Tytuł oryginału The High Druid’s Blade Copyright © 2014 by Terry Brooks This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2017 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Joanna Pawłowska Korekta Marzena Demska Skład i łamanie Dariusz Nowacki Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz Grafika na okładce Copyright © Depositphotos/ngungfoto Copyright © Depositphotos/prometeus Wydanie elektroniczne 2017 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki ISBN 978-83-7674-824-5 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 061 868 25 37
[email protected] www.replika.eu
Poświęcam TK
I Paxon Leah przestał rąbać drewno i zapatrzył się w zamglone góry otaczające miasto Leah. Góry też nazywały się Leah i zdezorientowani obcy dziwili się czasami, że mieszkańcy mają jedną nazwę na wszystko. A na dodatek on jeszcze tak się nazywał! Jego nazwisko było jednym z niewielu śladów po rodzie Leah, od którego nazwano miasto i góry, gdy przed wieloma pokoleniami władali tą krainą. Było to bardzo dawno temu i nie miało z nim wiele wspólnego. Może i był potomkiem królów, nie zwalniało go to jednak z płacenia za piwo w tawernie „Pod Dwoma Kogutami”. Od pokoleń w Leah nie było monarchii – ostatni członkowie królewskiej rodziny zrezygnowali z odpowiedzialności wkrótce po tym, jak Menion Leah wniósł swój wkład w usunięcie lorda Warlocka, pomagając odnaleźć i wykorzystać legendarny Miecz Shannary. Mętna historia, przez wielu już dawno zapomniana, stanowiła dziedzictwo, do którego Paxon nie przykładał wagi i które traktował bez większego szacunku. Porąbał kilkanaście kolejnych polan i ponownie zrobił przerwę. Członkowie jego rodziny byli obecnie plebejuszami, nieróżniącymi się niczym od sąsiadów. Od wielu lat nie zasiadali nawet w rządzącej okolicą Górskiej Radzie. Rodzice Paxona odziedziczyli małą firmę przewozową, należącą do rodziny od pięciu albo sześciu pokoleń – kiedyś kwitnące, teraz jednak marginalne źródło dochodu i utrzymania, które formalnie prowadził z matką, ale
faktycznie sam. Latał z towarem średnio dwa razy w miesiącu, co ledwie starczało na ubranie i nakarmienie rodziny – trzyosobowej, składającej się z niego samego, matki i młodszej siostry, Chrysallin. Ojciec zginął, gdy Paxon miał dziesięć lat – w wypadku lotniczym, lecąc z frachtem do Estlandii. Dokończył rąbanie drewna i zaczął je układać przy ścianie szopy stojącej niedaleko domu. Co kilka minut przerywał pracę, aby wbić wzrok w góry i pomarzyć o nadejściu lepszych czasów. Obecne nie były co prawda aż tak złe: miał czas polować i łowić ryby i nie musiał ciężko pracować – choć gdyby miało to oznaczać rozwój interesu, wolałby pracować dużo ciężej niż obecnie. Miał dwadzieścia lat, był wysoki, szczupły i szeroki w ramionach, jego włosy – jak w całej linii przodków – płonęły rudo. Gdy drewno zostało dokładnie ułożone, zaniósł narzędzia do szopy, by oczyścić i naoliwić piłę i ostrza siekiery, po czym poszedł do domu. Domek nie był wielki – miał kuchnię, pomieszczenie do spędzania czasu za dnia i trzy sypialnie – matki, siostry i jego samego. W salonie królował kominek, a okna wychodziły zarówno na zachód, jak i na południe, co zapewniało dużo światła – ważny element w klimacie, w którym dni często były szare i mgliste. Rzucił okiem na stary miecz, który siostra powiesiła nad kominkiem – zarówno głownia, obciągnięta skórą głowica, jak i pochwa z pasami do wiązania były czarne jak najmroczniejsza noc. Chrys znalazła miecz na strychu i oświadczyła, że należy do niej. Znaki na broni świadczyły o tym, że nieraz zmieniano głowicę i pochwę, pozostawiając oryginalną głownię. Chrys twierdziła, że broń na pewno należała do dawnych członków rodu Leah, którzy wędrowali z Ohmsfordami i druidami – od Meniona Leah po prababcię Mirai. Paxon podejrzewał, że mogło tak być naprawdę, bowiem gdy był chłopcem, zarówno ojciec, jak i matka nieraz opowiadali mu o dawnych czasach. Opowieści znało nawet kilkoro ich przyjaciół, bowiem z biegiem lat nabrały cech legend. Napompował do zlewu w kuchni wody ze studni, umył ręce i twarz, wytarł się, po czym poszedł do dużego pokoju, by pogrzać się przed ogniem. W opowieściach o czarnym mieczu przewijało się wiele przestróg,
pojawiała się czarna magia i wielkie moce. Jedna z nich wspominała o tym, że głownia była dawno temu hartowana w wodach Hadeshornu, przez co stała się tak twarda, że mogła rozpłatać nawet wytwory magii. Podobno członkowie rodu Leah używali miecza w bitwach, w których walczyli wspólnie z druidami. Kilku podobno udało się wyzwolić tkwiącą w nim moc. W dzieciństwie Paxon bardzo chciał się dowiedzieć, czy te opowieści były prawdziwe, i nieraz marzył o tym, aby osiągnąć pozycję społeczną, jaką mieli jego przodkowie. Wszystko jednak wskazywało na to, że historie te zostały wyssane z palca. Wszelkie próby, jakie podejmował, aby magia zadziałała, a z mieczem coś się zaczęło dziać, nic nie dawały. Może byłoby inaczej, gdyby lepiej się za to zabrał, ale miecz nie miał instrukcji i, chcąc nie chcąc, po wielu próbach Paxon zrezygnował. Poza tym do czego była mu potrzebna magia? Nie zapowiadało się, aby miał wyruszyć na wyprawę z druidami i Ohmsfordami. O ile Ohmsfordowie jeszcze żyli. Istniały co do tego wątpliwości. Wszyscy Ohmsfordowie opuścili Patch Run – miejsce, w którym mieszkali od setek lat – gdy prababcia Paxona wyszła za mąż za Railinga Ohmsforda i sprowadziła się z nim w góry Leah. Razem z nimi przybył w nowe miejsce brat bliźniak Railinga, Redden, i przez jakiś czas mieszkali we troje. Potem Redden zakochał się w miejscowej dziewczynie, ożenił się z nią i wyprowadził. Obaj bracia zostali w górach Leah do śmierci, bliscy sobie aż do ostatniego dnia. Synowie Reddena wyprowadzili się i nigdy więcej o nich nie słyszano. Wnuczka Railinga, zawsze bardziej związana z przodkami po kądzieli, przyjęła po ślubie nazwisko Leah i przekazała je swoim dzieciom. Od tego czasu w górach Leah nie było Ohmsfordów i Paxon nie miał pojęcia, czy w Czterech Krainach znaleźliby się jeszcze jacyś przedstawiciele ich rodu. Nigdy o nich nie słyszał. Było to smutne, bowiem obie rodziny przez bardzo wiele lat się przyjaźniły, ich stosunki były bliskie i osobiste, dochodziło nawet – jak w przypadku jego prababci i Railinga – do małżeństw. Wszystko ma jednak swój koniec, nawet przyjaźnie, a rodziny wymierają albo się przeprowadzają, nie można więc oczekiwać, że nic nigdy się nie zmieni.
Ohmsfordowie dysponowali magią, dziedziczoną z pokolenia na pokolenie w genach – mocą powstałą z magii elfów, znaną pod nazwą zaklęcia albo magii pieśni. Choć przedstawiciele wielu pokoleń przed Reddenem i Railingiem Ohmsfordami nie umieli z niej korzystać, umiejętność wróciła u obu braci, aby we wszystkich pokoleniach po nich ponownie zaniknąć. Żadne z dzieci Railinga Ohmsforda i Mirai Leah ani nikt z dwóch kolejnych pokoleń nie posiadał umiejętności zaklinania za pomocą pieśni, sprawa była więc dla Paxona kolejnym okruchem historii, o którym ciekawie się opowiadało, ale który nie miał praktycznego znaczenia. Poza tym wcale nie wiadomo, czy umiejętność zaklinania pieśnią była bardziej darem czy przekleństwem. Paxton słyszał różne opowieści o tym, co umiejętność ta przyniosła braciom – w szczególności Reddenowi, który po zastosowaniu jej do straszliwej walki przeciwko objętym Zakazem stworom popadł w stan kompletnego odrętwienia, w którym nie poruszał się, nie mówił i ledwie oddychał. Wrócił do zdrowia, ale jego brat i Mirai przez długi czas bali się, że nigdy to nie nastąpi. Wszelka magia jest niebezpieczna i każde jej użycie jest związane z ryzykiem. Nieważne, czy ktoś urodził się z umiejętnością jej wykorzystywania, czy nie – zawsze stanowi zagrożenie. Głównie z tego powodu magia była w Sudlandii zakazana – wszędzie, gdzie władzę sprawowała Federacja, co w obecnej chwili oznaczało tereny na południe od Jeziora Tęczowego, a więc i Leah. Północne terytoria nie odczuwały obecności Federacji tak bardzo jak główne miasta Sudlandii i tak naprawdę terytorium Leah oraz wioski Duln ciągle jeszcze stanowiły terytoria sporne, do których prawa rościło sobie także Pogranicze. Nikt nie miał jednak ochoty ryzykować ingerencji ze strony władz Federacji, sprawdzając ich tolerancję wobec tych, którzy w świadomym buncie przeciwko obowiązującemu edyktowi używali magii – zwłaszcza że w górach Leah panował ogólnie pogląd, że magia to źródło mocy, które najlepiej pozostawić druidom albo jeszcze lepiej – dać sobie z nim spokój. Paxon znowu przyjrzał się mieczowi i pochwie, po czym się odwrócił. Relikwia, artefakt, obiekt chwilowego zauroczenia siostry
– co za różnica? Dla niego przedmiot ten nic nie znaczył. Wrócił na zewnątrz i spojrzał w niebo. Nadpływało kilka chmur, ale nie wyglądało to groźnie. Miał jeszcze czas na pracę przy napędach radianowych, które musiał naprawić przed lotem. Za tydzień miał zaplanowany kurs z towarem i chciał odpowiednio wcześniej doprowadzić statek powietrzny do pełnej sprawności. Chrys powinna z nim polecieć – najwyższy czas, żeby zaczęła się bardziej zajmować rodzinnym interesem. Była dziką i porywczą piętnastolatką, która powoli zaczynała odkrywać swój brak szacunku dla autorytetów i z całych sił starała się dowiedzieć, jak wiele kłopotów jest w stanie ściągnąć sobie na głowę. Przynajmniej tak postrzegał to Paxon. Zdecydowanie uważał, że siostra szuka guza. Matka była bardziej tolerancyjna – uważała Chrys za dorastającą dziewczynę, która poszukuje swojej tożsamości. Opinię Paxona potwierdzały liczne incydenty. Kiedyś wymyśliła sposób, by postawić traktor Radanianów na dachu ich szopy, kiedy indziej rzeźnik znalazł w swojej sypialni dwadzieścia żywych świń. Kiedy rada wymyśliła program irygacyjny, w wyniku którego rzeka Borgine zostałaby przegrodzona tamą i zginęłyby tysiące ryb, poszła wraz z trójką przyjaciół na jej posiedzenie i aby wyrazić swoje zdanie, wysypała z przyniesionych beczek na podłogę stertę zdechłych ryb. Trudno było także przymykać oko na liczne przypadki, gdy zostawała przez całą noc poza domem z jakimiś chłopakami albo gdy wracała z tawerny „Pod Dwoma Kogutami” wężykiem, śpiewając sprośne pijackie piosenki. Jego siostra potrzebowała czegoś, na czym mogłaby się skupić – poza szukaniem nowych i kreatywnych sposobów bawienia się. Był najwyższy czas, aby zaczęła wnosić w utrzymanie domu nieco więcej niż sprzątanie i zmywanie. Już teraz wiedziała wystarczająco dużo o pilotowaniu statków powietrznych, aby pomagać bratu podczas rejsów, i było pewne, że prędzej czy później dorośnie i nabierze wystarczającej odpowiedzialności, by móc latać sama. Do tego czasu mogłaby uczyć się pilotować i pomagać jako załogant. Może dzięki temu zacznie trzymać się z daleka od tawerny „Pod Dwoma Kogutami” i podobnych mordowni, w których spędzała
zdecydowanie zbyt wiele czasu. Paxon wrócił do kuchni i zaczął sprawdzać zawartość spiżarni i skrzyni, w której chłodzili produkty. Matka przeniosła się na kilka dni do siostry, aby pomóc jej przy nowo narodzonym dziecku, będzie więc musiał zrobić kolację dla nich obojga – zakładając, że Chrys raczy się pojawić. Ostatnio nie było to wcale pewne. Martwił się o nią i złościł, że tak go lekceważyła. Odpowiedź była stale taka sama: „Nie jesteś moim ojcem. Nie masz prawa mi mówić, co mam robić”. Irytujące. Paxon często żałował, że nie ma już z nimi ojca. Z powodu jego śmierci zabrakło osoby, która mogłaby nieco ściągnąć Chrys lejce. Dziewczyna dorosła za szybko i zbyt samowolnie. Może ojciec umiałby lepiej nad nią zapanować. Odpowiadając sam sobie, pokręcił z powątpiewaniem głową. Wątpił, czy ktokolwiek na świecie może zapanować nad Chrysallin. Wyszedł z kuchni ze szklanką piwa w dłoni i poszedł na werandę, by usiąść w bujanym fotelu. Może trzeba będzie iść po Chrys i sprowadzić ją na kolację. Nie lubił jadać sam. Nie lubił jadać, martwiąc się o nią. Było już i tak wystarczająco niedobrze, że podczas nieobecności matki wszystko musiał robić samodzielnie, bowiem Chrys najwyraźniej sądziła, że nie ma żadnych obowiązków. Zachowywała się, jakby wolno jej było wszystko i było to normalne. Zachowywała się jak kapryśny dzieciak. Jakby nikt poza nią się nie liczył. Ale w końcu było w niej jeszcze dużo z dziecka. Miała piętnaście lat, a w tym wieku, zwłaszcza będąc dziewczyną, nie widzi się świata poza własnym nosem. Nie dało się zaprzeczyć, że ma dobre serce. Była dobra dla ludzi – zwłaszcza tych potrzebujących dobroci, którzy mieli w życiu mniej szczęścia od niej. Szybko pożyczała − a nawet oddawała to, co posiadała − tym, którzy mieli mniej. Gdy widziała, że ktoś tęskni za przyjaźnią, umiała się w mgnieniu oka zaprzyjaźnić. Broniła tego, w co wierzyła, nie poddawała się i nie dawała zastraszyć. Wspomnienia o jej dorastaniu złagodziły frustrację Paxona. Był pewien, że Chrys wróci do korzeni. Stanie w końcu
na nogi. Dopił piwo i wrócił z pustą szklanką do domu. Po raz drugi w ciągu kilku minut pomyślał, że powinien iść na lotnisko i popracować nad tymi przeklętymi napędami radianowymi. Powinien na kilka najbliższych godzin przestać dumać o Chrys i kolacji. Martwienie się na zapas rzadko pomaga zmienić przyszłość na lepsze. Jeśli chcesz, aby była lepsza, gdy nadejdzie, wysil się nieco. Popracuj nad czymś, co sprawi, że przyszłość, o jakiej marzysz, stanie się bardziej prawdopodobna. Gdy wychodził na zewnątrz, ponownie spojrzał na starożytny miecz nad kominkiem. Gdyby dało się ulepszać świat za pomocą magii… Unikając pracy… Choćby raz na jakiś czas. Widok miecza sprawił, że Paxon zadumał się nad tym, czy jego życie podąża w dobrym kierunku. Woził towary statkami powietrznymi, ponieważ tak robił ojciec. Prowadził rodzinny interes, gdyż był pierworodnym synem, a gdyby postanowił inaczej, matka musiałaby sprzedać firmę. Czy to, co robił, było jednak naprawdę tym, o co mu w życiu chodziło? Nie było jedynie przeczekiwaniem, pójściem na łatwiznę, godzeniem się na to, co znajome i nie wymaga ryzyka? Frontowe drzwi otworzyły się gwałtownie. – Paxon! Odwrócił się i ujrzał Jayet, jedną z dziewczyn usługujących gościom w tawernie „Pod Dwoma Kogutami”. Wyglądała na roztrzęsioną. – Co się stało? – Twoja siostra! To się stało! Musisz po nią iść! Chrys… Oczywiście. Spieranie się z Jayet nie miało sensu, więc ruszył za nią bez słowa. Szła tak szybko, że musiał dobrze się starać, by za nią nadążyć. – Co tym razem zrobiła? – Wpakowała się w kłopoty. A co myślałeś? Jayet była niska i mocna, krępej budowy i chłodnej natury, i cokolwiek robiła, zachowywała się niczym buldog, dzięki czemu nadawała się idealnie do pracy w tawernie. Przyjaźniła się z Chrys – na ile dało się przyjaźnić z Chrys – i była zawsze blisko niej,
gotowa powstrzymać ją przed zbytnim zaangażowaniem się w kolejne szaleństwo, które wykluło jej się w głowie. Gdy obejrzała się przez ramię na Paxona, jej nastroszone jak u jeżozwierza, niemal białe włosy gwałtownie zafalowały. – Zaczęła grać w kości. Grali w pięcioro – miejscowi i przybysz, który twierdził, że przyleciał z Sudlandii w interesach. Nie wyglądał jak kupiec, ale kto wie? W każdym razie nie zwracałam na nich zbyt dużej uwagi. Zachowywali się spokojnie – nawet Chrys – do chwili, aż nagle skoczyła na równe nogi i zaczęła się drzeć na tego obcego. Wrzeszczała jak opętana, jakby jego widok ją parzył. – Coś jej zrobił? – Wyczyścił ją. Rzucił generała, zebrał całą pulę i wszystko, co zostało obstawione. A Chrys postawiła sporo, nie mając wiele przy sobie. Musiała być bardzo pewna, że wygra, bo powiedziała mu, że jeśli nie będzie w stanie spłacić go w zwykły sposób, zrobi to w inny. Wziął ją za słowo, nie sądzę jednak, żeby miała na myśli to samo, co on. Chrys nigdy by się na coś takiego nie zgodziła. Paxon też tak sądził, jednak jego siostra szybko dojrzewała i granice tego, na co byłaby gotowa się zgodzić, mogły się przesuwać. – W każdym razie twierdziła, że oszukiwał. Pozostali gracze od razu się wycofali, aby nie mieć nic wspólnego z awanturą. Gdyby Chrys nie była tak rozwścieczona, też by się zastanowiła, bo przybysz nie wyglądał na kogoś, kogo chciałoby się mieć za przeciwnika. Stwierdził, że przegrała, i jeśli nie jest w stanie zapłacić, należy do niego. Taka była umowa. Odpowiedziała mu, gdzie może sobie wsadzić swoją umowę, i gdy wychodziłam, stali naprzeciwko siebie, niemal dotykając się nosami, a wszyscy inni odsunęli się o kilka kroków. Szli ulicą w kierunku miasta. W dole widać było mnóstwo dachów budynków, otoczone rezydencjami sklepy i warsztaty, na południu lotnisko, a na zachodzie baraki i plac ćwiczeń dla Straży Miejskiej i pilotów. – Nikt ich nie rozdzielił? Nawet Raffe? Jayet pokręciła głową.
– Raffe był pierwszy, który się wycofał. Moim zdaniem zna tego człowieka, może nawet w przeszłości robili razem interesy. Znasz Raffego – zawsze szuka łatwego zarobku, stale balansuje na krawędzi. Na moje oko w tej grze coś śmierdziało, bo Raffe stał, jakby wiedział, co się wydarzy. – A co ze Strażą Miejską? Wezwałaś ich? Jayet gwałtownie się zatrzymała, odwróciła na pięcie i spiorunowała Paxona wzrokiem. – Posłuchaj: już idąc do ciebie, dużo zaryzykowałam. Raffe nawet przed tym mnie powstrzymywał, ostrzegając, żebym nie zajmowała się nieswoimi sprawami. Za to, że do ciebie poszłam, mogę stracić pracę, nie pytaj więc lepiej o Straż Miejską! Miała rację, uznał Paxon. Jayet była tu osobą z zewnątrz i powinien być wdzięczny, że zechciała przybiec z wiadomością na tyle szybko, że może uda się jeszcze uratować sytuację. Ruszyli jeszcze szybszym krokiem. – Przepraszam za to o straży. Dzięki, że przyszłaś. Jestem twoim dłużnikiem. – Tego możesz być pewien! – rzuciła Jayet przez ramię. – Ruszaj się! Szybciej! Chrys ma problemy! Paxon wydłużył krok, by nadążyć za niemal biegnącą Jayet.
II Droga do tawerny na północnym skraju miasta nie była szczególnie długa – ćwierć mili, zboczem w dół od punktu, gdzie rodzice Paxona zbudowali dom. Był to mały, zaciszny lokalik, pasujący do gustu Chrys, lubiącej miejsca, którymi mogła zawładnąć. Przyjaźniła się z Jayet od dzieciństwa i gdy ta zaczęła pracować w tawernie „Pod Dwoma Kogutami”, także ten fakt wpłynął na wybór Chrys. Jayet była nieco starsza, ale niewiele bardziej zrównoważona. Chrys była okropnie dzika i potrzebowała kogoś przypominającego starszą siostrę, kto mógłby nią pokierować, niestety Jayet nie nadawała się do tej roli. Lepszy jednak rydz niż nic. Przynajmniej od czasu do czasu wyrażała sprzeciw i miała inne zdanie, zanim sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Paxon musiał przestać o tym myśleć, gdyż dotarli do tawerny. Po chwili rozglądali się po głównej sali. Panowała cisza, jakby wydarzenia, o których mówiła Jayet, nie miały miejsca. Paxon rozejrzał się. Nie było śladu Chrys. Raffe stał za barem, udając zajętego. Chyłkiem rzucił okiem na wchodzącego Paxona, po czym odwrócił wzrok. – Widzisz człowieka, z którym się kłóciła? – spytał Paxon Jayet. Pokręciła głową. – Zniknął. Razem z nią. Paxon podszedł do stojącego za barem Raffego. – Gdzie moja siostra? Raffe podniósł wzrok i wzruszył ramionami.
– Wyszła z jakimś mężczyzną. Niedawno. A co? – Dokąd poszli? – A skąd mam wiedzieć? – Zastanów się. – Posłuchaj, Paxon, to nie moja robota, pilnować dziewczyn, które głupio obstawiają i zaczynają rozrabiać, gdy trzeba płacić. Zwłaszcza takich, które wyraźnie proszą się o… Nie skończył zdania, ponieważ Paxon złapał go za przód koszuli i wyciągnął do połowy zza kontuaru. – Spytam jeszcze raz, po czym złamię ci rękę. Gdzie jest moja siostra? – Puść mnie albo… Macał dłonią pod barem w poszukiwaniu schowanej tam pałki, więc Paxon wyciągnął go całkiem zza kontuaru i rzucił na podłogę, po czym mocno przydepnął mu nadgarstek. Gdy kość trzasnęła, Raffe zawył. Paxon ukląkł właścicielowi tawerny na brzuchu i zacisnął dłoń na jego gardle. – Lepiej odpowiedz. I to szybko. – Lotnisko… – wyjęczał Raffe, krzywiąc się z bólu. – Ma tam statek powietrzny! – Jak on się nazywa? Raffe pokręcił głową. – Mów albo złamię ci drugą rękę. Raffe splunął w kierunku Paxona. – No to łam! Jeśli ci powiem, kim jest, zrobi mi krzywdę większą, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić! – Paxon! – Jayet szarpnęła chłopaka, starając się odciągnąć go od Raffego. – Daj mu spokój! Ruszaj za Chrys! To najważniejsze. Wiesz, gdzie szukać, więc może uda ci się ją znaleźć, zanim odlecą! Był tak wściekły, że ledwie ją słyszał, gdy jednak ponownie go szarpnęła, wstał i z pogardą popatrzył na Raffego. – Jeśli się okaże, że mnie okłamałeś, zabiję cię. Ona ma dopiero piętnaście lat! – Odsunął się krok do tyłu. – Daj mi znać, Jayet, jeśli on zrobi ci krzywdę dlatego, że nam pomogłaś – dodał i wyszedł.
Biegnąc w kierunku lotniska, zastanawiał się, czy nie powinien bardziej przycisnąć Raffego i dowiedzieć się więcej. Nie, nie było na to czasu. Może i tak już było za późno. Jeżeli obcy, kimkolwiek był, miał gotowy do startu statek, prawdopodobnie już wracał tam, skąd przybył. Niepokojące było – bez względu na to, czy przegrała, czy nie – że chciało mu się ciągnąć ze sobą piętnastolatkę. Większość mężczyzn nie zadałaby sobie takiego trudu. Większości nawet by do głowy nie przyszło, by grać z nią w kości. Chrys była jednak wysoka i wyglądała dojrzale, mógł więc sądzić, że jest starsza. Z drugiej strony oczywista, acz niezbyt pocieszająca była myśl, że nie chodziło wcale o pieniądze, lecz celem od początku była Chrys. Odkąd świat istniał, porywano młode dziewczyny do pracy w domach rozkoszy. Jego siostra nie byłaby pierwszą, która tak skończyła. Tyle tylko, że nie skończy, upomniał się Paxon. Znajdzie ją i sprowadzi do domu, zanim Chrys posmakuje życia w burdelu. To było pewne. Biegł przez miasto najszybszą drogą, unikając głównych ulic i zbiorowisk ludzi, tempem pozwalającym zachować siły. Jeżeli przybysz szedł z Chrys na piechotę, może ich dogoni. Nikt nie wspominał o koniach ani powozie. Nie wolno było tracić nadziei. Korzystając z wąskich zaułków i skrótów, zaoszczędził kilka minut drogi. Statek powietrzny nie musiał być gotów do natychmiastowego startu. Zamocowanie napędów radianowych i ich uruchomienie zajmuje nieco czasu. Przyspieszył kroku. Odstępy między budynkami zwiększały się, a same domy robiły coraz mniejsze, co oznaczało, że zbliża się koniec miasta. Paxon biegł, długimi susami pokonując przestrzeń. Znajdę ją, powtarzał sobie. Znajdę ją. Nagle uświadomił sobie, że nie ma broni. Rozmowa może się okazać niewystarczająca do przekonania obcego, by puścił Chrys wolno. Zabranie jej ze sobą – w sumie było to porwanie piętnastolatki – świadczyło o lekceważeniu władz oraz braku szacunku dla zasad moralnych. Biorąc Chrys, obcy ukazał swój charakter i dał do zrozumienia, jakie ma intencje. Paxon zwolnił, aby się zastanowić, co dalej. Powinien był wziąć
stary miecz. Pomijając kilka noży myśliwskich i jeden naprawdę długi nóż, w ich domu nie było broni – miecz z czarną klingą był jednak poważnym argumentem i powinien był pomyśleć o zabraniu go. Zastanawianie się nad tym teraz nie miało sensu. Paxon przyspieszył i w prześwicie między domami na końcu ulicy mignęło mu lotnisko. Spróbuje znaleźć jakąś broń po drodze. Cokolwiek. Minął ostatni budynek i wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie stały statki powietrzne. W porównaniu z wielkimi miastami Sudlandii Leah było małe, ale nawet tutaj cumowały dziesiątki statków. Paxon zwolnił kroku i zaczął się ukradkiem rozglądać. Przepatrywał szeregi jednostek. Powoli się przesuwał, próbując dostrzec coś, co mogłoby być wskazówką. Wszędzie kręcili się mężczyźni i kobiety serwisujący statki powietrzne. Widać było sporo pilotów − stali przy swoich maszynach, chodzili po pokładach jednostek, siedzieli w kabinach. Paxon uważnie przyglądał się banderom z oznakowaniami informującymi o porcie macierzystym każdego statku. Nigdzie nie widział Chrys. Po chwili ją zobaczył. Prowadzono ją w górę przesuwnej pochylni, ku wejściu smukłego statku, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Statek ściągnął jego wzrok, ponieważ odróżniał się od pozostałych… i tam właśnie była jego siostra! Ruszył znowu biegiem, klucząc między kadłubami i masztami. Rozglądał się za bronią, ale nic nie wpadało mu w oko. Robotnicy na lotnisku nie byli zwykle uzbrojeni. W końcu, zrozpaczony, złapał żelazną sztabę. Nie było to wiele, ale będzie musiało wystarczyć. Mniej więcej pięćdziesiąt jardów od statku zwolnił do spacerowego kroku. Statek nie był jeszcze gotów do lotu: załoga mocowała takielunek, kryształy diapsonu nie zostały jeszcze włączone. Miał czas. Nagle uświadomił sobie, że Chrys nie walczy. Sprawiała wrażenie, jakby szła na pokład z własnej woli, nie stawiając oporu. Nie było to do niej podobne, zwłaszcza biorąc pod uwagę sposób, w jaki ją porwano. Najpierw starła się z przybyszem w tawernie, a potem nagle miała zmienić zdanie
w sprawie towarzyszenia mu w podróży ku losowi, jaki dla niej zaplanował? Coś tu śmierdziało. Chrys zniknęła z widoku, ale obcy, który wprowadził ją na pokład, pojawił się ponownie na zewnątrz, oparł o reling, dostrzegł Paxona i zaczął schodzić po pochylni. Paxon cały czas podchodził, choć znacznie ostrożniej. Obserwował nieznajomego, który zszedł z pochylni i wyszedł mu na spotkanie. – Podejrzewam, że jesteś bratem. Paxon stanął sześć stóp od mężczyzny. – Chcę dostać siostrę z powrotem. – Bez przerwy mi tobą groziła. – Uśmiechnął się. – Cały czas powtarza, co mi zrobisz, jak się zjawisz. Biorąc pod uwagę straszliwe rany, jakie masz mi jej zdaniem zadać, muszę przyznać, że jestem zaciekawiony. Zawsze tak się zachowuje? Paxon był lekko zbity z tropu przyjaznym tonem obcego, nie zapomniał jednak o celu swego przybycia. – Porwałeś piętnastolatkę! – warknął. – To wszędzie stanowi wykroczenie. Nieważne, co zrobiła, masz obowiązek ją wypuścić. Jeśli będzie trzeba, wyrównam jej dług. Mężczyzna wzruszył ramionami, ale nie przestał się uśmiechać. Nie był wysoki, niczym szczególnym się nie wyróżniał, ale emanowała od niego pewność siebie, a pojawienie się Paxona zdawało się go zupełnie nie niepokoić. – Obawiam się, że jej dług znacznie przekracza to, co posiadasz, młody człowieku. – Odpracuję go. Uśmiech mężczyzny zrobił się jeszcze szerszy. – Gdybyś ciężko pracował, byłoby to prawdopodobnie w kilka miesięcy wykonalne, ona jednak – lecąc ze mną – odpracuje go znacznie szybciej. Słowa te zarówno rozwścieczały, jak i przerażały Paxona. Wyglądało na to, że sama rozmowa nie wystarczy do odzyskania Chrys. Sytuacja wymagała większej agresywności, nie był jednak pewien, czy go na nią stać. – Straż Miejska jest w drodze – stwierdził. Obcy pokręcił głową. – Wątpię. A nawet jeśli, to nie byłaby w stanie zrobić
czegokolwiek w sprawie twojej siostry. Mam immunitet i nie podlegam jurysdykcji tutejszych władz. Mogę w zasadzie robić wszystko, na co mam ochotę. Co w tym przypadku oznacza zabranie twojej siostry, aby spłaciła dług. – Zrobił krótką przerwę. – Poza tym, ona chce ze mną jechać. Nie zauważyłeś tego? Nie była zmuszana. Nie walczyła. Wie, że nie ma racji, i jest gotowa odpokutować za swoje głupie zachowanie. Powinieneś być z niej dumny. Paxon pokręcił głową. – Nie wiem, dlaczego z tobą poszła, ale bez względu na to, co mówisz, nie zrobiła tego dobrowolnie. Pozwól mi porozmawiać z nią w cztery oczy. Zapytać ją. – Nie sądzę. Najlepiej będzie, jeśli się odwrócisz i pójdziesz do domu. Wróci za kilka tygodni, bez trwałych uszkodzeń. I nauczy się czegoś cennego. Paxon mocniej ścisnął żelazną sztabę. – Jeśli natychmiast nie wypuścisz mojej siostry, wejdę na pokład twojego statku i sam ją zabiorę! Obcy kiwnął głową. Uniósł dłoń i wykonał nią drobny ruch. Sygnał. – Obawiałem się, że może do tego dojść. Nie masz pojęcia, kim jestem, prawda? Gdybyś miał, zastanowiłbyś się dwa razy, zanim zacząłbyś mi grozić. – Wątpię. Uwolnisz moją siostrę czy nie? – Zrobię coś innego: dam ci ostatnią szansę, aby stąd odejść. Powinieneś z niej skorzystać. Nagle za Paxonem stanęło trzech mężczyzn. Sądząc po wyglądzie, byli członkami załogi – wysocy i silni, twardzi, starsi i bez wątpienia znacznie bardziej zaprawieni w walce niż on. Nie mieli broni, ale sękate dłonie i muskularne ramiona sugerowały, że jej nie potrzebują. Obcy przestał się uśmiechać. – Rzuć sztabę, Paxonie. Wyrównaj walkę. Tylko pięści. Ku własnemu zaskoczeniu Paxon zrobił, co mu kazano. Nie umiał wyjaśnić przyczyny, po prostu wydawało się, że tak musi zrobić, więc wykonał polecenie. Przerażony wbijał wzrok w leżącą na ziemi sztabę.
– Znacznie lepiej. – Obcy cofnął się, robiąc miejsce swoim ludziom. – Nie skrzywdźcie go za bardzo. Nic mu nie złamcie. Uświadomcie mu jedynie błędne postępowanie. Podeszli do Paxona szybkim krokiem i zderzyli się z nim z taką siłą, że upadł. W ułamku sekundy zasypali go gradem ciosów, nie dając mu wielkiej szansy na obronę. Trafił kilka razy, ale było ich trzech i już po chwili było po wszystkim. Ból i wstrząs szybko pozbawiły go przytomności. Zaczął wracać do siebie, gdy czyjaś dłoń uderzała go rytmicznie w policzek, podczas gdy druga ręka podnosiła mu za włosy głowę nad ziemię. Klęczał przed nim obcy. – Nazywam się Arcannen. Jeśli masz życzenie ciągnąć sprawę dalej, możesz mnie znaleźć w Ciemnym Domu w mieście Wayford. Powinieneś się trzymać z dala, ale gdybyś nie umiał się powstrzymać, weź prawdziwą broń, a nie żelazną sztabę. Ponieważ gdy cię znowu zobaczę, zabiję cię. Obcy wstał i wbił wzrok w Paxona. – Puśćcie go. Palce wplecione we włosy Paxona wyprostowały się i chłopak huknął twarzą o ziemię. Poczuł w głowie eksplozję bólu i przed oczami wystrzeliły mu błyskawice. Leżał bezradnie, próbując zachować przytomność. Wiele minut minęło, nim był w stanie zmusić się do otwarcia oczu, przekręcenia na bok i stwierdzenia, że statek obcego startuje. Widać było w zachodzącym świetle słońca, jak rdzenie świetlne, stanowiące paliwo napędów radianowych, zlewają się w większe skupiska, by za chwilę popłynąć do kolektorów rozdzielających; słychać było budzące się do życia silniki strumieniowe. Choć był poobijany jak gruszka i całkowicie pokonany, Paxon nie mógł się oprzeć zachwytowi nad smukłymi liniami jednostki. Widział wiele statków powietrznych, ale takiego nigdy. Starał się dokładnie zapamiętać jego wygląd, emblematy na banderach i oznakowania na rufie. Czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami i szeroko otwartym dziobem. Ptak w ataku. Statek skręcił na południe i przyspieszył. Gdy Paxonowi udało się wstać, był już tylko punkcikiem na horyzoncie. Paxon stał, gapiąc się przez dłuższą chwilę w przestrzeń,
po czym zawrócił na pięcie i ruszył na sztywnych nogach do domu. Tak naprawdę nie miał szansy odebrać obcemu Chrys. Arcannen – nigdy nie zapomni tego imienia. Podał je Paxonowi z własnej woli – czego nie chciał zrobić Raffe – musiał więc być pewien, że jego znajomość nic Paxonowi nie da. Posiadał statek powietrzny całkiem nowego rodzaju i załogę gotową zrobić wszystko, o co zostanie poproszona. W jakiś sposób był w stanie przekonać Paxona do odrzucenia żelaznej sztaby w chwili, gdy mogłaby mu ona pomóc w walce. No i miał Chrys. Leciał z nią do Wayford, do miejsca zwanego Ciemnym Domem. Paxon wolał nie myśleć, co to za miejsce. „Chodź, dowiedz się” – rzucił mu wyzwanie. W zasadzie pewien, że Paxon się nie odważy, gdyż dostał nauczkę, jak może się to skończyć. Pobicie było ostrzeżeniem: „Trzymaj się z daleka. Nie ścigaj mnie. Oddaj mi siostrę. Należy do mnie i mogę z nią zrobić wszystko, na co mam ochotę. Nic nie zdziałasz i nie powinieneś nawet próbować. Jesteś nic nieznaczącym góralem, mieszkającym w mało szanowanym miejscu, i możesz jedynie marzyć o tym, aby mi dorównać. Siedź na tyłku, a pozostaniesz w jednym kawałku”. Paxon opuścił lotnisko i ruszył powoli w kierunku domu, cały czas widząc oczami wyobraźni minę Arcannena i słysząc jego lepki jak miód głos, przepełniony przekonaniem, że pokazał Paxonowi jego miejsce. No to się zdziwi…
III Gdy Paxon dotarł do domu i wchodził do kuchni, aby zmyć brud i krew i nałożyć sobie na najgorsze siniaki zimne kompresy, podjął decyzję. Poleci szukać siostry, niezależnie od tego, czym groził Arcannen ani jakie będzie musiał pokonać przeszkody. Koniec dyskusji. Nie zachowa się jednak tak lekkomyślnie jak tym razem. Nie da się zaskoczyć w beznadziejnej sytuacji. Następnym razem wynik starcia będzie odwrotny. Gdy skończył się myć i nakładać na poobijaną twarz kompresy, poszedł na ganek, by chwilę się zastanowić. Chrys była w niebezpieczeństwie, a jej porywacz na pewno nie będzie się długo zastanawiał, co z nią zrobić. Jeśli Paxon miał dotrzeć do siostry, zanim stanie się obiektem okropności, które zniszczą ją fizycznie i psychicznie, musiał tego dokonać jak najszybciej. Na szczęście wiedział, kogo szuka i gdzie go znajdzie. Arcannen wystarczająco dobitnie poinformował go, że będzie w Ciemnym Domu w mieście Wayford, Paxon musiał więc tylko odpalić „Sprinta”, którego zbudował sobie kilka lat temu, i tam polecieć. Po przybyciu na miejsce na pewno znajdzie się ktoś, kto da mu jakieś wskazówki, i będzie mógł zacząć szukać Chrys na poważnie. Prosty plan – o ile nie zacznie się zastanawiać nad szczegółami, na przykład takimi, jak wydostać się potem z domu Arcannena i odlecieć bezpiecznie z miasta. Z pewnością domu pilnowali strażnicy, zapewne wielu. Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, aby dojść do wniosku, że
jeżeli Arcannen umie za pomocą pozornie zwykłej prośby zmusić kogoś do rzucenia żelaznej sztaby, to umie wykorzystywać magię. Choć było to w Sudlandii bezprawne i każde jej użycie było – niezależnie od posiadanych immunitetów – surowo karane, Arcannen najwyraźniej nie przejmował się zbytnio władzą i prawem. Bez wątpienia użyje magii do obrony swojego domu i procederu, jakim się zajmuje – i to też należało brać pod uwagę podczas poszukiwań Chrys. No i jeszcze jeden drobiazg. Broń. Arcannen kazał mu przybyć z bronią i nawet jeśli w zamierzeniu był to jedynie ozdobnik rzuconego Paxonowi wyzwania, rada była dobra. Po tym, co się wydarzyło, Paxon nie powinien stawać ponownie przed Arcannenem z gołymi rękami. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie byłoby lepiej polecieć z kimś, ale biorąc pod uwagę ryzyko, oznaczałoby to proszenie o przysługę, której żaden z przyjaciół nie był mu winien i spełnienia której nie należało oczekiwać. Lepiej będzie, jak poleci sam. Poza tym dwóch uzbrojonych ludzi wywoła większe zainteresowanie niż jeden. Jeden człowiek, ukryty w cieniu, będzie miał większe szanse powodzenia. Uda się. Na pewno. Podsumowując dokonaną analizę sytuacji, mimowolnie się skrzywił, należało jednak myśleć pozytywnie. Odepchnął czarne myśli, wrócił do domu, zrzucił zakrwawione ubranie i się przebrał. Gdy się pakował, w drzwiach pojawiła się Jayet, głośno wołając jego imię. Wyszedł do niej. – Wyglądasz, jakby naprawdę było ciężko – powiedziała cicho. – Nie odzyskałeś jej? – Nie, ale to nie koniec. Wiem, kim on jest i gdzie go znaleźć. Lecę tam. – Tak sądziłam. Masz kogoś do pomocy? – Najlepiej będzie, jeśli załatwię to sam. Nie chciałbym, aby postronnej osobie stała się krzywda. Mógłbym nie być w stanie jej ochronić i miałbym wyrzuty sumienia. – Są tacy, którzy by z tobą polecieli, gdybyś poprosił. Może ci się
przydać ktoś, kto osłoni ci plecy. Paxon uśmiechnął się. – Może ty? – spytał z ironią. Jayet pochyliła głowę na bok i uniosła wzrok. – To wcale nie takie śmieszne, bo faktycznie miałam na myśli siebie. Chwilę milczał, po czym pokręcił głową. – O nie! Nie ma mowy. Nie masz pojęcia, co to za człowiek! Nazywa się ponoć Arcannen i jest bez najmniejszej wątpliwości niebezpieczny. Bezlitosny. Nie pozwolę, żebyś dla mnie ryzykowała. – Nie dla ciebie, a dla Chrys. Powinnam powstrzymać ją w chwili, gdy postanowiła wziąć udział w grze, błagając o krzesło, obiecując złote góry i gadając, jakby była Bóg wie kim. Wszystkie sygnały były widoczne jak na dłoni i nie zrobiłam nic, by nie dopuścić do fatalnego końca. Zajęłam się swoimi sprawami, jakby nigdy nic. – Przeciągnęła palcami przez nastroszone włosy. – Poza tym nie mam nic innego do roboty. Straciłam pracę. – Raffe cię wyrzucił? – Sama odeszłam. Miałam już serdecznie dość jego ciągłego narzekania, obmacywanek i wysłuchiwania, jaki jest wspaniały. Nie martw się, Paxonie, to nie był odruch. Poza tym moje odejście z tawerny i przyjście do ciebie nie mają ze sobą związku. Widziano cię, jak wracasz przez miasto, więc od razu się dowiedziałam, że nie odzyskałeś Chrys. Wiem, że nie zostawisz jej samej, więc pomyślałam sobie, że może będę ci mogła pomóc. – Jayet… – Tylko nie mów, że gdybyś potrzebował pomocy, poprosiłbyś o nią mężczyznę, bo będę cię musiała walnąć. Zastanów się. Po pierwsze: mogę wejść w różne miejsca, do których nie wejdzie mężczyzna. Po drugie: umiem pilotować statek powietrzny. Możesz mnie potrzebować jako pilota, gdybyś został ranny. Możesz potrzebować dodatkowej pary rąk do pomocy. Nadaję się do tego. Jestem wystarczająco twarda, by sobie poradzić. Pozwól sobie pomóc. Paxon przemyślał ofertę. Było mnóstwo powodów, by się nie zgodzić, ale było też kilka argumentów „za”.
Twarz Jayet była mocno ściągnięta. Dziewczyna spodziewała się odmowy. – W porządku – odparł w końcu, choć nie miał co do tego pewności. – Musisz mi jednak obiecać, że niezależnie od tego, co się będzie działo, będziesz wykonywać moje polecenia. Skinęła głową szybko i energicznie, w wojskowy sposób. – Cokolwiek każesz. Paxon nie był szczególnie zaskoczony, że Jayet ma przy sobie spakowaną torbę. Stała na werandzie, ustawiona tak, aby nie było jej widać ze środka domu. Gdy wychodzili, Jayet zarzuciła ją sobie na ramię. Na wypadek, gdyby matka wróciła wcześniej, Paxon zostawił jej kartkę z informacją, że dostał pracę – krótki kurs na wschodni kraniec Tęczowego Jeziora – wziął Chrys ze sobą i wrócą za kilka dni. Matki miało nie być jeszcze tydzień i pierwszy raz w życiu miał nadzieję, że nie będzie jej się spieszyło z powrotem do domu. W ostatniej chwili Paxonowi mignął przed oczami wiszący nad kominkiem miecz i zatrzymał się w pół kroku. Potrzebował broni, a nie miał nic lepszego do dyspozycji. Choć miecz był jedynie reliktem z dawnych czasów, zdjął go ze ściany. Przyjrzał mu się – na skórzanej pochwie wytłoczony był chyba herb, zdaniem Paxona dawno temu znak królewskiego rodu Leah. Wyciągnął miecz z pochwy i zważył go w dłoni. Ostrożnie przeciągnął palcem po ostrzu. Było ostre jak brzytwa i nie miało żadnych skaz. Miecz Leah. Wsunął miecz do pochwy i zamocował go na plecach. Lepsze to niż nic. Może w końcu przekaże mu odrobinę magii. Poszli na północny kraniec lotniska, gdzie Paxon cumował swoje statki. Miał ich kilka – to znaczy: rodzina miała ich kilka. Transportowiec − duży, wysoki, czteromasztowy frachtowiec z wieloma małymi żaglami, wymagający czteroosobowej załogi, którą Paxon zwykle wybierał spośród kręcących się wokół lotniska niezależnych marynarzy i pilotów; starawy skif, który w zasadzie już do niczego się nie nadawał, i jego „Sprint”. Oczywiście polecą „Sprintem” – był niewielki, szybki, łatwy do manewrowania i niezawodny. Podeszli we dwoje do zamkniętego hangaru – w zasadzie solidnej
szopy – który miał chronić jednostkę przed czynnikami atmosferycznymi i ingerencją niepowołanych osób. Paxon sprawdził, czy kłódka jest cała, po czym zdjął ją i otworzył wrota. Z pomocą Jayet wyciągnął „Sprinta” na zewnątrz, postawił pojedynczy, skośny maszt i zamocował napędy radianowe. Potem zamknął wrota szopy i powiesił kłódkę z powrotem. – Gotowa? Jayet kiwnęła głową. – Możemy lecieć. Wystartowali i Paxon skierował się na południe. Kilka razy latał frachtowcem do Wayford i wiedział, jak tam dolecieć bez konieczności korzystania z kompasu i mapy. Nie opuszczał jednak przy tamtych lotach lotniska, więc kompletnie nie znał miasta. Po przybyciu na miejsce będzie potrzebował pomocy. Zdawał sobie sprawę, że w tej akcji nie ma ani jednego pewnego punktu i przyda mu się każda pomoc. Może Jayet się przyda, może pomogą obcy. Na pewno będzie jednak potrzebował szczęścia. Mnóstwo szczęścia. Mimo wątpliwości wiara Paxona w odzyskanie siostry nie słabła nawet o jotę. Nikt i nic go nie powstrzyma. Lecieli prosto na południe, aż zapadła noc. Gdy na horyzoncie pojawiły się światła miasta, było dobrze po północy. Jayet spała, zwinięta na miejscu za fotelem pilota. Sterczące na wszystkie strony włosy opadły przygniecione do siedziska, oświetlana światłem gwiazd twarz była rozluźniona. Po raz pierwszy Paxon uświadomił sobie, że jest naprawdę ładna – dotychczas jakoś tego nie zauważał. Uśmiechnął się mimowolnie. Nie wyglądała w tej chwili na szczególnego twardziela. Lotnisko Wayford było trzy razy większe od lotniska w Leah, a pasy do lądowania i porośnięte trawą rozległe przestrzenie, wypełnione zacumowanymi statkami powietrznymi, zdawały się rozciągać na tysiące jardów. Postawił „Sprintera” na pustym lądowisku znajdującym się niezbyt daleko od biura zarządcy lotniska i wyłączył napędy. Jayet obudziła się i zaczęła rozglądać zaspanymi oczami. Paxon wysiadł z kabiny pilota i się przeciągnął. – Zaczekaj tu na mnie – polecił.
Sięgnął do kabiny po miecz, który na czas lotu zdjął, przypiął go ponownie na plecach i ruszył do biura zarządcy lotniska. Siedzący za biurkiem chłopak miał trzynaście, góra czternaście lat. – Nie jesteś nieco za młody na kierowanie lotniskiem? – spytał Paxon. Chłopak wzruszył ramionami. – Jestem wystarczająco dorosły. – Wbił wzrok w wystający nad barkiem Paxona czarny miecz. – Dasz mi to miejsce, na którym wylądowałem, na jedną noc? Albo na dwie? – Jest twoje na tak długo, jak zechcesz. Tylko wpisz się do rejestru. Chłopak pchnął w kierunku Paxona grubą księgę i ten wpisał się w odpowiedniej rubryce. – Ile? – Zapłacisz przy odlocie. Ładna rzecz – powiedział, wskazując na miecz. – Stary, ale ma ładne linie. Założę się, że wiesz, jak się nim posługiwać. – Chcesz zobaczyć? Chłopak wstał. Paxon odpiął miecz i mu go podał. Chłopak dokładnie go obejrzał, schował do pochwy i oddał. – Nazywam się Grehling Cara, mój ojciec zarządza lotniskiem. Do rana go nie będzie, ale robię wszystko za niego. Uczy mnie zawodu. – Paxon Leah. Ojciec musi mieć do ciebie zaufanie. Chłopak wskazał na widocznego za oknem „Sprinta”. – Podoba mi się twój statek. Sam go zbudowałeś? Paxon skinął głową. – Od podstaw. Mogę o coś zapytać? Znasz człowieka, który nazywa się Arcannen? Chłopakowi dziwnie zamigotały oczy. – Dlaczego pytasz? – Muszę go znaleźć i potrzebuję wskazówek. – Jesteś jego przyjacielem? Paxon pokręcił głową. – Dlaczego pytasz?
Grehling usiadł. – Ot tak. Przyleciał jakiś czas temu i powiedział, że z gór Leah przyleci jego przyjaciel, który może pytać o drogę do niego. – Wbił wzrok w Paxona. – Pomyślałem, że może chodziło o ciebie. A więc Arcannen spodziewał się pogoni. Paxon poczuł falę złości z powodu arogancji Arcannena, ale szybko ją stłumił. – Nie jest moim przyjacielem – odparł. Grehling skinął głową. – Tak sądziłem. Arcannen nie ma wielu przyjaciół, krążą wokół niego głównie ludzie, z którymi robi interesy. Jest właścicielem Ciemnego Domu – miejsca, gdzie dzieją się rzeczy, o których mój ojciec nie chce mówić. Ale i tak wiem. To czarnoksiężnik, posługuje się magią. Jest potężny i bardzo niebezpieczny. Cały czas znikają wokół niego ludzie. Może powinieneś się dobrze zastanowić, czy chcesz go szukać. – Nie mam wyboru. Zabrał coś, co do niego nie należy, i zamierzam mu to odebrać. – Dziewczynę? – Chrysallin, moją siostrę. Widziałeś ją? Chłopak skinął głową. – Wysiadła z jego statku. Mam oczy i uszy otwarte. Mogę dać ci wskazówki, ale mogą się nieco różnić od tych, które dałby ci Arcannen. Moje mogą cię uchronić przed nieszczęściem. Nie lubię Arcannena i nie zamierzam robić nic, co przyniosłoby mu korzyść. Zamiast tego może pomogę tobie, ale w takim razie potrzebowałbym kilku monet więcej, aby twój „Sprint” był bezpieczny i gotowy do startu w tej samej chwili, w której skończysz swoje sprawy z Arcannenem. Paxon usiadł na skraju biurka. – Wyglądasz na niezwykle chętnego pomóc komuś, kogo nie znasz, Grehlingu. Dlaczego? Chłopak wzruszył ramionami. – Znam kogoś, kogo Arcannen zabrał do Ciemnego Domu, kogoś jak twoja siostra. Kogoś, kogo lubiłem. – Zacisnął usta. – Nigdy się stamtąd nie wydostała. Chcesz, żebym ci pomógł, czy nie? – Zamieniam się w słuch. Gdy chłopak skończył, Paxon podziękował mu za pomoc
i zapłacił konieczną sumę. – Znajdziesz siostrę na najwyższym piętrze. Tam najpierw trzyma wszystkie nowe – powiedział Grehling na pożegnanie i uścisnęli sobie dłonie. – Lepiej miej miecz w gotowości. Paxon wrócił na statek. Jayet siedziała w kabinie pilotów i przysypiała. – Czas ruszać w drogę. – Kim był chłopak, z którym rozmawiałeś? – Potargała sobie włosy i ziewnęła. – Kimś znacznie starszym, niż ma prawo być. Uważaj na niego. Jayet sennie kiwnęła głową. – Uważam na wszystkich chłopaków. Możemy coś zjeść? Umieram z głodu. Poszli do miasta wedle wskazówek Grehlinga i szybko znaleźli otwartą całą dobę tawernę. Usiedli przy stole w głębi sali, zamówili piwo, zupę i chleb, szybko zjedli i wyszli. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Po wyjściu na ulicę Paxon streścił, co przekazał mu Grehling. – Arcannen mieszka w Ciemnym Domu, który jest dokładnie tym, co podejrzewałem: domem rozkoszy, specjalizującym się w egzotycznych i zakazanych aktach miłości cielesnej. Bardzo ekskluzywnym. Zdaniem Grehlinga Chrys jest przetrzymywana na którymś z górnych pięter. Jego zdaniem tam są na początku trzymane wszystkie pracujące dla Arcannena dziewczęta. Powiedział mi, jak możemy się dostać do środka, ale na miejscu będziemy musieli się dowiedzieć, w którym dokładnie jest pomieszczeniu. – Jeśli są tam strażnicy, może być trudno. – Są, ale niezbyt wielu, ponieważ od drugiej w nocy do późnego ranka wszystko jest pozamykane na głucho. Wszyscy poza jednym, który sprawdza korytarze, podobno pilnują drzwi. Ten będzie dla nas najbardziej niebezpieczny i natychmiast po wejściu będziemy musieli się go pozbyć. – Zamierasz iść tam teraz? Bez snu? – Powinienem twoim zdaniem zaczekać do jutra? Mówimy o mojej siostrze.
Jayet pokręciła głową. – Nie, ale kilka godzin snu by nie zaszkodziło. W ogóle nie spałeś. Co za różnica, jeśli zaczekasz na pierwsze promienie światła? – Nie wiem i nie zamierzam się tego dowiadywać. Idę tam teraz. Szli w milczeniu. Ulice ciągle jeszcze były zatłoczone, tawerny i domy rozkoszy w dalszym ciągu otwarte, ale noc robiła się coraz głębsza i klienci wlekli opite i nasycone cielska do domów. Jeden spróbował capnąć Jayet za pośladki, za co huknęła go tak, że stracił przytomność. – Łapy przy sobie! – syknęła, nim ruszyli dalej. Postępując wedle wskazówek Grehlinga, znaleźli Ciemny Dom w niecałą godzinę. Była to wielka, ponura budowla, stojąca na rogu kwartału, otoczona kamiennym murem zakończonym żelaznymi kolcami. Okna były pozasłaniane i pozamykane, światło przyciemnione niemal całkowicie. Cała bryła była czarna i nieprzyjazna. Paxon i Jayet stali po drugiej stronie ulicy i wpatrywali się w dom. – Nie chcę wiedzieć, co dzieje się tam w środku – cicho powiedziała dziewczyna. – Nie będziesz musiała. Zostajesz na zewnątrz. – Sądzę, że powinieneś mnie jednak wziąć ze sobą – odparła. – Mogę być ci potrzebna do odwrócenia uwagi strażnika. Może będę mogła wejść gdzieś, gdzie ty nie będziesz miał szans. Mogę ci pomóc. – Na zewnątrz będziesz bezpieczna. – I bezużyteczna. Paxon spojrzał na nią ostro. – Co ustaliliśmy przed wylotem jako warunek mojej zgody na twój udział? – Pamiętam: zrobię wszystko, co każesz. Dotrzymam tego, co nie znaczy, że nie będę się spierać. Zostawienie mnie na zewnątrz to błąd. Zastanów się. Dla mnie Chrys też jest ważna. Przypomniał sobie sposób, w jaki załatwiła pijaka, i bez trudu wyobraził sobie sytuacje, w których kobieta mogłaby okazać się w Ciemnym Domu przydatna. Bezpieczeństwo Jayet było ważne, ale wydostanie Chrys z Ciemnego Domu ważniejsze.
– W porządku – stwierdził w końcu. – Ale trzymaj się blisko mnie i rób, co ci każę. Uśmiechnęła się i jej twarz pojaśniała z radości. – Obiecuję. Nie był pewien, czy Jayet dotrzyma obietnicy, ale nie dało się zaprzeczyć, że przy próbie odzyskania Chrys będzie cenną pomocą, nie warto więc było poddawać się pesymistycznym myślom. Jayet była nie w ciemię bita i w środku na pewno będzie wiedziała, co robić. Odczekali jeszcze kilka minut, w trakcie których ostatni klienci wytoczyli się przez frontowe drzwi Ciemnego Domu, po czym ruszyli. Jayet wzięła Paxona pod rękę, by wyglądali na parę wracającą do domu po wyprawie na miasto. Po przejściu przez ulicę Paxon poprowadził dziewczynę w kierunku muru oddzielającego Ciemny Dom od sąsiedniego budynku, w którym wszystkie okna zamknięto okiennicami i który sprawiał wrażenie opuszczonego. Niewidoczni z ulicy, poszli wzdłuż muru niemal do końca, gdzie znajdowała się mała drewniana furtka. Paxon szybko ją obmacał i znalazł przycisk, który zwalniał zamek, o którym poinformował go Grehling. Gdy drzwi zostały otwarte, weszli do środka. Znaleźli się w smętnie wyglądającym ogrodzie kwiatowym, zajmującym całą przestrzeń między murem a Ciemnym Domem. Przykucnięci, doszli do budynku, po czym skręcili w lewo, by odszukać wciśnięte między dwie przypory okienko. Paxon obrócił zapadkę i okienko bez trudu się otworzyło. Dał znak Jayet, aby szła pierwsza, przepchnął ją do środka, po czym sam się tam wślizgnął. Znaleźli się w zagraconym magazynku, który służył jako spiżarnia. Przynajmniej tyle można się było domyślić, gdyż w środku nie było światła, a lampy uliczne słabo rozjaśniały mrok. Paxon podszedł do drzwi, chwilę słuchał, po czym uchylił je na pół palca i wyjrzał na zewnątrz. Dał znak, aby Jayet szła za nim, i wślizgnął się do sąsiedniego pomieszczenia. Byli w kuchni, tak samo pustej i ciemnej. Przeszli przez nią ostrożnie, uważając, aby z niczym się nie zderzyć. Po nerwowych sekundach pokonywania egipskich ciemności dotarli do drzwi,
które wychodziły na jadalnię dla służby, za którą biegł korytarz. Paxon spocił się, serce mu waliło – strach i podniecenie utrzymywały się w chwiejnej równowadze. Czuł na plecach ciężar Miecza Leah, ocierającego się niewygodnie o ciało, dającego za to pewność, że gdyby ich przyłapano, będzie miał czym przebić sobie drogę. Ponieważ Arcannen sam sugerował Grehlingowi udzielenie wskazówek dotyczących dotarcia do niego, było jasne, że czarownik jest przygotowany na przybycie nieproszonych gości. Gdzieś na nich czekał. Sam albo zastawiwszy magiczne pułapki – tak czy owak nie należało się spodziewać, że ich przybycie go zaskoczy. Paxonowi nie wolno było tracić nadziei. Musiał optymistycznie zakładać, że unikną pułapek, znajdzie siostrę, uwolni ją i wydostaną się, zanim Arcannen się zorientuje, co się dzieje. Założenie nie było zbyt rozsądne, ale w całej sprawie nie było krzty rozsądku. Paxon był tak zamyślony, że dopiero w ostatniej chwili usłyszał zbliżanie się robiącego obchód strażnika i ledwie zdążył wcisnąć się w płytką wnękę drzwiową. Jayet szła dalej, udając, że nic złego nie robi, ma prawo tu być i wie, dokąd idzie. – Nie wolno chodzić po godzinach – warknął strażnik, gdy znalazła się na jego wysokości. – Znasz zasady. Zwolniła i minęła go, niemal się o niego ocierając, by patrząc na nią, odwrócił się od miejsca, gdzie chował się Paxon. – Straciłam chyba poczucie czasu – odparła. – Chce mi się pić. – Woda jest w twoim pokoju. Jesteś nowa? Jayet skinęła głową. – Właśnie przyjechałam. Miły jesteś. W tym momencie Paxon huknął strażnika w tył głowy i ten zwalił się na podłogę jak wór. Jayet złapała go pod ramiona, aby nie narobił hałasu, po czym zaczęli otwierać kolejne drzwi. Gdy znaleźli szafę, wciągnęli go do środka. Paxon zakneblował mężczyznę i przywiązał do metalowych półek. Nie było to idealne rozwiązanie, ale musiało wystarczyć. Poszli dalej korytarzem, aż znaleźli schody. Weszli piętro wyżej. Gdy zza kilku drzwi doleciały hałasy, zamarli, po czym ruszyli na ostatnie piętro. Było nisko jak na poddaszu i znajdowały się
tam tylko troje drzwi: po jednych po bokach i jedne na końcu korytarza. Te na końcu korytarza były zamknięte na łańcuch z kłódką. Paxon szybko do nich podszedł i przystawił ucho. Ze środka nie dolatywał żaden hałas. Wymienił z Jayet szybkie spojrzenie i pokręcił głową. Ponieważ tylko te drzwi były zabezpieczone z zewnątrz, należało się spodziewać, że Chrys jest właśnie tutaj i trzeba wejść do środka. Oznaczało to konieczność zniszczenia kłódki albo łańcucha, uznał więc, że zaczną od zajrzenia do pozostałych dwóch pokojów. Podchodził do drzwi na paluszkach, jak najciszej je uchylał i zaglądał do środka. Były to skromnie urządzone sypialnie, z gołymi ścianami i oknami zamkniętymi okiennicami. Prawa sypialnia była pusta. Chrysallin była w lewej. Arcannen również.
IV Paxon zamarł i przez chwilę nie wiedział, co robić. Do głowy mu nie przyszło, że gdy odnajdzie siostrę, będzie z nią Arcannen. Leżała przywiązana do łóżka, rozciągnięte na boki ręce i nogi przytrzymywały rzemienie, na dodatek ją zakneblowano. Jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Paxona – rozszerzone oczy przepełniał strach. Miała na sobie to samo ubranie, co w chwili porwania z tawerny – nienaruszone, więc może nie doznała poważnej krzywdy. Zewnętrzny wygląd może być jednak zwodniczy – upomniał się Paxon. Jayet stała na korytarzu, więc Paxon tak się przesunął, aby Arcannen nie mógł jej zobaczyć. Próbował ułożyć jakieś zdanie, aby ją ostrzec, ale czarnoksiężnik go wyręczył. – Nie udawaj zaskoczonego, Paxonie. Czekamy na ciebie od zmroku. Powiedziała, że się zjawisz, i uwierzyłem jej. Twój błąd. Paxon zamknął za sobą drzwi. Niedymiące lampy, stojące na nocnym stoliku i okalające wiszące naprzeciwko łóżka duże lustro, dawały dość światła, aby wszystko było wyraźnie widoczne. Arcannen siedział na drugim łóżku, owinięty czarnym płaszczem. Twarz o surowych, ściągniętych rysach była rozbawiona, czarne oczy błyszczały energią i chęcią działania. – Powinieneś był wysłuchać mojej rady i zostać w domu, chłopcze. To się prawdopodobnie źle dla ciebie skończy. Paxon wytrzymał jego spojrzenie.
– Może to ty będziesz tym, dla kogo to się źle skończy. – Nie wydaje mi się to możliwe. Dowiedziałeś się, kim jestem? Rozmawiałeś z chłopakiem na lotnisku? Miał ci udzielić wskazówek. Zamiast odpowiedzieć, Paxon zaczął pytać. – Co właściwie zamierzasz zrobić z moją siostrą? Nie szkoda tyle zachodu dla jednej dziewczyny? Arcannen uśmiechnął się. – To zależy, co dla kogo jest cenne. Ja cenię sobie młode kobiety. Nalegam, aby dotrzymywały słowa, gdy obiecują coś w trakcie gry w kości. Ta obstawiła, a gdy przegrała, nie była w stanie spłacić długu. Przywiezienie jej tutaj to wcale nie taki wielki trud. Skierowanie jej do pracy to łatwizna. Może polubi ją na tyle, że zechce zostać dłużej? – Wzruszył ramionami. – Ty stanowisz jednak większy problem. Nie mam dla ciebie pracy. Wolałbym, żebyś został w swoich górach, ale ponieważ tego nie zrobiłeś, będę musiał potraktować cię nieco surowiej, niż początkowo zamierzałem. Miałem nadzieję, że spranie cię wystarczy, ale twoja siostra miała rację: jesteś uparty jak osioł. Paxon dostrzegł na odwróconej od niego połowie twarzy siostry wielki siniak. Musiała zostać naprawdę mocno uderzona. Znowu zaczęła go ogarniać złość, zastępując lęk. Musi natychmiast wyciągnąć stąd Chrys. Arcannen sprawiał wrażenie całkowicie rozluźnionego. Nie widać było przy nim broni, a jego pewność siebie była niepokojąca. Sugerowała, że magia, jaką dysponuje, jest bardziej niż wystarczająca, aby wyłączyć Paxona z walki albo wręcz go zabić. – Przywiozłeś ze sobą pieniądze? – spytał nagle Arcannen. Paxon pokręcił głową. – Nie mam pieniędzy. – Więc postanowiłeś ją ukraść? To niezbyt honorowe. Rodzice ci tego nie powiedzieli? – Nie sądzę, abyś miał prawo pouczać mnie o honorze. Dlaczego nie pozwolisz mi zabrać siostry z powrotem? Arcannen pokręcił głową. – Ty ciągle swoje. Chyba jasno wyraziłem swoje stanowisko w tej sprawie i nie widzę powodu, by więcej na ten temat rozmawiać.
Wstał z przyklejonym do ust uśmiechem. Zatrzymał się w pół ruchu, jakby coś sobie właśnie przypomniał. – A może chciałbyś dać mi coś w zamian za swoją siostrę? Coś nie aż tak dla ciebie cennego jak ona? Na przykład twój miecz? Paxon odruchowo spojrzał przez ramię na rękojeść czarnego miecza. Miecza Leah. – Chodzi o ten miecz? Arcannen wzruszył ramionami. – Zbieram starą broń, w szczególności białą. Ta głownia wygląda na bardzo starą i może mieć pewną wartość. Mogę się mylić, ale gdybym miał rację, wyrównałbym straty, jakie bym poniósł, oddając ci siostrę. Ty z drugiej strony… Nie dokończył zdania, było to zbędne. Co mogło być cenniejsze: kawał żelaza czy siostra? Paxon jednak się zawahał. Coś tu śmierdziało. Instynkt podpowiadał chłopakowi, że Arcannen rozpoznał miecz i wie o nim coś, czego on sam nie wiedział. Choć czarnoksiężnik wcześniej nie brał pod uwagę wypuszczenia Chrys, nagle gotów był z niej zrezygnować. – Oferta obowiązuje tylko dziesięć sekund – stwierdził Arcannen, wybitnie znudzony. – Nie… zaczynam już tracić zainteresowanie. W końcu z twoją siostrą będę mógł zrobić wiele ciekawszych rzeczy niż ze starym mieczem… Mając czyste intencje, Arcannen by tak pokrętnie i mocno nie naciskał. – W porządku, ale najpierw puścisz moją siostrę. Czarnoksiężnik rzucił Paxonowi ostre spojrzenie. – A dlaczego miałbym się na to zgodzić? – Gdybym oddał ci najpierw broń, miałbyś i ją, i miecz, do tego na swoim terenie. Nie jestem aż takim głupcem. Arcannen jeszcze przez chwilę obserwował Paxona, po czym wzruszył ramionami. Wyjął nóż, przeciął Chrysallin więzy i wyjął jej z ust knebel. Dziewczyna zsunęła się z łóżka i stanęła obok, chwiejąc się na niepewnych nogach, jakby nie mogła złapać równowagi. Potem podeszła do brata. – Wszystko w porządku? – spytał. – Jesteś ranna? Chrysallin pokręciła głową. Jej oczy pałały takim
zdecydowaniem, że Paxon musiał wstrzymać oddech. – A teraz daj mi miecz! – rozkazał Arcannen, który stał tuż przy łóżku. Paxon pochylił się i pocałował siostrę w policzek. – Stań za mną – szepnął do niej, zasłaniając sobie jej głową usta, żeby Arcannen nie mógł się domyślić, co mówi. – Jayet jest za drzwiami. Chrys posłusznie zrobiła, co kazał. – Otwórz drzwi, Chrys – dodał głośno, odwracając wzrok w stronę Arcannena. – Sprawdź, co się dzieje na zewnątrz. Ponownie zrobiła, co kazał, i po chwili była w ramionach Jayet. – A miecz? – naciskał Arcannen. – Inaczej nie wyjdziesz stąd żywy. – Idźcie na dół! – zawołał Paxon do dziewcząt. – Wyjdźcie z budynku! Zaraz do was dołączę! – Nadwyrężasz moją cierpliwość! – Arcannen ruszył w kierunku Paxona. Paxon sięgnął szybko za siebie i obnażył miecz. – Nie chcesz go najpierw sprawdzić i upewnić się, co uhandlowałeś? – spytał, wyciągając miecz przed siebie. Czarny metal migotał w przyćmionym świetle. – Chodź, sprawdź. Czarnoksiężnik uśmiechnął się. – Od początku nie zamierzałeś go oddać, prawda? Cały czas planowałeś zatrzymać go dla siebie. – Pamiętasz, co powiedziałeś przed chwilą o braku honoru, chcąc mi dopiec? Wygląda na to, że w tym wypadku miałeś rację. – Mówiąc, nie spuszczał czarnoksiężnika z oczu i powoli się cofał. – Rzuć miecz! – rozkazał Arcannen, czerwony na twarzy. Odrzucił poły płaszcza do tyłu. – Zrób to, póki masz szansę, chłopcze! – Przestań nazywać mnie „chłopcem”, to się może zastanowię. – Nie masz pojęcia, co z tobą zrobię, jeśli odmówisz! Nie bądź głupcem. Skończę z tobą, dopadnę twoją siostrę i oboje zginiecie! Paxon stał w otwartych drzwiach, uważnie obserwując przeciwnika. Arcannen coś zamierzał, Paxon nie wiedział jednak, jakie możliwości dawała mu jego magia. Cofnął się kolejny krok. Nie miał pojęcia, jak wyplącze się z sytuacji – wiedział tylko, że
jeżeli Arcannen tak bardzo chce dostać miecz w swoje ręce, nie wolno mu go dać. Zaryzykował szybkie spojrzenie w bok i do tyłu. Korytarz był pusty. Chrys i Jayet zniknęły, nie widać było ludzi Arcannena. Najwyższy czas uciekać. Arcannen ruszył do ataku. Zbierał w sobie moc, co wyglądało, jakby jego ciało zwijało się do środka i zapadało w siebie. Gwałtownie wyrzucił ramiona do przodu i z palców wystrzeliło upiorne czarne światło, by uderzyć w Paxona. Paxon odruchowo zasłonił się mieczem. Efekt był niezwykły. Poczuł, jakby w jego ciele eksplodowało coś gorącego i czarny Miecz Leah zapłonął ogniem, pojaśniał na całej długości i zaczął błyszczeć, a we wnętrzu metalu zaczęły pełzać węże zielonego światła. Wszystko odbyło się tak nagle i błyskawicznie, że umysł Paxona miał jedynie ułamek sekundy na zarejestrowanie, co się dzieje. Magia Arcannena uderzyła w chłopaka i wyrzuciła go przez drzwi. Po przeleceniu kilku metrów w powietrzu huknął plecami o przeciwległą ścianę korytarza. Czarne światło Arcannena nie dotknęło jednak jego ciała ani nie uczyniło mu żadnej krzywdy. Zostało ściągnięte przez głownię czarnego miecza, wessane w niego. W ciągu kilku sekund po magii Arcannena zostało jedynie wspomnienie. Arcannen wściekle zawył. Paxon błyskawicznie wstał, cały czas zasłaniając się mieczem, którego powierzchnia błyszczała jak najlepszej jakości lustro i zdawała się żyć, poruszana wężami zielonego światła. Arcannen zaatakował ponownie, lecz tym razem Paxon był przygotowany. Gdy czarna magia uderzyła w niego, zastygł w bezruchu i wysłane przez Arcannena moce odbiły się od ostrza, rozprysnęły na wszystkie strony, a atak nic nie dał. Paxon ruszył biegiem, nie mniej zdumiony tym, że jest cały i zdrowy, jak tym, że Miecz Leah jest jednak wypełniony magią, którą obudził atak Arcannena. Dobiegł do schodów i pognał w dół, nie patrząc za siebie. Wiedział bez patrzenia, że jest ścigany. Następny atak nastąpił, gdy Paxon był w połowie schodów,
a ponieważ za wolno sparował, impet uderzenia rzucił go w dół. Pozbierał się jak najszybciej i wielkimi susami, po trzy, cztery stopnie naraz, popędził dalej, przeskakując podesty. Słyszał za sobą eksplozje pękających schodów i poręczy, wokół latały drzazgi, raniąc mu dłonie i twarz. Jego myśli gnały, strach dodawał sił. Nie wolno ci się zatrzymać! Przyspiesz! Na parterze pognał do frontowych drzwi, prosto na strażnika, który zamierzał zastąpić mu drogę. Ściana tuż obok głowy Paxona eksplodowała, koło uszu śmignęły mu kawały drewna i kolejne drzazgi wbiły się w skórę. Nie zwalniał tempa. Zastępujący mu drogę strażnik odsunął się na bok, przepuszczając go bez oporu. Paxon uniósł miecz, aby rozłupać zamek i uciec z Ciemnego Domu, ale najwyraźniej sam zamiar wystarczył. Głownia zapłonęła jasnym, straszliwym ogniem, który buchnął w kierunku drzwi i w mgnieniu oka je zapalił. Paxon wypadł na zewnątrz i pognał ulicą. Zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie – w wyjściu nikogo nie było widać. Arcannen go nie gonił. Był wyżej – na balkonie na piętrze. Machał szaleńczo rękami, z ust wydobywały mu się dziwne dźwięki. Kostka, którą wybrukowano ulicę, zaczęła się wybrzuszać i unosić pod stopami Paxona. Nie spodziewał się czegoś takiego i potknął się, po czym przewrócił na pękającą ziemię. Upadając, wypuścił z dłoni miecz, który podskakując na nierównościach, zaczął się od niego oddalać. Arcannen zaatakował z całą mocą. Rzucał strzały ognia, aby spalić Paxonowi skórę, płonące sztylety, by przebić mu ciało, dodawał do tego potężne wybuchy, aby pozbawić go przytomności. Jakimś sposobem, łączącym desperację i szczęście, Paxonowi udało się uniknąć tych broni, skoczyć w bok, odtoczyć i odzyskać miecz. Po chwili znowu biegł, skręcając to w lewo, to w prawo, zdając się na instynkt, próbując ratować życie. Miał nadzieję, że wreszcie ujrzy Chrys albo Jayet, ale nie było po nich śladu. Jeśli nie uciekły na lotnisko, będzie musiał po nie wrócić, a nie miał
kompletnie pojęcia, jak miałby tego dokonać. Miecz Leah zapłonął ponownie magią, która przeszła przez metal do jego ciała, wypełniając go pewnością siebie i siłą. Euforyczne fale płynęły jedna za drugą. – Leah! Leah! – darł się, pędząc przez ciemne, opustoszałe ulice, wydając z siebie okrzyk bojowy przodków. Trzymał w dłoni ich miecz, więc miał prawo używać ich bojowego okrzyku. Czuł taką radość, że niemal wybuchnął śmiechem. Pojawiła się za nim sfora wilków, których żółte ślepia płonęły w ciemności jak świece. O ich zbliżaniu się poinformował Paxona basowy warkot oraz stukot pazurów o kamienie, od którego kręgosłup przeszywały zimne dreszcze. Ciekawe, czy też były robotą Arcannena. Tego rodzaju magii nie widziano w Sudlandii od czasów Edinjii Orle, która nie żyła od ponad wieku. Na obszarze znajdującym się pod władaniem Federacji nie podejrzewano nawet istnienia tak potężnej magii. Wszelkie przejawy magii znacznie słabszej i mniej groźnej neutralizowano i likwidowano w mgnieniu oka, było więc naprawdę niepokojące, jak Arcannenowi udało się uniknąć interwencji władz. Nie był to jednak czas na zastanawianie się nad tym. Wilki doganiały Paxona. Wielkie, kudłate bestie, dwa razy większe od zwykłych wilków, śliniące się i warczące, z wygłodniałymi ślepiami i długimi jęzorami zwisającymi z paszcz wypełnionych ostrymi jak brzytwa kłami. Paxon uciekał. Bez względu na miecz nie zamierzał się zatrzymywać i stawiać czoła tak przeważającemu liczebnie wrogowi. Wystarczyło, aby jeden przebił się przez obronę, a rozerwałyby go na strzępy. Rozglądał się w poszukiwaniu kryjówki albo drogi ucieczki. Było jednak grubo po północy, do świtu zostało wiele godzin, na ulicach nie było nikogo, w żadnym domu nie paliło się światło. Choć nie było ich wiele, Paxon przez chwilę rozważał wspięcie się na drzewo, odrzucił jednak ten pomysł, gdyż stałby się wtedy łatwym celem dla czarnoksiężnika, który go ścigał. Ostatecznie zatrzymał się, oparł plecami o mur i znowu skorzystał z potęgi miecza. Płachty ognia odcięły go od wilków, które zwolniły i zaczęły się cofać. Kłapały paszczami i drapały potężnymi łapami ogień, próbując odnaleźć lukę, którą udałoby
im się przecisnąć przez linię obrony. Używanie magii było dla Paxona nowością i nie miał pojęcia, gdzie leżą jej granice. Momentami czuł, że wymyka mu się z rąk, co oznaczało, że nie jest nieograniczona ani oczywista. Postanowił, że jeśli nie przebije się szybko przez linię wilków, znowu zacznie uciekać. Tym razem jednak będą mu deptać po piętach. W jaki sposób czarnoksiężnik był w stanie stworzyć coś materialnego z niczego? To nie powinno być możliwe. A może faktycznie nie było? Paxon zmienił taktykę i zamiast osłaniać się przed całą zgrają, skierował miecz na najbliższego wilka. Ogień wystrzelił i bestia wyparowała. Pojął, że były to jedynie obrazy. Zabrał się za pozostałe, aż został na drodze sam. Ruszył biegiem przed siebie. Ulice za nim były ciche. Nie było słychać pogoni, Arcannen nie materializował się. Zdawało mu się, że minęło wiele godzin, nim dotarł do lotniska. Na szczęście Chrys i Jayet czekały na niego przy „Sprincie”. Grehling dotrzymał słowa i trzymał statek w gotowości startowej. – Jestem twoim dłużnikiem – powiedział Paxon do chłopaka. Grehling wzruszył ramionami. – Już mi zapłaciłeś. Pamiętasz? A gdyby ktokolwiek pytał – zwłaszcza Arcannen – to nigdy cię nie widziałem. Paxon i dziewczyny wspięli się szybko do kabiny i przypięli pasami. Po kilku sekundach byli w powietrzu i lecieli na północ, do domu.
