TERRY BROOKS POTOMKOWIE SHANNARY ( Prze Lech Czy ewski) C lick to buy N O W ! PDF-XChange w w w .docu-track.c o m C lick to buy N O W ! PDF-XChange w ...
4 downloads
13 Views
2MB Size
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
TERRY BROOKS
POTOMKOWIE SHANNARY ( Prze
Lech Czy ewski)
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
I Starzec siedzia samotnie w cieniu Smoczych Z bów i patrzy , jak zapadaj cy zmierzch przep dza wiat o dnia na zachód. Dzie by wyj tkowo ch odny jak na rodek lata i zapowiada a si zimna noc. Niebo okrywa y poszarpane chmury, rzucaj c na ziemi cienie i przesuwaj c si niczym zwierz ta w druj ce bez celu mi dzy ksi ycem a gwiazdami. Pustk pozosta po gasn cym wietle wype nia a cisza, jak g os, który ma si dopiero odezwa . To cisza szepcz ca o magii, pomy la starzec. Przed nim p on ogie , niewielki jeszcze, ledwie zacz tek tego, którego potrzebowa . Ale przecie nie b dzie go kilka godzin. Przez chwil spogl da na igraj ce p omyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochyli si , by dorzuci wi kszych kawa ków suchego drewna, które szybko podsyci y p omie . Pogrzeba w ognisku kijem, po czym cofn
si o krok przed arem. Sta na granicy wiat a, mi dzy ogniem a g stniej cym
mrokiem - istota mog ca nale
do nich obu albo do adnego.
Jego oczy po yskiwa y, kiedy spojrza w dal. Wierzcho ki Smoczych Z bów stercza y w niebo jak ko ci, których ziemia nie by a w stanie pogrzeba . Góry spowija a cisza, tajemniczo , która lgn a do nich jak mg a w mro ny poranek, skrywaj c wszystkie sny minionych epok. Ogie buchn nim osi
nagle iskrami i starzec strzepn
zab kan grudk
aru, maj
ju na
. By jak wi zka lu no zwi zanego chrustu mog ca si rozsypa w py przy
podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i le na opo cza wisia y na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra by a wyschni ta i br zowa, obci gni ta na ko ciach jak pergamin. Brodat twarz okala a aureola siwych w osów, rzadkich i delikatnych, wygl daj cych na tle ognia jak strz py gazy. By tak pomarszczony i skurczony, e wydawa si mie sto lat. Naprawd mia ich niemal tysi c. To dziwne, pomy la nagle, u wiadamiaj c sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi - wszystko to min o. Dziwne, e w
nie jemu dane by o przetrwa .
Pokr ci g ow . To by o tak dawno temu, tak odleg e w czasie, e ledwie rozpoznawa cz
swego
ycia. Uwa
j za zako czon , zamkni
na zawsze. Uwa
si
za
wolnego. Teraz jednak wyda o mu si , e nigdy nie by wolny. Nie móg by wolny od czego , czemu co najmniej zawdzi cza , e wci
jeszcze yje.
Przecie gdyby nie sen druidów, jak e móg by wci
jeszcze tutaj sta ?
Zapadaj ca noc przenikn a go ch odem. Ostatni blask s
ca znikn
za horyzontem i
zewsz d otoczy a go ciemno . Nadszed czas. Sny mówi y mu, e to musi nast pi teraz, a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
on wierzy snom, poniewa je rozumia . To tak e by a cz
jego dawnego ycia, od której
nie móg si uwolni - sny, wizje nieznanych wiatów, przestrogi i prawdy - to, co mo e, a czasem musi istnie . Odst pi od ognia i ruszy w gór w sk
cie
mi dzy ska ami. Okry y go cienie,
przylegaj c do swym ch odnym dotykiem. Szed d ugo w skimi w wozami, obok pot nych azów, wzd
stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu
wyszed na wiat o, znajdowa si w p ytkiej kamienistej dolinie, zaj tej niemal w ca
ci
przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia po yskiwa a ostrym, zielonkawym blaskiem. Jezioro to by o miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj w
nie, do
Hadeshorn, zosta wezwany. - Niechaj to ju si stanie - mrukn cicho. Wolno i ostro nie zacz
schodzi w g b doliny, niepewnie stawiaj c kroki, z sercem
uk cym mu si w piersi. D ugo go tutaj nie by o. Wody przed nim si nie porusza y; duchy pogr one by y we nie. Tak jest lepiej, pomy la . Lepiej ich nie niepokoi . Doszed do brzegu jeziora i zatrzyma si . By o zupe nie cicho. Odetchn
g boko i
powietrze dobywaj ce si
z jego piersi wyda o odg os przypominaj cy szelest li ci na
kamieniach. Poszuka r
wisz cej przy pasie sakwy i rozlu ni
Ostro nie si gn
do rodka i wydoby gar
ci gaj cy j sznurek.
czarnego proszku przetykanego srebrzystym
py em. Zawaha si przez chwile, po czym cisn go w powietrze ponad jeziorem. Proszek wybuchn
wysoko, rozb yskuj c dziwnym
wiat em, które rozja ni o
wszystko wokó , jakby znowu by dzie . Nie by o ciep o, tylko jasno. wiat o mieni o si i ta czy o na tle nocnego nieba jak ywe stworzenie. Starzec patrzy , otuliwszy si mocniej opo cz , a jego oczy b yszcza y odbitym blaskiem. Ko ysa si lekko w przód i w ty i przez chwil czu si znowu m ody. Nagle we wn trzu wiat a pojawi si cie , wy aniaj c si z niego bezg
nie jak
widmo; czarny kszta t jakby oderwany od zalegaj cej wokó ciemno ci. Starzec wszak e wiedzia , e tak nie jest. To cos nie zab ka o si tutaj, lecz zosta o wezwane. Cie zg stnia i przybra kszta t m czyzny obleczonego w czer , wysokiej, z owrogiej postaci, któr ka dy, kto cho raz j widzia , od razu musia rozpozna . - Wi c to ty, Allanonie - wyszepta starzec. Zakapturzona twarz odchyli a si do ty u i w wietle ukaza y si wyra ne, ciemne, surowe rysy: ko ciste, brodate oblicze, d ugi, w ski nos i takie usta, pos pne czo o, które wygl da o jak odlane z elaza, i oczy poni ej, zdaj ce si zagl da w g b duszy. Oczy odnalaz y starca i zatrzyma y si na nim.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
„Potrzebuj ci ”. os by szeptem rozlegaj cym si
w my lach starca, sykiem niecierpliwo ci i
niezadowolenia. Cie porozumiewa si za pomoc samych my li. Starzec zl i zapragn , aby posta , któr przywo
si na chwil
, znikn a. Zaraz jednak si opanowa , gotów stawi
czo o swym obawom. - Nie jestem ju jednym z was! - rzek ostro, gro nie mru c oczy i zapominaj c, e nie ma potrzeby mówi na g os. - Nie mo esz mi rozkazywa ! „Nie rozkazuj . Prosz . Wys uchaj mnie. Jeste jedynym, który pozosta , by mo e jedynym do czasu, a wyznaczony zostanie mój nast pca. Czy rozumiesz?” - Czy rozumiem? Któ móg by rozumie to lepiej ode mnie? - Starzec za mia si nerwowo. „Wci
jest w tobie co , czego kiedy nie próbowa by poda w w tpliwo . Moc
pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomó mi. Wysy am sny, a dzieci Shannary nie odpowiadaj . Kto musi do nich pój . Kto musi otworzy im oczy. Ty”. - Nie ja! Od lat
yj
z dala od plemion. Nie chc
mie
nic wspólnego z ich
problemami! - Starzec wyprostowa sw kruch posta i zmarszczy czo o. - Ju dawno porzuci em te niedorzeczno ci ! Wyda o mu si , e cie nagle unosi si i rozrasta przed jego oczami, i poczu , e on sam odrywa si od ziemi. Wzlecia ku niebu, wysoko w noc. Nie opiera si , przywo ca
si
jednak
woli, chocia czu , jak gniew tamtego przep ywa przeze niczym rw ca, czarna
rzeka. G os cienia przypomina zgrzytanie ko ci. „Patrz!” Przed nim rozpo ciera y si cztery krainy: panorama
k, gór, wzgórz, jezior, lasów i
rzek, jasne po acie ziemi zalanej wiat em s onecznym. Zapar o mu dech, gdy ujrza to wszystko tak wyra nie i z tak wysoka, cho wiedzia , e to jedynie iluzja. Lecz wiat o niemal od razu zacz o bledn , barwy - rozmywa si . Spowi a go ciemno mg
wype niona g st , szar
i siarczanym popio em unosz cym si z wygas ych kraterów. Krajobraz w dole utraci
swój charakter, sta si ja owy i martwy. Starzec czu , jak si ku niemu zbli a. Widoki i zapachy w dole napawa y go coraz wi kszym wstr tem. Po spustoszonej ziemi w drowa y gromady cz ekokszta tnych istot, bardziej przypominaj cych zwierz ta ni ludzi. Szarpa y i odziera y si nawzajem, wy y i wrzeszcza y. Obok nich przemyka y ciemne, pozbawione cia a cienie o ognistych oczach, porusza y si w ród ludzi, nimi, po czym znowu si
czy y si z nimi, stawa y si
od nich odrywa y. Porusza y si
w makabrycznym, lecz
przemy lanym ta cu. Widzia , jak cienie po eraj ludzi. ywi y si nimi.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
„Patrz!” Obraz zmieni si . Ujrza samego siebie, wychud ego, odzianego w achmany ebraka, stoj cego przed kot em wype nionym dziwnym bia ym ogniem, który bulgota i wirowa , szepcz c jego imi . Znad kot a unosi y si opary i snuj c si , dociera y do miejsca, gdzie sta , oplata y go i pie ci y jak dziecko. Wsz dzie wokó przemyka y cienie, zrazu omijaj c go, a potem przedostaj c si do jego wn trza, jakby by pust pow ok , w której mog do woli dokazywa . Czu ich dotyk; mia ochot krzycze . „Patrz!” Obraz znowu si zmieni . Ujrza ogromny las, a w jego rodku wielk gór . Na szczycie sta zamek, stary i poszarza y; jego wie e i przedpiersia wznosi y si wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przesz
ci! Poczu , jak wzbiera w nim
co jasnego i przepojonego nadziej , i chcia wykrzycze sw rado . Lecz wokó zamku bi y si ju opary. W pobli u przemyka y ju cienie. Prastara twierdza zacz a si kruszy i osypywa , kamienie i zaprawa p ka y jak zaci ni te w imadle. Ziemia zadr zmienionych w zwierz ta doby si wrzask. Z wn trza, ziemi buchn
a i z piersi ludzi
ogie , rozdzieraj c
wzniesienie, na którym sta Paranor, a potem rozrywaj c sam zamek. Powietrze wype ni y zawodzenia, j k wydawany przez kogo , kto utraci jedyn nadziej , jaka mu zosta a. Starzec rozpozna , e tym, który zawodzi, jest on sam. Potem obrazy znikn y. Sta znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych bów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu dr
na ca ym ciele.
Duch wymierzy w niego wyci gni ty palec. „B dzie tak, jak ci pokaza em, je li sny zostan zlekcewa one. B dzie tak, je li nie podejmiesz dzia ania. Musisz pomóc. Id do nich - do ch opca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, e sny mówi prawd . Powiedz im, eby tu do mnie przybyli w pierwsz noc nowego ksi yca, kiedy obecny cykl si zako czy. Wtedy b
z nimi rozmawia ”.
Starzec zmarszczy czo o i co wymamrota , zagryzaj c doln warg . Jego palce ponownie zaci gn y sznurek przy sakwie i wsun
j z powrotem za pas.
- Zrobi to, poniewa nie ma nikogo innego! - rzek w ko cu, nie próbuj c nawet ukry niech ci. - Lecz nie oczekuj...! „Tylko pójd do nich. Nie
dam niczego wi cej. O nic wiecej nie b
ci prosi .
Id ”. Cie Allanona zal ni jasno i znikn . wiat o zgas o i dolina znów by a pusta. Starzec sta przez chwil , spogl daj c w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwróci si i ruszy z powrotem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pozostawiony przez niego ogie jarzy si jeszcze s abo w ród ciemnej nocy, kiedy wróci . Starzec, przykucn wszy, przypatrywa si w zamy leniu p omieniom; pogrzeba w zbieraj cym si ju popiele, ws uchuj c si w milczenie swych my li. Ch opiec, dziewczyna i Mroczny Stryj - zna ich. Byli dzie mi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratowa , którzy mogli przywróci do ycia moc. Pokr ci siw g ow . W jaki sposób mia ich przekona ? Je li nie chcieli s ucha Allanona, dlaczego mieliby us ucha jego? Znów ujrza w my lach przera aj ce obrazy. Najlepiej b dzie, je li znajdzie sposób, by zmusi ich do s uchania, pomy la . Bo, jak lubi sobie przypomina , wiedzia niejedno o wizjach, a w tych, które ukaza mu duch Allanona, zawarta by a prawda. Nawet on, cho si wypar druidów i ich magii, by w stanie j rozpozna . Je li dzieci Shannary nie zechc go wys ucha , wizje te si spe ni .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
II Par Ohmsford sta w drzwiach na ty ach gospody „Pod Modrym W siskiem” i przez mroczny tunel w skiej uliczki, biegn cej mi dzy przyleg ymi budynkami, wpatrywa si w migotliwe wiat a Yarfleet. Gospoda „Pod Modrym W siskiem” by a wal wyblak ych drewnianych cianach i pokrytym gontem dachu, wygl daj
si ruder o
zupe nie tak, jakby
kiedy by a stodo . Na pi trze, ponad szynkiem, znajdowa y si pokoje go cinne, a w tylnej cz ci spi arnie. Gospoda sta a u podstawy grupy budynków tworz cych nieco wyko lawion liter U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta. Par wdycha g boko nocne powietrze, rozkoszuj c si jego aromatami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy ycia, potraw z mi sa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadaj cych wo komnatom i cia om, skórzanych uprz y, elaza z kowalskich pieców, wci
jeszcze czerwonego od roz arzonych w gli, potu zwierz t i ludzi cie nionych
na niewielkiej przestrzeni, wo
kamienia, drewna i kurzu, mieszaj ce si
ze sob
i
przenikaj ce si nawzajem, ka da od czasu do czasu oddzielaj ca si od pozosta ych - wszystko to tam by o. W g bi uliczki, za tylnymi cianami sklepów i warsztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opada o agodnie ku centralnej cz ci miasta, le cej na wschodzie. Miasto, b
ce za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budynków,
labiryntem kamiennych murów i ulic, noc przybiera o odmienny wygl d. Budynki gin y w mroku, a pojawia y si
wiat a, tysi ce wiate , rozpo cieraj cych si daleko jak okiem
si gn , niby rój wietlików. Jasnymi punkcikami znaczy y niewidoczny krajobraz, migocz c ród ciemno ci, przeci gaj c z ociste linie w poprzek g adkiej powierzchni Mermidonu tocz cego swe wody na po udnie. Yarfleet by o teraz pi kne jak pos ugaczka za spraw czarów przemieniona w ksi niczk z bajki. Par lubi sobie wyobra
, e jest to czarodziejskie miasto. Lubi je niezale nie od
wszystkiego, lubi jego bez adny ogrom i konglomerat ludzi i rzeczy, jego pulsuj ywotno . Bardzo si ró ni o od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypomina o le nej wioski, w której wyrós . Pozbawione by o czysto ci drzew i potoków, samotno ci, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki cechowa
ycie w dolinie. Nie wiedzia o
o tamtym yciu i nic go ono nie obchodzi o. Dla Para nie mia o to jednak znaczenia. Lubi to miasto tak czy owak. W ko cu nie musia wybiera mi dzy nim a Shady Vale. Potrafi doceni zalety ich obu. Coll oczywi cie si z nim nie zgadza . Coll widzia to ca kiem inaczej. Yarfleet by o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dla niego jedynie wyst pnym miastem na obrze ach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodzi o na sucho. Nie by o gorszego miejsca w ca ym Callahornie, a w
ciwie w ca ej Sudlandii. Coll nienawidzi tego miasta.
Z ciemno ci za jego plecami dobieg y krzyki i brz k szk a, odg osy gospody dobywaj ce si przez chwil z przedniej sali, kiedy kto otworzy drzwi, i milkn ce znowu, kiedy drzwi zosta y zamkni te. Par odwróci si . Jego brat szed ostro nie korytarzem, z twarz niemal zupe nie ukryt w mroku. - Ju prawie czas - rzek Coll, stan wszy obok brata. Par przytakn . Wydawa si niski i szczup y w porównaniu z Collem, który by ros ym i silnym m odzie cem o wydatnych rysach twarzy i kasztanowych w osach. Kto , kto ich nie zna , nie wzi by ich za braci. Coll wygl da jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi d
mi i stopami. Stopy te by y nieustannym tematem
artów. Par lubi je porównywa do p etw kaczki. On sam by drobny i jasnow osy. Mia rysy charakterystyczne dla elfa, pocz wszy od ostro zako czonych uszu i brwi, a sko czywszy na wysokich i w skich ko ciach policzkowych. By czas, kiedy krew elfów niemal zupe nie zanik a w jego rodzinie za spraw
yj cych w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema
pokoleniami (tak powiedzia mu ojciec) jego pradziadek powróci do Westlandii i do elfów, po lubi elfk
i mia z ni syna i córk . Syn o eni si z kolejn elfk i z nigdy nie
wyja nionych powodów m odzi ma onkowie, którzy mieli w przysz Para, powrócili do Shady Vale, zasilaj c ród Ohmsfordów wie
ci zosta dziadkami
porcj elfiej krwi. Nawet
wówczas jednak rysy wielu cz onków rodziny nie zdradza y ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przyk adem. Powinowactwa Para by y natomiast od razu widoczne. atwo , z jak móg w ten sposób zosta rozpoznany, niekoniecznie jednak by a po dana. Podczas pobytu w Yarfleet Par ukrywa swe rysy, wyskubuj c brwi, nosz c d ugie osy, by zas oni
uszy, i przyciemniaj c specjalnym pudrem skór
twarzy. Nie mia
wielkiego wyboru. Nie by oby rozs dnie w tych czasach zwraca uwag innych na swoje elfie pochodzenie. - adnie dzisiaj wygl da w swej szacie, prawda? - odezwa si Coll, spogl daj c na rozpo cieraj
si przed nimi panoram . - Czarny at as i iskierki, wszystko na swoim
miejscu. Zmy lna dziewczyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjació Par u miechn
.
si . Mój brat, poeta. Niebo by o bezchmurne i rozja nione blaskiem
male kiego sierpa ksi yca i gwiazd. - Móg by j polubi , gdyby tylko da jej szans .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Ja? - parskn
Coll. - Ma o prawdopodobne. Jestem tu dlatego, e ty tu jeste . Nie
zosta bym ani chwili d
ej, gdybym nie musia .
- Móg by odej , gdyby chcia . - Nie zaczynajmy od nowa, Par. - Coll si nastroszy . - Ju wyja nili my to sobie. To ty uwa
, e powinni my pój
do miast na pó nocy. Ten pomys nie podoba mi si wtedy
i nie podoba mi si ani odrobin bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, e postanowili my zrobi to razem, ty i ja.
adnym by bym bratem, gdybym ci tu zostawi i wróci teraz do
Doliny! Poza tym nie wydaje mi si , eby móg sobie beze mnie poradzi . - Dobrze ju , dobrze, chcia em tylko... - Par usi owa mu przerwa . - ...zabawi si troch moim kosztem! - doko czy rozogniony Coll. - Ostatnio robi to niejeden raz. Zdajesz si znajdowa w tym jak
rozkosz.
- To nie tak. Coll nie zwraca na niego uwagi, spogl daj c w mrok. - Nigdy nie artowa bym z kogo o kaczych stopach. - I kto to mówi - Coll u miechn
si mimo woli - ma y facet o szpiczastych uszach.
Powiniene by wdzi czny, e chc tu zosta i opiekowa si tob ! Par szturchn
go artobliwie i obaj si roze miali. Potem umilkli, patrz c na siebie w
ciemno ci i nas uchuj c odg osów z gospody i ulicy za ni . Par westchn . By ciep y, senny letni wieczór, sprawiaj cy, e ch odne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wydawa y si odleg ym wspomnieniem. By to jeden z tych wieczorów, kiedy k opoty wydaj si znika , a do ycia budz si sny i marzenia. - Kr
pog oski,
e w mie cie s
szperacze - poinformowa go nagle Coll,
rozwiewaj c jego pogodny nastrój. - Zawsze kr
jakie pog oski - odpar .
- I cz sto s prawdziwe. Mówi si , e zamierzaj schwyta wszystkich, którzy paraj si magi , uniemo liwi im dzia anie i pozamyka wszystkie gospody. - Coll przypatrywa mu si uwa nie. - Szperacze, Par. Nie zwykli
nierze. Szperacze.
Par wiedzia , kim oni s . Szperacze - tajna policja federacji, rami wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedzia . On i Coll przybyli do Yarfleet przed dwoma tygodniami. Wyruszyli z Shady Vale na pomoc, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, poniewa Par uzna , e musz to zrobi , e nadszed czas, by zacz li opowiada swe historie gdzie indziej, e trzeba zadba o to, by tak e inni, nie tylko mieszka cy Shady Vale, mogli je pozna . Wybrali Yarfleet, poniewa
by o miastem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
otwartym, nie podlegaj cym w adzy federacji, przystani dla banitów i uchod ców, lecz równie dla idei, miejscem, gdzie magia wci
jeszcze by a tolerowana, a nawet kokietowana. On
posiada magiczn moc i ci gn c z sob Colla, przynosi j do Yarfleet, by dzieli si z innymi jej cudowno ci . Nie brakowa o tam ju ludzi stosuj cych praktyki magiczne, lecz jego magia by a zupe nie innego rodzaju. By a prawdziwa. Odnale li gospod „Pod Modrym W siskiem” w dniu swego przybycia. By a to jedna z najwi kszych i najbardziej znanych ober y w mie cie. Par ju przy pierwszym spotkaniu nak oni w
ciciela, by ich zatrudni . Spodziewa si tego. W ko cu za pomoc pie ni potrafi
przekona ka dego do zrobienia praktycznie wszystkiego. - Prawdziwa magia. - Poruszy tylko wargami, nie wypowiadaj c g
no tych s ów.
W czterech krainach nie pozosta o wiele prawdziwej magii, je li nie liczy odleg ych obszarów, gdzie nie si ga a w adza federacji. Pie Ohmsfordów. Przekazywano j sobie przez dziesi
by a jedyn pozosta
ci po magii
pokole , nim dotar a do niego, przy czym
jej dar omija zupe nie niektórych cz onków rodziny, jakby dobiera a ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiada . Jego rodzice równie . W
ciwie nikt z rodziny
Ohmsfordów nie mia w adzy nad pie ni od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pie ni towarzyszy a od urodzenia; by a to ta sama magia, która powsta a prawie trzysta lat wcze niej za czasów jego przodka Jaira. Wiedzia o tym z opowie ci i legend. W sercu yczenie, w pie ni spe nienie. Potrafi wywo ywa w umys ach uchaczy obrazy tak realistyczne, e wydawa y si prawdziwe. Potrafi stwarza materi z niczego. To w
nie sprowadzi o go do Yarfleet. Przez trzy stulecia rodzina Ohmsfordów
przekazywa a sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapocz tkowa Jair. W rzeczywisto ci powsta on znacznie wcze niej, kiedy opowie ci nie dotyczy y magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz starego
wiata przed jego
zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opowiadaj cymi byli ci nieliczni, którzy przetrwali przera aj
zag ad . Jair by jednak pierwszym, który u ywa pie ni do wspomo enia
narracji, nadania tre ci obrazom stwarzanym przez jego s owa, sprawienia, by jego opowie ci ywa y w umys ach s uchaczy. Historie te mówi y o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i kar ach i o magii, która rz dzi a ich yciem. Mówi y o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pi knej, nieszcz liwej elfce Amberle oraz ich walce maj cej na celu przegnanie hord demonów z powrotem za
cian
Zakazu; o Jairze
Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, takich jak Balinor Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych bohaterach. Ci, którzy mieli w adz nad pie ni , czynili u ytek z jej magii. Inni polegali na zwyk ych s owach. Ohmsfordowie rodzili si i umierali, a wielu z nich zanosi o opowie ci do dalekich krajów. Jednak e od trzech pokole
aden cz onek rodziny nie opowiada historii
poza Dolin . Nikt nie chcia ryzykowa , e zostanie pojmany. Ryzyko bowiem by o znaczne. Praktykowanie magii w jakiejkolwiek postaci by o w czterech krainach zakazane - przynajmniej wsz dzie tam, gdzie si ga a w adza federacji, co praktycznie oznacza o to samo. By o tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie
aden
Ohmsford nie opu ci Shady Vale. Par by pierwszy. Zm czy o go opowiadanie wci
tych
samych historii tym samym nielicznym s uchaczom. Inni powinni byli równie je us ysze , eby pozna prawd o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzaj cych epok , w której yli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okaza o si powo anie, jakie odczuwa . Podj decyzj pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowi w ko cu mu towarzyszy - czyni tak zawsze, kiedy uwa
, e Par potrzebuje opieki. Yarfleet mia o pój
miasto, w którym wci
na pierwszy ogieri jako
jeszcze uprawiano magi w pomniejszych odmianach, co by o
tajemnic poliszynela, dopraszaj
si wr cz o interwencj federacji. Magia, któr prakty-
kowano w Yarfleet, by a jednak naprawd ledwie dziecinn igraszk , niewart powa nego potraktowania. Callahorn stanowi jedynie protektorat federacji, a Yarfleet le
o tak daleko,
e znajdowa o si niemal na wolnych obszarach. Nie by o jeszcze okupowane przez armi . Federacja jak dot d nie uzna a za konieczne zaprz ta nim sobie g owy. Ale szperacze? Par pokr ci g ow . Szperacze to by a zupe nie inna sprawa. Pojawiali si tylko wówczas, gdy federacja powzi a powa ny zamiar wyt pienia praktyk magicznych. Nikt nie chcia mie z nimi do czynienia. - Robi si tu dla nas zbyt gor co - odezwa si Coll, jakby czytaj c w my lach Para. Wykryj nas. Par potrz sn g ow . - Jeste my tylko jednymi z setki uprawiaj cych t sztuk - odpar . - Tylko jednymi z wielu w ludnym mie cia - Jednymi z wielu, to prawda. - Coll spojrza na niego. - Ale tylko my uprawiamy prawdziw magi . Par odwzajemni pieni dzy, wi cej ni
jego spojrzenie. Wyst py w gospodzie przynosi y im sporo
dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na op acenie
podatków narzuconych przez federacj . Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Vale. Nie mia ochoty rezygnowa z powodu zwyk ej pog oski. Zacisn z by. Nie mia ochoty rezygnowa tym bardziej, e oznacza o to konieczno powrotu z opowie ciami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam w ukryciu, tak e przed tymi, którzy powinni je us ysze . wiadczy o tak e o tym, e represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskaj ce si na czterech krainach jak szcz ki imad a, zosta y nasilone. - Pora si zbiera - rzek Coll, przerywaj c jego my li. Par odczu nag y przyp yw gniewu, nim dotar o do niego, i jego brat nie mówi o tym, e powinni opu ci miasto, lecz e musz ju i
spod drzwi gospody na scen w jej wn trzu.
Gniew opad i ch opiec poczu , jak jego miejsce zajmuje smutek. - Chcia bym, eby my yli w innych czasach - powiedzia cicho. Urwa na chwil , widz c, jak twarz brata t eje. - Chcia bym, eby znowu istnia y elfy i druidzi. I bohaterowie. Chcia bym, eby znowu istnieli bohaterowie, cho by jeden. - Umilk , my
c nagle o czym
innym. - Je li b dziesz nadal o tym piewa , to kto wie? Mo e to si spe ni.- Coll odsun od framugi drzwi, po
wielk d
si
na ramieniu brata, odwróci go i popchn lekko w g b
mrocznego korytarza. Par pozwoli si prowadzi jak dziecko. Nie my la ju jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach. My la o snach. Opowiedzieli histori o oporze elfów na prze czy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu walczyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. By a to jedna z ulubionych opowie ci Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na ko cu g ównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przy mione wiat a ukazywa y morze ciasno st oczonych cia i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiada histori , Par
piewa ,
uzupe niaj c jego narracj obrazami, i magia jego g osu o ywia a gospod . Wzbudza w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepe nia y obro ców prze czy. Pozwala im ujrze furi demonów i us ysze okrzyki bitewne. Rzuca na nich urok i utrzymywa ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódc elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czo o magii demonów i odpieraj . Do wiadczali ycia i mierci z tak bliska, e by o to niemal przera aj ce. Kiedy bracia sko czyli, w sali zapanowa a g ucha cisza, po czym rozleg o si oszala e uczenie o sto y kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki rado ci, jakich nie wywo
aden ich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wcze niejszy wyst p. Przez chwil wydawa o si , e zebranym zwal si belki sufitu na ow , tak gwa towny by ich aplauz. Par by mokry od potu. Po raz pierwszy czu , jak wiele wysi ku w
w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek,
jakiego wolno im by o za ywa mi dzy wyst pami, by dziwnie nieobecny duchem. Wci my la o snach. Coll przystan , eby wypi szklank piwa przy otwartym magazynie, a Par przeszed jeszcze kawa ek korytarzem i zatrzyma si przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiad na niej ci ko, przyt oczony naporem my li. Sny powtarza y si niemal od miesi ca i wci Powraca y z niepokoj
nie wiedzia dlaczego.
cz stotliwo ci . Zawsze si zaczyna y od odzianej na czarno
postaci, która wynurza a si z jeziora; postaci, któr móg by Allanon, z jeziora, którym móg by Hadeshorn. Obrazy w snach by y rozmyte i niewyra ne, wizje mia y w sobie co eterycznego, co sprawia o,
e trudno je by o odcyfrowa . Posta
za ka dym razem
przemawia a do niego, zawsze tymi samymi s owami: „Chod do mnie. Jeste potrzebny. Cztery krainy s w wielkim niebezpiecze stwie; magia niemal si wyczerpa a. Chod , dzieci Shannary”. Sny mia y dalszy ci g, chocia reszta za ka dym razem by a inna. Nieraz pojawia y si obrazy wiata zrodzonego z jakiego nieopisanego koszmaru. Innym razem powraca y obrazy zaginionych talizmanów - Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wezwanie skierowane by o równie do Wren, ma ej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni równie mieli przyby . Oni tak e byli potrzebni. Po pierwszej nocy uzna , e sny s ubocznym efektem d ugotrwa ego stosowania pie ni.
piewa stare opowie ci o lordzie Warlocku i Zwiastunach
mierci, o demonach i
widmach Mord, o Allanonie i wiecie zagro onym przez z o, i by o naturalne, e co z tych historii i zwi zanych z nimi obrazów przenikn o do jego snów. Usi owa os abi
to
oddzia ywanie, pos uguj c si pie ni przy l ejszych opowiadaniach, lecz to nie pomaga o. Sny wci
wraca y. Wzbrania si przed powiedzeniem o tym Collowi, który u
by tego po
prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzi , eby przesta przyzywa magi pie ni i wraca do Shady Vale. Potem, przed trzema nocami, sny przesta y go nawiedza
równie nagle, jak si
przedtem zacz y. Zastanawia si teraz dlaczego. Zastanawia si , czy czasem si nie pomyli co do ich pochodzenia. Rozwa
mo liwo , e nie powsta y samoistnie, lecz zosta y zes ane.
Ale kto mia by je zes
?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Allanon? Czy by Allanon, który od trzystu lat nie
?
Kto inny? Co innego? Co , co mia o w asne powody i nie yczy o mu dobrze? Taka mo liwo
przej a go dreszczem; odp dzi natr tne my li i szybko ruszy
korytarzem z powrotem, eby poszuka Colla. Na ich drugi wyst p przysz o jeszcze wi cej ludzi. Ci, dla których nie wystarczy o krzese i awek, stali pod cianami. Gospoda „Pod Modrym W siskiem” by a obszernym budynkiem: przednia sala jadalna mia a ponad trzydzie ci metrów szeroko ci i wznosi a si a po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych rozwieszon w górze sieci ryback , sprawiaj
, e w izbie panowa o przy mione wiat o, maj ce stwarza intymny
nastrój. Par nie by by w stanie znie
wi kszej intymno ci, tak blisko niego znajdowali si
go cie karczmy, t ocz cy si przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pij c piwo. Ta grupa by a odmienna od poprzedniej, chocia
przybyszowi z Shady Vale trudno by o
powiedzie , na czym polega ró nica. Emanowa a z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej by jaki obcy element. Coll równie musia to wyczuwa . Kilkakrotnie spogl da w stron Para, kiedy szykowali si do wyst pu, a w jego oczach widoczny by niepokój. Wysoki, czarnobrody m czyzna otulony w brunatn opo cz przecisn
si przez
um do kraw dzi estrady i usiad mi dzy dwoma innymi m czyznami. Obydwaj unie li owy, jakby zamierzali co powiedzie , lecz ujrzeli na chwil z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przygl da im si przez chwil i odwróci wzrok. Ogarn y go z e przeczucia. Coll pochyli si w jego stron , kiedy sala zacz a rytmicznie klaska . T um stawa si niespokojny. - Par, nie podoba mi si to. Jest co ... Nie doko czy . Podszed do nich w
ciciel gospody i obcesowo nakaza im, eby
zaczynali, zanim t um wymknie si spod kontroli i zacznie ama meble. Coll cofn owa. wiat a przygas y i Par zacz Coll zacz
si bez
piewa . By a to historia o Allanonie i bitwie z jachyr .
opowiada , opisuj c miejsce wydarze , mówi c zgromadzonym, jaki by dzie ,
jak wygl da a górska dolina, do której przyby druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokó nagle ucich o. Par stwarza obrazy w umys ach s uchaczy, wzbudzaj c w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na pró no usi uj c samemu nie poddawa si podobnym nastrojom. W tylnej cz ci sali przesuwali si jacy m czy ni, by zagrodzi drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opo cze i stali tam, ubrani na czarno. Zal ni a bro . Na r kawach i piersiach
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mieli bia e naszywki, jakiego rodzaju insygnia. Par zmru
oczy, wyt aj c elfi wzrok.
Wilcza g owa. Ludzie w czerni byli szperaczami. os Para za ama si ; obrazy zblad y i utraci y moc. S uchacze zacz li mrucze i rozgl da
si
wokó . Coll przerwa
opowiadanie. Panowa o ogólne poruszenie. Kto
znajdowa si w ciemno ci za ich plecami. Wsz dzie wyczuwa o si czyj Coll zbli
obecno .
si , jakby chcia os oni brata.
Wtem wiat a znów zap on y ja niej i oddzia odzianych na czarno szperaczy ruszy naprzód spod drzwi wej ciowych. Rozleg y si krzyki i j ki protestu, lecz wydaj cy je ludzie szybko usuwali si z drogi. W
ciciel gospody próbowa interweniowa , zosta jednak
odepchni ty na bok. Uformowani w klin m czy ni zatrzymali si
tu
przed estrad . Inna grupa
zablokowa a wyj cia. Od stóp do g ów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w gór , a ich insygnia w kszta cie wilczej g owy po yskiwa y jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pa ki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolit
gromad ,
znajdowali si w ród nich wysocy i niscy, pro ci i przygarbieni, lecz w wygl dzie ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, by o co z owieszczego. Ich przywódc by ogromny m czyzna o niezwykle d ugich ramionach i pot nej budowie. Cz
jego twarzy, widoczna spod maski, by a jak wyciosana z kamienia, a
podbródek okrywa a szorstka, rudawa broda. Jego lewa r ka tkwi a po okie w r kawicy. - Wasze nazwiska? - zapyta cicho, niemal szeptem. - Co takiego zrobili my? - Par si zawaha . - Czy nazywacie si Ohmsford? - Pytaj cy przygl da mu si uwa nie. - Tak, ale nie zrobili my... - Jeste cie aresztowani pod zarzutem pogwa cenia najwy szego prawa federacji oznajmi cichy g os. Przez rz dy zebranych przebieg g uchy pomruk. - Uprawiali cie magi wbrew... - Opowiadali tylko historie! - wykrzykn szperaczy b yskawicznie zada cios pa
siedz cy w pobli u m czyzna. Jeden ze
i m czyzna zwali si na pod og .
- Uprawiali cie magi wbrew zakazom federacji, stwarzaj c tym samym zagro enie dla ludno ci. - Dowódca szperaczy nie rzuci nawet okiem na powalonego m czyzn . Zostaniecie zabrani... Nie doko czy . Na zat oczon pod og gospody spad a nagle ze rodka sufitu lampa olejowa, wybuchaj c j zykami ognia. M czy ni z krzykiem zerwali si na nogi. Dowódca i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jego towarzysze odwrócili si , zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcze niej przysiad na brzegu estrady, rzuci si
do przodu, przeskakuj c przez kilku
os upia ych go ci, i z ca
grup szperaczy, zbijaj c ich z nóg.
si
uderzy w zwart
Nast pnie wskoczy na estrad obok Para i Colla i zrzuci z siebie wytart opo cz , spod której wy oni si ubrany na zielono my liwy w pe nym rynsztunku bojowym. - Wolno urodzeni! - krzykn pi
w stron sk bionego t umu i uniós w gór zaci ni
. Wszystko potem zdawa o si dzia w jednej chwili. Tak jak wcze niej lampa, teraz na
pod og opad a dekoracyjna sie , w jaki sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwi zieni. Rozleg y si wrzaski i przekle stwa ludzi pochwyconych w pu apk . Przy drzwiach na oszo omionych szperaczy rzucili si m czy ni w zielonych ubraniach, powalaj c ich ciosami pi ci na pod og . Lampy olejowe zosta y st uczone i izba pogr
a si w mroku. Wysoki m czyzna przemkn
obok Para i Colla z szybko ci , która wcze niej
wyda aby im si niemo liwa. Uderzeniem buta trafi pierwszego ze szperaczy zagradzaj cych tylne wej cie, sprawiaj c, e g owa tamtego odskoczy a do ty u. Na chwil zal ni krótki miecz oraz sztylet i pozosta ych dwóch równie leg o na pod odze. - T dy, szybko! - zawo
w ty do braci.
Ruszyli od razu. Jaka ciemna posta uczepi a si ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbi m czyzn z nóg, posy aj c go w stron kot uj cych si cia . Wyci gn
do ty u r
, eby si upewni , czy nie zgubi brata, i jego wielka d
zacisn a
si na szczup ym ramieniu Para. Ch opak zawy mimo woli. Coll nigdy nie pami ta o swej ogromnej sile. Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej cz ci gospody. Wysoki m czyzna znajdowa si o par kroków z przodu. Kto usi owa ich zatrzyma , lecz nieznajomy po prostu zmiót go z drogi. Zgie k dobiegaj cy z sali za ich plecami by og uszaj cy, a j zyki ognia rozb yskiwa y ju wsz dzie, li c chciwie pod ogi i ciany. Nieznajomy wyprowadzi ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na w sk uliczk . Czeka o tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez s owa wzi li braci mi dzy siebie i wyci gn li ich szybko poza teren gospody. Par obejrza si do ty u. P omienie bucha y ju z okien i pe
yw
stron dachu. Gospoda „Pod Modrym W siskiem” prze ywa a sw ostatni noc. Pomkn li uliczk , mijaj c wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skr cili w pasa , którego Par - móg by przysi c - nigdy wcze niej nie widzia , pomimo swych licznych wypadów w t stron . Przebiegli przez kilkoro drzwi i par sieni, a w ko cu znale li si poza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zasi giem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolni , da swoim dwóm towarzyszom znak , eby stan li na czatach, i wci gn braci do ciemnej niszy. Wszyscy dyszeli ci ko po biegu. Nieznajomy przyjrza im si kolejno, ods aniaj c by w u miechu. - Powiadaj , e odrobina ruchu dobrze wp ywa na trawienie. Co o tym s dzicie? Nic wam nie jest? Bracia potrz sn li g owami. - Kim jeste ? - zapyta Par. - No, w
ciwie cz onkiem rodziny, ch opcze. - M czyzna u miechn
Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, prawda? Ale w
si szerzej. -
ciwie, czemu mia by mnie pozna ? W
ko cu nigdy si nie spotkali my. Jednak pie ni powinny ci przypomnie . - Zacisn pi
, po czym wyprostowa gwa townie jeden palec tu
d
w
przed nosem Para. - Teraz
pami tasz? Par, zbity z tropu, spojrza
na Colla, lecz jego brat wydawa
si
równie
zdezorientowany. - Nie s dz ... - zacz . - Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. - Pochyli si bli ej. - W tej okolicy nie jeste ju bezpieczny, ch opcze. Na pewno nie tutaj, w Yarfleet, a prawdopodobnie i w ca ym Callahornie. Mo e w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim by tamten czyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówi szeptem? Par spróbowa sobie przypomnie , czy gdzie ju nie widzia wysokiego m czyzny o cichym g osie. Powoli pokr ci g ow . - To Rimmer Dali - rzek nieznajomy, nie u miechaj c si ju . - Pierwszy szperacz, wielki mucho ap we w asnej osobie. Zasiada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat si nie ugania z pack na muchy. Ale musia specjalnie si tob zainteresowa , skoro przyby a do Yarfleet, eby ci aresztowa . To nie jest jedno z jego zwyk ych polowa na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. Uwa a, e jeste niebezpieczny, ch opcze, i to bardzo, inaczej nie zada by sobie tyle trudu, eby tutaj przyjecha . Dobrze, e ja tak e ciebie szuka em. To prawda. Us ysza em,
e Rimmer Dali si
tutaj wybiera po ciebie, i postanowi em nie
dopu ci , eby ci pojma . Ale uwa aj, on nie da za wygran . Tym razem mu si wymkn
,
lecz to tylko zwi kszy jego determinacj . Nadal b dzie ci tropi . - Umilk , oceniaj c wraenie, jakie zrobi y jego s owa. Par wpatrywa si w niego oniemia y, wi c zacz dalej: - Ta twoja magia, twój
mówi
piew, to prawdziwa magia, nieprawda ? Widzia em
wystarczaj co du o tej drugiej, eby to rozpozna . Móg by z niej zrobi dobry u ytek,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ch opcze, gdyby mia ochot . Marnujesz si w tych gospodach i zau kach. - Co masz na my li? - zapyta Coll, który nagle sta si podejrzliwy. - Ruch potrzebuje takiej magii - rzek cicho nieznajomy i u miechn si przyja nie. - Jeste banit ! - achn si Coll. Nieznajomy wykona krótki uk on. - Tak, ch opcze, i z dum si do tego przyznaj . A co wa niejsze, jestem wolno urodzony i nie uznaj w adzy federacji.
aden zdrowo my
cy cz owiek jej nie uznaje. -
Nachyli si bli ej. - Ty równie jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to. - Nie bardzo - niepewnie odpar Coll. - Ale nie jestem pewien, czy banici s cho troch lepsi. - Mocne s owa, ch opcze! - wykrzykn
tamten. - Twoje szcz cie, e atwo si nie
obra am. - U miechn si szelmowsko. - Czego chcesz? - przerwa mu szybko Par, któremu wróci a jasno Rimmerze Dallu. Zna jego reputacj i dr
my li. My la o
na my l o tym, e tamten b dzie go ciga . -
Chcesz, eby my si do was przy czyli, tak? Nieznajomy przytakn . - My
, e nie po
Par potrz sn
owaliby cie tego.
g ow . Czym innym by o przyj cie pomocy nieznajomego podczas
ucieczki przed szperaczami, a zupe nie czym innym wst pienie do Ruchu. Sprawa wymaga a o wiele g bszego zastanowienia. - My
, e lepiej b dzie, je li na razie odmówimy - rzek spokojnie. - O ile mo emy
wybiera . - Oczywi cie, e mo ecie wybiera ! - Nieznajomy sprawia wra enie ura onego. - A zatem musimy odmówi . Ale dzi kujemy za propozycj , a zw aszcza za pomoc w gospodzie. - Ca a przyjemno
po mojej stronie, wierz mi. - Nieznajomy przygl da mu si przez
chwil , znowu powa ny. - ycz ci wszystkiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, we to. Zdj
z palca srebrny pier cie z wizerunkiem soko a. - Moi przyjaciele rozpoznaj mnie po
nim. Je li b dziesz potrzebowa pomocy albo zmienisz zdanie, id z nim do ku ni Kiltan w Zbójeckim Zau ku na pó nocnym skraju miasta i zapytaj o ucznika. Zapami tasz? Par zawaha si , lecz po chwili wzi pier cie i skin g ow . - Ale dlaczego...? - Poniewa wiele nas pytanie. Po przesz
i to w
mu r
czy, ch opcze. - Tamten przerwa cicho, uprzedzaj c jego
na ramieniu. Jego spojrzenie obj o równie Colla. - Wi e nas
em tak mocnym, e musz stawa u waszego boku, kiedy tylko jest to
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mo liwe. Wi cej: domaga si ona, by my walczyli razem przeciwko niebezpiecze stwu, które zagra a temu krajowi. To równie zapami taj. Pewnego dnia to uczynimy, jak s dz , je li tylko wszyscy zdo amy pozosta do tego czasu przy yciu. - U miechn si szeroko do braci, którzy przypatrywali mu si w milczeniu. R ka nieznajomego opad a. - Pora st d rusza . I to szybko. Ta ulica prowadzi na wschód, w stron rzeki. Stamt d mo ecie pój , dok d chcecie. Ale uwa ajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zako czona. - Wiem - powiedzia Par, wyci gaj c r
. - Naprawd nie powiesz nam, jak si
nazywasz? Nieznajomy zawaha si . - Innym razem - odpar . Mocno u cisn
d
Para, potem Colla, a nast pnie gwizdni ciem przywo
towarzyszy. Pomacha im jeszcze r
swoich
, po czym wtopi si w mrok.
Par przygl da si przez chwil pier cieniowi, po czym spojrza pytaj co na Colla. Gdzie ca kiem niedaleko rozleg y si okrzyki. – My
, e pytania b
musia y poczeka -
rzek Coll. Par wsun pier cie do kieszeni. Bez s owa pogr yli si w nocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
III Zbli
a si pó noc, kiedy Par i Coll dotarli do le cej nad rzek cz ci Yarfleet, i
dopiero tutaj u wiadomili sobie, jak
le s przygotowani do ucieczki przed Rimmerem
Dallem i jego szperaczami. aden z nich si nie spodziewa , e b dzie trzeba ucieka , i aden nie zabra ze sob niczego, co mog oby si przyda w d ugiej podró y. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwyk ymi d ugimi no ami, jakie nosili wszyscy m czy ni w Vale, ani sprz tu biwakowego czy wyposa enia na z ni dzy. W
pogod , a co najgorsze, nie mieli pie-
ciciel gospody nie p aci im od miesi ca. Pieni dze, które zdo ali zaoszcz dzi z
poprzedniego miesi ca, przepad y podczas po aru wraz z ca ym ich dobytkiem. Zosta y im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastaj cym niepokojem my leli, e mo e nieco d
ej
powinni byli si trzyma nieznajomego wybawiciela. Nabrze e by o bez adnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. Wzd
ca ej jego d ugo ci p on y wiat a. Robotnicy portowi i
rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i arz cych si fajek. Z blaszanych piecyków i beczek s czy si dym, a powietrze przesycone by o zapachem ryb. - Mo e dali sobie z nami spokój na reszt nocy - odezwa si Par. - Mam na my li szperaczy. Mo e nie b dzie im si chcia o szuka nas przed witem albo i wcale. Coll spojrza na niego i znacz co uniós brew. - Jak mi tu kaktus wyro nie - powiedzia , wskazuj c wn trze d oni. - Powinni my byli nalega , eby nam szybciej p acono za prac . Nie byliby my teraz w takich opa ach. - To by niczego nie zmieni o. - Par wzruszy ramionami. - Nie? Przynajmniej mieliby my troch pieni dzy! - Pod warunkiem, e pomy leliby my o tym, eby zabra je ze sob na wyst p. dzisz, e to prawdopodobne? Coll wtuli g ow w ramiona i zmarszczy brwi. -W
ciciel gospody jest naszym d
nikiem.
Szli bez s owa a do po udniowego kra ca przystani. Zatrzymali si
dopiero w
miejscu, gdzie o wietlone nabrze e urywa o si w mroku, i stan li, patrz c po sobie. Ozi bi o si i ich cienkie ubrania nie chroni y ich przed ch odem. Trz li si , wpychaj c r ce g boko do kieszeni i mocno przyciskaj c ramiona do cia a. Wokó z irytuj cym bzykiem kr Coll westchn .
y owady.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Czy wiesz ju , dok d pójdziemy, Par? Masz jaki plan? - Tak. Ale potrzebna nam b dzie do tego ód . - Par wyci gn r ce z kieszeni i mocno je zatar . - Chcesz si uda na po udnie, w dó Mermidonu? - A do ko ca. Coll si u miechn , niew
ciwie odczytuj c jego s owa. Pomy la , e wyruszaj z
powrotem do Shady Vale. Par uzna , e najlepiej b dzie nie wyprowadza go z b du. - Zaczekaj tutaj - rzek nagle Coll i znikn , zanim brat zd
zaoponowa .
Par sta samotnie w mroku na ko cu nabrze a. Wydawa o mu si , e czeka ju co najmniej godzin , lecz zapewne trwa o to o po ow krócej. Podszed do awki przy chatce rybackiej i usiad , kul c ramiona przed nocnym ch odem. W jego g owie k bi y si my li. y by przede wszystkim na nieznajomego, e najpierw porwa ich ze sob , a potem zostawi na ask losu (wprawdzie Par sam go o to prosi , lecz nie poprawia o to jego samopoczucia), na federacj , e wyp dzi a ich z miasta jak pospolitych z odziei, i na siebie samego, e okaza si do
g upi, by s dzi , i ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chocia by o to
obj te ca kowitym zakazem. Popisywanie si sztuczkami kuglarskimi i zr czno ci d oni to nie to samo, co stosowanie magii pie ni. W sposób a nadto oczywisty by a ona prawdziwa i powinien by wiedzie , e wcze niej czy pó niej wiadomo
o jej uprawianiu dotrze do
adz. Wyci gn
przed siebie nogi i skrzy owa je. Có , teraz ju nic nie mo na na to
poradzi . Coll i on b
po prostu musieli zacz
wszystko od nowa. Nigdy nie przysz o mu
do g owy da za wygran . Opowie ci by y zbyt wa ne, na nim za ci
a odpowiedzialno
za to, by nie zosta y zapomniane. By przekonany, e magia jest darem, który otrzyma nie w tym celu. Nie by o istotne to, co g osi a federacja - e magia jest zakazana i e przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszka com. Co federacja wiedzia a o magii? Ludziom zasiadaj cym w Radzie Koalicyjnej zupe nie brakowa o praktycznego do wiadczenia. Po prostu zdecydowali, e trzeba co zrobi , by u mierzy niepokój tych, którzy utrzymywali, e niektóre cz ci czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniaj si tani w co w rodzaju mrocznych stworze
z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiego podziemnego
wiata, wymykaj cego si zrozumieniu, istoty czerpi ce si y z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawa a si zaginiona. Stworzenia te mia y nawet nazw . Zwano je cieniowcami. Nagle nasz o Para przykre wspomnienie snów i ukazuj cej si w nich postaci, która go przyzywa a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem u wiadomi sobie, e noc si uspokoi a i ucich y g osy rybaków i robotników portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. S ysza pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czego jeszcze... Wtem poderwa go na nogi plusk wody. Ukaza si Coll. Ociekaj c wod , gramoli si na brzeg Mermidonu par metrów dalej. By nagi. Par powoli si uspokoi i patrzy na niego z niedowierzaniem. - Niech ci kule, ale mnie wystraszy ! Gdzie by
?
- A jak ci si zdaje? - Coll wyszczerzy z by w u miechu. - Poszed em sobie pop ywa ! Dopiero po krótkim indagowaniu Par si Przyw aszczy sobie ód ryback w
dowiedzia , co naprawd
robi .
ciciela gospody „Pod Modrym W siskiem”. Cz owiek
ten parokrotnie mówi o niej Collowi, przechwalaj c si swoimi talentami rybackimi. Coll przypomnia sobie o niej, kiedy Par napomkn
o potrzebie zdobycia odzi, przypomnia sobie
równie opis szopy, w której wed ug s ów tamtego ód by a przechowywana, i postanowi j odnale . Po prostu pop yn
do miejsca, gdzie j trzymano, wy ama zamek w drzwiach
szopy, zsun liny cumownicze i odholowa j . Przynajmniej tyle jest nam winien, zwa ywszy, ile na nas zarobi - powiedzia tonem usprawiedliwienia, wycieraj c si do sucha i wk adaj c ubranie. Par pozostawi to bez komentarza. Potrzebowali odzi bardziej ni w a to by a przypuszczalnie jedyna szansa jej zdobycia. Zak adaj c,
ciciel gospody,
e szperacze wci
przetrz sali miasto w ich poszukiwaniu, jedyn alternatyw by o wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zaj aby im ponad tydzie . Podró z biegiem Mermidonu nie mog a trwa d
ej ni par dni. W ko cu odzi tej tak naprawd nie kradli. Zastanowi si . No,
mo e kradli. Ale kiedy tylko b dzie to mo liwe, zwróc j albo w inny sposób wyrównaj jej strat . ód mia a zaledwie cztery metry d ugo ci, lecz zaopatrzona by a w wios a, par koców, p acht
namiotow
oraz wszystko, czego mogli potrzebowa
do owienia ryb,
gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do rodka i odbili od brzegu, pozwalaj c, by pr d uniós ich ze sob . Przez reszt nocy p yn li na po udnie. Mocno wios owali, by utrzyma si na rodku rzeki, ws uchiwali si w odg osy nocy, obserwowali lini brzegow i usi owali nie zasn . Po drodze Coll przedstawi swój pogl d na to, co powinni zrobi dalej. Powrót do Callahornu by oczywi cie w najbli szej przysz
ci niemo liwy. Federacja b dzie ich poszukiwa a.
Niebezpieczna by aby równie podró do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tamtejsze w adze federacyjne zostan z pewno ci równie powiadomione. Najlepiej zrobi , po prostu wracaj c do Shady Vale. B
mogli nadal opowiada historie - mo e nie od razu,
ale w jaki miesi c po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwa . Potem b
mogli
je dzi do jakich mniejszych osad, bardziej odizolowanych spo eczno ci, w miejsca rzadko odwiedzane przez federacj . Wszystko dobrze si u Par pozwoli mu si wygada . By gotów i
y. o zak ad, e Coll nie wierzy w ani jedno
owo z tego, co mówi; a nawet je li wierzy , nie mia o sensu teraz si o to spiera . O wicie dop yn li do brzegu i rozbili obóz w ród k py cienistych drzew u podnó a smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do po udnia, po czym wstali, by z owi i zje
troch
ryb. Wczesnym popo udniem znajdowali si ju z powrotem na rzece, kontynuuj c podró . Dopiero dobrze po zachodzie stolica ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zacz o pada , rozpi li wi c p acht namiotow , eby si pod ni schroni . Rozpalili niewielkie ognisko, podci gn li koce pod brody i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarz ku rzece, obserwuj c, jak wzbiera od deszczu, którego krople rze bi y na jej l ni cej powierzchni zawi e wzory. Pó niej rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko si zmieni o w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda. Trzysta lat wcze niej federacja rz dzi a jedynie miastami w g bi Sudlandii, prowadz c polityk
cis ej izolacji. Ju
wówczas w adz
sprawowa a Rada Koalicyjna
ona z m ów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rz dzie centralnym. Stopniowo jednak nad Rad zacz y dominowa armie federacji i z czasem polityka izolacji ust pi a miejsca ekspansji. Federacja uzna a, e nadesz a pora na rozszerzenie wp ywów, przesuni cie granic i zaoferowanie mo liwo ci wyboru przywództwa pozosta ej cz ci Sudlandii. Wydawa o si logiczne, e powinna ona zosta zjednoczona pod jednym rz dem, a któ by by w stanie zrobi to lepiej ni federacja? Taki by tego pocz tek. Federacja zacz a prze na pó noc, wch aniaj c po drodze kawa ki Sudlandii. Sto lat po mierci Jaira Ohmsforda ca y obszar na po udnie od Callahornu znajdowa si pod rz dami federacji. Pozosta e plemiona, elfy, trolle, kar y, a nawet gnomy, rzuca y niespokojne spojrzenia na po udnie. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie yli, a miasta by y zwa nione i podzielone, zgodzi si zosta protektoratem i w ten sposób znikn ostatni bufor mi dzy federacj a pozosta ymi krainami. Mniej wi cej w tym samym czasie zacz y si pojawia pog oski o cieniowcach. Mówiono, e winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasia a swe ziarno w ziemi i przez dziesi ciolecia trwa a tam w u pieniu, a teraz budzi a si do nowego
ycia. Magia ta
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przybiera a wiele postaci; czasem zjawia a si po prostu jako zimny wiatr, czasem jako co przypominaj cego wygl dem cz owieka. Tak czy owak zjawiskom tym nadawano wspóln nazw cieniowców. Zatruwa y ziemi i wszystko, co na niej
o, przemieniaj c niektóre jej
zak tki w martwe i cuchn ce trz sawiska. Atakowa y istoty miertelne, ludzi i zwierz ta, a kiedy ju je wystarczaj co os abi y, w pe ni je sobie podporz dkowywa y, wkradaj c si do ich cia i zamieszkuj c w nich jako ukryte widma.
ycie innych s
o im za po ywienie.
Jedynie dzi ki niemu by y w stanie przetrwa . Federacja uwiarygodni a te pog oski, obwieszczaj c, e stworzenia takie rzeczywi cie mog istnie i tylko ona jest do
silna, by przed nimi obroni .
Nikt nie próbowa twierdzi , e magia mo e wcale nie by temu winna i e cieniowce - czy cokolwiek to by o, co sprawia o k opoty - mog nie mie z ni nic wspólnego. atwiej by o po prostu przyj
proponowane wyja nienie. W ko cu od czasu wymarcia druidów w
kraju nie istnia a adna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich s uchali, a jeszcze mniej by o takich, którzy w nie wierzyli. Wi kszo
uwa
a
druidów po prostu za legend . Kiedy Callahorn zgodzi si by protektoratem i miasto Tyrsis zosta o zaj te, zagin Miecz Shannary. Nie po wi cano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedzia , jak to si sta o, i nikogo to zbytnio nie obchodzi o. Miecza nie widziano ju wówczas od ponad dwustu lat. Istnia a jedynie krypta, w której mia si rzekomo znajdowa , z kling osadzon w bloku Kamienia Tre, w samym rodku Parku Ludu - lecz pewnego dnia równie ona znikn a. Kamienie Elfów znikn y nied ugo potem. Nie istnia aden przekaz mówi cy, co si z nimi sta o. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli. Pó niej zacz y znika równie elfy, ca e osady i miasta za jednym zamachem, a wreszcie przesta istnie nawet Arborlon. W ko cu po elfach nie pozosta o ladu, jakby ich nigdy nie by o. Westlandia zupe nie opustosza a, je li nie liczy paru my liwych z innych regionów oraz w drownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wsz dzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, e nie wiedz , co sta o si z elfami. Federacja szybko wykorzysta a t
sytuacj . Obwie ci a,
e Westlandia jest wyl garni
stanowi cej ród o wszelkiego z a w czterech krainach. W ko cu to w
magii
nie elfy przed laty
sprowadzi y tam magi . Elfy pierwsze j uprawia y. Ta sama magia je zniszczy a - co stanowi o lekcj pogl dow o tym, co stanie si ze wszystkimi, którzy spróbuj post powa podobnie, Federacja wzmocni a jeszcze ten wywód, wprowadzaj c zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono protektorat, nie zosta a jednak zaj ta, poniewa federacja nie posiada a dostatecznej ilo ci wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Obiecano jednak, e zostanie w pó niejszym czasie oczyszczona z negatywnych skutków wszelkich utrzymuj cych si tam jeszcze pozosta
ci praktyk magicznych.
Wkrótce potem federacja wypowiedzia a wojn
kar om. Uczyni a tak rzekomo
dlatego, e to one j sprowokowa y, chocia nigdy nie wyja niono, w jaki sposób. Wynik by praktycznie z góry przes dzony. Federacja posiada a ju
w tym czasie najwi ksz ,
najdoskonalej wyposa on i najlepiej wyszkolon armi w czterech krainach, kar y za w ogóle nie mia y sta ej armii. Nie mieli te za sprzymierze ców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, za gnomy i trolle nigdy aie by y ich przyjació mi. Mimo to wojna trwa a prawie pi
lat. Kar y zna y górzyst
Estlandi o wiele lepiej ni federacja i mimo
Culhaven upad niemal natychmiast, wci odem zmuszono ich do uleg federacji. Wi kszo
e
prowadzili walk na wy ynach, do czasu a
ci. ci gni to ich z gór i wys ano na po udnie do kopal
z nich tam umar a. Ujrzawszy, co przydarzy o si kar om, plemiona
gnomów szybko si podporz dkowa y. Federacja równie Estlandi og osi a protektoratem. Pozosta o kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka kar ów i par rozproszonych plemion gnomów wci
nie chcia o uzna zwierzchnictwa federacji i kontynuowa o walk .
Lecz by o ich zbyt ma o, by mog o to mie jakiekolwiek znaczenie. Aby upami tni zjednoczenie wielkiej cz ci czterech krain oraz uhonorowa tych, którzy przyczynili si do jego osi gni cia, federacja wznios a pomnik na pó nocnym brzegu czowego Jeziora, gdzie Mermidon wyp ywa z gór Runne. Pomnik, stoj cy na pot nym, kwadratowym cokole i zw aj cy si ku górze, zosta zbudowany w ca granitu i wznosi si na wysoko
ci z czarnego
siedemdziesi ciu metrów ponad przybrze ne ska y. By a to
monolityczna wie a, widoczna z odleg
ci wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazywano
Stra nic Po udniow . Dzia o si to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozostawa y wolnym ludem, wci
obwarowanym g boko w ród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. By a to
niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie mia ochoty si tam zapuszcza . Podj to decyzj , e pozostawi si j w spokoju, jak d ugo trolle nie zaczn si miesza w sprawy innych regionów. Trolle, w ci gu swych dziejów lud samotny, z ochot na to przysta y. - Teraz wszystko jest takie inne - nostalgicznie stwierdzi Par, gdy wci
siedzieli w
swym prowizorycznym namiocie, patrz c, jak deszcz uderza o wody Mermidonu. - Nie ma ju druidów ani Paranoru, ani magii, poza t fa szyw i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak s dzisz, co si z nimi sta o? - Urwa , ale Coll nie mia nic do powiedzenia. - Nie ma królestw ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na dobr spraw Callahornu. - Ani wolno ci - ponuro doko czy Coll. - Ani wolno ci - powtórzy Par. Odchyli si do tyra, podci gaj c kolana pod brod . Chcia bym wiedzie , jak znikn y Kamienie Elfów. I Miecz. Co si sta o z Mieczem Shannary? - To, co w ko cu dzieje si ze wszystkim. - Coll wzruszy ramionami. - Gdzie przepad . - Co masz na my li? Jak mogli dopu ci , eby przepad ? - Nikt si nim nie opiekowa . Par zastanowi si przez chwil . Wydawa o si to logiczne. Nikt nie przejmowa si zbytnio magi po mierci Allanona i znikni ciu druidów. By a po prostu przemilczana jako prze ytek z innej epoki, co , co budzi o strach, i czego w
ciwie nie rozumiano. atwiej by o
o niej zapomnie i tak te robiono. Wszyscy tak robili. Musia wliczy w to równie Ohmsfordów - inaczej wci
mieliby Kamienie Elfów. Z ich magii pozosta a jedynie pie .
- Znamy opowie ci, podania o tym, jak kiedy by o; mamy ca
t histori i wci
niczego nie wiemy - rzek cicho. - Wiemy, e federacja nie chce, aby my o tym mówili - za artowa Coll. - To wiemy. - Czasem si zastanawiam, jakie to ma znaczenie. - Twarz Para wykrzywi grymas. Wprawdzie ludzie przychodz nas s ucha , ale nazajutrz kto jeszcze o tym pami ta? Kto oprócz nas? A je li nawet pami taj ? Wszystko to s zamierzch e dzieje, dla wielu nawet i to nie. Dla wielu to mit i legenda, duby smalone. - Nie dla wszystkich - spokojnie rzek Coll. - Jaki jest po ytek z pie ni, skoro opowiadanie historii nie jest w stanie niczego zmieni ? Mo e nieznajomy mia racj . Mo e istniej lepsze zastosowania dla magii. - Na przyk ad dopomaganie banitom w ich walce z federacj ? Albo ci ganie sobie nieszcz cia na kark? - Coll pokr ci g ow . - To równie bezsensowne, jak zupe ne jej niestosowanie. Gdzie na rzece rozleg si nag y plusk i bracia odwrócili si
jednocze nie, by
zobaczy , co go spowodowa o. Ujrzeli jedynie spienione fale wezbranych od deszczu wód i nic wi cej. - Wszystko wydaje si bez sensu. - Par kopn
ziemi przed sob . - Co my robimy,
Coll? Wyp dzaj nas z Yarfleet, jakby my sami byli banitami, jeste my zmuszeni do zabrania tej odzi jak z odzieje i uciekamy do domu jak psy z podwini tym ogonem. - Urwa , spogl daj c na brata. - Jak s dzisz, czemu wci
jeszcze mamy w adz nad magi ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Masywna twarz Colla przesun a si nieznacznie w stron twarzy Para. - Co masz na my li? - Czemu j wci
posiadamy? Czemu nie znikn a wraz ze wszystkim innym? Czy
dzisz, e jest jaki powód? Na d ug chwil zapanowa o milczenie. - Nie wiem - rzek w ko cu Coll. Zawaha si . - Nie wiem, jak to jest, kiedy si ma adz nad magi . Patrz c na niego, Par u wiadamia sobie nagle, o co zapyta , i zawstydzi si . - Nie eby mi na tym specjalnie zale
o - po piesznie doda Coll, dostrzeg szy
zmieszanie brata. - Zupe nie wystarczy, e jeden z nas j posiada. - U miechn si . - Chyba masz racj . - Par odwzajemni u miech. Przez chwil patrzy z wdzi czno ci na brata, po czym ziewn . - Chcesz i Coll potrz sn
spa ?
g ow i odchyli swe pot ne cia o nieco do ty u, pogr aj c si w
cieniu. - Nie, chc jeszcze pogada . To dobra noc na rozmow . Umilk jednak, jakby nie mia nic wi cej do powiedzenia. Par przygl da mu si przez chwil , po czym obaj zwrócili wzrok w stron Mermidonu, patrz c, jak obok przep ywa pot ny konar drzewa, z amany widocznie przez wichur . Wiatr, który z pocz tku d
bardzo mocno, uspokoi si teraz i deszcz pada
pionowo w dó , szumi c jednostajnie i cicho w koronach drzew. Par przy apa si
na tym,
e my li o nieznajomym, który uratowa ich przed
szperaczami federacji. Przez wi ksz cz
dnia zastanawia si , kim on mo e by , i wci
jeszcze nie natrafi na aden trop, który móg by naprowadzi go na odpowied . By o w nim jednak co znajomego, co w sposobie mówienia, jaki spokój, pewno
siebie. Przypomina o
to ch opcu kogo z historii, które opowiada , lecz nie potrafi powiedzie kogo. By o tyle opowie ci i tak wiele z nich mówi o o ludziach takich jak on, bohaterach z czasów magii i druidach, bohaterach, których jak Par s dzi , brakowa o w ich epoce. Mo e zreszt si myli . Nieznajomy z gospody „Pod Modrym W siskiem” ocali ich przecie w brawurowy sposób. Wydawa si zdecydowany stawi czo o federacji. Mo e istnia a jeszcze jaka nadzieja dla czterech krain? Pochyli si
do przodu i do
kilka suchych patyków do ma ego ogniska,
przygl daj c si , jak spod plandeki unosi si w noc g sty dym. Niebo na wschodzie rozdar a yskawica i po chwili rozleg si przeci
y grzmot.
- Przyda yby si teraz jakie suche ubrania - mrukn . - Moje przemok o od samego powietrza.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Coll przytakn . - I co gor cego do zjedzenia, i chleb. - K piel i ciep e
ko.
- Mo e zapach wie ych przypraw. - I wody ró anej. - W tej chwili zadowoli oby mnie, gdyby sko czy si ten przekl ty deszcz - Coll westchn . Spojrza w ciemno . - Wydaje mi si , e w tak noc móg bym niemal uwierzy w cieniowce. Par postanowi nagle opowiedzie wydawa o si , e nie ma ju
bratu o snach. Chcia z nim porozmawia
i
adnego powodu, eby tego nie robi . Zastanawia si tylko
przez chwil , po czym rzek : - Nie mówi em ci nic dot d, ale miewa em ostatnio dziwne sny, a w
ciwie ten sam,
powtarzaj cy si ci gle sen. - Opowiedzia go pokrótce, skupiaj c si na ubranej na czarno postaci, która do niego przemawia a. - Nie widz jej do
wyra nie, eby móc j rozpozna -
wyja nia ostro nie. - Ale mo e to by Allanon. - Mo e to by ktokolwiek. - Coll wzruszy ramionami. - To sen, Par. Sny zawsze s niejasne. - Ale ja mia em ten sen dziesi
albo i dwadzie cia razy. Z pocz tku s dzi em, e to
magia po prostu tak na mnie oddzia uje, ale... - Par urwa , zagryzaj c wargi. - A je li...? Znowu umilk . - Je li co? - Je li to nie jest tylko magia? Je li to próba przekazania mi jakiej wiadomo ci podejmowana przez Allanona albo kogo innego? - Wiadomo ci o czym? eby si uda do Hadeshornu albo w jakie inne, równie niebezpieczne miejsce? - Coll potrz sn miejscu. I na pewno nie rozwa
g ow . - Nie przejmowa bym si tym na twoim
bym nawet pój cia tam. - Zmarszczy czo o.- Ty chyba te
nie, Par? Nie rozwa asz chyba czego takiego? - Nie - natychmiast odpar Par. Przynajmniej dopóki si nad tym porz dnie nie zastanowi , poprawi si w my lach, zdziwiony, e si do tego przyznaje. - Ca e szcz cie. Mamy dosy k opotów bez wyruszania na poszukiwanie druidów. Coll najwyra niej uzna spraw za za atwion . Par nie odpowiedzia . Zamiast tego zacz
grzeba kijem w ognisku, przepychaj c
arz ce si kawa ki drewna to w t , to w tamt stron . U wiadomi sobie, e istotnie my la o wyruszeniu w drog . Uprzednio powa nie si nad tym nie zastanawia , teraz jednak nagle
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zacz odczuwa potrzeb dowiedzenia si , co oznaczaj jego sny. Nie mia o znaczenia, czy pochodz
od Allanona, czy nie. Jaki
cichy g os
wewn trzny, jaki przeb ysk zrozumienia podpowiada mu, e odkrycie ród a snów pozwoli mu by mo e dowiedzie si czego o sobie i swojej w adzy nad magi . Niepokoi o go, e my li w ten sposób, e nagle rozwa a uczynienie w
nie tego, w zwi zku z czym powtarza
sobie, od kiedy sny pojawi y si po raz pierwszy, e nie wolno mu tego robi . Lecz to ju nie wystarcza o, eby go powstrzyma . Tego rodzaju sny niejeden raz w przesz
ci nawiedza y
rodzin Ohmsfordów i niemal zawsze zawarte w nich by o jakie przes anie. - Po prostu chcia bym si upewni - wymamrota . - Co do czego? - Coll le
wyci gni ty na plecach, mru c oczy przed ogniem.
- Co do snów - odpar . - Czy s zes ane, czy nie. - Ja mam do ma równie
pewno ci za nas obu. - Coll prychn . - Nie ma adnych druidów. Nie
adnych cieniowców. Nie istniej
wiadomo
adne mroczne duchy, usi uj ce przekaza ci
we nie. Jeste tylko ty, przem czony i niewypocz ty, ni cy o fragmentach
opowie ci, o których piewasz. Par równie si po
i otuli si kocem.
- Chyba masz racj - przyzna , zupe nie si z nim nie zgadzaj c w duchu. - Tej nocy przy ni ci si pewnie powodzie i ryby, tak tu jest mokro. - Coll przewróci si na bok i ziewn . Par nie odpowiedzia . Przez jaki czas s ucha odg osów deszczu i wpatrywa si w mroczny przestwór plandeki nad g ow , dostrzegaj c s aby odblask ogniska drgaj cy na jej wilgotnej powierzchni. - Mo e sam wybior sobie dzisiaj swój sen - powiedzia cicho. Po chwili zasn . Rzeczywi cie ni tej nocy po raz pierwszy od niemal dwóch tygodni. By to sen, którego pragn , sen o postaci w ciemnym ubraniu, i mia wra enie, wyci gn
r
, by j przyci gn
e musi jedynie
ku sobie. Zdawa a si przybywa od razu, wynurza si z
bi jego pod wiadomo ci, gdy tylko zapad w sen. Ta nag
przestraszy a go, lecz si nie
obudzi . Widzia , jak ciemna posta wy ania si z jeziora, patrzy , jak do niego podchodzi, rozmyta i pozbawiona twarzy, tak gro na, e uciek by, gdyby móg . Lecz sen mia teraz nad nim w adz i nie wypuszcza go. Us ysza samego siebie, jak pyta, czemu sen tak d ugo nie przychodzi , lecz nie otrzyma odpowiedzi. Ciemna posta po prostu zbli
a si bezszelestnie, nic nie mówi c, nie pozwalaj c mu
si domy li swych zamiarów. Potem zatrzyma a si tu przed nim - istota mog ca by wszystkim i ka dym, dobrym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i z ym, yciem albo mierci . Przemów do mnie, pomy la zl kniony. Lecz posta jedynie sta a tam, spowita w cie , milcz ca i nieruchoma. Zdawa a si na co czeka . Wówczas Par uczyni krok naprzód i odsun mielony jak
kaptur skrywaj cy twarz tamtego,
wewn trzn si , której przedtem w sobie nie podejrzewa . Spojrza a na
twarz jasna i wyrazista, jakby wyrze biono j w pe nym s piewa o niej tysi c razy. Zna j równie dobrze jak w asn . By a to twarz Allanona.
cu. Rozpozna j natychmiast.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
IV Obudziwszy si nast pnego ranka, Par postanowi nic nie mówi bratu o swoim nie. Po pierwsze nie wiedzia , co powiedzie . Nie móg mie pewno ci, czy sen pojawi si sam przez si , czy te dlatego, e tak bardzo go pragn
- a nawet gdyby mia pewno , wci
by
nie wiedzia , czy by prawdziwy. Po drugie, gdyby powiedzia o tym Collowi, ten znowu zacz by mu wypomina , jak to g upio z jego strony, e ci gle my li o czym , w zwi zku z czym i tak przecie nie zamierza nic zrobi . Czy rzeczywi cie nie zanuci ? Potem, gdyby Par by z nim szczery, zacz liby si k óci o to, czy rozs dnie by oby si uda w okolice Smoczych Z bów, w poszukiwaniu Hadeshornu i nie yj cego od trzystu lat druida. Lepiej by o zostawi ca spraw w spokoju. Zjedli zimne niadanie z
one z dzikich jagód i wody ze strumienia, szcz liwi, e
maj chocia tyle. Przesta o pada , lecz niebo wci
by o zachmurzone. Dzie wsta szary i
gro ny. Zerwa si znowu silny wiatr z pomocnego zachodu: konary drzew si wygina y, a li cie szele ci y g
no. Spakowali swoje rzeczy, wsiedli do odzi i wyp yn li na rzek .
Mermidon by wezbrany i ód unosz ca ich na po udnie trzeszcza a i ko ysa a si na wzburzonej wodzie. Rzeka pe na by a kawa ków drewna i innych szcz tków, trzymali wi c w pogotowiu wios a, eby odpycha co wi ksze z nich, gro ce uszkodzeniem odzi. Po obu stronach ciemno majaczy y skalne ciany gór Runne, spowite ob okami mg y i nisko wisz cymi chmurami. W ich cieniu by o zimno i bracia wkrótce poczuli, e dr twiej im r ce i nogi. Kiedy mogli, przybijali do brzegu i odpoczywali, lecz to niewiele pomaga o. Nie mieli nic do jedzenia, a poniewa nie chcieli traci czasu na rozpalanie ogniska, nie mogli te si ogrza . Wczesnym popo udniem znowu zacz o pada . Podczas deszczu jeszcze si och odzi o, wiatr przybra na sile i kontynuowanie podró y rzek Ujrzawszy ma
zatoczk os oni
sta o si
niebezpieczne.
grup starych sosen, szybko skierowali ód do brzegu i
rozbili obóz na noc. Uda o im si rozpali ogie , zjedli ryby z owione przez Colla i spróbowali si osuszy pod plandek , przy zacinaj cym ze wszystkich stron deszczu. Wiatr wyj cy w górskim wozie i huk wody uderzaj cej o brzeg sprawi y, e spali niespokojnie, zzi bni ci i niewygodnie u
eni. Tej nocy Parowi nic si nie ni o.
Poranek przyniós upragnion zmian pogody. Burza odsun a si na wschód, niebo si przeja ni o i wype ni o s onecznym blaskiem, i znowu zrobi o si ciep o. Bracia wysuszyli
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ubrania, p yn c znów odzi w dó rzeki, a w po udnie wypogodzi o si na tyle, e mogli zdj bluzy i buty i wystawi cia a na dobroczynne dzia anie s onecznych promieni. - Jak mówi przys owie, po burzy zawsze wychodzi s
ce - z zadowoleniem stwierdzi
Coll. - Od teraz ju b dzie dobra pogoda, zobaczysz, Par. Jeszcze trzy dni i b dziemy w domu. Par u miechn si i nic nie odpowiedzia . Dzie snu si leniwie, a powietrze znowu zacz o si wype nia letnimi zapachami drzew i kwiatów. Przep ywali pod Stra nic Po udniow . Jej czarna granitowa bry a stercza a milcz co i tajemniczo ku niebu, wyrastaj c z górskiej ska y nad brzegiem rzeki. Nawet z tak du ej odleg
ci wygl da a gro nie. Jej kamie by chropowaty i nieprze roczysty, tak ciemny, e
zdawa si poch ania
wiat o. O Stra nicy Po udniowej kr
tacy, którzy twierdzili, e jest yw istot , karmi
y najró niejsze pog oski. Byli
si ziemi , na której stoi. Inni mówili, e
potrafi si porusza . Niemal wszyscy byli zgodni, e zdaje si wci
rosn
w wyniku ci gle
trwaj cej budowy. Wydawa a si opuszczona. Zawsze sprawia a takie wra enie. Mówiono, e pe ni tam s
elitarny oddzia
nierzy federacji, lecz nikt ich nigdy nie widzia . Tym
lepiej, pomy la Par, kiedy przep ywali nie niepokojeni obok. Pó nym popo udniem dotarli do uj cia rzeki, tam gdzie wp ywa a do T czowego Jeziora. Jezioro rozpo ciera o si przed nimi - wielki przestwór po yskuj cej srebrzy cie kitnej wody, wyz oconej na zachodnim skraju przez chyl ce si ku horyzontowi s
ce.
cza, od której wzi o nazw , rozpi ta by a w górze; wyblak a ju teraz w s onecznym blasku, jej b kity i szkar aty sta y si wyp ukane z barwy. W oddali bezg
niemal niewidoczne, a czerwienie i
cie by y
nie szybowa y urawie, których d ugie, pe ne wdzi ku
sylwetki rysowa y si wyra nie na tle jasnego nieba. Ohmsfordowie wyci gn li ód na brzeg i ustawili j pod os on kilku daj cych cie drzew pod nisk
skarp
brzegow . Rozbili obóz, rozwieszaj c plandek
na wypadek
ponownej zmiany pogody, po czym Coll zabra si do owienia ryb, a Par poszed nazbiera drewna na wieczorne ognisko. Przez pewien czas szed brzegiem na wschód, rozkoszuj c si jasnym blaskiem wód jeziora i roztaczaj cymi si wokó barwami. Potem zawróci i wszed do lasu, gdzie zacz zbiera kawa ki suchego drewna. Po przej ciu krótkiego odcinka zauwa
, e las sta si
wilgotny i wype niony odorem rozk adu. Spostrzeg , e wiele drzew zdawa o si butwie , ich li cie by y zwi dni te i br zowe, ga zie po amane, a kora uszczy a si . Poszycie równie wygl da o niezdrowo. Pogrzeba w nim butem i rozejrza si ciekawie wokó . Wydawa o si ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
e nie ma tu nic
ywego,
adnych ma ych zwierz t przemykaj cych obok ani ptaków
nawo uj cych w ród drzew. Las by pusty. Postanowi w
nie zrezygnowa z poszukiwania drewna w tym kierunku i zawróci
ku brzegowi jeziora, kiedy ujrza dom. By a to w
ciwie chata, a nawet i to nie. Niemal
ca kowicie porasta y j zielska, winoro le i krzewy. Deski zwisa y lu no z jej cian, okiennice le
y na ziemi, dach si zapada . Szyby w oknach by y wybite, a drzwi wej ciowe sta y
otworem. Chat wybudowano na brzegu ma ej zatoczki wrzynaj cej si g boko mi dzy drzewa. Jej wody by nieruchome i zaro ni te zielonkaw rz
. Bi od nich obrzydliwy fetor.
Parowi chata wyda aby si opuszczona, gdyby nie smu ka dymu, dobywaj ca si z przekrzywionego komina. Zawaha si , nie rozumiej c, jak ktokolwiek móg by chcie
mieszka
w takim
otoczeniu. Zastanawia si , czy rzeczywi cie kto jest w rodku, czy te dym jest jedynie pozosta
ci po dawnym ogniu. Potem pomy la , czy ów kto , kto mo e si tam znajdowa ,
nie potrzebuje pomocy. Niewiele brakowa o, a poszed by to sprawdzi , lecz chata i jej otoczenie mia y w sobie co tak odra aj cego, e nie móg si na to zdoby . Zamiast tego zawo pytaj c, czy jest kto w domu. Odczeka chwil
i zawo
znowu. Poniewa
g
no,
nie by o
odpowiedzi, odwróci si niemal z ulg i ruszy w dalsz drog . Kiedy wróci , Coll czeka ju na niego z rybami, szybko wi c rozpalili ognisko i ugotowali je. Obaj mieli ju do
ryb, ale w ko cu to lepsze ni nic, a oni byli bardziej g odni,
ni przypuszczali. Po zjedzeniu kolacji siedzieli i patrzyli, jak s czowe Jezioro okrywa si
ce si chowa za horyzont, a
srebrzystym blaskiem. Niebo pociemnia o i wype ni o si
gwiazdami. W ród ciszy zmierzchu zacz y si budzi nocne odg osy. Cienie le nych drzew si wyd
y i stopi y ze sob , tworz c ciemne plamy, które wch on y resztki dziennego
wiat a. Par zastanawia si w
nie, jak powiedzie Collowi, e jego zdaniem nie powinni
wraca do domu, kiedy pojawi a si przed nimi le na kobieta. Wysz a spomi dzy drzew za ich plecami, wynurzaj c si z ciemno ci, jakby by a jednym z cieni, zgarbiona i powykrzywiana w s abym wietle ogniska. By a odziana w kilka warstw achmanów; sprawia a wra enie, jakby j w nie przyobleczono w dalekiej przesz
ci
i ju tak pozostawiono. Spo ród d ugich kosmyków g stych, sp owia ych w osów wyziera a jej surowa, kostropata twarz. Par pomy la ,
e mo e by
w ka dym wieku; by a tak
pomarszczona i zgrzybia a, e nie sposób go by o okre li . Ostro nie wysz a z lasu i zatrzyma a si tu poza kr giem
tego wiat a ogniska,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
opieraj c si ci ko na wys
onym i prze artym od potu kosturze. Unios a ko ciste rami ,
wskazuj c Para. - To ty mnie wo
? - zapyta a skrzecz cym g osem.
Par przypatrywa jej si mimo woli. Wygl da a jak co wygrzebanego spod ziemi, co nie ma prawa przebywa w ród ywych i chodzi po wiecie. Oblepiona by a b otem i zielskami, jakby przylgn y do niej, kiedy spa a, i zapu ci y korzenie. - To ty? - powtórzy a z naciskiem. W ko cu domy li si , o co jej chodzi. - Przy chacie? Tak, to by em ja. Le na kobieta u miechn a si , przy czym jej twarz wykrzywi a si z wysi ku. By a niemal zupe nie bezz bna. - Powiniene by wej , zamiast sta tam na zewn trz - zaskrzecza a. - Drzwi by y otwarte. - Nie chcia em... - Zawsze je tak zostawiam, eby ka dy, kto przechodzi, czu si mile widzianym go ciem. Ogie zawsze si pali. - Widzia em dym, ale... - Zbiera
drewno, prawda? Przybyli cie z Callahornu? - Jej spojrzenie pow drowa o
w stron stoj cej na brzegu odzi. - Przebyli cie d ug drog , co? - Jej wzrok spocz
znowu
na braciach.- Mo e przed czym uciekacie? Par natychmiast znieruchomia . Wymieni szybkie spojrzenie z Collem. Kobieta podesz a bli ej, badaj c kosturem grunt pod stopami. - Wielu ucieka w te strony. Ró ni tacy. Przybywaj z wyj tego spod prawa kraju w poszukiwaniu tego lub owego. - Urwa a na chwil . - Wy mo e tak e? Ach, wielu nie chcia oby mie z takimi jak wy nic wspólnego, ale nie ja. Nie, ja nie! - Nie uciekamy - odezwa si nagle Coll. - Nie? Wi c dlaczego jeste cie tak dobrze wyposa eni? - Wykona a szeroki gest kosturem. - Jak si nazywacie? - Czego chcesz? - ostro zapyta Par. Coraz mniej mu si to podoba o. Kobieta podesz a jeszcze o krok. Co w niej by o nie tak, co , czego Par wcze niej nie zauwa
. Jej cia o wydawa o si nie w pe ni materialne, zarysy jej postaci by y nieco
rozmyte, jakby przechodzi a przez dym albo ob ok rozgrzanego powietrza. Równie w jej ruchach by o co nienaturalnego, co nie wynika o jedynie z jej wieku. Wydawa a si sklecona z osobnych kawa ków, jak jedna z marionetek u ywanych w jarmarcznych przedstawieniach, spojona w przegubach i poruszana sznurkami. Zapach zatoki i wal cej si chaty bi od niej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nawet tutaj. Nagle wci gn a w nozdrza powietrze, jakby zda a sobie z tego spraw . - Co to? - Utkwi a oczy w ch opcu. - Czy bym czu a zapach magii? Parowi przebieg zimny dreszcz po plecach. Kimkolwiek by a ta kobieta, nie chcia mie z ni d
ej do czynienia.
- Tak, to magia! Czysta jak kryszta i mocna jak ycie! - Starucha przeci gn a po dliwie j zykiem po wargach. - S odka jak krew dla wilków! Tego by o ju dla Colla za wiele. - Lepiej wracaj tam, sk d przysz
- rzek do niej, nie próbuj c ukry wrogo ci. - Nic
tu po tobie. Odejd ! Le na kobieta jednak nie ruszy a si z miejsca. Wykrzywi a usta w szyderczym grymasie, a jej oczy sta y si nagle czerwone jak roz arzone w gle. - Podejd tu do mnie! - zasycza a. - Ty, ch opcze! - wskaza a Para. - Podejd do mnie! Wyci gn a r
. Par i Coll cofn li si ostro nie, odsuwaj c si od ogniska. Kobieta
podesz a jeszcze kilka kroków do przodu, omijaj c wiat o, spychaj c ich g biej w ciemno . - Mój s odki! - wymamrota a pod nosem. - Pozwól mi si spróbowa ! Bracia nie cofn li si tym razem przed ni , nie chc c si bardziej oddala od wiat a. Starucha dostrzeg a stanowczo
w ich oczach i jej usta wykrzywi z
liwy u miech.
Podesz a jeszcze o krok do przodu i jeszcze o krok... Coll rzuci si na ni , kiedy wpatrywa a si w Para, i spróbowa j pochwyci i wykr ci jej ramiona. Okaza a si jednak o wiele szybsza. Kostur przeci powietrze i uderzy go w skro z g uchym trzaskiem, powalaj c na ziemi . Natychmiast przypad a do niego, wyj c jak oszala e zwierz . Tym razem Par j uprzedzi . Niewiele my pie ni i wys
c, pos
si
w stron staruchy seri przera aj cych obrazów. Cofn a si zaskoczona,
usi uj c odp dzi obrazy r kami i kosturem. Par wykorzysta sposobno , eby podbiec do Colla i postawi go na nogi. Szybko odci gn
brata od miejsca, gdzie starucha rozdziera a
palcami powietrze. Nagle kobieta przesta a si miota , pozwalaj c obrazom igra swobodnie wokó niej, i odwróci a si w stron Para z u miechem, który zmrozi mu krew w niej przestrach, Par pos
ach. eby wzbudzi w
jej obraz demona, lecz tym razem kobieta wyci gn a po niego
, otworzy a usta i wessa a przez nie powietrze wokó siebie. Obraz rozp yn si . Kobieta obliza a si i zaskowycza a. Par wys
wojownika w zbroi. Starucha po ar a go zach annie. Znowu podchodzi a
coraz bli ej, nie powstrzymywana ju przez obrazy, a nawet pragn c, by wysy
ich wi cej.
Sprawia a wra enie, jakby si rozkoszowa a smakiem magii, jakby z rado ci j poch ania a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par usi owa podtrzyma Colla, lecz jego brat, wci
og uszony, osuwa mu si w ramionach.
- Coll, obud si ! - ponagla go szeptem. - Chod , ch opcze - powtórzy a cicho kobieta. Kiwa a na niego palcem i podchodzi a bli ej. - Chod , nakarm mnie! Nagle ognisko wybuch o jaskrawym blaskiem i na polanie zrobi o si jasno jak w dzie . Starucha cofn a si przed wiat em, a jej nag y okrzyk przeszed we w ciek y pomruk. Par wpatrywa si w ar, mru c oczy. Spomi dzy drzew wy oni si
siwow osy starzec w szarym odzieniu, o skórze
br zowej jak wyschni te drewno. Wszed z ciemno ci w kr g wiat a jak zbudzony do ycia duch. Na ustach mia z owieszczy u miech, a z jego oczu bi osobliwy blask. Par obróci si ostro nie, szukaj c r
d ugiego no a przy pasie. Jeszcze jeden, pomy la z przera eniem, i
raz jeszcze potrz sn Collem, próbuj c go obudzi . Starzec jednak nie zwraca na
uwagi. Skoncentrowa si
wy cznie na le nej
kobiecie. - Znam ci - powiedzia cicho. - W nikim ju nie budzisz strachu. Precz st d albo ze mn b dziesz mia a do czynienia! Starucha zasycza a na niego jak w
i przykucn a, jakby szykuj c si do skoku.
Dostrzeg a jednak w twarzy starca co , co j powstrzyma o od ataku. Powoli zacz a si wycofywa , obchodz c ognisko wokó . - Wracaj do ciemno ci - szepn starzec. Le na kobieta zasycza a po raz ostatni, po czym odwróci a si i znikn a bezg
nie
mi dzy drzewami. Jeszcze przez chwil w powietrzu unosi si jej zapach. Starzec niemal w roztargnieniu skin
r
na ogie , który powróci do normalnego stanu. Noc wype ni a si na
nowo koj cymi odg osami i wszystko by o jak przedtem. Starzec chrz kn i post pi kilka kroków naprzód, wchodz c w kr g wiat a. - No có . Widocznie zab ka si tutaj jeden z ma ych nocnych strachów - mrukn
z
odraz . Spojrza pytaj co na Para. - Nic ci nie jest, m ody Ohmsfordzie? A ten tutaj? To Coll, prawda? Niezgorzej oberwa . Par przytakn , uk adaj c brata na ziemi. - Owszem. Czy móg by mi poda tamt chust i troch wody? Starzec spe ni jego pro
i Par przetar skro brata, na której tworzy si ju wielki siniak. Coll skrzywi si ,
uniós tu ów z ziemi i opu ci g ow mi dzy kolana, czekaj c, a pulsuj cy ból ustanie. Par spojrza w gór . Nagle u wiadomi sobie, e starzec wypowiedzia imi Colla. - Sk d wiesz, kim jeste my? - zapyta ostro nie. Oczy starca patrzy y nieruchomo.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Wiem, kim jeste cie, poniewa was poszukiwa em. Ale nie jestem waszym wrogiem, je li o to ci chodzi. - Ale nie. - Par potrz sn g ow . - Przecie nam pomog
. Dzi ki.
- Nie ma potrzeby dzi kowa . Par znowu pokr ci g ow . - Ta kobieta, czy cokolwiek to by o, zdawa a si ciebie ba . - Nie by o to w
ciwie
pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. - By mo e. - Starzec wzruszy ramionami. - Znasz j ? - S ysza em o niej. Par zawaha si , nie wiedz c, czy dr
spraw dalej, czy nie. Postanowi da jej
spokój. - Ach, tak. A dlaczego nas szuka - Och, to niestety do
?
d uga historia - odpar
starzec takim tonem, jakby
opowiedzenie jej ca kowicie przerasta o jego si y. - Czy nie mogliby my usi
, skoro mamy
o tym rozmawia ? Ciep o ogniska dobrze by zrobi o moim starym ko ciom. Nie macie przypadkiem odrobiny piwa? Nie? Szkoda. Có , nie by o, jak s dz , czasu, by si zaopatrzy w takie dobrodziejstwa, zwa ywszy sposób, w jaki musieli cie opuszcza
Yarfleet. W tej
sytuacji mo na mówi o szcz ciu, e w ogóle wyszli cie z tego ca o. - Powoli podszed bli ej i ostro nie usiad na trawie, krzy uj c nogi i starannie uk adaj c fa dy swej szarej szaty. dzi em, e tam was odnajd , ale w tym czasie wydarzy a si ta historia z federacj i zanim zdo
em was zatrzyma , wyruszyli cie w drog na po udnie. - Si gn
po garnuszek i
zaczerpn nim wody z wiadra, po czym wypi j wielkimi ykami. Coll siedzia teraz wyprostowany i przypatrywa mu si . Wci
trzyma przy skroni
wilgotn chust . Par usiad obok niego. Starzec sko czy pi i wytar usta r kawem. - Allanon mnie przys
- o wiadczy jakby od niechcenia.
Nast pi o d ugie milczenie, podczas którego Ohmsfordowie patrzyli w os upieniu najpierw na niego, potem na siebie, a w ko cu znowu na niego. - Allanon? - powtórzy Par. - Allanon nie yje od trzystu lat - wyrzuci z siebie Coll. - To prawda. - Starzec skin
g ow . - Przej zyczy em si : by to w istocie duch
Allanona, jego cie , ale to jednak Allanon. - Duch Allanona? - Coll zdj
chust ze skroni, zapomniawszy o st uczeniu. Nie
próbowa nawet ukry swego niedowierzania. - Drogi ch opcze - starzec potar d oni zaro ni ty podbródek - b dziesz si musia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
uzbroi w odrobin cierpliwo ci, zanim zdo am to wyja ni . Wiele z tego, co wam opowiem, dzie dla was trudne do przyj cia, ale musicie spróbowa . Wierzcie mi jednak, kiedy wam mówi , e jest to bardzo wa ne. - Mocno zatar d onie, wyci gaj c je w stron ognia. Uwa ajcie mnie na razie za pos
ca, dobrze? Uwa ajcie mnie za wys annika Allanona, bo
tylko tym teraz dla was jestem. Parze, dlaczego ignorowa
sny?
- Wiesz o tym? - Par znieruchomia . - Sny zosta y zes ane przez Allanona, eby ci do niego sprowadzi . Nie rozumiesz? To jego g os przemawia do ciebie, jego duch przybywa , eby do ciebie przemówi . Wzywa ci do Hadeshornu; ciebie, twoj kuzynk Wren i... - Wren? - przerwa mu Coll z niedowierzaniem. - Tak w wszystko b
nie powiedzia em, nieprawda ? - Starzec wydawa si rozdra niony. - Czy musia dwa razy powtarza ? Wasz
kuzynk
Wren Ohmsford. A tak e
Walkera Boha. - Stryjka Walkera - rzek cicho Par. - Przypominam sobie. Coll spojrza na brata i z niesmakiem potrz sn g ow . - To niedorzeczne. Nikt nie wie, gdzie którekolwiek z nich si znajduje! - mrukn . Wren yje gdzie w Westlandii w ród nomadów. Nie ma nawet dachu nad g ow ! A Walkera Boha nikt nie widzia od niemal dziesi ciu lat. Równie dobrze mo e ju nie
!
- Jednak yje - oznajmi starzec z irytacj w g osie. Spojrza na Colla znacz co, po czym przeniós wzrok z powrotem na Para. - Wszyscy macie przyby do Hadeshornu przed zako czeniem obecnego cyklu ksi yca. W jedn z pierwszych nocy po nowiu Allanon przemówi tam do was. - O magii? - Parowi przebieg zimny dreszcz po plecach. Coll schwyci brata za rami . - O cieniowcach? - zapyta z szeroko otwartymi oczami, bezwiednie na laduj c ton osu Para. Starzec pochyli si nagle do przodu z surowym wyrazem twarzy. - O czym zechce! Tak, o magii! I o cieniowcach! O istotach takich jak ta, która dopiero co ci powali a, jakby by ma ym dzieckiem! Ale przede wszystkim, jak s dz , odzie cze, o tym! Cisn
w ognisko gar
ciemnego proszku tak niespodziewanie, e bracia odskoczyli
jak oparzeni do ty u. P omienie buchn y wysoko jak wówczas, gdy ujrzeli starca po raz pierwszy, lecz tym razem wiat o zosta o wyssane z powietrza i zrobi o si ciemno. Z mroku wy oni si obraz, który stawa si coraz wi kszy, a w ko cu wydawa o si , e zewsz d ich otacza. Przedstawia cztery krainy: ja owy i pustynny krajobraz, martwy i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spustoszony. Nad wszystkim unosi a si ciemno
i ob oki ci kiego od popio ów dymu.
