko. Olejowane, impregnowane pokostem drewno pluło czarnym dymem. Ale ten dym nie martwił Hariego. Znacznie gorsze było wszechobecne oślepiające światło, białe jak błyskawica, przyprawiające o ból oczu – i coraz silniejsze. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu gwoździe w gałki oczne. Chwilę później poczuł też żar, jakby podstawiono mu kwarcówkę pod nos. Cały apartament stanął w ogniu. Płonęła nawet kamienna posadzka, z rozszerzających się pierścieni białego ognia iskry tryskały aż pod sufit. W środku każdego kręgu płomieni znajdował się dymiący kawałek drewna – odłamek sekretarzyka, rozniesionego przez bombę w drobny mak. Syczące, plujące skrami kręgi powoli rosły, rozchodziły się oraz szerzej, jak fale na kałuży melasy. Kamień, po którym się prześliznęły, gorzał czerwienią jak żużel świeżo wygarnięty z pieca. To przez ten francowaty pył... Ktoś rozsypał go po całym mieszkaniu. Termit? Jakiś związek magnezu? Albo coś, o czym nigdy nie słyszał. Mniejsza z tym. Najważniejsze, to się stąd wydostać. Zakrył twarz połą kurtki, żeby nie wdychać dymu, i podczołgał się do Tan’elKotha. Nieprzytomny eks-cesarz leżał na wznak, z bezwładnie rozrzuconymi rękami. Czarny sweter był w strzępach, płyta piersiowa uprzęży amplimodowej przypominała maskę samochodu po bliskim kontakcie z filarem mostu. Twarz miał osmaloną, brwi spalone, włosy tliły mu się na głowie, kurczyły od żaru i dymiły. Przez trwające całą wieczność pięć sekund Hari szukał pulsu na szyi Tan’elKotha, między tchawicą i potężnymi ścięgnami – nie był aż tak sentymentalny, żeby dać sobie upiec dupsko, ratując trupa. Raz, dwa, trzy, cztery... Skurwiel jeszcze żył. Teraz wystarczyło tylko wymyślić, w jaki sposób facet, który waży osiemdziesiąt kilogramów i nie jest w najlepszej formie, ma wywlec z Kuriozeum to monstrum, pieprzonego behemota trzy razy cięższego niż on. Będę miał przesrane, pomyślał Hari. Złapał Tan’elKotha za kostki, zamierzając zawlec go do wyjścia, ale kiedy wstał, oślepł i zakrztusił się dymem. Musiał więc usiąść i, ciągnąc olbrzyma za nogi, poruszać się do tyłu, rakiem. Miękkie buty ślizgały się na podłodze. Posuwał się rozpaczliwie powoli. Przenikliwy wizg cały czas narastał i pomału zaczynał zagłuszać huk płomieni – i w końcu Hari go rozpoznał: na wpół odrętwiałe bębenki w uszach rejestrowały przytłumiony
dźwięk alarmu. Nie był to jednak skowyt alarmu pożarowego, lecz przyprawiające o drżenie zębów ostrzeżenie o pojawieniu się intruza. – Ożeż kurwa... Przetoczył się do tyłu przez bark i stanął na ugiętych nogach przed drzwiami – w samą porę, żeby zobaczyć, jak stalowa żaluzja zabezpieczająca opada ostatnie kilka cali i nieruchomieje. Alarm wył, ale syrena pożarowa uparcie milczała, co oznaczało, że nie mógł liczyć na reakcję systemu przeciwpożarowego Kuriozeum. Ani na pomoc straży pożarnej. Żaluzja składała się z elastycznie mocowanych pasów z półcalowej grubości wzmocnionej stali. Żeby się przez nią przebić, potrzebowałby spawarki albo podnośnika hydraulicznego. Okna na wysokości pierwszego piętra również zdążyły się już zatrzasnąć. – No dobra, pomyliłem się – mruknął, dusząc się dymem i ocierając łzy. – Nie będę miał przesrane, tylko już mam przesrane. Ogniste pierścienie rosły wprawdzie, grożąc rychłym przecięciem się, ale dymu nie przybywało. Rozejrzawszy się, Hari stwierdził, że szeroka, otwarta klatka schodowa zasysa dym w górę, jak komin. No tak, na górze musiały się znajdować wywietrzniki – jakoś trzeba było przecież wietrzyć wnętrze z marmurowych opiłków i oparów rozpuszczalnika. Wiedział jednak, że nie da się przez nie uciec: przewody wentylacyjne w Kuriozeum miały niespełna stopę średnicy i wyjątkowo pokręcony kształt; podobno w ten sposób łatwiej było utrzymać PN w środku. Świetlik! Tam nie było śluzy – płyta pancerszkła została wtopiona bezpośrednio w strop. Będzie potrzebował specjalistycznych narzędzi, żeby się przez nią przebić, ale przecież na drugim piętrze mieściła się pracownia rzeźbiarska Tan’elKotha, a w niej nie brakowało narzędzi. Tyle że dzieliły go od niej dwie kondygnacje wypełnione toksycznym dymem, a on nie mógł w pełni zaufać swoim przeklętym nogom. Jakieś zawirowanie dymu sprowokowało kolejny napad kaszlu. Poczuł w ustach smak krwi. Tan’elKoth wspomniał coś o respiratorze... Nie zastanawiał się dłużej. Znów chwycił Tan’elKotha za kostki, wziął głęboki wdech, obejrzał się przez ramię, żeby nie stracić orientacji, a potem zacisnął kurczowo powieki i wstrzymał oddech. Wstał, zaparł się o posadzkę i zaczął ciągnąć bezwładne ciało w stronę schodów. Żar pozbawiał go sił równie skutecznie jak uderzenie pałką w głowę. Ledwo ciągnął Tan’elKotha. Jak, na litość boską, zawlecze tego dwustukilowego goryla na drugie piętro?! Zostawił go przy schodach – z nogami na stopniach i głową na posadzce, żeby niepotrzebnie nie wdychał dymu – po czym wbiegł na górę. Dym poparzył mu oczy i skutecznie oślepił już w połowie drogi na pierwsze piętro. Oparł się bezsilnie o balustradę, krztusząc się i plując krwią, ale wziął się w garść i ruszył dalej, przekładając ręce na poręczy i zmuszając słabnące nogi do nadludzkiego wysiłku. Na piętrze skręcił do sypialni
Tan’elKotha, gdzie dym był rzadszy, i osunął się na podłogę, dysząc jak zgoniony pies. Odczekał, aż oddychanie przestanie wywoływać odruch wymiotny, i dźwignął się na nogi. Znów zamknął oczy i wstrzymując oddech, pokonał ostatni bieg schodów. Na miękkich nogach wpadł do pracowni. Z braku tlenu kręciło mu się w głowie, ale tuż obok hydraulicznego podnośnika przy nowo powstającej rzeźbie znalazł respirator i pospiesznie założył maskę na twarz. Przez następne dziesięć sekund po prostu cieszył się tym, że oddycha. Powietrze dość wolno sączyło się przez zawór, ale było tak czyste, że smakowało jak wino. W dodatku – dzięki przezroczystej osłonie twarzy – nareszcie nie tylko mógł oddychać, ale także patrzeć. Rzut oka na wypełnioną dymem pracownię podsunął mu drogę wyjścia z kłopotów. Na skraju klatki schodowej zamontowano na obrotowej podstawie mały żuraw, zaopatrzony w bloczek z przełożoną linką, która kończyła się na bębnie ręcznej wyciągarki. Służył Tan’elKothowi do transportu surowca rzeźbiarskiego – bloków stali, brązu i marmuru – z parteru do pracowni. Rozwiązanie, które przyszło Hariemu do głowy, było połowiczne, ponieważ dysponowali tylko jednym aparatem oddechowym. Gdyby próbował ręcznie wywindować Tan’elKotha na górę, ten najprawdopodobniej by się udusił, przemieszczając się w samym środku słupa dymu. Gdyby zaś zostawił mu respirator, sam nie dałby chyba rady drugi raz wczołgać się po schodach i obsłużyć wyciągarki. W dodatku żar bijący z parteru w górę schodów groził upieczeniem Tan’elKotha żywcem. Muszę to załatwić szybko, pomyślał. Naprawdę szybko. Powtarzał to sobie do skutku, jak mantrę – aż w końcu doznał olśnienia. Na wpół gotowy marmurowy posąg, osadzony na zaopatrzonej w koła kwadratowej platformie... Pomysł objawił mu się w głowie błyskawicznie, w pełni uformowany – i tak zuchwały, że miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Obrócił żurawik w taki sposób, że jego ramię zawisło nad schodami, i kopnięciem odblokował zapadkę na bębnie. Lina zaczęła się rozwijać, a on popuszczał ją swobodnie; nie chciał, znalazłszy się na dole, stwierdzić, że ma za mało luzu. Tan’elKoth – jak zwykle niezawodny – okleił ją w jednym miejscu kolorową taśmą izolacyjną. Kiedy ten kawałek linki znalazł się przy bloczku, Hari uznał, że wystarczy. Dłuto pneumatyczne z naładowanym do pełna zbiornikiem ciśnieniowym leżało na półce przy podnośniku. Hari oderwał od niego wąż zasysający odpadki i przysunął podnośnik do żurawika. Przeciął dłutem linę na bębnie wyciągarki, zostawiwszy kilkanaście zwojów w zapasie, wyciągnął jej wolny koniec, opasał liną marmurowy posąg pod pachami i zawiązał ją na supeł. Obrócił platformę i odblokował wszystkie kółka po kolei. Gotowe. Cofnął się, żeby na spokojnie obejrzeć całą instalację – i zaniemówił z wrażenia. Postać wyłaniająca się z marmurowego bloku przedstawiała mężczyznę w średnim wieku,
wyglądającego całkiem zwyczajnie, nawet nieco konserwatywnie. Faktura rzeźbionych włosów sugerowała ich szpakowaty odcień, lekko obwisłe policzki zmiękczały zarys żuchwy, ale wzrok Hariego przykuł przede wszystkim wyraz twarzy i smutek malujący się w jego oczach, odrobina rezygnacji, może także melancholii, zbyt słabe jednak, żeby zasługiwały na szlachetne miano rozpaczy. Posąg przedstawiał człowieka, który dobrze wie, że obfitujący w obietnice i możliwości wiek młodzieńczy bezpowrotnie przeminął, nie znajduje nic, czym mógłby go zastąpić – i wcale się tym nie przejmuje; człowieka, który oswoił się z mdłym ciepełkiem porażki. W mordę jeża, pomyślał Hari. To ja. Z boku na marmurze widniał podpis, skreślony woskowym ołówkiem, okrągłym, nieporadnym pismem Tan’elKotha: „Król Dawid”. Nie chwytam... Pomylił się? Podobieństwo jest przypadkowe? Ale nie. Do podnośnika były przyczepione dziesiątki czarno-białych cyfrografii – od pierwszych oficjalnych zdjęć reklamowych Caine’a, po odbitki z kamer ochrony Studia, pokazujące go pod każdym możliwym kątem i w każdej wyobrażalnej pozie. Co tu się, kurwa, dzieje? W tej samej chwili, gdy zadał sobie to pytanie, smużka dymu przepłynęła mu przed maską, przypominając o ważniejszych sprawach. Najpierw musi uratować skurczybykowi życie; później będzie główkował nad jego dziełem. Doskoczył do klatki schodowej i zjechał po poręczy – najpierw na pierwsze piętro, potem, przeskoczywszy w pełnym pędzie na drugi odcinek schodów, na parter, gdzie płomienie z wolna podpełzały do Tan’elKotha, który, choć nadal oszołomiony, przynajmniej zaczynał się poruszać. Nawet nie spojrzał na Hariego, kiedy ten wyhamował przy nim z poślizgiem; był zbyt zajęty kasłaniem krwią i tarciem oczu, podrażnionych gryzącym dymem. Lina biegła na górę samym środkiem klatki schodowej. Ten jej odcinek, który opadł na podłogę, leżał zwinięty w kłębek w jednym z ognistych pierścieni; część zdążyła się już stopić na skutek kontaktu z rozpaloną posadzką. Hari przeskoczył nad płomieniami, zahaczył linę łokciem i wrócił z nią do Tan’elKotha. Nawet ta krótka chwila kontaktu z gorącym kamieniem okazała się zbyt długa dla jego butów, bo zdążyły zająć się ogniem. Zrzucił je, ale przez ten czas zapaliły się od nich obsypane wszechobecnym pyłem spodnie, a chwilę później także koszula. Zaklął i przytrzymując linę zębami, najszybciej jak mógł pozbył się płonącego ubrania; rozchodziło mu się w palcach, rozrzucał więc skrawki na wszystkie strony, ale i tak zdążył się mocno poparzyć. Dymił jak przypalone na grillu mięso. Nic nie szkodzi, powtarzał sobie. Bylebym zdążył stąd wyjść, zanim przyjdzie wstrząs. Już całkiem nagi przyciągnął luźny, gorący koniec liny do Tan’elKotha, który właśnie próbował usiąść, mamrocząc pod nosem, że to nie tak miało wyglądać.
– Jeśli teraz zaczniemy się zastanawiać, co wygląda tak jak powinno, a co nie, obaj umrzemy! – zawołał spod maski Hari, przekrzykując huk pożaru. – Nie ruszaj się! – Twoje ubranie... – wykrztusił Tan’elKoth. – Jesteś... nagi. – No, teraz już wiem, dlaczego nazywają cię geniuszem. Nie ruszaj się. Hari pospiesznie przeciągnął linę pod pachami Tan’elKotha. – Ale co... co ty robisz? To... pożar...? Boli – poskarżył się Tan’elKoth, gdy Hari zaciągnął węzeł. – Wiem. Eks-cesarz zakaszlał. Krew bryznęła mu z ust, łzy popłynęły na policzki. – Co robisz? – Ratuję ci życie. Słyszałeś kiedyś o niejakim Batmanie? – O Batmanie? – Tan’elKoth zmarszczył brwi i potrząsnął głową, jakby miał kłopoty z zogniskowaniem wzroku. – Nie rozumiem... – Zaraz zrozumiesz. Hari wyskoczył w powietrze i w najwyższym punkcie lotu, kiedy już, już miał zacząć opadać, uczepił się liny i oplótł ją nogami. Wysoko w górze lina obróciła bęben i pociągnęła platformę z Królem Dawidem. Blok marmuru zaczął się toczyć w stronę schodów. Dotarł do krawędzi, zatrzymał się i przechylił. Przez ułamek sekundy Hari wystraszył się, że źle ocenił wyważenie bryły – ale wtedy wychyliła się jeszcze bardziej, i jeszcze, jak przewracający się pijak. Na pół sekundy zawisła zupełnie nieruchomo – i spadła w przepaść. – Jedziemy na górę! Posąg runął jak głaz z urwiska. Hari i Tan’elKoth wystrzelili do góry. Statua zatoczyła szeroki łuk, szarpiąc się, obijając o schody i grożąc poplątaniem liny. Hari zaklął w duchu, patrząc, jak pędzi im na spotkanie niczym gigantyczna packa na muchy. Chyba nie do końca to przemyślałem. Podniósł nogi wysoko, jak tyczkarz, i stopami odepchnął od spadającej bryły marmuru siebie i Tan’elKotha. Zrobiło mu się trochę przykro, naprawdę, kiedy patrzył, jak jego kamienne alter ego znika w dole w kłębach dymu. I już znaleźli się na górze, na wysokości pracowni. Hari puścił linę i złapał się żurawika w tej samej chwili, gdy posąg roztrzaskał się o podłogę. Zahaczywszy jedną ręką o wysięgnik, drugą rozpaczliwie zacisnął na linie: spodziewał się, że Tan’elKoth zaraz zacznie spadać jak kamień, przygotował się na szarpnięcie wrzynającego się w dłoń sznura... Kiedy jednak odbił się stopami od marmurowego bloku, wprawił ich obu w ruch wahadłowy. Spadająca rzeźba skróciła ramię wahadła, powiększając zarazem amplitudę jego wychyleń, i wyrzuciła Tan’elKotha daleko w bok, tak że zdołał jedną ręką chwycić się balustrady. Uderzył w krawędź schodów, ale utrzymał się do czasu, gdy Hari zsunął się z
żurawika, podał mu rękę i pomógł przejść przez poręcz. Rozkaszlany, z załzawioną twarzą i dymiącą czupryną, Tan’elKoth ryknął wściekle: – Czy ty... musisz wszystko... tak komplikować?! – Nie gadaj, tylko chodź tu z liną! – odkrzyknął Hari. – Jeszcze się nie wydostaliśmy. Przyturlał podnośnik do schodów, ustawił go w narożniku klatki schodowej, wyciągnął na całą wysokość (platforma na szczycie sięgnęła prawie do sufitu) i zablokował koła. Następnie wspiął się po biegnącej środkiem konstrukcji drabinie i przystawił ostrze dłuta do skraju świetlika. Nacisnął spust. Dłuto załomotało jak młot pneumatyczny. Najszybciej jak mógł (ciśnienie w zbiorniku zasilającym dłuta spadało błyskawicznie) zarysował na pancerszkle okrąg, przez który mógłby się przecisnąć. Tan’elKoth – wciąż kaszląc – wgramolił się na górę, niosąc zwój liny. Dłuto pracowało coraz wolniej, kuło coraz słabiej, aż w końcu znieruchomiało. Hari zaparł się ramieniem o wyrysowany na świediku krąg i pchnął. Równie dobrze mógłby próbować przepchnąć górę. Tan’elKoth złapał go pod łokieć i odsunął na bok, wziął do rąk podłączony do dłuta zbiornik i grzmotnął nim w pancerszkło jak taranem. Rysy rozbiegły się od punktu uderzenia jak błyskawice pełzające po burzowej chmurze. Tan’elKoth uderzył drugi raz, przy obrzeżu koła, potem trzeci. Jego twarz z czerwonej zrobiła się sinofioletowa. Czwarty raz wymierzył w sam środek. Wybity ze świetlika krąg pancerszkła wyskoczył jak korek z butelki. Hari ponaglił eks-cesarza, żeby wyszedł pierwszy. Tan’elKoth, znalazłszy się na górze, pomógł mu wyjść, żeby nie pokaleczył się o ostre jak brzytwa krawędzie otworu. Na dachu panował mrok i chłód. Hari zdjął respirator i przykucnął obok Tan’elKotha, który leżał bez sił, kaszlał i ocierał łzy. Za jego plecami słup dymu wznosił się pod niebo, mierząc w dążący do pełni księżyc. Hari nie panował nad drżeniem rąk. Wnętrze maski respiratora było zbryzgane krwią. – Do diabła... – mruknął. – Udało mi się.
8 Wyciągnął się na dachu obok Tan’elKotha i czekał, aż żar oparzeń wsiąknie w chłodny kamień. Ból dopiero się zaczynał i Hari zdawał sobie sprawę, że z czasem będzie coraz gorzej, ale w tej chwili wystarczało mu w zupełności to, że może tak leżeć pod gwiazdami i cieszyć się życiem. – Dlaczego? – zapytał Tan’elKoth. Głos miał gardłowy, zduszony, jakby z trudem powstrzymywał szloch. – Nie rozumiem. Jestem twoim wrogiem. Dlaczego to zrobiłeś? – Nie wiem. Chyba po prostu uznałem, że to dobry pomysł. – Spojrzał na Tan’elKotha i uśmiechnął się zakrwawionymi ustami. – A może chciałem usłyszeć, jak mi dziękujesz.
– Mój Dawid... – Tan’elKoth odwrócił się od niego. – Mój Dawid... – Co ty pieprzysz? – Hari z trudem usiadł. – Życie albo posąg: co byś wybrał? – Żaden artysta nie powinien być zmuszany dokonywać takiego wyboru. – Tan’elKoth ukrył twarz w dłoniach. – Ty nie musiałeś. Nikt cię nie pytał o zdanie. – A ciebie nikt nie prosił o pomoc – odparował z goryczą Tan’elKoth. – Nie zamierzam ci dziękować. Siedząc tak na dachu i wpatrując się w byłego cesarza Ankhany, Hari uświadomił sobie nagle, że wdzięczność Tan’elKotha go nie interesuje. Był stary, zmęczony życiem, nogi odmawiały mu posłuszeństwa... Ciągle mam w sobie to coś, pomyślał. Wyszczerzył zęby do księżyca. Ciągle to mam, kurwa! To uczucie było warte wszystkich ran i poparzeń. – Wstawaj, nie wyleguj się tak – zarządził. – Umocuj gdzieś linę, żebyśmy mogli zejść z tego zasranego dachu. Kiedy Tan’elKoth zarzucił pętlę ze sznura na jeden z zębów krenelażu zdobiącego dach Kuriozeum i, przekładając ręce na linie, zaczął schodzić, Hari zrobił szybki przegląd ofiar swojego życia. Duncanowi nie mógł już pomóc: Policja Społeczna zacisnęła na nim swoje szczęki buldoga i powoli wyciskała z niego życie. Faith sobie poradzi. Jej sytuacja – znalazła się sama wśród obcych, w dodatku śmiertelnie przerażona – była nie do pozazdroszczenia, ale chwilowo nie groziło jej żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. Shanks nie należała do ludzi, którzy bez powodu torturują i mordują małe dziewczynki – chyba że mogą coś na tym zyskać. Tan’elKoth nie potrzebował już jego pomocy: został ostrzeżony, miał świadomość zagrożenia i mógł spokojnie szukać schronienia u swoich Uprzywilejowanych przyjaciół. Jeśli zaś chodzi o Hariego... Ocalenie go kosztowałoby go więcej, niż było warte jego życie. – Jestem na dole! – zawołał Tan’elKoth, stojąc już na chodniku. Hari nie odpowiedział. Wyminął dymiący świetlik i podszedł do sąsiedniego, odległego o kilka jardów. Oparł się o pancerszkło i spojrzał w dół, gdzie pod pałającą oślepiającym blaskiem Pallas Ril woskowy Caine rzucał się na miecz woskowego Berne’a. Przez ostatnie siedem lat przeżywał tę scenę w myślach tyle razy, że nie wiedział już, czy naprawdę ją pamięta, czy też pamięta tylko jak ją sobie przypominał. Nie miał odwagi sięgnąć po sześcian pośredni i sprawdzić, jak było naprawdę. Jedno jednak wiedział bez cienia wątpliwości: tamtego dnia, na wysypanej piaskiem arenie, oko w oko ze śmiercią – był szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek
potem. Wszystko jasne, pomyślał, wpatrując się w woskowego Caine’a. Teraz rozumiem. W tamto gorące jesienne popołudnie Caine zginął, a on, Hari, od siedmiu lat był tylko jego gnijącym trupem. Pieprzyć to. Gdyby śmierć była czymś wyjątkowym, nie byłaby tak powszechnie dostępna. – Jestem na dole! – powtórzył Tan’elKoth. – Schodzisz? Hari stanął na skraju dachu. Po drugiej stronie parkingu rozciągającego się między Kuriozeum i Studiem widział pędzące w jego kierunku furgonetki ochrony. Na tle gwiazd rysowały się sylwetki wozów strażackich i karetek. Spojrzał w dół, na Tan’elKotha. – Nie widziałeś mnie – powiedział, wciągając linę i owijając ją sobie na zgiętej ręce. – Nie było mnie tutaj. Sam się wydostałeś, słyszysz? – O czym ty mówisz? – Nie mam czasu na wyjaśnienia. Muszę ratować świat. Ściągnął resztę liny, zrzucił pętlę z blanków. – Caine? Niewiele brakowało, żeby zareagował odruchowym „Jestem Hari, do diabła!”, ale się zmitygował. Przez sekundę stał nieruchomo i rozkoszował się brzmieniem tego imienia, zanim wychylił się przez blanki. – No? Co jest? – To jest także mój świat, Caine. Powodzenia. – Dzięki. – Dotknął czoła w namiastce salutu. – Tobie też się przyda. Okręcił się na pięcie i popędził po dachu w stronę prowadzącego do Studia napowietrznego łącznika.
9 Ratownik wyskoczył z ambulansu zanim jeszcze turbiny przestały się kręcić. Zataczając się w ich podmuchu, podszedł do Tan’elKotha. – Jest pan ranny? – zapytał, przekrzykując cichnący ryk silników. – Potrzebuje pan pomocy lekarskiej? – Tak, potrzebuję – przytaknął z zaciętą miną Tan’elKoth. – Ale jeszcze pilniej potrzebuję twojego palmpada. – Słucham? Jedną dłonią Tan’elKoth złapał ratownika za bark. Chwyt był tak niespodziewany i silny, że zaskoczony mężczyzna nawet nie drgnął, gdy olbrzym wyjął mu palmpad zza pasa, odepchnął go i spiorunował spojrzeniem, które wyraźnie radziło mu, by się nie zbliżał.
– Inicjuj połączenie – powiedział do mikrofonu. – Studio dwa, pięć, iks, zet, cztery. Wykonać. Na maleńkim ekraniku wyświetliła się zniszczona, uśmiechnięta lubieżnie twarz Kollberga. – No i jak poszło? – Bez rewelacji – burknął Tan’elKoth. – Coś ty za durnia wybrał do tej roboty?! Ja omal nie zginąłem, on też... Nie chodziło przecież o to, żeby nas zabić! – Dzięki zagrożeniu życia wypadło to bardziej przekonująco – zauważył Kollberg. – To podstawy teorii rozrywki. – To nie rozrywka... – Ależ oczywiście, że tak. – Niewiele brakowało, żeby twoja niekompetencja zniszczyła całe... – Udało się? – przerwał Tan’elKothowi zniecierpliwiony Kollberg. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Tylko tchórze i mięczaki skarżą się na coś, co się nie zdarzyło. Przyjdzie czy nie? Tan’elKoth zmrużył powieki. Sam chętnie wygłaszał takie maksymy i teraz dochodził do wniosku, że wcale nie brzmią tak efektownie, kiedy się stoi po drugiej stronie. – Tak... – wycedził. – Caine jest w drodze.
10 Okazało się, że priorytetowe kody dostępowe Hariego nadal otwierają przed nim wszystkie drzwi w Studiu. Wśliznął się do pustego szpitala, potraktował oparzenia solidną dawką maści znieczulającej i łyknął dwie mocne kapsułki przeciwbólowe. Po chwili zastanowienia zgarnął całą fiolkę kapsułek, dwie tubki maści i buteleczkę wszechstronnie działającego antybiotyku. Myślą, że mnie dopadli. Że znalazłem się w potrzasku. Zebrał łup na siedzeniu wózka inwalidzkiego, wypchnął go na korytarz i żwawo ruszył do windy. W windzie poupychał lekarstwa w umieszczonych przy podłokietnikach kieszeniach na gazety. Spodziewał się, że niedługo będzie musiał skorzystać z wózka. Wybierał się do skarbca, gdzie panowało PN Nadświata. Pancerne wrota skarbca otworzyły się z ledwie słyszalnym pomrukiem serwomotorów. Usiadł na wózku i wjechał do środka. Nie przejął się drżeniem nóg w chwili, gdy zmiana praw fizyki na granicy dwóch światów spowodowała wyłączenie bocznika. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Wziął grubą skórzaną kurtkę i spodnie oraz wysokie buty, które niezbyt na niego pasowały, ale w gruncie rzeczy nie było to przecież najważniejsze: ktoś, kto nie może
chodzić, nie nabawi się pęcherzy. Znalazł plecak z suszoną wołowiną, sucharami i suszonymi owocami należący do fechmistrza imieniem Manic; zabrał też jego manierkę. Wybrał szeroki pas z dwoma szerokimi nożami w pochwach, w którym odkrył pięć złotych rojali zaszytych w ukrytej kieszonce. Przetrząsnąwszy pozostałe kostiumy, znalazł jeszcze trzy rojale, siedemnaście srebrnych baronów i dwie garści miedziaków. Jestem bogaty, pomyślał. Zawahał się, trzymając zdobycz w rękach. Caine zawsze z dumą podkreślał, że wprawdzie bywa zabójcą, ale nigdy nie splamił się kradzieżą. Cóż, czasy się zmieniają. Wycofał się ze skarbca, zamknął go i pojechał do łazienki w garderobie. Reset bocznika przysporzył mu trochę kłopotu. Rover został w L.A. i Hari musiał połączyć się z siecią przez palmpad, wejść do systemu, dokopać się do właściwego podkatalogu i dopiero wtedy wydać odpowiednie polecenia, ale zajęło mu to wszystko trzy minuty, po których mógł spokojnie wyjść z łazienki i włożyć kradzione ubranie. Napełnił manierkę wodą i wrzucił ją do plecaka wraz z lekami i nadwyżką monet, która nie zmieściła się w ukrytej kieszeni. Wkładając buty, zawahał się przez chwilę, kiedy jego wzrok padł na bransoletę Mantraka na kostce. Z pożaru wyszła bez szwanku, tylko lekko okopcona. Dioda mrugała do niego jak czujne oko, przypominając mu o wszystkim, co musiał zastawić, żeby opłacić kaucję. O wszystkim, co właśnie zamierzał odrzucić. Puf. Szlag trafił robotę, za którą zapłaciłeś utratą władzy w nogach i szacunku do samego siebie, Przewodniczący Michaelson. Puf. Szlag trafił kastę, do której wdarłeś się przebojem, Administratorze Michaelson. Puf. Szlag trafił całą tę cholerną kasę, którą zarobiłeś na krwi Caine’a, na jego bólu, pocie, odwadze, wściekłości, radości, zwycięstwach i porażkach. Puf. Szlag trafił Opactwo, dom z twoich snów, symbol wszystkiego, co osiągnąłeś, jedyny dom twojej córki. Zastanowił się – trwało to sekundę – i wzruszył ramionami. I tak to wszystko nie dało mu szczęścia. Wyjął noże z pochew i obejrzał ich lśniące ostrza, gładkie i równe, bez szczerb. Obrócił je w palcach. Owinięte skórą rękojeści miękko i chłodno leżały w dłoni. Sprawdził wyważenie noży i uznał, że od biedy nadadzą się także do rzucania. Zrobił kilka wymachów rękoma, rozruszał barki i wykonał płynną zasłonę zaczerpniętą z kali, w której ostrza błyskały jak skrawki srebra. Schował rozgrzane noże i oparł dłonie na rękojeściach. Uśmiechnął się półgębkiem. We wspomnieniach dawnych, lepszych dni słodycz mieszała się z goryczą. Przypominały pod tym względem przypadkowe spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Przed oczami stanął mu król Dawid Tan’elKotha: typowe dla wieku średniego obwisające policzki, worki zmęczenia i porażki pod oczami. Aura oswojonej klęski. „Administratorze Michaelson?” – zwrócił się do widzianego w wyobraźni posągu.