V W domu Paxon Leah starał się jak najszybciej zapomnieć o incydencie. Uważał, że im mniej będą o nim mówić, tym lepiej. Nie był bohaterem i nie chciał, aby w Leah ani gdziekolwiek indziej ktoś próbował go nim zrobić. W pierwszym rzędzie wynikało to stąd, że nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się prawdy o Mieczu Leah i jego magii. Choć ani Jayet, ani Chrys nie były naocznymi świadkami użycia przez niego broni, ostrzegł je, aby nie puściły pary z ust o tym, co miało miejsce. Można było zakładać, że żadna z dziewcząt nie wie nic, co mogłoby zdradzić sekret miecza, wolał jednak dmuchać na zimne. Na wszelki wypadek zaczął nosić ostrze przy sobie. Odwieszenie go nad kominek nie wchodziło w rachubę. Dziewczęta oczywiście ogłosiły go bohaterem i twierdziły, że nawet jeśli będą mogły wymieniać się poglądami na ten temat jedynie między sobą, nie zmienią o nim zdania. Było to do przyjęcia, choć twierdził, iż nic wielkiego nie zrobił. Oczywiście słowem nie wspomniał im o możliwościach miecza ani czego był świadkiem w czasie walki z Arcannenem. Powiedział jedynie, że walka była ciężka i mieli szczęście, że udało im się uciec. Na szczęście dziewczęta nie kwestionowały jego słów – wdzięczne, że zawiózł je całe i zdrowe z powrotem do domu – sądził jednak, że Chrysallin coś podejrzewa. Ciągle pytała, dlaczego zaczął nosić miecz, zbył ją jednak stwierdzeniem, że dla obrony przed możliwym kolejnym atakiem. Jej spojrzenie, gdy
to powiedział, świadczyło jednak wyraźnie o tym, iż jest świadoma, że to tylko wymówka. Paxon nie inicjował żadnych rozmów związanych z mieczem, powtarzał tylko przy każdej okazji, że powinna siedzieć cicho i nikomu o niczym nie mówić. Szczególnie matce, która na szczęście wróciła na tyle późno, by nie mieć okazji odkryć, co się działo. Mogła się dowiedzieć o incydencie w tawernie, ale na pewno niczego o porwaniu i wydarzeniach w Wayford. Wszyscy musieli być teraz bardzo ostrożni. Znając reputację Arcannena, należało się spodziewać, że sprawa nie jest zakończona. Choć Paxon nie sądził, aby czarnoksiężnik zaryzykował w najbliższym czasie kolejną wizytę w Leah, nie można tego było uważać za pewne. Tak więc wszyscy troje musieli mieć oczy i uszy otwarte, i żadne z nich nie chodziło nigdzie samo. W szczególności Chrys musiała zacząć na siebie uważać i przestać żyć tak ryzykownie. Choć przestrogi zdawały się spływać po siostrze jak woda po kaczce, pamiętał jej spojrzenie, gdy była w łapach Arcannena. Miała szczęście, że nie została zraniona ani wykorzystana cieleśnie, i dobrze o tym wiedziała. Przynajmniej przez jakiś czas trzymanie się blisko domu będzie jej się wydawać atrakcyjne i brat miał nadzieję, że ten czas potrwa jak najdłużej. Paxon zaczął rozpytywać ludzi w mieście, czy tak jak on słyszeli plotkę o czarnoksiężniku z Wayford imieniem Arcannen, który jest właścicielem interesu o nazwie Ciemny Dom i nie tylko dysponuje magią, lecz także stosuje ją wbrew zakazowi Federacji. Rozmawiał na ten temat zarówno z członkami Górskiej Rady – oficjalnego organu rządzącego kraju – jak i kilkoma mężczyznami i kobietami, którzy mieli rodziny w Wayford, niestety wszystkie rozmowy kończyły się jedynie pouczeniami o konieczności zachowania ostrożności. Gdyby ktoś w mieście słyszał o Arcannenie i jego domu, najlepszym wyjściem byłoby porozmawiać z kimś z rządu Federacji o tym, co tam się dzieje i co można by z tym zrobić. Dlatego prosił każdego, by niezwłocznie go zawiadomić, gdyby ktoś przypomniał sobie cokolwiek przydatnego. Nikt jednak nie słyszał nic ani o samym Arcannenie, ani o jego
siedzibie. Po kilku dniach Paxon dał sobie więc spokój. Nie mógł więcej zrobić, nie angażując się w bezpośrednią konfrontację z czarnoksiężnikiem. Dla pewności poprosił jednak zarządcę lotniska i mechaników, aby go zawiadomili, gdyby pojawił się statek z emblematem atakującego kruka albo banderą informującą o tym, że jego port macierzysty to Wayford. Życie toczyło się jak dawniej. Paxon latał z frachtem do różnych miejsc Czterech Krain, na każdy lot zabierał jednak ze sobą Chrys, przekazując jej swoją wiedzę o statkach powietrznych i pilotowaniu, robiąc wszystko, co w jego mocy, aby przestała myśleć o tym, co się stało, i o możliwości ponownego pojawienia się Arcannena. Jayet znalazła pracę w innej tawernie, także jako kelnerka, ale miała tam wokół siebie znacznie lepszych ludzi. Od incydentu w „Pod Dwoma Kogutami” zżyła się bardzo z Chrys i zaczęły rozmawiać o założeniu warsztatu, w którym wyrabiałyby koszyki i biżuterię. Paxona bardzo uspokajał fakt, że siostra spędza większość czasu z kimś, kto jest w stanie powstrzymać ją przed wplątaniem się w kolejne kłopoty. Nie rozumiał, dlaczego Chrys zachowuje się tak, jak się zachowywała. Dorastali w tym samym domu, z tą samą matką, i oboje odcierpieli śmierć ojca. W życiu siostry nie wydarzyło się nic, co mogłoby uczynić z niej aż taką dzikuskę. Nie doświadczyła niczego, czego i on nie doświadczył, a co wyjaśniałoby jej brawurę i zmienność nastrojów. Obserwował ją podczas lotów, jak wiąże wanty frachtowca, przywiązuje napędy radianowe do kolektorów rozdzielających, nosi rdzenie i pręty świetlne. Była wysoka, smukła, zmieniała się z niezgrabnej nastolatki w kobietę o świetnie skoordynowanych ruchach, co czyniło z niej znakomity materiał na członka załogi statku powietrznego. Uczyła się szybko, nie bała ciężkiej pracy i słuchała, co się do niej mówi. Niestety w dalszym ciągu spędzała wolny czas w tawernie – zazwyczaj z Jayet – pijąc z mężczyznami, grając w kości, zachowując się dziko i po łobuzersku. Nie wdawała się co prawda w bójki, ale gdy tylko miała okazję, tak samo gwałtownie jak dawniej podkreślała swoją niezależność i spierała się z ludźmi.
Paxon nie miał pomysłu, co z tym fantem zrobić. Choć matka od czasu do czasu pytała, czy nie mógłby jej czegoś powiedzieć albo jakoś ją przekonać, by się zmieniła, zdawał sobie sprawę z tego, że byłaby to jedynie czcza gadanina. Chrysallin Leah była, jaka była, i tylko ona sama mogłaby cokolwiek w tym zakresie zmienić. Paxon czuł, że on także wcale nie jest jeszcze ustatkowany. Mimo statusu bohatera bez przerwy czekał, aż coś w jego życiu zmieni się na lepsze. Często czuł, że jedynie dryfuje, robi to, czego oczekuje od niego matka, zaspokaja potrzeby rodziny, zapominając o swoich własnych. Pieniądze na ubranie i jedzenie były niezbędne i musiały zostać jakoś zdobyte, to jasne. W ich przypadku zdobywali je w ramach rodzinnego interesu, problem jednak w tym, że jako perspektywa życiowa nie było to zadowalające zajęcie. Paxon nigdy jednak nie robił nic innego – a przynajmniej nic, co podniecałoby go na tyle, aby podjąć decyzję o rzuceniu latania transportowego i zmianie zajęcia. Starcie z Arcannenem i odkrycie mocy Miecza Leah sprawiły jednak, że coraz częściej się zastanawiał, czy nie warto spróbować czegoś nowego. Odkrycie nie tylko było podniecające, lecz także pozwoliło wierzyć w nadejście lepszych czasów. Ożywienie mocy miecza i użycie go do walki z najmroczniejszym czarnoksiężnikiem równocześnie podniecało i budziło grozę. Odpowiedzialność, jaka w związku z tym na nim spoczywała, wiązała się z mnóstwem możliwości. Chętnie by z nich skorzystał. Wracały do niego wspomnienia przodków, zwłaszcza tych, którzy nosili miecz podczas ważnych wypraw i osiągnęli coś wielkiego: Rone, Morgan i Quentin – wielcy przedstawiciele rodu Leah. To, co się wydarzyło, kazało mu też nieco dokładniej zastanowić się nad udziałem Arcannena w historii z mieczem. Czarnoksiężnik musiał wyczuć, co potrafi ta broń, od razu, gdy ją ujrzał. To, że ponownie spróbuje zdobyć miecz, wydawało się oczywiste. Jak się jednak za to zabierze? I co Paxon będzie mógł zrobić, aby go nie stracić? Raz udało mu się uciec, nie zmieniało to jednak faktu, że Arcannen jest znacznie sprawniejszy i znacznie bardziej doświadczony w posługiwaniu się magią od niego i kolejna konfrontacja może się zakończyć znacznie gorzej dla Paxona.
Ograniczały go też okoliczności. Musiał pracować dla rodziny, wozić towar, siedzieć w Leah, spać z otwartymi oczami, a za dnia uważać na każdy podejrzany dźwięk i cień. Najchętniej by się wyprowadził. Może nadszedł na to czas? Na pewno znalazłby się ktoś umiejący pilotować i handlować, kto mógłby poprowadzić ich interes. Mógłby się wtedy przenieść do innego miasta i znaleźć nową pracę, która bardziej by mu pasowała – odsunięcie się na boczny tor razem z mieczem na pewno zapewniłoby większe bezpieczeństwo jego rodzinie. Gdyby Arcannen się zjawił i stwierdził, że Paxona nie ma, może straciłby zainteresowanie mieczem, a gdyby sprawa rozeszła się po kościach, Paxon mógłby – po roku albo więcej – wrócić do domu. Długo nad tym rozmyślał, rozważając zagrożenia i korzyści oraz szukając znaku, który wskazałby mu drogę. Znak pojawił się dwa tygodnie i jeden dzień po ich powrocie z Wayford. Paxon pracował na lotnisku, naprawiając wystrzępione końce napędów radianowych, które popsuły się w połowie lotu, gdy od strony, gdzie znajdowało się biuro zarządcy lotniska, wolnym, równym krokiem zaczął się zbliżać mężczyzna. Paxon nigdy przedtem go nie widział, od razu jednak odgadł, kim jest. Sięgająca ziemi czarna szata, głęboki kaptur – choć ze względu na południowe słońce odrzucony do tyłu − i srebrny medalion z wizerunkiem dłoni trzymającej pochodnię informowały z daleka: druid. Paxon odłożył narzędzia i znieruchomiał, a w jego piersi zaczęło się zbierać mroczne przeczucie i szybciej zabiło mu serce. Obcy podszedł do niego. Miał jasnobłękitne, wesołe oczy. – Miło cię poznać, Paxonie. Nazywam się Sebec. Służę w Czwartym Zakonie Druidów. Wyciągnął dłoń i Paxon ją uścisnął. Sebec nie był szczególnie wysoki ani nie wyglądał imponująco – był raczej drobnej budowy i wyglądał na mola książkowego. No i był bardzo młody. W jego spojrzeniu była jednak taka siła, a w zachowaniu taka pewność siebie, że Paxon od razu wiedział, iż nie wolno go lekceważyć. – Medalion i szata cię zdradzają – stwierdził Paxon, puszczając
dłoń druida. – W czym mogę pomóc? – Może się okazać, że odwrotnie. – Sebec krótko się uśmiechnął. – Możemy gdzieś porozmawiać? Było jasne, co sugeruje: lepiej, aby ich nie widziano razem, bowiem to, co druid ma do powiedzenia, powinno zostać powiedziane w odosobnieniu. Paxon rozejrzał się, dumając, jakie miejsce może zaproponować. – Może pójdźmy do twojego domu i porozmawiajmy na podwórzu – zaproponował Sebec, zdradzając, że sporo już wie o Paxonie. Paxon nie oponował. Opuścili lotnisko, minęli obrzeża miasta i skierowali się na drogę prowadzącą do domu górala. Paxon obserwował druida kątem oka, próbując zgadnąć, o co chodzi. W zasadzie się domyślał: przybycie Sebeca musiało mieć związek z konfrontacją z Arcannenem. Nie wyobrażał sobie, by cokolwiek innego w jego życiu mogło zainteresować druidów – choć ciekawe, w jaki sposób zakon dowiedział się o incydencie. Powodem mogło być ożywienie magii Miecza Leah, podobno mieli bowiem sposoby na wyczucie na odległość działania magii. Bał się, że zechcą zabrać mu miecz. Weszli na wzgórze – na czole druida nie pojawiła się przy tym nawet kropla potu – i usiedli na schodkach prowadzących na werandę. Matka zawołała Paxona ze środka, po czym wyszła na zewnątrz. Uśmiechając się, strzepywała mąkę ze spódnicy. Na widok Sebeca jej uśmiech zamarł. – Witaj – pozdrowiła go, szybko układając usta w uśmiech. – Jestem Zelda Leah. Młody druid wstał. – Sebec z Czwartego Zakonu Druidów. Coś w jego zachowaniu sprawiło, że wyraźnie wyczuwalna niechęć matki zniknęła i jej uśmiech stał się szerszy. – Witamy w naszym domu, Sebecu. Właśnie upiekłam ciasteczka. Masz ochotę? Tak więc Paxon i Sebec siedzieli na werandzie, pogryzali ciasteczka, popijali je piwem i przyglądali się miastu. Przez jakiś czas żaden z nich się nie odzywał, obaj skupili się na jedzeniu i piciu, zagłębieni we własnych myślach. – Masz piękny widok na góry – stwierdził w końcu Sebec.
– Przez wieki ten kraj należał do mojej rodziny – odparł Paxon, kiwając na potwierdzenie głową. – Dawno temu należało do nas wszystko, aż po horyzont. Teraz musi nam wystarczyć piętnaście akrów i ten widok. Sebec poluzował troki płaszcza pod szyją, by chłodzić się dmącym delikatnie wiatrem. – Gdybym tu mieszkał, wystarczyłoby mi to. Paxon nie odpowiedział, jedynie pomyślał, że jemu też to wystarcza, ale chętnie przeniósłby się choć na trochę do czasów, gdy kraj należał do rodu Leah i byli królami gór. Aby doświadczyć, jak to było. – Przybyłem prosić cię o przysługę – powiedział Sebec, odstawiając talerz po ciasteczkach i kubek. – Chciałbym, abyś poleciał ze mną do Paranoru, by porozmawiać z Ard Rhys. To nie potrwa długo – dobę, może dwie. Na pewno nie dłużej i, oczywiście, odwiozę cię z powrotem. – Chce mi zabrać miecz? – Paxon starał się powiedzieć to swobodnie, ale prawda tych słów go bolała. Sebec spojrzał na niego uważnie. – Masz na myśli ten przypięty do twoich pleców? Ten czarny? Nie sądzę, aby to o niego jej chodziło. Chce porozmawiać z tobą o czymś innym, ale nie mogę mówić za nią. Chce porozmawiać z tobą osobiście. – Wolała jednak nie przyjeżdżać sama. – Obecnie w zasadzie nigdzie nie jeździ. Jest bardzo stara i słaba fizycznie i nawet bez wychodzenia z domu przeżycie każdego kolejnego dnia to dla niej wysiłek. Przyjeżdżając, uczyniłbyś jej przysługę – i przy okazji sobie, zanim cokolwiek zostanie postanowione. – Zrobił krótką przerwę. – Wiesz, kim jest? Znasz jej imię i historię? Paxon skinął głową. – Aphenglow Elessedil. Doskonale wiedział, kim jest Aphenglow Elessedil. Niemal wszyscy to wiedzieli. I niemal każdy znał jej historię – a przynajmniej tę jej część, którą chciała ujawnić. Żyła od ponad półtora wieku, zachowując długowieczność dzięki Snowi Druidów. W jego trakcie druidzi się nie starzeli, a osoba pełniąca funkcję
Ard Rhys miała prawo korzystać z niego tak często, jak uważała za konieczne, aby poprzez długowieczność zachować ciągłość rządów zakonu druidów. Aphenglow Elessedil zdobyła jednak sławę na długo przedtem, nim została Ard Rhys Czwartego Zakonu Druidów. Była członkiem rodziny królewskiej elfów i w młodości pomagała swojej siostrze Arling, Wybranej Ellcrys, w przejściu rytuału koniecznego do zostania przez nią następczynią Ellcrys, gdy stare drzewo umierało. Razem z braćmi Ohmsfordami, Reddenem i Railingiem, stawiała czoła hordom demonów, gdy wyrwały się spod Zakazu. Stała na czele wyprawy zorganizowanej przez Trzeci Zakon Druidów w celu odszukania zaginionych Kamieni Elfów i dzięki jej wysiłkom odnaleziono przynajmniej jeden ich komplet. Krążyły plotki, że znaleziono wszystkie i zwrócono je Czterem Krainom, ale pozostałe ponownie zaginęły. Te, które się zachowały, były podobno szkarłatne, ale niewielu je widziało. Były trzymane w Paranorze przez druidów na podstawie edyktu dotyczącego odzyskanej magii, opieki nad nią i jej wykorzystywania. Elfy zgłaszały roszczenia do Kamieni Elfów, żądając ich zwrotu, zwłaszcza że miały już pod opieką niebieskie Kamienie. Dlaczego nie miano by im przekazać także Kamieni szkarłatnych? Aphenglow nieustannie odrzucała ich żądania, argumentując, że edykt druidów dotyczący gromadzenia i zachowania magii jest nadrzędny wobec wszelkich żądań narodowych. Godziła się z tym, aby elfy pozostawały w posiadaniu Kamieni Poszukiwania, które były w ich posiadaniu od tysięcy lat, ale nie zamierzała im przekazywać szkarłatnych, nazywanych obecnie Kamieniami Zniszczenia. W ten sposób antagonizmy i podejrzenia, które towarzyszyły jej przez całe życie, trwały dalej, i Aphenglow Elessedil już nigdy nie została przez naród elfów zaakceptowana jako jedna z nich. Dokonała wyboru i musiała z tym żyć. Wybrała bycie druidem, przyjęła credo zakonu oraz egzekwowała jego prawa, i było jasne, że na zawsze tak pozostanie. W pierwszej kolejności była druidem, a dopiero w drugiej elfem. Było to powszechnie znane – przynajmniej dla członków rodziny
Paxona, którzy wiedzieli o tym od dzieciństwa albo dowiadywali się w nieco późniejszym wieku od rodziców i dziadków. Paxon wiedział sporo o Aphenglow, nie zmieniało to jednak faktu, że był dość nieufny względem druidów. – Nie bardzo wiem, co o tym sądzić – odparł, spotykając się spojrzeniem z Sebekiem. – Sama myśl o wyprawie do Paranoru sprawia, że czuję się nieswojo. Sebec skinął głową. – Rozumiem cię, ale zapewniam, że nie będzie ci nic grozić i gdy uznasz, że chcesz wracać, zostaniesz odwieziony do domu. Ard Rhys chce jedynie z tobą porozmawiać, nic więcej. Paxonowi nie bardzo podobała się myśl, że musiałby zostawić Chrys i matkę, nie umiał ocenić ryzyka, na jakie byłyby narażone, gdyby wyjechał. Arcannen mógłby się o tym dowiedzieć i wykorzystać jego nieobecność. Nie chciał jednak mówić Sebecowi o swoich obawach, bo być może druidzi jeszcze nie wiedzieli o wydarzeniach w Wayford. Sebec sprawiał wręcz wrażenie, jakby nie znał prawdy o Mieczu Leah. Paxon odwrócił się. Mógł odmówić. Prawdopodobnie powinien tak zrobić. Co jednak, jeśli Aphenglow Elessedil chciała porozmawiać z nim o czymś ważnym? Jeżeli sprawa dotyczyła Arcannena i mogła pomóc ochronić Chrys? A jeśli miała coś wspólnego z Mieczem Leah i rozzłościłby ją, odmawiając rozmowy? A może po prostu jest głupcem i tchórzem, wyobrażając sobie wszelkie możliwe nierealne rzeczy? Nie byłoby najlepiej po prostu pojechać i mieć to za sobą? – Zgoda, polecę z tobą – odparł. – Muszę się jednak pożegnać z matką i siostrą. Muszę się upewnić, że podczas mojej nieobecności nic im nie będzie. Młody druid uśmiechnął się. – Może ja z nimi porozmawiam? Na pewno uda mi się je przekonać, że nie muszą się o ciebie niepokoić. – Wstał. – Zacznę od twojej matki. Zanim Paxon zdążył zebrać się na odwagę, by to zakwestionować, Sebec był już w domu i wołał mamę Paxona po imieniu.
VI Paxon był zdumiony, jak chętnie matka i Chrys zgodziły się na jego podróż do Paranoru. Nie wydawało się to normalne, ale sprawa została błyskawicznie rozstrzygnięta. Wystarczyło, by Sebec powiedział o propozycji i wyjaśnił, jakie znaczenie ma dla Ard Rhys obecność Paxona, a nie zaprotestowały słowem. Może przekonała je powaga druida, może użył magii, w każdym razie – pomijając Arcannena – Paxon nigdy w życiu nie widział takiego daru przekonywania. Matka, zawsze powściągliwa względem druidów, nagle była podniecona perspektywami, jakie otworzą się przed nimi dzięki nowej roli jej syna. Chrys, co było dla niej dość typowe, sprawiała wrażenie bardziej zainteresowanej Sebekiem niż wieściami, jakie przyniósł, i zbyła sprawę wyjazdu Paxona niedbałym machnięciem ręki oraz tajemniczą uwagą o trzymaniu się z dala od kłopotów. Jakby akurat jego to najbardziej dotyczyło. Na szczęście matka i Chrys zgodziły się wyjechać na kilka dni do siostry matki, do Agave, miasta leżącego na wschodnim skraju gór Leah. Dzięki temu na czas jego nieobecności znikną ze stolicy – na wypadek, gdyby Arcannen zamierzał ponownie ją odwiedzić. – Jesteś pewna, mamo? – spytał, gdy skończyła rozmawiać z Sebekiem i ten wrócił na werandę z kolejną szklanką piwa, którą wcisnęła mu w dłoń. – Nie masz nic przeciwko temu, abym jechał? Nie martwisz się o mnie? – Zawsze będę się o ciebie martwiła, Paxonie, ale nie sądzę, aby
akurat ta sprawa czymkolwiek ci zagrażała. Nie wyczuwam w tym młodym człowieku żadnej dwulicowości. Wręcz przeciwnie – uważam, że jest osobą honorową. Nie zamierza cię skrzywdzić. Nic złego ci się nie stanie, nam też. Tak więc wyruszył w kierunku lotniska – z przypiętym do pleców mieczem i zarzuconą na ramię torbą podróżną. Był znacznie mniej przekonany o bezpieczeństwie czekającego go przedsięwzięcia niż matka i siostra, starał się jednak nie pokazywać tego po sobie. Statek Sebeca był dwumasztowcem ze stoczni w Rover, o zgrabnych liniach i barwionych na czarno rdzeniach świetlnych, z namalowanym złotą farbą emblematem Czwartego Zakonu Druidów. Czekała na nich trzyosobowa załoga składająca się ze służących w Gwardii Druidów trolli, wybranych osobiście przez Ard Rhys spośród ochotników przybyłych z tej samej wioski w Nordlandii, których przodkowie też służyli w Gwardii. Byli to wielcy, niezdarni osobnicy, którzy nie odezwali się do przybyłej dwójki nawet słowem, za to od razu zabrali się do pracy. Podnieśli żagle, odwiązali cumy, uruchomili tkwiące w kolektorach rozdzielających kryształy diapsonu i wystartowali. Jeszcze przed nocą zostawili za sobą wielką połać Jeziora Tęczowego, po czym wzięli kurs na tępe wierzchołki gór Runne. Wkrótce minęli poszarpane Smocze Zęby i przełęcz Kenne i o północy dotarli do Paranoru. W drodze Sebec sporo opowiedział Paxonowi o zadaniach, jakie obecnie wykonywał zakon druidów, a których zakres znacznie przekraczał to, co Paxon sobie wyobrażał. W zasadzie wiedział jedynie o działaniach zakonu służących poszukiwaniu i odzyskiwaniu magii, zagubionej i zaginionej na obszarze Czterech Krain. O tym Sebec wspomniał jedynie mimochodem i natychmiast przeszedł do innych spraw. Wstępowano do zakonu nie tylko po to, aby uczyć się magii i używać jej do pomocy i ochrony – druidzi mieli wiele innych obowiązków. Najwięcej wysiłku wymagało utrzymanie Paranoru, czym zajmowały się w dużej części trolle z Gwardii Druidów, do realizacji niektórych zadań z tym związanych potrzeba było jednak samych druidów. Szczególnie dotyczyło to pomieszczeń, w których przetrzymywano zapisy i księgi, lodowni i Wieży Strażniczej. Starsi członkowie
zakonu udzielali codziennie nauk, a młodzi mieli obowiązek w nich uczestniczyć i ćwiczyć nowo zdobytą wiedzę. Czytanie historii druidów było obowiązkowym elementem szkolenia, wszyscy musieli bowiem dobrze znać wydarzenia, które doprowadziły zakon do obecnego stanu – od założenia Pierwszego Zakonu po dzień dzisiejszy. – Aby móc używać magii – nawet jej najdrobniejszego przejawu – należy zrozumieć, na czym polega jej stosowanie – wyjaśnił Sebec. – Jak została stworzona? Jaki był cel jej pojawienia się? Czy zawsze działa tak, jak powinna? Czy jest rzetelna? Czy istnieją sposoby panowania nad nią w sposób, który ochroni nie tylko tego, kto się nią posługuje, ale także wszystkich w pobliżu? – Uśmiechnął się. – To skomplikowane, ale fascynujące. W moim przypadku, z mieczem, było nieco inaczej, pomyślał Paxon. Druidzi od dłuższego czasu odwiedzali miasta Czterech Krain, by poznać ich historię i kulturę, i spotykali się z ich przywódcami oraz rządami. Utworzono i utrzymywano kanały komunikacyjne, przy czym wielką wagę przykładano do dzielenia się informacjami i pomysłami. Krok po kroku rezygnowano z jednej z głównych zasad zakonu, czyli utrzymywania wszystkiego w tajemnicy, zrozumiano bowiem, że przeszkadza to tworzyć lepsze relacje między rasami. Starano się współpracować na wszystkich frontach. – Nie chowamy się już za murami – ciągnął Sebec. – Pracujemy ramię w ramię z narodami i rządami we wszystkich Czterech Krainach. Nawet w Federacji. Paxon słyszał jednak, że stosunki z Federacją i większą częścią Dolnej Sudlandii są w dalszym ciągu napięte. Istniała wola porozumienia, ale czuć było, że zarówno druidzi, jak i oficjele z Federacji chcieliby mieć oko na drugą stronę. Nie pomagał przy tym fakt, że władze Federacji zakazały w całej Sudlandii praktykowania magii i ich celem było całkowite zaprzestanie jej stosowania i powrót do czasów, gdy najważniejszym narzędziem stymulowania postępu na świecie była nauka. Pogląd ten nie był wszędzie podzielany, a pozostałe krainy podchodziły wstrzemięźliwie zarówno do magii, jak i do nauki,
wyglądało jednak na to, że ogólna opinia powoli obraca się na korzyść tej drugiej dziedziny. Godziny mijały, młody druid opowiadał o pracy zakonu, a Paxon słuchał i zastanawiał się. Gdy się ściemniło, zjedli razem z trollami kolację złożoną z chleba, piwa i podgrzanych na misie z gorącymi węglami mięsa i warzyw. Paxon widział w życiu wystarczająco dużo trolli, by nie obawiać się między nimi przebywać, ich wzrost i groźny wygląd nieco go jednak onieśmielały. Trolle miały na sobie tuniki z insygniami druidów wplecionymi w materiał szkarłatną nicią na lewej piersi i wszystkie nosiły broń. Sebec nawet słowem nie nawiązał do miecza Paxona. Ani razu. Rzadko nawet spoglądał w jego kierunku, jakby całkowicie absorbowała go rozmowa o zadaniach druidów. Paxon mimo to zastanawiał się z niepokojem, co zrobi, gdyby zakon zechciał odebrać mu miecz. Jak powinien zareagować? Nie mógł go oddać, ale jak daleko wolno mu się posunąć, by do tego nie dopuścić? Około północy, gdy w oddali pojawiły się światła Paranoru, Paxon przysypiał. Powieki miał ciężkie, ciało odrętwiałe. Widok warowni druidów szybko go jednak obudził. Już sam jej rozmiar zapierał dech w piersiach. Masywne mury, potężne, wzbijające się w niebo wieże, grupy budynków zajmujące po wiele akrów, a wszystko zacienione starożytnymi drzewami otaczającego miasto lasu – warownia była niesamowita. Sebec pokazywał, co znajduje się w poszczególnych budynkach, Paxon nie był jednak pewien, czy chce się pochwalić wiedzą, czy dodatkowo go onieśmielić. Może chodziło o jedno i drugie równocześnie. Bez względu jednak na motywy druida, góral nie mógł oderwać oczu od kompleksu. Rozglądał się, próbował dostrzec w cieniu kształty i postacie oraz domyślać się, co skrywa mrok, w nadziei, że dowie się znacznie więcej, zanim zostanie odesłany do domu. Kliper wylądował na podwyższonym lądowisku i gdy zeszli z pokładu, Sebec poprowadził Paxona pochylnią w kierunku drzwi znajdujących się w wieży przylegającej do głównego budynku. Poszli schodami w dół do pokoi gościnnych i Sebec otworzył drzwi umieszczone mniej więcej w połowie korytarza. W pokoju znajdowały się łóżko i stół, szafka z umywalką i ręcznikami,
a jedyne okno oferowało widok na znajdujące się piętro niżej podwórze. – To twój pokój – poinformował Sebec. – Prześpij się, jutro spotkasz się z Ard Rhys. Przyjdę po ciebie, gdy nadejdzie czas. Śpij dobrze. Powiedziawszy to, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Paxon rozejrzał się po pokoju. Postawił torbę na podłodze, zaciągnął zasłony, zdjął ubranie, umył się i wszedł do łóżka. Po kilku sekundach już spał. Gdy obudził się rano, słońce wychylało się znad wschodniego muru warowni – jaskrawe, złote światło na czystym, błękitnym niebie. Poleżał kilka minut bez ruchu, rozkoszując się wygodnym łóżkiem, po czym wstał i podszedł do okna, by wyjrzeć przez szparę w zasłonach. Podwórze w dole wypełniało słońce i kilka ubranych w czarne płaszcze postaci pracowało w ogrodzie. Przyglądał im się przez chwilę, gdy jednak usłyszał na korytarzu głosy, zabrał się za mycie i ubieranie. Ledwie skończył się przygotowywać, gdy Sebec zapukał do drzwi. – Sekundę! – odkrzyknął Paxon. Spojrzał na leżący na łóżku miecz i podjął szybką decyzję. Weźmie go ze sobą. Zostawienie go w pokoju byłoby niczym innym jak proszeniem się o kłopoty. Jeśli ma go stracić, będą musieli mu go zabrać siłą, a nie poprzez wybieg lub w wyniku jego niedbałości. Przypiął miecz do pleców i wyszedł na korytarz. Poszli do jadalni, w której kilku druidów i trolli siedziało przy śniadaniu. Być może Sebec uznał, że Paxon będzie się swobodniej czuł w samotności, bowiem zaprowadził go do oddalonego stołu. Mogli też dzięki temu swobodnie rozmawiać, co było o tyle istotne, że Paxon miał sporo pytań dotyczących druidów. Sebec odpowiedział na wszystkie poza jednym – odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, o czym zamierzała mówić z nim Ard Rhys. Twierdził wręcz, że tego nie wie. Ard Rhys przemówi we własnym imieniu i nie do niego należało spekulowanie, co powie. Mimo ciekawości i niecierpliwości, Paxon nie naciskał. Przyjął odpowiedzi, które otrzymał, z przyjemnością zjadł śniadanie
i próbował się jak najlepiej przygotować duchowo do spotkania. Gdy zjedli, Sebec zaprowadził go głęboko do wnętrza budynku, przez wąski mostek, a stamtąd do ogrodu na dachu. Był nieduży i intymny, ale bardzo piękny – rośliny na rabatkach wyglądały między kamiennymi ścieżkami i ławkami jak tęcza, a całość była osłonięta przed zewnętrznym światem wysokim żywopłotem. – Usiądź wygodnie, Paxonie. Ard Rhys zaraz się pojawi. Po tych słowach Sebec odszedł tą samą drogą, którą przybyli, zostawiając Paxona samego. Góral rozejrzał się, wybrał jedną ze stojących w słońcu kamiennych ławek i usiadł. Czekał, zapatrzony w czubki lekko falujących na wietrze drzew otaczających warownię, w latające nad nimi ptaki, i zastanawiał się nad swoim mieczem. Do czego mógłby mu być teraz przydatny? Na pewno do obrony Chrys przed Arcannenem, ale co poza tym? Tkwiła w nim potężna magia, która służyła jego przodkom przez wiele stuleci podczas ich wypraw z druidami. Czyżby szykowała się następna, o której jeszcze nie został poinformowany? A może zależało mu tak bardzo na broni, ponieważ była jedynym przedmiotem, który dawał do zrozumienia, że czeka go w życiu coś więcej niż prowadzenie firmy transportowej? Czuł intensywne zapachy otaczających go kwiatów. Zamknął oczy i wdychał ich aromaty, a wspomnienia gór Leah, domu i rodziny, jakie wywoływały, były tak mocne i dojmujące, że doprowadzały niemal do łez. – Paxonie? – spytał cichy, liryczny głos. Chłopak natychmiast otworzył oczy. Stała przez nim Aphenglow Elessedil, ubrana w druidzką szatę, z Eilt Druin na szyi. Srebrny emblemat na medalionie migotał, odbijając promienie słońca. Paxon nigdy wcześniej jej nie widział, ale od razu wiedział, z kim ma do czynienia. Arcydruidka była wysoka, szczupła, spojrzenie miała pewne i uśmiechała się. Kiedyś, w młodości, musiała być piękna. Nawet teraz była ładna w sposób, w jaki ładne są niektóre stare kobiety, co było podkreślane zarówno przez jej rysy, jak i królewską postawę oraz dumną, chłodną pewność siebie, jaką emanowała. Paxon wstał na powitanie, lekko speszony bezpośrednim
spojrzeniem, jakim go lustrowała, i świadomością, co sobą reprezentuje. – Pani… – powiedział i lekko skłonił głowę. Wyciągnęła do przodu rękę i lekko ujęła jego dłoń. – Dobrze odpocząłeś? – spytała. – Bardzo dobrze. – Rozejrzał się z uznaniem dookoła. – To miejsce jest piękne. Znaczy się, ten ogród, ale także cały Paranor. – Nigdy tu nie byłeś, ale członkowie twojej rodziny musieli ci nieco opowiadać. – Znam niejedną historię. Od dziadka, babci i matki – o Mirai Leah, Railingu i Reddenie Ohmsfordach. I o tobie. – Mogę usiąść obok ciebie? Przesunął się, by zrobić miejsce. – Jestem zaskoczony, że tu jestem. Dlaczego chciałaś, abym przyleciał? – Nie poznałeś Mirai, prawda? – odpowiedziała pytaniem. – Była odważną młodą kobietą o mnóstwie talentów. Polubiłbyś ją. Uważam, że uczyniła tyle samo co inni, aby w dolinie Rhenn doszło do tego, do czego doszło, gdy moja siostra stała się Ellcrys, a hordy demonów zostały znowu objęte Zakazem. Masz w swoich żyłach jej krew, masz także krew Ohmsfordów. To potężna mieszanka, która pozwala osiągać szczególne umiejętności. Może nawet daje możliwość posługiwania się pieśnią. Paxon w przeszłości myślał i nad tym, zwłaszcza po odkryciu, jak skomplikowana jest historia jego rodziny i jak bardzo byli związani z rodem Ohmsfordów. Nigdy jednak nic nie wskazywało na tkwiący w jego krwi magiczny potencjał – nie było najdrobniejszej tego oznaki. – Nie sądzę, aby tkwiła we mnie zdolność do posługiwania się magią. Z tego co mi wiadomo, nikt w rodzinie po braciach Ohmsfordach jej nie miał. – Ale masz coś innego, co ma wartość. – Wskazała na miecz. – Masz miecz, będący od stuleci dziedzictwem twojej rodziny, ostrze, które Allanon zanurzył w czarnych wodach Hadeshornu i w którym umieścił własną magię. Oddał ten miecz Rone’owi Leah, nazywając go obrońcą Brin Ohmsford, gdy wyruszyła z zadaniem
odnalezienia Ildatch i jej zniszczenia. A więc wiedziała o mieczu. Paxon skinął głową, nic jednak nie powiedział. Obawiał się teraz najgorszego, niemal czuł, jak się zbliża. Sprowadziła go, by zażądać przekazania miecza zakonowi druidów, i zabierze mu go bez względu na protesty. Będzie musiał spróbować temu zapobiec, ale zdrowy rozsądek w końcu zwycięży. Dysponowała zbyt potężnymi magicznymi mocami, by mógł się jej oprzeć. Nigdy nie użyje miecza przeciwko niej. To nie miałoby sensu. – Musisz mi go zabrać? – spytał w końcu. – Nie muszę, choć powinnam. Magia nie powinna znajdować się w rękach tych, którzy nie zostali przeszkoleni do jej używania – nawet jeśli posiedli ją w sposób zgodny z prawem. Jest sprawą bezpieczeństwa publicznego, aby magia była zbierana i przechowywana przez druidów. – Edykt Druidów. Wiem. – Ale nie dlatego sprowadziłam cię do Paranoru. – Rozejrzała się po ogrodzie, jakby chciała coś sprawdzić. – Odkryłeś magię przez przypadek, użyłeś jej jednak w dobrym celu – aby chronić siostrę. Podjąłeś rozsądną decyzję, robiąc to, co zrobiłeś. Co uczyniłbyś z mieczem, gdybyś go zatrzymał? Paxon chwilę myślał, po czym pokręcił bezradnie głową. – Tak naprawdę to nie wiem. – Kto poza tobą wie o mocy miecza? Siostra? Matka? Pokręcił ponownie głową. – Tylko Arcannen, o czym pewnie już wiesz, jeśli słyszałaś, jak uratowałem siostrę. – Opowiedz mi, co się stało. Nie opuszczaj niczego. Gdy skończysz, może będę mogła powiedzieć ci więcej o całej sprawie. Zaciekawiony, co to może oznaczać, Paxon przedstawił wszystko ze szczegółami – od chwili przybiegnięcia Jayet do ich domu aż do szczęśliwego powrotu, we trójkę, do Leah. Aphenglow słuchała, ani razu nie przerywając, z uwagą przyjmując każde słowo. Gdy skończył, głęboko westchnęła. – Zakon druidów zna Arcannena. To nie pierwszy raz, gdy jest zamieszany w coś przeciwnego naszym zamiarom. Kiedyś trzeba będzie się tym w końcu zająć. Jest sprawnym czarnoksiężnikiem,
a równocześnie jest sprzedajny i zdradziecki. Masz rację, że się go obawiasz. Prędzej czy później spróbuje cię zaatakować. Pożąda twojego miecza i nie przestanie próbować go zdobyć, aż dopnie swego. – Domyśliłem się tego. – Nie wiesz jeszcze nawet połowy. Powiem ci, co podejrzewam. Pozornie twoja siostra brała udział w grze w kości z obcym, który okazał się Arcannenem. Postawiła więcej, niż miała, przegrała i nie była w stanie zapłacić. Zabrał ją więc z tawerny i zawiózł do Wayford, aby odpracowała dług w jego domu rozkoszy. Próbowałeś go powstrzymać, na lotnisku ci się nie udało, wziąłeś się jednak w garść i poleciałeś za nim. Próbując odzyskać siostrę w Ciemnym Domu, wyciągnąłeś miecz i odkryłeś, że kryje się w nim magia, która reaguje na twoją wolę. Magia, która uratowała ci życie. Przebiłeś sobie drogę ucieczki i uratowałeś siostrę. Wszystko jak na razie jest spójne. – Ard Rhys zrobiła krótką przerwę. – Zadajmy sobie jednak następujące pytanie: czy to nie dziwne, że starał się nakłonić cię do polecenia za nim i podjęcia próby odzyskania siostry, wyraźnie dając do zrozumienia, że powinieneś mieć przy sobie broń? Tak zrobiłeś i przywiozłeś ze sobą Miecz Leah. Jeśli zależało mu na tym, aby tak się stało, to czego właściwie się po tobie spodziewał? Uważasz, że od razu, gdy ujrzał miecz, wyczuł tkwiącą w nim moc – domyśliłeś się tego, gdyż próbował powstrzymać cię przed wyciągnięciem go z pochwy. A jeśli wiedział o mocy miecza już wcześniej? Porwał twoją siostrę tylko po to, aby zwabić cię do Ciemnego Domu z mieczem? Paxon zmarszczył czoło, rozważając tę możliwość. Arcannen faktycznie był od początku podejrzanie zainteresowany mieczem. – Ale jeśli tak bardzo go pożądał, dlaczego po prostu nie ukradł go z naszego domu? Przecież wisiał w widocznym miejscu nad kominkiem. Gdyby wiedział wcześniej o magii miecza, nie byłoby dla niego prościej przejąć go właśnie tak? – A jeśli nie był zainteresowany tylko mieczem, ale także tobą? Jeśli miecz był dla niego bezużyteczny bez kogoś, kto umie się nim posługiwać – członka rodu Leah, potomka tych, którzy używali miecza w przeszłości? – Skąd miałby o tym wiedzieć?
– Załóżmy przez chwilę, że tak było. – Zgoda. Jak więc mógł sprawić, abym użył miecza w sposób, w jaki sobie życzył? – Może używając magii – tak samo, jak użył jej, aby twoja siostra zagrała partię kości, której nie mogła wygrać. A więc Chrys nie była nieostrożna, lecz została wmanipulowana… Paxon przypomniał sobie, co się działo na lotnisku przed odlotem Arcannena oraz w Ciemnym Domu, gdzie Arcannen na niego czekał. To, co mówiła Ard Rhys, wydawało się logiczne. – A więc znał prawdę o mieczu i chciał go dostać, ale ponieważ to ja musiałem uwolnić jego moc, porwał Chrysallin? – Tyle tylko, że jego plan się rozpadł, gdy wyciągnąłeś miecz i postanowiłeś walczyć. Magia reaguje na ataki szybciej, niż zdążysz pomyśleć. To cecha charakterystyczna magii z Faerie, a to nią Allanon napełnił Miecz Leah w wodach Hadeshornu. Zadziałała w twojej obronie, reagując na polecenie twojej podświadomości. Tyle tylko, że na tym się nie skończy, rozumiesz? – Też tak sądzę – zgodził się Paxon. Miał wrażenie, że żołądek mu się zapada. Groziło mu znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo, niż dotychczas sobie wyobrażał. – Jeżeli Arcannen podjął tyle działań, ile podjął, nie zrezygnuje, zanim nie dostanie miecza w swoje ręce. Będzie mnie ścigał, aż zaspokoi swoją żądzę. Co powinienem robić? Ard Rhys uśmiechnęła się. – Właśnie o tym chciałam z tobą rozmawiać. Chciałabym ci coś zaproponować. Przenieś się do Paranoru i zamieszkaj z nami. Naucz się w pełni i w odpowiedzialny sposób korzystać z magii miecza. Możemy ci w tym pomóc. Po skończeniu szkolenia zostałbyś z nami przez trzy lata jako nasz paladyn. W ten sposób spłaciłbyś naukę i zdobył doświadczenie w praktycznym posługiwaniu się mieczem. Dostawałbyś zadania do wykonania, pomagał nam zabezpieczać elementy magii i zajmował się tymi, którzy nie chcieliby z nami współpracować w zakresie ochrony przed nadużywaniem magii. Po trzech latach miałbyś wolny wybór, czy chcesz zostać, czy odejść. W razie odejścia mógłbyś zatrzymać miecz.
Paxon wbił w druidkę pełne niewiary spojrzenie. – Prosisz mnie, abym wstąpił do zakonu? Został druidem? Ard Rhys pokręciła głową. – Proszę, abyś służył zakonowi, nie wstępował do niego. Odpowiedzialność byłaby jednak i tak bardzo duża. Chciałabym, abyś został jednym z tych, których dawniej nazywano „błędnymi rycerzami”. Mamy w zakonie nauczycieli i uczniów, bardzo niewielu z nas zostało wyszkolonych na wojowników. Bardzo nieliczni umieją walczyć i znają się na broni. A nikt nie ma takiej broni jak ty. Mógłbyś towarzyszyć naszym druidom w trakcie poszukiwań zagubionej magii i opanowywaniu zagrożeń, jaką niesie. Dbałbyś o ich bezpieczeństwo. Byłbyś obrońcą druidów. Zastanowisz się nad tym? Paxon od razu wiedział, że dokładnie tego pragnie i od dawna szuka czegoś podobnego – szansy na więcej niż pilotowanie statku towarowego i zabijanie czasu między kolejnymi lotami. Doskonale rozumiał znaczenie faktu, że byłby kojarzony z druidami. Nie obawiał się ani zadań, ani druidów – był głęboko przekonany, że gdy zajdzie taka potrzeba, podejmie prawidłową decyzję. Oczywiście nie wolno mu się było zgodzić bez głębszego namysłu, nie przyjmowało się podobnej oferty lekką ręką. Należało wyjaśnić wszystkie wątpliwości. – Czy w ten sposób uniknąłbym ryzyka, że Arcannen mnie zaskoczy? I że ponownie zechce zaszkodzić Chrys? – Tak sądzę. – Ard Rhys uniosła brew. – Choć może będzie trzeba wykonać jakiś wyprzedzający ruch. – Matka i siostra żyją z tego, co zarobię, przewożąc towary. Gdy wyjadę, nie będą miały pieniędzy. – Zapewnimy im pieniądze, których pozbawi je twój wyjazd, dość, by mogły wygodnie żyć. Możesz sprzedać firmę albo poprosić kogoś, by ją poprowadził na czas twojej nieobecności. Powtórzę: nie będziesz się musiał martwić o przeżycie rodziny. A jeśli uznam za konieczne, będę mogła wysłać kogoś, kto pomoże im zająć się różnymi sprawami. Obietnica miała ogromną wagę, co świadczyło o tym, jak bardzo zależy jej na zgodzie Paxona, co wprawdzie dodawało otuchy, ale jednocześnie onieśmielało. O co poprosi go, gdy zostanie
przedstawicielem zakonu? Czego będzie się od niego oczekiwać w ramach służby? – A jeśli po szkoleniu poprosisz mnie o coś, co wyda mi się nieodpowiednie, do czego nie będę się w stanie zmusić? – O nic takiego cię nie poproszę. Nie jesteśmy tacy, jak niektórzy nas przedstawiają, Paxonie. Nie działamy w sposób szkodzący tym, którzy się o to nie proszą. A gdybyś uznał, że przekraczamy linię, której sam byś nie przekroczył, pozwolimy ci się wycofać. – Ale będzie się ode mnie oczekiwać walki? – Raczej bycia przygotowanym do walki. Sama twoja obecność powinna sprawić, że przemoc stanie się zbędna. Paxon nie bardzo w to wierzył, ale nie zamierzał się spierać. Przede wszystkim musiał uzyskać pewność, że zajęcie jest dla niego na tyle zachęcające, aby zaakceptować wszystkie związane z nim zagrożenia. – Nie wiem, czy się nadaję – przyznał szczerze. – Nie mam pojęcia, czy jestem wystarczająco dobry, aby spełnić twoje oczekiwania. A jeśli nie jestem? Usta Ard Rhys ponownie ułożyły się w uśmiech. – Żyję długo i stałam się dość dobra w ocenie charakterów. Zdarzało mi się mylić co do ludzi, ale rzadko. Jeżeli więc uważam, że jesteś osobą, której potrzebujemy, i że będziesz w stanie robić to, czego oczekujemy, załóż, że mam rację. Uważam, że powinieneś rozważyć sprawę i dać sobie szansę. Jeżeli się mylę, zawsze będziesz mógł odejść. – Uniosła ostrzegawczo palec. – Chcesz więcej od życia, widziałam to w twoich oczach, gdy powiedziałam o tym, czego byśmy oczekiwali. Chciałbyś mieć szansę zrobienia czegoś ważnego, co się liczy. Chcesz, aby twoje życie miało naprawdę sens, dlaczego więc nie sprawdzisz, czy to, co ci proponuję, jest tym, czego szukałeś? Może spróbuj odkryć, czy to nie ta szansa, na którą czekasz. – Przekonujący argument – odparł Paxon z uśmiechem. – Ile mam czasu na podjęcie decyzji? – Naprawdę potrzebujesz czasu? Nie znasz już odpowiedzi? Nie tkwi ona w twoim sercu? Wbił w Ard Rhys zaskoczone spojrzenie. Nie spodziewał się czegoś takiego. Sądził, że dostanie resztę dnia na zastanowienie,
może nawet więcej. Czekał, aż druidka powie coś jeszcze, ale obserwowała go w milczeniu. Na chwilę spuścił wzrok, zastanowił się i ponownie spojrzał jej prosto w oczy. – Zgoda. Podejmuję się. Wstała i wyciągnęła ku niemu dłoń. – Witaj w nowym domu, Paxonie. Paxon natychmiast zrozumiał, że dokonał prawidłowego wyboru.
VII Paxon wrócił w góry Leah z młodym druidem Sebekiem, pilotującym ten sam dwumasztowy kliper, którym przylecieli do Paranoru. Ard Rhys dała mu dwa dni na pozałatwianie spraw w domu, po których miał wrócić do warowni druidów, by rozpocząć nowe życie. Jak na ilość spraw do pozałatwiania, czasu było okropnie mało, zwłaszcza że nie miał jeszcze pojęcia, jak wyjaśnić matce i siostrze, czego się podjął. Oznaczało to też konieczność wybrania, co im powiedzieć o powodzie zaproszenia go przez Aphenglow Elessedil do Paranoru, nie ujawniając nic o ukrytej w Mieczu Leah magii. Musiał w jakiś sposób wyjaśnić, dlaczego Ard Rhys Czwartego Zakonu Druidów nagle uznała, że nadaje się do szkolenia w zakresie walki mieczem i posługiwania się magią, a także by zostać obrońcą i paladynem druidów w trakcie wypraw służących poszukiwaniu zagubionej i skradzionej magii oraz dostarczania jej na przechowanie do Paranoru. Gdyby przemilczał kwestię magii, pojawiłoby się pytanie, skąd druidzi się o nim dowiedzieli. Szczególnie trudnej przeprawy spodziewał się z matką, która nawet nie wiedziała, co podczas jej nieobecności przydarzyło się Chrys. Zastanawiał się nad tym przez cały powrót do domu i w chwili lądowania w Leah wciąż nie miał żadnego pomysłu. – Wrócę za dwa dni, dokładnie w południe – stwierdził Sebec przed odlotem. – Nie spóźnij się.
Wystartował bez zbędnych ceregieli i odleciał na północ. Paxon poczekał, aż kliper zniknie z widoku, i ruszył do domu. Postanowił najpierw porozmawiać z siostrą. Bez względu na to, co postanowi powiedzieć matce, będzie lepiej, jeżeli Chrys nie będzie zaprzeczać. Gdy przyszedł do domu, nie było żadnej z nich. Rzucił plecak na łóżko i poszedł do „Piwnej Fali”, gdzie pracowała Jayet i gdzie miał nadzieję znaleźć Chrys. Aby tam dotrzeć, musiał zejść w dolinę, wejść do miasta, skręcić na wschód, oddalając się od lotniska, i dotrzeć w okolicę wojskowych baraków. Okazało się, że dobrze zgadł: obie dziewczyny siedziały zajęte rozmową przy końcu baru. Na jego widok natychmiast się podniosły, zaczęły go obejmować i obcałowywać, choć wydało mu się, że Jayet robi to nieco bardziej entuzjastycznie. Po wymianie wstępnych grzeczności odszedł z siostrą do pustego stolika. O tak wczesnej godzinie w tawernie było praktycznie pusto, mogli więc porozmawiać w spokoju. – Czy matka wie cokolwiek o tym, co ci się przydarzyło? – zaczął Paxon. – Jeśli tak, to nie ode mnie – oświadczyła zdecydowanie Chrys. – Nie powiedziałam i dalej nie zamierzam mówić jej ani słowa. – Więc nie będziemy jej nic zdradzać. Muszę jej jednak coś powiedzieć, ponieważ Aphenglow Elessedil poprosiła mnie o rozpoczęcie szkolenia w Paranorze. – W Paranorze? – Chrys o mało się nie zachłysnęła. – Jak to? Opowiedział jej skrótowo o tym, że do Ard Rhys dotarły wieści o wydarzeniach w Ciemnym Domu, a ponieważ wiedziała o istnieniu Arcannena i uważała go za wroga druidów, bowiem starał się przeszkadzać im w szukaniu i zbieraniu w Czterech Krainach magii, pilnie śledziła wszelkie wieści i postanowiła dowiedzieć się więcej o ratującym siostrę młodzieńcu. Dowiedziawszy się, kto to był, zdecydowała, że powinien przejść w Paranorze szkolenie w zakresie posługiwania się bronią – i może także, któregoś dnia, magią. Z tego powodu zaprosiła go do siebie. Po szkoleniu miałby przez trzy lata służyć zakonowi, wspomagając druidów podczas wypraw służących odzyskiwaniu magii, chroniąc ich i służąc im za towarzystwo z dala od domu. – Więc już podjąłeś decyzję? Jesteś pewien, że tego chcesz?
– Złożyła mi propozycję i musiałem zdecydować od razu. Nie mogłem wrócić do domu, by omówić to z wami. Ale tak naprawdę, to od razu wiedziałem, że tego chcę. W interesie transportowym czułem się jak w więzieniu. Prowadziłem go dla was, ale nie zamierzałem tkwić w tym do końca życia – no i teraz nie muszę. Dostaniecie z matką pieniądze na życie, znajdę kogoś, kto na czas mojej nieobecności zajmie się transportami. Jeśli będziesz miała ochotę, możesz w nich pomagać. I nie będziesz musiała się więcej martwić o Arcannena. Przez kilka miesięcy w Leah będzie mieszkał ktoś z zakonu druidów, by mieć na ciebie oko, na wypadek gdyby Arcannen postanowił cię ponownie odwiedzić. Nie będziesz wiedziała, kto się tobą opiekuje, ale na czas mojej nieobecności będziesz bezpieczna. – I bez tego niczym się nie martwię – odparła Chrys z wyraźną irytacją. – Nie dam się drugi raz tak łatwo zaskoczyć. Paxon miał na końcu języka: „Magia zawsze może cię zaskoczyć i to właśnie stało się poprzednim razem”, postanowił jednak nic nie mówić. – Nie będziesz zła, jeśli wyjadę? – Chcę, byś pojechał się szkolić – odparła z szerokim uśmiechem. – Chcę, żebyś był szczęśliwy. Jeśli tego właśnie szukasz, powinieneś jechać. Poradzimy sobie we dwie. – Przerwała i spoważniała. – Ale będziesz nas odwiedzać? – Przecież wiesz, że będę. A jeśli z jakiegokolwiek powodu będziesz musiała się ze mną zobaczyć, będziesz mogła skontaktować się ze mną w Paranorze. – Gdy pozwolił sobie na swobodny uśmiech, poczuł zawrót głowy. – Nie umiem wyrazić, jak bardzo nie mogę się doczekać! Chrys prychnęła. – A ja nie mogę zrozumieć, dlaczego chcieli akurat ciebie. A wszystko dzięki mnie. Chyba jesteś moim dłużnikiem, braciszku. – Obiecaj, że nigdy więcej niczego podobnego nie zrobisz, a będę twoim dłużnikiem do końca życia. A teraz chodźmy. Muszę przekabacić matkę. Najpierw chciałem powiedzieć o wszystkim tobie, bo wolałem mieć pewność, że mnie wesprzesz. Nie chcę mówić matce o Arcannenie i Ciemnym Domu. Tylko by się
zdenerwowała. Choć Ard Rhys dowiedziała się o mnie z tego powodu, zamierzam powiedzieć matce, że Ard Rhys wie o naszej rodzinie i jej długoletnich kontaktach z druidami i dlatego uznała, że mogę im się przydać. – Sądzisz, że w to uwierzy? – Dowiedzmy się. Matka niczego nie kwestionowała. Była tak dumna, że jej syn nareszcie znalazł w czyichś oczach uznanie i dostał okazję, na którą jej zdaniem zasługiwał, że nawet nie spytała, dlaczego poproszono akurat jego – jakby mu się to po prostu należało. Kilka razy musiał powtórzyć, że nic mu nie będzie, a (choć w to nie wierzył) sprawa nie jest nadmiernie niebezpieczna. Wszystko cieniował tak, aby ani matka, ani siostra się nie przeraziły i by ani razu nie padło pytanie o Miecz Leah. Gdy szedł spać, miał mieszane uczucia na temat tego, co zrobił. Z jednej strony uważał, że nieujawnianie pewnych spraw i mówienie tylko tyle, by nie zaczęły się o niego martwić, służy dobremu celowi, z drugiej jednak okłamał i matkę, i siostrę. W którymś momencie będzie im musiał powiedzieć o mieczu. Jeszcze tego nie zrobił, ponieważ uznał, iż gdyby się dowiedziały, że będzie miał do czynienia z magią, ich zapał przygaśnie i zaczną podchodzić do jego wyjazdu ze strachem. Im mniej wiedziały – i mogły przekazać dalej – tym będą bezpieczniejsze. Potrzebował sporo czasu, aby zasnąć. Dwa dni później, jak było umówione, Paxon wyleciał z Leah w kierunku Paranoru i warowni druidów. Sebec czekał na lotnisku i ciepło się z nim przywitał. Zapakował bagaż chłopaka w przedziale z tyłu i zanim odlecieli, zatoczył wolne koło nad miastem, by Paxon mógł się nacieszyć po raz ostatni widokiem jego domów i wzgórz. Potem wziął kurs na północ. Zgodnie z sugestią Aphenglow Elessedil Paxon rozmawiał z kilkoma przyjaciółmi, pytając, czy któryś nie byłby zainteresowany zajęciem się jego interesem transportowym. Nikt nie był jednak skłonny wziąć na siebie dodatkowej pracy albo nie miał na nią czasu, Paxon musiał więc skontaktować się z konkurencją. Także oni nie byli zainteresowani poprowadzeniem
za niego firmy, trzech jednak wyraziło zainteresowanie jej zakupem. Dwie oferty były tak śmiesznie niskie, że Paxon odwrócił się na pięcie i wyszedł, ale trzecia była rozsądna, a Paxon lubił człowieka, z którym miał do czynienia. Ponieważ czas naglił, zgodził się na nią bez dłuższego zastanowienia. Może i palił za sobą mosty, ale czasami, gdy pojawia się nowa szansa, lepiej iść na całość. Dostał pieniądze jeszcze tego samego dnia i od ręki podpisał dokumenty przekazania statków, części zamiennych i szopy. Zatrzymał sobie „Sprinta” i umówił się z kierownikiem lotniska, by ten go odpowiednio przechowywał i utrzymywał na chodzie. Ani matka, ani siostra nie miały nic przeciwko temu. Matka stwierdziła wręcz, że było to jedyne wyjście. „Dopóki mamy na jedzenie…”, dodała Chrys. Poszedł jeszcze do „Piwnej Fali”, pożegnać się z Jayet, choć nie był do końca pewien, czy to dobry pomysł. Była spokojna, wręcz radosna, ale na sam koniec wybuchła łzami, obcałowała go i zapewniła, że będzie o nim codziennie myśleć. Był tym oświadczeniem nieco zakłopotany, ale złożył jej reakcję na karb tego, że jako uczestniczka uwolnienia Chrys z rąk Arcannena rości sobie do niego pewne prawa. Obiecał, że będzie o siebie dbał, nie będzie się zachowywał brawurowo i gdy przyjedzie do rodziny, na pewno ją odwiedzi. Sprzedawszy firmę transportową i pożegnawszy się z kim trzeba, wyruszał w podróż z poczuciem, że coś ostatecznie się skończyło. Był gotów na nowy początek. Jego przyszłość była wielką niewiadomą, mamiącą blaskiem i nieuchwytnością skrzącego się feerią barw, pięknie śpiewającego ptaka. Niczego mu nie obiecano i dopiero należało ustalić, co zyska na tym doświadczeniu, nowe możliwości miały jednak tak namacalne i nęcące kształty, że ciągnęły jak magnes. Lecieli, niewiele rozmawiając. Paxon głównie rozmyślał o tym, co go czeka. Sebec nie wywierał presji, być może wyczuwając, co przechodzi jego pasażer. Lot do Paranoru zajął cały dzień – gdy przelatywali nad otaczającym warownię lasem, słońce zaczynało zachodzić. Wylądowali miękko na podwyższonym lądowisku. Sebec zaprowadził Paxona do nowego pokoju, znajdującego się
kilka pięter wyżej niż komnaty gościnne, i zaczekał, aż ten się zadomowi. Potem poszli na kolację i druid przedstawił przybysza kilkorgu przyjaciołom: Avelene o lawendowych oczach i ostrych rysach, Zabbowi Ruhowi, przybyłemu z rolniczej wioski na krańcu Sudlandii, zwanej Terran, gdzie ze względu na talent do posługiwania się magią uważano go za czarnoksiężnika albo kogoś jeszcze gorszego, oraz Oostowi Mondarze, który miał szkolić Paxona w posługiwaniu się bronią. Ostatni przyjaciel Sebeca lekko zaniepokoił Paxona, i to z kilku powodów. Po pierwsze, Oost był gnomem, co oznaczało, że był mały, żylasty i fizycznie podobny do dziecka. Trudno było sobie wyobrazić, jak miał szkolić kogoś o wzroście Paxona fechtunku, w którym podstawowe znaczenie ma bliski kontakt. Po drugie, Oost ledwie spojrzał na gościa, przywitał się zdawkowo i wrócił do spożywania posiłku. Paxon od razu go znielubił. Gdy zostali we dwóch, Sebec poprosił jednak Paxona, aby nie wyciągał przedwczesnych wniosków co do gnoma. – Ard Rhys mogła wybrać innego instruktora, ale on jest najlepszy ze wszystkich, którzy służą zakonowi – stwierdził. – Musisz też wiedzieć, że Oost nie był szczególnie zachwycony przydzielonym mu zadaniem. Uważa, że nie wytrzymasz, ponieważ tacy jak ty myślą, że magia pomoże im wyjść z każdej trudnej sytuacji, i dlatego nie skupiają się na zdobyciu umiejętności, jakich potrzebuje osoba posługująca się mieczem, aby przeżyć. – Czyli wie o Mieczu Leah? Ard Rhys mu powiedziała? – Powiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że choć mu się to nie spodoba, będzie chciał znać prawdę. Oost zrobi jednak to, co mu polecono, i to najlepiej jak umie. Od ciebie zależy, czy będzie miał rację. I nie wolno ci go nie doceniać. Naraziłbyś się w ten sposób na niebezpieczeństwo. Paxon nie zamierzał przedwcześnie osądzać ani lekceważyć nikogo w Paranorze, chciał jednak, aby tak samo traktowano jego. Z tego, co na razie ujrzał i usłyszał, nie był przekonany, że Oost Mondara ma taki zamiar. Ostatnią osobą, której został przedstawiony, był wysoki, szczupły elf imieniem Isaturin, który zajmował w hierarchii druidów drugie miejsce po Ard Rhys i był powszechnie uważany
za kandydata na jej następcę. Ciepło przywitał Paxona i przekazał, że jest on bardzo mile widziany w Paranorze i że wszyscy nie mogą się doczekać jego służby dla zakonu w roli paladyna. Znał Leah i opowiadał o tamtejszych górach, używając doskonale znanych Paxonowi pojęć, dzięki czemu Paxon natychmiast poczuł się swobodnie w jego towarzystwie. – Jest naszym ambasadorem w większości rządów i monarchii Czterech Krain – wyjaśnił Sebec, gdy Isaturin odszedł. – Ponieważ Ard Rhys obecnie praktycznie nigdzie nie jeździ, Isaturin ją zastępuje. Jak zapewne się domyśliłeś, jest znakomitym mówcą i negocjatorem. Jest powszechnie lubiany i uczynił więcej dla zmiany naszych stosunków z poszczególnymi rasami niż ktokolwiek inny. Musiałeś mu się spodobać, bowiem nie jest zwykle entuzjastycznie nastawiony do przybyszy z zewnątrz. Może to dlatego, że spędził sporo czasu w Leah. Jak na elfa, niezwykle otwarcie mówi o swoim podziwie dla Sudlandii i jej mieszkańców. – Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział go w Leah, ale bez dwóch zdań zna nasz kraj. Znał nawet tawernę, w której pracuje Jayet, przyjaciółka mojej siostry. Sebec wzruszył ramionami. – Wie o wielu rzeczach, o których inni nie wiedzą. Jest też bardzo sprawny w używaniu magii – być może najbardziej ze wszystkich mieszkańców Paranoru. Umie rzeczy, jakich nigdy nie widziałem w niczyim wykonaniu – nawet Ard Rhys. Umie zniknąć, gdy się na niego patrzy. Może na krótkie odległości latać po niebie, rozkładając się przy tym na części i ponownie składając. – Pokręcił głową. – Nie mam pojęcia, jak robi choćby połowę tego wszystkiego. Odprowadził Paxona do jego pokoju i poinformował, że przyjdzie po niego tuż po wschodzie słońca. – Wykorzystamy poranek na oprowadzenie cię po budynkach i terenie. Po południu zaczniesz naukę fechtunku z Oostem. Lepiej odpocznij, przydadzą ci się siły. Gdy Paxon został sam, podszedł do okna, by przyjrzeć się okolicy. Widział oświetlane pochodniami ściany i zbrojone żelazem bramy, rozjaśnione okna we wszystkich widocznych budynkach, krużganki i blanki, potężne wieże, plamy wszechobecnego cienia.
Wszystko tak bardzo różniło się od domu, że na chwilę ogarnęło go przejmujące rozczarowanie i tęsknota. Chwila ta jednak minęła i wrócił do dumania nad tym, co wydarzy się jutro. Będzie mógł używać własnego miecza czy Oost uzna, że tkwiąca w nim magia może przeszkadzać mu w skupieniu się i nie należy na to pozwolić? Kiedy pozwolą mu zacząć posługiwać się magią? Czy poza nim byli jeszcze inni uczniowie, sprowadzeni do pełnienia tej samej roli co on? Będzie musiał z kimś rywalizować? Te i inne pytania krążyły mu po głowie jeszcze długo po tym, jak się rozebrał i wszedł pod kołdrę – chaotyczne niczym gzy, niepozwalające się odgonić. Długo trwało, nim zamknął oczy, uspokoił myśli i zasnął. Obudził się o wschodzie słońca, a gdy Sebec przyszedł, czekał na niego ubrany i gotowy. Młody druid wyglądał na wypoczętego i świeżego, czego Paxon nieco mu zazdrościł, bowiem sam czuł się jak z krzyża zdjęty. Sebec był jak zwykle przyjacielski, zarówno gdy prowadził gościa na śniadanie, jak i potem, gdy oprowadzał go po warowni. W drodze od budynku do budynku, z pokoju do pokoju, Sebec cały czas opowiadał o najnowszej historii druidów. – Po przerwaniu Zakazu i wydostaniu się demonów do Czterech Krain wszystko się zmieniło. Trzeci Zakon Druidów został zdziesiątkowany, zginęli wszyscy poza Aphenglow Elessedil i krasnoludzicą o imieniu Seersha. Gdy odtworzono Zakaz i zbiegłe kreatury zostały ponownie uwięzione, były tylko we dwie. Zakon niemal uległ zagładzie. Aphenglow – choć miała co do tego wątpliwości – postanowiła jednak wrócić i zostać Ard Rhys. Jej elfie dziedzictwo bardzo utrudniało tę decyzję, ponieważ w owych czasach elfy nie ufały druidom i im nie pomagały. Każdy z Westlandii, kto wstępował do zakonu, stawał się banitą. Tak właśnie było z Aphenglow i to jeszcze zanim stała się Ard Rhys i postanowiła odbudować zakon. Bardzo jej na tym zależało. Jej młodsza siostra, Arlingfant, stała się nową Ellcrys i Aphenglow uznała, że jej własne poświęcenie powinno mieć nie mniejsze znaczenie. Tak więc z Seershą i zmiennokształtną o imieniu
Oriantha założyła Czwarty Zakon Druidów. Natychmiast zaczęła szukać nowych członków. Podróżowała wzdłuż i wszerz Czterech Krain, szukając odpowiednich kandydatów do nauki. Okazało się, że jest ich nawet sporo. Początkowo wybrała jednak tylko kilku – dysponujących magicznymi mocami albo mających naturalną skłonność do posługiwania się magią. Powoli i starannie odbudowywała zakon. Potem zwróciła się do rządów i władców Czterech Krain o pomoc. Niektórzy wyrazili bez oporu gotowość do pomocy, inni nie. Ciekawe, że jako pierwsze zgodziły się udzielić wsparcia krasnoludy i trolle. Elfy pozostały powściągliwe, mimo że Aphenglow została Ard Rhys, a jej wuj był królem elfów. – Ale znalazła sposób na pokonanie bariery. – Czas i cierpliwość. – Sebec zatrzymał Paxona w punkcie obserwacyjnym i oparł się kontemplacyjnie o niewysoki mur. – Gdy jej wuj zmarł, na tronie zasiadła członkini rodziny Ostrianów. Różniła się od innych tym, że była mniej niechętna druidom. Była bardzo pragmatyczną i dalekowzroczną władczynią i rozumiała, że elfy i druidzi są naturalnymi sprzymierzeńcami. Zarówno elfy, jak i druidzi zawsze byli podobnego zdania co do wagi magii dla świata i potrzeby jej istnienia. Sudlandia zakazała już wtedy stosowania na swoim obszarze wszelkiej magii i jej decyzje w tym zakresie nie podlegały dyskusji. Choć odbudowano Arishaig jako stolicę kraju i wybrano nową radę z nowym premierem, dawne uprzedzenia się utrzymywały. Jedyną akceptowaną przez nich drogą do dobrobytu i poprawy świata była nauka, magię uważano za przestarzałą, niebezpieczną i elitarną. – Przerwał na chwilę. – Seersha zmarła, jak mówi historia, we śnie. Gdy po śmierci Seershy Aphenglow zapadła na długi czas w Sen Druidów, stanowisko Ard Rhys zajmowała Oriantha. Udało jej się dokonać czegoś, co nigdy nie udało się Aphenglow: utworzyła kanały komunikacji z Federacją i doprowadziła do wymiany ambasadorów. Nie do końca wiadomo, czy dzięki temu, że nadała zakonowi nowe oblicze, czy też Federację zmęczyła izolacja. W każdym razie, choć każda ze stron zachowała odmienne poglądy na temat potrzeby magii, zaczęto ze sobą regularnie rozmawiać. Rozpoczęło to epokę większej otwartości w stosunkach między druidami a Sudlandią. Pozostałe krainy szybko z tego
skorzystały i dołączyły do współpracy. Zaczęły się wzajemne wizyty i wymiana informacji. Nawet plemiona gnomów do tego dołączyły – choć oczywiście tylko na tyle, na ile były się w stanie porozumieć, kto właściwie ma prawo je reprezentować. W każdym razie był to pierwszy taki przypadek w historii. Gdy Ard Rhys obudziła się ze Snu Druidów, Oriantha była stara i wyniszczona i wkrótce potem odeszła z zakonu. Nigdy więcej jej nie widziano. Cały zakon był nowy i Aphenglow musiała pogodzić się z tym, że wiele spraw ma się całkiem inaczej niż w chwili jej zapadnięcia w Sen Druidów. Było to osiem lat temu. Dołączyłem do niej w pierwszym roku po jej przebudzeniu, przysłany przez przyjaciela jednego z pozostałych druidów. Przepytała mnie i zostałem przyjęty do zakonu. Wiedziałem już wtedy co nieco o magii, co mi pomogło. Dwa tygodnie później zostałem jej osobistym asystentem. Twierdzi, że podoba jej się sposób, w jaki myślę. Uważa, że jestem bardziej zorganizowany od niej, poza tym jestem młodszy i mam więcej energii. Dzięki temu ona może oszczędzać siły. Uśmiechnął się smutno, przeciągnął palcami przez ciemne loki i wzruszył ramionami. – Jej życie zbliża się do końca. Nie wyobrażam sobie świata bez niej. Jestem jej asystentem od siedmiu lat i chętnie służyłbym jej kolejne pięćdziesiąt. To był dla mnie wielki zaszczyt – jest najżyczliwszą osobą, jaką spotkałem w życiu. Przez chwilę Sebec trwał w zadumie, wyprostował się jednak i ruszył dalej. – Musimy szybko zwiedzić jeszcze gabinety, w których się studiuje, i sale wykładowe, i wracać na obiad. Potem zaczniesz ćwiczyć z Oostem.