Rzeki pe ne by y zanieczyszcze , wody zatrute. Drzewa sta y uschni te i powykr cane, odarte z ycia. Wsz dzie ros y krzewy. Ludzie pe zali wokó jak zwierz ta, a zwierz ta ucieka y na ich widok. Wsz dzie kr
y cienie o dziwnych czerwonych oczach, przenika y do cia
pe zaj cych ludzi i dokazywa y w nich, sprawiaj c, e wili si i skr cali, trac c w ko cu kszta t i zmieniaj c si nie do poznania. By to koszmar tak ohydny i przera aj cy, e m odym Ohmsfordom wydawa o si , i im samym si to przydarza i e krzyk dobywaj cy si z ust dr czonych ludzi jest ich w asnym krzykiem. W ko cu obraz znikn
i znowu znajdowali si
obok ogniska. Starzec siedzia ,
przygl daj c im si oczami soko a. - To by fragment mojego snu - wyszepta Par. - To by a przysz
- powiedzia starzec.
- Albo sztuczka - mrukn
wyra nie poruszony Coll, usi uj c zapanowa
nad
strachem. Starzec przeszy go gniewnym spojrzeniem. - Przysz
jest wci
zmieniaj cym si labiryntem mo liwo ci, dopóki nie stanie si
tera niejszo ci . Ta, któr wam dzisiaj pokaza em, nie jest jeszcze przes dzona. Z ka dym dniem staje si jednak bardziej prawdopodobna, poniewa nic si nie robi, eby jej zapobiec. Je li chcecie j
zmieni , uczy cie tak, jak wam powiedzia em. Id cie do Allanona!
Wys uchajcie tego, co ma wam do powiedzenia! Coll si nie odzywa ; w jego ciemnych oczach wci
czai a si w tpliwo .
- Powiedz nam, kim jeste - poprosi cicho Par. Starzec obróci si w jego stron , przygl da mu si przez chwil , po czym odwróci wzrok od nich obu, wpatruj c si w ciemno , jakby ukryte tam by y wiaty i istnienia, które tylko on móg widzie . W ko cu spojrza z powrotem na nich i skin g ow . - Dobrze, chocia
nie wiem, jakie to mo e mie
znaczenie. Nosz
imi , które
powinni cie szybko rozpozna . Nazywam si Coglin. Przez chwil Par i Coll si nie odzywali. Potem obaj zacz li mówi jednocze nie. - Coglin, ten sam Coglin, który mieszka w Estlandii z...? - Ten sam, którego Kimber Boh...? - Tak, tak! - przerwa im, zniecierpliwiony. - Ilu Coglinów mo e istnie na wiecie! Zmarszczy brwi, widz c wyraz ich twarzy. - Nie wierzycie mi, prawda? Par g boko zaczerpn powietrza.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Coglin by starcem w czasach Brin Ohmsford. To by o trzysta lat temu. Tamten niespodziewanie si roze mia . - Starcem! Ha! A có ty wiesz o starcach, Parze Ohmsfordzie? Tak naprawd to nie masz o nich zielonego poj cia! - Za mia si , po czym pokr ci bezradnie g ow . - Pos uchaj. Allanon
pi set lat, zanim umar ! Tego nie podajesz w w tpliwo , prawda? Nie s dz ,
skoro tak ch tnie opowiadasz t histori ! Có wi c jest zdumiewaj cego w tym, e ja yj od marnych trzystu lat? - Urwa z zaskakuj co szelmowskim wyrazem oczu. - Do diaska, a có by powiedzia , gdybym ci zdradzi , e w istocie yj jeszcze d
ej? - Zby go machni ciem
ki. - Nie, nie sil si na odpowied . Powiedz mi raczej, co o mnie wiesz? O Coglinie z twoich opowie ci? Powiedz mi. Par z zak opotaniem pokr ci g ow . - e by to pustelnik, który mieszka w Wilderun ze swoj wnuczk , Kimber Boh. e moja praszczurka, Brin Ohmsford, i jej towarzysz, Ron Leah, znale li go, kiedy... - Tak, ale co wiesz o nim samym? Przypomnij to sobie teraz, kiedy mnie pozna
!
Par wzruszy ramionami. - e... - Urwa . - e pos ugiwa si wybuchaj cymi proszkami, e posiada wiedz o starych naukach, e gdzie je studiowa . - Przypomina sobie szczegó y opowie ci o Coglinie i musia przyzna , e twierdzenie starca nie wydaje mu si ju takie absurdalne. - Pos ugiwa si ró nymi formami magicznej mocy, takimi, które druidzi odrzucili, przebudowuj c stary wiat. Do diaska! Je li jeste Coglinem, nadal musisz mie tak sam moc. Czy tak jest? Czy to taka sama magia jak moja? - Par! - Na twarzy Colla nagle pojawi si niepokój. - Jak twoja? - szybko zapyta starzec. - Taka magia jak w pie ni? Nie, nigdy! Nie tak nieobliczalna jak ona! Na tym zawsze polega problem z druidami i ich elfi magi - by a zbyt nieobliczalna! Moc, któr
ja posiadam, zasadza si
na naukach. Ich s uszno
zosta a
potwierdzona w ci gu wieloletnich bada ! Nie dzia a sama przez si , nie rozwija si jak ywa istota! - Urwa , wykrzywiaj c twarz w pos pnym u miechu. - Musz jednak przyzna , Parze Ohmsfordzie, e moja moc nie potrafi piewa ! - Czy naprawd jeste Coglinem? - zapyta cicho Par g osem zdradzaj cym zdumienie. - Tak - wyszepta starzec w odpowiedzi. - Tak, ch opcze. - Nast pnie szybko obróci si w stron Colla, który chcia w
nie mu przerwa , i przy
do ust w ski, ko cisty palec.
- Pst, m ody Ohmsfordzie, wiem, e ci gle mi nie dowierzasz i twój brat tak e, ale pos uchaj mnie przez chwil . Jeste cie dzie mi elfiego rodu Shannary. Nigdy nie by o ich du o i zawsze wiele od nich oczekiwano. My
, e z wami b dzie tak samo. By mo e jeszcze wi cej. Nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wolno mi zagl da w przysz
. Jak wam powiedzia em, jestem tylko pos
niezbyt dobrym. Prawd powiedziawszy, niech tnym pos
cem, i to
cem. Ale nikt wi cej Allanonowi
nie pozosta . - Ale dlaczego ty? - uda o si wtr ci Parowi. Na jego szczup ej twarzy malowa o si napi cie i niepokój. Starzec umilk . Jego ko cista, pomarszczona twarz ci gn a si jeszcze bardziej, jakby z trudem przychodzi a mu odpowied na to pytanie. Kiedy w ko cu przemówi , wokó panowa a niemal namacalna cisza. - Poniewa by em kiedy druidem, tak dawno temu, e ju ledwie pami tam, jakie to by o uczucie. Studiowa em prawid a magii i prawid a odrzuconych nauk i wybra em te ostatnie, wyrzekaj c si tym samym wszelkich pretensji do tych pierwszych oraz prawa do dalszego przebywania z druidami. Allanon zna mnie albo, je li wolicie, wiedzia o moim istnieniu i przypomnia sobie o mnie. Nie, poczekajcie. Przesadzam troch , mówi c, e by em druidem. Nie by em nim, studiowa em jedynie zasady. Ale Allanon mimo to sobie o mnie przypomnia . Kiedy do mnie przyby , rozmawia ze mn jak równy z równym, chocia wprost tego nie powiedzia . Nie ma nikogo poza mn , kto móg by zrobi to, co jest teraz konieczne, to znaczy odnale
ciebie i pozosta ych oraz przekona was o prawdziwo ci waszych snów.
Wszyscy bowiem ju je mieli cie: Wren i Walker Boh, podobnie jak ty. Wszystkim wam ukazano niebezpiecze stwo, jakie skrywa w sobie przysz
. Dlatego mnie przys .
By em kiedy druidem, w duchu, je li nie w praktyce. - Zamruga oczami, jakby chcia odp dzi to wspomnienie. - Wci
jeszcze stosuj wiele magicznych zasad druidów. Nikt o
tym nie wiedzia . Ani moja wnuczka Kimber, ani wasi przodkowie, nikt. Widzicie, moje ycie sk ada o si z wielu osobnych istnie . Coglin, który towarzyszy Brin Ohmsford do Maelmordu, by pustelnikiem, na pó szale cem, na pó kalek , nosz cym przy sobie magiczne proszki o niezwyk ej mocy. Tym by em wówczas. Kim takim si sta em. Musia o potem up yn
wiele lat, nim doszed em do siebie i znowu zacz em zachowywa si i mówi
jak dawniej. To sen druidów tak d ugo utrzymywa mnie przy yciu. - Westchn . - Zna em jego sekret; opuszczaj c ich, zabra em go ze sob . Nieraz my la em, eby da za wygran , odda si my
mierci, zamiast czepia si kurczowo ycia. Co jednak nie pozwala o mi zrezygnowa i teraz, e mo e by to Allanon, który zza grobu stara si zadba o to, eby po jego
mierci druidzi mieli cho by jednego rzecznika. - Dostrzeg w oczach Para rodz ce si pytanie, odgad jego tre
i szybko potrz sn g ow . - Nie, nie mnie! Nie jestem rzecznikiem,
jakiego potrzebuje. Mnie pozosta o zaledwie tyle czasu, eby przekaza wiadomo , któr mi
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
powierzono. Allanon o tym wie. Wiedzia , e nie mo e mnie prosi o to, bym si zgodzi prowadzi
ycie, które kiedy odrzuci em. Musi o to poprosi kogo innego.
- Mnie? - zapyta od razu Par. Starzec na chwil zamilk . - By mo e. Czemu go sam nie zapytasz? Nikt si nie odzywa . Siedzieli pochyleni w stron ogniska, otoczeni zewsz d g stym mrokiem. Nawo ywanie nocnych ptaków nadlatywa o cichym echem ponad wodami czowego Jeziora. Ów przejmuj cy odg os w dziwny sposób zdawa si odmierza g bi odczuwanej przez Para niepewno ci. - Chc go zapyta - rzek w ko cu. - My
nawet, e powinienem.
- Musisz wi c to zrobi . - Starzec ci gn w skie usta. Coll zacz
co mówi , ale si
rozmy li . - Ca a ta sprawa wymaga powa nego zastanowienia - powiedzia w ko cu. - Jest na to niewiele czasu - mrukn starzec. - Nie powinni my wi c trwoni tego, który nam pozosta - odpar rzeczowo Coll. Nie mówi ju w sposób opryskliwy, a jedynie zdecydowany. Par patrzy przez chwil na brata, po czym skin g ow . - Coll ma racj . B
musia to przemy le .
Starzec wzruszy ramionami, jakby daj c do zrozumienia, e nic wi cej nie mo e zrobi , i wsta . - Przekaza em wam wiadomo , któr mi powierzono, i pora mi rusza w drog . Musz jeszcze odwiedzi pozosta ych. Ohmsfordowie powstali wraz z nim, zaskoczeni. - Odchodzisz teraz, jeszcze tej nocy? - zapyta szybko Par. Wyobra starzec pozostanie d
ej, usi uj c ich przekona o donios
sobie, e
ci snów.
- Tak b dzie najlepiej. Im wcze niej wyrusz w dalsz podró , tym szybciej si ona sko czy. Mówi em ci, e do ciebie przyszed em najpierw. - Ale w jaki sposób odnajdziesz Wren i Walkera? - chcia wiedzie Coll. - Tak samo jak was. - Starzec strzeli palcami i na chwil rozb ys o srebrzyste wiat o. Jego twarz wygl da a upiornie w blasku ognia. - Magia! Wyci gn
ko cist d
. Par uchwyci j pierwszy i stwierdzi , e starzec ma elazny
cisk. Coll poczu to samo. Spojrzeli po sobie. - Pozwólcie, e udziel wam pewnej rady - rzek nagle starzec. - Nie musicie jej oczywi cie przyj , lecz mo e zechcecie. Opowiadacie te historie, legendy o druidach i o magii, i o waszych przodkach, a wszystkie one s rodzajem litanii tego, co by o i min o. To
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pi kne, ale nie chcecie chyba traci z pola widzenia tera niejszo ci. Wszystkie opowie ci wiata nie b
warte funta k aków, je li si spe ni wizja, któr wam ukaza em. Musicie
w tym wiecie, nie w jakim innym. Magia s
y wielu celom, lecz wy jej u ywacie tylko w
jeden sposób. Musicie odkry , do czego jeszcze mo na j wykorzysta . A b dzie to mo liwe dopiero wówczas, gdy j zrozumiecie. S dz bowiem, e wcale jej nie rozumiecie, aden z was. - Przygl da im si przez chwil , po czym odwróci si i ruszy ci ko naprzód, pogr aj c si w mroku. - Nie zapomnijcie, pierwsza noc nowiu! - Przystan , kiedy jego posta by a ju tylko cieniem, i obejrza si do ty u. - Jeszcze o jednym powinni cie pami ta : uwa ajcie na siebie. - Jego g os sta si nagle ostry. - Cieniowce to nie plotki i bajki wyssane z palca. S równie realne jak wy czy ja. Do dzisiaj mogli cie s dzi inaczej, ale teraz ju wiecie. B
na was czeka , dok dkolwiek pójdziecie. Ta kobieta by a równie jednym z
nich. Przysz a tutaj w szy , poniewa wyczu a, e posiadacie magiczn moc. Inne b
robi
to samo. - Znowu ruszy z miejsca. - Wiele istot b dzie na was polowa o - ostrzeg ich cicho. Zamrucza jeszcze co do siebie, czego aden z nich nie dos ysza , po czym powoli pogr
si w mroku. Po chwili znikn zupe nie. Par i Coll Ohmsfordowie niewiele spali tej nocy. Nie k adli si jeszcze d ugo po
odej ciu starca, rozmawiaj c i sprzeczaj c si , trawieni niepokojem, do którego nie potrafili si przyzna . Nieustannie wypatrywali w mroku zapowiedzianych istot - cieniowców lub innych stworze - które mia y na nich polowa . Nawet potem, kiedy nie pozosta o ju wiele do powiedzenia, kiedy zawin li si w koce i zamkn li oczy zm czeni, przezwyci aj c strach, ich sen by niespokojny. Przewracali si i rzucali na pos aniach, budz c si i rozbudzaj c nawzajem z dr cz
regularno ci a do rana.
O wicie wygrzebali si spod swoich ciep ych okry , umyli w zimnych wodach jeziora i niemal od razu zacz li od nowa rozmawia i sprzecza si . Na tym up yn o im równie niadanie, co mia o t dobr stron , e chocia znów niewiele by o do zjedzenia, mogli zapomnie o swoich pustych
dkach. Ich rozmowy, coraz cz ciej przeradzaj ce si w
sprzeczki, dotyczy y starca podaj cego si za Coglina oraz snów, które mog y, cho nie musia y, by
zes ane przez Allanona. Zahacza y równie
o takie uboczne tematy, jak
cieniowce, szperacze federacji, nieznajomy, który uratowa ich w Yarfleet, oraz to, czy wiat ma jeszcze jaki sens, czy nie. Ju wcze niej wyrobili sobie pogl dy na te sprawy, a poniewa w wi kszo ci bardzo si one ró ni y, musieli si teraz porozumiewa ponad rozleg ym obszarem niezgodno ci. Ju w nieca godzin po wicie mieli siebie nawzajem serdecznie dosy .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Nie mo esz zaprzeczy ,
e istnieje mo liwo , i
ten starzec naprawd
jest
Coglinem! - Par powtarza to ju chyba po raz setny, kiedy odnosili namiot do odzi. - Nie zaprzeczam temu. - Coll wzruszy krótko ramionami. - A je li naprawd jest Coglinem, to nie mo esz zaprzeczy , e wszystko, co nam powiedzia , równie mo e by prawd ! - Temu równie nie przecz . - No, a le na kobieta? Czym by a, je li nie cieniowcem, nocn istot rozporz dzaj magi silniejsz od naszej? - Od twojej. - Przepraszam. - Par si zaperzy . - Od mojej. Chodzi o to, cieniowcem! Musia a by ! A wi c przynajmniej cz
e naprawd
by a
tego, co powiedzia nam starzec, jest
prawd , czy ci si to podoba, czy nie! - Poczekaj chwil ! - Coll upu ci koniec plandeki i sta teraz z r koma wspartymi o biodra, spogl daj c na brata z wystudiowanym oburzeniem. - Zawsze to robisz, kiedy si sprzeczamy. Dokonujesz tych niedorzecznych skoków my lowych i zachowujesz si tak, jakby by y one w pe ni uzasadnione. W jaki sposób z tego, e ta kobieta by a cieniowcem, wynika, e starzec mówi prawd ? - Poniewa je eli... - Przy czym nie kwestionuj
nawet twego twierdzenia, i
rzeczywi cie by a
cieniowcem - ostro przerwa mu Coll. - Chocia nie mamy najmniejszego poj cia, czym s cieniowce. Poza tym równie dobrze mog a by czym zupe nie innym. - Czym innym? Czym zatem...? - Na przyk ad towarzyszk starca. Przyn
maj
nada cechy prawdopodobie stwa
jego historii. - To niedorzeczne! - Par nie posiada si ze z
ci. - Czemu mia oby to s
?
Coll w zamy leniu ci gn usta. - Temu oczywi cie, eby ci przekona , by si z nim uda do Hadeshornu. eby ci sprowadzi z powrotem do Callahornu. Zastanów si nad tym. Mo e tego starca równie interesuje magia, podobnie jak federacj . - Nie wierz w to. - Par gwa townie potrz sn g ow . - Tylko dlatego, e nie lubisz wierzy w co , na co sam pierwszy nie wpad zauwa
uszczypliwie Coll, znowu podnosz c koniec plandeki. - Co sobie wbijesz do g owy
i koniec. Tym razem nie rób tego zbyt pochopnie. Trzeba rozwa iw
-
nie wskaza em ci jedn z nich.
równie inne mo liwo ci
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W milczeniu dotarli do brzegu rzeki i u
yli plandek na dnie odzi. Chocia s
ce
wsta o dopiero nad horyzontem, zaczyna o si ju robi ciep o. Powierzchni T czowego Jeziora nie marszczy najl ejszy podmuch wiatru, a w powietrzu unosi si zapach polnych kwiatów i trawy. Coll odwróci si . - Wiesz, to nawet nie o to chodzi, e masz zdecydowane pogl dy. Tylko e potem uwa asz, e powinienem si po prostu z nimi zgadza . Nie powinienem si sprzecza , lecz ust powa . Otó nie mam takiego zamiaru. Je li chcesz wyruszy do Hadeshornu i pod Smocze Z by, to prosz bardzo, zrób to. Ale przesta si zachowywa , jakbym ja powinien skaka ze szcz cia, e mog pój
z tob .
Par nic w pierwszej chwili nie odpowiedzia . My la o okresie ich wspólnego dorastania. By o dwa lata starszy od Colla i chocia by s abszy fizycznie, to on zawsze we wszystkim przewodzi . Mia wszak e w adz nad magi i to zapewnia o mu uprzywilejowan pozycj . To prawda, by stanowczy; musia by stanowczy, je li nie chcia ulega pokusie rozwi zywania wszystkich problemów za pomoc magii. Nie by tak zrównowa ony, jak powinien; i dzisiaj nie by o pod tym wzgl dem lepiej. Coll zawsze by bardziej opanowany z nich obu, trudno go by o wyprowadzi z równowagi. Rozwa ny i ostro ny - by urodzonym rozjemc w s siedzkich k ótniach i sporach, poniewa nikt inny nie potrafi tak oddzia ywa na otoczenie sam sw fizyczn obecno ci . Nikt te nie by lubiany tak jak on, gdy nale do ludzi, którzy natychmiast zjednuj sobie sympati . Wci
si wszystkimi opiekowa ,
agodzi antagonizmy, leczy zranion dum . Par natomiast zawsze by w natarciu, niepomny na takie rzeczy, wci
poszukuj cy nowych obszarów do spenetrowania, nowych wyzwa ,
które móg by podj , nowych pomys ów, które móg by wprowadzi
w
ycie. By
wizjonerem, lecz brakowa o mu wra liwo ci Colla. Wyra nie dostrzega mo liwo ci, jakich dostarcza ycie, lecz to Coll najlepiej rozumia , jakich ofiar ono wymaga. W przesz zawsze móg odwo
ci wielokrotnie os aniali si nawzajem, kryj c swoje b dy. Lecz Par si do magii i os anianie Colla zwykle niewiele go kosztowa o. Z
Collem rzecz mia a si inaczej. Os anianie Para kosztowa o go czasem bardzo wiele. Par by jednak jego bratem, kocha go, wi c nigdy si nie skar
. Niekiedy, my
c o dawnych
czasach, Par czu si zawstydzony tym, jak wiele pozwala swemu bratu dla siebie robi . Odp dzi wspomnienia. Coll patrzy na niego, czekaj c na odpowied . Par poruszy si nerwowo, zastanawiaj c si , jak powinna ona brzmie . Potem rzek po prostu: - No dobrze. Co wed ug ciebie powinni my zrobi ? - Do diaska, nie wiem, co powinni my zrobi ! - odpar od razu Coll. - Wiem tylko, e
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jest wiele pyta i dopóki nie zdo amy odpowiedzie przynajmniej na niektóre z nich, nie powinni my si na nic decydowa ! Par spokojnie skin g ow . - Chcesz powiedzie , e nie powinni my tego robi przed nastaniem nowiu. - Wiesz dobrze, e do tego czasu pozosta y jeszcze ponad trzy tygodnie! - To wcale nie tak d ugo, jak ci si wydaje! - Par zacisn
z by. - W jaki sposób
mieliby my odpowiedzie do tego czasu na wszystkie pytania? Coll patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. - Jeste niemo liwy, wiesz? Odwróci si i ruszy z brzegu w stron miejsca, gdzie le kuchenne, i zacz
y ich koce i naczynia
je znosi do odzi. Nie patrzy na Para. Par sta nieruchomo, obserwuj c
brata w milczeniu. Przypomnia sobie, jak Coll wyci gn
go pó ywego z Rappahalladranu,
kiedy wpad w jego rw cy nurt podczas letniej wycieczki. Znikn pod wod i Coll musia po niego nurkowa . Zaniós go potem do domu na plecach, trz
cego si od gor czki i na wpó
przytomnego. Mia wra enie, e brat zawsze si nim opiekowa . Czemu w
ciwie tak by o,
zapytywa teraz sam siebie, skoro to on posiada magiczn moc? Coll sko czy pakowa ód i Par podszed do niego. - Przykro mi - powiedzia wyczekuj co. Coll przez chwil spogl da na niego z powag , po czym u miechn si . - Nie, wcale nie jest ci przykro. Tylko tak mówisz. - Nieprawda! - Par równie si u miechn - Ale tak! Chcesz po prostu u pi moj czujno , eby potem, kiedy b dziemy ju na rodku jeziora, znowu zacz
swoje pokr tne wywody! - Coll mia si ju na ca e gard o.
- Wi c dobrze. - Par przybra mo liwie udr czony wyraz twarzy. - To prawda. Nie jest mi przykro. - Wiedzia em! - tryumfowa Coll. - Ale mylisz si co do przyczyny moich przeprosin. Nie ma to nic wspólnego z wysadzaniem ci na rodku jeziora. Po prostu usi uj zrzuci z siebie brzemi winy, któr zawsze odczuwa em z powodu bycia starszym bratem. - Nie przejmuj si ! - Coll trzyma si za brzuch ze miechu. - Zawsze by
okropnym
starszym bratem! Par da mu szturcha ca, Coll mu go odda i na jaki czas ró nice zda posz y w zapomnienie. miej c si , spojrzeli ostatni raz na miejsce swego obozowiska i zepchn li ód na jezioro, gramol c si do niej, dopiero kiedy wyp yn a na g bsz wod . Coll bez s owa
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
chwyci za wios a. yn li wzd
brzegu na zachód, nas uchuj c szczebiotu ptaków dobiegaj cego od
strony drzew i sitowia i czuj c na skórze coraz cieplejsze promienie s
ca. Przez pewien czas
milczeli, ciesz c si odnowionym poczuciem wzajemnej wi zi i uwa aj c, by od razu nie wszcz
nowej sprzeczki. Par jednak przy apa si na tym, e wci
roztrz sa to wszystko w my lach, i by
pewien, e Coll robi to samo. W jednym jego brat mia racj - by o mnóstwo pyta bez odpowiedzi. Rozmy laj c o zdarzeniach poprzedniego wieczora, Par
owa , e nie przysz o
mu do g owy poprosi starca o troch wi cej informacji. Czy starzec wiedzia na przyk ad, kim jest nieznajomy, który uratowa ich w Yarfleet? Wiedzia o ich tamtejszej przygodzie, musia wi c tak e mie jakie poj cie o tym, w jaki sposób uciekli. Uda o mu si ich wytropi , najpierw w Yarfleet, a potem na Mermidonie, i bez wi kszego trudu przep dzi le
kobiet mog
by cieniowcem. Rozporz dza jakiego rodzaju moc , by mo e magi
druidów, by mo e wiedz starego wiata - nie wyjawi jednak, czym ona jest ani jak dzia a. Na czym w
ciwie polega jego zwi zek z Allanonem? A mo e by o to jedynie
twierdzenie pozbawione podstaw w rzeczywisto ci? I dlaczego tak atwo da za wygran , kiedy Par powiedzia , e musi jeszcze rozwa spraw udania si do Hadeshornu na spotkanie z Allanonem? Czy nie powinien by w wi cej wysi ku w nak onienie Para do podj cia wyprawy? Lecz najbardziej niepokoj ce by o pytanie, którego w ogóle nie mia odwagi przedyskutowa z Collem, poniewa dotyczy o ono w
nie brata. Sny powiedzia y Parowi,
e jest potrzebny i e potrzebni s równie jego kuzynka Wren oraz jego stryj Walker Boh. Starzec powiedzia to samo - e wezwani zostali Par, Wren i Walker. Czemu nie by o wzmianki o Collu? Na to pytanie zupe nie nie znajdowa odpowiedzi. Z pocz tku my la , i jest tak dlatego, e on posiada magiczn moc, a Coll nie, i e wezwanie ma co wspólnego z pie ni . Lecz dlaczego w takim razie potrzebna by a Wren? Ona równie nie mia a magicznej mocy. Z Walkerem Bohem rzecz mia a si oczywi cie inaczej, gdy zawsze kr
y o nim pog oski, e
wie o magii co , czego nie wie nikt inny. Ale nie Wren. I Coll tak e nie. A jednak Wren zosta a wyra nie wymieniona, a Coll nie. To w
nie bardziej ni cokolwiek innego sprawia o, e nie wiedzia , co ma zrobi .
Chcia zna przyczyn snów; je li starzec mówi prawd o Allanonie, to Par chcia wiedzie , co druid ma do powiedzenia. Lecz nie chcia nawet o tym s ysze , je li oznacza o to rozstanie z Collem. Coll by dla niego wi cej ni bratem; by jego najlepszym przyjacielem, najbardziej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zaufanym towarzyszem, praktycznie jego drugim ja. Par nie mia zamiaru anga owa si w co , przy czym nie by a po dana obecno
ich obu. Po prostu nie zamierza tego robi .
Jednak e starzec nie zabroni Collowi z nim i . Sny równie nie. Ani starzec, ani sny nie przestrzega y przed tym. Po prostu go pomija y. Dlaczego? Poranek up ywa powoli i zacz
wia wiatr. Bracia ustawili maszt i rozpi li agiel,
ywaj c do tego celu plandeki oraz jednego z wiose . Wkrótce mkn li po T czowym Jeziorze, którego wody chlupota y i pieni y si wokó nich. Kilka razy ód omal si nie wywróci a, lecz pozostawali czujni na nag e zmiany wiatru i balansuj c cia ami, unikali wywrotki. Wzi li kurs na po udnie i wczesnym popo udniem dotarli do uj cia Rappahalladranu. Tam wyci gn li ód na brzeg w ma ej zatoczce, przykryli j sitowiem i ga ziami, pozostawiaj c w rodku wszystko prócz koców oraz sprz tów kuchennych, i ruszyli pieszo w gór rzeki, w stron lasu Duln. Wkrótce jednak uznali, e skróc sobie drog , id c na prze aj, i oddalili si od rzeki, kieruj c si w stron pogórza Leah. Nie rozmawiali o celu swej drówki od poprzedniego wieczora, kiedy zawarli milcz ce porozumienie, e pó niej si nad tym zastanowi . Oczywi cie nie uczynili tego. aden z nich nie poruszy ponownie tego tematu. Coll dlatego, e i tak pod ali w kierunku, w którym chcia si uda , Par za dlatego, e przyznawa bratu w duchu racj , e trzeba jeszcze pomy le , zanim podejm podró z powrotem na pó noc do Callahornu. Shady Vale by a równie dobrym miejscem jak ka de inne, by doprowadzi te rozmy lania do ko ca. Co dziwne, chocia od wczesnego ranka nie rozmawiali o snach ani o starcu, ani o pozosta ych sprawach, zacz li niezale nie od siebie rozwa zbli
na nowo swoje stanowiska i
si do siebie, przy czym ka dy z nich przyznawa w duchu, e by mo e drugi ma
jednak troch racji. Kiedy w ko cu ponownie zacz li o tym dyskutowa , ju si nie k ócili. Zrobi o si tymczasem popo udnie, by o gor co i parno, s
ce p on o nad nimi jak o lepiaj ca bia a
kula, zmuszaj c ich do os aniania oczu r
. Przed nimi roztacza
si
krajobraz
pofa dowanych wzgórz, okrytych kobiercem traw i polnych kwiatów, w ród których znaczy y si gdzieniegdzie k py szerokolisinych drzew oraz plamy zaro li i ska . Mg y, otulaj ce wy yn przez ca y rok, cofn y si w wy sze regiony, ust puj c przed s onecznym blaskiem, i czepia y si grani i szczytów ska jak postrz pione kawa ki waty. - My
, e le na kobieta naprawd ba a si starca - mówi Par, kiedy pi li si po
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ugim, agodnym zboczu ku k pie jesionów. - Nie s dz , eby udawa a. Nikt by tego tak dobrze nie zagra . - Chyba masz racj . Chcia em jedynie zmusi ci do my lenia, mówi c, e mog by wspólnikami. Zastanawiam si
tylko, czy starzec powiedzia nam wszystko, co wie. Z
opowie ci o Allanonie najbardziej utkwi o mi w pami ci, e by nadzwyczaj ostro ny w stosunkach z Ohmsfordami. - Nigdy nie mówi im wszystkiego, to prawda. - Mo e wiec starzec jest w tym do niego podobny. Osi gn wszy szczyt wzgórza, rzucili zwini te koce w cieniu jesionów i stan li znu eni, spogl daj c na wy yn . Obaj byli mokrzy od potu i koszule klei y im si do pleców. - Nie dojdziemy dzisiaj do Shady Vale - rzek Par, siadaj c na ziemi pod jednym z drzew. - Na to wygl da. - Coll usadowi si obok niego i rozprostowa ko ci. - Zastanawia em si w
nie...
- To nigdy nie zaszkodzi... - Zastanawia em si , gdzie mogliby my sp dzi noc. Przyjemnie by oby dla odmiany przespa si w
ku.
- Przez grzeczno mogliby my znale
nie zaprzecz . - Coll za mia si . - Masz jaki pomys , gdzie
ko na tym pustkowiu?
Par obróci si powoli i spojrza na niego. - Owszem, mam. Domek my liwski Morgana stoi o par mil st d na po udnie. Na pewno nie mia by nic przeciwko temu, eby my wypo yczyli go sobie na t noc. - Tak, na pewno. - Coll w zamy leniu zmarszczy czo o. Morgan by najstarszym synem rodziny, której przodkowie panowali w Leah. Ich monarchia zosta a jednak obalona przed niemal dwustu laty, kiedy federacja dokona a ekspansji na pó noc i wch on a Leah. Rodzina utrzymywa a si w nast pnych latach z uprawy ziemi i rzemios a. Obecny senior rodu, Kyle Leah, by posiadaczem ziemskim mieszkaj cym na po udnie od miasta i zajmuj cym si
hodowl
byd a. Morgan, jego
najstarszy syn i najbli szy przyjaciel Para i Colla, mia w g owie tylko figle i psoty. - Morgana nie ma chyba w pobli u, jak s dzisz? - zapyta Coll, u miechaj c si szeroko na sam my l o takiej mo liwo ci. Par u miechn
si równie . Domek nale
w
ciwie do ca ej rodziny, ale Morgan
korzysta z niego najcz ciej. Kiedy ostatnim razem bracia Ohmsfordowie przebywali w Leah, przez tydzie byli go mi Morgana w jego domku. Urz dzali biwaki, polowali i owili
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ryby, lecz czas up ywa im g ównie na wys uchiwaniu opowie ci przyjaciela o jego nieustannych próbach uprzykrzania ycia przedstawicielom federacji w Leah. Morgan mia naj ywszy umys i najzr czniejsz par r k w ca ej Sudlandii, a przy tym ywi zapiek niech
do armii okupuj cej jego kraj. W odró nieniu od Shady Vale, Leah by o du ym
miastem i wymaga o nadzoru. Po zniesieniu monarchii federacja ustanowi a tymczasowego gubernatora oraz rz d i wys a na miejsce pu k wojska dla zapewnienia adu i porz dku. Morgan uzna to za osobiste wyzwanie. Wykorzystywa ka zatru
nadarzaj
si sposobno , by
ycie urz dnikom mieszkaj cym teraz wygodnie w domu jego przodków, bez
uszanowania dla u wi conych praw w asno ci. Si y w tej walce nigdy nie by y wyrównane. Morgan by prawdziwym geniuszem w sianiu zam tu, a przy tym m odzie cem zbyt inteligentnym, by pozwoli urz dnikom federacji nabra podejrze , e to on jest cierniem w ich zbiorowym boku; cierniem, którego nie potrafili nawet znale , a tym bardziej usun . Podczas ostatniego wypadu Morgan zamkn starannie umazanych b otem wi w prywatnej
gubernatora i jego zast pc ze stadem
ni i zablokowa zamki.
nia by a bardzo
ma a, a wi ca e mnóstwo. Min y dwie godziny, nim zdo ano uwolni ca
kompani , i
Morgan solennie zapewnia , e wówczas trudno ju by o rozpozna , kto jest kim. Bracia podnie li si z ziemi, zarzucili na plecy tobo ki i ponownie ruszyli w drog . Popo udnie dobiega o ko ca, s
ce chyli o si ku zachodowi, lecz powietrze wci
by o
nieruchome, a upa sta si jeszcze bardziej niezno ny. Ziemia na tej wysoko ci by a latem tak sucha, e trawa, której
a by y zeschni te w br zow skorup , kruszy a im si pod
stopami. Spod ich butów unosi y si ma e ob oki py u i mieli zupe nie sucho w ustach. Zmierzcha o ju , kiedy ujrzeli domek my liwski. By to budynek z kamienia i drewna stoj cy w ród k py sosen na wzniesieniu, z którego roztacza si rozleg y widok na zachód. Zm czeni i zlani potem zrzucili tobo ki pod drzwiami i udali si
wprost do
róde
pielowych ukrytych o sto metrów za domem w ród drzew. Dotar szy tam, natychmiast zacz li zrzuca ubrania, zapominaj c o wszystkim poza przemo nym pragnieniem zanurzenia si w zapraszaj cych wodach przejrzystych, b kitnych sadzawek zasilanych z podziemnych zdrojów. Dlatego w
nie dostrzegli b otnego stwora, dopiero gdy siedzia im ju niemal na
karku. Wy oni si z pobliskich zaro li, postaci przypomina cz owieka, od stóp do g owy oblepiony by b otem i zanosi si rykiem, od którego panuj ca wokó cisza rozprysn a si jak szk o. Coll zawy , odskoczy do ty u, straci równowag i run Par cofn
g ow naprzód do ród a.
si gwa townie, zahaczy o co nog i potoczy si po ziemi. W u amku sekundy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
stwór siedzia na nim. - Aaaaa! Smakowity mieszkaniec Shady Vale! - zachrypia g osem, który nagle wyda im si bardzo znajomy. - Niech ci kule, Morgan! - Par wi si i skr ca , usi uj c zrzuci z siebie napastnika. Ma o nie umar em ze strachu, do diab a! Coll wygramoli si
ze
ród a. Wci
jeszcze mia na sobie buty i do po owy
opuszczone spodnie. - S dzi em - powiedzia spokojnie – e tylko federacj chcesz przep dzi z Leah, a nie swoich przyjació . - Wyprostowa si i otar wod z twarzy. Morgan Leah mia si weso o pod swoj b otn skorup . - Przepraszam, naprawd . Ale takiej okazji nie mog em przepu ci . Chyba to rozumiecie! Par usi owa zetrze b oto ze swego ubrania, lecz w ko cu da za wygran . Rozebra si do naga i zaniós wszystko do ród a. Odetchn
z ulg , po czym spojrza do ty u na
Morgana. - Co ty, u licha, w
ciwie wyprawiasz?
- Masz na my li to b oto? Dobrze robi na cer . - Morgan podszed do ród a i ostro nie zanurzy si w wodzie. - O jak
mil st d znajduj si sadzawki b otne. Natrafi em
na nie przypadkiem par dni temu. Nie wiedzia em, e tam s . Mówi wam, nic tak dobrze nie ch odzi w gor cy dzie Wytarza em si
jak unurzanie si
w b ocie. To nawet lepsze od
wi c jak wieprz i wróci em tutaj,
eby si
us ysza em, jak nadchodzicie, i postanowi em zgotowa
op uka . Wtedy w
róde . nie
wam prawdziwie góralskie
powitanie. Zanurkowa pod wod . Kiedy znów si wynurzy , zamiast b otnego potwora ujrzeli smuk ego, mocno zbudowanego m odzie ca mniej wi cej w ich wieku, opalonego niemal na czekoladowo, o opadaj cych na ramiona rudawych w osach i jasnoszarych oczach, spogl daj cych z twarzy zarazem inteligentnej i pe nej otwarto ci. - Patrzcie i podziwiajcie! - wykrzykn , ods aniaj c z by w u miechu. - Wspaniale - bez entuzjazmu odpar Coll. - Och, da by spokój! Nie ka da sztuczka musi by wystrza owa. Ale to mi o czym przypomina. - Morgan pochyli si z pytaj cym spojrzeniem do przodu. Jego twarz cz sto przybiera a taki wyraz, jakby w duchu by czym rozbawiony, i tak by o równie teraz. - Czy wy dwaj nie powinni cie by gdzie w Callahornie i m ci w g owach tubylcom? Czy nie ysza em ostatnio czego takiego o waszych planach? Co tutaj robicie?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- A co ty tutaj robisz? - zrewan owa si pytaniem Coll. - Ja? Och, to po prostu wynik jeszcze jednego drobnego nieporozumienia zwi zanego z gubernatorem, a dok adniej mówi c, z jego on . Oczywi cie nie podejrzewaj mnie, nigdy tego nie robi . Niemniej jednak uzna em, e to dobry moment na zrobienie sobie wakacji. Morgan u miechn si jeszcze szerzej. - Ale ja zapyta em was pierwszy. Co si dzieje? Nie by o mowy o tym, eby go zby byle czym, a poza tym ci trzej nigdy nie mieli przed sob tajemnic, wi c Par, ze znaczn pomoc Colla, opowiedzia mu, co si sta o, pocz wszy od owego wieczora w Yarfleet, kiedy przyszli po nich Rimmer Dali i szperacze federacji. Opowiedzia mu o snach, które mog y by zes ane przez Allanona, o ich spotkaniu z przera aj
le
kobiet , która mog a by cieniowcem, i o starcu, który ich uratowa i który
móg by Coglinem. - W waszej opowie ci jest sporo ró nych „gdyba ” - zauwa
artobliwie góral,
kiedy sko czyli. - Jeste cie pewni, e nie wymy lili cie tego wszystkiego? - Chcia bym, eby tak by o -
nie odpar Coll.
- Tak czy owak s dzili my, e sp dzimy tutaj noc w
ku, a jutro ruszymy w dalsz
drog do Vale - wyja ni Par. Morgan przeci gn palcem po wodzie przed sob i potrz sn g ow . - Na waszym miejscu chyba bym tego nie robi . Par i Coll wymienili spojrzenia. - Je li federacji tak bardzo na was zale
o, e wys a Rimmera Dalia a do Yarfleet -
kontynuowa Morgan, podnosz c nagle wzrok i spogl daj c im w oczy - to czy nie s dzicie, e mo e go równie wys
do Shady Vale?
Zapanowa o d ugie milczenie, a wreszcie Par powiedzia : - Przyznaj , e o tym nie pomy la em. Morgan podp yn do brzegu sadzawki, wyszed z wody i zacz si wyciera . - Có , my lenie nigdy nie by o twoj mocn stron , mój drogi. Dobrze, e masz we mnie przyjaciela. Wracajmy do domku. Zrobi wam co do jedzenia, tym razem co innego ni ryby, i porozmawiamy o tym. Wytarli si do sucha, op ukali swoje ubrania i wrócili do chatki my liwskiej. Morgan zabra si do przygotowywania kolacji. Ugotowa wspania
potraw z mi sem, marchewk ,
ziemniakami oraz cebul i poda j z gor cym chlebem i zimnym piwem. Siedzieli na awach pod sosnami, jedz c z wilczym apetytem, a w ko cu niemal wszystko znikn o z talerzy. Zacz o si wreszcie robi nieco ch odniej. Zbli
a si noc, przynosz c od strony gór
ywczy wiatr. Morgan poda na deser gruszki oraz ser i kiedy podjadali je ze smakiem, niebo zabarwi o si najpierw na czerwono, potem na purpurowo, a w ko cu pociemnia o zupe nie i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zape ni o si gwiazdami. - Kocham te góry - odezwa si Morgan, przerywaj c d ugie milczenie. Siedzieli teraz na kamiennych schodach chatki. - Móg bym pewnie nauczy si równie mocno kocha miasto, ale nie teraz, kiedy nale y ono do federacji. Czasami zastanawiam si , jak mog o wygl da
ycie w naszym starym domu, zanim nam go zabrano. To sta o si oczywi cie
dawno temu, przed sze cioma pokoleniami. Nikt ju nie pami ta, jak wtedy by o. Mój ojciec nawet nie chce o tym rozmawia . Ale tutaj... ten kraj wci zdo
nale y do nas. Federacja nie
a nam go jeszcze odebra . Po prostu jest zbyt du y. Mo e dlatego tak bardzo go
kocham: bo jest ostatni rzecz , jaka pozosta a mojej rodzinie z dawnych czasów. - Oprócz miecza - przypomnia Par. - Czy wci
nosisz ten wys
ony antyk? - zapyta Coll. - Ci gle mam nadziej , e go
wyrzucisz i sprawisz sobie co nowszego i lepszego. Morgan spojrza na niego. - Pami tasz opowie ci mówi ce o tym, e Miecz Leah posiada kiedy magiczn moc? - Sam Allanon mia go w ni wyposa
- potwierdzi Par.
- Tak, w czasach Rona Leah. - Morgan zmarszczy brwi. - Nieraz wydaje mi si , e wci
posiada t moc. Nie w tym stopniu co kiedy , nie jako or , który móg stawi opór
widmom Mord i podobnym zmorom, ale w inny sposób. Pochwa by a zmieniana przez lata sze
razy, r koje
klinga! Jest wci
przynajmniej dwukrotnie, i znowu s zniszczone. Ale klinga - ach,
tak ostra i niezawodna jak zawsze, jakby czas nie mia nad ni w adzy. Czy
do tego równie nie jest potrzebna magiczna moc? Bracia z powag skin li g ow . - Magia- zmienia czasem sposób swego oddzia ywania - rzek Par. - Wzrasta i rozwija si . By mo e tak w
nie si sta o z Mieczem Leah. - Mówi c to my la o tym, co powiedzia
mu starzec, e zupe nie nie rozumie magii, i zastanawia si , czy tak jest w istocie. - Zreszt , prawd powiedziawszy, nikt nie chce ju Miecza. - Morgan przeci gn
si
jak kot i westchn . - Zdaje si , e nikt nie chce ju niczego, co pochodzi z dawnych czasów. Wspomnienia s
widocznie zbyt bolesne. Mój ojciec nie powiedzia ani s owa, kiedy
poprosi em go o Miecz. Po prostu mi go da . Coll przyja nie tr ci go okciem. - My
, e twój ojciec powinien bardziej uwa
, komu oddaje sw bro .
- Czy to mnie czyni si propozycj przyst pienia do Ruchu? - zapyta Morgan z ura on min . Roze miali si . - Ale w pier cie . Móg bym go zobaczy ?
nie. Wspomnieli cie o tym, e nieznajomy da wam
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par wyci gn
z kieszeni pier cie z wizerunkiem soko a i poda mu go. Morgan
obejrza go uwa nie, po czym wzruszy ramionami i zwróci go Parowi. - Nie rozpoznaj go. Ale to o niczym nie wiadczy. S ysza em, e w Ruchu jest oko o tuzina band banitów i wszystkie zmieniaj znaki rozpoznawcze dla zmylenia federacji. Poci gn
d ugi yk piwa ze swojej szklanki i znów po
si na plecach. - Czasem my
,
e powinienem ruszy na pó noc i przy czy si do nich, przesta trwoni czas na zabawy w chowanego z g upcami mieszkaj cymi w moim domu i rz dz cymi moim krajem, którego historii nawet nie znaj . - Smutno potrz sn
g ow i przez moment wydawa si postarza y.
Po chwili jednak rozchmurzy si . - Ale pomówmy o was. - Obróci si
i usiad
wyprostowany. - Nie mo ecie ryzykowa powrotu, dopóki nie b dziecie pewni, e nic wam nie grozi. Pozostaniecie wi c tutaj dzie albo dwa i pozwolicie mi pój
na zwiady. Upewni
si , czy federacja nie dotar a tam przed wami. Czy to uczciwa propozycja? - Bardziej ni uczciwa - od razu odrzek Par. - Dzi ki, Morgan. Ale musisz obieca , e dziesz ostro ny. - Ostro ny? Z powodu tych federacyjnych g upców? Ha! - Góral u miechn ucha do ucha. - Móg bym do nich podej
si od
i naplu im w oczy, a i tak potrzebowaliby kilku
dni, eby zrozumie , co si sta o! Niczego nie musz si z ich strony obawia ! Par si nie za mia . - Mo e w Leah nie. Ale w Vale mog by szperacze. U miech znikn
z twarzy
Morgana. - Mo e masz racj . B
ostro ny. - Dopi piwo do ko ca i wsta . - Pora spa . Chc
wcze nie wyruszy . Par i Coll podnie li si równie . Coll zapyta : -W
ciwie co takiego zrobi
onie gubernatora?
- Ach, tamto. Nic wielkiego. Kto mi powiedzia , e nie przepada za powietrzem Wy yny, e wywo uje ono u niej md
ci. Pos em jej wi c perfumy mog ce zadowoli jej
powonienie. Znajdowa y si we flakoniku z bardzo delikatnego szk a. Zadba em o to, by znalaz y si
w jej
ku jako niespodzianka dla niej. Niestety przypadkiem rozgniot a
flakonik, k ad c si na nim. - Jego oczy za wieci y si . - Na nieszcz cie jakim sposobem pomyli em perfumy z olejkiem skunksowym. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie w ciemno ci i wybuchn li niepohamowanym miechem. Ohmsfordowie dobrze spali tej nocy, rozkoszuj c si wygod i ciep em prawdziwych ek z czystymi kocami i poduszkami. Mogliby z powodzeniem spa do po udnia, gdyby o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wicie nie zbudzi ich Morgan, szykuj cy si do wyprawy do Shady Vale. Wydoby sk Miecz Leah i pokaza go im. R koje
i pochwa by y bardzo zniszczone, lecz klinga l ni a jak
nowa, tak jak powiedzia . U miechn
si z satysfakcj , widz c zaskoczenie na ich twarzach,
przewiesi miecz przez rami , wsun
d ugi nó do jednego z wysokich butów, za pas w
nó
my liwski, a na plecy za
uk z jesionowego drzewa. Mrugn
do nich
porozumiewawczo. - Nie zaszkodzi si troch zabezpieczy . Odprowadzili go do drzwi i zeszli z nim kawa ek w dó wzgórza na zachód, gdzie si z nimi po egna . Wci
byli zaspani i ich w asne s owa po egnania przerywane by y
ziewni ciami. - Wracajcie do
ek - poradzi im Morgan. - pijcie, jak d ugo chcecie. Odpocznijcie
i niczym si nie martwcie. Za par dni wróc . - Pomacha im r
i oddali si . Jego wysoka,
smuk a posta , jak zawsze promieniuj ca pewno ci siebie, odcina a si wyra nie na tle wci jeszcze ciemnego nieba. - Uwa aj na siebie! - zawo
za nim Par.
- To wy uwa ajcie na siebie! - za mia si Morgan. Bracia us uchali rady i wrócili do ek. Spali do popo udnia, a reszt dnia sp dzili na pró nowaniu. Nast pnego dnia sprawili si ju lepiej: wstali wcze nie, wyk pali si w ród ach, przemierzyli okolic , na pró no usi uj c znale
sadzawki b otne, posprz tali w chatce i przygotowali oraz zjedli kolacj
on z dzikiego ptactwa i ry u. D ugo rozmawiali tego wieczora o starcu i snach, magii i szperaczach oraz o tym, co powinni zrobi w najbli szej przysz
ci. Nie sprzeczali si , lecz
równie nie podj li adnej decyzji. Trzeci dzie przyniós zachmurzenie. O zmierzchu zacz pada deszcz. Siedzieli przy ogniu, który rozpalili na wielkim kamiennym kominku, i przez d ugi czas wiczyli si w opowiadaniu historii, zajmuj c si szczególnie niektórymi spo ród mniej znanych legend i usi uj c stworzy jednolit ca
z obrazów pie ni Para oraz s ów opowie ci Colla. Nie by o
ladu Morgana Leah. Pomimo wspólnego, milcz cego postanowienia,
e nie b
si
martwi , zacz li odczuwa niepokój. Czwartego dnia Morgan powróci . Kiedy si pojawi , by o pó ne popo udnie i bracia siedzieli na pod odze przed kominkiem, naprawiaj c jedno z krzese przy stole jadalnym. Nagle drzwi otworzy y si i stan
w nich góral. Pada o przez ca y dzie i by przemoczony
do suchej nitki. Woda kapa a z niego, kiedy k ad plecak i bro na pod odze i zamyka za sob drzwi. - Z e wie ci - powiedzia od progu. Jego rdzaworude w osy oblepia y mu g ow , a na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jego wyrazistej twarzy po yskiwa deszcz. Wydawa si nie zwraca uwagi na swój stan, kiedy podchodzi do nich przez pokój. Par i Coll podnie li si powoli, przerywaj c swoje zaj cie. - Nie mo ecie wraca do Shady Vale - rzek spokojnie Morgan. - Wsz dzie s nierze. Nie jestem pewien, czy s te szperacze, ale wcale bym si nie zdziwi . Wie znajduje si „pod ochron federacji” - takiego eufemizmu u ywaj na okre lenie zbrojnej okupacji. Najwyra niej na was czekaj . Zada em par pyta i od razu sr zorientowa em; nikt nie robi z tego tajemnicy. Wasi rodzice przebywaj w areszcie domowym. Zdaje si , e dobrze si miewaj , ale nie mog em ryzykowa rozmowy z nimi. Przykro mi. Musia bym odpowiedzie na zbyt wiele pyta . - Odetchn
g boko. - Komu bardzo na was zale y,
przyjaciele. Bracia spojrzeli po sobie i aden z nich nie próbowa ukry l ku. - Co teraz zrobimy? - zapyta cicho Par. - My la em o tym przez ca
drog tutaj - rzek Morgan. Po
r
na szczup ym
ramieniu przyjaciela. - Powiem wam zatem, co zrobimy. I nie przez pomy
mówi „my”,
gdy czuj , e tkwi ju razem z wami w tej sprawie. - Jego d na wschód, poszuka Walkera Boha.
zacisn a si . - Pójdziemy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VI Morgan Leah potrafi by bardzo przekonuj cy, kiedy mu na tym zale
o. Udowodni
to przyjacio om owego wieczora w sk panych w deszczu górach. Najwyra niej rozwa
spraw dok adnie, jak zreszt sam stwierdzi , i jego wywody
by y gruntownie przemy lane. Najkrócej rzecz ujmuj c, wszystko zale
o od ich wyboru.
Gdy tylko zrzuci z siebie mokre ubranie i wytar si do sucha, bracia zasiedli na pod odze przed ciep ym kominkiem ze szklankami piwa i gor cym chlebem w r ku, by wys ucha jego wyja nie . Zacz
od tego, co ju wiedzieli. Wiedzieli, e nie mog wróci do Shady Vale - ani
teraz, ani w najbli szej przysz
ci. Nie mogli równie uda si z powrotem do Callahornu. W
istocie nie mogli si uda nigdzie, gdzie mo na si ich by o spodziewa , poniewa by o ma o prawdopodobne, by federacja, która w
a tak wiele wysi ku w próby ich odnalezienia, da a
teraz za wygran . Rimmer Dali by znany jako nieust pliwy tropiciel. Osobi cie zaanga owa si w ten po cig i atwo nie zrezygnuje. Szperacze b
szukali wsz dzie tam, gdzie si ga
adza federacji - a by to olbrzymi obszar. Par i Coll mog si praktycznie uwa
za
banitów. Co wi c maj robi ? Poniewa nie mog si uda nigdzie tam, gdzie mo na si ich spodziewa , musz si uda gdzie , gdzie nikt nie b dzie ich oczekiwa . Naturalnie sztuka nie polega a na tym, eby uda si po prostu dok dkolwiek, lecz tam, gdzie mog si na co przyda . - W
ciwie mogliby cie zosta tutaj, gdyby cie chcieli, i by mo e nie odkryto by
was Bóg wie jak d ugo, poniewa federacja nigdy nie wpad aby na pomys , eby was tu szuka . - Wzruszy ramionami. - Przez jaki czas mog oby to by nawet przyjemne. Ale co by to da o? Po dwóch, czterech miesi cach, jakkolwiek d ugo by to trwa o, wci
byliby cie
banitami, ci gle nie mogliby cie wróci do domu i nic by si nie zmieni o. To bez sensu, prawda? Proponuj zamiast tego, eby cie to wy przej li inicjatyw . Nie czekajcie, a wydarzenia was zaskocz , lecz sami wyjd cie im naprzeciw! Chcia przez to powiedzie , e powinni rozwi za zagadk snów. Nie mogli nic na to poradzi , e federacja ich ciga, e
nierze okupuj Shady Vale ani e s uwa ani za
banitów. Pewnego dnia wszystko mia o si zmieni - ale nie w najbli szej przysz
ci. Sny
natomiast by y czym , z czym mogli si zmierzy . Je li mówi y prawd , warto si czego wi cej o nich dowiedzie . Starzec powiedzia im, eby przybyli do Hadeshornu w pierwsz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
noc nowego ksi yca. Wcze niej nie chcieli tego zrobi z dwóch bardzo istotnych powodów. Po pierwsze, nie wiedzieli o snach wystarczaj co du o, aby mie pewno , e s prawdziwe, a po drugie, by o ich tylko dwóch i udaj c si
tam, mogli si
wystawi
na wielkie
niebezpiecze stwo. - Czemu wi c nie zrobi czego , co rozproszy oby te niepokoje? - zako czy Morgan. - Czemu nie pój
na wschód i odszuka
Walkera Bona? Mówili cie,
e starzec wam
powiedzia , i sny zosta y równie zes ane Walkerowi Bohowi. Czy nie nale
oby si
dowiedzie , co on s dzi o tym wszystkim? Czy zamierza tam pój ? Starzec mia zamiar z nim równie
porozmawia . Ale niezale nie od tego, czy to zrobi , czy nie, Walker z
pewno ci b dzie mia pogl d na temat prawdziwo ci snów. Przyznaj , e zawsze uwa
em
waszego stryja za dziwaka, ale nigdy nie mia em go za g upca. Wszyscy znamy opowie ci o nim. Je li rzeczywi cie ma cz
magicznej mocy Shannary, teraz jest dobra sposobno ,
eby si o tym przekona . - Poci gn
d ugi yk piwa ze szklanki i pochyli si do przodu,
mierz c w ich stron wyci gni tym palcem. - Je li Walker uwierzy w sny i postanowi wyruszy do Hadeshorn, to mo e i wy b dziecie bardziej sk onni tam pój . By oby nas wówczas czterech. Ka dy, kto chcia by nam przysporzy k opotów, musia by si najpierw dobrze zastanowi . - Wzruszy ramionami. - Nawet je li potem zdecydujecie si nie i , zrobicie co bardziej po ytecznego, ni ukrywaj c si tutaj albo w jakim innym miejscu. Federacja nigdy nie wpadnie na to, eby was szuka w Anarze! To chyba ostatnie miejsce, gdzie mogliby si was spodziewa ! - Jeszcze raz poci gn
ze szklanki, odgryz kawa ek
wie ego chleba i odchyli si do ty u, spogl daj c na nich badawczo. Na jego twarzy znowu malowa si ów wyraz, który zdradza , e wie co , czego oni nie wiedz , i wydawa si tym ogromnie rozbawiony. - Wi c? - zapyta . Bracia milczeli. Par my la o stryju, przypominaj c sobie opowiadane o nim historie. Walker Boh by
samozwa czym badaczem
ycia, który twierdzi ,
utrzymywa , e widzi i czuje to, czego inni nie widz i nie czuj . Kr
e miewa wizje; y pog oski, e
uprawia nieznan odmian magii. Pewnego dnia opu ci Vale i uda si do Sudlandii. Sta o si to przed niemal dziesi ciu laty. Bracia byli wówczas m odzi, lecz Par to pami ta . Coll nagle odchrz kn , pochyli si do przodu i potrz sn
g ow . Par by pewien, e
jego brat zamierza powiedzie Morganowi, jak niedorzeczny jest jego pomys , lecz Coll jedynie zapyta : - W jaki sposób odnajdziemy Walkera? Przez chwil Par i Morgan patrzyli na siebie ze zdumieniem. Obaj oczekiwali, e Coll oka e si nieugi ty, e zdecydowanie sprzeciwi si tak nies ychanemu planowi i odrzuci go
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jako szale czy.
aden z nich jednak nie spodziewa si czego takiego. Coll zauwa
t
wymian spojrze i powiedzia : - Na waszym miejscu nie mówi bym g
no tego, co my
. aden z was nie zna mnie
tak dobrze, jak mu si zdaje. No wi c, jaka b dzie odpowied na moje pytanie? Morgan ukry szybko wyraz poczucia winy, jaki pojawi si w jego oczach. - Najpierw pójdziemy do Culhaven. Mam tam przyjaciela, który b dzie wiedzia , gdzie jest Walker. - Culhaven? - Coll zmarszczy czo o. - Culhaven jest okupowane przez federacj . - Ale wystarczaj co bezpieczne dla nas. - Morgan trwa przy swoim. - Federacja nie dzie was tam szuka a, a poza tym zatrzymamy si tam najwy ej dzie albo dwa. Tak czy owak nie b dziemy si tam zbyt wiele publicznie pokazywa . - A nasze rodziny? Nie b
si o nas niepokoi ?
- Moja nie. Ojciec przyzwyczai si
ju
do tego,
e nie widuje mnie ca ymi
tygodniami. Ju dawno uzna , e nie mo na na mnie polega . A dla Jaralana i Miriany lepiej, e nie wiedz , co si z wami dzieje. I bez tego pewnie porz dnie si martwi . - A co z Wren? - zapyta Par. - Nie wiem, jak znale
Wren. - Morgan pokr ci g ow . - Je li jest wci
z
nomadami, mo e by wsz dzie. - Urwa na chwil . - Poza tym nie wiem, na ile Wren mog aby nam by pomocna. By a jeszcze dzieckiem, kiedy opuszcza a Vale, Par. Nie mamy czasu na odnalezienie obojga. Wydaje mi si , e lepiej b dzie poszuka Walkera. Par skin g ow . Popatrzy niepewnie na Colla, który odwzajemni jego spojrzenie. - Co s dzisz? - zapyta . - S dz , e nie powinni my byli w ogóle si rusza z Vale. - Nie powinni my byli w ogóle rusza si z
ka.
- Och, daj spokój, Collu Ohmsfordzie! - wykrzykn czekaj cej nas przygodzie! Przyrzekam, e b
weso o Morgan. - Pomy l o
si wami opiekowa !
Coll spojrza na brata. - Czy to powinno mnie uspokoi ? - Jestem za tym, eby my poszli. - Par odetchn
g boko. Coll przyjrza mu si
uwa nie, po czym skin g ow . - W ko cu, co mamy do stracenia? W ten sposób sprawa zosta a rozstrzygni ta. Zastanawiaj c si nad tym pó niej, Par stwierdzi , e w
ciwie nie by zaskoczony. W ko cu trzeba by o dokona jakiego wyboru,
a niewiele przemawia o za innymi rozwi zaniami.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Tej nocy spali w domku my liwskim, a ranek up yn
im na pakowaniu ywno ci z
ch odnych spi arni oraz innych zapasów z komód i szafek. Bracia znale li bro , koce, aszcze podró ne i ubrania na zmian , niektóre pasuj ce na nich jak ula . Zaopatrzyli si równie w w dzone mi so, warzywa i owoce, ser i orzechy, a tak e w naczynia kuchenne, buk aki na wod i lekarstwa. Wzi li wszystko, czego potrzebowali, bo chatka by a dobrze zaopatrzona, i w po udnie stali gotowi do drogi. By o szaro i pochmurnie, kiedy wyszli przez frontowe drzwi, dok adnie rygluj c je za sob . Deszcz przeszed w m awk i ziemia pod ich stopami nie by a ju twarda i pylista, lecz wilgotna i mi kka jak g bka. Skierowali si znów ku pó nocy, w stron T czowego Jeziora, z postanowieniem dotarcia do jego brzegów przed nastaniem nocy. Plan Morgana na pierwszy etap wyprawy by prosty. Mieli odnale pop yn
ni tym razem wzd
ód ukryt przez braci u uj cia Rappahalladranu i
po udniowego brzegu, omijaj c z dala nizin Ci te, Czarne
by i Moczary Mgie , miejsca pe ne niebezpiecze stw, których lepiej unika . Dotar szy do przeciwnego brzegu, mieli odnale
Srebrn Rzek i pop yn
ni na wschód do Culhaven.
By to dobry plan, lecz nie pozbawiony trudno ci. Morgan wola by przep yn
T czowe
Jezioro noc , kiedy mniej rzucaliby si w oczy, U ywaj c jako busoli gwiazd i ksi yca. Lecz gdy dzie dobiega ko ca i w oddali ukaza o si jezioro, sta o si jasne, e tej nocy nie b dzie gwiazd ani ksi yca, a tym samym adnego wiat a, które mog oby im wskaza drog . Gdyby spróbowali przep yn podryfuj
jezioro w tak
pogod , istnia o du e prawdopodobie stwo,
za daleko na po udnie, wystawiaj c si
e
na niebezpiecze stwa, których mieli
nadziej unikn . Dlatego gdy odnale li ód i upewnili si , e wci pierwsz
si nadaje do u ytku, sp dzili
noc w ch odnym, podmok ym obozowisku niedaleko brzegu jeziora,
cieplejszych i przyjemniejszych czasach. Ranek przyniós nieznaczn
zmian
ni c o pogody.
Zupe nie przesta o pada i zrobi o si ciep o, lecz chmury pozosta y, mieszaj c si z mg spowijaj
jezioro od jednego ko ca do drugiego.
Par i Coll niepewnie rozgl dali si wokó . - Wypogodzi si - zapewnia ich Morgan, zamierzaj c jak najpr dzej wyrusza . Zepchn li ód na wod i wios owali do czasu, a wiatr sta si na tyle silny, by mogli ustawi swój prowizoryczny agiel. Chmury unios y si o par metrów i niebo przeja ni o si troch , lecz mg a wci
le
a na powierzchni jeziora jak we na, okrywaj c wszystko
nieprzeniknionym ca unem. Min o po udnie, nie przynosz c wielkiej zmiany, i w ko cu nawet Morgan przyzna , e nie wie, gdzie s . O zmierzchu wci
znajdowali si na jeziorze i wkrótce zrobi o si wokó nich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zupe nie ciemno. Wiatr usta i ód sta a nieruchomo na wodzie. Zjedli co , g ównie dlatego, e by o to niezb dne, a nie dlatego, eby którykolwiek z nich odczuwa g ód, po czym próbowali na zmian spa . - Pami tasz opowie ci o Shei Ohmsfordzie i o stworzeniu, które mieszka o na Moczarach Mgie ? - w pewnym momencie Coll zapyta szeptem Para. - Wcale si nie zdziwi , je li przekonamy si na w asnej skórze, czy by y prawdziwe! Noc up ywa a powoli, wype niona cisz , ciemno ci i poczuciem nadci gaj cej zguby. Min a jednak bez adnych zdarze , a rankiem mg a si podnios a, niebo si rozja ni o i przyjaciele stwierdzili, e znajduj si bezpiecznie na rodku jeziora, zwróceni dziobem odzi ku pó nocy. Odpr eni, artowali ze swych obaw, obrócili ód z powrotem ku wschodowi i na zmian
wios owali, wyczekuj c nadej cia wiatru. Po pewnym czasie mg a zupe nie
znikn a, chmury rozproszy y si i dostrzegli po udniowy brzeg. Oko o po udnia zerwa si pó nocno-wschodni wiatr, wi c od
yli wios a i postawili agiel.
Czas mija , a ód mkn a na wschód. Zmierzcha o ju , kiedy wreszcie przybili do przeciwleg ego brzegu w lesistej zatoczce u uj cia Srebrnej Rzeki. Wepchn li ód w sitowie i przymocowali j starannie linami, po czym ruszyli pieszo w g b l du. S
ce ju zachodzi o i
jego gasn ce wiat o odbija o si od nowej pow oki nisko wisz cych chmur i oparów mg y, barwi c niebo na ró owo. W lesie by o jeszcze cicho, odg osy nocy wyczekiwa y niecierpliwie ko ca dnia przed rozpocz ciem swej symfonii. Rzeka p yn a ospale obok nich, wezbrana od deszczu i unoszonych na wodzie odpadków. Cienie wyci gn y si w ich stron , drzewa zdawa y si skupia w ciemne gromady, a wiat o stawa o si coraz s absze. Wkrótce spowi ich mrok. Przez chwil rozmawiali o Królu Srebrnej Rzeki. - Przemin
jak ca a reszta magii - stwierdzi Par, st paj c ostro nie po liskiej od
deszczu cie ce. Tej nocy widoczno
by a lepsza, cho nie tak dobra, jak mogliby sobie
yczy : gwiazdy i ksi yc bawi y si w chowanego z chmurami. - Przemin
jak druidzi i
elfy, jak wszystko prócz opowie ci. - Mo e tak, a mo e nie - filozoficznie zauwa
Morgan. - Podró nicy wci
twierdz ,
e od czasu do czasu go widuj , starca z latarni , wskazuj cego im drog i sprawuj cego nad nimi piecz . Przyznaj jednak, e jego w jedynie nad rzek i w skim pasem ziemi wzd
ci nie s ju tak rozleg e jak niegdy . W ada niej. Reszta nale y do nas.
- Reszta nale y do federacji, jak wszystko inne! - mrukn
Coll. Morgan kopn
kawa ek suchego drewna, który wiruj c, znikn w ciemno ci. - Znam cz owieka, który twierdzi,
e rozmawia
z Królem Srebrnej Rzeki.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drownego handlarza sprzedaj cego b yskotki od Leah po Anar. Wci
przemierza ten kraj
i mówi mi, e pewnego razu zab dzi na nizinie Battlemound i ów starzec pojawi si z latarni i wyprowadzi go. - Morgan potrz sn
g ow . - Nigdy nie wiedzia em, czy wierzy
mu, czy nie. Z handlarzy s urodzeni bajarze i niecz sto mo na si od nich dowiedzie prawdy. - My
, e ju go nie ma - powiedzia Par i ta pewno
przej a go smutkiem. - Magia
zanika, je li si jej nie praktykuje i w ni nie wierzy. Król Srebrnej Rzeki nie mia szcz cia ani do jednego, ani do drugiego. Teraz jest tylko opowie ci , jeszcze jedn legend , w której prawdziwo
wierzysz tylko ty i ja, i Coll, i mo e jeszcze garstka innych.
- My, Ohmsfordowie, zawsze wierzymy - doko czy cicho Coll. . Szli dalej w milczeniu cie
wij
si na wschód, nas uchuj c odg osów nocy.
Wiedzieli, e tej nocy nie dotr ju do Culhaven, teraz nie chcieli si jeszcze zatrzymywa , wi c kontynuowali marsz, nie zamieniaj c na ten temat s owa. W miar jak posuwali si w b l du, zapuszczaj c si na obszar Dolnego Anaru, las stawa si coraz g stszy, a cie ka zw
a si pod naporem zarastaj cych j z obu stron krzewów. Rzeka kot owa a si tu
ciekle, przep ywaj c przez Szereg w skich gardzieli, a okolica sta a si
bardziej
nieprzyst pna, tworz c labirynt pagórków i w wozów, upstrzonych gdzieniegdzie g azami i pniakami drzew. - Droga do Culhaven nie jest ju taka jak kiedy - mrukn Par i Coll nie wiedzieli, czy jest tak w istocie, gdy
w pewnej chwili Morgan.
aden z nich nigdy nie by w Anarze.
Spojrzeli po sobie, lecz nic nie odpowiedzieli. Potem cie ka odbija a od rzeki, prowadz c w g b lasu. Morgan zawaha si przez chwil , po czym ruszy ni dalej. Ponad ich g owami zwar y si korony drzew, przez które przenika o jedynie nik e wiat o ksi yca, i ca a trójka zmuszona by a posuwa si naprzód po omacku. Morgan znowu co mrucza , tym razem niezrozumiale, chocia ton jego g osu by wyra nie s yszalny. Pn cza i zwisaj ce p dy zaro li uderza y ich w twarze i musieli i pochyleni. W lesie panowa dziwny, cuchn cy zapach, jakby jego poszycie si rozk ada o. Par usi owa wstrzymywa
oddech,
eby nie czu
tego fetoru, tak by dra ni cy. Chcia
przy pieszy , lecz przed nim znajdowa si Morgan, który szed ju najszybciej jak móg . - Taki zapach, jakby co tutaj umar o - szepn zza jego pleców Coll. Nagle co pobudzi o pami
Para. Przypomnia sobie zapach bij cy od chaty le nej
kobiety, o której starzec powiedzia im, e jest cieniowcem. Odór panuj cy tutaj by zupe nie taki sam. W chwil pó niej wyszli z le nej g stwiny na polan otoczon martwymi kikutami
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drzew i pokryt gnij cymi li mi, suchymi ga ziami i rozrzuconymi bez adnie ko mi. Jej rodek zajmowa zat ch y staw, bulgocz cy jak kocio stoj cy na ogniu. Wielkookie padlino erne zwierz ta obserwowa y ich z g bi mroku. Przyjaciele zatrzymali si niepewnie. - Morgan, tu jest dok adnie tak samo jak... - zacz Par, urywaj c w pó zdania. Cieniowiec wyszed bezszelestnie spomi dzy drzew i stan
przed nimi. Par ani przez
chwil nie mia w tpliwo ci, co to takiego; wiedzia to instynktownie. Natychmiast znikn o niedowierzanie i w tpliwo ci, przez wiele lat ho ubiona pewno , e cieniowce s tym, za co je uwa ali rozs dni ludzie - plotkami i powiastkami dla niegrzecznych dzieci. By mo e t zmian wywo
o w nim ostrze enie udzielone im przez starca, które pobrzmiewa o teraz w
jego uszach. A mo e po prostu sprawi to wygl d stworzenia. Tak czy inaczej rzeczywisto , któr mia przed sob , by a zatrwa aj ca i niezapomniana. Cieniowiec ten w niczym nie przypomina
poprzedniego. By a to olbrzymia,
pow ócz ca nogami istota o ludzkich kszta tach, lecz dwukrotnie wi ksza od normalnego cz owieka, o ciele pokrytym szorstk , kud at sier ci , masywnych apach uzbrojonych w szpony, pot na i zgarbiona jak goryl. Spo ród kud ów wyziera a twarz, któr trudno by oby okre li jako ludzk . By a pomarszczona i wykrzywiona wokó ust, z których jak u amane ko ci stercza y z by. Z wyschni tych fa dów jej skóry z zapiek
niech ci spogl da y
on ce jak ogie oczy. Stwór sta i patrzy , taksuj c ich wzrokiem t pego zwierz cia. - Oho - rzek cicho Morgan. Cieniowiec post pi krok do przodu posuwistym ruchem, przywodz cym na my l skradaj cego si kota. - Co tu robicie? - zachrypia jak gdyby z wn trza g bokiej, pustej studni. - Zgubili my... - zacz Morgan. - Wkroczyli cie na mój teren! - przerwa tamten, gro nie zgrzytaj c z bami. Rozgniewali cie mnie! Morgan spojrza na Para, który ruchem ust wypowiedzia szybko s owo „cieniowiec” i spojrza z kolei na brata. Coll by blady i spi ty. Podobnie jak Par, nie mia ju w tpliwo ci. - Zatrzymam jednego z was jako zap at ! - zawarcza cieniowiec. - Dajcie mi jednego z was! Dawajcie! Przyjaciele jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wiedzieli, e jest tylko jedno wyj cie z tej sytuacji. Tym razem nie by o w pobli u starca, który by im przyszed z pomoc . Byli sami. Morgan si gn za siebie i wyci gn z pochwy Miecz Leah. Ostrze odbi o si jasnym blaskiem w oczach potwora.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Albo pozwolisz nam bezpiecznie przej ... - zacz . Nie doko czy . Cieniowiec rzuci si na niego z wrzaskiem, pokonuj c ma przera aj
szybko ci . W jednej sekundzie znalaz si
polan z
przy Morganie, rozdzieraj c
szponami powietrze. Góralowi uda o si jednak w por nastawi miecz. Odparowa cios i wytr ci stwora z równowagi, odrzucaj c go na bok i niwecz c jego atak. Coll skoczy w ich stron i zada mu ci cie krótkim mieczem, który mia przy sobie, a Par uderzy we magi pie ni, przes aniaj c mu wzrok chmar bzycz cych owadów. Potwór z gniewnym rykiem stan
z powrotem na nogach, zapami tale wymachuj c
ramionami, i ponownie natar na nich. Zada Morganowi pot ny cios, gdy ten usi owa odskoczy na bok, i powali go na ziemi . Kiedy stwór odwróci si , Coll uderzy go tak mocno swoim krótkim mieczem, e odr ba mu jedno rami ponad okciem. Cieniowiec zatoczy si z bólu, lecz zaraz skoczy z powrotem, schwyci swe odr bane rami i cofn znowu. Ostro nie przy
si
rami do barku. Nast pi nag y ruch; ci gna, mi nie i ko ci
splata y si ze sob jak wij ce si w e. Rami przyros o z powrotem. Cieniowiec zasycza z rado ci. Potem znowu ruszy na nich. Par usi owa go powstrzyma obrazami wilków, lecz monstrum nawet ich nie zauwa kling
o. Z ca ym impetem uderzy o w Morgana, odpychaj c
jego miecza i odrzucaj c go do ty u. Góral by by pewnie zgubiony, gdyby nie
Ohmsfordowie, którzy skoczyli na besti i powalili j na ziemi . Przytrzymali j tam zaledwie przez chwil . D wign a si do góry, uwalniaj c si z ich u cisku i odrzucaj c ich na boki. Jedno wielkie rami grzmotn o Para w twarz, odrzucaj c mu g ow do ty u a w oczach zapali y mu si gwiazdy, kiedy toczy si po ziemi. S ysza , jak bestia zbli a si do niego, i wyrzuca z siebie wszystkie obrazy, jakie potrafi przywo usi uj c d wign
si
. Tarza si i pe za , rozpaczliwie
na nogi. Us ysza ostrzegawczy okrzyk Colla i seri
Wreszcie stan wyprostowany, próbuj c otrz sn
chrz kni .
si z zamroczenia.
Cieniowiec znajdowa si tu przed nim, maj c go za chwil pochwyci w szeroko rozwarte, zako czone szponami ramiona. Coll le
bezw adnie pod drzewem o kilka kroków
dalej. Nigdzie nie by o wida Morgana. Par cofn si powoli, szukaj c sposobu ucieczki. Nie by o teraz czasu na magi . Bestia znajdowa a si zbyt blisko. Poczu za plecami chropowat kor drzewa. Wtem obok niego znowu pojawi si Morgan, który wy oni si z mroku i z okrzykiem „Leah, Leah!” rzuci si na cieniowca. Na twarzy i ubraniu mia krew, a w jego oczach p on gniew i determinacja. Opad Miecz Leah - uk l ni cego metalu - i wydarzy o si co cudownego. Miecz z ca si uderzy w cieniowca i zap on ogniem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par cofn
si i os oni twarz ramieniem. Nie, pomy la zdumiony, to nie ogie , to
magia! Magia zadzia a w jednej chwili, bez ostrze enia, i zdawa a si pora walcz cych w kr gu jej
bezruchem
wiat a. Potwór zesztywnia , wydaj c okrzyk przera enia i
niedowierzania. Magia przep yn a z Miecza Leah na jego cia o, rozcinaj c je jak brzytwa. Cieniowiec zadr
, zdawa si zapada w sobie, jego kontury rozmy y si i zacz
si
rozp ywa . Par szybko upad na ziemi u stóp potwora i przetoczy si pod nim kawa ek dalej, odzyskuj c wolno . Zobaczy , jak bestia d wiga si rozpaczliwie w gór , po czym wybucha ogniem równie jasnym jak bro , od której zgin a, i obraca si w popió . Miecz Leah natychmiast pogr
si w mroku. Zapanowa a nag a cisza. Ponad ma
polan unosi si ob ok dymu o intensywnym, cierpkim zapachu. Staw raz jeszcze zabulgota i ucich . Morgan Leah opad na jedno kolano, upuszczaj c miecz na ziemi przed sob . Or uderzy o ma y wzgórek popio u i rozb ys . Morgan wzdrygn si i zadr
.
- Do kro set! - wyszepta g osem zd awionym ze zdumienia. - Moc, któr czu em, by a... Nigdy nie s dzi em, e to mo liwe... Par natychmiast podszed do niego, ukl kn
obok i obejrza jego twarz, poranion ,
st uczon i blad , jakby odp yn a z niej ca a krew. Obj
przyjaciela ramieniem i przycisn
go do siebie. - Wci
ma moc, Morgan! - wyszepta , podniecony my
mo liwe. - Min o tyle lat, a on wci
,
e co takiego jest
posiada magiczn moc, chocia nikt o tym nie
wiedzia ! - Morgan patrzy na niego, nie rozumiej c. - Nie pojmujesz? Magia drzema a w nim od czasów Allanona! Nie by a potrzebna! Trzeba by o innej magii, eby j obudzi ! Trzeba by o stworzenia takiego jak cieniowiec! Dlatego nic si nie dzia o, dopóki magie si nie zetkn y... Nie doko czy . Coll docz apa do nich i równie opad na ziemi . Jedno jego rami zwisa o bezw adnie. - Chyba je z ama em - wymamrota . ka wprawdzie nie by a z amana, lecz tak mocno st uczona,
e Par uzna za
niezb dne unieruchomi j na par dni w ubkach. Umyli si w swym zapasie pitnej wody, opatrzyli zadra ni cia i rany, podnie li z ziemi sw bro i stan li, spogl daj c po sobie. - Starzec powiedzia , e wiele istot b dzie na nas polowa o - wyszepta Par. - Nie wiem, czy ten stwór na nas polowa , czy po prostu mieli my pecha, e si na niego natkn li my. - G os Colla by chrapliwy. - Wiem tylko, e nie chcia bym jeszcze raz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spotka czego takiego. - Ale je li spotkamy... - rzek cicho Morgan i na chwil umilk . - Je li spotkamy, to wiemy teraz, jak sobie z czym takim radzi . - Pog adzi kling Miecza Leah, jakby dotyka mi kkiego wygi cia kobiecej twarzy. Par nigdy nie zapomnia tego, co czu w tamtej chwili. Wspomnienie to nawet przes oni o pami
o ich potyczce z cieniowcem.
By to ma y okruch czasu zastyg y w najczystszej postaci. Odczuwa zazdro . Przedtem to on mia prawdziw magi . Teraz tym kim by Morgan Leah. Oczywi cie, wci ada pie ni , ale jej moc blad a w porównaniu z moc miecza górala. To jego miecz zniszczy potwora. Najbardziej sugestywne obrazy wysy ane przez Para potrafi y go co najwy ej rozdra ni . Zastanawia si , czy magiczna pie
ma jak kolwiek rzeczywist warto .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VII Pó niej tej samej nocy Par przypomnia sobie co , co go zmusi o do zmierzenia si z uczuciami, jakie ywi wobec Morgana. Maszerowali do Culhaven, pragn c jak najszybciej zako czy wypraw , zdecydowani i
ca
noc i nast pny dzie raczej, ni ryzykowa cho by
krótki nocleg w lesie. Dotarli z powrotem do g ównej cie ki, tam gdzie bieg a ona równolegle do Srebrnej Rzeki, i ruszyli ni dalej na wschód. Kiedy tak pod ali naprzód, to ponaglani przez niepokój, to wstrzymywani przez zm czenie, ich my li w drowa y równie jak pas ce si owce ku ziele szym pastwiskom i Par Ohmsford przy apa si na tym, e my li o pie niach. Przypomnia sobie legendy mówi ce,
e moc Miecza Leah jest w dos ownym
znaczeniu tego s owa obosieczna. Miecz zosta wyposa ony w magiczn moc przez Allanona w czasach Brin Ohmsford, kiedy druid w drowa na wschód z dziewczyn z Shady Vale i jej opiekunem Ronem Leah. Druid zanurzy kling miecza w zakazanych wodach Hadeshornu, na zawsze zmieniaj c jej charakter. By a odt d czym wi cej ni zwyk e ostrze; sta a si talizmanem mog cym si oprze nawet widmom Mord. Jej magia by a jednak podobna do wszystkich magii z dawnych czasów; stanowi a zarówno b ogos awie stwo, jak i przekle stwo. Jej moc by a jak narkotyk; ten, kto jej u ywa , coraz bardziej si od niej uzale nia . Brin Ohmsford dostrzeg a to niebezpiecze stwo, lecz przestrogi, jakich udziela a Ronowi Leah, pozosta y bez echa. Tym, co ich uratowa o w ostatecznej konfrontacji z ciemn magi i po
o kres dalszej potrzebie korzystania z magii miecza, by a moc Jaira i jej
asna. Nie istnia
aden przekaz mówi cy o tym, co sta o si pó niej z mieczem - wiadomo
by o tylko, e nie by ju potrzebny, i wi cej go nie u ywano. do teraz. I teraz wydawa o si , e by mo e obowi zkiem Para jest przestrzec Morgana przed dalszym stosowaniem miecza. Ale jak mia to zrobi ? Do kro set, Morgan by obok Colla jego najlepszym przyjacielem, a na nowo odkryta magia, której Par tak bardzo mu zazdro ci , dopiero co uratowa a im
ycie! Odczuwana przeze
zawi
wype nia a go
poczuciem winy i zawodu. Jak mia powiedzie Morganowi, e nie powinien korzysta z mocy miecza? Nie by o wa ne, e mog istnie po temu dostateczne powody; i tak zdawa a si z tego przebija uraza. Poza tym wiedzia , e b
potrzebowali mocy miecza, je li natkn
si jeszcze na jakie cieniowce. A wszystko na to wskazywa o. Jego zmagania z tym problemem nie trwa y d ugo. Po prostu nie potrafi wymaza z pami ci swego niepokoju i wie ego wspomnienia dysz cej nad nim bestii. Postanowi
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
milcze . By mo e w ogóle nie by o potrzeby o tym mówi . Gdy si pojawi, zawsze zd y to zrobi . Zostawi spraw w spokoju. Niewiele rozmawiali ze sob tej nocy, a je li ju , to g ównie o cieniowcach. Nie mieli ju w tpliwo ci co do ich istnienia. Nawet Coll nie unika nazywania rzeczy po imieniu, mówi c o bestii, która ich zaatakowa a. Lecz uznanie tego faktu niewiele rozja ni o im w g owach. Cieniowce pozosta y dla nich tajemnic . Nie wiedzieli, sk d przychodz ani dlaczego. Nie wiedzieli nawet, czym s . Nie mieli poj cia o ródle ich mocy, chocia zdawa o si , e musi nim by jaki rodzaj magii. Je li stworzenia te na nich polowa y, to nie wiedzieli, jak mog temu zaradzi . Wiedzieli jedynie, e starzec mia racj , radz c im, by zachowali ostro no . Wkrótce po nastaniu
witu dotarli do Culhaven. Obolali i zaspani, wyszli z
rozpraszaj cych si nocnych cieni lasu na s abe wiat o nowego dnia. Chmury przes ania y ca e niebo na wschodzie, zawadzaj c w przelocie o wierzcho ki drzew i nadaj c miastu kar ów w dole szary zimowy wygl d. Przyjaciele zatrzymali si , rozprostowali ko ci, ziewn li i rozejrzeli si wokó . Drzewa przed nimi przerzedzi y si i ujrzeli grup chat, nad którymi unosi si dym z kamiennych kominów, a obok chat stodo y pe ne wozów i narz dzi i ma e podwórza z zagrodami dla zwierz t. Na male kich skrawkach ziemi warzywniki wielko ci odcisków kciuka walczy y o lepsze z wdzieraj cymi si zewsz d chwastami. Wszystko by o st oczone: chaty i szopy, zwierz ta, ogrody i las wpada y na siebie. Wszystko by o strasznie zaniedbane, farba niszczy a si i odpada a, tynk i kamienie by y pop kane, po amane p oty chyli y si ku ziemi, zwierz ta by y kud ate i nie oporz dzone, a ro liny ogrodowe i chwasty tak wzajemnie sob poprzerastane, e trudno je by o od siebie odró ni . W drzwiach i oknach ukazywa y si kobiety, w wi kszo ci stare, niektóre z praniem do powieszenia, inne zaj te gotowaniem posi ku. Wszystkie wydawa y si
obdarte i
zaniedbane. Na podwórzach, cie kach i drogach bawi y si dzieci, usmolone i dzikie jak górskie owce. Morgan zauwa
, z jakim zdumieniem Par i Coll rozgl daj si wokó , i rzek :
- Zapomnia em wam powiedzie . Culhaven, które znacie, to miasto z waszych opowie ci. To wszystko nale y ju do przesz
ci. Wiem, e jeste cie zm czeni, ale skoro ju
tutaj jeste my, musicie pewne rzeczy zobaczy . Powiód ich cie
prowadz
do miasta. Zabudowania by y coraz n dzniejsze,
chaty ust pi y miejsca szopom i sza asom, ogrody i zwierz ta znikn y zupe nie. rozszerza a si w poln drog , od dawna nie naprawian , pe odpadkami i kamieniami. Tutaj równie
bawi y si
cie ka
dziur i kolein, pokryt
dzieci, a kobiety krz ta y si
przy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
domowych zaj ciach, zamieniaj c czasem par s ów ze sob nawzajem i z dzie mi, lecz przewa nie by y zamkni te w sobie i milcz ce. Nieufnie przygl da y si trzem przybyszom przechodz cym obok, a na ich twarzach malowa a si podejrzliwo
i strach.
- Oto Culhaven, najpi kniejsze miasto Estlandii, serce i dusza pa stwa kar ów powiedzia cicho Morgan. Nie patrzy na nich. - Znam opowie ci. By o azylem, oaz , przystani dla agodnych dusz, pomnikiem tego, czego mog dokona duma i ci ka praca. Potrz sn g ow . - A takie jest dzisiaj. Podesz o do nich kilkoro dzieci, prosz c o pieni dze. Morgan agodnie potrz sn ow , pog adzi je po w osach i poszed dalej. Skr cili w dró
prowadz
do strumienia zapchanego mieciami i nieczysto ciami.
Jego brzegiem chodzi y dzieci, tr caj c patykami unosz ce si na wodzie odpadki. Po k adce przeszli na drugi brzeg. W powietrzu unosi si ci ki zapach zgnilizny. - Gdzie si podziali m czy ni? - zapyta Par. Morgan spojrza na niego. - Szcz liwi spo ród nich nie yj . Pozostali s w kopalniach albo w obozach pracy. Dlatego wszystko tak tutaj wygl da. W mie cie pozosta y jedynie dzieci, starcy i troch kobiet. - Urwa na chwil . - Jest tak od pi dziesi ciu lat. Zgodnie z wol federacji. Chod cie dy. Poprowadzi ich w sk
cie
za szeregiem chat, które wydawa y si
bardziej
zadbane. ciany by y wie o wybielone, kamienie wyszorowane, tynk nienaruszony, ogrody i trawniki wypiel gnowane. Tutaj równie kar y, g ównie kobiety, krz ta y si na podwórzach i w izbach, a ich zaj cia by y podobne do tych, które ogl dali poprzednio, lecz rezultaty ró ni y si od tamtych jak dzieli od nocy. Wszystko tutaj l ni o czysto ci i porz dkiem. Morgan zaprowadzi ich do ma ego parku na wzgórzu, gdzie weszli ostro nie w jod owy zagajnik. - Widzicie te domy? - Wskaza grup porz dnie utrzymanych chat. Par i Coll skin li ow . - To tam mieszkaj stacjonuj cy tutaj
nierze i urz dnicy federacji. M odsze,
silniejsze kobiety kar ów zmuszane s do pracy dla nich. Wi kszo nimi
z nich musi równie z
. - Spojrza na nich znacz co. Opu cili park i zeszli zboczem wzgórza do centrum miasta. Zamiast domów
mieszkalnych sta y tutaj sklepy i warsztaty, a na ulicach roi o si od pieszych. W ród nich by o niewielu kar ów, i to znowu przewa nie starych; zaj ci byli sprzedawaniem i kupowaniem. Wokó t oczyli si przybysze spoza miasta, którzy ci gn li tutaj na handel. Wsz dzie widoczne by y patrole federacji. Morgan powiód braci zau kami, gdzie mogli pozosta nie zauwa eni. Pokazywa im
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ró ne rzeczy, udzielaj c wyja nie g osem zarazem gorzkim i ironicznym. - Tamten budynek to kantor wymiany srebra. Kar y przymuszane s do wydobywania srebra w kopalniach; trzymane s ca y czas pod ziemi - wiecie, co to oznacza - a potem zmuszane do sprzedawania go w cenach ustalonych przez federacj i oddawania wi kszo ci dochodów swym prze ladowcom w postaci podatków. Równie zwierz ta nale - rzekomo na zasadzie dzier awy.
ywno
do federacji
kar ów jest ci le racjonowana. Tam w dole to
plac targowy. Wszystkie warzywa i owoce s uprawiane i sprzedawane przez kar ów, a wp ywy ze sprzeda y s dzielone w ten sam sposób, co wszystko inne. To w
nie oznacza
dla tych ludzi „protektorat”. Zatrzyma ich na ko cu ulicy, z dala od t umu gapiów skupionego wokó podestu, na którym wystawiono na sprzeda grup sp tanych
cuchami m odych kar ów i karlice. Przez
chwil im si przypatrywali. - Wyprzedaj tych, których nie potrzebuj do pracy - poinformowa Morgan. Z dzielnicy handlowej zaprowadzi ich pod szerokie wzgórze wznosz ce si ponad miastem. Jego zbocze, sczernia e i odarte z ycia, znaczy o si ogromn ciemn smug na tle nieba. Kiedy poci te by o na tarasy i jeszcze teraz pozosta
ci dawnych umocnie stercza y
z ziemi jak nagrobki. - Wiecie, co to jest? - zapyta ich cicho. Potrz sn li g owami. - To wszystko, co pozosta o po Ogrodach Meade. Znacie t
histori . Kar y za
y te ogrody, u ywaj c
specjalnej ziemi sprowadzonej z regionów rolniczych, ziemi czarnej jak w giel. Sadzono tu i hodowano ka dy kwiat znany plemionom. Mój ojciec mówi , e by o to najpi kniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widzia . By tu raz jako ch opiec. - Milcza przez chwil , kiedy ogl dali ruiny, po czym doda : - Federacja spali a ogrody po kapitulacji miasta. Pal je co roku, eby nic tu nigdy nie wyros o. Kiedy odchodzili, wracaj c ku obrze om miasta, Par zapyta : - Sk d wiesz to wszystko, Morgan? Od twojego ojca? Góral potrz sn g ow . - Mój ojciec nie by tu wi cej od tamtego czasu. My
, e woli nie wiedzie , jak tu
teraz wygl da. Chce to miejsce zachowa w pami ci takim, jakie by o niegdy . Nie, mam tutaj przyjació , którzy mi opowiadaj , jak uk ada si
ycie kar ów, to znaczy ta jego cz
,
której nie mog sam zobaczy , kiedy tutaj jestem. Nie mówi em wam jeszcze zbyt wiele o tym, prawda? Ale to wszystko dotyczy ostatniego mniej wi cej pó rocza. Opowiem wam o tym pó niej. Udali si z powrotem do biedniejszej cz ci miasta, posuwaj c si now drog , która by a ju jednak równie zryta i podziurawiona jak pozosta e. Po krótkim marszu skr cili w
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
alejk prowadz
do okaza ej budowli z drewna i kamienia, która wygl da a tak, jakby
kiedy by a czym w rodzaju gospody. Mia a trzy pi tra i otoczona by a zadaszon werand z hu tawkami i fotelami na biegunach. Podwórze by o ogo ocone z ro linno ci, lecz wolne od mieci oraz odpadków i pe ne bawi cych si dzieci. - Szko a? - Par g
no wyrazi swój domys . Morgan potrz sn g ow .
- Sierociniec. Powiód ich mi dzy grupkami dzieci na werand , przez któr doszli do drzwi w bocznej cianie domu, ukrytych w cieniu g bokiej wn ki. Zapuka , a kiedy si nieco uchyli y, zapyta : - Czy znajdzie si odrobina jedzenia dla potrzebuj cego? - Morgan! - Drzwi otworzy y si szeroko. Sta a w nich niem oda karlica, siwow osa i w fartuchu. U miech rozja nia jej szerok i wyrazist twarz, nosz
lady wielu smutków i
rozczarowali. - Morgan Leah, co za mi a niespodzianka! Jak si miewasz, ch opcze? - Jak zawsze jestem dum i rado ci mego ojca - odpar ze miechem Morgan. Mo emy wej ? - Ale tak. Od kiedy to musisz pyta ? - Kobieta odsun a si na bok i przepu ci a ich do rodka, ciskaj c Morgana i u miechaj c si szeroko do jego towarzyszy, którzy niepewnie odwzajemnili jej u miech. Zamkn a za nimi drzwi i powiedzia a: - A wi c chcieliby cie co zje , czy tak? - Oddaliby my ycie za kawa ek chleba - o wiadczy Morgan ze miechem. - Babciu Elizo, to moi przyjaciele, Par i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. S chwilowo... bezdomni doko czy . - Czy
wszyscy tacy nie jeste my? - zachrypia a w odpowiedzi babcia Eliza.