„Przewodniczący Studia? Mam ci coś do powiedzenia.” „Odpierdol się ode mnie”. Wyszedł z garderoby, silny i pewny siebie. Czekali na niego w korytarzu.
11 Od początku był skazany na porażkę, zanim jeszcze pierwsza pałka elektryczna trafiła go w żebra. Nie miał szans, ale to go nie powstrzymało. Nawet nie spowolniło. Iskrząca pałka przecięła ze świstem powietrze, gdy tylko przekroczył próg garderoby. Kierowany wieloletnim instynktem, zareagował szybciej niż myśl: ciął ręką z góry na dół w opancerzony rękawicą przegub dłoni. Pałka chybiła żeber, opadła łukiem, minęła udo i wyładowała się na framudze drzwi, nie czyniąc nikomu szkody. Złapał mocno nadgarstek przeciwnika i drugim przedramieniem zablokował mu rękę w łokciu, po czym jednocześnie pociągnął nadgarstek i pchnął łokieć. Niebieski pancerz stłumił trzask pękającego stawu, tak jak lustrzany hełm przygłuszył stęknięcie bólu. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że właśnie złamał rękę funkcjonariuszowi Policji Społecznej i że pięciu kumpli poszkodowanego wzięło go w kleszcze. A napaść na pospoła jest karana śmiercią. Gdybym już nie miał przejebane, pewnie bym się zmartwił. Rzucił się z powrotem do drzwi, gdzie musieliby atakować go pojedynczo, ale pospoł ze złamanym łokciem osunął się na niego i zahaczył zdrową ręką, tak że musiał go z siebie strząsnąć. Zajęło mu to pół sekundy. W tym czasie impuls z pałki elektrycznej trafił go w krzyżowy odcinek kręgosłupa. Na wysokości bocznika. Stracił czucie w nogach i osunął się na ziemię jak worek ryb, wierzgając i miotając się bezradnie. Zachował resztki władzy tylko w lewej ręce. Z piersi wyrwał mu się nieartykułowany ryk godny rosomaka, kiedy wyciągnął zza pasa nóż, ale stojący nad nim pospoł znowu szturchnął go pałką. Ostrze przeniosło część ładunku na ciało. To wystarczyło, żeby ręka szarpnęła się wściekle, a nóż poleciał w głąb korytarza. – Jeszcze raz. To był prawdziwy ludzki głos, nie bezosobowe buczenie pospoła. Jego dźwięk drażnił Hariego w gardle, przyprawiał o mdłości, palił jak wlany do ucha kwas. Zbyt wiele lat słuchał wydawanych nim rozkazów. Pospoł dziabnął go pałką i Hari wierzgnął jak depresyjny pacjent na elektrowstrząsach. Ogarniała go ciemność, pole widzenia się zawężało. W kurczącej się plamie jarzeniowego światła zobaczył wymizerowaną, przypominającą stracha na wróble karykaturę Arturo
Kollberga. Jęknął. Kollberg oblizał wargi, jak żebrak na widok kontenera pełnego śmieci. – Jeszcze raz – powiedział. Hari nawet już nie poczuł wstrząsu. Resztką świadomości rejestrował fakt, że miota się w drgawkach, gdy Kollberg pochylił się nad nim i pocałował go w usta. – Wiesz co? – Skrzywił się. – Paskudnie smakujesz. Nawet mi nie stanął.
12 Sporo miejsca w zwierzętarni Kuriozeum zajmowały okazy zwierząt, które przed laty przemierzały ziemskie morza, lądy i przestworza. Pośród wiwern i smokonimf, gryfów i jednorożców znajdowały się stworzenia obecnie nie mniej egzotyczne i legendarne: wydry i foki, żaby i salamandry, wilki, lisy i jastrzębie, pumy i lwy, słonie, orzeł, dwa małe wieloryby (ofiary chowu wsobnego) oraz stadko delfinów. Menażeria zajmowała rotundę znajdującą się w środku arboretum, przykrytą gigantyczną kopułą z pancerszkła, przez którą księżycowa poświata sączyła się na klatki. Widok mętnego, jakby przybrudzonego światła był dla zwierząt jedyną formą kontaktu z ziemskim środowiskiem naturalnym. Nawet te spośród nich, które miałyby szansę przetrwać bez dostępnej w PN Nadświata energii Przepływu, strułyby się mieszaniną gazów, która na zewnątrz uchodziła za zdatne do oddychania powietrze. W chemicznie oczyszczanej i krążącej w obiegu zamkniętym atmosferze unosił się charakterystyczny zapach, którego nie zagłuszyła nawet ostra, gryząca nuta spalenizny pozostała po wczorajszym pożarze: woń piżma, gnoju i uryny mieszała się z aromatem dławnika i maku bagiennego i uzupełniała nieustanny zgiełk, na który składało się popiskiwanie wydr, rechot żab, gwizdy śpiewodrzewi i chrapliwy syk wiwerny w rui. Tan’elKoth czuł się tu prawie jak w domu. Stanął na środku pomieszczenia, z rozłożonymi rękami, z Powłoką otwartą jak dziób wygłodniałego kurczaka, i chłonął trzepot skrzydeł, szmer liści, plusk wody. Menażeria stanowiła największe na Ziemi skupisko zwierząt pochodzących z jego ojczyzny, a wszystkie istoty żywe z Nadświata emanowały Przepływ. Był poobijany, poparzony, cały w sińcach. Ściął zwęglone, dawniej kasztanowe loki, ale nie zdołał się pozbyć zapachu dymu. Pierś miał ciasno obandażowaną, żeby nie urażać uszkodzonych żeber. Modne, świeżo prane ubranie wybrzuszało się tu i ówdzie pod naporem obszernych opatrunków. Zwykły człowiek musiałby nafaszerować się po uszy analgetykami, żeby znieść ból takich oparzeń, ale Tan’elKoth potrzebował tylko Przepływu, żeby przyspieszyć gojenie ran. I mimo że w zwierzętarni Przepływu było tyle, co kot napłakał, to przecież nie na darmo
był Tan’elKothem. Jemu taka odrobina wystarczy. Przed nim klęczał dwudziestoletni Gregor Hale Prohovtsi, najlepszy z jego uczniów, uczestnik seminarium z magji stosowanej – szczupły chłopak o długich ciemnych włosach i przenikliwym spojrzeniu piwnych oczu. Jego Powłoka tętniła jaskrawą, wiosenną zielenią absolutnej koncentracji, a kiedy Tan’elKoth zaczął ją zasilać własną mocą, urosła i zapałała jeszcze żywszym kolorem. Gregor klęczał z pochyloną głową i rękami splecionymi na rękojeści półtoraręcznego miecza opartego o marmurowe płytki podłogi. Wpatrując się w krzyż utworzony przez jelec i ostrze, przypominał templariusza pogrążonego w modlitwie. Tym mieczem był Kosall. Obok Gregora, na podłodze stało wiaderko płynnej srebrnej emulsji, która w tym świetle wydawała się czarna. Na krawędzi naczynia leżał pędzelek z jesionowego drewna i sobolowego włosia, z czubkiem ciemnym od farby. Płynne srebro posłużyło do wypisania na płazie Kosalla lśniących run, z obu stron, od jelca po koniec ostrza, gdzie prawie – ale tylko prawie – stykały się ze sobą. Jasnymi palcami Powłoki Tan’elKoth nakreślił jeszcze jeden obraz – ostatnie pięć run, przeplecionych i łączących wzory wyrysowane po przeciwnych stronach klingi. Włączył je w strukturę Powłoki Gregora i użył mocy, żeby utrwalić je na mieczu, tak by Gregor widział je w widzeniu wewnętrznym. Powoli, ostrożnie, kontrolując oddech Prohovtsi, umoczył pędzel w płynnym srebrze i zaczął przenosić widziany oczami wyobraźni wzór na stal. – Świetnie, Gregor – pochwalił go półgłosem Tan’elKoth. – Naprawdę świetnie. Masz chyba jeszcze pewniejszą rękę niż ja. Bez Przepływu mogącego je zasilić, runy były równie uśpione jak Kosall. Ożyją dopiero w Nadświecie, gdy tylko dotkną żywego ciała, którego przewodzące sole zespolą je w całość. Wystarczy jedno cięcie ostrza, by runy na wieki uwięziły uciekającą z ciała świadomość. Była to uproszczona odmiana zaklęcia, za pomocą którego Ma’elKoth uwięził Lamoraka i wielu, wielu innych. Jeden magijny wzór zapisał się na ostrzu Kosalla, drugi wprost w umyśle Gregora Prohovtsi. Pod wpływem właściwego klucza wyzwalającego Gregor wypowie odpowiednie słowa (w języku, którego nie rozumie), a jego ciało wykona stosowne gesty. Tan’elKoth spędził wiele godzin w menażerii, przy klatce łyskającej żółtymi ślepiami wiwerny, pogrążony w wytężonej pracy umysłowej. Starannie, z mozołem tkał wielowarstwowy wzór z kolejnych sylab, gestów rąk i ruchów głowy i teraz z zadowoleniem przyznawał, że stworzył – bez wdawania się w zbędne szczegóły – prawdziwe arcydzieło. Żaden żyjący człowiek nie mógł się z nim równać. Taki proces twórczy był nieskończenie bardziej satysfakcjonujący niż rzeźbienie posągu, nad którym później prymitywni bogacze rozpływali się w zachwytach. Uczynił z Gregora marionetkę... Właściwie nie tyle marionetkę, ile waldo – automat, którym mógł sterować na odległość. Stłamszenie woli ucznia nie wymagało wielkiego
wysiłku, zwłaszcza że po kilku miesiącach uczestnictwa w seminarium Tan’elKotha Prohovtsi nauczył się bez mrugnięcia okiem wykonywać jego polecenia i w tej chwili nie mógł nawet marzyć o stawieniu mu oporu. Ciekawe, pomyślał. Zupełnie jakbym od początku tak to zaplanował. W ten sposób zamierzał się wywiązać z umowy z Kollbergiem i Radą Zarządców, którym obiecał zniszczenie Caine’a i zgładzenie Pallas Ril. Czasem pozwalał sobie żywić nadzieję, że w zamian Rada także dotrzyma obietnicy, ale nie przywiązywał się zbytnio do tej myśli – zwłaszcza biorąc pod uwagę perfidię wyzierającą z ich słów, kiedy rozmawiali wczoraj wieczorem. Może nie zabiją go od razu (na ironię zakrawał fakt, że podobnie jak Caine, on również miał licznych zwolenników wśród Uprzywilejowanych, także tych zasiadających w Kongresie), ale też nie cenili zbyt wysoko ani jego życia, ani swojego słowa. Wcale mu to nie przeszkadzało. Wcześniej już dostrzegł to rozwidlenie na fraktalnym drzewie przyszłości świata, które pielęgnował w swoim umyśle, i zawczasu przygotował zaszczepkę mającą zrodzić pożądany przez niego owoc. Odwrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając Gregora zajętego malowaniem run na mieczu. Pochłonięty trudnym – dla niego – zadaniem równoczesnego podtrzymywania wewnętrznego widzenia i przenoszenia wzoru na klingę, z pewnością nie zauważy nieobecności nauczyciela. Udało mu się tymczasowo spławić pospoły, które po pożarze przyssały się do niego jak pijawki. Tłumaczył (zresztą zgodnie z prawdą), że ich ciężkie, naszpikowane elektroniką pancerze zakłócą delikatny nurt Przepływu w zwierzętarni. Kollberg kazał im trzymać się z daleka od niego, dopóki rzucanie – albo programowanie – zaklęcia nie dobiegnie końca. Chwilowo był więc wolny jak ptak. Przebiegł przez arboretum do podwójnych drzwi z pancerszkła, blokujących rozchodzenie się pola, przeszedł przez nie i znalazł się w rozległym, dudniącym echem atrium Kuriozeum, gdzie PN Nadświata nie sięgało. Żaluzje z włókna węglowego, zdolne wytrzymać wybuch bomby, przegradzały wszystkie korytarze i w atrium panował sztuczny zmierzch. Kuriozeum zostało odcięte od świata na czas rzekomego „dochodzenia w sprawie niedawnego pożaru”. Minął ustawione w kręgu puste kasy biletowe i biura informacji i stanął przed szeregiem płatnych wyświetlaczy, zajmującym całą ścianę obok szatni. Wprowadził zaczerpnięty ze wspomnień Lamoraka prywatny kod Shanksów, dzięki czemu za połączenie zapłaci SynTech, a cerbery podsłuchujące rozmowy Tan’elKotha w sieci nawet nie zbudzą się z drzemki. Uśmiechnął się na widok zapowiedzi odbioru osobistego; nie zamierzał nagrywać wiadomości – to była zbyt delikatna sprawa, żeby powierzać ją pamięci maszyny. Odebrała Avery Shanks, w której spojrzeniu drapieżnika odbiła się najpierw wroga podejrzliwość, potem rozpoznanie, na koniec nieskrywana nienawiść. Zdaniem Tan’elKotha prezentowała się naprawdę atrakcyjnie: mroczna, niebezpieczna, same kanty i kontrasty, a
jednocześnie w jakimś sensie doskonała, jakby natura dokładnie tak ją sobie zaplanowała – jak górę na Księżycu. – To ty... – wycedziła. – To ja. Pochlebia mi, że mnie rozpoznałaś, Biznesmenko – odparł Tan’elKoth. Dzięki czemu nie musiałem się przedstawiać, dodał w myślach. Programy monitorujące sieć Studia na pewno zareagowałyby na jego imię. Gdyby więc padło, zamierzał pod byle pretekstem zakończyć rozmowę i się rozłączyć. – Skąd masz ten kod? – Przecież wiesz. Obserwowałaś proces Kollberga. Oczy na moment jej się zamgliły, rysy twarzy zmiękły, jakby miał się na niej odmalować prawdziwy ludzki żal, ale wszystko to trwało dosłownie ułamek sekundy. – To prawda. Czego chcesz? – spytała lodowato. – Jutro rano, mniej więcej godzinę po świcie, twoja wnuczka dozna szoku pourazowego, jakiego nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Może z tego powodu popaść w schizofrenię, autyzm, nawet katatonię; nie jestem w stanie dokładnie tego określić. Jedno jest jednak pewne: nie ma na Ziemi nikogo, kto mógłby jej pomóc... – Tan’elKoth przekrzywił lekko głowę, jakby chylił czoło przed swoją impertynencją. – Poza mną. – Skąd o tym wiesz? – Jestem, kim jestem, Biznesmenko. – Co to będzie za uraz? Spojrzenie Shanks było tak spokojne i tak absolutnie nieprzyjazne, że Tan’elKoth odczuł niedorzeczną potrzebę przeproszenia jej za niewiarygodność tego, co za chwilę powie. Zacisnął zęby i odparł z naciskiem: – Dziecko jest u ciebie drugi dzień. Z pewnością zdajesz już sobie sprawę, jaka więź łączy je z rzeką? – Zdaję sobie sprawę z absurdalnych i szkodliwych urojeń, którymi rodzice zatruli jej umysł. Zakazałam jej o tym mówić. Tak jakby to mogło pomóc. Typowe myślenie Biznesmena. – To nie są urojenia – odparł spokojnie Tan’elKoth. – Jutro rano jej matka umrze. Oczy Shanks błysnęły jak dwa sztylety, ale nic nie powiedziała. – Dla Faith śmierć matki będzie przeżyciem tak intensywnym, że trudno to opisać. Dlatego nie potrafię przewidzieć jej reakcji, wiem jednak, że będzie gwałtowna, skrajna i nieuleczalna. Być może śmiertelna. Przyda ci się moja pomoc, Biznesmenko. Shanks przymknęła oczy, jakby chciała przemyśleć tę propozycję, ale kiedy je otworzyła, wyczytał w nich bezwzględną odmowę. – Ani ja, ani moja wnuczka nie potrzebujemy twojej pomocy – odparła głosem ostrym jak pierwszy zimowy przymrozek. – Nie użyjesz więcej tego kodu, unieważnię go w ciągu najbliższej godziny. Nie próbuj się kontaktować ze mną, moją wnuczką ani innymi członkami
rodziny Shanksów. Jeżeli to zrobisz, złożę zawiadomienie o prześladowaniu i naruszeniu praw kastowych. Zrozumiałeś? – Jak sobie życzysz, Biznesmenko – odparł Tan’elKoth z płynnym wzruszeniem ramion. – Wiesz, gdzie mnie szukać. Kąciki ust Avery Shanks wykrzywiły się w dół, jej głos stał się jeszcze bardziej oziębły niż przed chwilą: – Widzę, że jednak mnie nie zrozumiałeś. Nigdy więcej nie będziesz rozmawiał ani ze mną, ani z moją wnuczką. Myślisz, że nie poznałam się na twoim głupim... żarcie? Że dałam się nabrać, kiedy podesłałeś mi cyfrografię? Otóż nie. Nie jestem idiotką. A nie kazałam cię aresztować za podszywanie się pod Biznesmena wyłącznie dlatego, że dałeś mi do ręki kij, którym mogłam uderzyć Michaelsona. Pozwoliłam ci się wykorzystać, żebyś mógł się zemścić, bo mi się to podobało i pasowało do moich planów. Mogłam dzięki tobie zranić go prawie tak samo mocno, jak on zranił mnie, więc pozwoliłam, żeby ci to uszło płazem. Ale moja wdzięczność ma granice. Nie przeciągaj struny. – Biznesmenko... – zaczął jeszcze Tan’elKoth, ale wyświetlacz już zgasł. Wzruszył ramionami do swojego odbicia w czarnym ekranie. Ta gałąź drzewa przyszłości rozwijała się dokładnie w z góry zaplanowany sposób. Udało mu się zasiać ziarno idei, która dalej będzie się rozwijała sama, podsycana dramatem Faith i instynktem tygrysicy-matki, stanowiącym jądro natury Avery Shanks. Lamorak udzielił mu doskonałej lekcji postępowania z matką i Tan’elKoth nie miał cienia wątpliwości, że odniesie sukces. Bóg w nim pulsował pożądaniem. Już niedługo, obiecał Ma’elKothowi po raz chyba tysięczny. Wkrótce ożyjesz i nasz świat zostanie uratowany. Faith miała kontakt z Wielką Chambaygen. Za jej pośrednictwem również on mógł dotknąć rzeki. A kiedy już będzie mógł czerpać z jej mocy, żadni Kollbergowie, Zarządcy ani Studia tego świata nie powstrzymają go przed powrotem do domu. Odwrócił się od baterii wyświetlaczy... i tylko nadludzkim wysiłkiem woli, aktem samodyscypliny nieosiągalnym dla zwyczajnego śmiertelnika pohamował odruch, który kazał mu odskoczyć z rykiem spłoszonej pantery, gdy ekran za jego plecami ożył i z głośników popłynął głos Kollberga wołającego go po imieniu. Serce załomotało mu w piersi, jakby ktoś okładał go pięściami. Zdławił samobójczą chęć wyjąkania pospiesznego wytłumaczenia, co robi w atrium – ale wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy. Był przecież Tan’elKothem. – Słucham, Robotniku? – odezwał się z wyniosłą godnością. – Czym mogę służyć Radzie? – Jak postępuje praca nad mieczem? – Oręż jest gotowy. Prohovtsi również. Natychmiast po powrocie wyślę ich obu do portu, zgodnie z tym, co ustaliliśmy z Radą. – Nie przemawiam w imieniu Zarządców – odparł przyjaźnie Kollberg, chociaż w jego
głosie brzmiała jakaś dziwna nuta, jakby mówił w języku, którego nie rozumie, i wymowy słów musiał się nauczyć na pamięć. – Chwilowo nie jesteś Radzie potrzebny. Patrzył na Tan’elKotha z twarzą całkowicie wypraną z emocji. Powoli przekrzywił głowę, jakby, powodowany abstrakcyjną ciekawością, chciał sprawdzić, jak też jego rozmówca będzie się prezentował z innego punktu widzenia. Wydawał się mniejszy, jakby skurczył się od ich pierwszego spotkania przed dwoma dniami. Można by pomyśleć, że jakaś niemożliwa do zatrzymania erozja wyżera resztki człowieczeństwa, które pozostały w nim po degradacji do niższej kasty. Nieruchome oczy pałające nienasyconym głodem przypominały ślepia smoka. A mimo to, pomyślał Tan’elKoth, stając naprzeciw prawdziwego smoka, czułem się o wiele swobodniej niż w tej chwili. – Prawdę mówiąc, chcę ci wyświadczyć przysługę. Mamy tu transmisję, która może cię... zainteresować. Wszystkie wyświetlacze w atrium rozbłysły jak rozświedone jedną błyskawicą – od płatnych, ogólnodostępnych, przez dotykowe ekrany infopodów, aż po podwieszone pod sufitem jumbotrony. I wszystkie przedstawiały tę samą scenę, pewnie wziętą z jednego z tych rozrywkowych filmów, które Caine tak uwielbiał – może z jakiegoś westernu: wnętrze wagonu kolejowego, niewysokie góry przesuwające się za szaroburym od dymu oknem... Żaden z pięciu widocznych na ekranie pasażerów nie nosił jednak broni, kapelusza z szerokim rondem ani innych standardowych rekwizytów, jakie Tan’elKoth spodziewałby się zobaczyć w takim filmie. Ba, zdezorientowany i lekko wstrząśnięty stwierdził, że czterech z nich ma na sobie ciemne szaty ordynariuszy Klasztorów, a piąty – szkarłatny, haftowany złotą nicią strój Ambasadora. Zmarszczył brwi. – Co to ma być? – Taki przekaz odbiera w tej chwili Studio z myśloemitera Hariego Michaelsona. Pod czaszką Tan’elKotha zadudniło zapożyczone od Caine’a przekleństwo: „Ożeż kurwa jego mać...”. Zaparło mu dech w piersi. Przycisnął ręce do żeber, jakby cierpiał okrutny ból. – Jego PW – stęknął. – Mógłbym obejrzeć śmierć Pallas Ril widzianą jego oczami... – O tak... – przytaknął Kollberg. Ton jego głosu sugerował łączącą ich odrażającą żądzę, jak u handlarza pornografii dziecięcej zachęcającego potencjalnego klienta. – Chciałbyś? Perspektywa była wręcz oszałamiająca. Na chwilę Tan’elKoth naprawdę zaniemówił, co nigdy przedtem mu się nie zdarzyło. – Ja... – wykrztusił. – Robotniku, może... Wmawiał sobie, że nie powinien być tak małostkowy, że wcale nie chodzi mu o zemstę, o ukaranie wrogów, którzy go zniszczyli, o zaspokojenie dziesiątków takich prymitywnych pragnień, które Ma’elKoth pogrzebał wraz z widmem Hannto Kosy, lecz wyłącznie o dobro jego świata.
Ale teraz... Czuł się tak, jakby Kollberg sięgnął mu w głąb piersi i złapał go za serce. Siła popychająca go do najbliższego wyświetlacza nie pozwalała nawet marzyć o oporze. Złapał się na tym, że opiera się oburącz o szkło monitora i wpatruje weń łapczywie, niemal dysząc z pragnienia. – Robotniku... – powtórzył chrapliwym głosem. – Za nic nie chciałbym tego przegapić.
Istnieje cykl opowieści, który zaczyna się dawno, dawno temu, kiedy ludzcy bogowie zarządzili, że ich śmiertelne dzieci powinny poznać smutek, stratę i porażkę w życiu, jakie im ofiarowano. Życie wypełnione niezmąconą radością, pasmem zwycięstw i całkowitym zaspokojeniem, które bogowie zarezerwowali dla siebie. I pewnego razu zdarzyło się tak, że pewien człowiek przeżył cały przeznaczony mu czas, nie zaznawszy klęski. Doświadczył smutku, doświadczył straty, lecz nieszczęścia, które inni ludzie nazwaliby porażką, dla niego były ledwie przeszkodami. Nawet najgorszy pogrom dla niego był jedynie strategicznym odwrotem. Można było go zabić, lecz nie pokonać. Dla niego klęską byłaby dopiero kapitulacja, a on nigdy by się nie poddał. Wobec tego król ludzkich bogów podjął się nauczyć tego człowieka, co znaczy klęska. Król bogów odebrał mu fach – odebrał mu talent w sztuce, którą kochał i która uczyniła go sławnym – ale ten człowiek się nie poddawał. Król bogów odebrał mu wszystkie posiadane dobra – zabrał dom, bogactwo i szacunek ludzi – ale ów człowiek nadal się nie poddawał. Król bogów odebrał mu rodzinę, wszystkich, których kochał – lecz tamten wciąż się nie poddawał. W ostatniej opowieści tego cyklu król bogów odbiera człowiekowi szacunek dla samego siebie, uczy go znaczenia bezradności, która idzie w parze z klęską. I w końcu – a to koniec typowy dla wszystkich, co przeciwstawiają się bogom – ów człowiek poddaje się i umiera.
DZIEWIĘĆ 1 Jesienny deszcz, w którym jedziemy, zostawia na oknach ukośne smugi ciemniejszej czerni, okalające niemal czyste kawałki, gdzie krople zmyły część zebranej sadzy. Teraz, kiedy tory znowu zakręcają, przyciskam twarz do zimnego szkła i próbuję dostrzec Siodło przez wygięty do tyłu pióropusz dymu, zostawiający smugę sadzy za lokomotywą. Wysoko, wysoko nad nami bliźniacze szczyty – Nóż i Tasak, które można by uznać za siekacze Bożych Zębów – wnoszą się ponad zabarwionymi na pomarańczowo nocnymi chmurami, ale szczelina między nimi, przełęcz nazywana Siodłem Khryla, skrywa się za obłokiem dymu i skalnego pyłu. Lektyka przesuwa się lekko, gdy wagon się kołysze. Stukanie stali o stal, kół o złącza usypia mnie jak małe dziecko, ale naprawdę chcę zobaczyć Siodło. Byłem już tutaj. Dwa razy. Raz jako Caine – wiele, wiele lat temu – wędrowałem wśród osik z Jheled-Kaarn do Ciernistej Rozpadliny w drodze do Siedmiu Studni, odległej stolicy Lipke... I drugi raz, raptem pięć lat temu, kiedy jeszcze myśleliśmy, że pewnego dnia znowu zacznę chodzić, wniesiono mnie tu w lektyce nie tak ładnej jak ta, którą ofiarował mi mój najlepszy przyjaciel. Byłem tu wtedy z Shanną; zabrała mnie na zbocza Góry Noża, żeby pokazać mi maleńkie źródełko, wysoko na zachodnim stoku ponad przełęczą, wąską szczelinę wielkości wanny, przez którą tryskała setki lat filtrowana przez skały woda z topniejących śniegów – prawdziwe źródło Wielkiej Chambaygen. Ale obraz Shanny idącej obok mojej lektyki za bardzo boli, zmuszam się więc do myślenia o czymś innym, sięgam po inne wspomnienie. Widzę przełęcz w głowie tak wyraźnie, jakbym naprawdę patrzył na nią – miejsce o tak przemożnej urodzie, że zapiera dech w piersi, szeroki grzbiet z ziemi i skały pokryty lasami osikowymi. Surowe, ośnieżone zęby skalne wznoszą się pionowo po obu jego stronach. Shanna stała obok mnie tego ranka, trzymając mnie za rękę, gdy patrzyliśmy na słońce wznoszące się nad odległymi lipkeńskimi równinami. Ośnieżone szczyty nad nami złapały pierwsze promienie i wybuchły srebrzystym płomieniem. Skała na stokach mieniła się odcieniami żółci, poprzez pomarańcz, do głębokiej czerwieni żaru, która zmieniała się w
pienisty brąz tam, gdzie muskała czubki ocienionych osik na przełęczy w dole. Przyciskam chusteczkę do ust i kaszlę. Tak samo jak czterech tragarzy noszących moją lektykę, ja również mam twarz przesłoniętą chusteczką z powodu dymu i sadzy. Ten kaszel może oznaczać uszkodzenie płuc po pożarze z ubiegłej nocy. Właściwie taką mam nadzieję. Chyba naprawdę wolałbym mieć przypieczone płuca niż odkryć, że kaszlę z powodu tego przeklętego powietrza poniżej Siodła Khryla. Wszystko się zmienia. Cholera, teraz sam widzę, dlaczego dostała szału. Wspinamy się krętą drogą w górę. Wzdłuż torów wschodni stok przełęczy zamienił się w otwartą ranę. Kopalnie odkrywkowe pożarły las osikowy. Gęsty dym węglowy i pył skalny wiszą nad doliną. Poprzez tę ciemną mgłę widzę surowe, groźne sylwetki ogromnych maszyn przy pracy, buchających dymem i płomieniami, kiedy siekają, mielą i zgarniają ziemię. W życiu nie widziałem brzydszej rzeczy, aż mi się skręca żołądek i do gardła podchodzi gorzki kwas, prawdopodobnie wcale nie od siarkowych wyziewów. – Chryste – mruczę. – Zamienili to miejsce w Mordor. Ciepła dłoń ściska mnie za ramię i słyszę tuż przy uchu głos mojego przyjaciela: – To piękne, prawda? Wspaniałe. I jakoś dźwięk jego głosu otwiera mi oczy na intensywną czerwień płomieni z komina parowej koparki, głębszą i czystszą od słońca – i bardziej niezwykłą, piękniejszą, ponieważ stworzoną rękami człowieka. Czerwony blask, jaki rzuca na stalową krzywiznę zębów czerpaka, nie jest jedynie przypadkowym dziełem natury, ale czymś celowym, rozmyślnym, rezultatem działania równie wymownego, jak ruch pędzla malarza. Gdziekolwiek sięga wzrok, mężczyźni i kobiety pracują ramię w ramię. Nawet teraz, chociaż od dawna trwa noc, zmagają się z nieożywionym oporem ziemi i kamienia, wyciskając na pustym stoku góry – na tej przypadkowej, zimnej kupie ziemi – pieczęć Człowieka. Gdy patrzę jego oczami, widzę triumf. – Wspaniałe... tak, chyba tak – mówię powoli i uśmiecham się do mojego najlepszego przyjaciela. Mam wrażenie, że on zawsze to robi – zmienia cały mój świat jednym zdaniem, jednym muśnięciem dłoni. Dlatego jest moim najlepszym przyjacielem. Dlatego jest najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. – Tak, Raithe – mówię. – Chyba nigdy wcześniej nie spojrzałem na to w ten sposób. Bierze mnie za rękę. Promienny uśmiech, który rozpala kąciki jego oczu w kolorze lodu, mówi mi, że wszystko będzie dobrze.