VIII Zgodnie z obietnicą, po obiedzie Sebec zaprowadził Paxona do Oosta Mondary, czekającego na podwórcu warowni przeznaczonym do nauki i ćwiczenia fechtunku. Zakurzony podwórzec był zalany światłem słońca, nie było innych uczniów ani druidów. Oost stał przy stelażu z bronią i układał ją, zachowując się przy tym jak ojciec zajmujący się swoimi dziećmi. – Od teraz – powiedział gnom, nie odwracając się – będziesz się tu zjawiał dokładnie w południe. Miejsce jest zarezerwowane na twoją naukę codziennie przez trzy godziny, a wiem, że nie chcesz zmarnować z tego ani minuty. – Życzę szczęścia – szepnął do Paxona Sebec i szybko odszedł. Paxon, zdecydowany zrobić wszystko, aby udowodnić, że ma prawo tu być, zrobił krok do przodu i skłonił głowę. – Proszę o wybaczenie. Gnom powoli się ku niemu odwrócił. W dziennym świetle wydawał się jeszcze bardziej gruzłowaty i zgarbiony. – Przeprosiny między uczniem a nauczycielem są zbędne. Niewymagane są także ukłony. Przyjrzyjmy się teraz tobie… Obszedł powoli Paxona, nie mówiąc ani słowa. Odezwał się dopiero, gdy zatoczył pełne koło i ponownie stanął przed nim. – Masz mocną budowę i dobrą postawę. Może nie uważasz tego za ważne, ale ruch ciała określa sposób, w jaki ktoś posługuje się bronią. To, co masz przypięte do pleców, to twój miecz? – Tak. Sądziłem, że…
– Odepnij go. – Komenda była szorstka i niedbała, jakby była zbędna. – Dziś nie będziesz go potrzebować. A może przez dłuższy czas. Jakie przechodziłeś szkolenie? Formalne czy nieformalne? – Nieformalne. Ćwiczyłem z członkami Legionu Granicznego i Czerwonej Gwardii, gdy podczas urlopów przyjeżdżali do Leah. Kilku stacjonowało w górach Leah i zgodziło się mnie uczyć. Twarz gnoma skurczyła się z niesmakiem. – To musiało być dla ciebie wspaniałe, ale twoja nauka tutaj pójdzie w innym kierunku. Na pewno wiesz, przynajmniej w podstawowym zakresie, jak posługiwać się mieczem. Jestem pewien, że w razie potrzeby byłbyś w stanie się obronić. Jestem także pewien, że gdy odkryłeś, iż twój miecz kryje w sobie magię, zacząłeś uważać, że już nigdy nie będziesz się musiał martwić zwykłą walką. Gdy zrobi się niebezpiecznie, zawsze będziesz mógł użyć magii. Paxon ze zwykłej przekory niemal zaprzeczył. Skinął jednak głową. – Przeszło mi to przez myśl. Najwyraźniej jednak tego nie akceptujesz. – Oczywiście, że nie. Tego typu myślenie może cię zabić. Magia to wspaniała rzecz, ale jest nieprzewidywalna i zdradliwa. Nie można na niej całkowicie i stale polegać. Wystarczy, by raz zawiodła, a zginiesz. Zwykły miecz jest zawsze taki sam. Nauczysz się nim posługiwać, a powstrzymają cię co najwyżej niedoskonałości podczas szkolenia i niedostatek umiejętności. Moim zadaniem jest przekazanie ci wiedzy, dzięki której przed każdą bitwą będziesz wiedział, czego możesz się spodziewać od swojej broni i od siebie samego. Gdy trzeba walczyć, nie wolno się wahać. Mówię jasno? – Bardzo. – Paxon sięgnął za siebie, zwolnił mocującą miecz sprzączkę i zdjął go. – Daj mi go, proszę – powiedział Oost Mondara, wyciągając rękę. Paxon ponownie niemal powiedział: nie. Z nadzieją, że dokonuje prawidłowego wyboru i działa zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, oddał broń gnomowi. Oost ujął miecz, zważył go w dłoni, wyciągnął z pochwy i przyjrzał mu się ze wszystkich stron, zrobił wypad w kierunku wyimaginowanego wroga, po czym schował
miecz do pochwy. Zaniósł miecz do stelaża, zawiesił go na kołku i wrócił. – To znakomita broń, młody Paxonie. Prawdopodobnie za dobra dla ciebie, ale to się jeszcze okaże. Przynajmniej jesteś sobie winien nauczenie się fechtunku na tyle, aby być jej godnym. Twoim obowiązkiem jest dorównać tym, którzy nosili ją przed tobą. Postawmy to sobie za cel w czasie, który wspólnie spędzimy. – Zrobił krótką przerwę. – A teraz podejdź do tamtej beczki, weź jeden z drewnianych mieczy i chodź za mną. Rzucając ostatnie spojrzenie w kierunku Miecza Leah, Paxon zrobił, co mu kazano. Atrapy mieczy w beczce były poobijane, nieporęczne i wyglądały, jakby trzymało je wcześniej tysiące rąk. Paxon bez wielkiego entuzjazmu wybrał na oko najlepszy i podszedł do Oosta, który stał kilka jardów dalej, przy przedziwnej konstrukcji. Była to sześciostopowa belka, zamocowana pionowo na okrągłym podeście z kółkami. Przypominała z grubsza człowieka – do prowizorycznego „tułowia” zamocowano za pomocą masywnych sprężyn dwa drągi przypominające ramiona, a głowę symbolizował hełm nasadzony na górny koniec belki. Do jednego z „ramion” zamocowano drewniany miecz, podobny do tego, jaki miał Paxon. – Poznaj Dużego Oosta – oznajmił gnom, wskazując na stwora. – Będzie twoim partnerem do ćwiczeń do chwili, aż będziesz w stanie swoim drewnianym mieczem strącić mu hełm. W początkowej fazie szkolenia będzie mnie zastępował. – Ujrzawszy minę, jaką zrobił Paxon, roześmiał się. – Sądziłeś, że będziesz ćwiczyć ze mną? Zobacz tylko, jaki jestem mały! Jaką miałbym szansę przeciwko komuś tak dużemu i silnemu jak ty? Spróbuj najpierw szczęścia z Dużym Oostem. Kto wie? Może dostaniesz szansę, aby powalczyć ze mną, szybciej, niż sądzisz. Paxon nie wiedział, co powiedzieć. Popatrzył na gnoma, potem znów na drewnianą konstrukcję. – Po prostu go trafić? – Gdziekolwiek chcesz. Paxon przyjrzał się podejrzliwie Dużemu Oostowi. – Za tym coś się kryje, prawda? – Gdy dochodzi do walki z wrogiem, praktycznie nic nie jest
takie, na jakie wygląda. Dobrze robisz, zachowując ostrożność. – Gnom krzywo się uśmiechnął. – Ale zrób coś. To tylko lekcja. Paxon przyjął postawę i Duży Oost natychmiast zrobił to samo, ustawiając miecz w pozycji obronnej. Po chwili wahania Paxon ciął potężnie w hełm przeciwnika, Duży Oost sparował jednak tak szybko, że Paxonowi zadrgało uderzające ramię. Góral spróbował ponownie, tym razem z fintą i pchnięciem z krótkim opóźnieniem. Znowu został zablokowany. Rozzłoszczony zaczął okrążać konstrukcję, obserwować, z jaką swobodą naśladuje jego ruchy, cały czas poruszając się na kółkach, cały czas utrzymując Paxona przed sobą. Góral kolejne trzy razy zaatakował i trzy razy poniósł porażkę. Cofnął się, zdyszany i sfrustrowany. Bolała go ręka. – Jak on to robi? – Magia. Jakie to uczucie, być jej ofiarą? Musisz spodziewać się najgorszego i ciągle być w gotowości. Nie traktuj niczego jako oczywiste. Spodziewaj się niespodziewanego. Weź na przykład mnie. Jestem ekspertem w posługiwaniu się bronią i szkolę, ale też posługuję się magią. Ożywiłem tę kupę drewna i metalu i przekazałem jej sporo swoich umiejętności walki. Nie mam ochoty tracić sił na kogoś, kto nie jest w stanie pokonać nieożywionej kupy części zamiennych. Spędzisz resztę dnia na szukaniu sposobu przebicia się przez obronę tego stwora. Jeśli ci się nie uda – a jestem tego raczej pewien – jutro będziesz robił to samo. Jeśli będę w stanie, udzielę ci pomocnych wskazówek. Zaproponuję ci sposoby, dzięki którym będziesz się mógł doskonalić, ale głównie będziesz się uczył sam. Nie ma lepszego nauczyciela niż doświadczenie. Do ataku. Paxon ruszył, powoli godząc się z faktem, że maszyna lepiej się broni, niż on atakuje. Próbował wszystkiego, co umiał, aby przebić się przez jej obronę, ale nic nie działało. Oost Mondara stał cały czas obok i obserwował. Od czasu do czasu rzucał uwagi o formie i doborze postawy oraz sposobu podejścia. Głównie jednak milczał. Mniej więcej co piętnaście minut ogłaszał krótką przerwę i pozwalał Paxonowi pić do woli wodę. Trzy godziny minęły szybciej, niż Paxon się spodziewał, i z zaskoczeniem przyjął informację o końcu nauki na dziś. Był
jednak tak obolały i wycieńczony, że ledwie stał. – Gorąca kąpiel z dobrym namoczeniem ciała, obfita kolacja z piwem, aby spłukać zmęczenie, i porządny sen powinny pomóc. – Gnom zdjął ze stojaka Miecz Leah i podał go Paxonowi. – Jutro możesz go zostawić w swoim pokoju. Jak powiedziałem, nie będzie ci przez jakiś czas potrzebny. Najpierw musisz lepiej poznać swoje niedostatki. – Odchodząc, machnął zdawkowo ręką. – Pamiętaj. Dokładnie w południe. Paxon szybko stwierdził, że od trzech godzin atakowania Dużego Oosta boli go każdy mięsień. Ręka trzymająca miecz tak bolała, że ledwie mógł ją podnieść. Wykąpał się zgodnie z sugestią Oosta, leżąc w wodzie, aż wystygła, po czym przebrał się i zszedł na kolację. Sebec siedział z Avelene przy końcu długiego stołu, oboje byli uśmiechnięci od ucha do ucha. – Jak twoja ręka? – spytał Sebec. – Nakarmić cię? – dodała Avelene. Roześmiał się razem z nimi, ale nawet śmiech sprawiał ból. – Też musieliście przez to przechodzić? Wszyscy muszą ćwiczyć z Oostem? – Druidzi nie uczą się posługiwania bronią, dopóki nie zostaną druidami-wojownikami, a tych mamy bardzo mało – odpowiedziała Avelene, po czym pochyliła się nisko nad jedzeniem, jakby się obawiała, że jej ucieknie. – Odkąd dołączyłam do zakonu pięć lat temu, nie było ani jednego. Szkolenie jest przeznaczone głównie dla Gwardii Druidów oraz osób takich jak ty, które mają służyć zakonowi jako obrońcy i paladyni, jeżeli Oost uzna to za konieczne. – Ile takich osób tu teraz macie? Sebec uniósł brew. – W tej chwili ani jednej. Ostatnia była u nas kilka lat temu, ale nie dotrwała do końca. Słyszałem, że szkolenie jest bardzo wymagające. Sebec i Avelene zaczęli się znowu z czegoś śmiać. Próbowali się powstrzymać, ale zupełnie im to nie wychodziło. – Spójrz na to z pozytywnej strony, Paxonie – powiedziała po chwili Avelene. – Nie masz konkurencji! Masz cały teren tylko dla siebie!
Paxon skinął krótko głową, po czym szybko dokończył posiłek, aby iść do łóżka i cierpieć w milczeniu. Następnego poranka Sebec wziął go do chłodni i pozwolił rzucić okiem na scrye. Paxon w dalszym ciągu był obolały, ale po nocnym wypoczynku czuł się lepiej i nie tylko był gotów na popołudniową lekcję, ale był przekonany, że nie będzie w jej trakcie kuśtykać. Weszli na jedno z najwyższych pięter głównego budynku i poszli długim korytarzem z mnóstwem takich samych drzwi. Sebec bez wahania wybrał jedne z nich. W środku, na wysokim podeście, stała ogromna kamienna misa z magiczną wodą scrye. Obok misy siedział druid i uważnie obserwował, jak reaguje. Choć w tej chwili należałoby raczej powiedzieć, jak nie reaguje, bowiem nic się nie działo. Przywitawszy się z druidem obserwującym wodę, Sebec krótko wyjaśnił, o co chodzi. Na dnie misy była wyryta dokładna mapa Czterech Krain oraz otaczających je mórz i wysp. Gdy gdziekolwiek w Czterech Krainach użyto magii, woda to pokazywała – marszczyła się na powierzchni albo gotowała pod powierzchnią. Czasami zdarzały się przebarwienia. – W ten sposób dowiedzieliśmy się o twoim mieczu – wyjaśnił Sebec. – Gdy wyzwoliłeś jego magię w starciu z Arcannenem, pokazała się w wodzie scrye. Na tej podstawie zaczęliśmy szukać. – Czy to znaczy, że reakcja wody różni się w zależności od siły użytej magii? – spytał Paxon. – Turbulencja jest proporcjonalna do rodzaju wyzwolonej magii? I jesteście w stanie rozróżnić niuanse? – Zasadniczo tak. Słaba magia może nie zostać zarejestrowana, ale takie przypadki niezbyt nas interesują. Interesujemy się przypadkami poważniejszymi, ponieważ oznaczają potężniejszą postać magii i większe zagrożenie dla znajdujących się w pobliżu istot. – Reakcja na moją walkę z Arcannenem musiała być dość dramatyczna. Sebec uniósł brew. – Na tyle, że natychmiast wezwano Ard Rhys. Jeszcze tej samej
nocy rozpoczęliśmy poszukiwanie źródła. Arcannena znaleźliśmy dość szybko. Nieco dłużej zajęło znalezienie ciebie. – W jaki sposób mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś, że byłem w Ciemnym Domu? – Dowiedzenie się tego nie było szczególnie trudne. Poleciałem na polecenie Ard Rhys do Wayford i zacząłem pytać. Mamy tam swoich ludzi – przyjaciół druidów – którzy nas na bieżąco informują. Gdy dowiedzieliśmy się o udziale Arcannena, jeden z tych przyjaciół przekazał nam, że Arcannen tego samego dnia przyleciał z Leah z nową dziewczyną do jednego ze swoich domów rozkoszy. Porozmawiałem z kierownikiem lotniska i skierował mnie do Grehlinga, a ten opowiedział mi o tobie. Paxon wydął powątpiewająco usta. – Nie wyglądał mi na kogoś, kto wiele opowiada nieznajomym. Sebec wzruszył ramionami. – To prawda, ale jeśli chcę, to umiem niemal każdego nakłonić do powiedzenia tego, co wie. Na tym między innymi polega moja magia. Paxonowi nie bardzo podobało się, że zastosowano wobec Grehlinga magię, ale jeśli efektem końcowym było odnalezienie go i sprowadzenie do Paranoru, można było uznać, że działo się to w dobrej sprawie. Sebec raczej nie uczyniłby chłopakowi krzywdy, ale mimo wszystko… – Sebec! – zawołał pilnujący wody druid, wskazując na wodę. Sebec i Paxon podeszli do misy. Woda migotała i tuż nad konturami odbudowanego miasta Arishaig tworzyła drobne zmarszczki. – Średnie zakłócenie, nic przesadnie wielkiego, ale mocno skupione na jednym obszarze. Albo na jednej osobie. – Sebec zauważył pytające spojrzenie górala i zaczął wyjaśniać. – Kto pozna, jak odczytywać ruch wody – a wszyscy druidzi muszą się tego nauczyć – może dość wiernie oceniać, co się dzieje w trakcie użycia magii. – Skinął głową drugiemu druidowi. – Zawiadomię o tym Ard Rhys. Natychmiast wyszedł, pociągając za sobą Paxona, a uczynił to znacznie żwawiej niż, zdaniem chłopaka, było to konieczne, jeżeli wziąć pod uwagę słowa druida sprzed chwili. Potem jednak
przypomniał sobie, co powiedział o reakcji na wyzwolenie magii przez niego samego, i przeszło mu przez głowę, że sytuacja mogła być dramatyczniejsza, niż młody druid chciał przyznać. Poszli na najwyższe piętro, zamieszkiwane przez Ard Rhys. Sebec zapukał, zaczekał na wezwanie i wszedł do środka, każąc Paxonowi zaczekać pod drzwiami. Góral usiadł na stojącej na korytarzu ławce i zaczął analizować incydent. Prawdopodobnie nie było nic dziwnego w tym, że Sebec nie ujawniał wszem i wobec mocy użytej magii. Dlaczego akurat taki nowicjusz jak on miałby być o tym informowany? Dopiero zaczął szkolenie i nie wiadomo, czy za miesiąc albo dwa będzie jeszcze w Paranorze. Choć tego oczekiwano, pewności nie miał nikt. Czekał, aż Sebec się pojawi, po czym wstał i wyszedł mu naprzeciw. – Wygląda na to, że ona wie, co to oznacza, ale nie zaszkodzi się upewnić. Jesteś głodny? Masz ochotę na obiad? Popołudnie przebiegło niemal tak samo jak poprzedniego dnia. Oost zaczął od krótkiego wykładu o przyjmowaniu pozycji i ruchu ciałem, po czym znowu kazał atakować maszynę. Paxon miał wrażenie, że dziś zmusił Dużego Oosta do większego wysiłku, ale efekt był w zasadzie taki sam. Starał się, jak mógł, ale stwór blokował każdy jego cios. Tylko jeden z jego ataków nieomal zakończył się sukcesem, kiedy przypadkiem, robiąc zły krok, niemal odruchowo odparował cios, co zaskoczyło przeciwnika i prawie przebił się przez jego spóźniony blok. Dało to Paxonowi do myślenia, a gdy lekcja się skończyła, zaczął się zastanawiać, w jaki sposób wykorzystać to, czego się tego popołudnia nauczył. Czyżby istniał sposób pokonania Dużego Oosta przez zaskoczenie? Sposób pozwalający przebić się przez automatyczną obronę maszyny i strącić jej hełm? W nocy, gdy leżał w łóżku, rozważając, co mogłoby zadziałać, otworzyła mu się klapka. Podchodził do sprawy nie od tej strony. Oost dał mu podpowiedź, ale był zbyt mało uważny, aby ją zauważyć. Teraz to nadrobi.
Trzeciego dnia miał poranek dla siebie. Sebec był zajęty czymś innym i Paxon wykorzystał wolny czas na poznanie świata na zewnątrz ze szczytów murów warowni. Obserwował otaczające ją lasy i dalekie góry, zapamiętywał kierunki i punkty odniesienia, aby orientować się w terenie. Nie poszedł na obiad i udał się na podwórzec ćwiczeń. Wysłuchał kolejnego krótkiego wykładu Oosta Mondary i wziął do ręki miecz. Stojąc bardzo blisko Dużego Oosta, zaczął zwykłe finty, cięcia i pchnięcia, po czym przestał się zastanawiać, co robić, i reagował na ruchy przeciwnika. W którymś momencie odwrócił się do niego plecami, po czym dokończył ruch, zataczając pełne koło. Zamykając pozycję, szybko i bez namysłu pchnął ostrze miecza w kierunku tkwiącego na belce hełmu, czysto przebił się przez próbę obrony Dużego Oosta i hełm pofrunął wysoko w powietrze, wirując i migocząc, po czym huknął o znajdujący się dwadzieścia stóp dalej mur. Oost Mondara zszedł ze swojego siedziska i chytrze się uśmiechnął. – A więc domyśliłeś się, młody Paxonie? – Powiedziałeś mi na początku, że w walce nic nie jest takie, na jakie wygląda, i że trzeba być gotowym na wszystko. Potem zacząłem się zastanawiać nad przekazywaniem kawałowi drewna i metalu magicznych mocy. Ani drewno, ani metal nic nie odczuwają – jak więc można by to zrobić? Wydało mi się bardziej prawdopodobne, że to ty sterujesz Dużym Oostem, panujesz nad jego ruchami za pomocą myśli. Widziałeś, co się dzieje, przewidywałeś, co zrobię. Duży Oost reagował na twoje odruchy. Walczyłem z tobą. – Dokładnie tak. Próbowałeś przebić się przez moje obrony i to ja próbowałem cię powstrzymać. A więc czas na następny krok. Zaczniesz się sprawdzać w obronie moich ataków. Usiądź na chwilę, napij się wody i zaczynamy od nowa. Zapowiedziany „nowy początek” szybko pozbawił górala złudzeń, że cokolwiek już osiągnął, i wzniósł jego cierpienie na wyższy poziom. Duży Oost mógł go teraz wedle woli atakować, on zaś musiał się bronić. Wolno mu było kontrować, ale nie atakować bezpośrednio. Na tym polegał kolejny etap nauki. Paxon miał się
skupić tylko na obronie i strategiach pozwalających utrzymać pozycję, aż odpowiednio się ich nauczy. Skutkiem było poobijane jak gruszka ciało, pełne siniaków od ciosów, których nie zdołał zatrzymać. Gdy rozebrał się po powrocie do pokoju, by iść do wanny, stwierdził, że całe jego ciało nabrało najróżniejszych odcieni ciemnych fioletów, zieleni i czerwieni, tworzących na klatce piersiowej i kończynach skomplikowane wzory, praktycznie bez nietkniętych miejsc. Wszystko go bolało, nawet czubek głowy, i choć raczej niczego nie miał złamanego, mięśnie i stawy wyły z bólu. Dla złagodzenia bólu wykąpał się w słonej wodzie, po czym przespał czas do kolacji i poszedł coś zjeść. Gdy jadł, ani Sebec, ani Avelene, którzy siedzieli naprzeciwko, nie odezwali się słowem. Kiedy skończył, wstał, skinął im głową i poszedł prosto do łóżka. Następne dni i tygodnie były jednym pasmem bólu i siniaków, ale gdy powoli poprawiały się jego reakcje na ataki, a zdolność przewidywania wyostrzyła się i zrobiła skuteczniejsza, zaczął być nieco mniej poobijany. Po dwóch miesiącach umiał zablokować niemal każdy cios Dużego Oosta i nie tylko byli równie skuteczni w obronie, ale zaczął się zmieniać stosunek kontrataków. Ciało Paxona zahartowało się, a jego pewność siebie rosła szybko. Nawet mrukliwy i zgryźliwy nauczyciel zaczął kiwać głową i wyrażać uznanie, a Paxon zyskał wrażenie, że mógłby stać się częścią społeczności Paranoru. Zaczął rankami studiować z Sebekiem magię – nie były to jednak ćwiczenia, lecz nieformalne wykłady dla młodych druidów, jak działa magia. – Zanim zaczniesz się uczyć magii, musisz ją zrozumieć – powiedział któregoś dnia Sebec. – Nie w surowy, instynktowny sposób, w jaki odkryłeś moc swojego miecza, ale za pomocą intelektu. Musisz pojąć, na jakie sposoby może ci pomóc, a na jakie cię zranić. Może cię skrzywdzić bez twojego zamiaru, bez ostrzeżenia i powodu, ale zwykle czyni to, gdy używasz jej zuchwale i bezmyślnie. – Nic takiego nie czułem, gdy walczyłem z Arcannenem – zaoponował Paxon. Siedzieli w sali wykładowej, tylko we dwóch. –
Jeśli cokolwiek, to upojenie. – W tym też tkwi zagrożenie. Posługiwanie się magią może uzależniać. Magia jako taka uzależnia. Musisz mieć tego świadomość i nie wolno ci dopuścić do tego, aby stała się na tyle ważną częścią twojego życia, że zacznie w nim dominować. Wszyscy druidzi są na to narażeni. Za każdym razem, gdy używamy magii, ryzykujemy przekroczenie linii, zza której nie ma powrotu. Jednym z takich druidów był Brona, żyjący w czasach Allanona – zagłębił się tak bardzo w arkana sztuki, że ta go pożarła. Nie twierdzę, że ciebie to też czeka, musisz jednak zawsze pamiętać, że magia nigdy nie jest bezpieczna i bywa nieprzewidywalna. Jest przedłużeniem tego, co tkwi w tobie w środku. Przystosowuje się, ale czasami chce cię zmienić. – Jak mam się przed tym zabezpieczyć? – spytał Paxon. – W jaki sposób mam zmierzyć ilość magii, którą wyzwoliłem, aby nie przesadzić? – Głównie ćwicząc. Rozumiejąc niebezpieczeństwo i mając jego świadomość. Jesteś mniej zagrożony niż druidzi, którzy stale stosują różne formy magii. Twój miecz to ściśle określony rodzaj magii. Nie ma wielu parametrów jej użycia i prędzej czy później poznasz je wszystkie. Dopóki nie będziesz przesadnie używał jego mocy, nie będziesz wystawiony na działanie wielkich sił, więc i zagrożenie jest mniejsze. I tak to trwało. Dyskutowali o możliwości panowania nad delikatnym użyciem magii, o tym, w jaki sposób kontrola emocjonalna może pomóc uzyskać konieczną równowagę między tym, co zamierzone, a nieoczekiwanymi konsekwencjami. Sebec wyjaśniał, w jaki sposób Paxon zacznie rozumieć różne sposoby użycia miecza – takie, o których teraz mu się nawet nie śni. Studnia, z której czerpie się magię, jest głęboka i zimna, ale smak magii jest słodki i życiodajny. Zajęcie się nią da Paxonowi siłę i poczucie sensu – musi jedynie mieć zawsze świadomość jej ograniczeń i zmienności. Paxon generalnie zgadzał się z analizami i wyjaśnieniami Sebeca dotyczącymi działania magii, tęsknił jednak za rozpoczęciem pierwszych eksperymentów i możliwością poznania jej granic. Młody druid był jednak nieugięty: musi być cierpliwy i czekać.
Musi się całkowicie skupić na nauce fechtunku. Oost Mondara nie zgodzi się na dekoncentrację, jaką spowodowałoby rozpoczęcie nauki magii – nawet, jeśli miałoby to być jedynie sprawdzanie możliwości miecza. Mijał czas, Paxon zaliczał kolejne stopnie nauki, osiągał na podwórcu ćwiczebnym coraz lepsze wyniki, ale powoli, nieustannie, tracił cierpliwość. Nieco ponad dwa miesiące od przybycia do Paranoru wezwała go do siebie Ard Rhys.
IX Wiadomość przekazał Sebec i to on zaprowadził Paxona pod drzwi sali, w której czekała Aphenglow Elessedil. Na miejscu młody druid poinformował, że Paxon ma zostać przyjęty bez niego, i odszedł. Paxon obserwował jego oddalające się plecy, nie bardzo mogąc uwierzyć, że ma być sam na sam z Ard Rhys. Wziął głęboki wdech i zapukał. – Wejdź, Paxonie! – zawołała ze środka Ard Rhys. Gdy wszedł, okazało się, że Ard Rhys jest w towarzystwie innego druida, mężczyzny o przeciętnym wzroście i wyglądzie, sądząc po rysach Sudlandczyka, posiadającego jednak niezwykłą cechę: jedno oko miał niebieskie, drugie lawendowe. Druid skinął Paxonowi głową, nie odezwał się jednak. – Zamknij drzwi – poprosiła Ard Rhys. Wykonał polecenie i podszedł do biurka, za którym siedziała. Niewielki blat zapełniały dokumenty w różnych formatach, kształtach i kolorach. – To jest Starks – przedstawiła druida. – Poprosiłam go, aby udał się do Grimpen Ward w Westlandii, gdzie odkryliśmy dowody stosowania magii. Chcę, abyś mu towarzyszył. Paxon nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Jako obrońca? – Też, ale głównie jako uczeń, przydzielony bardziej doświadczonemu członkowi zakonu. Rozmawiałam z Oostem i uważa, że robisz postępy w posługiwaniu się mieczem na tyle, że
jesteś gotów na ćwiczenia praktyczne. Ta wyprawa powinna być ku temu odpowiednia. Magia, którą odkryła woda scrye, nie jest zbyt wielka i użyto jej dość chaotycznie. Ktokolwiek jest w jej posiadaniu, musiał ją odkryć przypadkowo i nie wie, jak jej używać. No i oczywiście nie ma pojęcia o rodzaju związanych z nią zagrożeń. Dla znalazcy to raczej ciekawa zabawka. Starks pokaże ci, jak znajduje się taką magię i jak się ją przejmuje, nie wzbudzając niczyjej uwagi ani nie czyniąc komukolwiek krzywdy. – Będę mógł wziąć mój miecz? Ard Rhys skinęła głową. – Ale użyjesz go tylko na polecenie Starksa albo gdy któryś z was znajdzie się w niebezpieczeństwie, które będzie to uzasadniać. Tylko w razie absolutnej konieczności, Paxonie. Rozumiesz, dlaczego? – Ponieważ dopiero uczę się magii? Ponieważ nie mam z nią wprawy? – Ponieważ za każdym razem, gdy się jej używa, powstaje ryzyko, że ktoś ten fakt odkryje. Druidzi nie są jedynymi, którzy przeczesują Cztery Krainy w poszukiwaniu magii. Polują na nią także inne istoty, z których wiele nie jest przyjacielsko nastawionych do zakonu i jego celów. Nie zawsze wiemy, kto to jest ani gdzie przebywa, dlatego stosujemy ją ostrożnie i gdy się da, unikamy jej wyzwalania. – Będę ostrożny. – Liczę na to. – Obdarowała go krótkim uśmiechem. – Teraz idźcie ze Starksem omówić szczegóły. Wyruszacie jutro. Ard Rhys powróciła do przeglądania dokumentów. Paxon z druidem wyszli. – Jak długo tu jesteś, Paxonie? – spytał druid, gdy szli korytarzem. – Już trochę będzie? – Nieco ponad dwa miesiące. – Cały czas pracujesz z Oostem? – Głównie popołudniami. Rankami Sebec uczy mnie o magii – jak działa i na co trzeba zwracać uwagę, gdy się jej używa. A ty jak długo tu jesteś? Starks wzruszył ramionami. – Mniej więcej sześć lat. Jestem pod wrażeniem, że starłeś się
z Arcannenem i przeżyłeś, by o tym opowiedzieć. – Miałem szczęście. – Paxon powstrzymał uśmiech. – Uratowała mnie magia miecza. Skąd o tym wiesz? Starks spojrzał na Paxona, jego obojętna mina zmieniła się w coś wyrażającego rozbawienie. – Wszyscy o tym wiedzą, Paxonie. Wszyscy wiedzieli, zanim się tu zjawiłeś. Druidzi nie mają przed sobą wielu sekretów. Góral zmarszczył czoło i zapatrzył się w dal. – Na to wygląda. Starks roześmiał się. – Chyba nie sądziłeś, że przed sprowadzeniem cię nie będziemy o tobie rozmawiać? Skoro masz być pierwszym od pięciu lat paladynem wybranym przez Ard Rhys. Nie wiedziałeś o tym? Paxon głupkowato się uśmiechnął. – Chyba Sebec coś o tym wspomniał. O moim poprzedniku, który się nie sprawdził. – Nie sprawdził się i nie powinien był się sprawdzić. Ty sprawiasz wrażenie bardziej uporządkowanego i doświadczonego. Oost mówi różne rzeczy, choć o tym nie wiesz. Lubi cię. – Naprawdę? – Paxon był mocno zaskoczony. – Zawsze miałem wrażenie, że ledwie mnie znosi. Starks stanął. – Gdyby cię nie lubił i nie uważał, że jesteś odpowiednio przygotowany, nie wyruszałbyś ze mną. – Ruszył ponownie, choć po kilku krokach znowu się odwrócił. – Powinieneś także wiedzieć, że poprosiłem, abyś mi towarzyszył. Pomyśl, co to oznacza. Chwilę potem go nie było. Wyruszyli o świcie, znanym Paxonowi dwumasztowym kliprem obsługiwanym przez dwóch trolli strażników. Jeden z nich zajął się sterem, drugi olinowaniem i rdzeniami świetlnymi. Starks nie wykazywał najmniejszego zainteresowania obsługą statku – usiadł na kocu rozłożonym przed kabiną pilota, udrapował wokół siebie płaszcz i zagłębił się w przyniesioną na pokład książkę. Po schowaniu torby do przedziału bagażowego Paxon chwilę postał, niezdecydowany, co robić. Nie chciał przeszkadzać Starksowi, a trolle doskonale radziły sobie bez niego.
W końcu poszedł na dziób i zaczął przerabiać listę ćwiczeń rozluźniających, które Oost Mondara kazał mu wykonywać codziennie po południu przed ćwiczeniem fechtunku. Mógł używać swojego miecza, z czego skrzętnie skorzystał. Miecz był znacznie lżejszy i lepiej zbalansowany od drewnianego ćwiczebnego, dzięki czemu wykonał wszystko migiem. Gdy skończył pierwszą serię, napił się wody z pokładowej beczki i zaczął kolejną. Dwie godziny później był przepocony i kręciło mu się lekko w głowie – prawdopodobnie od intensywnych ćwiczeń na dużej wysokości. W każdym razie Starks kazał mu zrobić przerwę i coś zjeść. Siedzieli, pojadając z menażek gorącą potrawkę warzywną, zagryzając ją chlebem i popijając piwem. Paxon dyskretnie obserwował druida, starając się go rozgryźć. Druid zdawał się oderwany od rzeczywistości, jakby cały czas przebywał myślami gdzie indziej. Nie widać było po nim najmniejszego przejęcia czekającą ich misją, ani razu nie uznał za stosowne porozmawiać o niej z towarzyszem podróży. – Sądzisz, że będziemy mieli jakieś problemy z odzyskaniem magii? – spytał w końcu Paxon. Starks uśmiechnął się. – Chcesz wiedzieć, dlaczego nie wyglądam na zaniepokojonego? Nawet nie sprawiam wrażenia, że mnie ta sprawa interesuje? Taki jestem. Nie lubię dumać na wyrost i rozważać, co czeka za następnym zakrętem. Lubię być przygotowany, nie lubię się niepokoić. Mamy dwa dni lotu do Grimpen Ward i do chwili przybycia na miejsce nie ma o co rwać szat. – Nie wiem, czy bym tak umiał – odparł Paxon. – Większość nie umie. Inni druidzi się dziwią. Czasami, gdy uważają, że nie słyszę, rozmawiają na mój temat. Ale zawsze różniłem się od większości z nich. – To znaczy? – Pochodzę z dalekiej Sudlandii. Ze Sterne. Niewiele osób dorastających tak bardzo w głębi Federacji trafiło do Paranoru. – Tobie się jednak udało. – Nie zadowalało mnie to, co Federacja ma do zaoferowania. Nie godziłem się z tym, że nie wolno mi używać magii, jeżeli umiem
to robić. Takie zasady są dla mnie sztuczne. Poszedłem więc na północ i spytałem druidów, czy mnie przyjmą. Podejrzewam, że nie wszyscy chcieli, ale Ard Rhys się zgodziła. Nigdy nie zakwestionowała mojego członkostwa, nigdy nie zapytała o moje motywacje dołączenia do zakonu i nigdy nie zasugerowała, że z powodu pochodzenia nie należy mi ufać. Przez jakiś czas osobiście ze mną pracowała, potem przekazała mnie Isaturinowi. Był niezwykle precyzyjny i bardzo wymagający. Twardy nauczyciel. Przeszedłem jednak wszystkie nauki i jestem teraz pełnoprawnym członkiem zakonu. – Spojrzał uważnie na Paxona. – Też powinieneś się zastanowić nad przystąpieniem. Gdy udowodnisz swą wartość jako paladyn, może stanie się to możliwe. – Nie przybyłem do Paranoru, aby zostać członkiem zakonu. Nie sądzę, by to było dla mnie. Starks wstał i przeciągnął się. – Pozwól temu dojrzeć. Możesz jeszcze przez jakiś czas nie wiedzieć, co jest dla ciebie, a co nie. Ale nie bagatelizuj swoich możliwości. Możesz zostać każdym, kim chcesz. Starks poszedł się zdrzemnąć, zostawiając sprzątanie po jedzeniu Paxonowi, który chętnie się za to zabrał – przynajmniej mógł zrobić coś pożytecznego. Zatrzymali się na noc w połowie drogi przez Tirfing. Wylądowali w zagajniku z drzew iglastych, osłaniającym ich przed wiatrem, który zaczął wiać pod koniec dnia, sugerując zmianę pogody. Gdy jedli kolację razem z trollami, powietrze nagle się ociepliło. – Będzie padać – stwierdził Starks, rozglądając się wokół dwukolorowymi oczami. – I to mocno. Bacząc na ostrzeżenie druida, poszli spać pod pokład. Faktycznie – o północy deszcz bębnił w kadłub klipra, a statek, uderzany silnymi porywami wichru, szarpał się na cumach. Dla Paxona, który od małego spędzał mnóstwo czasu na pokładach różnych jednostek, ruch był znajomy, spał więc w najlepsze aż do chwili, gdy jedna z cum pękła i kliper zaczął się obijać o pnie okolicznych drzew. Zrzucił koc, poszedł z trollami na pokład, potem sznurową drabinką na ziemię, by ponownie zabezpieczyć jednostkę. Gdy
skończyli, Paxon był przemoczony do suchej nitki, a ponieważ zbliżał się świt, postanowił nie wracać na posłanie. Usiadł w suchym miejscu, słuchał wycia wichru i dumał o lepszych czasach. Wolałby większą otwartość Starksa na temat tego, czego mogą się spodziewać u celu wyprawy, ale trudno. Starks był małomówny i dyskretny i wszystko wskazywało na to, że najbardziej lubi własne towarzystwo. Patrząc wstecz, mogło wręcz dziwić, że w trakcie ich pierwszego spotkania poświęcił góralowi aż tak dużo czasu. Paxon dumał o domu i rodzinie. Wbrew obietnicom składanym matce i siostrze, od wyjazdu do Paranoru był tam tylko raz i nieco go to niepokoiło. Mógłby twierdzić, że to z powodu szkolenia, które naprawdę było wymagające, prawda była jednak taka, że zdecydował się trzymać z daleka od domu. Zjeżdżanie w rodzinne strony, zanim osiągnęło się coś, o czym warto by mówić, wydawało mu się nie na miejscu. A jak na razie nic takiego nie nastąpiło. Może pojedzie do domu ponownie, gdy obecna podróż się zakończy, a on pomoże odzyskać magię, której szukali. Może. O świcie burza ucichła i oddaliła się na wschód. Wiatr przestał wiać, temperatura spadła na tyle, że powietrze przeschło. Gdy cała czwórka zjadła śniadanie, rzucili cumy i odlecieli. Lecieli prawie cały dzień, minęli równinę Tirfing, po czym zeszli do Wilderun i wylądowali w granicznym miasteczku Grimpen Ward. Przyziemili w pewnym oddaleniu od celu, w lesie, gdzie statek powinien pozostać nieodkryty. Starks przebrał się w strój drwala – nieco podobny do tego, jaki miał na sobie Paxon – i ruszyli we dwóch. Zaczynał zapadać zmrok i rzucane przez drzewa cienie wydłużały się, pochłaniając plamy światła. Las wydawał się żywy i czujny, obserwujący oczami istot, które tu mieszkały. Znaleźli ścieżkę, która prowadziła do drogi, z której dało się dostrzec domki i szopy na skraju Grimpen Ward – rozklekotane rudery bez znaku życia. Droga była pusta spory kawałek w głąb miasta i zapełniła się dopiero, gdy z tawerny wysypał się tłum. Od tego momentu ruch był dość spory, tawerny szybko się zapełniały, a kobiety pracujące w domach rozkoszy nawoływały klientów z okien i otwartych drzwi.
Kręciło się dużo bezpańskich psów, z łoskotem kół i stukotem kopyt przejeżdżały konne wozy. Z ciemnych zaułków wypełzli żebracy, a naganiacze egzotycznych przedstawień wykrzykiwali dzikie i podniecające obietnice. Zewsząd rozchodziło się: „Wchodźcie! Obejrzyjcie!”. Paxon rozglądał się na wszystkie strony, Starks patrzył jedynie na ulicę przed nimi. Gdy dotarli do stanowiącego środek miasta skrzyżowania, Starks się zatrzymał, po czym podszedł do przerwy między dwoma domami i oparł się plecami o ścianę. – Miej oczy otwarte – polecił Paxonowi. Zamknął oczy i przez kilka minut się nie odzywał. Gdy je otworzył, na jego twarzy dało się dostrzec lekkie zdziwienie. – Wyczuwam więcej niż jedno źródło magii. Nie powinno tak być. – Jesteś w stanie określić, skąd pochodzi? – Mniej więcej. Wyczuwam pozostałości. Oba źródła znajdują się blisko siebie. Możliwe też, że źródło było jedno, ale doszło do dwukrotnego użycia. W każdym razie nie jesteśmy blisko. Są na skraju miasta. – Rozejrzał się i spojrzał w niebo. – Powinniśmy ruszać, zanim całkiem się ściemni. Idąc, musieli przebijać się przez coraz gęstszą ciżbę, uważać, by się nie zgubić, unikać zderzeń z mieszkańcami. Z nadejściem mroku powietrze wypełniło się obietnicą nocnych rozkoszy i można było odnieść wrażenie, że całe miasto wyszło na ulice. Posuwali się bardzo powoli. Kilka razy próbowano ich zagadać, ale Starks delikatnie odsuwał tych, którzy chcieli ich zatrzymać, przystawiając palec do ust i lekko kręcąc głową. W końcu doszli do skraju miasta, gdzie zabudowa znowu przechodziła w las. W oknach i na ulicach było coraz więcej świateł. Gdy doszli do tawerny z szyldem „Róża z Błota”, Starks zwolnił kroku. – Oto nasz cel – stwierdził. – Magia jest blisko, ale będziemy musieli ją wywęszyć. Ja będę zadawał pytania, ty pilnuj moich pleców. Gdyby coś zaczęło wyglądać podejrzanie – cokolwiek – stuknij mnie palcem w bark. Bez wahania. Jeżeli w środku jest inny łowca magii, nie możemy zostać zaskoczeni. Paxon skinął głową. Weszli do środka – Starks pierwszy, Paxon z tyłu.
W środku panowało istne szaleństwo. Wszystkie stoły były zajęte, osobnicy obojga płci siedzieli i stali niemal bark w bark, praktycznie nie było miejsca do przejścia. Sala była tak duża, ciemna i zadymiona, że nie dało się dostrzec, co się dzieje w kątach i pod sufitem. Spragnieni goście obstawili bar potrójnym ludzkim murem. Śmiechy i wrzaski były ogłuszające. Starks szybko się rozejrzał, po czym ruszył ku końcowi baru, gdzie kelnerki ustawiały na tacach kufle z piwem, aby roznieść je do stołów. Paxon szedł za nim, starając się trzymać blisko. Wymagało to sporo wysiłku, ale po pewnym czasie dotarli do celu. Starks natychmiast przysunął usta do ucha najbliższej kelnerki i zaczął coś do niej szeptać. Twarz dziewczyny pobielała, po chwili kelnerka kiwnęła głową, nie patrząc na Starksa, szepnęła coś, czego Paxon nie był w stanie usłyszeć, wzięła tacę i poszła rozdawać piwo. Starks poszedł dalej w głąb sali. Paxon podążył tuż za nim, chroniąc druida jak mógł przed napieraniem tłumu. Choć raz za razem z kimś się zderzał, nie tracił rytmu i trzymał się blisko Starksa, cały czas się rozglądając, chłonąc każdy szczegół w nadziei, że dostrzeże coś istotnego. Tak też się stało. Od stojącego przy tylnej ścianie stołu wstała wysoka postać w czarnym płaszczu i kapturze na głowie. Wyszła przez tylne drzwi. Zaraz potem dwaj osobnicy, siedzący przy tym samym stole, potężnej budowy i mocno umięśnieni, też wstali i zastawili sobą wyjście. – Starks! – syknął Paxon i stuknął druida palcem. Druid spojrzał na niego, podążył za jego spojrzeniem i skinął głową. – Ilu jeszcze? – Tylko jeden. Wyszedł tymi drzwiami chwilę wcześniej, nim je sobą zastawili. Nie jestem pewien, ale wyglądał jak… Nie dokończył zdania, ponieważ obawiał się, że oczy go zawiodły, i wolał nie kończyć myśli. Poza tym Starks i tak już się oddalał, idąc w kierunku drzwi i pilnujących ich osiłków. Nie było w jego postawie śladu beztroskiego braku zainteresowania, jakim emanował na pokładzie statku. Paxon zaczął sięgać po miecz, ale stał w takim ścisku, że nie miał pola manewru. Starks nie czekał. Podszedł do mężczyzn, nie zwalniając kroku,
obalił pierwszego ciosem pięści, która w chwili kontaktu zaświeciła niebieskim światłem, drugiego zaatakował błyskawicą takiego samego jaskrawego ognia, wystrzeloną z palców. Obaj wartownicy osunęli się na podłogę i Starks po chwili był na podwórzu za tawerną. Paxonowi udało się go dogonić i deptał mu po piętach. W następnej chwili eksplodowała w ich kierunku fala uderzeniowa czarnego światła, rzucając nimi o ścianę budynku tawerny. Ponieważ Starks szedł pierwszy, przyjął główny impet na siebie i w efekcie pozostał nieruchomy na ziemi. Paxon został oszołomiony jedynie na chwilę. Błyskawicznie stanął na nogi, równocześnie wyciągając Miecz Leah. Eksplodowała ku niemu kolejna ściana światła, złapał ją jednak na krawędź czarnego ostrza i rozbił na nieszkodliwe kawałki. W blasku zamierających resztek światła dostrzegł, że atak nadszedł od strony niewielkiej budowli stojącej na skraju działki – grupy kilku stajni z szopą. Dostrzegł też kontury dwóch postaci, przykucniętych we wrotach szopy. Znowu zrobiło się całkowicie ciemno i musiał odczekać, aż oczy przyzwyczają mu się do mroku. Przykucnięty w ciemności, ze Starksem leżącym za nim nieruchomo, wyczuwając dwie postacie z przodu, czekał, gotów na kolejny atak. Gdy zaczął widzieć, wejście do szopy było puste. Spodziewając się pułapki, zaczął ostrożnie iść w jej kierunku. Na miejscu okazało się jednak, że napastnicy zniknęli. W żadnej ze stajni nie było ani jednego konia. Miał właśnie wracać do Starksa, gdy w kącie szopy dostrzegł czarny kłąb. Rozejrzał się uważnie wokół i podszedł, by mu się przyjrzeć. Było to zmasakrowane ciało może osiemnastoletniego chłopaka ze skrępowanymi rękami i nogami. Wyglądało, jakby go na zmianę cięto i przypalano. Oczy miał szeroko otwarte i wytrzeszczone, usta rozwarte jak do krzyku. Musiał umrzeć w trakcie tortur. Paxon znalazł i zapalił lampę, po czym pochylił się nad chłopakiem. Ziemia wokół ciała była nasiąknięta krwią, odcisnęły się w niej przedziwne ślady butów. – Federacyjne – stwierdził Starks, pochylając się nisko nad trupem. Stał dość pewnie, pół twarzy i ciała miał jednak mocno
osmalone. – Nie byli to jednak zwykli żołnierze, lecz osobnicy umiejący posługiwać się magią. Chłopakowi zadano mnóstwo bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Chcieli się czegoś od niego dowiedzieć i byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że im tego nie powiedział. – O magii, którą szukamy? – To też, ale moim zdaniem chcieli się dowiedzieć czegoś jeszcze. Na przykład jak i gdzie znalazł tę magię. Albo jak nauczył się jej używać. Albo gdzie o niej usłyszał. – Popatrzył na Paxona. – Ilu ich widziałeś? – Dwóch. Tego, który wyszedł z tawerny, gdy przyszliśmy, i drugiego, który musiał tu czekać. Co się dzieje? Obie formy magii, które wyczułeś, były we władaniu tych dwóch, czy jedna z nich kryła się w talizmanie, który miał chłopak? – Nie jestem pewien. W każdym razie jedna z użytych magii zabiła tego chłopaka. Aby dowiedzieć się więcej, musimy znaleźć ludzi, którzy go zabili. Jeżeli to byli ludzie. Paxon wbił wzrok w druida. „Jeżeli to byli ludzie”? A kim mieliby być? Mieli do czynienia z jakimiś odmiennymi istotami? – Ruszajmy za nimi – stwierdził Paxon. – Może uda się ich dogonić. Starks odwzajemnił spojrzenie. – A może to część ich planu? – Wzruszył ramionami. – Ruszajmy. Starks zdawał się wiedzieć, w którym kierunku iść. Trzymał głowę wysoko podniesioną i patrzył w mrok, jakby przebijał go wzrokiem. Szli szybko, zagłębiając się coraz bardziej w las, po przeciwnej stronie miasta od miejsca, gdzie czekał ich statek, cały czas wąską ścieżką. Wrzaski i śmiechy dolatujące z Grimpen Ward wkrótce ucichły, a nocna cisza stała się głębsza i wszechogarniająca. Słychać było jedynie ich oddechy i odgłos szybko stawianych kroków. Paxon wyciągnął miecz, przygotował się do jego użycia. Starks nie protestował. Raz lub dwa Paxon dostrzegł taki sam odcisk buta jak w szopie, a więc byli na dobrym tropie. Po jakimś czasie w lesie otworzyła się szeroka polana, na której dalszym skraju stał skąpany w księżycowym świetle statek powietrzny.
– Leah! Leah! – ryknął Paxon, podniecony chwilą, i rzucił się za uciekającymi postaciami, zostawiając Starksa samego. Nie była to zbyt mądra decyzja, nie miał bowiem do czynienia ze zwykłymi ludźmi, lecz z istotami biegłymi w posługiwaniu się magią. Obaj uciekinierzy się odwrócili i cała polana zapłonęła eksplozjami zielonego ognia. Wyglądało to jak grad błyskawic, wspomaganych przez miotacze ognia, i Paxon musiał zacząć kluczyć, by nie zostać trafionym. Starks coś do niego krzyczał, ale chłopak był tak zajęty próbami przeżycia, że nie słyszał, o co chodzi. Jeden z mężczyzn przerwał bombardowanie i wspiął się na pokład statku. Uruchomił kryształy diapsonu i zaczął się przygotowywać do startu. Paxon zbliżał się do okrętu, brakowało mu już niewiele, by móc – jak mu się wydawało – zaatakować. W następnym ułamku sekundy został jednak trafiony tak mocno, że uniósł się w powietrze i – z płonącym ubraniem i dudnieniem w uszach – pofrunął do tyłu. Załomotał o ziemię, na szczęście nie gubiąc miecza, i próbował nie stracić przytomności. Starks natychmiast był przy nim i zgasił ogień suchą mgłą, którą wypuścił z palców. Paxon łapał powietrze i próbował usiąść. Wyraźnie było słychać świst wznoszącego się szybko statku powietrznego ich przeciwników. – Siedź, gdzie siedzisz – powiedział Starks, przyciskając Paxona do ziemi. – Już po wszystkim. Odlecieli. Co sobie właściwie myślałeś? – Sądziłem, że… może spanikują i… złapię ich. Głupie, wiem. Druid ostrożnie obmacał ręce, nogi i tułów chłopaka. – Najwyraźniej nic ci się nie stało. Zrób jednak coś takiego jeszcze raz, a będzie to twoja ostatnia wyprawa z druidami. Wyrażam się jasno? Paxon skinął głową. – Mogę wstać? Starks pociągnął go do pionu. – Przynajmniej wiemy kilka rzeczy, o których nie wiedzieliśmy dotychczas. – Wiemy? Druid uśmiechnął się.
– Po pierwsze to, że łatwo ulegasz impulsom, zamiast słuchać rozumu. Będziesz musiał nad tym popracować. Resztę opowiem ci w drodze do Paranoru. Chodź. I schowaj miecz. Wycieńczony i równocześnie zawstydzony, Paxon wykonał polecenie.
X Po powrocie Starks i Paxon udali się natychmiast do Ard Rhys, aby złożyć sprawozdanie. Ich położenie nie było dobre. Nie osiągnęli niczego, co zaplanowano. Nie ustalili źródła magii odkrytej przez wodę scrye i nie zabrali go. Ten, kto go użył – niedorostek – nie żył, prawdopodobnie zabity przez dwóch osobników, którzy ukradli magię i uciekli druidom. Dokładne śledztwo nie pozwoliło określić rodzaju magii ani odkryć, w jaki sposób chłopak ją znalazł. Nikt nie widział, jak chłopak używał magii ani skąd ją wziął. Nikt go nawet dobrze nie znał. Był sierotą, zjawił się kilka lat wcześniej w mieście w poszukiwaniu pracy i zatrudniono go do oporządzania koni gości zajazdu. Mieszkał w szopie i nie miał przyjaciół. Jak dowiedział się Paxon, Starks zdobył jednak kilka informacji, które mogły zainteresować Ard Rhys. Po pierwsze, było jasne, że przynajmniej jeden z osobników umiał posługiwać się magią w sposób nie gorszy niż Starks. Po drugie, druid zauważył, że statek powietrzny ich przeciwników miał oznakowania Federacji, i wyglądało na dość prawdopodobne, że obaj są związani z Sudlandią. – Najważniejszą informacją jest jednak to, że spodziewali się nas. Byli oczywiście łowcami magii i zachowaliby tak czy owak środki ostrożności, ale utworzyli w tawernie punkt obserwacyjny i wiedzieli, kim jesteśmy, choć nie mieliśmy na sobie druidzkich płaszczy. Zamierzali nas zabić i niemal im się to udało. Skąd
jednak wiedzieli, że mają na nas czekać? Skąd wiedzieli, że przybędziemy? Aphenglow obserwowała go spokojnie. – Czyli nie uważasz, że jedynie uśmiechnęło się do nich szczęście? – Nie. Chciałbym, aby tak było, ale moim zdaniem powiedział im o tym ktoś, kto wiedział, że się tam wybieramy. – Szpieg. – W zakonie. Tak. To wyjaśnienie niezbyt łatwe do akceptacji, ale najrozsądniejsze. – W samej rzeczy. – Ard Rhys długo, bez słowa, wyglądała przez okno. – Dlaczego ktoś zadał sobie tak wiele trudu, aby przejąć magię o tak niewielkiej wartości? Objawiła się w wodzie scrye jako niskiej rangi. Czy to możliwe, aby była potężniejsza, niż uznaliśmy? Przeszła ewolucję? – Byłoby to niecodzienne – odparł cicho Starks. Ard Rhys spojrzała na Paxona, który robił, co mógł, aby nie zostać zauważonym. – Co masz do dodania? – spytała go nagle. – Byłeś tam. Co widziałeś, czego nie widział Starks? Paxon nie zamierzał się odzywać, więc na chwilę odebrało mu mowę. – Widziałem tylko to co Starks. Poza… – przerwał, nagle sobie przypominając. – Poza tym, że mężczyzna, który siedział przy stole i wyszedł na nasz widok na zewnątrz, wyglądał znajomo. Nie widziałem jego twarzy, chodzi raczej o sposób, w jaki się poruszał, postawę. – Pokręcił głową. – Ale nie jestem pewien. – Przypominał, twoim zdaniem, Arcannena? Paxon skinął głową. – Tak, ale nie jestem pewien. – No cóż, szukanie magii by do niego pasowało. No i umie się nią świetnie posługiwać. – Starks przygładził ciemne włosy i wzruszył ramionami. – Powinniśmy zakończyć jego karierę, pani. Niezależnie od tego, czy to on był w Grimpen Ward, czy nie, mamy go dość. Ard Rhys nie odpowiedziała. Wstała. – Jeszcze jakieś sprawy do raportu?
Ku uldze Paxona, Starks pokręcił głową. Nie powiedział słowa o jego impulsywnym i niebezpiecznym wypadzie na polanie, w trakcie którego mało brakowało, aby dał się zabić. Nie wypowiedział o Paxonie ani jednego krytycznego słowa. – W takim razie możecie odejść. I dziękuję wam za służbę. Paxonie, jutro rano zgłosisz się do Sebeca, a w południe do Oosta, na kontynuację nauki. Starks, spisz wszystko, co mówiłeś, do akt dotyczących przejmowania magii. A teraz idźcie coś zjeść i odpocznijcie. Na tym na kilka tygodni zakończyły się dla Paxona nadzwyczajne wydarzenia. Zaczął ćwiczenia z magii i dalej uczył się fechtunku, tyle tylko, że nie ciężkim, drewnianym mieczem, a swoim. Oost Mondara uznał, że jest na to gotów, i wydał zgodę na jego lekcje magii z Sebekiem. Paxona zaskoczyło przede wszystkim to, że jego nauczycielem miał być Sebec – był przecież bardzo młody, nie starszy od ucznia. Rozsądne wydawało się oczywiście to, że nauczycielem praktyki ma być ta sama osoba, która w czasie długich dyskusji i rozmów udzielała mu lekcji teoretycznych. Lubił Sebeca. Praca z nim była swobodna, komunikacja nieskomplikowana i bezpośrednia. W przypadku Oosta granica uczeń–nauczyciel była cały czas wyraźna i Paxonowi nawet do głowy by nie przyszło, aby ją przekroczyć. Sebec był jednak bardziej przyjacielem niż przełożonym albo mentorem i ich stosunki – choć Paxon ani przez chwilę nie zakwestionował doświadczenia i umiejętności druida – przypominały relacje równych sobie osób. Od pierwszego dnia nie wątpił w kompetencje Sebeca. Choć nauka użycia magii zawartej w Mieczu Leah nie obejmowała walki, Sebec od początku rozumiał różne sposoby, w jaki mogła być stosowana. – Musisz zacząć traktować miecz jako broń o wielu funkcjach. Dotychczas widziałeś, jak działa w obronie – jego automatyczną reakcję w chwili, gdy właściciel miecza jest zagrożony. Prawdopodobnie dysponuje także innymi rodzajami obrony, musisz tylko się dowiedzieć, w jaki sposób je wyzwolić. Może będzie mógł ci służyć jako tarcza albo schronienie, odbijać inną magię i rozbijać ją na kawałki. Może jest w stanie zapalać,
zadawać cios, tworzyć burzowy wicher albo wydawać z siebie przerażające wycie. Wszystko może zależeć od twojego serca i determinacji. Twoja wiara jest tak samo ważna jak siła fizyczna. Musisz wierzyć zarówno w siebie, jak i w swoją broń. Wątpliwości to twój wróg. Wahanie to ryzyko śmierci. Paxon zaczął pracować z Sebekiem nad poprawą ataku. Magia Miecza Leah wytwarzała dużej mocy ogień, podobny do tego, jaki wytwarzały kryształy diapsonu, gdy stanowiły źródło zasilania śmiercionośnych rozpłataczy błyskowych. Technologia wreszcie dogoniła naturę, stwierdził zdawkowo Sebec. Dawno temu technologia dominowała, a magia była ukrywana przez tych, którzy umieli się nią posługiwać. Zmieniło się to w czasie Wielkich Wojen, gdy magia ponownie wypłynęła na powierzchnię. Obecnie wszystko znowu się zmieniało, bowiem Federacja starała się zastąpić magię dawnymi naukami – w szczególności poprzez tworzenie nowych broni. Ponad sto pięćdziesiąt lat temu wydawało się, że cel ten nie zostanie osiągnięty. Demony wyrwały się spod Zakazu i zniszczyły Arishaig, zabijając tysiące ludzi. Premier Federacji zginął wraz z niemal połową Rady Koalicji i rząd się rozpadł. Jeżeli kiedykolwiek istniał moment, aby kolektywna uwaga społeczeństwa zwróciła się ku staraniom innego rodzaju, to właśnie wtedy, jednak zamiast tego odbudowano Arishaig, czyniąc z miasta fortecę potężną jak nigdy przedtem. Rada Koalicji została zastąpiona organem o charakterze militarnym, a dążenia do tworzenia broni i okrętów bojowych nabrały pędu. Zdaniem Sebeca poglądy Sudlandczyków nie zmieniły się nigdy: uważali, że bezpieczeństwo zapewnią im silna armia, skuteczna broń i agresywna taktyka. Historia sugerowała, że poglądy takie są bardzo trwałe – mimo powtarzających się katastrof i klęsk. W Sudlandii panował specyficzny światopogląd, a jako największy i najliczniejszy naród Czterech Krain, serce Starego Świata i dom legendarnych Ocalonych, kraina ta uważała się za dominującą i uprawnioną do dowolnych poglądów. W ciągu minionych stuleci postawa taka wielokrotnie powodowała, że kraj znajdował się w ślepym zaułku, ale mieszkańcy z uporem przy niej trwali. Dyskusje na tego typu tematy wypełniały przez kilka następnych
tygodni przerwy w szkoleniu Paxona. Sebec wykorzystywał czas między ćwiczeniami praktycznymi z zakresu magii na dyskusje na tematy powiązane, starając się przekazać Paxonowi szersze spojrzenie na świat. Góral nie unikał tych rozmów ani ich nie lekceważył, raczej ich oczekiwał i je sobie cenił. Choć był w podobnym wieku, Sebec wiedział znacznie więcej o historii i aktualnych wydarzeniach, a ponieważ od przybycia do Paranoru jeździł często w sprawach druidów, znał wszystkie Cztery Krainy. Paxon był wdzięczny za możliwość poznania wielu nowych zagadnień. Najbardziej podniecająca i frapująca była jednak dla niego praca nad opanowaniem umiejętności koniecznych do wyzwalania potencjału miecza. Ponieważ Sebec nie mógł używać mocy Miecza Leah, pozostawało mu udzielanie wyjaśnień dotyczących szczegółów określonego wykorzystania i powtarzanie ich do znudzenia. Zawsze był cierpliwy i starał się zachęcać Paxona, aż ten zaczynał pojmować, co robić, a jego wysiłki zostały nagrodzone. Był to powolny, czasami uciążliwy proces, ale Paxon nie zamieniłby go na nic innego. Robił stałe postępy i trzy tygodnie minęły błyskawicznie. Na początku czwartego tygodnia, będąc mniej więcej w połowie szkolenia, został ponownie wezwany do Ard Rhys. Po wejściu schodami na górny poziom warowni, gdzie znajdował się gabinet Ard Rhys, Paxon zatrzymał się przed drzwiami, za którymi na niego czekała, i wziął głęboki wdech. Pamiętał doskonale swój pobyt w tym miejscu, kiedy przyprowadzony przez Sebeca miał dostać polecenie wyruszenia jako obrońca Starksa poza Paranor. Czy dziś miało być podobnie? Zapukał, a gdy otrzymał wezwanie, wszedł do środka. Aphenglow Elessedil siedziała pochylona za biurkiem, z gęsim piórem w poplamionych atramentem palcach, i przeglądała dokumenty. Skłonił się na powitanie, a Ard Rhys dała znak, aby usiadł. – Usiądź i nalej sobie szklankę piwa. Na stoliku obok jego krzesła stał dzbanek i dwie szklanki. Zaczął
popijać piwo, rzuciwszy dyskretnie okiem na drugą szklankę – znak, że być może oczekiwany jest ktoś jeszcze. Pięć minut później rozległo się pukanie do drzwi. Gdy Ard Rhys kazała gościowi wejść, okazało się, że to Starks. Druid miał na sobie czarny płaszcz, a jego mina sugerowała, że został wyrwany z drzemki. O ile w przypadku Starksa zaspana mina cokolwiek mówiła. Uśmiechnął się i skinął Paxonowi głową. – Pojawiło się coś nowego i chcę, byście się temu przyjrzeli – oświadczyła Aphenglow i wstała. Dała Starksowi znak, aby zajął drugie krzesło, i ponownie usiadła. – Mała wioska o nazwie Eusta, znajdująca się daleko w głębi Sudlandii, za Arishaig. W ciągu ostatniego miesiąca doszło tam do pięciu zabójstw, a starszyzna określa wszystkie jako „spowodowane przez dzikie zwierzę”. Widziano to zwierzę i porusza się na dwóch nogach. Ma też ponoć zdolność rozpływania się w powietrzu. Może to być zmiennokształtny, odmieniec albo coś jeszcze innego – na pewno nie jest to zwykła istota. Z tego, co wynika z analizy reakcji wody scrye, umie posługiwać się magią. – Dlaczego czekaliśmy tak długo z reakcją? – spytał Starks. – Daleka Sudlandia. Nienawidzą nas bardziej niż tego, co ich morduje. Gdyby zabójstwa nie nastąpiły tak szybko po sobie, prawdopodobnie w dalszym ciągu by nas ignorowali. – Ard Rhys pokręciła głową. – Głupcy. Zaproponowaliśmy pomoc po pierwszym odczycie, kilka tygodni temu, ale ją odrzucili. Teraz zmienili zdanie. – Uważasz, że źródłem magii jest twór, który zmienia kształty, czy pochodzi ona skądinąd? – spytał Paxon. Aphenglow uśmiechnęła się. – Nic nie uważam. Poznanie prawdy będzie waszym zadaniem. Niezależnie jednak od tego, co to jest, będziecie musieli się z tym rozprawić. Nie zostawcie tego żywym. To, że się nas odtrąca, gdy możemy pomóc, jest już wystarczająco złe – wolę nie wyobrażać sobie reakcji, gdybyśmy nie byli w stanie pomóc po poproszeniu nas o to. Zasady pozostają takie same jak poprzednio: Starks dowodzi, Paxon ochrania. Nie pomylcie ról. – Ciężko westchnęła. – Bądźcie ostrożni, nie lubię niczego, co ukrywa się za maską fałszu. Uważajcie na siebie nawzajem.
– Nie ma to żadnego związku z Arcannenem? – spytał Paxon. Ard Rhys uniosła brew. – Powiecie mi po powrocie. Wyruszacie rano. Podróżujcie bezpiecznie. Noc dłużyła się Paxonowi i nie mógł zasnąć. Perspektywa kolejnego zadania po tak krótkim czasie była niepokojąca. Uważał, że poprzednim razem nie poradził sobie szczególnie dobrze, i wolałby przed kolejnym zadaniem dokończyć cykl szkolenia. Starks przekazał mu jednak, że poza innymi druidami nie mają obrońców, więc Ard Rhys prawdopodobnie postanowiła, iż przyda mu się dodatkowe doświadczenie. Zaznaczył także, że przez ostatnie pół roku nastąpił w Czterech Krainach gwałtowny wzrost zarejestrowanego użycia magii. – Zaczęło się to mniej więcej w czasie, gdy zniknęła sfera scrye – wyjaśnił Paxonowi, nim się rozstali. – Sfera była magią połączoną z wodą scrye – inaczej działającą, ale służącą temu samemu celowi. Aphenglow znalazła ją ponad sto lat temu, po wydarzeniach związanych ze złamaniem Zakazu, gdy wróciła, aby założyć Czwarty Zakon Druidów i kontynuować działania Trzeciego Zakonu. Sfera pozwala widzieć wszelkiego rodzaju magię, gdy ta zostanie wyzwolona. Informuje posiadacza o jej rodzaju i lokalizacji. – I zniknęła? Jak to możliwe? Starks rzucił mu ostre spojrzenie. – Nie przypadkiem, to pewne, ale szczegóły są niejasne. Jednego dnia była, następnego już nie. Oczywiście skradziona, ale przez kogo? Kto ją teraz ma? – Ale to magia, tak? Z pewnością jej użyto – woda scrye jej nie zlokalizowała? – W tym właśnie problem. Jedno nie rejestruje użycia drugiego. Magia jednego talizmanu anuluje magię drugiego – to rzadka, ale czasami nieunikniona sytuacja – więc nie możemy określić miejsca, w którym sfera się znajduje. Cały czas czekamy na coś, z czego wywnioskujemy, gdzie jest, albo kogoś, kto nam o tym powie. Starks nie miał więcej do dodania i góral od razu uświadomił sobie, jak trudno będzie szukać sfery. Równocześnie zaczął się
zastanawiać, czy ten, kto ukradł sferę, to ta sama osoba, która wystawiła ich w Grimpen Ward Arcannenowi. Zdziwiłby się, gdyby okazało się inaczej. W zakonie nie mogło być przecież dwóch szpiegów! Wyruszyli następnego poranka na pokładzie tego samego szybkiego klipra i z tą samą załogą. Starks wkrótce zajął swoją ulubioną pozycję przed kabiną pilotów i zagłębił się w kolejną książkę, jakby nie miał nic ciekawszego do roboty. Paxon poszedł na rufę, by poćwiczyć, zamiast tego zdecydował się jednak na drzemkę. Sen wydał mu się najważniejszy. Dotarli do Eusty tego samego dnia, choć późno w nocy. Małe lotnisko zajmowały dwa podniszczone skify i dwumasztowiec zacumowany przy szopie remontowej. W pobliżu nie było widać żywej duszy. Spędzili noc na pokładzie, wstali o świcie, umyli się i zjedli śniadanie, po czym ruszyli do wioski. Eusta była mała, a kojarzyła się z pomarszczonym staruszkiem, który zbyt długo w życiu przebywał na wietrze i deszczu. W większości budynki były drewniane i pokryte połatanymi i kruszącymi się strzechami. Kilku mężczyzn stało przed dużym pojemnikiem na zboże i rozmawiało przyciszonymi głosami. Starks ruszył w ich kierunku, Paxon tuż za nim. – Witajcie. Nazywam się Starks. To jest Paxon. Przybyliśmy w sprawie zabójstw. Ponieważ miał na sobie druidzki płaszcz, nie było wątpliwości, kim jest ani po co przybył. Wymuszał na grupce podjęcie rozmowy. – Kolejne dwa dziś w nocy – odpowiedział jeden z mężczyzn, wielki i silny, z potężnymi przedramionami i dłońmi. – Ellice i Truesen Carbenae, na ich farmie, milę na południe od wioski. Stwór nie zadowala się już zabijaniem pojedynczo. Teraz potrzebuje dwojga. Dziś w nocy – pomyślał Paxon. – Gdy spaliśmy. – Ktoś widział, jak to się stało? – spytał Starks. – Ktoś widział stwora? – Tylko ci, którzy nie żyją – warknął drugi mężczyzna. Miał ostre rysy i wąską jak u fretki twarz, a w oczach wyzwanie. – Dużo nie powiedzą.
Starks zignorował go, nie odwracał wzroku od pierwszego mężczyzny. – Możesz mnie tam zaprowadzić? – Po co? – znowu zawarczał Fretka. – Wydaje ci się, że złapiesz ducha? Myślisz, że dorosłeś do niego, druidzie? Ten stwór jest cwany i niebezpieczny. Zje cię na następny posiłek. Starks odwrócił się do Fretki. – Jeśli tak się o mnie troszczysz, to może chodź z nami? Mógłbyś pomóc. Fretka wykrzywił się w złośliwym uśmiechu. Popatrzył na kumpli znacząco, po czym ponownie odwrócił się do Starksa. – Nie pomagam druidom. – Może jeszcze żaden odpowiednio cię nie poprosił. – Starks zgiął palce i przekręcił je w taki sam sposób, jak w Grimpen Ward, a Fretka zesztywniał. Zaczął się szarpać i łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, jego twarz nabiegła krwią. – A nie mówiłem? Wszyscy gotowi, pozwolę ci nawet poprowadzić. – Odwrócił się do pierwszego mężczyzny. – Możemy ruszać? Jak się nazywasz? – Joffre Struen. – Popatrzył na swojego kumpla. – Naprawdę zamierzasz go zabrać? Starks wzruszył ramionami. – A jak sądzisz? – Chyba dałeś już do zrozumienia, co o nim sądzisz. Druid odwrócił się, znowu poruszył palcami i Fretka zwalił się na ziemię. Starks pochylił się nad nim. – Nie pokazuj mi się więcej na oczy. Joffre Struen dał przybyszom konie z wioskowej stajni, której był właścicielem i zarządcą, i ruszyli na południe polną drogą, która szybko zamieniła się w pastwiska. Podróż na farmę zajęła nie więcej niż pół godziny. Dzień był słoneczny i jasny, na czystym, błękitnym niebie nie wisiała ani jedna chmurka. Okolica była pagórkowata i trawiasta, gdzieniegdzie widać było pola i zagajniki. Choć uprawy dopiero zaczynały wschodzić, Paxon na pierwszy rzut oka ocenił, że ziemia jest tu żyzna, a zbiory dobre. – Czy ten stwór zjada swoje ofiary? – spytał Starks Struena. – Co im robi?
– Wyrywa gardła i masakruje ciała. Czasami odrywa kończyny. Tylko rozrywa. – Nie zjada? Struen pokręcił głową. – Dotychczas tego nie robił. Zabija głównie w nocy, tuż po zmroku. Prawdopodobnie atakuje je niespodziewanie. Zobaczycie sami. Wkrótce dotarli do małej farmy ze stodołą i ogrodzonym pastwiskiem. Pasły się na nim krowy, po podwórku biegały kury. – Szkody w trzodzie? – spytał Starks. Struen pokręcił głową. – Żadnych? Kolejny zaprzeczający ruch głowy. – U pozostałych zabitych też? – Wszędzie tak samo. Nie wiadomo, co o tym myśleć. Paxon domyślał się, co Struen myśli: ktoś zabija z innego powodu niż chęć zdobycia schronienia albo jedzenia. Zabija, ponieważ musi zabijać, lubi zabijać albo i jedno, i drugie. Zsiedli z koni pod domem, przywiązali cugle do palika i uważnie się rozejrzeli. – W środku – powiedział Struen. Weszli drewnianymi schodkami na werandę, otworzyli drzwi i wkroczyli do środka. Ciała zabrano, ale wszędzie zostały ślady krwi. Podłoga była zasmarowana krwią, zakrwawione były ściany i meble, z których większość leżała zgruchotana. Nawet na suficie dało się dostrzec czerwone smugi. Sprawiało to wrażenie, jakby wściekły stwór rzucał ciałami gdzie popadnie. Paxon rozglądał się, próbując dostrzec w tym logikę. – Kto ich znalazł? – spytał Starks. Struen wzruszył ramionami. – Ja. Przyjechałem okuć jednego z ich koni. Drzwi były otwarte, więc wszedłem do środka. Pochowałem oboje z tyłu. Nie mogłem ich tak zostawić. Paxon chodził po pokoju i podnosił mniej porozbijane rzeczy, co do których dało się rozpoznać, do czego służą. Starał się zapamiętać każdy szczegół. – Wygląda na to, że właśnie jedli kolację – stwierdził.
Joffre Struen skinął głową. – Drzwi zamknięte, ale niezaryglowane. Wszystkie okna wyrwane. Moim zdaniem ten, kto ich zabił, wszedł oknem. – Pozostałych też zabito w domach? Struen pokręcił głową. – Dwoje. Reszta była w różnych miejscach wokół domów. Jedna osoba w stodole. Jedna na pastwisku. Młody człowiek, który odwiedzał swoją dziewczynę, zginął w młynie, tuż przy kołach młyńskich. Młynarza nie było – poszedł do tawerny. Stwór złapał ofiarę, gdy wychodziła na ulicę. Dziewczyna usłyszała krzyk i schowała się w piwnicy. Starks i Paxon wymienili spojrzenia. – Ile widzisz talerzy? – spytał Starks. – Trzy. Mieli gościa. – Kogoś, kogo znali i wpuścili do domu. – Inaczej drzwi byłyby zaryglowane. – Jeśli stwór, który ich zabił, musiał się włamać, wszedłby przez drzwi – zamknięte czy nie. Aby dokonać takich zniszczeń, jakie widzimy, musi być niesamowicie silny. – A więc zabójcą był gość, przyjaciel. – A przynajmniej ktoś znajomy. – Starks wrócił do pokoju. – Nie wyczuwam jednak śladów magii. Dokonano tego jedynie przy użyciu brutalnej siły. Chodź na zewnątrz, Paxonie. Struenie, pozwolisz nam się kilka minut rozejrzeć? Zostawili potężnego mężczyznę w środku i wyszli na podwórze. Starks ruszył spokojnym krokiem w kierunku stodoły, uważnie się rozglądając. Stanął raz, by przyjrzeć się śladom wozu. Ukląkł na ziemi, nisko się pochylił i je powąchał. Trącił czubkiem buta coś leżącego na ziemi, ale nie podniósł tego. W stodole znaleźli zwykłą końską uprząż do prac polowych, worki karmy i beczkę siana, sierpy i motyki. Wszystko wskazywało na to, że pracowało tu tylko zamordowane małżeństwo. Z powrotem na zewnątrz, Starks stanął i zapatrzył się w dal. – Trzy nakrycia, niezamknięte drzwi, przerwana w połowie kolacja. – Odwrócił się do Paxona. – Ślady kół wozu z wczoraj, ale w stodole nie ma wozu. Ktoś był tu tuż przed ich śmiercią. Ciekawe kto?
Paxon nie miał na to odpowiedzi. Skierowali się w stronę domu. Struen czekał na werandzie. – Trochę ciasno tam w środku – stwierdził. – Chcecie coś jeszcze wiedzieć, czy możemy już wracać? – Czy wszyscy zabici byli ze sobą jakoś powiązani? – spytał Starks. Właściciel stajni pokręcił głową. – Tylko przez to, że byli członkami społeczności. Większość tu się urodziła. – W takim razie wracajmy – odparł Starks. – Mógłbyś nam pomóc znaleźć nocleg? – Już go załatwiłem. U mnie, nad stajnią. Czasami udostępniam ten pokój gościom. Nie mamy zajazdu ani pokoi w tawernie. Rzadko zjawia się u nas ktoś, kto nie ma tu rodziny. Poza tym to ja was wezwałem. Pozostali w dalszym ciągu uważają, że druidzi są większym zagrożeniem niż mordujący nas stwór. Starks wsiadł na konia. – Nie jesteśmy wrogami i udowodnimy to przed odjazdem. – Zaczekał, aż Paxon dosiądzie konia. – Nie rozmawiaj na razie z nikim o tym, co tu robiliśmy. Daj nam się jeszcze nieco rozejrzeć. – Masz jakiś pomysł, co to może być? Możesz to powstrzymać? Starks uśmiechnął się. Jego spokój dodawał otuchy. – Tak sądzę.
XI Spali na materacach wypchanych słomą, w nieogrzewanym pomieszczeniu nad stajnią, które kiedyś musiało służyć za strych na siano. Dostali koce, które im się przydały, bowiem − choć wioska znajdowała się daleko na południe − noc była chłodna, a wiatr dął bez chwili przerwy. Zimno mniej przeszkadzało Paxonowi niż nieprzerwany jęk wiatru – odgłos, który przypominał głosy istot, których wolałoby się nie spotykać na swojej drodze, i sprawiał, że po kręgosłupie przebiegały dreszcze. Gdy obudził się następnego dnia rano, Starks był już na nogach i stał owinięty w czarny płaszcz w drzwiach, wyglądając na nędzną dzielnicę handlową w dole. Na ulicy – jedynej w wiosce – było niewiele osób, załatwiających różne sprawy. Ich zachowanie nie wskazywało nijak na to, że w okolicy krąży chcący ich zamordować stwór. Paxon podszedł do Starksa i stanął obok. Przez kilka chwil nie odzywał się, jedynie obserwował z nim wioskę. – To, co mówiłeś wczoraj Struenowi, to prawda? – spytał w końcu. – Naprawdę mamy pomysł, co się dzieje i kto jest za wszystko odpowiedzialny? Starks skinął głową. – Mamy. Przynajmniej ja mam. – Zamierzasz podzielić się ze mną tą informacją? – Oczywiście. Paxon chwilę czekał.
– A kiedy, tak dokładnie? – Nie bądź niecierpliwy. – Zastanawiam się tylko, czy spędzimy czas jak wczoraj, rozpytując mieszkańców, bez stosowania magii. Nie możesz wytropić tego, czego szukamy, za pomocą swoich umiejętności druida? – Dopóki nie ma użycia magii, nie mam takiej możliwości. Poza tym magia tego stwora ma niecodzienną formę. Nie jest związana z talizmanem, przedmiotem, lecz jest częścią jego osoby. Jeszcze nie wiem, dlaczego, ale zaraziła kogoś tak bardzo, że jest on w stanie zmienić się w ciągu kilku sekund z człowieka w zwierzę. Nie sądzę też, by człowiek ten mógł zapanować nad swoją siłą. Moim zdaniem moc zaczyna działać, a jej nosiciel nie zdaje sobie z tego sprawy. – To możliwe? Jak można nie zdawać sobie z czegoś takiego sprawy? – Głównym powodem jest podświadome zaprzeczanie. O czymś tak przerażającym lepiej nie myśleć. – Czyli zabójstwa nie są planowane? – W połowie kolacji, w czyimś domu? Gdy młody mężczyzna zamierza opuścić dziewczynę? Po co kłopotać się zaczynaniem kolacji i dopiero wtedy atakować? Dlaczego nie zaczekać, aż mężczyzna odejdzie? – Ale masz pomysł, jak zabrać się za szukanie stwora? – Wczoraj, na farmie, były ślady kół wozu, wozu jednak nie było. – Starks patrzył prosto na Paxona. – Wyczułem ślady mąki pszennej. Znalazłem drobiny zmielonego zboża. – Młyn. Starks skinął głową. – A przynajmniej punkt początkowy. Pojedziemy tam zaraz po jedzeniu. Posiłek odpowiadał jakością noclegowi. W wiosce nie było wyszynku, musieli więc zadowolić się tym, co przygotował dla nich Joffre Struen, a składało się to z grubej pajdy gliniastego białego chleba i szklanki ciepłego piwa. Było to mniej niż zadowalające, ale prawdopodobnie i tak był to szczyt możliwości zarządcy stajni, więc nawet nie pomyśleli o narzekaniu.