Wyci gn a spracowan d
, któr bracia kolejno u cisn li. Przyjrza a im si krytycznie. -
Czy by cie wdali si w bójk z nied wiedziami, Morgan? - Obawiam si , e by o to co jeszcze gorszego. - Morgan ostro nie dotkn
swej
twarzy, szukaj c na niej ran i zadrapa . - Droga do Culhaven nie jest ju taka jak dawniej. - Culhaven te nie. Siadaj, dziecko, i twoi przyjaciele równie . Przynios wam ciasto i owoce. Na rodku obszernej kuchni sta o kilka sto ów z awami i przyjaciele usiedli przy najbli szym z nich. Kuchnia by a du a, lecz do
ciemna i skromnie urz dzona. Babcia Eliza
krz ta a si pracowicie, podaj c obiecane niadanie i nape niaj c szklanki jakim
wie o wy-
ci ni tym sokiem. - Zaproponowa abym wam mleko, ale to, które mam, musz wydziela dzieciom -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przeprosi a. Jedli apczywie, kiedy pojawi a si druga kobieta, równie karlica, jeszcze starsza od pierwszej, ma a i pomarszczona, o ostrych rysach twarzy i szybkich, ptasich ruchach, które zdawa y si ani na chwil nie ustawa . Na widok Morgana zdecydowanym krokiem przesz a przez izb . Góral natychmiast powsta i poca owa j lekko w policzek. - Cioteczka Jilt - przedstawi j braciom. - Bardzo mi mi o - o wiadczy a takim tonem, jakby trzeba ich by o o tym specjalnie przekonywa . Usiad a obok babci Elizy i natychmiast zaj a si robótk na drutach, któr przynios a ze sob . - Te damy matkuj ca emu wiatu - powiedzia Morgan, siadaj c z powrotem do sto u. - Mnie te , chocia nie jestem sierot jak inni ich podopieczni. Zaadoptowa y mnie przez wzgl d na mój nieodparty urok osobisty. -
ebra
tak samo jak wszyscy inni, kiedy spotka
my ci
po raz pierwszy,
Morganie Leah! - rzuci a cioteczka Jilt, nie podnosz c oczu znad robótki. - Tylko dlatego ci przyj
my, tylko dlatego przyjmujemy kogokolwiek. - To siostry, chocia nikt by tego nie odgad - ci gn
Morgan. - Babcia Eliza jest jak
pierzyna z g siego puchu, mi kka i ciep a. Ale cioteczka Jilt, ta przypomina raczej kamienn prycz ! Cioteczka Jilt poci gn a nosem. - W dzisiejszych czasach kamie jest du o trwalszy od g siego puchu. A obydwa s trwalsze od góralskich pochlebstw! Morgan i babcia Eliza roze miali si , a po chwili do czy a do nich cioteczka Jilt. Par i Coll przy apali si na tym, e równie si u miechaj . Wydawa o si to dziwne, gdy wci mieli w pami ci widok miasta i jego mieszka ców, a g osy osieroconych dzieci bawi cych si na zewn trz nieustannie przypomina y o tym, jak rzeczy naprawd si maj . Lecz obie te kobiety cechowa a jaka niez omno , co , co wznosi o si ponad cierpienia i n dz , a szepta o o obietnicy i nadziei. Po niadaniu babcia Eliza zaj a si zmywaniem naczy , a cioteczka Jilt wysz a dogl da dzieci. - Te dwie staruszki prowadz sierociniec od ponad trzydziestu lat - szepn
Morgan. -
Federacja zostawia je w spokoju, bo dzi ki nim dzieci nie pl cz si pod nogami. Nie le, co? setki dzieci pozbawionych rodziców, wi c sierociniec zawsze jest pe ny. Kiedy dzieci dostatecznie podrosn , przemyca si je na zewn trz. Te, którym pozwoli si pozosta za ugo, federacja wysy a do obozów pracy albo sprzedaje. Czasem staruszkom nie udaje si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
utrafi we w
ciwy moment. - Potrz sn
g ow . - Nie wiem, jak to wytrzymuj . Ja ju bym
dawno oszala . Babcia Eliza wróci a i przysiad a si do nich. - Czy Morgan opowiada wam, jak si poznali my? - zapyta a Ohmsfordów. - To by o naprawd co . Przyniós nam jedzenie i ubrania dla dzieci, da nam pieni dze na zakup niezb dnych rzeczy i pomóg przeprowadzi kilkana cioro dzieci na pomoc, gdzie mia y zosta umieszczone u rodzin na wolnych obszarach. - Och, na lito -W
bosk , babciu! - wykrzykn zak opotany Morgan.
nie tak by o! I teraz te nam pomaga, kiedy jest tutaj - doda a, nie zwa aj c na
jego protesty. - Stali my si
jego ma
prywatn
instytucj
dobroczynn , nieprawda ,
Morgan? - To mi o czym przypomina. - Morgan si gn sakiewk . Jej zawarto
za pazuch
i wyci gn
pobrz kiwa a, kiedy podawa j staruszce. - Jaki tydzie
ma temu
wygra em zak ad o pewne perfumy. - Mrugn znacz co do Ohmsfordów. - Niech ci Bóg wynagrodzi, Morgan. - Babcia Eliza wsta a i obesz a stó , eby go poca owa w policzek. - Wydajecie si bardzo zm czeni, wszyscy trzej. Mamy z ty u par wolnych
ek i mnóstwo koców. Mo ecie si przespa do kolacji.
Zaprowadzi a ich z kuchni do ma ego pokoju w tylnej cz ci domu, gdzie znajdowa o si kilka
ek, miednica, koce i r czniki. Par rozejrza si wokó , dostrzegaj c od razu, e
okiennice s zamkni te, a zas ony starannie zaci gni te. Babcia Eliza dostrzeg a spojrzenie, jakie zamieni z bratem. - Czasami moi go cie nie chc zwraca na siebie uwagi - rzek a spokojnie. Spojrza a na nich przenikliwie. - Czy z wami nie jest podobnie? Morgan podszed do niej i poca owa j czule. - Jeste spostrzegawcza jak zawsze, babciu Elizo. Musimy si spotka ze Steffem. Mo esz si tym zaj ? Babcia Eliza przygl da a mu si przez chwil , po czym w milczeniu skin a g ow , odwzajemni a jego poca unek i wymkn a si z pokoju. Zmierzcha o ju , kiedy si obudzili. W zaciemnionym pokoju panowa mrok i cisza. Pojawi a si
babcia Eliza. Na jej szerokiej twarzy malowa a si
agodno
i spokój.
Przemkn a przez pokój na palcach, dotykaj c ich po kolei i szepcz c, e ju czas, po czym znikn a w taki sam sposób, w jaki si
zjawi a. Gdy wstali z
ek, Morgan Leah i
Ohmsfordowie znale li swoje ubrania wyprane i pachn ce czysto ci . Babcia Eliza nie pró nowa a, kiedy oni spali.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Dzi wieczór spotkamy si ze Steffem - powiedzia Morgan, gdy si ubierali. Nale y do ruchu oporu kar ów, a ruch ma wsz dzie oczy i uszy. Je li Walker Boh wci mieszka w Estlandii, cho by w najdalszej cz ci Anaru, Steff b dzie o tym wiedzia . Sko czy naci ga buty i wsta . - Steff by jedn z sierot przygarni tych przez babci . Jest dla niej jak syn. Poza cioteczk Jilt jest jedyn rodzin , jaka jej pozosta a. Wyszli z sypialni i udali si korytarzem do kuchni. Dzieci zjad y ju kolacj i posz y do swoich pokoi na dwóch wy szych pi trach. Zosta o jeszcze tylko kilka male stw, które cioteczk Jilt w
nie karmi a, cierpliwie wlewaj c zup
najpierw do jednej buzi, potem
do nast pnej i tak dalej, a do rozpocz cia kolejki od nowa. Kiedy weszli, spojrza a w gór i bez s owa skin a g ow . Babcia Eliza posadzi a ich przy jednym z d ugich sto ów i przynios a im talerze z jedzeniem oraz szklanki cierpkiego piwa. Z góry dobiega tupot i krzyki bawi cych si dzieci. - Trudno we dwie upilnowa tak gromad - wyt umaczy a, nak adaj c Collowi drug porcj mi snej potrawki. - Ale kobiety, które zatrudniamy do pomocy, nigdy d ugo nie wytrzymuj . - Czy uda o ci si przekaza wiadomo
Steffowi? - zapyta spokojnie Morgan.
Babcia Eliza skin a g ow , a jej u miech nagle sta si smutny. - Chcia abym cz ciej widywa tego ch opca. Martwi si bardzo o niego. Sko czyli kolacj i siedzieli milcz c w wieczornym pó mroku, podczas gdy babcia Eliza i cioteczk Jilt wykonywa y ostatnie czynno ci przy dzieciach i odprowadza y je do ek. Na stole, przy którym siedzieli, pali o si kilka wiec, lecz pozosta a cz
izby ton a
w mroku. G osy na górze milk y jeden po drugim i cisza stawa a si coraz g bsza. Po pewnym czasie cioteczk Jilt wróci a do kuchni i przysiad a si do nich. Jej twarz pochyla a si w skupieniu nad robótk , a g owa kiwa a si lekko. Dzwon gdzie na zewn trz uderzy trzykrotnie i ucich . Cioteczk Jilt na chwil unios a g ow . - Godzina policyjna - wymamrota a. - Nikomu nie wolno wychodzi po jej wybiciu. W izbie znowu zapanowa o milczenie. Pojawi a si babcia Eliza i cicho krz ta a si przy zlewie. Jedno z dzieci na górze zacz o p aka i znowu wysz a. Ohmsfordowie i Morgan Leah rozgl dali si wokó i czekali. Nagle rozleg o si ciche pukanie do kuchennych drzwi. Trzy stukni cia. Cioteczka Jilt unios a wzrok i czeka a. Jej palce znieruchomia y. Mija y sekundy. Po chwili pukanie rozleg o si znowu, trzy razy, potem przerwa i znowu trzy razy. Cioteczka Jilt wsta a szybko, podesz a do drzwi, przekr ci a klucz w zamku i wyjrza a na zewn trz. Nast pnie na chwil szeroko otworzy a drzwi i do izby w lizn a si ciemna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
posta . Cioteczka Jilt znowu zamkn a drzwi. W tym samym momencie z sieni wesz a babcia Eliza, da a znak Morganowi i Ohmsfordom, by wstali, i zaprowadzi a ich do miejsca, gdzie sta a nieznajoma osoba. - To Teel - powiedzia a. - Zaprowadzi was do Steffa. Niewiele da o si powiedzie o Teel. By a karlic , lecz drobniejsz ni wi kszo strój, którego g ówn cz
jej pobratymców, ubran w ciemny le ny
stanowi krótki p aszcz z kapturem. Ca
jej twarz, poza prawym
policzkiem i ustami, os ania a dziwna maska. Pod kapturem lekko po yskiwa y jej ciemnoblond w osy. Babcia Eliza stan a na palcach i u cisn a Morgana. -B
ostro ny, ch opcze - przestrzeg a go. U miechn a si , lekko poklepa a Para i
Colla po ramieniu i spiesznie podesz a do drzwi. Przez chwil wygl da a przez zas ony, po czym skin a g ow . Teel wysun a si przez drzwi bez s owa. Ohmsfordowie i Morgan Leah pod yli za ni . Znalaz szy si na zewn trz, przenikn li cicho wzd na jego ty ach przedostali si na w sk prawo. Chaty i szopy stoj ce wzd
cie
cian starego domu i przez p ot
. Doszli ni do pustej drogi, po czym skr cili w
drogi by y ciemne; na tle nocnego nieba ich sylwetki
odcina y si poszarpan i nieregularn lini . Teel poprowadzi a ich szybko drog , z której po chwili zboczyli do jod owego zagajnika. Tam zatrzyma a si i przykucn a, daj c im znak, by uczynili to samo. Po chwili ukaza si pi ciosobowy patrol federacji.
nierze artowali i
rozmawiali ze sob , nie troszcz c si o to, e kto mo e ich us ysze . Wreszcie ich g osy ucich y w oddali. Teel wsta a i ruszyli dalej. Nast pne sto metrów szli drog , po czym weszli do lasu. Znajdowali si teraz na samym skraju miasta, zwróceni niemal dok adnie ku pó nocy; w ród ciszy zacz o si rozlega bzyczenie owadów. Przemykali bezg
nie mi dzy drzewami, Teel tylko co jaki
czas zatrzymywa a si i nas uchiwa a przed podj ciem marszu. W powietrzu unosi si s odki i intensywny zapach polnych kwiatów przebijaj cy przez fetor odpadków i mieci. Potem Teel zatrzyma a si przed pasem g stych zaro li, rozsun a ga zie, si gn a w dó po ukryty tam elazny pier cie i poci gn a za . Z ziemi unios a si klapa, ukazuj c schody. Zeszli nimi po omacku, wodz c d
mi po cianach, a zupe nie pogr yli
si we wn trzu i przycupn li w mroku. Teel zaryglowa a za nimi klap , zapali a wiec i znowu zaj a miejsce na przedzie. Ca a czwórka ruszy a w dó . Zej cie nie trwa o d ugo. Schody ko czy y si po dwóch tuzinach stopni, a dalej zaczyna si tunel. ciany i sufit podparte by y grubymi belkami i zabezpieczone elaznymi pr tami. Teel, niczego nie wyja niaj c ruszy a naprzód. Dwukrotnie tunel rozwidla si w
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
kilku kierunkach i za ka dym razem bez wahania dokonywa a wyboru. Parowi przysz o do owy, e gdyby musieli odnale
powrotn drog bez Teel, przypuszczalnie nie byliby w
stanie tego zrobi . Po kilku minutach tunel sko czy si przed elaznymi drzwiami. Teel uderzy a w nie mocno r koje ci sztyletu, odczeka a chwil , po czym uderzy a jeszcze dwa razy. Po drugiej stronie zgrzytn y zamki i drzwi si otworzy y. Stoj cy przed nimi karze nie wydawa si od nich starszy. By to kr py, muskularny odzieniec z kie kuj
brod i d ugimi w osami koloru cynamonu. Ca a jego twarz pokryta
by a bliznami, a przez plecy mia przewieszon najwi ksz maczug , jak Par kiedykolwiek widzia . Brakowa o mu górnej po owy jednego ucha, z którego ocala ej po owy zwisa z oty kolczyk. - Morgan! - Serdecznie powita i u cisn oblicze, kiedy wci gn
górala. U miech rozja ni jego pos pne
go do rodka i spojrza na nerwowo wyczekuj cych z ty u Para i
Colla. - Przyjaciele? - Najlepsi - natychmiast odpar Morgan. - Steff, to Parr i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Karze skin g ow . - Witajcie, mieszka cyVale. - Odsun
si
od Morgana i u cisn
ich d onie. -
Siadajcie i mówcie, co was sprowadza. Znajdowali si w podziemnej komnacie, wype nionej wszelkiego rodzaju zapasami w skrzyniach, pud ach i zawini tkach umieszczonych wokó d ugiego sto u z awami. Steff gestem poprosi ich, by usiedli, po czym nala ka demu kufel piwa i przysiad si do nich. Teel zaj a miejsce przy drzwiach, sadowi c si na ma ym sto ku. - Tutaj teraz mieszkasz? - zapyta Morgan, rozgl daj c si wokó . - Przyda by si tu ma y remont. - Mam wiele siedzib, Morgan. Wszystkie one wymagaj remontu. Ta jest lepsza ni wi kszo
innych. Wszystkie jednak znajduj si pod ziemi . My, kar y, wszyscy mieszkamy
teraz pod ziemi , albo tutaj, albo w kopalniach, albo w naszych grobach. To smutne. - Wzi do r ki swój kufel i wzniós toast. - Za nasze zdrowie i niepowodzenie naszych nieprzyjació . - Wypili wszyscy oprócz Teel, która czuwa a przy drzwiach. Steff odstawi kufel. - Czy twój ojciec dobrze si miewa? - zapyta Morgana. Góral skin g ow . - Przynios em babci Elizie ma y prezent, za który b dzie mog a kupowa chleb. Martwi si o ciebie. Kiedy ostatnio u niej by
?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Teraz jest to zbyt niebezpieczne. - U miech znik z twarzy kar a. - Widzisz moj twarz? - Powiód palcem po okrywaj cych j bliznach. - Federacja pojma a mnie trzy miesi ce temu. - Spojrza konspiracyjnie na Para i Colla. - Morgan nic o tym nie wie. Ostatnio mnie nie odwiedza . Kiedy przybywa do Culhaven, woli towarzystwo staruszek i dzieci. - Co si sta o, Steff? - Morgan pu ci mimo uszu jego s owa. - Uciek em, przynajmniej cz ciowo. - Ch opak wzruszy ramionami i podniós lew . Brakowa o w niej dwóch ostatnich palców, jakby zosta y odci te. - Ale do
tego,
przyjacielu. Zostawmy to. Powiedz lepiej, co sprowadza was na wschód. Morgan zacz
mówi , po czym zatrzyma wzrok na Teel i umilk . Steff rzuci okiem
przez rami , pod aj c za jego spojrzeniem, i rzek : - Ach tak, Teel. Chyba jednak b
musia o tym opowiedzie . - Spojrza z powrotem
na Morgana. - Zosta em pojmany przez federacj , dokonuj c napadu na magazyn broni w ównym obozie w Culhaven. Wtr cili mnie do wi zienia, eby zobaczy , czego mog si ode mnie dowiedzie . Tam mi to zrobili. - Dotkn
swej twarzy. - Teel by a przetrzymywana
w celi obok. To, co mi zrobili, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobili z ni . Zmasakrowali wi ksz cz
jej twarzy i znaczn cz
pleców, karz c j w ten sposób za
zabicie psa jednego z cz onków tymczasowego rz du w Culhaven. Zabi a go z g odu. Rozmawiali my przez cian i w ten sposób si poznali my. Pewnej nocy, w nieca e dwa tygodnie po moim aresztowaniu, kiedy sta o si jasne, e federacja ju si mn nie interesuje i mia em zosta zabity, Teel uda o si zwabi do swojej celi pe ni cego s
stra nika. Zabi a
go, wykrad a jego klucze, uwolni a mnie i uciekli my. Od tamtego czasu jeste my razem. Umilk , a jego oczy po yskiwa y zimno jak kamie . - Góralu, mam dla ciebie wiele szacunku i musisz sam podj
decyzj w tej sprawie. Ale Teel i ja nie mamy przed sob tajemnic.
Zapanowa o d ugie milczenie. Morgan spojrza krótko na Ohmsfordów. Par uwa nie obserwowa Teel podczas opowie ci Steffa. Nie poruszy a si nawet. Jej twarz pozbawiona by a wyrazu, a z jej oczu nie mo na by o niczego wyczyta . By a jak wyciosana z kamienia. - My
,
e musimy zda
si
na os d Steffa w tej sprawie - rzek cicho Par,
spogl daj c na brata, eby si upewni , czy uwa a tak samo. Coll w milczeniu skin g ow . Morgan wyci gn yk. Wyra nie rozwa
nogi pod sto em, si gn
po swój kufel i poci gn
z niego d ugi
wszystkie za i przeciw.
- Dobrze - powiedzia w ko cu. - Ale nic z tego, co powiem, nie mo e wyj
poza te
ciany. - Nie powiedzia zauwa
Steff i czeka .
jeszcze niczego, co warto by oby st d wynie
- uszczypliwie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan u miechn si , po czym ostro nie odstawi kufel na stó . - Steff, potrzebujemy twojej pomocy w odnalezieniu pewnego cz owieka, o którym dzimy, e mieszka gdzie w g bi Anaru. Nazywa si Walker Boh. Steff zamruga oczami. - Walker Boh - powtórzy cicho, w taki sposób jakby rozpoznawa to imi . - Moi przyjaciele, Par i Coll, s jego bratankami. Steff spojrza na Ohmsfordów, jakby widzia ich po raz pierwszy. - Rozumiem. Opowiedz mi po kolei. Morgan zrelacjonowa pokrótce histori ich wyprawy do Culhaven, zaczynaj c od ucieczki braci z Yarfleet, a ko cz c na ich potyczce z cieniowcem na obrze ach Anaru. Opowiedzia o starcu i jego przestrogach, o snach Para wzywaj cych go do Hadeshornu i odkryciu przez siebie u pionej mocy Miecza Leah. Steff s ucha tego wszystkiego, nie przerywaj c mu. Siedzia przypominaj
nieruchomo, zapomniawszy o swoim piwie, z twarz
pozbawion wyrazu mask .
Kiedy Morgan sko czy , Steff odchrz kn i pokr ci g ow . - Druidzi, magia i nocne stworzenia. Góralu, wci
mnie zaskakujesz. - Wsta , obszed
stó dooko a i sta przez chwil , przypatruj c si w zamy leniu Teel. Potem powiedzia : - S ysza em o Walkerze Bohu. - Potrz sn g ow . - I co? - zapyta Morgan. - I cz owiek ten napawa mnie l kiem. - Steff odwróci si powoli i spojrza na Para i Colla. - Jest waszym stryjem, tak? I kiedy widzieli cie go po raz ostatni, dziesi
lat temu?
No, to pos uchajcie mnie uwa nie. Walker Boh, którego ja znam, mo e nie by tym samym cz owiekiem, którego pami tacie. Ten Walker Boh jest bardziej podawan szeptem pog osk ni prawd , a jednocze nie kim bardzo rzeczywistym, kim , komu nawet istoty yj ce w najmroczniejszych cz ciach kraju i napadaj ce na podró nych, w drowców i zab kanych podobno schodz z drogi. Znowu usiad , podniós kufel z piwem i poci gn
z niego. Morgan Leah i
Ohmsfordowie spogl dali na siebie w milczeniu. W ko cu Par powiedzia : - My
, e podj li my ju decyzj w tej sprawie. Kimkolwiek lub czymkolwiek jest
dzisiaj Walker Boh,
czy nas z nim co
jeszcze poza pokrewie stwem: nasze sny o
Allanonie. Musz wiedzie , co mój stryj ma zamiar zrobi . Pomo esz nam go odnale ? Nieoczekiwanie na twarzy Steffa pojawi si lekki u miech. - Do
konkretne pytanie. To mi si podoba. - Spojrza na Morgana. - Przypuszczam,
e mówi równie w imieniu swego brata. Czy, w twoim tak e?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan przytakn . - Rozumiem. - Przypatrywa im si d ug chwil , zatopiony w my lach. - W takim razie pomog wam - rzek w ko cu. Umilk na chwil , obserwuj c ich reakcj . - Zaprowadz was do Walkera Boha, je li w ogóle mo na go znale . Zrobi to jednak, poniewa mam po temu w asne powody i lepiej b dzie, je li je poznacie. - Pochyli na chwil g ow ; blizny pogr onej w cieniu twarzy wygl da y teraz jak w ókna stalowej sieci wrzynaj cej mu si w skór . - Federacja zabra a nam nasze domy i przyw aszczy a je sobie. Odebra a mi wszystko: dom, rodzin , przesz
, a nawet tera niejszo . Federacja zniszczy a wszystko, co by o i
jest, pozostawiaj c jedynie to, co mo e by . Jest moim miertelnym wrogiem i zrobi bym wszystko, eby j unicestwi . Nic, co tutaj robi , nie doprowadzi nigdy do tego celu. To, co tu robi , s
y jedynie zachowaniu mnie przy yciu i podtrzymaniu we mnie woli przetrwania.
Mam tego dosy . Chc czego wi cej. - Uniós g ow i jego oczy po yskiwa y dziko. - Je li istnieje magia, któr mo na uwolni z okowów czasu, je li s jeszcze druidzi, w postaci duchów lub jakiejkolwiek innej, potrafi cy si
ni
pos ugiwa , wówczas istniej
mo e
sposoby oswobodzenia mojej ojczyzny i mego ludu, sposoby, które dot d by y przed nami ukryte. Je li je odkryjemy, je li wiedza o nich dostanie si w nasze r ce, wówczas musz one zosta u yte dla dopomo enia memu ludowi i mojej ojczy nie. - Urwa na chwil . - Chc , eby cie mi to obiecali. Na d ug chwil zapad o milczenie, kiedy jego s uchacze wymieniali spojrzenia. Wreszcie Par odezwa si cicho: - Wstydz si za Sudlandi , kiedy widz , co si tutaj sta o. Zupe nie tego nie pojmuj . Nic nie jest w stanie tego usprawiedliwi . Je li odkryjemy co , co zdo a zwróci kar om wolno , zrobimy z tego u ytek. - Zrobimy - powtórzy Coll, a Morgan Leah na potwierdzenie skin g ow . - Mo liwo mo liwo
odzyskania wolno ci - Steff g boko zaczerpn
powietrza - sama
jest czym , na co kar y nie mi nawet mie dzisiaj nadziei. - Po
onie na stole. - A wi c umowa stoi. Pomog wam odnale
ci kie
Walkera Boha, to znaczy Teel i
ja, bo gdzie ja id , ona idzie tak e. - Spojrza szybko na ka dego z nich, wypatruj c oznak dezaprobaty, ale na pró no. - B dziemy potrzebowali mniej wi cej jednego dnia na zgromadzenie wszystkiego, co potrzebne, i zdobycie pewnych informacji. Nie musz wam chyba mówi , jak trudna i niebezpieczna mo e si okaza ta wyprawa. Wracajcie do babci Elizy i odpocznijcie. Teel was odprowadzi. Dam wam zna , kiedy wszystko b dzie gotowe. Wstali i karze u cisn Morgana, po czym u miechn si nieoczekiwanie i klepn go po plecach.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Ty i ja, góralu! Niech wszystkie ciemne moce maj si na baczno ci! - Za mia si i ca a komnata rozbrzmia a jego rechotem. Teel sta a z boku i przypatrywa a im si oczyma zimnymi jak sople lodu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VIII Dwa dni min y bez wiadomo ci od Steffa. Ohmsfordom i Morganowi Leah czas w sieroci cu up ywa na dokonywaniu koniecznych napraw w starym domu oraz dopomaganiu babci Elizie i cioteczce Jilt w opiece nad dzie mi. Dni by y ciep e, leniwe, wype nione szczebiotem bawi cych si malców. wiat w obr bie przestronnego domu i cienistego ogrodu by zupe nie odmienny od wiata poni enia i n dzy, jaki zaczyna si o kilkana cie metrów za otem. By o tu jedzenie, mi kkie piecze stwa i wiara w przysz Pozosta a cz
ka, domowe ciep o i mi
. By o poczucie bez-
. Niczego nie by o du o, ale by o troch wszystkiego.
miasta jawi a si niewyra nie jako szereg przykrych wspomnie - sza asy,
amani wiekiem starcy, obszarpane dzieci, nieobecne matki i ojcowie, brud i zaniedbanie, zrozpaczone i pe ne smutku spojrzenia oraz poczucie beznadziejno ci. Kilkakrotnie Par my la o tym, eby wyj
z sieroci ca i pój
znowu ulicami Culhaven. Nie chcia bowiem
opuszcza miasta, nie ujrzawszy raz jeszcze widoków, których, jak czu , nigdy nie powinien zapomnie . Lecz staruszki odwiod y go od tego zamiaru. Chodzenie po mie cie by o niebezpieczne. Móg nie wiadomie zwróci na siebie uwag . Lepiej by o siedzie na miejscu i pozostawi zewn trzn rzeczywisto
w asnemu losowi, pozwalaj c, by obydwa wiaty
radzi y sobie ka dy po swojemu. - Nie mo emy nic zrobi , by ul
n dzy kar ów - gorzko stwierdzi a cioteczka Jilt. -
Zapu ci a ju ona g bokie korzenie. Par poszed za ich rad , odczuwaj c zarazem zawód i ulg . Dr czy go niepokój. Nie móg udawa , e nie wie, co si dzieje z lud mi w mie cie - mówi c dok adniej, nie chcia udawa - lecz jednocze nie wiedza ta by a trudna do zniesienia. Móg zrobi tak, jak powiedzia y mu staruszki, i pozostawi
wiat zewn trzny w asnemu losowi, lecz nie móg
zapomnie , e wiat ten istnieje i waruje za p otem jak wyg odnia e zwierz , czekaj ce na jaki och ap. Trzeciego dnia oczekiwania zwierz za p otem k apn o na nich z bami. Wczesnym rankiem ulic nadesz a dru yna
nierzy federacji i wmaszerowa a na podwórze. Na czele
szed szperacz. Babcia Eliza wys a Ohmsfordów i Morgana na strych i z cioteczka Jilt w odwodzie wysz a stawi
czo o przybyszom. Ze swego ukrycia na Strychu przyjaciele
obserwowali rozwój wydarze . Dzieciom kazano ustawi si w szeregu przed werand . Wszystkie by y za ma e, by mog y si na co przyda , lecz mimo to troje z nich wybrano. Staruszki oponowa y, lecz nic nie mog y poradzi . W ko cu musia y patrze bezsilnie, jak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tamtych troje wyprowadzano. Po tym zdarzeniu wszyscy byli przygn bieni, nawet najbardziej aktywne spo ród dzieci. Cioteczka Jilt usadowi a si na aweczce przy oknie wychodz cym na podwórze, sk d mog a obserwowa malców, i pracowa a nad swoj robótk , nie odzywaj c si do nikogo. Babcia Eliza sp dza a wi kszo
czasu na gotowaniu w kuchni. Niewiele mówi a i prawie
wcale si nie u miecha a. Ohmsfordowie i Morgan starali si jak najrzadziej wchodzi jej w drog , czuj c, e powinni znajdowa si gdzie indziej, i w skryto ci ducha pragn c, aby tak by o. Pó nym popo udniem Par nie móg ju d
ej znie
swego z ego samopoczucia i
zszed do kuchni porozmawia z babci Eliz . Zasta j siedz sto ów i popijaj
przy jednym z d ugich
w roztargnieniu herbat z fili anki. Zapyta j ca kiem wprost, dlaczego
kar y s tak le traktowane, dlaczego mieszka cami Sudlandii, mog przyk ada r
nierze federacji, b
cy w ko cu, jak on sam,
do takiego okrucie stwa.
Babcia Eliza u miechn a si smutno, wzi a go za r
i posadzi a przy sobie na
awie. - Par - powiedzia a, wymawiaj c cicho jego imi . Mniej wi cej od poprzedniego dnia zacz a zwraca si do niego po imieniu, co by o wyra
oznak , e uwa a go ju za jedno
ze swoich dzieci. - S rzeczy, których nigdy nie uda si wyja ni , w ka dym razie nie na tyle, by my mogli je zrozumie tak, jak by my chcieli. Czasem wydaje mi si , e to, co si dzieje, musi mie jak
przyczyn , a kiedy indziej, e nie mo e jej mie , gdy pozbawione jest
cho by odrobiny sensu. Widzisz, to wszystko zacz o si tak dawno temu. Wojna toczy a si przed ponad stu laty. Nie s dz , by kto jeszcze pami ta jej pocz tek, a je li nikt nie pami ta, jak si zacz a, to sk d mo na wiedzie , dlaczego si zacz a? - Pokr ci a g ow i mocno go cisn a. - Przykro mi, Par, ale nie potrafi udzieli ci lepszej odpowiedzi. Przesta am jej ju chyba szuka dawno temu. Ca
swoj energi po wi cam teraz dzieciom. Nie uwa am ju
chyba pyta za istotne, wi c nie szukam na nie odpowiedzi. Kto inny b dzie musia to zrobi . Wa ne jest dla mnie jedynie, eby uratowa
ycie jeszcze jednego dziecka, a potem
jeszcze jednego i jeszcze jednego, i jeszcze, a przestanie istnie potrzeba ich ratowania. Par w milczeniu skin
g ow i odwzajemni jej u cisk, lecz ta odpowied go nie
zadowoli a. Wszystko, co si wydarzy o, mia o jak
przyczyn , nawet je li nie by a ona od
razu widoczna. Kar y przegra y wojn z federacj , dla nikogo nie stanowi y zagro enia. Dlaczego wi c byli systematycznie gn bieni? Wi cej sensu mia oby wyleczenie ran zadanych przez wojn
ni
sypanie w nie soli. Sprawia o to niemal wra enie, jakby celowo ich
prowokowano, jakby dostarczano im powodu do stawiania oporu. Czemu tak by o?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Mo e federacja szuka pretekstu, eby ich ca kowicie wyt pi - ponuro powiedzia Coll, kiedy Par zapyta go tego wieczoru po kolacji, co o tym s dzi. - Wi c my lisz, e federacja uwa a, i kar y s ju niepotrzebne, nawet w kopalniach? - zapyta Par z niedowierzaniem. - Albo e nadzór nad nimi sprawia zbyt wiele k opotu, albo e s zbyt niebezpieczni, wi c po prostu trzeba si ich pozby ? Ca ego narodu? - Wiem tylko, co tutaj widzia em, co obaj widzieli my. - Twarz Colla nie zdradza a adnych uczu . - Wydaje mi si zupe nie jasne, co si tutaj dzieje! Par nie by taki pewien. Porzuci ten temat, poniewa nie znajdowa na razie lepszej odpowiedzi. Obieca sobie jednak, e którego dnia j znajdzie. le spa tej nocy i by ju zupe nie rozbudzony, kiedy babcia Eliza wesz a cicho przed witem do sypialni i powiedzia a mu szeptem, e przysz a po nich Teel. Wsta szybko i ci gn
koce z Colla i Morgan. Ubrali si , przypasali bro i przeszli przez sie do kuchni,
gdzie czeka a na nich Teel, ciemna posta przy drzwiach, zamaskowana i owini ta w szar le
opo cz , w której wygl da a jak ebraczka. Babcia Eliza poda a im gor
herbat z
ciastem i poca owa a ka dego z nich. Cioteczka Jilt upomnia a ich surowo, by wystrzegali si wszelkich niebezpiecze stw, jakie mog na nich czyha , i Teel wyprowadzi a ich w noc. By o jeszcze ciemno, nawet s abe wiat o brzasku nie o wietla o Odleg ych drzew, kiedy przemykali cicho przez pi
wie , jak cztery luchy szukaj ce miejsca do nawiedzenia.
Ranek by ch odny i widzieli ma e k by pary dobywaj ce si z ich ust. Teel prowadzi a ich bocznymi cie kami, przez g ste zagajniki i zaro la, trzymaj c si w cieniu, z dala od dróg i wiate . Pod ali na pomoc, nie natykaj c si na nikogo. Kiedy dotarli do Srebrnej Rzeki, Teel zaprowadzi a teh do brodu, omijaj c mosty. Przeszli przez lodowat wod , chlupocz wokó ich nóg. Ledwie znowu weszli mi dzy drzewa, z mroku wy oni si Steff i do czy do nich. Za pas mia zatkni te dwa d ugie no e, a przez plecy przewieszon wielk maczug . Bez owa Zast pi Teel na czele pochodu i poprowadzi ich dalej. Na wschodzie pojawi o si kilka s abych promieni dziennego wiat a i niebo zacz o si rozja nia . Gwiazdy zgas y i znikn
ksi yc. Na li ciach i
ach trawy po yskiwa szron jak rozsypane okruchy
kryszta u. Wkrótce dotarli do polany u stóp ogromnej, wiekowej wierzby i Steff si zatrzyma . W starym, pustym pniu drzewa, które le zwini te koce, ubrania na z
o powalone w ród zaro li, ukryte by y plecaki,
pogod , sprz ty kuchenne, buk aki na wod i le ne opo cze. W
milczeniu przytroczyli sobie to wszystko do pleców i ruszyli dalej. Przez reszt dnia szli niespiesznym krokiem, posuwaj c si nieodmiennie na pomoc. Niewiele ze sob rozmawiali, zupe nie nie wspominaj c o celu wyprawy. Steff niczego sam
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nie wyja nia , za ani Ohmsfordowie, ani góral nie mieli ochoty pyta . Wiedzieli, e karze powie im wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Dzie szybko mija i wczesnym popo udniem dotarli do podnó a gór Wolfsktaag. Maszerowali jeszcze przez jak w gór wzd
granicy lasu do miejsca, gdzie zaczyna rzedn
godzin , posuwaj c si
przed górskim stokiem, i tam
Steff zarz dzi postój na otoczonej sosnami polanie w pobli u niewielkiego potoku wyp ywaj cego ze ska . Podprowadzi ich do powalonego pnia i rozsiad si
na nim
wygodnie, zwrócony do nich twarz . - Je li wierzy pog oskom, a w tym wypadku nie dysponujemy niczym wi cej, Walker Boh przebywa w Darklin.
eby tam dotrze , udamy si na pó noc przez góry Wolfsktaag,
wchodz c przez Prze cz Stryczka i wychodz c przez Nefrytow
Prze cz, a stamt d
pod ymy na wschód. - Umilk , przygl daj c si ich twarzom. - S oczywi cie inne drogi, niejeden by twierdzi , e bezpieczniejsze, ja jednak tak nie uwa ani. Mogliby my obej Wolfsktaag od wschodu albo od zachodu, lecz w ka dym wypadku ryzykowaliby my niemal pewne spotkanie z
nierzami federacji albo z gnomami. Nie b dzie ich w górach
Wolfsktaag. Mieszka tam zbyt wiele duchów i istot zrodzonych z dawnej magii; gnomy s przes dne i trzymaj si od nich z dala. Federacja wysy z nich nie wraca a. Prawd powiedziawszy, wi kszo
a tam kiedy patrole, lecz wi kszo z nich si tam gubi a, bo
nierze nie
znali drogi. Ja j znam. Jego s uchacze milczeli. W ko cu Coll si odezwa : - Pami tam, e kilku naszych przodków przysporzy o sobie powa nych k opotów, kiedy przed laty poszli t w
nie drog .
- Nic o tym nie s ysza em. - Steff wzruszy ramionami. - Przechodzi em jednak przez te góry dziesi tki razy i wiem, czego mo na si spodziewa . Ca a sztuka polega na tym, eby trzyma si górskich grzbietów i nie zapuszcza si w g b lasów. Istoty yj ce w Wolfsktaag lubi ciemno . I wi kszo
z nich nie ma nic wspólnego z magi .
- To mi si nie podoba. - Coll pokr ci g ow i spojrza na brata. - Có , mo emy wybiera mi dzy z em, które znamy, a tym, którego jedynie si domy lamy - o wiadczy
szorstko Steff. - Mi dzy
nierzami federacji i ich
sprzymierze cami gnomami, o których wiemy, e tam s , a duchami i zjawami, o których tego nie wiemy. - Cieniowcami - rzek cicho Par. Na chwil zapad o milczenie. Steff u miechn si ponuro. - Nie s ysza
, mieszka cu Vale? Cieniowce nie istniej . Wszystko to tylko pog oski.
Poza tym masz przecie moc, która potrafi nas obroni , nieprawda ? Ty i góral. Któ
mia by
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si na nas porwa ? - Jego przenikliwe spojrzenie pow drowa o w ko o od twarzy do twarzy. Co si
z wami dzieje? Nikt przecie
Podejmijmy jak
nie mówi ,
e ta wyprawa b dzie bezpieczna.
decyzj . Ale s yszeli cie moj przestrog dotycz
wyboru, jaki nam
pozostanie, je li ominiemy góry. Miejcie to na uwadze. aden z nich nie potrafi nic na to odpowiedzie
i pozostawili rozstrzygni cie
Steffowi. W ko cu by to jego kraj, a nie ich, i on zna go najlepiej. Od niego zale
o, czy
odnajd Walkera Boha, i nierozs dne wydawa o si podwa anie jego pogl du na to, jak najlepiej b dzie to zrobi . Sp dzili noc na le nej polanie, w ród zapachów sosnowych igie , polnych kwiatów i wie ego powietrza, pi c spokojnie i bez snów w ciszy, która rozpo ciera a si o wiele dalej, ni móg by si gn
ich wzrok. O wicie Steff poprowadzi ich w góry Wolfsktaag. Weszli na
Prze cz Stryczka, gdzie niegdy
gnomy chcia y schwyta
w potrzask She
i Flicka
Ohmsfordów, przeszli po sznurowej k adce rozpi tej nad przepa ci i mozolnie zacz li si pi
kr
cie
w gór przez pokruszone skalne szczyty i lesiste zbocza, patrz c, jak s
ce
przesuwa si po bezchmurnym letnim niebie. Po po udniu dotarli do grzbietów górskich biegn cych na pomoc i pod yli dalej ich falistym i wij cym si szlakiem. Droga by a atwa, ce wieci o ciep o i przyja nie, a obawy i w tpliwo ci z poprzedniej nocy Zacz y si rozwiewa . Wypatrywali porusze w cieniu ska i drzew, lecz niczego nie dostrzegali. Na drzewach piewa y ptaki, w ród Zaro li przemyka y drobne zwierz ta, a lasy wydawa y si bardzo podobne do lasów gdziekolwiek indziej w czterech krainach. Ohmsfordowie i Morgan przy apali si na tym, e u miechaj si do siebie nawzajem, Steff nuci co niewyra nie pod nosem i tylko Teel nie zdradza a swoich uczu . O zmierzchu rozbili obóz na ma ej
czce usadowionej mi dzy dwoma zboczami
górskimi poro ni tymi jod ami i cedrami. Prawie nie by o wiatru i ciep o dnia utrzymywa o si w os oni tej dolince jeszcze d ugo po zachodzie s
ca. Na ciemniej cym niebie po yski-
wa y gwiazdy, a nad horyzontem na zachodzie wisia ksi yc w pe ni. Par przypomnia sobie znowu wezwanie starca, eby stawili si w Hadeshornie pierwszego dnia nowiu. Czasu by o coraz mniej. Lecz nie o starcu czy Allanonie my la Par tego wieczoru, kiedy cz onkowie ma ej gromadki zebrali si wokó ogniska, które Steff pozwoli im rozpali , i jedli kolacj , popijaj c ugie yki ródlanej wody. My la o Walkerze Bohu. Nie widzia swego stryja od niemal dziesi ciu lat, lecz jego wspomnienie by o dziwnie wyra ne. By wtedy jeszcze ch opcem i stryj wydawa mu si do
tajemniczy - wysoki, szczup y m czyzna o surowych rysach i
oczach, które przenika y cz owieka na wskro . W
nie te oczy Par pami ta najlepiej, cho
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
bardziej ze wzgl du na ich niezwyk
ni na uczucie skr powania, jakie mog y w nim
wywo ywa . W istocie stryj by dla niego bardzo mi y, lecz zawsze jakby zwrócony do wewn trz albo te roztargniony, obecny cia em, lecz bardzo odleg y duchem. Ju wówczas kr
y opowie ci o Walkerze Bohu, lecz Par potrafi sobie przypomnie
jedynie nieliczne. Mówiono, e pos uguje si magi , nigdy jednak nie wyja niano dok adnie, o jak magi chodzi. By potomkiem w prostej linii Brin Ohmsford, lecz nie posiada w adzy nad pie ni . Nikt z jego ga zi rodziny jej nie mia , tak by o ju od dziesi ciu pokole . Magia pie ni umar a wraz z Brin. Oczywi cie w jej r kach by a czym zupe nie innym ni w r kach jej brata Jaira. O ile Jair by w stanie u ywa pie ni jedynie do tworzenia obrazów, jego siostra potrafi a za jej pomoc stwarza rzeczywisto . Jej magia by a znacznie silniejsza. Mimo to znikn a wraz z jej mierci i pozosta a tylko magia Jaira. Zawsze jednak istnia y opowie ci o Walkerze Bohu i jego magii. Par pami ta , e jego stryj czasem potrafi mu opowiada o tym, co dzieje si w innych miejscach i o czym w aden sposób nie móg wiedzie , a jednak wiedzia . Zdarza o si , e jego stryj potrafi samym spojrzeniem wprawia
w ruch przedmioty, a nawet ludzi. Czasem potrafi
równie
powiedzie , o czym cz owiek my li. Patrzy na kogo i mówi mu, eby si nie martwi , e to lub owo si wydarzy, i okazywa o si , e o tym w
nie ów kto my la .
Oczywi cie by o mo liwe, e jego stryj by po prostu do
przenikliwy, by odgadn ,
o czym kto inny my li, i tylko wygl da o to tak, jakby potrafi czyta w jego my lach. Lecz posiada równie umiej tno
radzenia sobie z k opotami - usuwa je niemal w
chwili ich zaistnienia. Ka de zagro enie zdawa o si
ust powa , gdy on si
pojawi .
Sprawia o to wra enie czarów. Stryj zawsze dodawa Parowi zach ty, kiedy widzia , e ch opiec próbuje pos ugiwa si pie ni . Przestrzega go, e musi si nauczy panowa nad obrazami, ostro nie si nimi pos ugiwa , starannie dobiera sposoby ods aniania swej magii przed innymi. Walker Boh by jednym z nielicznych ludzi w jego yciu, którzy nie obawiali si jej mocy. Gdy wi c tak siedzia z pozosta ymi w ciszy górskiego wieczoru, wspominaj c stryja, jego ciekawo
i ch
dowiedzenia si czego wi cej o
a na nowo, a w ko cu im uleg i
zapyta Steffa, jakie powie ci s ysza o Walkerze Bohu. Steff zamy li si . - Wi kszo
z nich pochodzi od le nych ludzi - zacz
po chwili - my liwych,
tropicieli i im podobnych, a kilka od kar ów, które walcz jak ja w ruchu oporu i zapuszczaj si wystarczaj co daleko na pó noc, eby o nim us ysze . Powiadaj , e plemiona gnomów miertelnie si go boj . Podobno uwa aj tam Walkera Boha za co w rodzaju ducha.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Niektóre z nich wierz , e yje on od setek lat i jest jednym z legendarnych druidów. Mrugn okiem. - My
jednak, e to tylko takie gadanie, skoro jest waszym stryjem.
- Nie pami tam, by kto kiedy twierdzi , e yje on d
ej ni jakikolwiek normalny
cz owiek. - Par potrz sn g ow . - Pewien jegomo
przysi ga mi,
e wasz stryj rozmawia ze zwierz tami i e
zwierz ta go rozumiej . Mówi , e widzia na w asne oczy, jak wasz stryj podszed do górskiego kota, wielkiego jak bawó , i rozmawia z nim tak samo, jak teraz ja z wami. - Mówiono, e Coglin potrafi to robi - wtr ci Coll, nagle zaciekawiony. - Mia kota imieniem Szept, który wsz dzie za nim chodzi . Strzeg jego siostrzenicy Kimber. Ona równie nazywa a si Boh, prawda, Par? Brat kiwn g ow , przypominaj c sobie, e ich stryj przyj nazwisko swej rodziny ze strony matki. Wydawa o mu si
to teraz dziwne, ale nie pami ta ,
eby jego stryj
kiedykolwiek u ywa nazwiska Ohmsford. - Jest jeszcze jedna opowie
- rzek Steff, po czym zamilk na chwil , by od wie
w pami ci szczegó y. - S ysza em j od tropiciela, który zna odleg e zak tki Anaru lepiej ni ktokolwiek inny i, jak s dz , zna równie Walkera Boba, chocia nigdy by si do tego nie przyzna . Powiedzia mi, e przed dwoma laty do Darklin przyw drowa a z Ravenshornu istota zrodzona w czasach dawnej magii i zacz a si karmi Walker Boh wyruszy na jej poszukiwanie, stan
yciem, które tam znalaz a.
z ni twarz w twarz, po czym stwór
odwróci si i po prostu wróci tam, sk d przyszed . - Steff pokr ci g ow i wolno potar oni podbródek. - To daje do my lenia, co? - Wyci gn
r ce w stron ognia. - W
nie
dlatego mnie przera a, poniewa wydaje si , e nie ma niczego, co by budzi o jego l k. Powiadaj , e pojawia si i znika jak duch, ukazuje si na chwil , by w nast pnej pierzchn jak nocny cie . Nie wiem nawet, czy cieniowce budz w nim strach. S dz , e nie. - Mo e jego powinni my o to zapyta - zasugerowa Coll z przekornym u miechem. -W
nie, mo e powinni my. - Steff rozchmurzy si . - Proponuj , eby ty to zrobi !
- Roze mia si . - Ale to przypomina mi o czym . Czy góral opowiada wam ju , jak si poznali my? Bracia Ohmsfordowie przecz co pokr cili g owami i pomimo g Morgana, Steff zacz
im opowiada
histori
nych pomruków
ich pierwszego spotkania. Przed jakimi
dziesi cioma miesi cami Morgan owi ryby na wschodnim kra cu T czowego Jeziora, u uj cia Srebrnej Rzeki, kiedy pot ny podmuch wiatru przewróci jego ód , zrzucaj c z niej ca y sprz t, tak e ch opak musia wp aw dop yn usi owa w
do brzegu. Przemoczony i zmarzni ty,
nie bezskutecznie rozpali ognisko, kiedy nadszed Steff i pomóg mu si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
osuszy . - S dz , e umar by z zimna, gdybym si nad nim nie zlitowa - ko czy karze . Porozmawiali my, opowiedzieli my sobie ostatnie wie ci. Zanim zd
em si zorientowa ,
znajdowa si ju w drodze do Culhaven, eby si przekona , czy ycie w krainie kar ów jest rzeczywi cie tak straszne, jak mu je opisa em. - Rzuci rozbawione spojrzenie na zgn bionego Morgana. - Potem wci
wraca , za ka dym razem z jakim ma ym podarkiem dla babci i cio-
teczki, a tak e dla Ruchu. Sumienie nie pozwala mu widocznie pozostawi spraw swojemu biegowi. - Och, na lito
bosk ! - wykrztusi zak opotany Morgan. Steff roze mia si i jego
dono ny g os wype ni nocn cisz . - Zatem wystarczy, dumny ksi ciu gór! Porozmawiajmy o kim innym! - Przewróci si na drugi bok i spojrza na Para. - Mo e o tym nieznajomym, który da ci pier cie . Wiem co nieco o bandach banitów nale cych do Ruchu. W wi kszo ci to nic niewarta ha astra. Brakuje im dyscypliny i przywództwa. Kar y zaproponowa y im wspólne dzia anie, lecz ich oferta nie zosta a jak dot d przyj ta. Problem polega na tym, e Ruch jest nadmiernie rozcz onkowany. Ale wracaj c do rzeczy: czy pier cie , który dosta
, nosi wizerunek
soko a? - Tak, Steff. - Par a podskoczy . - Wiesz, do kogo nale y? - I tak, i nie. - Steff si u miechn . - Jak mówi em, banici z Sudlandii byli w przesz
ci rozcz onkowan gromad , ale ten stan raeczy mo e si wkrótce zmieni . Kr
pog oski o jednym z nich, który wydaje si
bra
sprawy w swoje r ce, jednoczy
poszczególne grupy i obejmowa nad nimi przywództwo. Nie pos uguje si swoim imieniem; jako znaku rozpoznawczego u ywa symbolu soko a. - To musi by ten sam cz owiek - stanowczo stwierdzi Par. - Nam równie nie chcia poda swego imienia. - W dzisiejszych czasach ludzie cz sto ukrywaj swoje imiona. - Steff wzruszy ramionami. - Lecz sposób, w jaki przeprowadzi wasz ucieczk przed szperaczami... tak, to przypomina cz owieka, o którym s ysza em. Mówi , e powa
by si na wszystko, tam gdzie
w gr wchodzi federacja. - Tamtego wieczoru niew tpliwie by mia y - przyzna Par z u miechem. Rozmawiali jeszcze przez pewien czas o nieznajomym oraz bandach banitów, zarówno z Sudlandii, jak i Nordlandii, zgadzaj c si , e cztery krainy j trz si pod w adz federacji jak otwarta rana. Nie powrócili do tematu Walkera Boha, lecz Para zadowala o to, co do tej pory us ysza ; wyrobi sobie pogl d o stryju. Nie mia o znaczenia, jak przera aj cy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Walker Boh wydawa si Steffowi i pozosta ym; dla niego by tym samym cz owiekiem, którego zna jako ch opiec; chyba te wydarzy si co , co zmieni jego zdanie. Mia jednak dziwne uczute, e to nigdy nie nast pi. W ko cu ich rozmowa, przerywana cz stymi ziewni ciami i roztargnionymi spojrzeniami, utkn a w miejscu i przyjaciele jeden po drugim zacz li zawija si w koce. Par zaofiarowa si , e ostatni raz przed pój ciem spa pod
y drew do ogniska, i uda si na
skraj lasu w poszukiwaniu suchych ga zi. Zbiera w
nie kawa ki starego cedru powalonego
przez wichury poprzedniej zimy, kiedy nagle stan
twarz w twarz z Teel. Zdawa a si
wyrasta z ziemi tu przed nim. Jej zamaskowana twarz by a napi ta, a oczy wpatrywa y si we nieruchomo. - Czy mo esz pokaza mi magi ? - zapyta a cicho. Par patrzy na ni oniemia y. Nigdy, ani razu, od kiedy ujrza j owego wieczoru w kuchni babci Elizy, nie s ysza jej g osu. S dzi , e w ogóle nie potrafi mówi . Sz a z nimi, jakby by a wiernym psem Steffa; pos uszna mu, czuwa a nad nimi, o nic nie pyta a i trzyma a si na uboczu. Ca y wieczór siedzia a w milczeniu i tylko s ucha a, skrz tnie zachowuj c swoje my li dla siebie. A teraz to. - Czy mo esz przywo
obrazy? - nalega a. Jej g os by niski i szorstki. - Chocia
kilka, ebym mog a je zobaczy ? Bardzo bym chcia a. Nagle dostrzeg jej oczy. Mia y osobliwy niebieski kolor, czysty i ciemny, taki sam jaki mia o niebo wcze niej tego dnia wysoko w górach. Ich blask oszo omi go i przypomnia sobie, e jej w osy pod okrywaj cym je kapturem maj kolor miodu. Dot d robi a nieprzyjazne wra enie przez sposób, w jaki si od nich dystansowa a, lecz teraz, stoj c w ród ciszy i cieni, wydawa a si taka drobna. - Jakie obrazy chcia aby zobaczy ? - zapyta . Zastanowi a si przez chwil . - Chcia abym zobaczy , jak wygl da o Culhaven w czasach Allanona. Chcia jej powiedzie , e nie jest pewien, jak wygl da o Culhaven tak dawno temu, ale rozmy li si i skin g ow . - Mog spróbowa - rzek . Cicho zacz
piewa do niej, stoj cej samotnie w ród drzew, usi uj c za pomoc
magii pie ni wype ni jej my li obrazami miasta takiego, jakim mog o by przed trzystu laty. piewa o Srebrnej Rzece, o Ogrodach Meade, o zadbanych domach i chatach, o yciu w rodzinnym mie cie kar ów przed wojn z federacj . Kiedy sko czy , przez chwil przygl da a mu si wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym odwróci a si bez s owa i ponownie znikn a w ród nocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par przez chwil spogl da za ni zbity z tropu, po czym wzruszy ramionami, sko czy zbiera chrust i po
si spa .
Wyruszyli znów o wicie, posuwaj c si wzd
wy szych partii Wolfsktaagu, gdzie
las zaczyna rzedn , a niebo wisia o nisko nad g ow . By kolejny ciep y, pogodny dzie , wype niony wonnymi zapachami i poczuciem niesko czonych mo liwo ci. Lekki wiatr pie ci
agodnie ich twarze, a w lesie i w ród ska roi o si od male kich stworze ,
przemykaj cych i przelatuj cych obok. Góry tchn y spokojem. Mimo to Par czu si nieswojo. Nie do wiadcza czego takiego przez poprzednie dwa dni. Usi owa rozproszy swój niepokój, mówi c sobie, e jest zupe nie bezpodstawny, teraz gdy opinia Steffa, e jest to jednak najbezpieczniejsza droga, zdawa a si potwierdza . Ukradkiem obserwowa twarze pozosta ych, by sprawdzi , czy co
ich nie trapi, lecz
wydawali si najzupe niej spokojni. Nawet Teel, która rzadko okazywa a uczucia, sprawia a wra enie ca kowicie wolnej od obaw. Ranek przeszed w po udnie i niepokój zmieni si w pewno , e co depcze im po pi tach. Par przy apa si na tym, e co jaki czas spogl da do ty u, nie wiedz c, czego wypatruje, lecz przekonany, e co jednak tam jest. Przebiega wzrokiem odleg e drzewa i ska y, niczego jednak nie dostrzeg . Na prawo od nich grzbiet góry wznosi si wy ej, tworz c urwiska i w wozy, których ciany by y zbyt nagie i niedost pne, by mo na by o my le o ich przebyciu. Ni ej, po lewej, las pe en by cieni zlewaj cych si w rozleg e plamy w ród g stej pl taniny zaro li i czarnych pni drzew. Kilkakrotnie szlak si rozwidla , gin c w mroku na dole. Steff, który wraz z Teel szed przodem, w pewnym momencie wskaza r - Tu w
W tamt stron i powiedzia :
nie mog o si co przytrafi zaginionym oddzia om federacji. Lepiej si nie
zapuszcza w mroczne miejsca w tych górach. Par mia nadziej , e to w gdyby zdo
nie jest ród em jego niepokoju. Zdawa o mu si , e
ustali jego przyczyn , atwiej by sobie z nim poradzi . Lecz kiedy ju niemal
dzi , e problem sam si rozwi za , po raz ostatni obejrza si przez rami i zobaczy , jak co si porusza w ród ska . Zatrzyma si w miejscu. Pozostali przeszli jeszcze kilka kroków, po czym odwrócili si i spojrzeli na niego. - Co si sta o? - zapyta Steff. - Co jest tam z ty u - odpar cicho Par, nie odrywaj c oczu od miejsca, gdzie przed chwil dostrzeg ruch. Gdy Steff podszed do niego, doda , wskazuj c palcem: - Tam, mi dzy ska ami.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przez d ug
chwil
wpatrywali si
razem, niczego nie dostrzegaj c. Popo udnie
dobieg o ko ca i chyl ce si ku zachodowi s cokolwiek zauwa
ce wyd
o cienie. Coraz trudniej by o
w g stniej cym pó mroku. W ko cu Par pokr ci z rezygnacj g ow .
- Mo e mi si przywidzia o - powiedzia . - A mo e nie - rzek Steff. Nie zwa aj c na zdumione spojrzenie Ohmsforda, da znak pozosta ym, by ruszali naprzód. Teel sz a przodem, za on z Parem zamykali pochód. Raz czy dwa kaza mu ogl da si do ty u, a parokrotnie zrobi to sam. Ch opak ani razu niczego nie dostrzeg , chocia wci mia uczucie, e co tam jest. Przeszli na drug stron górskiego grzbietu biegn cego ze wschodu na zachód i zacz li schodzi w dó . T stron góry okrywa cie , s abe wiat o gasn cego s
ca by o ca kowicie zas oni te, a cie ka pod ich stopami wi a si przez labirynt
ska i k p zaro li oblepiaj cych zbocze jak st oczone stada owiec. Wiatr wia im teraz w plecy, nios c g os Steffa do id cych z przodu. - Czymkolwiek jest to co tam z ty u, ledzi nas, czekaj c na zapadniecie zmroku albo przynajmniej na zmierzch, eby si ukaza . Nie wiem, co to jest, ale to co du ego. Musimy znale
miejsce, gdzie b dziemy mogli si broni . Nikt nic nie powiedzia . Par poczu nag y ch ód. Coll spojrza na niego, a potem na
Morgana. Teel sz a, nie odwracaj c si . Pokonali meandry ska i zaro li i znale li si na ods oni tej cie ce prowadz cej w gór , kiedy w ko cu stwór wy oni si z cienia i ukaza im w ca ej okaza pierwszy i g
ci. Steff ujrza go
no krzykn , tak e i pozostali si odwrócili. Stwór znajdowa si wci
o
jakie sto metrów za nimi. Siedzia przycupni ty na p askiej skale w miejscu, gdzie w ska smuga wiat a przecina a jej wyg adzon powierzchni jak dzida. Wygl da jak jaki ogromny pies albo wilk o pot nej piersi i szyi, poro ni tych g stym futrem, i zdeformowanym pysku. Mia dziwne, grube nogi, cylindryczny tu ów, ma e uszy i krótki ogon, jednym s owem, wygl d jego nie wzbudza przyjaznych uczu . Rozwar na chwil szcz ki - najwi ksze, jakie Par kiedykolwiek widzia - i pociek a z nich lina. Szcz ki zatrzasn y si z powrotem i stwór ruszy niespiesznie w ich stron . - Nie zatrzymujcie si - powiedzia cicho Steff. Ruszyli naprzód równym krokiem, usi uj c nie ogl da si do ty u. - Co to jest? - zapyta Morgan zduszonym g osem. - Nazywaj je ar aczami - odpar spokojnie Steff. - Mieszkaj na wschodzie, w najdalszej cz ci Anaru, za Ravenshornem. S bardzo niebezpieczne. - Urwa na chwil . Nigdy jednak nie s ysza em, eby widziano którego z nich w
rodkowym Anarze, nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mówi c ju o górach Wolfsktaag. - A do dzi , chcia
powiedzie - mrukn Coll.
Szli szerokim lebem, gdzie cie ka zaczyna a gwa townie opada ku kotlinie. S
ce
zasz o i pó mrok spowija wszystko wokó jak ca un. Prawie nic nie by o wida . Dziwne stworzenie za nimi to pojawia o si , to znika o, i Par zacz
si zastanawia , co by si sta o,
gdyby zupe nie stracili je z oczu. - Nigdy równie nie s ysza em, eby który z nich tropi ludzi - rzek nagle Steff za jego plecami. Dziwne polowanie trwa o.
ar acz trzyma si
o jakie
sto metrów za nimi,
najwyra niej czekaj c, a zrobi si zupe nie ciemno. Steff ponagla ich do szybszego marszu, szukaj c miejsca, gdzie mogliby stawi mu opór. - Czemu po prostu nie pozwolisz mi si nim zaj ? - mrukn
w pewnej chwili
Morgan. - Poniewa by by martwy, zanim zdo
by wymówi swe imi , góralu - odpar
ch odno karze . - Nie daj si zwie . Ten stwór poradzi sobie z nami wszystkimi, je li zaskoczy nas znienacka. A wtedy nie pomo e ca a magia wiata! Par zmartwia , zastanawiaj c si nagle, czy magia Miecza Morgana jest w stanie co zdzia
przeciwko tej bestii. Czy magia Miecza nie o ywa a jedynie w zetkni ciu z podobn
magi ? Czy w innym wypadku nie by jedynie zwyczajnym mieczem? Czy nie taki by zamiar Allanona, kiedy wyposa
go w moc? Spróbowa przypomnie sobie szczegó y
opowie ci i nie potrafi . Pami ta jednak dobrze, e magie Miecza Shannary i Kamieni Elfów by y skuteczne jedynie przeciwko magicznym przedmiotom. Prawdopodobnie tak samo by o z... - Szybko, do tej kotliny - rzek nagle Steff, przerywaj c jego rozwa ania. - Tam dziemy mogli... Nie doko czy .
ar acz, ogromna czarna posta z zadziwiaj
szybko ci skacz ca
po ska ach i przez zaro la, rzuci si na nich, przemykaj c przez ciemno . - Biegnijcie tam! - krzykn do nich Steff, wskazuj c po piesznie cie
i odwracaj c
si , by stawi czo o potworowi. Pobiegli bez namys u - wszyscy oprócz Morgana, który wyrwa z pochwy Miecz Leah i pop dzi na pomoc przyjacielowi. Teel, Coll i Par pomkn li naprzód, ogl daj c si za siebie akurat w chwili, kiedy ar acz dopad ich towarzyszy. Potwór uczyni wypad w stron Steffa, lecz karze ju na niego czeka , trzymaj c w pogotowiu sw wielk maczug . Uderzy besti z ca ej si y w skro , zadaj c jej cios, który powali by ka dego innego przeciwnika.
ar acz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jednak tylko si otrz sn prze lizn
i znowu natar na ch opca. Steff grzmotn
go powtórnie, po czym
si obok niego, poci gaj c za sob Morgana. Jednym skokiem znale li si z
powrotem na cie ce i szybko dogonili uciekaj cych braci i Teel. - W dó , tym zboczem! - wrzasn Steff, dos ownie spychaj c ich ze cie ki. Wbiegli mi dzy zaro la i ska y, lizgaj c si i osuwaj c na trawie. Par przewróci si , przekozio kowa kilka razy i z powrotem stan
na nogi, nie przerywaj c biegu. By
zdezorientowany i do oczu sp ywa a mu krew. Steff szarpni ciem obróci go we w kierunku i poci gn za sob w dó zbocza, dysz c przy tym g
ciwym
no i co krzycz c.
Nagle Par zda sobie spraw z obecno ci ar acza. Us ysza go, zanim go jeszcze zobaczy . Ci kie cia o potwora rozorywa o ziemi za ich plecami, wyrzucaj c na boki wir i kamienie. Wrzask, który przy tym wydawa , przypomina wycie g odnego zwierz cia. Magia, pomy la Par w pomieszaniu, musz zastosowa magi . Pie
zadzia a, zdezorientuje go
przynajmniej... Steff wci gn go na p ask ska i poczu , jak pozostali skupiaj si wokó niego. - Stójcie tu razem! - zakomenderowa . - Nie schod cie ze ska y! - Sam zeskoczy na dó , by powstrzyma nacieraj cego ar acza. Par nigdy nie mia zapomnie tego, co sta o si potem. Steff przyj zboczu na lewo od ska y. Pozwoli mu zbli
atak ar acza na
si do siebie, po czym nagle odskoczy do ty u,
wbijaj c maczug w gardziel potwora i uderzaj c w pot
pier stopami w ci kich butach.
Steff przewróci si na ziemi , a ar acz przelecia ponad nim, nie mog c wyhamowa rozp du. Nie mia si czego uczepi . Przekozio kowa nad Steffem i potoczy si na z amanie karku w dó , do kotliny, zatrzymuj c si dopiero na skraju lasu. Natychmiast podniós si na nogi, warcz c i prychaj c. Lecz w tym samym momencie spo ród drzew wyskoczy o co ogromnego, schwyci o ar acza jednym k apni ciem szcz k i cofn o si z powrotem w mrok. Rozleg si przera liwy wrzask, trzask ko ci, po czym nast pi a cisza. Steff podniós si z ziemi, po
palec na ustach i da im znak,
eby szli za nim.
Bezszelestnie, w ka dym razie tak, jak tylko by o to mo liwe, wspi li si z powrotem na cie
i stan li tam, wpatruj c si w nieprzenikniony mrok w dole. - W górach Wolfsktaag trzeba by przygotowanym na wszystko - szepn
Steff z
ponurym u miechem. - Nawet gdy si jest ar aczem. Otrzepali si z kurzu i doprowadzili do porz dku swoje plecaki. Ich obra enia nie by y powa ne. Steff oznajmi , e Nefrytowa Prze cz, przez któr mieli opu ci góry, jest oddalona najwy ej o jedn lub dwie godziny drogi. Postanowili maszerowa dalej.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
IX Droga do prze czy trwa a d
ej, ni Steff przewidywa , i kiedy ma a gromadka
wydosta a si z gór Wolfsktaag, by a ju niemal pó noc. Zatrzymali si w w skim w wozie os oni tym g st
cian jode i s dziwych wierków, tak zm czeni, e nie pomy leli nawet o
zjedzeniu czegokolwiek ani o rozpaleniu ogniska, lecz po prostu zawin li si w koce i posn li. Par ni tej nocy, lecz nie o Allanonie ani o Hadeshornie. ni o ar aczu. Potwór ciga go bezlito nie przez krajobraz jego wyobra ni, zap dzaj c go z jednego ciemnego k ta w drugi - ledwie rozpoznawalny cie , którego to samo jego w asna. Zbli
by a jednak równie niew tpliwa jak
si do niego, a Par przed nim ucieka , ogarni ty niemal namacalnym
przera eniem. W ko cu tamten go dopad , zagoniwszy w p ytkie zag bienie mi dzy ska ami a lasem, i kiedy Par ju mia prze lizn
si obok niego, co olbrzymiego wyskoczy o z
mroku za jego plecami i schwyci o ar acza w z by, odci gaj c go poza zasi g wzroku, wrzeszcz cego o pomoc, która nie mia a nadej . Obudzi si gwa townie, dr c ca y. By o ciemno, chocia
niebo na wschodzie zaczyna o si
ju
rozja nia . Jego
towarzysze jeszcze spali. Wszystko wskazywa o na to, e okrzyk rozleg si jedynie w jego my lach. Twarz i cia o mia mokre od potu, a jego oddech by szybki i nierówny. Le spokojnie na plecach, lecz ju nie zasn . Tego ranka wyruszyli na wschód, do rodkowego Anaru, pokonuj c labirynt lesistych wzgórz i jarów. Przez ca
drog pi
par ich oczu usi owa o przenikn
otaczaj ce ich cienie
i mroczne miejsca. Rozmawiali niewiele; przygoda z poprzedniego dnia pozostawi a w nich niepokój i wzmog a ich czujno . Dzie by pochmurny i szary i lasy wokó wydawa y si jeszcze bardziej tajemnicze. Oko o po udnia dotarli do katarakt wodospadu Chard i a do zmierzchu pod ali wzd
rzeki.
Nast pnego dnia pada deszcz i nad okolic unosi a si mg a. Tempo marszu os ab o, a oneczna i ciep a pogoda poprzednich kilku dni pozosta a jedynie wspomnieniem. Min li Centrum Handlowe Rookera, male Jaira Ohmsforda, stanowi
stacj przydro
dla my liwych i kupców z czasów
niegdy kwitn cy o rodek handlu futrami, do czasu a wojna
mi dzy kar ami a federacj zak óci a, a nast pnie zupe nie unicestwi a wszelk wymian towarow w Estlandii na pomoc od Culhaven. Teraz stacja sta a pusta, pozbawiona drzwi i okien, z przegni ym i zapadni tym dachem, a w jej mrocznych zakamarkach mieszka y duchy minionych czasów.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Podczas obiadu, gdy siedzieli skuleni pod os on pot nej, starej wierzby rosn cej nad brzegiem rzeki, Steff mówi z niepokojem o ar aczu, raz jeszcze podkre laj c, e nigdy przedtem adnego nie widziano na zachód od Ravenshornu. Sk d wzi si ten, którego spotkali? Jak si tu znalaz ? Dlaczego ich ledzi ? Odpowiedzi, które si oczywi cie nasuwa y, adne z nich nie chcia o nawet rozwa
. Wszyscy zgodzili si g
no, e by to przypadek,
chocia w duchu my leli co zupe nie innego. Z nastaniem zmroku deszcz os ab , lecz jednostajna m awka utrzymywa a si a do rana, ust puj c w ko cu g stej mgle. Ma a gromadka kontynuowa a marsz wzd biegn cej kr
wst
rzeki
ku Darklin. Droga stawa a si coraz trudniejsza, lasy by y zaro ni te
sto chaszczami, pe ne powalonych drzew i suchych ga zi, prawie zupe nie pozbawione cie ek. Kiedy oko o po udnia odbili od rzeki, natrafili na pl tanin w wozów i jarów i prawie niemo liwe sta o si okre lenie kierunku, w którym zmierzaj . Z trudem posuwali si przez b oto i zaro la. Steff szed na przedzie, rytmicznie st kaj c i posapuj c. Podczas drówki karze przypomina niestrudzon maszyn , wytrwa i nie poddaj
si zm czeniu.
Jedynie Teel mog a si z nim równa : by a drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalnia a tempa ani si
nie skar
a i zawsze dotrzymywa a kroku. Tylko
Ohmsfordowie i Morgan ulegali znu eniu, sztywnia y im mi nie i dostawali zadyszki. Byli wdzi czni za ka
mo liwo
odpoczynku, jak proponowa im karze , a kiedy znowu trzeba
by o rusza , Z najwi kszym trudem podnosili si na nogi. Pos pny nastrój wyprawy zaczyna im si ju tak e dawa we znaki, zw aszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kim albo przed czym uciekali, sp dzili wiele czasu w ukryciu i prze yli trzy przera aj ce spotkania ze stworzeniami, które lepiej by oby pozostawi wyczerpani ci
w
wiecie fantazji. Byli
ym zachowywaniem czujno ci, a ciemno , mg a i wilgo
pot gowa y
jeszcze zm czenie. aden z nich nic o tym mówi drugiemu i aden by si do tego g
no nie
przyzna , lecz Obaj zaczynali si zastanawia , czy naprawd wiedz , co robi . Pó nym popo udniem deszcz w ko cu usta
i chmury rozst pi y si
nagle,
przepuszczaj c odrobin s onecznego wiat a. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole ytk zalesion dolin , nad któr górowa a osobliwa formacja skalna w kszta cie komina. Stercza a ona po ród drzew jak stra nik stoj cy na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff da znak pozosta ym, eby si zatrzymali, i wskaza palcem w dó . - Tam - powiedzia cicho. - Je li Walkera Boha w ogóle mo na gdzie znale , to nie tutaj. Par patrzy z niedowierzaniem, zapominaj c o swoim zm czeniu i przygn bieniu. - Znam to miejsce! - wykrzykn . - To Hearthstone! Pami tam go z opowie ci! To
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dom Coglina! - To by dom Coglina - poprawi go Coll znu onym g osem. - By , jest, jaka to ró nica! - Par by wyra nie podniecony. - Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Cho w
ciwie by to kiedy dom Bohów. By to jednak równie dom Coglina.
Je li Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedzia ? Chyba e nie jest on jednak Coglinem albo e z jakiej przyczyny nie wie, i Walker tutaj przebywa, albo e Walker... - Urwa nagle, zupe nie zbity z tropu. - Czy jeste pewien, e w
nie tu ma
mieszka mój stryj? - zapyta Steffa. Karze przygl da mu si przez ca y ten czas w taki sam sposób w jaki móg by si przygl da trzyg owemu psu. Teraz po prostu wzruszy ramionami. - Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze si przyznaj . Mówiono mi, e tutaj w
nie mieszka ten cz owiek. Je li wiec sko czy
ju o tym mówi ,
mo e po prostu zejdziemy na dó i sprawdzimy to. Par zamilk i zacz li schodzi . Dotar szy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, e w lesie nie ma adnych zaro li ani uschni tych ga zi. Spo ród drzew otwiera si widok na polany poci te strumieniami i usiane male kimi bia ymi, b kitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokó panowa spokój, wiatr ucich , a wyd
one cienie zalegaj ce na ich drodze wydawa y
si mi kkie i niegro ne. Par zapomnia o niebezpiecze stwach i trudach wyprawy, przesta zwraca uwag na zm czenie i niepokój i skupi my li na cz owieku, którego przyszed odnale . By zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumia tego przyczyn . Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przyby a do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdzi ,
e jest jego wnuczk . Starzec i dziewczyna
zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawi a czo o najwi kszemu dotychczas z u - Ildatch. Pozostali potem przyjació mi i przyja
ta przetrwa a przez dziesi
pokole . Ojciec Walkera
Boha by Ohmsfordem, a jego matka pochodzi a z rodu Bohów. Potrafi wywie pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumia e, e chcia tutaj wróci - niezrozumia e by o natomiast, dlaczego starzec podaj cy si za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedzia . Albo nie chcia powiedzie , je li wiedzia . Par zmarszczy czo o. Co powiedzia starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pog bi y si jeszcze bardziej. Tylko to, e wie, i Walker yje, przypomnia sobie. To i nic wi cej. Lecz czy czy o ich co ponadto, o czym starzec nie wspomnia ? Par by tego pewien. I zamierza si dowiedzie , co to by o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ostatnie przeb yski wieczornego wiat a zgas y i zmierzch okry dolin ciemnoszarym cieniem. Niebo by o wci
bezchmurne i zacz o si wype nia gwiazdami, a ksi yc,
znajduj cy si w trzeciej kwadrze i zbli aj cy powoli ku ko cowi swego cyklu, sk pa las w mlecznym wietle. Ma a gromadka posuwa a si ostro nie naprzód, wci
w kierunku ska y -
komina, pokonuj c dziesi tki ma ych strumyków i klucz c w ród labiryntu le nych polan. W lesie panowa spokój, lecz jego cisza nie wydawa a si z owieszcza. W pewnym momencie Coll szturchn obserwuj
Para okciem, ujrzawszy szar wiewiórk przycupni
na tylnych apkach i
ich z powag . Dobiega y ich nocne odg osy, lecz by y odleg e i wydawa y si
dochodzi spoza doliny. - Jest tu jako ... bezpiecznie, nie masz tego uczucia? - Par zapyta cicho brata, na co Coll skin g ow . Szli dalej niemal godzin , nie spotykaj c nikogo. Znajdowali si mniej wi cej na rodku doliny, kiedy mi dzy drzewami ujrzeli nagle s abe wiate ko. Steff zwolni , daj c im znak, by zachowali ostro no , po czym poprowadzi ich dalej. migocz c jasno w ród mroku. Pojedynczy jarz cy si
wiate ko zbli
punkt rozdzieli si
mniejszych. Lampy! - pomy la Par. Przy pieszy kroku,
eby dogoni
o si ,
na kilka
Steffa. Jego
wyostrzone elfie zmys y odgadywa y ród o wiat a. - To chata - szepn do kar a. Wyszli spomi dzy drzew i znale li si na rozleg ej trawiastej polanie. Rzeczywi cie przed nimi, dok adnie na rodku polany, sta a dobrze utrzymana budowla z drewna i kamieni, z werandami z przodu i z ty u, kamiennymi cie kami, ogrodem i kwitn cymi krzewami. Niczym miniaturowe stra nice otacza y chat m ode wierki i sosny. wiat o p yn ce z jej okien
czy o si z blaskiem ksi yca i roz wietla o polan , sprawiaj c, e by o na niej jasno
jak w dzie . Drzwi wej ciowe by y otwarte. Par od razu ruszy naprzód, lecz Steff schwyci go mocno za rami . - Nie zaszkodzi troch ostro no ci - pouczy go. Powiedzia co do Teel, po czym od czy si od nich i ruszy sam w stron chaty. Szybko przebiega ods oni te odcinki mi dzy sosnami i wierkami, trzymaj c si
w cieniu drzew, z oczami utkwionymi w
otwartych drzwiach. Pozostali patrzyli, jak posuwa si naprzód, przycupn wszy na polecenie Teel na skraju lasu. Steff dotar do werandy, przez d ug chwil trwa tam nieruchomo, po czym wbieg szybko po schodach i znikn czym ukaza si znowu i da im znak r
w drzwiach. Przez chwil by o zupe nie cicho, po , eby podeszli.
- Nie ma nikogo - szepn , kiedy znale li si obok niego. - Ale zdaje si , e nas oczekuj .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Poj li sens jego s ów po wej ciu do rodka. Przy cianach g ównej izby sta y naprzeciw siebie dwa kominki. Przy jednym z nich rozstawione by y krzes a i awy, drugi za jako kuchenne palenisko. W obydwu jasno p on
ogie . Na kuchni bulgota gar z
jedzeniem, a na stole styg gor cy chleb. D ugi, drewniany stó zastawiony by starannie talerzami i szklankami dla pi ciu osób. Par podszed do przodu, eby si lepiej przyjrze . We wszystkich szklankach pieni o si zimne piwo. Cz onkowie ma ej gromadki spogl dali po sobie przez chwil w milczeniu, po czym raz jeszcze rozejrzeli si po izbie. Drewno na cianach i belki sufitu by y wypolerowane i nawoskowane. W wietle lamp olejowych i ognia p on cego na kominkach po yskiwa y srebra, kryszta y, rze bione drewniane przedmioty i wyszywane zas ony. Na d ugim stole sta wazon ze wie o ci tymi kwiatami. Korytarz prowadzi do izb sypialnych. Chata by a jasna, przytulna i zupe nie pusta. - Czy to dom Walkera? - Morgan spojrza z pow tpiewaniem na Para. Chata nie pasowa a mu do obrazu starca, jaki sobie stworzy . - Nie wiem. - Par pokr ci g ow . - Niczego tu nie rozpoznaj . Morgan w milczeniu ruszy w stron ciemnego korytarza, znikn w nim na chwil , po czym wróci . - Nic - oznajmi zawiedzionym g osem. Coll podszed do Para, wci gn
w nozdrza zapach dobywaj cy si
z garnka i
wzruszy ramionami. - Có , wygl da na to, e nasze przybycie tutaj nie jest jednak tak niespodziank . Nie wiem, co wy o tym s dzicie, ale ten gulasz pachnie naprawd wspaniale. Poniewa kto zada sobie trud jego przyrz dzenia - Walker Boh albo kto inny - my
, e grzeczno
wymaga,
aby my usiedli i przynajmniej spróbowali. Par i Morgan od razu si z nim zgodzili i nawet Teel wydawa a si zainteresowana. Steff znowu sk ania si ku wi kszej ostro no ci, lecz poniewa ocena sytuacji dokonana przez Colla wydawa a si trafna, wkrótce ust pi . Nalega jednak, by sprawdzi , czy jedzenie i piwo nie s zatrute. Kiedy w ko cu oznajmi , e posi ek nadaje si do spo ycia, usiedli i apczywie zabrali si do jedzenia. Po sko czonej kolacji sprz tn li ze sto u, umyli naczynia i ustawili je ostro nie w przeznaczonej na nie szafce. Nast pnie ponownie przeszukali chat , jej bezpo rednie siedztwo, a pó niej wszystko w promieniu wier mili. Niczego nie znale li. Potem do pó nocy siedzieli wokó kominka i czekali. Nikt nie przyszed . W tylnej cz ci chaty znajdowa y si dwie ma e sypialnie, ka da z dwojgiem
ek powleczonych
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wie
po ciel i kocami. Spali na zmian , przy czym jedno z nich zawsze trzyma o wart
przy pozosta ych. Nic nie zak óca o ich snu, w lesie i w dolinie wokó panowa spokój. Obudzili si o wicie rze cy i wypocz ci. Wci
nikt nie przychodzi .
Tego dnia przeszukali dolin od jednego ko ca do drugiego, od chaty po osobliw ska
w kszta cie komina, od pó nocnego zbocza do po udniowego i od wschodniego do
zachodniego. Dzie by ciep y i pogodny, wype niony s onecznym wiat em i zapachem rolinno ci unosz cym si na lekkim wietrze. Niespiesznie w drowali brzegami strumieni i po wydeptanych cie kach, zapuszczaj c si w nieliczne jaskinie dr
ce zbocza doliny jak nory.
Znale li pojedyncze lady nóg, wszystkie pozostawione przez zwierz ta, i nic poza tym. W górze przelatywa y ptaki, jaskrawe barwne plamy w ród drzew; male kie stworzenia obserwowa y ich bystrymi oczyma i wsz dzie brz cza y i bzyka y owady. Raz tylko, kiedy Par i Coll przeczesywali zachodnie zbocze obok skalnej wie y, wy oni Si przed nimi borsuk i nie chcia zej
im z drogi. Poza tym adne z nich niczego nie widzia o.
Tego wieczora sami musieli przygotowa sobie posi ek, lecz w ch odnej spi arni znale li wie e mi so i ser, a w ogrodzie warzywa. By te chleb z poprzedniego wieczora. Bracia nie
owali sobie niczego i pomimo nieustaj cych obaw Steffa namawiali pozosta ych
do pój cia w ich lady, przekonani, e tego w
nie si od nich oczekuje. Po d ugim dniu
nast pi ciep y i przyjemny wieczór i zacz li czu si dobrze w nowym otoczeniu. Steff siedzia z Teel przy kominku, pal c d ug fajk . Par i Coll sprz tali i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzyma wart przy frontowych schodach. - Kto w
wiele wysi ku w urz dzenie tej chaty - powiedzia Par do brata, gdy
sko czyli swoje zaj cie. - Ma o prawdopodobne, eby tak po prostu sobie poszed i j zostawi . - Zw aszcza e zada sobie trud ugotowania dla nas jedzenia - doda Coll. Jego szeroka twarz zas pi a si . - S dzisz, e nale y do Walkera? - Sam chcia bym to wiedzie . - Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawda ? Takiego, jakim go pami tam. A ju na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff. Par wytar par ostatnich kropli wody z talerza i ostro nie go odstawi . - Mo e taki w
nie chce si wydawa - rzek cicho.
By o par godzin po pó nocy, kiedy przej
wart od Teel. Ziewa jeszcze i przeci ga
si , wychodz c na frontow werand , eby j odnale . Z pocz tku nigdzie nie by o jej wida i dopiero kiedy zupe nie si rozbudzi , wy oni a si zza wierku stoj cego kilkadziesi t metrów dalej. Przemkn a bezszelestnie przez cienie, id c w jego stron , i bez s owa znikn a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wewn trz domu. Par obejrza si za ni ciekawie, po czym usiad na schodach, wspar d
mi
podbródek i zacz si wpatrywa w mrok. Siedzia tak bez ma a godzin , kiedy us ysza ten odg os. By to dziwny d wi k, rodzaj brz czenia, jakie móg by wydawa rój pszczó , lecz ni szy i bardziej chrapliwy. Rozleg si nagle i po chwili ucich . Z pocz tku Par my la , e musia si przes ysze , e s ysza go tylko w swoich my lach. Lecz po chwili d wi k rozleg si znowu, jedynie na chwil , po czym raz jeszcze ucich . Par wsta , rozejrza si niepewnie wokó i zszed na cie
. Noc by a zupe nie
bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne. Las wokó niego wydawa si pusty. Poczu si pewniej i powoli obszed dom, wychodz c na jego ty . Ros a tam stara wierzba, cofni ta boko w cie , a pod ni sta y dwie zniszczone awki. Par podszed do nich i przystan , nas uchuj c raz jeszcze tamtego odg osu, lecz niczego nie s ysza . Usiad na bli szej z awek. By a idealnie dopasowana do kszta tu jego cia a, rozsiad si wi c wygodnie. Spogl daj c przez zas on pow óczystych ga zi wierzby, ni na jawie w ród mroku, ws uchany w cisz nocy. My la o swoich rodzicach - czy dobrze si czuj , czy martwi si o niego. Shady Vale by a odleg ym wspomnieniem. W przyp ywie nag ego znu enia zamkn
na chwil oczy. Kiedy znowu je otworzy ,
sta przed nim bagienny kot. Przera enie Para by o tak wielkie, e z pocz tku nie móg si poruszy . Kot znajdowa si tu przed nim, a jego oczy wieci y jasno w ród nocy. By o to najwi ksze zwierz , jakie Par kiedykolwiek widzia , wi ksze nawet od ar acza. Od g owy po ogon by o jednolicie czarne, z wyj tkiem oczu, które przypatrywa y mu si nieruchomo. Po chwili kot zacz
mrucze i Par u wiadomi sobie, e jest to ten sam odg os, który
ysza wcze niej. Kot odwróci si i odszed par kroków, po czym obejrza si wyczekuj co do ty u. Kiedy Par dalej mu si przygl da , kot wróci na chwil , znowu zacz si oddala , po czym zatrzyma si i czeka . Par zrozumia , e kot chce, aby za nim poszed . Wsta odruchowo, niezdolny zmusi swe cia o, by reagowa o zgodnie z jego wol ; zastanawia si , czy powinien zachowa si tak, jak oczekuje od niego kot, czy te spróbowa uciec. Niemal od razu odrzuci jednak my l o ucieczce. Nie by a to odpowiednia chwila na robienie g upstw. Poza tym gdyby kot chcia go skrzywdzi , móg to zrobi ju wcze niej. Post pi par kroków naprzód i kot oddali si znowu, wchodz c mi dzy drzewa. ugo szli kr
drog przez ciemny las, pogr aj c si coraz g biej w noc. wiat o
ksi yca rozja nia o otwarte przestrzenie i Par ani na chwil nie traci kota z oczu. Patrzy , jak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
bez wysi ku posuwa si naprzód, w niczym nie zak ócaj c spokoju lasu, jakby by jedynie cieniem zwierz cia. Przera enie zacz o ust powa i jego miejsce zajmowa a ciekawo . Kto przys
do niego kota i wydawa o mu si , e wie kto. Dotarli w ko cu do polany, na której kilka potoków wp ywa o przez szereg ma ych
katarakt do rozleg ego, o wietlonego wiat em ksi yca stawu. Drzewa tutaj by y bardzo stare i rozro ni te, a ich konary rzuca y na wszystko cienie o fantastycznym wzorze. Kot podszed do stawu, przez chwil pi z niego chciwie, po czym przysiad na tylnych apach i patrzy na Para. Ten podszed kilka kroków i zatrzyma si . - Witaj, Parze - powiedzia czyj g os. Ohmsford przez chwil przeszukiwa polan wzrokiem, zanim odnalaz tego, który wypowiedzia te s owa. Siedzia on do
daleko w mroku, na s katym pniu drzewa, prawie
niewidoczny w ród otaczaj cych go cieni. Gdy Par si zawaha , wsta i wszed w kr g wiat a. - Witaj, Walkerze - cicho odrzek Par. Jego stryj wygl da niemal tak samo, jak go zapami ta , a zarazem zupe nie inaczej. Wci
by wysoki i szczup y, jego elfijskie rysy od razu by y widoczne, cho
nie tak
wyraziste jak u Para. Jego skóra mia a szokuj co bia y odcie , kontrastuj cy ostro z czerni si gaj cych do ramion w osów i przystrzy onej brody. Nie zmieni y si równie jego oczy; wci
przenika y cz owieka na wylot, nawet gdy okrywa je cie , tak jak teraz. Trudniej by o
okre li to, co si zmieni o. Dotyczy o to g ównie sposobu, w jaki Walker Boh si porusza . Odmienne te by y uczucia, jakie budzi w Parze, kiedy mówi , chocia jak dot d jeszcze prawie nic nie powiedzia . Zdawa o si , jakby otacza go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przenikn . Walker Boh podszed do przodu i uj
d onie Para w swoje r ce. Mia na sobie lu ny
le ny strój - spodnie, tunik , krótk opo cz i mi kkie buty, wszystko w kolorze ziemi i drzew. - Czy wygodnie by o ci w chacie? - zapyta . Jego pytanie wyrwa o Para z odr twienia. - Walkerze, nie rozumiem. Co tutaj robisz? Czemu nie spotka przybyli my? Najwyra niej wiedzia
si z nami, kiedy
, e si zjawimy.
Stryj wypu ci jego d onie i odst pi o krok do ty u. - Chod ze mn , Par - poprosi go i cofn
si z powrotem w cie , nie czekaj c na
odpowied bratanka. Par ruszy za nim i usiedli obok siebie na pniu, z którego Walker wcze niej powsta . -B
rozmawia tylko z tob - rzek cicho Walker i przyjrza mu si uwa nie. - I
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tylko ten jeden raz. Par czeka , nie odzywaj c si . - W moim yciu dokona o si wiele zmian - kontynuowa po chwili jego stryj. - S dz , e ma o mnie pami tasz z dzieci stwa, a i tak nie ma to ju wiele wspólnego z cz owiekiem, którym jestem dzisiaj. Porzuci em
ycie w Yale, a wraz z nim wszelk
nazywania siebie mieszka cem Sudlandii i przyby em tutaj, by zacz
pretensj
do
wszystko od nowa.
Pozostawi em za sob szale stwo ludzi, których yciem rz dz niskie instynkty. Odwróci em si od ludzi wszelkich ras, od ich chciwo ci i przes dów, ich wojen i polityki, od ich odraaj cej koncepcji poprawy. Przyby em tu, Par, eby móc
w samotno ci, Oczywi cie
zawsze by em sam; zrobiono wszystko, abym czu si samotny. Ró nica polega na tym, e teraz jestem sam nie dlatego, e inni tego chc , lecz dlatego, e ja sam tak chc . Mog by dok adnie tym, kim jestem, i nie czu si z tego powodu odmie cem. - U miechn si lekko. - Czas, w którym yjemy, i to, kim jeste my, sprawia, e jest nam obu tak trudno, wiesz? Czy rozumiesz mnie, Par? Ty równie masz magiczn moc, i to bardzo konkretn . Nie przysporzy ci ona przyjació ; przeciwnie, odsunie ci
od ludzi. Nie pozwala si
nam dzisiaj by
Ohmsfordami, poniewa Ohmsfordowie maj magiczn moc swoich elfich przodków, a ani magia, ani elfy nie s dzisiaj cenione ani rozumiane. Zm czy o mnie odkrywanie tego wci na nowo, ci
e odsuwanie mnie na bok, traktowanie z podejrzliwo ci
i nieufno ci .
Zm czy o mnie uwa anie mnie za kogo obcego. Z tob te tak b dzie, je li ju teraz nie jest. To le y w naturze rzeczy. - Nie zaprz tam sobie tym g owy - rzek niepewnie Par. - Magia jest darem. - Naprawd ? Jak to? Dar nie jest czym , co ukrywa si jak odra aj
chorob . Nie
jest czym , czego cz owiek si wstydzi, co traktuje z rezerw albo nawet si tego boi. Nie jest czym , co mo e cz owieka zabi . - S owa te wypowiedziane by y z tak zajad
ci , e
Parowi przebieg zimny dreszcz po plecach. Lecz po chwili nastrój jego stryja zdawa si zmieni ; znowu by spokojny i opanowany. Pokr ci g ow z przygan dla siebie samego. Zapominam si czasem, mówi c o przesz
ci. Wybacz mi. Sprowadzi em ci tutaj, eby z
tob rozmawia o czym innym. Ale tylko z tob , Par. Oddaj swój dom w u ywanie twoim towarzyszom na czas ich pobytu. Ale nie przyb
tam, eby by z nimi. Interesujesz mnie
tylko ty. - No a Coll? - zapyta Par, zbity z tropu. - Czemu mia by rozmawia ze mn , a z nim nie? - Pomy l, Par. - Jego stryj u miechn si irocznie. – Nigdy nie by em z nim tak blisko zwi zany jak z tob . Par przypatrywa mu si w milczeniu. To chyba by a prawda. To
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
magia przyci gn a do niego Walkera, Coll za nigdy nie mia w niej udzia u. Czas sp dzony ze stryjem, czas, który sprawi , e cz owiek sta mu si bliski, zawsze by czasem bez Colla. - Poza tym - cicho ci gn
Walker - to, o czym musimy porozmawia , dotyczy tylko
nas. Par nagle zrozumia . - Sny. - Jego stryj skin
g ow . - A wiec mia
je tak e? I posta w czerni, by mo e
Allanon, stoj ca przed Hadeshomem, ostrzegaj ca nas i wzywaj ca nas do siebie? - Par na chwil wstrzyma oddech. - A starzec? Czy on równie do ciebie przyszed ? - Jego stryj ponownie skin g ow . - A wi c znasz go, prawda? Czy to prawda? Czy to rzeczywi cie Coglin? - Tak, Par, to on. - Twarz Walkera Boha by a zupe nie beznami tna. Par poczerwienia z emocji i mocno zatar d onie. - Nie mog w to uwierzy ! Ile ma lat? Chyba kilkaset, tak jak twierdzi . I kiedy by druidem. Wiedzia em, e si nie myl . Czy nadal tutaj mieszka, Walkerze, z tob ? - Czasem mnie odwiedza. I czasem na krótko si zatrzymuje. Ten kot nale
do
niego, zanim mi go da . Pami tasz, zawsze by jaki kot bagienny. Poprzedni nazywa si Szept. To by o w czasach Brin Ohmsford. Ten nazywa si Pog oska. Starzec nada mu to imi . Mówi , e to dobre imi dla kota, zw aszcza dla takiego, który b dzie nale
do niego.
Umilk ; na jego twarzy pojawi si wyraz, którego Par nie by w stanie odczyta , i zaraz znikn . Ch opak spojrza w miejsce, gdzie jeszcze niedawno le
kot, lecz nie by o go
tam. - Pog oska pojawia si i znika w ten sam sposób, co wszystkie koty bagienne - rzek Walker Boh, jakby czytaj c w jego my lach. Par w roztargnieniu skin g ow i spojrza z powrotem na niego. - Co zamierzasz zrobi , Walkerze? - W zwi zku ze snami? - Oczy jego stryja przygas y. - Nic. Par zawaha si . - Ale starzec musia ci... - Pos uchaj mnie - rzek tamten, przerywaj c mu. - Podj em decyzj . Wiem, czego chcia y ode mnie sny; wiem, kto je zes . Starzec by u mnie i rozmawiali my. Nie min jeszcze tydzie , kiedy st d odszed . Wszystko to nie ma znaczenia. Nie jestem ju Ohmsfordem; jestem Bohem. Gdybym móg wyzby dziedzictwem magii i ca
si
swej przesz
ci, z ca ym jej
jej elfijsk histori , nie waha bym si ani chwili. Nie chc mie z
ni nic wspólnego. Przyby em do Estlandii, eby odnale moi przodkowie, cho raz znale
t dolin ,
tak, jak kiedy
yli
si w miejscu, gdzie wszystko jest wie e i czyste, nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zm cone obecno ci innych ludzi. Nauczy em si porz dkowa dolin ; rodzina mojej matki uczyni a j
tak , a ja chc
ycie wokó siebie. Widzia j tak
zachowa . Za ca e
towarzystwo mam Pog osk i czasem starca. Niekiedy odwiedzam nawet ludzi z zewn trz. Darklin sta si dla mnie azylem, a Hearthstone moim domem. - Pochyli si do przodu z wyrazem napi cia na twarzy. - Mam magiczn moc, Par, odmienn od twojej, niemniej jednak prawdziw . Potrafi czasem odgadywa my li innych ludzi, nawet kiedy s daleko. Umiem porozumiewa si z yciem tak, jak inni nie potrafi . Ze wszystkimi formami ycia. Czasem potrafi znika , zupe nie tak samo, jak kot bagienny. Potrafi nawet wzywa moc! Nagle strzeli palcami i na chwil rozb ys y one niebieskim ogniem. Zdmuchn mam w adzy nad pie ni , lecz jak si zdaje, cz Cz
mojej wiedzy jest wrodzona, cz
go. - Nie
jej mocy zapu ci a we mnie korzenie.
sam sobie przyswoi em, reszty nauczyli mnie inni.
Mam jednak wszystko, czego potrzebuj , i nie pragn niczego wi cej. Dobrze mi tutaj i nigdy st d nie odejd . Niech wiat radzi sobie beze mnie. Jak zreszt zawsze to robi . Par nie wiedzia , co odpowiedzie . - A je li sen mówi prawd , Walkerze? - zapyta w ko cu. - Ch opcze! - Walker Boh za mia si drwi co. - Sny nigdy nie mówi prawdy. Niczego si nie nauczy
ze swych opowie ci? Niezale nie od tego, czy objawiaj si tak,
jak uczyni y to tym razem, tak jak wówczas, gdy
Allanon, jedno pozostaje niezmienne:
Ohmsfordowie nigdy nie dowiaduj si wszystkiego, a jedynie tego, co druidzi uznaj za niezb dne! - Uwa asz,
e jeste my wykorzystywani - rzek Par. Nie by o to pytanie, lecz
stwierdzenie faktu. - Uwa am, e by bym g upcem, gdybym my la inaczej! Nie wierz w to, co mi mówi . - Oczy Walkera by y zimne jak kamie . - Magia, któr upierasz si uwa
za dar, dla
druidów by a zawsze i jedynie u ytecznym narz dziem. Nie zamierzam da im si zaprz c do jakiego nowego zadania, które sobie wymy lili. Je li wiat potrzebuje ratunku, jak te sny zdaj si wskazywa , niech Allanon i starzec ratuj go sami! Nast pi a d uga chwila milczenia, podczas której obydwaj mierzyli si wzrokiem. Par wolno pokr ci g ow . - Zadziwiasz mnie, Walkerze. Nie pami tam, eby kiedy by o w tobie tyle goryczy i gniewu. - By y, ch opcze.- Walker Boh u miechn wola
si smutno. – Zawsze by y. Po prostu
ich nie dostrzega . - Czy do dzisiaj nie powinny by y znikn ? Jego stryj milcza .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Wi c ju podj
decyzj w tej sprawie, czy tak?