2 Kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji Obóz Palatyn, Raithe wyjmuje z kieszeni
szkarłatnych szat ogromny mechaniczny chronometr i ostentacyjnie go otwiera. – Jedenasta dziewięć – oznajmia ze snobistycznym poczuciem ważności, jakiego można się spodziewać po dzieciaku około dwudziestki, który ma najdokładniejszy zegarek w mieście. – Sześć minut spóźnienia, ale i tak mamy jeszcze mnóstwo czasu. Zamyka chronometr, widać jednak, że nie ma ochoty go chować, więc w końcu lituję się nad nim i pytam go o urządzenie. – To prezent – wyjaśnia z pełnym zamyślenia, ponurym uśmiechem, w którym nawet nie odsłania zębów. – Od wicekróla. To maniak punktualności. – Garrette. To imię zostawia mi niesmak w ustach. Z trudem powstrzymuję się przed splunięciem na podłogę. Raithe, wrażliwy jak zawsze, natychmiast to wyczuwa. – Myślałem, że jesteście przyjaciółmi, Caine. Mówił, że całkiem dobrze cię zna. – Przyjaciółmi? Chyba można by uznać, że należy do specyficznego rodzaju przyjaciół – przyznaję. – Jest tego rodzaju przyjacielem, którego chciałbym wsadzić do dołu wypełnionego rzygowinami po krawędź dolnej wargi i wylać mu na łeb kilka wiader gówna, żeby zobaczyć, czy zmuszę go do zanurkowania. Dwóch tragarzy parska, jeden śmieje się w głos i szybko zdusza dłońmi śmiech do chichotu, kiedy widzi, że Raithe nie załapał żartu. Raithe mruży oczy i jego twarz napina się w bolesnym grymasie, który prawdopodobnie ma być uśmiechem. Ma twarz dzieciaka, któremu brakuje poczucia humoru i który nie wie do końca, czy nie żartują sobie z niego, ale na wszelki wypadek chce wyglądać, jakby mu to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. – A co, jeśli się uchyli? – rzuca czerstwy komentarz, starając się wejść w rolę. – Wtedy wezmę większe wiadro – odpowiadam mu z uśmiechem. Raithe wreszcie czuje, że może się bezpiecznie roześmiać. Tak bardzo chce, żeby go lubiano... W wypadku każdej innej osoby to byłoby żałosne i denerwujące – ale Raithe to taki świetny dzieciak, że wszystko mogę mu wybaczyć. – Wicekról jest w tej sprawie po naszej stronie – mówi z powagą. – To on postanowił sprowadzić cię tutaj, żeby się przekonać, czy zdołamy ocalić elfy przed Pallas... – Nie przypominaj mi. – Coś zaciska mi się w brzuchu. – Mogę to zrobić, ale tylko jeśli nie będę za dużo o tym myśleć. Usta Raithe’a rozciągają się, jakby ssał ołówek – w poprzek – a jego blade oczy rozbłyskują. – Nadal ją kochasz. Nawet po tym wszystkim, co zrobiła... i co zrobi, jeśli jej nie powstrzymamy. W ustach czuję smak popiołu. – Nie tak łatwo jest przestać kogoś kochać, dzieciaku. Mogę zrobić co trzeba, ale nie zmuszę się, żeby mi się to spodobało. Kiwa głową.
– Spotkajmy się z wicekrólem. Rytuał musi się zacząć o północy, a on chce, żebyś był przy tym. – To kolejna rzecz, która nie może mi się spodobać. Wbijam palce w pozbawione czucia uda i coś wyłapuję, jakby sugestię nacisku przez skórę spodni. Ponieważ bocznik nie działa z powodu niezaprzeczalnych praw fizyki Nadświata, czuję ledwie cień wrażeń w nogach... a właściwie czuję nagły, zaskakujący ból, i kiedy odsuwam od ud dłonie, widzę ciemne, wilgotne plamy na skórze spodni. Ręce mi się kleją. Unoszę je i krzywię się, starając się dojrzeć w świetle lampy pokrywającą je maź. – Co to jest, do cholery? Jestem prawie pewien, że się nie zsikałem – częściowa regeneracja rdzenia kręgowego pozwala mi na względnie solidną kontrolę zwieraczy z przodu i z tyłu, pod warunkiem, że ten cholerny bocznik wszystkiego nie spieprzy. Maź pachnie lekarstwem, jak maść. Podsuwam dłonie Raithe’owi. – Co to jest? Kto nałożył to na moje nogi? To jakiś głupi numer, który wykręciliście mi, kiedy spałem? Teraz ból zaczyna się ujawniać także w innych częściach ciała: rękach, plecach, pod żebrami po jednej stronie – i to nie byle jaki ból, tylko piekący jak od głębokich oparzeń, przez który ma się wrażenie, jakby człowiek nadal był przypiekany od środka. A wraz z bólem pojawia się swego rodzaju prymitywny, pierwotny strach... Czuję się tak, jakby ktoś układał mi na plecach stos rozgrzanych do czerwoności kamieni, podczas gdy lodowato zimna anakonda śluzu spełza mi gardłem i zwija się w brzuchu. Strzepuję dłonie, żeby pozbyć się mazi, i staram się jednocześnie nie zwymiotować tych kilku jardów oślizgłego węża... Raithe znowu ratuje mnie dotknięciem i spokojnym słowem: – Nie, wszystko jest w porządku, Caine. Poparzyłeś się trochę, to wszystko. Nic poważnego. Kiedy ratowałeś Ma... to jest, Tan’elKotha, pamiętasz? Ale zajęto się oparzeniami i już nawet nie bolą. Pamiętasz? – Ehm... tak, jasne, przypominam sobie. Kładę rękę na czole i ściskam skronie palcami i kciukiem. Ból łagodnieje równie szybko, jak narastał. To wszystko chyba dzieje się w mojej głowie. – To dziwne... Nie bardzo mogę sobie to poukładać. – Jestem trochę ogłupiały; trudno mi zmusić usta do mówienia. – Jakbym nie umiał sobie przypomnieć, czy pożar naprawdę się wydarzył, czy to był tylko sen. Znaczy, czasem wydaje się prawdziwy, ale teraz po prostu nie mogę sobie przypomnieć... – Och, to naprawdę się zdarzyło – mówi Raithe. – Zostało zarejestrowane. W jego głosie pobrzmiewa dziwny ton – pojawia się w nim coś złowieszczego i niemalże pożądliwego, a jednocześnie słychać satysfakcję, zadowolenie z siebie. Jakby nie mógł się
doczekać czegoś, co go nakręci w najgorszy możliwy sposób. Marszczę brwi, patrząc na niego, ale ignoruje mnie. Pstryka palcami na tragarzy – czterech krzepkich braci z ambasady w Ciernistej Rozpadlinie, którzy natychmiast ładują lektykę ze mną na ramiona. Raithe otwiera podwójne drzwi wagonu, kopniakiem rozkłada schodki na peron i całą szóstką zmierzamy do Palatynu. Nawet teraz, tuż przed północą, w Palatynie wrze. Dwa lata temu to był tylko Obóz Palatyn, zbieranina namiotów i kilku ogromnych szop z falistej blachy – centralny obóz kopalni, które rozsypały się na wschodnim podejściu na przełęcz. Teraz zamienił się w prawdziwe rozkwitające miasteczko w stylu Dzikiego Zachodu, z dwoma hotelami i podwójnym ciągiem saloonów i burdeli, sklepów i stajni; nawet stację rozbudowano i jest dziś trzy razy większa. Długie na wiele mil odnogi linii kolejowej oplatają pajęczyną okoliczne wzgórza. Obok stacji znajduje się maleńki, drewniany budynek z wielką tablicą, głoszącą, że tu znajdują się biura gazety Kompanii Nadświatowej – Trybuny Palatynu. Już sobie wyobrażam jutrzejsze nagłówki: „SAMOZWAŃCZA BOGINI ZABITA PRZEZ CAINEA – Bohater powraca, by uratować świat Artan”. Od tego robi mi się jeszcze bardziej niedobrze. Ulice jaśnieją światłem syczących gazowych lamp, które nadają twarzom górników, dziwek i innych mieszkańców miasteczka identyczną zielokawobiałą, trupią bladość. Moi tragarze wloką się główną ulicą, szerokim na rzut kamienia pasmem czarnego błota i końskiego gówna; dym i sadza odkładają się mi na skórze tłustym brązowawym osadem już w połowie drogi do hotelu. Powietrze ma siarkowy posmak. W hotelu Raithe prowadzi nas obok recepcji wyglądającej jak wyjęta ze starego filmu, przez mały, ciasny saloon, gdzie samotny barman czyta Trybunę, prawdziwą, staromodną gazetę z bielonej pulpy drzewnej i atramentu. Nawet nie podnosi wzroku, gdy przechodzimy. Za kolejnymi drzwiami znajduje się prywatna sala z surowymi, ale wyglądającymi na wygodne sofami o skórzanych obiciach, i drewnianym stołem, przy którym zmieściłoby się sześć osób. Przy drugim końcu stołu, za stosem papierów rozrzuconych na blacie siedzi Vinson Garrette. Unosi wzrok, gdy tragarze wnoszą moją lektykę przez drzwi, i kiwa głową do Raithe’a. – Wspaniale – mruczy pod nosem, a potem unosi głowę i zwraca się do mnie: – Bardzo dziękuję za przybycie, Hari. Jak wiesz, nie wierzę, że bez twojej pomocy zdołamy ocalić to miejsce przed twoją żoną. Przejdziemy prosto do rytuału, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Pocieram twarz – znowu mam to dziwne uczucie rozdwojenia jak z koszmaru, kiedy nie mogę nadać sensu wydarzeniom, chociaż jestem pewny, że to wszystko jakoś się składa do kupy, w sposób, którego nie mogę sobie przypomnieć. – Dziwne uczucie – mówię. – Być tutaj. Nie wiem czemu. – Oczywiście, że nie wiesz – odpowiada uprzejmie Garrette. – Myślę, że będziemy mogli
zrobić w tym miejscu cięcie i zacząć rejestrowanie od rytuału. – Co? Cięcie? Rejestrowanie? O czym ty mówisz? Garrette kiwa głową Raithe’owi, a ten mówi tragarzom, żeby postawili lektykę przy stole i poczekali na zewnątrz. – Zamknijcie drzwi – rzuca krótko. – Nie chcecie słyszeć, o czym się będzie mówiło w tym pokoju. Czterej bracia dotykają opuszkami palców czoła w geście Posłuszeństwa i wychodzą. Zamykają za sobą drzwi. Garrette ma usta tak cienkie, że tworzą poziome rozcięcie pod długim, garbatym nosem. Podnosi się z odrażającym brakiem gracji drapieżnego ptaka brodzącego. – Ograniczenie swobody ruchu będzie tu chyba na miejscu – mówi, okrążając stół z przekrzywioną głową, jakby jednym okiem szukał ryby na płyciźnie. Raithe wyjmuje białe, plastikowe taśmy krępujące. – Nie ruszaj się przez chwilę, Caine. Porusza się tak wolno, że nawet nie przychodzi mi do głowy, by się opierać. Jednym paskiem mocuje mi lewy nadgarstek do podłokietnika lektyki i mocno zaciska. – Ej, daj spokój, Raithe – mówię, marszcząc brwi. – Przyjaźń przyjaźnią, ale nawet żonie nie pozwalam się wiązać... Staram się mówić żartobliwym tonem, ale powraca to wrażenie, jakby zimny wąż wślizgiwał mi się do gardła. Teraz naciska na płuca, przez co spłyca mi się oddech. Chciałbym się zaśmiać, ale pewnie zabrzmiałoby to jak nerwowe beczenie – i wtedy wiedziałbym, że jestem tak przerażony, jak się tego obawiam, a w żadnej mierze nie jestem gotowy na to odkrycie. Raithe zakłada drugą pętlę na mój prawy nadgarstek i podłokietnik, po czym zaciska równie mocno. Teraz Garrette bierze ze stołu stos małych białych prostokątów z brystolu i przygląda się pierwszemu z wierzchu. – No dobrze – mruczy, kiwając głową. Patrzy na mnie. – Myślę, że możemy zaczynać. Łapię się na tym, że obsesyjnie sprawdzam wytrzymałość taśm. – Co tu jest, do cholery, grane? Garrette waży w ręku stos kartoników. – Mam tu bardzo konkretne wytyczne, Hari, których zamierzam się trzymać tak dokładnie, jak to możliwe, jak to mam w zwyczaju. Przyznaję, że nie rozumiem znaczenia większości, ale podejrzewam, że moje rozumienie nie jest tu najważniejsze. Pierwsze zalecenie mówi, że muszę zadbać o to, byś zrozumiał swoje położenie w pełni i całkowicie. – Ostro zaczynasz. Odsłania zęby, które wydają się zbyt duże, zbyt kwadratowe i zbyt białe jak na taką drobną twarz. – Wasza Ekscelencjo?
Raithe otwiera mały plecak; nie pamiętam, żeby go nosił. Ze środka wyjmuje lśniący kłąb drutu, który rozwija się w sieć. Z tępym zdziwieniem stwierdzam, że jest to srebrna siatka, taka sama jak ta, której użyłem przeciwko Ma’elKothowi na Stadionie Zwycięstwa wiele lat temu. – Wiesz, co to jest, Caine? Wzruszam ramionami, ale taśma wrzyna mi się w nadgarstki, więc nie próbuję powtórzyć tego gestu. Uśmiech Raithe’a przypomina ostrze noża. – Wiesz, do czego zamierzam jej użyć? – A powinno mnie to obchodzić? Teraz Raithe wzrusza ramionami i jego oddech staje się płytki. Wygląda jak prawiczek, który pierwszy raz zobaczył sutek. Szerokim gestem matadora zarzuca mi sieć na głowę. Siatka spływa na mnie jak wiadro lodowatej wody. Szok uderza zbyt szybko, żeby zarejestrować zimno, gorąco, żeby zrobić cokolwiek poza spastycznym, konwulsyjnym łapaniem oddechu. Sztywnieję, charcząc, a pokój rozbłyskuje bielą, jakby ktoś zapalił magnezję w mojej głowie. Teraz ktoś inny zapala kolejne magnezjowe flary i podpala nimi napalm, który rozlewa się na moje nogi i plecy, i teraz płonę, cały płonę w agonii, i czuję ciężki odór palonego ciała i lodowate kłucie alkoholu wylewanego na zwęgloną skórę. A w błękitno-białych oczach obcego człowieka o twarzy jak zamsz przyklejony łatami do czaszki, stojącego przed mną w szkarłatnych szatach ambasadora Klasztorów, płonie światło jak odbicie parzących mnie płomieni. – Kim... – Z trudem wykrztuszam poprzez ból. – Kim jesteś? – Nie znasz mnie, Caine? – cedzi przez zęby odsłonięte w uśmiechu drapieżnika. Pochyla się ku mnie, jakby zamierzał odgryźć mi twarz, i wbija w mój bok rękę niczym orle szpony. Zaciska palce na ciele poprzez siatkę i skórę ubrania, drapiąc tuniką o poparzenia, a ja wzdrygam się z bólu. Mówi głosem niskim, okrutnym, płonącym jak jego oczy: – Jestem twoim najlepszym przyjacielem.
3 – Pamiętam... pamiętam... – Głos mi się rwie jak stara szmata. – Pamiętam jak obudziłem się... w pociągu, a ty... ty... – Urok kształtuje energię twojej Powłoki. Nie trzeba być przytomnym. – Szczerzy zęby. – Twój umysł, tak jak Powłoka, odwzorowuje Przepływ. W chwili, w której zdejmę tę siatkę, wzorzec Uroku na twojej Powłoce zacznie czerpać z Przepływu i pokochasz mnie jak syna, zaufasz mi jak ojcu. – Dlaczego... robisz mi... to?
– Myślę, że mogę odpowiedzieć na to pytanie – odzywa się Garrette. Obchodzi stół i przysiada na brzegu, rzucając mi to współczujące spojrzenie, które Administratorzy ćwiczą przed lustrem i zachowują dla tych wszystkich, których zamierzają za chwilę wypieprzyć z roboty. – Ale zanim to zrobię, chcę, żebyś coś zrozumiał, jeśli idzie o mnie. Nigdy cię nie lubiłem, Michaelson. Przynosisz hańbę całej swojej kaście. Zawsze posługiwałeś się naszą firmą, żeby zaspokajać własne potrzeby, zamiast właściwie jej służyć. Jesteś samolubem, egoistą i chamem. Ośmielasz się przedkładać własny osąd ponad zdanie lepszych od ciebie. Wiem też, że i ty mnie nie lubisz, nigdy nie lubiłeś. Powiedziawszy to jednak, chciałbym cię zapewnić, że nie czerpię radości z tego zadania. To nic osobistego, Michaelson. Pot, który zrosił mi czoło, spływa do oczu i piecze. Na sekundę to maleńkie zwiększenie cierpienia niemalże doprowadza mnie do kresu wytrzymałości. Z trudem powstrzymuję się od wycia jak ranny pies. Zaciskam zęby i udaję, że się uśmiecham. – Ty tylko... wykonujesz rozkazy, co? – Staram się wypełnić z honorem obowiązki, które mi wyznaczono – sztywno zgadza się Garrette. – To nie jest sprawa osobista, w porządku? – Chuja tam... Wszystko jest sprawą osobistą. – Wskazuję podbródkiem na Raithe’a. Kiedy patrzy na mój ból, z jego twarzy bije mroczny głód. Nie wiem czemu, ani skąd mu się to bierze, ale widzę nienawiść promieniującą z niego, drżącą jak żar nad spieczonym słońcem asfaltem. – Zapytaj jego. On wie. Widzę to po nim. Spojrzenie Raithe’a nawet nie drgnęło; pije mnie wzrokiem, jakby był pustynią, a ja burzą. – Kontynuuj – mówi. – Dobrze, w porządku. – Garrette odchrząkuje i znowu patrzy na pierwszy kartonik. – Pierwsze, co powinieneś wiedzieć, to to, że zabijemy twoją żonę. Wiedziałem, że to usłyszę, ale mimo wszystko te słowa uderzają mnie jak kopniak w jaja. Nadal się uśmiecham. A czemu nie, pieprzyć to wszystko. I tak prawie nie czuję jąder. – Spróbujecie. – Hm, tak. I uda nam się. A ty nam w tym pomożesz. – A potem się obudziliście. – Zostaniesz zabrany do źródła na Górze Noża i obmyty w nim. To przyciągnie uwagę Pallas Ril. Kiedy się tam zjawi, umrze. – Niełatwo ją zabić. – Myślę, że się zdziwisz. Przygląda mi się przez chwilę, jakby się spodziewał odpowiedzi, ale ja tylko gapię się na puls tętniący mu przy tchawicy i odsłaniam zęby. Odkasłuje cicho w dłoń i mówi dalej: – Zainteresuje cię także fakt, że umierając, potwierdzi swoją całkowitą winę za
rozprzestrzenienie HRVP. Ta historia już krąży: wybuch epidemii jest aktem terrorystycznym samej Pallas Ril, mającym na celu zasianie w społeczeństwie niechęci wobec Kompanii Nadświatowej. – Chrzanienie. Nikt w to nie uwierzy. – Oczywiście, że uwierzą. Mamy dokumenty udowadniające, że pozostawała wcześniej w... związku o charakterze romantycznym, sądzę, że tak to zostanie określone... z administrator Kerry Voorhees... – Szefową Działu Zabezpieczeń Biologicznych? Ale to kobieta... – I lesbijka, zgadza się – dokończył Garrette, gładko jak profesor na wykładzie. – Uznano to za szczególnie wyrazisty zwrot akcji. Panią Voorhees zacznie, powiedzmy, dręczyć sumienie. W liście samobójczym przyzna się do wszystkiego, ujawniając udział Pallas Ril. Pani Voorhees w porozumieniu z pewną wygodną grupą ekoterrorystów, których sami stworzymy, zastawiła także pułapkę, która niemalże zabiła Tan’elKotha, a także ciebie, i z której uciekłeś w niezwykle widowiskowy sposób; już widziałem nagrania. Niezwykle wciągająca rozrywka. – To nie ma sensu – mówię. – Dlaczego ktoś... – To nie musi mieć sensu – ucina chłodno Garrette. – Właściwie to nawet lepiej, żeby nie miało, zwłaszcza jeśli jest stosownie dramatyczne. Ty, Hari, powinieneś to rozumieć lepiej niż inni. W ten sposób dziesiątki sprzecznych teorii będą krążyć po programach w sieci tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Niektóre z tych teorii będą bardziej rozsądne, bardziej prawdopodobne, będą miały więcej sensu niż prawda. Taka jest rzeczywista społeczna funkcja teorii spiskowych. Jeśli zdarzy się tak, że ktoś odkryje prawdę, zostanie ona uznana za kolejną z szeregu dziwacznych teorii, zlekceważona jako nie bardziej prawdopodobna od całej reszty. Kamuflaż doskonały. – Ale fani Pallas nigdy nie pogodzą się z... Garrette macha ręką. – Pallas Ril oszalała, nie rozumiesz? Ciężar ogromnej mocy doprowadził ją do obłędu. To tradycja kulturowa: mężczyźni o wielkiej mocy stają się bogami, kobiety o wielkiej mocy popadają w szaleństwo i stają się niszczycielkami, które z kolei muszą zniszczyć kochający je mężczyźni. Publiczność jest już przygotowana, żeby w to uwierzyć. To motyw przewodni pewnego rodzaju rozrywki popularnej od trzystu lat. – Nikt w to nie uwierzy – powtarzam, ale już z mniejszym przekonaniem. Obraca dłoń wnętrzem do góry, zaciska usta i wzdycha z odrobiną melancholii – człowiek, który już wszystko widział i smuci go fakt, że to takie zwyczajne. – Większość ludzi uwierzy w dowolną bajeczkę, nieważne jak głupią, nieprawdopodobną czy szokującą, pod warunkiem, że zgadza się z historiami, jakie słyszeli w dzieciństwie – mówi przepraszającym tonem. Przyprawiająca o mdłości prawda tego stwierdzenia zostawia mi w ustach ohydny
posmak piołunu. – I ostatecznie uwierzą... – ciągnie powoli Garrette, ze zmanierowaną, sadystyczną przyjemnością, jakby mógł zranić mnie bardziej, przekazując te informacje delikatnie – ...ponieważ ty uwierzysz. Potrzebuję sekundy albo dwóch, kiedy próbuję przełknąć gulę zimnej owsianki, która kiedyś była moim sercem. Nim udaje mi się dojść do siebie, Garrette mówi dalej z lubieżnym uśmiechem kogoś, kto zaraz podzieli się wyjątkowo soczystą ploteczką: – Chyba nie zdałeś sobie jeszcze sprawy, że jesteś podłączony. Kolejna magnezjowa flara wybucha mi w głowie i kontury w pokoju rozbłyskują bielą. Rzeczywiście wiedziałem, jakimś cudem musiałem wiedzieć. Monologowałem, nawet o tym nie myśląc. Cholera, nadal to robię. – Nie przejmuj się swoją widownią, Hari. Nie masz żadnej. Śmiem twierdzić, że Studio odebrało porządną lekcję, jeśli idzie o pozwalanie ci na widownię na żywo. Wyjmuje czarną skrzynkę wielkości walizki zza stołu, którego używał jak biurka. Skrzynka ma kilka uchwytów, które wyglądają jak z mosiądzu albo są pozłacane. Stawia ją na stole i obraca tak, że czarny, szklisty prostokąt stoi przede mną jak monitor. – Nie sądzę, żebyś znał to urządzenie – mówi. – Miejscowi nazywają je Zwierciadłem Artańskim. W swoich założeniach jest zaskakująco podobne do palmpadu, ale przerobiono je tak, żeby działało w oparciu o Przepływ, a nie elektromagnetyzm kwantowy. Chodzi o to, że to konkretne urządzenie jest zasilane przez gryfkamień i dopóki gryfkamień pozostaje, hm... naładowany, chyba tak można to określić... zwierciadło będzie rejestrować przekaz z twojego myśloemitera. To coś w rodzaju ulepszonej wersji długozapisu. Ponieważ rejestrowanie odbywa się w odrębnym urządzeniu, nie musimy się martwić odzyskaniem twojej głowy po tym, jak zostaniesz stracony. Co więcej, ta jednostka jest magijnie sprzężona z inną jednostką znajdującą się w Ciernistej Rozpadlinie w Dworcu, więc chociaż jesteś na czemodzie, pewna wybrana grupa ziemskich... Możemy powiedzieć... widzów? W każdym razie mają możliwość obserwowania tych wydarzeń w czasie realnym. Jest wśród nich, o ile się nie mylę, twój dawny Patron, Uprzywilejowany Vilo. Flary w mojej czaszce rozbłyskują jeszcze jaśniej, a ich syk sprawia, że głos Garrette’a brzmi cienko, metalicznie, jakby mówił z bardzo, bardzo daleka, trzymając głowę w aluminiowym koszu na śmieci. – Możesz mówić i robić, co zechcesz. Stosowny materiał zostanie zmontowany z nagraniami z kamer ochrony, pokazującymi, jak ratujesz Tan’elKotha. To będzie otwarcie z wykopem, jak to się mówi. Wszystko, czego Rada nie zaaprobuje, zostanie wycięte z ostatecznej wersji. Wycięte... Ostateczna wersja...
Garrette i Raithe odchylają się z rękoma identycznie założonymi na piersi, obserwując, jak w końcu zaczynam pojmować. Użyją mnie jako przynęty na Shannę i będę musiał patrzeć, jak ona umiera. A oni wszystko nagrają. I sprzedadzą. Obaj znikają w oślepiającej bieli i przez chwilę nie istnieje nic prócz furii.
4 – To musiało trochę popiec, ale twoje oparzenia już mniej dokuczają, prawda? – Raithe składa siatkę i chowa z powrotem do małego worka, z którego ją wyjął. Kiwam głową. – Mhm, dzięki. Mój najlepszy przyjaciel pochyla się i rozcina plastikowe taśmy, które unieruchamiały moje ręce. – Nie będziemy rozmawiać o tym, co się wydarzyło w tym pokoju, prawda? To tylko by cię zdenerwowało i pozostałych również. – Masz rację – odpowiadam, znowu kiwając głową. On naprawdę jest spostrzegawczy w takich sprawach, rozumie mnie lepiej niż ja sam. – I nawet nie chcesz o tym myśleć. Skup się raczej na pracy, którą masz do wykonania; powinieneś zapomnieć o wszystkim, co tu usłyszałeś, dopóki nie dam ci znać, że już jest w porządku. No bo rozumiesz, to całe myślenie tylko by cię denerwowało. A nie chcemy, żebyś się denerwował, prawda? – Nie, Raithe, pewnie, że nie chcemy – odpowiadam, ściskając go z wdzięcznością za ramię wolną już ręką. – Dzięki, dzieciaku. Jesteś najlepszy. Mam szczęście, że trafił mi się taki przyjaciel jak ty. W życiu nie miałem większego szczęścia. Słaby uśmieszek migocze w jego oczach koloru lodu. – Szczęście? Nie, to nie jest szczęście. To przeznaczenie.