Gdy skończyli, ponownie pożyczyli konie, zapytali, jak dotrzeć do młyna, i wyruszyli. Tym razem na wschód – najpierw główną drogą, by po jakimś czasie skręcić w pełną kolein ścieżkę. Biegła ona wzdłuż brzegu rzeki, płynącej zakolami w stronę wzgórz, które w oddali przechodziły w góry. Nie spotkali nikogo i tylko dwa razy dostrzegli budynki: raz była to szopa, niemal całkowicie schowana w jodłach, potem zaniedbana górska chata bez śladu życia. Paxon rozglądał się po okolicy w nadziei, że dostrzeże coś przydatnego. Widać było jednak tylko śmigające ptaki i wiewiórki na drzewach, a na pastwiskach nieruchome krowy. Młyn znajdował się na końcu ścieżki, przytulony do rzeki. Duże koło wodne poruszało się powoli, pchane niespiesznym prądem, a ze środka budynku, niczym jęk potężnego zwierzęcia, dolatywał odgłos trących o siebie młyńskich kamieni. Dopiero dziesięć metrów przed młynem dało się zauważyć stojącą za nim chatę. Zsiedli, zostawili konie i poszli do młyna. W niemal pełnym cieniu coś się poruszyło i pojawił się młynarz. – Witam panów – powitał ich przyjaźnie, podszedł i uścisnął im dłonie. – Pomyślałem sobie, że w końcu się zjawicie. Jestem Crombie Joh. Był wysokim, krzepkim mężczyzną z burzą czarnych włosów, ramiona miał potężne, a dłonie twarde i pełne odcisków. Spojrzenie jego żywych oczu krążyło między jednym a drugim przybyszem, cały czas poruszało się na wysokości ich twarzy. Uśmiech miał otwarty i zapraszający. Starks podał ich imiona. – To prawda, że twoja córka tu była, gdy to się stało? – spytał młynarza. Młynarz westchnął. – Iantha. Tak, była tu. Moim zdaniem chłopak był dla niej kimś więcej niż zwykłym znajomym. Ona nie chce o tym mówić. Przyszedł, gdy mnie nie było. Właśnie wyszedł i wróciła do środka. Usłyszała krzyk, podbiegła do drzwi i ujrzała go, przyszpilonego do ziemi, a coś go szarpało. Od razu się domyśliła, co to jest. Słyszała o pozostałych przypadkach. Wróciła do domu i ukryła się w piwnicy, aż było po wszystkim. – Nie mogła nic zrobić – powiedział Starks. Paxon nie umiał
ocenić, czy to stwierdzenie, czy pytanie. – Nic. Nikt nie może nic zrobić z takim stworem jak ten. Macie jakiś pomysł? – Jeden lub dwa. – Ludzie z wioski nie ufają druidom. Tak naprawdę to ich nie lubią. Gdyby nie Joffre Struen, nie byłoby was tutaj. Moim zdaniem dobrze, że jesteście. – Byłeś u Ellice i Truesena przed ich śmiercią? – spytał Starks. Młynarz skinął głową. – Zawiozłem im paszę. Dotarłem późnym popołudniem, może pod wieczór. Nie zostałem długo. Musiałem wrócić na czas na kolację. Martwiłem się o Ianthę. Niechętnie zostawiam ją samą, odkąd to się… – Przerwał w połowie zdania i wzruszył ramionami. Z cienia za jego plecami wyszła dziewczyna. Kilka lat młodsza od Paxona, szczupła i ładna. Ciemne włosy układały się miękkimi lokami, a oczy poruszały się żwawo jak u ojca. Stanęła w pewnej odległości, jakby czekała na pozwolenie. – Iantho, chodź do nas – powiedział młynarz, wyciągając do niej rękę. Podeszła, nie odwracając od nich wzroku, nieśmiało, jakby chciała się przypodobać, choć w jej ruchach było też coś niepokojącego. Po chwili stała przy trójce mężczyzn. – To są druidzi, Iantho – wyjaśnił córce młynarz. – Mogłabyś im krótko opowiedzieć o tym, co widziałaś tamtego dnia? Tylko tyle, ile będziesz w stanie. Dziewczyna opowiedziała łamiącym się głosem o wydarzeniach związanych z wizytą chłopaka i jego śmiercią. Nie umiała opisać stwora ani podać bliższych szczegółów zabójstwa. Natychmiast się schowała, przerażona tym, co mogłoby się jej przytrafić. Nawet w tej chwili, przywołując wydarzenia sprzed kilku dni, wydawała się przerażona. Mówiąc, wbijała wzrok w ziemię, dłonie złożyła przed sobą. Gdy skończyła, Starks poprosił o pokazanie miejsca zdarzenia. Dziewczyna bez słowa skinęła głową i zaprowadziła ich na podwórze przed chatą. Wskazała, gdzie jej gość wsiadł na konia, pokazała, gdzie stała na werandzie, zanim wróciła do środka. Zaprowadziła Starksa i Paxona w miejsce, gdzie doszło
do zabójstwa, choć nie podeszła do zaplamionego krwią, nierównego kawałka ziemi. Starks podszedł do miejsca zbrodni i ukląkł, by starannie je obejrzeć. Dołączył do niego młynarz, wyjaśniając kolejne szczegóły. Iantha podeszła do Paxona i popatrzyła na niego. – Wyglądasz na miłego… – zaczęła. Paxon odwzajemnił spojrzenie. – Powinienem to powiedzieć o tobie. – Zostaniesz moim przyjacielem? Zawahał się, zdziwiony pytaniem. – Oczywiście. Choć musisz mieć mnóstwo przyjaciół. – Ojciec nie chce, abym miała przyjaciół. Paxon spojrzał na młynarza, który gwałtownie się ku niemu odwrócił. – Dlaczego? – Obawia się o mnie. – Mówiła cicho, niemal szeptem. – Uważa, że… – Iantho! – zawołał młynarz. – Daj panu spokój. Musi pracować! Iantha oddaliła się z opuszczoną głową. Paxon zmusił się do uśmiechu. – Pytała mnie tylko o druidów. Młynarz ponownie skupił uwagę na Starksie. Druid stał i rozglądał się. Paxon jeszcze raz spojrzał na Ianthę, po czym podszedł do Starksa. – Powinniśmy ruszać w drogę – powiedział. Była to całkowicie nieodpowiednia uwaga podwładnego wobec przełożonego, ale młynarz nie wiedział, jakie są między nimi relacje, a Paxon chciał jak najszybciej znaleźć się ze Starksem sam na sam. Druid skinął głową. – Być może zechcemy porozmawiać z tobą ponownie – powiedział do młynarza i podał mu rękę. – Dziękujemy za pomoc. I za twoją też, Iantho – dodał. Wrócili do miejsca, gdzie zostawili konie, i wsiedli na nie. Starks ostatni raz się rozejrzał. – Dowiedziałeś się czegoś, czym chcesz się podzielić? – spytał. Ruszyli i Paxon opowiedział o rozmowie z dziewczyną.
– Sprawia wrażenie przestraszonej. Nie mam pojęcia, co ją dręczy, ale nie zachowuje się normalnie. – Możemy chyba założyć, że ma to związek z opowieścią ojca o wizycie u Ellice i Truesena i wyjeździe tuż przed ich śmiercią. Przy stole czekało trzecie nakrycie. Najwyraźniej nie powiedziano nam wszystkiego, nie sądzisz? – Chciałbym przez kilka minut pobyć z Ianthą sam na sam – stwierdził Paxon. – Może powie więcej, gdy w pobliżu nie będzie ojca. Starks skinął głową i popędził konia. – Zobaczymy, co da się zrobić. Spędzili resztę dnia, odwiedzając miejsca pozostałych zabójstw i rozmawiając z osobami, które widziały stwora. Wszyscy opisywali go jako „wilkowatego” i chodzącego na dwóch nogach. Nikt nie miał okazji zobaczyć z bliska jego twarzy albo mordy, bowiem za każdym razem miało to miejsce w nocy i do tego w cieniu. Jeden mężczyzna widział, jak stwór atakuje jeźdźca, który go przed chwilą minął. Stwierdził on, że gdy stwór skończył z ofiarą, skoczył między drzewa i zamienił się w mniej zwierzęcą, bardziej ludzką postać. Wrócili do wioski, szukając dalszych informacji, wszystkie tropy wydawały się już jednak nieistotne. Nawet Joffre Struen, choć próbował pomóc, nie miał żadnego pomysłu, co jeszcze dodać. – Co, twoim zdaniem, powoduje przemianę stwora? – spytał Paxon Starksa, gdy siedzieli w jednej z dwóch wioskowych tawern, popijali piwo i przegadywali sprawę. – Stwierdziłeś, że to spontaniczne. Czy dla tak silnej reakcji nie potrzeba jednak wyzwalacza? – Tak można by sądzić – zgodził się Starks. Czarny płaszcz miał poplamiony i przepocony, twarz pokrywał mu pył. – Jeszcze jednak nie wiem, co jest nim dokładnie. Paxon zdawał sobie sprawę z tego, że jest tak samo brudny jak druid, i marzył o kąpieli przed posiłkiem – o ile uda im się znaleźć cokolwiek do jedzenia. Przede wszystkim jednak chciał się dowiedzieć więcej o córce młynarza. – Sądzisz, że powinniśmy wrócić tam wieczorem? – spytał po chwili milczenia.
– Do młyna? – Starks wzruszył ramionami. – Chyba tak, choć będzie ciemno jak oko wykol. Masz nadzieję przyłapać stwora w trakcie przemiany? Paxon pokręcił głową. – Chciałem jeszcze raz porozmawiać z dziewczyną. Martwię się o nią. – Wygląda na dość wiotką. Powiedziała, że on się o nią boi? Dlaczego? – To jedno z pytań, jakie sobie zadaję. – Paxon opadł plecami na krzesło. – Sądzisz, że gdybyśmy tam wrócili, byłbyś w stanie odciągnąć go na kilka minut? Ustalili, jak można by to zrobić, obaj bowiem uważali, że czekanie do rana to strata czasu i należy spróbować jeszcze dziś. Nie było gwarancji, że morderczy stwór zaczeka z kolejnym zabójstwem, więc im prędzej dotrą do sedna sprawy, tym lepiej. – W dalszym ciągu nie rozumiem natury pojawiającej się w tej sprawie magii – stwierdził na koniec Paxon. – Jeżeli to nie talizman, nie przedmiot, to jak mamy ją przejąć? Zabicie stwora nie spowoduje przejęcia przez nas magii. Starks wzruszył ramionami. – Nie wiem. Ard Rhys wyraźnie powiedziała, że zabójstwa mają się skończyć – bez względu na to, co się stanie. Przyjąłem taki cel misji i odsunąłem na drugi plan myślenie o przejęciu magii. Istnieje mnóstwo rodzajów magii. Ten jest w zasadzie nieznany, choć wydaje mi się, że w historii druidów opisano podobny przypadek. Magia nie tkwi w próżni – zawsze ma jakieś źródło, które można odnaleźć. Dokończyli piwo i zapytali właściciela tawerny, czy mogą zjeść kolację. Odparł, że odpowiedź zwykle brzmi: „nie”, ale jego żona właśnie robi pieczeń i za rozsądną cenę może się z nimi podzielić. Starks i Paxon natychmiast się zgodzili – choć kwota znacznie przekraczała cenę przeciętnego posiłku. Po kolacji ruszyli ponownie do młyna. Jechali w półmroku w kierunku purpurowo-szarych podnóży wzgórz, skręcili na ścieżkę wzdłuż rzeki i dotarli do celu tuż przed nadejściem nocy. Powietrze było chłodne i nieruchome, nocne ptaki jeszcze nie zaczęły śpiewać. Z ciemności pomiędzy drzewami i spod okapu
domu wylatywały grupami nietoperze. – Sądzisz, że Crombie Joh może być tym stworem? – spytał Paxon Starksa tuż przed zejściem z koni. – Uważam, że stworem może być każdy. Nie zapominaj o tym. Ruszyli w kierunku domu, ale zanim do niego doszli, na werandzie pojawił się Crombie Joh. – Chyba trochę późno na wizytę? – powiedział. – Staramy się jak najlepiej wykorzystać czas – odparł Starks i przywitał się z młynarzem uściskiem dłoni. – Przyszło nam do głowy kilka pytań. Możemy porozmawiać o tym w młynie? Paxon zostanie z twoją córką, by była bezpieczna. Młynarz zmarszczył czoło. – Może iść z nami. Właściwie to powinna. – Chyba lepiej, jeśli tu zostanie. To, co mam do powiedzenia, może się nie nadawać dla tak młodych uszu. Może jej przypomnieć o tym wszystkim, o czym – jak mówiłeś – chciałaby zapomnieć. – Tak powiedziałem? No tak, chyba powiedziałem. – Młynarz wyglądał na skonsternowanego. – W porządku. Jeśli nie potrwa to zbyt długo. – Zaczekam na werandzie – stwierdził Paxon, ruszając w kierunku ławki. – Chyba że mam wejść do środka. – Nie trzeba, będzie dobrze, jeśli zostaniesz na zewnątrz. – Potężny młynarz chwilę się wahał, po czym ruszył za Starksem. – Ale mam tylko kilka minut. Paxon siedział w ciemności, czując na plecach nacisk miecza, co dodawało mu pewności siebie. Oczy zdążyły się już na tyle przyzwyczaić do ciemności, że widział niemal wszystko w świetle cienkiego księżyca i gwiazd. Słyszał równomierny plusk rzeki, mijającej dom w odległości mniej więcej trzydziestu stóp, migoczącej odbitym światłem księżyca. Nie minęła minuta, jak Iantha wyszła do niego i usiadła obok. – Wróciłeś – powiedziała. Jej oczy były w ciemności wielkie jak spodki, delikatne włosy opadły na jej twarz niczym woalka. – Martwiłem się o ciebie. Nie spodobały mi się twoje słowa o ojcu. Dlaczego nie chce, abyś miała przyjaciół? – Próbuje mnie chronić. A może chodzi o coś innego?
Paxon odczekał chwilę, więcej jednak nie powiedziała. – Obawiasz się go? Wbiła w niego zdziwiony wzrok. – Cóż za dziwne pytanie. Nie, nie obawiam się go. To mój ojciec. Ale obawiam się o niego. – Dlaczego? Wzruszyła ramionami. – Za dużo ryzykuje. Jest odważny i silny, przez co uważa, że nic i nikt nie może mu zagrozić. – Na przykład ten stwór, który zabił waszych ludzi? – Może – odparła po chwili wahania. – Może coś innego. Popatrzyła na Paxona i z zaskoczenia pocałowała go w usta. Równocześnie złapała go za ramiona, by go do siebie przycisnąć. Kiedy puściła, uśmiechała się. – Podobało ci się? – spytała. Odpowiedział uśmiechem. – Oczywiście, ale dlaczego mnie pocałowałaś? – Dlatego. Już ci mówiłam. Jesteś miły. Lubię cię. – Nawet mnie nie znasz. – Nie całuje się kogoś dlatego, że się go zna. Całuje się z ochoty. Paxon nie dałby głowy, że każdy by się z nią zgodził – jej mogło to jednak dotyczyć. Siedzieli przez kilka chwil w milczeniu, po czym Paxon przerwał ciszę. – Dlaczego, twoim zdaniem, bestia zabiła twojego przyjaciela? Dziewczyna pokręciła głową. – Nie mam pojęcia. Może czymś ją rozzłościł? Może zrobił coś, czego nie powinien? – A co z pozostałymi? Wszyscy ją rozzłościli? – Nie wiem. Tylko zgaduję. A ty uważasz, że stwór zabił ich bez powodu? – Nie wiem, dlaczego zabija. Może faktycznie bez powodu. Może zabija, bo lubi? – Wtedy trudno byłoby go odnaleźć, prawda? Jak miałbyś tego dokonać? Chyba że byłbyś akurat na miejscu, gdy znowu spróbuje kogoś zabić. – Znajdziemy go, nie bój się. W oddali pojawiły się dwa poruszające się cienie – Starks
i młynarz wracali. – Chcesz, żebym jutro znowu przyjechał? – spytał nieoczekiwanie Paxon. Dziewczyna wtuliła się w niego. – Chcę. Wczesnym popołudniem ojciec ma kilka dostaw i nie będzie go przez kilka godzin. Będziemy mogli dłużej porozmawiać. Muszę ci powiedzieć o kilku sprawach… – Wstała nagle i pociągnęła go do góry. – Lubię cię, Paxonie. Bardzo. Odwróciła się i szybko wróciła do chaty.
XII W południe następnego dnia Paxon pojechał do starego młyna sam. Nie spieszył się. Dzień był szary i zachmurzony, w powietrzu unosił się zapach deszczu, a w wiejącym z północy wietrze czuło się wilgoć. Chłopak zastanawiał się, co go czeka, po głowie krążyły mu pytania, na które nie miał odpowiedzi – część z nich mógł zadać, ale wielu nie. W każdym razie odpowiedzi, jakich się spodziewał, nie wprawiały go w wesoły nastrój. Już poprzedniego wieczoru nabrał podejrzeń i przygnębiało go, że dziś prawdą stanie się to, co przypuszczał. Był jednak obrońcą druidów i będzie musiał zrobić, co trzeba, aby usunąć stwora. Poprzedniego dnia, gdy wrócili z młyna Crombiego Joha, omówił sprawę ze Starksem. Martwił się bardzo o Ianthę, podejrzewał bowiem, że jest ona w wielkim niebezpieczeństwie. Wydawało się dość oczywiste, że stworem, którego szukają, jest młynarz, a córka o tym wie i chciałaby uciec od ojca. Starks zastanawiał się, dlaczego stwór jej dotychczas nie zaatakował, podejrzewał jednak, że gdy młynarz staje się potworem, jest w stanie odróżnić ją od innych ludzi. Po wysłuchaniu szczegółów rozmowy Paxona z dziewczyną zgodził się jednak z tym, że grozi jej niebezpieczeństwo i trzeba działać. – Gdybym przez godzinę mógł być z nią sam na sam – bez ryzyka pojawienia się ojca – chyba byłbym w stanie wydobyć z niej prawdę – stwierdził Paxon. – Sądzę, że mi ją powie. Starks nie był przekonany, zgodził się jednak, by Paxon
spróbował. – Będziesz musiał pojechać sam. Prawdopodobnie nie zechce mówić, jeśli się pojawię. Bądź jednak ostrożny, w dalszym ciągu nie wiemy, co tam się dzieje. Wiem, że dziewczyna ci się podoba, ale może być pod silniejszym wpływem ojca, niż nam się wydaje. Może cię nawet zdradzić, abyś nic mu nie zrobił. Paxon nie sądził, że do czegoś takiego dojdzie – uważał, że była to okazja, by pomóc komuś, kto rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Z mieczem na plecach czuł się na siłach wykonać zadanie i odkryć prawdę. Tuż przed młynem ściągnął wodze i zmusił konia do powolnego kroku. Zaczął obserwować okolicę i słuchać odgłosu wydawanego przez wóz młynarza. Mężczyzna z pewnością już pojechał z dostawami, ale nie wolno było niczego zakładać jako oczywiste. Gdyby Paxon został dostrzeżony, będzie musiał zawrócić, nie mógł zostać przyłapany na potajemnych odwiedzinach u Ianthy. Przynajmniej do chwili, aż podejrzenia się nie potwierdzą. Gdy minął młyn i podjeżdżał do chaty, okazało się, że Iantha już czeka na stopniach werandy. Gdy zsiadł, podbiegła do niego i ujęła jego dłonie. – Przywiąż konia w drzewach za drogą – powiedziała. – Ojciec już wyjechał, ale gdyby miał wrócić wcześniej, nie powinien się dowiedzieć, że tu byłeś. Paxon zrobił, jak powiedziała, po czym wrócił na werandę, by usiąść obok dziewczyny. Była w środku – po chwili przyniosła dwie szklanki piwa i talerz chleba. – Tak się cieszę, że przyjechałeś, Paxonie – powiedziała, siadając tuż przy nim. – W twojej obecności czuję się dużo pewniej. – Popatrzyła na niego nieśmiało. – Musisz mnie uważać za bezczelną… – Moim zdaniem jesteś wystraszona – odparł, patrząc jej w oczy. – Przyjechałem, ponieważ chciałem się z tobą zobaczyć, i dlatego, że się o ciebie martwię. Chciałabyś mi o czymś powiedzieć? Sprawiała wrażenie, jakby miała wyznanie na końcu języka, zawahała się jednak i napięła ramiona. Pokręciła głową. – Możemy najpierw porozmawiać o czymś innym? Opowiedz mi o Paranorze!
Zaczął opowiadać, jak sobie życzyła – chciał, aby się uspokoiła i rozluźniła, z własnej woli zechciała opowiedzieć to, co miała do powiedzenia. Ujawnienie tajemnicy ojca na pewno nie będzie dla niej łatwe. Bez względu na to, kim był, musiała go kochać i chronić już od dłuższego czasu. Choć rozum na pewno jej podpowiadał, że mieszkanie z kimś zamieniającym się w potwora nie jest w porządku, rozdarcie między miłością do niego a potrzebą ujawnienia, kim jest, było dla tak młodej osoby trudnym wyzwaniem. Rozmawiali przez prawie godzinę, głównie mówił Paxon, opisując warownię, opowiadając historyjki o różnych druidach, nawet krótko opisując swoje szkolenie. Wszystko ją fascynowało – słuchała z szeroko otwartymi oczami, z niepohamowanym entuzjazmem, a jej pytania zdawały się nie mieć końca. Jak to się odbyło? Co wtedy zrobiłeś? Bałeś się kiedyś, kim możesz się stać? I tak dalej. Czuł, jak dziewczyna się rozluźnia, i liczył, że wkrótce będzie gotowa opowiedzieć o ojcu. Miał oczywiście świadomość uciekającego czasu, a żadne z nich nie miało pojęcia, ile im go zostało. Cierpliwość była niezbędna, ale nierozsądne zwlekanie nikomu niepotrzebne. Paxon musiał nakłonić ją do mówienia, zanim ryzyko stanie się nadmierne. Ujął jej dłonie w swoje i delikatnie ścisnął. – Musimy teraz porozmawiać o twoim ojcu. Musisz mi powiedzieć prawdę. Powiedziałaś, że się boisz. Czego? Spuściła ponownie głowę i zamilkła na kilka minut. Pozwoliła się trzymać za dłonie i raz lub dwa odwzajemniła uścisk, ale twarz cały czas zasłaniała długimi włosami niczym woalką. – To bardzo trudne – powiedziała w końcu. Paxon skinął głową i czekał. Iantha nagle się do niego przysunęła i ponownie go pocałowała. Przyłapał się na tym, że mimo okoliczności odwzajemnia pocałunek. – Tak bardzo cię lubię… – powiedziała dziewczyna, odrywając wargi od jego ust. – Jesteś dla mnie miły i cierpliwy. Gdy odejdziesz, nie będzie mi się to podobało. Będę za tobą tęskniła. – Powiedz mi. Pokręciła głową. W oczach miała łzy. – Nie wiem jak.
– Czy twój ojciec ma coś wspólnego z zabójstwami, do jakich doszło w Euście? – spytał, sądząc, że mały impuls nie zaszkodzi. Iantha zacisnęła dłonie w pięści. – Nie powinniśmy o tym rozmawiać, Paxonie. Powinieneś zapomnieć, że cokolwiek mówiłam. Tak naprawdę to powinieneś już jechać. Ojciec niedługo wróci i nie chcę, by cię tu zastał. Przykro mi. Paxon krótko się wahał, po czym ujął Ianthę za ramiona i przytrzymał. – Sprowadziłaś mnie tutaj, aby coś mi powiedzieć. Przyjechałem, ponieważ ci zaufałem. To nie zniknie samo i ja też nie rozpłynę się w powietrzu. Zabójstwa muszą się skończyć, a jeżeli twój ojciec ma z nimi coś wspólnego, dowiemy się tego ze Starksem. W jej oczach nagle pojawiła się wściekłość. – Nie wiesz, o czym mówisz! Nie masz pojęcia, co znaczą twoje słowa! Skinął głową, wytrzymując jej spojrzenie. – Więc mi powiedz. Wyjaśnij, co dowodzi, że twój ojciec nie ma z tym nic wspólnego. Dlaczego się mylę. Nie odejdę, zanim czegoś nie powiesz! Jej ciało zwiotczało i zwiesiła głowę. – Nie chciałam, aby do tego doszło! Chciałam tylko, abyś mnie lubił. Był moim przyjacielem! Rozmawiał ze mną! Powiedziałam, co mi ślina na język przyniosła, abyś wrócił! Nie możesz na tym poprzestać? Mało ci? – Nie sądzę, by chciał na tym poprzestać – rozległ się głos za plecami Paxona. Gdy Paxon się obejrzał, ujrzał stojącego w cieniu, w odległości nie więcej niż dziesięć stóp, Crombiego Joha. Mężczyzna opierał dłonie na biodrach i miał ponurą minę. – Mówiłem ci to, Iantho. Mówiłem, że będzie za tobą chodził, aż wszystkiego się dowie. – Wszystkiego? – powtórzył niczym echo Paxon. Puścił Ianthę i odwrócił się do młynarza. Potężny mężczyzna wzruszył ramionami. Zaczęło mżyć i jego kontury zacierały się w mieszaninie szarości i cienia. Choć miał ten sam głos i sylwetkę co zawsze, wyglądał na coś groźniejszego od człowieka.
– Wiedziałem, że zjawisz się u nas, od chwili, gdy powiedziałem ci, że mam dostawy. Po co przyjechałeś? Ona cię lubi i nie chce, by stała ci się krzywda. A teraz to pewnie nastąpi. – Głośno westchnął. – Gdzie twój towarzysz? – W drodze tutaj. Joh zmarszczył czoło. – Wątpię. Gdyby miał tu coś do roboty, przyjechalibyście razem. Nie trzymałby się z dala. Pozwolił ci przyjechać samemu, ponieważ uznaliście, że Iantha powie, co chcesz usłyszeć na mój temat. Że to ja zabijałem. Że to ja jestem zmiennokształtnym. Że cały czas mnie kryła. Prawda? Myślałeś, że to ci powie? – Myślałem, że zechce ci pomóc. Śmiech Crombiego Joha był bezlitosny. – Bardzo śmieszne, góralu. Bardzo śmieszne. Paxon wstał i wyciągnął miecz. Zszedł z werandy i ruszył w kierunku młynarza. – Dlaczego to cię tak śmieszy? Nie sądzisz, że chciałaby ci pomóc? – Nie, skądże, wręcz przeciwnie. Uważam, że bardzo chce mi pomóc. Młynarz zaczął się przemieniać na oczach Paxona. Jego ludzka postać znikała, zastępowało ją coś drapieżnego i niebezpiecznego. Potężne ciało rosło, wydłużało się i pęczniało, ubranie rozpadało się na strzępy, gdy kości, chrzęści i mięśnie nabierały nowych kształtów i zajmowały dziwne pozycje. Ludzką głowę zastąpił wilczy łeb, szczęki wydłużyły się, tworząc wypełniony ostrymi kłami pysk. Ręce i nogi zamieniły się w łapy o długich, zakrzywionych pazurach. Całą skórę pokryła ciemna szczecina − ręce i nogi, głowę i ramiona − aż w postaci nie zostało nic z człowieka. Nagle instynkt – góral nie miał pojęcia, skąd się pojawił ani co go wyzwoliło – kazał mu się odwrócić. Impuls był tak silny, że gdy Paxon się obracał, obronnie wyciągając przed siebie miecz, niemal się zachwiał. Iantha zniknęła. W jej miejscu stał drugi potwór. – Cienie… – szepnął Paxon, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi, nieprzygotowany na zaakceptowanie prawdy.
Dwa potwory. Zarówno ojciec, jak i córka byli zmiennokształtnymi. Uświadomienie sobie tego zajęło Paxonowi ułamek sekundy, który wystarczył mniejszemu stworowi, by zaatakować. Iantha nie wahała się, nie było w jej zachowaniu śladu wątpliwości. Nie była już człowiekiem, lecz drapieżnym stworem, zżeranym żądzą krwi wykraczającą poza wszystko. Zamierzała go zabić na miejscu i gdyby nie miecz, tak by się stało. Magia zareagowała jednak na zagrożenie i z ostrza wystrzeliła moc blokującą kły i pazury, które rzuciły się na Paxona. Siła ataku uległa stępieniu, góral został jednak odrzucony i przewrócił się na plecy. Iantha zawyła z wściekłości i zatoczyła się do tyłu. Paxon pamiętał jedynie fragmenty tego, co działo się potem. Gdy próbował wstać, dostrzegł kątem oka zbliżającego się z drugiej strony Crombiego Joha – znacznie poważniejsze, większe zagrożenie, górę mięśni, warczącą i rozwierającą szeroko paszczę. Strzeliła kolejna salwa mocy – biały ogień – i zapaliło się oślepiające światło. Na chwilę szare światło i głębokie cienie zniknęły, deszcz wyparował i świat zniknął. Z jasności, która chwilę potem powróciła do poprzedniego mroku mokrego dnia, wyszedł Starks. Wyciągał ręce w kierunku Crombiego Joha i szedł ku niemu. Z jego palców leciał dym. Młynarz wstał, by zaatakować druida, ruszyć na niego z przerażającym zdecydowaniem i furią. Paxon też próbował wstać, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Ręce i nogi zamieniły się w miękką glinę, nie był w stanie spójnie myśleć. Z zaskoczeniem stwierdził, że na przodzie tuniki i na prawym rękawie ma krew, i uświadomił sobie, że mimo magii miecza i lekcji, jakie otrzymał od Oosta, potwór, który był Ianthą, przebił się przez jego obronę. Wstrząśnięty świadomością tego i zbyt słaby, by wstać, patrzył bezradnie, jak Crombie Joh skacze na Starksa. Starks był mu jednak równy – odszedł w bok z łatwością, znakomicie wyćwiczonym ruchem, i posłał drugą salwę błyskawic w bok łba potwora. Gdy uderzenie wytrąciło młynarza z równowagi i przewróciło go na mokrą ziemię, stwór zawył. Jego gigantyczne cielsko zaczęło się kruszyć i dygotać, stercząca szczecina dymiła.
Starks nie przestał jednak – wilczy łeb po chwili trafiła kolejna fala ognia. I kolejna. Crombie Joh buchnął płomieniem, który zaczął pożerać wijące się cielsko, zmieniając futro i ciało w dymiący popiół. Młynarz zawył i spróbował wstać, jego siła nie mogła się jednak mierzyć z potęgą tego, co go niszczyło. Opadł na ziemię i znieruchomiał. Starks odwrócił się do Paxona i dał mu znak dłonią. – Goń ją! Paxon, choć z trudem, ale wstał. Iantha wbiegła między drzewa, jej wilcza postać zaczęła przeskakiwać od cienia do cienia. Paxon na tyle przyszedł do siebie, że mógł biec. Miecz ściskał mocno w garści. Coś w nim nie chciało gonić dziewczyny, ale wiedział, że musi. Biegnąc przez las, mijając połacie cienia i mroku, widział młodą dziewczynę, tak bardzo spragnioną jego towarzystwa. Kłamstwo, powiedział sobie. Ale może nie do końca… Zaplanowali to ze szczegółami. Młynarz był stworem, co do tego nie mieli wątpliwości. Córka była – dobrowolną albo nie – pomocnicą. Poprosiła Paxona, aby przyjechał, gdy ojca nie będzie, Starks nie sądził jednak, aby wszystko odbyło się tak, jak powiedziała. Przyjechał więc za Paxonem i ukrył się na wypadek, gdyby ten został zwabiony w pułapkę. W sumie tak się stało. Nie wzięli jednak pod uwagę faktu, że Iantha też się przemieniała i we dwoje zabijali mieszkańców Eusty. Paxonowi nawet teraz nie mieściło się to w głowie. Szok, gdy się zorientował, że się przemieniła i zamierza rozerwać go na strzępy, w dalszym ciągu wwiercał się boleśnie w jego głowę. Musiał ją powstrzymać. Zabić. Ale nie chciał. Nie chciał zrobić jej krzywdy. Dręczyły go sprzeczne myśli. Był głęboko w lesie, młyn i Starks pozostali daleko w tyle. Musiał radzić sobie sam. Pamiętaj, kim ona jest. Pamiętaj, co chciała zrobić. Nie widział jej przed sobą, jedynie słyszał trzask łamanych przez nią gałęzi i widział ślady, jakie pozostawiała. Widział też plamy krwi. Musiała być ranna. Nagle Paxon uświadomił sobie, że nie słyszy Ianthy. Pomijając kapanie deszczu o liście i jego własny oddech, świat ucichł.
Zwolnił więc kroku, po chwili stanął. Czekała na niego. Prawdopodobnie zastawiła pułapkę, by go zaskoczyć, bezlitośnie zaatakować i dokończyć, co zaczęła. Paxon szedł powoli i bardzo ostrożnie, przepatrywał cienie i wsłuchiwał się w każdy odgłos. Nie było jej. Trop, wyznaczany przez zgniecioną trawę i plamy krwi, ciągnął się jednak dalej, wiadomo więc było, że podąża w prawidłowym kierunku. Iantha zmieniła jednak drogę – wyszła z głębokiego lasu i kierowała się ku rzece. Paxon widział przed sobą koniec lasu i migoczącą srebrnymi blaskami rzekę. Z każdym krokiem ryzyko zasadzki malało, przyspieszył więc kroku. Czuł, że jest blisko. Znalazł dziewczynę nad samą wodą, zwiniętą w kłębek. Wróciła do ludzkiej postaci. Ubranie miała poszarpane i była cała zakrwawiona. Jego miecz uczynił jej znacznie większą krzywdę, niż sądził. Patrzyła, jak podchodzi, nie poruszyła się jednak. Dłonie miała puste, była bezbronna. Paxon ukląkł obok i Iantha słabo się uśmiechnęła. – Przykro mi, Paxonie. Nie chciałam zrobić ci krzywdy. – Powinnaś mi była powiedzieć. Może mógłbym ci pomóc. Pokręciła słabo głową. – Dla takich jak ja nie ma pomocy. Ojciec szukał lekarstwa. Nie chcieliśmy tak żyć, ale przekleństwo trwało. Zmieniamy się bez ostrzeżenia. Zarówno razem, jak i osobno. Nie jesteśmy w stanie tego powstrzymać. Umierała. Paxon stłumił w sobie nagłą falę bólu. – Wiem o tym. Wiem, że gdybyś była w stanie nad tym zapanować, nie skrzywdziłabyś mnie. – To wina kamienia – powiedziała Iantha nieoczekiwanie mocnym głosem. – Ojciec wykopał go dwa lata temu niedaleko domu. Piękny, tajemniczy i błyszczący w sposób, jaki trudno sobie wyobrazić. Ojciec był pewien, że ma wielką wartość. Wierzył, że go sprzedamy i staniemy się bogaci. Przyniósł go do domu i pokazał mi. Gdy go trzymał, coś skłoniło go do pocałowania kamienia i ten go zaraził. Szybko się o tym dowiedział. Zaczęła go zżerać żądza mordu. Próbował z nią walczyć, ale impuls był zbyt silny. Potrzebował ulgi, jaką dawało mu zabicie kogoś. Na początku jeździł zabijać do innych wiosek, aby nie zostawiać
śladów w Euście, po jakimś jednak czasie nie umiał się powstrzymać i zaczął zabijać sąsiadów. – Gdy zakaszlała, wypluła krew. – Przez długi czas nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Zabijał z dala od domu i nigdy o niczym nie mówił. Nie przemieniałam się, choć też całowałam kamień. Ojciec uważał, że może nie jestem przeklęta. Osiem miesięcy temu okazało się jednak inaczej. Przemieniłam się po raz pierwszy. Wydarzyło się to, gdy ojciec wyjechał, a gdy opanowała mnie potrzeba zabicia, spełniłam ją. Nie wiedziałam, co robić, byłam przerażona. Gdy powiedziałam ojcu, wyjawił mi prawdę, że jesteśmy tacy sami. Próbował mnie chronić, ale przecież nie umiał pomóc nawet samemu sobie. Byliśmy tacy sami i zabijaliśmy wspólnie. Wspólnie upuszczaliśmy krwi. Żadne z nas nie miało możliwości się powstrzymać, nie byliśmy w stanie sobie nawzajem pomóc. Iantha zamknęła oczy. – To boli – szepnęła i było jasne, że ma na myśli bolesne wspomnienia. Ujął jej dłonie. Znowu się rozpadało i po jej udręczonej twarzy spływały strużki wody. – Odpocznij chwilę. – Ojciec nie żyje, prawda? – Tak sądzę. – Więc to się skończy. Gdy odejdę. – Otworzyła oczy i wbiła wzrok w Paxona. – Znajdź kamień. Nie dotykaj go. Zniszcz go. Obiecaj mi, że to zrobisz. – Zrobię. Jej krew wsiąkała w ziemię wokół całego ciała, skóra dziewczyny robiła się coraz bledsza. – Mogłabym cię pokochać. Kochałam cię. Byłeś tak miły… Chciałam jedynie, abyś został moim przyjacielem. Choć wiedziałam, że będzie inaczej, nie chciałam zrobić ci krzywdy. Próbowałam, Paxonie. Jej wzrok zatrzymał się na dalekim punkcie i przestała oddychać. – Wiem, że próbowałaś – powiedział Paxon i puścił jej dłonie. Gdy przyszedł z jej ciałem do młyna, Starks właśnie zamierzał
zacząć go szukać. Pochowali ojca i córkę głęboko w lesie, po czym zaczęli przeszukiwać chatę, by znaleźć kamień, przed którym ostrzegała Iantha. Zajęło im to sporo czasu, bowiem Joh dobrze go schował. Na dodatek musieli szukać ostrożnie, aby przypadkiem nie dotknąć kamienia. W końcu znaleźli go – z tyłu szafki stojącej w sypialni ojca, pod fałszywą szufladą. Wyglądał groźnie: nieregularna czarna kula z mnóstwem faset, których lustrzane powierzchnie nakrapiały złote drobiny, migoczące i błyszczące niczym punkciki tańczącego ognia. – Bierna magia – stwierdził Starks, przyglądając się uważnie kamieniowi i badając go bez dotykania, jedynie za pomocą druidzkiej magii. – Dlatego woda scrye nie umiała jej zarejestrować. Budzi się tylko w przypadku dotknięcia kamienia. Poza tym trwa w uśpieniu. – Skąd to się mogło wziąć? Kto mógł zrobić coś takiego? A może to magia, która zwyrodniała? Starks pokręcił głową. – Wątpię, czy kiedykolwiek się tego dowiemy. Ważne jest, co powinniśmy z tym zrobić. Wyciągnął szufladę do końca, przez co kamień spadł na podłogę. Czubkiem buta wepchnął go do skórzanej sakiewki, którą schował w starym worku na paszę. Zwinął ciasno worek ze śmiercionośną zawartością i obwiązał go sznurkiem. – Powinno go to zabezpieczyć do naszego przybycia do Paranoru. – Co powiemy mieszkańcom? – Na pewno nie prawdę. Nie pogodziliby się z nią. Nie zechcieliby z nią żyć. Do końca życia by się zastanawiali, kto jeszcze może być zarażony. Paxon doskonale to rozumiał. – Będziemy musieli coś wymyślić, co wyjaśni zarówno zniknięcie stwora, jak i Ianthy oraz jej ojca. Niemal przez całą drogę do wsi o tym rozmawiali. W końcu Starks stwierdził, że podadzą nieco zmienioną wersję prawdy: dowiedzieli się, że młynarz i jego córka mają być kolejnymi ofiarami stwora, próbowali ich obronić, ale im się nie udało. Młynarz i Iantha zginęli, ale na chwilę odwrócili uwagę stwora, więc udało się go zabić. Stwór był zmiennokształtnym,
przybierającym postać wilka – tak jak opisywali go świadkowie. Na szczęście nie żyje i nic już nikomu nie grozi. Po powrocie do wsi oddali konie Joffremu Ouście, podali mu ustaloną wersję i poprosili o przekazanie jej mieszkańcom. Starks podkreślił, że gdyby znowu zaistniała potrzeba, druidzi są do dyspozycji, a mieszkańcy nie mają powodu, aby się ich obawiać. Są ich przyjaciółmi i w razie potrzeby spróbują ponownie pomóc. – Jakieś dwie osoby na pięć w to uwierzą – stwierdził Starks, gdy wracali do statku. – Ale to i tak więcej niż dotychczas. Musimy przekonywać wątpiących, niedowiarków i wrogo nastawionych człowiek po człowieku. Bez problemu odnaleźli statek i wystartowali w lot powrotny. Starks wrócił na swoje miejsce przed kabiną pilota i zabrał się za czytanie. Paxon pokręcił się chwilę bez celu po pokładzie, po czym usiadł przy bukszprycie i zaczął analizować minione wydarzenia. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że powinien się wcześniej domyślić prawdy, że nie dostrzegł czegoś, co należało zauważyć. Nie mógł przestać myśleć o twarzy młodej Ianthy i jej nieprzepartej potrzebie bycia lubianą. Nie była wiele starsza od Chrysallin i bolało Paxtona, że życie tak młodej istoty może zostać tak łatwo – i całkowicie bez jej winy – przerwane. Jakże wielkim szczęściem było to, że udało mu się wyrwać siostrę z łap Arcannena, zanim zrobił jej krzywdę. Szkoda, że w przypadku Ianthy okazało się to niemożliwe. Potem zaczął się zastanawiać, co Ard Rhys zrobi ze śmiercionośnym kamieniem, który kosztował młynarza i jego córkę życie. Miał nadzieję, że rozbije go w pył i utopi w morzu. W dole przesuwał się sfalowany dywan równin, pól i lasów, przecinany rzekami. Deszcz, który padał od rana, w końcu ustał, jednak smętna szarość i mgła pozostały. Kilka godzin przed zmrokiem spowiły ich nisko wiszące zwały chmur. W oddali, sporo z boku toru ich lotu, w miastach i wsiach zaczęły się zapalać światła, co wyglądało jak chmary świetlików na tle nocy. Noc spędzili na równinie Tirfing, na pokładzie statku. Paxon nie mógł zasnąć, więc wziął wachtę, którą zaczął przy bukszprycie, wyglądając na oświetloną księżycem okolicę, uśpioną pod czystym
niebem. Ciągle jeszcze nie mógł się uspokoić. Niedługo po rozpoczęciu wachty przyszedł Starks. – Niezadowolony ze świata? – spytał druid. Paxon pokręcił głową. – Powinienem czuć się z tym lepiej, ale nie mogę. – Miałeś mnie chronić i wykonałeś zadanie. Miałeś pomóc mi znaleźć i zniszczyć stwora mordującego mieszkańców Eusty i wykonałeś zadanie. Miałeś przywieźć do Paranoru magię, która działała w Euście, i robisz to. – Starks skinął głową. – Zrobiłeś wszystko, czego od ciebie oczekiwano. Może i chciałbyś czuć się po wykonaniu zadania lepiej, ale nie zawsze tak jest. Musisz się z tym pogodzić. – Wiem, ale nie mogę zapomnieć jej wyglądu w chwili, gdy umierała. Stała się ofiarą kamienia. Nie urodziła się zła – była ofiarą. Nie powinno stać się z nią to, co się stało. – Z nikim nie powinno, ale życie nie jest fair i nie zawsze dzieje się dobro. Wiesz o tym. Paxon nie odpowiedział. Oczywiście, że wiedział, nie podobało mu się to jednak i nie cieszyło go, że wyrwało to w nim dziurę i pozostawiło niesmak. – Mam jednak wrażenie, że mogliśmy zrobić więcej. Starks kiwnął głową. – Tak bywa. Czasami nie wszystko odbywa się zadowalająco. Czasami giną ludzie. Robimy, co się da, Paxonie. Musisz to zaakceptować. Jeżeli uważasz, że to nie dla ciebie, powinieneś zrezygnować. Zastanów się nad tym. – Starks wstał. – Moim zdaniem robisz jednak dokładnie to, co powinieneś. Świetnie sobie poradziłeś. Wykazałeś się odwagą i inteligencją. Masz moją akceptację, nawet jeśli sam się nie akceptujesz. Idę spać. Ty też powinieneś. Starks zniknął pod pokładem, każąc Paxonowi rozważyć, w ile z tego, co właśnie usłyszał, powinien uwierzyć. Dotarli do Paranoru po południu następnego dnia. Starks kazał Paxonowi iść się wykąpać, podczas gdy sam złożył Ard Rhys sprawozdanie i przekazał groźne zawiniątko. Uznał, że na pewno będzie go chciała później zobaczyć, nie zaszkodzi jednak, jeżeli
do tego czasu doprowadzi się do porządku i przestanie śmierdzieć. Wykąpał się i przebrał, po czym zszedł do jadalni coś przekąsić. Był w połowie przepysznej zupy ziemniaczano-porowej, gdy zjawił się Starks. – Chce cię widzieć natychmiast – stwierdził. Nie wyglądał na rozradowanego. – Co się stało? – Lepiej, jeśli sama ci wyjaśni. Idź do jej gabinetu, czeka na ciebie. Paxon zostawił niedojedzony posiłek i poszedł na górne piętro warowni. Zatrzymał się pod drzwiami, z dziwnym przeczuciem, że sprawa jest poważna. Wystarczyło zapukać raz. – Wejdź, Paxonie! – rozległo się natychmiast ze środka. Ard Rhys siedziała za biurkiem. Z boku blatu leżał worek z przywiezionym przez nich kamieniem. Jego wzrok natychmiast ku niemu powędrował. Widząc to, Ard Rhys uśmiechnęła się ze zmęczeniem. – Chciałbyś wiedzieć, co z tym zrobię? – Chciałbym. – Zostanie zaplombowane i zamknięte w specjalnej komorze w katakumbach pod warownią. Jest tam już kilka podobnych. Gdybyśmy mogli, zniszczylibyśmy to, ale magia wyzwolona z wnętrza tego talizmanu rozprzestrzeniłaby się do innych miejsc i przybrała nowe formy. Moglibyśmy w efekcie stworzyć wiele nowych czarnych magii, być może znacznie groźniejszych. – Więc nie da się tego zniszczyć? Ard Rhys pokręciła głową. – Jedynie zamknąć w niedostępnym miejscu. Zwykle to jednak wystarcza. Usiądź. Paxon usiadł i czekał, co Ard Rhys ma mu jeszcze do powiedzenia. – Jak wiesz, posłaliśmy kogoś do twojego miasta, aby na wypadek powrotu Arcannena miał na oku twoją siostrę i matkę. Sebec osobiście wszystko zaaranżował. Wysłał jednego z naszych druidów, co prawda mającego dopiero rok doświadczenia w posługiwaniu się magią, ale posiadającego inne życiowe umiejętności, które czyniły go dobrym kandydatem. Miał
chodzić za twoją siostrą i matką jak cień i dbać o to, aby nic im się nie stało. – Zrobiła przerwę. – Wczoraj znaleziono go martwego na ulicy. Zaaranżowano sprawę tak, by wyglądała na napad rabunkowy, ale ci, którzy go znaleźli, przekazali nam, że jest w tym coś więcej. Na pewno nie chodziło o rozbój. Pozostały oznaki użycia magii. Został zabity z premedytacją. – A moja siostra? Ard Rhys wbiła w Paxona wzrok. – Zniknęła.
XIII Chrysallin Leah obudziła się w pustym pomieszczeniu, wypełnionym wyłącznie cieniami. Jedyne światło wpadało przez wąskie szpary zamkniętych na głucho okiennic, a jedyne dźwięki rozległy się, gdy zaczęła się szarpać i stwierdziła, że jest przykuta do łóżka. Głowę miała jakby wypełnioną watą i czuła suchość w ustach. Sprawdziła łańcuchy i stwierdziła, że są dobrze zabezpieczone, a jej kończyny słabe jak u niemowlaka. Było jasne, że nie ma szans się uwolnić. Powoli położyła się znowu na plecach, by przeciągnąć nogi i tułów, z nadzieją, że osłabienie minie. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Ani jak się tu dostała. Poprzedzające wydarzenia majaczyły jej niezbyt jasno w głowie. Pamiętała, że poszła do „Piwnej Fali”, by pomóc Jayet. Było to po południu, gdy tawerna dopiero się zapełniała. Goście byli głośni i niecierpliwi. Każdy chciał dostać swoje zamówienie natychmiast, nikt nie zamierzał czekać. Biegała po sali, otoczona podnieceniem i śmiechem gości, uśmiechała się do nich i żartowała z nimi, rozkoszując się każdą chwilą. W nocy zamierzały iść z Jayet nad rzekę, popływać tylko we dwie. Chłodna woda zmyłaby z nich pot, dym i tawerniane odory, i dzień zakończyłby się miło i odprężająco. Nie poszły jednak pływać. Co się stało? Wydawała zamówienia, nosiła tace pełne kufli z piwem, misek zupy i talerzy chleba,
po czym… Wyszła na zewnątrz. Tylko na chwilę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i uciec z ciasnoty. Więcej nie pamiętała. Teraz była więźniem w mrocznym pomieszczeniu, porwana bez wyjaśnienia z domu. Od razu pomyślała o Arcannenie i poprzednim uwięzieniu. Choć tamto odbyło się nieco inaczej, atmosfera była identyczna i była przekonana, że i tym razem sprawcą jest czarnoksiężnik. Jeżeli tak, to czy w dalszym ciągu chodziło mu o niespłacony dług? A może chciał się przez nią dobrać do brata? Użył jej, aby zemścić się na Paxonie za wydarzenia w Ciemnym Domu? Do dziś nie do końca wiedziała, co tam się wydarzyło, ale musiało dopiec Arcannenowi, więc… chodziło o udzielenie jej lekcji za niespłacony dług czy o Paxona, który coś mu zrobił, a o czym nigdy nie rozmawiali? Gdy przeszedł ją chłodny dreszcz, spojrzała na siebie i stwierdziła z przerażeniem, że pod cienkim prześcieradłem, którym ją przykryto, jest całkowicie naga. Zabrano jej wszystko. Zgrzytnęła zębami. Prawdopodobnie była ponownie w Ciemnym Domu i niezależnie od tego, jakie zamiary miał wobec niej Arcannen, tym razem Paxon nie dostanie się tu tak łatwo, by ją uratować. Chrysallin miała co prawda dopiero piętnaście lat, ale była pewna siebie i bezkompromisowa – bardziej jak młoda kobieta niż dziewczyna. Dorastała w twardych i bezwzględnych warunkach i niewielu rzeczy nie spróbowała. Ponieważ praktycznie ciągle wpadała z jednej nieprzyjemnej sytuacji w drugą, wszystkiego, co umiała, nauczyła się na własnej skórze. Była gotowa stanąć naprzeciwko każdego, wiedziała, jak należy się zachowywać w sytuacji zagrożenia i jak akceptować karę, gdy była nie do uniknięcia. W związku z tym nie groziło jej teraz, że zacznie panikować. Bardzo jej się nie podobało pozbawienie ubrania, nie był to jednak powód, by tracić panowanie nad sobą. Przynajmniej na razie. Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze tak intensywnie, że aż całe jej ciało zadygotało. Ktoś majstrował przy klamce.
W zamek wsunął się klucz i obrócił. Rozległo się trzaśnięcie zwalnianego zamka i drzwi się otworzyły. W jasnym prostokącie stanął Arcannen, owinięty czarnym płaszczem. Przez chwilę obserwował Chrys w pozornie obojętny sposób, po czym wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Krótkie dotknięcie wiszących po obu stronach łóżka bezdymnych lamp dało tyle światła, że mogli się nawzajem widzieć. – Wygląda na to, że jesteś w całkiem niezłym stanie – stwierdził z lekkim rozbawieniem w głosie. – Oczywiście jak na kogoś przykutego nago do łóżka. – Mój brat po ciebie przyjdzie – powiedziała cicho, nie odwracając od niego wzroku. – Mam nadzieję. W końcu o to mi chodziło. – Więc powodem nie był dług? To był pretekst, żeby zwabić Paxona do Wayford? Arcannen przeszedł przez pokój i usiadł na skraju łóżka. Wyciągnął rękę i przeciągnął palcami po udzie i brzuchu Chrys, pod samą pierś. – Nie ująłbym tego tak. Twoja obecność tutaj zapowiada dużo przyjemności. Chrys poczuła przebiegający przez jej ciało dreszcz, spróbowała jednak nie okazywać tego, co czuje. – Poprzednio też tym groziłeś. Prawdopodobnie na więcej cię nie stać. Przykucie dziewczyny do łóżka to z pewnością jedyny sposób, w jaki jesteś w stanie zbliżyć się do kobiety. Arcannen wydął wargi, by prychnąć. – A w twoim przypadku: do dziewczynki. Nie martw się jednak, nie zrobię ci krzywdy. Nie każę ci pracować w pokojach rozkoszy, szorować podłóg ani usługiwać moim strażom. To nie dla ciebie. Chcę, abyś była w doskonałej formie, gdy zjawi się twój brat, by pohandlować o ciebie. Wbiła w niego spojrzenie. W tej chwili wszystko zrozumiała. – Chcesz dostać jego miecz. Poprzednim razem też o niego ci chodziło, ale go nie dostałeś. Dlatego próbujesz ponownie, tak? Ja za miecz – taki handel masz nadzieję ubić. Jastrzębie rysy jeszcze bardziej się wyostrzyły. – Taki handel ubiję, Chrysallin. Twój brat zrobi wszystko,
by dostać cię całą i zdrową. Tyle tylko, że tym razem jego obietnice mnie nie zaskoczą i tak łatwo cię nie wyprowadzi. Tym razem wszystko odbędzie się inaczej. Patrzyła ostro, coraz bardziej zdeterminowana. – Nie możesz tego przyspieszyć? Albo przynajmniej dać mi ubranie i zdjąć łańcuchy? Ile kłopotów może ci sprawić piętnastolatka? – Wolę nie sprawdzać. Przykuta do łóżka i naga raczej żadnych. Ubrana i puszczona swobodnie − być może sporo. Chrys zastanowiła się nad kolejnym argumentem. – Będę musiała jeść, myć się i korzystać z nocnika, albo zrobi się nieprzyjemnie. A gdybym dała słowo, że nie spróbuję uciec? Że zaczekam, aż Paxon będzie miał okazję mnie stąd zabrać? Arcannen przyglądał się Chrys przez długą chwilę, po czym wzruszył ramionami. – Moim zdaniem nie dotrzymasz słowa nawet przez minutę, ale w sprawie higieny masz rację. Może dojdziemy do kompromisu. Zgodził się oddać jej ubranie i zdjąć łańcuchy – poza jednym, na kostce nogi, dzięki czemu będzie mogła chodzić po pokoju bez możliwości opuszczenia go. Ktoś będzie jej przynosił jedzenie, picie i wodę do mycia. Pod drzwiami staną wartownicy, ale będą wchodzić do środka tylko po to, aby przynieść jedzenie i rzeczy do mycia. Ona za to da słowo, że nie będzie próbować ucieczki do chwili, aż Arcannen usłyszy coś o jej bracie. Chrys zgodziła się z zapałem – choć Arcannen miał rację co do tego, że w sprawie ucieczki nie zamierzała ani przez chwilę dotrzymać słowa. Oboje wiedzieli, że drugie o tym wie. Tej gry nie rozgrywało się uczciwie. Jeżeli nie posłał jej do pokojów rozkoszy ani nie wykorzystywał w inny sposób, musiał jej dobre samopoczucie uważać za naprawdę ważne. – Oczywiście, jeżeli po wykorzystaniu mojej hojności zachowasz się nieodpowiednio, będę musiał zmienić swoje podejście. Twoje warunki życia mogą się bardzo szybko pogorszyć. – Co jest tak ważnego w tym starym mieczu? – spytała Chrys, ignorując groźbę. – Dlaczego tak ci na nim zależy? Arcannen pokręcił głową. – Brat ci nie powiedział? Widzę, że nie. Dlaczego więc ja miałbym
to robić? Spytaj go, gdy się zobaczycie. Spytaj, dlaczego jego zdaniem podjąłem tyle trudu, aby dostać miecz. Musisz sama rozwiązać tę zagadkę, Chrysallin Zadająca Wiele Pytań. Dlaczego wam go po prostu nie ukradłem? Nie masz pojęcia, prawda? – Nie. Uśmiechnął się chytrze. – Ktoś przyniesie ci zaraz czyste ubranie i rozepnie łańcuchy. Gdy będzie to robił, zachowuj się grzecznie. A gdybyś zmieniła zdanie o pracy tutaj, daj znać strażnikom. Poklepał ją po ramieniu, wstał z łóżka i wyszedł, nie zapominając zamknąć drzwi na klucz. Nie odszedł daleko. Zaraz za rogiem, w zacienionej wnęce prowadzącej na balkon, czekała Misza. Oczy błyszczały jej z niecierpliwości. – Załatwione? Arcannen skinął głową. – Każę strażnikowi przynieść jej ubranie i rozpiąć łańcuchy, poza tym, który ma na kostce nogi. Nie zatrzyma jej on jednak na długo, powinna się uwolnić w godzinę. Dziewczyna jest sprytna i zdecydowana. Jesteś pewna, że to zadziała? – Dzięki cechom, które wymieniłeś, jest lepszym obiektem, niż gdyby była słaba na umyśle. Zostanie ukształtowana tak, jak zamierzasz. Zostanie tym, czego sobie życzysz. W tydzień, nie dłużej. Wyjeżdżasz do Arishaig? – spytała Misza. – Dziś wieczorem. Przechwyć ją. Weź ją, dokąd chcesz, ale zrób to szybko. I Misza… nie lekceważ jej. Uśmiech Miszy był lodowaty. – Nie dorasta mi do pięt i powinieneś wiedzieć, że nigdy nikogo nie lekceważę. Ty z kolei nie zapominaj o warunkach naszej umowy. Gdyby tak się stało, byłabym niepocieszona – ty jednak znacznie bardziej. Arcannen patrzył przez chwilę na Miszę. – Trochę gróźb na deser? Bądź pewna, że dotrzymam umowy. Odwrócił się i odszedł. Arcannen jeszcze nie domknął drzwi, gdy Chrysallin zaczęła
rozmyślać o możliwości ucieczki. Jeden łańcuch na kostce i zamek w drzwiach: uwolnić się z jednego, otworzyć drugie i będzie w drodze do domu. Czarnoksiężnik był tak zadufany w sobie, tak przekonany o swojej przewadze nad piętnastolatką, że z góry założył, iż ją zastraszył. A przynajmniej że nie będzie w stanie wywieść go w pole. No to się zdziwi. Nie zamierzała bezczynnie siedzieć i czekać na Paxona. Ucieknie i zacznie go szukać, zanim on po nią przyjdzie. Opadła na plecy i wyobrażała sobie minę Arcannena, gdy stwierdzi, że jej nie ma. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Szkoda, że nie będzie mogła zobaczyć jego reakcji. Odsunęła jednak od siebie tę myśl, przywołując się do porządku, pamiętając, że nie jest jeszcze wolna i zanim zacznie fantazjować o rozpaczy Arcannena, musi pokonać kilka przeszkód. Niedługo drzwi ponownie się otworzyły i zjawił się strażnik z ubraniem. Rzucił je na podłogę u stóp łóżka, po czym rozpiął Chrysallin łańcuchy na nadgarstkach – zostawiając łańcuch na kostce – i wyszedł bez słowa. Chrys usiadła i przez kilka minut masowała nadgarstki, po czym wyszła spod przykrycia i zaczęła się ubierać. Od razu pojawił się problem: z zakutą nogą nie mogła założyć spodni. Założyła więc tunikę i związała ją w pasie, tworząc zaimprowizowaną sukienkę. Usiadła ponownie na łóżku i zaczęła macać spodnie w talii, aż znalazła maleńki wytrych. Ten długi kawałek drutu, zagięty na jednym końcu, miała zawsze przy sobie. Otwieranie najróżniejszych kłódek stało się czymś w rodzaju jej specjalności, a dziś miało się to okazać niezwykle przydatne. Arcannen zostawił zapalone lampy, więc miała dość światła, aby po wciągnięciu stopy na łóżko zająć się zamkiem kajdan. Uwolnienie się zajęło jej niecałe pięć minut. Założyła spodnie i buty, schowała wytrych w kieszonce spodni i podeszła do drzwi. Słuchała przez chwilę, po czym nacisnęła klamkę. Zamknięte. Rozejrzała się po pokoju. Potrzebowała jakiejś broni, nie było jednak niczego, co mogłoby się nadać. Pomyślała o łańcuchu, który zdjęła z kostki, ale jego drugi koniec był zamocowany do podłogi, poza tym był zbyt ciężki, aby mogła nim wymachiwać.
Potrzebowała czegoś w rodzaju pałki. Poza łóżkiem nie było żadnych mebli, a miało metalową ramę. Zacisnęła szczęki. Nie podda się tak łatwo. Wróciła do drzwi, przystawiła ucho do szpary i zaczęła słuchać. Cisza. Odczekała chwilę, po czym zapukała. – Hej, ty, możesz na chwilę podejść? Potrzebuję pomocy! Nie było żadnej reakcji. Odczekała kilka minut i ponownie zaczęła krzyczeć. Znowu nic. Dobra nasza. Wyjęła wytrych i zaczęła nim manipulować w zamku. Tym razem zadanie było znacznie trudniejsze, bowiem zamek był większy i elementy trudniej było obracać. W końcu jednak rozległo się znajome trzaśnięcie i zamek puścił. Schowała wytrych i delikatnie nacisnęła klamkę. Zatrzask ustąpił. Uchyliwszy odrobinę drzwi, Chrysallin zamarła, czekając na jakieś dźwięki. Nie usłyszawszy niczego, co by świadczyło o czyjejś obecności na korytarzu, otworzyła drzwi szerzej i ostrożnie wyjrzała, najpierw w lewo, potem w prawo długiego korytarza. Nie rozpoznawała tego miejsca. Jeżeli, jak podejrzewała, była w Ciemnym Domu, to w innej jego części niż poprzednio. Tutaj było mroczno i wydawało się pusto, jakby nikt nigdy tu nie przychodził. Mimo to nie spieszyła się z wyjściem na korytarz, a gdy się już w nim znalazła, sunęła ostrożnie wzdłuż ściany, raz za razem przystając, by słuchać. Skręciła w lewo, ale nie miała pojęcia, czy wybór był dobry. Potrzebowała wskaźnika, który da jej poczucie kierunku i pozwoli określić, jak wydostać się na zewnątrz. Koniec korytarza zamykała ściana, nie było schodów ani w górę, ani w dół. Odwróciła się sfrustrowana i walcząc z narastającym strachem, wróciła, skąd przyszła, zmuszając się do wolnego, równomiernego kroku. Korytarz skręcał w lewo, z przodu dało się w mroku dostrzec schody. Chrys właśnie ruszała w kierunku wolności, gdy otwarły się drzwi, do których się zbliżała, i ukazała się w nich stara kobieta. Była zgarbiona i sprawiała wrażenie zmęczonej życiem, miała na sobie poplamioną, starą bluzkę i spódnicę, długie siwe włosy przytrzymywała chustą, na nogach miała wysokie buty. Niosła
wiadro i szczotkę, pod pachę wcisnęła kłąb szmat. Sprzątaczka… Było za późno, aby się schować. Chrys zaczekała chwilę, w nadziei, że kobieta pójdzie w przeciwnym kierunku i jej nie zobaczy. Niestety kobieta odwróciła się w stronę Chrys. Zamarła. Przez kilka długich chwil przyglądały się sobie w milczeniu. Potem Chrysallin przyłożyła palec do ust w uniwersalnym geście prośby o ciszę. Stara kobieta skinęła głową na zgodę. Chrys ponownie ruszyła ku schodom. Gdy mijała sprzątaczkę, ta dała jej znak, by podeszła bliżej. Pochyliła się do Chrysallin. – Na dole schodów jest straż. Jeśli chcesz wyjść, jest lepsza droga. Chrys chwilę się wahała, po czym zapytała: – Pokażesz mi? Stara kobieta potwierdziła skinieniem głowy i bez słowa poprowadziła Chrys z powrotem, do drzwi, które Chrys już raz mijała. Gdy je otworzyła, okazało się, że są za nimi wąskie schody. Dała znak, by iść za nią, i sprowadziła Chrys trzy biegi schodów niżej, do piwnicy zagraconej pudłami i zalatującej wilgocią i pleśnią. Jedyne światło dostawało się do pomieszczenia przez szpary wycięte w kamieniach fundamentów niemal przy samym suficie i zakryte grubym mlecznym szkłem. Kobieta poprowadziła Chrys między stertami pudeł, omijając miejsca, gdzie podłoga spękała od zbierającej się wody. Raz albo dwa razy Chrys miała wrażenie, że dostrzega ruch w mrocznych kątach – szybki i ukradkowy. Szczury. Trzymała się blisko starej kobiety, by nie zgubić drogi. Przejście przez piwnicę zabrało sporo czasu, w końcu jednak dotarły do starej, okutej żelazem drewnianej bramy, osadzonej głęboko w murze. Stara kobieta zatrzymała się, otworzyła kilka zamków i pchnęła otwierające się na zewnątrz drzwi. Chrys wyjrzała kobiecie przez zgarbione ramię. W zapadającym zmroku ujrzała pierwsze pojawiające się gwiazdy. Schody prowadziły na poziom ulicy, wzdłuż której stały domy i uliczne latarnie. Z daleka dolatywały dźwięki ludzkich głosów i poruszających się końskich powozów. Chrys czuła świeży zapach miasta. Czuła wolność.
Odwróciła się do kobiety, obserwującej ją zniszczonymi przez starość oczami, przyciskającej dłonie do piersi. – Ruszaj, już – syknęła. – Uciekaj! Chrysallin już miała to zrobić, zatrzymała się jednak na chwilę. – Powiesz mi, jak się nazywasz? Stara kobieta uśmiechnęła się. – Misza.
XIV Gdy uciekała z Ciemnego Domu i od Arcannena ku nieznanym, ale na pewno lepszym miejscom, kiełkowała w niej nadzieja. Biegła przez plamy półmroku i ciemności ku wolności, początkowo myśląc jedynie o oddaleniu się od tych, którzy ją więzili, szybko jednak uświadomiła sobie, że potrzebuje planu. Na piechotę nie ucieknie. Potrzebowała statku powietrznego, by polecieć do brata, do Paranoru. Musiała znaleźć lotnisko, z którego odlecieli poprzednim razem. Nie okazało się to bardzo skomplikowane. Bez większego trudu przypominała sobie drogę i odnajdowała charakterystyczne punkty. Zaliczała je jeden po drugim, starając się cały czas trzymać z dala od tłumów i niebezpiecznie wyglądających miejsc, robiąc równocześnie co w jej mocy, by sama nie być widzianą. Wkrótce na tyle oddaliła się od centrum, że zrobiło się praktycznie pusto, zaczęła więc biec. Widziała już lotnisko, gdy po obu stronach ulicy z cieni między budynkami wyszli mężczyźni i znalazła się w potrzasku. Opadli ją, przewrócili na ziemię i unieruchomili ręce i nogi. Była jak na piętnastolatkę wysoka i silna, i niełatwo ją było pokonać, ale jej opór został szybko przełamany. To, co działo się potem, było przerażające. Przy którejś próbie wyrwania się straciła przytomność – cios w głowę posłał ją w mrok, w którym pozostawała bardzo długo. Gdy się obudziła, leżała na stole w zaciemnionym pomieszczeniu, ręce i nogi miała
skute kajdanami, które przywiązano do metalowych pierścieni zamocowanych na nogach stołu. Przykryto ją płachtą materiału, pod którą była całkowicie naga. Znowu. Kręciło jej się w głowie i była zdezorientowana. Choć zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji, niezbyt ją to obchodziło. Ciekawe, kto ją teraz porwał? Pewnie znowu Arcannen. Próbowała przebić wzrokiem ciemność, czuła bowiem czyjąś obecność w mroku, nie była jednak w stanie nic dostrzec. Leżała więc biernie, czekając, co nastąpi. Nie musiała czekać długo. Otworzyły się drzwi i do środka weszli mężczyźni w długich płaszczach z kapturami. Zapalono bezdymne lampy, zamocowane na stojących po obu stronach stołu drągach, tworząc krąg światła obejmujący praktycznie sam stół. Mężczyźni – czterej – stanęli przy rogach stołu. Nikt się nie odzywał, jedynie w milczeniu się przyglądali. – Zacznijcie – powiedział stłumiony głos z ciemności. Zaczęli. Zabrali się do pracy sękatymi dłońmi, pałkami, metalowymi narzędziami i brutalnymi obietnicami. Zaczęli od stóp i przesuwali się w górę nagiego ciała. Żaden fragment nie został pominięty. Byli dokładni i systematyczni i od początku było jasne, że jej cierpienie nie wywołuje w nich najmniejszego współczucia. Sprawiali ból każdym dotykiem. Zranili ją tyle razy, że straciła rachubę. Nie widziała, co robią, i niezdolność przewidzenia ciosu potęgowała ból. Krzyczała i błagała, aby przestali, ale nic to nie dawało. Jakby jej nie słyszeli. A na pewno było im obojętne, co się z nią dzieje. Nie tylko byli doświadczeni w tym zadaniu – sprawiało im ono przyjemność. Chwilami traciła przytomność i odzyskiwała ją jedynie po to, by poczuć jeszcze większy ból. Tortury trwały bez końca. Mężczyźni kilka razy przerywali, aby odpocząć, napić się, skropić twarz wodą, obudzić ofiarę klepnięciami i brutalnymi słowami, dać wypocząć ramionom zmęczonym uciskaniem, skręcaniem, gnieceniem i ściskaniem. Dla Chrysallin Leah czas stracił znaczenie. Błagała, aby ktoś jej powiedział, czego od niej chcą. Błagała o wyjaśnienie, czy to ma być kara, czy próba przekonania jej. Zagryzała zęby i napinała mięśnie. Wykręcała ciało, wiła się
i kuliła przed tym, co jej robiono. Po cierpieniu, które musiało trwać wiele godzin, modliła się, aby pozwolono jej umrzeć. Nawet śmierć byłaby lepsza. Gdy wreszcie skończyli, cofając się, aby przyjrzeć się z podziwem wynikom swojej pracy, przed oczami Chrys pojawiła się wysoka postać. Arcannen? Nie – była to kobieta, której nigdy nie widziała, o aroganckich i władczych rysach, sztywnej i wyprostowanej postawie. Była elfem, miała siwe włosy, a twarz pociętą zmarszczkami. Przyglądała się ofierze długą chwilę, zrobiła kilka tajemniczych gestów, mrucząc przy tym cicho pod nosem, po czym odwróciła się i odeszła. Pozostawiono Chrysallin samą. Gdy kobieta i mężczyźni wyszli, w pomieszczeniu zapadły całkowite ciemności. Zarzucili na Chrys płachtę i czuła, jak jej krew przesiąka przez materiał, przyklejając go do jej skóry. Ból płynął przez jej ciało jak fala ognia. Wpatrywała się w ciemność przez czerwoną zasłonę i czuła w ustach smak miedzi. Była pewna, że ma połamane wszystkie palce stóp i dłoni, nie widziała ich jednak i bała się nimi poruszyć. Przy tym bólu każde muśnięcie stołu dobijało. Jeszcze gorsze było poczucie zhańbienia i rzezi emocjonalnej. Miała piętnaście lat i stała się obiektem czegoś, czego nawet w wyobraźni nie uznałaby za możliwe do wytrzymania. Na samą myśl o tym, co przeszła, łzy spływały jej po policzkach. Drżała z wściekłości, bólu i bezgranicznego poczucia zagubienia. Paxon każe im za to zapłacić! Zrobi z nimi to samo, co oni z nią! Ile jednak potrwa, zanim do niej dotrze? Ile będzie potrzebował czasu, aby ją uratować? Jej wszystkie plany ucieczki rozwiały się jak dym wraz z karą, jaką na niej wykonano. Przestała wierzyć, że uwolnienie się bez pomocy Paxona jest możliwe. Popadła w tarapaty w dokładnie taki sam sposób jak zwykle: przeceniając swój spryt i umiejętności, wykazując niezłomną wiarę, że jest w stanie rozwiązać każdy problem. Spróbowała zrobić dokładnie to, czego nie powinna była robić, i płaciła za to cenę. Przez chwilę myślała o elfce, która obserwowała jej katusze. Co mogła mieć wspólnego z Arcannenem i porwaniem? Co łączyło ją z całą sprawą? Czegoś zdecydowanie chciała, najwyraźniej jednak nie spieszyło jej się, aby to powiedzieć. Bez wątpienia
tortury miały pokazać dziewczynie, kto tu rządzi. Dawała Chrys do zrozumienia, że gdy czegoś chce, nie cofnie się przed niczym. Chrysallin miała zrozumieć, że elfka dostanie od niej wszystko, czego zażąda, do tego w każdej chwili. Dziewczyna z gór Leah miała zrozumieć, że władza elfki jest całkowita. Że życie dziewczyny jest w jej rękach. Jakiś czas później przyszli ponownie. Chrys nie miała pojęcia, czy jest dzień czy noc, podejrzewała jednak, że nowy dzień, ponieważ udało jej się nieco przespać i ból nieco zelżał. Mężczyźni weszli do pokoju tak samo jak poprzednio, ustawili się przy rogach łóżka, zapalili lampy u wezgłowia i u stóp łóżka i zerwali z Chrys przykrywający ją materiał, nie zwracając uwagi na pękające przy tym rany i odrywającą się skórę. Gdy krzyki Chrys zaczęły przechodzić w ciche jęki, do środka weszła elfka – tak cicho, że do momentu, aż się odezwała, Chrys nie miała pojęcia o jej obecności. – Zacznijcie – powiedziała. Tak zrobili. Maltretowali całe ciało dziewczyny. Była to dokładna powtórka z poprzedniego dnia – ból zaczął się od stóp, po czym przeszedł przez nogi, dotarł do tułowia, by rozejść się po ramionach i głowie. Był to długo trwający, bezlitosny atak na ciało i umysł, i chwilami, gdy akurat wracała do przytomności, Chrys obawiała się, że oszaleje. Tego dnia wielokrotnie traciła przytomność, co zmuszało mężczyzn do wymyślania bardziej kreatywnych sposobów budzenia jej, by mogli kontynuować. Zastosowali kilka nowych urządzeń, które zostały użyte głównie na przedramionach i uszach. Do repertuaru tortur dodano przypalenia – w części żelaznymi prętami, w części rozżarzonymi węglami. Powstał nowy rodzaj uszkodzeń. Chrysallin czuła smród smażącego się własnego ciała. Na koniec dnia, gdy kobieta o długich włosach i elfich rysach podeszła, by ją obejrzeć, Chrysallin odwzajemniła spojrzenie, zapamiętując każdy szczegół jej wyglądu, zapisując sobie głęboko w pamięci każdy nienawistny detal, aby – gdyby udało jej się stąd wydostać – móc ją zawsze rozpoznać. Nienawidziła kobiety każdą komórką ciała, bardziej niż mężczyzn, którzy wykonywali jej polecenia. Tak bardzo, że gdyby odzyskała wolność, z miejsca
spróbowałaby ją zabić. Gdy kobieta wyszła, zabierając ze sobą swoich pachołków, Chrysallin była całkowicie pozbawiona energii i mokra od krwi i potu. Całe jej ciało drżało i skręcało się z bólu i nie było nadziei na ulgę. Każdy ruch, bez względu na to, jak drobny, powodował ból. Próba przeczekania go jeszcze bardziej go uświadamiała. Nie widziała w ciemności uszkodzeń, jakie odniosła, ale i bez tego było wiadomo, że są znaczne. Gdy to się skończy, już nigdy nie będzie wyglądać jak poprzednio. Zostanie naznaczona na całe życie – zarówno na całym ciele, jak i na duszy. Stanie się cieniem osoby, którą kiedyś była. Tej nocy jednak nie płakała. Postanowiła, że sobie na to nie pozwoli. Zamiast tego zamieniła cierpienie we wściekłość – rozpalony do białości szał, w którym chciałoby się wrzeszczeć i niszczyć. Dolewała jeszcze oliwy do ognia, wyobrażając sobie, co zrobi siwowłosej elfce, gdy odzyska wolność. Zada jej dokładnie taki sam ból, jakiego sama doznała. Było to myślenie życzeniowe, ale dawało jednak upust rozpaczy i spełniało potrzebę reakcji, by nie poddać się całkowitemu poczuciu bezradności. Dawało inne życie niż to, w którym teraz tkwiła. Zapewniało kierunek i misję do spełnienia. Nie była pewna, czy zniesie kolejny podobny dzień, ale zamierzała spróbować wytrzymać – choćby po to, aby odebrać im satysfakcję, że ją złamali. No i po to, aby zachować szansę na zemstę. W nocy miała sny, w których pełzła na czworaka po pustyni, po palącym piasku i ostrych jak noże skałach, poszarpana, zakrwawiona i do cna wycieńczona. Po horyzont ziała pustka. Nie było drzew ani wody, budynków ani ludzi. Tylko cień kogoś, kto szedł obok niej. Gdy udało jej się podnieść głowę, okazało się, że jest to jej nemezis, siwa elfka, utrzymująca to samo tempo co ona, spoglądająca od czasu do czasu w dół, uśmiechająca się z zadowoleniem, lecz poza tym pozbawiona jakichkolwiek emocji, milcząca. Słońce prażyło, upał odbijał się od piasku, a kobieta ani razu nie zaproponowała jej wody, którą popijała z przewieszonego przez ramię bukłaka. Sen trwał długo – a przynajmniej tak jej się wydawał – pozbawiony wszelkich cech realności, nieustanne powtarzanie się
tego samego, by zademonstrować to, co już i tak było aż nazbyt jasne. Los Chrysallin nie leżał w jej rękach. Nic się nie zmieni. Cierpienie będzie trwać dalej. Gdy się obudziła, wyrwana ze snu ponownym pojawieniem się oprawców, którzy przyszli dalej ją torturować, koszmar stał się rzeczywistością. Arcannen odwiedzał w stolicy Federacji, Arishaig, przyjaciół, wspólników i przedstawicieli władzy, którym wyświadczał przysługi – albo od których miał nadzieję coś uzyskać. Utrzymywał z nimi kontakty od lat, stopniowo zacieśniając relacje, które pozwalały mu skupować i stosować magię wbrew surowym zakazom – głównie dbając o to, aby ci, którzy przymykali oko albo otwarcie go wspierali, odnosili z tego korzyści. Wśród tych, którzy go przyjmowali, byli ministrowie obrony, skarbu i transportu, kilku zwykłych ministrów bez własnych gabinetów, ale pochodzących z dużych miast, kilku wysokiej rangi dowódców armii Federacji i garść niższej rangi czarnoksiężników, którzy − tak jak on − byli zainteresowani liberalizacją przepisów dotyczących stosowania talizmanów i artefaktów wyzwalających różne formy magii. Było to uciążliwe zajęcie, nie chciał jednak, by ktokolwiek poczuł się zlekceważony. Był ważną postacią w sudlandzkim świecie zakazanej magii i wszyscy pożądali jego przyjaźni oraz pomocy. W jakimś stopniu wszyscy się go obawiali, a przynajmniej mieli się przed nim na baczności, uważał to jednak za objaw szacunku i robił, co mógł, aby wzmacniać takie postawy. Nieprzewidywalność oraz pewność odwetu w przypadku, gdyby go oszukano, były najważniejszymi elementami jego reputacji i chętnie z nich korzystał. Niedawno jeden z mało ważnych czarowników z Arishaig ogłosił, że nie będzie się dłużej uważał za czynnego członka sieci Arcannena, lecz pójdzie własną drogą. Pozwolono mu na to – w kawałkach, które powysyłano innym czarnoksiężnikom i kilku kluczowym ministrom. O ile jednak Arcannen nie wahał się używać przemocy i przekupstwa, zwykle osiągał to, co chciał, za pomocą dyplomacji i sprytnego planowania, zawsze pozwalając innym uczestniczyć
w czerpanych przez siebie korzyściach. Był to główny cel jego wizyty, w szczególności zależało mu jednak na realizacji planu dotyczącego rodzeństwa Leah – Paxona i Chrysallin. Aby wydarzyło się to, co zaplanował, potrzebował wsparcia drażliwego i czasami opornego ministra bezpieczeństwa, Fashtona Caeila. Niestety minister był jedyną osobą, której Arcannen nie mógł ani zastraszyć, ani przekupić, był on bowiem tak samo bezlitosny i posiadał tak samo wielką władzę jak on sam. Arcannen od lat pozyskiwał jego wsparcie, powoli budując sojusz mający być dowodem jego dobrych intencji względem ministra, a równocześnie korzystał z jego zasobów i władzy, aby uzyskiwać różne rzeczy, których nie zdobyłby inaczej. Bez pomocy Fashtona Caeila pozyskiwanie przez Arcannena magii od tych, którzy ją posiadali, a mieszkali w granicach Sudlandii, byłoby bardzo niebezpiecznym przedsięwzięciem. Fashton Caeil miał za nic druidów i ich zasady i nie miał żadnych zahamowań przed używaniem magii tam, gdzie mogła mu pomóc zdobyć jeszcze większą władzę. Tak jak każdy członek Rady Koalicji, pożądał stanowiska premiera, ponieważ jednak znacznie przekraczało to jego możliwości, był gotów naginać zasady na korzyść Arcannena, dopóki pomagało mu to wspinać się po politycznej drabinie. Układ był korzystny dla obu stron. O ile oczywiście Arcannenowi uda się powstrzymać Caeila od głupstwa. Czarnoksiężnik wchodził po schodach prowadzących do budynku Zgromadzenia – zbudowanego na nowo i robiącego znakomite wrażenie wśród innych odbudowanych gmachów. Arishaig było całkiem nowym miastem. Zostało zniszczone ponad sto lat temu, gdy demony wyrwały się spod Zakazu, po czym zaczęto je stopniowo odbudowywać. W efekcie, dzięki innowacyjnym wizjom budowniczych, stało się znacznie większe i wystawniejsze – zarówno niezwykły widok dla gości z mniejszych i starszych miast, jak i cud dla mieszkańców. Szerokie aleje, parki i otwarte przestrzenie, spójna architektura oraz dobrze przeprowadzone połączenie dzielnic biznesowo-handlowych z mieszkalnymi pomagały łagodzić nieszczęśliwe poczucie
uwięzienia, tworzone przez potężne mury i bramy, otaczające ludność stalą i kamieniem, które z założenia miały być nie do pokonania. Pomijając arogancję takiego twierdzenia, Arcannen uważał miasto za odpustowe i robione na pokaz. Lubił rzeczy, które wyglądały na używane i nieco nierówne. Lubił miejsca noszące znaki czasu i zużyte, które sprawdziły się przez wieki. Arishaig było dobre dla tych, którzy lubili jego piękno, ale nie dbali o tworzącą fundamenty treść. Miasto zostanie ponownie zniszczone. Tego był pewien. Po wejściu do budynku Zgromadzenia ruszył w kierunku gabinetów ministra bezpieczeństwa, mijając po drodze liczne posterunki kontrolne i mnóstwo strażników. Fashton Caeil pysznił się swoją popularnością, jeśli jednak tak było, do czego potrzebował tłumu chroniących go funkcjonariuszy? Arcannen obiecał sobie, że kiedyś o to zapyta. W każdym razie strażnicy pozwalali mu przechodzić, jedynie symbolicznie go witając. Był tu dobrze znany i spodziewano się go, nie przeszukiwano go więc ani nie przepytywano jak innych gości. Osobisty asystent ministra, mężczyzna imieniem Crepice, który pracował dla Caeila od początku jego kariery, przywitał Arcannena z uśmiechem, który wyglądał na nieco pozbawiony wyrazu, i zaprowadził go do wewnętrznych pokoi, gdzie czekał jego pracodawca. – Witaj, Arcannenie – serdecznie powitał czarnoksiężnika Caeil, natychmiast wzbudzając jego czujność. Caeil w zasadzie nigdy nie bywał serdeczny. – Siadaj. Szklaneczkę piwa? Był wysokim, korpulentnym mężczyzną z przerzedzającymi się włosami, a wąska twarz o świńskich rysach sprawiała, że wyglądał jak ktoś, kto nie może mieć zielonego pojęcia o świecie i ludziach, lekceważenie jego inteligencji było jednak poważnym błędem. Fashton Caeil był zarówno bardzo inteligentny, jak i niezwykle cwany. Niewiele rzeczy uchodziło jego uwadze i choć wyglądał, jakby lubił sobie dogadzać i nie miał jasno sprecyzowanych celów, w rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Arcannen podszedł do wskazanego mu fotela i przyjął szklankę. – Wyglądasz na… dość zadowolonego – odparł. – Jak kot, który
złapał mysz. – No tak… w samej rzeczy. Miałem dobry tydzień. – Caeil usiadł naprzeciwko i ułożył cielsko w fotelu. – Pojawiły się właśnie nowe możliwości awansu. Spodziewam się czegoś podniecającego. Nasz obecny pierwszy minister chce się wycofać. Wiek i czas wywołały u niego utratę zainteresowania prowadzeniem dalszej walki na arenie politycznej. Padło moje nazwisko jako jego następcy. Dodam, że z niejednych ust. W uznaniu wagi tego oświadczenia Arcannen pochylił się ku ministrowi. – To byłby zasłużony awans. – Byłbym ostrożny z takim osądem. Wiele z tego, co się dzieje w naszym życiu, wynika z okazji oraz okoliczności, nad którymi nie mamy kontroli. Ze znalezienia się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Czasami odkrywamy, że inni wywarli na nas silniejszy wpływ, niż nam się wydawało, do tego z powodów, które nie są do końca jasne. Oczywiście ciężka praca też się liczy. Zgodnie ze starym przysłowiem: im więcej pracuję, tym więcej mam szczęścia. – Jeśli tak, to powinieneś być bardzo szczęśliwy. Caeil wzruszył ramionami. – Powiedz, jakie masz nowe wieści w związku z naszym najnowszym przedsięwzięciem. Jak sprawa się rozwija? Kawałki układanki zaczynają zajmować swoje miejsca? Czarnoksiężnik potwierdził skinieniem głowy. – Wszystko idzie dobrze, trzeba było jednak co nieco zmodyfikować. Kilka tygodni temu, gdy odkryłem, że chłopak jest w posiadaniu artefaktu zawierającego potężną magię, nad która muszę zdobyć panowanie, zostałem zmuszony do przemyślenia swoich planów. Zamierzałem załatwić sprawę przez jego siostrę, ale udało mu się wyzwolić magię i uwolnił ją. Przez przypadek. Aby odparować, przejąłem dziewczynę ponownie i oddałem ją w czułe ręce Miszy. Sądzę, że zapewni potrzebny nam impet. Minister przez chwilę obserwował Arcannena w milczeniu, po czym pokręcił z powątpiewaniem głową. – Nie ufam tej metodzie. Jej podstawą jest kontrola umysłu i oszukiwanie myśli. Nie jest to najrzetelniejsze narzędzie.