- Tak, Par. Podj em. Par g boko zaczerpn powietrza. - Co zrobisz, Walkerze, je li przepowiednie ze snu si spe ni ? Co stanie si wówczas z twoim domem? Co b dzie, je li z o, które ukaza nam sen, zechce odnale
ciebie?
Stryj nic mu nie odpowiedzia , a jego spojrzenie pozosta o nieruchome. Par wolno skin g ow . - Mam inny pogl d na te sprawy od ciebie, Walkerze - powiedzia cicho. - Zawsze uwa
em, e magia jest darem i e zosta a mi udzielona w jakim celu. Przez d ugi czas
wydawa o si , e ma by u ywana do opowiadania historii, by nie popad y w zapomnienie. Zmieni em zdanie. Uwa am, e magia ta przeznaczona jest do czego wi cej. - Poruszy si w miejscu, rozprostowuj c plecy, gdy nagle poczu si drobny w obecno ci tamtego. - Coll i ja nie mo emy wraca do Yale, poniewa federacja dowiedzia a si o magii i ciga nas. Coglin twierdzi, e równie inni mog na nas polowa , mo e nawet cieniowce. Widzia Coll i ja jeste my miertelnie przera eni, Walkerze, chocia
je? Ja tak.
niewiele ze sob
o tym
rozmawiamy. Najzabawniejsze jest to, e istoty, które na nas poluj , równie wydaj si przera one. To magia je przera a. - Na chwil umilk . - Nie wiem, dlaczego tak jest, ale zamierzam si dowiedzie . W oczach Walkera pojawi si b ysk zdziwienia. - Tak, Walkerze - Par skin
g ow - postanowi em uczyni to, czego domagaj si
sny. S dz , e zosta y zes ane przez Allanona, i uwa am, e powinny zosta wys uchane. Pójd do Hadeshornu. Wydaje mi si , e podj em decyzj w
nie teraz; my
, e rozmowa
z tob pomog a mi zadecydowa . Nie mówi em jeszcze nic Coltowi. Nie wiem, jak zareaguje. Mo e sko czy si na tym, e pójd sam. Ale pójd . Ju cho by dlatego, e s dz , i Allanon mo e mi powiedzie , do czego przeznaczona jest magia. - Smutno potrz sn mog by taki jak ty, Walkerze. Nie potrafi Shady Yale. Nie chc osi
g ow . - Nie
z dala od wiata. Chc móc powróci do
gdzie indziej i zaczyna
ycia od nowa. Po drodze tutaj
zatrzyma em si w Culhaven. Stamt d pochodz kar y, które nas tu przyprowadzi y. Wszelki przes d i chciwo , polityka i wojny, ca e szale stwo, o którym mówisz, s tam wsz dzie obecne. Lecz w przeciwie stwie do ciebie nie chc przed nimi ucieka ; chc znale na po
sposób
enie im kresu! Jak bym móg udawa , e nie istniej ? - Jego d onie zacisn y si w
pi ci. - Widzisz, wci
sobie my
: a je li Allanon wie co , co mo e wszystko zmieni ?
Je li mo e mi powiedzie o czym , co po
y kres szale stwu?
Przez d ugi czas siedzieli w ciemno ci naprzeciw siebie, nie zamieniaj c s owa, i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Parowi wydawa o si , e dostrzega co w ciemnych oczach stryja, których nie widzia od dzieci stwa: co szepcz cego o czu
ci, potrzebie i po wi ceniu. Po chwili jego oczy znowu
przygas y, sta y si pozbawione wyrazu i puste. Walker Boh powsta . - Zastanowisz si jeszcze? - zapyta go cicho Par. Walker spojrza na niego w milczeniu, po czym podszed do stawu na rodku polany i sta tam, patrz c w wod . Kiedy strzeli palcami, jak spod ziemi wy oni si Pog oska i podszed do niego. Walker obejrza si na chwil . - Powodzenia, Par - powiedzia tylko. Potem odwróci si i z kotem u boku znikn w ród nocy. Par dopiero rano opowiedzia pozosta ym o swoim spotkaniu z Walkerem Bohem. Nie widzia
adnego powodu, eby si z tym pieszy . Stryj jasno przedstawi swoje zamiary i
adne z nich i tak nie mog o wp yn
na ich zmian . Tak wi c w nocy Par uda si z
powrotem do chaty, zdziwiony atwo ci , z jak odnajduje drog , ponownie stan na czatach, nie budz c pozosta ych, i pogr ony w my lach czeka witu. Kiedy w ko cu opowiedzia
im swoj
histori , reakcje by y zró nicowane.
Pocz tkowo wyra ano w tpliwo ci, czy wszystko to si naprawd wydarzy o, lecz wkrótce si rozwia y. Kazali mu potem jeszcze dwukrotnie wszystko sobie opowiedzie , wtr caj c przy tym komentarze i zadaj c pytania. Morgan by oburzony, e Walker traktuje ich w taki sposób, i o wiadczy , e przez zwyk
uprzejmo
winien osobi cie si z nimi spotka .
Nalega , by raz jeszcze przeszukali dolin , twierdz c, e tamten wci
musi by gdzie blisko
i powinno si go odnale , i zmusi do rozmówienia si z nimi wszystkimi. Steff by nastawiony bardziej pragmatycznie. Uwa
, e Walter Boh nie ró ni si od wi kszo ci ludzi i
woli w miar mo no ci unika k opotów i wystrzega si sytuacji, z których mog yby one wynikn . - Wydaje mi si , e takie zachowanie, chocia mo ecie je uwa
za irytuj ce, jest
ca kowicie zgodne z jego charakterem - powiedzia karze , wzruszaj c ramionami. - W ko cu sami mówili e przyby tutaj, aby unikn
anga owania si w sprawy plemion. 0dmawiaj c
udania si do Hadeshornu, po prostu robi to, co zawsze zapowiada . Teel jak zwykle nie mia a nic do powiedzenia. Coll o wiadczy tylko: -
uj , e nie mog em z nim porozmawia . - Dla niego sprawa by a za atwiona.
Mimo e nie by o powodu zatrzymywa si d wymarsz co najmniej o jeden dzie . Ksi yc wci pozosta o im jeszcze przynajmniej dziesi
ej w dolinie, postanowili od
by widoczny wi cej ni w po owie i
dni na dotarcie do Hadeshornu, je li w ogóle mieli
si tam uda . Starannie unikano rozmowy o przysz ych wydarzeniach. Par podj
ju decyzj ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
lecz nie zakomunikowa jej jeszcze pozosta ym, oni za czekali na to, co powie. Bawi c si tak w kotka i myszk , zjedli niadanie, po czym postanowili pój jeszcze przetrz sn
dolin . W ten sposób mieli jakie
za rad Morgana i raz
zaj cie, zastanawiaj c si
nad
konsekwencjami decyzji Walkera Boha. Do nast pnego ranka pozosta o im jeszcze do czasu na podjecie w asnej. Udali si wi c na polan , gdzie poprzedniej nocy Par spotka si z Walkerem i bagiennym kotem, i rozpocz li kolejne poszukiwania, uzgodniwszy uprzednio, e spotkaj si pó nym popo udniem w chacie. Steff i Teel tworzyli jedn grup , Par z Collem drug , Morgan za poszed sam. Dzie by ciep y i pe en s onecznego wiat a. Od strony odleg ych gór wia lekki wietrzyk. Steff przeczesywa polan , szukaj c jakich
ladów, ale nie znalaz
niczego - nawet odcisków ap kota. Par mia uczucie, e b dzie to d ugi dzie . Od czywszy si od pozosta ych, ruszy z Collem na wschód, zastanawiaj c si , co powinien powiedzie
bratu. Wype nia y go sprzeczne uczucia i nie by w stanie ich
uporz dkowa . Szed bez przekonania naprzód, czuj c na sobie od czasu do czasu uwa ne spojrzenie Colla, cho
unika jego wzroku. Gdy przeszli przez kilkadziesi t polan i
przeprawili si przez niemal drugie tyle potoków, nie natrafiaj c na aden lad Walkera Boha, Par si zatrzyma . - To strata czasu - o wiadczy z wyczuwaln
irytacj
w g osie. - Niczego nie
znajdziemy. - Nie wygl da na to - zgodzi si Coll. Par odwróci si w jego stron i przez chwil stali naprzeciw siebie w milczeniu. - Postanowi em pój
do Hadeshornu, Coll. Nie ma znaczenia, co uczyni Walker;
wa ne jest tylko to, co ja zrobi . Musz tam pój . Coll skin g ow . - Wiem. - U miechn
si . - Par, nie od dzi jestem twoim bratem i znam ci ju
troch . Gdy tylko mi powiedzia
, e Walker o wiadczy , i nie chce mie nic wspólnego z
spraw , wiedzia em, e postanowi
tam pój . Tak ju z tob jest. Jeste jak pies z ko ci
w z bach: nie popu cisz. - To rzeczywi cie musi czasem tak wygl da . - Par znu ony pokr ci g ow i wszed w kr g cienia u stóp starego drzewa. Opar si plecami o pie i powoli osun na ziemi . Coll poszed w jego lady. Siedzieli, wpatruj c si w pusty las. - Przyznaj , e podj em decyzj mniej wi cej w taki sposób, jak to opisa
. Po prostu nie mog em Si zgodzi z Walkerem.
Prawd powiedziawszy, Coll, nie potrafi em o nawet zrozumie . By em taki przej ty, e nie pomy la em nawet, eby go zapyta , czy uwa a sny za prawdziwe.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Mo e nie wiadomie, ale pami ta
o tym. Widocznie w jakim momencie uzna
e nie jest to konieczne. Walker powiedzia
,
e mia te same sny co ty. Powiedzia ci, e
starzec przyby do niego tak samo, jak do nas. Przyzna , e starzec to Coglin. Niczemu nie zaprzeczy . Po prostu powiedzia , e nie chce si w to anga owa . - Nie rozumiem tego, Coll. - Par zacisn
usta. - Tym kim , z kim rozmawia em
zesz ej nocy, by Walker; wiem to na pewno, nie mówi jednak jak Walker. Ca a ta gadanina o nieanga owaniu, o jego postanowieniu od czenia si od plemion i yciu tu jak pustelnik. Co si tutaj nie zgadza; czuj to! Nie mówi mi wszystkiego. Opowiada wci
o tym, jak druidzi
ukrywali sekrety przed Mimsfordami, a ze mn robi to samo! Co ukrywa ! - Czemu mia by to robi ? - Coll nie wydawa si przekonany. - Nie wiem. - Par potrz sn g ow . - Po prostu to czuj . - Spojrza uwa nie na brata. Walker przez ca e ycie przed niczym si nigdy nie cofa ; obaj to wiemy. Nigdy si nie ba za czym opowiedzie i walczy o to, kiedy by o trzeba. Teraz mówi tak, jakby niezno na wydawa a mu si my l o wstaniu rano z
ka! Mówi tak, jakby najwa niejsze w yciu by o
troszczenie si o w asny interes! - Opar si znu ony o pie drzewa. - Sprawi , e czu em si za enowany z jego powodu. Wstydzi em si ! - My
, e przypisujesz temu zbyt du e znaczenie. - Coll d uba obcasem w ziemi
przed sob . - Mo e jest w
nie tak, jak mówi.
tu d ugi czas samotnie, Par. Mo e ju po
prostu nie czuje si dobrze w ród ludzi. - Nawet z tob ? - Par by rozogniony. - Na mi
bosk , Coll, nie chcia rozmawia
nawet z tob ! Coll potrz sn g ow , nie przestaj c patrze bratu w oczy. - Prawd powiedziawszy, nigdy wiele z sob nie rozmawiali my. Zale
o mu na
tobie, bo to ty posiadasz magiczn moc. Par patrzy na niego, nie odzywaj c si . Zupe nie to samo powiedzia Walker, pomy la . Oszukiwa samego siebie, usi uj c postawi znak równo ci mi dzy stosunkami Colla ze stryjem a swoimi w asnymi. Nigdy nie by y takie same. Zmarszczy czo o. - Wci
pozostaje problem snów. Czemu nie podziela mojego zaciekawienia nimi?
Czy nie chce wiedzie , co Allanon ma do powiedzenia? - Mo e ju to wie. - Coll wzruszy ramionami. - Prawie zawsze zdaje si wiedzie , co my
inni. Par zawaha si . To mu nie przysz o do g owy. Czy by by o mo liwe, e jego stryj ju
wie, co druid mia im powiedzie w Hadeshorn? Czy by potrafi czyta w my lach ducha, cz owieka nie yj cego od trzystu lat?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Nie, nie wydaje mi si . - Pokr ci g ow . - Powiedzia by co wi cej o przyczynie snów. Przez ca y czas zbywa spraw
jako jeszcze jeden przypadek wykorzystywania
Ohmsfordów przez druidów; nie by o dla niego wa ne, jaka jest przyczyna. - Mo e wi c ma nadziej , e ty mu j podasz. - To brzmi bardziej prawdopodobnie. - Par powoli skin
g ow . - Powiedzia em mu,
e ja zamierzam i ; mo e uwa a, e wystarczy, je eli pójdzie jeden z nas. Coll wyci gn na ziemi swe pot ne cia o i le
, patrz c w gór na drzewa.
- Ale w to równie nie wierzysz, prawda? - Nie. - Jego brat u miechn si lekko. - Wci
s dzisz, e chodzi o co innego.
- Tak. Przez pewien czas milczeli, wpatruj c si w las, ka dy pogr ony we w asnych my lach. Na ich cia ach igra y promyki wiat a przenikaj ce przez baldachim li ci w górze, a ród ciszy rozlega si szczebiot ptaków. - Podoba mi si tutaj - rzek w ko cu Par. - Jak s dzisz, gdzie si ukrywa? - Coll mia zamkni te oczy. - Walker? Nie wiem. Pewnie w jakiej norze. - Zbyt atwo go os dzasz, Par. Nie masz do tego prawa. Par chcia mu co odpowiedzie , lecz ugryz si w j zyk i przygl da si tylko, jak promyk wiat a w druje po twarzy Colla, docieraj c w ko cu do jego oczu i zmuszaj c go do ich przymkni cia i przesuni cia si na bok. Coll usiad z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy. Niewiele mog o zm ci jego spokój; zawsze potrafi zachowa równowag ducha. Par podziwia go za to. Coll zawsze rozumia wzgl dn wa no
zdarze w szerszym porz dku
rzeczy. Par nagle u wiadomi sobie, jak bardzo kocha brata. - Pójdziesz ze mn , Coll? - zapyta . - Do Hadeshornu? Coll spojrza na niego i zamruga oczami. - Czy to nie dziwne - odpar - e ty i Walker, a nawet Wren, macie te same sny, a ja nie, e o was wszystkich jest w nich mowa, o mnie nigdy, i e wszyscy jeste cie wzywani, a ja nie? - W jego g osie nie by o urazy, a jedynie zdziwienie. - Jak s dzisz, czemu tak jest? Nigdy o tym ze sob
nie rozmawiali my, prawda? Ani razu. My
,
e obaj bardzo
uwa ali my, eby unika rozmowy o tym. Par patrzy na niego, nie wiedz c, co odpowiedzie . Coll dostrzeg jego zak opotanie i miechn si .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- To przykre, prawda? Nie rób takiej
osnej miny, Par. Przecie nie ma w tym adnej
twojej winy. - Pochyli si bli ej. - Mo e to mie co wspólnego z magi , co , o czym aden z nas jeszcze nie wie. Mo e to jest powód. Par pokr ci g ow i westchn . - Sk ama bym, mówi c, e ca a ta historia ze snami nie wprawia mnie w zak opotanie, to,
e ja je mam, a ty nie. Nie wiem, co powiedzie . Wci
oczekuj od ciebie,
e
zaanga ujesz si w co , co naprawd ci nie dotyczy. Nie powinienem nawet ci o to prosi , chyba nie potrafi inaczej. Jeste moim bratem i chc , eby by mn . Coll po
r
na
ramieniu brata. U miechn si ciep o. - Od czasu do czasu zdarza ci si powiedzie w
ciw rzecz, - Jego d
zacisn a si .
- Pójd tam, gdzie ty pójdziesz. Nigdy nie by o inaczej. Nie twierdz , e zawsze si z tob zgadzam, lecz nie ma to wp ywu na to, co czuj do ciebie. Je li wi c uwa asz, e musisz pój
do Hadeshornu, by rozwi za zagadk snów, to pójd z tob . Par obj
brata ramieniem i u cisn , my
c o wszystkich chwilach, kiedy Coll sta w
potrzebie u jego boku. Ogarn o go radosne uczucie na my l o tym, e i teraz brat b dzie razem z nim. - Wiedzia em, e mog na tobie polega - powiedzia tylko. By o pó ne popo udnie, kiedy ruszyli z powrotem. Zamierzali wróci wcze niej, lecz tak poch on a ich rozmowa o snach i Allanonie, e dopiero gdy zaw drowali na wschodni kraniec doliny, u wiadomili sobie, jak pó no si zrobi o. S
ce chyli o si ju ku zachodowi,
kiedy zawrócili w stron chaty. - Wygl da na to, e zamoczymy sobie jeszcze dzisiaj nogi - stwierdzi Coll, gdy posuwali si naprzód w ród drzew. Par spojrza na niebo. Nad pó nocnym zboczem doliny pojawi y si ci kie deszczowe chmury, kryj c w cieniu ca y horyzont. S
ce zacz o ju znika , spowite w g stniej cy
mrok. Powietrze by o ciep e i wilgotne, a w lesie panowa a cisza. Szli teraz szybciej, pragn c unikn
ulewy. Zerwa si silny, zwiastuj cy burz wiatr,
który wprawi ga zie drzew wokó w oszala y taniec. Temperatura zacz a spada i w lesie zrobi o si ciemno. Par zamrucza pod nosem, czuj c, jak kilka pierwszych kropel deszczu uderza o jego twarz. Nie do , e szukali tutaj kogo , kogo w ogóle nie mo na by o znale , mieli teraz jeszcze w nagrod za swoje wysi ki przemokn
do suchej nitki.
Nagle spostrzeg jaki ruch w ród drzew. Zamruga oczami i spojrza znowu. Tym razem nic nie zobaczy . Bezwiednie zwolni kroku i Coll, który szed za nim, zapyta , co si sta o. Par potrz sn
tylko g ow i znowu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przy pieszy . Wiatr smaga go po twarzy, zmuszaj c do pochylenia g owy. Spojrza na prawo, potem na lewo. Po obu stronach dostrzeg szybki ruch. Co ich ledzi o. Par poczu , jak skóra cierpnie mu na plecach, lecz zmusi si do marszu. Cokolwiek to by o tam w mroku, nie wygl da o ani nie porusza o si tak jak Walker Boh albo jego kot. By o zbyt szybkie i zwinne. Spróbowa pozbiera my li. Jak daleko znajdowali si od chaty mil , mo e dwie? Szed z podniesion g ow , usi uj c ledzi ruch k tem oka. Ruchy, poprawi si . Najwyra niej by o ich wi cej. - Par! - zawo
Coll, kiedy zbli yli si do siebie, przechodz c przez w ski rozst p
mi dzy drzewami. - Co tam jest... - Wiem! - przerwa mu Par. - Nie zatrzymuj si . Przechodzili przez zagajnik sosnowy, kiedy rozpada o si na dobre. S
ce, zbocze
doliny, a nawet ciemny wierzcho ek Hearthstone znikn y z oczu. Par czu , e jego oddech staje si coraz szybszy. cigaj ce ich istoty by y teraz wsz dzie wokó ; cienie, które przybra y ludzk posta , przemykaj ce mi dzy drzewami. Okr aj nas, pomy la Par z przera eniem. Jak daleko by o jeszcze do chaty? Kiedy wychodzili z k py czerwonych klonów na pust polank , Coll krzykn nagle: - Par, uciekaj! S za blisko...! kn g
no i polecia do przodu. Par instynktownie si odwróci i schwyci go. Coll
mia krew na czole; by nieprzytomny. Par nie zd
si po apa , co si sta o. Spojrza w gór i w tej samej chwili cienie
rzuci y si na niego, wyskakuj c spomi dzy drzew. Na u amek sekundy zobaczy zgi te, przygarbione postacie, pokryte szorstk , czarn sier ci , oraz po yskuj ce, kocie oczy, i zaraz mia je wszystkie na sobie. Odepchn
je na boki, usi uj c uciec, lecz czu jednocze nie, jak
wyci gaj si po niego twarde, ylaste ramiona. Przez chwil zdo Krzykn aby uj
utrzyma si na nogach.
rozpaczliwie, przyzywaj c magi pie ni i wysy aj c szereg straszliwych obrazów, z yciem. Rozleg y si przera one okrzyki i napastnicy odskoczyli od niego. Tym razem dobrze im si przyjrza . Zobaczy dziwne, owadzie cia a, powykr cane i
kud ate, o niemal ludzkich twarzach. Paj czaki? pomy la z niedowierzaniem. Po chwili rzuci y si na niego znowu, powalaj c go samym ci arem swych cia . Oplot a go masa ci gien i w osów. Nie by ju w stanie przywo
magii. Wykr cono mu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ramiona do ty u i jednocze nie duszono go. Walczy rozpaczliwie, lecz tamtych by o za du o. Mia jeszcze tylko chwil na to, by spróbowa zawo pogr
o si w mroku.
o pomoc, po czym wszystko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XI Kiedy Par Ohmsford znowu si ockn , znajdowa si w scenerii z sennego koszmaru. Wisia na d ugim dr gu, przywi zany za r ce i nogi. Niesiono go przez las wype niony g st mg
i cieniami; po jego lewej stronie widoczna by ciemna rozpadlina g bokiego jaru, a po
prawej wyszczerbiona gra górskiego grzbietu, odcinaj ca si ostro na tle nocnego nieba. Jego plecy i g ow smaga y krzewy i zbite k py trawy i chwastów, gdy si bezradnie ko ysa na dr gu. Powietrze by o ci kie, wilgotne i nieruchome. Zewsz d otacza y go paj czaki, ku tykaj ce bezg
nie w pó mroku na swych
krzywych nogach. Par zamkn
oczy, by odgrodzi si na chwil od tych obrazów, po czym otworzy je
znowu. Niebo by o ciemne i zachmurzone, lecz przez rozst py w chmurach prze wieca y pojedyncze gwiazdy, a nad kraw dzi jaru widoczny by s aby blask. Zrozumia , e noc dobiega ko ca. By ju prawie ranek. Przypomnia sobie wtedy, co mu si przydarzy o: jak ciga y go paj czaki, jak go schwyta y i zabra y ze sob . Coll! Co si sta o z Collem? Wyci gn
szyj , eby zobaczy ,
czy gnomy równie wlok jego brata, lecz nigdzie nie by o go wida . Z w ciek by, przypominaj c sobie, jak Coll si przewróci , a potem le
ci zacisn
rozci gni ty na ziemi z
zakrwawion twarz ... Szybko przep dzi z my li ten obraz. Nie mia o sensu teraz si nad tym zastanawia . Musia znale
sposób, aby si uwolni i wróci po brata. Przez chwil szarpa za sznury,
eby sprawdzi ich moc, lecz nie ust powa y ani na milimetr. Wisz c na dr gu, nie mia punktu oparcia koniecznego do ich poluzowania. Musia czeka . Zadawa sobie pytanie, dok d go nios - czemu w ogóle zosta zabrany. Czego chcia y od niego paj czaki? Do oczu i ust wpada y mu owady, wi c wtuli twarz w ramiona. Kiedy j znowu ods oni , spróbowa ustali , gdzie jest. wiat o znajdowa o si po jego lewej stronie - pocz tek nowego dnia. Tam zatem jest wschód, wywnioskowa . Paj czaki drowa y na pomoc. To si wydawa o logiczne. W czasach Brin Ohmsford mieszka y w górach Toffer. Tu zapewne si
teraz znajdowa . Prze kn
lin
przez niemal zupe nie
wyschni te usta i gard o. Spróbowa sobie przypomnie wszystko, co wiedzia o nich ze starych opowie ci, lecz nie by w stanie zebra my li. Brin spotka a je, kiedy wraz z Ronem Leah, Coglinem, Kimber Boh i bagiennym kotem Szeptem wyruszy a na poszukiwanie zaginionego Miecza Leah. By o jeszcze co - co o jakim pustkowiu i straszliwych istotach,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
które tam mieszka y... Nagle przypomnia sobie. Wied miny. S owo to rozlega o si w jego my lach jak przekle stwo. Paj czaki skr ci y do w skiego w wozu, wype niaj c go szczelnie swymi kud atymi postaciami i jazgocz c teraz mi dzy sob , jakby na co czeka y. Jasno znikn a; spowi a ich ciemno
na wschodzie
i mg a. Bola y go nadgarstki i kostki u nóg, a jego cia o
wydawa o si rozci gni te do granic mo liwo ci. Gnomy by y ma e i nios y go tu przy ziemi, tak
e raz po raz ociera si
o co i obt ukiwa . Ze swej odwróconej pozycji
obserwowa , jak wychodz z w wozu na skaln pó mg
, otwieraj
pustkowie, które zdawa o si nie mie ko ca. Pó ka zw
si na rozleg e, otulone a si w przesmyk biegn cy
mi dzy pot nymi g azami, znacz cymi zbocza gór Toffer jak plamy na grzbiecie dzika. W oddali po yskiwa y wiate ka ognisk, punkciki blasku bawi ce si w chowanego w ród ska . Garstka pajeczaków skoczy a do przodu, przemykaj c bez wysi ku po g azach. Par odetchn
g boko. Jakikolwiek by cel ich w drówki, znajdowali si ju niemal
na miejscu. Po chwili wyszli spo ród ska i zatrzymali si na niskiej skarpie, z której prowadzi a droga do szeregu ziemnych jam i jaski dr
cych zbocze góry. Wokó p on y ogniska i jego
oczom ukaza y si setki pajeczaków. Rzucono go bezceremonialnie na ziemi , przeci to kr puj ce p ta i usuni to dr g. Przez chwil le
na plecach, rozcieraj c nadgarstki i kostki;
stwierdzi , e krwawi w miejscach, gdzie sznur wrzyna mu si w cia o. Ca y czas czu na sobie spojrzenia. Nast pnie postawiono go na nogi i powleczono w stron jaski
i jam.
Omini to te drugie, kieruj c si do tych pierwszych. Powykr cane d onie gnomów zaciska y si na nim w ka dym mo liwym miejscu, a jego nozdrza wype nia odór ich cia . Jazgotali do siebie w swoim j zyku, prowadz c nieprzerwane rozmowy, których nie rozumia . Nie opiera si ; ledwie by w stanie utrzyma si na nogach. Przeprowadzili go przez najwi ksze wej cie do jaskini, powlekli obok ma ego ogniska p on cego u jej wylotu i zatrzymali si . Po krótkiej wymianie zda popchni to go naprzód. Znajdowali si w niewielkiej jaskini, d ugiej na oko o dwadzie cia metrów i wysokiej nie wi cej ni dwa i pó metra w najwy szym punkcie. W bi do skalnej ciany przytwierdzone by y dwa elazne pier cienie i paj czaki przywi za y go do nich. Nast pnie wysz y, wszystkie poza dwoma, które pozosta y, by obj
wart przy
ognisku u wej cia do jaskini. Par spróbowa pozbiera my li, ws uchuj c si w cisz i czekaj c, co si wydarzy dalej. Poniewa nic si nie dzia o, uwa nie rozejrza si wokó . Pozostawiono go z ramionami rozpostartymi przy skalnej cianie. Ka da z r k by a przywi zana do elaznego pier cienia.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Musia sta , poniewa pier cienie by y przymocowane zbyt wysoko na skale, by móg usi
. Obejrza kr puj ce go p ta. By y ze skóry i tak mocno zadzierzgni te,
e jego
nadgarstki nie mog y si w nich nawet odrobin poruszy . Na chwil opar si zrozpaczony o ska , próbuj c opanowa ogarniaj
go panik .
Jego towarzysze, Morgan, Steff i Teel, z pewno ci ju go szukaj . Na pewno znale li ju Colla. Wytropi paj czaki i przyjd po niego. Odnajd go i uratuj . Potrz sn
g ow . Wiedzia , e sam siebie zwodzi. Kiedy gnomy go schwyta y, by o
niemal zupe nie ciemno i pada rz sisty deszcz. Nie by o czasu na poszukiwania ani realnej szansy na odnalezienie ladu. Móg jedynie mie nadziej , e Coll zosta odnaleziony albo sam doszed do siebie i wróci do pozosta ych, eby im powiedzie , co si sta o. Znowu z trudem prze kn
lin . By taki spragniony!
Czas up ywa powoli, sekundy zlewa y si w minuty, minuty w godziny. Ciemno zewn trz si nieznacznie przeja ni a i ukaza o si
na
ledwie dostrzegalne wiat o dzienne,
przy mione przez upa i mg . Ciche odg osy wydawane przez paj cze gnomy ca kowicie umilk y i mog oby si wydawa , e i one same znikn y, gdyby dwa z nich nie siedzia y przykucni te przy wej ciu do jaskini. Ognisko zgas o. Dymi o jeszcze potem przez jaki czas, w ko cu pozosta z niego jedynie popió . Dzie mija . Raz tylko jeden ze stra ników wsta i przyniós mu kubek wody. Pi tak apczywie z r k trzymaj cych naczynie przy jego ustach, e rozla wi kszo , mocz c sobie koszul . Zacz
mu równie doskwiera g ód, lecz nie
proponowano mu jedzenia. Kiedy zacz o si
ciemnia , stra nicy na nowo rozpalili ognisko u wej cia do jaskini,
po czym znikn li. Par czeka w napi ciu, po raz pierwszy zapominaj c o bólu, g odzie i strachu. Co mia o si zaraz wydarzy . Czu to. To, co si wydarzy o, by o zupe nie nieoczekiwane. Znowu usi owa si uwolni z kr puj cych go wi zów, polu nionych ju nieco przez jego pot zmieszany z niewielk ilo ci krwi z ran na nadgarstkach, kiedy z cienia wy oni a si jaka posta . Omin a ognisko, wesz a w kr g wiat a i zatrzyma a si . To by o dziecko. Par zamruga oczami. Sta a przed nim dziewczynka, mo e dwunastoletnia, do wysoka i szczup a, o ciemnych, g adkich w osach i g boko osadzonych oczach. Nie by a gnomem, lecz cz owiekiem, a ci lej - mieszkank Sudlandii. Mia a na sobie postrz pion sukienk , zniszczone buty i ma y srebrny medalion na szyi. Patrzy a na je ca ciekawie, przygl daj c mu si , jakby mog a si przygl da zab kanemu psu lub kotu, po czym powoli
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
podesz a do przodu. Zatrzyma a si tu przed nim i wyci gn a r czo a i dotkn
, by odgarn
mu w osy z
jego ucha.
- Elf - rzek a cicho, trzymaj c w palcach koniuszek jego ucha. Par patrzy na ni szeroko otwartymi oczami. Co dziecko robi o tutaj w ród paj czych gnomów? Zwil - Rozwi
usta j zykiem. mnie - poprosi . Przypatrywa a mu si dalej w milczeniu. - Rozwi
mnie! -
powtórzy , tym razem z wi kszym naciskiem. Czeka , lecz dziewczynka tylko na niego patrzy a. Poczu rodz
si w nim w tpliwo . Co by o nie tak.
- Przytul mnie - powiedzia a nagle dziewczynka. Przysun a si do niego niemal boja liwie i obj a go ramionami, wczepiaj c si we jak pijawka. Trzyma a si go kurczowo, wtulaj c si w jego cia o, mamrocz c bezustannie co , czego nie móg zrozumie . Co si dzieje z tym dzieckiem? zastanawia si przera ony. Wydawa a si zagubiona, by mo e wystraszona, spragniona jego dotyku tak jak on... My l ta ulecia a, kiedy poczu , jak dziewczynka przesuwa si przy jego ciele, porusza si w swoim ubraniu, ocieraj c si o jego ubranie, a potem o skór . Jej palce wpija y si w jego cia o i czu , jak coraz mocniej do niego przywiera. Ogarn o go nag e przera enie. Znajdowa a si tu przy nim, przy jego skórze, jakby nie mieli na sobie niczego, jakby zrzucili z siebje ca e ubranie. Zagrzebywa a si w nim, wgniata a si w niego, a potem przedostawa a si do jego wn trza, w jaki sposób
czy a si z nim w jedno, staj c si jego
cz ci . Do kro set! Co tu si dzia o? Niespodziewanie wstrz sn o nim obrzydzenie. Zacz
krzycze , miota
si
z
przera enia, kopa rozpaczliwie na wszystkie strony i w ko cu uda o mu si odrzuci j od siebie. Przysiad a na ziemi, a jej dziewcz ca twarz zmieni a si miecha a si
w odra aj
mask .
jak bestia po eraj ca ofiar , a w jej przenikliwych oczach po yskiwa y
czerwone ogniki. - Daj mi magi , ch opcze! - zachrypia a g osem nie maj cym w sobie nic z g osu dziecka. Wtedy ju wiedzia . - O nie, nie, nie - wyszepta , zbieraj c wszystkie si y, gdy ona podnosi a si z powrotem na nogi. To dziecko by o cieniowcem! - Daj mi j ! - powtórzy a stanowczym tonem. - Pozwól mi wej skosztowa !
w ciebie i jej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zbli
a si do niego, drobna, w
a istota, która wydawa aby si zupe nie niegro na,
gdyby nie zdradzi a jej w asna twarz. Wyci gn a ku niemu r ce, a on rozpaczliwie wierzgn nog w jej stron . U miechn a si zjadliwie i odst pi a o krok do ty u. - Jeste mój - rzek a cicho. - Gnomy mi ciebie ofiarowa y. Dostan twoj magi , ch opcze. Oddaj mi si . Poczuj, jak mo e by ze mn ! Zbli
a si do niego jak kot do ofiary, unikaj c jego kopni
i wczepiaj c si we ze
skowytem. Niemal od razu poczu , jak si porusza, nie ona sama, lecz co w jej wn trzu. Zmusi si do spojrzenia w dó i ujrza s aby zarys dr cy w ciele dziewczynki i usi uj cy przedosta si do jego wn trza. Czu jego obecno , przypominaj
ch ód w letni dzie ,
dotyk nóg muchy na skórze. Cieniowiec dotyka go, szuka . Par odrzuci g ow do ty u, zacisn
z by, wypr
cia o, czyni c je twardym jak stal, i podj
walk . Cieniowiec
usi owa si wedrze do jego wn trza. Chcia si z nim stopi w jedno. Och, do kro set! Nie mo e do tego dopu ci ! Nie mo e! Nagle wyda okrzyk, ryk w ciek
ci i udr czenia, który wyzwoli magi pie ni. Nie
przybra a adnej widocznej postaci, gdy ju wcze niej zrozumia , e nawet najbardziej przera aj ce obrazy nie s w stanie nic zdzia
przeciwko tym stworzeniom. Przysz a z
asnej woli, uwalniaj c si z jakiego mrocznego zak tka jego istoty i przybieraj c posta , której nie rozpoznawa . By o to co ciemnego, niepoj tego, co trzepota o wokó niego jak sie paj ka wokó jego ofiary. Cieniowiec zasycza i oderwa si od niego, prychaj c i rozdzieraj c szponami powietrze. Po chwili znowu przycupn si i zatrz
na ziemi. Cia o dziewczynki wykrzywi o
o pod dzia aniem jakiej niewidzialnej si y. Na ten widok krzyk Para ucich , a on
sam opar si wyczerpany o cian jaskini. - Nie zbli aj si do mnie! - ostrzeg , z trudem chwytaj c powietrze. - Nie dotykaj mnie wi cej! Nie wiedzia , co zrobi ani jak to zrobi , lecz cieniowiec przycupn
obok ogniska i
wpatrywa si we zal knionym wzrokiem. Cie istoty w ciele dziewczynki krótko zamigota i znikn . Czerwony blask w jej oczach zgas . Dziewczynka wsta a powoli i wyprostowa a si . Znowu by a prawdziwym dzieckiem, kruchym i zagubionym. Jej ciemne oczy przygl da y mu si przez d ugo i jeszcze raz powiedzia a s abo: - Przytul mnie. Nast pnie zawo
a co w g stniej cy mrok na zewn trz i pojawi o si kilkadziesi t
paj czych gnomów, k aniaj c si jej nisko przy wej ciu. Przemówi a do nich w ich w asnym zyku, podczas gdy one kl cza y przed ni , a Par przypomnia sobie, jak przes dne s te stworzenia, wierz ce w najró niejszych bogów i duchy. A teraz znajdowa y si we w adzy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
cieniowca. Chcia o mu si krzycze . Paj czaki podesz y do niego, rozlu ni y kr puj ce go wi zy, schwyci y go za r ce i nogi i poci gn y naprzód. Dziewczynka zagrodzi a im drog . - Przytulisz mnie? - Niemal budzi a wspó czucie. Potrz sn wymkn
g ow , usi uj c si
dziesi tkom trzymaj cych go r k. Wywleczono go na zewn trz, gdzie dym ognisk i
nizinna mg a miesza y si ze sob i wirowa y jak senne widziad a. Zatrzymano go na kraw dzi urwiska, za któr otwiera a si mroczna czelu . Dziewczynka sta a obok niego. - Stare Bagniska - szepn a. - Mieszkaj tam wied miny. Czy znasz wied miny, elfiku? Par zmartwia . - Dostan ci teraz, je li mnie nie przytulisz. Po
ci pomimo twojej magii.
Nagle si oswobodzi , odpychaj c na boki swych stra ników. Cieniowiec zasycza i cofn
si , a paj cze gnomy odskoczy y na boki. Rzuci si doprzodu, usi uj c si przez nie
przedrze , lecz zagrodzi y mu drog i zepchn y go do ty u. Miota si , uderzaj c na o lep to w t stron , to w tamt . Wyci ga y si po niego r ce, powykr cane, w ochate i drapie ne. Pogr
si w k bowisku kud atych cia i piskliwych g osów. Po chwili s ysza ju tylko
asny g os, wrzeszcz cy gdzie w jego wn trzu, e nie mo e da si ponownie schwyta i uwi zi . Potem znowu znalaz si na kraw dzi urwiska. Przywo
magi pie ni, uderzaj c
obrazami w oblegaj ce go paj czaki, rozpaczliwie próbuj c utorowa sobie mi dzy nimi drog . Cieniowiec znikn , rozp yn si gdzie w ród dymu i cieni. W pewnej chwili Par poczu , e ziemia usuwa mu si spod nóg. Kraw
urwiska
zapad a si pod ci arem jego prze ladowców. Rozpaczliwie usi owa si ich uchwyci , szukaj c gdzie punktu oparcia i nie znajduj c pogr aj c si
adnego. Run
z urwiska w przepa ,
w k bach mg y. Cieniowiec, paj cze gnomy, ogniska, jaskinie i jamy,
wszystko to gdzie znikn o. Spada na eb na szyj , tocz c si po krzewach i trawie, przez rozpadliny i mi dzy g azami. Jakim cudem omija ska y, o które móg by si roztrzaska , i w ko cu opad d ugim, pe nym udr ki lotem, po którym nast pi a kompletna ciemno . Przez pewien czas by nieprzytomny; nie wiedzia , jak d ugo. Kiedy znowu si ockn , spoczywa na podmok ym
u zgniecionej bagiennej trawy. Trawa musia a z agodzi jego
upadek i przypuszczalnie uratowa a mu ycie. Le
, oddychaj c z trudem, ws uchany w
ko atanie w asnego serca. Kiedy odzyska si y i przeja ni o mu si w oczach, ostro nie podniós si na nogi i obejrza swoje cia o. Ca e by o pokryte ranami i siniakami, lecz wydawa o si , e nic nie jest z amane. Przez chwil sta bez ruchu i nas uchiwa . Gdzie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wysoko w górze s ysza g osy paj czaków. Wiedzia , e zejd po niego. Musia ucieka . Rozejrza si wokó . Mg a i cienie ciga y si nawzajem w ród g stniej cego mroku. Szybko zbli
a si noc. Ma e, prawie niewidoczne stworzenia przemyka y i skaka y w
wysokiej trawie. Wsz dzie wokó bulgota o i chlupota o b oto, ukryte bagniska otacza y wysepki twardego gruntu. Kar owate drzewa i krzewy, znieruchomia e w groteskowych pozach, nadawa y okolicy niesamowity charakter. Odg osy by y odleg e i trudne do umiejscowienia. Wszystko wygl da o jednakowo i sprawia o wra enie nie ko cz cego si labiryntu. Par odetchn g boko, eby si uspokoi . Domy la si , gdzie si znajduje. Wcze niej by na jednym ze szczytów gór Toffer. Po upadku znalaz si na Starych Bagniskach. Usi uj c wymkn
si losowi, zdo
jedynie przy pieszy jego nadej cie. Trafi w
nie tam, gdzie
cieniowiec grozi mu, e go po le - do krainy wied minów. Zacisn
z by i ruszy naprzód. Uspokaja samego siebie, e si znajduje jedynie na
skraju trz sawiska - jeszcze nie w jego g bi, jeszcze nie jest ca kiem zgubiony. Wci
mia
za plecami góry mog ce mu s
nich
za drogowskaz. Je li uda mu si zaj
wzd
wystarczaj co daleko na po udnie, zdo a uciec. B dzie jednak musia si po pieszy . Czu niemal na sobie wzrok wied minów. Przypomnia sobie teraz opowie ci o nich, o ywione przez wiadomo
miejsca, w
którym si znajdowa , i wyostrzone przez strach. By y stworzeniami ze wiata dawnej magii, potworami poluj cymi na zab kane istoty, które zaw drowa y na trz sawisko albo zosta y tam wys ane. Okrada y je z si y i energii i karmi y si ich yciem. Paj cze gnomy stanowi y ich podstawowe po ywienie; uwa
y one,
e wied miny s
duchami wymagaj cymi
ob askawienia, i sk ada y im siebie w ofierze. Na t my l Para przej o ch odem. Taki los przeznaczy mu cieniowiec. Zm czenie zmusi o go do zwolnienia kroku i sprawia o, e niepewnie stawia nogi. Kilkakrotnie si potkn , a raz wpad po pas w bagno, z którego uda o mu si jednak szybko wydosta . Widzia wszystko jak przez mg
i pot sp ywa mu po plecach. Na trz sawisku
nawet w nocy panowa niezno ny upa . Spojrza na niebo i zobaczy , e dogasaj na nim resztki dziennego wiat a. Wkrótce mia o si zrobi zupe nie ciemno. Wówczas nic ju nie b dzie widzia . Drog przegrodzi o mu ogromne rozlewisko szlamu, a ciana urwiska by a w tym miejscu zbyt stroma, by mo na by o po niej przej . Musia pój biej na trz sawisko. Posuwa si
dooko a, zapuszczaj c si
szybko skrajem rozlewiska, nas uchuj c odg osów
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
po cigu. Niczego nie us ysza . Trz sawisko wci
by o puste. Skr ciwszy z powrotem w
stron urwiska, napotka labirynt w wozów, w których roi o si od rozmaitych stworze , i znowu musia pój
dooko a. Z uporem posuwa si
naprzód, mimo zm czenia nie
dopuszczaj c my li o odpoczynku. Robi o si coraz ciemniej. Odnalaz koniec labiryntu i znowu ruszy w stron urwiska. Szed d ugo, okr aj c b otne ka
e i rozpadliny, wypatruj c
niespokojnie poprzez mrok. Nie móg odnale
gór Toffer.
Szed teraz szybciej, pe en z ych przeczu , usi uj c opanowa ogarniaj cy go strach. Zdawa sobie spraw , e si zgubi , lecz nie chcia przyj
tego do wiadomo ci. Wci
szuka ,
nie mog c uwierzy , e tak zupe nie pomyli drog . Podnó e gór dopiero co by o na wyci gni cie r ki! Jak móg tak pob dzi ? Przystan
w ko cu, niezdolny do rozwik ania zagadki. Nie by o sensu brn
dalej,
skoro nie mia poj cia, dok d zmierza. W ten sposób b dzie po prostu ci gle w drowa w ko o, a
w ko cu padnie upem trz sawiska albo wied minów. Lepiej b dzie, je li si
zatrzyma i podejmie walk . By a to osobliwa decyzja; wynika a bardziej ze zm czenia ni z g bokiego namys u. Jak bowiem mia szans prze ycia, je li nie ucieknie z trz sawiska, jak z kolei mia z niego uciec, je li pozostanie w miejscu? By jednak zm czony i my l o b dzeniu w ko o nie wzbudza a w nim entuzjazmu. Ponadto wci
my la o tamtej dziewczynce, o cieniowcu -
cofaj cym si przed nim, odepchni tym przez co w jego magii, czego istnienia nawet nie podejrzewa . Wci przywo
nie rozumia , co to by o, lecz gdyby w jaki sposób uda o mu si to znów
i zapanowa nad tym cho by w najmniejszym stopniu, wówczas mia by szans w
starciu z wied minami lub czymkolwiek innym, co trz sawisko mog o przeciwko niemu wys
. Przez chwil
rozgl da si
wokó , po czym podszed do szerokiego wzgórka,
otoczonego z dwóch stron bagnem, a z trzeciej stercz cymi w niebo ska ami. Prowadzi a na tylko jedna droga. Wchodz c pod gór , przypomnia sobie, e zej cie te by o tylko jedno, ale przecie nigdzie nie chcia si st d rusza . Odnalaz p ask ska i usiad na niej, wpatruj c si w noc i mg . Zamierza pozosta tutaj, a znowu zrobi si jasno. Mija y minuty. Zapad a noc, mg a zg stnia a, lecz wci fluorescencji wydzielanej przez sk
by o widno od dziwnej
ro linno . Jej blask by s aby i zwodniczy, pozwala
jednak Parowi rozpoznawa to, co znajdowa o si wokó niego, i wierzy , e dostrze e w por , gdyby co si do niego skrada o. A jednak spostrzeg cieniowca, dopiero gdy ten znajdowa si tu obok niego. Znowu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by a to tamta dziewczynka, wysoka, chuda i mizerna. Wy oni a si jakby znik d, nie wi cej ni cztery metry od niego, i Para przerazi a nag
jej pojawienia si .
- Odejd ode mnie! - ostrzeg j , szybko podnosz c si na nogi. - Je li spróbujesz mnie dotkn ... Cieniowiec zmieni si w ob ok mg y i znikn . Par odetchn
g boko. Nie by to jednak cieniowiec, pomy la , lecz wied min - i to
nie taki straszny, skoro zdo Chcia o mu si
go przep dzi sam gro
!
mia . By bliski wyczerpania, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i
wiedzia , e jego reakcje nie s ca kowicie racjonalne. Niczego nie odp dzi . Ten wied min przyszed tylko po to, eby si mu przyjrze . Bawi si z nim, tak samo jak inne bawi y si ze swoimi ofiarami: przyobleka y si w znajom posta , czeka y na sprzyjaj zm czenie, strach albo g upot
- umo liwiaj
sposobno
-
im dzia anie. Znowu pomy la
o
opowie ciach, o nieuchronno ci skradania si i podchodów, lecz szybko odp dzi od siebie te my li. Gdzie w oddali, daleko od miejsca, gdzie siedzia , co wyda o okrzyk, krótki wrzask przera enia. Potem znowu zrobi o si cicho. Czujnie wpatrywa si w mg . My la o okoliczno ciach, które go tutaj sprowadzi y: o ucieczce przed federacj , o swoich snach, o spotkaniu ze starcem i poszukiwaniach Walkera Boha. Z powodu tych okoliczno ci przeby dalek drog i wci wyj cia. Poczu uk ucie zawodu, e nie osi gn
znajdowa si w punkcie
czego wi cej, e nie nauczy si niczego
po ytecznego. Znowu pomy la o swojej rozmowie z Walkerem. Walker powiedzia mu, e magia pie ni nie jest darem - pomimo jego zapewnie , e tak w
nie jest - oraz e nie ma nic
ciekawego do odkrycia w zwi zku z jej stosowaniem. Pokr ci g ow . Có , mo e istotnie tak by o. Mo e ca y ten czas sam siebie zwodzi . By o w niej jednak co , co odstraszy o cieniowca. Co . Ale tylko t dziewczynk , a nie adnego z pozosta ych, które spotka . Na czym polega a ró nica? Na granicy mg y znowu dostrzeg ruch. Wy oni a si z niej jaka posta i ruszy a w jego stron . By to drugi cieniowiec, wielki, pow ócz cy nogami stwór, którego spotkali na obrze ach Anaru. Zbli
si do niego st kaj c, z ogromn maczug w apie. Par na chwil
zapomnia , co ma przed sob . Ogarn a go panika, gdy przypomnia sobie, e magiczna pie by a nieskuteczna przeciwko temu cieniowcowi, e by wobec niego bezradny. Zacz cofa , lecz zaraz si zreflektowa , otrz sn ktownie pos
si
si z oszo omienia i pozbiera my li. Instyn-
si pie ni , której magia stworzy a wierny wizerunek potwora stoj cego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
naprzeciw niego, i w obraz ten sam si przyoblek . Cieniowiec sta naprzeciw cieniowca. Po chwili wied min zacz si rozp ywa i znikn z powrotem we mgle. Par znieruchomia i poczeka , a skrywaj cy go obraz si rozwieje. Znowu usiad . Jak ugo b dzie w stanie to wytrzyma ? Zastanawia si , czy Coll jest zdrów i ca y. Widzia swego brata rozci gni tego na ziemi i krwawi cego i pami ta , jaki czu si w tamtej chwili bezradny. U wiadomi sobie, jak bardzo go potrzebuje. Coll. Podda si biegowi my li w druj cych ku innym tematom. Jego magia jest skuteczna, powiedzia sobie z powag . Nie by o tak, jak twierdzi Walker. Jej posiadanie mia o jaki cel; rzeczywi cie by a darem. Odpowiedzi na wszystkie pytania otrzyma w Hadeshornie. Otrzyma je w rozmowie z Allanonem. Musi si tylko wydosta z tego trz sawiska. Z mg y przed nim wy oni a si gromada cienistych postaci, ciemnych i gro nych plam eterycznego ruchu w ród nocy. Wied miny postanowi y nie czeka d
ej. Zerwa si na
nogi, staj c im naprzeciw. Powoli podchodzi y bli ej, najpierw jeden, potem nast pny. aden nie mia okre lonego kszta tu, wszystkie przemieszcza y si i zmienia y równie szybko jak by mg y. Nagle ujrza Colla, wywleczonego z ciemno ci za cieniami, podtrzymywanego przez niematerialne r ce, z szar i zakrwawion twarz , Para przej o ch odem. Pomó mi! us ysza okrzyk swego brata, chocia g os rozlega si tylko w jego my lach. Pomó mi, Par! Par krzykn , co , pos uguj c si magi pie ni, lecz rozsypa o si to w wilgotnym powietrzu Starych Bagnisk na tysi c p kni tych d wi ków. Par zadr
na ca ym ciele. Do
kro set! To naprawd by Coll. Jego brat walczy , próbuj c si uwolni , i wo
raz po raz:
Par, Par! Rzuci ma si
na pomoc niemal bez zastanowienia. Natar
na wied miny z
niespodziewan furi . Wyda okrzyk i magia pie ni uderzy a w potwory, odrzucaj c je do ty u. Przypad do Colla i pochwyci go wyrywaj c z ich szponów. Wyci ga y po niego ramiona i dotyka y go. Czu ból, lodowato zimny i pal cy jednocze nie. Coll uchwyci si go kurczowo i ból si nasili . Do jego wn trza s czy a si trucizna, gorzka i cierpka. Niemal zupe nie opu ci y go si y, lecz zdo
utrzyma si na nogach, wywlekaj c brata poza granic
cienia i wci gaj c go na wzgórek. Cienie w dole zbi y si
cia niej i przesuwa y si , obserwuj c ich uwa nie. Par
wrzeszcza w ich stron , wiedz c, e jest zaka ony; czu , jak trucizna rozprzestrzenia si w jego ciele. Coll sta obok w milczeniu. My li Para rozproszy y si i przez chwil nie wiedzia ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
co si wokó niego dzieje. Wied miny zacz y si przybli
.
Nagle znowu dostrzeg jaki ruch na ska ach po prawej stronie i ukaza o si co ogromnego. Par spróbowa si odsun , lecz wysi ek sprawi , e upad na kolana. W ród nocy zal ni y wielkie
te oczy i pot ny czarny cie jednym skokiem znalaz si u jego boku.
- Pog oska! - wyszepta z niedowierzaniem. Bagienny kot ostro nie go omin siebie niski, przeci
i stan
naprzeciw Colla. Wielki zwierz wyda z
y pomruk, ostrzegawcze warkni cie, które zdawa o si przebija przez
mg i wype nia ciemno - Coll?! - zawo
od amkami rozbitego d wi ku. Par do brata i ruszy w jego stron , lecz bagienny kot szybko
zagrodzi mu drog , odsuwaj c go na bok. Cienie podchodzi y coraz bli ej, przybieraj c powoli kszta ty, przeobra aj c si w oci
e stwory o cia ach pokrytych uskami i sier ci .
Ich oczy demonicznie po yskiwa y, a ich paszcze by y szeroko rozwarte z g odu. Pog oska prychn w ich stron i rzuci si do przodu, sprawiaj c, e na chwil poderwa y si z sykiem na tylne nogi. Nast pnie okr ci si z obna onymi szponami i k ami i rozerwa Colla na kawa ki. Coll, a raczej to, co si
nim wydawa o, przeistoczy o si
w co
nieopisanie
przera aj cego, zakrwawionego i rozcz onkowanego, co zamigota o na chwil i znikn o jak jeszcze jeden majak. Par krzykn z udr czenia i w ciek i nag e md
ci, z ca
si
skierowa pie
w wied miny,
ci. Oszukany! Nie zwa aj c na ból c sztylety i strza y w ciek
ci,
wizje istot, które potrafi y szarpa i rozdziera na strz py. Wied miny rozproszy y si i magia przelecia a obok nich, nie wyrz dzaj c im krzywdy. Po chwili zebra y si na nowo i zaatakowa y. Pog oska doskoczy do najbli szego z nich, znajduj cego si w odleg
ci dziesi ciu
kroków, i odrzuci go daleko w bok jednym pot nym machni ciem apy. Inny rzuci si do przodu, lecz kot trafi równie tego zbijaj c go z nóg. Kolejne wy ania y si teraz z cienia i mg y za plecami tych, które podpe za y ju przera eniem. Nie mia ju
do przodu. Za du o ich! pomy la Par z
si y sta , trucizna wied minów rozprzestrzenia a si
szybciej w jego ciele, gro c str ceniem go w znajom czarn otch
coraz
, która zacz a si ju
otwiera w jego wn trzu. Nagle poczu dotyk r ki na ramieniu, mocny i przynosz cy natychmiastow ulg , dodaj cy mu otuchy, a zarazem przytrzymuj cy go w miejscu, i us ysza okrzyk wydany ostrym g osem: - Pog oska!
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Bagienny kot cofn
si ; nie obejrza si nawet do ty u, lecz zareagowa jedynie na
wi k g osu. Par uniós g ow . Obok niego sta Walker Boh spowity w czarne szaty, blady jak kreda. Na jego ko cistej twarzy malowa si tak niezwyk y wyraz, e Para przenikn ch ód. - Stój spokojnie, Par - powiedzia . Ruszy w stron wied minów. By o ich teraz wi cej ni tuzin, przycupni tych u stóp wzniesienia, to wy aniaj cych si z nocnej mg y, to pogr aj cych si w niej na nowo. Zawaha y si na widok zbli aj cego si Walkera Boha, jakby go sk zszed wprost do nich na dó , zatrzymuj c si w odleg
zna y. Stryj Para
ci nieca ych dziesi ciu metrów od
najbli szego. - Odejd cie - powiedzia tylko i wskaza r
w mrok. Wied miny nie ruszy y si z
miejsca. Walker post pi jeszcze krok do przodu i tym razem jego g os by tak mocny, e zdawa o si od niego dr
powietrze. - Odejd cie!
Jedna z bestii skoczy a w jego stron , usi uj c pochwyci czarn posta w naje one bami szcz ki. Walker Boh wyrzuci do przodu r od którego zadr
, obsypuj c potwora py em. Z hukiem,
a ziemia, pod niebo buchn p omie i wied min po prostu znikn .
Wyci gni ta d
Walkera przesun a si
pozosta y. W chwil pó niej wied miny pogr
gro nym gestem ponad tymi, które
y si z powrotem w noc i nie pozosta o po
nich ladu. Walker odwróci si , wszed z powrotem na wzgórek i ukl kn obok Para. - To moja wina - rzek cicho. Par próbowa co powiedzie , lecz czu , e opuszczaj go si y. By chory. Traci wiadomo . Po raz trzeci w ci gu nieca ych trzech dni osuwa si w otch
. Pami ta potem,
e spadaj c tym razem nie by pewien, czy kiedykolwiek zdo a si z niej wydosta .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XII Par Ohmsford szybowa przez krajobraz ze snów. Znajdowa si
jednocze nie
wewn trz siebie i na zewn trz, by uczestnikiem i widzem. Wyczuwa nieustanny ruch, czasem tak intensywny jak podró po wzburzonym morzu, a czasem agodny jak letni wiatr w koronach drzew. Przemawia do siebie na zmian w mrocznej ciszy swego umys u i z wn trza swego lustrzanego odbicia. Jego g os by bezcielesnym szeptem i gromkim okrzykiem. Kolory pojawia y si , by po chwili spe zn
w szar jednolito . D wi ki rozlega y si i
milk y. W czasie swej podró y by wszystkim - i niczym. Sny by y jego rzeczywisto ci . Z pocz tku ni o mu si , e spada, stacza si w czelu
czarn jak noc i niesko czon
jak nast pstwo pór roku. Odczuwa ból i strach; nie by w stanie siebie odnale . Od czasu do czasu rozlega y si konwulsje. Sk
g osy, okrzyki przestrogi, otuchy lub przera enia. Wstrz sa y nim
wiedzia , e je li nie przestanie spada , na zawsze b dzie zgubiony.
W ko cu zatrzyma si . Zacz usta y. Znajdowa si na
spada wolniej i stan
w miejscu. Jego konwulsje
ce pe nej polnych kwiatów mieni cych si wszystkimi kolorami
czy. Ptaki i motyle podrywa y si do lotu sp oszone jego obecno ci , wype niaj c powietrze wie ymi rozb yskami barw, a od strony pól nadlatywa y agodne i przyjemne zapachy. aden odg os nie m ci ciszy. Spróbowa si odezwa , eby us ysze jaki d wi k, lecz nie móg wydoby z siebie g osu. Utraci równie zmys dotyku. Nie czu ani w asnego cia a, ani wiata wokó siebie. Odczuwa ciep o, koj ce i przyjemne, ale nic poza tym. Szybowa dalej, a g os gdzie g boko w jego wn trzu szepta , e jest martwy. Wydawa o mu si , e g os ten nale y do Walkera Boha. Potem wiat mi ych zapachów i widoków znikn wiecie ciemno ci. Z ziemi buchn
ogie
i bluzn
i Par znalaz si w cuchn cym arem w stron
gniewnego,
brudnoszarego nieba. Obok przemyka y i skaka y cieniowce z po yskuj cymi czerwonymi oczami, to unosz c si w powietrzu, to kryj c si przy ziemi. W górze sun y burzowe chmury p dzone wyj cym w ciekle wiatrem. Par czu , jak wicher uderza i ch oszcze jego samego, miotaj c nim jak suchym li ciem po ziemi, i mia uczucie, wszystkiego. Odzyska czucie i g os; krzykn g
e nadszed kres
no, czuj c znowu przeszywaj cy ból.
- Par? os rozleg si raz jeden i umilk ; nale brata w swoim
do Colla. W tej samej chwili jednak ujrza
nie, rozci gni tego na ziemi na tle grupy ska , nieruchomego i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zakrwawionego, z otwartymi oczyma spogl daj cymi na niego z wyrzutem. - Opu ci
mnie. Porzuci
Par krzykn
mnie.
i magia pie ni rozrzuci a obrazy na wszystkie strony, lecz one
przeistoczy y si w potwory, które zawróci y, eby go po re . Czu na sobie ich k y i szpony. Czu ich dotyk... Obudzi si . Krople deszczu uderza y o jego twarz. Otworzy oczy. Wokó panowa a ciemno , lecz mia uczucie, e nie jest sam. Wyczuwa jaki ruch wokó siebie i miedziany smak krwi. Rozlega y si okrzyki, g osy nawo uj ce si nawzajem w ród szalej cej burzy. Spróbowa si podnie , ale zakrztusi si . Jakie r ce u
y go z powrotem na plecach, przesuwaj c si po
jego ciele i twarzy. - ...znów si obudzi , trzymajcie go... - ...za mocny, jakby mia si dziesi ciu, a nie... - Walkerze! Po piesz si ! Gdzie niedaleko trzeszcza y drzewa, olbrzymy o d ugich konarach wznosz ce si wysoko w rozszala ciemno
w ród wyj cego ze wszystkich stron wiatru. Rzuca y cienie na
ska y zagradzaj ce im drog i gro ce ich uwi zieniem. Par us ysza swój krzyk. Niebo rozdar a b yskawica i zadudni
grzmot, wype niaj c mrok pog osami
szale stwa. Czerwona plama przes oni a mu wzrok. Nagle ukaza si Allanon. Allanon! Pojawi si znik d, spowity w czarne szaty, posta z legend i zamierzch ych czasów. Pochyli si nisko nad Parem, przemawiaj c szeptem, któremu jako si uda o przebi przez zgie k. „ pij, Par”, zamrucza koj co. Wysun a si pomarszczona d
i dotkn a Ohmsforda. Chaos usta i zast pi o go uczucie bezgranicznego
spokoju. Par znowu odp yn , g boko do swego wn trza, teraz jednak walczy , gdy czu , e dzie
, je li tylko nie przestanie tego pragn . Gdzie w g bi pami ta , co si wydarzy o:
e schwyta y go wied miny, e ich dotyk go zatru , e trucizna spowodowa a jego chorob i e choroba ta wtr ci a go w czarn otch
. Przyszed po niego Walker, jako go odnalaz i
uratowa przed tymi stworzeniami. Ujrza
te, wiec ce jak lampy oczy Pog oski mrugaj ce
ostrzegawczo, przymykaj ce powieki i gasn ce. Zobaczy Colla i Morgana. Zobaczy Steffa, drwi co u miechni tego, i tajemnicz , milcz
Teel.
Ujrza dziewczynk cieniowca, która znowu go prosi a, eby j przytuli , i usi owa a przedosta si do jego cia a. Czu , jak si jej opiera, widzia , jak dziewczynka zostaje odrzucona do ty u, i patrzy , jak znika. Do kro set! Próbowa a dosta si do jego wn trza,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wej
w niego, znale
si w jego skórze i by nim! Tym w
nie s , pomy la w nag ym
przeb ysku zrozumienia: pozbawionymi substancji cieniami zamieszkuj cymi cia a ludzi. czyzn, kobiet, a nawet dzieci. Czy jednak cienie mog y mie w asne ycie? Jego my li kr
y wokó pyta , na które nie by o odpowiedzi, i pogr
si w coraz
wi kszy zam t. Jego umys odr twia i podró przez krain snów trwa a dalej. Wchodzi na góry pe ne stworze takich jak ar acz, przeprawia si przez rzeki i jeziora mg y i ukrytych niebezpiecze stw, w drowa przez lasy, do których nigdy nie przenika o s oneczne wiat o, i zapuszcza si na trz sawiska, gdzie ob oki pary k bi y si w pozbawionym powietrza, pustym kotle ciszy. „Pomó cie mi”, b aga . Ale nie by o nikogo, kto móg by go us ysze . Czas zdawa si zatrzyma w miejscu. Podró si sko czy a i sny rozp yn y si w nico . Nast pi a chwila przerwy, a po niej przebudzenie. Wiedzia , e spa , ale nie mia poj cia jak d ugo. Wiedzia tylko, e po owej w drówce spa jeszcze jaki czas bez snów. Co wa niejsze jednak, wiedzia , e yje. Poruszy si ostro nie, a w Le
wyci gni ty na ca
w obawie, e mo e to wci
d ugo
ciwie drgn
tylko, i poczu dotyk mi kkiej po cieli.
i by o mu dobrze i ciep o. Nie chcia si jeszcze podnosi
by sen. Poczeka , a przyjemny dotyk po cieli przeniknie ca e
jego cia o. Ws uchiwa si we w asny oddech. Czu sucho Potem otworzy oczy. Znajdowa si wietlonym jedynie lamp stoj
powietrza wokó .
w ma ym, sk po umeblowanym pokoju
na stoliku obok
ka. ciany by y nagie, a belki sufitu nie
os oni te. By otulony kocem, a jego g owa spoczywa a na poduszkach. Przez szpary w zas onach zobaczy , e jest noc. Morgan Leah drzema na krze le stoj cym w kr gu podbródkiem wspartym na piersi i lu no z - Morgan? - zawo
wiat a lampy. Siedzia z
onymi ramionami.
Par niepewnym g osem.
Oczy górala otworzy y si , a jego sokola twarz od razu przybra a czujny wyraz. Zamruga powiekami, po czym zerwa si na nogi. - Par! Par, obudzi
si ? O Bo e, ale my si o ciebie martwili- Podbieg do
ka,
jakby chcia u ciska przyjaciela, lecz w ostatniej chwili rozmy li si . W roztargnieniu przeci gn palcami po swoich rdzaworudych w osach. - Jak si czujesz? Nic ci nie jest? - Jeszcze nie wiem. - Par u miechn si s abo. - Dopiero si budz . Co si sta o? - Raczej co si nie sta o! - odpowiedzia tamten w podnieceniu. - Omal nie umar wiesz o tym?
,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par skin g ow . - Domy la em si tego. Co z Collem, Morgan? - pi teraz. Czeka, a dojdziesz do siebie. Po
em go do
ka par godzin temu,
kiedy spad z krzes a. Znasz Colla. Zaczekaj, zawo am go. - U miechn si szeroko. - Mówi ci, eby czeka , jakby si dok
wybiera . To zabawne.
Par mia mnóstwo do opowiedzenia i jeszcze wi cej pyta do zadania, lecz góral znikn
ju za drzwiami. Mniejsza o to, pomy la . Le
spokojnie z uczuciem ulgi. Wa ne
by o tylko to, e Coll jest zdrów i ca y. Morgan wróci niemal natychmiast, prowadz c Colla, który w odró nieniu od niego, nie waha si ani przez chwil i pochyliwszy si nad Parem, niemal udusi go z rado ci, e zastaje go przytomnego. Par równie go obj , cho s abo, i wszyscy trzej zanosili si
mie-
chem, jakby us yszeli najlepszy dowcip w yciu. - Do kro set, my leli my, e ju po tobie! - wykrzykn jego twarz wydawa a si blada. - By
Coll. Na czole mia banda , a
bardzo chory, Par.
Par u miechn si i skin g ow . Ju to s ysza . - Czy kto mi powie, co si wydarzy o? - Jego spojrzenie w drowa o od jednej twarzy do drugiej. - Gdzie w
ciwie jeste my?
- W Storlock - oznajmi Morgan, unosz c jedn brew do góry. - Walker Boh ci tu przyniós . - Walker? Morgan u miechn si z satysfakcj . - Wiedzia em, e si zdziwisz, kiedy ci powiem, e Walker Boh wyszed z Wilderun, e w ogóle si pojawi . - Westchn . - Có , to d uga historia, wi c chyba b dzie lepiej, je li zaczniemy od pocz tku. Tak te
uczyni , opowiadaj c ze znaczn pomoc
Colla, przy czym obaj wci
wpadali sobie w s owo, nie chc c niczego pomin . Par s ucha z coraz wi kszym zdumieniem, w miar jak ods ania a si przed nim ca a historia. Coll, jak si zdawa o, zosta powalony strza em z procy, kiedy paj czaki zaatakowa y ich na tamtej polanie na wschodnim skraju doliny przy Hearthstone. Zosta tylko og uszony, lecz zanim odzyska przytomno , Par i napastnicy znikn li. La o ju wtedy jak z cebra, lady stóp rozmywa y si niemal od razu, a Coll by i tak zbyt s aby, by ruszy w po cig. Powlók si wi c z powrotem do chaty, gdzie zasta reszt towarzystwa, i opowiedzia im, co si wydarzy o. By o ju wtedy ciemno i ci gle pada deszcz, lecz Coll za da , eby mimo wszystko wrócili w tamto miejsce i poszukali jego brata. Tak te zrobili. Morgan, Steff, Teel i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
on sam przez kilka godzin niemal po omacku przetrz sali okolic , ale niczego nie znale li. Kiedy przesta o ju by cokolwiek wida , Steff zacz
nalega , by przerwali poszukiwania do
rana, odpocz li troch i szukali dalej o wicie. Tak te uczynili i dzi ki temu Coll spotka Walkera Boha. - Rozdzielili my si , usi uj c przeczesa jak najwi kszy obszar pó nocnej doliny, poniewa wiedzia em z opowie ci o Jairze i Bnn Ohmsfordach, e paj czaki mieszkaj w górach Toffer, i by o prawdopodobne,
e stamt d przyby y. Mia em przynajmniej tak
nadziej , gdy brakowa o nam innych punktów zaczepienia. Ustalili my, e je li od razu ci nie znajdziemy, b dziemy po prostu szukali dalej, a dotrzemy do gór. - Pokr ci g ow . Byli my do
zdesperowani.
- To prawda - potwierdzi Morgan. - Tak czy owak dotar em do pó nocno-wschodniego kra ca doliny, kiedy nagle pojawi si Walker z tym olbrzymim kotem, wielkim jak dom! Powiedzia , e mia jakie przeczucie. Zapyta mnie, co si sta o. Tak zaskoczy mnie jego widok, e nie pomy la em nawet o tym, eby go zapyta , co tam robi i dlaczego zdecydowa si ukaza po tak d ugim okresie pozostawania w ukryciu. Po prostu powiedzia em mu to, co chcia wiedzie . - Czy wiesz, co wtedy powiedzia ? - przerwa mu Morgan, spogl daj c na Para z figlarnym b yskiem w oczach. - Powiedzia - Coll znowu przej
kontrol nad rozmow - „Zaczekajcie tutaj, to nie
zadanie dla was; ja przyprowadz go z powrotem”, jakby my byli dzie mi bawi cymi si w gr doros ych. - Ale dotrzyma s owa - zauwa
Morgan. Coll westchn .
- Tak, to prawda - przyzna niech tnie. Walker Boh znikn
na ca y dzie i noc, lecz kiedy wróci do Hearthstone, gdzie
czekali na niego Coll i jego towarzysze, mia z sob Para. Ch opak zosta zaka ony dotykiem wied minów i by bliski mierci. Walker twierdzi , e jedyna szansa ratunku znajduje si w Storlock, osadzie gnomów uzdrowicieli. Storowie mieli do wiadczenie w leczeniu chorób umys u i duszy i byli w stanie zwalczy trucizn wied minów. Ruszyli w drog od razu, wszyscy oprócz kota, który pozosta na miejscu. Pod yli na zachód od Hearthstone i Wilderun, w gór rzeki Chard a po Wolfsktaag, pokonali Nefrytow Prze cz i w ko cu dotarli do wioski Storów. Zabra o im to dwa dni, mimo e w drowali prawie bez przerwy. Par z pewno ci by umar , gdyby nie Walker, który za pomoc magii zapobieg dalszemu rozprzestrzenianiu si trucizny i sprawi , e ch opiec móg spokojnie spad. Czasem Par rzuca si przez sen i krzycza , po czym budzi si z gor czk i krwi na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ustach - raz nawet w rodku straszliwej burzy, która ich z apa a na Nefrytowej Prze czy lecz Walker potrafi go uspokoi , dotykaj c go i mówi c co , co pozwala o mu znowu zasn . - Mimo to jeste my w Storlock od niemal trzech dni, a dzisiaj obudzi
si po raz
pierwszy - doko czy Coll. Umilk na chwil , spuszczaj c oczy. - Niewiele brakowa o, Par. Par skin
g ow , nic nie mówi c. Chocia nie by w stanie niczego sobie dok adnie
przypomnie , czu wyra nie, jak blisko otar si o mier . - Gdzie jest Walker? - zapyta w ko cu. - Nie wiemy - odpar Morgan, wzruszaj c ramionami. - Nie widzieli my go, odk d tutaj przybyli my. Po prostu znikn . - Chyba wróci do Wilderun - doda Coll z wyczuwaln irytacj w g osie. - No, no, Coll - uspokoi go Morgan. Coll uniós r ce do góry. - Wiem, Morgan, nie powinienem go os dza . Pomóg
nam, kiedy go
potrzebowali my. Uratowa Parowi ycie. Jestem mu za to wdzi czny. - Poza tym my
, e wci
gdzie tu jest - rzek cicho Leah. Gdy dwaj pozostali
spojrzeli na niego pytaj co, tylko wzruszy ramionami. Par opowiedzia im, co mu si przydarzy o, gdy schwyta y go paj czaki. Wci
nie
rozumia w pe ni tego, co si sta o, i od czasu do czasu si waha . By przekonany, e paj czaki zosta y wys ane specjalnie po niego, bo inaczej zabra yby równie Colla. To cieniowiec je wys , tamta dziewczynka. Ale sk d wiedzia a, kim jest i gdzie go szuka ? W ma ej izbie zapanowa o milczenie, gdy wszyscy trzej pogr yli si w my lach. - Magia - powiedzia w ko cu Morgan. - Wszystkie je zdaje si interesowa magia. Ona równie musia a j wyczu . - Z gór Toffer? - Par pokr ci sceptycznie g ow . - I dlaczego nie zapolowa y równie na Morgana? – zapyta nagle Coll. - Przecie ma adz nad magi Miecza Leah. - Nie, nie o tak magi im chodzi - szybko odpar Morgan.- Interesuje je i przyci ga taka magia, jak w ada Par, magia maj ca swe ród o w ciele lub duszy. - Albo mo e sam Par - ponuro doko czy Coll. Sugestia ta zawis a na chwil w ciszy mi dzy nimi. - Cieniowiec usi owa przedosta si do mojego wn trza - rzek w ko cu Par, po czym wyja ni im to bardziej szczegó owo. - Chcia si ze mn z czy , sta si cz ci mnie. Powtarza : „przytul mnie, przytul mnie”, jakby by opuszczonym dzieckiem albo kim takim. - Tym na pewno nie by - szybko zaoponowa Coll. - Pr dzej pijawk ni opuszczonym dzieckiem - zgodzi si Morgan.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Ale czym one s ? - nie ust powa Par, przypominaj c sobie fragmenty swoich snów, niejasne intuicje wyzbyte znaczenia. - Sk d pochodz i czego chc ? - Nas - cicho powiedzia Morgan. - Ciebie - rzek Coll. Rozmawiali jeszcze przez jaki czas, roztrz saj c to, co wiedzieli o cieniowcach i ich zainteresowaniu magi , po czym Coll i Morgan podnie li si , stwierdzaj c, e Par powinien znowu odpocz . Wci
by chory i musia odzyska si y.
Hadeshorn! przypomnia sobie nagle Par. Ile czasu pozosta o im do nowiu? Coll westchn . - Cztery dni, je li dalej si upierasz, eby tam i . Morgan u miechn
si szeroko zza
jego pleców. - B dziemy w pobli u, gdyby nas potrzebowa . Mi o widzie ci znowu w dobrym zdrowiu, Par. Wy lizn si przez drzwi. - Rzeczywi cie mi o - zgodzi si Coll i mocno u cisn d Pa ich wyj ciu Par le
.brata.
przez pewien czas z otwartymi oczami. My li k bi y si w
jego g owie. Do jego wiadomo ci dobija y si pytania, na które nie potrafi odpowiedzie . Zosta przep dzony z Varfleet nad T czowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez federacj i cieniowce, przez stworzenia, o których wcze niej tylko s ysza , albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedzia . By zm czony i zdezorientowany; omal nie straci
ycia.
Wszystko obraca o si wokó jego magii, a przecie dla niego by a ona praktycznie bezu yteczna. Bez przerwy ucieka przed czym wprost w obj cia czego innego, nie rozumiej c przy tym naprawd ani jednego, ani drugiego. Czu si bezradny. I pomimo obecno ci brata i przyjació czu si dziwnie samotny. Jego ostatni my
przed za ni ciem by o, i rzeczywi cie jest samotny, nie rozumia
tylko dlaczego. Spa niespokojnie, lecz bez snów, budz c si cz sto od porusze niezadowolenia i niepewno ci, które przemyka y przez labirynt jego umys u jak zgonione szczury. Za ka dym razem, kiedy si budzi , wci
by a noc. Dopiero kiedy przebudzi si po raz ostatni, by ju
niemal wit i niebo za zas on w oknie zaczyna o si rozja nia . Pokój, w którym le
, tchn
spokojem i zdawa a si w nim unosi leciute ka mg a. W pewnej chwili przeszed przeze Stor w bia ej szacie, wy oniwszy si z cienia jak duch. Przystan jego nadgarstka i czo a zadziwiaj co ciep ymi d
przy jego
ku i dotkn
mi, po czym odwróci si i znikn
w taki
sam sposób, jak si pojawi . Par spa potem mocno, odp ywaj c daleko w g b siebie i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
unosz c si spokojnie na morzu czarnego ciep a. Kiedy obudzi si znowu, pada deszcz. Otworzy oczy i wpatrywa si nieruchomo w panuj cy w pokoju pó mrok. S ysza stukanie deszczu o szyby i o dach, jednostajny odg os uderze i rozpryskiwania si kropli w ród ciszy. Na dworze wci przez szpar
w zas onach. W oddali zadudni
by o jasno; widzia to
grzmot, rozbrzmiewaj c przeci
ym,
nierównym echem. Ostro nie uniós si na okciu. Dostrzeg ogie p on cy w ma ym piecu. Sta on ukryty boko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauwa
. Wype nia pokój przyjemnym
ciep em, które otula o Para i dawa o mu poczucie bezpiecze stwa. Na stoliku obok jego
ka
sta a fili anka herbaty i talerzyk male kich ciasteczek. Usiad , opar si na poduszkach i przysun do siebie ciasteczka i herbat . By wyg odnia y i poch on wszystko w par sekund. Nast pnie wypi troch herbaty, która zd
a ju wystygn , lecz mimo to by a wspania a.
Pi trzeci fili ank , kiedy otworzy y si drzwi i stan
w nich Walker Boh. Zatrzyma
si na chwil , widz c, e Par ju nie pi, po czym cicho zamkn jego
za sob drzwi i podszed do
ka. Mia na sobie zielony le ny strój: bluz i spodnie mocno ci gni te pasem,
mi kkie skórzane buty, nie zasznurowane i zab ocone, oraz d ug
opo cz , skropion
deszczem. Równie jego brodata twarz po yskiwa a od deszczu, a wilgotne ciemne w osy oblepia y mu g ow . Zsun z ramion p aszcz i zapyta cicho: - Czujesz si lepiej? Par skin g ow . - Znacznie. - Odstawi fili ank . - Podobno tobie powinienem za to dzi kowa . Wybawi
mnie od wied minów. Zabra
pomys , eby mnie przynie
mnie z powrotem do Hearthstone. To by twój
do Storlock. Coll i Morgan mówili mi nawet, e stosowa
magi , eby podtrzyma mnie przy yciu. - Magi - powtórzy w roztargnieniu Walker cichym g osem. - Po czenie s ów i dotkni , rodzaj wariacji na temat oddzia ywania pie ni. Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford. Jestem wolny od przekle stwa pe ni jej mocy, mam jedynie jej cz
, a i to bywa
ród em utrapie . Mimo to od czasu do czasu staje si ona darem, którym jest wed ug ciebie. Potrafi oddzia ywa na inne ywe istoty, odczuwa ich si
ywotn , czasem znajdowa
sposób na jej wzmocnienie. - Na chwil umilk . - Nie wiem jednak, czy mo na to nazwa magi . - A to, co zrobi
z wied minami na Starych Bagniskach, kiedy stan
obronie, czy to nie by a magia?
w mojej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jego stryj odwróci wzrok. - Zosta em tego nauczony - rzek w ko cu. Par czeka przez chwil , lecz poniewa tamten nie mówi nic wi cej, powiedzia : -
Tak czy owak za wszystko jestem bardzo wdzi czny. Dzi kuj .
Tamten potrz sn wolno g ow . - Nie zas uguj na twoj wdzi czno . To moja wina, e co takiego w ogóle si zdarzy o. - Zdaje mi si ,
e mówi
to ju
wcze niej. - Par poprawi si
ostro nie na
poduszkach. Walker przesun si ku nogom
ka i usiad na jego brzegu.
- Gdybym pilnowa ci tak, jak powinienem, paj czaki nigdy by si nie dosta y do doliny. Mog y to zrobi , poniewa ryzykowa
postanowi em trzyma
si
od ciebie z dala. Wiele
, przychodz c tutaj, eby mnie odnale ; mog em przynajmniej zapewni ci
bezpiecze stwo, kiedy ju do mnie dotar
. Nie uczyni em tego.
- Nie wini ci za to, co si sta o - rzek szybko Par. - Ale ja tak. - Walker wsta , niespokojny jak kot, podszed do okna i wyjrza na zewn trz. - yj w odosobnieniu, poniewa tak chc . Inni ludzie w innych czasach sprawili, uzna em, e tak jest najlepiej. Zapominam jednak czasem, e istnieje ró nica mi dzy trzymaniem si na uboczu a ukrywaniem si . Dystans, jaki mo emy ustanawia mi dzy sob a innymi, równie ma swoje granice, poniewa nasz wiat nie znosi skrajno ci. - Spojrza do ty u. Jego skóra wydawa a si przyszed
blada na tle szarego
mnie odnale . Dlatego nie by
wiat a. - Ukrywa em si , kiedy
bezpieczny.
Par nie ca kiem rozumia , co Walker ma na my li, lecz postanowi mu nie przerywa , gdy pragn us ysze wi cej. Po chwili Walker odwróci si od okna i podszed z powrotem. - Nie przychodzi em do ciebie, od kiedy zosta si przy
ku Para. - Wiedzia
Par skin g ow , wci
tu przyniesiony - rzek , zatrzymuj c
o tym? milcz c.
- To nie z braku zainteresowania tob - ci gn
Walker. - Wiedzia em jednak, e jeste
bezpieczny, e wyzdrowiejesz, i chcia em mie czas, eby si zastanowi . Poszed em sam do lasu. Wróci em dopiero dzi rano. Storowie powiedzieli mi, e ju nie pisz, e trucizna zosta a rozp dzona, wi c postanowi em ci odwiedzi . - Urwa , spogl daj c w bok. Kiedy znowu przemówi , uwa nie dobiera s owa. - My la em o snach. Znowu na chwil zapanowa o milczenie. Par poruszy si niespokojnie w
ku.
Powoli zaczyna czu si zm czony. Mia o jeszcze potrwa jaki czas, zanim w pe ni wróci
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
do si . Walker widocznie to spostrzeg , bo powiedzia : - Nie zabior ci ju du o czasu. - Znowu powoli usiad . - Spodziewa em si , e zechcesz do mnie przyj
po tym, jak zacz y si sny. Zawsze by
impulsywny. My la em o
takiej mo liwo ci i o tym, co ci powiem. Jeste my sobie bliscy, cho tego nie rozumiesz, Par. Obaj jeste my spadkobiercami magii, lecz co wa niejsze, przysz
czy nas z góry wyznaczona
, która by mo e odbiera nam prawo do decydowania w znacz cy sposób o swoim
losie. - Znowu urwa , u miechaj c si s abo. - Chodzi o to, Par, e jeste my dzie mi Brin i Jaira Ohmsfordów, spadkobiercami elfiego rodu Shannary, powiernikami dziedzictwa. Pami tasz teraz? To Allanon powierzy nam to dziedzictwo, to on, umieraj c, powiedzia Brin,
e Ohmsfordowie b
strzec magii przez nast pne pokolenia, a
znowu b dzie
potrzebna. Par powoli skin g ow , zaczynaj c rozumie . - S dzisz, e mo emy by tymi, dla których dziedzictwo by o przeznaczone? - Tak s dz i ta mo liwo
budzi we mnie strach, jakiego nie odczuwa em jeszcze
nigdy w yciu! - G os Walkera przeszed w cichy syk. - Jestem tym przera ony! Nie chc mie do czynienia z druidami i ich tajemnicami! Nie chc mie nic wspólnego z elfi magi , z jej wymaganiami i jej podst pno ci ! Chc tylko, eby mnie pozostawiono w spokoju, chc prze
ycie po ytecznie i satysfakcjonuj ce, tylko tego pragn ! Par opu ci oczy, onie mielony wybuchem tamtego. Po chwili u miechn si smutno. - Czasem wybór nie nale y do nas, Walkerze. Odpowied
Walkera Boha by a
nieoczekiwana. - Do tego w
nie wniosku doszed em. - Kiedy Par spojrza na niego znowu, na jego
twarzy malowa o si zdecydowanie. - Doszed em do tego wniosku, kiedy przebywa em z dala od pozosta ych, w lasach za Storlock, czekaj c, a si obudzisz. - Potrz sn
g ow . -
Wydarzenia i okoliczno ci sprzysi gaj si czasem przeciwko nam; nawet gdy usi ujemy by nieust pliwi, chc c dochowa
wierno ci swym pogl dom, musimy w ko cu pój
na
kompromis. Ratujemy niektóre zasady jedynie za cen utraty innych. Moje ukrywanie si w Wilderun ju raz omal nie kosztowa o ci
ycia. Mo e si to zdarzy znowu. A ile mnie z
kolei by to kosztowa o? Par potrz sn g ow . - Nie mo esz czu
si
odpowiedzialny za niebezpiecze stwa, na jakie ja si
wystawiam. Nikt nie mo e przyjmowa na siebie tego rodzaju odpowiedzialno ci. - Ale owszem, Par. I musi to zrobi , je li dysponuje odpowiednimi rodkami. Nie pojmujesz? Ja mam te rodki i mam obowi zek je stosowa . - Smutno pokr ci g ow . - Mo e
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wola bym, eby by o inaczej, ale w niczym nie zmienia to faktu, e tak w
nie jest.-
Wyprostowa si . - No tak, przyszed em co ci powiedzie i dot d tego nie powiedzia em. Najlepiej b dzie, je li teraz to zrobi , eby móg dalej odpoczywa . - Wsta i otuli si wilgotn opo cz , jakby chroni si przed ch odem. - Id z tob - rzek po prostu. - Do Hadeshornu? - Par znieruchomia ze zdumienia. Walker Boh przytakn . - Spotka si z cieniem Allanona, je li to rzeczywi cie on nas wzywa, i pos ucha , co ma nam do powiedzenia. Niczego wi cej nie obiecuj , Par. Nie czyni te
adnych dalszych
ust pstw wobec twojego pogl du na t spraw , poza stwierdzeniem, e w jednym wzgl dzie mia
racj . Nie mo emy udawa ,
e wiat zaczyna si i ko czy na granicach, które
zechcemy mu wyznaczy . Czasem musimy przyzna , e rozci ga si na nasze
ycie w
sposób, którego mogliby my sobie nie yczy , i musimy stawi czo o jego wyzwaniom. Jego twarz wyra
a emocje, których Par nawet u niego nie podejrzewa . - Ja tak e chcia bym
wiedzie co o tym, co jest mi przeznaczone - wyszepta . Pochyli si i jego blada, szczup a zacisn a si na chwil na r ce Para. - Teraz odpocznij. Mamy przed sob kolejn podró i zaledwie dzie lub dwa, eby si do niej przygotowa . Ja si wszystkim zajm . Powiadomi pozosta ych i przyjd po was, kiedy b dzie pora rusza w drog . - Skierowa si do wyj cia, lecz zatrzyma si jeszcze i powiedzia z u miechem: - Spróbuj odt d my le o mnie lepiej. Po chwili znikn za drzwiami i u miech pojawi si z kolei na ustach Para. Walker Boh dotrzyma s owa. Dwa dni pó niej zjawi si z powrotem. Przyby wkrótce po wicie z ko mi i prowiantem. Par od pó tora dnia by ju na nogach; w znacznym stopniu odzyska ju si y po przygodzie na Starych Bagniskach. Ubrany, czeka na werandzie domu ze Steffem i Teel, kiedy jego stryj wraz z jucznymi zwierz tami wyszed z le nego cienia na wiat o mglistego poranka. - Dziwny to cz owiek - mrukn Steff. - Odk d tutaj jeste my, widzia em go nie wi cej ni przez pi
minut. Teraz znów si zjawia, tak po prostu. To bardziej duch ni cz owiek. -
miechn si ponuro, nie spuszczaj c oczu z przybysza. - Walker Boh jest cz owiekiem z krwi i ko ci - odpar Par, nie patrz c na kar a. Nawiedzanym przez w asne duchy. - Musz to by dzielne duchy. Tym razem Par spojrza na niego. - Wci
budzi twój l k, prawda?
- L k? - Steff za mia si szorstko. - S ysza
, Teel? Chce wystawi mnie na prób ! -
Na chwil zwróci sw pokryt bliznami twarz w stron Para. - Nie, Ohmsfordzie, nie budzi ju we mnie l ku. Zastanawia mnie tylko.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zjawili si Coll i Morgan i ma a gromadka zacz a si szykowa do drogi. Storowie przyszli si z nimi po egna - duchy jeszcze innego rodzaju, odziane w bia e szaty i trwaj ce w narzuconym samym sobie milczeniu, z wiecznie zatroskanym wyrazem twarzy. Zbili si w ma e grupki, czujni i ciekawi. Kilku podesz o, eby pomóc, kiedy cz onkowie ma ej gromadki dosiadali koni. Walker rozmawia z paroma z nich, lecz robi to tak cicho, e nie sposób by o us ysze jego s ów. Po chwili wraz z pozosta ymi siedzia na koniu i na chwil Obejrza si jeszcze w ich stron . -
yczmy sobie szcz cia, przyjaciele - powiedzia i zawróci konia na zachód ku
równinom. O tak, wiele szcz cia, Par poprosi w duchu niewidzialne moce.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIII wiat o s oneczne pada o przez rozst py mi dzy odleg ymi drzewami na spokojn powierzchni jeziora Myrian, nadaj c wodzie l ni
z ocistoczerwon barw , tak e Wren
Ohmsford musia a os ania oczy przed jego blaskiem. Dalej na zachód góry Irrybis wznosi y si
na horyzoncie poszarpanym czarnym pasmem oddzielaj cym ziemi , od nieba i
rzucaj cym pierwsze nocne cienie na rozleg y przestwór równiny Tirfing. Jeszcze godzina, mo e troch wi cej, i b dzie ciemno, pomy la a. Zatrzyma a si
nad brzegiem jeziora i przez chwil
pozwoli a, by samotno
zbli aj cego si zmierzchu przenikn a j do g bi. Wokó , jak okiem si gn , w dr cym upale ko cz cego si dnia rozci ga a si szerokoWestlandia z leniwym samozadowoleniem pi cego kota, cierpliwie oczekuj c nadej cia nocy oraz ch odu, który mia a ona z sob przynie . By o coraz mniej czasu. Szuka a przez chwil znaków, które zgubi a jakie sto metrów wcze niej, lecz nie znalaz a niczego. Równie dobrze móg si rozp yn
w powietrzu. Pomy la a, e bardzo si
przyk ada do tej zabawy w kotka i myszk . By mo e ona by a tego przyczyn . My l ta podtrzymywa a j bezg
na duchu, gdy posuwa a si
nie mi dzy drzewami nad brzegiem jeziora i z now
naprzód, przemykaj c
determinacj przeszukuj c
wzrokiem listowie i ziemi pod stopami. Mimo niskiego wzrostu i drobnej budowy by a wytrzyma a i silna. Mia a skór orzechowobr zow od wiatru i s
ca, a jej jasne w osy by y
przystrzy one krótko niemal jak u ch opca i ma ymi lokami oplata y jej g ow . Mia a ostre, elfie rysy, g ste i sko ne brwi, ma e, spiczaste uszy, w sk twarz o wysokich ko ciach policzkowych. Jej piwne oczy porusza y si niespokojnie z boku na bok, gdy posuwa a si naprzód, szukaj c ladów. Oko o trzydziestu metrów dalej natrafi a na jego pierwsz
pomy
: kawa ek
amanego krzewu, a zaraz potem na drug : odcisk buta na kamieniu. U miechn a si mimo woli, czuj c, jak wzrasta jej pewno wyg adzon pa
siebie, i unios a wyczekuj co niesion
w r ku
. Jeszcze go dopadn , pomy la a sobie.
Jezioro wrzyna o si mi dzy drzewa z przodu, tworz c g bok musia a wi c pój
w lewo, przez g st
grup
zatoczk , Wren
sosen. Zwolni a i posuwa a si
jeszcze
ostro niej, rozgl daj c si bacznie. Sosny ust pi y miejsca g stym krzewom rosn cym na skraju cedrowego zagajnika. Obchodz c je wokó , zauwa
a wie e zadrapanie na korzeniu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drzewa. Staje si nieostro ny, pomy la a; albo chce, ebym tak my la a. Spostrzeg a potrzask w ostatniej chwili, kiedy ju mia a w
we
stop . Jego
sznurki bieg y od starannie ukrytej p tli w g ste zaro la, a stamt d do mocnego, wygi tego w uk drzewka, do którego by y przywi zane. Gdyby go nie zobaczy a, zosta aby poderwana za nog i zawis aby g ow w dó nad ziemi . Zaraz potem znalaz a drug pu apk , lepiej ukryt i tak pomy lan , eby j schwyta , gdyby zdo
a unikn
pierwszej. T omin a równie i sta a si teraz jeszcze bardziej czujna.
Mimo to jedynie przypadkiem go ujrza a, gdy opuszcza si z klonu nie wi cej ni pi dziesi t metrów z przodu. Zm czony próbami zgubienia jej w lesie, postanowi szybko doprowadzi rzecz do ko ca. Zeskoczy cicho, kiedy przemyka a pod starym, cienistym drzewem, i tylko instynkt j uratowa . Odskoczy a w bok, kiedy l dowa , i zamachn wszy si pa
, uderzy a go z g uchym odg osem w szerokie ramiona. Jej napastnik zignorowa cios i z
gro nym chrz kni ciem podniós si na nogi. By to ogromny m czyzna, wygl daj cy szczególnie okazale na tle male kiej le nej polanki. Rzuci si na Wren, która podpieraj c si pa
, szybko od niego odskoczy a. Po lizn a si jednak i tamten przypad do niej ze
zdumiewaj
szybko ci . Poturla a si po ziemi, os aniaj c si przed nim pa
, wyci gn a
zza pasa drewniany sztylet i przycisn a go p azem do brzucha m czyzny. Opalone, brodate oblicze obróci o si , szukaj c jej twarzy, g boko osadzone oczy spojrza y w dó . - Nie yjesz, Garth - powiedzia a do niego, u miechaj c si . Nast pnie unios a palce i uczyni a nimi znaki. Olbrzymi nomada przewróci si , udaj c uleg
, lecz po chwili podniós si na nogi i
równie si u miechn . Otrzepali ubrania i stan li naprzeciw siebie w gasn cym wietle dnia. - Jestem coraz lepsza, prawda? - zapyta a Wren, wykonuj c jednocze nie znaki koma. Garth odpowiedzia bezg
nie, szybko poruszaj c palcami w j zyku, którego j
nauczy . - Lepsza, ale jeszcze nie do ciebie nigdy nie b Podnios a pa
do
dobra - przet umaczy a g
no. - Podejrzewam, e dla
dobra. Inaczej straci by prac ! i zamarkowa a wypad, który sprawi ,
e tamten odskoczy
wystraszony. Fechtowali si przez chwil , a im si to znudzi o i ruszyli z powrotem w stron brzegu jeziora. Tu za zatoczk znajdowa a si ma a polana, idealne miejsce na nocny biwak. Wren zauwa
a j podczas polowania na Gartha i teraz skierowa a si ku niej.