5 Krater ma ze sto jardów średnicy; kolista niecka w pobliżu wierzchołka wzgórza znajduje się zaledwie ćwierć mili od świateł Palatynu. Myślę sobie, że mogła powstać pod wpływem uderzenia meteoru. Nie jestem geologiem, ale nie sądzę, żeby te góry były pochodzenia wulkanicznego, a poza tym wątpię, żeby krater wulkaniczny miał taki regularny kształt – ten przypomina reflektor paraboliczny. Gwiazdy rzucają blask na jałowy krater. Wszystkie drzewa, krzewy i trawa spaliły się na
pokręcone, chrupiące kawałki węgla, i to niedawno, może nawet dziś po południu; została tylko goła, czarna ziemia. Cała okolica śmierdzi naftą. Pośrodku misy znajduje się stalowe rusztowanie wysokie na kilka jardów, podtrzymujące dwie platformy, jedną pod drugą. Na niższej jakiś facet odprawia rytuał; ma ołtarz, kurczaki, kozy i inne tanie zwierzęta ofiarne – to wstęp do przedstawienia. Jest nagi, ale mimo chłodu (jest środek nocy w górach) poci się, ponieważ w ziemi pod nim znajduje się szeroka jama z żarzącymi się węglami, do której wrzuca zarżnięte i wykrwawione zwierzęta. Widzę grymas na jego twarzy. Jest w tym początkujący i sądzę, że ma już dość widoku krwi. Ale mimo to cały czas śpiewa; twardo się trzyma. Ledwo słyszę jego głos z powodu nerwowego gdakania i przerażonego meczenia zwierząt, a tego, co słyszę, nie mogę zrozumieć. Ten zaśpiew to właściwie żaden język, a przynajmniej nie ludzki. Obok niego, na niższej platformie jest jeszcze jeden młody człowiek – mniej więcej w tym samym wieku – który właśnie zaczyna się poruszać i budzić z narkotycznego snu. Odkrywa, że jest nagi, że ręce i nogi ma związane cienkimi, tnącymi skórę pętlami niemożliwego do rozerwania drutu. – Greg? – mówi, patrząc na młodego mężczyznę, który klęczy przed ołtarzem. Z odległości pięćdziesięciu jardów jego głos brzmi słabo. – Greg, co się dzieje? Co ty robisz? Dlaczego jestem związany? Nadal jest bardziej zdumiony niż przestraszony. To się zmieni. Mówi po angielsku. Jestem pewien, że to ma znaczenie, ale teraz nie bardzo mogę sobie przypomnieć dlaczego. Pięć wysokich pochodni olejowych płonie wokół rusztowania, ustawionych na żelaznych żerdziach w okrąg mniej więcej w połowie drogi między brzegiem krateru a jamą z węglami. Między żerdziami rozciągnięto sieć z grubego drutu, którego pasma lśnią w świetle pochodni. Druty łączą żerdzie nad czarną, jałową ziemią, oraz biegną po obwodzie wokół wszystkich pięciu. Z mojej lektyki ustawionej na obrzeżu krateru widać, że wraz z pięcioma żerdziami tworzy wzór, a rusztowanie znajduje się w jego centrum. Pentagram. Na górnej platformie pod obojętnym księżycem leży nagie ciało Berne’a. Peruka, która przykrywała jego nagą czaszkę, zniknęła, ogolono mu pierś i krocze. Złożone, wirujące wzory snują się po jego nagim, martwym ciele – namalowane pasy lśniące metalicznie w księżycowym blasku. Facet na dolnej platformie podcina gardło wrzeszczącemu kotu – skrzeczenie przechodzi w rwaną parodię odkasływania sierści – i rzuca jeszcze żywe zwierzę na węgle poniżej. Dwaj bracia, którzy nieśli lektykę, muszą się odwrócić – pewnie miłośnicy zwierząt. Wszyscy czterej ochroniarze wokół mnie – mam na myśli Straż Artańską – stoją przodem do krateru. Patrzą. Przyciemnione osłony ze srebrnymi antymagijnymi inkrustacjami
zasłaniają ich twarze – to mi w bardzo nieprzyjemny sposób przypomina Policję Społeczną. Nie do końca potrafię powiedzieć, dlaczego tak mi to przeszkadza. Coś na temat Policji Społecznej... Tej części właśnie najwyraźniej nie pamiętam. Nad moim ramieniem Raithe gorliwie patrzy w dół do krateru, oblizując cieniutką warstwę potu nad górną wargą. Garrette po mojej drugiej stronie wygląda na zniecierpliwionego. Niesie miecz Berne’a, Kosall, przewieszony przez plecy – z tym ostrzem prawdopodobnie wiąże się tyle magji, że spieprzyłoby cały rytuał, gdyby znalazło się w kraterze. Pas od pochwy wygląda idiotycznie w połączeniu ze strojem wicekróla artańskiego. Garrette cały czas przesuwa pod nim palcami, jakby go potwornie obcierał. Chryste, mam taką nadzieję. Z krateru słychać: – Greg, nie... Co ty robisz? – pyta związany dzieciak. Oczy ma tak szeroko otwarte, że stąd widzę białka. Wiele, wiele lat temu, kiedy raczkowałem w tym biznesie, nająłem się do pracy – zbierałem towar dla Pracującego Umarlaka w Ankhanie. Robota okazała się nieco nieprzyjemna, a ja miałem okazję zobaczyć kilku moich niedawno zmarłych klientów, którzy spłacali długi w ten sposób, że ich trupy szły do pracy. To w dole nie przypomina żadnego czaru Ożywienia, jaki kiedykolwiek widziałem. Absolutnie nie. Garrette kiwa głową i zerka na stos karteczek. – To właściwie nie jest, ściśle rzecz ujmując, czar – odpowiada dziwnym tonem, który zdradza, że sili się na opanowanie. Zerka mi na chwilę w oczy, a potem odkasłuje w dłoń i poprawia apaszkę jak gość poproszony przez zaskoczenie o wywiad dla programu w sieci. – Metale, eee, zawarte w skale tego krateru działają jak odbłyśnik dla Przepływu – czyta. – Zewnętrzna... ehm... Moc jest przyciągana połączeniem śpiewu, magijnego rezonansu pola Przepływu w pentagramie z drutów, oraz, rzecz jasna, ehm, emanacji bólu i przerażenia, które młody Prohovtsi wydobywa ze swoich ofiar. Kiedy ona, znaczy ta Zewnętrzna Moc, zbliży się, żeby się pożywić, krater skieruje jej skoncentrowaną energię w ognisko, to znaczy w tego młodego chłopaka, który odprawia rytuał. I wtedy Prohovtsi będzie działał jak przekaźnik świadomości. Stanie się... ehm... pocałunkiem życia, można by powiedzieć, dla trupa... świętego Berne’a, leżącego na wyższej platformie. – Demon... – mówię powoli, ważąc to słowo w ustach i badając jego kształt. – Zamierzacie rzucić moją żonę demonowi na żer. Nie wiem, co o tym myśleć. – Cii... – mruczy Raithe. – Przeszkadzasz mu w exposé. Wtrąca angielskie słowo, z powściągliwym uśmieszkiem, jakby był zadowolony z siebie, że je zna. – Mhm... – pomrukuje Garrette, czytając dalej. – Ciekawe. W kraterze Greg Prohovtsi dźga kozę pod żebra, szarpie ostrzem w dół, rozcinając skórę i
ciało aż do obręczy biodrowej, i rzuca zwierzę na węgle. Wnętrzności kozy ciągną się za nią, przesuwając się po platformie i zostawiając szeroki pas krwistej mazi. Trochę mnie martwi, że wiem, jak ma na imię... Skąd ja go znam? A ten drugi dzieciak, związany na platformie... jego głos też brzmi znajomo... Garrette unosi wzrok znad kartoników. – To cię może zainteresować, Michaelson. Tu jest napisane, że Moce Zewnętrzne, czy też demony, jak wolisz je nazywać, właściwie nie są świadome w ścisłym znaczeniu tego słowa. Podobnie jak sam Chambaraya, są tak naprawdę... hm... „niesprecyzowanymi polami energetycznymi zgrubnie zbieżnych tropizmów, które nabywają świadomości i woli dopiero poprzez interakcję z żywym układem nerwowym”. Hm, ładnie powiedziane. Trup Berne’a będzie wobec tego zgrubnym odpowiednikiem samej Pallas Ril: awatarem większej potęgi... „ogniskiem świadomości”, jak tu napisano. Ten... ehm... demon, to moc zupełnie innego rodzaju, na który Pallas... i Chambaraya, oni oboje... będą całkowicie ślepi. – Aha – przytakuję ociężale. – Ciekawe. Wiesz co? Pieprzysz całkiem jak Tan’elKoth. – Serio? – Garrette się uśmiecha. Poprawia stosik kartoników w dłoni. – No proszę, proszę. W dole Prohovtsi śpiewa głośniej, ciągnąc drugiego chłopaka ku brzegowi platformy. – Greg, błagam... – prosi związany dzieciak. Szlocha teraz, wypłakując oczy. – Proszę, Greg, Jezu Chryste, nie możesz tego zrobić, na miłość boską, razem przeszliśmy szkołę, Konserwatorium, Jezu Chryste, w życiu nie zdałbyś westerlingu... – Uczniowie – mruczę. – Uczniowie Kolegium Magji. Tak, zgadza się: to Nick Dvorak z seminarium z magji stosowanej Tan’elKotha. Drugi chłopak to Greg Prohovtsi, z tych samych zajęć, tych, które im niedawno przerwałem, kiedy dowiedziałem się o tym wszystkim... Czy to coś ważnego? Dlaczego nie mogę niczego poskładać do kupy w swojej głowie? Dlaczego mam wrażenie, że ciągle o czymś zapominam? Prohovtsi jakby nie słyszał błagań Dvoraka. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, nadal intonuje, ciągnąc Dvoraka we właściwe miejsce. Krzywię się; okrutne to, nawet jak dla mnie. – Ofiara z człowieka? Raithe beznamiętnie kiwa głową. – Uczniowie taumaturgii są idealni do tego typu działań: mają dobrze rozwinięte Powłoki, wystarczająco potężne, żeby ściągnąć większe Moce Zewnętrze, ale nie mają wystarczających umiejętności, żeby się bronić. – Poza tym to niezłe widowisko – dodaje Garrette. Prohovtsi nie dźga dzieciaka, po prostu przechodzi nad nim i spycha go nogą z platformy. Dvorak koziołkuje z krzykiem do jamy z węglami. Spada raptem z dziesięciu stóp wysokości, co nie wystarczy, żeby go ogłuszyć. Traci tylko dech w piersi na kilka sekund, ale już wkrótce odzyskuje go na tyle, żeby zacząć znowu wrzeszczeć. Turla się po węglach, rzuca się, wygina
i próbuje wyskoczyć z jamy, ale nie ma na to szansy, nie ze związanymi nadgarstkami i kostkami. Już jest tak poważnie poparzony, że i tak by umarł, nawet gdyby się wydostał. Mięśnie szkieletowe szybko się poddają i chłopak tylko bezradnie podryguje. Ciało odpada i brązowieje, przypiekając się, podskórny tłuszcz wygotowuje się przez szpary w skórze, przez rozcięcia od drutu na nadgarstkach i kostkach; płyny w jamie brzusznej gotują się i ciśnienie rośnie na tyle, że w końcu brzuch pęka. Teraz Prohovtsi sztywnieje. Mięśnie w jego szyi napinają się jak sznury, ściągając w dół kąciki ust. Poruszając się powoli, sztywno i szarpnięciami, jak marionetka sterowana przez niezręczne dziecko, zaczyna się wspinać na wyższą platformę do nagiego trupa Berne’a. Nie mogę przestać marszczyć brwi. Coś mnie gryzie, odkąd obudziłem się w pociągu, i w końcu postanawiam coś z tym zrobić i zapytać wprost: – Wiecie co? – rzucam jakby nigdy nic, niezobowiązująco. – Mam takie dziwne wrażenie. Mieliście kiedyś taki sen, w którym coś robicie i nie możecie sobie przypomnieć dlaczego? Oberwałem w głowę raz, albo dwa, sam nie wiem, może to jakiś niewielki wstrząs mózgu, czy coś, bo nie mogę zrozumieć tego wszystkiego. Myślicie, że moglibyście mi pomóc? – Oczywiście – mówi Raithe. – Dlatego właśnie tu jestem. Żebyś nie musiał się wysilać. – No dobrze, w porządku. Więc pozwólcie, że sobie to wszystko poukładam. Po kolei. Pallas narozrabiała z HRVP, tak? – Tak. – Żeby narobić kłopotów Artanom, tak? – Zgadza się. – Kiwa głową. – A kiedy ty w to wszystko wszedłeś? – Ja? – Wy. Klasztory. Jak to się stało, że ambasador Klasztorów wylądował jako... – nie mówię „sługus”, nie chcę zranić jego uczuć – ...człowiek Kompanii Nadświatowej? Patrzą po sobie z Garrettem, który marszczy czoło i przysuwa się nieco bliżej. – Twoja Kompania zwróciła się do nas bezpośrednio, prosząc o pomoc – odpowiada gładko Raithe. – Zdajecie sobie sprawę, że Klasztory specjalizują się w radzeniu sobie z niebezpiecznymi bogami. Sam przecież wiesz, że Jhantho Założyciel walczył w Rewolcie swojego brata Jheretha Bogobójcy. Klasztory od początku opierały się na zasadzie przeciwstawiania się celowemu ingerowaniu bogów w ludzkie sprawy, ponieważ często dzieje się to ze szkodą dla całej rasy. Rozkłada ręce i stara się jak może, żeby wyglądać mądrze i łagodnie – to nie takie łatwe dla dwudziestopięciolatka o twarzy fanatycznego mudżahedina z ogorzałą cerą i wypłowiałymi oczami. – My, ludzie z Klasztorów, jesteśmy wykształceni, Caine. Nie ulegamy przesądom mas. W przeszłości mogliśmy się przeciwstawiać Kompanii, ponieważ jest tak mocno powiązana z Aktirimi, ale nie dlatego, że kiedykolwiek naprawdę wierzyliśmy, że Aktiri to demony.
Demony... – kiwa głową w stronę niecki. Prohovtsi leży teraz na wyższej platformie, nagie członki splata z trupem Berne’a, całuje jego martwe, zimne usta – ...są w gruncie rzeczy całkiem inne. A teraz Klasztory i Kompania mają wspólny cel: uratować ludzkość, świat, od zniszczenia, które sieje szalona bogini. – Aha, dobra, już łapię – mówię. – Po prostu nie umiem sobie przypomnieć, jak mnie namówiłeś, żebym ci pomógł. Garrette wytrzeszcza oczy na Raithe’a. – Przysięgałeś, że nie ma możliwości, żeby... Mój najlepszy przyjaciel ucisza go gestem jak cios wymierzony w gardło i uśmiecha się do mnie. – Nie bardzo wiem, co masz na myśli, Caine – odpowiada bez emocji. Wzruszam ramionami. – To naprawdę kłopotliwe. Możesz jeszcze raz odtworzyć dla mnie logiczny przebieg wydarzeń? Dlaczego zdecydowałem się pomóc ci zabić moją żonę? – Logiczny? – wyrywa się z niedowierzaniem Garrette. – Jaka logika? A masz wybór? – No wiesz... – mówię, rozkładając ręce, trochę zawstydzony tym, że to takie oczywiste. – Zawsze jest wybór... – To śmieszne! Raithe, każ mu... Poprzedni gest zamienia się w palec ostrzegawczo wymierzony w oko Garrette’a; Raithe już się nie uśmiecha. Patrzy na mnie z chłodnym zainteresowaniem, jakbym był niezwykłym i potencjalnie niebezpiecznym robalem. – To jedyny sposób, żeby uratować świat – odpowiada. – Uratować przed czym? – Przed Pallas Ril. Przed HRVP. – Widzisz, nie bardzo rozumiem, jaki w tym wszystkim jest sens. Oczy Raithe’a jakby zapadały się w głąb twarzy, a głos staje się dziwnie ostrożny: – Nie rozumiesz? – Mnie się wydaje, że skoro grozi całemu światu, żeby powstrzymać Kompanię przed wydobywaniem surowców, to wystarczy, że zamkniecie kopalnie, a ona przestanie być zagrożeniem – odpowiadam ostrożnie. – Czy to nie ma więcej sensu? – Zamknąć kopalnie? – Garrette jest tak zdziwiony, że z trudem wypowiada te słowa. – Masz pojęcie, ile to by kosztowało? – Zamknij się, idioto! – warczy Raithe, ale już jest za późno. – Twierdzisz, że uznałem, że zyski są ważniejsze od życia Shanny? Nie uważacie, że to trochę, hm... – mówię łagodnie – ...nieprawdopodobne? Przez sekundę lub dwie jedynym dźwiękiem, jaki słyszę, są jęki dobiegające z platformy w kraterze i ciche trzaski i zgrzyty ze strony Straży Artańskiej – wyraz twarzy Garrette’a sprawił, że zaczęli sprawdzać broń.
– Ehm... – Wicekról patrzy spanikowany na Raithe’a. – Nie, nie, nie, to całkiem nie tak – tłumaczy gładko mój najlepszy przyjaciel. – Ona oszalała, Caine. Zamknięcie kopalni niczego by nie zmieniło. Ona kompletnie zwariowała, nie pamiętasz? – No dobrze, ale to nie wygląda na dobry powód, żeby ją zabić. Przez chwilę Raithe wygląda na pogubionego. Patrzy na Garrette’a, Garrette patrzy na niego i żaden nic nie mówi. Wyciągam rękę i dotykam Raithe’a. – Spokojnie, dzieciaku. Nie mówię, że zrobiłeś coś źle. To po prostu może być nieco... pochopne, nie sądzisz? Może najpierw powinniśmy spróbować z nią porozmawiać? – Nie... nie, to zbyt niebezpieczne – odpowiada stanowczo. – Ona jest zbyt niebezpieczna. Trzeba ją zniszczyć... teraz, kiedy jeszcze możemy. To jedyny sposób, żeby mieć pewność. – Jaką pewność? – Pewność... – mówi z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem, jakby miał dość tłumaczenia oczywistości, ale nie chciał mnie obrazić. – Pewność, że już nigdy więcej nie zagrozi Przyszłości Ludzkości. Sposób, w jaki wypowiada te słowa – z wielkich liter – pogłębia mój niepokój. – Dobra, rozumiem. Mówisz, że zgodziłem się pomóc ci zabić ją, bo to jedyny sposób, żeby uratować ludzką rasę. Zgadza się? – No... tak – odpowiada powściągliwie, jakby nieco niepewnie, ale musiało mu się spodobać, jak to zabrzmiało, bo powtarza z przekonaniem: – Tak. Przyszłość Ludzkości zależy od ciebie, Caine. I przez sekundę albo dwie czuję to: czuję te wszystkie żywoty na własnych plecach. Czuję ciężar przyszłości łamiący mi kręgosłup jak dolne obrzeże lodowca kruszące się pod ciężarem miliardów ton powyżej. Ale... Wzdycham, kręcę głową i prostuję ramiona, a tamci odruchowo się wzdrygają. – Przyszłość Ludzkości niech się odpierdoli – mówię przepraszająco do Raithe’a. – Co?! – wykrzykują zgodnym chórem. – To zbyt abstrakcyjne – tłumaczę zakłopotany. Wyciągam ręce, prosząc o zrozumienie, jeśli nie o współczucie. – To zbyt... bezosobowe, rozumiecie? „Pokolenia, które jeszcze się nie narodziły”, cholera, to w ogóle mnie nie rusza. Mam zabić żonę na rzecz ludzi, których pewnie nawet bym nie polubił? – Ale, ale... Wskazuję kciukiem na wicekróla. – A co, jeśli ocalę tych ludzi i większość okaże się taka jak Garrette? – Wzruszam ramionami. – Ohyda, lepiej, żebyśmy wszyscy zginęli. – Nie możesz tego zrobić – mówi Raithe. – To właśnie mówię: nie mogę tego zrobić. I nie zrobię.
– Nie... nie, miałem na myśli, że nie możesz... – Pewnie, że mogę. A czemu nie? – No bo, bo... – Walczy ze słowami, jakby próbował znaleźć sposób, żeby nie powiedzieć tego, o czym wie, że nie powinien mówić. – Bo obiecałeś – mówi w końcu. – Przysięgłeś mi to, Caine. – Przykro mi – odpowiadam szczerze. – Przykro mi, że cię rozczaruję, dzieciaku, ale będziesz musiał znaleźć sposób, żeby zrobić to beze mnie. Garrette się obrusza. – To tyle, jeśli idzie o twoje cholerne moce magijne – mówi do Raithe’a. – To niemożliwe – odpowiada Raithe, marszcząc czoło. Pochyla się nade mną, patrzy mi w oczy, jakby chciał mnie zmusić do czegoś spojrzeniem. – Proszę cię o to, Caine. Ja, Raithe. Zrób to dla mnie. – Ej, dzieciaku, przyjaźń przyjaźnią, ale nie możesz naprawdę oczekiwać ode mnie czegoś takiego. Porusza ustami, jakby mu odebrało mowę, a potem po prostu kręci głową. – Niesamowite... – mówi, wzdychając z rezygnacją, która w niewytłumaczalny sposób miesza się z niechętnym podziwem. Kiedy teraz patrzę na niego, czuję się tak, jakbym się budził ze snu: oparzenia zaczynają przeraźliwie boleć i jakieś mgliste wspomnienia z rozmowy w hotelu w Palatynie powoli porządkują mi się w głowie. Serce mi płonie, ale się uśmiecham. Nie ma sensu bardziej się zdradzać, ostrzegłem ich już wystarczająco wyraźnie.
6 – To nie ma sensu – mówi Garrette. – Teraz zrobimy to na mój sposób. – Twój sposób? – pytam. – Twoja współpraca zostałaby doceniona – stwierdza sucho Garrette – ale nie jest niezbędna. Po prostu zwiążemy cię i wrzucimy do strumienia. Jestem pewny, że twoja żona zjawi się na czas, żeby uratować ci życie. Raithe spogląda ponuro. – Może nie bezpośrednio do strumienia, ale na brzeg. Jeśli się utopi przed jej przybyciem, może wcale się nie pojawić. Jego wartość jako przynęty wiąże się z tym, czy będzie żył; martwy będzie bezużyteczny. – Więc na brzeg. – Garrette znowu poprawia paski Kosalla i zerka niecierpliwie do krateru. – Dlaczego to trwa tak długo, do cholery? Ta uprząż mnie dobija. Martwy jestem bezużyteczny?
Na podjęcie decyzji nie potrzebuję nawet sekundy. Nie mam nic przeciwko temu, żeby umrzeć. Miałem już dość czasu, żeby przywyknąć do tej myśli. Na wymyślenie planu potrzebuję jeszcze mniej czasu. Wcale nie tak trudno sprowokować człowieka, żeby cię zabił. Uśmiecham się do Garrette’a. – Obserwowałeś kiedykolwiek moją aktorską karierę, Vinse? – pytam go po przyjacielsku. – Ehm... Wiem co nieco o twojej pracy – odpowiada sztywno, lekko zaskoczony. – Ale nigdy nie byłem fanem. Nie lubię przemocy. – Ale może zdołasz odpowiedzieć na małe pytanko. Co ty na to? Kilka ciekawostek z życia Caine’a, kiedy będziemy czekali na twojego demona. – Raczej nie... – Jaka jest przeciętna długość życia dupków, którzy zagrażali Pallas Ril? – pytam, pedantycznie unosząc palec. – Grozisz mi? – pyta Garrette, stając bliżej po mojej prawej stronie. – Ty? Kaleka? Odbiło ci? Nawet nie możesz wstać! – W porządku, przyznaję, to podchwytliwe pytanie – odpowiadam. Pochylam się do niego i wykręcam tak, by złapać go za nadgarstek lewą ręką. Zanim zda sobie sprawę, w co się wpakował, szarpię go za rękę, żeby wyprostował ją w łokciu, i ciągnę na siebie, ściągając jego twarz na wysokość moich kolan. Teraz łapię go lewą ręką za gardło i chwytam za paski Kosalla. Lewym nadgarstkiem zakładam mu zaczerpnięte z dżudo duszenie na krtań, prawym łokciem dociskam plecy. – Powiem ci jedno: zaniżysz tę średnią. Strażnicy wrzeszczą, że trzeba mnie powstrzymać, uwolnić Garrette’a i takie tam, i słyszę szczęk karabinów, gdy odbezpieczają broń i celują we mnie. Na jedną sekundę napinam się, spodziewając się, że świat zniknie w pożarze rozbłysków z luf i uderzających we mnie kul. Ale Raithe krzyczy: – Stać! Nie strzelać! Garrette skrobie o moje nogi zakrzywionymi palcami, ale i tak niewiele w nich czuję. Jego zdławione gardło pracuje desperacko. Widzę jego jasnoczerwony kark i czuję, jak zaczyna drgać w konwulsjach, a te łajdaki nadal nie strzelają. – Nie widzicie, że to sztuczka? – mówi spokojnie Raithe. – To wyrafinowana forma samobójstwa: chce, żebyście go zastrzelili. – Zaciska usta. – Potrzebujemy Caine’a żywego bardziej niż Garrette’a. Wzrusza ramionami i wzdycha. – Przykro mi, Vinse. Niech to szlag. Z drugiej strony, nie ma powodu, żeby zostawiać go przy życiu.
Jeden z braci mówi coś, czego nie słyszę, a Raithe odpowiada: – Oczywiście. Ale Cainea nie wolno zabić. Możesz go zranić, jeśli chcesz. Krzepka dłoń ląduje na moim ramieniu. Chowam podbródek i dociskam ręce do boków, żeby nie dać się przydusić tak, jak przydusiłem Garrette’a. Ręka zaciska się na mojej twarzy tuż pod kośćmi policzkowymi w pełni profesjonalnym duszeniu – boli to jak skurwysyn i jeśli się nie rozluźnię, zaraz mi trzasną kręgi szyjne. – Puść go. – Braciszek warczy mi do ucha w westerlingu, stopniowo wzmacniając skręt, żebym miał dość czasu na zastanowienie się, jakie będzie życie, kiedy moje ręce staną się równie martwe jak nogi. – Pewnie, jasne, czemu nie – burczę pomimo bólu. Jednym ostrym obrotem dociskam nadgarstek do gardła Garrette’a na tyle mocno, żeby zmiażdżyć mu krtań. Puszczam go, a on szarpie się do tyłu, krztusząc się krwią. Kiedy się prostuje, chwytam oburącz rękojeść Kosalla w pochwie na jego plecach. Zaczarowane ostrze ożywa. Przecina pochwę jak watę i wchodzi głęboko w ramię Garrette’a. Wicekról zatacza się w tył, krew tryska z rany. Chwyta się za gardło i charczy. Braciszek za moimi plecami ostro klnie, kiedy widzi, że ostrze z pomrukiem zbliża się do jego głowy; ręka, która ściskała moją twarz, cofa się. Chyba padł na ziemię, bo nie czuję, żeby ostrze napotkało jakikolwiek opór, gdy macham nim za lektyką. Garrette patrzy na mnie pozbawiony głosu przez zmiażdżoną krtań, krew leje mu się z otwartej rany w plecach. Wytrzeszcza oczy z przerażenia. Wzruszam ramionami. – To nic osobistego, Vinse. Przez chwilę jesteśmy w sytuacji patowej. Nikt się do mnie nie zbliża. Straż Artańska celuje z karabinów, ale nie chcą mnie zastrzelić, a nikt nie ma ochoty znaleźć się w zasięgu Kosalla. I jest pewne jak cholera, że ja nigdzie się nie wybieram. Garrette chwieje się na krawędzi krateru. Nadal stoi, ale kolana mu drżą, zamieniają się w watę. Długo już nie pociągnie. Tylko ja zwracam na niego uwagę. – Caine, odłóż miecz – rozkazuje Raithe, wzmacniając słowa jakąś mocą. Niewidzialne palce szarpią moją wolą. – Odłóż go – powtarza i dłoń mi wiotczeje. W jego oczach odbija się światło gwiazd. Podchodzi bliżej. – Tak właśnie. Rzuć miecz. – Jeszcze jeden krok... – ostrzegam go, unosząc ostrze; pokrywa je jakiś nieznajomy wzór, runy wymalowane na srebrze – ...a rzucę nim prosto w twoje gardło. Runy na ostrzu jakby odebrały blask jego oczom. Cofa się. Co mam teraz zrobić, do cholery? Zanim zdążam podjąć decyzję... Jak larwa wypełzająca z ust martwego człowieka, trup Berne’a wyczołguje się z krateru.