– Wymaga od wykorzystującej metodę osoby umiejętności, doświadczenia, cierpliwości i starannego stosowania, ale działa. Widziałem efekty. – Za bardzo polegasz na Miszy. Jest tylko czarownicą. Kto wie, do czego taki ktoś jest zdolny? W samej rzeczy – pomyślał Arcannen, ignorując sugestię, że jest kimś tego samego pokroju. – Wychowała mnie, Caeilu. Nauczyła mnie wszystkiego, co wiem o kontrolowaniu umysłu. Jest moim niezłomnym sojusznikiem, na którym mogę polegać. – Może twoim, ale moim niekoniecznie. – Machnął lekceważąco dłonią. – Plan, który stworzyłeś, jest bardzo kruchy. – Zadziała tak, jak zamierzaliśmy. Zaczniemy manipulować zakonem druidów i tobie przypisze się to osiągnięcie. Wtedy twój awans ze stanowiska pierwszego ministra na premiera zostanie zapewniony. – I twój, jako opiekuna magii? Miłe marzenie, ciekaw jestem jednak, czy nie kryje się za tym coś jeszcze. – Zastanów się. Pomyśl, jak to działa. Oszukujemy samych siebie znacznie łatwiej, niż innym przychodzi oszukiwanie nas. Zawodzi nas błędne postrzeganie. Nasze lęki i wątpliwości wżerają się w naszą podświadomość i każą nam wierzyć nie w to, co jest prawdziwe, lecz staje się dla nas prawdziwe z powodu upartego trzymania się tylko wybranych możliwości. Jak, twoim zdaniem, spowodowałem, by dziewczyna uznała, że może stawiać w grze hazardowej, nie posiadając pieniędzy? Jak udało mi się porwać ją tak łatwo, jak to miało miejsce? Nie jest głupia. Jest młoda, twarda i inteligentna, ale te właśnie cechy sprawiły, że stała się tak mało odporna na samooszustwo, które wytworzyłem. – Zgoda, ale ta nowa metoda? Co starasz się osiągnąć? Zgadzam się, że może ci się udać szybko osiągnąć zamiar, ale czy trwale? Efekt przetrwa tydzień? Warunkujesz ją do wykonania zadania, które uważa za obrzydliwe i odrażające. Nie zorientuje się w którymś momencie, co z nią zrobiono? – Zorientuje. To nie do uniknięcia. Będzie wątpić, będzie unikać odpowiedzi i nie będzie ufać temu, co postrzega. Zostanie uwięziona we własnej niezdolności do oddzielenia prawdy
od fałszu. Wymaga się jednak od niej tylko jednego czynu. Dostanie okazję i możliwość jej wykorzystania. Zrobi to, co dawno postanowiła zrobić, ponieważ będzie całkowicie wierzyć, że tak należy. – Arcannen wzruszył ramionami. – A gdyby z jakiegoś powodu miało jej się nie udać, niczego nie stracimy. Pomyśl jednak o naszym zysku, jeśli jej się uda. Minister dopił piwo i odstawił szklankę. – Czy nowy Ard Rhys będzie na pewno tak otwarty, jak sądzisz? Jak zapobiegniemy zmianie jego postawy w stosunku do nas? Jak utrzymamy jego lojalność? Jak zabezpieczymy się przed rebelią, która pomieszałaby nam szyki? – Zaufaj mi – syknął Arcannen z uśmiechem. Caeil parsknął. – Nie ufam nikomu. Nie zaszedłbym tak daleko, gdybym komukolwiek ufał. Bez obrazy. – Nie obraziłem się. Pamiętaj jednak, że w tej sprawie nie masz nic do stracenia. Jesteś zabezpieczony przed każdym ryzykiem zdemaskowania. Jesteś poza jakimkolwiek zagrożeniem. Na dodatek muszę ci ufać. Jeżeli mi się uda, muszę liczyć, że spełnisz obietnicę i dasz mi to, czego chcę. – Z tym chyba nie ma problemu. Czy kiedykolwiek odmówiłem któremukolwiek z twoich wymyślnych żądań? Nie dałem ci prototypowego statku, którym latasz? Nie dałem ci broni, którą ma tylko Naczelne Dowództwo Federacji? Dostępu do ważnych postaci w rządzie, które beze mnie by cię nie przyjęły? Wszystko za darmo. To i wiele innych rzeczy – proś, a dostaniesz. Nie mają dla mnie znaczenia, ale awans na stanowisko premiera i możliwość sterowania zakonem druidów – to ma prawdziwą wartość. Daj mi dostęp do takiej władzy, Arcannenie, a niczego ci nie odmówię. – Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. – Sprawy się jednak zmieniły. Nie jesteśmy już w tym samym miejscu, w którym byliśmy wczoraj. Okazja awansu na stanowisko pierwszego ministra, która się pojawiła, wymaga zmiany naszych relacji. – Odwrócił się do czarnoksiężnika. – Od dziś nie możemy się tu już spotykać. Musimy znaleźć neutralny teren, gdzie nie zostaniemy zobaczeni razem. Musimy spotykać się w tajemnicy. Przyszły pierwszy minister i były
minister bezpieczeństwa nie może być widziany w obecności czarnoksiężnika o wątpliwej reputacji. Na pewno to rozumiesz. Oczywiście, że Arcannen rozumiał. Ten nadęty głupiec już zaczynał go marginalizować. Gdy skinął głową, westchnął w duszy. – Jak sobie życzysz. Fashton Caeil podszedł i wyciągnął dłoń w geście fałszywej przyjaźni. Arcannen ujął ją, uścisnął i uśmiechnął się. Wytrzymał wzrok ministra. – Ale zostajemy przyjaciółmi? Mina ministra zrobiła się nieco niepewna. – A jakże miałoby być inaczej? Arcannen przesunął wzrok i puścił dłoń Caeila. Wiedział po jego spojrzeniu, że został okłamany. Minister przy pierwszej możliwej okazji zamierzał się od niego odciąć. Może na stałe. – Muszę iść. Skontaktuję się, gdy będą nowe wieści w naszej sprawie. Jeszcze raz gratuluję nadchodzącego awansu. I miej nadzieję, że pozwolę ci żyć, aby się nim cieszyć.
XV Szaleństwo, jakie przeżywała Chrysallin Leah, zamknięta w mroku izby tortur, trwało. Straciła rachubę, ile razy odwiedziła ją siwa elfka i jej oprawcy. Nie umiała zliczyć, na ile sposobów ją zraniono. Wszystko zlewało się i miała wrażenie, że tortury są przerywane jedynie na kilka minut. Ból trwał nieustannie, nie było nawet krótkich okresów ulgi, a jej byt zamienił się w nieskończone pasmo umierania i upokorzenia. W ciemności czuła się coraz bardziej osamotniona, porzucona, zapomniana. Zaczęła mieć wrażenie, że wariuje. W krótkich chwilach, gdy ból słabł – choć jedynie odrobinę – zastanawiała się, co się stało z bratem. Wyobrażała sobie wszelkie możliwe okropności. Nie przybył, więc coś musiało go powstrzymać. Może też był więźniem i przechodził to samo co ona? Został ranny i nie mógł działać? Nie żył? Im bardziej nikła nadzieja i rosło przekonanie, że jej los jest przesądzony, tym bardziej była przygnębiona. Zaczęła marzyć, aby wreszcie wszystko się skończyło i pozwolono jej umrzeć. Dręczący ją mężczyźni ani razu się nie odezwali. Czekała, by powiedzieli, czego chcą, nie robili tego jednak. Słuchała uważnie, by usłyszeć choćby ciche słowo, szept – cokolwiek, co wskazałoby na przyczynę jej uwięzienia. Raz dosłyszała ślad śmiechu i choć był skierowany przeciwko niej, poczuła ulgę. Czekała na więcej, modliła się o więcej, ale się nie doczekała. Karmiono ją płynem, który nie przypominał niczego, co znała.
Dawał ulgę wyschniętemu gardłu i choć początkowo wzbraniała się przed jego przyjmowaniem, w końcu była wdzięczna, że dostaje cokolwiek, co łagodzi pragnienie – nieważne, co wywoływało. Nie dostawała nic do jedzenia. Nie mogła zmienić pozycji. Straciła poczucie czasu i przestrzeni, była zdolna myśleć jedynie o bezgranicznym bólu i jego nawracaniu. Gdy zrezygnowała z czekania, bez najmniejszego ostrzeżenia i widocznego powodu zjawiła się elfka i pochyliła tuż do twarzy Chrysallin. – Daj nam to, czego chcemy – szepnęła. Chrys miała usta i gardło tak wysuszone i pokryte krwawymi strupami, że nie mogła odpowiedzieć, wydobyła z siebie jedynie charkot. Natychmiast obwiązano jej usta pasem materiału, aby nie mogła mówić. Mimo to spróbowała odpowiedzieć, wyjąc i płacząc w knebel, walcząc o nadanie słowom kształtów. Nie udało jej się, a elfka nie odezwała się więcej. W nielicznych chwilach, gdy zostawiano ją samą, czekając na następny atak bólu, próbowała znaleźć sens w tym, co się dzieje. Gdyby jej się to udało, wyzwoliłaby się z zżerającej ją niepewności i przestała staczać w szaleństwo. Nie można przeżywać czegoś takiego, nie mając racjonalnego wyjaśnienia. Sądziła, że sprawa ma związek z bratem i odpowiedzialny jest Arcannen, ale pewności nie miała, a jej osąd był tak niepewny i ulotny, że nie stanowił oparcia. Była na skraju całkowitego zatracenia się, gdy drzwi jej więzienia się otworzyły i do środka wślizgnęła się ciemna postać. Stanęła tuż przy łóżku. Choć się nie odzywała, Chrys od razu wiedziała, że to ktoś spoza kręgu oprawców. Dotknęły ją delikatne dłonie, przesuwały się po kolei do nadgarstków i kostek, rozplątując więzy. Objęły ją miękkie ramiona i delikatnie pomogły usiąść. – Przyszłabym wcześniej – szepnęła Misza, przytulając dziewczynę. – Próbowałam, ale bacznie cię obserwują. Chrysallin spróbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Jedynie skinęła głową, obejmując staruszkę. – Chodź, tędy… – zachęciła Misza, gładząc Chrys po plecach i delikatnie poklepując. – Chodźmy stąd. Możesz stać? Chrysallin pokręciła głową.
– Nie mogę… Nie patrz na mnie… Misza cmoknęła. – Posunęli się za daleko. To wykracza poza granicę rozsądku. Masz, przyniosłam ci ubranie. Ubierz się. Wszystko będzie dobrze. Przyszłam pomóc. Chrysallin płakała, gdy wsuwała na siebie przyniesione przez Miszę ubranie, łzy ciekły jej po twarzy strumieniami. Próbowała nie patrzeć na siebie i równocześnie osłonić poobijane, zakrwawione ciało przed wzrokiem staruszki, wstydziła się bowiem tego, co z nim zrobiono. Była tak wdzięczna wybawicielce, że mało brakowało, a załamałaby się całkowicie. Emocje, które hamowała w czasie uwięzienia, eksplodowały z taką siłą, że były w stanie unicestwić. – Ciii… ciii… Wszystko już dobrze. Zabiorę cię stąd w bezpieczne miejsce. Tylko się ubierz. Jeśli trzeba, przytrzymaj się mnie. Chrys tak drżała, że ubierała się z trudem, na dodatek raz za razem głośno jęczała, gdy dawały o sobie znać krwawe rany. Zagryzając usta, udało jej się jednak założyć ubranie. Zajęło to kilka minut, ale Misza ani razu nie poprosiła o pośpiech. – Oprzyj się na mnie – powiedziała w końcu Misza. – Bądź ze mną. Wreszcie ruszyły ku drzwiom. Chrys nie była w stanie podnieść stóp nad podłogę, ale staruszka okazała się zaskakująco silna i jej pomogła. Choć każdy ruch powodował przerażający ból, Chrys udało się ani razu nie krzyknąć na głos, ograniczając się jedynie do cichych westchnień i pojękiwań. – Wiesz, czego chcą, prawda? – szepnęła staruszka, gdy przeszły przez drzwi i ruszyły pustym korytarzem. Chrysallin pokręciła przecząco głową. Cały czas wpatrywała się w cienie przed nimi, w poszukiwaniu siwej elfki. – Nie powiedzieli? Kolejny przeczący ruch głową. – Nic nie wiesz? Torturowali cię tyle czasu i nic nie powiedzieli? Chrysallin nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Znowu się rozpłakała. – To ja ci powiem… – syknęła Misza. – Natychmiast, gdy będziemy bezpieczne. Powiem ci, czego te potwory chcą!
Szła pół kroku przed Chrysallin, równym tempem, nie pospieszając jej, od czasu do czasu pomagając robić krok, cały czas mówiąc do niej ściszonym głosem, powtarzając, że wszystko będzie dobrze. Dziewczyna słuchała, czepiając się słów niczym rzuconej na wzburzonym morzu liny ratowniczej, rozpaczliwie starając się uwierzyć, że dostała właśnie szansę, o którą się modliła, spadł na nią z nieba sposób wyjścia z nieszczęścia i rozpoczyna drogę powrotną do domu i rodziny. Z całych sił starała się ignorować ból i strach, skupiać wyłącznie na stawianiu jednej stopy przed drugą, próbując się przekonać, że każdy krok zbliża ją do wolności. Wyszły z budynku, Chrysallin nie poznawała jednak tego miejsca: wąska ulica, ciemna i gęsto zabudowana, z czającymi się wszędzie cieniami. Brakowało słońca. Powietrze było szare i wilgotne, jakby zapadał zmrok. Kamienie pod nogami jeszcze nie wyschły od niedawnego deszczu i Chrysallin musiała bardzo uważać, aby nie upaść. Nie przeszły daleko, jak Misza skręciła w bramę budynku. Poszły korytarzem, weszły na pierwsze piętro i już po chwili stały przed mieszkaniem Miszy. W środku staruszka posadziła Chrysallin w wygodnym fotelu i zrobiła jej gorącej herbaty. Mieszkanie składało się z salonu, kuchni i dwóch pokojów w głębi, jak założyła Chrysallin – sypialni. Zresztą niewiele ją to interesowało. Popijała herbatę i czekała, aż jej wybawicielka usiądzie naprzeciwko. – Posłuchaj mnie, dziewczyno. Słuchaj dokładnie. Dzieją się rzeczy, które mogą ci się nie spodobać jeszcze bardziej niż to, co ci zrobiono. Dzieją się paskudne i nikczemne rzeczy, a za wszystkim stoi ta elfia kobieta. Zostaliście z bratem wciągnięci w coś złego, ale może wkrótce uda ci się sprawić, by to się zakończyło. – Jak? – wycharczała Chrys z trudem. – Wydostając się stąd. Odnajdując brata i przekazując mu to, co zaraz ci powiem. Będąc sprytniejszą i szybszą niż czarownica i czarnoksiężnik. – Co… to… ma być? Staruszka pochyliła się ku Chrys. Wpatrywała się w nią intensywnie, usta zacisnęła w cienką kreskę. Przedramiona
położyła płasko na udach i ściskała razem kościste dłonie. Ciemne oczy świdrowały Chrys. – Arcannen jest ambitny. Nie zadowala go jego obecna pozycja. Ma wielkie plany. Aby je zrealizować, zamierza zacząć od zniszczenia druidów i przejęcia ich magii, i znalazł sposób na dokonanie tego. Nim miesiąc dobiegnie końca, jeden z druidów zamorduje premiera Federacji. Wtedy miasta Sudlandii powstaną i zniszczą zakon raz na zawsze. Wtedy Arcannen wkroczy w powstałą próżnię. Zdezorientowana Chrys pokręciła głową. – Ale… co to ma wspólnego… ze mną? – Jesteś przynętą, dziewczyno. Iskrą, która ma zapalić lont. Arcannen dokończy to, co raz mu się nie udało: sprzeda cię za miecz twojego brata. Zabójstwo zostanie dokonane tym właśnie mieczem, a druid, który będzie go miał, będzie takim samym pionkiem jak ty. Zrobiono mu to samo co tobie. Rozumiesz mnie? – Torturowano go? – Wreszcie pojęłaś. Na tyle, aby nagiąć jego wolę, ale nie całkiem go złamać. By zniszczyć jego ducha i uczynić go na tyle uległym, aby chciał zrobić wszystko dla uwolnienia się od bólu. Też byłabyś gotowa zrobić wszystko, gdybym cię nie uwolniła, prawda? Dziewczyna z gór Leah skinęła głową. Faktycznie – zrobiłaby wszystko, aby ból się zakończył. – Możesz jednak zakończyć zło. Słuchaj uważnie: ta kobieta, która kieruje torturami – znasz ją? Chrysallin pokręciła przecząco głową. – Ukrywa prawdę o sobie. Udaje kogoś innego. Widziałam jej prawdziwe ja. Gdy nie ma jej tutaj, jest w Paranorze. To druidka! Chrys szeroko otworzyła oczy. – Skąd… wiesz? Staruszka uśmiechnęła się. – Sprzątam w Ciemnym Domu od pięćdziesięciu lat i nigdy się słowem na nic nie poskarżyłam, nigdy sama nie wzięłam dnia wolnego. Jestem częścią tego miejsca jak meble, tak samo niezauważana. Traktują mnie jak powietrze. Nie wiedzą, że istnieję. Uważają mnie za staruchę bez mózgu, której jedynym sensem istnienia jest im służyć. – Przerwała na chwilę i machnęła
dłonią. – W ten sposób się o tobie dowiedziałam. Że cię złapali i ponownie sprowadzili. Rozmawiali o tym, gdy byłam w zasięgu ich głosów, i nigdy się o tym nie dowiedzieli. Arcannen i ta wiedźma są przecież o niebo mądrzejsi od starej sprzątaczki… Mówili o wszystkim – jak zamach ma się odbyć, co im da, kiedy nastąpi. Podsłuchiwałam pod drzwiami pokoju, w którym cię przetrzymywali, by dowiedzieć się czegoś więcej, stąd wiem, co z tobą robili, ale nie mogłam się do ciebie dostać. Aż do dziś. Chrysallin niewiele pojmowała. Miała wrażenie, że tkwi w kolejnym koszmarze sennym, przepełnionym intrygami i oszustwem. Ona i brat sprowadzeni do roli pionków, Miecz Leah jako narzędzie zbrodni, druidzi zinfiltrowani i przeciągnięci na drugą stronę za pomocą magii Arcannena, nadchodzące skrytobójstwo… Czy cokolwiek z tego mogło być prawdą? – A ta elfka… jest druidką? – powtórzyła Chrysallin, której znowu wyschło w ustach i z trudem wydobywała słowa. Misza powoli skinęła głową, wstała i podeszła do Chrys. Pochyliła się, przysuwając usta do jej ucha. – I to nie pierwszą lepszą. O nie… Ukryła się pod sprytną szatą. – Cofnęła się o krok i popatrzyła dziewczynie prosto w oczy. – Chrysallin Leah, ta siwowłosa dama to Ard Rhys! W Paranorze, w osobistym gabinecie Aphenglow Elessedil, Paxon Leah wpatrywał się przerażony w druidkę. – Jak mogło do tego dojść? Kilka dni wcześniej zabito druida wyznaczonego do pilnowania jego siostry i matki, a Chrysallin zniknęła. Miało to miejsce, gdy był ze Starksem w sudlandzkiej wiosce Eusta, tropiąc zmiennokształtnego, który zabijał mieszkańców. Tak trudno było w to uwierzyć, że próbował walczyć z faktami. – Arcannen? – spytał. Ard Rhys pokręciła głową na znak, że nie wie. – Wydaje się prawdopodobne, ale nie mamy pewności. Nikt nie widział, co się z nią stało. Nikt nie widział Arcannena. Chrysallin po prostu zniknęła. Ktoś ją porwał i musimy się dowiedzieć, dokąd trafiła. Szukamy. – To musi być robota Arcannena. Cały czas próbuje dobrać się
do mnie przez Chrys. – Wstał, czując nagły przypływ energii. – Muszę ją znaleźć! – Siadaj, Paxonie – odparła cicho druidka. Choć głos był cichy, dźwięczała w nim stal – natychmiast posłuchał polecenia. Powoli opadł na krzesło. – Nie oczekuj, że będę czekał bezczynnie. – Nie, oczekuję tylko, abyś nie robił głupstw. Zanim zaczniesz szukać siostry, musisz wszystko przemyśleć. Musisz wiedzieć, z czym masz do czynienia. Jeżeli porwał ją Arcannen, to z powodu, który wymieniłeś: aby dotrzeć do ciebie. W takim razie będzie się ciebie spodziewał. Będzie miał plan, jak cię uwięzić, a przynajmniej przekonać do oddania miecza. Będzie całkiem inaczej niż poprzednim razem. Nie odzyskasz łatwo siostry. Masz tego świadomość? Paxon skinął ponuro głową. – Mam, ale tak czy owak muszę zacząć jej szukać. Znaleźć go i się z nim rozprawić. Muszę uratować Chrys. – Ale zrób to z planem, a nie tylko z emocjami i nadzieją. W czasie, który razem spędziliście, Starks powinien był cię tego nauczyć. Paxon ciężko wypuścił powietrze. – Nauczył. Więcej niż sądzisz. Masz rację, muszę to przemyśleć. Nie będzie przy nim Chrys. Na pewno ją ukrył. Użyje jej do wymiany, ale tak, bym najpierw oddał miecz. Ard Rhys wstała. – Chcę, żebyś wziął ze sobą Starksa. Będzie temperował twoje porywy. Będzie głosem rozsądku, chroniącym cię przed głupimi decyzjami. Słuchaj go. Rób, co będzie mówił. Ma bardzo duże doświadczenie i umie zachować chłodną głowę, nawet gdy wszystko wydaje się wymykać spod kontroli. Przyjmiesz jego pomoc? – Oczywiście, ale czy zechce? – Już z nim rozmawiałam. Zgodził się z tobą jechać i pomóc, na ile będzie w stanie. Lubi cię, Paxonie. Szanuje twoje zdecydowanie i odwagę. – Byłbym wdzięczny, gdyby Starks ze mną pojechał. – Poświęć więc dzisiejszy dzień na rozmowę z nim.
Na przemyślenie wszystkiego. Rozważ, jakie masz możliwości. Wyjaśnijcie wszystko i wyruszycie jutro. Pamiętaj: działając pochopnie, nie pomożesz siostrze. Możesz jej pomóc, tylko gdy będziesz lepiej przygotowany i sprytniejszy od tego, kto ją przetrzymuje. Paxon wstał i spojrzał Ard Rhys w oczy. – Nie martw się. Będę o tym pamiętał. Odzyskam ją niezależnie od tego, co trzeba będzie zrobić. Odwrócił się i wyszedł, by poszukać Starksa. Misza usiadła, nie odwracając wzroku od Chrysallin. – Wypij herbatę, musisz się nieco nawodnić. Potem się prześpisz. Powinnaś tu być bezpieczna. – Będą mnie… szukać. – Arcannen wyjechał. Jego pachołki zaczną szukać, gdy odkryją, że zniknęłaś, ale chwilę to potrwa. Poza tym nie będą wiedzieli, od czego zacząć. Nie odkryją, jak się uwolniłaś ani dokąd mogłaś się udać. Będą szukać, ale tylko pozornie, by przeczekać do jego powrotu. – Ale… powinnam zniknąć… zanim to nastąpi. Dopóki… mam szansę… uciec. – Nie w tym stanie. Nie masz dość sił. Wypij do końca. Będziesz mogła stąd iść, gdy nieco odpoczniesz, nabierzesz sił i na tyle przejaśni ci się w głowie, że pojmiesz, w czym tkwisz. Nie będę mogła iść z tobą, bo gdybym zniknęła, od razu by wiedzieli, że to moja sprawka. Muszę zostać i pracować jakby nigdy nic. Nie mam wyboru: teraz też jestem zagrożona. Chrysallin skinęła głową. – Wiem. Ból, który dręczył jej ciało przez cały czas uwięzienia, nieustannie pulsował, przypominając o tym, jak bardzo jest osłabiona i zmaltretowana. Próbowała udawać, że jej stan się poprawia, nie było to jednak prawdą. Nawet nie znając szczegółów, było jasne, że jest z nią źle. Ile połamano jej kości? Ile naderwano ścięgien? Ile narządów wewnętrznych zostało uszkodzonych za pomocą tortur? Chętnie obejrzałaby się w lustrze, żadnego jednak nie widziała, a nie chciała prosić o nie
staruszki. Mogła sobie jedynie wyobrażać własny wygląd. Była wdzięczna Miszy, że nic na ten temat nie mówi. Odstawiła herbatę. – Jest tu… jakieś miejsce, gdzie mogłabym odpocząć? Przez chwilę? Misza zaprowadziła ją do jednej z sypialni. Były w niej pojedyncze łóżko, szafka nocna i komoda. – Prześpij się tutaj. Ile chcesz. Będę w pobliżu. Wracam do pracy dopiero jutro. Do tego czasu zdążysz wyruszyć. – Dokąd powinnam się udać? – zapytała Chrys już nieco silniejszym głosem. – Do brata. Jeśli będzie trzeba, szukaj go w Paranorze. Pamiętaj jednak o niebezpieczeństwie, bo ona tam będzie. Leah nie będzie bezpieczne, bo Arcannen znowu by tam po ciebie przyjechał. Moim zdaniem najlepiej zrobisz, udając się do brata, ale jak mówię: pamiętaj, że Ard Rhys nie jest tym, kim się wydaje. Trzymaj się od niej z daleka. – Ale jak jej uniknąć w Paranorze? Misza pokręciła głową. – Nie wiem. Wiem tylko, że nie wolno ci ponownie wpaść w jej ręce. W ręce Arcannena. Gdyby tak się stało, to… Przerwała zdanie, odwróciła się i wstała. – Zaczekaj chwilę. Wyszła na kilka minut, a gdy wróciła, usiadła przy Chrys. – Weź to. – Podała dziewczynie długi, wąski przedmiot. Był owinięty w miękką szmatkę, ale w środku czuło się coś twardego. Nóż. Chrysallin popatrzyła na staruszkę. – Jeżeli Arcannen w jakikolwiek sposób ci zagrozi, użyj tego. Tak, to jest to, co myślisz. Nóż, do tego specjalny. Użyj go bez wahania, nie myśląc. Nie będzie na to czasu. Stać cię na to? Chrysallin powoli skinęła głową, myśląc o bólu i upokorzeniu. – Jak najbardziej. Misza wstała. – Zostawiam ci go. Jest teraz twój. Dbaj o niego. Bierz go ze sobą wszędzie tam, gdzie coś może ci grozić. Zwłaszcza ze strony
elfickiej wiedźmy. Nie zapomnij, co ci zrobiła. I pamiętaj, że spróbuje to powtórzyć. – Zatrzymała się w drzwiach. Rysy miała napięte, oczy płonące. – Będę czuwać podczas twojego snu. Tak długo, jak będę w stanie. Przynajmniej do jutra rana, gdy będę musiała wrócić do Ciemnego Domu. Odpoczywaj. Zbliżał się zmrok, gdy Grehling szedł z przesyłką z lotniska do Ciemnego Domu. Po południu z Arishaig przyleciała mała skrzynka dla Arcannena. Normalnie przyniósłby ją od razu, ale ponieważ Arcannena nie było, nie widział powodu do pośpiechu. Zaczekał do końca zmiany – ojciec dał mu wolną noc. Nie miał pojęcia, co jest w pudełku, i nie obchodziło go to. Liczyło się tylko, aby je dostarczyć i przestać mieć z nim do czynienia. Od incydentu z młodym góralem i jego siostrą jego opinia o czarnoksiężniku nie poprawiła się nawet o jotę i nie sądził, by szybko do tego doszło. Dochodził do celu, gdy ujrzał wychodzącą zza budynku, w którym mieszkała, staruchę Miszę. Zamarł w bezruchu, aż przestała spoglądać za siebie, po czym schował się w cieniu portalu najbliższych drzwi. Było generalnie dość ciemno, nadchodzący zmrok i kłębiące się chmury zasłoniły zachodzące słońce. Obserwował staruszkę wychodzącą z mroku niczym szukający żeru drapieżnik. Poszła w kierunku Ciemnego Domu. Postanowił zaczekać. Nie lubił Miszy. Nie umiałby określić, z jakiego dokładnie powodu, w każdym razie czuł przed nią lęk i podejrzewał, że jest nie lepsza od Arcannena. Oboje byli istotami tego samego gatunku – bliźniaczymi ciemnymi gwiazdami na firmamencie knowań i machinacji. Rozmawiał z nią jedynie kilka razy, wystarczyło to jednak aż nadto, by wyrobić sobie o niej zdanie. Nie groziła mu nigdy ani nie próbowała uczynić krzywdy, dałby sobie jednak głowę uciąć, że byłaby w stanie to zrobić i wcale nie przeszkodziłoby jej to zasnąć. Denerwujący był nawet sposób, w jaki się poruszała. Jak pająk. Grehling był mały i chudy, niełatwo go więc było wypatrzeć, mimo to stał bez ruchu. Ludzie często nie zwracali na niego uwagi, ponieważ był niepozorny. Wykorzystywał to właśnie teraz, w nadziei, że starucha nie spojrzy w jego kierunku i pójdzie dalej.
Tak też się stało i po chwili zniknęła za rogiem. Popatrzył na jej budynek. W jednym oknie na pierwszym piętrze paliło się światło, pozostałe okna były ciemne. Prawdopodobnie tam mieszkała. Zastanowiło go, dlaczego starucha zachowuje się tak ostrożnie pod własnym domem – jakby nie chciała, aby ktokolwiek zauważył, skąd wychodzi. Ale przecież tu mieszkała i każdy o tym wiedział. Po co więc ta ostrożność i podejrzliwość? Czyżby nie chciała zostać dostrzeżona? Nagle poczuł zaciekawienie, jak wygląda jej mieszkanie. Jakie skrywa tajemnice. Dał babie prawie pół godziny. Potem wyszedł z cienia, podszedł szybko pod Ciemny Dom, zostawił paczkę na pilnowanych przez strażników frontowych schodach i ruszył z powrotem. Sprawa została odsunięta na bok, ale nie zapomniana.
XVI Sen Chrysallin Leah był głęboki, mroczny i wypełniony koszmarami. Zalewał jej umysł szerokim strumieniem, odbierając spokój, na który miała nadzieję po uwolnieniu przez Miszę, i przywracał poczucie zbliżającego się szybkimi krokami nieszczęścia. Zaczęło się na łące, którą razem z bratem szła w słońcu w kierunku rzeki. Paxon był radosny i śmiał się głośno. Czuła mocno jego obecność, gwarantującą bezpieczeństwo i wolność. Idąc po dywanie dzikich polnych kwiatów i chłonąc ich łagodny zapach niesiony lekkim wiatrem, czuła się pełna życia i rozluźniona. Wkrótce kwiatów zaczęło się robić mniej, ich kolory i zapachy słabły, aż całkiem zanikły. Była na pastwisku o wysuszonej i zbrązowiałej powierzchni, z której zniknęła świeżość zielonych źdźbeł. Z nieba zniknęła słoneczna jasność, chmury zasłoniły błękit. Wahając się, zwolniła kroku i w tym momencie poczuła, że coś łapie ją za kostki i zaczyna się owijać wokół nóg. Gdy spojrzała w dół, okazało się, że jest oplątana trawami i zielskiem, mocnym jak sznury i próbującym przywiązać ją na miejscu. Zaczęła się wyrywać, chwasty i trawy były jednak zbyt mocne i straciła zdolność poruszania się. Odwróciła się przerażona do brata, ale zniknął. Rozpaczliwie się szarpała i wołała jego imię, by odkryć, co się z nim stało. Nie mogła uwierzyć, że zostawił ją bez słowa ostrzeżenia.
Gdy spojrzała w miejsce, gdzie ostatnio go widziała, stała tam siwa elfka, odpowiedzialna za jej tortury w Ciemnym Domu. Uśmiechała się i poruszała ustami, wypowiadając bezgłośnie słowa, które Chrysallin bez trudu rozpoznała. Powiedz mi wszystko, co wiesz. Chrys zaczęła przerażona krzyczeć i sięgnęła po zatknięty za paskiem nóż, ale nie było go tam. Wściekle szarpała trawy, ale jeszcze ciaśniej ją ścisnęły. Chwytała palcami łodygi i pasma, ale nie była w stanie żadnego oderwać. Z ziemi pod jej stopami zaczęły wychodzić chrząszcze, wspinać się po jej nogach, włazić pod ubranie i do butów. Słychać było zgrzyt drobnych ząbków, gdy zaczęły się wgryzać w ciało. Skóra zaczęła się rozrywać i popłynęła krew. Wyjąc, osunęła się na ziemię. Żuki pokryły ją całą. Nagle łąka, sterty żuków, spłowiała trawa i siwa elfka zniknęły w czarnej plamie i była sama. Zaczęła się unosić i gdy wróciło światło, okazało się, że stoi na zboczu góry, wysoko w chmurach, smagana śniegiem i drobinkami lodu. Nie miała płaszcza, kapelusza ani rękawic. Było przenikliwie zimno, wicher bezlitośnie szarpał ubranie i smagał ciało. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu kierunku, w którym powinna iść, z nadzieją, że gdzieś musi być jakiś szlak. Nie widziała jednak dalej niż na wyciągnięcie ręki, opartej o niemal pionowe zbocze. W końcu zrobiła kilka niepewnych kroków wzdłuż wąskiej półki, na której stała. Nie prowadziła ona jednak ani w górę, ani w dół, i nie dało się dostrzec, jak przebiega dalej. Mimo to szła przed siebie, świadoma, że musi zejść z góry. Jeśli tego nie zrobi, zamarznie. W zboczu góry pojawił się otwór i Chrys wsunęła się szybko do środka. Była w wielkiej jaskini, której ściany migotały bladozielonym światłem, ciągnącym się daleko w ciemność. Gdy ruszyła w głąb jaskini, czas przestał istnieć. Wkrótce otwór, którym weszła, zniknął, i choć szła i szła, ściany wcale się nie przybliżały. Właśnie zamierzała zawrócić, gdy z cienia na wprost wyszła siwowłosa elfka. Chrys zatrzymała się, odruchowo się przy tym
kuląc. Cofnęła się, aby uciec, elfka stanęła jednak i skrzyżowała ramiona na piersi, sugerując, że ucieczka nie ma sensu. Ułożyła usta w znajome słowa: Powiedz mi wszystko, co wiesz. Cienie, za którymi skrywały się ściany, uniosły się, zaczęły nabierać niewyraźnych kształtów i zbliżać się niczym widma. Chrysallin zaczęła się cofać, gdzie jednak się odwracała, opadały ją cienie. Zdusiła narastający w gardle krzyk, odsunęła lęk, który zaczął ją dusić. Cienie były bardzo blisko i nie miała drogi odwrotu, ścieżki, którą dałoby się uciec, najmniejszej nadziei na pomoc. Gdy cienie ją opadły, zasłoniła twarz dłońmi i mocno zamknęła oczy, czuła jednak na ciele dotyk jakby palców dawno zmarłych i zamarzniętych istot. − Pomocy – zaczęła błagać w ciemność. – Proszę… pomocy… Cienie przygniotły ją i zaczęła się dusić. Kilka sekund później stała na klifie nad oceanem, spoglądając na nieskończoną niebieską przestrzeń. Skała mogła mieć tysiąc stóp wysokości i pomijając drobne kępki morskiej trawy, była naga. W dole znikała w wodzie – gładkiej tafli, w którą łatwo wpaść. Chrys czuła niemal nieprzepartą chęć, by skoczyć. Woda magicznie zapraszała. Wystarczyło się przechylić, polecieć w dół, wpaść w głębinę i uwolnić się od dręczącego koszmaru. Choć śniła, wiedziała, że jej oprawcy powrócą znowu i znowu, pokazując, co jej grozi. Było to nie do wytrzymania, ulgę mogła znaleźć jedynie w wodnym grobie. Poczucie beznadziei przytłaczało. Było bezlitosne i nie istniał ratunek poza skokiem w dół i zakończeniem życia. Czemu nie? Po co narażać się na więcej bólu i strachu? Czyż jej życie było warte trwania mimo takiego cierpienia? Znowu zmaterializowała się siwowłosa elfka. Stała blisko, patrzyła na nią i się uśmiechała. Chrys poczuła przypływ energii, o jaką się nie podejrzewała – siły płynącej z nienawiści do stojącego obok potwora. Jej wściekłość podżegały wyobrażenia, co zrobi elfce, jak cudownie będzie kazać jej cierpieć. Wściekłość płonęła w Chrys jak rozżarzone do białości żelazo, nadając jej życiu nowego celu. Rzuciła się na elfkę w krzykiem, z wyciągniętymi do przodu
rękami, by poszarpać jej twarz, zerwać z ust bezczelny uśmiech. Gdy doskoczyła, elfki już jednak nie było, zamieniła się w widmo, które rozwiało się jak dym, a Chrysallin przeleciała nad krawędzią klifu i zaczęła spadać ku morzu. Popełniła błąd. Nie chciała tego. Nie chciała umrzeć. Znowu została oszukana. Za późno. Leciała ku płaskiej, twardej powierzchni, i zdawała sobie sprawę, że zginie w chwili zetknięcia z nią. Nie było nadziei, jej los był przesądzony. Lot trwał jednak i trwał, i nie zamierzał się skończyć. Chrys zaczęła krzyczeć, zwinęła się w kulkę, ogłuszana wyciem wichru, wsłuchując się w pluszczące o skałę fale. Już niedługo – pomyślała. – Za chwilę. Spadała w dalszym ciągu, nigdzie nie dolatując. Obudziła się w tym samym pokoju, w którym zasnęła. Znowu przywiązana, z rozciągniętymi na boki rękami i nogami, a mężczyźni, którzy ją torturowali, wrócili i się jej przyglądali. Ich oczy migotały w świetle bezdymnych lamp, rzucających ich wielkie cienie na ściany. Mieli ze sobą metalowe przyrządy, które miały ciąć i rwać. Byli rozebrani do pasa, ich umięśnione ramiona błyszczały. Stali i czekali bez słowa. Z ciemności doleciał znajomy głos. – Zaczynajcie. Chrysallin zaczęła się wić i szarpać, by uniknąć tego, co miało nadejść, i przy którymś ruchu głową dostrzegła na tacy stojącej na nocnej szafce odciętą głowę Miszy. Oczy były otwarte i wpatrywały się w nią. Ból zaatakował od nowa. Aphenglow Elessedil pracowała nad przemową, którą zamierzała wygłosić do Rady Koalicji Federacji Sudlandii – w trakcie jednego z niewielu spotkań, w których weźmie udział osobiście w ciągu nadchodzących kilku miesięcy – gdy zjawił się Sebec, którego wezwała. Wszedł po cichu i po jego minie od razu wiedziała, że czuje, iż stało się coś złego. Odłożyła na bok kartki z przemową i zwróciła się do przybyłego: – Robiłeś ostatnio inwentaryzację skarbca? Nie odpowiedział od razu. Zamknął drzwi i wszedł w głąb
gabinetu. Twarz miał napiętą i w jego zachowaniu widać było wahanie wskazujące na to, że cokolwiek ma do powiedzenia, nie przyjdzie mu to łatwo. – Mieliśmy kolejną kradzież – stwierdziła Ard Rhys. Wliczając zniknięcie sfery scrye, była to czwarta. Ard Rhys sądziła, że udało jej się zabezpieczyć skarbiec. Na drzwiach prowadzących do pomieszczeń, w których trzymano skatalogowane magiczne artefakty i instrumenty, poumieszczała magiczne zamknięcia. Użyła takiej magii, którą tylko ona i Sebec mogli pokonać. Dostąpił tego zaszczytu, ponieważ po pierwsze ufała mu tak, jak przez sto pięćdziesiąt lat życia mało komu, a po drugie – gdyby coś jej się stało – ktoś jeszcze musiał mieć dostęp do skarbca. Dawno temu postanowiła, że każda magia, jaką znajdą i zbiorą druidzi, musi być zabezpieczona przed nadużyciem i dostępem nieuprawnionych osób, komuś jednak udało się w ciągu minionych trzech miesięcy trzy razy złamać środki bezpieczeństwa i ukraść magiczne talizmany. Na dodatek z nie do końca zrozumiałych powodów. Musiał to być ktoś spośród nich – druid, działający na własną rękę albo na rzecz któregoś z wrogów zakonu, łajdak, któremu udało się wyprowadzić ją w pole, choć dokładnie sprawdzała każdego kandydata na członka zakonu. Pierwsza kradzież była gorzką pigułką, ale następne mogły doprowadzać do rozpaczy. Teraz doszło do czwartego przypadku. – Kolejną? – powtórzył Sebec. – Co tym razem zginęło? Ard Rhys musiała wziąć głęboki wdech, aby się uspokoić. – Stiehl. Nóż, którego skrytobójca Pe Ell użył przed stuleciami do zabicia w Eldwist, mateczniku Króla Kamienia, dziewczyny o imieniu Ożywcza, córki Króla Srebrnej Rzeki. Miał on tak ostrą klingę, że mógł ciąć skałę. Przez wieki znikał i ponownie się pojawiał, aż został przejęty przez druidów i zabezpieczony przez druida Walkera Boha. Stiehlem zajęto się w szczególny sposób, zabezpieczono w sposób wyjątkowo skomplikowany i wielostopniowy. Dostęp do niego wydawał się niemożliwy.
– Jesteś pewna, pani? Ard Rhys skinęła głową. – Postanowiłam przejrzeć artefakty i dodać nowo pozyskane do katalogu i zauważyłam, że złamano zamknięcia. Nie mogłam w to uwierzyć, musiałam się mylić. Przeszukałam cały skarbiec sala po sali, każdą szafkę i każdy kąt, półkę i pojemnik. Zajęło mi to całe popołudnie. Nie było go nigdzie. Zniknął. Obserwowała Sebeca, który z niedowierzaniem marszczył czoło. Doskonale rozumiał powagę sytuacji. Co innego kradzież sfery scrye, która − choć dość ważna − nie była niebezpieczna, a co innego Stiehl. Była to zabójcza broń, przed którą nie istniało wiele zabezpieczeń. W niepowołanych rękach mogła spowodować wiele poważnych szkód. Gorsza mogłaby być jedynie utrata szkarłatnych Kamieni Elfów, tak zwanych Kamieni Zniszczenia, które dawno temu odzyskał z Zakazu Redden Elessedil, a przekazał zakonowi jego brat, Railing. Nie trzymano ich w skarbcu z artefaktami – Ard Rhys przechowywała je w swoich prywatnych komnatach, między innymi dlatego, że ciągle jeszcze zastanawiała się, czy nie oddać ich elfom. – Masz jakieś podejrzenie, kto mógł go zabrać? – spytał Sebec, wracając do noża. – Żadnego. Tak samo jak przy poprzednich okazjach, nikt nic nie widział. Zamknięcia zostały pozbawione siły i ominięte, a broń wziął ktoś, kto doskonale wiedział, gdzie jest trzymana. Gdy zauważyłam, co się stało, dobrze się wszystkiemu przyjrzałam, w nadziei, że znajdę jakąś wskazówkę dotyczącą sprawcy. Ktokolwiek to jednak zrobił, znał się na rzeczy. Spisałeś wszystko po ostatniej kradzieży? Jest pewne, że Stiehl był wtedy pod kluczem? – Spisywałem wszystko po każdej kradzieży. Po ostatniej Stiehl był tam, gdzie powinien. – Kiedy to dokładnie było? Dwa tygodnie temu? – Mniej więcej. – Tyle co nic. Złodziej uważa, że nasze próby powstrzymania go nic nie dadzą, więc się rozzuchwala. – Wygląda na to, że nasze próby faktycznie nic nie dają.
Przez głowę Aphenglow Elessedil przeszła mroczna myśl, była jednak tak odpychająca, że natychmiast ją odrzuciła. Ponieważ jednak zdawała sobie sprawę z tego, o jaką stawkę idzie gra, podjęła decyzję. Wstała, by móc patrzeć Sebecowi w oczy. – Kradnie artefakty o coraz większym znaczeniu. Muszę się w związku z tym zacząć martwić o szkarłatne Kamienie Elfów. Były w moich komnatach bezpieczne, sądzę jednak, że muszę przenieść je do skarbca. Zrobię to dziś po południu. Pomożesz mi pozakładać zamknięcia? – Oczywiście, choć moim zdaniem powinnaś zostawić je tam, gdzie są. Dotychczas były tam wystarczająco bezpieczne. – Nie, chyba lepiej je przenieść. Do odwołania wstęp do skarbca będziemy mieli tylko my dwoje. Wykurzę tego złodzieja albo przyłapię go na gorącym uczynku! Kradzieże muszą się skończyć! – Tak jest, pani. – Przyślij do mnie Starksa i Paxona. Chcę z nimi porozmawiać, zanim wyruszą. Sebec skinął głową i ruszył do wyjścia. Ard Rhys była wściekła i rzadko ją taką widział, ale tak jak każdy, także ona miała granice wytrzymałości. Właśnie je osiągnęła i było mało prawdopodobne, aby uspokoiła się, nim sprawa kradzieży zostanie rozwiązana. Gdy Sebec wyszedł, Ard Rhys wzięła głęboki wdech i wróciła do myśli, która przyszła jej do głowy kilka minut temu. Im bardziej dumała nad tą ewentualnością, tym bardziej wydawała się jej prawdopodobna i tym bardziej przygnębiało to druidkę. Nie było jednak na to rady. Nazwanie wilczej jagody inaczej nie sprawi, że stanie się mniej trująca. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, głęboko westchnęła, by pozbyć się narosłego napięcia, i zaczęła parzyć herbatę. Arcannen wrócił do Wayford w południe następnego dnia – prywatnym statkiem, który dostał od Fashtona Caeila, z widocznym z daleka emblematem kruka na głównym żaglu. Wysiadł, nie czekając na załogę i asystentów, uznał bowiem, że najlepiej iść na spotkanie z Miszą samemu. Musiał się ponownie skupić na Chrysallin Leah. Do tej pory powinna już zostać na tyle
skutecznie przekabacona, że stanie się wykonawczynią jego planów związanych z druidami. Gdy chodziło o mieszanie ludziom w głowach, Misza była zarówno bardzo sprawna, jak i bezlitosna, więc mając świadomość wagi sprawy, na pewno także teraz się postarała. Choć sam wymyślił plan, wolał dmuchać na zimne. Tak wiele zależało od tego, czy wszystko ułoży się w całość w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób. Pomyłka w dowolnym, nawet najmniejszym szczególe zniweczyłaby cały wysiłek, a największą niewiadomą, a więc i zagrożeniem, była reakcja dziewczyny na to, co jej robili. Zamierzał zmusić Miszę, by natychmiast dała mu gwarancję, że jej magia dokonała tego, czego miała dokonać. Jego wysoka, szczupła i schowana pod płaszczem i kapturem postać wyglądała imponująco, gdy mijał chłopaka zarządcy lotniska, który naprawiał ustawione na kozłach kolektory rozdzielające. Zarządca był w biurze, widoczny przez okno, pochylony nad jakimś zajęciem. Arcannen zaczekał, aby któryś z nich spojrzał na niego, gdy tego jednak nie zrobili, przestał zawracać sobie nimi głowę. Chłopak czasami był przydatny, jego ojciec mniej, ale obaj nie grali w życiu czarnoksiężnika wielkiej roli. Może to i lepiej, że minie ich niezauważony. Po chwili Arcannen zmienił jednak zdanie i odwrócił się do chłopaczka. Ten podniósł na niego wzrok. Miał niepewną minę. – Możesz wyświadczyć mi przysługę? – spytał czarnoksiężnik. – Pamiętasz górala, którego kazałem ci kilka tygodni temu skierować do Ciemnego Domu? Chłopak skinął głową. – Jeśli znowu go zobaczysz, jeśli znowu tu przyleci, sam czy z kimś, chciałbym, abyś natychmiast przybiegł do Ciemnego Domu i mnie o tym poinformował. Chłopak ponownie skinął głową, nic jednak nie powiedział. – Na pewno mógłbyś tak zrobić? Rozumiesz, o co proszę, tak? I nie chciałbym, aby góral się dowiedział, co zamierzasz. – Rozumiem. – Jeśli zrobisz dokładnie tak, jak chcę, coś będziesz z tego miał. Chłopak – znów bez słowa – ponownie skinął głową. Arcannen
pomyślał, że może nie jest zbyt bystry, ale można na nim polegać. Ciekawe jednak, jak poprzednim razem góralowi udało się wejść do Ciemnego Domu, nie alarmując straży? Czyżby ten chłopaczek mu pomógł? Myśl była absurdalna – mały nigdy by tego nie zaryzykował. Arcannen zostawił za sobą lotnisko i szedł ulicami miasta, omijając konie i powozy. Musiał rozprostować nogi i chciał pobyć chwilę sam. Przechodnie ustępowali mu z drogi, głównie przechodząc na drugą stronę ulicy. Wiedział, że się go boją, i sprawiało mu przyjemność, że otwarcie to okazują. Zawsze lepiej wywoływać strach niż być szanowanym. Do szanowanych ludzi się podchodzi, rozmawia z nimi i próbuje ich przekonać. Kto jednak wywołuje strach, tego się unika – nie gawędzi się z nim i o nic nie prosi. Nie szedł do Ciemnego Domu, ale kilka budynków dalej, gdzie na pierwszym piętrze pozornie pustego budynku mieszkała Misza. Kilka minut odczekał na chodniku w bocznej uliczce, aby się upewnić, czy nikt za nim nie idzie, potem przeciął uliczkę i poszedł w głąb. Dobrze znał zamki na frontowych drzwiach i szybko je pootwierał. Wszedł po schodach i zatrzymał się pod drzwiami mieszkania Miszy. Chwilę słuchał, po czym zapukał umówionym sygnałem: raz wolniej, potem trzy razy szybciej. Minęła chwila i szczęknęły zamki. W drzwiach stała Misza. Jej widok zaskoczył go. Nigdy nie wyglądała szczególnie dobrze, gdyż była stara, pomarszczona i wyniszczona, ale nawet w najtrudniejszych momentach sprawiała wrażenie opanowanej i spokojnej. Teraz było inaczej. Była wymizerowana, rysy miała ściągnięte, usta wykrzywione, w oczach płonęły pierwotne emocje. Wniosek Arcannena był natychmiastowy. – Zabiłaś ją! Grymas na twarzy Miszy stał się jeszcze paskudniejszy. – Prędzej ona mnie zabije. Wchodź. Odwróciła się i poszła w głąb mieszkania. Arcannen zamknął drzwi i ruszył za nią. – Więc nic jej nie jest? Misza odwróciła się i wbiła w Arcannena ostre spojrzenie.
– To zależy od punktu widzenia. Doprowadziłam ją do miejsca, do którego chciałam doprowadzić, ale jest oporna i muszę każdy krok zdobywać siłą. Nie umiem powiedzieć, czy ją przekonałam. – Brzmi niejasno. – Przede wszystkim jest irytujące. Ma silny umysł – silniejszy niż ktokolwiek, nad kim dotychczas pracowałam. Ma w środku coś, czego nie da się wyjaśnić. Coś tkwi w jej głębi. Jaką ma przeszłość? Coś mogłoby dać wyjaśnienie? Arcannen wzruszył ramionami. – Znasz jej przodków. Kiedyś królowie i królowe Leah, teraz prosty lud. Brat macha mieczem, wyzwala magię dzięki dziedzictwu krwi. Może ona też by mogła? Może na tym polega jej siła? – Siła tak, ale dasz głowę, że nie kryje się w niej zdolność do magii? – Nic o tym nie słyszałem, ale większość z tego, co wiem, zostało ustalone niedawno. Po tym, jak dowiedziałem się o mieczu. Dziewczyna ciągle opowiadała o nim w tawernie, ale nikt nie zwracał na jej słowa uwagi. Nawet właściciel, który mi o tym opowiedział, upierał się, że to tylko legenda. Gdzie dowód, że broń jest szczególna? Nonsens. Byłem jednak mądrzejszy od nich. Zacząłem się zastanawiać, czy dałoby się zdobyć miecz jako okup za nią, wtedy przejąłbym także chłopaka i zaczęłabyś go przerabiać jak ją teraz, by służył naszej sprawie. Teraz wszystko się oczywiście zmieniło. Misza pokręciła głową. – W każdym razie tkwi w niej więcej niż widać gołym okiem. Nie podoba mi się to. Już dawno powinna się poddać, ale nieustannie się czegoś trzyma, a ja nie widzę czego. Może dała się przekonać do naszej wersji rzeczywistości, ale moim zdaniem należy jak najszybciej dać jej działać. Im dłużej żyje bez mojego wpływu, tym bardziej możliwe, że stanie się znowu sobą w nieoczekiwanej chwili. – Może potrzebujesz więcej czasu? Kolejne ostre spojrzenie Miszy. – Jeśli coś jeszcze jej zrobię, to ją zniszczę i na nic się nie przyda. Powinniśmy potrzymać ją jeszcze jeden dzień, po czym sprawić,
aby szybko dotarła do celu i zakończyła sprawę. – Jeszcze jeden dzień? To chyba wykonalne. Jesteś jednak pewna, że to wystarczy, aby wykonała zadanie? – Niczego nie jestem pewna, czarnoksiężniku. Poruszam się w dymie między lustrami. Macam po ciemku, ale znam się na swojej robocie i mam doświadczenie, więc się nie martw. Zrobię z niej nasze narzędzie. Sprawię, że nam się przyda, i wyprawię za granicę, aby stała się naszą bronią, tak jak zaplanowałeś. – Chciałbym rzucić na nią okiem. Czarownica zawahała się. – Jak sobie życzysz, ale góra przez minutę i bez wchodzenia do pokoju, bo zakłóciłbyś magię. Motek jest delikatny i skomplikowany. Do zakończenia pracy tylko ja mogę wchodzić. Arcannen skinął głową na zgodę i zaprowadziła go do pokojów w głębi, zatrzymując się przy ostatnich lewych drzwiach. Były zamknięte, ale widać było pod nimi błyski zielonego światła. Misza jeszcze raz popatrzyła na Arcannena. – Gdy otworzę drzwi, nic nie mów. Nie ruszaj się. Ponownie skinął głową, lekko już zirytowany. Czyżby naprawdę sądziła, że nic nie wie o magii, jakiej używała? Ugryzł się jednak w język, by móc samemu ocenić, jak sprawy się mają. Misza nacisnęła klamkę i szeroko otworzyła drzwi. Pomieszczenie było poprzecinane pasmami obrzydliwego, zielonego światła, które lekko pulsowały. Biegły we wszystkich możliwych kierunkach i w gmatwaninie nie dało się dostrzec jakiegokolwiek porządku. Chrysallin Leah leżała na łóżku ustawionym pod ścianą w głębi, okryta płachtą cienkiego materiału. Pasma światła owijały ją całą, można było wręcz sądzić, że niektóre przenikają jej ciało. Wiła się i kuliła w uchwycie, ale ruchy miała słabe i nieskoordynowane. Cicho pojękiwała, od czasu do czasu wzdychała. Arcannen skinął głową. Dziewczyna tkwiła głęboko w koszmarach, które Misza wpuściła do jej głowy, ogarnięta wizjami, które miały sterować jej umysłem. Była przekonana, że jest w rękach siwej elfki i jej oprawców, torturowana i oszpecana, aby ujawniła coś, o czym nie miała pojęcia. Jej strach i wściekłość kierowały się przeciwko dręczycielom, a dokładniej mówiąc,
przeciwko siwowłosej elfce. Wystarczyło mu to, co zobaczył. Skinął Miszy głową, na co zamknęła drzwi. – Jest coraz bardziej nasza, Arcannenie – powiedziała starucha. – Jej myśli i czyny są coraz mniej jej własne, a coraz bardziej nasze. Gdy nadejdzie czas, zrobi to, do czego została wyszkolona. Widziałeś na własne oczy. – A jednak się opiera? – Bardziej, niż mi się podoba, ale nie na tyle, aby efekt się zmienił. Jeszcze jeden dzień, może dwa, i nie będzie w stanie działać wedle własnej woli. Stanie się naszą marionetką i zrobi to, do czego została uwarunkowana. Zaufaj mi. Arcannen nikomu nie ufał, mimo to skinął głową. – Miejmy taką nadzieję. Daj mi znać w Ciemnym Domu, gdy będzie gotowa. Wtedy ją przejmę i wyekspediuję. Poszedł do wyjścia, nie oglądając się ani razu za siebie.
XVII Bez względu na to, co myślał sobie Arcannen, Grehling na pewno nie był tępawy. Gdy czarnoksiężnik opuszczał lotnisko i szedł do miasta, chłopak ponownie spuścił głowę, udając, że absorbuje go praca. Nie przestał jednak myśleć o „prośbie” Arcannena. Dlaczego tak interesował go ponowny przyjazd górala? Sądząc po tym, co wydarzyło się podczas jego poprzedniego pobytu, wyglądało na niezbyt prawdopodobne, aby Paxon Leah zechciał znowu odwiedzić miasto. A Arcannen uważał, że to możliwe. Dokąd szedł? Do Ciemnego Domu? Sam? Pieszo i bez ochrony? Dziwne. Chłopak przez lata niezliczoną ilość razy obserwował przyloty czarnoksiężnika, który zawsze odjeżdżał powozem, w towarzystwie gwardii. Tym razem jednak nie. Ciekawe dlaczego? Grehling odczekał, aż Arcannen zniknie w oddali. Dręczyło go pytanie, dokąd czarnoksiężnik idzie. Najwyraźniej planował coś, co chciałby zatrzymać dla siebie. Chłopak spojrzał w kierunku statku Arcannena – załoga zdejmowała rdzenie świetlne i napędy radianowe, a wartownicy kręcili się dookoła, znudzeni i niezainteresowani. Ciekawość dźgała Grehlinga palcem. Co się działo? Nagle przypomniał sobie wczorajszy dzień i Miszę, wychodzącą chyłkiem od siebie i kierującą się do Ciemnego Domu. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego połączył ich osoby – pomijając fakt, że wiedźma była na usługach Arcannena i nieraz widział podczas
wizyt w Ciemnym Domu, jak szepczą ze sobą – ale miał przeczucie, że dobrze zgaduje. Ponieważ ojciec był w biurze, a sam nie miał pilnej roboty, nic go nie powstrzymywało przed poznaniem prawdy. Zostawił rozgrzebany silnik, powiedział ojcu, że idzie do miasta po części, i ruszył. Była to oczywista głupota, służąca jedynie zaspokojeniu ciekawości i może zobaczeniu czegoś, czego nie powinien widzieć, a co mogło się okazać ciekawe dla czternastolatka, poddał się jednak impulsowi z podnieceniem, z jakim chłopcy wyruszają w poszukiwaniu przygód. Nie działał nieświadom niebezpieczeństwa, doskonale zdawał sobie z niego sprawę, ale nie miał nic przeciwko temu, by się o nie otrzeć. Nie uszedł daleko, gdy dostrzegł czarnoksiężnika. Wysokiej, czarnej postaci w płaszczu trudno było nie zauważyć. Zaczął śledzić Arcannena, trzymając się cieni pod ścianami budynków. Arcannen nie zwalniał, nie skręcał na boki ani się nie oglądał. Najwyraźniej nie obawiał się otaczających go ludzi i wkrótce Grehling zaczął podejrzewać, że nic ciekawego nie odkryje. Niedaleko Ciemnego Domu Arcannen zatrzymał się jednak na rogu uliczki, przy której stał dom Miszy, i uważnie, powoli się rozejrzał. Na szczęście w tym momencie chłopak był schowany w cieniu i niewiele odróżniał się od ściany. Odczekał wiele minut, nie wyglądając, aż uznał, że Arcannen sobie poszedł. Szybkie spojrzenie utwierdziło Grehlinga w przekonaniu, że dobrze zgadł cel czarnoksiężnika. Świadom zwiększonej czujności Arcannena, poszedł za nim znacznie ostrożniej. Rozejrzenie się musiało uspokoić czarnoksiężnika, bo gdy znowu pojawił się chłopakowi na widoku, był przy domu Miszy, otworzył zamki i wszedł do środka. Grehling zaczął się zastanawiać, co dalej. Zaspokoił ciekawość i potwierdził swoje przypuszczenie, dokąd Arcannen się udaje, ale w dalszym ciągu nie wiedział, w jakim celu. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że wizyta u Miszy ma związek z Paxonem. Kiedy Arcannen poprzednim razem kazał mieć oko na górala, Paxona tu nie było, ale… była tu jego siostra. Jako więzień w Ciemnym Domu… Trudno było uwierzyć, że znowu została więźniem
czarnoksiężnika, ale może Arcannen znalazł inny sposób na zwabienie Paxona do Wayford? Tak czy owak, warto było chwilę zaczekać i zobaczyć, co się wydarzy. Musiał tylko uważać, by nikt go nie zauważył. Przeszedł zaułek dalej i wcisnął się między stojące przy śmietniku skrzynki. Miał stąd widok na wylot uliczki, w którą wszedł Arcannen, a nie groziło mu, że zostanie odkryty. Usiadł na ziemi, oparł plecy o ścianę i zaczął czekać. Grehling był szczupły, wręcz kościsty, niezbyt wysoki ani umięśniony – taki przeciętny czternastolatek. Gdy musiał szybko wiać, biegł jak strzała. Umiał iść za kimś niezauważenie i dostawać się do zamkniętych miejsc. Gdy chodziło o statki powietrzne, był kimś w rodzaju czarodzieja – umiał je rozkładać i składać niemal na pamięć. Umiał też nimi latać. Był lepszym pilotem od ojca – ojciec sam tak kiedyś powiedział. Jeśli jednak dochodziło do bójki, zaczynały się dla niego problemy. Bał się zarówno Miszy, jak i Arcannena, i nie chciałby zostać odkryty przez żadne z nich. Upewnił się, że zaułek, w którym się chowa, jest otwarty z obu stron, co da mu w razie potrzeby możliwość ucieczki w dowolnym kierunku. Najchętniej podszedłby pod dom Miszy, otworzył wytrychem zamki i zajrzał do środka, nie mógł jednak tego zaryzykować. Pozostawały mu czekanie i obserwacja. Minuty mijały, a Arcannen się nie pojawiał. Chłopak zaczynał się niecierpliwić, coraz trudniej było mu wysiedzieć na miejscu. Zabijał czas rozmyślaniem o Paxonie i jego mieczu. Broń naprawdę mu się spodobała i chętnie zostałby jej właścicielem, podejrzewał jednak, że to rodzinna pamiątka, przekazywana z ojca na syna, i Paxon nigdy by się z nią nie rozstał. Ciekawe, czy mógłby znaleźć podobny miecz dla siebie? Choć raczej należało zakładać, że nie ma dużo podobnej broni, która leży gdzieś zagubiona i czeka na odkrycie. Marzył w najlepsze, gdy coś poruszyło się po drugiej stronie ulicy. Arcannen. Siedząc nieruchomo wśród śmieci, Grehling patrzył, jak czarnoksiężnik dochodzi do wylotu zaułka i skręca w stronę Ciemnego Domu. Widział dokładnie jego twarz, ale nie umiał zinterpretować jego miny. Zaczekał, aż Arcannen zniknie
z widoku, po czym wstał i przeszedł do miejsca, skąd znów mógł obserwować, jak się oddala. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał wielkiego wyboru i już postanowił wracać na lotnisko, gdy trzasnęły frontowe drzwi. Szybko ponownie się schował. Po chwili pojawiła się Misza, stanęła u wylotu zaułka, by uważnie się rozejrzeć, po czym skręciła w przeciwnym kierunku niż czarnoksiężnik. Grehling wysunął się z kryjówki, by dobrze się przyjrzeć, dokąd może iść. Oto była szansa, aby zajrzeć do środka. Było to ryzykowne, ale może ryzyko się opłaci? A jeśli w środku był miecz? Czarny miecz Paxona? Może Arcannen go ukradł i postanowił ukryć właśnie tutaj? Szybko przeszedł na drugą stronę zaułka i podbiegł do frontowych drzwi. Zamki były proste i chłopak od razu dostrzegł, że sobie z nimi poradzi. Wyjął wytrych, który nosił przy sobie, odkąd skończył dziesięć lat, i po kilku sekundach drzwi były otwarte. Jeżeli wiedźma zabezpieczyła drzwi magią, będzie miał problemy, nic na to jednak nie wskazywało. Oczywiście pewności nigdy nie było, wszedł jednak bez problemu. Dobra nasza. Nawet gdyby potem odkryli, że ktoś się włamał, już go tu nie będzie. Rozejrzał się po wnętrzu. Cały parter sprawiał wrażenie niezamieszkanego. Poszedł korytarzem w głąb domu, gdzie znajdowały się prowadzące na piętro schody. Pamiętał, gdzie znajduje się pokój, w którym poprzedniego wieczoru, gdy wiedźma wymykała się chyłkiem, paliło się samotne światło. Tam zacznie sprawdzać. Nagle uświadomił sobie, że być może starucha nie zabezpieczyła drzwi magią, bo zamierza zaraz wrócić. W takim razie należało się pospieszyć. Z piętra można było opuścić dom jedynie schodami albo oknem i zdecydowanie nie powinno go być w środku, gdy Misza wróci. Wszedł na piętro i skierował się ku mieszkaniu czarownicy. Stanął pod drzwiami i przyłożył do nich ucho. W środku panowała cisza. Gdy nacisnął klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Ponownie użył wytrychu i po kilku chwilach oba zamki były otwarte.
Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i wszedł do środka. W środku stały kanapa, dwa krzesła, mały stolik i piec. Korytarz w głębi prowadził do kolejnych zamkniętych drzwi. Nim ruszył dalej, Grehling rozejrzał się, by mieć pewność, że nic nie czai się w głębokich cieniach przed nim. Podszedł do drzwi znajdujących się naprzeciwko siebie po obu stronach korytarza. Spod lewych błyskało paskudne, zielone światło. Zaczął się bać. Żarty się skończyły. Było jasne, że w tym pokoju stosowana jest magia. Gdy otworzy drzwi, nie wiadomo, na co się natknie. Nie miał broni, a przy jego posturze nie było mowy o walce. Może przychodząc tutaj, przecenił swoje możliwości… Może powinien był zaczekać na Paxona – o ile w ogóle się zjawi – powiedzieć mu, co się dzieje, i zdać na jego decyzję? Nie! Nie był tchórzem, a zachowywał się jak tchórz. Chyba może zaryzykować jedno spojrzenie? Tak daleko już zabrnął… a był na tyle szybki, że gdyby w środku było coś, co chciałoby go złapać, mógłby zatrzasnąć drzwi i zwiać na ulicę. Zielone błyski o niczym nie świadczyły. Od kiedy światło może komuś zrobić krzywdę? Natychmiast sam sobie odpowiedział: odkąd Federacja wynalazła sposób na przerabianie surowych kryształów diapsonu na rozpłatacze błyskowe. Skąd jednak w tym pokoju miałby się wziąć diapson? To był matecznik wiedźmy i w środku jest magia. Wziął głęboki wdech, by umocnić się w postanowieniu. Uchyli drzwi tylko odrobinę. Zajrzy do środka i sprawdzi, czy coś mu grozi. Jeśli tak, natychmiast ucieknie. Poradzi sobie. Mimo to niemal się wycofał. Mało brakowało, a posłuchałby głosu swoich najgorszych lęków, odwrócił się na pięcie i zwiał. Zrezygnowałby, nie było bowiem jakiegokolwiek uzasadnienia podejmowania ryzyka związanego z otwarciem drzwi. Zwyciężył jednak inny impuls. Ze złością na siebie i niecierpliwością nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Widok był przerażający. Pokój przecinały pasma światła, biegnące chaotycznie we wszystkich kierunkach i zbiegające się na stojącym w głębi pokoju łóżku, owijając leżącą na nim postać. Nawet w zielonkawym świetle dało się dostrzec, że to człowiek.
Cienki materiał otaczał kontur ciała, które szarpało się i wiło od tego, co światło z nim robiło. Widok tak wykraczał poza ludzkie pojęcie, że mało brakowało, a Grehling zamknąłby drzwi i uciekł. Nie mieściło mu się to w głowie. Będzie musiał komuś o tym opowiedzieć. Tylko komu? Kto zechce tu przyjść i stawić czoło wiedźmie? I prawdopodobnie także Arcannenowi! Stał więc, próbując poznać tożsamość więźnia. Dopiero po chwili, po kolejnych drgnięciach ciała, twarz obróciła się w jego stronę. Chrysallin Leah… Nie do wiary. A więc Arcannen znowu ją porwał i przywiózł do Wayford. Co tu się jednak działo? Do czego służyły pasma światła? Na pewno do niczego dobrego. Od razu było widać, że magia atakuje dziewczynę. Trzeba było zapomnieć o sprowadzeniu pomocy i samemu ją stąd wydostać. Nie było innej rady. Każdy, komu by o tym opowiedział, by go wyśmiał. Zignorował. Nawet żołnierze z garnizonu Federacji kazaliby mu się przestać wygłupiać. Poza tym nie mógł pozwolić jej dalej cierpieć – bo co do tego, że światło ją krzywdziło, nie miał najmniejszych wątpliwości. Potrzebowała pomocy natychmiast. Ale co miał robić? Stał niezdecydowany. Czas pędził. Czarownica mogła w każdej chwili wrócić. Gdyby tak się stało, prawdopodobnie on też trafi do pajęczyny. Zostanie związany jak Chrysallin. Był tylko jeden sposób. Wsunął ramię w głąb pokoju. Gdy nic się nie stało, wszedł. Natychmiast zaatakowały go obrazy ukazujące Chrys w różnych dziwnych miejscach, siwą elfkę i różne zagrożenia. Obrazy wypełniły mu umysł z taką intensywnością, że ugięły się pod nim kolana. Zrobił kolejny krok i obrazy jeszcze bardziej go przytłoczyły. Jego myśli zaczęły się rozpierzchać, a leżąca na łóżku Chrysallin zaczęła się gwałtownie szarpać. Idź dalej – nakazał sobie. Posuwał się powoli, krótkimi krokami, starając się odpychać atakujące go obrazy i skupiać na dotarciu do łóżka. Pasma światła gasły po kolei, rozpadały się i znikały w ciemności. Gdy przez nie przechodził, nie stawiały oporu, na jego dotyk blakły i rwały się
na strzępy. Groźne obrazy trwały, ale traciły moc. Jedne wnikały do umysłu Grehlinga, ale inne stamtąd znikały. Jego przechodzenie przez pokój najwyraźniej niszczyło magię, co dodawało mu otuchy i kazało iść dalej. Gdy doszedł do łóżka, świetlne pasma niemal całkowicie zniknęły. Ukląkł obok Chrys i zaczął nią delikatnie potrząsać. – Obudź się… Chrysallin? Słyszysz mnie? Obudź się! Zrobiła to, otworzyła oczy i wbiła w niego przerażone, zrozpaczone spojrzenie. – Kim jesteś? – Grehling Cara. Jestem przyjacielem twojego brata. W jej spojrzeniu pojawiła się odrobina nadziei, szybko usiadła i objęła chłopaka. – Dziękuję ci… dziękuję – wyszeptała mu do ucha. – Dziękuję, że przyszedłeś. – Musimy iść – odparł. – Szybko. Możesz iść? Pomógł jej wstać, ale choć nie było widać na jej ciele ran, wszystko musiało ją bardzo boleć. Zażenowany jej niemal kompletną nagością, dyskretnie ją obejrzał, ale ciało wyglądało na nieuszkodzone. – Musisz iść sama, nie poniosę cię. Mogę cię tylko wesprzeć. Była ubrana w nocną koszulę, wokół nie było widać jej zwykłego ubrania. Chętnie znalazłby przynajmniej buty, ale nie miał czasu na szukanie. Obejmując ją w pasie, zaczął prowadzić dziewczynę do drzwi. W połowie drogi Chrys stanęła i zaczęła się rozglądać. – Misza… – jęknęła. – Zaraz wróci. – Pociągnął Chrys, by szła za nim. – Nie może nas tu zastać. – A jej głowa? Co się stało z jej głową? Grehling nie miał pojęcia, o czym Chrys mówi, szkoda mu jednak było czasu na wyjaśnienia. Ciągnął Chrys w stronę drzwi, obejmując ją za szczupłą talię i pomagając utrzymać się na nogach. Mamrotała pod nosem niezrozumiałe rzeczy – wspominając o elfce, Arcannenie i bracie, wystarczyło to jednak, aby nabrał przekonania, że to, co się dzieje, ma związek z ponownym zwabieniem Paxona do Wayford. Więcej: wiedźmie
i czarnoksiężnikowi zależało na tym na tyle, że byli gotowi porwać dziewczynę ponownie i obwiązać pasmami magii, które miały… No właśnie – co miały osiągnąć? Czym właściwie były te świetlne taśmy? Nie miał pojęcia, dowie się jednak tego, gdy znajdą się w bezpiecznym miejscu i porozmawia z Chrysallin. – Nie przestawaj iść – powiedział. – Świetnie sobie radzisz. Wymamrotała coś niezrozumiałego, mocniej objęła jego ramiona. Była wysoka i kierowanie nią szło mu nieporadnie. Trzymała się prosto, ale kosztowało ją to wszystkie siły. – Nie patrz na mnie – powiedziała w którymś momencie i pomyślał, że musi być zażenowana brakiem ubrania. Będzie musiał znaleźć coś, by ją okryć. Potem. Teraz musieli uciekać. Dotrzeć na parter i wydostać się z budynku. Najważniejszy był czas. Gdy doszli do drzwi i otworzył je jednym szarpnięciem, zobaczył przed sobą wiedźmę. Nie było czasu na zastanowienie, jedynie na odruchową reakcję. Grehling trafił pięścią prosto w wykrzywioną twarz Miszy, dokładnie między oczy. Nie był wielkim wojownikiem, ale desperacja i strach dodały mu siły i cios wyszedł jak z armaty. Głowa wiedźmy odskoczyła do tyłu, oczy wywróciły się białkami do góry i starucha osunęła się na podłogę. Grehling oparł Chrysallin o ścianę, pochylił się nad wiedźmą, sprawdził, czy na pewno jest nieprzytomna, ściągnął jej buty i ubrał w nie Chrys. Nie minęła minuta, jak zeszli ze schodów, dotarli do frontowych drzwi i wyszli do zaułka. Bez względu na to, co postanowi, teraz będą się musieli naprawdę pospieszyć.
XVIII Po wyjściu z budynku Grehling z zaskoczeniem stwierdził, że zaczyna zapadać zmrok. Śledząc Arcannena i uwalniając dziewczynę, stracił poczucie czasu. Fakt, że pozostało niewiele dnia, lekko go zaniepokoił. W obecnej sytuacji bardzo nie chciałby zostać złapany. Zwolnił przy wylocie zaułka i rozejrzał się w obie strony. Po prawej jechał samotny wóz ciągnięty przez osła i powożony przez starca. Z lewej, w kierunku Ciemnego Domu, nie było widać nikogo. Przynajmniej tyle – samotny starzec nie zapowiadał problemów. Niestety Grehlingowi kręciło się lekko w głowie od zadanego Miszy ciosu i wleczenia Chrys przez dom. Nie czuł się na siłach, by stawić czoła kolejnym wyzwaniom. Zwłaszcza Miszy. Jeśli ich teraz dogoni… Ciekawe, czy go poznała. Nie sądził, ale nie wolno było ryzykować. Oznaczało to, że nie mógł zaciągnąć Chrys na lotnisko i tam jej schować. Jeżeli wiedźma wie, kim jest, szybko przyjdzie do ich domu z Arcannenem. Aby zapewnić Chrysallin bezpieczeństwo, musiał ją wywieźć z miasta i dopiero potem przekazać bratu. Najpierw jednak musieli zniknąć z ulicy. Wóz przejechał. – Możesz iść? – spytał Grehling. Pokręciła głową.