- Jestem zm czona i wszystko mnie boli, ale nigdy nie czu am si lepiej - rzek a pogodnie, kiedy szli, rozkoszuj c si ostatnimi promieniami s
ca na plecach i wdychaj c
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zapachy lasu; czu a si rze ko i spokojnie. Troch
piewa a, nuc c piosenki o nomadach i
swobodnym yciu, o tym, co jest, i o tym, co b dzie. Garth szed z ty u jak milcz cy cie . Znale li miejsce na biwak, rozpalili ognisko, przygotowali i zjedli kolacj , po czym zacz li na zmian popija piwo ze skórzanego buk aka. Noc by a ciep a i cicha i my li Wren Ohmsford w drowa y pogodnie ku ró nym tematom. Dopiero za pi
dni oczekiwano ich
powrotu. Lubi a wycieczki z Garthem; by y podniecaj ce i pe ne niebezpiecze stw. Wielki nomada by najlepszym nauczycielem - pozwala swoim wychowankom uczy
si
z
do wiadczenia. Nikt nie wiedzia wi cej od niego o tropieniu, ukrywaniu si , sid ach, pu apkach i najró niejszych tajnikach pi knej sztuki utrzymywania si przy yciu. Od pocz tku by jej mentorem. Nigdy nie pyta a, dlaczego j wybra ; po prostu by a mu za to wdzi czna. Przez chwil
nas uchiwa a odg osów lasu, z przyzwyczajenia usi uj c odgadn
wygl d istot, których poruszenia w ciemno ci s ysza a. Wiod a wyczerpuj ce, pe ne wyrzecze
ycie, lecz nie potrafi a ju sobie wyobrazi
adnego innego. Urodzi a si tutaj i
sp dzi a w ród nomadów ca e ycie oprócz bardzo wczesnego okresu, kiedy mieszka a w wiosce Shady Yale, u swoich kuzynów Ohmsfordów. Od lat przebywa a ju
jednak z
powrotem w Westlandii, w druj c z Garthem oraz tymi, którzy po mierci jej rodziców j przygarn li, nauczyli swoich zwyczajów i pokazali jej swe ycie. Ca a Westlandia nale nomadów, od Kershaltu do nale
a do
cucha Irrybis, od doliny Rhenn po B kitn Granic . Niegdy
a równie do elfów. Lecz dzi elfów ju nie by o, znikn y bez ladu. Powróci y do
legendy, jak mawiali nomadowie. Utraci y zainteresowanie dla wiata miertelnych istot i wróci y do krainy ba ni. Niektórzy temu zaprzeczali. Twierdzili, e elfy wci
istniej i tylko si ukry y. Wren
nie wiedzia a, jak jest naprawd . Wiedzia a jedynie, e miejsce, które opu ci y, jest rajskim pustkowiem. Garth poda jej buk ak i poci gn a z niego d ugi yk, po czym mu go zwróci a. Zaczyna a odczuwa
senno . Zwykle pi a ma o. Dzi wieczór jednak by a szczególnie
dumna z siebie. Niecz sto udawa o jej si pokona Gartha. Przez chwil przygl da a mu si , my
c o tym, jak wiele dla niej znaczy. Czas
sp dzony w Shady Yale wydawa si bardzo odleg y, chocia do Ohmsfordów równie , zw aszcza Para i Colla, wci
dobrze go pami ta a.
jeszcze o nich my la a. Kiedy byli jej
jedyn rodzin . Lecz dzisiaj mia a uczucie, jakby wszystko to wydarzy o si w innym yciu. Garth by teraz jej rodzin , ojcem, matk i bratem w jednej osobie, jedyn rodzin , jak jeszcze zna a. By a z nim z czona wi zami, jakie nigdy nie Straszliwie go kocha a.
czy y jej z nikim innym.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przyznawa a jednak sama przed sob , e czasem czuje si oderwana od wszystkich, nawet od niego - osierocona i bezdomna, jak zab kana istota odsy ana od jednej rodziny do drugiej i do nikogo nie nale ca, nie maj ca poj cia, kim naprawd jest. Dr czy o j , e ani ona, ani nikt inny nie wie o niej nic wi cej. Do
cz sto o to pyta a, lecz odpowiedzi zawsze
by y niejasne. Jej ojciec by Ohmsfordem. Matka nomadk . Umarli w nie wyja nionych okoliczno ciach. Nikt dok adnie nie wiedzia , co si sta o z pozosta ymi cz onkami jej rodziny. Nie wiedzia a, kim byli jej przodkowie. Mia a tylko jeden przedmiot mog cy stanowi wskazówk co do tego, kim by a: ma y skórzany woreczek, który nosi a na szyi, zawieraj cy trzy doskonale uformowane kamienie. Na pierwszy rzut oka mo na je by o wzi
za Kamienie Elfów, lecz gdy przyjrza o si im
dok adniej, okazywa o si , e s to po prostu zwyk e kamienie pomalowane na niebiesko. W ka dym razie znaleziono je przy niej, kiedy by a ma ym dzieckiem, i tylko one mog y rzuci jakiekolwiek wiat o na jej pochodzenie. Podejrzewa a, e Garth wie co na ten temat. Zaprzeczy temu, kiedy go raz o to zapyta a, lecz w jego odpowiedzi by o co , co j przekona o, e nie mówi ca ej prawdy. Garth dochowywa sekretów lepiej ni wi kszo ca kowicie wywie
ludzi, lecz zna a go zbyt dobrze, by da mu si
w pole. Czasem, kiedy o tym my la a, mia a ochot wyci gn
z niego
odpowied , rozdra niona i z a na niego, e nie chce by z ni równie szczery w tej sprawie jak we wszystkich innych. Pow ci ga a jednak gniew i frustracj . Gartha nie mo na by o do niczego zmusi . Wiedzia a, e kiedy b dzie gotowy, sam wszystko jej powie. Wzruszy a ramionami, jak zwykle, gdy ko czy a rozwa ania o historii swej rodziny. W ko cu, jakie to mia o znaczenie? By a sob , niezale nie od swego rodowodu. Nomadk wiod
ycie, którego wi kszo
ludzi mog aby jej pozazdro ci , gdyby mieli do
wo ci, eby si do tego przyzna . Ca y wiat do niej nale
uczci-
, poniewa do adnego miejsca
nie by a na sta e przywi zana. Mog a i , dok d chcia a, i robi to, na co mia a ochot ; nie ka dy mo e to o sobie powiedzie . Poza tym wielu jej wspó plemie ców by o w tpliwego pochodzeniaj a nigdy nie s ysza a, eby si z tego powodu skar yli. Cieszyli si swoj wolno ci oraz mo no ci roszczenia sobie prawa do ka dej rzeczy i osoby, jaka przypad a im do gustu. Czy jej równie nie powinno to wystarczy ? Pogrzeba a butem w ziemi przed sob . Oczywi cie nie byli oni elfami. W ich
ach
nie p yn a krew Ohmsfordów i Shannary, z zawart w niej histori elfiej magii. Nie dr czy y ich sny... Jej piwne oczy odwróci y si gwa townie, gdy wyczu a na sobie spojrzenie Gartha. Ruchami r k udzieli a jakiej zdawkowej odpowiedzi, my
c przy tym,
e aden inny
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nomada nie by nigdy tak gruntownie wyszkolony w sztuce przetrwania jak ona, i zastanawia a si dlaczego. Wypili jeszcze troch piwa, znowu rozpalili ognisko i zawin li si w koce. Wren ugo nie mog a zasn , rozmy laj c o pytaniach pozostaj cych bez odpowiedzi i nie rozwi zanych zagadkach, których tak wiele by o w jej yciu. Kiedy wreszcie zasn a, rzuca a si niespokojnie pod kocami, dr czona fragmentami snów, które przep ywa y przez ni jak krople deszczu przez palce podczas letniej ulewy i równie szybko by y zapominane. Kiedy si obudzi a, by ju
wit. Naprzeciwko niej siedzia starzec grzebi cy od
niechcenia d ugim kijem w wygas ym ognisku. - No, nareszcie - mrukn . Z niedowierzaniem zamruga a oczami, po czym zacz a si gwa townie wygrzebywa spod koców. Garth spa jeszcze, lecz jej nag e ruchy zbudzi y go. Si gn a po pa boku, a w jej my lach zaroi o si od pyta . Sk d si wzi podej
le
u
ten starzec? W jaki sposób zdo
tak blisko, nie budz c ich? Starzec uniós chude jak patyk rami w uspokajaj cym ge cie i powiedzia : - Nie gor czkuj si tak. B Garth równie
by ju
zdumieniu Wren starzec zacz
wdzi czna, e pozwoli em ci tak d ugo spa . na nogach i czeka , przycupn wszy przy ziemi, lecz ku
przemawia do nomady w jego w asnym j zyku, przekazuj c
mu znakami to, co powiedzia ju Wren, i dodaj c, e nie ma z ych zamiarów. Garth zawaha si , wyra nie zaskoczony, po czym usiad z powrotem, nie spuszczaj c tamtego z oczu. - Sk d umiesz to robi ? - zapyta a Wren. Nigdy nie widzia a, eby kto spoza obozu nomadów potrafi pos ugiwa si j zykiem Gartha. - Och, wiem co nieco o sposobach porozumiewania si - odpar starzec szorstkim osem, przy czym na jego ustach pojawi si u miech zadowolenia. Twarz mia ogorza
i
pomarszczon , siwe w osy i broda opada y mu d ugimi kosmykami na pier i ramiona. By wysoki i chudy jak strach na wróble. Lu no zwisa y na nim zakurzone, szare szaty. - Wiem na przyk ad, e wiadomo ci mo na przekazywa , zapisuj c je na papierze, wypowiadaj c je ustami, wyra aj c je ruchami r k... - Umilk na chwil . - A nawet za pomoc snów. Wren na chwil zapar o dech w piersi. - Kim jeste ? - Wydaje si , e to ulubione pytanie wszystkich - odpar starzec. - To, jak si nazywam, nie ma znaczenia. Wa ne jest, e zosta em przys any, aby ci powiedzie , e nie mo esz ju d Tre
ej ignorowa swoich snów. Te sny, dziewczyno, pochodz od Allanona. swoich s ów przekazywa jednocze nie Garthowi ruchami palców, czyni c to z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tak
bieg
ci , jakby posiada t
umiej tno
przez ca e
ycie. Wren czu a na sobie
spojrzenie nomady, lecz nie by a w stanie oderwa oczu od starca. - Sk d wiesz o snach? - zapyta a cicho. Wówczas wyjawi jej, e jest Coglinem, by ym druidem, którego ponownie zmuszono do s
by, poniewa prawdziwi druidzi znikn li z czterech krain i nie by o nikogo innego, kto
móg by si uda do cz onków rodziny Ohmsfordów i przekaza im, e sny s prawdziwe. Powiedzia jej, e duch Allanona przys
go, by j powiadomi o celu snów oraz przekona ,
e cztery krainy znajduj si w najwi kszym niebezpiecze stwie, e magia niemal ca kowicie zagin a, e tylko Ohmsfordowie s w stanie przywróci j do ycia i e musz do niego przyby w pierwsz noc nowego ksi yca, eby si dowiedzie , co trzeba zrobi . Zako czy , mówi c, e najpierw odwiedzi Para Ohmsforda, potem Walkera Boha - do których równie sny by y skierowane - a teraz, na ostatek, przyby do niej. Kiedy sko czy , siedzia a chwil w milczeniu, zanim si odezwa a. - Sny nawiedzaj mnie ju od jakiego czasu - wyzna a. - My la am, e to sny jak wszystkie inne i nic poza tym. Magia Ohmsfordów nigdy nie odgrywa a adnej roli w moim yciu... - I zastanawiasz si , czy w ogóle jeste jedn z Ohmsfordów - przerwa jej starzec. Nie jeste tego pewna, prawda? Je li nie jeste jedn z nich, ich magia nie odgrywa adnej roli w twoim yciu, co mo e nie by oby nawet takie z e, je li o ciebie chodzi, nieprawda ? Wren przypatrywa a mu si . - Sk d to wszystko wiesz, Coglinie? - Nie podawa a w w tpliwo , e jest tym, za kogo si podaje; przyjmowa a to za prawd , poniewa s dzi a, e i tak to nie ma znaczenia. Sk d wiesz tak du o o mnie? - Pochyli a si do przodu, nagle zaniepokojona. - Czy znasz prawd o tym, kim naprawd jestem? Starzec wzruszy ramionami. - To, kim jeste , nie jest ani w cz ci tak wa ne jak to, kim mog aby by - odpar zagadkowo. - Je li chcesz si czego o tym dowiedzie , zrób to, o co prosi y ci sny. Udaj si do Hadeshornu i porozmawiaj z Allanonem. Powoli odchyli a si do ty u, rzucaj c krótkie spojrzenie w stron Gartha. - Prowadzisz ze mn gr - rzek a do starca. - By mo e. - Czemu? - Och, to doprawdy bardzo proste. Je li to, co mówi , dostatecznie ci zaintryguje, by mo e zgodzisz si zrobi to, o co ci prosz ,i pójdziesz ze mn . Pozosta ych cz onków twej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
rodziny postanowi em zgromi i ods dzi od czci i wiary. Pomy la em, e z tob mog spróbowa innego podej cia. Czasu ubywa, a ja jestem stary. Do nowiu pozosta o zaledwie sze
dni. Droga do Hadeshornu, nawet konno, potrwa przynajmniej cztery dni. Pi , gdybym
ja równie mia pojecha . - Wszystko, co mówi , przek ada od razu na j zyk znaków i teraz Garth szybko zareagowa pytaniem na jego s owa. Starzec za mia si . - Czy zdecyduj si pojecha ? Tak, do diaska, my
, e tak. Od kilku tygodni zajmuj si sprawami jakiego
ducha i chyba mam prawo wiedzie , czym si to wszystko sko czy. - Urwa zamy lony. Poza tym nie jestem pewien, czy pozostawiono mi wybór... - Nie doko czy . Wren spogl da a na wschód, gdzie s
ce p on o jak jasnobia a kula ognia wsparta o
lini horyzontu. By o przes oni te chmurami i mg
i jego ciep o wci
jeszcze wydawa o si
odleg e. Ponad l ni cymi wodami Myrianu mewy przeszywa y w locie powietrze, poluj c na ryby. W ciszy wczesnego poranka s ysza a szept w asnych my li. - Czy mój kuzyn...? - zacz a i natychmiast urwa a. S owo to nie zabrzmia o dobrze w jej ustach. Dystansowa o j od niego w sposób, który si
jej nie podoba . - Czy Par
powiedzia , co zamierza zrobi ? - doko czy a. - Powiedzia , e zamierza spraw przemy le - odpar starzec. - On i jego brat. Byli razem, kiedy ich odnalaz em. - A mój stryj? - Tak samo. - Wzruszy ramionami. Lecz co w jego oczach przeczy o jego s owom. Wren pokr ci a g ow . - Znowu prowadzisz ze mn gr . Co powiedzieli? - Wystawiasz na prób moj cierpliwo . - Oczy starca zw zi y si . - Nie mam do si y, eby powtarza ca e rozmowy tylko po to, eby mog a tego u
jako wymówki przy
podejmowaniu decyzji w tej sprawie. Nie masz swojego rozumu? Je li oni pójd , to uczyni to z w asnych powodów, a nie z takich, których ty mog aby im dostarczy . Czy nie powinna zrobi tak samo? Wren Ohmsford by a nieust pliwa. - Co powiedzieli? - zapyta a raz jeszcze, wa c uwa nie ka de s owo przed wypowiedzeniem go. - To, co uznali za stosowne! - odpali tamten, ze z
ci t umacz c odpowied Garthowi ruchami palców, cho jego spojrzenie ani
na chwil nie oderwa o si od Wren. - Czy jestem papug , eby powtarza s owa innych dla twojej przyjemno ci? - Przez chwil piorunowa j wzrokiem, po czym wyrzuci r ce w gór . - Wi c dobrze!; Powiem ci, jak by o! M ody Par, a wraz z nim jego brat, zostali wyp dzeni z Yarfleet przez federacj za u ywanie magii do opowiadania historii o dziejach ich rodziny i o druidach. Kiedy ostatnio si z nim widzia em, zamierza si uda do domu, eby zastanowi
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si nad snami. Musia w tym czasie zrozumie , e nie mo e tego zrobi , gdy jego dom znajduje si w r kach federacji, a jego rodzice, tak e w pewnym sensie twoi, przynajmniej kiedy w przesz
ci, s wi niami!
Wren poderwa a si , zaskoczona, lecz starzec nie zwróci na to uwagi. - Z Walkerem Bohem rzecz ma si inaczej. Uwa a, e przesta by cz onkiem rodziny Ohmsfordów. yje samotnie i jest mu z tym dobrze. Nie chce mie nic wspólnego ze swoj rodzin i wiatem w ogóle, a zw aszcza z druidami. Uwa a, e tylko on zna w
ciwe
zastosowanie magii i e pozostali z nas, którzy maj jakie drobne zdolno ci, nie potrafi zliczy do czterech! Zapomina, kto go wszystkiego nauczy ! Miota si ... - Ty -wtr ci a Wren. - ...po wiecie w jakiej misji, któr sam sobie wymy li ... - Urwa nagle. - Co? Co powiedzia
?
- Ty - powtórzy a, patrz c mu prosto w oczy. - Ty by
kiedy jego nauczycielem.
Na chwil zapanowa o milczenie, kiedy stare przenikliwe oczy przygl da y jej si badawczo. - Tak, nomadko. By em. Jeste teraz zadowolona? Czy to jest odkrycie, na którym ci zale
o? A mo e potrzebujesz czego wi cej? Zapomnia pokaza
znakami to, co mówi , lecz wydawa o si ,
odczyta znaczenie s ów z ruchu jego ust. Wren zauwa
e Garth zdo
a, e twierdz co kiwa g ow .
Zawsze próbuj dowiedzie si o swoim adwersarzu czego , co on wola by przed tob ukry , gdy to ci da przewag - tego j uczy . - A wiec on nie idzie? - naciska a dalej. - Mówi o Walkerze. - Ha! - wykrzykn
starzec z satysfakcj . - Akurat kiedy uzna em ci za bystr
dziewczyn , dowodzisz czego przeciwnego! - Uniós jedn brew na pomarszczonej twarzy. Walker Boh twierdzi, e nie pójdzie, i naprawd tak mu si wydaje. Ale pójdzie! Par te . Tak nie b dzie. Czasem sprawy przybieraj obrót, jakiego najmniej si spodziewamy. A mo e po prostu dzia a magia druidów, wykr caj c na opak obietnice i przysi gi, które tak lekkomy lnie sk adamy, i kieruj c nas w miejsca, o których s dzili my, e nikt i nic nie zmusi nas nigdy do ich odwiedzenia. - Pokr ci g ow rozbawiony. - To zawsze by y zdumiewaj ce sztuczki. - Otuli si szczelniej w swe szaty i pochyli si do przodu. - A jak b dzie z tob , ma a Wren? Oka esz si dzielnym ptakiem czy l kliwym króliczkiem? miechn a si mimo woli. - Czemu nie mia abym by obydwoma, w zale no ci od tego, co b dzie potrzebne? zapyta a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Chrz kn zniecierpliwiony. - Poniewa sytuacja wymaga jednego albo drugiego. Wybieraj. Spojrzenie Wren przenios o si na chwil na Gartha, a nast pnie pow drowa o w g b lasu, zapuszczaj c si w mrok, gdzie nie dotar o jeszcze wiat o s oneczne. Nasz y j na nowo my li i pytania z zesz ej nocy, przemykaj c przez jej umys z dr cz
natarczywo ci . Wie-
dzia a, e mog aby pój , gdyby zechcia a. Nie powstrzymaliby jej nomadowie ani nawet Garth - chocia nalega by, eby pozwoli a mu pój
ze sob . Mog a stan
twarz w twarz z
cieniem Allanona. Mog a odby rozmow z legendarnym duchem, z cz owiekiem, o którym wielu twierdzi o, e nigdy nie istnia . Mog a zada mu pytania, które nosi a w sobie od tak wielu lat, by mo e pozna niektóre odpowiedzi, by mo e dowiedzie si nawet czego o sobie, czego wcze niej nie wiedzia a. Wyda o jej si to do
ambitnym zamierzeniem. A
tak e intryguj cym. Poczu a, jak po nasadzie nosa prze lizguje si
s oneczne wiat o, askocz c j .
Oznacza oby to spotkanie z Parem i Collem oraz Walkerem Bohem - cz onkami jej drugiej rodziny, która by mo e nigdy naprawd nie by a jej rodzin . W zamy leniu ci gn a usta. To mog oby by nawet przyjemne. Lecz oznacza oby to równie konieczno
zmierzenia si z rzeczywisto ci snów albo
przynajmniej jej wersj ukazan przez ducha. To za mog o oznacza zmian biegu jej ycia, z którego by a ca kowicie zadowolona. Mog o spowodowa zniszczenie tego ycia, uwik anie si w sprawy, od których by mo e powinna si trzyma z daleka. Kot owa o si
jej w my lach. Czu a na piersi dotyk woreczka z malowanymi
kamieniami, jakby przypomnienie o tym, co mo e si zdarzy . Ona równie zna a opowie ci o Ohmsfordach i druidach i wola a by ostro na. Nagle zacz a si u miecha . Od kiedy to ostro no
by a w stanie powstrzyma j od
zrobienia czegokolwiek? Do kro set! To by y nie domkni te drzwi, które a prosi y si o to, eby je otworzy ! Jak mog aby spojrze sobie w oczy, gdyby przepu ci a tak sposobno ? Starzec przerwa jej rozmy lania. - Zaczynam si czu zm czony. Te stare ko ci potrzebuj ruchu, eby si nie zasta . Powiedz mi, co postanowi
. Czy te , jak inni w twojej rodzinie, potrzebujesz niesko czenie
wiele czasu, eby to przemy le ? Wren spojrza a na Gartha, unosz c pytaj co brew. Skinienie g owy wielkiego nomady by o ledwie dostrzegalne. Popatrzy a z powrotem na Coglina. - Taki jeste dra liwy, dziadku! - ofukn a go. - Gdzie twoja cierpliwo ? - Min a wraz z m odo ci - odpar nieoczekiwanie agodnym g osem. Z
r ce na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
piersi. - Wi c, na co si decydujesz? - Na Hadeshorn i Allanona. - U miechn a si . - A czego si spodziewa Lecz starzec nie odpowiedzia .
?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIV Pi
dni pó niej, kiedy nad ca ym zachodnim horyzontem s
ce wybucha o smugami
fioletowego i czerwonego blasku w wieczornej feerii sztucznych ogni, jakie zdarzaj si tylko w lecie, Wren, Garth i starzec podaj cy si za Coglina dotarli do podnó a Smoczych Z bów i pocz tku w skiej kamienistej cie ki prowadz cej w g b doliny Shale i do Hadeshornu. Pierwszy zobaczy ich Par Ohmsford. Wyszed skaln pó
cie
kilkaset metrów w gór na
, sk d móg w samotno ci patrze na rozleg y przestwór Callahornu na po udniu.
Poprzedniego dnia przybyli tu z Collem, Morganem, Walkerem, Steffem oraz Teel i nie móg si
ju
doczeka
pierwszej nocy nowego ksi yca. Obserwowa w
majestatyczny zachód s
nie z zachwytem
ca, kiedy na tle o lepiaj cego blasku pa aj cego na zachodzie
dostrzeg dziwaczn trójk je
ców wy aniaj cych si spoza szeregu topól i kieruj cych si
w jego stron . Powoli si podniós , nie dowierzaj c oczom. Stwierdziwszy, e na pewno si nie myli, zeskoczy ze ska y i pogna z powrotem na dó ostrzec pozosta ych cz onków ma ej gromadki przebywaj cych w rozbitym poni ej obozie. Wren dotar a tam niemal jeszcze przed nim. Jej bystre, elfie oczy dostrzeg y go prawie w tym samym momencie, kiedy on j
zobaczy . Dzia aj c pod wp ywem impulsu i
zostawiaj c w tyle swych towarzyszy, spi a konia ostrogami i na z amanie karku pogalopowa a naprzód, wpad a jak burza do obozu, zeskoczy a z siod a, zanim jeszcze jej wierzchowiec zatrzyma si na dobre, podbieg a do Para z dzikim wrzaskiem i rzuci a mu si na szyj z takim entuzjazmem, e niemal si przewróci . Nast pnie w ten sam sposób przywita a si
ze zdumionym, lecz zachwyconym Collem. Walker otrzyma
bardziej
pow ci gliwy poca unek w policzek, a Morgan, którego ledwie pami ta a z dzieci stwa, musia si zadowoli u ciskiem d oni i skinieniem g owy. Kiedy trójka rodze stwa Ohmsfordów - bo takie sprawiali wra enie, mimo e Wren nie by a prawdziw siostr - wymienia a u ciski i powitania, inni stali niepewnie wokó , mierz c si nawzajem wzrokiem. Najbaczniej przygl dano si Garthowi, który by dwukrotnie wi kszy od pozosta ych. Mia na sobie barwne ubranie, zwyk e u nomadów, i pstrokato jego stroju sprawia a, e wydawa si jeszcze pot niejszy. Odpowiada na spojrzenia innych bez skr powania, patrz c na nich spokojnym i niewzruszonym wzrokiem. Wren przypomnia a sobie o nim po chwili i od niego zacz a seri niezb dnych prezentacji. Nast pnie Par przedstawi Steffa i Teel. Coglin trzyma si z dala od nich; poniewa wszyscy i tak zdawali si wiedzie , kim jest, formalna prezentacja nie by a konieczna. Nast powa y uk ony i u ciski
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
oni, zgodnie z obyczajem wymieniano uprzejmo ci, lecz czujny wyraz nie znikn
z
wi kszo ci twarzy. Kiedy wszyscy podeszli do ogniska p on cego po rodku ma ego obozu, by wzi
udzia w kolacji, któr kar y w
nie przygotowywa y, kiedy pojawi a si Wren i jej
towarzysze, dziewi cioosobowa teraz kompania podzieli a si szybko na mniejsze grupki. Steff i Teel zaj li si doko czeniem posi ku, w milczeniu kr Walker cofn
c wokó garnków i paleniska.
si w kr g cienia pod rachityczn sosn , a Coglin znikn
w ród ska , nie
zamieniwszy z nikim s owa. Zrobi to tak niepostrze enie, e zanim ktokolwiek si spostrzeg , ju go nie by o. Poniewa jednak nikt w
ciwie nie uwa
go za cz onka grupy, specjalnie
si tym nie przej to. Par, Coll, Wren i Morgan zgromadzili si przy koniach, rozsiod ali je i wytarli z potu, jednocze nie prowadz c rozmow o dawnych czasach, starych przyjacio ach, miejscach, w których byli, tym, co widzieli, i zmiennych kolejach losu. - Bardzo uros
, Wren - dziwi si Coll. - Nie jeste ju chuderlaw dziewczynk jak
wtedy, kiedy nas opuszcza
.
- Nieustraszona amazonka, dzika jak wicher! Nie powstrzymaj ci
adne granice! -
Par za mia si , rozk adaj c ramiona w ge cie maj cym ogarnia ca krain . Wren u miechn a si szeroko. - Prowadz lepsze ycie ni wy wszyscy, siedz cy na ty ku, snuj cy stare opowie ci i budz cy zm czone psy. Westlandia jest, jak wiecie, dobrym miejscem dla niezale nych duchów. - U miech znik z jej twarzy. - Starzec Coglin opowiedzia mi o tym, co wydarzy o si w Yale. Jaralan i Mirianna przez pewien czas byli równie moimi rodzicami i wci
s mi
drodzy. Powiedzia , e s uwi zieni. Czy s yszeli cie co o nich? Par potrz sn g ow . - Uciekamy, od kiedy wyp dzono nas z Yarfleet. - Przepraszam, Par. - Jej oczy wyra
y szczer trosk .
- Federacja robi wszystko, co mo e, eby nam uprzykrzy ma swoich
ycie. Nawet Westlandia
nierzy i administracyjnych s ugusów, chocia takie pustkowia zwykle ich nie
interesuj . Na szcz cie nomadowie potrafi si ich wystrzega . Je li trzeba, mo ecie si do nas przy czy . Par jeszcze raz szybko j u ciska . - Lepiej zobaczmy najpierw, jak sko czy si ta sprawa ze snami - szepn . Zjedli kolacj z
on ze sma onego mi sa, wie o upieczonego chleba,
gotowanych warzyw, sera i orzechów, po czym popili to wszystko piwem i wod ,przygl daj c si przy tym, jak s
ce powoli znika za horyzontem. Jedzenie,by o
smaczne i wszyscy je chwalili ku wielkiemu zadowoleniu Steffa, który je przygotowa . Coglin wci
by nieobecny. Pozostali zacz li rozmawia ze sob nieco swobodniej, wszyscy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
oprócz Teel, która zdawa a si nigdy nie odczuwa potrzeby mówienia. Par, o ile wiedzia , by jedyn poza Steffem osob , do której karlica kiedykolwiek co powiedzia a. Po sko czonej kolacji Steff i Teel zabrali si do zmywania naczy , pozostali za oddalili si pojedynczo lub parami, pogr aj c si w g stniej cym mroku. Coll i Morgan udali si do odleg ego o wier prowadz
mili ród a po wie
wod ; Par poszed ponownie cie
w góry i do doliny Shale w towarzystwie Wren i olbrzyma Gartha.
- Czy by
ju
tam? - zapyta a go Wren po drodze, kiwaj c g ow
w stron
Hadeshornu. Par zaprzeczy ruchem g owy. - To par godzin drogi st d, a nikt nie chcia niczego przy piesza . Nawet Walker odmówi pój cia tam przed wyznaczonym czasem. - Spojrza w gór na niebo, gdzie skupiska gwiazd tworzy y zawi e konstelacje, a nisko nad horyzontem na pó nocy wisia ma y, ledwie widoczny sierp ksi yca. - Jutro w nocy - rzek . Wren nie odpowiedzia a. Szli dalej w milczeniu, a dotarli do pó ki skalnej, na której Par siedzia wcze niej tego dnia. Zatrzymali si , spogl daj c do ty u na okolic rozci gaj si na po udniu. - Ty te mia
sny? - zapyta a go Wren, po czym opowiedzia a swoje w asne. Kiedy
przytakn , zapyta a go: - Co o tym s dzisz? Par usiad na skale, a Wren i Garth przysiedli obok. - S dz , e dziesi
pokole Ohmsfordów, od czasów Brin i Jaira,
na to. S dz , e magia elfiego rodu Shannary, b
o w oczekiwaniu
ca obecnie magi Ohmsfordów, jest czym
wi cej, ni nam si wydaje. S dz , e Allanon, a przynajmniej jego cie , powie nam, czym ona jest. - Urwa na chwil . - S dz , e mo e si ona okaza czym cudownym i zarazem przera aj cym. - Czu ,
e Wren przypatruje mu si
piwnymi oczyma, i przepraszaj co wzruszy
nieruchomo swymi przenikliwymi
ramionami. - Nie chc
nadmiernie
dramatyzowa . Tak mi si po prostu wydaje. Wren odruchowo t umaczy a to, co mówi , Garthowi, który niczym nie zdradza swoich my li. - Ty i Walker macie w adz nad magi - rzek a spokojnie. - Ja nie. Co to oznacza? - Nie jestem pewien. - Potrz sn
g ow . - Magia Morgana jest obecnie silniejsza od
mojej, a jednak on nie zosta wezwany. - Opowiedzia jej o ich spotkaniu z cieniowcem i odkryciu przez Morgana magii drzemi cej w Mieczu Leah. - Pomimo ca ej roli, jak odegra a pie , zastanawiam si , czemu sny poleci y si stawi mnie, a nie jemu. - Ale przecie nie wiesz, jak silna jest naprawd twoja magia, Bar - rzek a powoli. -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Powiniene
pami ta
z opowie ci,
e
aden z Ohmsfordów, pocz wszy od Shei,
rozpoczynaj c swe poszukiwania, nie zna w pe ni mo liwo ci magii elfów. Czy z tob nie mo e by tak samo? Mo e, u wiadomi sobie z dr eniem Par. Przekrzywi g ow . - Albo z tob , Wren. Jak jest z tob ? - Nie, nie, Parze Ohmsfordzie. Jestem zwyk
nomadk i w moich
ach nie p ynie
krew przenosz ca magi z pokolenia na pokolenie. - Za mia a si . - Obawiam si , e musi mi wystarczy woreczek ze sztucznymi Kamieniami Elfów! Par roze mia si równie , przypominaj c sobie skórzany woreczek z malowanymi kamykami, którego tak strzeg a jako dziecko. Potem przez jaki czas raczyli si nawzajem historiami ze swego ycia, opowiadaj c sobie, czym si zajmowali, gdzie byli i kogo spotkali w swoich podró ach. Byli odpr eni, jakby od czasu ich rozstania up yn o par tygodni, a nie kilka lat. Par uzna , e jest to zas ug Wren. Sprawia a, e od razu czu si przy niej swobodnie. Zdumiewa a go niezwyk a pewno najwyra niej zadowolonej ze swego
siebie tej dzikiej, niezale nej dziewczyny,
ycia, nie skr powanej tadnymi wymaganiami i
ograniczeniami, które mog yby utrzyma j w ryzach. By a silna zarówno fizycznie, jak i duchowo, i ogromnie to w niej podziwia . Stwierdza , e chcia by posiada cho by cz stk jej hartu ducha. - Co s dzisz o Walkerze? - zapyta a po chwili. - Jest jaki odleg y - odpar od razu. - Wci
n kaj go demony, których nawet nie
jestem w stanie zrozumie . Mówi o swojej nieufno ci wobec elfiej magii i druidów, a jednak wydaje si
mie
w asn
magi , któr
pos uguje si
do
swobodnie. Niezupe nie go
rozumiem. Wren przekaza a jego uwagi Garthowi, na co olbrzym odpowiedzia kilkoma krótkimi ruchami r k. Dziewczyna spojrza a na niego Uwa nie, po czym powiedzia a do Para: - Garth mówi, e Walker si boi. . . -
Sk d to wie? - Par wydawa si zaskoczony.
- Po prostu wie. Poniewa jest g uchy, intensywniej pos uguje si innymi zmys ami. Wykrywa uczucia ludzi szybciej ni ty czy ja, nawet te ukryte. - W tym wypadku ma ca kowit racj . - Skin
g ow . - Walker si boi. Sam mi to
powiedzia . Mówi, e boi si tego, co mo e oznacza ca a ta sprawa z Allanonem. Dziwne, prawda? Trudno mi wyobrazi sobie co , co mog oby przestraszy Walkera Boha. Wren przet umaczy a to Garthowi, który jedynie wzruszy ramionami. Przez jaki czas siedzieli w milczeniu, ka de zatopione we w asnych my lach. W ko cu Wren powiedzia a:
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Czy wiedzia
, e ten starzec, Coglin, by kiedy nauczycielem Walkera?
- Sam ci to powiedzia ? - Par spojrza na ni ostro. -W
ciwie wyci gn am to z niego.
- Nauczycielem czego, Wren? Magii? - Czego . - Jej ciemna twarz przybra a na chwil nieobecny wyraz, a spojrzenie utkwi o w oddali. - Wydaje mi si , e mi dzy tymi dwoma jest wiele spraw, które, jak strach Walkera, s trzymane w ukryciu. Par, cho tego g
no nie powiedzia , sk onny by si z ni zgodzi .
Cz onkowie ma ej gromadki spali tej nocy spokojnie w cieniu Smoczych Z bów, lecz przed witem obudzili si pe ni obaw. Nadchodz ca noc by a pierwsz noc nowego ksi yca; tej w
nie nocy mieli si spotka z duchem Allanona. Niecierpliwie krz tali si przy swoich
zaj ciach. Jedli posi ki, nie czuj c ich smaku. Niewiele rozmawiali ze sob ; kr yli niespokojnie po obozie, wynajduj c sobie czynno ci, które odci gn yby ich my li od tego, co mia o nast pi . By pogodny, bezchmurny dzie
wype niony zapachami upalnego lata i
leniwym blaskiem s onecznym, dzie , jaki w innych okoliczno ciach powitaliby z rado ci , lecz który tym razem wydawa si im niesko czenie d ugi. Coglin pojawi si znowu oko o po udnia, schodz c z gór jak obszarpany prorok z ego przeznaczenia. Zbli
si do nich zakurzony i potargany, ze zmierzwionymi w osami i
oczyma podkr onymi z niewyspania. Powiedzia im, e wszystko jest gotowe - cokolwiek mog o to oznacza - oraz e przyjdzie po nich po zapadni ciu zmroku. „B
cie gotowi”,
nakaza . Pomimo nalega Ohmsfordów nie chcia powiedzie nic wi cej i znikn
w ten sam
sposób, w jaki si pojawi . - Jak s dzicie, co robi tam na górze? - mrukn
Coll do pozosta ych, kiedy obszarpana
posta sta a si czarnym punkcikiem w oddali, a potem zupe nie znikn a. ce mozolnie posuwa o si ku zachodowi, jakby wlok o za sob cz onkowie ma ej gromadki zamkn li si jeszcze wyra niej w sobie. Niesamowito
cuchy, i tego, co
mia o wkrótce nast pi , stawa a si coraz bardziej oczywista; widmo czego tak potwornego, e samo rozmy lanie o tym by o przera aj ce. Nawet Walker Boh, o którym mo na by o dzi , e perspektywa spotkania z cieniami i duchami nie jest dla niego niczym nowym, zagrzeba si w sobie jak borsuk w swej norze i sta si nieprzyst pny. Jednak e po po udniu, przechadzaj c si po ch odniejszych partiach wzgórz otaczaj cych ród a, Par natkn
si na
swego stryja. Zbli aj c si do siebie, zwolnili kroku, po czym zatrzymali si zupe nie i przygl dali si sobie w zak opotaniu. - Czy s dzisz, e rzeczywi cie przyjdzie? - zapyta w ko cu Par.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Blada twarz Walkera zas oni ta by a cz ciowo kapturem p aszcza, co utrudnia o rozpoznanie jej wyrazu. - Przyjdzie - odpar . Par zastanowi si przez chwil , po czym powiedzia : - Nie wiem, czego oczekiwa . - To nie ma znaczenia, Par. - Walker potrz sn g ow . - Czegokolwiek by oczekiwa , dzie to za ma o. To spotkanie b dzie odmienne od wszystkiego, co jeste w stanie sobie wyobrazi , zapewniam ci o tym. Druidzi zawsze byli mistrzami w czynieniu niespodzianek. - Spodziewasz si najgorszego, nieprawda ? - Spodziewam si ... - Urwa , nie ko cz c zdania. - Magii - rzek Par. Tamten zmarszczy brwi. - Magii druidów. S dzisz, e dzisiejszej nocy j ujrzymy, czy nie? Mam nadziej , e si nie mylisz. Mam nadziej , e nadleci ona z hukiem, otwieraj c wszystkie drzwi, jakie by przed nami zamkni te, i poka e nam, do czego magia jest naprawd zdolna! miech Walkera Boha, gdy z jego twarzy znikn o zdumienie, by ironiczny. - Niektóre drzwi lepiej na zawsze pozostawi zamkni te - rzek cicho. - Dobrze zrobisz, je li b dziesz o tym pami ta . Na chwil po
d
na ramieniu bratanka, po czym ruszy w milczeniu dalej swoj
drog . Powoli zbli
si wieczór. Kiedy s
ce zako czy o wreszcie sw d ug podró ku
zachodowi i powoli chowa o si za horyzontem, cz onkowie ma ej gromadki wrócili do obozowiska na wieczorny posi ek. Morgan by rozgadany, co stanowi o u niego widom oznak nerwowo ci. Mówi bez przerwy o magii i mieczach oraz o wszelkiego rodzaju niesamowitych zdarzeniach, które Par mia nadziej , nigdy nie nast pi . Pozostali przewa nie milczeli, jedz c bez s owa i rzucaj c czujne spojrzenia na pó noc w stron gór. Teel wcale nie chcia a je . Siedzia a samotnie w cieniu drzew. Maska okrywaj ca jej twarz by a jak ciana oddzielaj ca j do wszystkich. Nawet Steff zostawi j w spokoju. Zapada zmrok i na niebie zacz y si zapala gwiazdy, z pocz tku kilka pojedynczych tu i ówdzie, a potem coraz liczniejsze, a w ko cu zape ni o si nimi ca e niebo. Nie by o ksi yca; by to ów zwiastowany czas, kiedy brat s
ca obleka si w czer . Odg osy dnia
umilk y, a nocne pozosta y wyciszone. Rozmowa nie klei a si i cisz przerywa y jedynie trzaski dobywaj ce si z ogniska. Jedna lub dwie osoby pali y skr ty i w powietrzu rozchodzi si gryz cy zapach dymu. Morgan wyci gn z pochwy Miecz Leah i w zamy leniu zacz
go
polerowa . Wren i Garth karmili i szczotkowali konie. Walker oddali si kawa ek cie
i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
sta , wpatruj c si w góry. Pozostali siedzieli pogr eni w my lach. Wszyscy czekali. By a pó noc, kiedy Coglin po nich wróci . Starzec wy oni si z mroku jak duch, ukazuj c si tak nagle, e wszyscy si przestraszyli. Nikt, nawet Walker, nie widzia , jak nadchodzi. - Ju czas - oznajmi . W milczeniu podnie li si na nogi i ruszyli za nim. Poprowadzi ich cie
w gór , z
ich obozowiska w g stniej ce cienie Smoczych Z bów. Gwiazdy wieci y jasno w górze, kiedy wyruszali, lecz wkrótce otoczy y ich góry, pogr aj c ca
gromadk w mroku. Coglin
nie zwolni ; zdawa si mie oczy kota. Jego podopieczni usi owali dotrzyma mu kroku. Par, Coll i Morgan znajdowali si najbli ej starca, potem szli Wren i Garth, za nimi Steff i Teel, a Walker Boh zamyka pochód. Gdy dotarli do pierwszych wierzcho ków, cie ka sta a si bardziej stroma i posuwali si w skim w wozem, który otwiera si jak kiesze na góry. By o tu cicho, tak cicho, e pn c si w gór , s yszeli nawzajem swoje oddechy. Mija y minuty. G azy i ciany urwisk utrudnia y ich pochód, cie ka przed nimi wi a si jak w . Ca e góry pokryte by y pokruszonymi od amkami ska i wspinaj c si , musieli przez nie prze azi . Mimo to Coglin par niestrudzenie naprzód. Par potkn
si i zadrapa
kolana, przekonuj c si , e kraw dzie g azów s ostre jak szk o. Wiele z nich mia o dziwny po yskliwie czarny kolor, przywodz cy na my l w giel. Z ciekawo ci podniós kamyk i go sobie do kieszeni. Potem góry przed nimi rozst pi y si nagle i wyszli na skraj doliny Shale. By a to rozleg a, p ytka niecka us ana kamieniami po yskuj cymi t szklist czerni , co okruch skalny, który Par w by a pozbawiona
sam
sobie do kieszeni. W dolinie nic nie ros o;
ycia. Jej rodek zajmowa o jezioro, którego zielonkawoczarne wody
wirowa y leniwie na ca ym bezwietrznym obszarze.Coglin zatrzyma si na chwil i spojrza na nich do ty u. - Hadeshorn - wyszepta . - Mieszkanie duchów minionych wieków, druidów z przesz
ci. - Jego pomarszczona stara twarz mia a niemal nabo ny wyraz. Nast pnie
odwróci si i poprowadzi ich w g b doliny. Wyj wszy odg os ich oddechów i szuranie butów na kamieniach, dolina równie pogr ona by a w milczeniu. Echa ich porusze igra y w ród ciszy jak dzieci bawi ce si w gnu nym upale letniego dnia. Oczy rozgl da y si czujnie, poszukuj c duchów tam, gdzie ich nie by o, dopatruj c si w ka dym cieniu ywej istoty. Panowa o tu dziwne ciep o, jakby upa dnia zosta pochwycony i zatrzymany pod szklanym kloszem na ca ch odn noc. Par poczu , jak po plecach sp ywa mu stru ka potu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wkrótce znale li si na dnie doliny. Zbici w zwart gromad posuwali si w stron jeziora. Wyra niej widzieli teraz ruch wody, jej zawirowania zachodz ce na siebie nawzajem, przypadkowe, samowolne. S yszeli plusk male kich fal uderzaj cych o brzeg. W powietrzu unosi si intensywny zapach uwi du i rozk adu. Znajdowali si jeszcze kilkadziesi t metrów od brzegu, kiedy Coglin zatrzyma ich w miejscu, unosz c ostrzegawczo obydwie r ce. - Nie ruszajcie si teraz Nie podchod cie bli ej Wody Hadeshornu s zabójcze dla miertelnych istot, ich dotyk jest truj cy! - Przykucn
i po
palec na ustach, jakby ucisza
dziecko. Zrobili tak, jak im kaza , naprawd czuj c si dzie mi wobec drzemi cej obok pot gi. Wyczuwali j wszyscy jak co dotykalnego, wisz cego w powietrzu jak dym z ogniska. Pozostali na miejscu, czujni, niespokojni, wype nieni podziwem zmieszanym z wahaniem. Nikt si nie odzywa . Gwie dziste niebo rozpo ciera o si bez ko ca nad ich g owami, rozpi te jak baldachim od horyzontu po horyzont, i wydawa o si , jakby ca e niebiosa skupi y uwag na tej dolinie, tym jeziorze i ich dziewi ciorgu, wypatruj cych bacznie. W ko cu Coglin podniós si i wróci do nich, daj c im znaki ptasimi ruchami r k, by zgromadzili si wokó niego. Gdy ustawili si w ciasny kr g, zetkni ci z sob ramionami, przemówi - Allanon przyb dzie tuz przed witem - Przenikliwe, stare oczy spogl da y na nich z powag - yczy sobie, ebym ja z wami najpierw rozmawia Nie jest ju tym, kim by za ycia Jest teraz tylko cieniem. Jego obecno
na tym wiecie jest ulotna jak tchnienie wiatru.
Ka de przyj cie z krainy duchów wymaga od niego ogromnego wysi ku. Mo e tu przebywa zaledwie krótk chwil . Musi roztropnie korzysta z czasu, jaki jest mu dany. Tym razem yje go na wyja nienie, do czego jeste cie mu potrzebni. Mnie pozostawi zadanie wyt umaczenia wam, dlaczego ta potrzeba istnieje. Mam wam opowiedzie o ciemowcach - Rozmawia
z nim - zapyta szybko Walker Boh Coghn nie odpowiedzia
- Czemu czeka poirytowany - Czemu w
a dot d, z by nam opowiedzie o cieniowcach? - Par by nagle nie teraz, Coglinie, skoro mog
Starzec potrz sn
to zrobi wcze niej.
g ow , jednocze nie z wyrazem dezaprobaty i pob
ania na
twarzy. - Nie by o mi wolno, ch opcze. Do czasu, a zgromadz was wszystkich razem. - Wykr ty - mrukn
Walker i z niesmakiem pokr ci g ow Starzec nie zwróci na
niego uwagi. - My l sobie, co chcesz, tylko s uchaj. Oto, co Allanon chcia , ebym wam powiedzia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
o ciemowcach S z em trudnym do wyobra enia Nie s jedynie pog oskami i legendami, jak yczyliby sobie ludzie, lecz istotami równie realnymi jak wy czy ja. Zrodzi y si
z
okoliczno ci, której Allanon w ca ej swej m dro ci i przezorno ci nie przewidzia . Opu ciwszy wiat miertelnych ludzi, s dzi , ze epoka magii dobiega ko ca i rozpoczyna si nowa era. Lord Warlock ju
nie
. Demony z dawnego
wiata czarów znowu by y
uwi zione za cian Zakazu, Ildatch zosta a zniszczona, Paranor przeszed do historii i ostatni z druidów mieli odej
tam wraz z nim, Wydawa o si , ze magia przesta a by potrzebna
- Magia nigdy nie przestanie by potrzebna - cicho rzek Walker Starzec znowu nie zwróci na niego uwagi, - Cieniowce s pozosta
wynaturzeniem S
magi
powsta
ze stosowania innych magii,
ci po czym , co by o wcze niej. Ich pocz tek stanowi zasiew, który le
w obr bie czterech krain, nie wykryty w czasach Allanona, zasiew, który o
u piony
dopiero, kiedy
znikn li druidzi i chroni ce ich moce. Nikt nie móg wiedzie , ze istniej , nawet Allanon. By y szcz tkami dawnej magii, równie niewidocznymi jak kurz na polnej drodze. - Poczekaj chwil - przerwa mu Par - Co ty mówisz, Coglinie?
e cieniowce s
jedynie resztkami jakiej zab kanej magii? Coglin odetchn g boko, krzy uj c r ce na piersi. - Ch opcze, mówi em ci ju kiedy , ze pomimo ca ej swej w adzy nad magi , wci niewiele o niej wiesz. Magia jest tak samo si natury jak ogie we wn trzu ziemi, przyp ywy oceanu, wichury pustosz ce lasy albo g ód wyniszczaj cy ca e narody. Nie pojawia si , by potem znikn
bez ladu. Pomy l. Co sta o si z Wilem Ohmsfordem i jego w adz nad
Kamieniami Elfów, kiedy jego elfia krew przesta a wystarcza , by zapewni mu t w adz ? Pozostawi a jako swój osad magiczn pie , która
a dalej w twoich przodkach! Czy by a to
nic nie znacz ca magia? Wszelkie zastosowania magii maj dora
skutki wykraczaj ce poza
chwil . I wszystkie one s istotne. - Jaka magia stworzy a ciemowce? - zapyta Coll, którego szeroka twarz nie zdradza a
adnych uczu . - Allanon tego nie wie - Starzec pokr ci siw g ow - Nie mo na mie
adnej
pewno ci. Mog o si to zdarzy kiedykolwiek za ycia Shei Ohmsforda i jego potomków. W tamtych czasach magia zawsze by a w u yciu, tak e ta z a. Cieniowce mog y si narodzi z ka dej jej cz ci - Umilk na chwil - Z pocz tku cieniowce by y niczym. By y szcz tkami zu ytej magii. W jaki sposób przetrwa y, gdy nie wiedziano o ich istnieniu. Dopiero po odej ciu Allanona i znikni ciu Paranoru pojawi y si w czterech krainach i zacz y rosn
w
si . Istnia a ju wówczas pró nia w porz dku rzeczy. Pustka zawsze musi si wype ni i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
cieniowce wkrótce j wype ni y. - Nie rozumiem - szybko powiedzia Par. - Jak pró ni masz na my li? - I czemu Allanon nie powiedzia , e to si wydarzy? - doda a Wren. Starzec uniós w gór palce i w trakcie mówienia zacz
odgina je jeden po drugim
ku do owi. - ycie zawsze przebiega o cyklicznie. Moc przychodzi i odchodzi; przybiera rozmaite postaci. Kiedy nauka dawa a ludzko ci moc. Od pewnego czasu tym czym jest magia. Allanon przewidzia powrót nauki jako no nika post pu, zw aszcza po znikni ciu druidów i Paranoru. Taka mia a by nadchodz ca epoka. Lecz rozwój nauki nie nast pi do
szybko, by
wype ni pró ni . Cz ciowo z winy federacji. Utrzyma a ona w stanie nienaruszonym stare zwyczaje; zakaza a stosowania wszelkiego rodzaju mocy oprócz swej w asnej, a ta by a prymitywna i wojownicza. Rozszerzy a sw
w adz na ca e cztery krainy, a w ko cu
wszyscy jej podlegali. Elfy równie mia y wp yw na bieg spraw, lecz z przyczyn, których wci
jeszcze nie znamy, znikn y. By y si równowa
czarów. Ich obecno
, ostatnim ludem z dawnego wiata
by a nieodzowna, je li przej cie od magii do nauki mia o si odby bez
wstrz sów. - Potrz sn g ow . - Lecz nawet gdyby elfy pozosta y w wiecie ludzi, a federacja by a mniej pot na, cieniowce mog yby si narodzi . Pró nia pojawi a si w momencie odej cia druidów. Nie by o na to rady. Westchn . - Allanon nie przewidzia tego, cho powinien by . Nie spodziewa si wynaturzenia tak wielkiego, jakim okaza y si cieniowce. Gdy jeszcze
, robi , co w jego mocy, by zapewni czterem krainom bezpiecze stwo, a
utrzymywa si przy yciu, jak d ugo to by o mo liwe. - Widocznie to nie wystarczy o - zgry liwie zauwa
Walker. Coglin spojrza na
niego; w jego g osie wyczuwalny by gniew. - No có , Walkerze Bohu, by
mo e pewnego dnia b dziesz mia sposobno
udowodni , e potrafisz to zrobi lepiej. Nast pi a chwila pe nego napi cia milczenia, gdy dwaj m czy ni stali naprzeciw siebie w ciemno ci. W ko cu Coglin odwróci wzrok. - Musicie zrozumie , czym s cieniowce. S paso ytami. stworze . S magi
eruj
yj kosztem miertelnych
na ywych istotach. Wnikaj w nie, wch aniaj i staj si nimi.
Lecz z jakiego powodu wynik nie zawsze jest ten sam. M ody Parze, przypomnij sobie le kobiet , na któr ty i Coll natkn li cie si w czasie naszego pierwszego spotkania. By a ona cieniowcem bardziej oczywistej odmiany, mierteln niegdy istot , która zosta a zaka ona, wyniszczonym stworzeniem, nie bardziej mog cym sobie pomóc ni cieklizn . A czy pami tasz tamt ma dziewczynk w górach Toffer?
zwierz
zara one
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Lekko pog adzi palcami policzek Para. Ch opiec od razu przypomnia sobie potwora, któremu wyda y go paj czaki. Czu , jak przyciska si do niego, b agaj c: „przytul mnie, przytul mnie”, pragn c rozpaczliwie, sywno ci wspomnienia. D
eby go obj . Wzdrygn
si , poruszony inten-
Coglina zacisn a si mocno na jego ramieniu.
- To tak e by cieniowiec, ale taki, którego nie atwo rozpozna . W ró nym stopniu upodabniaj si do nas, ukryte w ludzkiej postaci. Wygl d i zachowanie niektórych s groteskowe; te s atwe do rozpoznania. Inne o wiele trudniej jest przejrze . - Ale dlaczego istniej i takie, i takie? - zapyta niepewnie Par. Czo o Coglina zmarszczy o si . - Tego równie Allanon nie wie. Cieniowce zachowa y swój sekret nawet przed nim. Przez d ug chwil starzec spogl da w bok, po czym jego wzrok znowu spocz
na nich. Na
jego twarzy malowa a si rozpacz. - To jest jak zaraza. Choroba rozprzestrzenia si , a w ko cu liczba dotkni tych ni staje si olbrzymia. Ka dy cieniowiec potrafi przekazywa chorob . Ich magia pozwala im prze amywa niemal ka
obron . Im wi cej ich jest, tym
staj si silniejsze. Co by zrobi , eby powstrzyma zaraz , której ród o jest nieznane, objawy nie do wykrycia, zanim choroba nie rozwinie si na dobre, a lekarstwo na ni pozostaje tajemnic ? W ciszy, która zapad a, cz onkowie ma ej gromadki wymieniali niespokojne spojrzenia. W ko cu Wren zapyta a: - Czy to, co robi , ma jaki cel, Coglinie? Poza samym zara aniem ywych istot? Czy my
tak jak ty i ja, czy s ... bezrozumne? Par patrzy na dziewczyn
z nie ukrywanym podziwem. By o to najm drzejsze
pytanie, jakie którekolwiek z nich zada o. On powinien by je zada . Coglin powoli zaciera d onie. - My
jak ty i ja, i z pewno ci to, co robi , ma jaki cel. Niejasne jest jednak jaki.
- Chc nas zniszczy - rzuci ostro Morgan. - Czy to nie wystarczaj cy cel? Coglin pokr ci gow . - S dz , e chc jeszcze czego wi cej. Nagle Par zacz
przypomina sobie sny zes ane przez Allanona, wizje koszmarnego
wiata, w którym wszystko by o sczernia e i uschni te, a
ycie przybra o ledwie
rozpoznawalne formy. Zaczerwienione oczy po yskiwa y jak drobiny aru, a przez ob oki popio u i dymu przemyka y cieniste postaci. wiadomi sobie, e do tego w
nie chc doprowadzi cieniowce.
W jaki jednak sposób mog y urzeczywistni tak wizj ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Bezwiednie spojrza na Wren i odnalaz swoje pytanie odbite w jej oczach. Instynktownie rozpozna jej my li. Równie w oczach Walkera Boha ujrza to pytanie. Dzielili te same sny i wi za y ich one ze sob tak mocno, e przez chwil mieli te same my li. Twarz Coglina unios a si nieco, wy aniaj c si z mroku, który j okrywa . - Co prowadzi cieniowce - wyszepta . - Istnieje moc przerastaj ca wszystko, co znamy... Zdanie zamar o mu na ustach, urwane i niedoko czone, jakby g os odmówi mu pos usze stwa. Jego s uchacze wymienili spojrzenia. - Co zrobimy? - zapyta a w ko cu Wren. Starzec podniós si ostro nie. - To, po co tutaj przybyli my: wys uchamy, co Allanon ma nam do powiedzenia. Oddali si ci kim krokiem i nikt nie próbowa go zatrzyma .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XV Rozeszli si potem, od czaj c si jeden po drugim od pozosta ych, wynajduj c sobie samotne zak tki, gdzie mogli odda
si
w asnym my lom. Spojrzenia w drowa y
niespokojnie po l ni cym kobiercu czarnych ska doliny, lecz za ka dym razem powraca y ku Hadeshor-nowi, uwa nie przeszukuj c leniwie kot uj ce si wody, wypatruj c oznak jakiego nowego ruchu. Nie by o adnego. By mo e nic si nie zdarzy, pomy la Par. By mo e wszystko to by o jednak amstwem. Poczu , w piersiach ucisk od przemieszanych uczu zawodu i ulgi i zmusi si do my lenia o czym innym. Coll znajdowa si o nieca e dziesi
kroków od niego, lecz
powstrzymywa si od patrzenia w jego stron . Chcia by sam. By y rzeczy wymagaj ce przemy lenia i Coll jedynie by go rozprasza . To zabawne, jak wiele wysi ku wk ada od pocz tku wyprawy w trzymanie si z dala od brata, pomy la nagle. Mo e by o tak, poniewa si o niego ba ... Raz jeszcze, tym razem ze z
ci , zmusi si do my lenia o czym innym. Coglin - to
dopiero by a zagadka. Kim by ten starzec, który zdawa si wiedzie tak wiele o wszystkim? Sam podawa si za nieudanego druida, wys annika Allanona. Lecz te zwi
e okre lenia
wydawa y si bardzo nie cis e. Par by pewien, e starzec nie mówi o sobie wszystkiego. Za jego zwi zkami z Allanonem i Walkerem Bohem kry a si historia jakich zdarze , które dla reszty z nich pozostawa y tajemnic . Allanon nie zwróci by si o pomoc do nieudanego druida, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Istnia a jaka przyczyna udzia u starca w tym spotkaniu, której adne z nich nie zna o. Spojrza ostro nie na Coglina, stoj cego niepokoj co blisko wód Hadeshornu. Jakim sposobem wiedzia wszystko o cieniowcach. Wi cej ni raz rozmawia równie z Allanonem. By jedynym yj cym cz owiekiem, który z nim rozmawia od czasu mierci druida przed trzystu laty. Par my la przez chwil o opowie ciach o Coglinie z czasów Brin Ohmsford - na wpó oszala ym wówczas starcu, pos uguj cym si magi przeciw widmom Mord w taki sam sposób, w jaki móg by u ywa miot y do walki z kurzem - taki jego obraz wy ania si z opowie ci. Teraz by ju jednak inny. Panowa nad sob . By wprawdzie zdziwacza y i ekscentryczny, lecz zwykle opanowany. Wiedzia , co robi, wystarczaj co dobrze, eby nie by z tego specjalnie zadowolonym. Oczywi cie nie mówi tego. Ale Par nie by lepy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Gdzie
daleko na nocnym niebie rozb ys o
natychmiast znowu zgas a. Jakie
wiat o, chwilowa jasno , która
ycie sko czy o si , jakie nowe si zacz o, zwyk a by a
mawia jego matka. Westchn . Rzadko my la o swoich rodzicach od czasu ucieczki z Yarfleet. Poczu uk ucie wyrzutów sumienia. Zastanawia si , czy dobrze si miewaj . Czy jeszcze kiedy ich zobaczy. Z determinacj zacisn
usta. Oczywi cie, e zobaczy! Wszystko b dzie dobrze.
Allanon udzieli mu odpowiedzi - o zastosowaniach pie ni, przyczynach snów, o tym, co nale y zrobi w zwi zku z cieniowcami i federacj ... o wszystkich tych rzeczach. Allanon b dzie to wiedzia . Czas p yn , minuta za minut , godzina za godzin , i powoli zbli
si
wit. Par
podszed do Colla, eby z nim porozmawia . Chcia teraz by blisko brata. Pozostali poruszali si niespokojnie, przeci gali si i chodzili z miejsca na miejsce. Powieki zaczyna y ci
,a
zmys y stawa y si ot pia e. Daleko na wschodzie, nad czarn lini horyzontu, pojawi y si pierwsze przeb yski nadchodz cego witu. Nie przyjdzie, pomy la Par z rezygnacj . Jak gdyby w odpowiedzi wody Hadeshornu spi trzy y si , a ca a dolina zadr
a,
jakby co pod ni si przebudzi o. Ska y przesuwa y si ze zgrzytem i cz onkowie ma ej gromadki, strwo eni, przypadli do ziemi. Jezioro zacz o si gotowa , jego wody zakot owa y si i wysoko w gór z ostrym sykiem wystrzeli s up wodnego py u. Rozleg y si g osy, nieludzkie i przepe nione t sknot . Dobywa y si spod ziemi, usi uj c uwolni si z okowów niewidocznych dla dziewi tki przybyszów zgromadzonych w dolinie, które jednak oni potrafili sobie a nazbyt dobrze wyobrazi . Na ten odg os Walker wyrzuci w gór ramiona, rozsypuj c drobiny srebrzystego py u, który zap on Pozostali zakryli d
blaskiem tworz c ochronn zas on .
mi uszy, lecz nic nie by o w stanie st umi tego d wi ku.
Potem ziemia zacz a grzmie i huk dobywaj cy si z jej g bi zag uszy nawet tamte krzyki. Chude jak patyk rami Coglina unios o si , wskazuj c jezioro. Hadeshorn przeistoczy si w jeden wielki odm t, jego wody zakot owa y si w ciekle i z g bin wy oni si ... - Allanon! - wykrzykn podniecony Par w ród rozszala ego zgie ku. Rzeczywi cie by to druid. Rozpoznali go od razu, wszyscy. Pami tali go z opowie ci sprzed trzystu lat; rozpoznali go w najg bszym zak tku swej duszy, sk d szepce niez omna pewno . Uniós si w nocne powietrze, otoczony wietlist po wiat , uwolniony w jaki sposób z wód Hadeshornu. Wynurzy si z jeziora i stan
na jego powierzchni, duch z
jakiego podziemnego wiata, szary i przezroczysty, mieni cy si s abo na tle ciemno ci. Od
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
stóp do g ów spowity by w p aszcz z kapturem - wysoki i pot ny cie cz owieka, którym by niegdy . Jego d uga, brodata twarz o wyrazistych rysach zwrócona by a w ich stron , a przenikliwe oczy nicowa y ich dusze, poddaj c je badaniu i os dowi. Par Ohmsford zadr
.
Wody przesta y si kot owa , zgie k usta , zawodzenie przebrzmia o w ród ciszy, która jeszcze d ugo unosi a si nad ca ym przestworem doliny. Cie ruszy w ich stron , wyra nie bez po piechu, jakby chcia zada k am s owom Coglina, e mo e jedynie krótk chwil przebywa w wiecie ludzi. Jego spojrzenie ani na moment nie oderwa o si od ich oczu. Par nigdy przedtem nie by tak przera ony. Chcia ucieka . Chcia biec co si w nogach, lecz sta wro ni ty w ziemi , niezdolny do uczynienia kroku. Cie
podszed do skraju wody i zatrzyma si . Gdzie z g bi w asnych my li
cz onkowie ma ej gromadki us yszeli, jak mówi: .Jestem Allanonem, który by ”. Powietrze wype ni szept, g osy nie yj cych istot powtarzaj ce jak echo s owa cienia. „Przywo ywa em was do siebie w waszych snach: Para, Wren i Walkera. Dzieci Shannary, zosta
cie do mnie wezwane. Ko o czasu znowu si obróci o: magia narodzi si na
nowo, zaufanie, jakim was obdarzono, zostanie uczczone, wiele rzeczy rozpocznie si i zako czy”. os w ich wn trzu, niski i d wi czny, sta si ochryp y od uczu , które przejmowa y do g bi. „Nadchodz cieniowce. Nadchodz z obietnic zniszczenia, nadci gaj nad cztery krainy z pewno ci dnia nast puj cego po nocy”. Nast pi a chwila ciszy, kiedy szczup e d onie cienia utka y wizj jego s ów z materii nocnego powietrza, tkanin , która zawis a, mieni c si jasnymi barwami na tle mglistej ciemno ci. Sny, które im zes , o si i znikn y. G os szepta bezg
y, obrazy koszmarnego szale stwa. Po chwili rozmy y
nie.
„Tak b dzie, je li nie us uchacie”. Par czu , jak s owa te rozbrzmiewaj w ca ym jego ciele jak grzmienie ziemi. Chcia spojrze na pozosta ych, chcia zobaczy wyraz maluj cy si na ich twarzach, lecz g os cienia utrzymywa go w swej w adzy, nie pozwalaj c mu si poruszy . Inaczej by o z Walkerem Bohem. Jego g os by równie lodowaty jak g os cienia. - Powiedz nam, czego chcesz, Allanonie! Niech si
to raz sko czy! O owiane
spojrzenie Allanona przenios o si na ciemn posta i zatrzyma o na niej. Walker Boh mimo woli zatoczy si o krok do ty u. Cie wyci gn r
.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
„Zniszczcie cieniowce! Os abiaj one ludzi, wpe zaj do ich cia , przybieraj wedle woli ich posta , staj c si nimi, wykorzystuj c ich, zmieniaj c si w nieforemnego olbrzyma i oszala
le
kobiet , których ju spotkali cie, i w inne jeszcze istoty. Nikt tego nie po-
wstrzymuje. Nikt tego nie powstrzyma, je li nie wy”. - Ale co mamy zrobi ? - zapyta od razu Par prawie bez zastanowienia. Cie by niemal dotykalny, kiedy si pojawi , jak duch, który oblek si znowu w pe ni
ycia. Lecz jego zarysy zaczyna y ju
si
rozmywa
i ten, który by niegdy
Allanonem, sta si przezroczysty i ulotny jak dym. „Dziecko Shannary. Je li cieniowce maj
zosta
zniszczone, trzeba przywróci
równowag - nie na jaki czas, nie tylko w tej epoce, lecz na zawsze. Potrzebna jest magia. Magia, która po
y kres temu marnotrawstwu
ycia. Magia, która odbuduje podstawy
ludzkiej egzystencji w miertelnym wiecie. Magia jest waszym dziedzictwem: twoim, Wren i Walkera. Musicie to przyj
do wiadomo ci i zaakceptowa ”.
Hadeshorn znowu zacz
si gotowa i cz onkowie ma ej gromadki cofn li si przed
jego sykiem i buchaj cym z niego py em wodnym - wszyscy oprócz Coglina, który sta nieruchomo jak g az, z g ow zwieszon na w
ej piersi.
Cie Allanona zdawa si rozrasta nagle na tle nocnego nieba, unosz c si do góry przed ich oczami. Szaty rozpostar y si szeroko. Oczy cienia spocz y na Parze i ch opiec poczu , jak d gni cie niewidzialnego palca przeszywa mu pier . „Parze Ohmsfordzie, powierniku obietnicy pie ni, powierzam ci zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Tylko dzi ki Mieczowi prawda mo e zosta prawdzie cieniowce zostan
odkryta i tylko dzi ki
pokonane. Podejmij Miecz, Parze; w adaj nim zgodnie z
nakazami swego serca, a dane ci b dzie odkrycie prawdy o cieniowcach”. - Oczy przesun y si . - „Wren, córko ukrytych, zapomnianych ywotów, twoje zadanie jest równie wa ne. Krainy oraz ich ludno
nie mog
zosta
uzdrowione bez czarodziejskiej mocy elfów.
Odnajd je i przywró je wiatu ludzi. Odnajd je. Tylko wówczas choroba b dzie mog a zosta przezwyci ona”. Hadeshorn zaniós si g
nym pomrukiem.
„Ty, Walkerze Bohu, cz owieku bez wiary, szukaj tej wiary oraz zrozumienia koniecznego do jej podtrzymania. Znajd ostatnie lekarstwo potrzebne do uzdrowienia krain. Znajd zaginiony Paranor i przywró do ycia druidów”. Na twarzach wszystkich malowa o si zdumienie, które na chwil powstrzyma o okrzyki niedowierzania wyrywaj ce im si z piersi. Potem jednak wszyscy naraz zacz li wrzeszcze , przy czym ich s owa zag usza y si nawzajem, gdy ka de usi owa o przebi si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przez zgie k. Lecz okrzyki usta y natychmiast, kiedy cie
roz
ramiona w szerokim
ge cie, który sprawi , e ziemia znowu zacz a grzmie . „Przesta cie!” Wody Hadeshornu pieni y si i sycza y za jego plecami, gdy sta zwrócony w ich stron . Na wschodzie zaczyna o si przeja nia ; lada chwila móg nasta
wit.
os cienia znów sta si szeptem. „Chcieliby cie wiedzie wi cej. yczy bym sobie, aby tak mog o by . Powiedzia em wam jednak wszystko, co mog em. Nie mog powiedzie wi cej. Brak mi po mierci tej mocy, jak posiada em za ycia. Wolno mi widzie jedynie fragmenty wiata, który by , oraz przysz
ci, która nadejdzie. Nie jestem w stanie odnale
tego, co jest ukryte przed wami,
gdy jestem zamkni ty w wiecie, w którym materia ma niewielkie znaczenie. Ka dego dnia moja pami
o tym staje si coraz s absza. Przeczuwam to, co jest, oraz to, co jest mo liwe; to
musi wystarczy . Dlatego s uchajcie mnie uwa nie. Nie mog z wami pój . Nie mog was poprowadzi . Nie mog odpowiedzie na pytania, z którymi przyszli cie: ani o magii, ani o rodzinie, ani o was samych. Wszystko to musicie zrobi sami. Mój czas w czterech krainach przemin , dzieci Shannary. To, co kiedy si sta o z Bremenem, teraz sta o si ze mn . Nie jestem skuty
cuchami niepowodzenia jak on, lecz jednak jestem skuty.
granic zarówno czasu, jak i istnienia. Ja nale
do przesz
ci. Przysz
mier stanowi
czterech krain jest
w waszych r kach i tylko w waszych”. - Lecz wymagasz od nas niemo liwego! - rozpaczliwie wykrzykn a Wren. - Gorzej jeszcze! Wymagasz rzeczy, które nigdy nie powinny si zdarzy ! - grzmia Walker. - Druidzi maj zosta wskrzeszeni? Paranor podniesiony z ruin? Cie odpowiedzia cichym g osem: „Prosz o to, co musi si sta . Posiadacie zdolno ci, odwag , prawo i pragnienie konieczne do zrobienia tego, o co was prosz . Uwierzcie w to, co wam mówi em. Zróbcie, jak powiedzia em. Wówczas cieniowce zostan zniszczone!” Par czu , jak rozpacz ciska go za gard o. Duch Allanona zacz si rozp ywa . - Gdzie mamy szuka ? - wykrzykn
gor czkowo. - Gdzie mamy rozpocz
nasze
poszukiwania? Allanonie, musisz nam to powiedzie ! Nie by o odpowiedzi. Cie oddali si jeszcze bardziej. - Nie! Nie mo esz odej ! - wykrzykn
nagle Walker Boh. Cie zacz
si pogr
w wodach Hadeshornu. - Druidzie, zabraniam ci! - krzycza rozw cieczony Walker, sypi c iskrami w asnej magii z r k, które wyrzuci do przodu, jakby usi uj c powstrzyma tamtego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W odpowiedzi na to ca a dolina zdawa a si wybucha . Ziemia trz
a si tak, e ska y
podskakiwa y ze straszliwym oskotem, z gór, jakby na wezwanie, nadlecia wicher, Hadeshorn kot owa si w porywie w ciek ego sza u, zmarli zanosili si krzykiem, a cie Allanona stan
w p omieniach. Cz onkowie ma ej kompanii zostali rzuceni na ziemi , gdy
szalej ce wokó nich moce zderzy y si ze sob , i wszystko zosta o pochwycone w wir wiat a i d wi ku. W ko cu zrobi o si znowu cicho i ciemno. Ostro nie unie li g owy i rozejrzeli si wokó . Dolina by a wolna od cieni i duchów oraz wszystkiego, co im towarzyszy o. Ziemia si uspokoi a, a Hadeshorn sta si cichym, niezm conym przestworem blasku odbijaj cym lepiaj ce wiat o s
ca, które wy ania o si z mroku na wschodzie.
Par Ohmsford powoli podniós si na nogi. Mia uczucie, jakby obudzi si ze snu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVI Och on wszy nieco, cz onkowie ma ej gromadki stwierdzili, e nie ma Coglina. Z pocz tku my leli, e to niemo liwe, byli pewni, e musz si myli , i wyczekuj co rozgl dali si za nim wko o, przeszukuj c wzrokiem oci gaj ce si nocne cienie. Lecz w dolinie znajdowa o si niewiele miejsc, gdzie mo na by si ukry , a starca nigdzie nie by o wida . - Mo e porwa go cie Allanona. - Morgan spróbowa za artowa . Nikt si
nie za mia . Nikt si
nawet nie u miechn . Byli ju
przygn bieni wszystkim innym, co wydarzy o si
dostatecznie
tej nocy, i dziwne znikni cie starca
zwi kszy o jedynie ich niepokój. Znikanie i pojawianie si bez ostrze enia dawno zmar ych druidów to jedno; zupe nie czym innym by o przepadniecie bez ladu cz owieka z krwi i ko ci. Poza tym Coglin by ostatnim ogniwem
cz cym ich ze znaczeniem ich snów oraz
przyczyn ich przybycia tutaj. Teraz, kiedy to ogniwo wydawa o si zerwane, wszyscy zdali sobie bole nie spraw , e musz odt d polega wy cznie na sobie. Jeszcze przez chwil
stali niepewnie w miejscu. Potem Walker mrukn
co
o
marnowaniu czasu. Ruszy z powrotem t sam drog , któr przyby , a reszta ma ej gromadki pod
a za nim. S
ce sta o teraz ponad horyzontem, z oc c si na bezchmurnym i
kitnym niebie; na nagie szczyty Smoczych Z bów sp ywa o ju
ciep o dnia. Kiedy
docierali do kraw dzi doliny, Par obejrza si przez rami . Hadeshorn rozci ga si w dole, pos pny i oboj tny. Droga powrotna up yn a im w milczeniu. Wszyscy my leli o tym, co powiedzia druid, zastanawiaj c si nad powierzonymi im przeze zadaniami, i adne z nich nie by o jeszcze gotowe do rozmowy. Par z pewno ci nie by . To, co mu powiedziano, wprawi o jego my li w taki zam t, i jedynie z trudem móg uwierzy , e naprawd to s ysza . Wraz z Collem pod
za pozosta ymi, wpatruj c si w ich plecy, gdy szli g siego przez wy omy w
ska ach cie
prowadz
uskokiem urwiska do podnó a gór oraz ich obozu, i my la
ównie o tym, i Walker mia jednak racj , mówi c, e jakkolwiek by sobie wyobra spotkanie z cieniem Allanona, zawsze b dzie si myli . W pewnej chwili Coll zapyta go, czy dobrze si czuje, a on bez s owa skin g ow , zastanawiaj c si przy tym, czy jeszcze kiedykolwiek naprawd b dzie si tak czu . „Odzyskaj Miecz Shannary”, nakaza mu duch. Ale jak, na Boga, mia to zrobi ? Oczywista na pozór niewykonalno
tego zadania by a przyt acz
ca. Nie mia
poj cia, od czego zacz . O ile wiedzia , nikt nawet widzia Miecza od czasu zaj cia Tyrsis
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przez federacj przed gór stu laty. A móg on znikn
jeszcze wcze niej. Na pewno jednak
nikt go nie widzia od tamtego czasu. Podobnie jak wi kszo druidów i magii, Miecz stanowi cz
tego, co si wi za o z czasami
niemal zapomnianej legendy. Nie by o
adnych
druidów ani elfów, ani magii - w ka dym razie nie dzisiaj, nie w wiecie ludzi. Jak cz sto to ysza ? Zacisn
z by. Co w
Allanon nie udzieli
im
ciwie mia zrobi ? Co którekolwiek z nich tia o zrobi ?
adnych wskazówek poza wyznaczeniem ka demu obiektu
poszukiwa i zapewnieniem, e to, o co ich prosi, jest zarówno mo liwe, jak i niezb dne. Poczu , jak wzbiera w nim gniew. Nie pad o ani s owo o jego w asnej magii, o zastosowaniach pie ni, o których s dzi , e s przed nim ukryte. Nic nie zosta o powiedziane o sposobach jej wykorzystania. Nie mia nawet okazji zada pyta . Nie wiedzia o magii ani troch wi cej ni przedtem. By z y i zawiedziony. Przepe nia go jeszcze tuzin innych uczu , zbyt zawik anych, by je okre li . Odzyska Miecz Shannary - bagatela! A potem co? Co mia z nim zrobi ? Wyzwa cieniowce do jakiego rodzaju walki? Ugania si po wiecie w ich poszukiwaniu i niszczy jednego po drugim? Do twarzy nap yn a mu krew. Do kro set! Czemu mia by w ogóle zaprz ta sobie czym takim g ow ? Co w nim zaskoczy o. Tak, w tym w
nie tkwi a istota ca ego problemu, czy nie?
Czy powinien w ogóle zastanawia si nad zrobieniem tego, o co prosi go Allanon - nie tyle nad poszukiwaniem cieniowców z Mieczem Shannary, co raczej nad poszukiwaniem w pierwszym rz dzie samego Miecza Shannary? To wymaga o rozstrzygni cia. Spróbowa na chwil uwolni si od my li o tym, pogr aj c si w ch odnym cieniu urwiska, które w tym miejscu os ania o jeszcze cie
; lecz, jak wyl knione dziecko
czepiaj ce si kurczowo matki, problem ten nie dawa si odp dzi . Widzia , jak Steff id cy przed nim mówi co do Teel, a potem do Morgana, potrz saj c przy tym gwa townie g ow . Widzia wyprostowane plecy Walkera Boha. Widzia Wren krocz
energicznie za swoim
stryjem, jakby mia a za chwil na niego wej . Wszyscy oni byli równie poirytowani i zniech ceni jak on; by o to a nazbyt widoczne. Czuli si oszukani tym, co im powiedziano - albo czego nie powiedziano. Oczekiwali czego bardziej konkretnego, czego okre lonego, czego , co stanowi oby odpowied na pytania, z którymi przybyli. Wszystkiego, tylko nie tych niewykonalnych zada , które im powierzono! Allanon powiedzia jednak, e zadania te nie s niewykonalne, e mo na im sprosta i e wyznaczona przeze trójka posiada zdolno ci i hart ducha konieczne do ich wykonania, a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tak e prawo do tego. Par westchn . Czy powinien w to uwierzy ? I znowu zacz
si zastanawia , czy w ogóle powinien rozwa
zrobienie tego, o co
go poproszono. Ale przecie ju w
nie to rozwa
, czy nie? Có innego robi , roztrz saj c t
spraw ? Wyszed z cienia ska na kamienist
cie
prowadz
w dó do obozowiska.
Spróbowa na chwil zapomnie o swoim gniewie i zniech ceniu i odzyska jasno
my li.
Czy wiedzia co , na czym móg si oprze ? Sny rzeczywi cie by y wezwaniem od Allanona to wydawa o si teraz pewne. Druid przyby do nich, tak jak przychodzi do Ohmsfordów w przesz
ci, prosz c ich o pomoc przeciw ciemnej magii zagra aj cej czterem krainom.
Jedyna ró nica oczywi cie polega a na tym, e tym razem musia si pojawi jako duch. Coglin, dawny druid, by jego wys annikiem z krwi i ko ci, maj cym dopilnowa , by wezwanie zosta o wys uchane. Coglin cieszy si zaufaniem Allanona. Przez chwil Par zastanawia si , czy rzeczywi cie wierzy w to ostatnie stwierdzenie, i uzna , e tak. Cieniowce s prawdziwe, my la dalej. S niebezpieczne, z e i z pewno ci stanowi zagro enie dla plemion i czterech krain. S magi . Zatrzyma si
znowu. Je li cieniowce rzeczywi cie s
magi , do ich pokonania
zapewne potrzebna b dzie magia. A je li tak jest w istocie, o wiele bardziej przekonuj co brzmi to, co powiedzieli Allanon i Coglin. Nadawa o to cech prawdopodobie stwa historii o pochodzeniu i rozwoju cieniowców oraz stwierdzeniu, e równowaga zosta a zachwiana. Niezale nie od tego, czy przyjmowa o si za
enie, e winne s temu cieniowce, czy nie, w
czterech krainach z pewno ci dzia o si wiele z ego. Wielk cz
winy za to federacja
przypisywa a magii elfów i druidów - magii, o której stare opowie ci twierdzi y, e jest dobra. Par s dzi jednak, e prawda le y gdzie po rodku. Magia sama w sobie - je li wierzy o si w ni tak, jak Par w ni wierzy - nigdy nie by a dobra ani z a; by a po prostu moc . Taka nauka yn a z pie ni. Wszystko zale
o od tego, w jaki sposób si magii u ywa o.
Par zmarszczy brwi. Je li tak jest, to co b dzie dalej, skoro cieniowce u ywaj magii do stwarzania problemów w ród plemion w taki sposób, e adne z nich nie jest w stanie tego dostrzec? Co, je li jedynym sposobem walki z tak magi jest wyst pienie przeciwko temu, kto j stosuje, sprawienie, by powróci a do zastosowa , do jakich zosta a przeznaczona? Co, je li druidzi i elfy, a tak e takie talizmany, jak Miecz Shannary, s rzeczywi cie niezb dne do osi gni cia tego celu?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jest w tym sporo racji, przyzna niech tnie. Ale czy wystarczaj co du o? Z przodu ukaza o si obozowisko, nie zmienione od czasu ich wyruszenia w drog poprzedniej nocy, poci te smugami s onecznego wiat a i cofaj cego si cienia. Konie, wci przywi zane do ko ków palisady, zar
y na ich powitanie. Par zauwa
, e znajduje si
ród nich wierzchowiec Coglina. Najwidoczniej starzec nie wróci tutaj. Nagle stwierdzi , e my li o tym, w jaki sposób Coglin wcze niej do nich przybywa ; gdy ukazywa si nieoczekiwanie ka demu z nich, Walkerowi, Wren i jemu, mówi im to, co mia do powiedzenia, i odchodzi równie nagle, jak si pojawi . Tak by o za ka dym razem. Oznajmia ka demu z nich z osobna, co nale y zrobi , po czym pozwala im decydowa , co z tym dalej poczn . By
mo e, pomy la Par, tym razem uczyni podobnie: po prostu
pozostawi ich, by sami podj li decyzj . Dotarli do obozu, wci
nie zamieniwszy z sob wi cej ni kilka s ów, i stan li,
rozgl daj c si niepewnie wokó . Kto zaproponowa , eby najpierw co zje
albo si
przespa , lecz wszyscy szybko odrzucili ten pomys . Nikomu naprawd nie chcia o si je ani spa ; nie odczuwali g odu ani zm czenia. Byli teraz gotowi do rozmowy o tym, co si wydarzy o. Chcieli podda spraw pod dyskusj oraz wyrazi my li i uczucia, jakie narasta y i kot owa y si w nich podczas drogi powrotnej. - Doskonale - rzek Walker Boh po pe nej napi cia chwili ciszy. - Skoro nikt inny nie chce tego powiedzie , ja to zrobi . Ca a ta sprawa to czyste szale stwo. Paranor nie istnieje. Druidzi nie istniej . Od ponad stu lat w czterech krainach nie ma ju
adnych elfów. Miecza
Shannary nie widziano co najmniej równie dawno. adne z nas nie ma najmniejszego poj cia, jak zabra si do przywracania ich wiatu, je li jest to w ogóle mo liwe. Ja przypuszczam, e nie jest. Sadz , e druidzi raz jeszcze prowadz gr z Ohmsfordami. I bardzo mi si to nie podoba! Twarz nabieg a mu krwi
i wyd
a si
mocno. Par przypomnia sobie, jaki
ciek y Walker by w dolinie. Ledwie panowa nad sob . Nie by to Walker Boh, jakiego pami ta . - Nie wydaje mi si , eby my mogli potraktowa to, co si tam wydarzy o, tylko jako gr - zacz Par, lecz Walker Boh przerwa mu gwa townie. - Nie, oczywi cie,
e nie, Par. Traktujesz to wszystko jako sposobno
do
zaspokojenia swojej niezdrowej ciekawo ci co do zastosowa magii! Ostrzega em ci ju wcze niej, e magia nie jest darem, jak sobie wyobra asz, lecz przekle stwem! Czemu upierasz si , eby widzie w niej co innego? - Przypu my, e cie mówi prawd . - G os Colla by spokojny i mocny i natychmiast
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odwróci uwag Walkera od Para. - Nie ma za grosz prawdy w tych zakapturzonych szalbierzach! Nigdy jej w nich nie by o! Karmi nas okruchami wiedzy, ale nigdy nie mówi nam wszystkiego! Wykorzystuj nas! Zawsze nas wykorzystywali! - Ale nigdy nie robili tego nieroztropnie, nie tracili z oczu tego, co musi zosta zrobione. Tak mówi opowie ci. - Coll nie ust powa . - Wcale nie twierdz , e powinni my zrobi to, czego domaga si cie . Mówi tylko, e nie ma sensu odrzuca ca ej sprawy ze wzgl du na jedn mo liwo
spo ród wielu.
- Okruchy wiedzy, o których mówisz, zawsze by y prawdziwe - dorzuci Par do zdumiewaj co wymownej obrony Colla. - Chodzi o to, e Allanon nigdy nie powiedzia od razu ca ej prawdy. Zawsze co skrywa . Walker patrzy na nich, potrz saj c g ow , jakby byli ma ymi dzie mi. - Pó prawda mo e by
równie zgubna jak k amstwo - rzek spokojnie. Gniew
ust powa ju i jego miejsce zajmowa ton rezygnacji. - Powinni cie to wiedzie . - Wiem, e i jedno, i drugie mo e by niebezpieczne. - Wi c po co si przy tym upiera ? Zostaw to! - Stryju - rzek Par z przygan w g osie, zdumiewaj
nawet dla niego samego -
przecie jeszcze niczego nie postanowi em. Walker spogl da na niego przez d ug
chwil
- wysoka, blada posta
na tle
przeja niaj cego si nieba. Z jego twarzy nie sposób by o niczego wyczyta . - Naprawd ? - zapyta cicho. Nast pnie odwróci si , zebra swoje koce oraz pozosta e rzeczy i zwin
je. - W takim razie wyra
to inaczej. Gdyby wszystko to, co cie powiedzia ,
by o prawd , nie mia oby to wi kszego znaczenia. Ja ju zdecydowa em. Nie uczyni nic, by przywróci czterem krainom Paranor i druidów. Nie ma chyba niczego, czego mniej bym pragn . Czasy druidów i Paranoru widzia y wi cej szale stwa, ni
nasza epoka zdo a
kiedykolwiek do wiadczy . Mia bym sprowadzi z powrotem tych starców z ich magi i czarami, ich igraniem z yciem ludzi, jakby byli oni zabawkami? - Wsta i obróci si w ich stron . Jego blada twarz by a zimna jak granit. - Wola bym odci
sobie r
, ni doczeka
powrotu druidów! Pozostali spojrzeli na siebie z konsternacj , kiedy Walker odwróci si , by doko czy pakowania swego tobo ka. - A zatem schowasz si w swojej dolinie? - rzuci Par ze z
ci .
- By mo e. - Walker nie spojrza na niego. - A co b dzie, je li cie mówi prawd , Walkerze? Co b dzie, je li nast pi wszystko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
to, co przepowiedzia , i w adza cieniowców dosi gnie nawet Hearthstone? Co wtedy zrobisz? - To, co b
musia .
- Twoj w asn magi ? - rzuci ostro Par. - Magi , której nauczy ci Coglin? Blada twarz jego stryja unios a si gwa townie. - Sk d o tym wiesz? - Jaka jest ró nica mi dzy twoj magi a magi druidów, Walkerze? - Par pokr ci ow . - Czy nie s jednym i tym samym? miech tamtego by zimny i nieprzyjazny. - Czasami, Par, jeste g upcem - rzek , ko cz c rozmow . Gdy podniós si chwil pó niej, by spokojny. - Zrobi em w tej sprawie, co do mnie nale
o. Przyby em, jak mi
nakazano, i wys ucha em tego, czego mia em wys ucha . Do niczego wi cej nie jestem zobowi zany. Wy musicie sami zadecydowa , co zrobicie. Je li o mnie chodzi, nie mam z tym wi cej nic wspólnego. Przeszed mi dzy nimi, nie zatrzymuj c si , i ruszy w stron miejsca, gdzie uwi zane by y konie. Przytroczy swój tobo ek, dosiad konia i odjecha . Ani razu si nie obejrza . Pozostali cz onkowie ma ej gromadki przypatrywali mu si w milczeniu. To by a szybka decyzja, pomy la Par - decyzja, na której podj ciu Walkerowi zdawa o si bardzo zale
. Zastanawia o go dlaczego. Kiedy jego stryj odjecha , spojrza na Wren. - A ty? Dziewczyna wolno pokr ci a g ow . - Nie mam uprzedze i przes dów Walkera, z którymi musia abym si zmaga , ale
podzielam jego w tpliwo ci. - Podesz a do grupy ska i usiad a. Par pod
za ni .
- Czy my lisz, e duch mówi prawd ? - Wci
jeszcze zadaj sobie pytanie, czy duch naprawd by tym, za kogo si
podawa , Par. - Wren wzruszy a ramionami. - Czu am, e tak jest, serce mi to mówi o, a jednak... - Nie doko czy a. - Nie wiem nic o Allanonie poza tym, co mówi opowie ci, a i te znam s abo. Ty znasz je lepiej ode mnie. Co s dzisz? - To by Allanon. - Par si nie waha . - I my lisz, e mówi prawd ? Par zauwa - My
,
, e pozostali podchodz , eby si do nich przy czy , milcz cy i czujni. e istnieje powód, by s dzi ,
e tak by o. - Podzieli si
z nimi
przemy leniami, które poczyni podczas drogi powrotnej z doliny. By zaskoczony, jak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przekonuj co to brzmi. Ju nie b dzi po omacku i zaczyna nabiera zaufania do swoich argumentów. - Nie przemy la em tego tak dobrze, jak bym chcia - zako czy . - Ale jaki powód móg by mie duch, eby nas tutaj sprowadzi i powiedzie nam to wszystko, je li nie chcia ods oni przed nami prawdy? Czemu mia by nas ok amywa ? Walker jest przekonany, e wchodzi tu w gr oszustwo, chocia ja niczego takiego nie dostrzegam ani nie wiem, czemu mia oby ono s
. Poza tym - doda - Walker boi si tego wszystkiego: druidów,
magii i czego tam jeszcze. Co przed nami ukrywa. Czuj to. Prowadzi t sam gr , o któr oskar a Allanona. Wren skin a g ow . - Rozumie jednak równie
druidów. - Kiedy Par spojrza na ni zbity z tropu,
miechn a si smutno. - Oni wiele ukrywaj , Par. Ukrywaj wszystko, co wed ug nich nie powinno zosta ujawnione. Tacy w
nie s . Tutaj równie niejedno si przed nami ukrywa.
To, co nam powiedziano, by o zbyt niepe ne, obwarowane zbyt wieloma zastrze eniami. W ka dym razie traktuje si nas nie inaczej ni dawniej naszych przodków. Zapanowa o d ugie milczenie. - Mo e powinni my wróci do doliny dzi w nocy i zobaczy , czy duch znów nam si nie uka e - zasugerowa Morgan tonem pe nym w tpliwo ci. - Mo e powinni my da Coglinowi szans ponownego pojawienia si - doda Coll. Par potrz sn g ow . - Nie s dz , by my mieli w najbli szym czasie ujrze znowu którego z nich. My e jakakolwiek oka e si nasza decyzja, b dziemy musieli j podj
,
bez ich pomocy.
- Ja te tak uwa am. - Wren podnios a si . - Mam odnale
elfy i... jak on to
powiedzia ?... przywróci je wiatu ludzi. To bardzo przemy lany dobór s ów, ale ja ich nie rozumiem. Nie mam poj cia, gdzie s elfy, ani nawet gdzie mog abym próbowa ich szuka . Od niemal dziesi ciu lat mieszkam w Westlandii, Garth jeszcze o wiele d
ej, i byli my w
ka dym jej zak tku. Mog was zapewni , e nie ma tam adnych elfów. Gdzie jeszcze mam ich szuka ? - Podesz a do Para i spojrza a mu w twarz. - Wracam do domu. Nie mam tu nic wi cej do roboty. B
musia a to przemy le , ale nawet my lenie mo e si na nic nie zda .
Je li sny si powtórz i otrzymam wskazówk , gdzie mam rozpocz
poszukiwania, wówczas
by mo e spróbuj . Ale tymczasem... - Wzruszy a ramionami. - Do widzenia, Par. cisn a go i poca owa a, po czym po egna a si w ten sam sposób z Collem i - tym razem - nawet z Morganem. Skin a g ow kar om i zacz a zbiera swoje rzeczy. Garth przy czy si do niej w milczeniu. - Chcia bym, eby zosta a jeszcze troch , Wren. - Par, w którym wzbiera a desperacja
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na my l, e b dzie musia si ze wszystkim zmierzy sam, próbowa j zatrzyma . - A mo e to ty pojedziesz ze mn ? - odpar a. - My
, e klimat Westlandii lepiej by ci
. Par spojrza na Colla. Brat zmarszczy brwi. Morgan odwróci wzrok. Par westchn
i
niech tnie potrz sn g ow . - Nie, najpierw musz sam podj
jak
decyzj . Dopiero wtedy b
wiedzia , gdzie
powinienem by . Skin a ze zrozumieniem g ow . Zebra a ju swoje rzeczy i podesz a do niego. - By mo e patrzy abym na to inaczej, gdybym, jak ty i Walker, posiada a magiczn moc, która by mnie chroni a. Ale jej nie mam. Nie w adam pie ni ani nie znam nauk Coglina, na których mog abym polega . Mam tylko woreczek z malowanymi kamykami. Poca owa a go raz jeszcze. - Je li b dziesz mnie potrzebowa , znajdziesz mnie w Tirfing. Uwa aj na siebie, Par. Wyjecha a z obozowiska wraz z pod aj cym z ty u Garthem. Pozostali patrzyli, jak si oddalaj - k dzierzawa dziewczyna i jej olbrzymi towarzysz w pstrokatym stroju. Po paru minutach byli ju tylko punkcikami na zachodnim horyzoncie, a ich konie niemal zupe nie zgin y z oczu. Par patrzy za nimi jeszcze chwil . Potem spojrza znowu na wschód - za Walkerem Bohem. Czu si tak, jakby okradzione go z jakiej cz stki jego samego. Coll zacz
nalega , eby co zjedli; od ich ostatniego posi ku up yn o ju ponad
dwana cie godzin, a my lenie o pustym
dku nie mia o sensu. Par by wdzi czny za t
chwil wytchnienia, nie chcia bowiem stawa przed konieczno ci podj cia decyzji pod wie ym wra eniem zawodu, jaki sprawi o mu odej cie Walkera i Wren. Zjad rosó ugotowany przez Steffa, zagryzaj c go kilkoma kromkami czerstwego chleba i owocami, wypi kilka kubków piwa i poszed si umy do ród a. Po powrocie za rad brata po
si
na par minut i w chwil potem ju spa . By o po udnie, kiedy si obudzi . Hucza o mu w g owie, odczuwa ból w ca ym ciele i mia zupe nie sucho w gardle. ni o rzeczach, o których wola by nigdy nie ni : o Rimmerze Dallu i szperaczach federacji cigaj cych go w pustych, wypalonych budynkach miasta; o przygl daj cych si temu kar ach, g oduj cych i bezradnych wobec okupacji, której w aden sposób nie mogli zaradzi ; o cieniowcach czyhaj cych za ka dym ciemnym rogiem, który mija , uciekaj c; o duchu Allanona krzycz cym ostrzegawczo przy ka dym nowym zagroeniu, lecz równie
miej cym si z jego sytuacji.
dek podchodzi mu do gard a, ale
przemóg w sobie to uczucie. Umy si znowu, wypi jeszcze troch piwa, usiad w cieniu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
starej topoli i poczeka , a nudno ci ust pi . Sta o si to szybciej, ni oczekiwa , i wkrótce pa aszowa drug misk roso u. Coll podszed do niego, kiedy jad . - Czujesz si lepiej? Nie wygl da Par sko czy je
zbyt dobrze, kiedy si obudzi
.
i odstawi misk .
- To prawda. Ale ju jest dobrze. - Na dowód u miechn
si . Coll usiad obok niego,
opieraj c si o chropowaty pie drzewa. Umo ci wygodnie swe pot ne cia o, spogl daj c z g bi ch odnego cienia na po udniowy skwar. - Zastanawia em si
- zaczai, marszcz c w zamy leniu szerok
twarz; sprawia
wra enie, jakby nie mia ochoty mówi dalej. - Zastanawia em si nad tym, co zrobi , je li postanowisz uda si na poszukiwania Miecza. Par natychmiast obróci si w jego stron . - Coll, ja nawet nie... - Nie, Par. Pozwól mi doko czy . - Coll nie ust powa . - Je li si czego nauczy em w obcowaniu z tob , to tego, eby próbowa ci uprzedzi , kiedy przychodzi do podejmowania decyzji. Inaczej podejmujesz je pierwszy, a kiedy ju to zrobisz, s jak wykute w kamieniu! Spojrza na brata. - Przypominasz sobie mo e, e ju kiedy rozmawiali my o tym? Wci mówi ,
e znam ci
lepiej ni
Rappahalladranu i niemal si utopi
ty sam. Pami tasz, jak par
lat temu wpad
ci do
, kiedy polowali my w lesie Duln na srebrnego lisa?