7 Trup wstaje, powoli rozwija się jak kwiat kaktusa – „królowej nocy” – w świetle gwiazd. Wymalowane wzory jak celtyckie węzły z metalu wiją się na jego nagim ciele i odbijają księżycowe światło ze złocistym migotaniem. Szwy, którymi zaszyto mu brzuch rozcięty przeze mnie nożem, wyglądają jak stalowy zamek błyskawiczny. Ponieważ nie nosi peruki, którą zakładano mu, gdy był wystawiony na widok publiczny, czubek jego głowy stanowi naga kość. Skórę przymocowano do czaszki aluminiowymi klamrami wzdłuż nieistniejącej linii włosów. Na samym czubku widać poszarpaną dziurę, miejsce, w które wbiłem mu nóż. W środku widzę coś szklistego i czarnego, jakby gaz konserwujący zamienił resztki jego mózgu w obsydian. Kiedy wreszcie unosi głowę, rozgląda się, nie zatrzymując martwego spojrzenia na niczym konkretnym. Obraca się powoli i groźnie, jak żółw kłapiący paszczą w mulistej wodzie. Ten widok hipnotyzuje nas wszystkich, nawet ochronę. Patrzymy z zapartym tchem. W dole, na platformie, Prohovtsi leży w bezruchu – nieprzytomny albo martwy, nie sposób odgadnąć z tej odległości. Trup Berne’a rozkłada ręce, wymachuje palcami jak ukwiał czułkami, gdy prawie wyczuwa ofiarę. Umierający Garrette odwraca się od niego, tryskając krwią z głębokiego cięcia przez ramię. Krew bryzga na twarz trupa i ciemny, mięsisty ozór wystrzela z ust, jak u jaszczurki, żeby zlizać krople. Coś w jej smaku sprawia, że w oczach Berne’a zapala się światło. Nawet nie dostrzegam ruchu jego ręki, tak szybko chwyta Garrette’a za zdrowe ramię żelaznym uściskiem. Charczenie przechodzi w długie, rwane rzężenie, które – jak zgaduję – oznacza, że Garrette próbuje wrzeszczeć, kiedy trup przyciąga go ku sobie jak kochanek. Opętany przez demona Berne wgryza się w twarz wicekróla szczękami rozwartymi do granic możliwości, zasłaniając całą jego twarz. Jakby gwałciciel robił ofierze sztuczne oddychanie. Demony żywią się czystym Przepływem, ale lubią jedynie Przepływ dostrojony do odpowiedniej częstotliwości cierpienia, przerażenia i rozpaczy nadawanej przez Powłokę żywego stworzenia. Zwykle czają się jak sępy, krążąc i czekając na czyjąś mękę, nie mogąc zrobić nic więcej niż popychać depresyjną Powłokę w kierunku jeszcze mroczniejszych nastrojów i tak dalej. Szansa na zadanie bólu czy śmierci – która pojawia się wraz z zamieszkaniem w cielesnej formie – musi być prawdziwą atrakcją. Demon, który ożywia Berne’a, najwyraźniej świetnie się bawi: trupowi pyta stoi jakby miał tam kiełbasę długości mojego przedramienia. Garrette wrzeszczy prosto w otwarte usta trupa. Martwy Berne rozrywa ubranie wicekróla, rozbiera go do naga, póki jeszcze żyje, a potem dalej szarpie go pazurami, odrywając kawałki ciała, rozszarpując mu brzuch i
wyciągając całe garście mięśni. Wnętrzności Garrette’a pękają, zalewając nogi kałem, ale trup jakby tego nie zauważył. Wkłada dłoń przez zniszczoną ścianę jamy brzusznej, krew zalewa mu ręce, kiedy palce zanurzają się w ciele, potem nadgarstek i wreszcie wsuwa do środka całą rękę, jakby to był członek, sięgając ku sercu Garrette’a. Jakimś cudem wiem, co demon robi. Wiem, że mam rację. Masaż serca. Ręcznie zmusza jego serce do pompowania, żeby utrzymać mózg przy życiu, żeby dalej wysyłał fale bólu, przerażenia i rozpaczy. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak musi czuć się Garrette – natężenie cierpienia jest dla mnie niepojęte – i z całą pewnością nie chcę tego wiedzieć. Wreszcie opór Garrette’a słabnie do bezwładnego, spastycznego drżenia i demon jedną ręką rzuca jego ciało do krateru – jak dzieciak, który wyrzuca patyczek po lodach. Trup Berne’a przeciąga się jak zaspany kot i jego spojrzenie pełne bezosobowej wrogości pada na mnie. Z jego otwartych ust dobiega stukot, jakby kamienie uderzały o siebie. Stukanie zamiera na chwilę, kiedy martwa pierś wypełnia się powietrzem – brak mu odruchu oddechowego, nie nabrał powietrza przed odezwaniem się. Teraz znowu słychać stukanie, coraz szybsze i szybsze, zamienia się w jąkanie i wreszcie rozwija się w suchy, nieludzko beznamiętny głos: – Maszszsz mój mieczczcz. To nie jest Berne. W tym ciele wcale go nie ma – cały czas to sobie powtarzam, ale spojrzenie jego oczu i brzmienie głosu odbierają mi siłę w sposób, w jaki rozkaz Raithe’a nie był w stanie. Nie mogę już nawet utrzymać Kosalla, a kiedy Raithe podchodzi, jedną ręką łapiąc za głowicę, a drugą wciskając między moje przedramiona, żeby wykręcić mi nadgarstek w bardzo skutecznej dźwigni rozbrajającej, wziętej jakby żywcem z aikido, nawet nie próbuję stawiać oporu. Demon zwraca się do Raithe’a: – To coś umierrrrało. Musi mówić o Garretcie. – Jesssstem głodny. Nie szszszkodzi? Raithe wzrusza ramionami i mamrocze coś, co brzmi jak westerlińska wersja „kto nie marnuje, temu nie brakuje”. Podchodzi bez obawy do demona, obraca miecz i wciska rękojeść w martwą dłoń. – Rozumiesz swoje zadanie? Ty pieprzony zidiociały kretynie, pierdolony debilu...! Mogłem się zabić tym cholernym mieczem. Mogłem się nim chlasnąć przez łeb... Ale wtedy nie pomyślałem o tym. Trup bierze Kosalla, ale ostrze nie wibruje, kiedy nie trzyma go żywa dłoń, która uruchomiłaby zaklęcie. Demon unosi miecz, przygląda się blaskowi księżyca wzdłuż ostrza i płynnemu migotaniu run namalowanych od jelca do czubka.
– Pallasss Rillllll – mówi demon. Coś na kształt zapamiętanej z dawnego życia żądzy pojawia się w jego oczach, przez co zastanawiam się, czy tam w środku na pewno nie zachowało się nic z Berne’a. I nagle, bez żadnego uprzedzenia, demon stoi tuż przede mną. Jego oczy błyszczą jak szklane kulki – bo pewnie właśnie tym są – a z gardła dobywa się powolny, niski jęk, jak u starego, zmęczonego kochanka na skraju krwawego orgazmu. – Czczcześć, Caaaine – mówi. Déjà vu chwyta mnie za gardło i skręca mi kiszki, przyprawiając o mdłości. To się nie dzieje naprawdę. To musi być sen. – Dlaczczczego nie uciekaszszsz? Zawszszsze uciekałeśśśś – mówi, unosząc Kosalla pod dokładnie takim samym kątem, pod jakim sterczy jego sztywny penis. Podchodzi na tyle blisko, że czuję resztki krwi Garrette’a i gaz konserwujący w jego oddechu. – Co jesssst? Cośśśś się ssstało z twoimi nnnogami? Ciche, chore dźwięki dobywają się z mojego gardła. Próbuję zapaść się głębiej w fotelu. Raithe dotyka jego ramienia. – Pallas Ril – przypomina mu stanowczo. – Głodny. Ona musssi... umrzeć szszszybko? – Tak – odpowiada kategorycznie Raithe. – Szybko. Natychmiast. I dokładnie tak, jak cię pouczyliśmy; w przeciwnym wypadku zniszczy cię bez najmniejszego wysiłku. – Nnnnhhh. Głodnnnny... – Jego głos przechodzi w mechaniczny warkot turbiny na jałowym biegu. – No tak, podejrzewam, że jesteś głośny – przyznaje w zadumie Raithe, a wtedy spojrzenie jego bezbarwnych oczu pada na mnie. Rozciąga usta w czymś, co pewnie traktuje jak uśmiech. – I chyba mam pomysł na idealną przekąskę.
8 Nie wiem, ile czasu potrzebuje demon, żeby zaciągnąć mnie w góry. Pewnie kilka godzin – niekończący się koszmar podskakiwania twarzą w dół, kiedy zwieszam się z jego twardego jak kamień ramienia. Odpływam i odzyskuję przytomność, mdleję z bólu, zmęczenia i niewiarygodnej, wręcz pieprzonej migreny od wiszenia głową w dół – jakby mi się rodził rój os w czaszce. Dawno temu zwymiotowałem resztki tego, co jeszcze zostało w moich bebechach; teraz, za każdym razem, gdy przytomnieję, torsje szarpią moim pustym żołądkiem, aż mi się rozbiegają oczy. Kiedy kaszlę, czuję smak krwi. I jeszcze ten cholerny miecz cały czas wali mnie po oczach. Znaleźli gdzieś inną pochwę i wpasowali w nią Kosalla, nim przypięli go na plecach trupa. Przekręcam nadgarstki w nierozerwalnej taśmie krępującej, którą związano mi ręce za plecami. Taśma rozcina skórę i
krew ścieka mi po rękach do łokci, ciurka na plecy, spływa wokół szyi i w końcu skapuje wzdłuż szczęki. Gdybym tylko oswobodził jedną rękę i złapał za rękojeść Kosalla... Demon wbiega po wzniesieniu. Nie istnieje coś takiego jak zmęczenie dla martwych mięśni, które nie potrzebują reakcji chemicznych, żeby mieć energię. Omija przełęcz, unika łatwych dróg, gramoli się po stoku Góry Noża, nieludzko zręczny wśród występów skalnych, chociaż biegnie boso i ma wolną tylko jedną rękę. Zwisając z jego ramienia, widzę pod sobą niemal całe Siodło Khryla. Środek przełęczy zamienił się w szczurze gniazdo rozgałęziających się linii kolejowych, rozciągających się wokół surowego szkieletu nieukończonego jeszcze dworca. Biuro celne zgrubnie zaznacza granicę między Transdeią i Cesarstwem Ankhańskim. Wszędzie stoją namioty – od małych, dwuosobowych, do ogromnych baldachimów. Widzę jadalnię, szopę z blachy falistej na maszyny (wystarczająco dużą, żeby można było tam rozebrać dwie lokomotywy parowe i nie pomieszać ich części), latryny, sklep Kompanii i bóg jeden wie co jeszcze. Obóz główny Kompanii Nadświatowej. Układają tory na zachodnim zboczu Siodła. W głąb cesarstwa. Ta przeklęta linia kolejowa wygląda jak jęzor, wyciągający się, żeby posmakować Ankhany. Górna krawędź słońca wznosi się nad wschodnimi wzgórzami, rozpraszając się złotem na moich rzęsach. Chyba moja nadzieja, że demon stanie w ogniu czy coś w tym guście, kiedy dotkną go pierwsze promienie dnia, była przejawem zbytniego optymizmu. Wysoko na zachodniej ścianie Góry Noża – kawałek poniżej mnie, gdzie powinienem zobaczyć źródło – widzę tylko niski ceglany cylinder, z którego wybiega długa kręta rura, na tyle nowa, że przeciekające złączenia jeszcze nie zardzewiały. Zawartość rury wpada do drewnianego, wysmołowanego zbiornika na podpórkach, z którego z kolei kiełkuje wiele małych rurek schodzących w dół do rosnącego szkieletu dworca. W dole, wśród gmatwaniny torów tłum robotników tworzy długą, nieuporządkowaną kolejkę – są zbyt zmęczeni i otępiali po nocy spędzonej na tej wysokości, żeby zawracać sobie głowę patrzeniem w górę, gdzie mogliby nas zobaczyć. Teraz, o świcie, budowlańcy wychodzą z namiotów, potykając się i drapiąc. Ustawiają się po wodę z koryta z kurkami, ubijając namokłą ziemię na głębokie po kostki błocko. To błoto jest w tej chwili obszarem źródliskowym Wielkiej Chambaygen. Raithe został z tyłu, poza obszarem dorzecza, razem ze swoimi ochroniarzami – fałszywymi ochroniarzami, jak sobie teraz zdaję sprawę. To musiała być Policja Społeczna w przebraniu, bo jeszcze się nie urodził taki ochroniarz (tym bardziej nie urodziło się czterech), żeby zachował spokój, widząc to, co się działo w kraterze. Pospoły z kolei nigdy nie traciły zimnej krwi, nawet, kurna, apokalipsa nie sprawiłaby, żeby któryś mrugnął powieką. Muszą trzymać się przeciwległej strony przełęczy, bo Shanna wyczułaby ich wrogie zamiary, gdyby zbliżyli się do dorzecza. Ale będą w pobliżu. Nie wiem, co jest z tym
sukinsynem Raithe’em, nie mam pojęcia, za co mnie tak nienawidzi, ale prawdziwa nienawiść sięgająca szpiku kości to coś, co rozumiem. Będzie patrzył. Demon niesie mnie na północny zachód, równolegle do ścieku, który zaczyna się przy korycie i łączy z wodą przelewającą się ze zbiornika na górze. Po kilku minutach wspinaczki znajdujemy się ćwierć mili na zachód od obozu, w miejscu gdzie ścieki i nadmiar wody wlewają się z powrotem do strumienia – małej, płytkiej strugi, która prowadzi do malutkiego wodospadu, spadającego jakieś piętnaście stóp do skalnego basenu w szczelinie. Demon niesie mnie ostrożnie pomiędzy fałdami skalnymi (już nie widać nas z obozu) i wchodzi do wody. Powierzchnia strumienia jest wygładzona, fale łagodnie zaokrąglone, spłaszczone i gęste od tłuszczu, a woda śmierdzi moczem i siarką. Demon gramoli się po kamieniach obok wodospadu, rzuca mnie na wyszczerbioną skałę jak worek zdechłych kotów. Mając ręce związane za plecami i bezużyteczne nogi, nie mogę zrobić nic, co by złagodziło upadek. Chowam tylko głowę, mając nadzieję, że nie roztrzaskam sobie czaszki. Głowa odbija mi się od skały, deszcz gwiazd przelatuje przed oczami, na chwilę odpędzając migrenę, która wraca po pięciu sekundach z rykiem zdolnym zabić byka. Trup zanurza jedną dłoń w strumieniu, przechyla ją nad moją twarzą i spryskuje mi usta brudną wodą. Potem znowu nabiera wody i oblewa mi czoło, pozwalając, by szlam spłynął między włosy; chrzci mnie plugastwem, w które Kompania Nadświatowa zamieniła górny bieg Wielkiej Chambaygen. W ciągu kilku sekund moje nerwy zaczynają mrowić od ciepłej obecności, dziwnego i trudnego do zdefiniowania wrażenia, że coś obejmuje mnie, tuli i pociesza od środka. Strupy odpadają z oparzeń, kiedy moje ciało samo zaczyna się leczyć. Na swój sposób Pallas mówi mi, że już nadchodzi. O Chryste, gdybym tylko mógł umrzeć, zanim się tu zjawi... Gdybym tylko... A kiedy parzące łzy trawią moją twarz jak kwas, demon siada obok mnie i zaczyna czekać.
9 Poza światem mamusia śpiewała z rzeką; kiedy Faith się bała, mogła wsunąć głowę głębiej w tę niesamowitą, jedwabną pościel, naciągnąć kołdrę na głowę, zamknąć oczy i pozwolić, żeby muzyka ją uniosła. Początkowo naprawdę się bała, kiedy ten człowiek ją złapał i tatuś się rozłościł, ale trudno bardzo się bać przez dłuższy czas. Nie, kiedy rzeka śpiewa w twojej głowie. Bo rzeka zawsze będzie rzeką, więc nie ma się czego bać. Poza tym to był naprawdę niesamowity dom, większy nawet od jej własnego domu, i stał
w samym środku Bostonu, gdzie Faith nigdy wcześniej nie była i nie widziała z niego za wiele poza tym, co dojrzała przez okno limuzyny grand-mére, ale i tak była przekonana, że Boston też jest niesamowity. Nie miała nic przeciwko temu, żeby chwilę tu pomieszkać, bo było tu tylu ludzi, którzy cały czas byli dla niej naprawdę mili, i nie musiała odkładać swoich rzeczy na miejsce, ani ścielić łóżka, nic takiego. Była tam taka starsza pani, która nazywała się Robotnica Dobson, najwyraźniej niemająca nic innego do roboty, jak tylko chodzić za Faith i sprzątać po niej. Robotnica Dobson była całkiem miłą starszą panią, chociaż nie mówiła zbyt wiele. Za to uśmiechała się cały czas, nie wyglądała na wredną i raz już podsunęła Faith najbardziej niesamowity smakołyk, który nazywa się trufla czekoladowa. Mamusia naprawdę ciężko pracowała w Nadświecie z chorymi ludźmi i cały czas śpiewała nowy rodzaj piosenki, której Faith nie rozpoznawała, ale i tak ją uwielbiała. Mama była zadowolona, szczęśliwa, więc Faith też była szczęśliwa, nawet kiedy Robotnica Dobson przyszła, zmusiła ją do wstania z łóżka i wystroiła na Szabasowe Śniadanie. Faith wiedziała, że Szabasowe Śniadanie należy pisać wielkimi literami, bo wszyscy wyglądali tak poważnie, kiedy o nim mówili, i musiała z jego okazji włożyć długą, białą, zwiewną sukienkę aż do podłogi, z bufiastymi rękawami i naprawdę niesamowitą satynową halką. Dwoje Robotników, których imion jeszcze nie znała, posprzątało pokój Faith, podczas gdy Robotnica Dobson poprawiała jej włosy. Wkrótce Faith była już gotowa na Szabasowe Śniadanie. Robotnica Dobson trzymała ją za rękę przez cały czas, gdy schodziły trzema kondygnacjami takich naprawdę, naprawdę wielkich, kręconych schodów, a potem szły przez frontowy hol do jadalni. Jadalnia była naprawdę duża, z boazerią sięgającą wyżej niż głowa Faith, a wyżej z tapetą wyglądającą jak satyna. Stół też był naprawdę duży, ze świecami i wszystkim. Jej wujkowie – których imiona już pozapominała – oraz grand-mère siedzieli przy stole, a za każdym krzesłem stali Robotnicy w eleganckich uniformach i z bardzo poważnymi minami. Robotnica Dobson wskazała Faith miejsce przygotowane dla niej. Stało tam specjalne krzesło, więc kiedy wspięła się na nie, siedziała przy wielkim stole tak wysoko jak dorośli. Usiadła w krześle i nagle zaczęła chichotać. – Faith – odezwała się grand-mère surowym tonem. – Natychmiast skończ te śmiechy. – Przepraszam, grand-mère – powiedziała, przykładając ręce do ust i próbując pochamować pełen zachwytu śmiech. – Co u licha tak cię rozbawiło? Podziel się żartem z wujami. Na pewno też im się spodoba. – To nie żart, grand-mère. Po prosu jestem szczęśliwa. – Szczęśliwa? No oczywiście, że jesteś szczęśliwa. Zamieszkanie w prawdziwym domu musiało być ogromną ulgą... – To nie twój dom. – Faith zachichotała. – Jestem szczęśliwa, bo tata tu jest. – Co?
– Nie tutaj-tutaj – wyjaśniła Faith. – Tam-tutaj. Jest teraz z mamą. – Zakłopotana ściągnęła złociste brwi. – Ale mama nie jest z tego powodu specjalnie zadowolona...
10 Dotyk ust Hariego sprowadził boginię z powrotem do jej indywidualnego wątku w melodii w Pieśni Chambarai. Po opuszczeniu Ankhany zatopiła się w nadnaturalnych harmoniach Chambarai, odnajdując w nich nieskończone matematyczne powtórki tematu – nieustające bachowskie wariacje na temat niby-życia antywirusa. Jej uwagę odciągnął jedynie niepokój Faith – prywatna chwila macierzyńskiej słabości, kiedy znowu stała się tylko Shanną Michaelson, odrzuciła na bok zadanie i natychmiast popędziła do najbliższego punktu transferowego. Ale Hari – za pośrednictwem Faith – przysiągł, że zajmie się Ziemią, przypomniał bogini, że ma pracę do wykonania. Ufała mu. Musiała. Tak więc poddała się Pieśni i patrzyła na miliardy stworzonych przez siebie pokoleń, wirujących w jej świadomości jak galaktyka, w której każda gwiazda jest życiem. Znalazła próbkę HRVP w Krisie Hansenie, zrobiła posiew we własnej krwi i tu także stworzyła i namnożyła lekarstwo. Powstał prawie miliard pokoleń, a chór nadal śpiewał słodko i prawdziwie, bez ani jednego dysonansu mutacji. Ale kiedy Hari jej dotknął – było to nieprzyjemne jak igła wbita w spuchnięty szankier, jakim stał się teraz jej górny bieg – poczuła jego ból i niepokój. Z odległości wielu mil dotknęła go swoją mocą, naprawiała jego skórę i koiła serce, podczas gdy czyste przerażenie ogarnęło jej własne serce. To wrażenie było tak obce jej naturze, że przez chwilę nie umiała go zidentyfikować ani odgadnąć jego źródła. Odległy kontrapunkt córki nadal pobrzmiewał w melodii. Faith była szczęśliwa, że jest częścią matki nawet w tym obcym miejscu, w którym uwięziła ją babka. Nie bała się; ojciec obiecał jej, że przybędzie, że wszystko naprawi, a jednak pojawił się tutaj, sam, ranny i w bólu, zostawiając Faith w rękach swoich wrogów. I być może w tym odnalazła to, co zatruwało jej spokój przerażeniem. Wdzięczna nuta w Pieśni Chambarai, która była fizyczną formą Pallas Ril, uniosła się z miejsca kontemplacji – zalanej słońcem polany pośród dębów i orzechów ponad strumieniem, nad którym rosły wierzby, jakieś trzy dni jazdy na południowy wschód od Ankhany – i poszukała w Pieśni śladu zapamiętanej frazy, echa tematu odległych o dwadzieścia mil skalistych bystrzy. Znalazła tę frazę w sobie i zaśpiewała ją jak rzeka, przeplatając te nuty z sennym rytmem słonecznej polany, połączyła je w czasie i przestrzeni. Jednym krokiem przeniosła się z polany do bystrzy.
Kolejne dwadzieścia mil dalej wychwyciła cichy szept bagna, szeleszczący śmiechem pałek, i podziemny pomruk uroczystych drzew; znowu włączyła oddzielne melodie do swojej Pieśni, żeby móc z bystrzy przenieść się na bagna. W ten sposób przemierzała bieg rzeki. A kiedy się zbliżała, czuła w nim ból, który wykraczał daleko poza wszelkie cierpienie cielesne: przerażenie i zimną furię. Krańcowy strach. Rozpacz. Jednakże nie było przy nim żadnego zagrożenia, żadnego niebezpieczeństwa. Czuła smak obozu na przełęczy, jakby jego ścieki sączyły jej się do ust; dobiegała do niej mgliście kakofonia tysięcy istnień znajdujących się tuż-tuż przy jej dorzeczu. Nikt w zasięgu jej postrzegania nie życzył mu źle – życie istot z obozu ucieleśniało fundamenty człowieczeństwa, było aż zbyt człowiecze w ślepym dreptaniu ku mglistym marzeniom o jedzeniu, seksie i wygodzie. Czego się bał? Trzynaście kroków doprowadziło ją do ocienionego stoku poniżej przełęczy, którą ludzie nazwali Siodłem Khryla – pasma ziemi łączącego dwa szczyty podobne zębom, pokryte sadzą, tak że wyglądały jak stalowe. W Pieśni odnalazła podstawową szemrzącą melodyjkę małego wodospadu spadającego w skalną rozpadlinę, którą teraz prowadziło allegro łomotu serca Hariego. Jeden nadnaturalny krok sprawił, że stanęła u jego boku, w skalnej rozpadlinie z wodospadem szumiącym nad głową. Leżał u stóp wodospadu, na wpół zaklinowany w szczelinie kamienia, z mgiełką wodną na twarzy, rękami związanymi na plecach i szmatą w zębach. Jęknął przez knebel, a jego oczy przemawiały do niej odrętwiałym, irracjonalnym przerażeniem. Przyklękła przy nim; mgiełka wodna z wodospadu kładła się przyjemnym chłodem na jej karku. Nawet posmak ludzkich nieczystości nie był nieprzyjemny, bo trawy i algi w dole strumienia żywiły się nimi i wybujały jak nigdy przedtem. Położyła mu dłoń na policzku. – Już dobrze, Hari – powiedziała. – Jestem tutaj. Mogła zbudować głos z ptasich treli i szumu wody, z biegu susłów i trzasku skał, rozrywanych przez korzenie traw i krzewów, ale zamiast tego przemówiła ustami i gardłem Pallas Ril z tego samego powodu, dla którego rozwiązała węzeł na szmacie rękami, a nie mocą. Czasem nawet bogini musi skorzystać z ludzkiego dotyku. Teraz już rozumiała jego niepokój – ktoś porzucił go tutaj, by umarł; bał się, że nie przybędzie mu na ratunek. Pozwoliła delikatnym, melancholijnym nutom wkraść się do harmonii jej Pieśni. Po tych wszystkich latach nie zdołała przekonać go, że ludzkie życie to jedynie wir w prądzie; kiedy ten wir – piękny, lecz nietrwały – rozpada się w rzece, nic nie ginie. Nie ma niczego, co można by stracić. Rzeka jest wieczna. Łzy popłynęły po jego twarzy, mieszając się z tłustym osadem, który zostawiała mgła wodna z wodospadu. Rozwiązała węzeł knebla, a on odsunął głowę od jej ręki, wypluwając
szmatę do strumienia i konwulsyjnie łapiąc powietrze. – Shanna... uciekaj – wydyszał głosem łamiącym się jak szkło. – To pułapka. Uciekaj! Uśmiechnęła się. Jak to możliwe, że nadal tak niewiele rozumiał? – Nic nam tu nie grozi, Hari... Wrzasnął – nieartykułowany wyraz obezwładniającej paniki. To ją zaszokowało i zatkało jej usta jak cios. Nagle niepojęte, mgliste poczucie zagrożenia, które ją dręczyło, przesunęło się pod nią z tektonicznym, infradźwiękowym dudnieniem. Planeta, której częścią była, nie stanowiła już oparcia. Odkryła ze zdumieniem, ogarniającym ją jak narastające światło jutrzenki pośród gór, że naprawdę się boi. Hari miotał się konwulsyjnie. Jego krzyk był rozdzierający i nabrzmiały krwią, jakby wymiotował drutem kolczastym: – Shanna, chociaż raz w swoim pierdolonym życiu zrób co ci mówię! Uciekaj! SPIEPRZAJ STĄD! Wstała i już chciała się odwrócić, kiedy poczuła coś w ramieniu, jakby uderzono ją w obojczyk, zdecydowanie, ale niezbyt mocno – to było jak klaps zadany przez dziecko, kopnięcie prądem przy włączniku, nic poważniejszego, żaden prawdziwy cios, tylko zimna fala, która przebiegła przez nią niemal zbyt szybko, by mogła ją poczuć, zimny prąd płynący od ramienia w dół, pod kątem, do żeber i na drugą stronę. Chciała się obrócić, żeby zobaczyć, co ją trafiło, ale już upadała w bok i na ziemię, nie czuła nóg, nie czuła lewej ręki, wyciągnęła prawą ku ziemi i uderzyła mocno w kamień, upadła na twarz... Nad nią stała kobieta w jej ubraniu, tylko że to nie była kobieta, nie cała – to był tylko tors z lewą ręką. Tam, gdzie powinna być głowa i prawa ręka, widniały jedynie otwarte rany wielkości całego świata. A kiedy nogi ugięły się i bezgłowy, jednoręki tułów skręcił się i zgiął, padając na ziemię, potok pompowanej przez serce krwi z rozciętej aorty trysnął jak cabernet z wirującej butelki, lśniąc we wschodzącym słońcu, rozszczepiając się tęczą, której piękno zaparło Shannie dech w piersi. To ja, pomyślała. To moja krew. Próbowała się odezwać, powiedzieć: „Hari... Hari, jestem ranna, musisz mi pomóc”, ale straciła większość płuc, zostały w upadającym korpusie. Mogła tylko poruszyć ustami i słabo, desperacko mlasnąć językiem. „Hari. Hari, proszę...”. Cień o ludzkim kształcie wznosił się nad nią – ogromna, potężnie zbudowana sylwetka na tle koronki białych chmur na porannym niebie. Postać uniosła długi miecz o szerokim ostrzu i chwyciła go tak, żeby skierować w dół jak kołek, który ma zostać wbity w twardą glinę. Ostrze wycelowało w jej oczy i już więcej Shanna niczego nie widziała.
11
W czasie tradycyjnego Szabasowego Śniadania rodziny Shanksów, kiedy poranne słońce z ogrodu wpadało przez firanki, a znad talerzy w dłoniach służących w liberii nadal unosiła się para, Faith podskoczyła na krześle, uderzyła drobnymi piąstkami w wypolerowany mahoniowy blat – burząc porządek nakrycia z wiekowej porcelany w kolorze kości słoniowej – i wrzasnęła, jakby szczury gryzły ją w palce stóp. Chwilę potem, zanim ktokolwiek z oniemiałej rodziny zdążył choćby zapytać, co się stało, padła bez czucia. W pełnej szoku ciszy, Avery wyraźnie i nieomylnie usłyszała żałosny, dziecinny szept wnuczki: – Hari... Hari, jestem ranna. Musisz mi pomóc. Hari, Hari, proszę... Służący doskoczyli do niej, ale głos Avery świsnął jak bicz ponad ich głowami: – Cofnąć się! Nie dotykać jej. Dobson, natychmiast sprowadź Pracownika Liebermana. Faith nie dławiła się, nie miała konwulsji. Podczas gdy wszyscy czekali na lekarza, który miał nadejść ze swojej kwatery w dawnej powozowni, Avery zaciskała zęby. Jego imię... Gorycz, gorycz, co za niewiarygodna gorycz, że w domu Avery Shanks jej własna wnuczka wyszeptała jego imię.