– Nie wiem. Nie sądzę. Na szczęście zdawała się już nieco bardziej przytomna. Choć wyglądała jak pijana, nie mamrotała już pod nosem jak pijaczka. Wyprowadził ją z zaułka i skierował w bok. Choć nie była w stanie iść sama i lekko się zataczała, musiał ją mniej podpierać. Na szczęście byli w dzielnicy, gdzie chłopak prowadzący pijaną dziewczynę nie wzbudza sensacji. Znowu zaczął rozważać pomysł, by mimo niebezpieczeństwa iść na lotnisko. Kawał drogi. Jeśli Misza go rozpoznała, zacznie go ścigać. Niezależnie od tego Chrys nie była w Wayford bezpieczna. Trzeba ją było dokądś wywieźć. Ale do tego potrzeba statku powietrznego. A więc jednak lotnisko. Na piechotę zajmie to jednak wieczność. Grehling pocił się jak mysz. Strach powracał do niego, przez chwilę stłumiony podnieceniem. Co on narobił? Nie do wiary. Ryzykował życiem dla dziewczyny, której nie znał, z powodów, których nie umiałby nazwać. Robił dobry uczynek, ale tak głupi, że graniczący z szaleństwem. Słyszał to i owo o tym, co Arcannen robi z wrogami, wiedział więc, co się z nim stanie, jeśli zostanie złapany. Reputacja Miszy była nie mniej przerażająca i z pewnością zareaguje nie mniej agresywnie niż czarnoksiężnik. – Musimy iść szybciej – mruknął pod nosem. Chrysallin nie była jednak w stanie przyspieszyć i choć minęło wiele minut, oddalili się dopiero o kilka przecznic i w dalszym ciągu byli na głównej ulicy. Grehling zaczynał panikować. Musiał wymyślić nowy plan, zacząć robić coś z sensem, a przede wszystkim zniknąć z ulicy! Przypomniał sobie o Leofur Rai. Mieszkała niecałe dwie przecznice dalej, niedaleko ulicy, przy wąskim przejściu. Nie widywali się ostatnio zbyt często, ale może zechce mu pomóc. Ze wszystkich możliwości, jakie przychodziły mu do głowy, ta wydawała się najlepsza. Chrysallin znowu zaczęła mamrotać pod nosem, chwilami traciła świadomość, głowa jej opadała i ciało zaczynało wiotczeć. Była słaba, co stanowiło kolejny argument, że odpoczynek to dla niej teraz priorytet. Ciągnął ją dalej, cały czas cicho mówiąc i łagodnie
poganiając, każąc być silną i pamiętać, że jest wolna i wkrótce będzie z bratem. Były to jedynie słowa, do tego być może puste, ale szła. Widać było, że go słyszy i reaguje na jego głos, jednak robiła to niemal jak pozbawiony zmysłów automat. Z trudem, ale udało mu się przeprowadzić ją przez ulicę, przepchnąć przez boczną uliczkę i doprowadzić do drzwi Leofur. Grehling próbował sobie wyobrazić, jak zostaną przyjęci, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Po prostu zapukał, cofnął się o krok i zaczął czekać, próbując trzymać słaniającą się Chrysallin i układać w głowie słowa, jakimi będzie próbował przekonać Leofur do pomocy. Gdy drzwi w końcu się otworzyły, stanęła w wejściu, wyglądając dokładnie tak samo, jak ją zapamiętał. Błyszczące zielone oczy i włosy barwy miodu, artystycznie poprzetykane srebrnymi pasmami. Idealne rysy, niezbyt wysoka, ale o figurze, jakiej się nie zapomina. Zakochał się w niej w chwili, gdy ojciec zatrudnił ją do opieki nad nim – miała wtedy piętnaście lat, a on był ośmiolatkiem bez pojęcia, co to miłość, ale który natychmiast poddał się jej czarowi. Jego matka już wtedy nie żyła, a ojciec nie chciał, aby rósł bez kobiecej ręki. Tak więc zatrudnił Leofur do czasu, aż ponownie się ożenił. Grehling był beznadziejnie zakochany i pamiętał tamte czasy, jakby to było wczoraj. Gdy Leofur odeszła, najchętniej odszedłby razem z nią, rozumiał już jednak wtedy, że to beznadziejne, postanowił więc nie tylko więcej o niej nie myśleć, ale i więcej się z nią nie widywać. Było to trzy lata temu i po raz pierwszy zmusił się do spotkania z nią. Patrzyła na niego obojętnie, gładka twarz ukrywała zaskoczenie, które na chwilę zamigotało w jej oczach. – Możemy wejść? – spytał, próbując nie zdradzić, co czuje, widząc ją ponownie. – Proszę… Leofur stała bez ruchu, jedynie przenosiła spojrzenie to na niego, to na Chrys. – Jak źle jest? – spytała w końcu. – Najgorzej, jak tylko możliwe. Musimy natychmiast zniknąć z ulicy.
Leofur bez słowa odsunęła się na bok, a gdy weszli, szybko zamknęła za nimi drzwi. – Usiądź przy stole w kuchni – powiedziała i zaczęła zabierać ubrania, które właśnie układała. – Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę. Skinął głową. Twarz płonęła mu czerwienią. – Nie byłem w stanie. Na koniec powiedział jej, że ją kocha. Tuż zanim wróciła do swojego życia. Myślał, że zabierze go ze sobą, odparła jednak, że to niemożliwe. Że musi zostać z ojcem, aż będzie wystarczająco dorosły, by samemu decydować o własnym życiu. Oczywiście oznaczało to, że nie kocha go tak, jak on ją. Czuł się wtedy zdruzgotany. – Kim jest ta dziewczyna? – To Chrysallin. Pochodzi z gór Leah. Arcannen ją porwał i więził w Ciemnym Domu. Współpracuje z tą starą wiedźmą Miszą. Opowiedział wszystko po kolei: o pierwszym porwaniu, które miało zwabić Paxona do Wayford, ratunku i ucieczce, o drugim porwaniu, o tym, jak przypadkiem się o nim dowiedział i o uwolnieniu Chrys. – Nie mogłem jej zostawić. Nie mogłem pozwolić, by działo się z nią dalej to, co robili. – Czyli magia? – Leofur odwróciła się do Chrys. – Co ci robili i dlaczego? Chrysallin rozejrzała się zaskoczona. – Pytałam! Błagałam, żeby mi powiedzieli. Ale nie odpowiadali. Nawet elfka. Nikt. Tylko dalej mnie ranili! Cięli mi ciało, łamali kości i ściągali skórę. Używali metalowych narzędzi, żeby zwiększyć ból, i myślałam tylko o tym, jak tną mnie na kawałki, niszczą. Wygląd, do jakiego mnie doprowadzili… Leofur popatrzyła pytająco na Grehlinga. Bezgłośnie wypowiedziała: „Że jak?”. Pokręcił głową. „Nie mam pojęcia”. – Gdzie jesteś ranna? – spytała Leofur. – Wszędzie! Nie widzisz? – Ogarnęła ją histeria, w spojrzeniu pojawiło się szaleństwo. – Popatrz na mnie! Nikt nie może mnie takiej widzieć!
Leofur wstała i usiadła obok Chrys. – Ale przecież nic ci nie jest. Ciało masz całe i zdrowe. Chrysallin westchnęła z niewiarą. – Jak możesz tak mówić?! Popatrz na moje dłonie, palce. Popatrz na moje ciało! Rozerwała koszulę nocną, ukazując gładkie piersi i ramiona. Leofur delikatnie zsunęła poły materiału i objęła łkającą Chrys. – Chyba najlepiej będzie, jeśli się położysz. Przyniosę coś, co pomoże ci zasnąć. Zrobiła herbatę albo coś, co wyglądało jak herbata, zaparzając listki, które wsypała do wody z małej sakiewki. Chrysallin posłusznie wypiła cierpki płyn, co i rusz upewniając się, że Grehling jest z nimi. Gdy skończyła, dała się odprowadzić do kanapy. Leofur owinęła ją kocem i po chwili Chrys spała. Leofur gestem zaprosiła chłopaka, aby dosiadł się do niej przy stole w kuchni. – No cóż, coś z nią zrobiono. Wydaje jej się, że ją torturowano, ale nie ma na ciele żadnego śladu. Jak to możliwe? – Misza użyła magii. – Grehling drżał, jej bliskość nie pozwalała mu się skupić. – Pasma zielonego światła. Gdy ją znalazłem, pokój był nimi wypełniony. Były ich setki. Owijały ją jak liny. Wiła się i rzucała. Wyraźnie cierpiała. – Trzeba jej uświadomić, że jest cała i zdrowa, a wszystko tkwi w jej umyśle, może to jednak poczekać, aż się wyśpi. – Grehling zaczął sięgać po sakiewkę, z której Leofur wzięła liście na napój dla Chrys, szybko jednak złapała go za dłoń. – Nie, Grehlingu. W tych ziołach jest dużo więcej, niż teraz potrzebujesz. Dam ci coś innego. Wstała, podeszła do szafki i wyjęła inną mieszankę. Postawiła czajnik na ogniu. – Przepraszam, że tak długo nie przychodziłem. Nie powinienem był trzymać się z dala. Uśmiechnęła się i na policzkach zrobiły jej się dołeczki. – Nie powinieneś. Ale nic się nie stało. Czekałam na ciebie. Sądziłam, że próbujesz dorastać i jeszcze nie dotarłeś do celu. – Tak też jest, ale nie wiedziałem, dokąd z nią iść. – Nic nie szkodzi. Jesteście u mnie mile widziani. – Przerwała
na chwilę i jej uśmiech nieco zbladł. – Sądziłam, że trzymasz się ode mnie z dala z innych powodów. Wzruszył ramionami. – Słyszałem pewne plotki. – Niektóre mogą być prawdziwe. – Nie zwracałem na nie uwagi. – Oczywiście, że zwracał uwagę, ale nigdy by się do tego nie przyznał, ponieważ nie chciał, aby były prawdą. Nie w przypadku Leofur. – W każdym razie to nieważne. Też zrobiłem sporo rzeczy, z których nie jestem dumny. Przyglądała mu się przez chwilę z lekkim rozbawieniem, po czym skinęła głową. – Co chcesz, żebym zrobiła dla tej dziewczyny? Ukryła ją? W końcu mówimy o Arcannenie. Jestem w nie mniejszych tarapatach niż ty. Też jestem zagrożona. – Wiem. Nie powinienem był przychodzić. – Nie to miałam na myśli. Mówię tylko, że musisz zdecydować, czego oczekujesz, bym mogła ci powiedzieć, czy mogę się zgodzić. Zanim się w to włączę, muszę wiedzieć, jak wygląda zagrożenie. Chcesz ją tu zatrzymać czy miałabym ci pomóc wydostać ją z miasta? Gdy on się dowie, że zniknęła, zacznie jej szukać, prawda? Grehling skinął głową. – Może już jej szukają. – Wiedzą o tym, że się znacie? – Nie mam pojęcia. Misza widziała, jak z nią wychodzę, ale nigdy się nie spotkaliśmy, więc może nie wiedzieć, kim jestem. – Ale nie wolno ci ryzykować. Pokręcił głową. – Pomyślałem, że spróbuję zaprowadzić Chrysallin na lotnisko, wsadzę do mojego śmigacza i polecę z nią do Leah. Droga jest jednak daleka i była za słaba, by tam dotrzeć. – I pod zbyt dużym wpływem magii. – Leofur nalała im herbaty. – Teraz, nawet gdyby udało się wam tam dotrzeć, ludzie Arcannena będą obserwować lotnisko. Znasz jego reputację nie gorzej ode mnie. Coś w jej słowach go zaniepokoiło. – Ale nie masz z nim nic wspólnego? – spytał.
Przekrzywiła głowę i rozbawienie powróciło na jej twarz. – Nie mam. – Nie sądziłem tak. – Żałował, że zadał pytanie. – Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? – Wrócić na lotnisko, do domu. Mogłabym wywieźć was z miasta wozem, choć zorganizowanie go mogłoby potrwać dzień lub dwa. Chyba nie ma innego wyboru, to najbezpieczniejsze rozwiązanie. Pokręcił głową. – Nie. Jesteśmy wiele mil od najbliższego większego miasta albo lotniska, gdzie można by znaleźć statek powietrzny. Poza tym nie mam pieniędzy. Leofur roześmiała się. – No to masz problem. Wybawiciel bez środków, które pozwolą zrealizować ratunek. – Wyciągnęła ręce i ujęła jego dłonie. – Cieszę się, że przyszedłeś do mnie. Dobrze znowu cię widzieć. Tęskniłam za tobą. – Ja też. Bez ciebie nic nie było takie samo. Ojciec ponownie się ożenił, ona jest miła, ale nie jesteśmy blisko. Pracuję na lotnisku, ale przez większość czasu jestem zostawiony sam sobie. Ojciec próbuje, ale… – Twój ojciec nigdy nie był gadułą. Ale był dla mnie miły. Jej mina wskazywała na to, że może coś jeszcze powie, ale zamiast tego wstała i wyjrzała przez okno na gęstniejący mrok. Zapadała noc, cienie otaczały okoliczne budynki, światło zniknęło z nieba. – Zastanówmy się nad tym – powiedziała po chwili. – Może prześpijmy się z tym? Noc prawie już zapadła, a po tym, co przeszedłeś, musisz być wykończony. Twoja przyjaciółka śpi. Może dołącz do niej? Możesz spać na podłodze przy jej łóżku. Mam kilka koców i matę. Choć marzyło mu się, by oddalić się od niebezpieczeństwa, gdzieś bezpiecznie się ukryć, dostrzegał w jej słowach rozsądek. Rano będzie w stanie myśleć i działać szybciej i klarowniej. Patrzył, jak Leofur idzie do szafy, wyjmuje obiecane koce i matę i układa wszystko na podłodze przy łóżku Chrysallin. – Porozmawiamy rano. – Podeszła do niego, ujęła za dłonie, podciągnęła w górę i pocałowała w czoło. – Tak jak wtedy, gdy
byłeś chłopczykiem. Uśmiechnęła się i odwróciła go w kierunku posłania. – Kładź się. Śpij. Zrobił, jak kazała. Gdy gasiła światło, zdjął buty i ubranie i wślizgnął się pod koc. Słuchał, jak Leofur idzie korytarzem do swojej sypialni. Słuchał potem odgłosów jej ruchów i wyobrażał sobie, co robi. W tym momencie zrozumiał, dlaczego nigdy nie zapomniał, co do niej czuł. Nie wiedział, jak długo spał, gdy Chrysallin zaczęła się rzucać przez sen. Natychmiast się obudził i ukląkł przy kanapie, próbując ją uspokoić. – Już dobrze… – powiedział zaspanym, charczącym szeptem. – Jesteś bezpieczna. Nic ci się tu nie może stać. Nie słyszała go jednak. Oczy miała szeroko otwarte, wzrok wbity w dal, dziko gestykulowała, słowa były urywane i pozbawione sensu. Powtarzała coś o elfce, bracie i czarnym nożu. Mamrotała o bólu i cierpieniu, błagała dręczycieli, aby przestali i pozwolili jej odejść. Grehling trzymał ją i zapewniał szeptem o bezpieczeństwie, próbował ponownie uśpić łagodnymi „ciii” i gładzeniem po włosach. Robił, co mógł, aby ją uspokoić, minęło jednak dużo czasu, nim mu się udało. Gdy ją położył i poprawił jej koc, sprawiała wrażenie, jakby spała. Gdy się kładł, zawołała go cicho: – Grehlingu? – Jestem tutaj. – Miałam sen. Znowu. Paskudny koszmar. Nie wiem już, co jest prawdziwe, a co nie. – Ja jestem prawdziwy. Twoja obecność tutaj jest prawdziwa. Bycie bezpieczną jest prawdziwe. – Może, ale wszystko, co działo się dotychczas, też wydawało się prawdziwe, a nie było. Nie mogę być pewna niczego. Rozległ się szelest, gdy przewracała się na bok, by go widzieć. – Ciągle wszystko mnie boli. Ciągle czuję ból od tego, co ze mną robili. Cały czas pamiętam, co robili. – Wzięła głęboki wdech. – Ale
najwyraźniej nie mam żadnych ran. Dotykam palców, dłoni i ramion – sądziłam, że są całe porwane i połamane – lecz wszystko jest takie, jak było. – Wszystko jest z tobą jak należy. Nie masz żadnych widocznych uszkodzeń. Wyglądasz jak zwykle. Gdy się rozjaśni, sama to zobaczysz. Nic z tego, co ponoć przeżyłaś, nie miało miejsca. Coś z tobą zrobiono, abyś w te rzeczy uwierzyła, ale to nie działo się naprawdę. Chrys długo milczała. – Wszystko to sobie wyobraziłam? – Moim zdaniem zmuszono cię do tego. – Może nie wszystko… – Moim zdaniem raczej wszystko – odparł Grehling. – Poza elfką. Była prawdziwa. Była zawsze, gdy otworzyłam oczy. Misza też była prawdziwa. Sam powiedziałeś. Obie były prawdziwe, choć Misza teraz nie żyje. Widziałam jej głowę na stole. Grehling zacisnął powieki, po czym znowu je otworzył. – Nie sądzę, by nie żyła. Ty też nie. Zastanów się – widziałaś ją, gdy uciekaliśmy. Uderzyłem ją pięścią. Widziałaś to. – Naprawdę? Nie jestem pewna. Nie pamiętam tego. Wydaje mi się, że to była elfka. Ją uderzyłeś. Chłopak westchnął i ziewnął. Miał dość tej rozmowy. – Muszę się przespać. Ty też. Porozmawiamy rano. Będę przy tobie, gdybyś mnie potrzebowała. – Obiecujesz? – Obiecuję. – Dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie. Zapadła cisza. Zamknął oczy i zaczął zasypiać. Zanim ponownie zapadł w sen, Chrys znowu się odezwała: – Gdy ją znowu zobaczę, zabiję ją. Nie musiał pytać, o kogo chodzi.
XIX Gdy Misza przyszła późnym popołudniem do jego gabinetu w Ciemnym Domu, z wielkim siniakiem na czole i podbitymi oczami, Arcannen od razu wiedział, co się stało. – Dziewczyna uciekła – rzuciła wiedźma. Zachowanie spokoju wymagało od niego pewnego wysiłku. – Jak jej się udało? Opadła ciężko na krzesło i objęła głowę dłońmi. – Miała pomoc. Chłopaka. Nie wiem, skąd się wziął, ale musiał się włamać do domu, znaleźć ją i zabrać. – Uwolnił ją spod działania magii? – Najwyraźniej. Nie było to zbyt trudne. Ktoś zdecydowany mógł wejść, porwać sieć i zabrać dziewczynę. – Podniosła głowę z wyraźnym bólem. – Właśnie dlatego mówiłam ci, żebyś nie wchodził do pokoju. Pasma oddziałują z dużą mocą na obiekt, ale jako takie są słabe. – Kiedy to się stało? – Niedawno. Poszłam po składniki mikstury, która nadaje taśmom kształt. Gdy wracałam, stali w drzwiach. Chłopak uderzył mnie, nim zdążyłam go powstrzymać. – Pokazała na czoło. – Gdy doszłam do siebie, już ich nie było. Arcannen myślał intensywnie, powstrzymywał się przed wstaniem i natychmiastowym działaniem. Pośpiech nic nie da. Szkoda była poważna, ale już się stała. Wyjrzał przez okno. Zapadła noc i do rana nic nie będzie widać. Kolejna komplikacja.
– W jakim miejscu procesu, twoim zdaniem, była? Czy została wystarczająco przerobiona, aby zrobić to, do czego ją zaprogramowałaś, choć jest wolna? Misza spojrzała na niego ponuro. – Magia potrzebuje czasu i nie da się dokładnie zmierzyć ile. Dobrze o tym wiesz. Wszystko zależy od siły woli obiektu. Wytrzymała więcej, niż wytrzymuje większość, a mimo to nie byłam pewna, czy jest całkowicie nasza. Proces jest bardzo zaawansowany, choć jeszcze jeden dzień na pewno polepszyłby sprawę. – Ale nie mamy jeszcze jednego dnia. – Arcannen ledwie był w stanie ukryć pogardę dla niekompetencji Miszy. – Więc co sądzisz? Wiedźma długo nie odpowiadała. – Jest większa szansa, że zrobi, co ma zrobić, niż że tego nie zrobi. Gdybym mogła ją jednak dostać z powrotem… – Tak, byłabyś szczęśliwsza. Oboje chętnie dostalibyśmy też w ręce chłopaka. Znasz go? Misza pokręciła głową. – Może gdzieś mi kiedyś mignął, ale nie jestem pewna. Ale pamiętam, jak wygląda. Wcześniej czy później go znajdę. Wielka mi pomoc – pomyślał Arcannen. – Musi mieć z nią jakiś związek… W innym razie skąd pomysł, by jej pomóc? Poza tym, niezależnie od tego, co ich łączy – skąd wiedział, gdzie ją znaleźć? O jej pobycie u ciebie nikt nie miał wiedzieć. Musiałaś coś zrobić, by zdradzić, gdzie ją trzymasz. – Niczego nikomu nie zdradzałam! Wszystko było zrobione zgodnie z umową. Nikt nie miał prawa niczego zobaczyć. Nie dowiedziała się o niczym. Dla niej był to sen. Nic nie było realne, choć sprawiało takie wrażenie. Ktokolwiek by obserwował, nie mógłby się domyślić, kim ona jest ani dlaczego tam jest. – Opadła plecami na oparcie. – Zamierzasz coś w tej sprawie zrobić? Arcannen wzruszył ramionami. – Albo się schowa, albo spróbuje uciec z miasta. Każę ludziom obserwować lotnisko i patrolować ulice, obawiam się jednak, że nie złapiemy jej ponownie. Jeżeli ten, kto jej pomógł, zabierze ją do brata, wszystko może się skończyć tak, jak zaplanowaliśmy. –
Przerwał, coś sobie przypominając. – Wzięła nóż? Wiedźma sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła Stiehla. – Pod tak głębokim wpływem magii nie przyszło jej to do głowy. – Położyła nóż na stoliku. – Chłopak prawdopodobnie o nim nie wie. Leżał na szafce, gdzie go zostawiłam. Arcannen był wściekły. Użycie noża było jednym z najważniejszych punktów planu. Nóż, przeciwko któremu nie było obrony, gwarantował powodzenie planu. Teraz wszystko będzie zależało od okazji i szczęścia. – Niedobrze… – wydusił przez zaciśnięte zęby. Wstał, niezwykle zirytowany. – Mam pracę do wykonania. Może mimo wszystko uda się ją znaleźć. Nigdy nic nie wiadomo. Misza też wstała z trudem, najwyraźniej jeszcze nie do końca na siłach po ciosie w głowę. Choć była wiedźmą, miała już swoje lata. – Nie zostawię tego losowi, Arcannenie. Niech twoi ludzie się rozglądają i gdyby ją znaleźli, daj mi znać. W międzyczasie spróbuję jej poszukać moimi metodami. Chłopak uważa się za cwaniaka, ale nie ma pojęcia, że wejście do moich pomieszczeń go naznaczyło. Mogę go wyśledzić za pomocą magii, i zrobię to. Może zajmie to dzień lub dwa, ale znajdę go. – Wyprostowała się. – Wtedy, po kolejnym dniu działania, będziesz mógł dostać dziewczynę, ale on jest mój. Trochę z nim popracuję, poeksperymentuję, a potem zniknie na zawsze. Odwróciła się i wyczłapała z pokoju, zgarbiona i nieforemna, w swej żałosności jeszcze bardziej odrażająca. Pozostawała jednak niebezpieczna, o czym Arcannen nigdy w jej obecności nie zapominał. Zło, jakim emanowała, było wręcz fizycznie wyczuwalne. Wolałby nie być w skórze tego chłopaka. Stiehl leżał na stoliku, gdzie Misza go położyła. Arcannen z zadumą popatrzył na nóż, po czym wziął go do ręki. Jeszcze może się przydać do realizacji jego planu. Jeśli nie w ten sposób, to w inny. Założył czarny płaszcz i poszedł poinstruować swoich ludzi. Po wyjściu z Ciemnego Domu Misza zaczęła krążyć po okolicznych ulicach. Gotowała się ze złości. Konieczność wizyty u Arcannena
w roli petentki, przyznającej, że nie udało jej się utrzymać więźnia tam, gdzie jego miejsce, była trudna do zniesienia. Nienawidziła się kajać jak skruszona uczennica, najbardziej rozwścieczało ją jednak to, że wywiódł ją w pole nastolatek. Jak powiedziała czarnoksiężnikowi, wydawał jej się znajomy. Gdzieś już go widziała, choć nie umiała sobie przypomnieć gdzie. Ale przypomni sobie. Prędzej czy później. Poczłapała do swojego mieszkania, sunąc przez mrok jak cień i ignorując nielicznych przechodniów. Większość znała ją z widzenia i wszyscy schodzili jej z drogi. Arcannen miał rację: wyglądała jak łagodna staruszka, ale nie była owieczką. Była zdolna czynić wielkie zło. Wyobrażała sobie, jak będzie ćwiartować chłopaka żywcem, słuchać jego błagań i uśmiechać się na widok jego cierpienia. Sprawi, że bardzo pożałuje tego, co jej zrobił – co do tego nie było wątpliwości. Najpierw jednak trzeba go było znaleźć. Jak to najlepiej zrobić? Stanęła przy frontowych drzwiach i sprawdziła zamek. Otwarty wytrychem przez fachowca. A więc chłopak był także utalentowanym złodziejem. Obmacała zamek i framugę. Jego esencja była wszędzie wokół – wchłonięta przez wszystko, czego dotknął. Pociągnęła nosem. Unosiła się także w powietrzu. Weszła do środka, świadoma pulsowania w głowie, nie chciała go jednak usuwać, by nie stracić głodu zemsty. Droga na górę była wolna i bolesna, głowa pękała, zżerały ją żal i niecierpliwość. Gdyby wróciła z zakupów chwilę wcześniej… Takie rozważania nie miały jednak sensu. W końcu i tak dostanie to, czego chciała. Zatrzymała się w drzwiach do swojego pokoju. Znowu wyraźnie czuła ślad chłopaka. Pozostawił po sobie wystarczająco dużo, by go szukać. I znaleźć. Pod warunkiem, że będzie miała odpowiednią istotę do polowania na niego. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Brakowało jeszcze sporo do północy. Ciągle jeszcze miała dużo czasu. Poszła na środek pokoju, stanęła między zniszczonymi pozostałościami po starannie skonstruowanej sieci magii – zdewastowanej, niewidocznej dla zwykłego oka. Nawet tutaj czuła pozostałość
po chłopaku. Tak, wystarczy. Magia była jednak najmocniejsza w sypialni, w której była w nią owinięta dziewczyna i gdzie jej resztki jeszcze nie zdążyły się zmieszać z zapachem chłopaka. Rozłożyła chude ręce szeroko na boki i używając słów i gestów, żywiołów i wspomnień, szlifowanych przez lata umiejętności i ogromnej pewności siebie, zaczęła wzywać nową magię. Gdy wszystkie siły zaczęły wrzeć w pomieszczeniu, wyszła na chwilę po potrzebne składniki i piecyk. Zapaliła w piecyku płomień, postawiła na nim kociołek i wrzuciła do środka składniki mikstury. Na powierzchni wody w kociołku pojawiło się zielone światło i w powietrze wzbił się ohydny smród. Dla niej był jednak czymś słodkim i miłym i wciągnęła go głęboko w płuca. Gdy powietrze wypełniło się magicznym dymem, wypowiedziała słowa mocy i wzmocniła je odpowiednimi gestami – nakarmiła je swoimi emocjami i mrocznymi wizjami – dając życie i oddech martwej materii. Wymagało to ogromnego, wycieńczającego wysiłku, ale złość i ból dodawały jej sił. Powoli twór nabierał kształtów. Z początku bezładna chmura, z narastaniem siły magii stawała się coraz podobniejsza do człowieka. Z wydłużonego korpusu wyrosły ręce i nogi. Twór wisiał w powietrzu – wijący się embrion, replikant koszmarnej wizji, rodzący się w mroku, dymie i cieniu. Poza mamrotaniem wiedźmy i jej ciężkim oddechem oraz cichym sykiem emanowanym przez rośnięcie stwora narodzinom nie towarzyszył żaden dźwięk. Gdy stwór był gotowy, nadała mu ciężaru i siły. Opadł na podłogę, nabierając ostatecznego kształtu i stając się tym, co zaplanowała. Stał przed nią, niekształtny w zamierzony przez nią sposób: z długim, szczupłym torsem, krótkimi, ale silnymi nogami, ramionami o wielu stawach, które mogły zgarniać i ściągać, skórą jak ząbkowany metal, łapami i stopami zakończonymi potężnymi szponami. Skłonił się przed nią bez słowa. Usta miał maleńkie, w miejscu nosa wielki otwór do wychwytywania zapachów. Do tego wąskie, żółte oczy, które widziały tak samo dobrze za dnia, jak i w nocy. Gdy powietrze oczyszczało się z resztek magicznych dymów, stał przed nią w bezruchu, a ona przyglądała się z zadowoleniem
swemu dziełu. Stwór nie okazywał zniecierpliwienia, jakby nie był zainteresowany, co się stanie, oddychał równo i spokojnie. Długie, smukłe ciało było umięśnione w sposób, który obiecywał szybkość i siłę w równych proporcjach. W oczach była inteligencja i sugestia skłonności do skrajnej przemocy. Jeśli ma jej dobrze służyć, przydadzą mu się obie te cechy. Myśliwy – pomyślała. – Prosty i bez dodatków. Misza podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Noc w dalszym ciągu była młoda. Mnóstwo czasu na znalezienie zbłąkanych dzieci. O tej godzinie na ulicach nie będzie wielu ludzi, większość prawdopodobnie będzie już spała. Chłopak i dziewczyna musieli już pewnie znaleźć jakieś schronienie. Wymęczeni i przerażeni, uznają pewnie, że noc minie spokojnie. Dziewczyna poza tym nie będzie w obecnym stanie daleko się przemieszczać. Magia odebrała jej na tyle dużo sił, że ledwie będzie mogła chodzić. Z pewnością daleko się nie oddaliła i było niemal pewne, że chłopak jeszcze nie wywiózł jej z miasta. Nie, na pewno jeszcze tu jest. Gdzieś blisko. Wróciła przed stwora, zbierając po drodze zapach i zniszczoną magię, esencje zarówno chłopaka, jak i dziewczyny. Ujęła chmurę w obie dłonie i wyciągnęła je pod nos bestii, która pochyliła się, by wciągnąć zapach. Wykrzywiła się, ukazując ukryte w ustach kły. – Znajdź ich… – syknęła Misza. Paxon Leah i Starks zbliżali się do Wayford swoim statkiem, obserwując coś, co wyglądało jak świetlny dywan na czarnym oceanie. Wylecieli po czasie i dotarli na miejsce znacznie później, niż planowali. Kolejny dzień opóźnienia był jednak dla Paxona nie do przyjęcia, na co Starks – znowu nonszalancki – jedynie wzruszył ramionami i zgodził się, że powinni natychmiast wyruszać. Opóźniła ich Ard Rhys, wzywając do siebie praktycznie w chwili wylotu – przez Sebeca, który przekazał wiadomość tak natarczywie, że nawet nie pomyśleli o odmowie. Paxon miał nadzieję, że opóźnienie będzie jedynie chwilowe, szybko jednak okazało się, że nic z tego. Gdy weszli, kazała im usiąść i stała
przed nimi wyprostowana jak żołnierz, jakby świadomie zachowywała się wbrew swej zwykle łagodnej postawie. – Ktoś ukradł Stiehla – oświadczyła. – Odkryliśmy to wczoraj, ale nóż mógł zniknąć każdego dnia od ostatniego spisu. Co oznacza, że najgroźniejsza broń, jaka znajdowała się w naszym posiadaniu, jest teraz w rękach kogoś, kto zamierza jej użyć. Paxon po raz pierwszy słyszał o Stiehlu, ale z tonu głosu Ard Rhys nietrudno było wywnioskować, że jest czymś bardzo ważnym. – Nie mamy żadnego podejrzenia, kto mógłby być sprawcą? – spytał Starks. – Jeszcze nie, ale podjęłam konieczne kroki. Mamy w zakonie kogoś, kto jest równocześnie złodziejem i zdrajcą. Wraz z tą kradzieżą to w ostatnim roku czwarta. Stiehl jest najbardziej niebezpieczną ze skradzionych rzeczy, pozostałe trzy – w tym kula scrye, znacznie mniej. Wezwałam was, by was ostrzec. Nie jest wykluczone, że każda ze skradzionych broni – szczególnie jednak Stiehl – może zostać użyta przeciwko wam. Kradzieże pasują do sposobu działania Arcannena, a wybieracie się na jego poszukiwania. Stając naprzeciwko niego, nie zapominajcie o ostrożności. Starks skinął głową i wstał. – Nie należymy do nieostrożnych. Coś jeszcze? – To wszystko. Gdybyście odnaleźli nóż, przywieźcie go z powrotem. Po wyjściu od Ard Rhys Starks opowiedział Paxonowi historię Stiehla – o tym, jak podczas wyprawy do kraju Króla Kamienia Walker Boh odzyskał nóż, a następnie przywiózł go do Paranoru, gdy ponownie otwarto zamkniętą od śmierci Allanona warownię. Była to starożytna broń, wykuta z rzadkich metali i nasączona czarną magią, tak że mogła ciąć wszystko. Przez ostatnie tysiąc lat przetrzymywano ją w bezpiecznym miejscu, zamkniętą w warowni. Wyniesienie noża w świat, gdzie mógłby zostać użyty do strasznych celów, było niepokojące. – Chcę porozmawiać z Sebekiem – stwierdził Starks. – Na pewno bada sprawę. Chcę się dowiedzieć, co wie – i to z jego ust. Znaleźli i wzięli na spytki młodego druida, który opowiedział
wszystko, co wiedział, po czym sam zaczął wypytywać Starksa, czy wie o kimś wchodzącym do skarbca artefaktów. Rozmowa trwała dłużej, niż Paxon uważał za konieczne, trzymał jednak język za zębami i dobrze zapamiętywał każde słowo. Nie dowiedzieli się niczego przydatnego, a plan wylotu przesunął się o ponad pół dnia. Teraz jednak zbliżali się do celu i myślenie o Stiehlu i działaniach Ard Rhys zostało zastąpione przez myśli o Chrysallin. Paxon zaczął czuć napięcie, napędzane strachem i oczekiwaniem. Mijał tydzień od porwania i przez ten czas wszystko mogło się wydarzyć. Mogła zostać oszpecona w nieodwracalny sposób. Arcannen nie sprawiał wrażenia kogoś, kto byłby gotów zrezygnować z zemsty tylko dlatego, że raz mu się nie udała. Choć Paxon chciałby uważać, że jemu samemu chodzi o coś więcej, nie bardzo był w stanie sam siebie do tego przekonać. Tak czy owak, był to wystarczający powód, by się pospieszyć i jak najszybciej znaleźć siostrę. Starks nie zdradzał się ze swoimi planami i było to denerwujące. Dowodził wyprawą i Paxon już wiele godzin temu chętnie by się dowiedział, co zamierza. Druid skupiał się jednak na pilotowaniu i Paxon wolał nie zaczynać pierwszy. Dobrze znał niechęć Starksa do mówienia o nadchodzących wydarzeniach, nim faktycznie się zaczną. Po wylądowaniu, gdy wyszedł z kabiny pilota i stanął obok Paxona przy biurze lotniska, druid odwrócił się do niego, jakby zamierzał powiedzieć coś o planach, jednak zamiast tego zadał tylko krótkie pytanie: – Gdzie zarządca lotniska? Paxon rozejrzał się i wyciągnął palec. – Tam ktoś jest. Zarządca szedł w ich stronę, wychodząc spomiędzy zacumowanych statków. Gdy do nich dotarł, dotknął palcem wysłużonej czapki. – Witam. Potrzebujecie serwisu? Starks odkłonił się. – Ktoś powinien popilnować naszego statku. Możesz się tym zająć?
– Dziś w nocy? – Jutro może też. – Spojrzał na Paxona. – Późno na wizytę. Może lepiej się przespać. Paxon z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie podobał mu się pomysł z czekaniem. – Arcannen jest w mieście? – spytał Paxon zarządcę. – Przyleciał dziś po południu. – Podróżował sam? – Jeśli nie liczyć załogi i strażników. – Nikogo poza tym? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Mój syn by wiedział, widzi wszystko lepiej ode mnie. Ale go nie ma. Gdzieś poszedł zaraz po przylocie Arcannena i nie wrócił. Dziwne. Już jest spóźniony na nocną zmianę. Zwykle można na nim polegać. – Grehling, tak? – W samej rzeczy. Zdolny i sprytny, choć indywidualista jakich mało. – Zarządca pokręcił głową. – Nigdy nic nie wiadomo. Nagle Paxona ogarnęło mroczne przeczucie. Spojrzał Starksowi prosto w oczy. – Nie mam zamiaru czekać. Chcę odzyskać siostrę. Starks chwilę mu się przyglądał, po czym kiwnął głową. – W porządku. Idźmy po nią.
XX Miasto było ciche, ulice puste. Gdy Starks i Paxon zaczęli marsz w kierunku Ciemnego Domu, dawno minęła północ. Owinięty w czarny płaszcz Starks prowadził. Z głęboko nasuniętym na głowę kapturem sunął po wysłużonej kostce niczym cień. Paxton podążał tuż za nim. Przy każdym kroku góral czuł na plecach ciężar miecza, co nie pozwalało mu zapomnieć o tym, co ich czeka. Nawet przez sekundę nie miał nadziei, że uratują Chrysallin bez walki. Tym razem będzie inaczej niż poprzednio. Arcannen będzie przygotowany, świadom mocy miecza, i spróbuje go tak czy inaczej zaskoczyć. Kątem oka obserwował ruchy cieni w zaułkach i pod ścianami. Kawałki ciemności, na zmianę nakładające się na siebie i rozdzielające, w ułamku sekundy zmieniały swoje kształty. Wszędzie mógł się kryć człowiek, zwierzę, jednak równie dobrze mogła to być gałąź lub krzak. Skupiał się na drodze przed sobą, nie ufając oczom, używając innych zmysłów do wyszukiwania niebezpieczeństw. Im głębiej wchodzili w miasto, tym trudniej było dostrzec, co jest przed nimi. Zimne powietrze nocy i gorące miejskie mieszały się i zaczęła się zbierać mgła, zalegając na ulicach i w zaułkach, a im więcej jej przybywało, tym więcej terenu zajmowała, zalewała podwórka i otwarte przestrzenie, wspinała się po murach. Coraz bardziej gęstniała i wkrótce całkowicie ich otoczyła.
Starks zwolnił kroku i, wyraźnie nieszczęśliwy, badał biel przed nimi. Popatrzył na Paxona i kiwnął głową w bok, by zeszli na chodnik. Zatrzymał się i podniósł wzrok ku niebu. – Coś tu jest – szepnął. Byli kilka przecznic od Ciemnego Domu, więc Paxon uznał, że to, co czuje druid, ma związek z Arcannenem. Czekał cierpliwie na stojącego z zamkniętymi oczami Starksa. Nagle druid ruszył przed siebie i Paxon poszedł za nim. Góralowi nie mógł wyjść głowy Grehling. Czyżby chłopak zrobił coś głupiego i naraził się Arcannenowi? Już raz zaryzykował, pomagając mu dostać się do Ciemnego Domu. Wiedział sporo o czarnoksiężniku i jego mateczniku, więc może i tym razem coś zbroił? Nie mógł chyba jednak nic wiedzieć o porwaniu Chrys. Ale wiedział o poprzednim. Dzięki temu, że siedział na lotnisku. Może tym razem tak samo coś zauważył? W każdym razie Paxon niepokoił się o chłopaka i obiecał sobie, że przed odlotem sprawdzi, czy nic złego mu się nie stało. Dręczyły go ponure myśli dotyczące losu siostry. Nie umiał przestać sobie wyobrażać, co Arcannen mógł jej zrobić. Może nawet co w tej chwili jej robi. Próbował się przekonać, że czarnoksiężnikowi zależy na złapaniu jego, nie jej, ale nawet to nie pozwalało pozbyć się przerażających wizji, które tworzyła wyobraźnia. Dręczyło go poczucie winy. Po pierwsze, Chrysallin nie powinna była zostać wciągnięta w tę sprawę. Nie miała z tym nic wspólnego – była jedynie pionkiem, którym czarnoksiężnik zagrał, by go zaszachować, przynętą, by złapać go na haczyk. Był wściekły, że jest przyczyną całego zła, które spotkało Chrys. Wyrzucał sobie, że zostawił ją samą. Powinien był odrzucić ofertę z Paranoru, zostać z nią i być w gotowości na powrót Arcannena – wtedy mógłby z nim skończyć. Było to oczywiście niemądre. Jakie miałby szanse? Nigdy nikogo nie zabił. Nigdy wcześniej nie używał magii. Gdy po raz pierwszy pojechał ratować Chrysallin, ledwie udało mu się zapanować nad mocą miecza. Bez szkolenia w Paranorze nie przeżyłby kolejnego spotkania z czarnoksiężnikiem.
Mimo szkolenia będzie ono bardzo niebezpieczne. Przez ulicę przebiegł kot, rozmazany we mgle jak duch. Paxon mimowolnie się wzdrygnął, Starks pozostał jednak niewzruszony. Mgła była wszędzie, wirowała łagodnie w nocnym powietrzu, przesuwała się nieustannie, przez co fragmenty domów i ulicy to się odsłaniały, to znikały z widoku. Minuty mijały i Paxon stracił orientację. Mgła skrywała wszystkie znaki orientacyjne, ale Starks szedł, jakby doskonale wiedział, gdzie są i jaki powinni trzymać kierunek. Nawet nie zwolnił kroku. Od czasu do czasu pojawiały się światła ulicznych latarń i choć wiele nie ukazywały, były dowodem, że cały czas idą ulicą, a nie tkwią w oderwanej od rzeczywistości ciemności. – Tam – powiedział Starks, wskazując przed siebie. Paxon stanął obok niego. Przez chwilę niczego nie było widać, ale gdy mgła się przesunęła, ukazało się główne wejście do Ciemnego Domu, otoczone palącymi się w oknach światłami. – Wchodzimy od razu – stwierdził druid. – Pójdę pierwszy, ty chroń mi plecy. Prawdopodobnie ktoś będzie przy drzwiach, zajmę się nimi. Trzymaj miecz w gotowości, nie używaj go jednak, dopóki nie zostaniemy zaatakowani. Może uda nam się dotrzeć do Arcannena, zanim zostanie ostrzeżony. Zaczekał, aż Paxon potwierdzi. – Musimy ją znaleźć – odparł góral. – Cokolwiek się wydarzy, musimy ją uratować. – Uratujemy – powiedział druid z krzywym uśmiechem. Przeszli przez ulicę i weszli po frontowych schodach. Starks odsunął Paxona, tak by nie widziano go przez judasza, sam jednak się nie schował. Ściągnął kaptur, poprawił płaszcz i zapukał. Otworzyło się małe okienko. – Nazwisko? – Wolę nie podawać – odparł Starks ze smutnym uśmiechem. – Szukam jedynie szklanki piwa i odrobiny pocieszenia. Możesz mi zapewnić jedno i drugie? Okienko zostało zasunięte i szczęknęły otwierane zamki. Otwarto drzwi. Starks stał bez ruchu, uśmiechając się do tego, kto stał w środku, spokojnie, bez oznak natarczywości ani pośpiechu.
– Przemiły wieczór – stwierdził. Wszedł do środka. Rozległo się stłumione tąpnięcie, westchnienie, a po chwili zaskoczone mruknięcie. Paxon zajrzał za framugę: Starks przyciskał do ściany krępego wartownika, który poruszał ustami niczym wyrzucona na brzeg ryba, nie wydając jednak z siebie żadnego odgłosu. Kawałek dalej siedział oparty o ścianę drugi wartownik. Był nieruchomy. – Zamknij drzwi – polecił druid. Paxon zrobił, co mu kazano. Starks przysunął twarz blisko do twarzy trzymanego przez siebie wartownika i popatrzył mu prosto w oczy. – Posłuchaj mnie uważnie. Zadam ci kilka pytań, a ty na nie odpowiesz. Jeżeli nie będę zadowolony, skręcę ci kark. – Przerwał na chwilę. – Czy to jasne? Jeśli rozumiesz, kiwnij głową. Mężczyzna, którego twarz nabrała rzadko spotykanej, purpurowej barwy, energicznie pokiwał głową. – Pierwsze pytanie. Arcannen jest w Ciemnym Domu? Skinięcie. – Na parterze? – Zaprzeczenie. – Na górze, w swoim gabinecie? Potwierdzające skinienie. – Są z nim strażnicy? Kolejne zaprzeczenie. – Położył się spać? Wartownik zawahał się, spróbował wzruszyć ramionami. Zdecydował się na niepewne skinienie głową. Starks wyciągnął wolną rękę, ścisnął szyję wartownika tuż przy barku, na co ten osunął się bezwładnie na podłogę. – Na pewno jest więcej strażników. Musimy być dyskretni. W głębi korytarza, po lewej, są schody. Chodź. W korytarzu nie było nikogo. Dziwiło to Paxona i podobnie jak poprzednim razem, podejrzewał pułapkę. Starks nie wyglądał jednak na zdenerwowanego i faktycznie doszli do schodów nie niepokojeni przez nikogo. Starks stanął. – Prywatne pokoje Arcannena są na drugim piętrze – szepnął. – Tam go poszukamy. Jeśli go znajdziemy, obezwładnimy go i pójdziemy poszukać twojej siostry.
– Wiem, gdzie była poprzednim razem. Starks skinął głową. – Teraz jej tam nie będzie. On wie, że się zjawisz. Może jednak uda się znaleźć kogoś, kto będzie wiedział, gdzie ją trzyma. Paxon skinął głową i zaczęli wchodzić po schodach. Arcannen siedział za biurkiem i studiował schematy mikstur i eliksirów oraz listy składników, których najchętniej używał do tworzenia magii i przedmiotów. Była to żmudna praca, ale nie był śpiący i zorganizował już wszystko w sprawie Chrysallin Leah. Gdy Misza wyszła, wezwał kilkunastu strażników, z których część wysłał do patrolowania ulic, a część do obserwacji lotniska. Chrysallin na pewno gdzieś się pokaże. Znajdą ją. Oczywiście, o ile pierwsza nie zrobi tego Misza, używając swoich golemów i chowańców. Sam nie używał podobnych stworów, wolał rzetelniejszą magię, ale wiedźma zdobywała swoje umiejętności inaczej niż on, więc musiał ją zaakceptować taką, jaka była. Poza tym, gdyby jej wysiłki przyniosły efekt, byłby nawet skłonny wybaczyć jej ucieczkę dziewczyny. Może znowu zacząłby ją uważać za potrzebną do realizacji jego planów. Może, choć niekoniecznie. Zawsze było tak samo: mógł polegać tylko na sobie. Nie mógł zaufać nikomu – nawet bliskiej osobie, która go wychowała i uczyła – nieważne, jakie miała umiejętności i doświadczenie, co obiecywała i jak dobre miała zamiary. Najlepszą gwarancją, aby sprawy potoczyły się wedle jego woli, było zajęcie się nimi osobiście. Nie zawsze mógł wszystkim zajmować się samemu, ale mógł decydować, co wziąć we własne ręce. W tym przypadku nie wybrał najlepiej, pozostawiając Chrysallin Leah w rękach wiedźmy, zamiast trzymać ją blisko siebie, w Ciemnym Domu. Było, minęło. Miejmy nadzieję, że albo zostanie odnaleziona i będzie jeszcze można nad nią popracować, albo dotrze do Paranoru i dostanie się do druidów. Opadł na oparcie i zapomniał o spisach i schematach. Podejrzewał, że jego światopogląd różni się od poglądów większości, jest za to realistyczny. Miarą sukcesu była siła –
zarówno fizyczna, jak i intelektualna. Okazywanie słabości prowadziło do porażki, a jakiekolwiek ustępstwo od wyznaczonego celu było dowodem braku determinacji. Świat niczego nie dawał za darmo, nie pomagał tym, którzy nie umieli dostrzec okazji i ich wykorzystać. Kodeksy moralne stanowiły jedynie przeszkodę, narzucając niepotrzebne ograniczenia i nie pozwalając przeć do przodu. Jeśli chciało się cokolwiek osiągnąć, trzeba było być gotowym do ignorowania konwencji i zasad. Wiedział, jak jest postrzegany, nie był to jednak jego problem. Nikt nie zrobiłby dla niego nic bezinteresownie, wszyscy marzyli o jednym: aby zobaczyć jego porażkę. Zazdrościli mu władzy i osiągnięć i nienawidzili za zdolność robienia tego, co sami bali się robić. Mówili, że jest zły i przebiegły, przykleili mu łatkę potwora. Czuli się lepiej, zachowując się tak, jakby był trucizną, której należy za wszelką cenę unikać. Siła nie bierze się jednak z dyskredytowania innych i chowania się za pretensjonalnością oraz wybiegami. Nie bierze się z robienia tego, co inni uważają za godne podziwu i słuszne. Bierze się z odważnego, zdecydowanego działania, gotowości do ignorowania wszystkiego poza celem, do którego się dąży. Z odporności i oddania sprawie. Posiadane przez niego umiejętności w zakresie posługiwania się magią zapewniały mu większość z pożądanych cech. Umiał pokonać niemal każdą przeszkodę, korzystając z nabytych przez lata umiejętności z dziedziny czarnej magii. Wykształciła się w nim łatwość używania magii, emocjonalna i psychologiczna więź z nią, która przepełniała go głębokim zadowoleniem, gdy wzywał magię, i choć niektórzy mogliby powiedzieć, że związek ten graniczy z uzależnieniem, uważał, że warto. Ktoś inny mógłby się cofnąć, ale wtedy nie osiągnąłby tego, co on, nie wspiąłby się na szczyt. Wyznaczył sobie teraz cel, jakiego nikt nigdy nie osiągnął, a to wymagało nie tylko starannego planowania i rozumienia, jak najlepiej wykorzystać słabości, których inni nawet nie dostrzegali, ale także płynnego dostosowywania się do zmian i zwrotów akcji, takich jak na przykład wątek dziewczyny. Zamierzał zniszczyć zakon druidów.
Ambitne? Tak. Niemożliwe? Nie. Wykonalne, i właśnie był w trakcie realizacji swojego mocno skomplikowanego planu. Jeżeli nie nastąpi coś jeszcze, co mogłoby pokrzyżować mu szyki, cel zostanie osiągnięty za miesiąc. Gdy tego dokona, osiągnie ogromne korzyści. Dzięki wsparciu ze strony szpiega w zakonie i usług, jakie zamierzał wyegzekwować od krnąbrnego i nierzetelnego Fashtona Caeila, z dnia na dzień stanie się najpotężniejszym użytkownikiem magii w Czterech Krainach. Wtedy postanowi, czy należy całkowicie zniszczyć zakon, czy odbudować go pod swoim przywództwem. Ledwie skończył dumać na ten temat, gdy w drzwiach pojawił się jeden z jego strażników, czerwony na twarzy i zdyszany. – Co się stało? – spytał szybko Arcannen. – Góral wrócił. Z jednym z druidów. Właśnie widziałem, jak lądują. Są w drodze. Biegłem całą drogę, by pana ostrzec, zanim tu dotrą. Arcannen ze spokojem skinął głową. – Wracaj na dół i zjedz coś. I nie wychodź z kuchni. Gdy strażnik wyszedł, Arcannen zaczął rozważać możliwości. Chciał spotkać górala, aby odebrać mu miecz, ale obecność druida na tyle komplikowała sprawy, że doprowadzenie do konfrontacji nie byłoby w tej chwili najlepszym pomysłem. Poza tym nie miał dziewczyny, więc nie posiadał nic na wymianę. Mógł oczywiście udawać, że jest ona w jego rękach, ale najlepiej będzie zaczekać, aż ją odzyska. Wziął dokumenty i wepchnął je do głębokiej szuflady, wsunął ją i zamknął na klucz, który schował do kieszeni. Jeśli się pospieszy, zdąży opuścić Ciemny Dom przed ich przybyciem. Gdy go nie zastaną, będą w kropce. Mógł się schować w wielu miejscach do czasu, aż stracą zainteresowanie albo dotrze do niego wieść, że Chrysallin została odzyskana. Arcannen zdawał sobie sprawę z ryzyka, że natkną się na krążącą po okolicy dziewczynę, ale nawet to mogło przynieść mu korzyść. Chłopak będzie chciał zadbać o bezpieczeństwo siostry i wie, że w Leah nie da się tego zrealizować. Zabierze ją więc do Paranoru. Wtedy sprawy potoczą się zgodnie z pierwotnym planem.
Czekając na rozwój wypadków, mógł się zająć innymi sprawami. Trzeba było zadbać o inne elementy planu. Skończył wszystko chować, po czym wyjrzał na korytarz. Nikogo nie było. Ale w końcu nie mogli dotrzeć tu tak szybko, skarcił się w myślach. Czym się niepokoił? Gdy ruszył ku głównym schodom, zawahał się. Może na wszelki wypadek warto by ominąć frontowe wejście? Poszedł w odwrotnym kierunku. Doszedł do schodów od tyłu i ruszył w dół. Kilka przecznic dalej Chrysallin Leah śniła. Kiedy w końcu ponownie zasnęła, zmęczona walką z sennością, natychmiast ogarnął ją koszmar. Siwa elfka wróciła, goniąc ją przez głębokie lasy, ciemne i pełne potworów. Była wszędzie tam, gdzie Chrys zwróciła spojrzenie, i żadna próba ucieczki nie przynosiła skutku. Dręczycielka ciągle była tuż obok. Polowały na nią także inne stwory, o bezkształtnych ciałach i pozbawionych wyrazu gębach. Pełzały w cieniu i wyłaziły z dziur w ziemi. Spadały z drzew i wychodziły z mgły. Nic nie mówiły, ale ich zamiary były oczywiste. Nie musiały pokazywać kłów ani pazurów, by Chrys wiedziała, że chcą ją zranić. Już bez tego ból był nie do wytrzymania, jej ciało poszarpane, wnętrzności krwawiące. Gdy elfka i jej milczący oprawcy wcześniej ją torturowali, nie pozostawili ani jednego nietkniętego kawałka ciała i Chrys pamiętała dokładnie wszystko, co jej zrobili. Starała się kluczyć, skręcać na boki, odsuwać od nacierających stworów, za każdym razem niemal się o nie ocierając. Pościg był jednak bezlitosny i nie była w stanie się oddalić. Gonitwa trwała, a nerwowy, nieskuteczny wysiłek doprowadzał ją do szału… − Obudź się! Trzymały ją czyjeś ręce i potrząsały nią. Spróbowała krzyknąć, ale dłoń zasłoniła jej usta. – Chrysallin… – syknął jakiś głos. Otworzyła oczy, wyrywając się z sennego koszmaru. Wpatrywał się w nią Grehling. – Musimy uciekać! Była kompletnie zdezorientowana, po głowie krążyły jej jeszcze obrazy ze snu. Gdzie jestem? Ten chłopak… Miała jego imię
na końcu języka… Kto to jest? Spróbowała usiąść, ale ciało zawyło z bólu i musiała się ponownie położyć. – Chrysallin, popatrz na mnie! – Złapał ją za ramiona. – Wiedźma nas ściga! Misza! Wysłała kogoś, by nas znalazł. Jest pod drzwiami! Na dźwięk imienia Miszy Chrys zlodowaciała i seriami pojedynczych obrazów zaczęła jej wracać pamięć. Ignorując ból, zaczęła wstawać, pomogły jej w tym silne dłonie Grehlinga. Przez zasłony przesączało się słabe światło i w jasnym prostokącie mignął cień czegoś wielkiego, poruszającego się szybko tuż za oknem. Potwory ze snu! Znalazły mnie! Chrys ogarnęła panika i szybko się cofnęła, zaczęła rozglądać w poszukiwaniu drogi ucieczki. W pokoju była Leofur Rai, zwrócona ku drzwiom, z wyciągniętą ku nim smukłą, metaliczną bronią, którą ściskała w dłoniach. Chrysallin jeszcze nigdy nie widziała czegoś podobnego. Czarny przedmiot miał kolbę i lufę, a palec Leofur leżał na spuście znajdującym się mniej więcej w miejscu połączenia obu elementów. Leofur odwróciła się do nich i dała znak głową. – Wynocha stąd! Oboje! Zejdźcie przez klapę w podłodze na dół! Szybko! Grehling pospieszał Chrys, by jak najszybciej oddalić się od tego, co się zbliżało. Rozległo się drapanie w drzwi i coś nacisnęło klamkę. – Szybko! – zawołała Leofur. – Nie ma… W tym momencie drzwi zostały wyrwane z zawiasów i w otworze ukazał się wielki kształt. Broń Leofur wystrzeliła kulę ognia, która poleciała w stronę intruza i wbiła się w niego z taką siłą, że wyrzuciło go z powrotem na ulicę. W tym samym czasie Grehling wepchnął Chrysallin w otwór w podłodze, pchnął ją w dół aż niemal spadła z drabiny, po czym sam zeskoczył do korytarza. Chwilę potem w otworze pojawiła się Leofur, szybko zeszła po drabinie, po czym zamknęła i zaryglowała klapę w podłodze. Z wnęki w ścianie wzięła bezdymną pochodnię i ją zapaliła. – Tędy – powiedziała bez wstępów i ruszyła przed siebie, ciągnąc
za sobą smugę dymu lecącą z lufy dziwnej broni. – Zabiłaś go? – spytał Grehling, który cały czas ciągnął za sobą Chrys. – Nie sądzę, bym zrobiła mu krzywdę. Może chwilę będzie oszołomiony. Nie zatrzymujcie się. Korytarz rozwidlał się i dziewczyna weszła w lewą odnogę. Potem korytarz raz za razem skręcał i co rusz dochodzili do prowadzących w górę schodów i drabin. – Co to za broń? – Grehling nie odpuszczał. – Nigdy takiej nie widziałem. – Nie ma jej dużo – odparła Leofur, odwracając się przez ramię. Oczy miała ciemne od strachu i złości. – To wersja próbna, powstała w ramach programu rozwoju nowych broni Federacji. Ręczny rozpłatacz błyskowy. – Skąd go masz? – Od ludzi, z którymi robię interesy. Okazyjny zakup. Czy to ważne? Nie wystarczył, żeby powstrzymać stwora, prawda? W co ty mnie wpakowałeś, Grehlingu? Nie on – pomyślała Chrys. – Nie on. W co ja nas wpakowałam? To ja za to odpowiadam. Zza ich pleców doleciał długi odgłos drapanego metalu i drewna. Klapa w podłodze została otwarta. Przepraszam! Przepraszam! – krzyczała w myślach Chrysallin. – Przepraszam! Znowu rozpadała się psychicznie, chwilowa równowaga, do jakiej doszła, gdy stwór wyważył drzwi i zaczęli uciekać, znowu została zakłócona. Koszmary powróciły, twarz siwej elfki pojawiła się tuż przed jej oczami, ból i rozpacz zaczęły nawracać gwałtownymi falami. Czuła, że się porusza, ale traciła poczucie rzeczywistości. – Na górę! – rzuciła Leofur, gdy doszli do osadzonych w skale drewnianych schodów. Wspięli się do kolejnej klapy, którą Leofur szybko otworzyła. Gdy przecisnęli się przez otwór, opuściła klapę i zaryglowała ją stalowymi bolcami. Byli w wielkim magazynie, ciemnym i wilgotnym. Pod ścianami i na środku piętrzyły się skrzynie. Okna, umieszczone wysoko w rogach, wpuszczały niewiele światła.
Omijając sterty skrzyń, poszli w głąb pomieszczenia, gdzie znajdowały się wychodzące na ulicę małe drzwiczki. Wyszli na zewnątrz zdyszani, wycieńczeni ucieczką, ale gnani strachem przed goniącym ich stworem. Leofur, z przygotowaną do strzału bronią, odwróciła się do Grehlinga i Chrys. – Musimy się dostać na lotnisko. Nie obchodzi mnie to, co nas tam może czekać. Stwór nas znalazł, znajdzie więc ponownie. – Dźgnęła powietrze rozpłataczem. – Jeśli to go nie powstrzyma, to nie mam pomysłu. Musimy wydostać się z miasta! – Jak uważasz. Coś wymyślimy. Chrysallin! Musisz stać na nogach! Nie wolno ci upaść! Będziesz w stanie? Nie odpowiedziała. Uważała, że nie dojdzie do następnego rogu, więc co tu mówić o lotnisku. Chwilami odpływała i zastanawiała się, gdzie się znajduje, gdzie jest Paxon i dlaczego wszystko ją tak bardzo boli. Ciekawe, czy straszna elfka była w pobliżu. Albo Misza. Misza! Nagle Misza stała dziesięć stóp od niej i wbijała w nią wzrok. Chrysallin zaczęła krzyczeć.
XXI Paxon i Starks właśnie weszli na pierwsze piętro i skręcali za róg, by zacząć wchodzić na drugie, gdy na schodach nad nimi pojawił się Arcannen. Zobaczyli się równocześnie i cała trójka gwałtownie się zatrzymała. – Oddaj mi siostrę! – krzyknął Paxon. Czarnoksiężnik zrobił skonsternowaną minę. Po chwili się uśmiechnął. – Wszyscy chcemy tego samego, chłopcze. Wszyscy trzej. Nie mam jej. Nie wiem, gdzie jest. Szukam jej tak samo jak wy. – Nie chcesz nam chyba wmówić, że jej nie porwałeś? – spytał Starks. Arcannen pokręcił głową. – Porwałem. Przywiozłem tutaj. Przyznaję, że zamierzałem ją przehandlować z chłopakiem za miecz i jego usługi, ale mi uciekła. Nie wiem jak, ale dokonała tego. – Chcesz, żebyśmy uwierzyli, że jej tu nie ma? – warknął Paxon. – Nie obchodzi mnie, w co wierzycie. Nie mam powodu kłamać. Wiem, że przeszukacie na wszelki wypadek Ciemny Dom, ale nie znajdziecie jej tu. Możecie szukać ile dusza zapragnie. Uciekła i taka jest prawda – czy się to wam podoba czy nie. Starks uważnie obserwował Arcannena. – Prędzej bym ci uwierzył, gdybym mógł na chwilę zajrzeć do twojego umysłu. Dotyk lub dwa wystarczy i miałbym pewność, że nie kłamiesz. Mogę podejść, by to zrobić?
– Druidzie, to żądanie, jakie mało kto w Czterech Krainach byłby gotów postawić. Nie zgadzam się. Zdecydowanie. Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka, z wyjątkiem dawania mi rozkoszy. Uwierz mi na słowo albo daj sobie spokój. Do niczego więcej nie masz prawa. Starks powoli pokręcił głową. – Dwa razy porwałeś dziewczynę. Naruszyłeś jej prawa i złamałeś przepisy wielu krajów. Moim zdaniem straciłeś wszelkie prawa. Być może masz jeszcze prawo do sądu, ale to wszystko. Twarz Arcannena pociemniała. – Nigdy nie zostaniesz moim sędzią. Nie ty i nikt z tobie podobnych. I na pewno nie ten nieopierzony chłopak, którego sprowadziłeś do tej roboty głupiego. Zejdźcie natychmiast ze schodów albo szykujcie się, że sami zostaniecie zaraz osądzeni. – Mam już dość tego twojego… – rzucił Paxon, ruszając do przodu i równocześnie wyciągając miecz. Starks złapał go jednak za ubranie i pociągnął za sobą w dół. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą mieli głowy, eksplodował jasny błysk, który poleciał dalej i ciągnąc za sobą smugę dymu, huknął w ścianę poniżej. Przez chwilę leżeli w bezruchu, otoczeni dymem i obsypywani popiołem, po czym Starks wstał i pociągnął Paxona w górę. – Bądź łaskaw nie robić tego więcej! – rzucił. Pobiegli schodami na górę, ale Arcannen zniknął. Rozejrzeli się i Starks ruszył na drugi koniec korytarza, od strony frontowych schodów. Dotarł do nich w momencie, gdy Arcannen przeskakiwał przez poręcz na kolejny bieg schodów, by zbiec na parter i pomknąć ku wyjściu. Rzucili się w pogoń z taką samą szybkością co uciekinier, zachowując jednak ostrożność, by nie wpaść w pułapkę. Zbiegli po schodach i przebiegli ten sam korytarz co Arcannen, wpadli na zaskoczonego strażnika, przewracając go bez zwalniania nawet na moment. Wpadli do pustej i ciemnej kuchni i zobaczyli tylko zamykające się w głębi drzwi. – Ma gdzieś kryjówkę! – wrzasnął Starks. – Będzie się chciał tam dostać! Paxon uświadomił sobie, że czarnoksiężnik zarygluje za sobą drzwi, ucieknie przez następne i tyle go widzieli. Zrobi wszystko,
aby ich spowolnić. Zgubić. Nie mogli na to pozwolić. Nieważne, czy mówił prawdę, czy nie, musieli go złapać, zanim dotrze do Chrysallin. Na przodzie trzasnęły drzwi i zazgrzytały rygle. Gdy wyszli zza rogu, ujrzeli niewielkie, wzmacniane metalem dębowe drzwiczki. – Cofnij się – powiedział Starks. Uniósł ręce, utworzył kulę niebieskiego ognia i rozerwał ją na pół. Każdą część rzucił w jeden zawias. Metal natychmiast się stopił i drzwi opadły. Starks wyrwał je do końca i weszli do następnego pomieszczenia. Było małe i puste, przeznaczone chyba na rzeczy do sprzątania. W głębi było otwarte okienko wychodzące na ulicę. Starks podbiegł do niego, uważnie się rozejrzał i zabrał się za wychodzenie na zewnątrz. – Uważaj! – krzyknął nagle druid, rzucając się do tyłu. Przez okienko wleciał eksplodujący ogień, odrzucając Starksa do tyłu i rzucając go na podłogę. Druid zapłonął żywym ogniem, ale krótkim ruchem dłoni go zgasił i siedział, osmalony, łapiąc powietrze. Paxon ruszył mu na pomoc, ale druid odsunął go gestem. – Tak się dzieje, gdy nie zachowa się ostrożności – stwierdził. Spróbował ponownie wyjść, tym razem ostrożniej. Nic się nie wydarzyło. Gdy obaj wyszli z Ciemnego Domu, nie było widać Arcannena. – Śmierdzący szczur – cicho powiedział druid. – Daleko nie uciekł. Ale w którą stronę? Szukali w ciemnościach, gdy usłyszeli krzyk – przenikliwy, przepełniony przerażeniem i bliski. – Chrys! – natychmiast stwierdził Paxon. – To Chrysallin! W tym samym momencie Starks wyciągnął rękę. – Tam idzie! Arcannen! Między tymi budynkami! Paxon dostrzegł czarnoksiężnika uciekającego zaułkiem kwartał budynków dalej – w odwrotnym kierunku od tego, skąd dobiegł krzyk. Starks złapał go za ramiona. – Idź szukać siostry, ja pobiegnę za nim. Ale uważaj na siebie. Pamiętaj, czego się uczyłeś. Powiedziawszy to, ruszył w pogoń za czarnoksiężnikiem. Paxon
zdążył tylko krzyknąć za nim, aby też na siebie uważał. Wahał się, niemal pewien, że powinien wesprzeć Starksa. Wtedy siostra krzyknęła ponownie, więc odwrócił się i ruszył biegiem. Chrysallin Leah wyrwała się Grehlingowi i przerażona cofała pod ścianę, przyciskając dłoń do ust, aby nie krzyczeć. W głowie miała jeden obraz: głowy Miszy, leżącej na nocnej szafce, z pustymi i zapatrzonymi w dal oczami. Choć wiedziała, że staruszka żyje i Grehling zdzielił ją pięścią po głowie, nie mogła zapomnieć tego obrazu. A mimo to stała przed nimi, zjawiła się znikąd i nie miała dobrych zamiarów. Nie zamierzała zaproponować ucieczki przed siwą elfką. Nawet zapominając o wszystkim innym, Chrys widziała to po jej minie. Na chwilę świat się zatrzymał. Leofur skierowała lufę swojej broni na Miszę, ta jednak nie cofnęła się nawet o krok. – Widzę, że z ciebie ciągle taka sama głupiutka dziewczynka… – syknęła. Szybko poruszyła ręką i oczy Leofur zrobiły się puste, twarz zwiotczała, a mina przestała wyrażać cokolwiek. Bezwiednie opuściła rozpłatacz. Chrysallin drżała z przerażenia. Przed oczami miała wizję powrotu do więzienia, ponownego pojawienia się elfki, kolejnych okropności, jakie będą jej robić, niekończącego się bólu i cierpienia. Nagle zasłonił ją Grehling. – Uciekaj! – rzucił do Chrys. – Szukałam się, chłopaczku… – wysyczała starucha. – Mam względem ciebie szczególne plany… Coś we wnętrzu Chrysallin pękło. – Nie dotykaj go! – wrzasnęła na staruchę. Wyszła zza Grehlinga, odnalazła w sobie siłę, o którą by się nie podejrzewała, i rzuciła się na Miszę. Przewróciła ją na ziemię i zaczęły się kotłować, bijąc i wrzeszcząc, splecione jak dwa kraby. Grehling stał jak zahipnotyzowany. Zrobił krok w ich stronę, zmienił jednak zdanie i podbiegł do Leofur. Zaczął nią z całej siły potrząsać. – Obudź się, Leofur! Obudź się!
Tak się stało. Otworzyła gwałtownie oczy i zaczęła rozglądać się wokół, wyraźnie zdezorientowana. – Pomóż mi! – wrzasnął, wskazując na walczące Miszę i Chrysallin. Ruszyli, by je rozdzielić, nie myśląc, co będzie potem. Gdy im się udało, Misza zaczęła wrzeszczeć jak opętana, próbowała wstać, wyrzucając ze skrzywionych ust paskudne słowa. Leofur jednym kopniakiem posłała ją na ziemię i przydeptała jej gardło. Grehling podniósł Chrys i zaczął ją odciągać na bok. – Zostaw ją! – krzyknął do Leofur. – Musimy stąd uciekać! Leofur miała jednak inne plany. Zacisnęła pięść i huknęła wiedźmę z taką siłą, że ta straciła przytomność. W następnej chwili drzwi, którymi wyszli na ulicę, zostały wyrwane i na zewnątrz wystrzelił tropiący ich czarny stwór. Wszyscy troje wrzasnęli przerażeni, ale Leofur zdążyła podnieść rozpłatacz i ponownie strzelić w potwora. Zwaliła go z nóg. Przejechał kawałek po ziemi i zniknął w mroku. – Uciekajcie! – wrzasnęła. Ruszyli, choć w wydaniu Chrysallin, ciągle podpieranej przez Grehlinga, było to jedynie mozolne kuśtykanie. Misza zaczynała się poruszać, a stwór pełzł i zbierał siły do ataku. Nie było nadziei. Żadnej. Nie mogli wystarczająco szybko biec, nie mieli się gdzie ukryć, a broń Leofur – choć pomocna – nie była w stanie unicestwić stwora. Chrys walczyła ze strachem i ogarniającą ją rozpaczą. – Ile jeszcze razy możesz strzelić? – spytał Grehling Leofur. – Było sześć ładunków. Dwa zużyte. Jakiś pomysł? – Lotnisko jest za daleko. – Straż Miejska? Niedaleko jest posterunek. – Wiem gdzie. Idziemy! Naprzód! Przyspieszyli kroku, próbując nie myśleć o depczącym im po piętach zagrożeniu, i wkrótce zniknęli w ciemności pustych ulic. W kręgu światła pojawiła się kuśtykająca Misza, z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą. Ścigała uciekinierów, ale raz za razem rzucała niepewne spojrzenia przez ramię. Tuż za jej plecami rozpoczęła się straszliwa walka.
W jej centrum znajdował się Paxon Leah. Gdy po rozdzieleniu się ze Starksem pobiegł w kierunku krzyku siostry, dobiegł na miejsce w chwili, gdy Chrys z dwoma innymi osobami – jedna wyglądała na Grehlinga – znikała za rogiem. Stara kobieta wstała właśnie z ziemi i ruszyła za nimi, kuśtykając. Gdy się obejrzała i zobaczyła Paxona, na chwilę zwolniła, wskazała na coś za swoimi plecami, wykrzyknęła kilka krótkich słów i poszła dalej. Po sekundzie z cienia wychynęła potężna czarna postać i skoczyła na Paxona. Zareagował natychmiast, podnosząc miecz i wzywając jego magię, tworząc z niej ochronną tarczę. Stwór wpadł w nią z taką siłą, że Paxon ledwo ustał i musiał cofnąć się kilka kroków. Cios nie wywarł jednak żadnego efektu na stworze, który wyprostował się i ponownie zaatakował. Spróbował obejść tarczę z magii. Paxon robił finty i parował, odchodził to w jedną, to w drugą stronę, próbował wymanewrować przeciwnika dokładną pracą stóp i przewidywaniem, sięgnąć go mieczem. Stwór był jednak wystarczająco przebiegły, aby unikać ataków, odchylał się i odsuwał od każdego ciosu ostrza, badał przy tym obronę Paxona i szukał jej słabych punktów. Po kilku próbach znalazł. Padł na ziemię i długim ramieniem podciął górala. Paxon poleciał na plecy, ledwie utrzymując ochronną moc miecza, podczas gdy stwór skoczył na niego, by zablokować tarczę, a potem odrzucić ją potężnym ciosem. Po utracie tarczy Paxon przetoczył się na kolana i wstał, zanim czarny stwór zaczął nowy atak. Tym razem skupił magię w samym mieczu i zagłębił ostrze w ciele stwora, który szedł na niego. Ostrze było niezwykle ostre, a z dodatkiem magii gładko odcięło obie ręce potwora. Paxon cofnął się, zaskoczony tym, co zrobił. Stwór patrzył na odcięte nadgarstki, ale nie wydał z siebie głosu. Jego mina nic nie mówiła. Z ran nie pociekła krew. Stał przez chwilę jakby zdziwiony, po czym rany zaczęły się zasklepiać, a tępe końce przekształcać. Pojawiły się nowe dłonie – jakby wysunęły się z tych samych miejsc, gdzie zostały odcięte. Wyglądały dokładnie tak samo jak poprzednie. Stwór odczekał, aż był cały i zdrowy, i zaczął powoli podchodzić
do Paxona. Po raz pierwszy Paxon stracił pewność siebie. Chciałby mieć obok Starksa. Druid by wiedział, co z czymś takim zrobić – czymś, co wyraźnie zawierało w sobie magię. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to… Nie dokończył, bowiem stwór znowu atakował, tym razem próbując wytrącić mu miecz z ręki. Szybciej, niż Paxon zdążył zareagować, szponiaste łapy ominęły jego obronę i zaczęły go łapać za nadgarstki. Góral ledwie stał na nogach, mógł jedynie spróbować zadać stworowi cios w łeb. Niestety potwór uderzył ramieniem w płaski bok ostrza, przez co ześlizgnęło się ono, zagłębiło w bark kreatury i utknęło. Paxon zaczął gorączkowo szarpać, by uwolnić miecz. Stwór drapał go pazurami i już tylko cieniutka warstewka magii chroniła ciało górala przed rozerwaniem na strzępy. Robili to krok do przodu, to do tyłu, i Paxon zaczynał panikować, bowiem niewiele brakowało, by marnie skończył. Zaczął krzyczeć na stwora, by skupić magię i wzmocnić własną determinację. Każdą resztkę siły wkładał w próbę, robił, co mógł, ale Miecz Leah tkwił w ciele potwora jak zaklęty. Uratowała go wiedza ze szkolenia. Oost Mondara nauczył go, że zawsze należy iść drogą najmniejszego oporu i pamiętać o tym, że jeśli coś nie przynosi oczekiwanego efektu, należy zrobić coś przeciwnego. Nie wymuszaj niczego – zabierz się za sprawę inaczej. Tak więc zamiast dalej wyrywać miecz z ciała przeciwnika, Paxon ukierunkował jego magię w atak i zaczął go wbijać głębiej. Stwór zadygotał i wygiął cielsko, co było wyraźnym sygnałem, że jest w kłopotach. Przestał atakować Paxona i skupił się na mieczu, by go z siebie wyrwać. Paxon parł dalej, zaczął zmuszać stwora do cofania się i w końcu przewrócił go na ziemię. Stwór wił się i walczył, a miecz coraz bardziej się zagłębiał, niemal po rękojeść. To, że stwór jeszcze żyje, było niepokojące, ale Paxon był zdecydowany dokończyć sprawę. Stwór wygiął potężnie cielsko i miecz był wolny. Paxon wyprostował się i natychmiast zaatakował. Miecz Leah ciął szybkimi, krótkimi, płynnymi ruchami, będącymi zarówno efektem szkolenia Paxona, jak i tkwiącej w nim mocy. Stwór przyjmował cios za ciosem, próbował wstać, ale nie był w stanie
uciec. Paxon nie przerywał, odcinał kolejne kawałki cielska. Bestia wściekle machała ramionami, w dalszym ciągu w kompletnym milczeniu i całkowicie bez krwi, ale już tylko się broniła. W końcu Paxon skutecznie zniszczył oba ramiona stwora i jednym potężnym ciosem odciął mu łeb. Czarna postać natychmiast zapadła się w siebie, a łeb potoczył się powoli po nierównej ulicy. Zakrwawiony Paxon stał i czekał, aż stwór zacznie się odtwarzać, tym razem nie było jednak powrotu. Kawałki cielska leżały porozrzucane i nieruchome, a jedynym dźwiękiem był ciężki oddech górala. Niedaleko od tego miejsca Chrysallin Leah osunęła się na kolana i próbowała ponownie wstać. – Nie mogę już… Grehling ciągnął dziewczynę za ręce i barki, próbując ją podnieść. – Musisz! Ona nas goni! Chrysallin była przerażona. Było oczywiste, że straciła wszystkie siły, ciało zostało wyprane z wszelkiej energii, jaką jeszcze niedawno miała. Nie wystarczył strach, nawet najbardziej potężny. – Chodźcie tutaj, w cień! – rozkazała Leofur, wskazując w kierunku otwartego zaułka, w którym jako takie schronienie stanowił niewielki kamienny portal. – Szybciej! Zrobimy z tego stanowisko obronne! Zajmę się Miszą. W dalszym ciągu miała swoją broń, w której pozostały jeszcze cztery ładunki. Może wystarczy to na wiedźmę, zwłaszcza gdyby udało im się ją zaskoczyć. Grehling pomógł Chrys wstać i we dwoje pokuśtykali do zaułka i skryli się w cieniu. Leofur weszła ostatnia i stanęła przy wejściu, wypatrując pogoni. Srebrne pasma w jej włosach migotały w słabym świetle ulicznych latarni. – Chcesz usiąść? – szeptem spytał Grehling Chrysallin. Pokręciła głową. – Lepiej nie. – Mógłbym iść po pomoc. Sam. Może wezwę kogoś ze Straży Miejskiej. Chrysallin złapała go za ramię.