Mówiono, e nie ma ju ani jednego srebrnego lisa w Sudlandii, ale tamten stary traper powiedzia nam,
e widzia takiego, i to ci wystarczy o. Rappahalladran wyst powa z
brzegów, by a pó na wiosna i ojciec powiedzia nam, eby my nie próbowali si przeprawia ; kaza nam przyrzec, e nie b dziemy tego robi . W tej samej chwili, kiedy sk ada
t
obietnic , wiedzia em ju , e j z amiesz, je li b dziesz musia . W momencie, kiedy j sk ada
! - No, nie powiedzia bym... - Par zmarszczy czo o. - Chodzi o to - przerwa mu Coll -
zdecydowa
e zwykle wiem, kiedy ju
. I s dz , e Walker Boh mia racj . S dz , e ju postanowi
si
na co
uda si na
poszukiwanie Miecza Shannary. Mam racj ? - Par patrzy na niego zdumiony. - Twoje oczy mówi , e pójdziesz go szuka - Coll ci gn
spokojnie dalej, u miechaj c si nawet. -
Pójdziesz go szuka niezale nie od tego, czy istnieje, czy nie. Pójdziesz, poniewa s dzisz, e by mo e dowiesz si w ten sposób czego o swej magii, poniewa chcesz za jej pomoc dokona
czego wspania ego i szlachetnego, poniewa
masz w sobie ten ma y g osik
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
szepcz cy, e magia ma jaki cel. Nie, nie, zaczekaj chwil , wys uchaj mnie do ko ca. - Uniós w gór r ce, widz c, e Par chce mu przerwa . - Nie uwa am, eby by o w tym co z ego. Rozumiem to. Ale nie wiem, czy ty to rozumiesz ani czy potrafisz si do tego przyzna . A musisz, bo inaczej nigdy nie zdo asz samemu sobie wyt umaczy , dlaczego w
ciwie idziesz. Wiem, e ja sam nie
posiadam adnej magicznej mocy, lecz prawd jest równie , e pod pewnymi wzgl dami rozumiem ten problem lepiej ni ty. - Urwa , pos pniej c. - Zawsze szukasz wyzwa , których nikt inny nie pragnie. To po cz ci t umaczy, co si tutaj dzieje. Widzisz, jak Walker i Wren wycofuj si , i od razu chcesz zrobi co dok adnie przeciwnego. Taki w
nie jeste . - W
zamy leniu pokiwa g ow . - Mo esz mi wierzy albo nie, ale zawsze to w tobie podziwia em. Wiem,
e istniej
równie inne wzgl dy. - Westchn . - Nasi rodzice wci
s
uwi zieni w Yale, my sami jeste my bezdomni, nie mamy si gdzie podzia , jeste my ciwie banitami. Je li przerwiemy te poszukiwania i porzucimy zadanie, które powierzy nam Allanon, dok d pójdziemy? Czy mo emy zrobi
co , co spowodowa oby bardziej
radykaln zmian ni odnalezienie Miecza Shannary? Wiem to wszystko. I wiem jeszcze... - Powiedzia
: „my” - przerwa mu Par. Coll zatrzyma si .
- Co? - Przed chwil . - Par przygl da mu si uwa nie. - Powiedzia Powiedzia
: „co b dzie, je li przerwiemy poszukiwania, i dok d pójdziemy”?
- Rzeczywi cie. - Coll jeszcze zd
: „my”. Kilkakrotnie.
nie pokr ci g ow . - Zaczynam mówi o tobie i zanim
si zorientowa , mówi równie o sobie. Ale na tym chyba w
problem. Jeste my tak sobie bliscy, e czasem my
nie polega
o nas, jakby my stanowili jedno, a tak
nie jest. Jeste my bardzo od siebie ró ni, w tej chwili bardziej ni kiedykolwiek. Ty masz magi i szans dowiedzenia si czego o niej, a ja nie. Ty masz swoje zadanie, a ja nie. Co wi c powinienem zrobi , je li ty pójdziesz, Par? Par milcza przez chwil , po czym zapyta : - A wi c? - A wi c... Kiedy ju wszystko zosta o powiedziane i zrobione, wy wszystkich za i przeciw, wci
powracam do kilku kwestii. - Przesun
eniu na stó si i by teraz
zwrócony twarz do brata. - Po pierwsze jestem twoim bratem i kocham ci . To oznacza, nie zostawi ci , nawet je li nie jestem ca kiem pewien, czy zgadzam si z tym, co robisz. Ju ci to mówi em. Po drugie, je li pójdziesz... - Urwa . - Pójdziesz, prawda? - Nast pi a d uga chwila milczenia. Par nie odpowiada . - Doskonale. Je li pójdziesz, b dzie to niebezpieczna wyprawa i potrzebujesz kogo , kto b dzie tob czuwa . To w
nie powinni robi dla siebie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
bracia. To po drugie. - Odchrz kn . - A po trzecie i ostatnie przemy la em wszystko z punktu widzenia tego, co bym zrobi , gdybym by tob : poszed bym, czy nie, wa c na szali wszelkie za i przeciw. - Znowu urwa . - Gdyby to zale
o ode mnie, to s dz , e na twoim miejscu
bym poszed . - Opar si o pie topoli i czeka . Par odetchn g boko. - Prawd powiedziawszy, Coll, to chyba ostatnie, co spodziewa em si od ciebie us ysze . - Pewnie dlatego to powiedzia em. - Coll u miechn
si . - Nie lubi
by
przewidywalny. - A wi c poszed by , tak? Gdyby by mn ? - Par przez chwil przygl da si bratu w milczeniu, wyobra aj c sobie tak mo liwo . - Nie jestem pewien, czy ci wierz . - Oczywi cie, e wierzysz. - Coll u miechn
si szerzej. Wci
przypatrywali si
sobie, kiedy podszed Morgan i usiad naprzeciw nich, nieco zbity z tropu widokiem tego samego wyrazu na twarzach obu braci. Steff i Tell zbli yli si równie . Wszyscy troje wymienili spojrzenia. - Co si dzieje? - zapyta w ko cu Morgan. Par patrzy na niego przez chwil , nie dostrzegaj c go. Widzia jedynie krajobraz roztaczaj cy si za nim, wzgórza poro ni te rzadkimi zagajnikami, ci gn ce si
na po udnie od nagich stoków Smoczych Z bów i
rozp ywaj ce si w upale, który przes ania wszystko pal
mgie
. Nag e podmuchy wiatru
wzbija y ma e tumany kurzu drodze prowadz cej w dó . Pod drzewem by o spokojnie i Par my la o przesz
ci, wracaj c do czasów sp dzonych wspólnie z Collem. Wspomnienia te
mia y w sobie tkliwo , która go ukoi a; by y w wi kszo ci wyra ne i ostre i wzbudza y w nim bolesn , lecz s odk t sknot . - No wi c? - nalega Morgan. Par zamruga oczami. - Coll twierdzi, e powinienem zrobi to, co nakaza mi duch. Uwa a, e powinienem spróbowa odnale
Miecz Shannary. - Urwa . - Co o tym s dzisz, Morgan?
- Chyba pójd z tob . - Góral nie waha si ani przez chwil . - Zm czy o mnie ju sp dzanie ca ego czasu na wodzeniu za nos tych federacyjnych g upców, którzy usi uj rz dzi Leah. Kto taki jak ja mo e robi po yteczniejsze rzeczy. - Poderwa si z ziemi. Poza tym mam kling , któr pozorowanej fincie si gn
trzeba wypróbowa
na pomiocie ciemnej magii! - W
do ty u po miecz. - A jak wszyscy tu obecni mog za wiadczy ,
nie ma na to lepszego sposobu ni dotrzymywanie towarzystwa Parowi Ohmsfordowi! Par pokr ci g ow . - Morgan, nie powiniene - artowa ! Ale w
artowa ...
nie o to chodzi! Od miesi cy jedynie artowa em ! I co dobrego z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tego wynik o? - Szczup a twarz Morgana st
a. - Teraz mam szans zrobienia czego
naprawd po ytecznego, czego o wiele wa niejszego ni uprzykrzanie ycia wrogom Leah i wyrz dzanie im drobnych zniewag. Na lito
bosk ! Musisz to widzie tak samo jak ja, Par.
Nie mo esz kwestionowa tego, co mówi . - Gwa townie odwróci wzrok. - Steff, a ty? Co zamierzasz? A Teel? Steff za mia si , marszcz c twarz w grymasie. - No có , Teel i ja mamy mniej wi cej taki sam pogl d na t spraw . Podj li my ju decyzj . Idziemy z wami, przede wszystkim dlatego, e mamy nadziej wej
w posiadanie
czego , magii lub czegokolwiek innego, co pomog oby naszemu narodowi wyzwoli si spod adzy federacji. Jeszcze tego czego nie znale li my, ale by mo e jeste my na dobrej drodze. To, co duch mówi o cieniowcach, e szerz ciemn magi i yj w cia ach m czyzn, kobiet i dzieci, by to robi , t umaczy by mo e w znacznej mierze szale stwo trawi ce krainy. Mo e mie nawet co wspólnego z tym, dlaczego federacji tak bardzo zale y na przetr ceniu grzbietu kar om! Sami widzieli cie: federacja z pewno ci do tego d y. Dzia a tu ciemna magia. Kar y potrafi j lepiej wyczuwa ni wi kszo
innych, poniewa odleg e regiony
Estlandii zawsze stanowi y jej kryjówk . Jedyna ró nica polega na tym, e tym razem, zamiast si chowa , wysz a na powierzchni jak oszala e zwierz , zagra aj c nam wszystkim. Mo e wi c odnalezienie Miecza Shannary b dzie, zgodnie z tym, co mówi duch, krokiem w kierunku ponownego okie znania tego zwierza! - Brawo! - tryumfalnie wykrzykn
Morgan. - Czy móg by sobie wyobrazi lepsze
towarzystwo dla siebie, Parze Ohmsfordzie? Par w oszo omieniu potrz sn g ow . - Nie, Morgan, ale... - Wi c powiedz, e to zrobisz! Zapomnij o Walkerze i Wren wraz z ich wymówkami! To jest wa ne! Pomy l, czego mo e zdo amy dokona ! - Spojrza p aczliwie na przyjaciela. Do licha, Par, jak mogliby my przegra , skoro próbuj c, mamy wszystko do wygrania? Steff pochyli si i szturchn go r
.
- Nie naciskaj tak mocno, góralu. Zostaw ch opcu troch swobody! Par spojrza na wszystkich po kolei: na Steffa o szerokiej twarzy, tajemnicz Teel, pe nego zapa u Morgana, a wreszcie na Colla. Przypomnia sobie nagle, e jego brat nie wyjawi do ko ca swej decyzji. Powiedzia tylko, e na jego miejscu by poszed . - Coll... - zacz . Ale brat zdawa si czyta w jego my lach. - Je li ty idziesz, ja te id . - Twarz jego brata wygl da a jak wykuta w kamieniu. -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jakkolwiek mia oby si to sko czy . Nast pi a d uga chwila milczenia, gdy patrzyli na siebie, a wyczekiwanie maluj ce si w ich oczach by o szeptem, który szele ci li mi ich my li jak wiatr. Par Ohmsford g boko zaczerpn powietrza. - A zatem sprawa jest chyba rozstrzygni ta - powiedzia . - Od czego zaczniemy?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVII Jak zwykle Morgan Leah mia plan. - Je li chcemy, eby nasze poszukiwania Miecza si powiod y, b dziemy potrzebowali pomocy. Nas pi cioro to po prostu za ma o. Po tylu latach poszukiwanie Miecza Shannary mo e przypomina szukanie przys owiowej ig y w stogu siana, a my nie wiemy prawie nic o naszym stogu siana. Steff, ty i Teel znacie by mo e Estlandi , ale Callahorn i pogranicza to nie znane wam obszary. To samo dotyczy Ohmsfordów i mnie: po prostu nie wiemy dostatecznie du o o okolicy. A nie zapominajmy ponadto, e federacja b dzie przeczesywa a wszystkie miejsca, w które mo emy si
uda . Z tego, co ostatnio s ysza em, kar y i
uciekinierzy nie s mile widzianymi go mi w Sudlandii. B dziemy musieli równie mie si na baczno ci przed cieniowcami. To prawda, e magia przyci ga je tak, jak zapach krwi przyci ga wilki, i b dem by oby s dzi , e ju si od nich uwolnili my. B dziemy mieli do opotów z zapewnieniem sobie bezpiecze stwa, nie mówi c ju o ustaleniu, co si sta o z Mieczem. Nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy kogo , kto dobrze zna cztery krainy, kogo , kto mo e nam dostarczy ludzi i broni. - Przeniós wzrok na Para i jego twarz rozja ni znajomy u miech, pe en skrytego rozbawienia. - Potrzebujemy twojego przyjaciela z Ruchu. Ohmsford j kn . Nie pali si do odnowienia kontaktów z banitami; by oby to jawnym napraszaniem si o k opoty. Lecz Steffowi, a nawet Teel spodoba si ten pomys i po szej wymianie zda musia przyzna , e propozycja górala jest rozs dna. Banici posiadali si y i zasoby, których im brakowa o, i znali pogranicza oraz otaczaj ce je wolne obszary. Wiedzieliby, gdzie szuka i jakich przy tym unika pu apek. Ponadto wybawca Para wydawa si cz owiekiem, na którym mo na polega . Nie sposób by o temu zaprzeczy i sprawa zosta a przes dzona. Reszt dnia sp dzili w obozowisku u stóp pogórza, przez które prowadzi a droga do doliny Shale i Hadeshornu. Drugiej nocy nowiu spali niespokojnie u podnó a Smoczych Z bów. O wicie spakowali swoje rzeczy, dosiedli koni i ruszyli w drog . Ich plan by prosty. Mieli pojecha do Yarfleet, odnale
ku ni
Kiltan w Zbójeckim Zau ku na pó nocnym skraju miasta i zapyta
o
ucznika - dok adnie wed ug wskazówek tajemniczego wybawcy Para. Potem mieli zadecydowa , co robi dalej. Jechali na po udnie przez poro ni
krzewami okolic granicz
z równin Rabb. Po
przekroczeniu wschodniej odnogi Mermidonu zboczyli na zachód. Przez ca e po udnie i wczesne popo udnie jechali wzd
rzeki. S
ce pra
o niemi osiernie z bezchmurnego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nieba, powietrze by o suche i ci kie od kurzu. Pod ali, nie odzywaj c si prawie do siebie, pogr eni w ciszy w asnych my li. Od momentu wyruszenia w drog nie rozmawiano ju o Allanonie. Nikt nie wspomnia równie o Walkerze i Wren. Par dotyka co jaki czas piercienia z wizerunkiem soko a i zastanawia si znowu nad to samo ci m czyzny, który mu go da . By o pó ne popo udnie, kiedy przejechali przez dolin rzeki w górach Runne, na pomoc od Yarfleet, i zbli yli si do peryferii miasta. Rozpo ciera o si przed nimi na kilku wzgórzach, szare od kurzu i rozpalone blaskiem chyl cego si ku zachodowi s
ca. Szopy i
sza asy zajmowa y obrze a miasta, n dzne domostwa m czyzn i kobiet, którym brakowa o nawet podstawowych rodków do ycia. Wo ali do pod aj cych drog je
ców, prosz c o
pieni dze i jedzenie, a Par i Coll dawali im, co mieli. Morgan spogl da na nich do ty u z dezaprobat , tak jak ojciec móg by patrze na naiwne dzieci, lecz nic nie mówi . Nieco dalej Par zacz
poniewczasie
owa , e nie pomy la o ukryciu swoich elfich
rysów. Up yn y ca e tygodnie, od kiedy przesta to robi , i po prostu odzwyczai si od tego. Pewn pociech stanowi o to, e jego w osy znacznie podros y i zakrywa y mu uszy. Tak czy owak musia by ostro ny. Spojrza na kar y. By y mocno otulone opo czami, a kaptury skrywa y w cieniu ich twarze. W razie wykrycia grozi o im wi ksze niebezpiecze stwo ni jemu. Wszyscy wiedzieli, e kar om nie wolno przebywa w Sudlandii. Nawet w Yarfleet by o to ryzykowne. Kiedy dotarli do wewn trznej cz ci miasta, z ulicami nosz cymi nazwy i szyldami na sklepach, ruch na drodze znacznie si nasili . Wkrótce pod anie naprzód sta o si prawie niemo liwe. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy, a natrafili na stajni , gdzie mogli je pozostawi pod opiek . Gdy Morgan dobija targu, pozostali czekali pod cianami domów po drugiej stronie ulicy, patrz c, jak mieszka cy miasta przesuwaj
si , st oczeni, obok.
Podchodzili do nich ebracy, prosz c o pieni dze. Par przygl da si , jak na targu owocowym po- ykacz ognia popisuje si swym kunsztem przed pe nym podziwu t umem m czyzn i ch opców. Wokó rozlega si niski pomruk wielu g osów. - Czasem ma si szcz cie - oznajmi spokojnie Morgan, wróciwszy ze stajni. Jeste my w Zbójeckim Zau ku. Ca a ta cz
miasta tak si nazywa. Ku nia Kiltan znajduje
si zaledwie o kilka ulic st d. Da im ponownie znak do drogi i zacz li si posuwa wzd
przemieszczaj cej si
jednostajnie ludzkiej ci by. Skr cili w boczn uliczk , która by a mniej zat oczona, ale za to bardziej cuchn ca, i wkrótce szybko pod ali ocienion alejk wij
si wzd
p ytkiego
rowu ciekowego. Par z obrzydzeniem zmarszczy nos. To by o miasto, jakim widzia je Coll.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zaryzykowa krótkie spojrzenie do ty u, na brata, lecz Coll mia ca
uwag skupion na
drodze pod stopami. Po pokonaniu jeszcze kilku przecznic wyszli na ulic , która zdawa a si zadowala Morgana. Szybko skr ci w prawo i przeprowadzi ich przez t um do okaza ej dwupi trowej stodo y z drewnianym szyldem, na którym by wypalony napis „Ku nia Kiltan”. Szyld i stodo a by y stare, a ich deski rozeschni te, lecz paleniska we wn trzu p on y jasnym ogniem i sypa y iskrami, gdy wk adano do nich szczypcami kawa ki metalu. Maszyny je rozgniata y, a m oty ku y, nadaj c kszta t. Panuj cy tu oskot zag usza odg osy ulicy i odbija si echem od cian s siednich budynków, zamieraj c w ko cu w dusz cym u cisku nie s abn cego popo udniowego upa u. Morgan posuwa si wzd
obrze a t umu, a pozostali szli w milczeniu za nim. W
ko cu uda o mu si przedosta pod wej cie ku ni. Kilku robotników pracowa o przy piecach pod kierunkiem pot nego m czyzny z sumiastym w sem i ysiej
g ow , czarn od
sadzy. M czyzna nie zwraca na nich uwagi, dopóki wszyscy nie weszli do rodka, a wtedy odwróci si i zapyta : - Czym mog wam s
?
- Szukamy ucznika - odpar Morgan. M czyzna z w sem podszed do nich. - Kogo takiego? - ucznika - powtórzy Morgan. - A co to znowu za jeden? - M czyzna mia szerokie ramiona i by oblepiony potem. - Nie wiem - przyzna Morgan. - Powiedziano nam jedynie, e mamy o niego zapyta . - Kto powiedzia ? - Niech pan pos ucha... - Kto powiedzia ? Nie wiesz, ch opcze? We wn trzu by o gor co i stawa o si jasne, e Morgan b dzie mia k opoty z tym cz owiekiem, je li sprawy b
si nadal rozwija y w ten sposób. W ich stron zacz y si ju
odwraca g owy. Par instynktownie wysun
si do przodu, nie chc c dopu ci , by zwrócono
na nich uwag , i powiedzia : - Cz owiek, który nosi pier cie z wizerunkiem soko a. czyzna zmru
przenikliwe oczy, przygl daj c si uwa nie twarzy ch opca o
elfich rysach. - Ten pier cie
- doko czy Par, wyci gaj c go na d oni. Tamten cofn
si jak
uk szony. - Nie obno si z nim tak, m ody g upcze! - warkn
i odsun
pier cie od siebie,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jakby by zatruty. - Powiedz nam, gdzie mo na znale
ucznika! - wykrzykn
Morgan, którego
irytacja stawa a si coraz bardziej widoczna. Nag e poruszenie na ulicy sprawi o, e wszyscy si odwrócili. Zbli
si oddzia
nierzy federacji, przepychaj c si przez t um i zmierzaj c wprost do ku ni. - Schowajcie si gdzie ! - nagl co sykn
m czyzna z w sem i odsun si na bok.
nierze weszli do rodka, rozgl daj c si w roz wietlonym ogniem mroku. W sacz post pi do przodu, eby si z nimi przywita . Morgan i Ohmsfordowie przyci gn li do siebie kar y, lecz
nierze znajdowali si mi dzy nimi a drzwiami prowadz cymi na ulic . Morgan
zepchn ich wszystkich w stron g bokiego cienia. - Zamówienie na bro , Hirehone - oznajmi dowódca dru yny w saczowi, pokazuj c jakie pismo. - Potrzebuj jej przed ko cem tygodnia. I nie próbuj si wykr ca . Hirehone mrukn co niezrozumiale, lecz skin z nim jeszcze przez chwil . Wydawa si
g ow . Dowódca dru yny rozmawia
zm czony i zgrzany.
nierze niespokojnie
rozgl dali si wokó . Jeden z nich ruszy w stron ma ej gromadki. Morgan wysun swoich towarzyszy, usi uj c sprawi , aby
nierz z nim rozmawia .
rudaw brod , zawaha si . W pewnej chwili co zauwa
si przed
nierz, ros y drab z
i odepchn Morgana na bok.
- Ty tam! - rzuci w stron Teel. - Co tam chowasz? - Wyci gn
r
, zrywaj c jej z
owy kaptur. - Kar y! Kapitanie, tu s ...! Nie doko czy . Teel zabi a go jednym ciosem d ugiego no a, przeszywaj c mu ostrzem gard o. Wci
jeszcze usi owa mówi , kiedy umiera . Pozostali
nierze si gn li po
bro , lecz Morgan by ju mi dzy nimi, zadaj c pchni cia mieczem i wypieraj c ich do ty u. Krzykn
do pozosta ych i kar y wraz z Ohmsfordami rzuci y si do drzwi. Gdy wybiegali na
ulic , Morgan znajdowa si za nimi, a
nierz federacji o krok z ty u. Ludzie w t umie
zacz li krzycze i rozst pili si , kiedy ca a grupa si zatoczy a i wpad a mi dzy nich. W po cigu bra o udzia oko o tuzina potykali si
nierzy, lecz dwóch z nich by o rannych, a pozostali
o siebie nawzajem, usi uj c pochwyci
Morgana. Ten skosi
mieczem
najbli szego z nich, wyj c jak szalony. Z przodu Steff dopad zaryglowanych drzwi jakiego magazynu, wydoby maczug i jednym uderzeniem roztrzaska niespodziewan przeszkod . Pop dzili przez ciemne wn trze i wybiegli tylnymi drzwiami, skr cili w skim przej ciem w lewo i natrafili na p ot. Zdesperowani obrócili si na pi cie i ruszyli z powrotem. cigaj cy ich Par przywo szerszeni.
nierze federacji wypadli z drzwi magazynu i rzucili si na nich. pie
i wype ni kurcz
si przestrze mi dzy nimi hucz cym rojem
nierze zawyli i rozpierzchli si , szukaj c ukrycia. W ogólnym zamieszaniu Steff
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
roztrzaska wystarczaj
ilo
desek w p ocie, by mogli si przecisn . Pobiegli drugim
przej ciem, przez labirynt szop sk adowych, skr cili w prawo i przedostali si przez elazn bram na zawiasach. Znale li si na zawalonym z omem podwórzu na ty ach ku ni. Przed nimi otworzy y si drzwi do jej wn trza. - Tutaj! - zawo
kto .
Pognali, o nic nie pytaj c, s ysz c zewsz d okrzyki i og uszaj ce tr bienie w rogi. Wbiegli przez otwarte drzwi do ma ego sk adziku i us yszeli, jak drzwi zatrzaskuj si za nimi. Naprzeciw nich sta Hirehone, wsparty r kami o biodra. - Mam nadziej , e jeste cie warci k opotów, jakie sprawili cie! - powiedzia . Ukry ich w schowku pod pod og sk adziku i pozostawi - jak im si zdawa o - na ugie godziny. Panowa tam zaduch i ciasnota, nie by o wiat a, a dwukrotnie nad ich owami rozlega si tupot stóp w ci kich butach; za ka dym razem wstrzymywali oddech, dr twiej c z przera enia. Kiedy Hirehone znowu ich wypu ci , by a noc. Niebo by o zachmurzone i czarne jak atrament. Przez szczeliny mi dzy deskami cian ku ni po yskiwa y jasne punkciki wiate miasta. Zaprowadzi ich ze sk adziku do przylegaj cej do
ma ej
kuchni, posadzi ich przy d ugim stole i da im je . - Musia em poczeka , a
nierze zako cz
poszukiwania, upewni
si ,
e nie
zamierzacie tutaj wróci ani nie ukryli cie si gdzie w ród z omu - wyja ni . - Byli w ciekli, mo ecie mi wierzy , zw aszcza z powodu mierci jednego z nich. Teel niczym nie zdradza a swoich my li, a pozostali milczeli. Hirehone wzruszy ramionami. - Ja te si tym nie przej em. Przez pewien czas uli w milczeniu, po czym Morgan zapyta : - Co z ucznikiem? Czy mo emy si z nim teraz spotka ? Hirehone wyszczerzy z by w u miechu. - Nie s dz ,
eby to by o mo liwe. Nikt taki nie istnieje. Morgan otworzy ze
zdumienia usta. - Dlaczego w takim razie...? - To szyfr - przerwa mu Hirehone. - Dzi ki niemu wiem, czego si ode mnie oczekuje. Sprawdzi em was. Czasem szyfr zostaje z amany. Musia em si upewni , czy nie szpiegujecie dla federacji. - Jeste banit - rzek Par.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- A ty jeste Parem Ohmsfordem - odpar tamten. - No, ko czcie ju je . Zaprowadz was do cz owieka, z którym chcecie si spotka . Doko czywszy posi ku, umyli talerze w starym zlewie i poszli za Hirehone’em do wn trza ku ni. By o w niej teraz pusto, je li nie liczy jednego robotnika na nocnej s
bie
krz taj cego si przy ziej cych ogniem piecach, którym nigdy nie pozwalano ostygn . Nie zwróci na nich uwagi. Przeszli niemal bezg
nie przez grobow
cisz , czuj c zapach
popio u i metalu stopionych w siarczany amalgamat; przed oczyma mieli cienie ta cz ce na cianach w rytm porusze p omieni. Kiedy wymkn li si przez boczne drzwi, pogr aj c si w mroku, Morgan szepn
do
Hirehone'a: - Pozostawili my konie w stajni o par mil st d. - Nie martw si o to - odpowiedzia mu tamten równie szeptem. - Tam, dok d idziecie, nie b dziecie potrzebowali koni. Przeszli spokojnie i nie rzucaj c si w oczy zau kami Yarfleet, mi dzy ci gn cymi si na jego obrze ach szeregami sza asów i chat, a wreszcie wyszli z miasta. Nast pnie ruszyli na pomoc wzd
Mermidonu, posuwaj c si w gór rzeki, tam gdzie wi a si ona u stóp
przedgórza Smoczych Z bów. Szli przez reszt nocy, przeprawiaj c si przez rzek tu ponad miejscem z czenia jej pó nocnej i po udniowej odnogi, gdzie szereg katarakt rozdziela jej bieg na kilka mniejszych strumieni. Stan wód by niski o tej porze roku, dzi ki czemu mogli si przeprawi bez pomocy odzi. Mimo to w kilku miejscach woda si ga a kar om do brody, a wszyscy musieli i
z plecakami i broni uniesionymi nad g ow .
Po drugiej stronie natrafili na szereg g sto zalesionych w wozów i jarów, które wrzyna y si na g boko
kilku mil w skalne ciany Smoczych Z bów.
- To Parma Key - oznajmi w pewnym momencie nie pytany Hirehone. - Bardzo niebezpieczna okolica, je li si nie zna drogi. Par wkrótce si przekona , e. nie by o w tym cienia przesady. Parma Key stanowi o nagromadzenie grzbietów górskich i w wozów, które wznosi y si i opada y gwa townie pod awi cym kobiercem drzew i krzewów. Nów nie dawa
wiat a, gwiazdy by y przes oni te
koronami drzew i cieniem gór i ma a gromadka znajdowa a si w niemal zupe nej ciemno ci. Gdy zag bili si nieco bardziej w las, Hirehone poleci im usi
na ziemi w oczekiwaniu
witu. Nawet przy dziennym wietle przej cie wydawa o si niemo liwe. W górskich lasach Parma Key panowa nieustanny pó mrok i mg a, a parowy i wzniesienia górskie przecina y wzd
i wszerz ca
okolic . By a tam jednak cie ka, niewidoczna dla kogo , kto nie zna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jej przedtem, kr ta dró ka, któr Hirehone pod
bez wysi ku, lecz która w pozosta ych
cz onkach ma ej gromadki wzbudza a niepewno
co do kierunku ich marszu. Zbli
o si
po udnie i wiat o s oneczne s czy o si przez g ste korony drzew w skimi smugami, które nie by y w stanie rozproszy uporczywej mg y i sprawia y wra enie, jakby si zab ka y z zewn trznego wiata w sam rodek mroku. Kiedy zatrzymali si na krótki posi ek, Par zapyta przewodnika, jak daleko musz jeszcze i . - Niedaleko - odpar Hirehone. - To tam. - Wskaza pot ny masyw wznosz cy si nad Parma Key, w miejscu gdzie las opiera si o urwist
cian
cucha Smoczych Z bów. - Ta
ska a, Ohmsfordzie, nazywa si Wyst p. Jest warowni Ruchu. Par patrzy , zastanawiaj c si . - Czy federacja wie o jej istnieniu? - zapyta . - Wiedz , e jest gdzie tutaj - odpar Hirehone. – Nie wiedz jednak, gdzie dok adnie, i co wa niejsze, jak do niej dotrze . - A tajemniczy wybawca Para, ów wci
bezimienny przywódca banitów, nie obawia
si , e tacy przybysze jak my mog to zdradzi ? - sceptycznie zapyta Steff. - Chc c powtórnie odnale
drog prowadz
drog powrotn st d. - Hirehone u miechn
tutaj, musia by najpierw znale
si . - S dzisz, e by by w stanie to zrobi bez
mojej pomocy? Steff u miechn
si
kwa no, uznaj c s uszno
drowa bez ko ca w tym labiryncie, nie odnajduj c w
tego argumentu. Mo na by o ciwej drogi.
Pó nym popo udniem dotarli do masywu skalnego, w stron którego zmierzali przez ca y dzie . G stniej ce cienie okrywa y ca
okolic , pogr aj c las w pó mroku. Hirehone
kilkakrotnie w ci gu ostatniej godziny g
no gwizda , za ka dym razem wyczekuj c na
gwizd w odpowiedzi przed podj ciem marszu. U stóp urwiska czeka a zamykana krat winda ustawiona na polanie. Jej liny gin y w ród ska wysoko w górze. By a wystarczaj co du a, by ich wszystkich pomie ci . Weszli do rodka i uchwycili si pr tów dla utrzymania równowagi, gdy winda d wign a ich w gór , unosz c si powoli i spokojnie, a w ko cu znale li si
ponad szczytami drzew. Dotarli do w skiej pó ki skalnej i zostali na ni
wci gni ci przez kilku ludzi obs uguj cych pot ny ko owrót. Tam weszli do drugiej windy. Znowu zostali uniesieni w gór przy skalnej cianie, ko ysz c si niebezpiecznie nad ziemi . Par raz spojrza w dó i szybko tego po
owa . Na chwil ujrza twarz Steffa, która
wygl da a, jakby odp yn a z niej ca a krew. Hirehone wydawa si zupe nie spokojny i pogwizdywa beztrosko, gdy unosili si w gór .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem przesiedli si do jeszcze jednej windy, któr jechali znacznie krócej, i kiedy w ko cu wysiedli, znale li si na szerokim, trawiastym cyplu skalnym, mniej wi cej w po owie wysoko ci urwiska, ci gn cym si do oddalonego o kilkaset metrów szeregu jaski . Na skraju cypla i wokó jaski wznosi y si fortyfikacje, a w pop kanej cianie urwiska powy ej wykute by y gniazda obronne. Z góry do ma ej sadzawki opada w ski wodospad, a na cyplu ros o kilka rozproszonych k p drzew li ciastych i wierków. Wsz dzie wokó krz tali si ludzie wigaj cy narz dzia, bro
i skrzynie z zapasami, wykrzykuj cy komendy albo
odpowiadaj cy na nie. Ze rodka tego uporz dkowanego zam tu wyszed do nich wybawca Para. Jego wysok posta spowija y szkar atno-czarne szaty. Mia teraz g adko ogolone policzki, a wiat o s oneczne ukazywa o cienkie zmarszczki na jego ko cistej twarzy. By a to twarz nie poddaj ca si staro ci. W osy mia zaczesane do ty u i lekko przerzedzone na czole. By szczup y i muskularny i porusza si jak kot. Zbli
si do nich z okrzykiem powitania na
ustach, wyci gaj c przed siebie rami , którym najpierw u cisn
Hirehone'a, a potem obj
Para. - A wi c, ch opcze, zmieni
jednak zdanie? Witaj zatem i twoi przyjaciele równie .
Twój brat, góral i para kar ów, czy tak? Dziwna zaiste kompania. Przybywacie, eby si do nas przy czy ? Morgan zawsze pragn by tak bezpo redni i otwarty, i Par poczu , e si rumieni. - Niezupe nie. Mamy problem. - Nowy problem? - Herszt banitów wydawa si rozbawiony. - Zdaje si , e nie potrafisz wyj
bez k opotów. Czy mog ci teraz prosi o zwrot mojego pier cienia? - Par
pier cie
z kieszeni i poda mu go. Tamten wsun
go z powrotem na palec,
przygl daj c mu si z lubo ci . - Sokó . To dobry symbol dla wolno urodzonych, nie s dzisz? - Kim jeste ? - zapyta go prosto z mostu Par. - Kim jestem? - M czyzna za mia si
weso o. - Jeszcze si
nie domy li
przyjacielu? Nie? Powiem ci zatem. - Pochyli si do przodu. - Spójrz na moj r Podniós zaci ni
d
, . -
z palcem wymierzonym w nos Para. - Brakuj ca r ka ze szpikulcem.
Kim jestem? - Jego szmaragdowe oczy po yskiwa y figlarnie. Nast pi a chwila nat onego milczenia, kiedy Ohmsford przygl da mu si , zbity z tropu. - Nazywam si Padishar Creel, Parze Ohmsfordzie - rzek w ko cu. - Ale mo esz zna mnie lepiej jako dalekiego prawnuka Panamona Creela. I Par wreszcie zrozumia . Tego wieczora podczas kolacji, siedz c przy stole, który odsuni to specjalnie od
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
sto ów innych mieszka ców Wyst pu, Par i jego towarzysze s uchali z narastaj cym zdumieniem Padishara Creela opowiadaj cego swoj histori . - Mamy tutaj na górze zasad , e przesz
ka dego jest jego prywatn spraw - rzek
do nich konspiracyjnie. - Inni mogliby si czu niezr cznie, s uchaj c, jak opowiadam o swojej. - Odchrz kn . - By em posiadaczem ziemskim - zacz
- hodowc zbó i trzody,
cicielem kilkunastu ma ych gospodarstw i wielu hektarów lasów przeznaczonych wy cznie do polowa . Odziedziczy em wi kszo
z nich po moim ojcu, on za po swoim i
tak dalej, a do zamierzch ych czasów. Lecz jak si zdaje, wszystko zacz o si od Panamona Creela. Mówiono mi, cho oczywi cie nie jestem w stanie tego potwierdzi , e po tym, jak pomóg Shei Ohmsfordowi odzyska Miecz Shannary, powróci na pó noc, na pogranicza, gdzie odniós znaczny sukces w wybranym przez siebie zawodzie i zgromadzi spor fortun . Przechodz c w stan spoczynku m drze zainwestowa pieni dze w tereny, które mia y si pó niej sta ziemiami rodziny Creelów. Par z trudem pow ci ga u miech. Padishar Creel snu sw opowie
z ca kowit
powag , chocia wiedzia , podobnie jak Ohmsfordowie i Morgan, e Panamon Creel by odziejem, kiedy drogi jego i Shei Ohmsforda skrzy owa y si . - Sam nazywa siebie baronem Creelem - kontynuowa niewzruszenie Padishar. - Od tamtego czasu tak samo nazywano wszystkich zwierzchników rodu. Baron Creel. - Urwa , rozkoszuj c si brzmieniem tych s ów. Nast pnie westchn . - Jednak e federacja zagarn a ziemie mego ojca, kiedy by em dzieckiem; ukrad a je bez adnej rekompensaty i w ko cu wysiedli a nas. Mój ojciec umar , usi uj c je odzyska . Moja matka równie . W do tajemniczych okoliczno ciach. - U miechn si . - Wi c przy czy em si do Ruchu. - Tak po prostu? - zapyta Morgan, przygl daj c mu si sceptycznie. Herszt banitów nadzia na nó kawa ek wo owiny. - Moi rodzice udali si
do gubernatora prowincji, pacho ka federacji, który
wprowadzi si do naszego domu, i ojciec za da zwrotu swej prawowitej w asno ci, daj c do zrozumienia, e je li nic nie zostanie uczynione dla rozwi zania sprawy, gubernator gorzko tego po
uje. Mój ojciec nigdy nie by przesadnie ostro ny. Odmówiono jego pro bie
i on oraz moja matka zostali niezw ocznie odprawieni. W drodze powrotnej znikn li. Odnaleziono ich potem wisz cych na drzewie w pobliskim lesie, wypatroszonych i odartych ze skóry. - Powiedzia to bez zawzi to ci, rzeczowo i z przera aj cym spokojem. - Mo na powiedzie , e szybko potem doros em - doko czy . Zapanowa o d ugie milczenie. - To by o dawno temu. - Padishar Creel wzruszy ramionami. - Nauczy em si walczy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i utrzymywa przy yciu. Wst pi em do Ruchu, lecz zorientowawszy si , jak podle jest zarz dzany, stworzy em w asne ugrupowanie. nie spodoba o. Usi owali wyda rozprawi em, wi kszo
mi so. - Kilku innym przywódcom si to
mnie federacji. To by ich b d. Kiedy si
z nimi
pozosta ych grup przy czy a si do mnie. W ko cu wszyscy to
zrobi . - Nikt si nie odzywa . Padishar Creel uniós wzrok. - Nikt nie jest g odny? Pozosta o sporo jedzenia. Szkoda by oby je wyrzuca . Szybko ko czyli posi ek. Herszt banitów przedstawia im tymczasem dalsze szczegó y swego burzliwego ycia, tym samym oboj tnym tonem. Par si zastanawia , jaki naprawd jest cz owiek, z którym zwi za go los. Przedtem my la , e jego wybawca mo e si okaza bohaterem, jakiego czterem krainom brakowa o od czasów Allanona, i sztandarem zjednocz si wszystkie ciemi one plemiona. Wie
e pod jego
gminna nios a, e cz owiek
ten jest charyzmatycznym przywódc , na którego czeka ruch wolno ciowy. Lecz sprawia on jednocze nie wra enie rzezimieszka. Jakkolwiek niebezpieczny Panamon Creel móg by w swoich czasach, Par by przekonany, e Padishar Creel jest jeszcze niebezpieczniejszy. - Oto i ca a moja historia - oznajmi gospodarz, odsuwaj c swój talerz. Jego oczy po yskiwa y. - Czy mieliby cie ochot zapyta mnie o co w zwi zku z ni ? Milczenie. Potem Steff mrukn nagle, szokuj c pozosta ych: - Ile z tego jest prawd ? Wszyscy zamarli z przera enia. Lecz Padishar Creel roze mia si , szczerze ubawiony. W jego oczach wyra nie widoczny by respekt dla kar a, gdy mówi : - Co nieco, przyjacielu z Estlandii, co nieco. - Mrugn
do . - Historia staje si coraz
lepsza za ka dym razem, kiedy j opowiadam. Podniós swoj szklank i nala sobie do pe na piwa z dzbana. Par znowu patrzy na Steffa z podziwem. Nikt inny nie odwa
by si zada tego pytania.
- Ale dosy tego - rzek herszt banitów, pochylaj c si do przodu. - Do przesz
ci. Pora,
ju historii z
eby cie mi powiedzieli, co was do mnie sprowadza. Mów, Parze
Ohmsfordzie. - Jego oczy by y utkwione w ch opca. - Ma to co wspólnego z magi , nieprawda ? Nic innego by ci tutaj nie sprowadzi o. Opowiadaj! Par si zawaha . - Czy twoja oferta pomocy jest wci
aktualna? - zapyta . Padishar wydawa si
ura ony. - Moje s owo jest wi te, ch opcze! Skoro powiedzia em, e pomog , to pomog ! Czeka . Par spojrza na pozosta ych, po czym rzek : - Musz odnale
Miecz Shannary.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Opowiedzia Padisharowi o swoim spotkaniu z duchem Allanona i o zadaniu, które mu druid powierzy . Opowiedzia o w drówce i podj tej przez ich pi tk , by stawi si na to spotkanie, o potyczkach z
nierzami federacji i szperaczami oraz z potworami zwanymi
cieniowcami. Niczego nie przemilcza , pomimo swych zastrze
co do tego cz owieka.
Uzna , e lepiej b dzie nie k ama ani nie opowiada pó prawd, podda wszystko pod os d tamtego, tak by móg to wedle uznania przyj gorszym po
albo odrzuci . Tak czy owak, nie b dziemy w
eniu ni teraz, pomy la . Niezale nie od tego, czy zdecyduje si nam pomóc
czy nie. Kiedy sko czy , herszt banitów powoli odchyli si do ty u, wys czy reszt piwa ze szkanki, z której od d
szego czasu popija , i u miechn si znacz co do Steffa.
- Teraz ja powinienem zapyta , ile z tej historii jest prawd ! - Par zacz lecz tamten szybko uniós d tpliwo
protestowa ,
, przerywaj c mu. - Nie, ch opcze, daruj sobie. Nie podaj w
tego, co mi opowiedzia
. Wyra nie wida , e mówisz w najlepszej wierze.
artowa em tylko. - Masz ludzi, bro , zapasy i sie szpiegów, co mog oby nam pomóc w odnalezieniu tego, czego szukamy - spokojnie wtr ci Morgan. - Dlatego tutaj jeste my. - Wydaje mi si równie , e masz s abo
do tego rodzaju szale stw - dorzuci ,
chichocz c, Steff. Padishar Creel potar r
podbródek.
- Mam jeszcze co wi cej, przyjaciele - rzek z wilczym u miechem. - Mam zmys przeznaczenia! - Wsta bez s owa i zaprowadzi ich od sto u na skraj cypla. Stan li tam, spogl daj c na Parma Key, rozleg ostatnich promieniach zachodz cego s
panoram lasów i grzbietów górskich sk panych w ca. Jego rami zakre li o szeroki uk, ogarniaj cy to
wszystko. - To teraz moje ziemie albo je li wolicie, ziemie barona Creela. Lecz nie utrzymam ich d
ej ni poprzednich, je li nie znajd sposobu, eby os abi federacj ! - Na chwil
urwa . - Wspomnia em o przeznaczeniu. Oto, w co wierz . Przeznaczenie uczyni o mnie tym, kim jestem. I mo e równie atwo mnie zniszczy , je li nie podejm rzuconej przez nie kawicy. A jest ni , jak s dz , to, co ty mi proponujesz. To nie przypadek, Parze Ohmsfordzie, e do mnie przyszed
. Tak mia o by . Wiem, e tak jest, zw aszcza teraz,
kiedy us ysza em, czego szukasz. Czy widzisz, jak si to wszystko splata? Mój przodek i twój, Panamon Creel i Shea Ohmsford, poszukiwali Miecza Shannary przed ponad trzystu laty. Teraz nasza kolej, twoja i moja. Raz jeszcze Creel i Ohmsford, zapowied zmiany w kraju, nowy pocz tek. Czuj to! - Przygl da im si z wyrazem napi cia na twarzy. - Przyja po czy a was wszystkich, a potrzeba zmiany w waszym yciu sprowadzi a was do mnie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ody Parze, rzeczywi cie cz nas wi zy, tak jak ci powiedzia em, kiedy spotkali my si po raz pierwszy. Historia powinna si powtórzy . S przygody, które musimy wspólnie prze
,
i zwyci stwa, które musimy odnie . Tak los przeznaczy tobie i mnie! Par, nieco oszo omiony t przemow , zapyta : - Pomo esz nam zatem? - Owszem, pomog . - Herszt banitów uniós w gór brew. - Wci
w adam nad Parma
Key, lecz utraci em Sudlandi : mój dom, moje ziemie, moje dziedzictwo. Chc je odzyska . Magia jest dzi odpowiedzi , podobnie jak by a ni w dalekiej przesz
ci, katalizatorem
zmian, o cieniem, który zawróci besti federacji i zap dzi j z powrotem do jej jaskini! - Mówi
to parokrotnie - wtr ci Par. - Mówi
na kilka ró nych sposobów, e
magia jest w stanie os abi federacj . Ale Allanon boi si przede wszystkim cieniowców; to przeciw nim Miecz ma zosta u yty. Dlaczego wi c...? - Oho, m odzie cze - po piesznie przerwa mu tamten. - Znowu trafiasz w sedno sprawy. Odpowied na twoje pytanie jest taka: we wszystkim dostrzegam nici przyczyny i skutku. Si y z a, i takie jak federacja i cieniowce, nie stoj z dala od siebie w ogólnym planie rzeczy. S w jaki sposób zwi zane, po czone ze sob , by mo e tak jak Ohmsfordowie z Creelami, i je li znajdziemy sposób, eby zniszczy jedno, znajdziemy równie sposób, by zniszczy drugie! - Spojrza na nich z tak niez omn determinacj , e przez d ug chwil nikt si nie odezwa . wiat o s oneczne dogasa o za horyzontem i zmierzch spowija Parma Key oraz ziemie na po udniu i zachodzie w szar zas on mroku. Ludzie siedz cy za ich plecami wstawali od sto ów i udawali si na miejsca spoczynku rozsiane po ca ym cyplu. Nawet na tej wysoko ci wieczór by ciep y i bezwietrzny. Na niebie pojawi y si gwiazdy i nik y sierp nowiu. - A zatem - rzek spokojnie Par - co mo esz zrobi , eby nam pomóc? Padishar Creel wyg adzi fa dy na szkar atnych r kawach swej tuniki i wci gn boko do p uc górskie powietrze. - Mog zrobi , ch opcze, to, o co mnie prosi
. Mog ci pomóc odnale
Miecz
Shannary. - Spojrza na niego z przelotnym u miechem i doda rzeczowo: - Bo widzisz, wiem chyba, gdzie on jest.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVIII Przez nast pne dwa dni Padishar Creel nie mia nic wi cej do powiedzenia o Mieczu Shannary. Ilekro Par czy którykolwiek z jego towarzyszy usi owa wszcz
z nim rozmow
na ten temat, mówi tylko, e czas wszystko poka e lub e cierpliwo
jest cnot , albo
wyg asza jaki podobny komuna , który jedynie wzbudza ich irytacj . Poniewa jednak on sam nie traci przy tym dobrego humoru, zachowywali swoje odczucia dla siebie. Poza tym pomimo ca ej ostentacji, z jak herszt banitów traktowa ich jako go ci, byli jednak w pewnym sensie wi niami. Wprawdzie mog i swobodnie chodzi po Wyst pie, lecz nie wolno im go by o opuszcza . Tak czy owak zreszt nie mogliby tego zrobi . Ko owroty, które podnosi y i opuszcza y kosze z Wyst pu do Parma Key, by y stale silnie strze one i nikomu nie wolno si by o do nich zbli
bez powodu. Nie maj c dost pu do wind, które
zwioz yby ich na dó , nie mogli opu ci cypla od przodu. Urwisko by o strome i pedantycznie ogo ocone z wszelkich nierówno ci i wyst pów, a nieliczne ma e pó ki skalne i p kni cia zosta y starannie skute albo zalepione. Urwisko z ty u równie by o do pewnej wysoko ci strome i strze one gniazdami umocnie wykutymi w wysokiej skale. Pozostawa y jeszcze tylko jaskinie. Pierwszego dnia Par wraz przyjació mi zapu ci si do rodka groty, chc c sprawdzi , co si w niej mie ci. Stwierdzili, e olbrzymia centralna komnata, przypominaj ca wn trze katedry, rozga zia si na dziesi tki mniejszych, w których banici przechowywali wszelkiego rodzaju zapasy oraz bro , dok d przenosili swe kwatery mieszkalne, kiedy pogoda na zewn trz stawa a si
nieprzyjazna, i gdzie urz dzali
pomieszczenia wiczebne i sale zebra . Znajdowa y si tam tunele prowadz ce w g b góry, lecz by y one odgrodzone i strze one. Kiedy Par zapyta Hirehone'a, który pozosta jeszcze przez kilka nast pnych dni, dok d prowadz tunele, w
ciciel „Ku ni Kiltan” u miechn si
ironicznie i powiedzia mu, e podobnie jak cie ki w Parma Key, tunele Wyst pu wiod w zapomnienie. Dwa dni min y szybko pomimo frustracji wynik ej ze zbywania przez Padishara milczeniem ich pyta
o Miecz. Ca a pi tka go ci sp dza a czas na zwiedzaniu twierdzy
banitów. Jak d ugo trzymali si z dala od wind i tuneli, pozwalano im chodzi , gdzie mieli ochot . Ani razu Padishar Creel nie zapyta Para o jego towarzyszy. Zdawa si
nie
interesowa tym, kim s , i czy mo na im ufa , niemal jakby nie mia o to znaczenia. By mo e rzeczywi cie nie mia o, uzna po namy le Par. Siedziba banitów tak czy owak wydawa a si niezdobyta.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par, Coll i Morgan przebywali wi kszo czasem, lecz Teel trzyma a si
czasu razem. Steff przy cza si do nich
od wszystkich z dala, równie nieprzyst pna i
niekomunikatywna jak zawsze. Banici szybko przywykli do widoku Ohmsfordów i górala, którzy w drowali po cyplu, fortyfikacjach i pieczarach i przygl dali si wspólnemu dzie u natury i cz owieka, rozmawiali z mieszkaj cymi i pracuj cymi tam lud mi, kiedy mogli to robi , nie przeszkadzaj c im, oczarowani wszystkim, co widzieli. Najbardziej fascynuj cy by jednak Padishar Creel. Herszt banitów stanowi swoisty paradoks. W swojej jaskrawoszkar atnej szacie by atwo rozpoznawalny z ka dego miejsca na cyplu. Bezustannie co mówi , opowiada historie, wydawa rozkazy, wyg asza uwagi o wszystkim, co mu akurat przysz o do g owy. By nieodmiennie pogodny, jakby u miech by jedynym wyrazem twarzy, jaki mia ochot powierzchowno
przybiera . Jednak e ta jasna i ujmuj ca
skrywa a charakter twardy jak granit. Kiedy wydawa jakie polecenie,
by o ono natychmiast wykonywane. Nikt nie wa
si kwestionowa jego postanowie .
Kiedy jego twarz okrywa u miech ciep y jak letnie s
ce, jego g os móg przybiera
lodowaty ton, od którego cierp a skóra. W prowadzonym przeze obozie panowa porz dek i dyscyplina. Nie by a to niesforna gromada nieudaczników. Wszystko wykonywano dok adnie i gruntownie. Obóz by schludny i czysty, skrupulatnie utrzymywany w tym stanie. Zapasy by y posortowane i zinwentaryzowane, tak e wszystko dawa o si z atwo ci odnale . Ka dy mia wyznaczone zadania i dba o to, by zosta y one wykonane. Na Wyst pie mieszka o ponad trzystu ludzi i zdawali si oni nie mie najmniejszych w tpliwo ci, co do nich nale y ani przed kim b dzie si musia t umaczy ten, kto zawiedzie. Drugiego dnia ich pobytu przed oblicze Padishara zostali sprowadzeni dwaj banici pod zarzutem kradzie y. Herszt z
agodnym wyrazem twarzy wys ucha
zgromadzonych
przeciwko nim dowodów, po czym pozwoli im przemówi we w asnej obronie. Jeden od razu przyzna si do winy, a drugi wszystkiemu do kaza pierwszego wych osta i wys
nieprzekonuj co zaprzeczy . Padishar
z powrotem do pracy, a drugiego str ci w przepa .
Wydawa o si , e nikt potem nie po wi ci tej sprawie adnej uwagi. Pó niej tego samego dnia Padishar podszed do Para, kiedy ten by sam, i zapyta , czy to, co widzia , poruszy o go. Prawie nie czeka c na odpowied , zacz
t umaczy , jak
zasadnicz spraw w obozie takim jak jego jest dyscyplina i e sprawiedliwo
w wypadku jej
amania musi dzia
szybko i pewnie.
- Pozory s czasem w wi kszej cenie ni papiery warto ciowe - stwierdzi do enigmatycznie. - Stanowimy tu zwart spo eczno
i musimy wzajemnie na sobie polega .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Je li kto okazuje si niegodny zaufania we w asnym obozie, najprawdopodobniej oka e si równie niegodny zaufania na polu bitwy. A tam w gr wchodzi b dzie nie tylko jego w asne ycie! Potem nagle zmieni temat i przyzna tonem przeprosin, e pierwszego wieczora nie by ca kiem szczery, mówi c o swoim pochodzeniu, i e jego rodzice nie byli naprawd posiadaczami ziemskimi powieszonymi w lesie, lecz handlarzami jedwabiem, którzy umarli w wi zieniu federacji po tym, jak odmówili zap acenia podatków. Powiedzia , e tamta druga historia po prostu lepiej brzmi. Spotkawszy wkrótce potem Hirehone'a, Par zapyta go - wci pami ci opowie
maj c wie o w
Padishara Creela - czy zna rodziców herszta banitów, na co Hirehone
odpar : - Nie, choroba ich zabra a, zanim jeszcze pozna em Padishara. - W wi zieniu, tak? - pyta dalej Par, zbity z tropu. - Wi zieniu? Niezupe nie. Umarli na po udnie od Wayford, odbywaj c podró w karawanie. Handlowali szlachetnymi metalami. Padishar sam mi to opowiedzia . Tego samego wieczora po kolacji Par zrelacjonowa obydwie rozmowy bratu. Udali si samotnie na szaniec na skraju cypla, gdzie dociera y jedynie przyt umione odg osy z obozu i mogli patrze , jak zmierzch powoli ukazuje coraz bardziej z
ony wzór gwiazd na
nocnym niebie. Kiedy sko czy , Coll za mia si , potrz saj c g ow . - Ten cz owiek wydaje si bra zupe ny rozbrat z prawd , kiedy zaczyna opowiada o sobie. Jest w nim wi cej z Panamona Creela, ni by o w samym Panamonie! - To prawda. - Par skrzywi si . - Ubiera si tak samo, mówi tak samo, jest równie narwany i niedorzeczny. - Coll westchn . - Czemu wi c si
miej ? Co robimy tutaj z tym szale cem?
Par pozostawi to pytanie bez odpowiedzi. - Jak s dzisz, co on ukrywa, Coll? - Wszystko. - Nie, nie wszystko. Nie jest kim takim. - Coll zacz wyci gn
protestowa , lecz brat szybko
r ce, eby go uspokoi . - Pomy l o tym przez chwil . Ca a komedia na temat tego,
kim jest, zosta a starannie zainscenizowana. Celowo wymy la te zwariowane historie, a nie z kaprysu. Padishar Creel ma jeszcze co wspólnego z Panamonem, je li wierzy opowie ciom. Stworzy na nowo swój obraz w umys ach wszystkich wokó siebie: nakre li swój portret, który z opowiadania na opowiadanie si zmienia, lecz zawsze jest ponadnaturalnej wielko ci. - Pochyli si w stron brata. - I mo esz by pewien, e nie zrobi tego bez powodu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Dalsze rozwa ania o przesz
ci Padishara Creela zako czy y si par minut pó niej,
kiedy wezwano ich na zebranie. Hirehone poleci im szorstkim tonem, by udali si za nim, i poprowadzi ich przez cypel do sali zebra w jaskini, gdzie czeka ju herszt banitów. Ze stropu jak paj ki zwisa y lampy olejowe na czarnych
cuchach. Ich blask by zbyt s aby, by
rozproszy cienie wype niaj ce k ty i wn ki komnaty. Morgan i kar y ju tam byli. Siedzieli przy stole wraz z kilkoma banitami, których Par widzia wcze niej w obozie. Chandos by naprawd gro nie wygl daj cym olbrzymem z wielk czarn brod , z licznymi bliznami na ca ym ciele, bez ucha oraz oka po jednej stronie g owy. Ciba Blue by m odym ch opcem o adkiej twarzy, d ugich jasnych w osach i dziwnym niebieskim znamieniu w kszta cie pó ksi yca na lewym policzku. Stasas i Drutt byli szczup ymi, krzepkimi starszymi czyznami o krótko przystrzy onych brodach, pomarszczonych br zowych twarzach i czujnie spogl daj cych oczach. Hirehone wprowadzi Ohmsfordów, zamkn drzwi komnaty i stan przed nimi na rozstawionych nogach. Przez okamgnienie Par czu , jak w osy je
mu si ostrzegawczo na karku.
W nast pnej chwili wita ich ju Padishar Creel, pogodny i promieniuj cy spokojem. - O, m ody Par i jego brat. - Zaprosi ich gestem, by usiedli na awach obok pozosta ych, dokona krótkiej prezentacji i powiedzia : - Jutro o wicie wyruszamy po Miecz. - Gdzie on jest? - Par chcia od razu wiedzie . - Gdzie , sk d nam nie ucieknie. - Herszt banitów u miechn si szerzej. Par spojrza na Colla. - Im mniej b dziemy mówi o tym, dok d idziemy, tym wi ksza b dzie szansa, e utrzymamy to w sekrecie. - Wielki m czyzna mrugn okiem. - Czy jest jaki powód, eby to utrzymywa w sekrecie? - zapyta spokojnie Morgan Leah. -
adnego nadzwyczajnego. - Herszt banitów wzruszy ramionami. - Ale zawsze
jestem ostro ny, kiedy czyni plany opuszczenia Wyst pu. - Jego spojrzenie by o ch odne. Nie sprzeciwiaj mi,si , góralu. Morgan wytrzyma jego wzrok i nic nie odpowiedzia . - Pójdzie nas siedmiu - spokojnie kontynuowa tamten. - Stasas, Drutt, Blue i ja z obozu, Ohmsfordowie i góral spoza niego. - ust pozosta ych zacz y si ju dobywa protesty, lecz Padishar od razu je uci . - Chandos, ty b dziesz sprawowa w adz na Wyst pem podczas mojej nieobecno ci. Chc pozostawi tu kogo , na kim mog polega . Hirehone, twoje miejsce jest w Yarfleet. Musisz tam mie oczy otwarte na wszystko. Poza tym mia by opoty z wyt umaczeniem si , gdyby ujrzano ci tam, dok d idziemy. Je li o was chodzi, przyjaciele z Estlandii - zwróci si z kolei do Steffa i Teel - zabra bym was, gdybym móg .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Lecz kar y poza Estlandi b
przyci ga uwag , a na to nie mo emy sobie pozwoli . Ryzy-
kujemy ju wystarczaj co du o, zabieraj c z sob Ohmsfordów, których wci
poszukuj
szperacze, ale jest to ich wyprawa. - Nasza ju tak e, Padisharze - stwierdzi ponuro Steff. - Przebyli my dalek drog , eby wzi
w niej udzia . Nie u miecha nam si perspektywa pozostania tutaj. Mo e jakie
przebranie? - Przebranie nikogo nie zwiedzie, zw aszcza tam, dok d idziemy - odpar herszt banitów, kr
c g ow . - Jeste zaradnym i pomys owym ch opcem, Steff, ale nie mo emy
podejmowa ryzyka podczas tej eskapady. - Rozumiem, e w gr wchodzi jakie miasto i jego mieszka cy? - Tak. Karze przyjrza mu si uwa nie. - By bym bardzo nierad, gdyby prowadzono tu jak ród banitów rozleg si
gr naszym kosztem.
ostrzegawczy pomruk, lecz Padishar natychmiast go
uciszy . - Ja tak e - odpar , widruj c Steffa wzrokiem. Ch opiec przez d ug chwil wytrzyma jego spojrzenie. Nast pnie rzuci okiem na Teel i skin g ow . - Dobrze. Poczekamy. Herszt banitów powiód wzrokiem po twarzach siedz cych wokó sto u. - Wyruszymy o brzasku i nie b dzie nas mniej wi cej przez tydzie . Je li nie b dzie nas d
ej, to by mo e nie powrócimy wcale. Czy s jakie pytania? - Nikt si nie odezwa .
Padishar Creel obdarzy wszystkich promiennym u miechem. - Mo e wi c si napijemy? Na dworze z pozosta ymi, eby mogli wznie
toast za nasze zdrowie i yczy nam powodzenia!
Chod my, przyjaciele, i oby starczy o si tym z nas, którzy id stawi czo o lwu w jego jaskini! Wyszed na zewn trz, pogr aj c si w mroku, a pozostali pod yli za nim. Morgan i Ohmsfordowie szli w zamy leniu z ty u. - Lwu w jego jaskini, h ? - mrukn
Morgan pod nosem. - Ciekaw jestem, co mia na
my li? Ohmsfordowie spojrzeli na siebie. aden nie by pewien, czy chcia by to wiedzie . Par mia niespokojn noc. Dr czy y go koszmary i l ki, które wyrywa y go ze snu i sprawi y, e obudzi si z podpuchni tymi oczami. Kiedy wsta wraz z Collem i Morganem, stwierdzi , e Padishar Creel i jego towarzysze ju nie pi i s w trakcie niadania. Herszt
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
banitów zamieni sw szkar atn szat na mniej rzucaj cy si w oczy zielonobr zowy strój, jaki nosili jego ludzie. Ohmsfordowie i góral szybko w
yli co na siebie i zabrali si do
jedzenia, dr c nieco od utrzymuj cego si jeszcze nocnego ch odu. Przy czyli si do nich Steff i Teel, i milcz ce cienie przycupni te przy ognisku. Po niadaniu siódemka wyznaczona przez Padishara zarzuci a na ramiona plecaki i uda a si na skraj cypla. S
ce wynurza o si
powoli zza horyzontu na wschodzie. Jego wczesne wiat o po yskiwa o srebrzystoz otym blaskiem w ród ust puj cej ciemno ci. Steff mrukn , eby byli ostro ni, i wraz z Teel znikn
z powrotem w mroku. Morgan energicznie rozciera r ce i g boko wydycha
powietrze, jakby to by a ostatnia ku temu sposobno . Wsiedli do pierwszej windy i rozpocz li zjazd w dó , przesiadaj c si nast pnie bez s owa do drugiej i trzeciej. Ko owroty skrzypia y upiornie w ród ciszy, kiedy opuszczano ich ku ziemi. Zjechawszy na dó do Parma Key, ruszyli od razu w drog , pogr aj c si w otulonym mg lesie. Padishar Creel z Blue'em szed przodem, Ohmsfordowie i góral znajdowali si po rodku, a pozostali dwaj banici, Stasas i Drutt, zamykali pochód. Wkrótce skalna ciana Wyst pu znikn a im z oczu. Przez wi ksz cz
dnia szli na po udnie, a pod wieczór, po doj ciu do Mermidonu,
zboczyli na zachód. Do zmierzchu posuwali si wzd
rzeki, pozostaj c na jej pó nocnym
brzegu. Tej nocy biwakowali tu poni ej po udniowego kra ca prze czy Kennon w cieniu Smoczych Z bów. Znale li os oni
przez cyprysy zatoczk , gdzie ze ska sp ywa potok,
dostarczaj c im wody pitnej. Rozpalili ognisko, zjedli kolacj i u
ywszy si wygodnie,
patrzyli, jak na niebie pojawiaj si gwiazdy. Po pewnym czasie Stasas i Drutt poszli obj
pierwsz wart , jeden udaj c si
kawa ek w gór rzeki, drugi w dó . Ciba Blue zawin si w koce i po kilku chwilach ju spa . Jego m odzie cza twarz we nie wydawa a si jeszcze m odsza. Padishar Creel siedzia z Ohmsfordami i Morganem, grzebi c kijem w ognisku i popijaj c piwo z butelki. Par zastanawia si przez ca y dzie nad docelowym punktem ich wyprawy i teraz zapyta nagle herszta banitów: - Idziemy do Tyrsis, prawda? Padishar spojrza na niego zdziwiony, po czym przytakn . - Nie widz
adnego powodu, eby mia teraz tego nie wiedzie .
- Ale dlaczego mieliby my poszukiwa Miecza Shannary w Tyrsis? Znikn
przecie
stamt d ponad sto lat temu, kiedy federacja zaanektowa a Callahorn. Czemu mia by znowu tam by ? Tamten u miechn si tajemniczo. - Mo e dlatego, e nigdy nie przesta si tam znajdowa . Par i jego towarzysze
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
patrzyli na ze zdumieniem. - To, e Miecz Shannary znikn , nie musi wcale oznacza , e gdzie go zabrano. Czasami co mo e znikn
i wci
znajdowa si na oczach wszystkich. Mo e znikn ,
poniewa po prostu nie wygl da ju tak jak przedtem. Widzimy to, ale nie rozpoznajemy. - O czym ty mówisz? - zapyta Par wolno. U miech Padishara Creela wyra nie si rozszerzy . - Mówi , e Miecz Shannary mo e si znajdowa dok adnie w tym samym miejscu, co trzysta lat temu. - Zamkni ty przez wszystkie te lata w krypcie po rodku Parku Ludu i nikt na to nie wpad ? - zapyta os upia y Morgan Leah. - Jak to mo liwe? Padishar poci gn w zamy leniu z butelki i powiedzia : - B dziemy tam jutro. Poczekajcie, a przekonacie si na w asne oczy. Par by zm czony ca odziennym marszem i poprzedni
niespokojn noc , d ugo
jednak nie udawa o rnu si zasn , chocia pozostali dawno zacz li ju chrapa . Nie móg przesta my le o tym, co powiedzia Padishar Creel. Przed ponad trzystu laty, po tym jak Shea Ohmsford pos
si Mieczem Shannary do zg adzenia lorda Warlocka, zosta on
osadzony w bloku czerwonego marmuru i z
ony w krypcie po rodku Parku Ludowego w
Tyrsis, jednym z g ównych miast Sudlandii. Tam pozosta do czasu wkroczenia federacji do Callahornu. By o powszechnie wiadomo, e potem znikn . Je li nie znikn , to czemu tak wielu ludzi w to wierzy o? Je li znajdowa si w tym samym miejscu, co trzysta lat wcze niej, to czemu nikt go teraz nie rozpoznawa ? Zastanawia si . To prawda, e wiele z tego, co wydarzy o si za czasów Allanona, straci o wiarygodno ; wiele opowie ci przybra o posta przypowie ci i legend. By mo e jeszcze zanim Miecz Shannary znikn , nikt ju w niego nie wierzy . Mo e nikt nawet nie wiedzia , do czego jest zdolny. Ale przynajmniej wiedziano, e tam jest! By narodowym zabytkiem, na mi
bosk ! Jak wi c mogliby twierdzi , e znikn , je li tak nie by o? To
wszystko razem nie mia o sensu! Jednak e Padishar Creel wydawa si taki pewny. Par zasn , nie rozwi zawszy zagadki. Wstali znowu o brzasku, przeprawili si nieca
przez Mermidon brodem po
onym o
mil w gór rzeki i skr cili na po udnie do Tyrsis. Dzie by pogodny i spokojny i py
z k wype nia im nosy i gard a. Kiedy mogli, trzymali si w cieniu, lecz okolica na po udnie Stawa a si coraz bardziej odkryta, w miar jak lasy ust powa y miejsca Oszcz dnie u ywali wody i nie forsowali si w marszu, lecz s
kom i pastwiskom.
ce wznosi o si coraz wy ej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na bezchmurnym niebie i wkrótce wszyscy byli zlani potem. Oko o po udnia, kiedy zbli ali si do murów miasta, wilgotne ubrania klei y im si do cia a. Tyrsis by o stolic Callahornu, jego najstarszym miastem i najbardziej niedost pn twierdz w ca ej Sudlandii. Po
one na rozleg ym p askowy u, by o os oni te wysokimi
ska ami od po udnia i dwoma pot nymi murami obronnymi od pó nocy. Mur zewn trzny wznosi si na trzydzie ci metrów ponad najwy szy punkt p askowy u i stanowi pot zapor , która zosta a zniesiona jedynie raz w dziejach Tyrsis, w czasach Shei Ohmsforda, kiedy hordy lorda Warlocka przypu ci y atak na miasto. Drugi mur rozci ga si wewn trz pierwszego, stanowi c redut dla obro ców miasta. Kiedy miasta broni Legion Graniczny, najgro niejsza armia Sudlandii. Lecz Legion ju
nie istnia , rozwi zany po wkroczeniu
federacji, i teraz mury oraz boczne drogi patrolowali jedynie jej kraj, który nigdy przedtem nie zazna niewoli.
nierze, od stu lat okupuj c
nierze federacji stacjonowali w koszarach
Legionu w obr bie pierwszego muru, za obywatele miasta dalej mieszkali i pracowali wewn trz drugiego, wzniesionego ju na terenie samego miasta i biegn cego dalej wzd askowy u a do podnó a ska na po udniu. Par, Coll i Morgan nigdy nie byli w Tyrsis. Ca a ich wiedza o tym mie cie pochodzi a z zas yszanych opowie ci o czasach ich przodków. Teraz, kiedy si do niego zbli ali, zdali sobie spraw , e opisanie samymi s owami tego, co ujrzeli, jest niemo liwe. Miasto wznosi o si na tle nieba jak wielki, niezgrabny olbrzym, budowla z bloków kamienia i zaprawy murarskiej, przy której wszystko, co dotychczas widzieli, wydawa o si znikome. Nawet w jasnym s
cu po udnia miasto wydawa o si czarne, jakby jego mury w jaki sposób poch a-
nia y s oneczne wiat o. By o przes oni te dr
mgie
, stanowi
uboczny efekt upa u, i
sprawia o wra enie fatamorgany. Z równiny do podnó a p askowy u wiod a szeroka droga, wij ca si jak w
przez bramy i groble. Panowa na niej znaczny ruch: w obydwu kierunkach
jednostajnym potokiem pod
y wozy i zwierz ta, sun c ci ko przez upa i tumany kurzu.
Siedmioosobowa kompania zbli
a si coraz bardziej do miasta. Gdy dotarli do
dolnego ko ca drogi, Padishar Creel odwróci si do pozosta ych i powiedzia : - Teraz ostro nie, ch opcy. Nie róbcie niczego, co mog oby zwróci na nas uwag . Pami tajcie, e jest równie trudno wydosta si z tego miasta, jak do niego wej . Wmieszali si w strumie ruchu na drodze, prowadz cy ku szczytowi p askowy u. Ko a stukota y g ucho, postronki dzwoni y i zgrzyta y, zwierz ta rycza y, a ludzie gwizdali i krzyczeli.
nierze federacji obsadzaj cy posterunki przy drodze nie robili niczego, co
mog oby zak óci swobodny przep yw ruchu. Tak samo by o przy bramach - pot nych wrotach, które wznosi y si tak wysoko, e Para przejmowa dreszcz na my l, i jaka armia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zdo
a je sforsowa -
nierze przy nich zdawali si nie zwraca uwagi na to, kto przez nie
wchodzi lub wychodzi. Jest to okupowane miasto, uzna Par, które dok ada wszelkich stara , by sprawia wra enie wolnego. Gdy przechodzili przez kolejne bramy, cie wartowni w górze opada na nich jak ca un. Przed nimi wznosi si drugi mur, mniejszy, lecz równie imponuj cy. Pod ali ku niemu wmieszani w t um. Pomi dzy murami nie by o nikogo oprócz
nierzy ze zwierz tami
i sprz tem. Tych za to by o tam bardzo du o; spora armia, starannie rozlokowana i wyczekuj ca. Par obserwowa k tem oka szeregi wicz cych
nierzy, pochylaj c g ow w
cieniu swego kaptura. Gdy przeszli przez drugi rz d bram, Padishar zboczy z alei Tyrsijskiej, g ównej magistrali mieszkalnej i handlowej, biegn cej przez centrum miasta do cian skalnych i ruin pa acu nale cego niegdy do jego w adców, i wprowadzi ich w labirynt bocznych ulic. Tutaj równie znajdowa y si sklepy i domy, mniej jednak by o
nierzy, wi cej ebraków. W
miar jak posuwali si naprzód, budynki stawa y si coraz bardziej zaniedbane i w ko cu znale li si w dzielnicy piwiar i lupanarów. Padishar zdawa si tego wszystkiego nie dostrzega . Prowadzi ich naprzód, nie zwracaj c uwagi na pro by
ebraków i ulicznych
sprzedawców i zapuszczaj c si coraz g biej miasto. W ko cu weszli do jasnej, otwartej dzielnicy z targowiskami i ma ymi parkami. Wolno stoj ce domy z ogrodami rozdziela y targowiska, wida
by o powozy z ko mi
przystrojonymi w jedwabie i wst ki. Handlarze sprzedawali roze mianym dzieciom i ich matkom chor giewki i s odycze. Na ka dym rogu odbywa y si uliczne przedstawienia z aktorami, klaunami, magikami, muzykami i pogromcami zwierz t. Szerokie, barwne markizy ocienia y targowiska i pawilony parkowe, w których urz dzaj ce majówk rodziny rozk ada y si ze swoimi wiktua ami. Wokó rozlega y si okrzyki, miech i oklaski. Padishar zwolni kroku, szukaj c czego wzrokiem. Poprowadzi ich obok kilku straganów, przez ocienione drzewami ulice, gdzie t oczy y si ma e grupki ludzi zwabione licznymi atrakcjami, a w ko cu zatrzyma si przy wózku sprzedawcy owoców. Kupi torb jab ek dla nich wszystkich, jedno wzi
dla siebie i opar si niedbale o s up latarni, eby je zje . Up yn o par chwil,
zanim Par si
zorientowa ,
e Padishar na co
czeka. Ohmsford jad jab ko wraz z
pozosta ymi, czujnie rozgl daj c si wokó . Na straganach za jego plecami wystawiano na sprzeda wszelkiego rodzaju owoce, po drugiej stronie ulicy oferowano lody, ongler, mim i dziewczyna wykonywali sztuczki kuglarskie, wyst powa a para ta cz cych ma p z treserem, a temu wszystkiemu przygl da a si gromadka dzieci i doros ych. Przy apa si na tym, e powraca spojrzeniem do dziewczyny. Mia a ognistorude w osy; ich rudo
wydawa a si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jeszcze bardziej p omienna w zestawieniu z czerni
jej jedwabnego trykotu i peleryny.
Wyci ga a monety z uszu zdumionych dzieci, po czym sprawia a, e znika y znowu. Raz wykrzesa a ogie z powietrza i cisn a go jako wiruj
kul w dal. Nigdy przedtem czego
takiego nie widzia . Dziewczyna by a nader bieg a w swoim rzemio le. Przygl da jej si z takim nat eniem, e prawie nie zauwa niademu ch opcu, który do podszed . Ch opiec wzi
, jak Padishar podaje co
to bez s owa i znikn . Par rozgl da
si za nim, lecz tamten jakby zapad si pod ziemi . Pozostali tam jeszcze przez par minut, po czym herszt banitów oznajmi , e pora ju , i wyprowadzi ich stamt d. Par spojrza po raz ostatni na rudow os dziewczyn
i
zobaczy , jak wywo uje uniesienie si kolorowej obr czy w powietrzu przed jej widowni , a ma y jasnow osy ch opiec piszczy i podskakuje, usi uj c j pochwyci . Ohmsford u miechn si , widz c rado
dziecka.
Podczas drogi powrotnej mi dzy straganami Morgan Leah dostrzeg Hirehone'a. ciciel „Ku ni Kiltan”, spowity w obszerny p aszcz, sta na skraju t umu oklaskuj cego kuglarza. Tylko na chwil mign a jego ysina i sumiasty w s, po czym znikn . Morgan zamruga oczami, niemal od razu uznaj c, e mu si to przywidzia o. Co Hirehone mia by robi w Tyrsis? Zapomnia o tym, zanim jeszcze dotarli do nast pnej przecznicy. Nast pnych kilka godzin sp dzili w piwnicy magazynu stanowi cego przybudówk warsztatu rusznikarza, cz owieka b
cego najwidoczniej na us ugach banitów, gdy Padishar
Creel wiedzia dok adnie, gdzie w szparze przy framudze drzwi znale
klucz do nich. Bez
wahania wprowadzi ich do rodka. Znale li tam przygotowane jedzenie i picie, a tak e materace i koce do spania oraz wod do mycia. W piwnicy by o ch odno i sucho i wkrótce och on li z upa u panuj cego na zewn trz. Przez jaki czas odpoczywali, jedz c i rozmawiaj c dla zabicia czasu. Czekali, co wydarzy si dalej. Jedynie herszt banitów zdawa si to wiedzie , lecz jak zwykle nic nie mówi . Zamiast tego po
si spa .
Obudzi si dopiero po kilku godzinach. Wsta , przeci gn
si , bez po piechu umy
twarz i podszed do Para. - Wychodzimy - powiedzia . Odwróci si do pozosta ych. - Wszyscy inni do naszego powrotu zostaj
na miejscu. Nie wychodzimy na d ugo i nie b dziemy robili niczego
niebezpiecznego. Coll i Morgan chcieli protestowa , lecz si rozmy lili. Par wyszed za Padisharem po schodach z piwnicy. Zatrza ni to za nimi klap . Padishar zatrzyma si na chwil w drzwiach wyj ciowych, po czym skin r
na Para i obaj wymkn li si na zewn trz.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ulica wci
by a zat oczona, pe na handlarzy i rzemie lników, kupuj cych i ebraków.
Herszt banitów poprowadzi Para na po udnie w stron skalnych cian, pod aj c szybkim krokiem, gdy na miasto zacz y si ju k
cienie pó nego popo udnia. Nie szli adn z
dróg, którymi wcze niej dostali si do miasta, lecz szeregiem w skich, porytych koleinami bocznych uliczek. Twarze, które mijali, ukryte by y pod maskami udanej oboj tno ci, lecz oczy po yskiwa y z owrogo. Padishar nie zwraca na nie uwagi i Par trzyma si blisko swego przewodnika. Cia a ociera y si o niego, poniewa jednak nie mia przy sobie nic cennego, przejmowa si tym mniej ni w innych okoliczno ciach. Zbli aj c si do skalnych cian, zboczyli na alej Tyrsijsk . Z przodu most Sendica górowa nad Parkiem Ludu, obszarem starannie utrzymanych trawników i drzew li ciastych, rozci gaj cym si po niski mur i grup budynków, gdzie most si ko czy . Dalej, z szerokiego parowu, wyrasta las, a za nim na tle ciemniej cego nieba wznosi y si wie e i mury dawnego pa acu w adców Tyrsis. Par wpatrywa si w park, most i pa ac, kiedy si do nich zbli ali. Co w ich konfiguracji si nie zgadza o. Czy most Sendica nie powninien si ko czy u wrót pa acu? Padishar zwolni na chwil . - A zatem, ch opcze, trudno uwierzy , e Miecz Shannary mo e by ukryty w tak atwo dost pnym miejscu, co? Par przytakn , marszcz c czo o. - Gdzie jest? - Cierpliwo ci! Wkrótce si dowiesz. - Obj
Ohmsforda ramieniem i pochyli si w
jego stron . - Cokolwiek si teraz zdarzy, nie okazuj zdziwienia. Par skin
g ow . Herszt banitów zwolni kroku, podszed do wózka z kwiatami i
zatrzyma si . Przygl da si kwiatom, jakby chcia wybra bukiet. Nagle Par poczu , jak czyje rami obejmuje go w pasie, i odwróciwszy si , stwierdzi ,
e tuli si do niego
rudow osa dziewczyna, któr widzia wcze niej, jak wykonywa a sztuczki kuglarskie. - Witaj, elfiku - wyszepta a, echc c ch odnymi palcami jego ucho i ca uj c go w policzek. Nagle obok nich pojawi o si schwyci o szorstk d
dwoje dzieci, dziewczynka i ch opiec; pierwsze
Padishara, drugie d
Para. Padishar u miechn
si , podniós
dziewczynk , która rado nie zapiszcza a, poca owa j i da po ow kwiatów jej, a po ow ch opcu. Pogwizduj c, wszed na czele ca ej pi tki do parku. Par, który zd och on , zauwa
ju nieco
, e rudow osa dziewczyna niesie kosz okryty barwnym obrusem. Gdy
znale li si pod murem oddzielaj cym park od parowu, Padishar wybra klon, pod którym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
usiedli, dziewczyna rozpostar a obrus i wszyscy zabrali si do rozpakowywania kosza, w którym by y: zimny kurczak, jaja, szynka i d em, a tak e ciasto i herbata. Kiedy to robili, Padishar spojrza na Para. - Parze Ohmsfordzie, przedstawiam ci Damson Rhee, twoj narzeczon na czas tej wycieczki. Zielone oczy Damson Rhee za mia y si . - Mi
jest ulotna, Parze Ohmsfordzie. Wyci nijmy z niej, ile si da. - W
a mu w
usta kawa ek jajka. - Jeste moim synem - doda Creel. - Tych dwoje dzieci to twoje rodze stwo, chocia ich imiona w tej chwili wypad y mi z g owy. Damson, przypomnij mi je potem. Gdyby kto pyta , jeste my po prostu zwyczajn rodzin , która wybra a si na popo udniow majówk . Nikt nie zapyta . M czy ni jedli w milczeniu, s uchaj c paplaniny dzieci, które zachowywa y si tak, jakby to, co si dzia o, by o najzupe niej normalne. Damson Rhee, która nad nimi czuwa a,
mia a si
niew tpliwie adna, ale kiedy si
razem z nimi ciep ym i zara liwym
miechem. By a
mia a, wydawa a si Parowi po prostu pi kna. Kiedy
sko czyli je , wykona a z ka dym z dzieci sztuczk z monetami, po czym pozwoli a im pój
si bawi . - Przejd my si - zaproponowa Padishar, podnosz c si z ziemi. Poszli we troje mi dzy cienistymi drzewami, pod aj c jakby od niechcenia w stron
muru odgradzaj cego park od parowu. Damson czule obejmowa a Para ramieniem. Stwierdzi , e wcale mu to nie iszkadza. - Wszystko si troch zmieni o w Tyrsis w porównaniu z dawnymi czasami - rzek herszt banitów do Para po drodze. - Po wyga ni ciu linii Buckhannaha monarchia si sko czy a. Tyrsis, Varfleet i Kern rz dzi y Callahornem za po rednictwem stworzonej przez siebie Rady Miast. Kiedy federacja uczyni a Callahorn protektoratem, Rad rozwi zano. Pa ac s
jako miejsce zgromadze Rady. Teraz u ywa go federacja, tyle e nikt dok adnie
nie wie, w jakim celu. - Dotarli do muru i zatrzymali si . By zbudowany z kamiennych bloków i mia oko o metra wysoko ci. Jego szczyt naje ony by kolcami. - Przyjrzyj si - poleci swemu towarzyszowi. Par zajrza ponad murem. Parów z drugiej strony opada gwa townie ku g stwinie drzew i krzewów, które ros y tak st oczone, e zdawa y si dusi w swej masie. Mg a k bi a si w ród tej gmatwaniny z niepokoj
uporczywo ci , czepiaj c si nawet najwy szych
ga zi drzew. Parów rozci ga si na oko o mil w obie strony i mniej wi cej jedn czwart tej odleg
ci do miejsca, gdzie sta pa ac, którego okna i drzwi by y zamkni te na g ucho, a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
bramy zaryglowane. Mury pa acu by y obt uczone i brudne, a ca
budowli sprawia a
wra enie, jakby od dziesi tków lat nikt w niej nie mieszka . W ski pomost bieg od budynków z przodu do zwisaj cych krzywo na zawiasach bram wej ciowych. Par spojrza z powrotem na Padishara. Herszt banitów sta zwrócony twarz w stron miasta. - Ten mur stanowi lini graniczn mi dzy przesz
ci a tera niejszo ci - rzek
spokojnie. - Teren, na którym si znajdujemy, nazywa si Parkiem Ludu. Lecz prawdziwy Park Ludu, ten z czasów naszych przodków... - urwa i odwróci si z powrotem w stron parowu - ...jest tam. - Odczeka chwil , a sens jego s ów przeniknie do wiadomo ci Para. Spójrz. Tam, poni ej stra nicy federacji strzeg cej pomostu. - Pod aj c za jego spojrzeniem, Par dostrzeg rumowisko kamiennych bloków, ledwie wystaj cych z le nych zaro li. - Oto, co pozosta o z prawdziwego mostu Sendica - pos pnie kontynuowa jego przewodnik. - Podobno zosta bardzo powa nie uszkodzony podczas ataku lorda Warlocka na Tyrsis w czasach Panamona Creela. W par machn r
lat pó niej zawali si zupe nie. Ten drugi most - oboj tnie
- jest tylko na pokaz. - Spojrza z ukosa na Para. - Teraz rozumiesz?
Par rozumia . Jego umys intensywnie pracowa , dopasowuj c do siebie fragmenty mozaiki. - A Miecz Shannary? - K tem oka dostrzeg sp oszone spojrzenie Damson Rhee. - Gdzie tam w dole, je li nie jestem w b dzie - odpar cierpliwie Padishar. - Tam, gdzie zawsze by . Chcesz co powiedzie , Damson? Rudow osa dziewczyna schwyci a Para za rami i odci gn a go od muru. - Wi c po to tutaj przyszed
, Padisharze? - zapyta a gniewnie.
- Powstrzymaj si , liczna Damson. Nie wyrokuj zbyt atwo. D
dziewczyny
zacisn a si mocniej na ramieniu Para. - To niebezpieczna gra, Padisharze. Wysy am ju ludzi do Do u, jak dobrze wiesz, i nikt nie powróci . Padishar u miechn si pob
liwie.
- Dó : tak mieszka cy Tyrsis nazywaj dzisiaj parów. To chyba odpowiednia nazwa. - Zbyt wiele ryzykujesz! - Dziewczyna nie ust powa a. - Damson jest moimi oczami i uszami, a tak e mocnym prawym ramieniem w Tyrsis kontynuowa spokojnie tamten. U miechn
si do niej. - Powiedz Ohmsfordowi, co wiesz o
Mieczu, Damson. Spojrza a na niego gro nie, po czym odwróci a od niego twarz. - Zawalenie si
mostu Sendica nast pi o w tym samym czasie, kiedy federacja
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zaanektowa a Callahorn i rozpocz a okupacj Tyrsis. Las porastaj cy teraz Park Ludu, gdzie przechowywany by Miecz Shannary, wyrós praktycznie w ci gu jednej nocy. Nowy park i most powsta y niemal równie szybko. Przed paroma laty zapyta am starych ludzi w mie cie, co pami taj , i oto czego si dowiedzia am: Miecz nie znikn
w
ciwie ze swojej krypty; to
krypta znikn a w ród lasu. Ludzie zapominaj , zw aszcza gdy wci
si im mówi co innego.
Niemal wszyscy wierz , e istnia tylko jeden Park Ludu i jeden most Sendica: te, które widz . Miecz Shannary, je li w ogóle kiedy istnia , po prostu znikn . Par patrzy na ni z niedowierzaniem. - Las, most i park zmieni y si w ci gu jednej nocy? -W
nie tak- Damson skin a g ow .
- Ale...? - Magia, ch opcze- szepn
Padishar Creel, odpowiadaj c na jego nie doko czone
pytanie. Poszli kawa ek dalej, zbli aj c si do barwnego obrusa z resztkami ich posi ku. Dzieci ju wróci y i z apetytem jad y ciastka. - Federacja nie stosuje magii - wywodzi wci
zdezorientowany Par. - Zakaza a jej.
- Zakaza a jej stosowania innym, to prawda - przyzna herszt banitów. - Mo e po to, by sama mog a j tym lepiej stosowa ? Albo pozwoli jej u ywa komu innemu? Albo czemu ? - Z naciskiem wymówi ostatnie s owo. - Masz na my li cieniowce? - Par spojrza na niego ostro. Ani Padishar, ani Damson nic nie odpowiedzieli. W my lach Para zakot owa o si . Federacja i cieniowce, sprzymierzone w jaki sposób ze sob , zjednoczone dla osi gni cia celów, których
adne z nich nie
rozumia o; czy to by o mo liwe? - Od dawna zastanawia em si nad losem Miecza Shannary - rzek w zamy leniu Padishar, zatrzymuj c si w miejscu, gdzie dzieci nie mog y go jeszcze us ysze . - Stanowi on równie cz
dziejów mojej rodziny. Zawsze wydawa o mi si dziwne, e znikn
tak bez
ladu. By osadzony w marmurze i zamkni ty w krypcie przez dwie cie lat. Jak móg tak po prostu znikn ? Co si sta o z krypt , w której by przechowywany? Czy wszystko to zosta o gdzie przeniesione za pomoc czarów? - Spojrza na Para. - Damson sp dzi a wiele czasu, szukaj c odpowiedzi. Niewielu ludzi pami ta o prawd o tym, jak dosz o do znikni cia. Dzi wszyscy oni nie yj , lecz pozostawili mi swoj opowie . - W jego u miechu by o co wilczego. - Teraz mam pretekst, eby sprawdzi , czy ta opowie Shannary jest w tym parowie? Ty i ja powinni my znale
jest prawdziwa. Czy Miecz
odpowied . Wskrzeszenie magii
elfiego rodu Shannary, m ody Ohmsfordzie, jest by mo e kluczem do wyzwolenia czterech
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
krain. Musimy si tego dowiedzie . - Zbytnio palisz si do tego, by rzuci swe ycie na szal , Padisharze. - Damson Rhee potrz sn a rud
g ow . - I
ycie innych, na przyk ad tego ch opca. Nigdy tego nie
zrozumiem. Oddali a si od nich, by poszuka dzieci. Parowi nie przeszkadza o, e nazywa a go ch opcem dziewczyna, która sama wydawa a si jeszcze m odsza od niego. - Uwa aj na ni , Parze Ohmsfordzie - mrukn Creel. - Nie ma zbyt wielkiej wiary w powodzenie naszej wyprawy - zauwa - Och, martwi si na zapas! Posiadamy si
Par.
nas siedmiu i mo emy stawi czo o
niebezpiecze stwom czyhaj cym na nas w Dole. A je li tam równie natrafimy na magi , to mamy twoj pie
i miecz Morgana. Ale dosy o tym! - Przez chwil spogl da na niebo. -
Wkrótce b dzie ciemno, ch opcze. - Przyja nie obj w stron Damson Rhee i dzieci. - Kiedy si Mieczem Shannary.
ramieniem Ohmsforda i poprowadzi go
ciemni - szepn - zobaczymy sami, co si sta o z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIX Kiedy napr dce sklecona rodzina Padishara Creela dotar a na skraj parku i szykowa a si do wyj cia na alej Tyrsijsk , Damson Rhee odwróci a si do herszta banitów i rzek a: - Stra nicy patroluj cy mur zmieniaj si o pó nocy przed stra nic federacji. Mog wy wo
jakie ma e zamieszanie, które odwróci ich uwag , by cie mogli w lizn
si do
Do u, je li naprawd tego chcecie. Pami tajcie, eby cie wchodzili od strony zachodniej. Nast pnie unios a r
i wyci gn a zza ucha Para srebrn monet i da a mu j . Na
monecie widnia a jej podobizna. - To na szcz cie, Parze Ohmsfordzie - powiedzia a. - Mo esz go potrzebowa , je li nadal b dziesz si trzyma tego cz owieka. Spojrza a zimno na Padishara, wzi a dzieci za r
i pogr
a si w t umie, nie
ogl daj c si ani razu. Tylko jej rude w osy po yskiwa y jeszcze jaki czas w oddali. Herszt banitów i Par patrzyli, jak odchodzi. - Kim ona jest, Padisharze? - zapyta , kiedy stracili j z oczu. Padishar wzruszy ramionami. - Kimkolwiek ma ochot . Istnieje równie wiele opowie ci o jej pochodzeniu, co o moim. Chod my ju . Na nas równie pora. Poprowadzi Para z powrotem przez miasto, trzymaj c si zau ków. T um wci
bocznych uliczek i
by g sty, wszyscy przepychali si i potr cali, twarze ludzi by y okryte
kurzem, a ich nerwy napi te jak postronki. Zmierzch przep dzi wiat o s oneczne na zachód, wyd
aj c wieczorne cienie, lecz upa po udnia, usidlony w murach miasta, unosi si z
ulicznego bruku i cian budynków, zawisaj c w nieruchomym letnim powietrzu. By o gor co jak w piecu. Par spojrza w gór . Na pomocy pojawi si sierp ksi yca, a na wschodzie migota y gwiazdy. Próbowa my le
o tym, czego dowiedzia si
o zagini ciu Miecza
Shannary, lecz stwiterdza , e my li zamiast tego o Damson Rhee. Jeszcze przed zmrokiem Padishar doprowadzi go bezpiecznie z powrotem do piwnicy magazynu za warsztatem rusznikarza, gdzie niecierpliwie czekali na nich Coll i Morgan. Uprzedzaj c lawin pyta , herszt banitów u miechn
si pogodnie i oznajmi , e wszystko
jest gotowe: o pó nocy Ohmsfordowie, Leah, Ciba Blue i on sam dokonaj krótkiego wypadu do parowu po
onego naprzeciw by ego pa acu w adców miasta. Zejd na dó , pos uguj c si
sznurow drabin . Stasas i Drutt pozostan na górze. Wyci gn drabin , kiedy ich towarzysze znajd si bezpiecznie na dole, i ukryj si do czasu, a zostan wezwani. Stra nicy, którzy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si napatocz , zostan unieszkodliwieni, drabina ponownie opuszczona i wszyscy znikn w ten sam sposób, w jaki si pojawili. Mówi zwi le i rzeczowo. Nie wspomnia ani s owem o tym, dlaczego to wszystko robi , a adnemu z jego w asnych ludzi nie przysz o do g owy, eby go zapyta . Po prostu pozwolili mu sko czy , po czym natychmiast powrócili do swoich wcze niejszych zaj . Natomiast Coll i Morgan ledwie byli w stanie si powstrzyma i Par musia wzi
ich na bok i
opowiedzie im szczegó owo wszystko, co si wydarzy o. Przysiedli we trójk na workach proszku do szorowania w k cie piwnicy. Lampy olejowe rozprasza y mrok, a odg osy miasta nad ich g owami zacz y cichn . Kiedy Par sko czy , Morgan sceptycznie pokr ci g ow . - Trudno uwierzy , e ca e miasto zapomnia o, e istnia wi cej ni jeden Park Ludu i most Sendica - powiedzia cicho. - Wcale nietrudno, je li wzi
pod uwag , e mia o na to ponad sto lat - szybko
zaprzeczy Coll. - Pomy l tylko, Morgan. O ile wi cej ni jaki park i most zapomniano przez ten czas. Federacja narzuci a czterem krainom trzy wieki zafa szowanej historii. - Coll ma racj - rzek Par. - Stracili my naszego jedynego prawdziwego historyka, kiedy Allanon opu ci krainy. Historie druidów by y jedynymi pisanymi kronikami, jakie plemiona posiada y, i nie wiemy, co si z nimi sta o. Pozostali nam jedynie wieszcze z ich ustnymi przekazami, w wi kszo ci dalekimi od doskona
ci.
- Wszystko, co mia o zwi zek z dawnym wiatem, nazywano k amstwem - mówi dalej Coll, którego ciemne oczy po yskiwa y zimno. - My wiemy, e to prawda, ale jeste my w tym niemal zupe nie osamotnieni. Federacja zmieni a wszystko, tak by odpowiada o to jej asnym celom. Po stu latach trudno si dziwi , e nikt w Tyrsis nie pami ta, e Park Ludu i most Sendica nie s takie same jak kiedy . Prawda jest taka, e nikogo to ju nie obchodzi. - By mo e. - Morgan zmarszczy brwi. - Ale i tak co si tutaj nie zgadza. Zmarszczy czo o jeszcze mocniej. - Niepokoi mnie, e Miecz Shannary, krypta i ca a reszta przez wszystkie te lata znajdowa y si w tym parowie i nikt ich nie widzia . Niepokoi mnie, e nie powróci nikt, kto odwa
si zej
na dó , eby si rozejrze .
- Mnie to równie niepokoi - zgodzi si Coll. Par rzuci okiem na banitów, którzy nie zwracali na nich uwagi. -
aden z nas nie my la ani przez chwil , e próba odzyskania Miecza b dzie
bezpieczna - wyszepta z nut irytacji w g osie. - Nie spodziewali cie si przecie , e po prostu przyjdziecie i we miecie go? Oczywi cie, e nikt go nie widzia ! Nie uchodzi by za zaginiony, gdyby go widziano, prawda! A mo ecie by pewni, e federacja zadba a o to, eby
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nikt, kto zszed do Do u, ju si z niego nie wydosta ! St d wartownicy i stra nica! Poza tym to, e federacja zada a sobie tyle trudu, by ukry stary most i park, wskazuje wed ug mnie na to, e Miecz jest na dole! Coll patrzy nieruchomo na brata. - Wskazuje równie na to, e tam w
nie ma pozosta . Rozmowa urwa a si i rozeszli
si w ró ne k ty piwnicy. Wieczór szybko min zel
i wraz z nastaniem nocy upa w ko cu
. Ma a gromadka zjad a nie zak ócon niczym kolacj , naznaczon d ugimi chwilami
milczenia. Jedynie Padishar mia wiele do powiedzenia, jak zawsze pe en swady; wytrz sa historie i dowcipy jak z r kawa, jakby ta noc by a taka sama jak inne, niepomny na to, e jego uchacze pozostaj oboj tni. Par by zbyt podniecony, by je
lub rozmawia , i zastanawia
si zamiast tego, czy Padishar jest rzeczywi cie tak nieporuszony, na jakiego wygl da. Wydawa o si , e nic nie jest w stanie zmieni nastroju herszta banitów. Padishar Creel by albo bardzo dzielny, albo bardzo g upi i nie dawa o Parowi spokoju,
e nie potrafi
rozstrzygn , jak jest w istocie. Kolacja dobieg a ko ca i siedzieli w ko o, rozmawiaj c
ciszonymi g osami i
wpatruj c si w ciany. W pewnym momencie Padishar podszed do Para i przykucn
obok
niego. - Nie mo esz si ju doczeka , ch opcze, czy tak? - zapyta cicho. Nikt nie znajdowahsi do
blisko, eby to us ysze . Par skin g ow .