12 Aż do samego gorzkiego, krwawego końca myślę, że musi istnieć jakieś wyjście. Przechodziliśmy to już tyle razy – byliśmy w pułapce, bez wyjścia, bez szansy na przetrwanie – i zawsze nam się udawało, zawsze jakoś sobie radziliśmy, wbrew wszystkiemu, wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkim nadziejom. Zawsze udawało nam się przeżyć. W każdej sekundzie, kiedy tam leżę – na urwisku, ze ściekami z obozu ochlapującymi mi twarz, z demonem w trupie Bernea spijającym moje potworne, bolesne przerażenie – odpycham rozpacz, wyliczając wszystkie sytuacje, kiedy jakoś nam się udało. Aż do samego końca zmuszam się do wiary, że Shanna zorientuje się w pułapce, że mnie uratuje, że oboje uratujemy nasze dziecko, że mój ojciec nadal będzie żył, że wszyscy znowu wrócimy do domu. Że jakimś cudem mimo wszystko dostanę swoje szczęśliwe zakończenie. A potem, kiedy ona się zjawia, a demon nie uderza, próbuję przemówić do niej oczami, dotrzeć do niej za pomocą swojego strachu, staram się przegryźć przez brudną szmatę, która wypełnia mi usta smakiem kurzu i ludzkiego gówna. Jednym gestem mogłaby rozbić tę szmatę na atomy, które ją tworzą; zamiast tego mocuje się z węzłem swoimi ludzkimi, zbyt zawodnymi palcami, a kiedy wreszcie wypluwam szmatę i mówię jej, ona nadal mi nie wierzy, nadal próbuje mnie uspokoić i całe wściekłe przerażenie eksploduje mi w gardle we wrzasku, usadza ją, zamyka jej usta. Widzę w jej oczach, że
zaczyna rozumieć, ale nigdy nie była zbyt szybka, nie pod tym względem; zawsze potrzebowała czasu, żeby się dostosować, żeby dostrzec to co niespodziewane, a tego czasu za żadne skarby świata nie mogę jej zapewnić. Wrzeszczę na nią, wyję, klnę, judzę wściekłymi słowami, robię wszystko, żeby się ruszyła, żeby uciekła, a ona stoi, zaczyna się odwracać... I umiera, a na pożegnanie słyszy tylko moje przekleństwa. Trzymany martwą ręką Kosall nie syczy ostrzegawczo jak wąż. Trup pojawia się za nią z niepojętą szybkością. Ostrze także porusza się zbyt szybko dla oka, widzę tylko początek ciosu i koniec – łuk, który zatacza ostrze, widoczny jest tylko jako srebrzysty płomień, który rozdziera Shannę w jednym ułamku sekundy od obojczyka po żebra, rozcinając pierś... I jedna jej połowa odpada od drugiej, a mnie brakuje tchu, żeby krzyczeć. Fragmenty mojej żony padają na ziemię, jej wnętrzności uderzają o skałę z wilgotnym pluskiem jak garści błota uderzające o chodnik. Demon Berne przechodzi nad jej bezgłowym, jednorękim tułowiem i staje nad nią – jej piwne oczy odbijają błękit porannego nieba, idealne usta poruszają się bezgłośnie, włosy lśnią orzechowo i, o mój boże, jak ja mam teraz żyć? Ale – rzecz jasna – długo nie pożyję. Trup unosi miecz wysoko nad głowę i opuszcza ostrze pionowo. Wbija je, jakby dźgał kołkiem w serce wampira, tyle że serce Shanny leży gdzie indziej, a ostrze z wymalowanymi runami wbija się w jej oczy, przez czaszkę, mózg, aż do kamienia pod spodem. Klinga przez ułamek sekundy wibruje, jakby rejestrowała jej kończące się życie. Wbija się na długość dłoni w skałę pod rozszczepioną czaszką i tak stoi. Rękojeść kołysze się w powolnym pożegnaniu, poruszana bryzą przy wodospadzie. – Tttak – mruczy demon chrapliwym głosem. – Ttttak, to koniecccc. Znowu przeskakuje i staje koło mnie, zanim w ogóle zauważę ruch. Jego oczy jak szklane kulki są szeroko otwarte, jakby chciały mnie połknąć w całości. – Ttttak, Cainnnnnne. To wszszszysssstko prawda. Wiem, o czym mówi. Wiem, że to prawda. Inni na moim miejscu mogliby zapytać: „Dlaczego?”. A ja wiem dlaczego. Wszystko – utrata kariery, Opactwa, Faith, ojca i teraz... teraz... ta nieopisana rzecz – to wszystko działo się nie bez powodu. Jednego, niezaprzeczalnego, niewybaczalnego, egocentrycznego powodu. Bo nie umiałem siedzieć na tyłku i trzymać gęby na kłódkę. Bo jestem na to za głupi, niech to szlag. Bo musiałem coś zrobić. Bo musiałem się poczuć jak mężczyzna. A to są tylko różne sposoby powiedzenia, że to ja zniszczyłem wszystkich i wszystko, co kocham, bo udawałem, że mogę być Caine’em, ten jeden ostatni raz.
13 Demon Berne łapie się za ogromną erekcję i siada mi na piersi jak zmora z koszmaru. Drugą ręką głaszcze mnie po twarzy. – Kkkocham cccię, Cainnnnne. Pochyla się nade mną, jakby chciał mnie ugryźć. Albo pocałować. – Kkkocham cccię. I wiecie co? Myślę, że mówi prawdę. Ogarnia mnie dziwaczny, abstrakcyjny spokój, puste zobojętnienie. Najbardziej zadziwiające jest to, że w pewnym niespodziewanym, apatycznym sensie nie mam nic przeciwko temu. Potrafię zgadnąć, co się dzieje. Widziałem to dziesiątki razy u ludzi, którzy otrzymują potworne – nawet śmiertelne – rany. Syndrom „Nic mi nie jest”. Niezależnie od tego, co ci się przydarzy, kiedy pierwszy szok pełen niedowierzania minie, myślisz sobie: mogło być gorzej. Zawsze jesteś pod wrażeniem, jak dobrze sobie z tym radzisz, niezależnie do tego, co to jest – czy nóż w brzuchu, czy śmierć dziecka. Nie zdziwiłbym się, gdyby Shanna umarła, myśląc: „Nie jest aż tak źle, naprawdę...”. Demon Berne głaszczą moją twarz zimną, twardą dłonią, karmiąc się... I może stąd właśnie się bierze to „Nic mi nie jest”: banda demonów wysysa twoją rozpacz, przerażenie, żal. Może o to właśnie chodzi ludziom, kiedy kręcą ze smutkiem głowami i mruczą ściszonym głosem: „To jeszcze do niego nie dotarło”. Tak naprawdę mówią: „Demony nadal żerują”. Zaspokajając swój kompulsywny głód, demony wyświadczają nam przysługę. Ale kiedy już się nażrą, to lepiej pilnować swojego tyłka. To dlatego mogę leżeć z nierówną skałą pod plecami i krwią Shanny na twarzy, patrząc na jej wnętrzności delikatnie płukane przez mgiełkę wodną wodospadu, z bezużytecznymi nogami i bezużytecznym życiem, i czuć tylko nadzieję, że trup pójdzie na całość i zabije mnie, dopóki jest głodny. Ponieważ mam pewne pojęcie, co nadejdzie potem, i nie chcę tu być, kiedy się zjawi. Demon Berne oblizuje usta i w jednym z jego policzków nagle pojawia się z wilgotnym plaśnięciem mała, okrągła dziurka, a odłamki zębów wybuchają drugim policzkiem. Potem pojawia się następna dziura – w skroni – i szklane oko roztrzaskuje się, a głowa trupa odskakuje na bok jak u konia, którego użądliła osa. Z góry, z daleka, słyszę mechaniczne trajkotanie broni palnej. Brzmi to właśnie tak jak w filmach. Cholernie dobrze strzelają – cały czas mam nadzieję, że jedna z kul zboczy o włos i wbije się w moją czaszkę, ale nie mam tyle szczęścia. Pewnie strzela Policja Społeczna; wszyscy wiedzą, że pospoły nigdy nie chybiają. Kolejne kule uderzają w łamanym rytmie cielistych plaśnięć i brzmi to tak, jakby facet z
wodewilu rozgrzewał się do stepowania. Trup prostuje się i zaczyna się kręcić w rwanym tańcu, wymachuje rękoma; rozsuwa nogi, stara się nie spaść ze skalnej półki, ale jeszcze więcej karabinów pluje kulami z góry i w końcu strumień pocisków spycha go z klifu. Spada, a ja słyszę mięsisty chrzęst, raz, może dwa razy, kiedy odbija się od skały po drodze w dół. I teraz już czuję, że odszedł: czuję to w termonuklearnym wybuchu, który wypełnia mi pierś, pali serce na popiół i piecze mi gardło, i o mój boże, o mój boże, o mój boże... boże... ...boże...
14 Jakąś niewyobrażalną wieczność później, gdy dryfuję – bezradnie unieruchomiony – po bezwietrznym, rozległym oceanie goryczy, cienie tańczą mi przed oczami i nadchodzą głosy – słabe, przebijające się z niewiadomego, oderwanego wszechświata, spoza bólu, z którego składa się cała moja istota. – Zawarliśmy bardzo konkretną umowę – słyszę głos, który jednocześnie wydaje się ludzki i sztuczny. Takie dźwięki mogłaby wydawać z siebie mechaniczna lalka, gdyby miała usta i gardło z ciała. – Będzie dostarczony do stolicy na egzekucję. Miecz zostanie zabezpieczony. Ktoś, kto odpowiada, ma głos będący dokładnym przeciwieństwem tamtego – chociaż słowa są suche i precyzyjne, wibrują jak szarpnięta cięciwa. – Tak, oczywiście. Dopilnuję tego. A jeśli idzie o miecz, to jest to relikwia świętego Berne’a i zgodnie z prawem należy do Kościoła Ukochanych Dzieci Ma’elKotha. Kościół zadba o niego z należytą troską. Otwieram oczy, obracam głowę w ich stronę, żeby im powiedzieć, żeby się zamknęli, i widzę, że ten skurwysyn, ambasador o twarzy z zamszu, szykuje się do bójki z jednym z fałszywych ochroniarzy. Między nimi w tęczowej mgiełce z wodospadu kołysze się rękojeść Kosalla, niczym wskazówka metronomu odmierzającego cały ten pusty szum, którym stał się świat. Mgiełka skrapla się w strumyki i cieniutka strużka bladego różu rozcieńczonej krwi Shanny, oddzielona od strumienia skałą, wysycha w słońcu na jałowym kamieniu. Jej oczy, rozcięte ostrzem, które rozłupało czoło, jakby urodziła Atenę, nadal są jasne i czyste. Wodna mgiełka obmyła je z kurzu i błyszczą jak klejnoty, a ja nie potrafię pojąć, dlaczego nadal oddycham. Raithe patrzy na mnie oczami również lśniącymi jak klejnoty. – Co powiesz, Caine? – pyta żartobliwie, z udawanym szacunkiem. – Gotowy ruszać w drogę?
Mówienie mnie przerasta. Raithe wzrusza ramionami, patrząc na ochroniarza. – Jestem wam wdzięczny. Przekaż ciepłe pozdrowienia od Klasztorów waszym przełożonym w Kompanii Nadświatowej. Powiedz im, że przepraszamy za śmierć Administratora Garrette’a, ale sam możesz zeznać, że nie dało się tego uniknąć. – Zgoda – mówi fałszywy ochroniarz. – Ambasada zostanie powiadomiona o wyborze nowego wicekróla w stosownym czasie. – Jesteśmy gotowi powitać go w duchu braterskiej miłości – odpowiada z satysfakcją Raithe. – Szczęśliwej podróży. Fałszywi ochroniarze się nie odzywają. Pospoły nigdy się nie żegnają. W milczeniu robią w tył zwrot i odmaszerowują. Miałem nadzieję, że mnie zabiją. Ale to byłoby zbyteczne. Nadal oddycham – co nie znaczy, że żyję. Kiedy więc Raithe wyszarpuje Kosalla, łapiąc go za jelec i opierając stopę o twarz Shanny, żeby wyciągnąć ostrze z jej czaszki, nic nie czuję. Pochyla się nade mną, a jego błękitno-białe oczy błyszczą tym samym głodem, który odbijał się w szklanych kulkach w oczodołach martwej twarzy Berne’a, i mówi: – Jestem Raithe z Ankhany. A ty, Caine, jesteś moim więźniem i umrzesz. Nie dziwię się, słysząc swój głos: – Nie jestem Caine’em. Caine nie istnieje. Caine nie żyje. I z jakiegoś powodu to go napełnia zachwytem. Stoi z czołem w glorii chwały, rozkłada ręce, jakby chciał objąć cały świat. Odchyla głowę i krzyczy ku niebiosom: – Oto nadszedł dzień! Oto ten dzień! Oto jestem! Mam jeszcze siłę, żeby zastanowić się tępo, co on sobie myśli, że niby kim jest, ale nie mam już siły, by przejmować się odpowiedzią. W tej chwili mogę myśleć tylko o Faith. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co on ci zrobił. Mój boże, Faith... wiem, że nie możesz mnie słyszeć, ale... Mój boże, Faith. Tak mi przykro.
Niewydarzony rycerz, jak wszyscy błędni rycerze, miał swoją ścieżkę, którą powinien podążać, i naukę, którą powinien odebrać. Każdy zakręt na jego drodze był kolejną lekcją, a każda lekcja prowadziła do kolejnego zakrętu. Niewydarzony rycerz powoli, stopniowo, w bolesny sposób odkrywał pewne prawdy, których postanowiło go nauczyć życie: czym jest wybrukowana droga do piekła, że nie ma niczego czystego na tym świecie i że żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary. Oczywiście nauczył się tych prawd już za późno, bo przecież był niewydarzonym rycerzem.
DZIESIĘĆ 1 Pukanie zabrzmiało w miarę przyjaźnie – niezbyt głośne i energiczne, jak wesołe „cześć” – ale kiedy Deliann otworzył drzwi, ledwie zdążył dostrzec wielkiego, zwalistego człowieka o przyjaznych oczach i twarzy, której kolor i topografia z grubsza przypominały michę rozgotowanych słodkich kartofli. Nie zobaczył nic więcej, bo zaraz widok przesłoniła mu ogromna ludzka pięść, która powiększała się zbyt szybko, i uderzyła go w nos tak mocno, że nawet nie pamiętał, jak poleciał na podłogę. Zorientował się tylko, że leży na dywanie, jasne, białe gwiazdy płoną na obrzeżach jego pola widzenia, a w ustach czuje smak krwi. – Hejka – powiedział wesoło człowiek, podchodząc do niego. Wbił mu palec obutej stopy w żebra tuż nad nerką, wystarczająco mocno, żeby kilka z nich pękło z chrupkim, ale bardzo cichym trzaskiem. Deliann zwinął się wpół, plując krwią. – Rugo! – zawołał człowiek, jakby to było czyjeś imię. Ogr w kolczudze pomalowanej w szkarłatno-mosiężne barwy Kasyna Obcych wszedł do pokoju, potrząsając wielką, srebrzystą siatką, która wyglądała niepokojąco znajomo. Jednym ruchem nadgarstka rozrzucił siatkę na Deliannie, a potem złapał go ogromną łapą za rękę i podniósł. Zapakowany w wór siatki Deliann został przerzucony przez garby mięśni na szerokich plecach ogra, zanim zdołał samego siebie przekonać, że to dzieje się naprawdę. – Wiesz co? – zagadnął go człowiek. – Kierendal się obudziła i chce cię widzieć.
2 Pełna podskoków i szarpnięć dezorientująca podróż prywatnymi korytarzami Kasyna Obcych skończyła się tym, że ogr zsunął siatkę z ramienia jak mający dziewięć stóp wzrostu i żółte kły Święty Mikołaj i rzucił zapakowanego Delianna na podłogę w sypialni Kierendal. Deliann wylądował twardo na tyłku, wykręcając się niezgrabnie, przez co żebra zabolały go bardziej niż wcześniej kopniak. Powoli, ostrożnie, cierpliwie spróbował wyplątać się z siatki na tyle, żeby przynajmniej
móc uklęknąć. Nie zrobił żadnego ruchu, który można by zinterpretować jako próbę uwolnienia się; w drugiej ręce ogr trzymał korbacz długi jak noga Delianna, z kolcami dłuższymi niż jego palce i mniej więcej równie ostrymi. Kierendal leżała na stosie kolorowych jedwabnych poduszek w ogromnym łożu z baldachimem; pod oczami w kolorze stali miała czarne sińce, a jej metaliczne włosy spływały w tłustych strąkach na ramiona i poduszki. Skóra Kierendal miała kolor suma walczącego o życie w schnącym błocie, a usta opadały, jak surowe mięso, na ostre zęby drapieżnika. W pokoju śmierdziało, jakby ktoś zwymiotował do nieopróżnionego nocnika. – Miałam pomysł – powiedziała chrapliwie Kierendal. – Kiedy posłałam ich po ciebie, myślałam, że powiem coś błyskotliwego. No wiesz: że chcę ci osobiście podziękować za uratowanie życia. – Kier... – Zamknij się! – wrzasnęła. Uniosła się nieco z poduszek, ale zaraz opadła na nie z powrotem, jakby wysiłek związany z gniewem ją wyczerpał. – Ale nie chcę. Nie mogę. Nie potrafię zdobyć się nawet na gorycz. Odwróciła się, żeby nie widział jej twarzy. Żal ścisnął mu serce i Deliann nie był w stanie się odezwać. – A teraz mówią mi, że nie musimy umrzeć – ciągnęła Kierendal, nadal nie pokazując twarzy i patrząc na ciemne brokatowe zasłony zaciągnięte w oknie. – Mówią mi, że ta twoja choroba nie musi mnie zabić. Że wszyscy możemy przeżyć. – Tak. – Wszyscy prócz Pischu. Wszyscy prócz Tup. – Ale bogini... – Nie mów mi o swojej bogini. Wiem o niej wszystko. To pieprzony Aktir. Pallas Ril. – Dla mnie wyglądała jak bogini. – Wiesz... – ciągnęła z roztargnieniem Kierendal, jakby go nie słyszała – już krążą plotki. Wielu zabito, bardzo wielu. Nie tylko w Mieście Obcych. To pewnie robota załogi z twojej barki. Ale mówi się, że to cainiści, że to początek kampanii przemocy, odwet za masowe aresztowania, próba pomieszania szyków rządowi w związku z Siódmym Świętem. Ale ty i ja wiemy swoje, prawda? Prawda?! W każdym razie myślałam, że ja wiem. Niestety, jak się zaczęłam zastanawiać, to już nie jestem tego taka pewna. – O czym mówisz? – Znałam Caine’a. To cię dziwi? Byłam częścią tego wszystkiego, tego całego Wniebowstąpienia Ma’elKotha, i nie wyglądało to do końca tak, jak mówi Kościół. Ale Kościół miał rację w jednym: on był Aktirem. A Pallas Ril była jego kobietą. Oboje byli Aktirimi. Jak ty, Deliann. – Kierendal... – W przypadku Caine’a jedno jest ciekawe: zawsze można się zorientować, kiedy się w
coś wmiesza, bo wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. Czasem można to nawet zobaczyć, czarny Przepływ, prąd, który pojawia się znikąd i donikąd zmierza. Będziesz wiedział, jak to zobaczysz. Nic nie toczy się tak, jak się spodziewasz. Zwykle dzieje się coś znacznie gorszego. Tak jak teraz. – Wiem o Cainie tylko to, co wszyscy – powiedział Deliann i bezradnie wzruszył ramionami, a siatka zabrzęczała na nim jak kolczuga. – Głównie właśnie to, co mówi Kościół. A co do Pallas Ril, to wiem tylko tyle, że obiecała pomóc. I że uratowała ci życie. – Uratowała mi życie? – Kierendal obróciła twarz i widać było, że oczy ma przekrwione jak na wpół wyklute jajka rozbite na zimnej patelni. – Tak. Powinnam jej podziękować. Powinnam jej podziękować, że pozwoliła mi się obudzić i odkryć, że... – Głos jej się załamał. – Pischu... Tup... umarli. A ja muszę żyć, wiedząc, że ich zabiłam. I to po nic. – Przykro mi, Kier – odparł szczerze Deliann. – Żałuję, że tak to wyszło. – Czyżby? Naprawdę? – Spojrzała na ogra i machnęła drżącą ręką. – Zdejmij to z niego. Ogr złapał metalową siatkę i zerwał ją szarpnięciem, przewracając Delianna na podłogę. Deliann wylądował ciężko na spuchniętym udzie – tym z zakażeniem wewnętrznym – i nagły ból sprawił, że zaparło mu dech. Odruchowo sięgnął do widzenia wewnętrznego, by z pomocą Przepływu zmniejszyć ból w nodze; Kierendal skinęła ręką. Człowiek walnął go w skroń. – Przestań – powiedziała. – Obserwuję cię, Odmieńcu. To było ostrzeżenie. Sięgnij raz jeszcze do Przepływu, a on cię zabije. Rozumiesz? – Nie – odparł przez zaciśnięte usta, starając się powstrzymać jęk. – Nie, nie rozumiem. Nie rozumiem, jak możesz traktować mnie w ten sposób. Jak wroga. – Może potrafię to wyjaśnić. Kierendal podniosła grubą na palec i długą jak jej dłoń różdżkę z wypolerowanego drewna. Poruszyła nią w bladym świetle lampy. Połysk był wyraźnie tęczowy, przez co nie sposób było powiedzieć, jakiego koloru tak naprawdę jest drewno. – Wiesz, co to jest? – Oczywiście, że wiem – odparł Deliann, marszcząc brwi. – Byłem mithondiońskim księciem przez dwadzieścia pięć lat. Skąd masz pałeczkę wiadomości? Pałeczki wiadomości były oryginalnymi zapisami Pierwszego Ludu, wywodzącymi się z mglistych tysiącleci przed wynalezieniem alfabetu. Wytrenowany umysł mógł wycisnąć na przypominającej kryształ strukturze rośliny Fantazję. Tak zakodowana w stosownie przygotowanej pałeczce wiadomości Fantazja trwała niezmieniona, dopóki nie uszkodzono samej pałeczki. To był mozolny proces, który wyszedł z powszechnego użytku tysiące lat temu. Pałeczki wiadomości przetrwały tylko do użytku przy formalnych okazjach wagi państwowej, a nawet w takich wypadkach rzadko kiedy używano ich do spraw mniej istotnych niż królewskie zaślubiny albo wypowiedzenie wojny. Deliann pewnie żadnej nie zobaczyłby na własne oczy, gdyby Dom Mithondion nie był dziedzicznym opiekunem
krzewinek, których używano do wytwarzania pałeczek – samo określenie „pałeczka wiadomości” to tłumaczenie na westerling słowa mithondion. – Przyniósł ją ptak, kilka godzin temu – powiedziała Kierendal. – Nigdy się nie zastanawiałeś, skąd wiem, co się dzieje po drugiej stronie kontynentu? Popatrz sobie. Rzuciła mu pałeczkę, a on odruchowo ją złapał. Była nienaturalnie zwarta i ciężka, jakby zrobiono ją ze złota, a nie z drewna. Obrócił ją w palcach; budziła w nim przerażenie, które rozlało się zimnem po jego trzewiach. Pałeczka wiadomości mogła pochodzić tylko z Mithondionu. Z domu. – Śmiało – powiedziała Kierendal. – Prześnij ją. – Ja, ehm... Pałeczka stała się tak ciężka, że zabolała go z wysiłku ręka. W ustach mu wyschło, a język zamienił się w odrętwiały kawał mięśnia. Torronell na pewno udał się prosto do Żyjącego Pałacu. Deliann uniósł wzrok. Nawet nie mógł patrzeć na pałeczkę. – Nie chcę, Kier – powiedział pokornie. – Dlaczego po prostu nie powiesz mi, co tu jest? Proszę. – To nie była prośba, Odmieńcu. Prześnij ją, więcej tego nie powtórzę. A jeśli będę musiała, to najpierw Rugo zrobi za pomocą korbacza owsiankę z twoich kostek. Kapujesz? – Jej oczy były ciemne, martwe, matowe, jakby przykurzone. Deliann znowu spojrzał na pałeczkę wiadomości. Tęczowy połysk stał się nieprzyzwoicie odstręczający – jak narośl na ustach dziwki. Tak naprawdę, jak straszne to może być? Widział ruiny Mithondionu tysiące razy w swoich snach. Nie może być gorzej niż w jego mrocznych wyobrażeniach. Otworzył Powłokę, żeby tchnąć najdelikatniejszy oddech Przepływu we wzorce pałeczki; barwy zawirowały wokół niego, dołączyły do nich odgłosy i zapachy lasu. Wkrótce uporządkowały się w spójną Fantazję i wtedy zrozumiał, jak bardzo się mylił. Nie byłby w stanie wyobrazić sobie czegoś tak strasznego.
3 Deliann klęczał na podłodze, a obrazy krzyczały w jego głowie. Kierendal leżała w łóżku, podczas gdy Fantazja ukazywała niewyobrażalny horror umysłowi Delianna. Zobaczył Żyjący Pałac w płomieniach, ogień pożerał serce lasu. Widział dziesiątki, setki trupów pierwotnych; widział dzikie stworzenia włóczące się po lesie, z krwią na zębach – dzikie stworzenia, w których pod maskami brudu i szaleństwa rozpoznawał twarze dworzan i dam wytwornej społeczności. Zobaczył ciało króla, swojego ojca, na wpół zgniłe, leżące na podłodze garderoby, gdzie pewnie wpełznął, żeby się ukryć. Trupa znalazło dwóch umierających z głodu, oszalałych,
młodych faerie – rozszarpali surowe zwłoki zębami, tylko po to, żeby zwymiotować je z powrotem w wielkie, krwawe kałuże na pięknie tkanych materiach, które król ściągnął z półek, żeby zrobić sobie legowisko. Łoże śmierci. Zobaczył rozdziobany przez ptaki kształt, który nosił ulubioną kamizelkę Torronella; nie potrafił powiedzieć, czy to ciało jego brata. Wisiał wysoko nad ściółką lasu, nadziany na złamaną gałąź od kroku po przełyk. – Niełatwo na to patrzeć? – zapytała w końcu Kierendal. Deliann ledwo ją słyszał. – Tak właśnie do tego doszłam – powiedziała Kierendal. Bez chwili wahania jej głos stwardniał, zamieniając się w zgrzyt, jakby ktoś przesunął nożem po osełce. – Ty jesteś Aktirem... Widział tylko zapisany w jego pamięci obraz oka – to mogło być oko Torroneila – wyłupywanego przez wronę z głową odchyloną w ekstazie. – ...i Caine był Aktirem. Sprawy wymknęły się całkowicie spod kontroli. Pallas Ril węszy w okolicy. Jakoś wszyscy jesteście ze sobą połączeni: ty, Pallas Ril i Caine. Myślę, że te plotki są bliższe prawdy, niż, się podejrzewa: w jakiś sposób to wszystko rzeczywiście może się wiązać z cainistami. – Jej blade usta rozciągnęły się w uśmiechu drapieżnika szykującego się do walki. – Leżałam tu od chwili przebudzenia, próbując wymyślić, co mogłam zrobić, żeby zmienić sytuację, i tylko jedno przyszło mi do głowy: powinnam była kazać wyprowadzić cię i zabić tej nocy, kiedy się pojawiłeś. Deliann spojrzał na nią, ale nadal nie znajdował słów. – Tup była jedynym stworzeniem, jakie kiedykolwiek poznałam, które naprawdę, szczerze mnie kochało – dodała chrapliwym głosem. Deliann spuścił głowę. Kiedy wpatrywała się w ciemny, zimny brokat zasłon, wyglądała, jakby obejmowała się pod kocami, próbując zdusić drżenie. – Zabierzcie go do białego pokoju i rozwalcie mu czaszkę. Ciało wrzućcie do rzeki. Deliann klęczał bez ruchu, kiedy ogr znowu zakrył go srebrną siatką, przerzucił przez potężne ramię i wyniósł.