– Nie zostawiaj mnie. Proszę… zostań przy mnie. Błaganie i natarczywość w jej głosie były przerażające, ale przestało to już być sprawą jej woli. Samotność by ją zabiła. Chłopak dobrze to rozumiał. Przykrył jej dłonie swoimi i delikatnie ścisnął. – Zostanę. – Idzie… – syknęła Leofur. Przykucnęła i uniosła lufę. Nagle Leofur zesztywniała, mruknęła coś niewyraźnie i wychyliła się na zewnątrz. Potem szybko odwróciła się do swoich towarzyszy. – Zniknęła! – syknęła ni to ze złością, ni to ulgą. – Była tu przed chwilą i zniknęła jak… Nie dokończyła, bowiem potężny wybuch rzucił jej ciałem w głąb kryjówki. Broń wypadła jej z rąk. Obsypały ją cegły i kamienie z wyrwy w murze. Leofur osunęła się na ziemię i znieruchomiała. Na rękach i twarzy miała krew, oczy zamknięte. W wejściu pojawiła się Misza, zgarbiona, pomarszczona i straszna. Jej wiedźmia gęba była wykrzywiona w wyrazie nienawiści zmieszanej z zadowoleniem, a usta poruszały się, jakby coś intensywnie żuła. Z opuszków jej palców leciał dym, a oczy świeciły krwistą czerwienią. – Tutaj jesteście! – wykrzyknęła, jakby ją to zaskoczyło. – Schowani w kącie jak szczury! Ale tym w końcu jesteście, prawda? Małymi szczurami, złapanymi w potrzask. Jakie to smutne… Jakie to dla was pechowe… A teraz jeszcze straciliście obrończynię i jej broń. Co zrobicie? Zniknęło wszelkie udawanie przyjaźni z Chrys. Znowu była wiedźmą pełną gębą i Grehling dobrze wiedział, co go czeka. – Ktoś zobaczy, co robisz! – wrzasnął na staruchę i zasłonił sobą Chrys, choć wolałby być wszędzie indziej niż tutaj. – Boże drogi! Zobaczy? Więc dlatego mam uciec i się schować jak wy? Będę wtedy bezpieczna? – Zarechotała. – A może powinnam wszystkich zignorować, bo nic dla mnie nie znaczą? Bo tak jest! – Podeszła krok bliżej. – Mam cię dość, chłopcze! Może zanim zabiorę małą Chrysallin, by się nią czule zająć, powinnam się ciebie pozbyć? Niemal wszystko zepsułeś, ale zniweczyć moją pracę nie jest łatwo. Prawda, Chrysallin? Pamiętasz, prawda?
Wszystko, co siwa elfka ci zrobiła? Każdą torturę i zboczenie, jakie popełniono na twoim młodym ciele? Każdy ból, jaki przecierpiałaś? Pamiętasz. I wiesz, co masz zrobić, gdy spotkasz ją ponownie? Chciałabyś ją teraz spotkać? W tej chwili? Zrobiła kilka płynnych ruchów rękami, poszeptała i elfka się zmaterializowała. Stała z boku, uśmiechnięta jak zwykle. Chrysallin cofnęła się, schowała twarz w dłoniach i zaczęła drżeć na całym ciele. – Tak, pamiętasz… – drwiła Misza, wyraźnie ucieszona reakcją Chrys, podniecona nią. – Posłuchaj jej! Słyszysz? Coś ci szepcze. Słuchaj. Słuchaj dokładnie! Zapadła głucha cisza, przerywana jedynie pojękiwaniami Chrys. Elfka pochyliła się do dziewczyny i przemówiła. Powiedz mi wszystko, co wiesz. Słowa musiały być wyuczonym sygnałem, mającym wywołać określoną reakcję Chrys, ale na pewno nie tą, którą wywołały. Chrysallin zesztywniała, opuściła zasłaniające oczy dłonie i splotła je na piersi, a jej twarz wykrzywiła nagła wściekłość. Nie wyglądała jak młoda dziewczyna, lecz jak demon. Zawyła przenikliwie i wściekle. Grehling jeszcze nigdy nie słyszał podobnego dźwięku. Był on tak straszny, że chłopak osunął się na kolana i zasłonił dłońmi uszy. Z początku dźwięk ten był wszędzie i pomknął w przestrzeń, potem jednak zmienił kierunek – gdy Chrysallin odwróciła się ku elfce. Krzyk uderzył w postać, która rozprysła się na tysiące kawałków, a te odleciały z powstałym nagle wiatrem we wszystkie strony. Misza zaczęła się cofać. Nisko się pochyliła, a na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Uniosła ręce, by się bronić, splatała zaklęcia, tworzyła osłony, ale gdy krzyk do niej dotarł, nabrał nowej mocy, która uniosła wiedźmę w powietrze, jakby ta nic nie ważyła, i uderzył nią w najbliższą ścianę. Przyciskał Miszę do muru i wnikał w jej ciało, zmieniając tkanki w płyn. Po chwili nie było już Miszy, lecz mokry placek, który pryskał, robił się coraz cieńszy, a w końcu spłynął czerwonymi strużkami niczym nadmiar farby. I tak skończyła swój żywot wiedźma Misza.
Grehling nie był pewien, czy jeszcze panuje nad Chrysallin, więc podpełzł do niej i złapał ją za kostkę. Krzyk jeszcze bardziej się nasilił, ale gdy spojrzała w dół, jej głos lekko się zawahał i urwał. – Grehling… – szepnęła i osunęła się na kolana. Była przerażona i ciekły jej łzy. – Co się stało? Chłopak spojrzał na nią, też ukląkł i ujął jej dłonie. – Miałem nadzieję, że ty mi powiesz.
XXII Arcannen krążył po ulicach Wayford, z początku bez konkretnego celu, potem jednak zaczął się kierować w konkretne miejsce. Z początku zamierzał wodzić druida i chłopaka za nos, a potem udać się na lotnisko, gdzie stał jego statek, który wywiózłby go w bezpieczne miejsce. W tym celu robił wielkie koło, prowadzące przez zaułki, podwórka, parki i skwery, a potem przez tak gęsto stojące budynki, że nie było sposobu prześledzenia, przez które drzwi wszedł, a przez które wyszedł. Pościg trwał jednak dalej. W którymś momencie Starks na tyle dogonił Arcannena, że dostrzegł jego czarny płaszcz przez okno budynku, w którym czarnoksiężnik właśnie się skrył. Wszystkie sztuczki, jakie stosował, nic nie dawały, i powoli stawało się jasne, że musi spróbować czegoś bardziej drastycznego niż zwykła ucieczka. Bezpośrednie starcie było najmniej pożądane. Druid mógł się w zakresie walki z użyciem magii okazać tak samo sprawny jak on – zwłaszcza że wyglądał na bardzo doświadczonego. Arcannen nie należał do tych, którzy byli gotowi zaryzykować wszystko konfrontacją jeden na jeden. Znacznie bardziej wolał podstęp i oszustwo. Ucieczka i unikanie były narzędziami służącymi przeżyciu, które doskonale rozumiał i stosował, gdy miał do czynienia z kimś, kogo umiejętności nie wolno mu było bagatelizować. Poza tym zabicie druida wiązało się z konsekwencjami, których
nie bardzo sobie życzył. Za taki czyn groziła kara, która mogła gwałtownie zakończyć jego życie. Arcannenowi kończyły się jednak możliwości. Jeżeli zmieni schemat poruszania się, druid od razu się domyśli, że zbieg postanowił udać się na lotnisko, i może uda mu się znaleźć sposób, aby dotrzeć tam wcześniej. Arcannen potrzebował uwięzić gdzieś druida, tak aby przed nim samym otworzyła się droga ucieczki, do tego na tyle długo, aby miał czas na skorzystanie z niej. Biegnąc, intensywnie myślał, szukał sposobów zatrzymania prześladowcy. Wszystko, co przychodziło mu do głowy, było jednak w najlepszym wypadku niepewne, a w najgorszym lekkomyślne. Nie wolno mu było zapomnieć o tym, że druid nie tylko ma takie samo doświadczenie jak on i dysponuje takimi samymi możliwościami, ale że jest też w stanie przewidywać jego ruchy. To, co wymyśli, będzie więc musiało być na tyle sprytne, aby druid do ostatniej chwili nie domyślił się, co się dzieje. Musiało to też być coś, co da się skonstruować i uruchomić szybko. Wybiegł z kryjówki w budynku, skręcił w ulicę i ujrzał przed sobą spichlerz. Przyszedł mu do głowy pomysł, jak zatrzymać druida. Biegnąc, przemyśliwał plan, a gdy dotarł do wejścia, zwolnił na tyle, aby druid – wychodzący właśnie z tego samego budynku, co on sam przed chwilą – go dostrzegł. Potem zniszczył zamek i wbiegł do środka. Dookoła, na platformach, pod zsypami, stały napełnione zbożem beczki. Po obu stronach pomieszczenia biegły rampy załadunkowe, a wysoko na ścianach znajdowały się okienka zapewniające dostęp powietrza i światła. Sprawdził, czy beczki mają u dołu drzwiczki do wysypywania zboża, po czym zaczął pleść niewidoczne nici, które mocował do zasuwek tych drzwiczek. Zebrał drugie końce nici, poszedł w głąb spichlerza i schował się za ostatnią beczką z lewej strony. Gdy druid wejdzie do środka, pociągnie za nici i na podłogę wysypie się kilka ton ziarna. Druid zostanie zasypany – zginie albo zostanie na tyle ranny, że nie będzie w stanie wystarczająco szybko kontynuować pogoni. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to wyglądać
na wypadek, przypadkowe zwolnienie się zawartości, może nawet spowodowane przez samego druida. Arcannen będzie mógł odejść z miejsca zdarzenia i nikt go nie powiąże ze sprawą. Czekał cierpliwie, wpatrując się w drzwi. Nic się jednak nie działo. Gdy zaczął się obawiać, że coś poszło nie tak, za jego plecami rozległ się cichy dźwięk. Gdy się odwrócił, okazało się, że ma przed sobą druida. – Chyba nie spodziewałeś się, że tak stara sztuczka ci się uda? Czarnoksiężnik wstał, równocześnie wypuszczając z ręki niewidzialne nici. Nie były mu już potrzebne. Skinął druidowi głową. – Podejrzewam, że chcesz, bym z tobą pojechał? – Tak. Musimy dowiedzieć się, co zrobiliście Chrysallin. Wizyta u Ard Rhys powinna pomóc to wyjaśnić. Poza tym może mógłbyś się czegoś nauczyć o granicach i odpowiednim zachowaniu. Arcannen wzruszył ramionami. – Nie mam nic do ukrycia. Gdy przechodził obok druida, jego dłoń delikatnie poruszyła się w kierunku wewnętrznej kieszeni, gdzie schował Stiehla – tak ukradkowo, że druid nic nie zauważył. Arcannen wiedział, że musi zrobić to szybko. Zacisnął dłoń na rękojeści noża i czekał, aż dojdą do tylnego wyjścia. Wtedy, bez żadnego gwałtownego ruchu, zwolnił kroku. Gdy Arcannen się odwracał, Stiehl był gotów. Płynny ruch, przypominający płaski, groźny cień, trafił Starksa, i choć ten zdążył już zasłonić się ochronną tarczą magii, ostrze przeniknęło ją i wbiło się w ciało. Druid jęknął i zrobił krok w tył. Arcannen szedł za nim i uderzał raz za razem, aż Starks osunął się na podłogę i wszędzie była jego krew. Przestał dopiero, gdy druid zamarł z szeroko otwartymi, wytrzeszczonymi oczami. Czarnoksiężnik rzucił mu ostatnie spojrzenie, odwrócił się i wyszedł szybkim krokiem ze spichlerza. Gdy Paxon Leah znalazł siostrę i jej towarzyszy, wyszli z zaułka i stali na ulicy, kuląc się pod ścianą pobliskiego budynku. Dziewczyna o przetykanych srebrnymi pasmami włosach była
nieprzytomna i krwawiła, a Chrysallin wpadła niemal w katatonię. Jedynie Grehling był w stanie cokolwiek powiedzieć, opowiadał więc o wszystkim, podczas gdy Paxon trzymał siostrę w ramionach i czekał, aż odzyska świadomość. – Zachowywała się dziwnie, odkąd zabrałem ją z mieszkania Miszy – skończył Grehling. – Cały czas powtarza, że ją torturowano, wszystko ją boli, wszystko ma poszarpane i połamane, ale spójrz sam na nią. Na jej ciele w zasadzie nie ma żadnych śladów. I cały czas mówi, że odpowiedzialna jest za to siwowłosa elfka. – To robota Arcannena? – Misza pracowała dla niego, więc cokolwiek zrobiła twojej siostrze, to na jego polecenie. Widziałem i Miszę, i jego, jak wychodzili z budynku, w którym przetrzymywali twoją siostrę. W ten sposób do niej dotarłem. O co tu właściwie chodzi? Paxon nie umiał odpowiedzieć. Podejrzewał, że Arcannen porwał Chrys, aby odebrać mu Miecz Leah. Jeśli jednak torturowano ją tak, że wierzyła, iż jest ranna, choć wcale nie była, sprawa musiała być bardziej skomplikowana. Cokolwiek zrobiono jego siostrze, celem musiało być na pewno namieszanie jej w głowie. – Chrys… – szepnął, blisko się przysuwając. – Słyszysz mnie? To ja, Paxon. Jestem przy tobie. Jesteś bezpieczna. Miała otwarte oczy, wzrok zapatrzony w dal. Jeżeli go słyszała, nie okazała tego. Minę miała przerażoną, a dłonie zaciśnięte w pięści. Paxon popatrzył na Grehlinga. – Co właściwie się stało? Widziałem goniącą was staruszkę. To była wiedźma? Grehling stał nad Leofur i ścierał jej krew z twarzy i ramion kawałkiem materiału, który oderwał od koszuli. – Chrysallin nie była w stanie dalej iść i mało brakowało, a straciłaby przytomność. Dlatego schowaliśmy się w tym zaułku. Leofur miała broń – coś w rodzaju przenośnego rozpłatacza błyskowego. Strzeliła dwa razy do stwora, który nas ścigał. Niezły potwór. Widziałeś go gdzieś? – Widziałem i nie musicie się go więcej obawiać. Mów dalej. – Leofur zamierzała strzelić ze swojej broni do wiedźmy,
ta jednak ją jakoś wymanewrowała, ładunek eksplodował Leofur w twarz i straciła przytomność. Wtedy Misza przyszła po nas. Drwiła z Chrysallin na temat tortur i siwej elfki, potem elfka się pojawiła – znikąd. Coś powiedziała i Chrysallin straciła panowanie nad sobą. Zaczęła krzyczeć. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie słyszałem. Coś strasznego. Elfka rozpadła się na kawałki, potem Misza została przyciśnięta do ściany i zmiażdżona. Nic z niej nie zostało. Paxon popatrzył w dół, na siostrę. Jak mogła spowodować coś takiego? Co się działo? Mocno objął Chrys, zarówno po to, aby się do niej przebić, jak i po to, aby dodać sobie otuchy, nie reagowała jednak. Klęczała, oparta o niego, i gapiła się w przestrzeń. Dziewczyna, którą Grehling nazywał Leofur, zaczęła się poruszać i budzić. Cicho jęczała, a gdy usiadła, złapała się za głowę. Rozejrzała się, skinęła Paxonowi głową. – Jesteś Paxon. – A ty Leofur. Nic ci nie jest? Leofur obejrzała swoje ciało, przeciągnęła dłońmi po ramionach i tułowiu, po czym skinęła głową. – Co się stało z Miszą? – Dokładnie nie wiemy – odparł Grehling. – Na pewno nic ci nie jest? – Jak najbardziej. Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiecie? – Chrysallin coś z nią zrobiła. Krzyczała na nią i Misza wybuchła. Nic z niej nie zostało. Leofur popatrzyła na niego z powątpiewaniem. – Pomóż mi wstać. Chłopak spełnił polecenie. Gdy wstała, natychmiast ruszyła w głąb zaułka, lekko utykając. – Chcesz się upewnić? – Chcę znaleźć rozpłatacz – rzuciła przez ramię. – Możesz mi pomóc? Chłopak natychmiast za nią ruszył. Stanęła i poczekała na niego. Gdy zniknęli, Paxon przysunął się do siostry i zaczął szeptać: – Posłuchaj mnie, Chrys. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Musisz się obudzić i mi powiedzieć. Nie musisz się więcej martwić Miszą.
Ona nie żyje. Teraz jesteś ze mną. Jesteś bezpieczna. Nic ci się nie może stać. Ne pozwolę na to. Zabiorę cię do Paranoru i będę trzymał w miejscu, gdzie nikt nie będzie cię mógł skrzywdzić. Mamy uzdrowicieli, którzy umieją pomagać tym, których potraktowano jak ciebie. Wyleczą cię. Rozumiesz mnie? Żadnej odpowiedzi. Objął ją mocniej i pogłaskał po włosach. – Kocham cię, Chrys. Tak mi przykro, że tak się stało. Jestem wściekły na siebie, że nie przypilnowałem cię lepiej. Nie zostawiaj mnie. Wróć stamtąd, gdzie jesteś. Jeśli wrócisz, wszystko będzie dobrze. Z zaułka wyszli Grehling i Leofur i zbliżyli się. Leofur miała dziwną broń, jakiej Paxon jeszcze nigdy nie widział. Nazywała ją rozpłataczem, ale z tego co wiedział, nie było tak małych rozpłataczy. Ciekawe, jakie inne rodzaje broni istniały w Federacji – nawet nieznane druidom. – Co z nią? – spytała Leofur, klękając obok Paxona. Sprawiała znacznie lepsze wrażenie, głos miała mocny, a spojrzenie zdecydowane. Pokręcił głową. – Nie reaguje. Nie chce ze mną rozmawiać. Dziewczyna uśmiechnęła się, by dodać Paxonowi otuchy. – Daj jej trochę czasu. Dużo przeszła, ale jest bardzo zdeterminowaną osobą. Jest silniejsza, niż sądzisz. – Możecie coś dla mnie zrobić? – spytał nieoczekiwanie Paxon. – Moglibyście pójść na lotnisko i sprawdzić, czy Arcannen wyleciał z miasta? A przynajmniej dowiedzieć się, czy stoi jego prywatny statek? Muszę się dowiedzieć, gdzie jest. Spytajcie też, czy ktokolwiek widział druida. Przyleciałem szukać Chrys z towarzyszem. Nazywa się Starks i kiedy ostatni raz go widziałem, ruszył w pościg za Arcannenem. Dowiedzcie się, czy ktoś wie, co się z nim stało. Jeśli go spotkacie, powiedzcie mu, gdzie jestem. – Załatwię to sam – stwierdził Grehling. – Leofur jest ranna. Może zostać z wami. – Nie wątpiłem ani przez chwilę, że byłbyś w stanie zrobić to sam – szybko odparł Paxon. − Na moje oko jest niewiele rzeczy, z którymi byś sobie nie poradził, ale nie zaszkodzi mieć przy sobie
kogoś, kto ma rozpłatacz błyskowy. – Ma rację – stwierdziła Leofur. – Idę z tobą. – A jeśli zobaczycie Arcannena, trzymajcie się od niego z dala – ostrzegł Paxon. – Nie próbujcie go powstrzymywać, nawet mu się nie pokazujcie. Wróćcie od razu i powiedzcie mi o wszystkim. Kiwnęli głowami na potwierdzenie i ruszyli. Paxon podniósł siostrę i zaniósł ją do portalu, gdzie będą mniej widoczni z ulicy. Zresztą było to i tak nieistotne, bowiem do wschodu słońca pozostały jeszcze dwie godziny. Ostrożność jednak nigdy nie zaszkodzi. Zwłaszcza że nie wiadomo było, gdzie podziewa się Arcannen. Paxon nie mógł przestać sobie wyrzucać, że pozwolił Starksowi iść samemu. Miał przecież być jego obrońcą. Do tego go wyszkolono, a porzucił obowiązek, aby szukać siostry. Nie podobało mu się, że Starksa tak długo nie ma. Niezależnie od poszukiwania Arcannena, powinien już wrócić. Z drugiej strony martwienie się o Starksa było niepoważne. Umiał o siebie zadbać. Był lepiej wyszkolony i znacznie bardziej doświadczony niż Paxon, a przez ten czas, który spędzili razem, to druid częściej bronił Paxona niż odwrotnie. Czas mijał powoli, a Paxon czekał, trzymając Chrysallin w ramionach. Jej mina ani na ułamek sekundy się nie zmieniła, w końcu jednak zasnęła − jej głowa opadła na jego pierś, a ciało zwiotczało. Siedział bez ruchu, w nadziei, że sen dokona tego, czego nie były w stanie dokonać jego słowa. Gdy się obudzi, może znowu będzie sobą, zapomni o koszmarach i nieświadomość, co się wokół niej dzieje, przejdzie do przeszłości. Świt nadszedł mętnym jaśnieniem wschodniego nieba, odganiającym cal po calu oporne cienie. Z domów zaczęli wychodzić pojedynczy ludzie – jedni nawet ich nie zauważali, inni zwalniali kroku, by szybko się przyjrzeć. Nikt się do nich nie odezwał. Nikt nie zapytał, czy potrzebują pomocy. Wtedy wrócił Grehling. Pojawił się znikąd i ukląkł obok nich. Miał skupioną minę. – Masz coś? – szepnął Paxon, by nie zbudzić Chrys. – Trochę. Arcannen zjawił się na lotnisku niedługo przed nami. Ojciec go widział. Był sam. Poszedł do statku, obudził załogę,
rzucili cumy i odlecieli. Nie powiedział ojcu, dokąd się udaje. – A Starks? – Leofur go szuka. Nie pokazał się na lotnisku. Czekałem jeszcze jakiś czas, by się upewnić. Jak Leofur go znajdzie, da nam znać. – Nawet nie wie, gdzie szukać – wymamrotał Paxon nieobecny duchem, coraz bardziej zaniepokojony. – Nie musi. Ludzie będą wiedzieć, a zna ich wszystkich. Popyta i ktoś jej powie. Chłopak oparł się plecami o mur i zaczął obserwować Chrysallin. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Poranek robił się coraz jaśniejszy i cienie znikały. Ulice zaczęły się zapełniać, ludzie grupami szli do pracy. Odcięci w kryjówce, tkwili na wyspie spokoju na oddalonym o kilka jardów morzu nieustannego ruchu i głosów. Ale ich niepokój był niemal fizycznie wyczuwalny. – Teraz, gdy śpi, wygląda lepiej – stwierdził w końcu Grehling. – Moim zdaniem, gdy się obudzi, wszystko z nią będzie w porządku. Paxon nie dałby sobie za to głowy uciąć, ale zdawał sobie sprawę z tego, że chłopak chce dobrze. Dlatego skinął potwierdzająco głową. – Wykazałeś się odwagą, ratując ją – stwierdził. Grehling wzruszył ramionami. – Nie wiedziałem, w co się pakuję. Czułem tylko, że coś śmierdzi. Gdy ją zobaczyłem, od razu wiedziałem, że to sprawka Arcannena, żeby się do ciebie dobrać. Chce dostać twój miecz, prawda? – Skąd wiesz? – Wszyscy chcieliby czegoś takiego. Zwłaszcza ktoś taki jak on. Prawdopodobnie wydaje mu się, że to dobre narzędzie dla czarnoksiężnika. Ciągle zbiera podobne rzeczy. Oczywiście kradnie. Jest gotów zrobić wszystko, by stały się jego własnością. Kiedyś sam mi to powiedział. Jego zdaniem w taki sposób należy sobie radzić na tym świecie: jeśli czegoś się chce, trzeba znaleźć sposób, by to zdobyć. Bez względu na koszty. – Zgadzasz się z nim? Grehlingowi udało się zrobić obrażoną minę. – Oczywiście, że nie. A ty? – Też nie. – Tak też sądziłem.
Znowu zamilkli, czekając na Leofur. Chrysallin obudziła się, ale tylko po to, aby wbić tępo wzrok w przestrzeń. Obaj zaczęli do niej mówić, zadawać jej pytania, zapewniać, że jest bezpieczna i nikt już jej nie skrzywdzi, ale reagowała tak samo jak w nocy. Leofur zjawiła się przed południem. Ponieważ wróciła z innego kierunku, niż odchodziła z Grehlingiem, zaskoczyła ich. Szła szybkim krokiem, prosto na nich, sztywna jak grenadier na paradzie. Stanęła przed Paxonem i wzięła głęboki wdech. – Mam wieści dotyczące twojego przyjaciela. Bardzo złe. Paxon od razu się domyślił. Zarówno po jej minie, jak i tonie głosu. Wiedział, co powie, zanim słowa wydobyły się z jej ust. Uniósł dłoń w spóźnionej próbie odepchnięcia ich od siebie. Mówiła, a każde jej słowo cięło go jak nożem.
XXIII Arcannen trzymał nerwy na wodzy do chwili, gdy dotarł do statku, obudził załogę i wystartowali. Wtedy zaczęły mu drżeć ręce i zlał się potem. Zabił druida. Popełnił czyn, przed popełnieniem którego tak wiele razy się ostrzegał – zrobił to, co ściągnie na jego głowę najpoważniejsze możliwe kłopoty. Druidzi zaczną go ścigać, aż znajdą i zabiją. Mógł się przekonywać, jak chciał, że do tego nie dojdzie – że czas sprawi, iż osłabnie gwałtowność pościgu za nim, że zmiany w zakonie zmienią ich priorytety na tyle, że ukaranie go zejdzie na drugi plan, prawda była jednak jedna: prędzej czy później odpowie za to, co zrobił. Przeklinał druida za to, że był tak uparty, gonił go poza granicę zdrowego rozsądku. Przeklinał siebie za wiarę w skuteczność zastawionej pułapki. Powinien był uciekać dalej, wymyślić coś sprytniejszego, a przede wszystkim – nigdy nie dać druidowi szansy go ścigać. Co się stało, już się jednak nie odstanie. Stracił jakikolwiek wpływ na dalszy rozwój wypadków. Musiał się z tym pogodzić. Żal, roztrząsanie tego, co się stało, i niesmak były jedynie kajdanami, które go spowolnią, a w końcu doprowadzą do zguby. Liczyło się jedno: jeśli zachowa zimną krew i będzie wystarczająco szybki, może znajdzie jakiś sposób na wyplątanie się z tego bałaganu. Nie po raz pierwszy znalazł się w niebezpieczeństwie. Nie po raz pierwszy popełnił błąd, który mógł go kosztować wszystko. Po raz pierwszy czuł się jednak naprawdę zagrożony.
Po głowie zaczął mu krążyć zarys rozwiązania – plan, który uwolniłby go od groźby zemsty ze strony druidów. Objawił mu się – jak wiele innych rzeczy – gdy najmniej się tego spodziewał. Uciekł z miejsca zabójstwa niewidziany przez mieszkańców miasta, a ani fakt zabójstwa, ani tym bardziej jego udział w nim, nie był jeszcze nikomu znany. Dało mu to czas na ucieczkę z miasta, zastanowienie i… ułożenie planu. Gdyby udało mu się odwrócić uwagę od siebie, mógłby zniknąć, aż sytuacja by się uspokoiła. Gdyby zajął zakon druidów czymś innym, co odwróciłoby jego uwagę, czymś znacznie pilniejszym od ukarania go – zagrożeniem tak bezpośrednim i niepokojącym, że wszyscy członkowie zakonu skupiliby na tym wszystkie swoje wysiłki – mógłby zmienić fiasko w wygraną. Pod pojęciem fiaska Arcannen rozumiał oczywiście zniweczenie przez rodzeństwo Leah jego planów przejęcia kontroli nad zakonem. Pierwotny plan rozpadł się już jak domek z kart, ale cel pozostawał ten sam: przejęcie kontroli nad zakonem druidów, a następnie tak skuteczne skorumpowanie go, by można go było wykorzystywać do własnych celów. Początkowo, gdy Arcannen przypadkiem odkrył, że Paxon Leah jest w posiadaniu talizmanu, który uważano za dawno zaginiony, zawierającego prawdopodobnie niezwykłej siły magię, cel Arcannena był prosty: przejąć go. W pierwszym odruchu chciał go nawet ukraść, potem jednak uświadomił sobie, że nie wie, jak wyzwalać magię miecza, a zdolny jest do tego jedynie członek rodu Leah. Z tego powodu porwał Chrysallin Leah, aby przedstawić jej bratu propozycję. Nie udało się to, gdyż Paxon Leah odkrył moc miecza i dzięki temu udało mu się uratować siostrę. Przez jakiś czas wszystko wskazywało na to, że należy wybić sobie z głowy wykorzystanie chłopaka – był on w obozie druidów i wydawało się mało prawdopodobne, aby po raz drugi przybył siostrze na ratunek. Wtedy wpadł na pomysł ponownego porwania dziewczyny i użycia jej w inny sposób. Po pierwsze, lepiej się do tego nadawała, a poza tym może udałoby się w ten sposób przekabacić także chłopaka. Wykorzystując umiejętności Miszy do namieszania dziewczynie w głowie, uczyni z niej pionka – sługę,
który zostanie wytresowany do wykonania bez wahania jednej rzeczy, gdy otrzyma ku temu okazję. Dziewczyna zabije Ard Rhys. Na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe, ale Misza umiała różne rzeczy i niejeden oporny obiekt zamieniła w posłusznego sługę. Należało dać Chrysallin Leah wystarczające powody, wypełnić ją dostateczną porcją nienawiści, poddać wystarczająco silnemu cierpieniu fizycznemu i psychicznemu, a zareaguje odruchowo przeciwko temu, kogo uzna za wroga. Faktyczne tortury wcale nie były potrzebne, nie trzeba będzie niszczyć ofiary fizycznie – do osiągnięcia zamierzonego celu wystarczy, jeśli będzie uważać je za realne i na tyle ogarnie ją żądza odzyskania wolności i zemsty na tym, który ją, jej zdaniem, torturował, by przy pierwszej okazji zaatakować. Zdaniem Miszy stan ten został osiągnięty. Siwowłosa elfka, która kierowała i była świadkiem tortur – a tak naprawdę była jedynie iluzją, tak samo jak odczuwany ból − przerażała Chrysallin Leah. Kobieta, która wyglądała dokładnie jak Aphenglow Elessedil. Przy pierwszym spotkaniu z Ard Rhys Chrysallin spróbuje ją zabić. Zrobi to instynktownie. Użyje dowolnej broni, jaka znajdzie się w zasięgu jej ręki, dowolnego narzędzia, by zabić przywódczynię druidów. Aby to ułatwić, Arcannen kazał Miszy położyć Stiehla w miejscu, w którym Chrysallin Leah bez trudu go znajdzie. Gdy uciekała, nie zabrała go jednak. Arcannen od początku się obawiał, że Chrysallin Leah nie zareaguje tak, jak zaplanowała Misza – po prostu się załamie i nie będzie w stanie funkcjonować, zamieni w bezradną ofiarę. Wiedźma twierdziła jednak, że dziewczyna jest bardzo silna i zdeterminowana, i gdy tylko będzie wolna, zaczną nią kierować wspomnienia tego, co jej uczyniono, i zadziała szybko i bezpośrednio. Nie będzie się uważać za bezradną. Będzie uważać, że musi sprawić, aby jej prześladowczyni już nigdy nie miała okazji jej uwięzić. Całą swoją energię skieruje na zemstę za to, co wypełniało jej wspomnienia. Aby dokończyć dzieła, należało sprawić, aby Ard Rhys i dziewczyna znalazły się w tym samym pomieszczeniu. Gdyby nie niedbałość Miszy, dzięki której dziewczynie udało się uciec, jakoś
by to zostało zaaranżowane. Oczywiście ciągle jeszcze mogło do tego dojść. Gdyby brat znalazł ją przed wiedźmą – co było jak najbardziej możliwe – zabrałby ją do Paranoru, by była bezpieczna. Poprosiłby Ard Rhys, aby rzuciła okiem na siostrę. Nie będzie miał pojęcia, jak groźną rzecz robi. Choć szybko by się dowiedział. Był to ambitny i – trzeba to przyznać – niepewny plan, ale warty realizacji, więc należało się za niego zabrać. Teraz oczywiście, biorąc pod uwagę kolejne porażki, osiągnięcie pierwotnego efektu zrobiło się mało prawdopodobne. Misza mogła sądzić, co chciała, on jednak był realistą i zdawał sobie sprawę z tego, że szanse, iż Chrysallin Leah zrobi to, do czego ją warunkowano, drastycznie spadły. Choć przed całkowitym załamaniem rąk warto było jeszcze jakiś czas zaczekać… Wraz ze śmiercią druida i polowaniem na niego, jakie zaraz się rozpocznie, plany Arcannena, aby opanować zakon druidów, nabrały nowej perspektywy. Okazja nie była do końca zmarnowana. Ciągle jeszcze miał dojście do archiwum druidów i ich skarbca magicznych artefaktów. Potrzebował jedynie to dojście nieco zwiększyć, więc aby jego człowiek mógł w spokoju działać, należało to i owo wyciszyć. Chyba nawet wiedział, jak to zrobić. Nieco inaczej, niż planował z początku, a tak jak – widział to teraz dokładnie – było konieczne. Nowy plan. Nowy początek nastąpi w Arishaig. W innej części nieba, kilka godzin później, Paxon Leah leciał do Paranoru. Na pokładzie druidzkiego statku, którym przylecieli do Wayford, miał w dalszym ciągu katatoniczną siostrę oraz ciało przyjaciela i towarzysza Starksa, które sprowadzał z powrotem do Czwartego Zakonu Druidów. Zamierzał lecieć sam, ale pilotowanie jednostki tej wielkości co druidzki kliper było ryzykowne – zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy był rozkojarzony ostatnimi wydarzeniami, a siostra wymagała nieustannego pilnowania. Leofur Rai zwróciła na to uwagę, a Grehling szybko ją poparł. Nie powinien lecieć sam, będą mu towarzyszyć, pomagać
albo w pilotażu, albo zajmując się Chrys. Jakoś wrócą z Paranoru do domu. W końcu Paxon uległ. Tak naprawdę nie chciał, by ktokolwiek był w jego pobliżu. Jeszcze był w szoku z powodu śmierci Starksa i obawiał się, że może innym zatruwać życie. Obawiał się, że nigdy nie otrząśnie się po utracie przyjaciela. Na dodatek czuł się potwornie winny. Po pierwsze dlatego, że pozwolił druidowi samemu ścigać Arcannena, a po drugie miał wrażenie, że ponownie zawiódł. Jego krótką karierę obrońcy druidów znaczył łańcuch porażek. Tyle tylko, że tym razem kosztowała ona czyjeś życie. Gryzł się tym, gdy stał za sterami i gdy siedział przy siostrze. Pozostała dwójka nie próbowała go zagadywać – gdyby potrzebował rozmowy, dałby to do zrozumienia. Nie próbowali go także rozweselać. Czekali w gotowości, by mu pomóc, gdyby tego potrzebował, zrobić to, co było potrzebne, aby podróż przebiegała bez zakłóceń i bezpiecznie mogli dotrzeć do Paranoru i tych, którzy będą wiedzieć lepiej, co z tym wszystkim począć. Wkrótce dzień się skończył i wlecieli w noc. Zapalili światła pozycyjne i lecieli po bezchmurnym niebie, orientując się wedle niemal pełnego księżyca i gwiazd. Nie napotkali żadnego innego statku, żadnego epizodu złej pogody, i dotarli do celu kilka godzin przed świtem. Na lądowisku łączącym się z północną wieżą czekały na nich trolle z Gwardii Druidów, które delikatnie zabrały ciało Starksa. Za względu na porę, Paxona posłano do jego kwatery, Chrysallin zabrano do szpitala, a Grehling i Leofur zostali zaprowadzeni do pokojów gościnnych. Będzie dość czasu na raportowanie, gdy się wyśpią. Ard Rhys zostanie poinformowana, na razie najważniejszy był jednak sen. Odpowiednie osoby zajęły się czym trzeba i cała czwórka poszła do łóżek. Paxon spał do południa. Spał głęboko i nie miał snów, a gdy się obudził, pod drzwiami pokoju czekał Sebec. – Chodź ze mną – polecił młody druid. – Ard Rhys nie może się ciebie doczekać. Przepytuje chłopaka. Właśnie skończyła rozmawiać z dziewczyną. Leofur, zgadza się? Posiedzisz z nią, aż będzie twoja kolej na rozmowę z panią. Gdy szli w kierunku jadalni, Sebec na chwilę stanął.
– Bardzo mi przykro z powodu Starksa. Wiem, że będzie ci go bardzo brakowało. Paxon nie odpowiedział. Nie miał nic do powiedzenia. Nagle stanął. – Powinienem sprawdzić, co z Chrysallin. Sebec pokręcił głową. – Zaczekaj z tym. Uzdrowiciele pracują nad nią, próbują wyprowadzić ją z katatonii. Uciekła gdzieś daleko i jak na razie nic, co powiedziano i zrobiono, nie okazało się dość silne, aby sprowadzić ją z powrotem. Najlepiej będzie, jeśli nie będziesz im przeszkadzał. Choć pomysł, by nie iść do siostry, wcale mu się nie podobał, Sebec miał rację i Paxon przestał się upierać. Kazał jednak młodemu druidowi obiecać, że gdy uzdrowiciele przerwą pracę nad Chrys – nawet na chwilę – da mu znać. Może go nie rozpozna, ale uważał, że jego obecność może jej pomóc wrócić do zdrowia. Kilka minut później siedział z Leofur Rai w jadalni. Sebec wrócił do Ard Rhys i byli sami. – Spałaś? – spytał, wiedząc, że jako kobieta, nie odezwie się pierwsza. Skinęła głową, a przetykane srebrem włosy zamigotały w świetle. – Lepiej, niż bym oczekiwała po czymś takim. – Rany się goją? – Tak. Paxon na chwilę spuścił wzrok. – Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłaś. Przyjąć Chrys do swojego domu, chronić ją, choć wiedziałaś, jakie to niebezpieczne, postawić się temu czarnemu potworowi, stanąć twarzą w twarz z wiedźmą – nie umiem sobie wyobrazić, jak trudne to musiało być. – Umiesz, na pewno umiesz. Zrobiłeś dokładnie to samo. Uratowałeś nas przed czarnym potworem, a Chrysallin przez wiedźmą. Przeżyliśmy to, bo wszyscy stanęliśmy na wysokości zadania. – Mimo to jestem twoim dłużnikiem. Pokręciła głową. – Nic mi nie jesteś dłużny. Nikt nie jest.
Zdziwił go sposób, w jaki to powiedziała. – Więc znałaś Grehlinga, gdy był dużo młodszy? – Pomagałam jego ojcu wychowywać go przez mniej więcej cztery lata. Nie chcesz czegoś zjeść? Jestem dość głodna. Paxon też był głodny, poszli więc do kuchni, skąd wyszli z pełnymi tacami. Jedli w milczeniu, dopiero potem Paxon znowu zaczął rozmowę: – Co to za broń, której użyłaś przeciwko stworowi Miszy? Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Zmarszczyła nos, sugerując niesmak. – Ręczny rozpłatacz błyskowy. To nowość. Nowy wynalazek Federacji, zasilany specjalnie fasetowanymi kryształami diapsonu. Mówi się, że pracują także nad innymi broniami. Tworzenie i doskonalenie broni traktują bardzo poważnie. Zamierzają zmodernizować swoją armię. Utworzyć nową, lepszą od tej, która istniała, zanim demony wyrwały się spod Zakazu i zniszczyły większość miasta Arishaig i jego armii – pomyślał Paxon. Chwilę się zawahał. – Jak znalazła się w twoich rękach? – Zapłata za przysługę. Moim zdaniem niemądry, impulsywny gest poprzedniego właściciela. Ale chyba nie zamierza narzekać. Opowiedz mi o swoim mieczu. Najwyraźniej rozmowa o rozpłataczu była dla Leofur niewygodna, ale on też niechętnie mówił o swoim talizmanie. – Starożytna broń. Jest w rodzinie od pokoleń. Został napełniony magią przez druida Allanona dla jednego z moich sławniejszych przodków – Rone’a Leah. – Arcannen o nim wiedział? Dlatego porwał Chrysallin – w ten sposób próbował dotrzeć do ciebie? – Grehling ci o tym opowiedział? – Po części. Części sama się domyśliłam. Mam rację? – Porwał Chrys dwa razy. Poprzednim razem chciał ją wymienić na miecz. Tym razem nie mam pojęcia, jaki plan realizował. Poza tym, że wiedział, że po nią przyjadę, więc może chodziło o to samo – przehandlowanie miecza za Chrys. Ale tym razem ją torturował. On albo wiedźma. Nie rozumiem, jaki był tego cel. – Może nie miał konkretnego celu. Może miała to być lekcja dla
niej. Robił już takie rzeczy. Gdy dziewczęta z Ciemnego Domu nie są posłuszne, torturuje je. Paxon pokręcił głową. – Ale wiedział, że się o tym dowiem. – Może było mu to obojętne. – Przeciągnęła palcami po włosach. – Poza tym nie robił tego sam. Chrysallin powiedziała Grehlingowi, że torturami kierowała siwowłosa elfka, która stała obok i się przyglądała. Ciągle kazała Chrysallin, aby ta coś jej powiedziała – nie wiem co. Chrysallin też najwyraźniej tego nie wiedziała. Gdy Grehling ją do mnie przyprowadził, ledwie jasno myślała. Trudno powiedzieć, co jej się przytrafiło. Paxon opadł na oparcie. – Uzdrowiciele jej pomogą. Gdy jej stan się poprawi, może powie nam coś więcej. W każdym razie zamierzam osobiście ścigać Arcannena. Leofur wydęła wargi. – Zastanawiałam się nad czymś. Wiedziałeś o tym, że gdy spałeś, Ard Rhys rozmawiała ze mną o tym wszystkim? Kazała mi powiedzieć wszystko, o czym pamiętam. – Sebec mi mówił. – No cóż, może to nic nie znaczy, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że kobietą, którą opisywała Chrys, jest Ard Rhys. Mało brakowało, a Paxon wybuchnąłby śmiechem. Pomysł, że Ard Rhys odpowiada za tortury Chrys, był absurdalny. Otrząsnął się jednak i zastanowił, czy może istnieć jakiś ukryty związek. – Powiedz mi, co Chrys mówiła o elfce. Gdy Arcannen lądował swoim krążownikiem na głównym lotnisku Arishaig, jego plan nabrał już pełnego kształtu. Był z niego bardzo zadowolony i nie mógł się doczekać rozpoczęcia jego realizacji. Konsekwencje będą znaczne, ale także znacząco zmniejszą ryzyko, że druidzi szybko zaczną go ścigać. Schowa się i odczeka, aż wypadki potoczą się w logicznym porządku. Efekt końcowy może być różny, ale nie miało to znaczenia – liczyło się tylko, że to, co nastąpi po dzisiejszym dniu, sprawi, że jego cele, potrzeby i plany zostaną spełnione i zrealizowane. Wysiadł, wydając rozkaz, aby nikt nawet na sekundę nie
schodził na ziemię, a maszyna była gotowa do natychmiastowego odlotu. Miał na sobie czarny płaszcz, który trzymał na pokładzie w szafie na wypadek sytuacji, jaka nastąpiła właśnie dziś. Często przebierał się za kogoś innego, a czarna szata – pochodząca z Czwartego Zakonu Druidów – nada mu potrzebnego wyglądu. Był to pierwszy z dwóch elementów koniecznych do kamuflażu. Drugim była zmiana rysów twarzy. Chwilowa, góra na kilka godzin, tylko po to, aby wszyscy, którzy go ujrzą, mogli go dokładnie opisać tym, którzy zaczną go potem szukać. Wezwał jeden z powozów czekających zawsze na skraju lotniska, przy biurze zarządcy, i kazał się zawieźć do budynku Zgromadzenia od strony wejścia do Rady Koalicji. Jechał z opuszczonymi firankami i ani razu nie wyjrzał na zewnątrz. Owinął się płaszczem, ale dłonie wysunął z rękawów, a kaptur ułożył tak, że widać było twarz. Dobrze znał ruchy i gesty tego, w kogo miał się wcielić, i przez następne dwie godziny, czy ile to zajmie, będzie tą osobą, a ktokolwiek go zobaczy, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, kogo widział. Przez chwilę żałował, że sprawy nie potoczyły się tak, jak sobie życzył, ale tak bywało, gdy manipulowało się innymi. Trzeba szybko myśleć i podejmować decyzje. Bez względu na to, jak doskonały był plan, często to i owo wymykało się z rąk. Arcannen doskonale o tym wiedział. Co prawda zwykle nic nie sypało się aż tak bardzo jak w tym przypadku, ale sposób naprawy sytuacji był taki sam jak zawsze: przystosowanie się do nowych warunków i błyskawiczne działanie. A nikt nie umiał tego robić lepiej od niego. Gdy dotarł do imponującej budowli, zwanej obecnie Zgromadzeniem, zapłacił woźnicy kredytami Federacji i wszedł na schody prowadzące do głównego wejścia. Znał drogę i nie musiał pytać. Płaszcz i znajdujące się na nim oznakowania sprawiały, że nie musiał się zatrzymywać na punktach kontrolnych. Kilku wartowników go rozpoznało, jeden nawet mu zasalutował. Doskonale. Nie zauważono przebrania. Każdy potwierdzi jego tożsamość. W którymś momencie prawda być może wyjdzie na jaw, ale do tego czasu jego plany względem zakonu druidów będą już zrealizowane.
Szedł korytarzami, dając swoim zachowaniem do zrozumienia, że nie życzy sobie z nikim rozmawiać. Wkrótce stał pod drzwiami gabinetu ministra bezpieczeństwa. Tu go zatrzymano, bowiem najwyraźniej nie był tu bardzo znany. Po jakimś czasie pojawił się Crepice. – Isaturinie… – powitał go asystent, lekko się kłaniając. – Witamy w ministerstwie. Arcannen też się ukłonił. – Doceniam miłe powitanie. Miałem nadzieję, że uda mi się porozmawiać z ministrem Caeilem. Miałby dla mnie chwilę? Crepice zawahał się, spojrzał na chwilę w bok, oceniając sytuację. Arcannen znał to spojrzenie. Asystent zastanawiał się, co powiedzieć Isaturinowi – druidowi zdecydowanie przeciwnemu temu ministerstwu i celom jego istnienia. – Proszę zaczekać w poczekalni, sprawdzę, czy będzie mógł cię przyjąć. Na pewno da się coś zorganizować. Zaprowadził Arcannena do znajdującej się za recepcją poczekalni i kazał mu usiąść na jednym z krzeseł pod ścianą. Potem, przez dwuskrzydłowe drzwi, przeszedł do gabinetu Fashtona Caeila. Arcannen usiadł i zastanawiał się, jak rozegrać to, co ma nastąpić. Gdy zostanie wpuszczony do środka, Crepice będzie czekał tuż pod drzwiami, będzie więc musiał zachować ostrożność. Kazano mu czekać jedynie kilka minut. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Caeil. Na potężne ciało nałożył szkarłatną szatę, twarz miał czerwoną i wyciągał ręce w geście powitania. – Cóż za niespodzianka! – zawołał, ujmując dłonie Arcannena. – Długo czekałem na tę wizytę i witam serdecznie! – Zrobił przerwę, jakby coś sobie przypomniał. – Choć obiło mi się o uszy, że twoje uczucia wobec tej instytucji nie należą do najgorętszych. Arcannen skinął głową i zrobił skruszoną minę. – Czasy się zmieniają. Postawy ewoluują. Uważam, że najwyższy czas porozmawiać. Mam nadzieję, że nasze spotkanie może zapoczątkować pojednanie między Federacją a Paranorem. – Czyż nie byłoby to wspaniałe? – Caeil puścił dłonie gościa i cofnął się. – Wejdź. Usiądźmy i zastanówmy się, jaki rodzaj ugody bylibyśmy w stanie osiągnąć. Weszli do środka. Crepice wyszedł i zamknął drzwi. Minister
usiadł za biurkiem, Arcannen przed nim. Minister pochylił się do przodu, aby zmniejszyć dystans, i uśmiechnął się. – A więc, ambasadorze Isaturinie, co mogę zrobić dla Czwartego Zakonu Druidów i szacownej Ard Rhys? Arcannen dał mu znak, by przybliżył się jeszcze bardziej, i sam też się pochylił. Dawał do zrozumienia, że zaraz powie coś bardzo ważnego. – No cóż, ministrze – odparł czarnoksiężnik ze Stiehlem w dłoni. – Najlepiej umrzeć. Szybkim, wielokrotnie powtarzanym ruchem złapał wolną ręką przód szaty Caeila, pociągnął go na biurko i wbił mu ostrze Stiehla w gardło, rozcinając struny głosowe i rdzeń kręgowy. Caeil natychmiast zwiotczał, otwierał i zamykał usta, a Arcannen przycisnął jego ciało do biurka i pracował nożem, by odciąć głowę. Wystarczyło do tego kilka sekund. Ciężkie ciało ministra osunęło się na podłogę, ale głowa – z wytrzeszczonymi, przerażonymi oczami i szeroko otwartymi ustami – została na blacie biurka. Arcannen przez chwilę przyglądał się swojemu dziełu, po czym położył nóż na podłodze i cofnął się. Miał na rękawach nieco krwi, większość udało się jednak wytrzeć w ubranie trupa. Gdy wychodząc, splecie ramiona na piersi, nic nie będzie widać. Popatrzył po raz ostatni na Fashtona Caeila. Gdyby podczas ich ostatniego spotkania minister nie pokazał swego prawdziwego oblicza, może by jeszcze żył. Propozycja, by nie spotykali się już publicznie, była jednak wyraźną informacją, w jaką stronę podążają sprawy. Caeil zamierzał przestać świadczyć mu przysługi. Tak więc wyświadczył mu ostatnią: skieruje uwagę Federacji na druidów i w efekcie odwróci uwagę druidów od niego. Skupiał się przez chwilę, by mieć pewność, że znowu zachowuje się jak Isaturin, po czym podszedł do drzwi. Crepice siedział za biurkiem, gdy jednak Arcannen ukazał się w drzwiach, natychmiast wstał. Czarownik zaczekał, aż asystent podejdzie wystarczająco blisko, po czym szybko wyciągnął ręce, złapał go za szyję, przyciągnął do siebie i szybkim ruchem skręcił mu kark. Zaciągnął ciało za biurko i schował je. Następnie wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi, skinął głową wartownikom i odszedł.
XXIV Aphenglow Elessedil rozmawiała w swoim gabinecie z Grehlingiem, wypytując go o wszystkie szczegóły dotyczące Chrysallin Leah. – Więc gdy znalazłaś ją w mieszkaniu Miszy, była przywiązana do łóżka, a pokój był pełen przecinających się, świecących linii. Byłeś jednak w stanie przez nie przejść i wtedy się porwały i zniknęły. Nie zraniły cię. Niczego nie czułeś. Chłopak chwilę się zastanowił. – Nie zraniły mnie, ale zrobiły ze mną coś innego. Sprawiły, że zacząłem widzieć obrazy ukazujące Chrysallin i siwą elfkę. Z Chrys nie było dobrze, odczuwała wielki ból i… Przerwał nagle i wbił w nią wzrok. – I co? – Ard Rhys musiała zrozumieć, co się stało. – Mów dalej. Powiedz mi wszystko. – Siwa elfka wyglądała jak ty. Tak naprawdę to byłaś ty. – Jesteś pewien? Grehling skinął głową. – Gdy zniszczyłem wystarczająco dużo pasm, obrazy zniknęły. Uwolniłem więc Chrys i zabrałem stamtąd. Czuła ogromny ból. Cały czas powtarzała, że ją torturowano i nikt już nigdy nie zniesie jej widoku. Najwyraźniej uważała, że ma połamane kości i jest cała zakrwawiona, trudno było to pojąć. Nie widać było czegokolwiek. Jak dla mnie wyglądała normalnie. Nie dało się jej jednak o to zapytać, bo była bardzo wzburzona. Najważniejsze
było ją stamtąd zabrać. W drzwiach zderzyliśmy się z Miszą, ale uderzyłem ją na tyle mocno, że straciła przytomność. Uciekliśmy i zabrałem Chrys do domu Leofur. Opisał potem, jak przyjęła ich Leofur, poszli spać i do mieszkania wdarła się czarna bestia, Leofur ich uratowała i zabrała w tunele. Potwór ich gonił, pojawiła się Misza i znowu uciekali, aż Misza ich znalazła i utknęli w zaułku. – Wtedy stało się coś naprawdę dziwnego. – Jego głos stał się mocniejszy. – Misza zaczęła szydzić z Chrysallin. Mówiła jej o siwowłosej elfce – tej, która wyglądała jak ty. Pytała, czy chce być jeszcze torturowana. Wtedy pojawiła się ta siwowłosa kobieta i coś powiedziała, na co Chrys dostała szału. Zaczęła krzyczeć tak, jak jeszcze w życiu nie słyszałem! To było straszne. Próbowałem zakryć uszy, ale nic to nie dawało. Siwowłosa kobieta wybuchła, a wiedźma zaczęła się cofać. Została rzucona o mur i rozbita na kawałki. Krzykiem! Chrysallin zdawała się potem tego nie pamiętać. Nawet mnie zapytała, czy wiem, co się stało. Aphenglow długo milczała, podeszła do okna i zaczęła wyglądać na mury i wieże warowni. – Chrysallin nie robiła nic z rękami? Nic nie powiedziała? Tylko krzyczała? – Tak widziałem. Nie masz pojęcia – pomyślała Aphenglow. Przyszła jej do głowy pewna myśl, ale była tak niespodziewana, że aż się wzdrygnęła. Odwróciła się do chłopaka. – Może pójdziesz coś zjeść? Mogą tam być Paxon i Leofur. Sebec cię zaprowadzi. Przed wyjściem chłopak się odwrócił. – Wiesz, co się stało Chrysallin? – Możliwe. – Będziesz w stanie jej pomóc? – Zamierzam spróbować. Popatrzyła za nim, gdy wychodził, po czym ponownie wyjrzała przez okno. W którymś momencie będzie musiała rzucić okiem na dziewczynę, choć konieczna będzie tu ostrożność. Jeżeli Chrysallin obarcza ją odpowiedzialnością za swój obecny stan – uważa, że to ona nadzorowała tortury – nie będzie zbyt ucieszona
z wizyty. W innym przypadku Ard Rhys nie bardzo by się tym martwiła, bowiem magia, jaką dysponowała, wystarczyłaby aż nadto, aby obronić się przed czymkolwiek, co Chrysallin chciałaby uczynić jej z zemsty, ale krzyk, który był na tyle silny, aby zniszczyć ludzką istotę, był niepokojący. Może była to swego rodzaju aberracja spowodowana jakąś formą dzikiej magii – efekt wady wrodzonej albo kontaktu z nią – albo to, o czym pomyślała Aphenglow. Mogło to być wskazówką, że Chrysallin Leah przyszła na świat z do dziś zanikłą umiejętnością używania magii, występującą przez wiele pokoleń Ohmsfordów, a zwanej pieśnią. W końcu była prawnuczką Mirai Leah i Railinga Ohmsforda, efektem mieszanej wielokrotnie linii krwi o długiej historii używania magii. Paxon Leah miał tę samą krew i miał w genach tę samą mieszankę, nie objawiał jednak jakiejkolwiek predyspozycji do używania pieśni. Było oczywiście możliwe, że siostra ma umiejętność, a brat nie. Zdarzało się to już w tej rodzinie, zdarzało się też, że magia omijała szereg pokoleń, aby potem znów się pojawić. Poza tym wiadomo było, że umiejętność używania pieśni nie zawsze pojawia się od razu. Czasem potrzeba było wielu lat, aby się ujawniła. W głosie tego, kto umiał posługiwać się pieśnią, tkwiła jednak magia, a ktoś w tym doświadczony mógł za jej pomocą osiągnąć zdumiewające efekty. Przy braku kontroli albo odruchowym użyciu efekt mógł być taki, jaki wywołała Chrysallin. Przerażona, zastraszona i wściekła, zaatakowała ślepo, udźwiękawiając kotłującą się w niej mieszankę emocji. Nie uświadamiała sobie, co robi, a efekt przeraził ją i namieszał jej w głowie. Wszystko pasowało do siebie, Aphenglow nie mogła mieć jednak pewności, zanim nie powie dziewczynie, co się stało, i nie przekona jej, że trzeba znaleźć sposób, aby jakoś zaczęła sobie z tym radzić. Jak najlepiej to zrobić? Zacznie od powiedzenia Paxonowi o swoim podejrzeniu. Będzie musiał jakoś pogodzić się z tym, że jego siostra być może posiada umiejętność używania magii, która utaiła się przez szereg ostatnich pokoleń ich przodków – niezwykle potężnej magii, nad
którą będzie musiała nauczyć się panować. Prawdopodobnie będzie musiał jej w tym pomóc. Na początek trzeba będzie dać Chrysallin czas i zapewnić warunki pełnego powrotu do zdrowia po tym, co wycierpiała z rąk Arcannena i Miszy. Potem potrzeba będzie dużo cierpliwości, zrozumienia i nauki. Aphenglow nie umiała ocenić, czy Paxona było na to stać. Sądząc po poziomie dojrzałości i determinacji, jaki wykazał, stosując to, czego nauczył go Oost Mondara, oraz wiedzy, jaką zdobył podczas lekcji z Sebekiem, było to prawdopodobne, ale pewności nie miała. Nikt nie mógł dać gwarancji. Odwróciła się od okna i ruszyła do wyjścia. Musiała teraz zająć się czymś innym. Odkładała sprawę od kilku dni, nie mogła ona jednak dłużej czekać. Musiała zejść do skarbca artefaktów i sprawdzić, czy zabezpieczenia, które umieściła z Sebekiem na krypcie, w której znajdowały się szkarłatne Kamienie Elfów, są nienaruszone. Same kamienie były bezpieczne – w tym zakresie nie ryzykowała. Najważniejsze było teraz stwierdzenie, czy nie podjęto kolejnej próby kradzieży. Gdy zjawił się Sebec, Paxon i Leofur rozmawiali o Chrysallin. – Na razie skończyli z nią pracować – stwierdził. – Śpi, ale możesz z nią posiedzieć przez kilka minut. Nie trzeba było pytać, o kim mówi młody druid, i Paxon chciał natychmiast przerwać rozmowę z Leofur. – Możemy kontynuować później? – spytał, wstając. Potwierdziła skinieniem głowy i Paxon odszedł. Wyszli z Sebekiem z jadalni, poszli korytarzem do schodów, weszli piętro wyżej, przeszli kolejnym korytarzem, po czym dotarli do miejsca podzielonego na wiele pokoi i wnęki, oddzielone od korytarza jedynie zasłoną. Uzdrowiciele obojga płci – Paxon nie był w stanie do końca ocenić, czy są to druidzi, czy nie – byli poubierani na biało. Było ich ośmioro lub dziewięcioro, wszyscy w ruchu, jedni stali pojedynczo, inni grupkami. Przywitało go kilka spojrzeń, ale nikt się nie odezwał. W trakcie swojego pobytu w Paranorze Paxon rzadko bywał
w szpitalu i nie wiedział, jak się tu poruszać. Najwyraźniej jednak Sebec był o wszystkim doskonale poinformowany, podszedł bowiem do jednych z drzwi, cicho zapukał, nacisnął klamkę i zajrzał do środka. Odwrócił się do Paxona. – Zostawię was samych, ale nie na długo. Uzdrowiciele zaraz wrócą. Gdy będą gotowi, dam ci znać. Najpierw zapukam. Nie otwieraj drzwi, dopóki nie przyjdę. Paxon wszedł do środka i drzwi zamknęły się za nim. Chrysallin tak naprawdę nie spała, lecz siedziała na krześle, wpatrzona w przestrzeń. Miała na sobie białą szatę i kapcie. Umyto ją i uczesano. Podszedł do niej i ponownie stwierdził, że na jej ciele nie ma żadnych śladów wskazujących na jakiekolwiek tortury. Cokolwiek złego jej robiono, odbywało się to w umyśle. Była jednak przekonana, że wszystkie okropności, o których mówiła, wydarzyły się naprawdę, i tylko to się liczyło. Ukląkł obok siostry i ujął jej dłonie. – Chrysallin, słyszysz mnie? To ja, Paxon. Twój brat. Popatrz na mnie. Daj znak, czy mnie słyszysz. – Żadnej reakcji, mówił jednak dalej. – Chrys, pomożemy ci. Zostałaś zraniona, ale na ciele nie masz ran. Tortury, które przeżywałaś, nie były prawdziwe. Odbywały się tylko w twoim umyśle, miałaś uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale tak nie było. Jesteśmy teraz w Paranorze. Są tu uzdrowiciele, którzy ci pomogą. Pracują nad znalezieniem sposobu, abyś poczuła się lepiej. Wszystko będzie dobrze. Potem zaczął jej opowiadać o ich dzieciństwie. Historie, które musiała pamiętać, o tym, jak bawili się jako dzieci. Przypominał przygody, które przeżyli. Spróbował rozweselić ją opowieścią o tym, jak obciął jej długie włosy i zaczęła płakać. Mówił o wspólnych lotach statkiem powietrznym, w czasie których wozili towary do różnych miast Czterech Krain. Zapewniał, że będzie świetną załogantką i pilotką, mówił, ile się nauczyła, dokąd jeszcze polecą i co zrobią, gdy wyzdrowieje. Poprosił, aby wróciła na ten świat dla matki, która ją kocha i za nią tęskni. Zapewnił, że chce zabrać ją do domu. Mówił, aż zabrakło mu słów, więc tylko ją obejmował i cicho
śpiewał, gładząc ją po włosach i kołysząc. Czas mijał. Paxon sądził, że uzdrowiciele mieli zaraz wrócić, ale nic takiego nie następowało. Może Sebec kazał im zaczekać, aby dać mu nieco czasu z siostrą. Może uzdrowiciele uznali, że uda mu się lepiej niż im wydobyć ją z niebytu. Potem znieruchomiał i tylko trzymał ją w ciszy pokoju, powstrzymując łzy, które chciały się polać przy każdej mrocznej myśli o tym, co będzie, jeśli jej stan się nie poprawi. W końcu położył ją na łóżku i przykrył, usiadł obok i czuwał przy niej. Leżała wpatrzona otwartymi oczami w dal. Po długim czasie, gdy właściwie postanowił wyjść, rozległo się ciche pukanie do drzwi. Jednak Sebec się zjawił. Paxon wstał i podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, ukazała się w nich Ard Rhys. – Sebec powiedział, że… – zaczęła szeptem, przerwała jednak na widok przerażenia, jakie pojawiło się na twarzy Paxona, gdy spojrzał szybko przez ramię. Jej spojrzenie minęło go i zatrzymało się na Chrysallin, która nagle usiadła na łóżku. Paxon zauważył przerażenie i zaskoczenie na twarzy siostry na ułamek sekundy, zanim zaczęła krzyczeć. Zareagował odruchowo, rzucając się ochronnie przed Ard Rhys i wypychając ją na korytarz. Był jednak zbyt wolny. Krzyk siostry trafił go w plecy jak młot, wypychając mu z płuc powietrze i przewracając na podłogę. Splątani ze sobą, huknęli oboje w przeciwległą ścianę i Paxon stracił przytomność. Gdy się obudził, dookoła stali uzdrowiciele z Sebekiem i ściągali go z Aphenglow. Drzwi sali Chrys były zamknięte, nie wiadomo więc było, co się dzieje z dziewczyną. Krzyk nie trwał jednak dalej, więc atak się skończył. Ard Rhys leżała obok niego, nieprzytomna, pochylali się nad nią uzdrowiciele. Gdyby krzyk nie wyrzucił ich z pokoju, na pewno by nie przeżyli. Czyżby nie zaatakowała wcześniej, bo czuła, że to on? A może było z nią tak samo jak z nim, gdy trzymał w ręku miecz – wyzwoliła magię instynktownie, bez potrzeby myślenia i świadomego działania? Sebec ukląkł obok. – Co się stało?
Paxon wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. – Dokładnie nie wiem. Przyszła Ard Rhys i zapukała. Sądziłem, że to ty albo uzdrowiciele, więc otworzyłem drzwi. Chrysallin obudziła się, zobaczyła Ard Rhys i natychmiast zareagowała krzykiem. – Na wspomnienie tego zamknął na chwilę oczy. – Siła krzyku wyrzuciła nas na korytarz. Więcej nie pamiętam. Sebec wyglądał na zdezorientowanego. – Dlaczego twoja siostra zaczęła krzyczeć na Ard Rhys? Nigdy się nie widziały. Druid nie wiedział o podobieństwie między siwowłosą elfką z koszmaru Chrysallin a Ard Rhys, więc Paxon mu to wyjaśnił. – Może zaatakowała to, co wydawało jej się, że już kiedyś widziała. Moim zdaniem była przekonana, że zaraz zostanie zabrana na kolejne tortury. – No cóż, niezależnie od tego, co sobie myślała, zraniła moją panią. Nie wiem, jak poważnie. Dowiemy się tego po dokładniejszym jej zbadaniu przez uzdrowicieli. Nie powinieneś był otwierać drzwi, nie upewniając się, że to ja. Góral wzdrygnął się na naganę, uważał bowiem, że nic złego nie zrobił. Sebec przecież tylko powiedział, że ma ich nie otwierać, dopóki nie przyjdzie, i przecież czekał, aż usłyszał pukanie. Co w ogóle miała zamiar zrobić Ard Rhys, przychodząc do pokoju Chrysallin? Nic jednak nie powiedział, chciał jednak przede wszystkim udać się do pokoju Chrys i zobaczyć, co się z nią dzieje. Spytał Sebeca, czy może to zrobić, ten jednak stwierdził, że będzie musiał zaczekać, ponieważ uzdrowiciele uśpili Chrysallin i gdy się obudzi, znowu zaczną nad nią pracować. Tak więc Paxon poszedł do jadalni poszukać Grehlinga i Leofur. Nie znalazł ich tam, powiedziano mu jednak, że poszli na spacer do ogrodu. Znalazł ich niemal natychmiast i podczas spaceru między rabatami i żywopłotami opowiedział, co się stało. – Przyszła do pokoju Chrysallin? – upewnił się Grehling. – Dziwne. – Co masz na myśli? – spytał Paxon. – Rano opowiedziałem jej, że siwa elfka, o której mówiła Chrys, jest do niej podobna. Wypytała mnie o to ze szczegółami, chciała
wszystkiego się dowiedzieć. Doskonale wiedziała, co Chrys do niej czuje. Paxon zamierzał na to odpowiedzieć, ugryzł się jednak w język. Zanim powie coś więcej, musi wszystko dobrze przemyśleć. Coś w tej sprawie mu się bardzo nie podobało, ale nie umiał jeszcze określić, co dokładnie. Zmienił więc temat – co zamierza zrobić, gdyby druidzi nie byli w stanie pomóc jego siostrze? Zabierze ją wtedy do sławnych uzdrowicieli – gnomów ze Storlock w Estlandii. Jeśli ktokolwiek będzie w stanie pomóc Chrys, to oni. Potem zapytał, jak planują wrócić do Wayford. Po tym, jak Grehling i Leofur wymienili się kilkoma niepewnymi spojrzeniami, chłopak przyznał, że właściwie to czekają, aż ktoś zaproponuje im transport. Oczywiście, jeżeli Paxon nie chce, aby zostali, co by chętnie zrobili. Góral odparł, że zrobili więcej niż trzeba i spróbuje im jakoś pomóc wrócić do domu. Nagle jednak zmienił zdanie i – w zasadzie zanim uświadomił sobie, co robi – stwierdził, że ma znacznie lepszy pomysł. W obecnej sytuacji czuł się niepotrzebny, siedząc bezczynnie w Paranorze, podczas gdy Arcannen chodził na wolności. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby otwarcie poprosił o zgodę na ściganie czarnoksiężnika, to by jej nie otrzymał, utrata Starksa na tyle jednak go dręczyła, że nie zamierzał tego zostawiać. Wiedział, że druidzi bez problemu odczekają, aż okazja sama się stworzy, ale jemu to nie wystarczało. Podchodził do śmierci Starksa osobiście, bowiem ciągle uważał, że jest jej winny. Nie umiał się pozbyć wrażenia, że zawiódł przyjaciela, zostawił go, gdy ten najbardziej go potrzebował. W związku z tym wszelkie argumenty, że było inaczej, nie miały znaczenia. Liczyła się jego własna prawda i miał głębokie przekonanie, że musi coś w tej sprawie zrobić. Na dodatek – pomijając Arcannena – czuł potrzebę zrobienia czegoś dla Chrysallin. Ponura troska z powodu stanu, w jakim się znajdowała, zatruwała mu serce. Wyglądało na to, że Chrys jest w dobrych rękach, nie miał więc po co bezczynnie czekać na wyleczenie, które mogło nie nastąpić. Bardziej pomoże siostrze, wracając do Wayford, a powrót Grehlinga i Leofur do domu
stanowił doskonałą wymówkę i dawał okazję do działania. Znalazł Sebeca dopiero późnym popołudniem, i to tylko przez przypadek. Szukał druida po korytarzach w nadziei uzyskania pozwolenia na wizytę u Chrys, gdy ten nagle się przed nim zmaterializował. – Jak się czujesz? – spytał Paxona, po czym pokręcił głową, jakby nie chciał usłyszeć odpowiedzi. – Głupie pytanie. Muszę przeprosić za to, co powiedziałem wcześniej. Bałem się o moją panią i wyładowałem się na tobie. Wybacz mi. Paxon wzruszył ramionami. – Nie ma czego wybaczać. Przed otwarciem drzwi powinienem był zapytać, kto tam. Jak czuje się Ard Rhys? – Lepiej. Nic sobie nie złamała, ma trochę siniaków i rozcięć. Śpi. – Pokręcił głową. – Jest jednak krucha i nie tak silna jak kiedyś. Obawiam się o nią. – Zastanawiałem się, czy mógłbym zobaczyć teraz siostrę. – Możesz rzucić na nią okiem, ale w dalszym ciągu śpi. Chcą, aby jak najdłużej odpoczęła. Uważają, że przeżyła szok, gdy Ard Rhys tak nieoczekiwanie się zjawiła. Może nie powinienem ci tego mówić, ale dali jej bardzo dużą dawkę mikstury nasennej. Mają nadzieję, że będzie spała jeszcze kilka dni. Że wtedy będzie większa szansa na powrót do zdrowia. Większa szansa na powrót do zdrowia. Słowa zabrzmiały zimno i szyderczo. Utwierdziły go w podjętym postanowieniu. – Chciałbym odwieźć Grehlinga i Leofur do Wayford – stwierdził nagle. – Są tu już wystarczająco długo. Muszą wracać do domu. Sebec wydął wargi. – Mogę kazać ich odwieźć trollom wartownikom. Nie musisz lecieć. – Wiem, ale chcę zacząć coś robić, żeby oderwać myśli od Chrysallin. Jeśli będzie spać jeszcze dzień albo dwa, to mi wystarczy. Obiecałem o nich zadbać. Sebec uważnie mu się przyglądał. – Ale nie zamierzasz szukać Arcannena? – Jeśli nie będzie go w Wayford, to nie. Po zabiciu Starksa chyba jednak nie należy się spodziewać, że szybko tam wróci. Sebec zdecydowanie nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć,
skinął więc niezobowiązująco głową. – Rób, co musisz. Powiem Ard Rhys, gdy się obudzi. Paxon zostawił go, zajrzał do siostry i chwilę z nią posiedział, popatrzył, jak śpi, po czym odnalazł Grehlinga i Leofur i oznajmił im, że odwiezie ich do domu. Bez słowa oboje poszli zebrać swoje rzeczy i wkrótce potem cała trójka spotkała się na lądowisku przy skifie, którego wybrał do podróży. – Dlaczego to robisz? – spytała Leofur z rozpłataczem w rękach. – Ty osobiście? Dlaczego nie ktoś inny? Nie powinieneś być przy siostrze? – Powiedziałem, że pomogę wam wrócić do domu – odpowiedział defensywnie. – Poza tym Chrys dostała miksturę na sen. Nie chcą jej budzić przez kilka dni. W tym czasie mogę zrobić coś użytecznego. Leofur podeszła blisko. – Nie znam cię zbyt dobrze, ale wiem dość o mężczyznach, by wyczuć, kiedy kłamią. Może powiesz mi, dlaczego teraz mam takie wrażenie? Grehling też podszedł. – Co się dzieje? – spytał, patrząc to na jedno, to na drugie. Paxon zastanowił się, na ile być szczerym. – Chcę rzucić okiem na mieszkanie Miszy. Może jest tam coś, co pomoże Chrys. Mikstura, eliksir, jakiś zapisek, co robiła i jak to odczynić. Nie wiem. Chcę się po prostu rozejrzeć. – To trzeba to było powiedzieć – stwierdziła, patrząc mu w oczy. – Lećmy. Lecieli przez resztę dnia i całą noc, regularnie zamieniając się przy sterach. Wszyscy troje byli doświadczonymi pilotami i umieli nawigować wedle gwiazd. Lecieli nisko, pilnie obserwując oświetlaną światłem Księżyca ziemię. Minęli Smocze Zęby, dolecieli wzdłuż rzeki Runne do Tęczowego Jeziora, potem skierowali się na Leah i w głąb Sudlandii. Podczas lotu Paxonowi udało się kilka godzin przespać, ale większość czasu spędził na rozmyślaniach o tym, w jakim kierunku podążyło jego życie. Jeszcze kilka miesięcy temu jego świat krążył wokół matki i siostry oraz wożenia towarów. Teraz nie
miał firmy, był daleko od matki i domu, a siostra – choć w innym sensie – była jeszcze dalej i mogła nigdy nie wrócić. Żył z druidami w Paranorze, ale nie był jednym z nich i mogli go oskarżyć – tak jak oskarżał sam siebie – o spowodowanie śmierci ich towarzysza. Dryfował w świecie, który nie do końca rozumiał, i w który chyba nie do końca wierzył, walcząc o utrzymanie gruntu pod nogami i zdeterminowany, by jak najlepiej zachować równowagę w swoim pełnym zmienności życiu. Wszystko, czego dokonał, opierało się nie tyle na wiedzy, co na wierze, i w trakcie trwającej wyprawy na pewno się to nie zmieni. Jego świat opierał się na dezorientujących i zdradliwie ruchomych fundamentach i nie widział lepszego sposobu na radzenie sobie z nim niż nieustanne parcie naprzód. Dolecieli do Wayford nad ranem, na wschodnim horyzoncie słońce zapowiadało złotą mgłą swoje przybycie, niebo było czyste i obiecujące. Wylądowali między znikającymi cieniami i plamami pojawiającego się światła, tuż przy biurze zarządcy, żeby szybko zacumować. Grehling zeskoczył na ziemię i poszedł porozmawiać z ojcem, którego dostrzegł przez okno, podczas gdy Paxon i Leofur przygotowali cumy, zdjęli rdzenie świetlne i zwinęli napędy radianowe. Właśnie kończyli, gdy przybiegł chłopak i, wyraźnie podekscytowany, wspiął się po sznurowej drabince, przeskoczył reling i wskoczył na pokład. – Ojciec właśnie mi powiedział – wyszeptał, jakby należało być ostrożnym – że w nocy przyleciał Arcannen. Paxon natychmiast się wyprostował. – O której? – Jakąś godzinę po północy. Zacumował, zwolnił załogę i poszedł sam do miasta. Nie wrócił. Powiedział ojcu, że może go nie być całą noc, i polecił, aby nikomu nie wspominał o tym, że się pojawił. – Ale ojciec ci powiedział? – Wszystko mi mówi – odparł Grehling z głupkowatym uśmieszkiem. Paxon już przypinał miecz. – Idę za nim!
– Idę z tobą! – stwierdził Grehling. Paxon wyciągnął ręce do przodu. – Nie idziesz. Zostajesz tutaj. – Ale możesz potrzebować pomocy! Nie możesz brać się za niego sam! Mało brakowało, a Paxon powiedziałby głośno: „Więc mam wziąć do pomocy czternastolatka?”. – To zbyt niebezpieczne. Nie pozwolę, abyś ryzykował dla mnie życie. Zostań tutaj i obserwuj, czy nie wraca. – Ale chciałbym… – Nie, Grehlingu – przerwała mu Leofur. – Paxon ma rację. Tym razem musisz trzymać się z daleka. To naprawdę zbyt niebezpieczne. – Dziękuję – zwrócił się Paxon do dziewczyny. – I dlatego ja z tobą pójdę – dokończyła, ściskając w rękach rozpłatacz. Buntowniczo patrzyła Paxonowi w oczy. – Tylko nie powiedz nic niemądrego. Potrzebujesz kogoś do osłony. Nadaję się do tego. Widząc jej zdecydowanie, skinął głową. – W takim razie ruszajmy.