- No, to ju d ugo nie potrwa. - Herszt banitów poklepa go po kolanie. Jego zimne oczy przytrzyma y spojrzenie Para. - Pami taj tylko, o co nam chodzi. Rzut oka i wracamy na gór . Je li Miecz tam jest i mo na go od razu zabra , to wietnie. Je li nie, to nie zwlekamy ani chwili. - Jego u miech mia w sobie co wilczego. - Ostro no
przede wszystkim. -
Oddali si , pozostawiaj c Para, który odprowadzi go wzrokiem. Minuty wlok y si bez ko ca. Bracia siedzieli obok siebie, nie odzywaj c si . Parowi wydawa o si ,
e niemal s yszy my li brata w ród ciszy. Lampy olejowe migota y i
skwiercza y. Wielka mucha bagienna bzyka a pod sufitem, a w ko cu Ciba Blue j zabi . W piwnicy zaczyna panowa zaduch. W ko cu Padishar wsta i powiedzia , e ju czas. Ochoczo poderwali si na nogi z niecierpliwie po yskuj cymi oczami. Przypasali bro i otulili si mocno opo czami. Wyszli po schodach piwnicy na gór i pogr yli si w nocy. Ulice miasta by y puste i spokojne. Z piwiar i pokoi noclegowych dobiega y odg osy rozmów, przerywane czasem miechem i okrzykami. W zau kach, którymi prowadzi ich Padishar, latarnie by y w wi kszo ci rozbite lub nie zapalone i tylko wiat o ksi yca
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wskazywa o im drog w ród cieni. Nie poruszali si ukradkiem, a jedynie ostro nie, nie chc c ci gn
na siebie uwagi. Kilkakro cofali si w przej cia mi dzy budynkami, schodz c z
drogi grupom zataczaj cych si , piewaj cych birbantów powracaj cych do domu. Pijacy i ebracy, którzy widzieli, jak przechodz , ledwie rzucali na nich okiem z bram i wn k. Nie natkn li si na
nierzy federacji. Pozostawia a ona boczne uliczki i biedaków Tyrsis ich
asnemu losowi. Kiedy dotarli do mostu Sendica, Padishar przerzuci ich dwójkami i trójkami na drug stron alei Tyrsijskiej do ciemnego parku, rozsy aj c ich w ró nych kierunkach z poleceniem pó niejszego po czenia si . Bacznie obserwowa przy tym jasno o wietlon alej , czy nie dostrze e na niej zbli aj cych si
patroli, wiedzia bowiem,
e mo na je tam spotka .
Przeszed tylko jeden patrol, nie dostrzegaj c jednak adnego z nich. Przy stra nicy na rodku muru odgradzaj cego Dó ustawiono wart , lecz pe ni cy j blaskiem lamp i nie mogli zauwa
nierze otoczeni byli zewsz d
postaci ukrytych w mroku. Padishar szybko poprowadzi
sw kompani przez opustosza y park na zachód, do miejsca, gdzie parów zbiega si ze ska ami urwiska. Tam kaza im si zatrzyma i czeka . Par przykucn
bez ruchu w ciemno ci, ws uchany w ko atanie w asnego serca.
Otaczaj ca go cisza wype niona by a bzykaniem owadów. wierszcze gra y zgrzytliwie w ród mroku. Ca a siódemka by a ukryta w g stych zaro lach, niewidoczna od zewn trz. Lecz ka dy, kto znajdowa si poza ich kryjówk , równie by dla nich niewidoczny. Par by niezadowolony z takiego wyboru miejsca i zastanawia si nad jego przyczyn . Spojrza na Padishara Creela, lecz herszt banitów zaj ty by nadzorowaniem rozwijania sznurowej drabiny, po której mieli zej
do parowu...
Par zawaha si . Dó . Zej cie do Do u. Zmusi si do wypowiedzenia tego s owa. boko zaczerpn
powietrza, usi uj c si uspokoi . Zastanawia si , czy Damson
Rhee jest gdzie blisko. Niemal na wprost nich z ciemno ci wy oni si patrol z federacji dokonuj cych obchodu muru. Mimo
ony z czterech
e odg os ich kroków ju
zaalarmowa grup Creela, ich pojawienie si zmrozi o wszystkim krew w pozostali rozp aszczyli si przy ziemi w swojej kryjówce.
nierzy wcze niej
ach. Par i
nierze zatrzymali si , przez
chwil rozmawiali cicho ze sob , po czym zawrócili w kierunku, z którego przyszli, i wkrótce znikn li. Par wolno wypu ci z p uc powietrze. Zaryzykowa krótkie spojrzenie na ciemn nieck parowu. Sprawia a wra enie niezg bionej czelu ci, czarnej jak atrament. Padishar i pozostali banici mocowali drabin , szykuj c si do zej cia na dó . Par
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
podniós si na nogi, eby ul
mi niom, które zaczyna chwyta kurcz. Chcia mie ju
wszystko za sob . Powinien czu si pewnie. Ale tak nie by o. Stawa si coraz bardziej niespokojny i nie wiedzia dlaczego. Co gor czkowo szarpa o go za r kaw, ostrzega o go, jaki szósty zmys , którego nie potrafi nazwa . Wydawa o mu si , e co s yszy - nie w parowie, ale z ty u, w parku. Zacz
si
odwraca , wyt aj c przenikliwe elfijskie oczy. Nagle od strony stra nicy nadbieg y przemieszane okrzyki i noc rozdar o wo anie na trwog . - Teraz! - sykn Padishar i pomkn li ze swego ukrycia w stron muru. Drabina by a ju umocowana na miejscu, przywi zana do dwóch szpikulców na murze. Opu cili j szybko w ciemn czelu . Ciba Blue poszed pierwszy. Niebieskie znami na jego policzku wygl da o w wietle ksi yca jak czarna plama. Wypróbowa najpierw drabin , staj c na niej ca ym ci arem, po czym znikn im z oczu. - Pami tajcie, e macie czeka na mój sygna - rzek po piesznie Padishar do Stasasa i Drutta ochryp ym szeptem, który przebija si przez odleg e okrzyki. Odwraca si w
nie, eby wys
plecami wy oni a si chmara
Para na dó za Cib Blue, kiedy z ciemno ci za ich
nierzy federacji uzbrojonych w dzidy i kusze - milcz ce
postacie, które zdawa y si pojawia znik d. Wszyscy zamarli w bezruchu. Par poczu , jak dek podchodzi mu do gard a ze strachu. Powinienem by wiedzie , powinienem by ich wyczu , my la i w nast pnej chwili u wiadomi sobie, i rzeczywi cie ich wyczu . - Rzu cie bro - rozkaza im jaki g os. Przez chwil Par si obawia , e Padishar raczej wybierze walk ni poddanie si . Oczy herszta banitów biega y na prawo i lewo, a jego wysoka posta wydawa a si spr ona do skoku. Lecz przewaga wroga by a przyt aczaj ca. Twarz Padishara rozlu ni a si , miechn si ledwie dostrzegalnie i bez s owa upu ci pod nogi miecz i d ugi nó . Pozostali cz onkowie ma ej gromadki uczynili to samo i
nierze federacji ich otoczyli. Zebrano ich
bro i zwi zano im r ce na plecach. - Jeszcze jeden z nich jest w Dole - poinformowa jeden z
nierzy dowódc
oddzia u, niewysokiego m czyzn o krótko ostrzy onych w osach i z dystynkcjami oficera na ciemnym mundurze. Dowódca spojrza w jego stron . - Przetnijcie liny i spu cie go na dó . Sznurowa drabina w jednej chwili zosta a odci ta. Opad a bezg czeka na krzyk, lecz aden si nie rozleg . By mo e Ciba Blue zd
nie w ciemno . Par ju zej
na dó .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Spojrza na Colla, który tylko bezradnie pokr ci g ow . Federacyjny dowódca podszed do Padishara. - Powiniene wiedzie , Padisharze Creelu, e zosta
zdradzony przez jednego z
asnych ludzi. Czeka przez chwil na odpowied , lecz adna nie pad a. Twarz Padishara by a pozbawiona wyrazu. Tylko jego oczy zdradza y w ciek
, któr jakto udawa o mu si
pow ci gn . Nagle cisz rozdar straszliwy krzyk dobywaj cy si z g bi Do u. Wzlecia w noc jak zraniony ptak, zawis przy cianie urwiska i ucich . To Ciba Blue krzycza , pomy la z przera eniem Par. Dowódca rzuci okiem na parów i kaza odprowadzi wi niów. Poprowadzono ich g siego przez park wzd Pilnuj cy ich
muru parowu w stron
nierze utrzymywali ich w pewnej odleg
stra nicy.
ci od siebie nawzajem. Par
posuwa si wraz z innymi do przodu w ponurym milczeniu. Krzyk Ciby Blue wci rozbrzmiewa w jego uszach. Co przydarzy o si w Dole samotnemu banicie? Prze kn czuj c,
lin ,
e zaczyna mu si robi niedobrze, i zmusi si do my lenia o czym innym.
„Zdradzony”, powiedzia federacyjny dowódca. Ale przez kogo? Przez adnego z nich tutaj, jak si zdaje - wi c przez kogo , kogo tu nie by o. Przez jednego z w asnych ludzi Padishara... Potkn
si o korze drzewa, wyrówna krok i powlók si dalej. W g owie kot owa y
mu si my li. Zabieraj nas do wi zienia federacji, wywnioskowa . Kiedy si tam znajd , wielka przygoda dobiegnie ko ca. Sko cz si poszukiwania zaginionego Miecza Shannary. Sko cz si rozwa ania o zadaniu powierzonym mu przez Allanona. Nikt jeszcze nie wyszed ywy z wi zienia federacji. Musi uciec. My l ta nasz a go instynktownie, rozja niaj c mu w g owie jak nic innego. Musi uciec. Je li tego nie zrobi, wszyscy znajd si pod kluczem i zostan zapomniani. Tylko Damson Rhee wiedzia a, gdzie s . I nagle przysz o mu do g owy, e to ona mia a najlepsz sposobno , eby ich zdradzi . By a to nieprzyjemna my l. Lecz równie nieunikniona. Jego oddech sta si wolniejszy. Lepszej okazji do ucieczki ju nie b dzie mia . Kiedy znajdzie si w wi zieniu, du o trudniej b dzie to zrobi . Mo e Padishar u
y do tego czasu
jaki plan, lecz Par nie chcia ryzykowa . Mo e by niesprawiedliwy, ale uwa
, e to Pa-
dishar wpakowa ich w te tarapaty. Patrzy na wiat a stra nicy migocz ce z przodu mi dzy drzewami parku. Mia jeszcze
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tylko kilka minut. Wydawa o mu si , e jest w stanie tego dokona , lecz b dzie musia to zrobi sam. B dzie musia zostawi Colla i Morgana. Nie by o wyboru. Z przodu rozleg si g os wyd
nierzy czekaj cych na ich powrót. Pochód zacz
i niektórzy stra nicy oddalili si nieco. Par wzi
chwili, kiedy przechodzili wzd
si
g boki oddech. Poczeka do
g stego szpaleru kar owatych brzóz, i wtedy pos
si
pie ni . piewa cicho. Jego g os miesza si z odg osami nocy, szumem wiatru, spokojnym nawo ywaniem ptaka, krótkim wierkaniem wierszcza. Pozwoli magii pie ni wybiec do przodu i wype ni my li stra ników znajduj cych si najbli ej niego, rozpraszaj c ich uwag , odwracaj c od niego ich oczy, ka c im zapomnie o jego istnieniu... A potem po prostu wszed mi dzy brzozy i znikn w mroku. Szereg wi niów poszed dalej bez niego. Nikt nie zauwa
jego znikni cia. Je li
Coll albo Morgan, albo który z pozosta ych co widzia , to milcza o tym. i ich wi niowie pod ali dalej w stron Kiedy odeszli, bezg
nie pogr
Niemal od razu zdo
nierze federacji
wiate z przodu, pozostawiaj c go samego. si w nocy.
si uwolni ze sznurów kr puj cych jego r ce. O jakie sto
metrów od miejsca swej ucieczki znalaz w murze parowu szpikulec o wyszczerbionym ostrzu i, opieraj c si o mur, w par minut przeci
sznury. Stra nie podnios a jeszcze
alarmu; widocznie nie dostrze ono jego braku. Mo e uprzednio nie zadali sobie trudu policzenia wi niów, pomy la . W ko cu by o ciemno, a schwytanie ich zabra o im zaledwie par sekund. Tak czy owak, by wolny. Co wi c mia teraz zrobi ? Posuwa si z powrotem przez park w stron alei Tyrsijskiej, trzymaj c si w cieniu. Co par chwil przystawa , nas uchuj c odg osów po cigu i nie s ysz c niczego. Poci si obficie, koszula klei a si mu do pleców, a twarz mia oblepion kurzem. By uradowany ucieczk i zrozpaczony tym, e nie wie, jak obróci j na swoj korzy . Nie móg liczy na niczyj pomoc w Tyrsis ani poza nim. Nie wiedzia , z kim si skontaktowa w mie cie; nie móg sobie pozwoli na to, by komukolwiek zaufa . I nie mia poj cia, jak wróci do Parma Key. Steff pomóg by, gdyby wiedzia , e jego towarzysz ma k opoty. Ale jak karze mia si o tym dowiedzie , zanim b dzie za pó no na jego pomoc? Mi dzy drzewami ukazywa y si
wiat a alei. Par dotar do skraju parku, w pobli e
jego zachodniej granicy, i opar si zrozpaczony o pie starego klonu. Musi co zrobi ; nie mo e tak po prostu kr
w ko o. Otar twarz r kawem i wspar g ow o chropowat kor .
Nagle zrobi o mu si niedobrze i musia u
ca ej si y woli, eby nie zwymiotowa .
Musia wróci po Colla i Morgana. Musia znale
sposób na ich uwolnienie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
yj pie ni, pomy la . Ale jak? Drog nadchodzi patrol federacji. Buty
nierzy miarowo dudni y w ród ciszy. Par
cofn si w cie i poczeka , a znikn z oczu. Potem ruszy skrajem parku w stron fontanny stoj cej przy samym chodniku. Dotar szy do niej, pochyli si i po piesznie obmy twarz i ce. Woda sp ywa a po jego skórze jak ciek e srebro. Wyprostowa si i opu ci g ow na pier . Nagle poczu si bardzo zm czony. Rami , które szarpn o go i obróci o, by o silne i nieust pliwe. Jego g owa odskoczy a gwa townie do ty u. Sta twarz w twarz z Damson Rhee. - Co si sta o? - zapyta a cicho. Gor czkowo si gn
po swój d ugi nó . Nie by o go jednak, zabrali mu go
federacji. Spróbowa odepchn
dziewczyn , chc c si
uwolni
nierze
z jej uchwytu, lecz z
atwo ci unikn a jego ciosu i tak mocno kopn a go w brzuch, e zgi si w pó . - Co robisz, idioto? - sykn a ze z
ci . - Nie czekaj c na odpowied , zaci gn a go z
powrotem w mroczne cienie parku i rzuci a na ziemi . - Je li jeszcze raz spróbujesz ze mn czego , po ami ci obie r ce! - warkn a. Par podniós si do pozycji siedz cej, ci gle szukaj c sposobu ucieczki. Lecz Damson znowu przypar a go do ziemi i przykucn a obok niego. - Mo e spróbujemy jeszcze raz, kochany elfiku? Gdzie s pozostali? Co si z nimi sta o? Par prze kn
lin , ledwie panuj c nad w ciek
ci .
- Federacja ich trzyma! Czekali na nas, Damson! Jakby tego nie wiedzia a! Gniew w jej oczach ust pi miejsca zdumieniu. - Co chcesz przez to powiedzie ? - Czekali na nas. Nie przeszli my nawet przez mur. Zdradzono nas! Tak powiedzia ich dowódca! Powiedzia , e by to jeden z nas: banita, Damson! - Par trz
si ca y.
Dziewczyna patrzy a na niego nieruchomo. - I uzna
, e to ja, tak?
- A kto, je li nie ty? - Par uniós si na okciach. - Jedynie ty wiedzia zamiarach i tylko ty nie zosta
o naszych
pojmana! Nikt inny nie wiedzia ! Kto to móg by , je li nie
ty? Zapad o d ugie milczenie, kiedy przypatrywali si sobie w ciemno ci. D wi k g osów w pobli u stawa si coraz wyra niejszy. Kto si zbli
. Damson pochyli a si tu nad nim.
- Nie wiem. Ale to nie by am ja! Le teraz cicho, dopóki nie przejd !
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wepchn a go w k
zaro li, po czym sama wesz a ty em za nim i po
Par czu ciep o i s odki zapach jej cia a. Zamkn
a si obok.
oczy i czeka . Z parku wysz o dwóch
nierzy federacji. Zatrzymali si na chwil , po czym ruszyli dalej i znikn li. Damson przy
a usta do ucha Para.
- Czy ju wiedz , e uciek
? Par zawaha si .
- Nie jestem pewien - szepn . Chwyci a jego podbródek w swoj g adk d
i obróci a jego twarz.
- Nie zdradzi am was. Mo e to tak wygl da, e to musia am by ja, ale nie zrobi am tego. Gdybym chcia a zdradzi ci federacji, Par, po prostu wyda abym ci tym dwom nierzom i sprawa by aby za atwiona. Jej zielone oczy po yskiwa y s abo w wietle ksi yca, które przenika o przez ga zie do ich kryjówki. Par patrzy w te oczy i nie dostrzega w nich cienia zwodniczo ci. Wci jednak si waha . - Musisz si zdecydowa tu i teraz, czy mi wierzysz - rzek a spokojnie. Ostro nie pokr ci g ow . - To nie takie proste! - Musi by ! Spójrz na mnie, Par. Nie zdradzi am nikogo: ani ciebie, ani Padishara, ani pozosta ych! Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej! Czemu mia abym co takiego zrobi ? Nienawidz federacji tak samo jak inni! - Urwa a zirytowana. - Mówi am wam, e to niebezpieczne przedsi wzi cie. Ostrzega am, e Dó to ciemna dziura, która poch ania ludzi bez ladu. To Padishar upiera si , eby cie tam poszli! - To nie czyni go odpowiedzialnym za to, co si sta o. - Ani mnie! A jak by o z odwróceniem uwagi stra ników, które obieca am? Czy wszystko odby o si tak, jak mówi am? Par skin g ow . - Wi c widzisz! Wype ni am swoj cz
umowy! Czemu mia abym to robi , gdybym
zamierza a was zdradzi ? Par milcza . Nozdrza Damson rozchyli y si . - Nie przyznasz mi racji w niczym, prawda? - Odrzuci a do ty u rude w osy. - Czy przynajmniej mi powiesz, co si wydarzy o? Par wzi g boki oddech. Pokrótce przedstawi jej przebieg zdarze zwi zanych z ich pojmaniem,
cznie ze straszliwym znikni ciem banity Ciby Blue. Umy lnie nie wdawa si
w szczegó y swej w asnej ucieczki. Magia by a jego sekretem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Damson nie dawa a si jednak zby byle czym. - A wi c równie dobrze jak ja mog przeciwnym razie w jaki sposób zdo
by
tym, który zdradzi - rzek a. - W
uciec, skoro innym si to nie powiod o?
Par poczerwienia , oburzony oskar eniem i rozdra niony jej uporem. - Czemu mia bym zrobi co takiego swoim przyjacio om? - Ja mówi w
nie to samo - odpar a.
Przygl dali si sobie bez s owa, ka de mierz c si drugiego. Par wiedzia , e Damson ma racj . Równie wiele wskazywa o na niego jako na zdrajc , jak na ni . Tyle, e o sobie wiedzia , i nim nie jest, a o niej nie. - Zdecyduj si , Par - nalega a pó
osem. - Wierzysz mi czy nie?
W rozproszonym wietle jej twarz wydawa a si spokojna i wyzbyta podst pno ci; jej skóra by a poc tkowana cieniami drobnych li ci krzewów. Poci ga a go w dziwny sposób. By o co specjalnego w tej dziewczynie, co , co kaza o mu wyzby si obaw i odrzuci tpliwo ci. Zielone oczy, agodne i przekonuj ce, przytrzymywa y jego spojrzenie. Widzia w nich jedynie prawd . - Dobrze, wierz ci - rzek w ko cu. - Powiedz mi wi c, jak to si sta o, e ty uciek
, a pozostali nie - za da a. - Nie, nie
wykr caj si . Musz mie dowód twojej niewinno ci, je li mamy si na co przyda sobie nawzajem i naszym przyjacio om. Postanowienie Para o zachowaniu dla siebie tajemnicy pie ni zacz o si chwia . Znowu mia a racj . Pyta a jedynie o to, o co sam by zapyta na jej miejscu. -U
em magii - powiedzia jej.
Przysun a si bli ej, jakby mog a w ten sposób lepiej os dzi prawdziwo
tego, co
mówi . - Magii? Jakiej? - Jeszcze si waha . - Kuglarstwa? Zakl ? - nalega a. - Jakiego rodzaju znikania? - Tak - odpar . Czeka a. - Kiedy zechc , potrafi stawa si niewidzialny. Nast pi o d ugie milczenie. Dostrzega zaciekawienie w jej oczach. - W adasz prawdziw magi , czy tak? - rzek a w ko cu. - Nie t udawan , któr ja stosuj , sprawiaj
, e monety znikaj i znowu si pojawiaj , a ogie ta czy w powietrzu.
Posiadasz jej zakazan odmian . Dlatego Padishar tak si tob interesuje. - Urwa a na chwil . - Kim jeste , Parze Ohmsfordzie? Powiedz mi. W parku by o teraz spokojnie, g osy stra ników zupe nie umilk y, a noc sta a si znowu g boka i cicha. Wydawa o si , jakby na wiecie nie by o nikogo poza nimi dwojgiem. Par si zastanawia , czy powinien udzieli jej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odpowiedzi. St pa po ruchomych piaskach. - Sama mo esz zobaczy , kim jestem - rzek w ko cu wymijaj co. - Jestem po cz ci elfem i odziedziczy em magi po moich przodkach. Posiadam w adz nad ich magi , a w ka dym razie nad jej niewielk cz ci . Przypatrywa a mu si przez d ugi czas w zamy leniu. W ko cu odniós wra enie, e podj a decyzj . Wyczo ga a si z kryjówki w zaro lach, poci gaj c go za sob . Stan li razem w pó mroku, otrzepuj c ubrania i wci gaj c g boko do p uc nocne powietrze. Park by pusty. Podesz a do niego i stan a tu obok. - Urodzi am si w Tyrsis. Jestem córk rusznikarza. Mia am starsze rodze stwo, brata i siostr . Kiedy mia am osiem lat, federacja odkry a, e mój ojciec dostarcza bro Ruchowi. Kto - przyjaciel, znajomy, nigdy nie dowiedzia am si kto - zdradzi go. Szperacze przyszli do naszego domu i doszcz tnie go spalili. Moja rodzina zosta a wcze niej zamkni ta w rodku i sp on a wraz z nim. Ja unikn am mierci tylko dlatego, e by am w odwiedzinach u ciotki. Przed up ywem roku ona równie umar a i by am zmuszona zamieszka na ulicy. Tam doros am. Nikt z mojej rodziny nie
. Nie mia am przyjació . Uliczny magik przyj
mnie na
uczennic i nauczy swojego fachu. Takie by o moje ycie. Masz prawo do tego, by wiedzie , dlaczego nigdy nie wyda abym nikogo federacji podj a po chwili. Wyci gn a d
i jej palce przez chwil g adzi y jego twarz. Potem jej
ka osun a si na jego rami i zacisn a si na nim. - Par, musimy jeszcze tej nocy zrobi to, co mamy do zrobienia, albo b dzie za pó no. Federacja wie, kogo ma w r ku. Padishara Creela. Po
po Rimmera Dalia i jego szperaczy, eby go przes uchali. Kiedy to si stanie,
nie b dzie ratunku. - Urwa a, eby si upewni , czy Par dobrze j rozumie. - Musimy im teraz pomóc. Para przebieg zimny dreszcz na my l o tym, e Coll i Morgan mog si dosta w r ce Rimmera Dalia, nie mówi c o Padisharze. Co dowódca szperaczy zrobi by z przywódc Ruchu? - Dzi w nocy - ci gn a dalej Damson cichym, lecz stanowczym g osem. - Kiedy si tego nie spodziewaj . Wci stra nicy. Nie zd
b
przetrzymywali Padishara i pozosta ych w celach przy
ich jeszcze nigdzie przenie . Nad ranem b
zm czeni i senni. Nie
nadarzy nam si lepsza sposobno . - Tobie i mnie? - Patrzy na ni z niedowierzaniem. - Je li zgodzisz si pój
ze mn .
- Ale co my dwoje mo emy zdzia
?
Przyci gn a go do siebie. Jej rude w osy po yskiwa y ciemno w wietle ksi yca.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Opowiedz mi o swojej magii. Co mo esz z ni zrobi , elfie. Teraz ju si nie waha . - Stawa si niewidzialny - powiedzia . - Ukazywa si w innej postaci ni moja asna. Sprawia ,
e inni widz
podekscytowany. - W
to, czego naprawd
nie ma. - By coraz bardziej
ciwie wszystko, co zechc , je li nie trwa to zbyt d ugo i nie ma zbyt
wielkich rozmiarów. Bo wszystko to jest tylko iluzj . Oddali a si od niego, wesz a mi dzy pobliskie drzewa i zatrzyma a si . Sta a w mroku, zatopiona w my lach. Par czeka , nie ruszaj c si z miejsca; czu , jak ch odne nocne powietrze muska jego skór w nag ym porywie wiatru, i s ucha ciszy, która rozpostar a si nad miastem jak wody oceanu ponad jego dnem. Móg niemal p yn
przez t cisz , unosz c
si ku przyja niejszym miejscom i czasom. Odczuwa strach, którego nie potrafi w sobie st umi , strach na my l o tym, e trzeba b dzie wróci po przyjació , strach, e próba ta mo e si nie powie . Lecz nie próbowa niczego by o nie do pomy lenia. Có jednak mogli zrobi - ta niepozorna dziewczyna i on? Jakby czytaj c w jego my lach, podesz a z powrotem z b yszcz cymi zielonymi oczyma, mocno chwyci a go za ramiona i szepn a: - My
, e znam pewien sposób, Par. U miechn si mimo woli.
- Zdrad mi go - rzek .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XX Po egnawszy si z ma
gromadk u brzegów Hadeshornu, Walker Boh uda si
wprost do Hearthstone. Pojecha konno na wschód przez nizin Rabb, omin uzdrowicielami, wspi
Storlock z jego
si przez Nefrytow Prze cz w góry Wolfsktaag i pod
w gór
rzeki Chard, po czym wjecha w puszcz Darklin. W trzy dni pó niej by z powrotem w domu. Po drodze nie rozmawia z nikim, odbywaj c podró zupe nie samotnie i zatrzymuj c si jedynie po to, eby co zje
i si przespa . Nie by odpowiednim towarzystwem dla
innych ludzi i wiedzia o tym. Prze ladowa y go my li o jego spotkaniu z duchem Allanona. Nie móg si od nich uwolni . W nieca dob po jego powrocie Anar nawiedzi a niezwykle gwa towna letnia burza i Walker zatrzasn
si , rozz oszczony, w swej le nej chacie, podczas gdy wiatry smaga y jej
drewniane ciany, a deszcze dudni y o pokryty gontem dach. Lesista dolina zosta a doszcz tnie zalana, spustoszona uderzeniami piorunów, wstrz ni ta d ugimi, z owieszczymi grzmotami, wych ostana i zmyta ulew . Jednostajny odg os deszczu zag usza wszystkie inne wi ki i Walker siedzia w milczeniu w ród jego monotonnego szumu, owini ty kocami i pogr ony w czarnym przygn bieniu, które jeszcze niedawno nie wydawa oby mu si mo liwe. Ogarnia a go rozpacz. Jego strach budzi a nieuchronno
zdarze . Walker Boh, niezale nie od tego, jakie
nazwisko sobie obra , by na mocy wi zów krwi Ohmsfordem i wiedzia , e Ohmsfordowie, pomimo swych obaw, zawsze byli zmuszani do podejmowania dzie a druidów. Tak si sta o wcze niej z She i Flickiem, z Wi em, Brin i Jairem. Teraz na niego przysz a kolej. Na niego, Wren i Para. Par, oczywi cie, z zapa em po wi ca si romantykiem, samozwa czym obro
sprawie. By niepoprawnym
skrzywdzonych i uciemi onych. Par by g upcem.
Albo realist - w zale no ci od punktu widzenia. Poniewa , je li z historii mo na by o wyci ga jakie wnioski, Par po prostu przyjmowa bez sprzeciwu to, co równie Walker musia zaakceptowa - wol Allanona,
yczenie od dawna nie yj cego cz owieka. Cie
przyby do nich jak jaki strofuj cy ich patriarcha, który wyrwa si z obj
mierci: wyrzuca
im brak zapa u, ruga ich za obawy, powierza im szale cze i samobójcze zadania. Przywró cie do ycia druidów! Wskrzeszcie Paranor! Zróbcie to, poniewa ja mówi , e nale y to zrobi , poniewa ja mówi , e to jest konieczne, poniewa ja - istota pozbawiona cia a i nie w adaj ca ju my
- tego
dam!
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Nastrój Walkera pogarsza si , w miar jak brzemi sprawy k ad o si na nim coraz wi kszym ci arem, niczym o owiany ca un odbijaj cy pos pno
szalej cej na zewn trz
nawa nicy. W istocie cie domaga si od nich, od Para, Wren i niego, by zmienili oblicze ziemi. We cie trzysta lat rozwoju w czterech krainach i w jednej chwili obró cie je wniwecz! Czy nie tego cie Allanona od nich
da ? Przywrócenia magii, przywrócenia nosicieli tej
magii, jej twórców, wszystkiego, czemu ten sam cie przed owymi trzystu laty wyznaczy kres. Szale stwo! Igraliby w ten sposób z yciem jak stwórcy - a do tego nie mieli prawa! Poprzez szar mg
swego gniewu i strachu uda o mu si odtworzy w my lach rysy
cienia. Allanon. Ostatni z druidów, spadkobierca historii czterech krain, obro ca plemion, szafarz magii i sekretów. Jego ciemna posta rozrasta a si , przes aniaj c stulecia, jak chmura przes ania s
ce, zatrzymuj c jego ciep o i wiat o. Wszystko, co wydarzy o si za jego
ycia, nosi o jego znami . Przedtem kim takim by Bremen, a jeszcze wcze niej druidzi z Pierwszej Rady Druidów. Wojny magii, walki o przetrwanie, bitwy mi dzy wiat em i mrokiem - czy mo e szaro ci - wszystko to by o dzie em druidów. A teraz
dano od niego, eby to wszystko przywróci .
Mo na by o twierdzi , e jest to konieczne. Zawsze tak twierdzono. Mo na by o mówi , e zamiarem druidów by o zawsze jedynie podtrzymywanie i chronienie, nigdy za kszta towanie. Lecz czy kiedykolwiek jedno by o mo liwe bez drugiego? A konieczno zawsze zale
a od optyki patrz cego. Lord Warlock, demony, widma Mord - zosta y
zast pione przez cieniowce. Czym jednak by y owe cieniowce,
e ludzie potrzebowali
pomocy druidów i magii? Czy sami nie mogli upora si z bol czkami wiata? Czy musieli zdawa si na moce, których prawie nie rozumieli? Magia nios a z sob nie tylko rado ci, lecz tak e smutki, a jej ciemny rewers by równie zdolny do wywierania wp ywu i dokonywania zmian, jak jasny awers. Czy by mia j przywróci do ycia tylko po to, by powierzy j ludziom, którzy niejednokrotnie pokazywali, e nie s w stanie poj
jej prawd? /
Jak móg by to zrobi ? Jednak e bez niej wiat móg si upodobni do wizji przedstawionej im przez ducha Allanona - móg si sta koszmarem pe nym ognia i ciemno ci, w którym jedynie istoty takie jak cieniowce potrafi y si zadomowi . By mo e jednak by o prawd , e tylko magia mo e uchroni plemiona przed takimi istotami. By mo e. Prawda by a taka, e po prostu nie chcia uczestniczy w tym, co si mia o wydarzy . Ani cia em, ani duchem nie by dzieckiem plemion czterech krain, ani teraz, ani w przesz
ci. Nie czu si zwi zany z nale cymi do nich m czyznami i kobietami. Nigdy nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by o dla niego mi dzy nimi miejsca. Jego przekle stwem by a jego w asna magia: pozbawia a go cz owiecze stwa i miejsca w ród ludzi oraz izolowa a go od ka dej innej ywej istoty, co nie by o pozbawione ironii, gdy tylko on nie l ka si cieniowców. By mo e móg by nawet innych przed nimi broni , gdyby go o to poproszono. Lecz nikt go o to nie prosi . Obawiano si go tak samo jak ich. By Mrocznym Stryjem, potomkiem Brin Ohmsford, nosicielem jej nasienia i jej dziedzictwa, wykonawc
jakiego bezimiennego zadania powierzonego mu
przez Allanona... Tylko
e oczywi cie zadanie nie by o ju
bezimienne. Zosta o nazwane. Mia
przywróci do ycia Paranor i druidów - z pustki minionych lat, z nico ci. Tego za da od niego cie i
danie to przemyka o niestrudzenie przez korytarze jego
umys u, przeskakuj c argumenty, omijaj c rozs dek, szepcz c, e to, co by o, musi znowu istnie . W ten sposób dzie po dniu zmaga si z t spraw jak pies z ko ci . Burze min y, powróci o s
ce, osuszaj c równin , lecz pozostawiaj c lasy sk pane w upale i wilgoci. Po
pewnym czasie wyszed z domu, eby si przej
po dolinie, maj c za jedyne towarzystwo
Pog osk , ogromnego kota bagiennego, który wraz ze zmian pogody wyszed z lasów deszczowych na wschodzie i którego l ni ce oczy by y równie g bokie jak rozpacz ogarniaj ca Walkera. Kot dotrzymywa mu towarzystwa, lecz nie przynosi rozwi zania jego problemów ani wytchnienia od rozmy la . W ci gu nast pnych dni i nocy chodzili i przesiadywali razem, a czas trwa w zawieszeniu na tle zdarze rozgrywaj cych si z dala od ich samotni, o których aden z nich nie móg nic wiedzie ani ich widzie . Do czasu, a tej samej nocy, kiedy Par Ohmsford i jego towarzysze zostali zdradzeni podczas próby zdobycia Miecza Shannary, do doliny powróci
Coglin i z udzenie
odosobnienia, które Walker z takim trudem podtrzymywa , zosta o zburzone. By pó ny wieczór, s
ce znikn o ju na zachodzie, niebo by o sk pane w wietle ksi yca i usiane
gwiazdami, a w letnim powietrzu unosi si s odki zapach wie ej ro linno ci. Walker wraca nie z wycieczki na szczyt góry, z miejsca, które dzia Pot na ska a wydawa a mu si
o na niego szczególnie koj co.
ród em, z którego móg czerpa si y. Drzwi le nego domu
by y otwarte, a w pokojach jak zwykle pali o si
wiat o, lecz Walker wyczu ró nic , zanim
jeszcze ucich o mruczenie Pog oski, a futro na grzbiecie kota zje
o si .
Ostro nie wszed na werand i stan w drzwiach. Przy starym drewnianym stole siedzia Coglin z ko cist twarz pochylon w blasku olejowych lamp. Jego wys zniedo
one szare szaty stanowi y liche okrycie dla od dawna
nia ego cia a. Obok niego sta wielki prostok tny pakunek, zawini ty w cerat i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
obwi zany sznurkiem. Jad zimny posi ek, a przy jego okciu sta a prawie nietkni ta szklanka z piwem. - Czeka em na ciebie, Walkerze - rzek do tamtego, kiedy znajdowa si on jeszcze w ciemno ci za progiem. Boh wszed do o wietlonej izby. - Mog
sobie oszcz dzi fatygi.
- Fatygi? - Starzec wyci gn chud jak patyk r
, a Pog oska podszed bli ej i zacz
si o ni delikatnie ociera pyskiem. - By a ju najwy sza pora, bym odwiedzi znowu swój dom. - Czy to twój dom? - zapyta Walker. - S dzi em, e lepiej si czujesz w ród pami tek przesz
ci druidów. - Czeka na odpowied , lecz adnej nie by o. - Je li przyszed
mnie przekona , bym podj
, eby
si zadania wyznaczonego mi przez ducha, to powiniene od
razu wiedzie , e nigdy tego nie zrobi . - Na nieba, Walkerze! Nigdy to taki ogromny szmat czasu. Poza tym nie mam zamiaru ci do niczego przekonywa . S dz , e jeste ju w wystarczaj cym stopniu przekonany. Walker wci
sta w drzwiach. Czu si skr powany i bezbronny. Podszed do sto u i usiad
naprzeciw Coglina. Starzec poci gn
d ugi yk piwa. - By
mo e s dzi
po moim
znikni ciu w Hadeshornie, e odszed em na dobre - rzek cicho. Jego g os wydawa si odleg y i wype niony uczuciami, w których Walker nawet nie próbowa si rozezna . - Mo e nawet tego pragn
. - Walker nie odpowiedzia . - Przebywa em w wiecie, Walkerze.
Uda em si do czterech krain, w drowa em po ród plemion, przechodzi em przez miasta i wsie; wyczuwa em puls ycia i stwierdzi em, e s abnie. Rozmawia ze mn rolnik na
kach
na po udnie od równiny Streleheim, cz owiek przyt oczony i za amany bezsensowno ci tego, co widzia . „Nic nie ro nie, szepta . Ziemia nie rodzi, jakby dotkn a j jaka choroba”. Choroba zarazi a równie i jego. Sprzedawca drewnianych rze b i zabawek wyrusza, sam nie wiedz c dok d, z wioski po
onej za Yarfleet. „Odchodz , mówi, poniewa nie jestem tu
potrzebny. Ludzie przestaj si interesowa moj prac . Rozmy laj tylko i marniej w oczach”. To obraz ycia w czterech krainach, Walkerze: ludzie usychaj i gin jak od zarazy. Tylko tu i ówdzie pozosta y ich skupiska, jakby stracili wol ro linno
ycia. Drzewa, krzewy i wszelka
usychaj , zwierz ta i ludzie choruj i umieraj . Wszystko obraca si w py i
chmura tego py u unosi si nad ziemi , sprawiaj c, e ca y ten spustoszony obszar wygl da jak miniatura wizji ukazanej nam przez Allanona. - Przenikliwe stare oczy spojrza y w gór na drugiego m czyzn . - To ju si zaczyna, Walkerze. To ju si zaczyna. Walker Boh pokr ci g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- T ziemi i jej mieszka ców zawsze nawiedza y nieszcz cia, Coglinie. Dostrzegasz w tym wizj Allanona, poniewa chcesz j widzie . - Nie, nie ja, Walkerze. - Starzec gwa townie potrz sn
g ow . - Nie chc mie nic
wspólnego z wizjami druidów. Jestem tak samo ofiar tego, co si dzieje, jak ty. Mo esz my le , co chcesz, ale wcale nie pragn by w to uwik any. Dokona em w swoim yciu wyboru, podobnie jak ty w twoim. Nie przekonuje ci to, prawda? - Przyswoi
sobie magi , poniewa
nieprzyja nie. - Jako by y druid mia
tego chcia
wybór. Zajmowa
. - Walker u miechn
si
si dawnymi naukami i magi ,
poniewa ci interesowa y. Ze mn by o inaczej. Urodzi em si z dziedzictwem, z którym wola bym si nie urodzi . Magia zosta a mi narzucona bez mojej zgody. Stosuj j , poniewa nie mam innego wyboru. To kamie m
ski, który wisi mi u szyi. Nie zwodz samego siebie.
Magia zrujnowa a mi ycie. - Jego ciemne oczy by y pe ne goryczy. - Nie próbuj nas z sob porównywa , Coglinie. - To mocne s owa, Walkerze. - Walker u miechn gorliwie przyjmowa
si nieprzyja nie. - Kiedy do
ode mnie nauki o stosowaniu tej magii. By
wystarczaj co z ni
pogodzony, by zg bia jej tajniki. - To by a wola przetrwania i nic wi cej. By em dzieckiem uwi zionym w potwornej postaci druida. Pos ugiwa em si tob , eby pozosta przy yciu. Mia em tylko ciebie. - Bia a skóra na jego szczup ej twarzy by a bole nie napi ta. - Nie oczekuj ode mnie podzi kowa , Coglinie. Nie przesz yby mi przez gard o. Coglin wsta nagle zwinnym ruchem, który dziwnie kontrastowa z krucho ci jego cia a. Górowa nad odzian
w czer
postaci
siedz
naprzeciw niego, a na jego
pomarszczonej twarzy malowa si pos pny wyraz. - Biedny Walker - wyszepta . - Wci
zaprzeczasz temu, kim jeste . Zaprzeczasz
asnemu istnieniu. Jak d ugo jeszcze b dziesz to robi ? Napi te milczenie, które mi dzy nimi zapad o, zdawa o si trwa bez ko ca. Pog oska, zwini ty na dywaniku przed ogniem w drugim ko cu pokoju, wyczekuj co uniós g ow . arz cy si kawa ek drewna na kominku wystrzeli w gór , rozb yskuj c deszczem iskier. - Po co przyszed wybuch w ciek
, starcze? - zapyta w ko cu Walker Boh, ledwie powstrzymuj c
ci. W ustach czu smak miedzi. Wiedzia , e nie jest to wynikiem gniewu,
lecz strachu. - eby ci pomóc - odpar Coglin. W jego g osie nie by o ironii. - eby nada kierunek twoim rozmy laniom. - Poradz sobie bez twojej pomocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Poradzisz? - Tamten potrz sn
g ow . - Nie, Walkerze. Nigdy nie poradzisz sobie,
dopóki si nie nauczysz, jak przesta walczy z samym sob . Zu ywasz na to tyle energii. dzi em,
e nauki, jakie u mnie pobra
o zastosowaniu magii, wyleczy y ci
z tej
dziecinady, ale zdaje si , by em w b dzie. Czekaj ci trudne lekcje, Walkerze. By mo e ich nie prze yjesz. - Popchn ci ki pakunek po stole w stron tamtego. - Otwórz to. Walker zawaha si z oczami utkwionymi w pakunku. Po chwili jednak si gn rozerwa sznurek i
ci gn
cerat . Spogl da na pot
kunsztownie inkrustowan z otem. Wyci gn
r
, oprawn
i dotkn
w skór
r
,
ksi
,
jej ostro nie, uniós ok adk ,
zajrza na chwil do rodka i natychmiast odsun si od niej, jakby oparzy palce. - Tak, Walkerze. To jedna z brakuj cych Kronik druidów, zaledwie pojedynczy tom. Na pomarszczonej twarzy malowa o si napi cie. - Sk d j masz? - zapyta - szorstko Walker. Coglin pochyli si nad nim. Odg os jego oddechu zdawa si wype nia pokój. - Z zaginionego Paranoru. Walker Boh powoli podniós si na nogi. - K amiesz. - Tak s dzisz? Zajrzyj mi w oczy i powiedz, co widzisz. Walker cofn
si . Dr
na
ca ym ciele. - Nie obchodzi mnie, sk d j
masz ani jakie bajeczki wymy li
,
eby mnie
przekona o czym , o czym w g bi duszy wiem, e nie mo e by prawd ! Zabierz j z powrotem tam, sk d j wzi
, albo wrzu j do bagna! Nie chc mie z tym nic wspólnego.
- Nie, Walkerze. - Coglin potrz sn g ow . - Nie wezm jej z powrotem. Przynios em z krainy minionych dni wype nionej szar mg
i mierci , eby da j tobie. Nie jestem
twoim dr czycielem, nigdy! Nigdy nie b dziesz mia w nikim lepszego przyjaciela ode mnie, chocia jeszcze nie jeste w stanie w to uwierzy ! - Twarz starca z agodnia a. - Powiedzia em wcze niej, e przyszed em ci pomóc. Tak jest w istocie. Przeczytaj ksi
, Walkerze. S w
niej prawdy, które musisz pozna . - Nie zrobi tego! - krzykn
tamten z w ciek
ci . Coglin przez d ug
chwil
przypatrywa si m odszemu m czy nie, po czym westchn . - Jak chcesz. Ale ksi ga tu pozostanie. Przeczytasz j albo nie, wybór nale y do ciebie. Mo esz j nawet zniszczy , je li zechcesz. - Dopi do ko ca swoje piwo, postawi szklank ostro nie na stole i spojrza na swoje powykr cane d onie. - Nie mam tu ju nic wi cej do roboty. - Obszed stó dooko a i stan przed tamtym. - egnaj, Walkerze. Pozosta bym, gdyby to mog o pomóc. Da bym ci wszystko, co jestem w stanie ci da , gdyby zechcia to
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przyj . Ale nie jeste jeszcze gotowy. Mo e kiedy indziej. Odwróci si i znikn
w ród nocy. Nie obejrza si ani razu. Nie zboczy ze swej
drogi. Walker Boh patrzy , jak ginie w oddali - cie powracaj cy w ciemno , która go wyda a. Dom po jego odej ciu sta si nagle pusty i cichy.
- To b dzie niebezpieczne, Par - szepn a Damson Rhee. - Gdyby istnia jaki bezpieczniejszy sposób, natychmiast bym go wybra a. Par Ohmsford nie odpowiedzia . Znowu znajdowali si przycupni ci w mroku cedrowego gaju tu poza rozleg lampy stra nicy. By marze
plam
w g bi Parku Ludu, wiat a rzucanego przez
rodek nocy, pora najg bszego snu, gdy wszystko powolnieje w ród
sennych i wspomnie . Na tle nocnego nieba, rozja nionego wiat em ksi yca,
stra nica wznosi a si
niczym pot ne klocki ustawione jeden na drugim przez jakie
beztroskie dziecko. Okratowane okna i zaryglowane drzwi by y jak p ytkie naci cia na skórze, któr czas i pogoda uczyni y tward i szorstk . Mur strzeg cy parowu rozci ga si w obie strony, a za nim rozpi ty by pomost, sie paj cza
cz ca stra nic z ruinami starego
pa acu. Przy g ównym wej ciu ustawiono wart , w miejscu, gdzie za umieszczon zawiasach stalow krat
na
znajdowa y si dwa bli niacze skrzyd a elaznej zamkni tej na
ucho bramy. Wartownicy drzemali na stoj co, u pieni panuj
wokó cisz . aden odg os
ani ruch ze Stra nicy nie zak óca ich odpoczynku. - Czy pami tasz go wystarczaj co dok adnie, eby przywo
jego obraz? - zapyta a
Damson, której g os echta go mi kko w ucho. Par skin
g ow . Ma o by o prawdopodobne, by mia kiedykolwiek zapomnie twarz
Rimmera Dalia. - Przez chwil milcza a. - Je li nas zatrzymuj , skupiaj ich uwag na sobie. Ja zajm si wszelkimi zagro eniami. Raz jeszcze skin
g ow . Czekali nieruchomo w ukryciu, ws uchani w cisz , ka de
pogr one we w asnych my lach. Par ba si i n ka y go w tpliwo ci, lecz by zdecydowany. Damson i on stanowili jedyn Powiedzia sobie,
prawdziw
szans
ratunku, jak
e ich ryzykowne przedsi wzi cie si
mieli Coll i pozostali.
powiedzie, poniewa
musi si
powie . Wartownicy przy bramie obudzili si , gdy z mroku wy onili si
nierze patroluj cy
zachodni mur parku. M czy ni przywitali si zdawkowo, przez chwil rozmawiali ze sob , po czym nadesz a równie stra ze wschodu. Puszczono w ko o butelk , wypalono fajki i stra nicy si rozeszli. Patrole oddali y si na wschód i na zachód. Wartownicy przy bramie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ponownie zaj li stanowiska. - Jeszcze nie teraz - szepn a Damson, kiedy Par poruszy si niecierpliwie. Minuty wlok y si bez ko ca. Stra nica znowu wydawa a si opuszczona i samotna. Wartownicy ziewali i przest powali z nogi na nog . Jeden wspar si , znu ony, o drzewce swej halabardy. - Teraz - powiedzia a Damson Rhee. Chwyci a Para za rami i pochyli a si ku niemu. Jej usta musn y jego policzek. - Oby nam si powiod o, Parze Ohmsfordzie. Wstali i ruszyli z miejsca.
mia o weszli w kr g wiat a, wynurzaj c si z mroku,
jakby byli w nim zadomowieni. Zbli ali si do stra nicy od strony miasta. Par ju rozsnuwaj c w ród nocnej ciszy czarodziejsk
piewa ,
moc pie ni i wywo uj c w umys ach
wartowników stworzone przez siebie obrazy. Ujrzeli dwóch szperaczy odzianych w pos pn
czer , z których wy szym by
pierwszy szperacz Rimmer Dali. Natychmiast stan li na baczno
z oczyma utkwionymi przed sob , ledwie patrz c na
zbli aj ce si postacie. Par nie zmienia nat enia g osu, podtrzymuj c zwodniczy urok w umys ach
nierzy.
- Otwiera ! - rzuci a niedbale Damson Rhee, gdy zbli yli si do wej cia do stra nicy. Wartownicy natychmiast us uchali. Odci gn li osadzon
na zawiasach krat ,
otworzyli zewn trzne zamki i zacz li niecierpliwie omota we wrota, eby zaalarmowa stra ników w rodku. Otworzy y si ma e drzwiczki i Par nieco przesun kierunek swego oddzia ywania. Z mrukliwym zaciekawieniem wyjrza y zaspane oczy, prawie natychmiast rozwar y si szeroko i w zamkach zazgrzyta y klucze. Wrota rozchyli y si i Par wraz z Damson weszli do rodka. Stali w wartowni pe nej broni ustawionej na stela ach pod cian oraz zdumionych nierzy federacji. przekonani,
nierze jeszcze przed chwil
grali w karty i pili, najwyra niej
e nocne prze ycia dobieg y ko ca. Pojawienie si
zaskoczy o i rzuca o si to w oczy. Par wype ni pomieszczenie w
szperaczy zupe nie ich ym brzmieniem pie ni,
przenikaj c je od razu sw magi . Potrzebowa do tego ca ej swojej mocy. Damson rozumia a, jak s abo Par panuje nad sytuacj . - Wszyscy wyj ! - rozkaza a surowym g osem. Wartownia natychmiast opustosza a. Ca a dru yna rozpierzch a si
przez kilkoro przyleg ych drzwi i znikn a, jakby by a
uformowana z dymu. Jeden stra nik pozosta , przypuszczalnie oficer warty. Sta niepewnie i sztywno, z odwróconymi w bok oczyma, pragn c znajdowa si gdziekolwiek indziej, tylko nie tutaj, a jednak niezdolny do uczynienia kroku. - Zaprowad nas do wi niów - rzek a cicho Damson stoj ca przy jego lewym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ramieniu. Oficer odchrz kn , nie mog c przez chwil wydoby z siebie g osu. - Musz mie pozwolenie mego dowódcy - powiedzia w ko cu. Zachowa jeszcze poczucie odpowiedzialno ci za powierzone mu zadanie. Damson nie spuszcza a wzroku z ucha m czyzny, zmuszaj c go przez to do patrzenia w bok. - Gdzie jest twój dowódca? - zapyta a. - pi na dole - odpar m czyzna. - Obudz go. - Nie. - Damson powstrzyma a jego prób oddalenia si . - Obudzimy go razem. Przeszli przez solidnie zaryglowane drzwi po drugiej stronie wartowni i zacz li schodzi po kr conych schodach, s abo o wietlonych olejowymi lampami. Par podtrzymywa brzmienie pie ni w uszach wystraszonego stra nika, dra ni c go ni wydawali mu si
o wiele wi ksi, ni
i sprawiaj c,
e
byli w istocie, i znacznie gro niejsi. Wszystko
przebiega o wed ug planu, sytuacja rozwija a si dok adnie tak, jak tego chcieli. Schodzili pustymi schodami, kr
c od podestu do podestu, a tupot ich butów by jedynym odg osem,
jaki rozlega si w panuj cej tu ciszy. W dole schodów znajdowa o si dwoje drzwi. Te po lewej by y otwarte i prowadzi y w g b o wietlonego korytarza. Stra nik poprowadzi ich przez nie do nast pnych drzwi i zapuka w nie. Poniewa nie by o odpowiedzi, zastuka raz jeszcze, tym razem g
niej.
- Co tam, u licha? - wykrzykn ze rodka zirytowany g os. - Otwieraj natychmiast, dowódco! - odpowiedzia a Damson g osem tak zimnym, e nawet Para przebieg dreszcz. Wewn trz rozleg o si szuranie i drzwi si otworzy y. Stan
w nich federacyjny
dowódca o krótko ostrzy onych w osach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Jego kurtka by a zaledwie do po owy zapi ta. Gdy tylko dosi
o go dzia anie pie ni, na jego twarzy pojawi o
si przera enie. Zobaczy szperaczy. Gorzej: zobaczy Rimmera Dalia. Przesta zapina ubranie i szybko wyszed na korytarz. - Nie oczekiwa em nikogo tak wcze nie. Przepraszam. Czy s jakie problemy? - Porozmawiamy o tym pó niej, dowódco - rzek a surowo Damson. - Tymczasem zaprowad nas do wi niów. W oczach tamtego na chwil pojawi a si w tpliwo , cie podejrzenia, e mo e nie wszystko jest w porz dku. Par wzmocni dzia anie magii na jego umys , daj c mu odczu przedsmak przera enia, jakie stanie si jego udzia em, je li nie us ucha rozkazu. To wystarczy o. Dowódca po pieszy z powrotem korytarzem do schodów, wybra klucz z obr czy na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pasie i otworzy drugie drzwi. Weszli do tunelu o wietlonego pojedyncz lamp zawieszon obok drzwi. Dowódca wzi j do r ki i ruszy przodem. Damson pod
a za nim. Par da znak oficerowi stra y, by
poszed przed nim, a sam zamyka pochód. Jego g os zaczyna by zm czony od wysi ku zwi zanego z podtrzymywaniem u udy. Trudniej by o oddzia ywa równocze nie. Powinien by odes
na kilka punktów
drugiego m czyzn .
Korytarz by zbudowany z kamiennych bloków i unosi si w nim zapach wilgoci i rozk adu. Par u wiadomi sobie, e znajduj si pod ziemi , przypuszczalnie pod parowem. Jakie stworzenia sporej wielko ci czmycha y przed wiat em, a na kamieniach widoczne by zacieki i pr gi fluorescencji. Po przej ciu nied ugiego odcinka dotarli pod cele: szereg niskich klatek, w których nie móg by stan
prosto doros y m czyzna, okrytych kurzem i paj czynami, o drzwiach z
zardzewia ych elaznych pr tów. Wszyscy wi niowie byli st oczeni w pierwszej z nich, kucaj c lub siedz c na kamiennej pod odze. Z niedowierzaniem mrugali oczami, widz c, jak amstwo magii bawi si w chowanego z prawd . Coll wiedzia , co si dzieje. Ju wsta i przepycha si do drzwi, daj c znak pozosta ym, by zrobili to samo. Nawet Padishar us ucha jego gestu, zdaj c sobie spraw , co si zaraz stanie. - Otwórz drzwi - rozkaza a Damson. W oczach oficera znowu pojawi a si niepewno . - Otwórz drzwi, dowódco - powtórzy a niecierpliwie Damson. - Natychmiast! Dowódca poszuka drugiego klucza w p ku przy pasie, w
go do zamka i
przekr ci . Drzwi celi si otworzy y. Padishar Creel od razu chwyci zdumionego m czyzn za szyj , zaciskaj c r ce tak mocno, e tamten ledwie móg oddycha . Oficer stra y zatoczy si do ty u, obróci si i spróbowa przebiec, odtr caj c Para, lecz od ty u dosi gn
go cios
Morgana i powali nieprzytomnego na ziemi . Wi niowie st oczyli si w w skim korytarzu, witaj c Para i Damson u ciskiem d oni i u miechem. Padishar nie zwraca na nich uwagi. Ca e jego zainteresowanie skupione by o na nieszcz snym oficerze. - Kto nas zdradzi ? - zapyta niecierpliwym sykiem. Dowódca usi owa si uwolni . Jego twarz by a jasnoczerwona od u cisku na szyi. - Powiedzia
, e by to jeden z nas! Kto? Dowódca si zakrztusi .
- Nie... wiem. Nie widzia em... Padishar potrz sn nim. - Nie oszukuj mnie! - Nie wi... Tylko... wiadomo .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Kto to by ? - nie ust powa Padishar. ci gna na grzbiecie jego d oni sta y si bia e i twarde. Przera ony m czyzna zacz
gwa townie wierzga nogami i Padishar mocno uderzy
jego g ow o mur. Dowódca obwis bezw adnie jak szmaciana lalka. Damson poci gn a Padishara za rami , odwracaj c go. - Do
tego - rzek a spokojnie, nie zwa aj c na furi , która wci
p on a w jego
oczach. - Tracimy czas. On najwyra niej nie wie. Wyno my si st d. Do
ryzykowali my,
jak na jeden dzie . Herszt banitów przygl da si
jej chwil
bez s owa, po czym wypu ci z r k
nieprzytomnego m czyzn . - Tak czy owak si dowiem. Obiecuj wam to - przyrzek . Par nigdy nie widzia u nikogo takiej w ciek
ci. Damson jednak nie zwraca a na to uwagi. Odwróci a si i da a mu
znak, eby rusza z powrotem. Ohmsford poszed przodem ku schodom, a pozostali pod yli zygzakowat lini za nim. Podejmuj c decyzj o pój ciu po przyjació , nie u
yli sobie planu
wydostania si po wszystkim na zewn trz. Uznali, e najlepiej b dzie po prostu zda si na okoliczno ci i jako sobie radzi . Okoliczno ci okaza y si dla nich nader askawe tej nocy. Wartownia by a pusta, kiedy do niej dotarli, szybko wi c przez ni przeszli. Tylko Morgan zatrzyma si , by pogrzeba
w stojakach na bro , i po chwili odnalaz skonfiskowany im Miecz Leah.
miechaj c si ponuro, przewiesi go sobie przez plecy i pod
za pozosta ymi.
Szcz cie dopisywa o im dalej. Wartownicy na zewn trz zostali obezw adnieni, zanim zorientowali si , co si dzieje. Noc wokó by a spokojna, park pusty, patrole nie powróci y jeszcze ze swoich obchodów, a miasto spa o. Siedmioro mia ków pogr
o si w mroku i
znikn o. Kiedy oddalali si spiesznie od stra nicy, Damson poci gn a Para za r
, obracaj c
go ku sobie, i z promiennym u miechem poca owa a go prosto w usta. Poca unek by gor cy i pe en obietnic. Pó niej, kiedy by o wi cej czasu na zastanowienie, Par Ohmsford delektowa si t chwil . A jednak to nie poca unek rudow osej pi kno ci najg biej zapad mu w pami
z
wydarze tamtej nocy. Najwa niejsze by o to, e magia pie ni w ko cu okaza a si przydatna.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXI Kronika druidów sta a si
dla Walkera Boha wyzwaniem, któremu postanowi
sprosta . Przez trzy dni po odej ciu Coglina Walker nie zwraca uwagi na ksi na stole, wci
le
. Pozostawi j
na swoim ceratowym opakowaniu i rozerwanym sznurku. Jej skórzana
oprawa, na której osiada y drobiny kurzu, po yskiwa a s abo w wietle s Budzi a w nim niech
ca lub lampy.
i krz ta si przy swoich zaj ciach, jakby jej nie by o, udaj c przed
sob , e jest cz ci otoczenia, której nie mo e odsun , i sprawdzaj c, czy zdo a si oprze jej pokusie. Z pocz tku zamierza si jej od razu pozby , lecz potem zmieni zdanie. To by oby zbyt proste, a poza tym móg by potem tego oprze , je li b dzie w stanie
owa . Je li przez jaki czas zdo a si jej
obok niej, nie ulegaj c zrozumia emu pragnieniu odkrycia jej
sekretów, wówczas b dzie móg si jej pozby z czystym sumieniem. Coglin spodziewa si , e albo od razu j otworzy, albo si jej pozb dzie. Nie zrobi ani jednego, pni drugiego. Starcowi nie powiedzie si
próba manipulowania nim. Jedyn
istot , która okazywa a
pakunkowi jakiekolwiek zainteresowanie, by Pog oska, który od czasu do czasu go obw chiwa , lecz poza tym zostawia w spokoju. Min y trzy dni, a ksi ga wci
le
a
zamkni ta. Potem jednak wydarzy o si co dziwnego. Czwartego dnia tej osobliwej próby si Walker zacz
podawa
w w tpliwo
swoje rozumowanie. Czy rzeczywi cie bardziej
sensowne by o pozbycie si ksi gi po tygodniu lub nawet miesi cu ni usuni cie jej od razu? Czy to w ogóle mia o jakiekolwiek znaczenie? Czego to dowodzi o, poza jego zaci tym uporem? Jak
to gr prowadzi i ze wzgl du na kogo? Walker analizowa w my lach ten
problem, kiedy dogasa o wiat o dnia i zapada zmrok, a potem wpatrywa si w ksi drugiego ko ca pokoju, podczas gdy ogie na kominku dopala si powoli i zbli
z a si
pó noc. - Nie jestem silny - szepn
do siebie. - Boj si . Rozwa
t mo liwo
w ciszy
swoich my li. W ko cu wsta , podszed przez pokój do sto u i zatrzyma si . Przez chwil waha si . Nast pnie wyci gn r Lepiej zna demona, który ci
i podniós Kronik druidów. Zwa ciga, ni wci
Podszed z powrotem do fotela i usiad z ksi kominkiem, uniós pot
j w d oni.
go sobie tylko wyobra
, pomy la .
na kolanach. Pog oska, pi cy przed
g ow i jego l ni ce oczy zatrzyma y si na m czy nie. Walker
odwzajemni jego spojrzenie. Kot zamruga oczami i ponownie zasn .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Walker Boh otworzy ksi
.
Czyta powoli, niespiesznie przewracaj c grube pergaminowe stronice, zatrzymuj c wzrok na ich z oconych brzegach i ozdobnej kaligrafii, uznawszy, e teraz, gdy ksi ga zosta a otwarta, niczego nie wolno mu uroni . Po pó nocy cisza sta a si jeszcze g bsza i tylko od czasu do czasu przerywa j chrapliwy pomruk wydawany przez pi cego kota i trzask ognia na kominku. Tylko raz Walker zacz ksi
si zastanawia , w jaki sposób Coglin naprawd zdoby
- z pewno ci nie mia jej z Paranoru! - lecz wkrótce o tym zapomnia , kiedy spisana
historia wci gn a go bez reszty i unios a ze sob , jakby by li ciem na smaganym wichrem oceanie. W ksi dze opisane by y czasy Bremena, kiedy przebywa on w ród ostatnich druidów i kiedy lord Warlock oraz jego siepacze zg adzili niemal wszystkich cz onków Rady. Znajdowa y si w niej opowie ci o ciemnej magii, która przemieni a zbuntowanych druidów w potworne istoty. By y tam relacje o jej wielorakich zastosowaniach, zakl ciach i czarach, które Bremen wprawdzie odkry , lecz by wystarczaj co rozs dny, eby si ich wystrzega . Przytoczone by y wszystkie przera aj ce sekrety o tym, czego magia jest w stanie dokona , oraz podane przestrogi, które tak wielu spo ród tych, co próbowali zdoby moc, mia o zignorowa . By y to czasy prze omu i przera aj cej zmiany w czterech krainach i tylko Bremen rozumia , o co toczy si gra. Walker przewraca kolejne strony, odczuwaj c coraz wi kszy niepokój. Coglin chcia , eby przeczyta co specjalnego w tej historii. Cokolwiek to by o, jeszcze na to nie natrafi . Kronika odnotowa a, e Zwiastuny mierci zdoby y Paranor dla siebie. S dzi y, e dzie odt d ich domem. Lecz lord Warlock czu si tam zagro ony, l kaj c si magii pionej w kamieniach kasztelu, w g bi ziemi, gdzie pod zamkow fortec p on y paleniska. Wezwa wi c do siebie czarnych owców i uda si na pó noc... Walker zmarszczy czo o. Zapomnia o tym okresie dziejów. Przez pewien czas Paranor by ca kowicie opuszczony i móg wtedy nale
do buntowników. Druga Wojna
Ludów ci gn a si wszak e przez wiele lat. Ponownie przerzuci kilka stronic, prze lizguj c si wzrokiem po s owach, szukaj c czego , sam nie wiedzia
dok adnie czego. Zapomnia
postanowieniu, o obietnicy danej samemu sobie, zastawiony przez Coglina. Jego ciekawo
o swoim wcze niejszym
e nie da si
schwyta
w potrzask
i inteligencja by zbyt rozbudzone, by mog a je
powstrzyma ostro no . Ksi ga zawiera a sekrety, do których od setek lat aden cz owiek nie mia dost pu, wiedz , któr posiadali jedynie druidzi dziel cy si ni z plemionami tylko wówczas, kiedy uwa ali to za konieczne i nigdy poza tym. Taka moc! Jak d ugo by a ukryta
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przed wszystkimi oprócz Allanona, a przedtem Bremena, a przedtem Galaphile'a i pierwszych druidów, a przedtem...? Przesta czyta , u wiadamiaj c sobie, e tok narracji si zmieni . Pismo sta o si mniejsze, bardziej wyra ne. Mi dzy s owami pojawi y si dziwne znaki, runy symbolizuj ce gesty. Ch ód przenikn
Walkera Boha do szpiku ko ci. Cisza wype niaj ca pokój sta a si
ogromna, przeistaczaj c si w niesko czony, przyt aczaj cy ocean. Do kro set! wyszepta w najmroczniejszym zak tku swego umys u. To formu a zakl cia, które pogrzeba o Paranor! Jego oddech brzmia chrapliwie, kiedy zmusi si do odwrócenia wzroku od ksi gi. Jego blada twarz by a napi ta. Coglin chcia , eby to w
nie odnalaz - nie wiedzia dlaczego,
ale to by o to. Teraz, kiedy to znalaz , zastanawia si , czy nie b dzie lepiej, je li od razu zamknie ksi
.
Wiedzia jednak, e to znowu strach szepce do jego ucha. Ponownie opu ci wzrok i zacz formu a, której trzysta lat wcze niej u
czyta . Rzeczywi cie by o tam zakl cie, magiczna Allanon, by odgrodzi Paranor od wiata ludzi. Ze
zdziwieniem stwierdzi , e j rozumie. Jego edukacja u Coglina by a bardziej kompletna, ni przypuszcza . Sko czy czyta opowie
o zakl ciu i odwróci stron .
Znajdowa si tam tylko jeden ust p. Brzmia on tak:
Raz usuni ty, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla wiata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii posiada moc przywrócenia go wiatu - ów szczególny, zabarwiony na czarno Kamie Elfów, który zosta stworzony przez czarodziejski lud ze starego wiata na wzór i podobie stwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie w spraw oraz prawo, pos
ciwo ci serca, umys u i cia a. Ktokolwiek b dzie mia s uszn
y si nim zgodnie z jego przeznaczeniem.
To by o wszystko. Walker czyta dalej, lecz stwierdzi , e temat nagle si zmienia, i cofn
si w lekturze. Raz jeszcze wolno przeczyta ów ust p, szukaj c czegokolwiek, co
móg uprzednio przeoczy . Nie mia w tpliwo ci, e starzec chcia , aby to w
nie odnalaz .
Czarny Kamie Elfów. Magia, która by a w stanie przywróci do istnienia utracony Paranor. rodek do osi gni cia celu wyznaczonego w zadaniu, które powierzy mu cie Allanona. „Przywró owa zadania.
wiatu Paranor i wskrze do ycia druidów”, znowu s ysza w my lach
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Oczywi cie nie by o ju podj
adnych druidów. Lecz mo e Allanon chcia , eby Coglin
ich dzie o, kiedy ju Paranor zostanie przywrócony do istnienia. Wydawa o si to
logiczne, pomimo zapewnie starca, e jego czas min
- lecz Walker by wystarczaj co
przenikliwy, by spostrzec, e tam, gdzie w gr wchodzili druidzi i ich magia, logika pod
a
cz sto kr tymi cie kami. Przebrn
ju przez dwie trzecie ksi gi. Nast pn godzin zaj o mu doczytanie jej do
ko ca. Nie znalaz dalej nic, co mog oby by
przeznaczone dla niego, i powróci do
fragmentu o Czarnym Kamieniu Elfów. Od wschodu nadci ga wit, s abe z ociste wiat o na ciemnym horyzoncie. Walker przetar oczy i spróbowa si zastanowi . Czemu by o tu tak niewiele o celu i w
ciwo ciach tej magii? Jak wygl da a i czego by a w stanie dokona ?
Chodzi o o pojedynczy kamie , a nie o trzy - dlaczego? Jak to si sta o, e nikt o nim przedtem nie s ysza ? Pytania te hucza y w jego g owie jak uwi zione muchy, dra ni c go i intryguj c zarazem. Przeczyta ust p jeszcze kilka razy - czyta tak d ugo, a zna go na pami zamkn
ksi
. Pog oska le cy na pod odze przed nim przeci gn
- i
si i ziewn , po czym
uniós g ow i zamruga oczami. Przemów do mnie, kocie, pomy la Walker. Istniej sekrety, które znaj tylko koty. Mo e ten jest jednym z nich. Lecz Pog oska wsta i wyszed na zewn trz, znikaj c w ród rzedn cego mroku. Walker zasn
wówczas i obudzi si dopiero w po udnie. Wsta , wyk pa si i ubra
na nowo, bez po piechu zjad niadanie - ca y ten czas zamkni ta ksi ga le
a przed nim na
stole - po czym uda si na d ugi spacer. Poszed przez dolin na po udnie, na swoj ulubion polan , gdzie rw cy potok przep ywa ha
liwie kr tym skalnym
yskiem, wlewaj c swe
wody do stawu, w którym po yskiwa y male kie czerwone i niebieskie rybki. Zatrzyma si tam jaki czas, rozmy laj c, po czym wróci do domu. Siedzia na werandzie i patrzy , jak ce przesuwa si
wolno ku zachodowi w purpurowoszkar atnej po wiacie. Nie
powinienem by w ogóle otwiera ksi gi, wyrzuca sobie agodnie, gdy nie zdo
si oprze
pokusie jej tajemnicy. Powinienem by z powrotem j zapakowa i wrzuci do najg bszej dziury, jak zdo
bym znale .
Na to by o ju jednak za pó no. Przeczyta j i uzyskan w ten sposób wiedz nie atwo by o zapomnie . Poczucie daremno ci walczy o w nim o lepsze z gniewem. Jeszcze niedawno wskrzeszenie Paranoru wydawa o mu si niemo liwe. Teraz wiedzia , e istnieje magia, która jest w stanie tego dokona . Raz jeszcze nasz o go poczucie nieuchronno ci zdarze przepowiadanych przez druidów.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jego ycie nale
o jednak do niego, czy nie? Nie musia przyjmowa zadania
powierzonego mu przez ducha Allanona, niezale nie od jego wykonalno ci. Jego ciekawo
by a jednak silniejsza od niego. Przy apywa si na tym, e my li o
Czarnym Kamieniu Elfów nawet wówczas, gdy usi owa tego nie robi . Czarny Kamie Elfów - zapomniana magia - gdzie istnia . Gdzie? Gdzie by ? To i wszystkie inne pytania nie dawa y mu spokoju przez ca y wieczór. Zjad kolacj , po której znowu poszed na spacer. Wróciwszy, zajrza do kilku cennych ksi ek z w asnej biblioteki, zapisa par zda w swoim dzienniku, lecz g ównie my la o tamtym krótkim, intryguj cym ust pie o magii b
cej w stanie wskrzesi Paranor.
My la o nim, szykuj c si do snu. Wci
o nim my la , kiedy zbli
a si pomoc.
My l ta wi a si dra ni co i podst pnie w jego umy le, wskazuj c mu tak mo liwo lub inn , uchylaj c nieznacznie drzwi do nie o wietlonych pokoi, podsuwaj c przeczucia i intuicje mog ce przynie
mu wiedz , której - niemal wbrew woli - pragn .
A wraz z ni , by mo e, spokój ducha. Jego sen by niespokojny. Podniecenie wywo ane przez tajemnic Czarnego Kamienia Elfów nie chcia o ust pi . Przed nadej ciem witu postanowi , e co b dzie musia z tym zrobi .
Równie Par Ohmsford obudzi si tego ranka ze wiadomo ci , e musi podj decyzj . Min o pi
dni, od kiedy Damson i on uwolnili Colla, Morgana, Padishara Creela i
dwóch pozosta ych banitów z lochów federacyjnej stra nicy, i od tamtego czasu ca a ich grupa si ukrywa a. Nie próbowali opu ci miasta, gdy byli pewni, e bramy s pilnie strze one, i ryzyko ich wykrycia wydawa o si zbyt du e. Nie wrócili równie do swego schowka w piwnicy warsztatu rusznikarza, czuj c, e móg on zosta wydany przez ich tajemniczego zdrajc . Zamiast tego przenosili si z jednej kryjówki do drugiej, w adnej nie pozostaj c d
ej ni jedn noc, w ka dej wystawiaj c czaty na czas swego krótkiego pobytu,
zrywaj c si na nogi przy ka dym odg osie, jaki us yszeli, i na widok ka dego cienia, jaki si pojawi . W ko cu jednak Par uzna , e ma do Wsta z prowizorycznego
ukrywania si .
ka, jakie zajmowa na poddaszu spichlerza, i spojrza na
le cego obok Colla, który jeszcze spa . Pozostali byli ju na nogach i przypuszczalnie znajdowali si na dole w g ównym magazynie, który by zamkni ty do pocz tku nast pnego tygodnia. Ostro nie podszed do male kiego okienka, przez które wpada o ca e wiat o, jakie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
rozja nia o poddasze, i wyjrza na zewn trz. Ulica w dole by a pusta, je li nie liczy bezpa skiego psa obw chuj cego kube z odpadkami oraz blachami
naprzeciw.
Niebo
okryte
by o
szarymi,
ebraka pi cego w bramie
nisko
wisz cymi
chmurami,
zapowiadaj cymi deszcz jeszcze przed ko cem dnia. Kiedy przeszed z powrotem przez pokój, eby za
buty, stwierdzi , e Coll ju
nie pi i przygl da mu si . Szczeciniaste w osy brata by y zmierzwione, a w jego zaspanych oczach po yskiwa o niezadowolenie. - Hmm, nast pny dzie - mrukn
Coll i ziewn
przeci gle. - Ciekawe, jaki to
fascynuj cy sk ad czy magazyn odwiedzimy dzisiaj. Jak s dzisz? - aden, je li o mnie chodzi. - Par po - Doprawdy? Mówi -W
si na pod odze obok niego.
to ju Padisharowi? - Coll uniós brwi.
nie si do mego wybieram.
- Przypuszczam, e masz w zanadrzu jaki lepszy pomys ni ukrywanie si . - Coll uniós si na okciu. - Bo nie s dz , eby Padishar zechcia ci wys ucha , je li tak nie jest. Humor nie dopisuje mu od czasu, kiedy stwierdzi , e nie jest tak kochany przez swoich ludzi, jak s dzi . Par w tpi , aby Padishar kiedykolwiek pozwoli sobie na tyle naiwno ci, by s dzi , e jest kochany przez swoich ludzi, lecz Coll z pewno ci w
ciwie ocenia obecny stan ducha
przywódcy banitów. Zdrada jednego z jego w asnych ludzi sprawi a, e sta si milcz cy i zgorzknia y. W ci gu ostatnich paru dni zanikn
si g boko w sobie, cho wci
pozostawa
niekwestionowanym przywódc , przeprowadzaj c ich przez g szcz federacyjnych patroli i posterunków rozsianych po ca ym mie cie oraz wynajduj c im kryjówki, kiedy wydawa o si , e adnej ju si nie da znale . Lecz jednocze nie zachowywa obcy mu zazwyczaj dystans wobec wszystkich wokó niego. Damson Rhee posz a z nimi, Par wci
nie by pewien, czy z
asnej woli, czy nie, lecz nawet ona nie by a w stanie sforsowa muru, jaki herszt banitów wzniós wokó siebie. Poza sprawowaniem przywództwa Padishar odizolowa si od nich tak radykalnie, jakby nie by ju fizycznie obecny. Par pokr ci g ow . - W ko cu mamy co wi cej do zrobienia ni w drowa z miejsca na miejsce przez reszt
ycia. - On równie by wszystkim do
przygn biony. - Je li potrzebny jest plan,
Padishar powinien go obmy li . Niczego nie osi gniemy, post puj c tak jak teraz. Coll wsta i zacz si ubiera . - Zapewne wola by tego nie us ysze , Par, ale mo e jest teraz w eby raz jeszcze rozwa
ciwy moment,
nasz decyzj sprzymierzenia si z Ruchem. Mo e by oby lepiej,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
gdyby my znowu dzia ali na w asn r
.
Par nie odpowiedzia . Sko czyli si
ubiera
i zeszli na dó do pozosta ych. Na
niadanie by chleb, d em oraz owoce, i apczywie zabrali si do jedzenia. Par nie móg zrozumie , dlaczego jest taki wyg odnia y, pomimo e prawie nic nie robi . Jedz c, s ucha , jak Stasas i Drutt wymieniaj uwagi na temat polowa stronach, gdzie
w lasach w swoich rodzinnych
na po udnie od Yarfleet. Morgan sta
prowadz cych do magazynu i Coll poszed dotrzyma
na czatach przy drzwiach
mu towarzystwa. Damson Rhee
siedzia a na pustej skrzynce obok, strugaj c co . W ci gu kilku ostatnich dni rzadko j widywa ; cz sto wychodzi a z Padisharem na rekonesans po mie cie, gdy tymczasem pozostali przebywali w ukryciu. Padishara nigdzie nie by o wida . Po niadaniu Par wróci na gór spakowa swoje rzeczy, przewidywa bowiem, e niezale nie od wyniku jego konfrontacji z Padisharem wkrótce trzeba b dzie opu ci to miejsce. Damson uda a si za nim na gór . - Jeste coraz bardziej niespokojny - zauwa
a, kiedy znale li si sami. Usiad a na
brzegu jego materaca, odrzucaj c do ty u rud grzyw . - Nie bardzo jest ci w smak ycie banity, prawda? - Nie jest mi w smak przesiadywanie w magazynach i piwnicach. - U miechn lekko. - Na co w
si
ciwie Padishar czeka?
Wzruszy a ramionami. - Czasem wszyscy na co czekamy, na ten g osik g boko w naszym wn trzu, który nam mówi, co powinni my zrobi . Mo e to by
intuicja albo zdrowy rozs dek, albo
pojawienie si okoliczno ci poza nasz kontrol . - U miechn a si do niego przewrotnie. Czy teraz do ciebie przemawia? - Co na pewno przemawia. - Usiad obok niej. - Czemu wci
tu jeste , Damson? Czy
Padishar ci zatrzymuje? - Niezupe nie. - Roze mia a si . - Mam ca kowit swobod ruchu. Wie, e to nie ja go zdradzi am. I e ty nie, chyba tak e wie. - Czemu wi c tu pozostajesz? Przygl da a mu si przez chwil w zamy leniu. - Mo e dlatego, e ty mnie interesujesz - rzek a w ko cu. Zawiesi a g os, jakby chcia a powiedzie
co jeszcze, ale si
rozmy li a. - Nigdy nie spotka am nikogo, kto stosuje
prawdziw magi . Nie t udawan , jak ja. Wyci gn a r
i zr cznym ruchem wyj a zza jego ucha monet . By a wystrugana z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wi niowego drzewa. Poda a mu j . Z jednej strony znajdowa a si jej podobizna, a z drugiej jego. Spojrza na ni ze zdziwieniem. - To bardzo adne. - Dzi kuj . - Wydawa o mu si , e lekko si zarumieni a. - Mo esz j zatrzyma z tamt drug na szcz cie. monet do kieszeni. Przez jaki czas siedzieli w milczeniu, wymieniaj c niepewne spojrzenia. - Wiesz, nie ma wielkiej ró nicy mi dzy twoj magi a moj - rzek w ko cu Par. Obydwie opieraj si na z udzeniu. - Nie, Par. - Potrz sn a g ow . - Mylisz si . Jedna jest nabyt umiej tno ci , a druga wrodzon . Moja jest wyuczona i kiedy kto si jej raz nauczy, jej mo liwo ci zostaj wyczerpane. Twoja wci
si rozwija, a jej zakres jest nieograniczony. Nie rozumiesz? Moja
magia jest zawodem, sposobem zarabiania na ycie. Twoja jest czym znacznie wi cej; jest darem, wokó którego musisz zbudowa swe ycie. - U miechn a si , lecz w jej u miechu by a odrobina smutku. Wsta a. - Mam co do zrobienia. Sko cz si pakowa . - Przesz a obok niego i znikn a na drabinie. Ranek mija
powoli, a Padishar ci gle nie wraca . Parowi czas up ywa
na
bezczynno ci. Z coraz wi ksz niecierpliwo ci czeka , a co si wydarzy. Od czasu do czasu podchodzili do niego Coll i Morgan i powiedzia im o swoim zamiarze rozmówienia si z hersztem banitów. aden z nich nie ocenia optymistycznie jego szans. Niebo wygl da o coraz gro niej, wiatr przybiera na sile, a w ko cu zacz ponuro w wypaczonych framugach okien i drzwi starego budynku, wci
wy
jednak nie pada o.
Dla zabicia czasu grano w karty i gaw dzono. By o ju dobrze po po udniu, kiedy wróci Padishar. W lizn
si bez s owa przez
frontowe drzwi, podszed prosto do Para i da mu znak, eby za nim poszed . Zaprowadzi Ohmsforda do ma ego biura znajduj cego si z ty u budynku i zamkn za nim drzwi. Kiedy znale li si sami, zdawa si nie wiedzie , od czego zacz . - Zastanawia em si do
d ugo nad tym, co powinni my zrobi - rzek w ko cu. -
Albo, je li wolisz, czego nie powinni my robi .. Ka dy b d, jaki teraz pope nimy, mo e by ostatni. - Poci gn
Para do awy odsuni tej pod cian i usiedli na niej. - Jest problem tego
zdrajcy - powiedzia spokojnie. Jego oczy po yskiwa y zimno, lecz Par nie potrafi niczego z nich wyczyta . - Z pocz tku by em pewien, e to musi by które z nas. Nie jestem to jednak ja ani Damson. Damson znajduje si poza podejrzeniem. Nie jeste to tak e ty. Móg by to by twój brat, ale to równie nie on, prawda?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
By o to raczej stwierdzenie faktu ni pytanie. Par na potwierdzenie potrz sn g ow . - Ani góral. Par ponownie potrz sn g ow . - Zostaj wi c: Ciba Blue, Stasas i Drutt. Blue prawdopodobnie nie yje; oznacza to, e je li on jest tym kim , to by do
g upi, by da si na dodatek zabi . To niepodobne do
niego. Pozostali dwaj natomiast s ze mn niemal od samego pocz tku. To wykluczone, eby który z nich mnie zdradzi , niezale nie od oferowanej ceny czy podawanego powodu. Ich nienawi
do federacji jest niemal równa mojej. - Mi nie jego szcz ki napr
y si . - Wi c
mo e jednak nie jest to adne z nas. Lecz kto inny móg odkry nasz plan? Rozumiesz, co mam na my li? Twój przyjaciel góral wspomnia dzi rano o czym , o czym niemal zapomnia . Kiedy przybyli my do miasta i weszli my mi dzy stragany na targu, wydawa o mu si , e dostrzeg Hirehone'a. S dzi , e mu si przywidzia o; teraz nie jest ju taki pewien. Je li nawet pomin
to, e Hirehone wielokrotnie przedtem mia moje ycie w swoim r ku i
mnie nie zdradzi , to w jaki sposób mia by to uczyni tym razem? Nikt poza Damson i lud mi, których z sob przyprowadzi em, nie wiedzia , gdzie, kiedy, jak, dlaczego ani co zamierzamy zrobi . A jednak
nierze federacji na nas czekali. Oni wiedzieli.
Par zapomnia na chwil o swoim zamiarze o wiadczenia Padisharowi, e ma do ca ej sprawy. - Wi c kto to by ? - zapyta z przej ciem. - Kto to móg by ? - To pytanie nie daje mi spokoju. - U miech Padishara by wymuszony. - Jeszcze nie wiem. Mo esz by jednak pewien, e pr dzej czy pó niej si dowiem. Na razie nie jest to istotne. Mamy wa niejsze rzeczy do zrobienia. - Pochyli si do przodu. - Sp dzi em ranek z pewnym znajomym, cz owiekiem maj cym wgl d w to, co dzieje si w wy szych kr gach adz federacyjnych w Tyrsis. Mam do niego ca kowite zaufanie. Nawet Damson o nim nie wie. Powiedzia mi par interesuj cych rzeczy. Wydaje si , e ty i Damson przyszli cie mi na ratunek w sam por . Rimmer Dali przyby wcze nie nast pnego ranka, eby osobi cie zaj si moim przes uchaniem i pó niejszym zg adzeniem. - Herszt banitów westchn kcj . - By bardzo zawiedziony, e ju mnie nie zasta . - Padishar przesun si i zbli
z satysfag ow
do g owy Para. - Wiem, e si niecierpliwisz, Par. Czytam w tobie jak w ksi ce. Ale po piech w tym fachu ko czy si przedwczesnym zgonem, wi c nigdy za wiele ostro no ci. Znów si u miechn . - Ale ty i ja, ch opcze, jeste my si , z któr federacja musi si liczy w swojej grze. Los sprowadzi ci do mnie i ma on jakie zamiary w zwi zku z nami dwoma; co , co wstrz nie federacj i jej Rad Koalicyjn , szperaczami i ca fundamenty! - Przed nosem Para zacisn a si pot na d
reszt a po najg bsze
i ch opiec mimo woli si cofn . -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Tyle wysi ku w
ono w ukrycie wszelkich ladów starego Parku Ludu: most Sendica zosta
zburzony i odbudowany, stary park odgrodzony murem, stra nicy uwijaj si jak w ukropie! Dlaczego? Poniewa jest tam co , o czego istnieniu nikt nie powinien si dowiedzie ! Czuj to, ch opcze! Jestem teraz równie mocno o tym przekonany jak wówczas, kiedy my tam poszli pi
dni temu!
- Miecz Shannary? - szepn Par. U miech Padishara by tym razem szczery. - Postawi bym na to dziesi eby si Pobru
lat swojego ycia! Ale wci
o tym przekona , nieprawda ? - Wyci gn ona, ko cista twarz przybra a wyraz przebieg
Cz owiek, który przewodzi im przez ostatnich pi
istnieje tylko jeden sposób,
r ce i chwyci Para za ramiona. ci i bezwzgl dnej determinacji.
dni, znikn ; do Para przemawia dawny
Padishar Creel. - Cz owiek, z którym rozmawia em, ten, który ma dost p do sekretów federacji, mówi mi, e Rimmer Dali s dzi, i uciekli my. My li, e jeste my ju z powrotem w Parma Key. Uzna , e zrezygnowali my z tego, po co tutaj przybyli my, cokolwiek to by o. Pozosta w mie cie tylko dlatego, e nie zdecydowa jeszcze, co ma dalej robi . Proponuj , eby my troch mu w tym pomogli, m odzie cze. - Co mieliby my...? - Par szeroko otworzy oczy. - Co , czego si najmniej spodziewa, oczywi cie! - odpar Padishar, zanim Par zd doko czy pytanie. - Ostatni rzecz, na jak on i jego czarne szakale b
przygotowani, oto
co zrobimy! - Jego oczy zw zi y si . - Zejdziemy z powrotem do Do u! Parowi zapar o dech w piersi. - Zejdziemy tam, zanim b
mieli szans si zorientowa , gdzie jeste my i co
zamierzamy zrobi , zejdziemy z powrotem do tej najpilniej strze onej dziury w ziemi i je li Miecz Shannary tam jest, to sprz tniemy im go sprzed nosa! - Szarpni ciem podniós os upiaego Para na nogi. - I zrobimy to jeszcze dzisiejszej nocy!
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXII Zbli
si zmierzch, kiedy Walker Boh dotar do celu swej drogi. Wczesnym rankiem
opu ci Hearthstone i uda si na pomoc; szed spokojnym krokiem, bez po piechu, by zapewni sobie dostatecznie du o czasu na przemy lenie tego, co zamierza zrobi . Kiedy wyrusza , niebo by o bezchmurne i pe ne s onecznego wiat a, lecz pod wieczór od zachodu zacz y nadci ga chmury i zrobi o si pos pnie i szaro. Okolica, przez któr w drowa , by a dzika i surowa. Wij ce si górskie grzbiety i urwiste zbocza burzy y symetri lasów i sprawia y, e drzewa przechyla y si i wygina y jak w ócznie wbite na o lep w ziemi . Powalone pnie i od amki skalne w wielu miejscach przegradza y drog , a w ród drzew, jak ca un, unosi a si mg a, uwi ziona tam, nieruchoma. Walker zatrzyma si . Spogl da z góry mi dzy dwoma pot nymi, poszczerbionymi grzbietami górskimi w w sk dolin skrywaj
male kie jezioro. By o ono ledwie widoczne
spoza zas ony sosen i g stych ob oków mg y zalegaj cej nad jego powierzchni , wiruj cej ospale, oboj tnie, bezwolnie nad niemal bezwietrznym przestworem. Jezioro by o mieszkaniem Grimponda. Walker nie przystan na d ugo. Niemal od razu zacz schodzi do doliny. Wkrótce spowi a go mg a, wype niaj c mu usta swym metalicznym smakiem i przes aniaj c wszystko, co mia przed sob . Nie zwraca uwagi na napieraj ce na zewsz d doznania - uczucie osaczenia, wyimaginowane szepty, zatrwa aj
martwot
- i
koncentrowa si na cie ce pod stopami. Wkrótce zrobi o si ch odno, powietrze przywiera o do jego skóry wilgotnym nalotem zalatuj cym zgnilizn . Wokó niego wznosi y si sosny. Bezustannie ich przybywa o, a w ko cu nie pozosta o miejsca, które by oby od nich wolne. Dolina pogr ona by a w milczeniu i jedynym d wi kiem, jaki si rozlega , by o ciche szuranie jego butów na kamieniach. Czu na sobie spojrzenie Grimponda. Min o ju tyle czasu. Coglin wcze nie go ostrzeg przed Grimpondem. By on duchem mieszkaj cym w jeziorze na dole, duchem starszym ni
wiat czterech krain. Sam twierdzi , e pochodzi sprzed
Wielkich Wojen. Przechwala si , e
ju w czarodziejskiej epoce. Podobnie jak wszystkie
duchy, posiada zdolno
odgadywania sekretów ukrytych przed miertelnikami. Mia na
swoje rozkazy magi . By jednak zgorzknia ym i z wieczno
liwym stworem, uwi zionym na ca
na tym wiecie z nieznanego nikomu powodu. Nie móg umrze i nienawidzi
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pustej, bezcielesnej egzystencji, na jak
by skazany. Wy ywa si
na ludziach, którzy
przychodzili z nim rozmawia , dr cz c ich zagadkami o prawdach, które usi owali pozna , szydz c z ich miertelno ci, ukazuj c im wi cej z tego, co woleliby pozostawi w ukryciu, ni z tego, co chcieliby odkry . Brin Ohmsford przyby a do Grimponda trzysta lat wcze niej, by odnale Maelmord, gdzie mia a si zmierzy z Ildatch. Duch igra z ni do czasu, a u
drog do a pie ni, by
podst pnie go usidli i zmusi do wyjawienia jej tego, co chcia a wiedzie . Duch nigdy tego nie zapomnia ; by to jedyny raz, kiedy cz owiek zdo
go przechytrzy . Walker s ysza t
histori wielokrotnie jako ch opiec. Lecz dopiero kiedy przyby na pó noc, do Hearthstone, eby tam zamieszka , porzucaj c nazwisko i dziedzictwo Ohmsfordów, odkry , e Grimpond na niego czeka. Brin Ohmsford mog a od dawna nie mia
i zosta zapomniana, lecz Grimpond
wiecznie i postanowi , e kto musi zap aci za jego upokorzenie. Je li nie mog a to
by osoba bezpo rednio odpowiedzialna, to z powodzeniem jej miejsce móg zaj
kto inny
z jej rodu. Coglin poradzi Walkerowi Bohowi, by trzyma si ode z daleka. Grimpond postara si go zg adzi , kiedy tylko nadarzy si po temu sposobno . Jego rodzicom udzielono tej samej rady i us uchali jej. Lecz Walker Boh osi gn do
punkt w swoim yciu, kiedy mia ju
przepraszania za to, kim jest. Przyby do Wilderun,
eby umkn
przed swoim
dziedzictwem; nie zamierza sp dzi reszty ycia, zastanawiaj c si , czy istnieje co , co mo e go zniszczy . Wola rozstrzygn
spraw z duchem od razu. Uda si na poszukiwanie Grim-
ponda. Poniewa duch nigdy nie ukazywa si wi cej ni jednej osobie naraz, Coglin musia pozwoli Walkerowi pój prawie sze
samemu. Kiedy dosz o dp konfrontacji, by a ona pami tna. Trwa a
godzin. W tym czasie Grimpond u
przeciwko Walkerowi ka dego mo liwego
podst pu i wybiegu, jakimi rozporz dza , odkrywaj c prawdziwe i zmy lone sekrety o jego tera niejszo ci i przysz
ci, zasypuj c go tyradami maj cymi na celu doprowadzenie go do
szale stwa, ukazuj c mu nienawistne i niszczycielskie obrazy jego samego oraz tych, których kocha . Walker Boh opar si temu wszystkiemu. Kiedy duch wyczerpa swe si y, przekl Walkera i znikn z powrotem we mgle. Walker powróci
do Hearthstone z uczuciem,
e problem przesz
ci zosta
rozwi zany. Zostawi Grimponda w spokoju, podobnie jak Grimpond jego - chocia mo na by o twierdzi , e ten ostatni nie mia innego wyboru, poniewa nie móg opu ci wód jeziora. do dzisiaj Walker Boh nie powraca w to miejsce. Westchn . Tym razem mia o by trudniej, poniewa chcia czego od ducha. Móg
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
udawa , e tak nie jest. Móg zachowa dla siebie przyczyn swego przybycia - pragnienie zdobycia od Grimponda informacji, gdzie znajduje si rozmawia z nim o tym lub owym albo odgrywa
jak
Czarny Kamie
Elfów. Móg
rol , która zdezorientowa aby
potwora, poniewa uwielbia on wszelkiego rodzaju gry. By o jednak ma o prawdopodobne, eby to co da o. Grimpondowi zawsze udawa o si
w jaki
sposób odgadn
powód czyjego
przybycia. Walker czu , jak mg a ociera si
o niego z delikatno ci
male kich palców,
czepiaj cych si go uparcie. Wiedzia , e spotkanie nie b dzie przyjemne. Szed dalej naprzód.
wiat o dzienne dogasa o i powoli zapada zmrok. Cienie,
wsz dzie tam, gdzie znajdowa y oparcie w szarzej cej mgle, wyd parodii swych w
y si w groteskowej
cicieli. Walker otuli si szczelniej p aszczem, uk adaj c w my lach s owa,
którymi zwróci si do Grimponda, argumenty, których u yje, gry, do których si ucieknie, je li zostanie do tego zmuszony. Przywo
w pami ci zdarzenia ze swego ycia, które duch
zapewne zechce przeciw niemu wykorzysta
- w wi kszo ci wzi te z m odo ci, kiedy
wprawia go w zak opotanie i dr czy brak pewno ci siebie. Ju wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem - towarzysze zabaw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Yale, którzy go nie znali. Mroczne wydawa o im si ycie i osobowo
tego bladego, trzymaj cego si na uboczu m odzie ca, który potrafi
czasem czyta w my lach, umia odgadywa , a nawet wywo ywa to, co si wydarzy, i rozumia tak wiele z tego, co by o przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie maj cy asnych rodziców ani adnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przesz
ci, w któr chcia by
kogokolwiek wtajemnicza . Nawet nazwisko Ohmsford zdawa o si do niego nie pasowa . Zawsze by Mrocznym Stryjem, w jaki sposób starszym od wszystkich, nie za spraw wieku, lecz wiedzy. Nie by a to wyuczona wiedza; by a to wiedza, z któr si urodzi . Jego ojciec usi owa mu to wyt umaczy . Jej ród em by o dziedzictwo magii pie ni. W ten sposób si objawia a. Nie mia o to jednak trwa wiecznie; nigdy si tak nie dzia o. By o to jedynie stadium, przez które musia przej
ze wzgl du na to, kim by . Par i Coll nie musz jednak
przez to przej , argumentowa w odpowiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, poniewa
jeste my nosicielami dziedzictwa, szepta
jego ojciec. Jeste my
wybra cami Allanona... Gniewnie odp dzi
wspomnienia. Znowu wzbiera a w nim z
. „Wybra cy
Allanona”, czy tak powiedzia jego ojciec? Bli sze prawdy by oby „przekl ci przez Allanona”.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Drzewa sko czy y si przed nim niespodziewanie, zaskakuj c go nag
ci swego
znikni cia. Sta na skraju jeziora, którego skaliste brzegi gin y we mgle po obu stronach, a wody chlupota y agodnie i nieprzerwanie w ród ciszy. Walker Boh wyprostowa si . Jego my li skupi y si i st
y, jakby by y z elaza, jego uwaga si wyostrzy a, a umys rozja ni .