4 Kręcił się w siatce, podskakując na plecach ogra w drodze do białego pokoju. Wkrótce miał na tyle wyplątaną szyję, żeby się odezwać: – Nie możesz tego zrobić – powiedział. – Pewnie, że mogie – odparł wesoło ogr. – Po tom dostał to-to. Uniósł ogromny korbacz o stępionych kolcach, żeby szturchnąć lekko Delianna przez
siatkę – taki przyjazny kuksaniec – i kilka kolców wbiło się w spuchnięty mięsień niewyleczonego uda. – Widzi? Małe piwo. Deliann zagryzł usta, aż poczuł świeżą krew. Zakażenie sprawiło, że udo stało się potwornie wrażliwe; szturchnięcie korbaczem bolało bardziej niż wcześniej samo złamanie nogi. – Nie, nie rozumiesz – odezwał się, kiedy już wiedział, że zapanuje nad głosem. – Zabij mnie, jeśli chcesz. Ale nie możesz wrzucić mojego ciała do rzeki. Jeśli trafię do rzeki, to jedna Eyyallarann wie, gdzie rozprzestrzenię chorobę. Może zabić tysiące, zanim lekarstwo bogini się nią zajmie. – A co, twoim zdaniem jeszcze nie ma jej w rzece? – odezwał się brzydki, kanciasty człowiek, który szedł spacerkiem obok ogra, z kciukami założonymi za pasek. – Nie jestem uzdrowicielem, ale wiesz, słyszę to i owo. Zawsze na wszystko uważam, to cały ja. Domyślam się, że sprzedałeś tę zarazę paru osobom, które już od niej umarły, a większość martwych w tej okolicy prędzej czy później ląduje w rzece. – To prawda – zgodził się cicho Deliann. Ból w piersi prawie go dławił. – Tak, masz rację. Nie pomyślałem. – Nic nie wiem o choróbsku – powiedział ogr. – Kier mówi: rozłupać ci łeb, to rozłupiem łeb. Mówi: wrzucić do rzeki, to wrzucem do rzeki. Małe piwo. – No, Rugo ma proste podejście do życia, co? – Człowiek wychylił się zza szerokich pleców ogra, żeby uśmiechnąć się współczująco do Delianna. – Aż mu można pozazdrościć. Nie chciałbyś czasem, żeby twoje życie było równie proste? Deliann zacisnął powieki. – Przez długi czas myślałem, że takie właśnie jest. – Bo nie uważałeś – stwierdził ze smutkiem człowiek. Biały pokój okazał się małą komnatą o ścianach z brązowymi zaciekami, w której przykuto go do krzesła, gdy zjawił się w kasynie po raz pierwszy. Ogr zrzucił go na ziemię i wyplątał z siatki. Deliann leżał, gapiąc się w sufit, który również pokrywały brązowe plamy – dynamiczny zapis rozbryzgu krwi z maczugi albo korbacza, kiedy unosi się broń do następnego zamachu. Dostrzegał – ledwo, kątem oka – mglisty zarys Powłok ogra i człowieka, ale pokój odcięto od Przepływu. Nie miał szansy stawić oporu. Zresztą i tak nie zamierzał jakiegokolwiek stawiać. W fakcie, że właśnie do tego pokoju zaprowadzono go na egzekucję, była pełna ironii symetria, którą uważał za wręcz poetycką. Ogr skrupulatnie strzepnął srebrną siatkę i ją złożył. Przez ten czas potężny korbacz zwisał mu z nadgarstka na skórzanym pasku. Najwyraźniej takie siatki były wystarczająco drogie, żeby ogr wolał nie ryzykować, że uszkodzi ją przy roztrzaskiwaniu czaszki Deliannowi. Odłożył ją na klonowe krzesło, które przyśrubowano do podłogi pośrodku
pokoju, a potem złapał korbacz za trzonek – przyjął pozycję do zabijania. Deliann zastanawiał się przez jedną przeciągającą się chwilę, czy zobaczy rozbłysk światła, kiedy oberwie, czy też rozbłysk po uderzeniu w głowę to tylko sztuczny wytwór pamięci – coś, czego nie widzi się w chwili uderzenia, ale pamięta po przebudzeniu, jakiegoś rodzaju neuronowy sposób zamaskowania sieczki informacyjnej spowodowanej uderzeniem. Ciekawiło go to na poziomie czysto abstrakcyjnym; ponieważ nie zamierzał oprzytomnieć, nie mógł zgadywać, jak będzie wyglądał sam moment uderzenia. Jednakże z jakiegoś powodu wydawało się to ważne. A przynajmniej równie ważne, jak wszystko, co może człowiekowi przyjść na myśl na sekundę przed śmiercią. Korbacz uniósł się, wyżej, jeszcze wyżej... i wtedy człowiek powiedział: – Ej, Rugo, zaczekaj chwilkę, dobra? Nie jestem pewien, czy się z tym zgadzam. Korbacz zatrzymał się w najwyższym punkcie łuku. – Hę? – mruknął ogr. – Zmieniłem zdanie – stwierdził człowiek, wzruszając ramionami. – Nie zabijajmy go. – Ale Kier kazała... – Nie musisz robić wszystkiego, co powie Kier, prawda? – Ale to ona jezd szefem... – Więc? Ogr opuścił korbacz, marszcząc czoło i przeżuwając niepojętą ideę. – Nie kumam. Człowiek raz jeszcze wzruszył ramionami, tym razem trochę niezręcznie. – Nie wiem, czy potrafię to wyjaśnić. Widzisz, chyba tak to sobie wykombinowałem: jeśli ten gość powiedział Kier i reszcie prawdę na temat bogini, Pallas Ril wróci tu za dzień albo dwa i wszystko naprawi. I wszystko będzie w porządku, kapujesz? Ale jeśli myli się co do bogini, wkrótce wszyscy będziemy martwi, Kier pewnie pierwsza. Więc tak czy inaczej, co jej zależy? Jej i nam. No to sobie pomyślałem: po co go zabijać? – Bo Kier kazała – upierał się ogr. Człowiek wyglądał na więcej niż trochę zmartwionego. – Nie rozumiesz – powiedział Deliann, oblizując wargi. – Jestem nosicielem... – Aha, jasne, jak sobie tam uważasz, wielkie mecyje – przerwał mu człowiek. – Jeśli zarażasz, to pewnie już to mam, nie? – Nie rób tego przez wzgląd na mnie... – A kto mówi, że robię to dla ciebie? – Nigdy nie mówiłem, że chcę żyć. – I nikt cię nie pytał. Chcesz umrzeć, to możesz umrzeć i bez naszej pomocy. – Kier się zeźii – powiedział z powątpiewaniem Rugo. – Bardzo, bardzo zeźli. – Nie musi o tym wiedzieć. – Człowiek rozłożył ręce. – Daj spokój, Rugo. Wypuścimy
go, a jej powiemy, że wyrzuciliśmy go do rzeki. Co ty na to? Rugo skrzywił się, jakby od tego całego myślenia dostał migreny na ogrową skalę. Wreszcie pokręcił wielką głową. – E tam. Kier tu rzondzi. Trza robić, co każe. Znowu uniósł korbacz, ale człowiek podszedł do Delianna, stając na drodze ciosu. – Nie rób tego, Rugo. – Oj, daj spokój – powiedział żałośnie ogr. – Bedziem mieć kłopoty przez ciebie... – Nie, to ty nam narobisz kłopotów, jak mnie wsypiesz przed Kier. Czego ona nie wie, nam nie zaszkodzi. Człowiek odwrócił się plecami do Rugo i podał Deliannowi rękę. – Chodź, wstawaj. Musimy się stąd wynosić. Zdezorientowany Deliann złapał go za rękę; była ciepła, sucha i bardzo, bardzo silna. Człowiek pomógł mu wstać bez najmniejszego wysiłku. – Może tobie też trza przyłożyć – rzucił złowróżbnie ogr. Zrobił krok, stając nad człowiekiem. Kły zakręcały mu się do góry po obu stronach wyłupiastych, żółtych oczu. Człowiek zerknął na niego przez ramię i przechylił z zaciekawieniem głowę. – Od jak dawna pracujemy razem? Naprawdę chcesz mi roztrzaskać czaszkę? Co z ciebie za przyjaciel? – No ale... ale... daj spokój. Daj mie go zabić. Proszę? – Nie. Już zdecydowałem. Przykro mi, Rugo. Chyba mnie też będziesz musiał zabić. Człowiek delikatnie obrócił Delianna i pchnął go lekko w stronę drzwi, idąc tuż za nim. – Mogiem zawołać straż – rozpromienił się Rugo, doznając olśnienia. – I co im powiesz? Jak im wyjaśnisz, że sam tego nie załatwiłeś? – Człowiek otworzył drzwi. – Wychodzimy, Rugo. Jak chcesz, możesz pójść z nami. Deliann nie usłyszał odpowiedzi ogra, nawet go nie widział, gdy człowiek wypchnął go za drzwi. Poprowadził go korytarzami Kasyna Obcych do wąskich drzwi, które otwierały się na ciemny zaułek. Na zewnątrz mżyło niespiesznie, jakby szczała drużyna starych pijaczków. Człowiek wyszedł i skinął głową na Delianna, żeby ruszał za nim. – No chodź. Głodny jesteś? Idziemy coś przegryźć.
5 Kręcący się za kontuarem gruby skalnik w brudnym brązowym fartuchu postawił talerz tłustych jajek, kaszanki i jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego mięsa między łokciami Delianna i świat zaczął na nowo nabierać koloru. Deliann pierwszy raz znalazł się na zewnątrz od czasu nocy, kiedy zjawił się w Kasynie Obcych; był równie przemoczony jak
zabłocone ulice, zmarzł w cienkiej bawełnianej tunice i spodniach. Odrobina światła słonecznego, która przebiła się przez szary siniak chmur, ledwo wystarczała, żeby dostrzegł żółtawy odcień w jajecznicy. Przysiadł na chwiejnym stołku obok człowieka, który uratował mu życie, i oparł się o drewniany, nieheblowany kontuar, tylko trochę mniej tłusty od jedzenia na blacie. Kontuar tworzył graniasty krąg z wielkim rusztem i ogromną kuchnią na drewno pośrodku, przy których kręciło się dwoje skalników, zachowujących się jak mąż i żona, ale podobnych do siebie jak rodzeństwo. Deliann w to nie wnikał. Markiza chroniła przed mżawką. Razem z ladą, stołkami i daszkiem knajpka zajmowała bitą jedną trzecią szerokości ulicy Moriandar. Przy tej ulicy znajdowały się też inne podobne lokale, ale z powodu deszczu większość świeciła pustkami. Poza Deliannem i człowiekiem jedynym klientem skalników był spasiony drzewinek z postrzępionymi skrzydłami, który wyciągnął się na kontuarze, schowawszy twarz w załomie łokcia, i chrapał jak astmatyczny wyżeł. Człowiek nakładał sobie jajecznicy do ust i zajadał, mlaskając. Deliann tylko się gapił i dziwił; nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał apetyt. – Nie jesz? Deliann z wahaniem wzruszył ramionami. – Niech to szlag, najlepsze smażone jajka w Mieście Obcych. Zapłaciłem za to. Żebym nie zaczął żałować, że uratowałem ci życie. – Człowiek parsknął przyjaźnie z pełnymi ustami i szturchnął go łokciem. Deliann obrócił stołek, by oprzeć się plecami o kontuar, i podparł się na łokciach, obserwując nielicznych przechodniów przemykających od daszku do daszku, przygarbionych, z głowami wciągniętymi w ramiona z powodu deszczu. – Może powinieneś był pozwolić, żeby ogr mnie zabił – mruknął. – To by było sprawiedliwe. – Sprawiedliwe? A to co znowu? – spytał z przyjaznym uśmiechem człowiek. Odwrócił dłoń wnętrzem do góry. – Masz, połóż tu trochę sprawiedliwości. Nie? No to powiedz mi, jak ona smakuje, hę? Jak pachnie? Jaki ma kolor? – Pokręcił głową i nabrał widelcem kolejną porcję jajek. – Nie mów mi o sprawiedliwości. Obaj jesteśmy dorośli, nie? Dorośli? – zastanawiał się Deliann. Nigdy nie miałem pewności, czy jestem dorosły. Po chwili zapytał: – Nie martwisz się o pracę? Jego towarzysz wzruszył ramionami. – E, gdzie tam. Rugo może i jest ciemny jak trzecia godzina na dwugodzinnej świecy, ale ma serce tam gdzie trzeba. – Jest zabójcą. – Cholera, ja też. Tyle że nie dzisiaj.
– To cię może kosztować więcej niż pracę. Człowiek znowu wzruszył ramionami. – No i co? To mój wybór. – Słowo „wybór” wypowiedział z dziwnym, delikatnym naciskiem. – Nie rozumiem, dlaczego chciałeś mi pomóc. – Cóż, na pewno nie po to, żeby usłyszeć podziękowania. Deliann odwrócił wzrok. – Ech, to nie był zarzut. Kiedy ratujesz samobójcę, to nie oczekujesz podziękowań. Chyba właśnie tego się nauczyłeś przed chwilą od Kier, co? – Tak, rzeczywiście – zgodził się cicho Deliann. – Ale nadal nie rozumiem. Człowiek westchnął i odłożył widelec. – To nie jest takie proste do wyjaśnienia. Nie zawsze mam naprawdę dobry powód, żeby robić to, co robię. Czasem po prostu tak sobie postanawiam, wiesz? A jak już sobie coś postanowię, to nie zawracam sobie głowy zastanawianiem się nad tym. – W porządku. Ale dlaczego? – Nie wiem. Po prostu zacząłem się zastanawiać w komnacie szefowej, kiedy mówiła o Cainie i tak dalej. Mówiła, że go znała i że wszystko bierze w łeb, kiedy Caine pojawia się w okolicy, i takie tam. I jak doszła do tego, że jakoś jesteś powiązany z Caine’em. – Caine – mruknął Deliann. – Tak naprawdę to nic o nim nie wiem. – A ja owszem. Znałem go całkiem dobrze. Nie byliśmy tak naprawdę przyjaciółmi, ale byliśmy, można by chyba powiedzieć, dobrymi znajomymi. Złamał mi raz rękę. – Niezły kumpel. – Ej, albo to, albo by mnie zabił. Cholera, byłem mu szczerze wdzięczny. Najpewniej uratował mi życie tą złamaną ręką. Złamał mi ją dzień przed Wniebowstąpieniem Ma’elKotha. Widzisz, byłem kiedyś Rycerzem Ściemy. Gdyby nie ta ręka, byłbym tamtego dnia na Stadionie Zwycięstwa i pewnie bym zginął. Większość moich kumpli zabito. Chodzi o to, że dzięki tej ręce spotkałem moją Neelę; opiekowała się mną przez jakiś czas, bo dostałem gorączki od złamania i tak dalej, więc dzięki złamaniu i gorączce ten cios Caine’a nie tylko uchronił mnie przed Stadionem, ale też przed Drugą Wojną o Sukcesję. Teraz mam dom, żonę, dziecko i całkiem niezłą robotę, ponieważ znałem Caine’a na tyle dobrze, że wolał mi złamać rękę niż mnie zabić. Rozumiesz? – Nie, nie rozumiem. Jak to się ma do mnie? – Chodzi o to, że Kier się myli. Nie z powodu Caine’a wszystko się chrzani. Najczęściej chrzani się samo z siebie. Zwykle znajdziesz kogoś, na kogo można zrzucić winę, jeśli odpowiednio długo poszukasz. Tak jak ona obwiniała ciebie. Nie ma odwagi, żeby stawić czoło temu, co świat jej przynosi. To właśnie zabiło Tup i Pischu, rozumiesz, brak odwagi. Ale ona nie potrafiła się z tym pogodzić, więc musiała zwalić to na ciebie. – Wzruszył ramionami, bez słów przepraszając za słabość szefowej, a potem znowu wziął kęs jajek. – Ale
ja nie muszę pogrywać w to samo – ciągnął, przeżuwając z otwartymi ustami. – Mówię: nigdy nie wiadomo, jak się sprawy ułożą, nigdy tak do końca. Więc możesz zrobić co w twojej mocy, uważać, i a nuż zdarzy się coś, co sprawi, że wszystko znowu ułoży się jak powinno. Tak właśnie ja zrobiłem. Dlaczego miałbym zabijać cię za coś, czemu nie jesteś winien? – Ale to była moja wina. – Pieprzysz. – Nie, naprawdę. Powinienem był wiedzieć. Powinienem był umrzeć w górach. Teraz i ty na pewno się zaraziłeś. Kiedy umrzesz, to też będzie moja wina. – I co z tego? Dlaczego zabijać kogoś za coś, co już zrobił? Moim zdaniem jest sens zabić kogoś dopiero z powodu tego, co zamierza zrobić w przyszłości, czaisz? – Nie wiesz, jak to jest, zarazić się HRVP – odparł Deliann. – Oszalejesz. Zaczniesz myśleć, że wszyscy cię nienawidzą, że wszyscy próbują cię zabić, nawet najlepsi przyjaciele, własna żona, dziecko... – Niech to szlag, ja tak mam na ciężkim kacu. – Więc najpierw zabijesz ich, a jeśli pożyjesz wystarczająco długo, zamordujesz wszystkich, którzy cokolwiek dla ciebie znaczyli. Kiedy przyjdzie twój czas, będziesz umierał w bólu. Człowiek znowu westchnął, wziął widelec i zjadł kolejny kęs. – Mhm, przesrane. Deliann zagapił się. – To wszystko? Tylko tyle masz do powiedzenia? – Co chcesz, żebym powiedział? Bogini może wrócić i wszystko naprawić. Więc nie ma problemu, nie? A jeśli nie wróci, to kto wie? Może jednak sprawy jakoś się ułożą. Nigdy nic nie wiadomo. – Ja wiem – mruknął ponuro Deliann. – Czuję to. Coś poszło nie tak. Bogini nie przyjdzie. – Może nie. Ale spójrz na to teraz z innej strony: może przyjdzie. Gdybyś nigdy nie zjawił się w Ankhanie, ta twoja choroba i tak by tu dotarła. Jesteśmy w dole rzeki w stosunku do miejsca, gdzie to złapałeś, nie? Więc umarłbyś tam w górach, a tu i tak wszystko by się pochrzaniło, tyle że nikt nie wciągnąłby w to bogini. Więc wyluzuj, stary. Może jednak ocaliłeś świat. – Nadal mam wrażenie, że to moja wina. – Aha, wina. – Człowiek wzruszył ramionami, przeżuwając kaszankę. – To kolejna z takich rzeczy jak sprawiedliwość. Nie mów mi o winie, dopóki nie nakarmisz mnie nią łyżką i nie dasz mi jej przeżuć. Nie wierzę w winę. – A w co wierzysz? – Chcesz wiedzieć, w co wierzę? – Człowiek pochylił się i zniżył głos. W przyjaznych oczach zapłonęły konspiracyjne ogniki. – Oto w co wierzę: Nie Ma Zasad.
Wyraźnie słyszało się wielkie litery w jego tonie. Przez chwilę przyglądał się Deliannowi, jakby to było hasło i oczekiwał odzewu. Kiedy żadnego nie usłyszał, wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. – No, może jest jedna. Moja zasada: jeśli nie zjesz tych jajek, to skopię twój chudy elficki tyłek i wsadzę ci je do gardła. Więc lepiej zaczynaj wcinać. Po dłuższym zastanowieniu Deliann nie znalazł żadnego powodu, dla którego nie powinien jeść, więc obrócił się i spróbował jajek. Chociaż były ledwo ciepłe, smakowały doskonale: maślane, złociste i delikatnie popieprzone, odrobinę chrupkie przy brzegach. Kiedy przeżuwał, przełykał i pochłaniał kolejne kęsy, węzeł, który od tygodni czuł we wnętrznościach, zaczął się rozluźniać, jakby ktoś otwierał pięść. – Nazywam się Deliann – powiedział i wyciągnął rękę. – Tak, wiem – odparł człowiek, ściskając jego dłoń. – Ja jestem Tommie. Miło cię poznać. – Wzajemnie. Ehm... Tommie? – No? – Cóż... chyba... dzięki, to tyle. Tommie zaśmiał się i znowu szturchnął go łokciem pod żebra. – Jasne, nie ma sprawy. Słuchaj, jedz. Robi się ciemno i powinniśmy ruszać. – Dokąd? Tommie mrugnął porozumiewawczo. – Chcę cię przedstawić paru moim przyjaciołom.
6 Ogień prychał w niskim kręgu z popękanej od gorąca gliny pośrodku pokoju; okap komina zbudowano z cegieł z błota i podparto trzema grubymi filarami. W pokoju nie było okien, a jedynymi meblami był prosty stół z desek i parę krzeseł takich jak to, na którym siedział Deliann owinięty w wilgotny, ale schnący koc. Patrzył w płomienie i myślał sobie, że ogień to żywa istota. Przyjmuje jedzenie – w tym wypadku wyschnięte grudki gówna, pewnie kupione dziś popołudniu z wózka z gnojem od Jannera Farciarza. Przetwarza je w reakcji chemicznej z tlenem, która wyzwala energię dającą życie. Ale ogień nie ewoluuje. Nie ma tu mutacji, selekcji naturalnej cech sprzyjających przetrwaniu. Ogień tego nie potrzebuje, już osiągnął doskonałość. Ogień jest po prostu ogniem: chociaż tu gorętszy, tam czerwieńszy, biały, złoty albo przezroczysty jak drżący żar na pustyni, płomień niezmiennie jest pojedynczą istotą, wiecznie się odradzającą, kiedy tylko sprzyjają mu warunki. Zabij go, a zmartwychwstanie gdzie indziej. Chociaż sam nie mutował, symbolizował zmianę. Nic dziwnego, że ogień był pierwszym i najbardziej trwałym bóstwem ludzkości.
Krzesło, na którym siedział, było niemalże wygodne mimo prostej konstrukcji. Wełniany koc, którym owinął ramiona, kłuł go w zmarzniętą, wilgotną skórę jak pokrzywy, ale nie przeszkadzało mu to. Czuł się oderwany od świata – jakby szybował, dryfował w powietrzu. Nic tak naprawdę nie miało większego znaczenia. Powierzył się całkowicie Tommiemu. Podążanie za kimś okazało się zaskakująco uspokajające. Był przekonany, że pokój, do którego Tommie go przyprowadził, znajduje się gdzieś w Kolonii. Podejrzewał, że powinien był bardziej uważać, ale kiedy szedł ze spuszczoną głową w deszczu, w którym przemarzł do kości, całą uwagę skupił na utrzymaniu widzenia wewnętrznego; tylko dzięki nieustannemu czerpaniu z Przepływu zdołał osłabić ból w nogach. Szemrane ulice Miasta Obcych w jakimś momencie ustąpiły miejsca szerokim, pustym fasadom manufaktur i magazynów Parku Przemysłowego. W końcu skręcili z Tommiem w wijące się zaułki pośród zapadających się czynszówek z zapleśniałymi tynkami i gnijącymi, wypaczonymi belkami. Na wielu z tych belek nadal było widać czarne ślady zwęglenia. W Kolonii niewiele się marnowało; nawet z budynków, które spłonęły do fundamentów, zostawały jakieś belki, które nadal mogły wytrzymać nieduże obciążenie. Tommie przykucnął przy ogniu, pocierając ręce i krzywiąc się od żaru. Deliann obserwował go bezmyślnie, rozgrzewając się powoli. Wkrótce Tommie przyciągnął krzesło do ognia, obrócił je i usiadł na nim okrakiem tyłem do ognia. – Muszę wysuszyć tyłek – wyjaśnił. – Od siedzenia w mokrych gaciach podłapię jakieś naprawdę nieprzyjemne paskudztwo. Przez chwilę wiercił się, jakby jego tyłek nie bardzo pasował do krzesła, po czym oparł brodę na oparciu. – Ci moi przyjaciele... zjawią się tu niedługo. Opowiesz im swoją historię... Kurczę, sam bym chętnie ją usłyszał od początku do końca. A potem pogadamy sobie, co zrobimy z tym fantem. – Nic się nie da zrobić – odparł tępo Deliann. – To przerasta ciebie, mnie i wszystkich prócz samej Eyyallarann. – Pewnie, że tak, bo patrzysz od razu na całość. Nie wiem wszystkiego, ale mówię ci: słuchałem uważnie i mam całkiem solidne pojęcie o wyobrażeniu. W radzeniu sobie z poważnym problemem dowcip polega na tym, żeby pociąć go na małe kawałki, które da się ugryźć. Na przykład: w porządku, nie ocalę całego miasta. Jeśli masz rację, nie uratuję nawet samego siebie, nie? Już złapałem to draństwo i muszę umrzeć. Ale może uratuję żonę i synka. Deliann odwrócił wzrok. – Mam nadzieję. – No, dzięki. Uratować rodzinę, tego właśnie chcę. Rozmowa z tobą to część tego, co robię, żeby zdobyć to, czego chcę, nadążasz? Jeśli ktokolwiek może mi podpowiedzieć, jak ocalić rodzinę, to właśnie ty.
– Ja, ehm... – Deliann zakasłał. – Zrobię co w mojej mocy, żeby ci pomóc, Tommie. – Wierzę. Dlatego ja próbuję pomóc tobie. Ogień za plecami podświetlał mu rzednące włosy i na jego twarz padł obrzeżony czerwienią cień. Spoglądając nań, Deliann zmrużył powieki, ale oczy Tommiego ginęły w mroku. – Pomóc mi w czym? – W tym rzecz, nie? – Tommie się zaśmiał. – Posłuchaj, jeszcze jednej rzeczy nauczyłem się od Caine’a. Chcesz wiedzieć czego? Deliann wzruszył ramionami. – Więc tak. Tylko dwie rzeczy tak naprawdę się liczą, jeśli idzie o człowieka: czego chce i co zrobi, żeby to zdobyć. I tylko udajemy, że jest ważne, czy się jest twardym, przystojnym, bystrym, głupim, honorowym, cokolwiek... To tylko szczegóły. Znieruchomiał i z poruszenia cienia pulsującego na jego twarzy Deliann wyczytał, że Tommie mu się przygląda. Musnął obrzeża widzenia wewnętrznego i odkrył, że Powłokę Tommiego przecinają spirale jasnej zieleni: ściśle zwinięte wiry, jak symbole, których Pierwszy Lud używał do oznaczenia dillin – bram pomiędzy światami. – No więc... – Tommie mówił powoli i cicho. – Czego chcesz? W odpowiedzi Deliann posłał mu puste spojrzenie. – Daj spokój. – Tommie skinął zachęcająco głową. – To dość proste pytanie. Czego chcesz? – Chyba... nie rozumiem tak naprawdę, o co mnie pytasz... – Pewnie, że rozumiesz. Deliann pokręcił głową. – Po tym wszystkim, co się stało, po tym wszystkim, co zrobiłem... Kier... Miastu Obcych i całej stolicy, i... i tobie, chociaż uratowałeś mi życie, ja przecież, właściwie... to wszystkich zabiłem... – Słuchaj, próbuję cię czegoś nauczyć. Uważaj trochę, co? Czego chcesz? Deliann owinął się ciaśniej gryzącym wełnianym kocem i zwiesił głowę. – Co chcesz usłyszeć? – Nie to – odparł Tommie, śmiejąc się i kręcąc głową. – Czasem to właśnie wam, tym bystrym facetom, najtrudniej załapać ten kawałek. No dobra, posłuchaj. Proszę cię, żebyś dokonał wyboru. Wybrał coś. Zdecydował, czego chcesz. Cholera, nawet nie musisz mi mówić, po prostu się zdecyduj. Dwie godziny temu mówiłeś, że chcesz umrzeć. To prawda? Tego właśnie chcesz? Deliann uśmiechnął się słabo. – To by mi wystarczyło. Tommie znowu pokręcił głową, ale tym razem ani w tym geście, ani w jego głosie nie było rozbawienia.
– Nie chodzi o to, co ci wystarczy, ale o to, czego chcesz. Deliann zamknął oczy i odetchnął głęboko. – Tak naprawdę to chyba chciałbym, żeby nic z tego nigdy się nie wydarzyło. Chciałbym się obudzić i odkryć, że wszystko to był zły sen. – Przykro mi, stary – odparł Tommie ze szczerym żalem. – Dzwonek już zadzwonił, jest po ptakach. Przeszłość to przeszłość, możesz tylko zmienić sposób, w jaki o niej myślisz. Przyszłość to z kolei historia, której jeszcze nie spisano, kapujesz? Chwilę temu mówiłeś o sprawiedliwości. Co powiesz na to? – Powiedziałeś, że nie wierzysz w sprawiedliwość. Tommie wzruszył ramionami. – To zależy. Musisz mówić bardziej konkretnie, nazwać rzecz po imieniu, Odmieńcze. Nie mów: sprawiedliwość. Mów: „Ten gość ukradł mi sakiewkę. Chcę, żeby go zamknięto”. Albo: „Ten gość zgwałcił mi siostrę, chcę jego śmierci”. W to mogę uwierzyć. Rozumiesz, co mówię? Konkrety. Słuchaj, nigdy nie zależało ci na niczym tak bardzo, że było ci obojętne, co trzeba zrobić, żeby to zdobyć? Z nagłym, przemożnym, niewysłowionym bólem Deliann pomyślał: chcę być pierwotnym magiem. Gdy tak patrzył w cień na twarzy Tommiego, ponad ćwierć wieku z jego życia zniknęło. „Hari Michaelson kazał cię pozdrowić”, powiedziała mu bogini w sypialni, w której wyrwała Kierendal z ramion śmierci, a potem owinęła wokół siebie rzeczywistość i wyszła poza świat... Jakim dziwnym miejscem stało się jego życie. – Tak – mruknął w odpowiedzi na pytanie Tommiego. – Raz, dawno temu, chciałem czegoś tak bardzo, że zrobiłem coś bardzo złego, żeby to zdobyć. – I co się stało? Deliann spuścił wzrok. – Zdobyłem to. W pewnym sensie. Okazało się, że to nie całkiem tak, jak sobie wymarzyłem. – Zawsze tak jest, nie? Ale to nie powód, żeby narzekać. Nie zrobiłeś nigdy czegoś, co wywróciłoby wszystko do góry nogami tak, że w życiu byś tego nie wymyślił? No wiesz, coś drobnego, co miało ogromne skutki? – Zrobiłem. Gardło zacisnęło mu się z bólu na myśl o martwej wiosce pierwotnych na wschodnim pogórzu Bożych Zębów, o tym, jak zakradł się tam o zmierzchu z łukiem w ręku, o martwym faerie leżącym na ziemi, z larwami na języku. Skąd mógł wiedzieć, dokąd te kilka kroków z obrzeży wioski do jej centrum naprawdę go zaprowadzi? Tommie pokręcił głową, chichocząc. – A niech mnie, już widzę po twojej minie, że to paskudna historia. Poszukajmy gdzie
indziej. Jakiejś dobrej historii. Deliann zamknął oczy. – Nie znam żadnych dobrych historii. – Pewnie, że znasz, ty kłamliwy łapserdaku. Po prostu na razie nie wyglądają tak słodko. Pomyśl tylko. – Nie. Po prostu... – Deliann pokręcił głową. – Nawet najlepsze rzeczy, jakie mi się przydarzyły, moja adopcja, nawet to miało odrażające skutki. Gdybym nie był mithondiońskim księciem, nigdy nie wziąłbym udziału w tej wyprawie. Nigdy bym nie poszedł do wioski. Nie przeniósłbym choroby w dół rzeki... – Jesteś księciem? – Tommie zerknął na niego z ukosa. – Brzmi nieprawdopodobnie, co? Po prostu... sam nie wiem. Nie planowałem tego. To mi się przytrafiło. – Wygląda jak dobra historia. Można się chyba zaśmiać z raz albo dwa, co? – Myślisz? – Deliann spuścił wzrok na koc. Bezwiednie zwinął jego końce w pasma przeplecione między pięściami. Torronell... ach, bogowie, Rroni, gdybyś tylko mógł tu teraz być... Torronell wiedziałby, jak dodać tej historii czarnego humoru. Z jego błyskotliwością i ciętą ironią potrafił wpleść najbardziej gorzki wątek w piękną tkaninę. Był w tym genialny. Rroni potrafił osłodzić nawet ranę od noża. Deliann nie miał takiego daru. Gorzka, boleśnie jałowa egzystencja – tak naprawdę o tym była ta historia. Spróbuj znaleźć w tym coś do śmiechu. Ale Tommie nadal patrzył na niego przyjaźnie i po chwili Deliann westchnął. – Finniannàr – powiedział. – Słyszałeś kiedyś to słowo? Tommie wzruszył ramionami. – To taki kodeks gościnności elfów? Oj, przepraszam, kodeks pierwotnych. Deliann machnął ręką. – To skomplikowany system zobowiązań, bardzo formalny i tak stary, że stał się niemal prawem naturalnym. Mówi, bardzo konkretnie i szczegółowo, jakie obowiązki ma gość wobec gospodarza i gospodarz wobec gościa, i gość kogoś, kogo gościłeś w przeszłości, i gospodarz goszczący kogoś po raz drugi, kto nie odwzajemnił się zaproszeniem i tak dalej, aż nie sposób uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie się w tym nie pogubić. Stałem się księciem Domu Mithondion, bo myślałem, że rozumiem finniannàr wystarczająco dobrze, żeby go wykorzystać do swoich celów. Przypomniał sobie, jak wchodził do Serca Kniei, długiej, niskiej groty z dębiny, która pełniła funkcję sali tronowej w Żyjącym Pałacu. Przypomniał sobie błyszczącą nieskończoność szeregów pierwotnych arystokratów. I ciszę, kiedy gapili się na jego postrzępione, pobrudzone w podróży ubranie, i na zakapturzonego Torronella, który drżał u jego boku, trzymając jego rękę w obu dłoniach.