XXV Ramię w ramię poszli drogą prowadzącą do Wayford. Była dość pusta, w wielu rezydencjach w oknach nie paliły się światła albo dopiero je zapalano. W drodze byli jedynie ci nieliczni mieszkańcy, którzy musieli zacząć pracę bardzo wcześnie, ale mijali ich, jedynie kiwając głową albo witając gestem dłoni. Większe budynki centrum majaczyły w półmroku odpływającej nocy. – Dlaczego to robisz? – spytał w końcu Paxon. – Ledwie mnie znasz. Nie masz powodu tak bardzo ryzykować. Nie po tym, co już zrobiłaś. – Nie wiedziałam, że istnieje jakaś granica pomocy, którą wolno komuś oferować. – Miałem na myśli, że to nieoczekiwane. – Byłoby dziwne, gdybyś oczekiwał, że z tobą pójdę, nieprawdaż? Jak powiedziałeś, niezbyt się znamy. – Więc dlaczego ze mną poszłaś? Odwróciła na chwilę głowę, jakby musiała się zastanowić. – Z kilku powodów. Przede wszystkim uważam, że to, co robisz, jest ważne. Nie tak bardzo, jeśli chodzi o Arcannena, bardziej, jeśli chodzi o pomoc siostrze. To, co jej zrobiono, jest straszne. Doświadczyłam czegoś podobnego i chcę, by jej stan się poprawił. Wydawało mi się, że to jedna z możliwości, by jej pomóc. – Wzruszyła ramionami. – Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc w tym drugim, równocześnie próbując cię odwieść od pierwszego. Dotarli do pierwszych budynków handlowej dzielnicy miasta
i Leofur wskazała, by poszli inną ulicą, niż zamierzał iść Paxon. – Nie należy robić tego, co oczywiste. Chodźmy lepiej od tyłu. – Zrobiono ci coś podobnego do tego, co spotkało Chrys? – Tak, ale nie chcę o tym rozmawiać. – Chcesz rozmawiać ze mną tylko o zostawieniu Arcannena w spokoju. Choć wiesz, co sądzę o tym, co przytrafiło się Starksowi. – Lubię cię, Paxonie. Nie znam cię zbyt dobrze, ale podoba mi się to, co wiem. Zależy ci na siostrze i zrobiłbyś wszystko, aby jej pomóc. Jesteś gotów poświęcić się dla przyjaciół. Nie boisz się rzeczy, od których większość ludzi narobiłaby w gacie. Paxon roześmiał się. – Nie martw się, boję się jak diabli. – Może, ale nie powstrzymało cię to przed zrobieniem tego, co dobre. – A ściganie Arcannena nie jest dobre? – Poszukiwanie lekarstwa albo informacji, która pomoże Chrys, jest lepsze. Musisz to zrozumieć. Kazała mu skręcić w boczną uliczkę i kompletnie stracił orientację. – Dobrze. Zastanowię się nad tym – odparł Paxon. – Na pewno. Ale nic nie obiecuję. – Porównaj jedno z drugim. Wyważ obie rzeczy. Zastanów się, co ma pierwszeństwo. Przez jakiś czas szli w milczeniu, co jakiś czas skręcając, i choć słońce coraz bardziej wschodziło, cienie pogłębiały się. Ja też cię lubię – pomyślał Paxon. Nagle znaleźli się przed wejściem do małej rezydencji, wciśniętej między większe budynki. Drzwi wejściowe zostały wyrwane, zostały jedynie kawałki drewna i zawiasów. Paxon popatrzył zdziwiony na Leofur. – Mój dom – wyjaśniła i weszła do środka. – Stwór Miszy znalazł tu twoją siostrę i chciał się do niej dobrać. Uciekliśmy przez tunele. Weszli i rozejrzała się pobieżnie. – Drobne zniszczenia, nic, czego nie dałoby się naprawić. Wszystkie cenne rzeczy są bezpiecznie schowane. Tak jak ładunki
do rozpłatacza. Zaczekaj chwilę. Zniknęła w głębi mieszkania. Paxon stał i się rozglądał. Nie było jej kilka dni, a nikt nie przyszedł szabrować. Było to dość dziwne. Ciekawe, kim naprawdę była. Gdy wróciła, była inaczej ubrana – koszula, spodnie, wysokie buty, rękawiczki, a wszystko w czerni. Idąc, sprawdzała komorę na kryształy diapsonu. – Załadowany – oświadczyła i zatrzasnęła pokrywę. – Jeśli natkniemy się na czarnoksiężnika albo wpadniemy w inne kłopoty, wolę, aby nie zabrakło mi ładunków. – Możesz się jeszcze wycofać. Leofur uśmiechnęła się i ruchem głowy odrzuciła z czoła przetykane srebrem włosy. – Nie. Chcę iść z tobą. Wrócili na ulicę i skręcili w przeciwległym kierunku do tego, skąd przyszli. Leofur ponownie prowadziła, a Paxon – który i tak stracił orientację – musiał się tym zadowolić. Niektóre miejsca wydawały mu się znajome, ale nie miał co do tego pewności. Na ulicach było już sporo ludzi, słońce całkiem już wzeszło i zaczął się dzień. Przejeżdżały wozy i powozy, mijały ich konie, a ciszę zastąpiły odgłosy codziennej krzątaniny. – Dokąd teraz? – spytał w końcu Paxon. Złapała go za ramię i przyciągnęła. Uniosła usta do jego ucha. – Mieszkanie Miszy. Może być? Gdy skinął głową, puściła go i coś mruknęła. Mogło to być: „Rozsądny wybór”, ale nie był pewien. Wkrótce dotarli do wylotu zaułka między dwoma budynkami, zdaniem Paxona niedaleko miejsca, gdzie dwa dni temu walczył z czarnym potworem. Leofur wskazała gestem budynek z prawej strony. – Mieszkanie Miszy jest na pierwszym piętrze – szepnęła. – Teraz musimy być naprawdę ostrożni. Dopóki nie wejdziemy do środka, rób co mówię. Paxon miał już wyciągnięty miecz i ściskał go mocno w dłoni. – Ruszaj. Przeszli przez drewnianą bramę, tak zarośniętą winem i zielskiem, że z daleka nie było jej widać. Zaułek był pusty,
wszystkie okna w budynku Miszy ciemne. Nie było śladu życia. Otaczające ich dotychczas odgłosy miasta były ciche i dalekie. Gdy doszli do frontowych drzwi, Leofur sprawdziła zamki. Nie były niczym zabezpieczone, więc bez trudu je otworzyła i weszli do środka. Stanęli na chwilę i słuchali, po czym poszli korytarzem do schodów. Gdy weszli na piętro, znowu stanęli, po czym Leofur poprowadziła Paxona do drzwi znajdujących się mniej więcej w połowie korytarza. Ostrożnie je otworzyła i weszli do środka. Znajdujące się za drzwiami pokoje wyglądały na opuszczone. Przeglądając je po kolei, Paxon trzymał miecz w gotowości. Gdy dotarł do pokoju, w którym torturowano jego siostrę, i zobaczył łóżko, do którego była przywiązana, i resztki magicznych pasm walające się po całej podłodze w postaci kupek popiołu, natychmiast musiał wyjść. – Przeszukam ten pokój, ty sprawdź resztę – powiedziała Leofur. Przez prawie dwie godziny przeczesywali mieszkanie wiedźmy, starannie szukając skrytek, książek i dokumentów mogących zawierać informacje o zaklęciach i magii. Posprawdzali deski podłogowe, opukali ściany i pozaglądali pod meble. W końcu Paxon sprawdził nawet sąsiednie pomieszczenia, które okazały się nie tylko puste, ale w większości nieumeblowane. Niczego nie znaleźli. – Niemożliwe – stwierdził Paxon, gdy stali i patrzyli na siebie sfrustrowani. – Coś musi tu być. Najważniejsze produkty i zapiski musiała trzymać pod ręką. – Grehling powiedział, że uratował Chrys, gdy Misza poszła po składniki, których jej zabrakło, i wpadł na nią, gdy wracała. Powinny więc tu być. – W takim razie dobrze je schowała. – Paxon rozejrzał się wokół. – Szukaliśmy wszędzie. – Była czarownicą i na pewno dobrze się pilnowała. Na jej miejscu do chowania wszystkiego używałabym magii. – Oczywiście… Wszystko tu jest, ale tego nie widzimy. – Druid by znalazł. Szkoda, że żadnego nie przyprowadziliśmy. Paxon od razu pomyślał o Starksie. Zacisnął usta i wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze ktoś, kto prawdopodobnie wie. – Wiedziałam, że się na tym skończy – powiedziała powoli Leofur. – Nie odpuścisz, co? – Nie, ponieważ to jedyne wyjście. – Nawet nie wiemy, gdzie on jest. – W Ciemnym Domu. – Prawdopodobnie, ale dlaczego miałby chcieć ci pomóc? – Nie będzie chciał. Nie po dobroci. Twarz dziewczyny stężała i w jej oczach pojawiła się rozpacz. – Nie rób tego, Paxonie. Zaczekaj na pomoc. – Jeśli będę czekał, ucieknie. Być może już nigdy go nie znajdę. Mogę już nie dostać drugiej szansy, by znaleźć to, co Misza tu ukryła. – Cały czas myślisz o Starksie. Chcesz pomścić jego śmierć. Podszedł blisko do Leofur. – Zapewniam, że nie. Robię to dla Chrys. Taka jest prawda, uwierz mi. Dziewczyna pokręciła głową. – Chyba ci wierzę, choć nie wiem dlaczego. – Westchnęła ciężko, po czym ujęła go za ramiona i odwróciła w kierunku drzwi. – Chcę ci wierzyć, więc będę. Nie rozczaruj mnie. Znajdźmy go. W Paranorze Aphenglow Elessedil obudziła się. Po ataku Chrysallin bolało ją całe ciało, ale myślała jasno i była w stanie się skupić. Przez kilka minut leżała, porządkując myśli. W fotelu niedaleko łóżka drzemał jeden z uzdrowicieli, z głową na piersi i splecionymi na podołku dłońmi. Zasłony były zasunięte, więc z powodu ciemności nie dało się określić dokładnej godziny, przez szparki w materiale przebijało się jednak światło dnia. Analizowała, co właściwie się stało, gdy Chrysallin ją ujrzała, i wszystko, czego zdołała się dowiedzieć o kradzieżach artefaktów ze skarbca. Jak dotąd zachowywała wszystko dla siebie, nie chciała z nikim o tym rozmawiać. Już od pewnego czasu znała tożsamość złodzieja, nic z tą wiedzą jednak nie zrobiła, bo nie wiedziała, co należało z tym uczynić. Było to dla niej niezwykłe, ale w końcu prawda, kim jest złodziej, też była niezwykła. Gorzej – była dowodem popełnienia przez nią błędu, którego
jeszcze nie pojmowała. Uświadamiała jej, jak długo jest już Ard Rhys. Przypomniała jej się Arling, która odeszła półtorej wieku temu – siostra, którą tak bardzo kochała i którą tak bardzo starała się chronić. Nie udało jej się to, ponieważ Arling poświęciła się, aby uratować Cztery Krainy, i Aphenglow pozwoliła jej na to. Bez Arling, bez matki i ukochanego wuja Ellicha, którzy zmarli tak dawno temu, a zwłaszcza po śmierci − zdawałoby się − wiecznej, wiernej Seershy, została sama. Miała co prawda dalszą rodzinę, ale nie utrzymywała z nią kontaktów. Odcięła się więc od Arborlon i stworzyła sobie dom w Paranorze. Jej rodziną byli teraz druidzi i całe życie spędziła na dbaniu o nich. Może dlatego tak bardzo bolał fakt, że jeden z nich ją zdradził. W końcu usiadła i postanowiła opuścić łóżko, co obudziło śpiącego uzdrowiciela. – Pani! – zawołał przerażony i wstał, aby ją powstrzymać. – Nie – odparła, odsuwając go. – Wystarczająco dobrze się czuję, aby wstać i się przejść. Pozwól mi na to. Tak też zrobił, dopiero jednak, gdy pomógł jej stanąć i upewnił się, że Aphenglow się nie przewróci. – Powinienem cię zbadać, pani. – Może zaczekaj z tym i zamiast tego znajdź Sebeca – odparła łagodnie. – Poproś go, by do mnie przyszedł. Gdy skończę z nim rozmawiać, będziesz mógł przeprowadzić wszystkie konieczne badania. Druid wyszedł z ociąganiem, więc wykorzystała okazję, by umyć twarz w stojącej przy łóżku misce z wodą i przeciągnąć grzebieniem przez długie, siwe włosy. Obserwowała się przy tym w lustrze, dochodząc do wniosku, że zbyt długo już żyje. Sen Druidów był darem, ale nie uczynił jej szczęśliwą. Nie zwrócił czasu, który utraciła. Nie oddał tych, którzy odeszli. Nawet nie dał poczucia zadowolenia. Rozległo się pukanie do drzwi i gdy kazała wejść, pojawił się Sebec. Młody druid był wymizerowany, twarz miał ściągniętą, w oczach troskę, ale widząc, że Aphenglow jest na nogach, natychmiast się uśmiechnął. – Pani! Bogu dzięki! – Podszedł i ukląkł u jej stóp, ujął jej dłonie i ucałował je. – Przepraszam za to, co się stało. To moja wina. Nie
wiedziałem, że lekarze jeszcze jej nie uśpili. Powiedzieli, że zamierzają to zrobić. O mało nie doprowadziłem do twojej śmierci! Ujęła jego dłonie i pociągnęła, aby wstał. – Bez obaw. Głos tylko trochę mnie oszołomił. Jest w nim prawdziwa magia – niebezpieczna siła dla kogoś tak młodego – i nie sądzę, aby dziewczyna zdawała sobie z tego sprawę. Śpi teraz? – Uzdrowiciele dali jej mocną miksturę. Chcą, żeby przed dalszymi zabiegami przespała kilka dni. Uważają, że przeżyła silny wstrząs. – Też tak sądzę. Gdzie Paxon? Sebec chwilę się zawahał. – Poleciał odwieźć chłopaka i dziewczynę do Wayford. – Pozwoliłeś mu na to? – Nie sądzę, abym był w stanie go powstrzymać. – Wiesz chyba, co zamierza? Będzie szukał Arcannena. – Powiedział, że nie chce siedzieć bezczynnie. Aphenglow puściła jego dłonie i nalała sobie szklankę wody ze stojącego na szafce dzbanka. – Sprowadź go z powrotem. Chcę, żeby kontyngent Gwardii Druidów poleciał do Wayford, znalazł go i przywiózł z powrotem. Poślij z nimi Oosta Mondarę. Natychmiast, Sebecu. Powiedziała to na tyle dobitnie, by wyrazić swoją dezaprobatę. Niemal wybiegł z pokoju. Obserwowała go bardzo rozczarowana. Być może na niektóre rzeczy nie ma się wpływu. Może niektóre należy pozostawić swojemu biegowi. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wpuściła do pokoju światło. Sądząc po słońcu, był późny poranek. Nadszedł nowy dzień. Podeszła do szafy, wyjęła nowe ubranie, ściągnęła koszulę nocną i ubrała się. Sebec pojawił się ponownie dopiero po południu. Podejrzewała, że postanowił trzymać się z dala, aż uzyska pewność, że jej złość osłabła. Ponieważ była pewna, że wykona jej polecenie, nie widziała powodu, by to sprawdzać. Nie mogła jednak przestać myśleć o Paxonie. Był jeszcze taki młody i nieustępliwy… Bała się,
że znajdzie Arcannena, zanim nadejdzie pomoc. Bała się, że za późno dla niego na ratunek. Zrobiła, co mogła, i musiała się zająć innymi sprawami. Spędziła kilka godzin z uzdrowicielami, dźgana palcami i trącana, wysłuchując mnóstwa dobrych rad: nie pracuj zbyt wiele, dużo śpij, pij płyny, a gdy poczujesz się słabo, usiądź i odczekaj. Wszystko było robione z dobrej woli, ale niepotrzebne. Bolało ją, ale z każdą godziną było lepiej i była gotowa powrócić do obowiązków Ard Rhys zakonu. Gdy zjadła obiad – pierwszy posiłek od przebudzenia się – wróciła do swojego gabinetu, by przyjrzeć się dokumentom, które czekały od kilku dni. Większość z nich była jedynie bezproduktywną papierkową robotą, którą zwykle odsuwa się od siebie i ignoruje najdłużej, jak tylko się da, ale na jej obecne siły takie zajęcie wydawało się na miejscu. Po jakimś czasie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Sebec. Po jego minie widać było, że dzieje się coś naprawdę poważnego. Zmusiła się jednak do spokoju, opadła plecami na oparcie i czekała. – Pani, mamy gości. Przybył okręt wojenny Federacji. Z dużym oddziałem wojska na pokładzie i premierem. Chce natychmiast z tobą rozmawiać. – O czym? – Nie chciał powiedzieć. Stwierdził jedynie, że to wymaga rozmowy w cztery oczy. Czeka przy północnej bramie. Aphenglow chwilę przetrawiała wieść. Obecny premier Federacji był miłą odmianą po Druście Chazhulu, Edinji Orle i paru innych, z którymi miała do czynienia. Był porządnym i honorowym mężczyzną, a jego służba dla własnego narodu i innych ras Czterech Krain była wyjątkowa. Choć nieustępliwy i niezłomnie lojalny, nie był przekupny ani zdradziecki. Chyba mogła mu zaufać. Wstała. – Wezwij oddział Gwardii Druidów, by mi towarzyszył. Nikt nie ma działać pochopnie. Nikt nie ma nic robić, dopóki nie zostanę zaatakowana. Czy to jasne, Sebecu? Młody druid szybko pokiwał głową i wyszedł. Poprawiła czarne
szaty i poszła za nim. Po wyjściu z budynku skierowała się od razu do północnej bramy. Słońce było tak ostre, że musiała mrużyć oczy. Po chwili dołączył do niej oddział Gwardii i w milczeniu ją oflankował. Kazała otworzyć bramę i wyszła poza warownię, na jasną, otwartą przestrzeń. Okręt zacumował dokładnie naprzeciwko bramy. Gdy szła w jego kierunku, okrył ją cień rzucany przez potężny kadłub. Oddział Gwardii Druidów został nieco z tyłu. Przy okręcie stała grupka oficjeli i żołnierzy. Premier oddzielił się od grupki i ruszył w jej kierunku. Był szczupłym, starszym mężczyzną, z siwymi włosami i brodą, a także mądrymi i bardzo żywymi oczami. – Witam, pani Elessedil – zaczął. – Dziękuję za zgodę na spotkanie ze mną w taki sposób. To bardzo ważne, aby wszystko odbywało się w sposób otwarty. W obecnej sytuacji oznaki zaufania mają zasadnicze znaczenie. Nie miała pojęcia, o czym mówi, ale pozwoliła się odprowadzić na bok, spory kawałek od pozostałych. – Co się stało? – spytała, gdy oddalili się na tyle, by na pewno nie być słyszani. Spojrzał jej prosto w oczy. – Wczoraj rano druid wszedł do komnat Fashtona Caeila, naszego ministra bezpieczeństwa, i zamordował jego oraz jego asystenta. Druid, który to zrobił, był widziany i został rozpoznany przez żołnierzy Federacji stacjonujących przy wejściu do komnat ministra. Identyfikacja była jednoznaczna. To Isaturin. Ard Rhys wydęła wargi. – Więc przyleciał pan do Paranoru, abym go wam wydała? Premier pokręcił głową. – Nie do końca. Identyfikacja jest wątpliwa. Mam powód zakładać, że nieprawidłowa, choć żołnierze byli dość pewni i słyszeli, jak podawał swoje imię. A może właśnie z tego powodu. Wydaje mi się dziwne, by zabójca, chcąc zataić swoją tożsamość, działał tak otwarcie. No i jest jeszcze to. Sięgnął za pazuchę i wyjął długi, czarny nóż. – To broń użyta do morderstwa. Została znaleziona na podłodze obok ciała ministra Caeila. Rozpoznaje ją pani?
Ard Rhys skinęła głową. – Nazywa się Stiehl. To druidzki artefakt, skradziony z naszych archiwów kilka tygodni temu. Mogę zobaczyć? Premier podał jej nóż. – Jest bardzo ostry. – To ostrze – powiedziała Ard Rhys, uważnie się przyglądając, czy nie ma pomyłki – przetnie wszystko. Poza kilkoma formami magii nie ma przed nim obrony. Zabójca go zostawił? Premier skinął głową. – To kolejny powód mojej podejrzliwości. Kto byłby na tyle niemądry, aby zostawić oczywisty dowód, że jest powiązany z druidami? Zapomniał go w ferworze walki? Wypadł mu przypadkiem? Nie wydaje mi się to prawdopodobne. – Stiehla widziano ostatni raz w rękach czarownika imieniem Arcannen, w mieście Wayford. Został użyty do zabicia jednego z moich druidów – wysłanego w celu sprowadzenia Arcannena do nas i ukarania go. Uśmiech premiera był lodowaty. – Domyślałem się tego. W trakcie śledztwa, które zaczęliśmy, imię Arcannena wypłynęło wiele razy. W rejestrach wizyt ministra Caeila zapisano sześć jego odwiedzin w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Bez wątpienia minister go znał i często z nim rozmawiał. Wieść niesie, że umie się bardzo dobrze posługiwać magią, w tym zmieniać swój wygląd. – Podejrzewam, że to prawda – odparła Ard Rhys. – Nie sądzi pan więc, że sprawcą jest Isaturin? – Byłbym tym zaskoczony. Fashton Caeil był niezwykle ambitny i planował awansować w strukturze Rady Koalicji. Dotarło do moich uszu, że miał ochotę na moje stanowisko. Wygląda na to, że w stosunkach z czarnoksiężnikiem przesadził i zapłacił za to. – Premier na chwilę przerwał. − Dziwi mnie tylko, że zabójca uznał, iż uda mu się mnie przekonać, że sprawcą był Isaturin. Biorąc pod uwagę to, co wiemy, zachowywał się po amatorsku. – Zgadzam się. O Arcannenie można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest głupi. Musi chodzić o coś jeszcze. – Chwilę pomyślała. – Zastanawiam się, czy jego zamiarem było nie oszukanie nas, lecz opóźnienie w rozpoczęciu ścigania go. Wie, że
będziemy to robić za zabicie naszego brata, więc może to dodatkowe zabójstwo miało wywołać dość zamieszania, aby miał okazję uciec. No i zapewnić, aby to, co knuli we dwóch, nie wyszło nigdy na jaw. – Może miał nadzieję, że zachowam się gwałtownie i od razu uznam, że jesteście winni – z żalem powiedział premier. – Nie byłby to pierwszy taki przypadek w historii relacji między druidami a Federacją. Zwłaszcza że w pewnym zakresie coś takiego faktycznie się dzieje. Dlatego przyleciałem osobiście, ponieważ są tacy, którzy już dokonali oceny. Ma pani pewność, że wczoraj, w czasie zabójstw, Isaturin był tutaj? – Mogę się tego zaraz dowiedzieć. Zawołała do gwardzistów, by sprowadzono Sebeca. Gdy młody druid się zjawił, zaczęła go wypytywać o Isaturina. – Chcę wiedzieć, czy był tu cały czas wczoraj i przedwczoraj. Chcę wiedzieć, czy w tym czasie choć na chwilę opuszczał warownię. Sprawdzisz księgi i porozmawiasz z ochroną lotniska. Gdy Sebec odbiegł, Ard Rhys zwróciła się ponownie do premiera. – A więc uwierzono już w pogłoskę o druidzie mordercy? – Widziano go i zidentyfikowano. – Premier wzruszył ramionami. – Pozornie nie da się zakwestionować jego winy, ale i pani, i ja wiemy, że nie należy polegać na pozorach. – Jestem wdzięczna, premierze, że zechciał pan przylecieć osobiście, aby wyjaśnić tę sprawę. – Obawiam się, że nasza współpraca jest niedostateczna. Wpojone nam uprzedzenia i długa historia naszych konfliktów częściej nas dzieliły niż łączyły. Może będzie to dobra okazja, aby spróbować zmienić ten dość nieszczęsny nawyk. Podała mu nóż, co wydawało się oczywiste, ale uniósł dłonie w geście odmowy. – Jego miejsce jest tutaj, gdzie zostanie bezpiecznie zamknięty pod kluczem. Sądzi pani, że tym razem się to uda? Ironia w jego głosie była oczywista. – Gdy zamkniemy go tym razem, nie zostanie nam odebrany wbrew naszej woli. – Słyszę to z przyjemnością. Stali w milczeniu przez, wydawało się, wieki i czekali na Sebeca.
Gdy w końcu się pojawił, był zaczerwieniony i zdyszany. Zanim się odezwał, popatrzył pytająco na Ard Rhys. – Raportuj. – Isaturin wrócił pięć dni temu z Arishaig i od tego czasu nie opuszczał terenu. Księgi i strażnicy potwierdzają to zgodnie. Ard Rhys odesłała go i odwróciła się ponownie do premiera. – No cóż, pani, mamy odpowiedź. Jestem zadowolony. Chciałbym jednak poprosić o przysługę. Czy Zakon Druidów byłby gotów rozpocząć poszukiwania prawdziwego zabójcy? Czy bylibyście gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za znalezienie go? Ard Rhys powoli skinęła głową. – Decyzja już została podjęta. Jeżeli uda mi się go sprowadzić żywego, zostanie postawiony przez pańskie oblicze i odpowie bezpośrednio za swoje czyny. Premier wyciągnął ręce. – Oferuję wam pokój, pani. Teraz i w przyszłości. – A ja przyjaźń, panie premierze. – Ujęła jego dłonie i lekko ścisnęła. – Szczęśliwej podróży do domu. Patrzyła, jak wraca do swoich ludzi i wszyscy wsiadają na pokład. Patrzyła, jak okręt odcumowuje i startuje. Patrzyła, aż zniknął jej z oczu. Kryzys zażegnany, propozycja pokoju złożona, odwzajemniona ofertą przyjaźni – i to wszystko w kilka minut – pomyślała. – Jakie jeszcze niespodzianki przyniesie dzisiejszy dzień?
XXVI Gdy Paxon i Leofur wyszli z mieszkania Miszy, by udać się do Ciemnego Domu, ulice były pełne ludzi, koni i wozów. Leofur zarzuciła rozpłatacz na ramię i schowała go pod płaszczem, dzięki czemu wyglądali jak przeciętna para. Miecz wzbudzał zainteresowanie nielicznych osób, ale rozpłatacz na pewno zwróciłby powszechną uwagę. W każdym razie nikt nie próbował ich zatrzymać. Zbliżało się południe, zewsząd dolatywały zapachy jedzenia oraz śmiechy i głosy cieszących się obiadem ludzi. Góral uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Spojrzał na Leofur i stwierdził, że jest bardzo spięta. Odruchowo pociągnął ją w kierunku wozu, z którego sprzedawano kanapki z gorącą wołowiną, i kupił dwie. Stanęli przy prowizorycznej ladzie, gdzie dostali jeszcze po kuflu piwa, i zaczęli żarłocznie jeść. Gdy skończyli, popatrzyli na siebie i na widok umazanych tłuszczem ust oboje mimowolnie się roześmiali. Podziękowali sprzedawcy, który ledwie zwrócił na to uwagę, i poszli dalej. Dotarcie do celu nie zajęło im dużo czasu. Gdy ujrzeli Ciemny Dom przed sobą, Paxon zwolnił, po czym stanął tuż przy ścianie budynku po drugiej stronie ulicy i zaczął się zastanawiać. Nie nad tym, co robić, ale jak to zrobić. Prawdopodobnie najlepiej byłoby zaczekać z wejściem do środka do zapadnięcia zmroku. Na ulicach nie byłoby ludzi, byliby też mniej widoczni, ale czekanie nie
wchodziło w rachubę. Nie mieli nawet gwarancji, że Arcannen jest w środku, więc czekanie nic nie da. Włamywanie się za dnia oznaczało bycie na widoku tłumu. Nawet gdyby spróbowali wejść od tyłu, drogą wskazaną mu przez Grehlinga, widziałoby ich mnóstwo przechodniów. Mogli oczywiście zrobić to bezczelnie – podejść do frontowych drzwi, strzelić z rozpłatacza i mieć nadzieję, że uda im się działać na tyle szybko, aby zaskoczyć Arcannena, ale gdyby w środku byli wartownicy, a sam Arcannen przebywał powyżej parteru, nic by to nie dało. Paxon odwrócił się do Leofur. – Nie mam pojęcia, jak się za to zabrać. Musimy wejść do środka niezauważeni przez Arcannena. Musimy go znaleźć, nie dając mu szansy na kolejną ucieczkę. – Jednym z powodów, dla którego tu z tobą przyszłam, jest pokazanie ci, jak to zrobić. – Wiesz, jak wejść do Ciemnego Domu? – Przez frontowe drzwi. Idziemy? – Jak zamierzasz to zrobić? – Zobaczysz. Mam spróbować? Paxon zawahał się, niepewny, co to ma znaczyć. Dalsze zadawanie pytań wydało mu się jednak bezcelowe. Jeśli twierdziła, że jest w stanie wejść do środka, to prawdopodobnie tak było. A sam nie miał lepszego pomysłu. – Prowadź – polecił w końcu. Ruszyli w sunący ulicą tłum i przeszli na drugą stronę. Leofur poszła prosto w kierunku Ciemnego Domu i zatrzymała się u stóp frontowych schodów. – Zaczekaj tutaj. O nic nie pytaj i nie spieraj się. Paxon był tym zaskoczony, ale nie protestował. Jeśli była w stanie wprowadzić ich do środka, nie będzie się wtrącał. Patrzył, jak Leofur wchodzi na schody. Podeszła do drzwi i zapukała raz. Gdy drzwi się otworzyły, krótko z kimś porozmawiała i drzwi ponownie się zamknęły. Nie patrząc na Paxona, dała mu za plecami znak dłonią, by nie ruszał się z miejsca. Stał więc, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Gdy drzwi ponownie się otworzyły, stał w nich inny wartownik –
z bliznami na twarzy, tak potężny, że wypełniał sobą cały otwór. Cicho powiedział coś do Leofur, kiwnął kilka razy głową, w końcu spojrzał na Paxona. Potem odsunął się na bok, by wpuścić dziewczynę do środka. Tym razem popatrzyła na Paxona i dała znak ręką, by podszedł. Weszli do środka, prowadzeni przez wartownika. Gdy przemierzali hol w kierunku prowadzących na piętro schodów, minęli kilku innych wartowników. Paxon nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Leofur nie wyjaśniła mu, co się dzieje, a teraz nie miał okazji jej zapytać. Musiał jej zaufać i uwierzyć, że robi to, co należy. Choć wydawało się to coraz mniej prawdopodobne. Po wejściu na piętro wartownik zaprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia z biurkiem i siedzącym za nim kolejnym wartownikiem i dał znak, by usiedli na stojących przed biurkiem krzesłach. Gdy to zrobili, wyszedł bez słowa. Wartownik za biurkiem pochylał się nad arkuszem papieru, na którym znajdowało się coś w rodzaju mapy, całkowicie pochłonięty jej czytaniem. Paxon popatrzył na Leofur, która odpowiedziała skinieniem głowy. Powiedziała bezgłośnie „Arcannen” i uniosła wzrok do sufitu. Uznał to za informację, że czarnoksiężnik jest w budynku, gdzieś na górze. Jednak w dalszym ciągu nie rozumiał, jakim sposobem dostali się tak łatwo do środka. Jeżeli Arcannen faktycznie tu był, na pewno wydał polecenia, aby nikogo ot tak nie wpuszczać. Po kilku chwilach Leofur wstała i podeszła do wartownika za biurkiem. Pochyliła się nad nim, a gdy podniósł głowę, przyłożyła mu do ust i nosa schowany w dłoni zwitek materiału i mężczyzna natychmiast stracił przytomność. Leofur wytarła dłoń o jego ubranie, odrzuciła szmatkę i odwróciła się do Paxona. – Jest na górze, w swoim gabinecie, i szykuje się do ucieczki z miasta. Musimy się pospieszyć. Gdy wyszli z pokoju, okazało się, że korytarz jest pusty. – Co to było z tym wartownikiem? – Mała sztuczka, której nauczyłam się w dzieciństwie – odparła Leofur z uśmiechem. – Jakiego rodzaju? – Szli korytarzem w kierunku schodów. – Nasenna. Dlaczego cię to interesuje?
Paxon pokręcił głową. – Chcę wiedzieć, co się dzieje. Mam wrażenie, że czegoś nie wiem. Jak udało ci się tak łatwo wejść? – Znam tych ludzi. – Skąd? – Pracowałam tu kiedyś. – Odwróciła się do Paxona i przeciągnęła dłonią po włosach. W oczach wzbierała jej złość. – Co jeszcze musisz wiedzieć? Potrzebujesz odpowiedzi na jeszcze jakieś pytania? Tylko na jedno – pomyślał, ale chyba już znał odpowiedź. Była młoda i ładna, więc jaką pracę mogła wykonywać w tym domu? Sprzątaczki? Pomocy kuchennej? Pisarza? Ugryzł się w język, by nic nie powiedzieć, i − zły i rozczarowany − poszedł za nią na spotkanie z Arcannenem. Arcannen właśnie skończył zbierać księgi dotyczące jego licznych interesów, gdy rozległo się pukanie do drzwi. – Wejść! – rzucił, ledwie podnosząc wzrok, gdy wszedł Fentrick i stanął, jakby nie miał pojęcia, po co przyszedł. – Coś się stało? – Przyszła Leofur. Arcannen natychmiast podniósł głowę. – Czego chce? – Powiedziała, że zobaczyć się z panem, nim pan wyjedzie. – I wpuściłeś ją? Wartownik wzruszył ramionami. – Mówił pan, że gdyby kiedyś się zjawiła, to… – Tak, pamiętam. Że masz ją wpuścić. – Arcannen machnął dłonią. – Teraz jednak nie jest najlepszy moment na jej wizytę. Chyba zapomniałem ci o tym powiedzieć. – Westchnął głęboko, godząc się z tym, co nieuniknione. – Gdzie ona jest? – Czeka ze swoim przyjacielem w wartowni. – Z jakim przyjacielem? – Młody człowiek. Wysoki, w stroju drwala. Z czarnym mieczem na plecach. – Fentrick od razu wyczuł, że coś jest nie tak. – Powiedziała, że to nic złego. Że zna go pan i nie będzie miał nic przeciwko temu. – Znam go, to prawda – odpowiedział cicho Arcannen.
Wyprostował się, świadom, co zaraz się wydarzy. – Piętro niżej, mówisz? – W wartowni. Powiedziała, że chce panu zrobić niespodziankę, więc mam nie mówić, że przyszli, ale nie byłem do końca pewien… Przerwał. Arcannen westchnął. Stwierdzanie w tym przypadku „nie jestem pewien” było śmiechu warte. Na Fentricku można było zwykle polegać, ale nie był wystarczająco inteligentny ani bystry, żeby dostrzec, że się go wykorzystuje. Co Leofur miała wspólnego z Paxonem Leah? Jak się w ogóle poznali? Było to nieprawdopodobne! Arcannen nagle poczuł, że sprawy wymykają mu się z rąk – jakby nagle stracił panowanie nawet nad drobiazgami, a wszystkie jego wysiłki, by zrealizować wielki plan, zostały rozerwane na strzępy. Popatrzył na pudła z dokumentami. Nie było czasu na uratowanie ich. Będzie musiał je zostawić. Musi uciekać. – Wyjeżdżam – rzucił wartownikowi, szybko wychodząc zza biurka. – Zbierz te pudła i… Nie dokończył, bowiem drzwi eksplodowały, wyrwane z zawiasów, i do pokoju wleciała chmura drzazg i kawałków metalu. Do środka wpadli Paxon i Leofur – on z wyciągniętym mieczem, ona z rozpłataczem gotowym do kolejnego strzału. W kłębie dymu i popiołu Arcannen złapał wartownika i przyciągnął go do siebie, robiąc z niego żywą tarczę. Cofnął się szybko za biurko. Paxon uniósł miecz i zrobił krok do przodu. – Puść go. Arcannen zignorował polecenie, zamiast tego wbił wzrok w Leofur. – Mogłaś przynajmniej zapukać. Moje drzwi zawsze były dla ciebie otwarte. – A zastanowiłeś się choć raz, dlaczego nigdy nie skorzystałam z zaproszenia? Może przestań chować się za innymi. Czarnoksiężnik przesunął wzrok na Paxona, potem znowu na Leofur. Był równocześnie wściekły i zrozpaczony. – Nie sądzę, bym chciał w tej chwili kontynuować tę rozmowę. – Paxon uważa, że powinieneś porozmawiać z zakonem druidów.
Może mógłbyś wyjaśnić, dlaczego zabiłeś jednego z jego członków. – Puść mnie, panie! – zawołał Fentrick. – Nie sądzę, aby spodobały im się moje wyjaśnienia – odparł Arcannen i zaczął się przesuwać w głąb pokoju, ciągnąc wartownika za sobą. – Poza tym powiedz mi, dlaczego to robisz? Co będziesz z tego miała? – Nic, co byłbyś w stanie mi dać! Paxon nie bardzo rozumiał, o czym jest mowa, choć może temat był aż nadto jasny. W każdym razie nie zamierzał pozwolić na dalszy ciąg. Stał pięć stóp od Arcannena – wystarczająco blisko, aby zaatakować, gdyby czarnoksiężnik dalej się opierał. – Albo puścisz strażnika, albo tnę przez niego! Arcannen patrzył Paxonowi w oczy z wyzwaniem. – Tak? A potem przebijesz się przez ludzi za twoimi plecami? Stara sztuczka, ale zarówno Paxon, jak i Leofur odruchowo odwrócili nieco głowy, aby spojrzeć za siebie. Arcannenowi tyle wystarczyło. Pchnął nieszczęsnego Fentricka na Paxona i podniósł ręce, zanim Leofur zdążyła unieść rozpłatacz. Błysk światła trafił ją w pierś i rzucił do tyłu. Gdy uderzyła głową w ścianę, natychmiast straciła przytomność, a rozpłatacz wypadł jej z rąk. Paxon ledwie utrzymał się na nogach, odepchnął wartownika na bok i zaatakował Arcannena. Fentrick po chwili wytoczył się na korytarz, a Arcannen oparł się plecami o ścianę, z wyciągniętymi rękami, jakby się poddawał. Nie był jednak w defensywie – z palców wystrzeliła mu jaskrawa, trzaskająca błyskawica. Miecz Leah roztrzaskał ją na drobiny. Arcannen spróbował ponownie, tym razem za pomocą jeszcze gorętszego płomienia, który rozdzielił się na trzy i zaatakował Paxona z różnych kierunków. Góral był jednak całkowicie opanowany i skupiony. Poruszał mieczem tak, jak nauczył go Oost. Wybierał cele i unicestwiał je tak szybkimi i płynnymi ruchami, jak dokładny był ruch jego oczu, śledzących błyskawice. Rozżarzone strzały rozpadały się, małe ognie fruwały po pokoju, osmalając ściany. Arcannen ryknął z wściekłości i zmienił pozycję. Robił rękami falujące ruchy i wyrzucał z siebie syki i pomruki. Błysnęło światło
i w jego dłoniach pojawił się płomienny miecz. Miał wyraźne kontury i płonął zielonym światłem. Paxon cofnął się o krok, lekko zdziwiony nową sztuczką, i czekał, co Arcannen zrobi. Czarnoksiężnik machnął kilka razy ostrzem, które przy każdym ruchu jaśniało. – Myślałeś, że tylko ty umiesz się posługiwać mieczem? Ruszył gwałtownie na Paxona. Poruszał mieczem tak szybko, że ruchy zlewały się w zygzakowatą smugę i Paxon musiał się bardzo starać, by je parować. Odsunął się w bok, by zaatakować z innej pozycji, ale Arcannen świetnie się poruszał. Od razu było jasne, że ma wielkie doświadczenie w posługiwaniu się tą bronią. Bez trudu sparował kontratak Paxona. Rozdzielili się i starli ponownie. Miecze szczękały, leciały iskry. Gdy broń Arcannena uderzała w czarne ostrze Paxona, buchały płomienie. Przesuwali się w przód i w tył, próbowali zapanować nad przeciwnikiem, sprawić, aby się poślizgnął, zrobił fałszywy krok, osłabł i popełnił błąd. W końcu Paxon odepchnął przeciwnika i zaczął szukać przestrzeni do ataku. Gdy zaczęli się nawzajem okrążać, Arcannen roześmiał się. Nagle się odwrócił i wybiegł z pokoju. Paxon ruszył za nim, ale Arcannen czekał tuż za drzwiami. Ostrze świetlistego miecza cięło powietrze i Paxon ledwie zdążył je zablokować. Impet uderzenia pchnął go na ścianę i Arcannen natychmiast zaatakował, zaczął walić ile sił, by przebić się przez opór. Na chwilę Paxon zwątpił, ale nawyki ze szkolenia i jego determinacja kolejny raz go uratowały. Nie tylko zablokował atak i odzyskał rozpęd, ale zmusił przeciwnika do cofnięcia się. Arcannen ponownie się odwrócił i zaczął uciekać, tym razem ku schodom. Wzywał pomocy, darł się na swoich ludzi, by ktoś się zjawił. Kilku przybiegło, stanęło u szczytu schodów i gdy Arcannen ich minął, zastawiło drogę Paxonowi. Ten nie zwolnił nawet na chwilę. Wydając z siebie bojowy okrzyk przodków, który wszyscy chłopcy poznawali już w czasie, gdy zaczynali robić pierwsze kroki: – „Leah! Leah!” – przeszedł przez nich jak przez masło. Był na dole i dogonił Arcannena, zanim ten zdążył dotrzeć do frontowych drzwi. Miecze znowu zawirowały metalem i ogniem, szczęk ostrzy mieszał się z ciężkimi oddechami. Paxon słabł, ale
czuł też zmęczenie Arcannena. W którymś momencie, w ostatnim akcie rozpaczy, czarnoksiężnik spróbował stworzyć za pomocą magii odzianego w zbroję giganta, ale Paxon zadał mu tak silny cios, że twór natychmiast rozpadł się na kawałki. Arcannen cofał się krok po kroku, najwyraźniej zainteresowany już tylko ucieczką. Kłęby dymu i popiołu wypełniały korytarz, ograniczając widoczność. Obaj mężczyźni byli zakrwawieni i posiniaczeni, mieli osmalone twarze i zaczerwienione ze zmęczenia oczy. Błyszczące oczy wskazywały jednak, że w żadnym z nich nie zgasła wściekłość. Paxon myślał o Starksie i o tym, jak zginął. Powtarzał sobie, że ma zabójcę przed sobą i nie może pozwolić mu się wymknąć bezkarnie. Powtarzał sobie, że jego obowiązkiem jest to uczynić. Nie dało się określić, co myśli Arcannen, jednak jego oczy mówiły jasno, że jego plany są bardzo mroczne i niebezpieczne. Byli w korytarzu tylko we dwóch. Strażnicy pouciekali albo się pochowali. Nikt nie przychodził Arcannenowi z pomocą. Paxon poczuł nagły przypływ energii. Ludzie Arcannena opuścili swojego pana, opadał z sił, a nadzieje na ucieczkę nikły. Ponownie zaatakował, krzycząc: „Leah! Leah!”, zdecydowany tym razem zakończyć pojedynek. Arcannen warknął coś w odpowiedzi i nie ustąpił. Gdy się starli, obaj zachwiali się od impetu. Broń migotała i szczękała, ciosy były potężne i bezlitosne. Sunęli zygzakiem od ściany do ściany, minuty mijały, walka trwała. Gdy w końcu obaj się cofnęli i zaczęli łapczywie wciągać powietrze, Arcannen wyciągnął dłoń, jakby chciał się obronić. – Nie zwyciężysz – wydyszał. Góral odpowiedział śmiechem. – Właśnie jestem w trakcie. Nie dostrzegasz tego? Dlaczego się nie poddasz i nie polecisz ze mną? – Do Paranoru? Do twoich druidów? Przecież wiesz, co by ze mną zrobili. – Trzeba było nie zabijać Starksa. Teraz Arcannen się roześmiał. – Sądzisz, że o tym nie wiedziałem? Sądzisz, że nie próbowałem tego uniknąć? Ścigał mnie jednak i nie zamierzał przestać! Jedynie odruchowo zareagowałem.
– Nie zmienia to faktu, że to zrobiłeś. Nie zwalnia cię od odpowiedzialności. Arcannen westchnął. – Na wszystko masz odpowiedź, co? Jakiż świat musi być dla ciebie prosty: czarny i biały. – Pokręcił ze zdumieniem głową. – Jak w ogóle się dowiedziałeś, że tu jestem? Skąd wiedziałeś, że tak szybko wrócę? – Nie wiedziałem. Przyleciałem poszukać czegoś, co mogłoby pomóc Chrysallin. Czarnoksiężnik skinął głową. – Manipulacja Miszy… No tak, zapomniałem. Zabrałeś siostrę do Paranoru? Co się stało? – Zaatakowała Ard Rhys. – Taki był mój plan. Tyle tylko, że miała to zrobić Stiehlem, ale nie miała go przy sobie. – Więc nie Starks miał zginąć, a Ard Rhys? – Opuścił miecz i oparł się na nim. – Ale przez to, co zrobiliście, moja siostra jest teraz w katatonii. Przyleciałem, aby znaleźć coś, co ją wyleczy. Arcannen znowu skinął głową. – Coś, co zabierze złe sny. Pozwoli zapomnieć o siwej elfce i torturach, które nigdy nie miały miejsca. Usunie wiarę, że zmasakrowano jej ciało. – Wziął głęboki wdech i szybko wypuścił powietrze. – Mogę ci to dać, Paxonie. – Co? – Paxon gwałtownie się wyprostował. – Co powiedziałeś? – Słyszałeś mnie. Mogę wyleczyć twoją siostrę. Mam antidotum. Chcesz je dostać? Złożę ci więc propozycję: odtrutka za moją wolność. – Nigdy! – rzucił Paxon z rozdrażnieniem. – Dam ci miksturę, która wyleczy twoją siostrę, a ty pozwolisz mi odejść. Czemu nie? – Nie pozwolę ci odejść! Nie wykręcisz się! Czarnoksiężnik znowu wzruszył ramionami. – Jeżeli chcesz odzyskać siostrę, powinieneś to przemyśleć. Ta mikstura to jedyna rzecz, która jest jej w stanie pomóc, a teraz, gdy Misza nie żyje, jestem jedyną osobą, która ją ma. – Uśmiechnął się. – Sam jesteś sobie winien. Paxon niemal go zaatakował, potem jednak zastanowił się,
w jakim celu przyleciał do Wayford. Przypomniał sobie, co powtarzała mu Leofur. Chciał ratować siostrę, nie szukać Arcannena. – Kłamiesz! – Uniósł obronnie miecz. – Powiedziałbyś wszystko, aby się ratować! – Paxonie Leah, mam miksturę, o której mówię. To nie kłamstwo, lecz prawda. Chcesz odzyskać siostrę czy poczuć się lepiej, widząc moją głowę nabitą na dzidę na murach Paranoru? Twój wybór i to ty musisz zadecydować. Paxon pokręcił głową. – Nie. Nie mogę cię puścić. – No cóż, jak na razie nie przyszpiliłeś mnie do ziemi, prawda? – Arcannen podniósł płomienny miecz i ponownie się przygotował. – Poza tym któregoś dnia jeszcze się spotkamy. Innym razem. Nawet jeśli nie rozstrzygniemy tego dziś, nie sądzisz, że i tak skończy się to ostatecznym rozstrzygnięciem? Paxon był o tym przekonany. Chyba nie da się tego uniknąć. Zawahał się. Gdy wrócił po Leofur, właśnie wychodziła przez frontowe drzwi Ciemnego Domu, tak samo poobijana i osmalona jak on sam, z potarganymi i sterczącymi chaotycznie włosami. Rozpłatacz miała schowany pod płaszczem. Obejrzała się na dom i szybko zeszła schodami do Paxona. Przez chwilę stali bez słowa. – Zakończyłeś sprawę? – spytała Leofur. – Uciekł. – Paxon skrzywił się. – W zasadzie pozwoliłem mu odejść. Wbiła w niego zdumione spojrzenie. – Dlaczego? – Ponieważ obiecał dać mi to w zamian. Sięgnął do kieszeni i wyjął maleńką buteleczkę, którą czarnoksiężnik odszukał w mieszkaniu Miszy. Wiedźma faktycznie ukryła sporo rzeczy za pomocą magii, ale Arcannen wiedział gdzie i jak je wydobyć. – Powiedział, że dzięki temu Chrys zapomni całe zło, które jej wyrządzili, i znowu będzie sobą. – Chwilę się zawahał. – Chyba nie
zamierzasz mi powiedzieć, że kłamał? Leofur wzruszyła ramionami i pokręciła głową. – Prawdopodobnie nie kłamał. Choć ma masę niemiłych cech, stara się mówić prawdę. Nie widzi powodu, by tego nie robić. Poza tym chyba nie chce, abyś natychmiast ruszył za nim w pogoń, co by nastąpiło, gdyby skłamał. – I tak będę go ścigał. – Dokonałeś dobrego wyboru. – Mam nadzieję. Mam nadzieję, że mnie nie oszukał. Ale ty znasz go lepiej ode mnie. – Znam go lepiej niż ktokolwiek na świecie. Paxon poczuł falę rozczarowania i smutku. – Ponieważ byłaś jego… – Nie dokończył. Nie był w stanie tego wypowiedzieć. – Ponieważ byłam jego czym? – Jego… jego kochanką. Leofur niemal parsknęła śmiechem i na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Tak uważasz? No cóż, zastanów się jeszcze raz. Byłam dla niego kimś naprawdę wyjątkowym. – Wyciągnęła rękę i ujęła go mocno za ramię. – Jestem jego córką.
XXVII Odkąd wyprowadziła się z Ciemnego Domu i zaczęła się opiekować Grehlingiem, nikomu tego nie mówiła. Widziały ją tylko nieliczne osoby mieszkające poza budynkiem i właściwie nikt nie wiedział, kim jest. Przez pierwsze lata trzymano ją w jej pokojach i nie pozwalano wychodzić na zewnątrz bez eskorty. Była karmiona, ubierana i uczona tak, jak wszystkie dziewczynki w mieście, które miały szczęście pochodzić z bogatych rodzin, ale nie mogła się z żadną z nich kontaktować. Ciemny Dom był jej domem, ale także więzieniem. Nigdy nie dowiedziała się, kim była jej matka, nawet nie poznała jej losów. Matki po prostu nigdy nie było i nikt o niej nie rozmawiał. Wychowywały ją pracujące dla ojca kobiety, w domu, w którym nieustannie pojawiali się dziwni ludzie, w mrocznym, przytłaczającym i starannie pilnowanym otoczeniu, które w końcu znienawidziła. Wychowała się w Ciemnym Domu, ale prawdy o ojcu dowiedziała się dopiero, gdy się wyprowadziła, by zająć się Grehlingiem. – Dlatego tak łatwo dostałaś się do środka – stwierdził Paxon. – Znali cię, bo tu się wychowałaś. Wracali na lotnisko. Paxon szykował się do powrotu do Paranoru. – Niektórzy. Okłamanie Fentricka nie przyszło mi łatwo. Często się ze mną bawił, gdy byłam dzieckiem. W zasadzie miałam tylko jego. A teraz odszedł.
– Zrobiłaś to dla mnie. Jestem ci bardzo wdzięczny. – Nie myśl sobie tylko, że jesteś kimś szczególnym, Paxonie Leah. Zrobiłam to, ponieważ tak należało. W chwili, gdy Grehling przyszedł do mnie z Chrysallin, było jasne, że jeśli ich wpuszczę, przekroczę pewną granicę. Wszystko się zmieni, a przeszłość – może cała – zostanie zatarta. Podjęłam decyzję i to wszystko. – On dał ci rozpłatacz? – Uważał, że żyjąc poza Ciemnym Domem, będę potrzebowała czegoś do obrony. Kazał mi obiecać, że nikomu nie zdradzę, że go mam. Więcej wolałabym na ten temat nie mówić. Byłabym wdzięczna, gdybyś i ty nic nie mówił Grehlingowi. Jego myśli ciągle krążą wokół mnie i trudno byłoby mu to zrozumieć. Powiedziałam mu, że nie mam nic wspólnego z Arcannenem. Paxon skinął głową. – Nic nie powiem ani jemu, ani nikomu innemu. Nie ma takiej potrzeby. Cieszę się tylko, że jesteś cała. Martwiłem się o ciebie, gdy huknęłaś o ścianę. Pchnięta na nią przez własnego ojca. – Mój własny ojciec traktuje mnie jak nieudany eksperyment. Uważa mnie za kompromitację. Chce, abym była jego córka, i nie rozumie, dlaczego jest to dla mnie takie trudne. – Zaatakował cię. – Jego zdaniem ja zaatakowałam pierwsza. Sprzymierzyłam się z tobą, jego wrogiem. Przecięłam ostatnie łączące nas więzy. Oddawał mi w przeszłości różne przysługi, nawet gdy się wyprowadziłam i gdy o nic nie prosiłam. Sądzę, że po tym, co się stało, ten rozdział mojego życia jest zamknięty. Zbliżali się do lotniska, pojawiły się przed nimi pierwsze maszty i rdzenie świetlne zacumowanych statków powietrznych. – Nie zrozum mnie źle – dodała szybko Leofur – od dawna chciałam, by tak się stało. Poza więzami krwi naprawdę nic nas nie łączy. Cieszę się, że zniknął. I tak szybko nie wróci. Paxon popatrzył na nią ze smutkiem. – Po tym, o co cię podejrzewałem, prawdopodobnie nie będziesz mnie miło wspominać, gdy odlecę. – Być może. Najwyraźniej nie miałeś o mnie dobrego zdania. – Błędnie założyłem twoją rolę w Ciemnym Domu. Przepraszam. Nie wiem, co mi przyszło do głowy.
– Nigdy nie przeszkadzało mi zbytnio, co ludzie o mnie sądzą. Z tobą włącznie. – Nawet po tym, co dla mnie zrobiłaś, jak pomogłaś mi z twoim ojcem, jak wspierałaś mnie, gdy byłem w niebezpieczeństwie? Ja nigdy tego nie zapomnę. I nie chcę, abyś się na mnie złościła. Bardzo cię lubię i chcę, abyśmy zostali przyjaciółmi. – To mogłoby być możliwe – odparła chłodno, przyglądając się mu. – Może nieco odczekajmy i zobaczmy, co się stanie? Gdy doszli do lotniska, Grehling wybiegł im naprzeciwko. Objął Leofur, która najpierw przewróciła oczami, a potem odwzajemniła uścisk. Potem chłopak objął Paxona i poprosił o opowiedzenie wszystkiego. Ten szybko wszystko streścił, Leofur dodała kilka szczegółów, ale nie padło nic na temat więzów łączących dziewczynę i czarnoksiężnika. – Dobrze zrobiłeś, biorąc miksturę dla Chrys – oświadczył Grehling. – Zawsze będziesz mógł potem ruszyć w pogoń za Arcannenem. Jeśli naprawdę tego będziesz chciał, znajdziesz go. – Mam nadzieję, że masz rację. – Wyruszę wtedy z tobą! – zawołał Grehling. – Mógłbym ci pomóc go odnaleźć i sprowadzić, dokąd trzeba. Mógłbym być twoim pilotem. Leofur, mógłbym? Uśmiechnęła się do niego. – Mógłbyś każdemu służyć jako pilot. Nikt nie wie o statkach powietrznych więcej od ciebie. Paxon wyciągnął do chłopaka rękę. – A więc ty i ja. Porozmawiamy o tym przy następnej okazji. Grehling odbiegł i Paxon odwrócił się do Leofur. – Mówiłem poważnie. Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłaś. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Mam nadzieję, że zechcesz się ze mną zobaczyć. Cofnęła się o krok, otaksowała go spojrzeniem i wzruszyła ramionami. – Gorsi od ciebie pojawiali się w moim życiu. Zastanowimy się nad tym. Wracaj teraz do Chrys i zajmij się nią. Pomóż jej wrócić do zdrowia. Zostaw za sobą wszystkie złe rzeczy i zdecyduj, czy do nich nie należę.
Po tym pożegnaniu Paxon wsiadł do skifa i wziął kurs na Paranor. Przydałoby mu się przed lotem kilka godzin snu, ale nie mógł się doczekać powrotu do siostry i podania jej mikstury. Próbował się przekonywać, że zadziała, Arcannen nie wywiódł go w pole, a Leofur faktycznie zna ojca lepiej niż ktokolwiek inny. Tak czy inaczej musiał się dowiedzieć, czy istnieje jakakolwiek szansa na wyleczenie Chrys. Zwlekanie tylko pogarszało sytuację. Wkrótce zapadł zmrok i leciał, nawigując wedle gwiazd, samotny punkcik rozświetlany jedynie światłami pozycyjnymi. Przeleciał nad Tęczowym Jeziorem i wzdłuż rzeki Runne do Smoczych Zębów. Zbliżała się północ, gdy ujrzał przed sobą światła warowni druidów i wtedy naszły go poważne wątpliwości względem tego, co robi. A jeśli Arcannen dał mu truciznę, by zabił siostrę za karę za wszystkie kłopoty, jakie zwaliła na głowę czarnoksiężnika? A jeśli nie było to lekarstwo, tylko coś, co zamieni Chrys w potwora? A jeśli była to tylko woda z farbką? Jeśli pogorszy jej stan? Stłumił lęki, ponieważ w głębi serca wierzył, że mikstura zadziała i Chrys wróci do zdrowia. Posadził skifa na platformie lądowniczej, wysiadł i ruszył szybko w stronę warowni. Minął po drodze kilka trolli z Gwardii, ale dotarł do celu nie niepokojony. Gdy znalazł się w środku, skierował się do szpitala. Prawie wszyscy, w tym uzdrowiciele, spali. Nie zwracając na nich uwagi, poszedł do sali Chrys. Też spała, udało mu się jednak ją obudzić – najwyraźniej mikstura nasenna, którą jej podano, przestawała działać. Pomógł jej usiąść, szepcząc, że wrócił i jej pomoże. Nie reagowała, jedynie wpatrywała się w przestrzeń, nic nie widząc. Jej stan nijak się nie zmienił. Powtarzał imię Chrys, obejmował ją, mówił do niej i szukał oznak jej powrotu do zdrowia. Nic z tego. Niczego nie rozpoznawała, była nieprzytomna. Wyjął buteleczkę i uniósł ją na wysokość jej oczu. – Chcę, abyś to wypiła. Chcę, byś mi zaufała. – Zawahał się, czy nie powinien ostrzec jej przed mniej przyjemnymi możliwościami, w końcu jednak zdecydował się na coś innego. – Kocham cię. Przystawił buteleczkę do jej warg, lekko odchylił jej głowę do tyłu
i wlał jej płyn do ust. Patrzył, jak przełyka. Gdy wszystko spłynęło do gardła, ujął ją za barki i czekał na reakcję. Nie było żadnej. Czekał dalej z wrażeniem, że cisza coraz bardziej się pogłębia. Wpatrywał się w jej oczy, szukając w nich życia. W końcu powieki Chrys opadły i osunęła się bezwładnie w jego ramiona. Przez chwilę bał się, że jego najgorsze lęki stały się prawdą i ją zabił, ale gdy dotknął jej szyi i zobaczył ruch klatki piersiowej, zrozumiał, że zapadła w sen. Wziął krzesło i siedział, obserwując śpiącą siostrę. Cały czas przekonywał się, że nie zrobił nic złego, a sen to dobry znak. Minuty mijały, myśli Paxona zaczęły krążyć wokół wydarzeń minionego dnia. Przeżywał ponownie walkę z Arcannenem, smutny i rozczarowany, że nie udało mu się sprowadzić czarnoksiężnika do Paranoru i że w pewnym sensie zawiódł Starksa. Spomiędzy kolejnych myśli raz za razem pojawiał się obraz Leofur. Widział jej twarz, słyszał jej głos i pamiętał sposób, w jaki się poruszała. Nie mógł przestać o niej myśleć. W którymś momencie zasnął. Spał, gdy chłodne palce dotknęły jego policzka i znajomy głos wypowiedział jego imię. Obudził się ze wzdrygnięciem, jeszcze otoczony mgłą snu i odrętwiały. Czyjeś dłonie ujęły jego barki i delikatnie ścisnęły. Leofur – pomyślał. Gdy otworzył oczy, miał przed sobą Chrysallin. – Chrys… Skinęła głową. W oczach miała łzy. – Gdzie byłeś? – Przyleciałem najszybciej, jak to możliwe. Przepraszam, że tyle to trwało. – Bałam się. – Wiem. – Ale nie pamiętam czego. – Była mocno zdumiona. – Nic nie pamiętam. Uśmiechnął się. – To już nieważne. Już po wszystkim. Jesteś tu, gdzie twoje
miejsce. Mocno się do niego przytuliła. Zaczekał na przybycie uzdrowicieli i natychmiast poszedł spać. Powinien pójść najpierw do Ard Rhys, ale nie mógł zmusić się do jakiegokolwiek dodatkowego wysiłku. Osiągnął taki stan wycieńczenia, że bał się, czy będzie w stanie układać słowa w sensowne zdania. Raport mógł poczekać. Chrys była zdrowa, walka o uratowanie jej zakończona. Wszystko inne mogło zaczekać. Spał cały dzień i obudził się tuż przed zachodem słońca. Nawet po tak długim wypoczynku potrwało dość długo, nim wstał, ubrał się i udał do Ard Rhys. Kilka minut spędził w szpitalu, by uzdrowiciele opatrzyli mu rany, jakie odniósł w trakcie walki z Arcannenem i stworem Miszy. Niemal dochodził do gabinetu Ard Rhys, gdy natknął się na Oosta Mondarę. – Same z tobą kłopoty, Paxonie Leah – stwierdził nagle gnom, stając przed nim. – Dlaczego nigdy nie ma cię tam, gdzie powinieneś być? Chwilę jeszcze popatrzył na zdumionego górala, po czym ruszył dalej. Gdy zapukał, Aphenglow Elessedil była jeszcze u siebie. Wstała i objęła go. – Bardzo się o ciebie martwiliśmy, Paxonie. Usiądź i opowiedz mi wszystko. Złożył szczegółowy raport, omijając jedynie sprawę relacji Leofur z Arcannenem. Trwało to dość długo, ale druidka nie przerywała. Ze szczególnym trudem przyszło mu opowiedzenie, co przeżywał, postanawiając puścić Arcannena, którego miał już właściwie na talerzu, by zdobyć miksturę dla Chrys. – Chyba podjąłeś prawidłową decyzję. Rozmawiałam z nią dzisiaj. – Na widok miny, jaką zrobił Paxon, uśmiechnęła się. – Uzdrawiacze uważają, że wróciła całkowicie do zdrowia, ale musiałam się osobiście przekonać, jak na mnie zareaguje. Przeprowadziliśmy to ostrożnie i z uwzględnieniem jej bezpieczeństwa. Nie zaatakowała mnie. Nawet nie wiedziała, kim
jestem. – Więc Arcannen jednak mówił prawdę. – Na to wygląda. Chrys w zasadzie nie pamięta niczego. Zdecydowanie niczego związanego z torturami i cierpieniem. Jedynie drobne fragmenty dotyczące Miszy – tylko tyle, że gdzieś w jej życiu pojawiła się stara kobieta. – Naprawdę nic nie pamięta? Ani czarnego potwora, ani siwowłosej elfki? Nie pamięta ucieczki z Grehlingiem? – Pamięta, że chłopak jej pomagał. Zniknęła jednak pamięć wszystkiego związanego z koszmarami i bólem. Nie chciałam jej jednak zbyt wiele naraz na ten temat wypytywać. Będzie jeszcze na to czas. Jest jednak coś jeszcze, ale zanim się tym zajmę, chciałam porozumieć się z tobą. Chrys nic nie pamięta o użyciu pieśni. – Nie było mnie przy niej, gdy to zrobiła, ale z opisu Grehlinga sądzę, że mogła to być pieśń. Chrys nigdy wcześniej jej nie używała i nigdy nic nie wskazywało na to, że odziedziczyła tę umiejętność. Nie sądzę, by zdawała sobie z tego sprawę. Aphenglow zmarszczyła czoło, głęboko się nad tym zastanawiając. – W przeszłości ta umiejętność objawiała się u różnych członków rodu Ohmsfordów, gdy osiągnęli określony wiek. Nie zawsze od razu. Podejrzewam, że w przypadku Chrysallin wyzwalaczem było przerażenie wywołane przez manipulacje Miszy i lęk, że znowu zostanie poddana torturom. Przerobiła strach na dźwięk i magia ożyła. – Ale nic nie pamięta? – Nic. Nie wiem, co w związku z tym zrobić. W jej wnętrzu tkwi potężna magia, która może się znowu wyrwać na powierzchnię. Co robić? Zostawić ją, jak jest, czy jakoś ją uwolnić i nauczyć Chrys nad nią panować? – Jeżeli nic nie pamięta, może nie chce pamiętać? Nie sądzę, by należało przypominać jej o czymkolwiek, co się działo. – Głos mu stwardniał. – Nie chcę, pani, aby w najbliższym czasie zmuszano ją do czegokolwiek nowego. – Ja też nie. Chyba powinniśmy dać jej na razie spokój. Chciałam tylko, abyś się w tej sprawie wypowiedział. W takim
razie na czas jej rekonwalescencji niech to pozostanie między nami. Może w którymś momencie sobie przypomni – wtedy musimy być gotowi jej powiedzieć. Teraz powiedz mi, jak ty się czujesz. Stwierdził, że generalnie wszystko jest jak należy, jest jedynie trochę poobijany, ale nic sobie nie złamał. Przed przyjściem do niej odwiedził szpital i zajęto się jego ranami. Najwięcej siły dawał mu fakt, że Chrys wraca do zdrowia. – Będzie mogła zostać u nas, jak długo zechce – a na pewno do czasu, aż będzie całkowicie jasne, że to, co przeszła, nie będzie miało żadnego wpływu na jej zdrowie. Czujesz się na tyle na siłach, by podjąć się krótkiej podróży? Sposób, w jaki to powiedziała, sugerował nie tylko, że oczekuje odpowiedzi twierdzącej, ale także, że sprawa jest ważna i Ard Rhys chce, by w niej uczestniczył. – Mogę podróżować. – Muszę coś dokończyć i nie będzie to przyjemne, ale jako obrońca druidów – już oficjalny, gdyż twój okres próbny się skończył – chcę, abyś był tego świadkiem. Wyruszamy jutro rano. Odprawiła go, nie wyjaśniając, jaka jest natura i cel tajemniczej wyprawy.
XXVIII Starał się nie zasnąć do zachodu słońca, by przestawić swój zegar biologiczny na zwykły rytm i dobrze spać w nocy. Zastanawiał się nad słowami Aphenglow Elessedil. Jego szkolenie zostało zakończone i jest pełnoprawnym obrońcą druidów. Stwierdzenie to wywołało w nim mieszane uczucia. Z jednej strony przynależność do zakonu druidów podniecała, i to bez względu na wszystko, co mu się przytrafiło. Znalazł tu dom oraz życie, jakiego pragnął. Co prawda nie był jeszcze tak biegły i nie umiał tyle, ile by sobie życzył, ale wierzył, że z czasem to przyjdzie. Z drugiej jednak strony tak gwałtowne odsunięcie się od wszystkiego co znał i na czym polegał było niezwykłe i trudne do akceptacji. Stracił dom w Leah i znajome otoczenie, przestał być pilotem i przewoźnikiem. Stracił też rodzinę i przyjaciół. Stał się wojownikiem służącym druidom. Niedługo będzie musiał przyjąć na swoje barki znacznie większą odpowiedzialność i stanąć przed większymi wyzwaniami, a rodzinę i przyjaciół będzie miał tylko w Paranorze. W sumie nie żałował tej zmiany – w końcu z dobrej woli się na nią zgodził. Nie chciał wracać do poprzedniego życia, ale fakt, że należało już do przeszłości – nie potencjalnie, lecz faktycznie – nieco niepokoił. Analiza wszystkich konsekwencji tego faktu była konieczna dla poukładania sobie wszystkiego w głowie. Zaczął też wyobrażać sobie siebie w nowej roli – zwłaszcza to, jak zachowa się w obliczu zadań, które zostaną mu wyznaczone.
Siedział w miejscu, obok którego przechodzili kolejni druidzi, udający się do swoich zadań. Kilka razy mignął mu Sebec, ale młody druid wyglądał, jakby ciągle się spieszył, więc Paxon – choć chętnie podzieliłby się z nim dobrymi wieściami – nie chciał mu przeszkadzać w pracy. Ze wszystkich druidów, jakich poznał, Sebeca polubił najbardziej i z nim czuł się najbardziej związany. Chyba byłoby świetnie mieć go codziennie za towarzysza. Zjadł wczesną kolację razem z Avelene i kilkoma innymi druidami, których poznał. Zamienili kilka słów o jego awansie, opowiedzieli sobie kilka żartów o tym, że przerasta go to intelektualnie i sprawnościowo. Potem odwiedził Chrysallin i ponad godzinę spędził na rozmowie o tym, co się z nimi ostatnio działo, aż się zmęczyła i zaczęła zasypiać. Potem poszedł spać − zmęczony, ale szczęśliwy − i spokojnie przespał do rana. Był przy śniadaniu, gdy przyszedł po niego Sebec. – Ard Rhys czeka na ciebie – oznajmił druid. Poszli na lądowisko przy północnej wieży, gdzie na nich czekała. – Masz pojęcie, o co chodzi? – spytał po drodze Paxon. – Nie, ale mamy lecieć razem. Dziwne. Ard Rhys nie wspomniała, że Sebec będzie im towarzyszył. Ciekawe, jakie jeszcze niespodzianki go czekały. Gdy znaleźli się na platformie, Ard Rhys, czekająca przy swoim osobistym krążowniku, prowadzonym przez kapitana Gwardii Druidów Dajoo Reesa i jego dwóch ludzi, przywitała ich. Weszli na pokład. Ard Rhys nie odezwała się do chwili, aż cumy zostały rzucone i wystartowali. Wskazała im ławkę na rufie, a sama poszła do kabiny pilota ustalić kurs. Trolle zajęły się olinowaniem i rdzeniami świetlnymi i wiele nie mówiono. Dzień był słoneczny i przejrzysty. Wyglądając za burtę i wymieniając się uwagami z Sebekiem, Paxon szybko zapomniał o chłodnym zachowaniu i aurze tajemniczości, jaką roztaczała wokół siebie Ard Rhys. Znał dobrze okolicę – wylecieli z otaczających Paranor lasów i skierowali się ku Smoczym Zębom, potem Przełęczą Kennon dotarli do Pogranicza, po czym skręcili na zachód, by polecieć wzdłuż rzeki Mermidon w kierunku Westlandii.
Gdy wylądowali, byli pośrodku trawiastych równin Streleheim, daleko od wszelkiej cywilizacji. Rozejrzawszy się po pustej po horyzont przestrzeni, Paxon po raz pierwszy stwierdził, że coś mu się nie podoba. Odczuwał niepokój, nie odzywał się jednak i czekał na rozwój wypadków. – Gdzie jesteśmy? – spytał Sebec. Ard Rhys stanęła przed nim. – To cel naszej podróży. Tu się rozstaniemy. – A co mamy tu robić? – Nie „my”. Paxon nie zostanie z tobą. Ani ja. Pójdziesz sam. – Dokąd? Nie rozumiem. – Sądzę, że rozumiesz. – Jej głos był łagodny, ale wzrok stalowy. – Przekroczyłeś zakazaną linię i musisz ponieść tego konsekwencje. Wiesz o tym. Twarz Sebeca pobielała, rysy stępiały. – To nie tak. Popełniasz błąd. – Chciałabym, ale oboje znamy prawdę. Byłeś szpiegiem i złodziejem, który kradł artefakty i przekazywał je Arcannenowi oraz informował go o szczegółach wszystkich naszych przedsięwzięć. Dlaczego? – Nie byłem! Nic nie zrobiłem! – Był rozsierdzony, oburzony. Ręce uniósł wysoko w górę, dłonie zacisnął w pięści i dziko gestykulował. – Mylisz się! To nie byłem ja! Jak możesz tak myśleć?! – Twierdzisz, że to był ktoś inny? – Tak twierdzę! Paxon nie wierzył własnym uszom. Miał ochotę wtrącić się i bronić swojego przyjaciela, nauczyciela i towarzysza, ale powstrzymał się, by usłyszeć, co Ard Rhys ma do powiedzenia. Miał nadzieję, że to wszystko okaże się jedynie wielkim nieporozumieniem. – Jak mogę tak myśleć? Powiem ci. Z początku cię nie podejrzewałam, nawet nie brałam cię pod uwagę, ale gdy ukradłeś Stiehla, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad taką ewentualnością. Nie dało się dłużej ignorować faktu, że tylko my dwoje mamy dostęp do wszystkiego w skarbcu. Sprawny użytkownik magii mógł pokonać zabezpieczenia – niezależnie
od tego, jak były skomplikowane – gdyby wiedział, jak je zakładano. W ten sposób stałeś się podejrzany, nawet jednak wtedy miałam nadzieję, że to ktoś inny. Modliłam się o to. Tak bardzo ci ufałam… tak bardzo wierzyłam w twoją lojalność. Czyż mogłam aż tak bardzo się mylić? Ard Rhys pokręciła głową. – Postanowiłam więc cię sprawdzić. Powiedziałam ci, że zamierzam schować szkarłatne Kamienie do skarbca. Pozwoliłam ci pomóc mi przy zakładaniu zabezpieczeń. W zasadzie dałam ci klucze do ich otwarcia. Gdy kilka dni temu sprawdzałam skarbiec, okazało się, że zabezpieczenia zostały otwarte i ponownie zamknięte. Tylko ty mogłeś to zrobić, bowiem tylko ty wiedziałeś, jak je otworzyć i w taki sam sposób ponownie zamknąć. Co musiałeś zrobić, aby się zabezpieczyć, ponieważ po otwarciu skarbca stwierdziłeś, że nie ma w nim Kamieni Elfów. Oczywiście nigdy ich tam nie było. Trzymałam je w dalszym ciągu u siebie, a do skarbca odłożyłam jedynie puste pudełko. Przerwała, oceniając jego minę. – Wtedy zrobiłeś coś jeszcze głupszego. Kazałeś mi porozmawiać z Paxonem, nie ostrzegając mnie, że jest w pokoju siostry. A gdy wracałam do siebie po ataku, zgodziłeś się, aby leciał do Wayford, choć wiedziałeś, co zamierza. Tak wiele faktów, wzięte razem, rozwiały wszelkie wątpliwości. – Nie jestem w stanie uwierzyć, że mnie oskarżasz! Jak możesz mi to robić?! – Jak ty możesz mi to robić? – W oczach Ard Rhys błysnęła groźba. – Nie wiem, kiedy zaczęłam cię podejrzewać. Nie pamiętam, bowiem cały czas się przekonywałam, że muszę się mylić. Chciałam się mylić. – Bo się mylisz! – Bardzo mnie rozczarowałeś. Ufałam ci, lecz mnie zdradziłeś. Zdradziłeś zakon druidów. Moim zdaniem to wszystko sprawka Arcannena, ale musisz mi to potwierdzić. – Podeszła blisko i ujęła jego dłonie. – Mam rację? Popatrz na mnie. Mam rację? Zaczął coś mówić, rozwścieczony i niemiły, jednak nagle, gdy jej dłonie zacisnęły się mocniej na jego dłoniach, jego mina się zmieniła i zwiotczał niczym marionetka, której przecięto sznurki.
– Masz. – Dlaczego to zrobiłeś? Sebec wyglądał na załamanego. Jego linia obrony pękła, zaprzeczenia stały się bezcelowe. Paxon domyślił się, że coś musiała z nim zrobić, może użyła magii, w każdym razie był w jej uchwycie bezbronny. – Nie zrozumiałabyś. – Dlaczego nie? Powiedz mi. Szybko kilka razy zamrugał. – Gdy żyłem na ulicy i kradłem, żeby przeżyć, Arcannen dał mi dom. Zadbał o mnie, gdy nikt się mną nie interesował. Wychował mnie i wyszkolił w używaniu magii. Powiedział, że jestem przeznaczony do czegoś wielkiego, ważnego. Zrobiłbym dla niego wszystko. – Szpiegowałeś dla niego od samego początku? – On mnie do was przysłał. Mieliście mnie na tyle polubić, aby mi zaufać. Byłem w tym dobry już na ulicy. Mogłem sprawić, by ludzie zaczęli wierzyć we wszystko, co chciałem. Arcannen uważał, że to dar, z którego należy korzystać. Posłał mnie do Paranoru, żebym został druidem i był blisko ciebie. Zrobiłem to i zostałem twoim ulubieńcem. Byłem twoim cieniem i informowałem go o każdy twoim kroku. – Cieniem, Sebecu – szepnęła Aphenglow. – Nie dostrzegasz, co z ciebie zrobił? Jak bardzo cię wykorzystał? Młody druid osunął się na kolana i zaczął płakać. – Tak mi przykro… Wybacz mi. Nie rób mi krzywdy. Proszę, pani! Puściła jego dłonie i cofnęła się. – Wybrałeś swoją drogę i teraz musisz przebyć ją do nieszczęśliwego końca. Chętnie zaoferowałabym ci coś innego, ale to, co zrobiłeś, spowodowało śmierć Starksa i młodego druida w Leah. Rozmiar twojej zdrady nie pozostawia mi wyboru. – Odwróciła się. – Chodź, Paxonie. Czas lecieć. Góral zawahał się, ciągle wpatrzony z niewiarą w Sebeca, po chwili jednak ruszył. – Paxonie, zaczekaj! – zawołał Sebec, wstając. – Nie zostawiaj mnie tak! Pomóż mi! Powiedz jej, ile dla ciebie zrobiłem! Powiedz, jaki byłem dla ciebie dobry! Poproś, żeby mnie oszczędziła! Chcesz
na to pozwolić?! Góral niemal odpowiedział, ale Ard Rhys ujęła go za ramię. – Zostaw go samego. Wrócili do statku i weszli na pokład. Gdy to zrobili, trolle, prowadzone przez kapitana Dajoo Reesa, ruszyły w kierunku Sebeca. Rozległy się wrzaski: „Oszczędźcie mnie!” i „Darujcie mi życie!”, po czym zapadła cisza. Gdy trolle wróciły i zaczęły przygotowania do odlotu, Paxon usiadł na tej samej ławce, na której niedawno siedział z Sebekiem, i wpatrywał się w deski pokładu. W ostatniej chwili, nie mogąc się powstrzymać, podniósł głowę i spojrzał za siebie. Ciało Sebeca leżało na zakrwawionej ziemi, z odciętą głową. Gdy statek powoli zaczął się wznosić, obraz malał, aż całkiem zniknął. Po jakimś czasie, gdy Paxon zaczął wracać do siebie, przyszła Ard Rhys. – Chciałabym, aby istniał inny sposób. Góral gwałtownie wypuścił powietrze i przeciągnął dłonią po włosach. – Ufałem mu. Lubiłem go. Nie rozumiem. Pokręciła głową. – Ludzie są zdolni do strasznych rzeczy. Wydaje nam się, że ich znamy, ale tak naprawdę tak nie jest. Dajemy się oszukiwać, ponieważ od tych, którzy wyglądają na zdolnych do tego, oczekujemy dobra. – Zawsze mówił o tobie z wielkim szacunkiem. „Moja pani” − ciągle tak cię nazywał. Pomagał mi w nauce. Sprawiał wrażenie, jakby naprawdę chciał mi ułatwić życie. Jednak cały czas myślał, jak pomóc Arcannenowi, nawet gdyby oznaczało to, że coś złego mi się stanie. Albo że zginę. To samo dotyczy Chrys. Wiedział, co robi. Musiał. Jak mógł z tym żyć? – Mając okazję, wszystko by racjonalnie tłumaczył – wmawiając sobie i nam, że to, co robił, było konieczne albo nieuniknione. Tkwił za murem usprawiedliwień. Miał tak wielki potencjał, wszystko, czego chciał, mógł osiągnąć bez Arcannena, ale nie dostrzegał tego. Uważał, że to było jedyne wyjście – wykorzystać nas, zdradzić zakon druidów, zostać zdrajcą i szpiegiem.
Paxon wyprostował się i popatrzył na Ard Rhys. – Co się, twoim zdaniem, stanie, gdy Arcannen się dowie? – Czy to ważne? – Nie sądzę. – Ważne jest teraz to, jaki wywarło to wpływ na ciebie, Paxonie. Poprosiłam cię o towarzyszenie mi z określonego powodu. Nie dlatego, że nie mogłam powiedzieć ci o nim w Paranorze, zostawić cię tam i rozprawić się z nim sama, lecz ponieważ uznałam, że to ważne, byś zobaczył, czego czasami życie od nas wymaga. Od nas − druidów, i tak samo od ciebie − naszego obrońcy. Podobne rzeczy już miały miejsce i będą się przydarzać dalej. W trakcie twojego życia z nami na pewno zetkniesz się z rozczarowaniem i oszustwem. Będą chwile, gdy znienawidzisz się za to, co dla nas robisz. Pojawią się kolejne momenty wyborów, nie mniej trudne od tego, jakiego musiałeś dokonać w Wayford, gdy puściłeś Arcannena, aby uratować siostrę. Przybyłeś do nas, by znaleźć sens w życiu, odnaleźć ścieżkę, która doprowadzi cię do czegoś ważnego i znaczącego, ale podążanie nią często łamie człowiekowi serce. Miała na myśli siebie i Sebeca. Wyjaśniła mu, jak trudno czasami pogodzić się z pewnymi sprawami. – Nie zmieniłem zdania – odparł. – W dalszym ciągu chcę być w Paranorze. W dalszym ciągu chcę robić to, o co mnie poprosiłaś. Ard Rhys uśmiechnęła się i zmarszczki na jej czole nieco się wygładziły, a oczy pojaśniały. – Będziesz miał ku temu wiele okazji. ––––––––– Koniec –––––––––
SPIS TREŚCI I II III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII XIV XV XVI XVII XVIII XIX XX XXI XXII XXIII XXIV XXV XXVI XXVII XXVIII