Doszedł do małego kręgu na posadzce, nazywanego Płomieniem, dziesięć kroków od Płonącego Tronu, uniósł głowę i spojrzał w srogie, sokole oczy T’farrella Kruczowłosego, Króla Zmierzchu. Miał wtedy dwadzieścia trzy lata i przez ponad ćwierć swojego życia przygotowywał się do tej chwili. Nawet się nie domyślał, jak bardzo był niegotowy. Wydawało mu się, że głos króla dobiega spod wysoko sklepionych ścian sali, jakby sam Żyjący Pałac zadawał pytania w sercu Kruczowłosego. A Deliann miał już przygotowane odpowiedzi: opowiedział, że jest znużonym wędrowcem, poprosił o gościnę na noc, ale przyniósł skromny dar i błaga, żeby król go przyjął... – Dałem królowi podarunek – powiedział, patrząc w ogień. – Coś, czego obawiałem się, że nie zechciałby przyjąć, gdybym ofiarował mu to w zwykły sposób, więc... Przedstawiłem to jako podarunek od gościa, przyjęcia którego finniannàr nie pozwalał mu odmówić. Jego odpowiedź była... ekstrawagancka. – No, ja myślę – mruknął Tommie. – Adoptował cię? Z powodu prezentu? – To był naprawdę dobry prezent – przyznał Deliann. – Oddałem mu najmłodszego syna. Tommie patrzył na niego spod zmrużonych powiek. – Poznałem go dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat temu, kiedy pracowałem w dawnym burdelu Kierendal, Egzotycznej Miłości. Można uznać, że miałem wtedy twoją posadę, byłem najlepszym oprychem Kier. Bez obrazy. Tommie wzruszył ramionami. – Rzadko kiedy spotyka się tutaj w burdelu pierwotnych z królewskiego rodu. – Okoliczności były... dość specjalne. Nie warto wyjaśniać. Specjalne okoliczności sprowadzały się do tego, że najmłodszy syn Króla Zmierzchu był uzależniony od lacrimatis, blady, rozdygotany i niemal na stałe oderwany od rzeczywistości; zarabiał na nałóg jako jedna z męskich dziwek Kierendal. Był u niej pół wieku i dochrapał się sporej grupy wielbicieli wśród amatorów bicza i żelaza do piętnowania. Był sławny, wręcz legendarny. Dorobił się trzeciego pokolenia klientów – mężczyzn o specyficznym guście przyprowadzonych do niego przez swoich ojców, których z kolei przyprowadzili ich ojcowie. Stał się bezdenną otchłanią nienawiści do samego siebie, okrytą tarczą ciętego, niemożliwego do przebicia i niekiedy wręcz okrutnego dowcipu. W stu procentach udało mu się wymazać swoją przeszłość. Nikt nie podejrzewał, jaka jest jego prawdziwa tożsamość, nikt nie przypuszczał nawet, że miał jakąś inną tożsamość poza twarzą dziwki, którą pokazywał światu. Ale nie mógł się ukryć przed światłem Delianna. Z rozdzierającym żalem Deliann przypomniał sobie powolne, trwające miesiące perswazje, jak stopniowo Torronell słabł w swoim postanowieniu, że nigdy więcej nie skontaktuje się z rodziną. Pamiętał – z palącą jasnością, która zarezerwowana jest dla gorzkich wspomnień – Torronella siedzącego w gmatwaninie zakrwawionych, satynowych
prześcieradeł, gdy podłogę wokół niego zaścielały nabijane lśniącymi ćwiekami skórzane pasy, buty, obroże i uprzęże; w dłoniach zwijał czarny, jedwabny kaptur. „Nie mogę wrócić do domu” – powiedział, a z jego oczu popłynęła najpierw pierwsza łza, a potem druga. „Nigdy nie będę mógł wrócić do domu. Nie rozumiesz? To...”. Z rozpaczą machnął kapturem na dekadenckie do granic możliwości mieszkanie, Egzotyczną Miłość, i całe życie, jakie prowadził. „To właśnie lubię. Do tego się nadaję. Tylko do tego. Jak mogę mieszkać w Mithondionie? Jak mam spojrzeć ojcu w oczy? Jestem chory, Deliannie. Dlatego nie mogę wrócić do domu. Nie mogę tam powrócić, bo jestem chory”. A Deliann był tak rozsądny, tak racjonalny, tak cierpliwy i wyrozumiały... tak przekonujący... – Oczywiście, że wiedziałem, że król musi się odwdzięczyć – powiedział Tommiemu abstrakcyjnym, chłodnym tonem, wypranym z wszelkiego bólu. – Ale po części spodziewałem się, że jego podarunkiem w odpowiedzi będzie szybki kopniak na moim tyłku, kiedy wyrzuci mnie za drzwi. Z tego co powiedział mi Torronell, nie był mile widziany na dworze od jakichś trzystu lat. Cały dowcip polegał na tym, żeby zapędzić Kruczowłosego w kozi róg, żeby pozwolił Rroniemu wrócić do domu, czy mu się to podobało, czy nie. Żaden z nas nie wiedział, że skandal, który zrujnował życie Rroniemu, został zapomniany wieki temu. Kruczowłosy szukał tylko pretekstu, żeby znieść wyrok banicji. – No, to całkiem dobra historia, nie? Ze szczęśliwym zakończeniem – oznajmił Tommie. – Pewnie, jeśli zakończyć ją w tym miejscu. Ale kłopot w tym, że to prawdziwa historia. – Zamknął oczy. – A prawdziwe historie kończą się śmiercią. Chociaż Deliann widział tę scenę w pamięci tak żywo, jakby to była Fantazja stworzona przez niego samego, nie słyszał głosów, okrzyków radości, jakie rozbrzmiały wśród zebranych dworzan, kiedy Torronell zrzucił kaptur i pokazał twarz ojcu. To wspomnienie było pozbawione dźwięku, jak zapis na pałeczce wiadomości Kierendal. Ta pałeczka ukazała mu koniec drogi, którą podążał przez dwadzieścia pięć lat, od pierwszych dni pieszej wędrówki z Ankhany, kiedy trzymał Torronella pocącego się, dygocącego i wymiotującego z powodu odstawienia lacrimatis. Pokazała mu koniec miesięcy i lat wypełnionej bólem więzi z tym do głębi nieszczęśliwym faerie. Nie miał nic, co mógłby ofiarować Torronellowi, prócz zrozumienia i przyjaźni, na które Torronell odpowiedział lojalnością tak zaciekłą, że stała się przysłowiowa na dworze. Nikt nie śmiał mruknąć nawet słówka przeciwko Deliannowi, jeśli choćby najsłabsze echo mogło dotrzeć do uszu Torronella. Przez ćwierć wieku stali się nierozłączni. Deliann i Torronell stali się jednym słowem. – Oto prawdziwy koniec historii – powiedział powoli Deliann. – Ponieważ znałem Kierendal wiele lat temu, przybyłem tutaj. Przyniosłem swoją chorobę do Kasyna Obcych. A ponieważ byłem jego najlepszym przyjacielem, jego bratem, Torronell zaraził się ode mnie i zaniósł chorobę do Mithondionu. Prawdziwy koniec tej historii to fakt, że Tup nie żyje,
Pischu nie żyje i inni też. – Zagapił się w ogień. – I cała moja rodzina. – Twoja rodzina? – Tak. Wspólnie z Rronim zniszczyliśmy cały królewski ród Pierwszego Ludu. – Spojrzał Tommiemu w oczy. – Nadal uważasz, że to szczęśliwy koniec? Tommie zerknął na niego z ukosa. – Bez jaj? Cały Dom Mithondion? Jesteś tego pewien? – Tak uważała Kierendal. To powiedziała nam pałeczka wiadomości – odparł łamiącym się głosem Deliann. – Mogę się tylko modlić, żebym się mylił. – A niech mnie drzwi ścisną... – Tommie pokręcił głową. – To się dopiero nazywa nieoczekiwany obrót spraw. – Co? O czym ty mówisz? Rozłożył ręce. – Może się mylę. Nie jestem ekspertem od spraw Ludu, do kurki wodnej. – Ekspertem od jakich spraw? Tommie zmierzwił rzednące włosy, zmarszczył czoło, odchrząknął kilka razy. W końcu wykrztusił: – Czy to nie znaczy, no, chciałem rzec... – Zrobił minę, jakby chciał powiedzieć „Nie musisz mi mówić, jak głupio to brzmi”. – Czy to nie oznacza, że jesteś... no wiesz... królem elfów? Deliann wytrzeszczył oczy. Tommie wzruszył ramionami. – Ej, mówiłem, że nie jestem ekspertem. Głos Delianna był tak cieniutki i tak się rwał, że ledwo było go słychać ponad trzaskiem płomieni w ceglanym palenisku: – O boże...
7 Po pewnym czasie w pokoju bez okien zaczęli pojawiać się ludzie. Jakieś nieokreślone pukanie, Tommie warczący „Czego chceta?”, krótka odpowiedź i kolejny mężczyzna albo kobieta zakradali się przez uchylone drzwi. Niektórzy byli zwaliści i wyglądali na twardzieli jak Tommie, inni byli drobni, delikatniejsi, bardziej w typie urzędasów. Kilku mogło być szanowanymi sklepikarzami. Jak jeden był krągły i poważny, to drugi chudy i rozchichotany. Jedno ich łączyło: wrażenie, że czymkolwiek się zajmowali, byli w to głęboko zaangażowani – czy rozmawiali między sobą, czy gapili się na niego, czy grzali ręce przy ogniu. Nie wyglądali, jakby się zastanawiali, gdzie będą później tego wieczoru, ani co się wydarzyło tego ranka, jak wyglądają ich ubrania, czy ich rozmówca ich lubi, albo czy uważa,
że są bystrzy. Zajmowali się tylko tym, czym właśnie się zajmowali. Przypominali Deliannowi powiedzonko, które lubił czasem cytować Hari Michaelson wiele lat temu: „Kiedy jesz, jedz. Kiedy śpisz, śpij. Kiedy walczysz, walcz”. Powoli, poprzez wir gorączki i wszystkiego, co mu się dzisiaj przydarzyło, dostrzegł prawidłowość w odpowiedziach na „czego chceta?” Tommiego. Każda była inna, dlatego nie od razu zauważył wzorzec. Jeden powiedział „chcę wejść”, drugi po prostu „chcę wyboru”. Trzecia osoba „dużego ognia i wygodnego krzesła”, czwarta „dobrego ojca dla moich dzieci”. To, do czego Deliann powoli doszedł, to odkrycie, że powarkiwanie Tommiego nie było tylko nieuprzejmym powitaniem. To było pytanie. To samo, które zadał Deliannowi. To było hasło i odzew. – Ten pokój... – zastanawiał się Deliann. – To dlatego tu nie ma okien... Tommie wyszczerzył do niego zęby. – Pewnie. Ostatnimi czasy niezbyt to dla nas zdrowe, żeby nas widziano razem. – Jesteście cainistami... – Delianna niemal zatkało. – A nie mówiłem! – Tommie się zaśmiał. – Czasem to wam, tym bystrym, jest się najtrudniej zorientować. Śmiech, jakim zareagowała na to grupa, był ciepły jak objęcia. Znowu ktoś zapukał i Tommie warknął: „Czego chceta?”, ale nie usłyszał właściwej odpowiedzi. – To ja, Caja. Wpuść mnie. W pokoju zapadła grobowa cisza. Tommie westchnął. – Cholera, złamali go. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wrzeszczący mężczyźni w szarych skórzanych ubraniach zalali pokój, strzelając z kusz w rwanym rytmie. Bełty uderzały w piersi, twarze i głowy z tak bliska, że wypadały drugą stroną ciała, w fontannie krwi i odłamków kości. Siła uderzenia przewracała ludzi na siebie nawzajem; padali z krzykiem na podłogę, plącząc się między sobą, a Deliann tylko patrzył, bezgłośnie poruszając ustami, jakby mówił: „Nie”. – Na ziemię, na ziemię, na ziemię! – krzyczeli mężczyźni odziani w szarości. – Na podłogę! Ręce na widoku! Już! Deliann wreszcie odzyskał głos i powiedział: – Nie. Już nikt nie wchodził przez drzwi i wszystkie kusze obróciły się ku niemu. – Na podłogę! Deliann wstał z krzesła, a ogień za jego plecami otoczył go czerwono-złotą poświatą. – Zbyt wielu już zabito. – Będzie więcej, jeśli nie padniesz – odpowiedział jeden z mężczyzn. – Chyba masz rację – powiedział ze smutkiem Deliann.
Ogień za nim buchnął z ceglanego kręgu i rozłożył skrzydła feniksa, obejmując cały pokój – skrzydła, które otoczyły Delianna, zamykając go w objęciach płomienia. Bełty wystrzeliły z kusz. Deliann nie położył się na podłogę.
8 Powolna, lepka mżawka była wystarczająco mocna, żeby odpędzić ptaki od trupa Tup. To był rodzaj starego, zmęczonego, bagiennego deszczu, ciepłego jak plwociny, brudnego i galaretowatego od popiołu i dymu, które próbował bez przekonania zmyć z nieba. Zostawiał blade, przypadkowe, szare krople, jak negatyw plam od potu na białej bawełnie tuniki Delianna. Deszcz wpadał do Wielkiej Chambaygen, ledwo poruszając jej powierzchnię. Tu, w dole rzeki, na obrzeżach Miasta Obcych rzeka była wiecznie tłusta od przemysłowych ścieków i smarów oraz ludzkich nieczystości. Jej powierzchnia wydawała się gładka i elastyczna, poruszała się i przetaczała jak plastikowa torebka pełna flaków. Deliann stał na piaskach Plaży Publicznej, kilka kroków poza kordonem Patrolu, który zabezpieczał uroczystości. Szpaler blokował całą szerokość plaży i zamykał wyloty Ridlin i Zaułka Muzykanta – żywy mur z na przemian szkarłatnych i czarnych ciał, trzymający na dystans masę ciekawskich, którzy zerkali w stronę barki pogrzebowej. Gdzieniegdzie wzdłuż kordonu Deliann rozpoznawał pojedyncze twarze, ale zawsze odwracał wzrok, nim ich spojrzenia mogły się spotkać, i naciągał kapelusz z szerokim rondem trochę głębiej na czoło. Członkowie Patrolu – na przemian ludzie z Rycerzy Ściemy i podludzie z Twarzy – nosili zbroje i trzymali nagie kostury z lśniącymi, mosiężnymi okuciami, żeby panować nad tłumem. Każdy prócz tego nosił przy pasie osobistą broń – widać było miecze, topory, maczugi i młoty, a błysk w wielu zimnych, patrzących podejrzliwie oczach ewidentnie zapraszał do rozlewu krwi. Wyglądali żałośnie, byli przemarznięci i przemoczeni, i wręcz błagali każdego nieproszonego ludzkiego gapia, żeby tylko dał im pretekst. Za kordonem cały zachodni kraniec Plaży Publicznej był wypełniony Twarzami i pracownikami Kasyna Obcych: grupki pierwotnych i skalników pogrążonych w żałobie, parę ogrów, kilku ludzi, ogrille i sześć, może siedem zaspanych trolli, które krzywiły się i tarły oczy, źle się czując nawet w przyćmionym świetle sączącym się przez grube chmury. Największe grupa otaczała lektykę z baldachimem. Pod baldachimem Kierendal siedziała z chusteczką przy ustach. Oczy miała suche, nawet nie mrugnęła powieką, a twarz równie dobrze mogłaby mieć wyrzeźbioną z bladoszarego lodu. Za każdym razem, gdy odsuwała chusteczkę od ust, żeby wytrzeć z czoła pot gorączki, odsłaniała ostre zęby, przez które dyszała płytko jak obolały kot. Wielu pracowników kasyna otwarcie płakało; Kierendal gapiła się w chmury z czarną furią, jakby wierzyła, że orły zareagują na jej gorące pragnienie.
W brudnym, przemoczonym przez mżawkę z popiołem płaszczu narzuconym na ramiona i w nisko naciągniętym, pomiętym kapeluszu z szerokim rondem Deliann wyglądał nie jak duży, barczysty pierwotny, a bardziej jak drobny, szczupły człowiek. Aby przyjść tu dzisiaj i podzielić się choćby ograniczonym, abstrakcyjnym poczuciem straty po śmierci Tup, musiał udawać tego, kim naprawdę był. Ironia owego faktu sprawiała, że czuł się tylko odrobinę mniej brudny od piasku pod stopami. Uciekał od czasu tamtej nocy w Kolonii, ukrywając się, przemieszczając, nikomu nie ufając, kuląc się w zaułkach, wpełzając pod zawalone dachy spalonych budynków, nigdy nie śpiąc, żywiąc się odpadkami. Był bliżej śmierci głodowej niż nawet w czasie pierwszych dni na tej planecie, ale nie przejmował się tym specjalnie. Gorączka skradła mu apetyt. Zakażone udo spuchło, promieniując bólem przez biodro aż do serca. Ciągle sięgał do Przepływu, powstrzymując ból, starając się spowolnić postępy infekcji, ale przegrywał. Potrzebował profesjonalnego leczenia, lecz nie miał pieniędzy. A ci, którzy kiedyś mogli wyleczyć go za darmo, pracowali dla Kierendal. Wyczerpanie sprawiało, że w gorączce przeskakiwał od wspomnień do fantazji i z powrotem; czasem zwidywały mu się całe sceny, czasem tylko wychwytywał krzyki i sylwetki ledwo widoczne przez ścianę ognia. Wystarczyło, żeby zamknął oczy... *** ...ogień wybucha z ceglanego kręgu i cały pokój płonie jak pochodnia. Koty się wycofują, a Deliann i Tommie wygrzebują się przez okno, ale na zewnątrz, na ulicy i u wylotów zaułka czeka jeszcze więcej Kotów. Płomienne skrzydła rozkładają się o chwilę za późno – bełt z kuszy już wbija się Tommiemu w brzuch, omijając kość i przebijając żołądek i nerkę, a płomienie Delianna zapalają budynki po obu stronach. – Widzisz? – Tommie kaszle z dłonią przyciśniętą do dziury w brzuchu, z której tryska krew. – Jednak nie muszę się martwić twoim HRVP... Deliann prowadzi go, obejmując za ramiona. Potykając się, idzie zaułkiem, odsuwając od nich Koty wybuchami ognia. – Neela... – rzęzi Tommie. – Na bogów, Neela, weź pieniądze, idź... przynajmniej spróbuj... Kolejny bełt, który powinien trafić Delianna w szyję, uderza Tommiego w tył głowy. Ma wystarczająco mocną czaszkę, żeby zatrzymać stalowe brzechwy, więc bełt nie przelatuje na wylot – spiczasty grot wystaje z oczodołu. Wybita gałka wisi na policzku. Tommie drga w konwulsjach i Deliann nie może go już utrzymać, a ostatnie, co Tommie mówi, to: – ...sprawy chrzanią się same z siebie... Neela...
I umiera w błocie, podczas gdy bełty śmigają wokół nich... *** ...zatoczył się i prawie upadł na plażę, ale nagły ruch sprawił, że gwałtownie otworzył oczy. Otarł czoło rękawem, z trudem łapiąc powietrze. Deszcz przybrał na sile, przechodząc z mżawki w konkretniejszy kapuśniaczek, który rozbryzgiwał się na piasku. Deliann poprawił na ramionach płaszcz, nasunął kapelusz głębiej na oczy. Na piasku Plaży Publicznej walały się tłuste opakowania jedzenia, rybie łby i strzaskane kości z drobiu, przypudrowane wilgotnym brązem w odcieniu gówna. Deliann próbował odsunąć nogą trochę śmieci, znaleźć względnie czysty kawałek do stania, ale za każdym ruchem obutej w sandał stopy odkrywał tylko kolejną warstwę syfu. Barka pogrzebowa Tup miała ledwie szerokość rozpostartych rąk Delianna i mniej niż dwa razy tyle długości. Zbudowana ze splecionej trzciny już rozmiękała i rozpadała się jak słomkowy kapelusz zostawiony na deszczu. Tup powinna zostać zawieszona wysoko na dębie, ale żadne drzewa nie rosły na brzegu Wielkiej Chambaygen w Ankhanie. Kompromis, na który zdecydowała się Kierendal, był połączeniem zwyczajów drzewinków i Pierwszego Ludu. I tak ciało, w którym niegdyś mieściło się życie Tup, spoczęło na rozpadającej się tratwie na rzece, przyozdobionej lampami na tran skwierczącymi w każdym z czterech rogów. Śmiertelne szczątki maleńkiej drzewinki zostały przymocowane palikami na środku barki; cieniutkie linki – właściwie ledwie kawałki sznurka – wiązały jej kostki do jednego palika, a nadgarstki do drugiego, umieszczonego nad głową. Jej maleńkie usta rozchylały się, a oczy patrzyły bez zmrużenia w deszcz. Rozwarte było także długie cięcie, które otwierało jej brzuch od żółto-czerwonej kości mostka aż do kępki pierzastych włosów łonowych. Rozcięcie było obszyte surowym, czarnym ściegiem. Do tych szwów przywiązano czarne nici, które rozkładały się jak wachlarz po obu stronach ciała i – przywiązane do trzciny – sprawiały, że rana otwierała się szeroko, odsłaniając jelita, wątrobę i żołądek. Kawałki metalu, maleńkie lusterka i klejnoty ze szkła tworzyły precyzyjnie ułożone wokół Tup promienie gwiazdy, doprawione kawałkami surowego mięsa, które już się psuło. Migotanie i zapach rodzącej się zgnilizny powinny przyciągnąć kruki i sępy, może nawet orła, by się pożywiły odsłoniętymi wnętrznościami i we właściwy sposób rozpoczęły rozkład ciała w ziemi, która je zrodziła, po tym jak życie, które je ożywiało, rozpłynęło się w Przepływie – ale przeklęty deszcz odstraszał padlinożerców. Deliann nie wiedział, jak Kierendal to przetrwa. Powoli obracający się nóż bólu Kierendal obrócił się w jego trzewiach; patrzył spoza kordonu, cierpiąc wraz z nią. Ból w piersi był jak uderzenie biczem po posypanych solą ranach – to więcej niż mógł znieść, ale mniej niż sobie zasłużył. Między grupkami było widać pewien ruch: zebrani na plaży trzymali się ze sobą,
wspólnie przeżywając żałobę i dzieląc się wspomnieniami związanymi z Tup, ale od czasu do czasu ktoś – tu pierwotny, tam skalnik, a niekiedy nawet ogrillo albo człowiek – odrywał się od jednej grupki i dołączał do drugiej. Ta zaś, powiększona, wkrótce wydawała własne „potomstwo”, tworząc wiry niosące żałobę, która sprawiała, że skupiali się razem. Kontakt mógł przybierać tak intymny wyraz jak objęcia we łzach, albo ledwie krótkie, pełne dystansu skinienie głową i grymas współczucia. Z całego serca pragnął dołączyć do tych wirów żałoby; gdyby mógł kogoś dotknąć i pozwolić, aby ktoś dotknął jego, choćby przez chwilę, nie czułby się tak potwornie samotny. Próbował przywołać twarz Tup za życia, podtrzymać jej wspomnienie, próbował chociaż poczuć prawdziwy szacunek dla straty, jakiej doświadczali jej przyjaciele i kochanka, ale nie potrafił. Stojąc w deszczu, nienawidząc samego siebie, potrafił myśleć tylko o własnym bólu. Czy po tym wszystkim mógł być aż tak płytki? Znowu zatoczył się, osłabiony, męczony zawrotami głowy, oczy mu się zamknęły... *** ...opiera płonące czoło o chłodny pas żelaza, który łączy deski drzwi do mieszkania w Parku Przemysłowym. – Nie – mówi. – Nie otwieraj drzwi. Zawołaj matkę. Muszę z nią porozmawiać. Garbi się przy drzwiach i teraz opiera policzek o metal, wykorzystując chłód do zebrania słabnącej odwagi. Kobiecy głos rozbrzmiewa z wahaniem za drzwiami: – Tommie? Co się dzieje? Kim jesteś? Gdzie jest Tommie? Czy coś się stało mojemu mężowi? – Nie otwieraj drzwi. – Tylko tyle potrafi powiedzieć. – Pali się. Pożar. Musisz uciekać. Jej głos staje się piskliwy: – Co masz na myśli? Gdzie jest Tommie? – Tommie nie żyje, Neela. Nie żyje, a ty musisz uciekać. – Nie rozumiem! Jak może nie żyć? – Pali się – tylko tyle potrafi powiedzieć i zamienia słowa w fakt, kłęby dymu unoszą się z desek drzwi pod jego dłońmi. – Wyjdź tyłem. Weź ubrania i wszystkie pieniądze i uciekajcie. A ona wrzeszczy na niego: – Kim jesteś?! Co się stało z Tommiem?! Kim jesteś?! Na co on odpowiada: – Nikim. Kompletnie nikim. Jestem królem elfów, myśli. *** ...ta szokująca myśl go obudziła; zatoczył się na piasku, łapiąc się najbliższego ramienia,
by się na nim wesprzeć. Ramię należało do obcej osoby, jeszcze jednego gapia, kobiety; odrzuciła jego rękę, po czym wymierzyła mu siarczysty policzek. Zatrzymała się na jedną sekundę, rzuciła epitetem, a potem, przepychając się, zniknęła w tłumie. Deliann pokręcił głową, trąc palący policzek. Jego życzenie się spełniło: dotknął i został dotknięty. Jak to jest, że wszystko, co robię, wychodzi na opak? Myśląc to, odruchowo obejrzał się przez ramię... I dzięki temu jako pierwszy spośród gapiów na pogrzebie Tup zobaczył oddziały piechoty, w szyku bojowym, maszerujące w ich kierunku plażą od strony Drogi Arystokratów. Nie potrafił powiedzieć, czy to prawdziwe wojsko, czy tylko zjawy, które narodziły się z wyczerpania i gorączki – zresztą jakie to miało znaczenie? Jego jedyną odpowiedzią był płomień. Ogień był tak prosty, tak szybki – odruchowy przypływ mocy, która pulsowała w jego rękach i tryskała z palców, ryk energii kundalini u podstawy kręgosłupa. Jednym gestem mógł ściągnąć w dół strzały słońca. Z prawdziwym wrzaskiem i prawdziwą krwią snuje się gorączkowy majak... Piechota maszeruje Plażą Publiczną, a za nią idą łucznicy. Patrol, który otoczył kordonem żałobników, szykuje broń, a tłum ludzkich gapiów faluje, kiedy wszyscy próbują zobaczyć, co się dzieje, i się wycofać. Miażdżony w ścisku Deliann myśli: „Zupełnie jak Tommie, ale tym razem nie ucieknę. Nie mogę. Jestem ich królem, to moje miejsce”, i jeden gest wystarcza, żeby struga ognia buchnęła z piasku ku siąpiącym szarością chmurom, wysoki, postrzępiony bastion płomieni od budynków po rzekę, ale piechota nadal maszeruje i zaczynają świszczeć strzały, a kiedy z sykiem przebijają płomienie i uderzają w ciała, ubrania płoną. Plaża skwierczy wrzaskami palących się, rannych ludzi. Deliann oczyszcza Zaułek Muzykanta długim na dwieście jardów strumieniem ognia i żołnierze, którzy wypełniali uliczkę, wycofują się, kaszląc krwią z przypieczonych płuc. Spanikowany Pierwszy Lud na plaży przelewa się ku wylotowi zaułka jak woda pędząca w stronę wyrwy w tamie na rzece. Deliann obraca się z powrotem na wschód i kieruje ogień na nacierającą piechotę, smażąc ją w pancerzach i wypełniając niebo nad Ankhaną dymem palących się trupów. Dłoń jak pazur parowej koparki Ilmarinen MachineWorks ląduje na jego ramieniu. Odwraca się i patrzy w wypukłe, przekrwione żółte oczy wielkości pięści. Rugo odzywa się z żalem, a ślina zbiera się przy jego okutych mosiądzem kłach: – Wiedziałem, że trza cię było zabić. Teraz będę miał przerąbane u Kier. I ostatnie, co Deliann widzi, to pięść wielkości beczki, pokryta zrogowaciałą, szarozieloną łuską, która leci ku jego twarzy jak głaz spadający z urwiska.