Czeka - samotna posta na brzegu. We mgle co si poruszy o, wi cej ni w jednym miejscu naraz. Walker wyt wzrok, lecz ruch usta równie nagle, jak si rozpocz . Gdzie z daleka, sponad mg y spowijaj cej ca e jezioro, spoza skalistych grzbietów górskich zamykaj cych w sobie w sk dolin , w jakim pustym niebie czyj g os wyszepta : „Mroczny Stryju”. Walker s ysza te s owa, udz co bliskie, a jednak dobiegaj ce z miejsca, w którym on sam nigdy nie mia si znale , nie z wn trza jego w asnej g owy ani z adnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyra ne i niemal dotykalne. Nie odpowiedzia na nie. Ci gle czeka . Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zm ci y mg , skupi y si w jednym punkcie, zlewaj c si w bezbarwny kszta t, który stan posuwa naprzód. W miar jak si zbli
, zacz
na wodzie i zacz
przybiera wyra niejszy zarys, rosn ,
staj c si wi kszy ni ludzka posta , któr , jak si zdaje, mia wyobra góry, jakby mia zamiar rozgnie
si
, i unosz c si do
wszystko na swej drodze. Walker nie poruszy si .
Zwiewny kszta t sta si cieniem, a cie osob ... Walker Boh beznami tnie przygl da
si
stoj cemu przed nim Grimpondowi,
zawieszonemu w ob okach pary, z twarz wy aniaj
si z cienia, by mo na by o rozpozna ,
w kogo postanowi si wcieli . - Czy przyby
, eby podj
si zadania, które ci wyznaczy em, Walkerze Bohu? -
zapyta . Walker zl
si mimo woli. Z góry spogl da o na
ciemne, zamy lone oblicze
Allanona.
W magazynie panowa a zupe na cisza. Jego zacienione wn trze ton o w milczeniu, kiedy sze
par oczu wpatrywa o si z napi ciem w Padishara Creela. nie oznajmi , e ponownie udaj si do Do u.
- Tym razem zabierzemy si do tego inaczej - powiedzia im. Na jego ko cistej twarzy malowa a si niez omna determinacja, jakby tylko ona by a w stanie ich przekona . - Nie dzie adnego przemykania si przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wej cie do Do u z ni szych kondygnacji stra nicy. Tak w
nie to zrobimy. Dostaniemy si do stra nicy,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zejdziemy przez ni do Do u, po czym wrócimy t sam drog , i nikt nie b dzie o tym wiedzia . Par zaryzykowa rzut oka na pozosta ych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowa o si niedowierzanie zmieszane z przestrachem. To, co proponowa herszt banitów, by o przera aj ce; takie przedsi wzi cie wydawa o si z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbowa mu przerwa . Chcieli us ysze , jak zamierza to zrobi . - Warty przed stra nic zmieniaj si dwa razy dziennie, o wschodzie s
ca i o
zachodzie. Dwie zmiany, po sze ciu ludzi ka da. Raz w tygodniu, ale w ró ne dni, ka da zmiana jest luzowana. Zast pstwo dla zmiany dziennej przychodzi tu po zachodzie s
ca.
To pewne; dok adnie to sprawdzi em. - Jego twarz rozja ni znajomy wilczy u miech. Dzisiaj kilka godzin przed zmian warty przyb dzie oddzia porz dkowy, poniewa tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma si odby inspekcja pomieszcze stra nicy i jej dowódca chce,
eby wszystko
wieci o czysto ci . Dzienna zmiana nie b dzie robi a
problemów z przepuszczeniem oddzia u, uwa aj c, e to nie jej zmartwienie. - Na chwil urwa . - Tym oddzia em b dziemy oczywi cie my. - Pochyli si do przodu, widruj c ich wzrokiem. - Znalaz szy si w rodku, unieszkodliwimy nocn zmian . Je li zrobimy to do cicho, dzienna zmiana nie b dzie nawet wiedzia a, co si dzieje. B dzie kontynuowa a swoje obchody, wykonuj c za nas cz
pracy, to znaczy nie wpuszczaj c nikogo do rodka. Na
wszelki wypadek i tak zaryglujemy drzwi od wewn trz. Nast pnie zejdziemy schodami stra nicy na ni sze poziomy, a stamt d przedostaniemy si do Do u. Powinno wówczas by jeszcze wystarczaj co jasno, by my zdo ali do
szybko znale
to, czego szukamy. Kiedy
dziemy ju to mieli, wejdziemy z powrotem po schodach i wydostaniemy si t sam drog , któr przyszli my. Przez chwil nikt si nie odzywa . Nast pnie Drutt powiedzia ochryp ym g osem: - Rozpoznaj nas, Padisharze. B
tam na pewno
nierze, którzy byli obecni przy
naszym pojmaniu. Padishar potrz sn g ow . - Trzy dni temu wymieniono wart . To byli
nierze, którzy mieli s
, kiedy nas
schwytano. - A co z dowódc ? - Nie b dzie go do pocz tku przysz ego tygodnia. Pozostanie jedynie oficer dy urny. - Potrzebowaliby my federacyjnych mundurów. - Mamy je. Przynios em je wczoraj. Drutt i Stasas wymienili spojrzenia. - Przygotowywa
to od d
szego czasu, co? - zapyta ten drugi.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Herszt banitów za mia si cicho. - Od momentu, gdy wydostali my si z tamtych cel. Morgan, który siedzia na awie obok Colla, wsta . - Je li co pójdzie nie tak i odkryj nasze zamiary, b dzie ich pe no w ca ej stra nicy. Znajdziemy si w pu apce, Padisharze. - Nie, nie znajdziemy si . - Wielki m czyzna potrz sn
g ow . - Wraz ze sprz tem
do sprz tania we miemy haki i liny. Je li nie b dziemy mogli wróci wydostaniemy si z Do u za ich pomoc .
nierze federacji b
t
sam drog ,
na nas czekali przy wej ciu
do stra nicy. Nawet nie przyjdzie im do g owy, e nie zamierzamy tamt dy wraca . Nie by o wi cej pyta . Nast pi o d ugie milczenie, podczas którego ca a szóstka wa
a w my lach w tpliwo ci i obawy, czekaj c na jaki wewn trzny g os, który ich
zapewni, e plan si powiedzie. Par przy apa si na tym, e my li, jak wiele mo e si nie uda . - No wi c, jak b dzie? - Cierpliwo
Padishara si wyczerpywa a. - Nie mamy czasu
do stracenia. Wszyscy wiemy, e zwi zane z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsi wzi cia. Chc us ysze wasz decyzj . Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mn ? Par s ucha wyd
aj cej si ciszy. Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak pos gi na
awie po obu jego stronach. Stasas i Drutt, po i których mo na by o oczekiwa , e przemówi jako pierwsi, mieli oczy wbite w pod og . Damson patrzy a na Padishara, który z kolei patrzy na ni . Par od razu zda sobie spraw , e nikt nic nie powie, gdy wszyscy czekaj na niego. Zaskoczy samego siebie. Nawet nie musia si zastanawia . Powiedzia po prostu: - Ja pójd . - Oszala
? - sykn
mu do ucha Coll. Uwag Padishara skupili przez chwil na sobie
Stasas i Drutt, którzy o wiadczali, e oni równie pójd . - Par, to by a dla nas szansa, eby si wycofa ! Par pochyli si w jego stron . - On to robi dla mnie, nie rozumiesz? Przecie to ja chc odnale
Miecz! Nie mog
pozwoli , by Padishar bra na siebie ca e ryzyko! Musz i ! Coll bezradnie pokr ci g ow . Morgan, mrugaj c do Para ponad jego ramieniem, równie opowiedzia si za pój ciem. Coll po prostu bez s owa uniós d
i skin g ow .
Pozostawa a jeszcze Damson. Padishar wyczekuj co utkwi w niej przenikliwe spojrzenie. Nagle Parowi przysz o do g owy, e Padishar wcale nie musia pyta , kto zechce z nim pój ; móg im to po prostu nakaza . By mo e, pytaj c, wystawia ich równie na prób .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zdrajca wci
znajdowa si na wolno ci. Wprawdzie Padishar powiedzia mu wcze niej, i
nie s dzi, eby to by o które z nich - ale mo e chcia si upewni . -B
na was czeka a w parku - powiedzia a Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na ni
zdumieni. Zdawa a si tego nie dostrzega . - Musia abym przebra si za m czyzn , eby z wami wej . To zwi kszy oby tylko ryzyko, na jakie b dziecie nara eni, i po co? Nie mieliby cie ze mnie adnego po ytku. Je li pojawi si jakie trudno ci, bardziej si wam przydam na zewn trz. Padishar u miechn si rozbrajaj co. - Twoje rozumowanie jest jak zawsze s uszne, Damson. B dziesz czeka a w parku. Parowi wyda o si , e zgodzi si odrobin za szybko.
Z g adkiej, szarej powierzchni jeziora tryska y gejzery i o skór Walkera Boha jak kryszta ki lodu uderza y krople wody. - Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju - szepn cie Allanona. Walker czu , jak ch ód wypala si w nim, trawiony arem jego determinacji. - Nie musz ci nic mówi - odpar . - Nie jeste Allanonem. Jeste tylko Grimpondem. Oblicze Allanona zafalowa o i rozp yn o si w pó mroku, a jego miejsce zaj a twarz samego Walkera. Grimpond wyda z siebie g uchy miech. - Jestem tob , Walkerze Bohu. Nikim wi cej i nikim mniej. Rozpoznajesz siebie? Jego twarz uleg a szeregowi nast puj cych szybko po sobie transformacji: Walker jako dziecko, jako ch opiec, jako m odzieniec, jako m czyzna. Obrazy pojawia y si znika y tak pr dko, e Walker ledwie móg za nimi nad
i
. By o co przera aj cego w
obserwowaniu tak szybko przemijaj cych faz w asnego ycia. Zmusi si do zachowania spokoju. - Czy b dziesz ze mn rozmawia , Grimpondzie? - zapyta . - Czy b dziesz rozmawia z samym sob ? - brzmia a odpowied . Walker g boko zaczerpn powietrza. - Tak. Ale w jakim celu mia bym to robi ? Nie mam o czym rozmawia z samym sob . Wiem ju wszystko, co móg bym sobie powiedzie . - Tak samo jak ja, Walkerze. Tak samo jak ja. Grimpond zacz si kurczy , a sta si tej samej wielko ci co Walker. Zachowa jego twarz, szydz c z niego jej widokiem, ukazuj c przeb yski staro ci, która kiedy ni zaw adnie, nadaj c jej wyraz rezygnacji, by ukaza daremno - Wiem, po co do mnie przyszed
jego ycia. - rzek nagle Grimponnd. - Znam twoje
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
najtajniejsze my li, ma e sekrety, które wola by
kry
nawet przed sob . Nie musisz
prowadzi ze sob gier, Walkerze Bahu. Z pewno ci mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu si z tob zmaga . Przyszed odnale
, eby zapyta , dok d musisz si uda , by
Czarny Kamie Elfów. Dobrze wi c. Powiem ci to. Walker natychmiast nabra nieufno ci do ducha. Grimpond nigdy nie czyni ust pstw
bez ukrytego motywu. W odpowiedzi bez s owa skin g ow . - Jak e smutny si
wydajesz, Walkerze - rzek niemal czule duch. -
zadowolenia z mojej uleg trudno by o ci przyzna zasady i da
adnego
ci, adnej rado ci, e dostaniesz to, czego chcesz? Czy by tak
e wyzby
si dumy i wiary w siebie, e porzuci
swe wznios e
si jednak pozyska dla sprawy druidów? Walker zesztywnia mimo woli.
- Jeste w b dzie, Grimpondzie. Nic jeszcze nie zosta o postanowione. - Ale tak, Mroczny Stryju! Wszystko zosta o postanowione! Nie miej co do tego udze . Twoje ycie rozsnuwa si przed moimi oczami jak prosta i nie za amuj ca si linia, twe lata jawi mi si jako sko czona liczba, a ich bieg jest przes dzony. Zosta
schwytany
w potrzask s ów druida. Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje si twoim w asnym, czy tego chcesz, czy nie. Jeste usidlony! - Powiedz mi wiec o Czarnym Kamieniu Elfów - spróbowa Walker. - Wszystko w swoim czasie. Musisz by cierpliwy. owa przebrzmia y w ród ciszy. Grimpond poruszy si za spowijaj pary. wiat o dzienne cofn o si przed ciemno ci , szaro
go zas on
zmieni a si w czer . Ksi yc i
gwiazdy przes ania a g sta mg a. Jednak e w miejscu, gdzie sta Walker, jarzy o si
wiat o,
luminescencja dobywaj ca si z wód, nad którymi unosi si Grimpond, m tny i w
y blask
tl cy si ponuro w ród nocy. - Tyle wysi ku w
onego w ucieczk od druidów - rzek cicho Grimpond. - Co za
upota! - Twarz Walkera rozp yn a si i zast pi a j twarz jego ojca, który powiedzia : Pami taj, Walkerze,
e jeste my nosicielami dziedzictwa Allanona. Na
u
mierci
powierzy je Brin Ohmsford, aby by o przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, a dzie potrzebne, kiedy w odleg ej przysz
ci... - Oblicze jego ojca spojrza o na niego
gniewnie. - Mo e teraz? Ponad nim pojawi y si obrazy unosz ce si w powietrzu jak gobeliny rozpi te na krosnach, przetkane materi mg y. Ukazywa y si jeden po drugim, mieni ce si barwami, maj ce g bi prawdziwego ycia. Walker cofn
si
zaskoczony. Zobaczy w ród obrazów siebie, z gniewem i
nieust pliwo ci na twarzy, stoj cego na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
oraz innych cz onków ma ej gromadki, którzy zgromadzili si w Hadeshornie, aby si spotka z duchem Allanona. W ciemno ci rozleg si grzmot i niebo rozdar a b yskawica. G os Walkera by sykiem w ród huku i blasku. S owa by y jego w asne, jakby wypowiadane z bi jego pami ci. „Wola bym odr ba
sobie r
, ni
doczeka
powrotu druidów!”
Jednocze nie uniós rami , pokazuj c, e istotnie brakuje mu r ki. Obraz zblad , po czym ponownie nabra ostro ci. Znowu ujrza siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztacza si bezkresny widok. Ca y wiat rozpo ciera si przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i l dowe, ycie wszystkich istot, jakie kiedykolwiek chodzi y po ziemi. Wiatr targa jego czarnymi szatami i gwizda owrogo w jego uszach. Obok niego sta a dziewczyna. By a jednocze nie kobiet
i
dzieckiem, magiczn istot , stworzeniem nieziemskiej urody. Zdumia a go si a jej spojrzenia, bezdennych czarnych oczu, od których nie móg oderwa wzroku. D ugie, srebrzyste w osy sp ywa y l ni
kaskad z jej g owy. Wyci gn a r
, usi uj c si o niego oprze , by nie
straci równowagi na zdradliwych kamieniach - a on odepchn si i run a w przepa
j gwa townie. Przewróci a
w dole, nie dobywaj c z siebie g osu. Jej srebrne w osy sta y si po
chwili jasn plamk , po czym zupe nie znikn y. Obraz znowu zblad , po czym powróci . Zobaczy siebie po raz trzeci, tym razem w wymar ej zamkowej fortecy, szarej z zapuszczenia i staro ci.
mier skrada a si za nim
nieub aganie, przechodz c przez mury i pe zaj c korytarzami. Jej zimne palce wyci ga y si , szukaj c w nim oznak ycia. Chcia od niej uciec, wiedzia , e musi to zrobi , je li chce prze zbli
, a jednak nie by w stanie. Sta bez ruchu, pozwalaj c by
mier si do niego
a, wyci gn a ramiona i obj a go. Kiedy ulatywa o z niego ycie, przej
go ch ód i
zobaczy , e stoi za nim odziana w ciemne szaty posta , która go trzyma, nie pozwalaj c mu uciec. Posta mia a twarz Allanona. Obrazy znikn y, barwy zblad y i powróci a szaro , przesuwaj ca si leniwie w fosforyzuj cym blasku jeziora. Grimpond powoli opu ci ramiona i jezioro zacz o sycze i bulgota z niezadowolenia. Walker Boh cofn si przed opadaj cym na niego rz si cie py em wodnym. - Co powiesz, Mroczny Stryju? - zapyta szeptem Grimpond. Znowu mia blad twarz Walkera. -
e wci
prowadzisz swoje gry - odpar spokojnie Walker. -
amstwa i pó prawdy, eby ze mnie szydzi .
e nie pokaza
e pokazujesz
mi niczego o Czarnym
Kamieniu Elfów. - Nie pokaza em? - Grimpond niewyra nie zamigota . - S dzisz, e wszystko to gra?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jedynie k amstwa i pó prawdy? - Jego miech by pozbawiony weso co chcesz, Walkerze Bohu. Lecz ja widz przysz
ci. - Mo esz my le ,
, która jest przed tob ukryta, i g upot
by oby s dzi , e niczego z niej ci nie uka . Pami taj, Walkerze, jestem tob , g osem mówi cym, kim i czym jeste , i tym samym jestem dla wszystkich, którzy tu przychodz , eby ze mn rozmawia . Walker potrz sn g ow . - Nie, Grimpondzie, nigdy nie b dziesz mn . Nigdy nie b dziesz nikim innym ni sob , duchem bez to samo ci, bez w asnego istnienia, wygnanym na ca
wieczno
do tego
jeziora. Nic, co zrobisz, adna twoja gra nie jest w stanie tego zmieni . Py wodny wzniós si z sykiem ku górze. - Wi c odejd ode mnie, Mroczny Stryju! - rzek Grimpond gniewnym g osem. Zabierz z sob to, po co przyszed
, i id ! - Oblicze Walkera znikn o i zast pi a je trupia
czaszka. - My lisz, e mój los nie ma adnego zwi zku z tob ? Strze si ! Jest wi cej ze mnie w tobie, ni by chcia ! - Jego szaty rozchyli y si szeroko, rzucaj c przez mg
promienie
przy mionego wiat a. - S uchaj, Walkerze! S uchaj mnie! Chcesz wiedzie o Czarnym Kamieniu Elfów? Zatem s uchaj! Skrywa go ciemno , mrok, którego adne wiat o nie jest w stanie rozproszy , gdzie oczy zmieniaj cz owieka w kamie , a g osy odbieraj mu rozum! Po drugiej stronie, gdzie spoczywaj tylko umarli, znajduje si wn ka pokryta runami, znakami przemijaj cego czasu. W tej wn ce le y Kamie ! - Trupia czaszka rozp yn a si w nico i pozosta y tylko puste szaty, zwisaj ce lu no w ród mg y. - Da em ci to, czego chcia
,
Mroczny Stryju - wyszepta duch g osem pe nym pogardy. - Uczyni em to, poniewa podarunek ten ci zniszczy. Umrzyj, a przerwiesz lini swego przekl tego rodu, jako jego ostatni przedstawiciel! Jak bardzo tego pragn ! Id ju ! Zostaw mnie!
ycz ci szybkiej
podró y ku zgubie! Grimpond rozp yn
si we mgle i znikn . wiat o, które z sob przyniós , równie
si rozproszy o. Ca e jezioro oraz jego brzegi spowi mrok. Walker przez chwil nic nie widzia . Sta w miejscu, czekaj c, a jego wzrok przywyknie do ciemno ci, i czuj c ch odny dotyk mg y przesuwaj cej si po jego skórze. miech Grimponda rozbrzmiewa echem w ród ciszy jego my li. - Mroczny Stryju - rozleg si szorstki szept. By na g uchy jak kamie . Os oni si przed nim elaznym pancerzem. Kiedy odzyska zdolno
widzenia i dostrzeg niewyra ny zarys drzew za plecami,
odwróci si od jeziora, mocno otulony p aszczem, i odszed stamt d.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIII Zbli
si wieczór. Nad Tyrsis si pi leniwy letni deszcz, sp ukuj c jego zakurzone
ulice, które sta y si
liskie i po yskiwa y w gasn cym wietle dnia. Nisko, nad drzewami
Parku Ludu, sun y burzowe chmury, których szare strz py sp ywa y w dó , k bi c si wokó chropowatych pni. Park by pusty i tylko deszcz szumia jednostajnie. Potem cisz przerwa odg os kroków, ci ki tupot butów, i z pó mroku wy oni a si sze cioosobowa dru yna federacji, w p aszczach z kapturami, szcz kaj c niesionym sprz tem. Para kosów siedz cych na ob
cej z kory brzozie spogl da a czujnie w ich stron . Pies grze-
bi cy w odpadkach oddali si szybko z podwini tym ogonem. Z suchej jeszcze bramy, kul c si z zimna, ostro nie wyjrza o bezdomne dziecko. Nikt inny niczego nie zauwa
. Ulice
by y opustosza e, miasto przycupn o jak lepiec w wilgotnym, nieprzyjemnym mroku. Padishar Creel przeprowadzi sw ma
kompani przez zakole alei Tyrsijskiej do
parku. Szczelnie otuleni przed ch odem nie odró niali si od siebie nawzajem ani od nikogo innego. Bez k opotów przeszli ca prawie na adn
drog ze swej kryjówki w magazynie, nie natykaj c si
yw istot . Wszystko przebiega o dok adnie wed ug planu.
Par Ohmsford ze ci ni tym gard em patrzy , jak mi dzy drzewami ukazuje si niewyra ny, ciemny zarys stra nicy. Wtuli g ow w ramiona, by os oni si przed ch odnym deszczem, a jednocze nie czu gor cy pot sp ywaj cy mu pod ubraniem. By uwi ziony w swoim wn trzu, lecz zarazem zdolny do patrzenia z zewn trz, jakby by uwolniony od cia a. Droga naprzód by a o wiele ciemniejsza, ni mog o si wydawa w wietle dnia. Potkn wpad do jakiego tunelu o ukowatych i wij cych si
si i
cianach tak g adkich, e nie mia si
czego uchwyci . Lecia przed siebie, a si a rozp du nios a go nieub aganie ku przera eniu, o którym wiedzia , e czeka na niego z przodu. Wiedzia , e mo e utraci panowanie nad sob . Wprawdzie ba si ju wcze niej kiedy Coll i on uciekali z Yarfleet, kiedy na po udnie od gór Runne ukaza a im si le na kobieta, kiedy Coglin powiedzia im, co musz zrobi , kiedy wraz z Morganem przeprawiali si w ród nocy mg y przez T czowe Jezioro, kiedy walczyli z olbrzymem w lasach Anaru, kiedy uciekali przed ar aczem w górach Wolfsktaag i kiedy pochwyci y go paj czaki oraz dziewczynka b
ca cieniowcem. Ba si , kiedy pojawi si Allanon. Ale jego strach wów-
czas i potem by niczym w porównaniu z tym, co czu teraz. By przera ony. Prze kn
lin przez niemal zupe nie zaschni te gard o i spróbowa siebie przekona ,
e wszystko jest w porz dku. Uczucie to ogarn o go ca kiem nagle, jakby by o stworzeniem,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
które czyha o przy zroszonych deszczem ulicach miasta, wysuwaj c swe macki, by go pochwyci . Teraz tkwi w u cisku, który kr powa go jak elazo, i nie by o sposobu si uwolni . Nie mia o sensu mówi pozosta ym o tym, co si z nim dzieje. W ko cu - czy móg im powiedzie co , co mia oby jakiekolwiek znaczenie? e si boi, a nawet jest przera ony? Czy s dzi , e z nimi jest inaczej? Podmuch wiatru potrz sn drzewami i spad a na niego kaskada kropel deszczu. Zliza wod z warg, rozkoszuj c si jej wilgoci i ch odem. Przed nim majaczy a pot na posta Colla, a z ty u równie wielka - Morgana. Wokó igra y i ta czy y cienie, jeszcze bardziej nadw tlaj c jego topniej
odwag . To by b d, us ysza swój w asny szept gdzie w g bi
siebie. Czu przez skór prawdziwo
tego stwierdzenia.
Mia poczucie w asnej miertelno ci, które wcze niej by o mu obce; le zamkni te w jakiej
o dot d
zapomnianej przegrodzie jego umys u, trzymane tam, jak s dzi ,
poniewa jego widok by tak zatrwa aj cy. Wydawa o mu si teraz, z perspektywy czasu, e traktowa wszystko, co wydarza o si
wcze niej, jako swoist
gr . Wiedzia ,
niedorzeczne; ale przynajmniej po cz ci by o to prawd . Przemierza samozwa czy bohater na mod
e to
wiat jako
herosów, o których piewa w opowie ciach, zdecydowany
stawi czo o rzeczywisto ci swoich snów, z postanowieniem,
e pozna prawd o sobie.
dzi , e panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie u wiadomi , e tak nie jest. Obrazy tego, kim by , przemkn y mu przez my li w bez adnym nast pstwie, cigaj c si
nawzajem ze z
liwym uporem. Zobaczy ,
e zatacza si
od niepowodzenia do
niepowodzenia - zawsze fa szywie mniemaj c, e podejmowane przeze dzia ania s jako yteczne. Tak naprawd , có osi gn ? By banit ratuj cym ycie ucieczk . Jego rodzice byli wi niami we w asnym domu. Walker uwa
go za g upca. Wren go porzuci a. Coll i
Morgan zostali przy nim tylko dlatego, e uwa ali, i potrzebuje opieki. Padishar Creel bra go za kogo , kim nigdy nie móg by . A najgorsze ze wszystkiego by o to, e w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyj cia zadania od nie yj cego od trzystu lat cz owieka pi ciu ludzi mog o wkrótce straci
ycie.
- Uwa aj na siebie - przestrzeg Colla, sil c si na art, kiedy opuszczali sw kryjówk w magazynie. - Nie chcia bym, eby gdzie si potkn o te twoje stopy, chocia pogoda jest w sam raz dla kaczek. Coll prychn przez nos. - Wystarczy, je li b dziesz dobrze nadstawia uszu. Nie powinno to stanowi problemu dla kogo takiego jak ty. Droczyli si z sob , udaj c odwa nych. Nikogo to jednak nie zwiod o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Allanonie! wyszepta imi druida w ciszy swych my li jak s owo modlitwy. Czemu mi nie pomo esz? Wiedzia jednak, e duch nie mo e pomóc nikomu. Pomoc mog a przyj
jedynie od
ywych. Nie by o wi cej czasu na my lenie, zadr czanie si decyzjami, których nie mo na ju by o podj , albo biadolenie nad tymi, które si ju podj o. Drzewa rozst pi y si i ich oczom ukaza a si stra nica. Para federacyjnych wartowników wypr
a si na widok nad-
chodz cego patrolu. Padishar nie zawaha si ani przez chwil . Podszed prosto do nich, poinformowa ich o celu patrolu, za artowa na temat pogody i po paru chwilach brama si otworzy a. Z opuszczonymi g owami i w szczelnie zapi tych p aszczach ma a gromadka wesz a spiesznie do rodka. nierze z nocnej zmiany siedzieli wokó drewnianego sto u, graj c w karty. By o ich sze ciu. Ledwie unie li g owy, kiedy przybysze przest pili próg izby. Nigdzie nie by o wida dowódcy warty. Padishar spojrza przez rami , skin
lekko g ow Morganowi, Stasasowi i Druttowi i
da im znak, eby stan li wokó sto u. Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrza w gór . - Kim jeste cie? - zapyta . - Oddzia em porz dkowym - odpar Padishar. Obszed stó dooko a, zatrzymuj c si za plecami tamtego, i pochyli si , eby zajrze mu w karty. - Daleko z tym nie zajedziesz, kolego. - Odsu si , kapie z ciebie - burkn tamten. Padishar uderzy go pi ci w skro i
nierz zwali si na pod og . Niemal od razu z
nast pnym sta o si to samo. Wartownicy zerwali si z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w par sekund powalili ich wszystkich. Par i Coll zacz li wyci ga z plecaków liny i kawa ki p ótna. - Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwi cie ich i zakneblujcie - szepn Padishar. - Zróbcie to tak, eby nie mogli uciec. Rozleg o si szybkie pukanie do drzwi. Padishar poczeka , a stra nicy zostan usuni ci, po czym uchyli klapk judasza. - Wszystko w porz dku - zapewni wartowników na zewn trz, którym si wydawa o, e co s yszeli. - Partia dobiega ko ca; wszyscy uwa aj , e trzeba si bra za porz dki. Zamkn judasza z uspokajaj cym u miechem. Kiedy
nierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Padishar zamkn
i zaryglowa drzwi. Zawaha si , po czym poleci zaryglowa równie
zamki drzwi wej ciowych. Nie ma sensu ryzykowa , o wiadczy . Nie mog sobie pozwoli na pozostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnowa , eby ich nie niepokojono. Przy wiecaj c sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemno ci po kr tych schodach na ni sze kondygnacje stra nicy, pozostawiaj c za grubymi murami odg osy deszczu. Wilgo przenika a jednak do rodka, wion c takim ch odem, e Par dr innymi ot pia y, gotów zrobi wszystko, co si oka e niezb dne, my
na ca ym ciele. Szed za c jedynie o tym, by si
posuwa naprzód do chwili, a si stamt d wydostan . Powtarza sobie, e nie ma powodu si ba . Wkrótce b dzie po wszystkim. Na jednej z ni szych kondygnacji natkn li si na pi cego dowódc warty. By to kto nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czeka , kiedy usi owali si przedosta przez mur parowu. Nie spotka go lepszy los. Obezw adnili go bez trudu i po zwi zaniu i zakneblowaniu zamkn li w jego pokoju. - Zostawcie lampy - zakomenderowa Padishar. Min li komnaty dowódcy warty i doszli do korlca korytarza. Tam drog zagrodzi y im okute w
elazo drzwi, dwukrotnie wy sze od najwy szego z nich, ko cistego Drutta.
Wystawa a z nich masywna ga ka przyozdobiona emblematem szperaczy, g ow Padishar schwyci j w obydwie r ce i przekr ci . Zamek pu ci i drzwi si
wilka.
rozwar y.
Panowa a za nimi ciemno , z g bi której bi fetor zgnilizny i rozk adu. - Trzymajcie si teraz blisko mnie - szepn Padishar przez rami z gro nym b yskiem w oczach i pogr
si w mroku.
Coll odwróci si na chwil , by u cisn
rami Para, po czym ruszy za hersztem
banitów. Znajdowali si w lesie pe nym st oczonych pni drzew, spl tanych zaro li, bluszczu i je yn oraz nieprzeniknionej mg y. G ste, nasi kni te deszczem korony drzew w górze niemal zupe nie przes ania y i tak ju s abe wiat o dzienne. W ma ych ka
ach wokó przelewa o
si i bulgota o b oto. Jakie stworzenia przemyka y zygzakowatym lotem przez t d ungl ptaki albo co mniej przyjaznego, nie wiedzieli co. Do ich nozdrzy wdziera y si zapachy zgnilizny i rozk adu, lecz równie czego innego, jeszcze bardziej obrzydliwego. W ród mroku rozlega y si odg osy, odleg e, niewyra ne, gro ne. Dó by studni niesko czonej ciemno ci. Ka de zako czenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszcza o do niego,
eby
stamt d ucieka . Padishar da im znak, by ruszyli za nim. Drutt poszed jako pierwszy, potem Coll,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan i Stasas - szereg przemoczonych deszczem postaci. Szli powoli naprzód; trzymaj c si skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica. Par i Coll nie li haki i liny, pozostali gotow do u ycia bro . Par zerkn
na chwil przez rami i zobaczy , jak
wiat o w otwartych drzwiach stra nicy znika w ród mg y. Ujrza Miecz Leah po yskuj cy blado w r ku Morgana. Po jego wypolerowanej klindze sp ywa y krople deszczu. Ziemia pod stopami by a rozmok a i mi kka, utrzymywa a ich jednak, gdy pogr ali si
coraz g biej w mroku. Dó
sprawia
wra enie olbrzymiej paszczy, otwartej i
wyczekuj cej, z której dobywa si zapach ju zjedzonych rzeczy i której tchnieniem by a spowijaj ca ich zewsz d mg a. Jakie stworzenia wi y si i pe za y w bajorach z zat ch wod , ze lizgiwa y si po gnij cych pniach i przemyka y jak ywe srebro przez zaro la. Cisza by a og uszaj ca; nawet wcze niej rozlegaj ce si odg osy milk y, kiedy podchodzili bli ej. By tylko deszcz, powolny i jednostajny, s cz cy si przez ciemno . Parowi wydawa o si ,
e id
ju
bardzo d ugo. Minuty rozwleka y si
w
niesko czono , a wreszcie przesta y mie pocz tek i koniec. Zastanawia si , jak daleko mo e by do zburzonego mostu. Z pewno ci powinni ju tam by . Czu si usidlony w Dole. Z lewej strony mia mur parowu, z prawej drzewa i mg , nad g ow i wsz dzie wokó mrok i deszcz. Czarne p aszcze jego towarzyszy nadawa y im wygl d
obników na pogrzebie,
grabarzy umar ych. W pewnej chwili Padishar Creel zatrzyma si , nas uchuj c. Par równie to us ysza rodzaj syku dobiegaj cy z g bi mroku, jakby para wydobywa a si przez szczelin . Pozostali wyci gali szyje i rozgl dali si na pró no wokó . Syczenie usta o i cisza znowu wype ni a si odg osem ich oddechów i deszczu. Szeroki miecz Padishara zal ni , kiedy znowu da im znak, by ruszali naprzód. Tym razem poprowadzi ich szybciej, jakby wyczuwa , e co jest nie w porz dku i tempo marszu musi przewa
nad wzgl dami ostro no ci. Mijali dziesi tki pot nych, l ni cych od de-
szczu pni drzew, milcz cych stra ników w ród mroku. wiat o gwa townie s ab o, zmieniaj c barw z szarej na kobaltow . Par wyczu nagle,
e co
ich obserwuje. W osy zje
y mu si
na karku od
intensywno ci tego doznania i po piesznie rozejrza si wokó . Nic nie porusza o si w ród mg y i niczego nie by o wida . - Co to jest? - zapyta go szeptem Morgan, lecz móg jedynie potrz sn
g ow .
W tym samym momencie ukaza y im si kamienne bloki zburzonego mostu Sendica. Pot ne i niekszta tne, stercza y jak ogromne z by z le nej g stwiny. Padishar ruszy szybko naprzód, a pozostali pod yli za nim. Oddalili si od muru parowu i weszli g biej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mi dzy drzewa. Dó zdawa si ich poch ania w swej mgle i mroku. Fragmenty mostu le
y
rozrzucone w ród kamiennego gruzu pod le nym okryciem, poro ni te mchem i obt uczone, upiorne w gasn cym wietle. Par g boko zaczerpn
powietrza. Stare legendy mówi y, e Miecz Shannary zosta
osadzony ostrzem w dó w bloku czerwonego marmuru i umieszczony w krypcie pod os on mostu Sendica. Musia by tutaj, gdzie blisko. Zawaha si . Miecz by osadzony w czerwonym marmurze; czy b dzie w stanie go wydoby ? Czy w ogóle zdo a wej
do krypty?
Jego oczy stara y si przenikn
mg . A je li jest pogrzebany pod gruzami mostu? W
jaki sposób do niego wówczas dotrze? Tyle pyta
bez odpowiedzi, pomy la w nag ym przyp ywie desperacji. Czemu
wcze niej ich sobie nie zada ? Czemu nie rozwa
takich mo liwo ci?
We mgle i ciemno ci majaczy y niewyra nie ska y urwiska. Widzia zachodni za om wal cego si pa acu królów Callahornu, mroczny cie w rozst pie mi dzy drzewami. Poczu ucisk w gardle. Dotarli niemal do muru po drugiej stronie parowu. Nie by o ju prawie miejsc, gdzie jeszcze mogliby szuka . Nie odejd st d bez Miecza, poprzysi
sobie w duchu. Niezale nie od tego, jak
cen przyjdzie mi za to zap aci , nie odejd ! Jakby dla przypiecz towania tej przysi gi zap on w nim ogie niez omnego prze wiadczenia. Syczenie rozleg o si znowu, tym razem bli ej. Zdawa o si dobiega z kilku miejsc. Padishar zwolni i przystan , obracaj c si ostro nie. Z Druttem i Stasasem u boku post pi kilka kroków naprzód, stwarzaj c rodzaj os ony dla Ohmsfordów i Morgana, po czym zacz posuwa si wolno skrajem rumowiska. Syk sta si g
niejszy, bardziej wyra ny. Nie by to ju syk. By to oddech.
Oczy Para gor czkowo przeszukiwa y mrok. Co skrada o si po nich, to samo, co wcze niej po ar o Cib Blue i wszystkich innych przed nim, którzy zeszli do Do u i nigdy z niego nie wrócili. Jego pewno , e tak w
nie jest, by a przera aj ca. A jednak nie szuka
wzrokiem skradaj cej si za nimi istoty. Szuka krypty, w której spoczywa Miecz Shannary. Rozpaczliwie chcia j teraz znale . Nagle ujrza j w my lach, tak wyra nie, jakby by a obrazem namalowanym specjalnie dla niego i wystawionym do ogl dania. Niepewnie zacz jej szuka po omacku, najpierw w swoich my lach, a potem poza nimi, we mgle i mroku. Zacz o si z nim dzia co dziwnego. Uczu w swoim wn trzu ucisk, który zdawa si mie
ród o w magii pie ni. Co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ci gn o i szarpa o za p ta, których nie widzia ani nie rozumia . Czu , jak narasta w nim napi cie, jakiego nie do wiadcza nigdy przedtem. Coll zobaczy jego twarz i zblad . - Par? - szepn z niepokojem i potrz sn nim. Wsz dzie wokó nich we mgle ukazywa y si czerwone punkciki wiat a, p on ce w wilgotnym powietrzu jak male kie ogniska. Przemieszcza y si i mruga y, przysuwaj c si coraz bli ej. Pojawia y si twarze, których nie mo na ju by o nazwa ludzkimi, o gnij cym i na wpó wy artym ciele, zniekszta conych i odra aj cych rysach. Pow ócz c nogami, z nocy wy ania y si
cia a, niektóre pot ne, inne pokurczone, a wszystkie niewiarygodnie
zdeformowane. Sprawia y wra enie, jakby rozci gano je i wykr cano, eby zobaczy , co mo na z nich zrobi . Wi kszo W kilka sekund okr
chodzi a zgi ta w pó ; niektóre pe za y na czworakach. y ma
gromadk . By y stworzeniami z jakiego ohydnego
koszmaru, upiorami z sennej mary, które zawita y w wiecie jawy. Cienie, niematerialne widma wydobywa y si z ich cia i przenika y do nich znowu, przez usta i oczy, pory skóry i korzonki w osów. Cieniowce! Ci nienie we wn trzu Para sta o si nie do zniesienia. Czu bolesny ucisk w
dku.
Patrzy , jak o ywaj wizje z jego snów, mroczny wiat podobnych do zwierz t istot ludzkich i ich panów - cieniowców. By o to spe nienie przepowiedni Allanona. Ci nienie przedar o si na zewn trz. Wrzasn towarzyszy. D wi k przybra kszta t, staj c si
i ostro
jego okrzyku zmrozi a jego
s owami. Par
piewa i pie
rozdar a
powietrze jak p omie , magia roz wietli a ciemno . Cieniowce odskoczy y do ty u. Ich twarze wygl da y straszliwie w niespodziewanym blasku, rany i skaleczenia na ich ciele ukazywa y si jako l ni ce szkar atne pr gi. Par zdr twia , ogarni ty si , jakiej nigdy nie podejrzewa w pie ni. Mia
wiadomo
pewnej wizji w swoim umy le - wizji Miecza
Shannary. wiat o magii, z pocz tku b Rozja ni o si , przeszywaj c ciemno
ce jedynie iluzj , nagle sta o si
rzeczywiste.
w dziwnie znajomy Parowi sposób, rozb yskuj c coraz
intensywniejszym blaskiem, w miar jak pogr
o si coraz g biej w mroku. Wi o si i
wykr ca o jak pochwycone i próbuj ce uciec zwierz , przelatuj c obok kamiennego rumowiska, przeskakuj c ponad kad ubami powalonych drzew, przepalaj c tunel przez spl tane zaro la do miejsca, gdzie w ród g stwy pn czy i trawy wznosi a si pojedyncza kamienna komnata, niespe na sto metrów od miejsca, gdzie sta . Poczu , jak wzbiera w nim fala rado ci.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Tam! owo to zasycza o w bia ej ciszy jego my li, os oni tej grubym kokonem przed magi i chaosem. Ujrza zwietrza y, czarny kamie . wiat o jego magii wnika o w jego porowat powierzchni , przeszukuj c jego rysy i szczeliny, rozpoznaj c wyryte w nim ozdobnym pismem s owa:
Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno ci tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niech , i zgody pragnienie, by po wsze...
Jego moc wyczerpa a si nagle, zanim zdo
doczyta do ko ca, magia raz jeszcze
rozb ys a jasno i zgas a, znikaj c równie szybko jak si pojawi a. Zatoczy si do ty u z okrzykiem i Coll pochwyci go w ramiona. Par go nie s ysza . Nie s ysza niczego poza dziwnym dzwonieniem - pog osem pie ni, pozosta uzmys owi , nawet nie zacz
ci
magii, której jak teraz sobie
jeszcze rozumie .
Lecz w jego my lach utrzymywa a si
wizja, migotliwy obraz centrum jego
wiadomo ci - s abe odbicie tego, co przed chwil magia ukaza a we mgle i mroku. Zniszczona kamienna krypta. Znajome s owa zapisane ozdobnym pismem. Miecz Shannary. Potem dzwonienie usta o, wizja znikn a i znowu znajdowa si w Dole, pogr ony w abo ci. Cieniowce podchodzi y bli ej, nadchodzi y ze wszystkich stron, chc c zepchn pod ruiny mostu. Padishar, wysoki i gro ny, zrobi krok do przodu, by stawi
ich czo o
najbli szemu, ogromnemu, nied wiedziowatemu stworowi ze szponami zamiast d oni. Bestia próbowa a go pochwyci i Padishar uderzy j mieczem - raz, drugi i trzeci - a ciosy nast powa y tak szybko po sobie, e Par ledwie by w stanie je zliczy . Stwór odchyli si bezw adnie do ty u ze zwisaj cymi ramionami, lecz nie upad , zdawa o si , e nie wie, co si z nim dzieje. Jego oczy spogl da y nieruchomo, a twarz by a wykrzywiona cierpieniem. Par patrzy na cieniowca przez zamglone oczy. Cz onki potwora
czy y si na nowo
w ten sam sposób, co cz onki olbrzyma, z którym walczyli w Anarze. - Padisharze, Miecz... - zacz
mówi , lecz herszt banitów ju do nich krzycza ,
polecaj c im wycofa si t sam drog , któr przyszli, wzd Nie! - Par wrzasn
kamiennego rumowiska. -
z rozpacz . Nie potrafi wyrazi s owami przepe niaj cej go pewno ci.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Musz dotrze do Miecza! Rzuci si naprzód, usi uj c si wyrwa bratu, lecz ten trzyma go mocno, ci gn c go za pozosta ymi. Cieniowce natar y na nich niezdarnym wypadem. Stasas przewróci si od czony od towarzyszy. Stwory rozszarpywa y jego gard o, po czym co lizn o si do jego cia a, kiedy
ciemnego
jeszcze i rozpaczliwie usi owa pochwyci powietrze.
Owo co poderwa o go na nogi i obróci o dooko a, tak e stan staj c si
i zosta
zwrócony twarz , ido nich,
jeszcze jednym napastnikiem. Gromadka cofn a si , wymachuj c mieczami.
Pojawi si Ciba Blue, a raczej to, co z niego pozosta o. Z nadludzk si
powstrzyma miecz
Drutta, schwyci go za ramiona i oplót si wokó swego dawnego towarzysza jak pijawka. Banita zawy z bólu, kiedy najpierw jedno, a potem drugie rami zosta o oderwane od jego tu owia. Na koniec to samo sta o si z jego g ow . Pozosta z ty u ze szcz tkami Ciby Blue, wci
przyssanymi chciwie do jego cia a. Padishar znalaz si teraz sam, okr ony ze wszystkich stron. Jedynie swej szybko ci i
sile zawdzi cza , e jeszcze
. Pozorowa wypady i zadawa ciosy pa aszem, wymykaj c si
usi uj cym go schwyta palcom i wywijaj c si z opresji. Jednak e w obliczu olbrzymiej przewagi przeciwnika wkrótce zacz ust powa pola. Uratowa go w ko cu Morgan Leah. Porzucaj c na chwil
sw
rol
obro cy
Ohmsfordów, góral rzuci si na pomoc hersztowi banitów. Z rozwianymi rudymi w osami skoczy w sam rodek cieniowców. Miecz Leah opada szerokim ukiem, zajmuj c si ogniem przy ka dym uderzeniu. Magia przep ywa a wartkim strumieniem przez ostrze i przeskakiwa a na mroczne stworzenia, spalaj c je na popió . Najpierw pad y dwa z nich, potem trzecie i nast pne. Padishar walczy nieust pliwie u jego boku i wspólnie zacz li wyr bywa drog mi dzy cielskami potworów, krzycz c przera liwie do Para i Colla, by szli za nimi. Ohmsfordowie, potykaj c si , ruszyli naprzód i wymkn li si szponom cieniowców, które zasz y ich od ty u. Par straci wszelk nadziej na dotarcie do Miecza. Dwóch spo ród nich ju nie
o; wiedzia , e pozostali równie zostan zabici, je li natychmiast si st d nie
wydostan . Chwiejnym krokiem pod ali z powrotem ku murowi zag bienia, odpieraj c po drodze ataki cieniowców. Magia Miecza Leah utrzymywa a stworzenia na dystans. Zdawa o si , e s wsz dzie, jakby Dó by gniazdem, w którym si pieni y. Podobnie jak le na kobieta i olbrzym, wydawa y si odporne na wszelkie obra enia zadane im konwencjonaln broni . Jedynie Morgan by w stanie stawi im czo o; posiada magi , której nie potrafi y si oprze . Odwrót by straszliwie powolny, Morgan odczuwa coraz wi ksze zm czenie, a w miar jak wyczerpywa y si jego si y, s ab a równie moc Miecza. Biegli, kiedy to by o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mo liwe, lecz coraz cz ciej cieniowce zagradza y im drog . Par na pró no próbowa przywo
magi pie ni; po prostu nie chcia a przyby . Stara si nie my le o tym, co to
oznacza, wci
usi uj c zrozumie , co si sta o, poj , w jaki sposób magia zdo
a si
wyzwoli . Nawet podczas walki jego umys zmaga si z tym wspomnieniem. Jak móg tak zupe nie straci
kontrol ? Jak magia zdo
a uzbroi
go w to dziwne
wiat o, co
prawdziwego, a nie zwyk iluzj ? Czy te jego wola to sprawi a? Co takiego si z nim sta o? Dotarli wreszcie do muru i oparli si o niego, zm czeni. Z parku górze dobiega y okrzyki i widoczny by blask pochodni. Ich bitwa z cieniowcami zaalarmowa a stra e federacji. Wkrótce stra nica mia a si znale
pod obl eniem.
- Haki! - wysapa Padishar. Par zgubi swój, lecz hak Colla wci cofn
si o krok, rozwin
sznur i cisn
by przewieszony przez jego rami . Ohmsford ci kie elastwo w gór . Hak znikn
z oczu i
zaczepi si . Coll wypróbowa go wieszaj c si na nim ca ym ci arem. Trzyma o. Padishar przycisn
Para do muru. Ich oczy spotka y si . Las Dole za jego plecami przez chwil
wydawa si pusty. - W
- zakomenderowa szorstko. Ci ko dysza . Równie Colla przyci gn
sobie. - Obydwaj. W
ku
cie, a znajdziecie si bezpiecznie na górze. Potem uciekajcie do
parku. Damson was tam odnajdzie i zaprowadzi z powrotem na Wyst p. - Damson - powtórzy g ucho Par. - Zapomnij o swoich podejrzeniach i o moich tak e - szepn
Itzorstko banita. W jego
zimnych oczach pojawi si smutny blask. - Ufaj jej, ch opcze, jest moj lepsz cz ci ! Cieniowce raz jeszcze wy oni y si z mroku. Ich oddechy rozbrzmiewa y w nocnym powietrzu jak powolne syczenie. Morgan odst pi ju od muru, by stawi im czo o. - Uciekaj st d, Par - krzykn przez rami . -W
! - warkn Padishar Creel. - Teraz!
- Ale wy... - zacz Par. - Do kro set! - wybuchn
tamten. - Zostan
z góralem,
eby umo liwi
wam
ucieczk ! Nie marnuj takiej okazji! - Mocno chwyci Para za ramiona. - Cokolwiek mia oby si sta z reszt z nas, ty musisz dziesz musia si ni pos
! Magia Shannary zwyci y kiedy w tej walce i to ty
! Id ju !
Coll przej wówczas inicjatyw , na wpó wpychaj c, na wpó d wigaj c brata na lin . By a pokryta w
ami i Ohmsford z atwo ci si jej uczepi . Zacz
pe nymi ez zawodu. Coll pod warstw potu.
wchodzi z oczami
za nim, ponaglaj c go; jego szeroka twarz by a napi ta pod
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par zatrzyma si tylko raz, eby spojrze w dó . Cieniowce otoczy y Padishara Creela i Morgana Leah, stoj cych w pozycji obronnej pod murem parowu. Zbyt wiele cieniowców. Odwróci wzrok. Zagryzaj c wargi z bezsilnej w ciek
ci, ruszy dalej w gór po
linie. Morgan Leah nie odwróci si , kiedy usta o szuranie butów o mur; jego wzrok pozosta utkwiony w otaczaj cych ich cieniowcach. Czu obecno
Padishara, stoj cego u
jego lewego boku. Monstra nie podchodzi y ju do nich; trzyma y si ostro nie na skraju stej zas ony mg y, zachowuj c bezpieczn odleg
. Do wiadczy y na w asnej skórze,
czego jest w stanie dokona bro Morgana, i sta y si bardzo czujne. Bezrozumne istoty! pomy la góral z gorycz . Mog em si chyba spodziewa , e doczekam lepszego ko ca! Zamarkowa wypad w stron najbli szego z nich i wszystkie si cofn y. Zm czenie ci
o Morganowi jak
cuchy. Wiedzia ,
e jest to wynikiem
oddzia ywania magii. Ca a jej moc przep ywa a przez niego, rodzaj wewn trznego ognia dobywaj cego si z Miecza. Z pocz tku towarzyszy o temu radosne o ywienie, lecz po jakim czasie pozostawa jedynie morderczy wysi ek. A by o co jeszcze. Istnia o jakie podst pne powi zanie magii z jego cia em, sprawiaj ce, e pragn
jej w sposób, którego nie
potrafi sobie wyt umaczy , tak jakby zrezygnowanie z niej teraz, nawet po to tylko, eby odpocz , mog o go pozbawi cz ci jego samego. Nagle przestraszy si , e mo e nie b dzie móg si od niej uwolni do czasu, a stanie si zbyt s aby, aby móc post pi inaczej. Albo zbyt martwy. Nie s ysza ju Ohmsfordów wchodz cych po linie. W Dole znowu panowa a zupe na cisza, je li nie liczy syczenia cieniowców. Padishar nachyli si do niego. - Ruszaj, góralu! - szepn chrapliwie. Zacz li si przesuwa wzd
muru parowu, najpierw powoli, a potem, kiedy stwory
od razu si na nich nie rzuci y, coraz szybciej. Wkrótce biegli, a w
ciwie po piesznie
ku tykali naprzód, gdy na nic wi cej nie mieli ju si y. Wokó nich wirowa a mg a, wysuwaj c w noc swe szare macki. Drzewa majaczy y za zas on padaj cego deszczu i zdawa y si porusza . Morgan czu , jak osuwa si w wiat pozbawionego czucia pó snu, znosz cego czas i przestrze . Jeszcze dwukrotnie cieniowce przypu ci y na nich krótki atak, kiedy uciekali, i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dwukrotnie zosta y odepchni te przez magi Miecza Leah. Groteskowe cielska przybli
y si
jak g azy tocz ce si wolno po górskim zboczu i pod dotkni ciem miecza obraca y si w popió . W ród nocy rozb yskiwa ogie , szybki i niezawodny, i Morgan czu , jak przy ka dym jego wybuchu ubywa cz stka jego samego. Zacz si zastanawia , czy w jaki dziwny sposób nie zabija samego siebie. W górze, gdzie park rozci ga si ukryty za murem zag bienia, okrzyki stawa y si coraz g
niejsze, udz c ich zwodnicz obietnic ratunku. Morgan wiedzia , e nie maj tam
przyjació . Potkn si i musia zmobilizowa wszystkie si y, eby wyrówna krok. A potem, w ko cu, ich oczom ukaza a si
stra nica, mroczna, pos pna wie a,
wynurzaj ca si spo ród drzew i mg y. Morgan rnia niejasne uczucie, e co jest nie tak. - Biegnij do drzwi! - gor czkowo krzykn
Padishar Creel, popychaj c go tak mocno,
e niemal si przewróci . Obaj rzucili si w stron drzwi - a raczej miejsca, gdzie powinny si one znajdowa , bo w niewyt umaczalny sposób znikn y. Ani troch
wiat a nie s czy o si przez szpar ,
któr pozostawili; kamienny mur wydawa si czarny i jednolity. Morgan poczu wzbieraj w nim fal strachu i niedowierzania. Kto - albo co - odci o im odwrót! Maj c Padishara o krok za plecami, podbieg do ciany stra nicy i ujrza pot ne wrota, przez które weszli do Do u. Teraz by y zamkni te i zaryglowane, broni c im dost pu. Przypadli do nich w d li speracji, lecz by y solidnie zabezpieczone. Palce Morgana obmacywa y ich kraw dzie, próbuj c je podwa
i ku jego przera eniu, natrafiaj c wsz dzie na ma e
znaki, których jakim sposobem przedtem nie zauwa yli, magiczne runy, jarz ce si s abo we mgle i uniemo liwiaj ce im ucieczk o wiele bardziej niezawodnie ni jakikolwiek zamek czy klucz. ysza , jak cieniowce gromadz si za jego plecami. Zatoczy si do ty u, wprawiaj c je w pop och i zmuszaj c do cofni cia si . Padishar t uk czym w niewidoczny zamek, nie pojmuj c jeszcze, e to magia, a nie elastwo zagradza im drog . Morgan odwróci si z powrotem w stron drzwi, z furi maluj
si na twarzy.
- Odsu si , Padisharze! - krzykn . Podszed do drzwi, jakby by y jednym z cieniowców, z podniesionym Mieczem Leah, którego klinga po yskiwa a srebrzy cie w mroku. Miecz opad jak m ot - raz, drugi, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Runy wyrze bione w elaznej powierzchni drzwi jarzy y si z owieszczym ciemnozielonym blaskiem. Przy ka dym uderzeniu sypa y si iskry i dobywa y j zyki
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
omieni krzycz ce w prote cie. Morgan wy jak oszala y, a magiczna moc miecza gwa townie pozbawia a go resztek si . Nagle wszystko wybuch o bia ym ogniem i Morgana poch on mrok.
Par wyd wign
si z g bokiej ciemno ci Do u na kraw
muru i przelaz przez
szpikulce na jego szczycie. Na ramionach i nogach piek y go zadrapania i rany. Oczy zalewa mu pot i z trudem chwyta oddech. Przez chwil noc wokó wydawa a mu si nieprzeniknion mask poznaczon poruszaj cymi si plamkami blasku. Uzmys owi sobie, e to pochodnie skupione wokó wej cia do stra nicy. Rozlega y si okrzyki oraz odg osy uderze czym ci kim o drewno. Wartownicy i by mo e kto jeszcze, wezwany na pomoc, próbowali wywa
zaryglowane drzwi.
Za jego plecami Coll przelaz przez mur i st kaj c z wysi ku, opad ci ko na ch odn , rozmok ziemi . Deszcz zmoczy jego ciemne w osy w miejscu, gdzie kaptur p aszcza zsun mu si z g owy, a w jego oczach po yskiwa o co , czego Par nie potrafi odczyta . - Mo esz chodzi ? - zapyta szeptem jego brat. Par skin
g ow , nie wiedz c, czy tak jest naprawd . Powoli podnie li si na nogi, z
obola ymi mi niami i ci kim oddechem. Potykaj c si , przeszli od muru w cie drzew i zatrzymali si w mroku; odczekali chwil , by sprawdzi , czy zostali zauwa eni, i ws uchiwali si w zgie k panuj cy wokó stra nicy. Coll pochyli g ow w stron brata. - Musimy st d ucieka . - Oczy Para unios y si oskar aj ce. - Wiem! Ale nie mo emy ju im pomóc. Przynajmniej teraz. Sami musimy si uratowa . - Bezradnie pokr ci g ow . Prosz ! Par u cisn go krótko i skin
g ow wtulon w jego rami , po czym ruszyli naprzód.
Posuwali si wolno, trzymaj c si ci gle w cieniu, z dala od cie ek wiod cych do stra nicy. Nawet nie zauwa yli, kiedy przesta o pada . Nag e podmuchy wiatru str ca y z wielkich drzew kaskady nagromadzonych w ich koronach kropel deszczu. My li Para kr
y wokó
wspomnienia o tym, co im si przydarzy o, szepta y mu znowu ostrze enie, którego udzieli y mu wcze niej, dra ni c go swoim samozadowoleniem i pust us ucha
? szepta y. Czemu by
weso
ci . Czemu nie
taki uparty?
W ciemno ci z przodu p on y wiat a alei Tyrsijskiej i wkrótce dotarli do jej skraju. Zgromadzili si tam ludzie, ciemne postacie w ród nocy, pozbawione twarzy cienie, niemi wiadkowie panuj cego nieopodal chaosu. Wi kszo
z nich znajdowa a si dalej, w pobli u
wej cia do parku, i nie widzia a dwóch obszarpanych postaci, które si nagle pojawi y. Ci, co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
je zobaczyli, szybko odwrócili wzrok, rozpoznawszy mundury federacji. - Dok d teraz idziemy! - zapyta szeptem Par, opieraj c si na ramieniu brata. Ledwie trzyma si na nogach. Coll bez s owa potrz sn
g ow i poci gn
go w stron ulicy, dalej od wiate .
Ledwie wyszli na bruk, z cienia, jakie pi tna cie metrów z przodu, wy oni a si zwinna posta i ruszy a w ich stron . Damson, pomy la Par. Szepn
jej imi do brata i wyczekuj co
zwolnili, kiedy do nich podchodzi a. - Nie zatrzymujcie si - rzek a spokojnie, zarzucaj c sobie wolne rami Para na plecy, eby pomóc Collowi go podtrzymywa . - Gdzie s pozostali? Par spojrza jej w oczy. Wolno pokr ci g ow i ujrza wyraz bólu, który przemkn po jej twarzy. Za ich plecami, w g bi parku, nast pi nag y wybuch. Ogie wzniós si wysoko w noc. Z piersi ludzi zgromadzonych na ulicach wyrwa si zbiorowy okrzyk przera enia. Cisza, która potem nast pi a, by a og uszaj ca. - Nie ogl dajcie si - szepn a Damson przez zaci ni te usta. Bracia nie potrzebowali tego robi . Morgan Leah le
na spalonej ziemi Do u. Z jego ubrania unosi a si para, a jego usta
i nozdrza wype nia kwa ny odór dymu. Jakim sposobem
, cho mia wra enie, e jego
ycie wisi na w osku. Co by o z nim straszliwie nie tak. Czu si po amany, jakby wszystko i w jego ciele zosta o pogruchotane na drobne kawa ki i pozosta a jedynie pusta pow oka. Odczuwa ból, lecz nie fizyczny. By on o wiele gorszy - rodzaj emocjonalnej udr ki, która pustoszy a nie tylko jego cia o, ale i dusz . - Góralu! Szorstki g os Padishara przebi si przez pok ady bólu i sprawi , e otworzy oczy. O par cali od jego g owy po ziemi pe za y p omienie. - Wstawaj, szybko! - Padishar go ci gn , usi owa go podnie
na nogi i Morgan
us ysza swój w asny krzyk. Rozmyte morze drzew i skalnych bloków falowa o w ród mg y i ciemno ci, a wreszcie znieruchomia o i przybra o kszta t. Wtedy zobaczy . Wci
ciska w d oni r koje
Miecza Leah, lecz jego ostrze by o
strzaskane. Pozosta jedynie poszczerbiony, sczernia y kikut. Morgan zacz si trz
. Nie móg si opanowa .
- Co ja zrobi em? - wyszepta . - Uratowa Oto, co zrobi
nam ycie, przyjacielu! - wykrzykn
! - wiat o wlewa o si przez pot
Padishar, ci gn c go naprzód. -
dziur w murze stra nicy. Drzwi, które
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dok adnie zasklepiono, eby uniemo liwi im powrót, znikn y. Padishar mówi z trudem. Twój miecz to sprawi . Twoja magia. Star a te drzwi na proch! To daje nam szans , je li si po pieszymy. Teraz szybko! Oprzyj si na mnie. Jeszcze minuta albo dwie... Padishar przepchn
go przez otwór w murze. Do wiadomo ci Morgana dociera
niejasno obraz korytarza, którym przechodzili, schodów, po których pi li si w gór . Ból wci
szarpa jego cia o i nie sposób go by o zrozumie , kiedy próbowa mówi . Nie móg
oderwa wzroku od z amanego or a. Jego Miecz - jego magia - on sam. Nie potrafi ich od siebie oddzieli . Do jego my li przedar y si okrzyki i ci ki tupot stóp, sprawiaj c, e si wzdrygn . - Teraz spokojnie - ostrzeg go Padishar. Jego g os brzmia w uszach Morgana jak odleg e bzyczenie. Dotarli do wartowni pe nej broni i poprzewracanych sprz tów. Rozlega o si zapami ta e walenie w drzwi wej ciowe. Ich elazne okucie by o powyginane i powgniatane. - Po
si tutaj - poleci mu Padishar, uk adaj c go przy cianie. - Nic nie mów, kiedy
wejd , po prostu si nie ruszaj. Je li si uda, wezm nas za ofiary tego, co si tutaj sta o. Daj mi to. - Pochyli si i wyj Tymczasem trzeba go w
z amany Miecz Leah ze zdr twia ych palców Morgana. z powrotem do pochwy, mój ch opcze. Pó niej zajmiemy si
jego napraw . Wsun bro na miejsce, poklepa Morgana po policzku i poszed otworzy drzwi. Do wartowni wdarli si z krzykiem ubrani na czarno
nierze federacji, wype niaj c
pomieszczenie potwornym zgie kiem. Przebrany Padishar Creel krzycza co w odpowiedzi, kieruj c ich na schody, do izby sypialnej, to w t stron , to w tamt . Panowa o ogromne zamieszanie. Morgan obserwowa to wszystko, nie ca kiem rozumiej c, co si dzieje, a nawet niespecjalnie si tym przejmuj c. Nad oboj tno ci , któr odczuwa , przewa
o jedynie
poczucie straty. Wydawa o mu si , jakby jego ycie nie mia o ju sensu ani celu, jakby wszelka racja jego istnienia zosta a z amana równie nagle i doszcz tnie jak ostrze Miecza Leah. Koniec z magi , powtarza sobie w my lach. Straci em j . Straci em wszystko. Potem wróci Padishar, znowu d wign
go na nogi i poprowadzi przez zam t,
panuj cy w stra nicy, do drzwi wej ciowych, a stamt d do parku. Jacy ludzie przebiegali obok nich, ale nikt ich nie zaczepi . - Niez e piek o rozp tali my nasz dzisiejsz wypraw - ponuro mrukn
Padishar. -
Mam tylko nadziej , e wyrwali my si z niego na dobre. Szybko przeprowadzi Morgana z kr gu wiate stra nicy w bezpieczne cienie na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zewn trz. W kilka chwil pó niej znikn li w mroku.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIV By o krótko po wicie, kiedy Par Ohmsford obudzi si po raz pierwszy. Le ruchu na pos aniu z plecionych mat, próbuj c zebra
my li. Up yn
bez
jaki czas, zanim
przypomnia sobie, gdzie si znajduje. By w szopie sk adowej za sklepem ogrodniczym, gdzie w centrum Tyrsis. Damson przyprowadzi a ich tam zesz ej nocy, eby si ukryli po... Pami
powróci a nieprzyjemnym zgrzytem, obrazy przesuwa y si przez jego my li
ze straszliw wyrazisto ci . Zmusi si do otwarcia oczu i obrazy znikn y. S aby blask szarego, mglistego wiat a czy si przez szczeliny w okiennicach szopy, ukazuj c niewyra ne zarysy dziesi tków narz dzi ogrodniczych, ustawionych pionowo jak
nierze na warcie. W powietrzu unosi si
sty i ostry zapach ziemi i darni. Za cianami ich kryjówki by o cicho. Miasto jeszcze spa o. Ostro nie uniós g ow i rozejrza si wokó . Coll spa obok niego, oddychaj c boko i równomiernie. Damson nigdzie nie by o wida . Jeszcze na jaki czas u
si na plecach, ws uchuj c si w cisz i odzyskuj c pe ni
wiadomo ci. Potem wsta , ostro nie odwijaj c si z koców. By sztywny i odr twia y. W stawach odczuwa ból, od którego mimowolnie krzywi twarz. Odzyska jednak si y; móg chodzi bez niczyjej pomocy. Coll poruszy si niespokojnie. Przewróci si na drugi bok i znowu znieruchomia . Par przez chwil przygl da si bratu, obserwuj c niewyra ny zarys jego twarzy, po czym podszed do najbli szego okna. Wci
mia na sobie to samo ubranie; zdj to mu jedynie buty.
Zi b wczesnego poranka ci gn cy od desek pod ogi przenika ch odem jego stopy, lecz nie zwraca na to uwagi. Przy
oko do szczeliny w okiennicy i wyjrza na zewn trz. Przesta o
pada , lecz chmury okrywa y niebo i na dworze by o pusto i mokro. Nic si nie porusza o w zasi gu jego wzroku. W ród mg y roztacza si przed nim widok na bez adnie st oczone mury, dachy, ulice i cieniste nisze. Drzwi za jego plecami otworzy y si i do szopy bezszelestnie wesz a Damson. Na jej ubraniu po yskiwa y kropelki wilgoci; rude w osy zwisa y ci ko, mokre od deszczu. - Hej, co ty wyprawiasz? - zapyta a szeptem, marszcz c z dezaprobat czo o. Szybko przesz a przez pokój i schwyci a go, jakby mia si za chwil przewróci . - Nie wolno ci jeszcze wstawa ! Jeste o wiele za s aby! Natychmiast k ad si z powrotem! Zaprowadzi a go do jego pos ania i zmusi a do ponownego po
enia si . Przez chwil
próbowa si opiera , lecz stwierdzi , e ma mniej si , ni pocz tkowo przypuszcza .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Damson, pos uchaj... - zacz , lecz szybko po
a mu d
na ustach.
- Nie, to ty pos uchaj, elfiku. - Urwa a, spogl daj c na niego z góry jak na niezwyk e znalezisko. - Co si z tob dzieje, Parze Ohmsfordzie? Czy nie masz ani odrobiny zdrowego rozs dku? Ledwie uszed
z yciem zesz ej nocy, a ju chcesz je znowu nara
. Czy nie
masz dla siebie lito ci? Zaczerpn a oddechu, a on nagle przy apa si na tym, e my li, jak ciep y jest dotyk jej d oni na jego twarzy. Odgad a chyba te my li, bo unios a d policzek. Chwyci jej r
i przytrzyma j .
- Przepraszam. Nie mog em ju spa . Wci - Jej d
. Palcami musn a jego
dr czy y mnie koszmary o ubieg ej nocy.
wydawa a si ma a i lekka w jego w asnej. - Nie mog przesta my le o Morganie i
Padisharze... - Urwa , nie chc c powiedzie wi cej. By o to zbyt przera aj ce, nawet teraz. Le cy obok Coll zamruga oczami i spojrza na niego. - Co si dzieje? - zapyta sennie. Palce Damson zacisn y si na d oni Para. - Twój brat nie mo e spa , bo zamartwia si o wszystkich oprócz siebie. Par przez chwil spogl da na ni bez s owa, po czym zapyta : - Czy s jakie wie ci, Damson? - Proponuj ci uk ad. - U miechn a si lekko. - Je li mi obiecasz, e spróbujesz jeszcze zasn
na jaki czas, a przynajmniej nie wstawa z
ka, obiecam ci, e spróbuj
zdoby odpowied na twoje pytanie. Zgoda? Ohmsford skin
g ow . Stwierdzi , e znowu rozmy la nad ostatnim napomnieniem,
jakiego udzieli mu Padishar: „Ufaj jej. Jest moj lepsz cz ci !” Damson spojrza a na Colla. - Licz na ciebie, e dopilnujesz, by dotrzyma s owa. - Wysun a d
z r ki Para i
wsta a. - Przynios te co do zjedzenia. Nie obawiajcie si niczego. Nikt nie b dzie was tu niepokoi . Zatrzyma a si na chwil , jakby nie chcia a jeszcze odchodzi , po czym odwróci a si i znikn a za drzwiami. Zaciemnion izb wype ni a cisza. Bracia spogl dali na siebie przez chwil bez s owa, po czym Coll rzek spokojnie: - Jest w tobie zakochana. Par obla si rumie cem i szybko potrz sn g ow . - Nie, po prostu jest opieku cza, nic wi cej. Coll u
si na plecach, westchn i zamkn oczy.
- Och, czy by? - Jego oddech sta si wolniejszy. Par s dzi , e znowu zasn , kiedy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nagle powiedzia : - Co si z tob sta o zesz ej nocy? - Masz na my li pie ? - Par zawaha si . - Oczywi cie. - Coll otworzy oczy i spojrza ostro na brata. - Wiem lepiej ni ktokolwiek inny poza tob , jak dzia a, a nigdy nie widzia em, eby dokona a czego takiego. To, co stworzy
, nie by o adn iluzj ; to by o prawdziwe! Nie wiedzia em, e to potrafisz.
- Ja te nie. - A zatem? Par pokr ci g ow . Rzeczywi cie, co si sta o? Na chwil zamkn
oczy i otworzy je
znowu. - Mam na ten temat teori - przyzna w ko cu. - Mo na powiedzie , e wymy li em j mi dzy koszmarami we nie. Czy pami tasz, jak magia pie ni w ogóle powsta a? Wil Ohmsford u
Kamieni Elfów w walce z Kosiarzem. Musia to zrobi , eby uratowa elfk
Amberle. Do kro set, do
cz sto opowiadali my t histori , nieprawda ? By o to dla niego
niebezpieczne, poniewa nie mia w
ach wystarczaj cej ilo ci prawdziwej elfiej krwi, by
móc sobie na to pozwoli . Zmieni o go to w sposób, którego z pocz tku nie potrafi okre li . Dopiero po przyj ciu na wiat swych dzieci, Brin i Jaira, odkry , co si sta o. Pewna cz elfiej magii Kamieni przenikn a do jego wn trza. Ta cz
zosta a przekazana Brin i Jairowi w postaci pie ni. - Uniós si na okciu;
Coll zrobi to samo. By o teraz dostatecznie jasno, by widzieli wyra nie swoje twarze. Coglin powiedzia nam pierwszej nocy, e nie rozumie magii. Powiedzia , e dzia a ona na ró ne sposoby, co w tym rodzaju, ale e dopóki jej nie zrozumiemy, b dziemy jej mogli ywa tylko w jednej postaci. Pó niej w Hadeshornie powiedzia nam, jak magia si zmienia, pozostawiaj c po sobie lad, taki sam jaki zostawia ód
na wodzie jeziora.
Wyra nie wspomnia o dziedzictwie magii Wi a Ohmsforda, magii, która sta a si pie ni . Urwa . We wn trzu szopy by o bardzo cicho. Kiedy znowu przemówi , jego g os brzmia dziwnie w jego w asnych uszach. - Przyjmijmy teraz przez chwil , e mia racj i magia istotnie ulega nieustannym zmianom, rozwijaj c si w jaki sposób. W ko cu to w
nie si
sta o, kiedy magia Kamieni Elfów przesz a z Wila Ohmsforda na jego dzieci. Wi c mo e teraz zmieni a si znowu, tym razem wewn trz mnie? Coll przypatrywa mu si nieruchomo. - Co masz na my li? - zapyta w ko cu. - W jaki sposób, wed ug ciebie, mog a si zmieni ? - Przypu my, e magia sta a si z powrotem tym, czym by a na pocz tku. Niebieskie Kamienie Elfów, które Allanon da Shei Ohmsfordowi, kiedy wyruszali przed wieloma laty
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na poszukiwanie Miecza Shannary, mia y moc ukazywania tego, co by o ukryte przed ich posiadaczem. - Par! - Coll wyszepta cicho jego imi z wyra nym zdumieniem w g osie. - Nie, poczekaj. Pozwól mi sko czy . Zesz ej nocy magia wyzwoli a si spod mojej adzy jak nigdy dot d. Ledwie by em w stanie j kontrolowa . Masz racj , Coll; to, co zrobi a, nie by o iluzj . Ale reagowa a w rozpoznawalny sposób. Odnalaz a to, co by o przede mn ukryte, i s dz , e uczyni a to dlatego, i pod wiadomie tego pragn em. - Jego g os by pe en napi cia. - Coll, a je li moc zawarta niegdy w magii Kamieni Elfów jest teraz zawarta w magii, któr ja posiadam? Zapanowa o d ugie milczenie. Znajdowali si teraz blisko siebie, ich twarze by y od siebie oddalone nie wi cej ni o pó metra, a ich spojrzenia krzy owa y si . Surowe rysy Colla by y ci gni te od koncentracji; przera aj ca wizja tego, co sugerowa Par, ci
a na
nim jak pot ny blok kamienia. W jego oczach odmalowa o si niedowierzanie, potem akceptacja, a w ko cu nagle strach. Jego twarz st
a.
- Kamienie Elfów posiada y jeszcze jedn w
ciwo . - Jego szorstki g os by bardzo
cichy. - Potrafi y broni swego posiadacza przed niebezpiecze stwem. Mog y stanowi bro o niezwyk ej mocy. Par czeka , nic nie mówi c, jakby wiedzia , co dalej nast pi. - Czy s dzisz, e magia pie ni mo e teraz by czym takim dla ciebie? Odpowied Para by a ledwie s yszalna. - Tak, Coll. S dz , e jest to mo liwe.
Przed po udniem poranna mg a rozproszy a si , a chmury przesun y si dalej na niebie. Nad Tyrsis wieci o s
ce, pogr aj c miasto w upale. W miar jak temperatura si
podnosi a, wyparowywa y ka
e i strumyki, wysycha y kamienie i glina ulic, a powietrze
stawa o si wilgotne i lepkie. Przy bramach muru zewn trznego wolno przesuwa si t um ludzi i zwierz t. Pe ni cy federacyjni stra nicy, których liczb
podwojono w zwi zku z wydarzeniami
poprzedniej nocy, byli ju spoceni i dra liwi, kiedy z bocznej uliczki za murem wewn trznym wy oni si brodaty grabarz. Zarówno podró ni, jak i kupcy schodzili na bok, eby go przepu ci . By obszarpany i przygarbiony i cuchn , jakby mieszka w cieku. Przed sob pcha ci ki wózek, którego drewniane boki by y przegni e i odrapane. Na wózku le
trup
owini ty w p ótno i obwi zany rzemykami. Stra nicy wymieniali spojrzenia, kiedy grabarz zbli
si do nich, pchaj c niedbale
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
swój adunek, przewracaj cy si i podskakuj cy na wózku. - Ci ko pracowa w taki upa , prawda, wielmo ni panowie? - wysapa grabarz, a stra nicy cofn li si odruchowo przed bij cym od niego fetorem. - Twoje papiery - rzek jeden z nich. - Dobrze, dobrze. - Brudna d nim b oto. Grabarz wskaza r
poda a dokument, który wygl da tak, jakby cierano
cia o na wózku. - Musz szybko pogrzeba tego tutaj, sami
panowie rozumiecie. W taki dzie jak dzisiaj d ugo si nie utrzyma. Jeden ze stra ników podszed do
blisko, by tr ci cia o ko cem miecza.
- Nie tak ostro - zwróci mu uwag grabarz. - Nawet zmarli zas uguj na jaki szacunek. nierz spojrza na niego podejrzliwie, po czym wbi miecz g boko w cia o i wyci gn go z powrotem. Grabarz zachichota . - B dziesz musia , panie, dobrze wyczy ci swój miecz. Sam widzia em, jak ten cz owiek zmar na plamist zaraz . nierz szybko si cofn , poblad y na twarzy. Pozostali równie si odsun li. Ten z nich, który trzyma papiery grabarza, po piesznie mu je zwróci , daj c znak, eby rusza . Grabarz wzruszy ramionami, d wign kierunku równiny w dole, gwi
z ziemi r czki wózka i powióz cia o w
c przy tym fa szywie.
Co za gromada g upców, pomy la z pogard Padishar Creel. Dotar szy do pierwszej k py drzew na pomocy, sk d miasto wydawa o si odleg ym szarawym zarysem na tle rozpalonego nieba, Padishar opu ci r czki wózka, odsun nieboszczyka, którego wlók ze sob , wyci gn
elazny pr t i zacz
podwa
na bok
deski pod-
wójnego dna wózka. Ostro nie pomóg Morganowi wygramoli si z jego ukrycia. Twarz ch opca by a blada i wychud a, w równej mierze od upa u i niewygody schowka, jak od utrzymuj cych si skutków zesz onocnej walki. - Napij si
troch . - Herszt banitów poda mu buk ak z piwem, usi uj c bez
powodzenia ukry zatroskanie. Morgan przyj
pocz stunek bez s owa. Wiedzia , co tamten my li: e on, góral, nie
wygl da najlepiej od czasu ich ucieczki z Do u. Porzuciwszy wózek z cia em, przeszli jeszcze oko o mili do rzeki, w której mogli si umy . Wyk pali si , w
yli czyste ubrania, które Padishar ukry razem z Morganem w
podwójnym dnie wózka, i usiedli, eby co zje . Posi ek up ywa w milczeniu, do czasu a Padishar, nie mog c d mrukn :
ej wytrzyma ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Mo emy spróbowa naprawi ostrze, góralu. Mo e jego magia nie jest jednak stracona. Morgan tylko pokr ci g ow . - To nie jest co , co ktokolwiek móg by naprawi - rzek bezbarwnym g osem. - Nie? Powiedz mi dlaczego. Wyt umacz mi zatem, w jaki sposób twój miecz dzia a. Wyja nij mi to. - Padishar nie zamierza ust pi . Morgan uczyni to, o co go tamten prosi , nie dlatego, eby mia na to szczególn ochot , ale dlatego, e tylko w ten sposób móg sprawi , eby Padishar przesta o tym mówi . Opowiedzia histori o tym, jak Miecz Leah uzyska magiczn moc, jak Allanon zanurzy jego ostrze w wodach Hadeshomu, aby Ro Leah mia bro , któr móg by os ania Brin Ohmsford. - Magia tkwi a w ostrzu, Padisharze - doko czy . Z trudem ju zachowywa cierpliwo . - Kiedy si z amie, nie mo na go naprawi . Magia zostaje utracona. Padishar sceptycznie zmarszczy czo o i wzruszy ramionami. - Có , zosta a utracona w dobrej sprawie, góralu. W ko cu uratowa a nam ycie. To dobry interes, jak by na to nie patrze . - Nic nie rozumiesz. - Morgan spojrza na niego udr czonym wzrokiem. - Mi dzy Mieczem a mn istnia rodzaj wi zi. Kiedy si z ama , by o tak, jakby dzia o si to ze mn ! Wiem, e wydaje si to niedorzeczne, ale w
nie tak jest. Kiedy magia zosta a utracona,
umar o równie co we mnie. - Tak tylko ci si w tej chwili wydaje, ch opcze. Kto powiedzia , e to si nie zmieni? - Padishar u miechn
si do niego. - Daj sobie troch czasu. Niech zabli ni si rany, jak to
si mówi. Morgan odsun
jedzenie, straciwszy na nie ochot , i podci gn
kolana pod brod .
Nie odzywa si , chocia herszt banitów czeka na odpowied . Zamiast tego rozmy la nad niepokoj cym faktem, e nic nie uk ada o si po ich my li od czasu podj cia decyzji o udaniu si do Do u po zaginiony Miecz Shannary. Padishar zmarszczy w rozdra nieniu czo o. - Musimy i
- oznajmi krótko i wsta . Kiedy Morgan od razu si nie poruszy ,
powiedzia : - Pos uchaj mnie, góralu. yjemy i pozostaniemy przy yciu, z Mieczem czy bez, i nie pozwol ci zachowywa si jak lepe szczeni ... Morgan zerwa si na nogi. - Dosy , Padisharze! Nie potrzebuj , eby si o mnie troszczy ! - Jego g os by bardziej szorstki, ni mu na tym zale
o, lecz nie potrafi ukry swego gniewu. Szybko
znalaz dla uj cie. - Czemu nie spróbujesz martwi si o Ohmsfordów? Czy w ogóle wiesz,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
co si z nimi sta o? Czemu tak ich tam pozostawili my? - Ach. - Tamten cicho wymówi to s owo. - A wi c to ci gryzie, tak? Otó , góralu, Ohmsfordom powodzi si
przypuszczalnie lepiej ni
nam. Widziano nas, kiedy
wychodzili my ze stra nicy, pami tasz? Federacja nie jest taka g upia,
eby przeoczy
meldunek o tym, co si sta o, oraz to, e brakuje dwóch tak zwanych wartowników. B mieli nasze rysopisy. Gdyby my od razu nie wydostali si z miasta, przypuszczalnie w ogóle by my z niego nie wyszli! - Wymierzy w Morgana palec. - Co si za tyczy Ohmsfordów, to nikt ich nie widzia . Nikt nie rozpozna ich twarzy. Poza tym Damson na pewno ju si nimi zaopiekowa a. Wie, jak zaprowadzi ich z powrotem na Wyst p. Z atwo ci wyprowadzi ich z Tyrsis, kiedy tylko nadarzy si sposobno . - Mo e tak, a mo e nie. - Morgan uparcie kr ci g ow . - By
równie przekonany o
tym, e uda si nam odzyska Miecz Shannary, a spójrz, co si sta o. Padishar poczerwienia z gniewu. - Ryzyko zwi zane z nasz wypraw nie by o tajemnic dla nikogo z nas. - Powiedz to Stasasowi, Druttowi i Cibie Blue! Wielki m czyzna schwyci Morgana za bluz i przyci gn
gwa townie ku sobie.
Jego oczy po yskiwa y gniewnie. - To moi przyjaciele tam zgin li, góralu, nie twoi. Nie wa si czyni mi takich zarzutów! To, co zrobi em, zrobi em dla nas wszystkich. Potrzebujemy Miecza Shannary! Pr dzej czy pó niej b dziemy musieli po niego wróci , bez wzgl du na wszystkie cieniowce wiata! Wiesz to równie dobrze jak ja! Co do Ohmsfordów, to pozostawienie ich tam podoba mi si nie bardziej ni tobie! Nie mieli my jednak wielkiego wyboru! Morgan bezskutecznie usi owa si wyrwa . - Mog
przynajmniej pój
ich poszuka !
- Gdzie? Gdzie mia bym ich szuka ? Czy s dzisz, e s ukryci w jakim miejscu, gdzie mogli my ich znale ? Damson nie jest g upia! Schowa a ich w najg bszej dziurze w Tyrsis! Do kro set, góralu! Czy zdajesz sobie spraw , co tam si teraz dzieje? Zesz ej nocy odkryli my sekret, który federacja za wszelk cen chcia a utrzyma w tajemnicy ! Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nas rozumie ju , co to wszystko oznacza, ale wystarcza, e federacja uwa a to za mo liwe! Dlatego b dzie chcia a naszych g ów! - Jego g os przypomina warczenie. - Mia em przedsmak tego, co si wydarzy, kiedy przechodzi em przez bramy. W adze federacji nie zadowalaj
si
ju
zwyk ym podwajaniem stra y i
wzmacnianiem patroli. Postawili na nogi ca y garnizon! Je li si nie myl , m ody Morganie Leah, postanowili si nas pozby raz na zawsze: ciebie i mnie oraz wszystkich innych
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
cz onków Ruchu, których dostan
w swoje r ce. Jeste my teraz dla nich prawdziwym
zagro eniem, poniewa po raz pierwszy zaczynamy rozumie , co si tam dzieje, a tego nie tolerowa ! - Wzmocni jeszcze swój stalowy u cisk. - B
na nas polowa i zrobimy
najlepiej, unikaj c miejsc, gdzie mo na nas znale ! - Pu ci górala, odpychaj c go do siebie. boko zaczerpn
powietrza i rozprostowa si . - Tak czy owak nie zamierzam si z tob o
to wyk óca . Ja jestem tutaj przywódc . Dzielnie walczy
tam, w Dole, i by mo e wiele ci
to kosztowa o. Nie daje ci to jednak prawa do kwestionowania moich rozkazów. Lepiej od ciebie znam si na sztuce utrzymywania si przy yciu i dobrze zrobisz, pami taj c o tym. Morgan by bia y z w ciek
ci, lecz panowa nad sob . Wiedzia , e dalsze dr enie
sprawy nic nie da; herszt banitów nie zamierza zmieni zdania. Wiedzia równie - w g bi duszy, gdzie móg si do tego przed sob przyzna - e to, co Padishar mówi o pozostaniu na miejscu w celu odnalezienia Para i Colla, jest prawd . Odsun si od Padishara i starannie wyg adzi pomi te ubranie. - Chc mie jedynie pewno , e jeste my zgodni co do tego, e Ohmsfordowie nie zostan zapomniani. Padishar u miechn si krótko i ch odno. - Ani przez chwil . Przynajmniej nie przeze mnie. Ty mo esz zrobi w tej sprawie, jak zechcesz. Odwróci si i wszed mi dzy drzewa. Po chwili wahania Morgan pow ci gn gniew i dum i pod
swój
za nim.
Par obudzi si po raz drugi tego dnia dopiero po po udniu. Coll nim potrz sa , a wn trze ich niewielkiej kryjówki wype nia zapach zupy. Zamruga oczami i powoli usiad na pos aniu. Obok zbitego z desek sto u sta a Damson, nalewaj c do misek paruj cy rosó . Spojrza a na Ohmsforda i u miechn a si . Jej ognistorude w osy po yskiwa y jasno w promieniach s
ca przenikaj cych przez szczeliny w okiennicach i Par odczu niemal
nieodpart potrzeb si gni cia r
i pog adzenia ich.
Damson poda a Ohmsfordom zup
wraz ze
wie ymi owocami, chlebem oraz
mlekiem i Parowi wydawa o si , e jest to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek mia w ustach. Jad wszystko, co mu podawa a, tak samo jak Coll. Obaj byli bardzo g odni. Par dziwi si , e uda o mu si powtórnie zasn , lecz bez w tpienia dobrze mu to zrobi o. By wypocz ty i niemal nie odczuwa
bólu. Niewiele rozmawiano podczas posi ku, co
pozostawi o mu czas na my lenie. Jego umys zacz
pracowa
niemal od razu po
przebudzeniu, przechodz c szybko od wspomnienia o potworno ciach minionej nocy do tego, co znajdowa o si przed nim - musia rozwa
informacje, które zebra , przemy le starannie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
swoje przypuszczenia oraz przygotowa plany tego, co wydawa o mu si teraz nieuniknione. Samo rozmy lanie sprawi o,
e dr
z ekscytacji, pe en niejasnych przeczu .
Stwierdza , e ju teraz zaczyna si rozkoszowa perspektyw pokuszenia si o niemo liwe. Sko czywszy posi ek, Ohmsfordowie umyli si Damson kaza a im znowu usi
w misce z czyst
wod . Potem
i powiedzia a im, co si sta o z Padisharem i Morganem.
- Uciekli - zacz a bez wst pów. W jej zielonych oczach po yskiwa o rozbawienie i podziw. - Nie wiem, jak im si to uda o, ale to zrobili. Troch czasu zaj o mi sprawdzanie tej wiadomo ci, ale chcia am si upewni , czy nie jest to zwyk a plotka. Par u miechn
si z ulg do brata. Coll pow ci gn
u miech i tylko wzruszy
ramionami. - Jak ich znam, to pewnie po prostu tamtych zagadali - mrukn . - Gdzie s teraz? - zapyta Par. Czu si , jakby zwrócono mu kilka lat ycia. Padishar i Morgan uciekli, by a to najlepsza wiadomo , jak móg us ysze . - Tego nie wiem - odpar a Damson. - Przepadli jak kamie w wod . Mo e ukryli si w mie cie albo, co bardziej prawdopodobne, popu cili je i znajduj si w drodze na Wyst p. Wi cej wydaje si przemawia za tym drugim, poniewa postawiono na nogi ca y federacyjny garnizon, a to mog o mie tylko jeden powód. Chc wyruszy za Padisharem i jego lud mi do Parma Key. Najwyra niej to, co zrobili cie zesz ej nocy, bardzo ich rozz mnóstwo pog osek. Wed ug niektórych kilkudziesi ciu
ci o. Kr y
nierzy federacji zosta o zabitych w
stra nicy przez potwory. Wed ug innych potwory grasuj po mie cie. W ka dym razie Padishar z pewno ci zorientowa si w sytuacji równie atwo jak ja. Niew tpliwie zd ju wynikn
si
i ruszy na pó noc.
- Jeste pewna, e federacja go nie wytropi a? - Par wci
by niespokojny.
Damson potrz sn a g ow . - S ysza abym o tym. - Opiera a si plecami o nog sto u, a oni siedzieli na siennikach, które poprzedniej nocy s
y im za
ka. Damson odchyli a g ow do ty u i wiat o pada o
na mi kkie wygi cie jej twarzy. - Teraz wasza kolej. Powiedz mi, co si wydarzy o, Par. Co znale li cie w Dole? Z pomoc Colla Par opowiedzia jej, co im si przydarzy o, postanawiaj c przy tym, e zastosuje si do rady Padishara i zaufa Damson tak samo, jak ufa hersztowi banitów. Opowiedzia jej wi c e tylko o ich spotkaniu z cieniowcami, lecz równie o niezwyk ym nat eniu magii pie ni, o tym, jak nieoczekiwanie zadzia
a, a nawet o swoich podejrzeniach
co do wp ywu Kamieni Elfów. Kiedy sko czy , wszyscy troje przypatrywali si sobie przez chwil w milczeniu,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ka de doprowadzaj c do innych konkluzji swe rozmy lania o tym, co ujawni a wyprawa do Do u i co to wszystko oznacza. Coll odezwa si pierwszy. - Wydaje mi si , e mamy teraz wi cej pyta bez odpowiedzi, ni kiedy my tam schodzili. - Ale wiemy równie co nieco, Coll - rzek Par. Pochyli si z rozpalonymi policzkami do przodu. - Wiemy, e istnieje jakie powi zanie mi dzy federacj a cieniowcami. Federacja musi wiedzie , co ma tam w podziemiach; nie mo e nie zna prawdy. Mo e nawet pomog a stworzy
te monstra. Na podstawie tego, co wiemy, nie mo na wykluczy ,
e s
to
wi niowie federacji, wtr ceni do Do u jak Ciba Blue i zmienieni w to, co widzieli my. Bo czemu s wci
tam, na dole, je li federacja ich tam nie trzyma? Czy nie uciek yby dawno
temu, gdyby mog y? - Jak powiedzia em, jest wi cej pyta ni odpowiedzi - o wiadczy Coll. Wygodniej swe pot ne cia o. - Co si tutaj nie zgadza. - Damson potrz sn a g ow . - Czemu federacja mia aby mie jakie konszachty z cieniowcami? Uosabiaj
przecie wszystko, przeciwko czemu
federacja wyst puje: magi , stare zwyczaje, szerzenie fermentu w Sudlandii i w ród jej ludu. W jaki zreszt sposób federacja mia aby wej
w taki uk ad? Nie ma adnej os ony przed
magi cieniowców. Jak by si broni a? - Mo e nie musi - rzek nagle Coll. Spojrzeli na niego. - Mo e federacja odda a cieniowcom zamiast siebie kogo innego, kim mog si niczego potrzebny. Mo e to w
ywi , kogo , kto i tak nie jest jej do
nie przytrafi o si elfom. - Urwa . - Mo e przydarza si to
teraz kar om. W milczeniu rozwa ali tak mo liwo . Par od jakiego czasu nie my la o tym. Przez ostatnich par tygodni potworno ci przydarzaj ce si Culhaven i jego mieszka com zesz y na dalszy plan w jego rozmy laniach. Przypomnia sobie, co tam widzia - niedostatek, n dz , ucisk. Kar y by y t pione z powodów, które nigdy nie wydawa y si jasne. Czy Coll móg mie racj ? Czy federacja mog a oddawa kar y cieniowcom na po arcie w ramach jakiego potwornego porozumienia mi dzy nimi? Jego twarz ci gn a si z przera enia. - Ale co federacja otrzymywa aby w zamian? - W adz - natychmiast odpar a Damson. Jej twarz by a nieruchoma i blada. - W adz nad plemionami, nad czterema krainami - przyzna jej racj Coll, kiwaj c ow . - To wydaje si prawdopodobne, Par.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par wolno pokr ci g ow . - Ale co si stanie, kiedy pozostanie jedynie federacja? Musieli przecie o tym pomy le . Co powstrzyma cieniowce przed ywieniem si równie nimi? Nikt nie odpowiedzia . - Wci
co nam umyka - podj
cicho Par. - Co wa nego. - Wsta , przeszed na
drug stron szopy, sta przez d ug chwil , wpatruj c si w pustk , w ko cu potrz sn ow , odwróci si i podszed z powrotem. Kiedy znowu usiad , na jego twarzy malowa si upór i determinacja. - Wró my jeszcze do sprawy cieniowców w Dole - rzek spokojnie gdy jest to przynajmniej tajemnica, któr jeste my w stanie rozwik
. - Skrzy owa przed
sob nogi i pochyli si do przodu. Spojrza kolejno na ka de z nich, po czym powiedzia : dz , e s tam po to, eby uniemo liwi komukolwiek dostanie si do Miecza Shannary. - Par! - spróbowa zaoponowa Coll, lecz jego brat przerwa mu krótkim ruchem owy. - Zastanów si nad tym przez chwil , Coll. Padishar mia racj . Czemu federacja zadawa aby sobie trud odtworzenia Parku Ludu i mostu Sendica? Czemu maskowa aby pozosta
ci starego parku i mostu w parowie? Czemu, je li nie po to, eby ukry Miecz? A
poza tym widzieli my krypt , Coll! Widzieli my j ! - Krypt
tak, lecz nie Miecz - spokojnie zauwa
a Damson. Jej zielone oczy
po yskiwa y jasno, napotkawszy spojrzenie Ohmsfordów. - Je li jednak w Dole nie ma Miecza, to czemu s tam cieniowce? - od razu zapyta Par. - Przecie nie po to, eby pilnowa pustej krypty! Nie, Miecz wci
tam jest, tak jak by
przez trzysta lat. Dlatego Allanon mnie po niego wys : wiedzia , e tam jest i czeka, a go kto odnajdzie. - Zaoszcz dzi by nam wiele czasu i k opotów, gdyby nam to powiedzia - rzek Coll z przek sem. - Nie, Coll. - Par potrz sn g ow . - Nie zrobi by tego w ten sposób. Przypomnij sobie dzieje Miecza. Bremen da go Jerle'owi i Shannarze oko o tysi ca lat temu, by zniszczy nim lorda Warlocka, a król elfów nie potrafi si nim pos
, poniewa nie by gotów , zgodzi
si na to, czego Miecz od niego wymaga . Kiedy Allanon wybra She Ohmsforda, by wype ni to zadanie pi set lat pó niej, uzna , e musi on najpierw udowodni , i jest do tego zdolny. Gdyby okaza si nie do
silny, by nim w ada , gdyby nie pragn
tego do
mocno,
gdyby nie chcia po wi ci si w wystarczaj cym stopniu jego odnalezieniu, wówczas moc Miecza równie dla niego okaza aby si zbyt wielka. A wiedzia , e je li tak b dzie, lord Warlock znowu si wymknie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- I uwa a, e teraz tak samo b dzie z tob - doko czy a Damson. Patrzy a na Para, jakby widzia a go po raz pierwszy. - Je li nie jeste do
silny, je li nie jeste gotów da z
siebie wystarczaj co du o, Miecz Shannary b dzie dla ciebie bezu yteczny. Cieniowce zwyci
. Skinienie g owy Para by o ledwie dostrzegalne. - Ale dlaczego cieniowce albo federacja mia yby pozostawi Miecz przez wszystkie te
lata w Dole? - zapyta Coll, poirytowany, e w ogóle rozmawiaj na ten temat po tym, co przydarzy o im si zesz ej nocy. - Czemu nie mia yby po prostu go usun
albo jeszcze lepiej,
zniszczy ? Twarz Para by a skupiona. - Nie s dz , by federacja albo cieniowce by y w stanie go zniszczy : nikt nie mo e zniszczy talizmanu o tak wielkiej mocy. W tpi , by cieniowce mog y go cho by dotkn . Lord Warlock nie móg . Nie pojmuj jedynie, dlaczego federacja nie zabra a go stamt d i gdzie nie ukry a. - Mocno splót przed sob d onie. - Tak czy owak, to nie ma znaczenia. W ka dym razie Miecz wci
tam jest, wci
w swojej krypcie. - Urwa , spogl daj c im w oczy.
- I czeka na nas. Coll przypatrywa mu si z otwartymi ustami, po raz pierwszy u wiadamiaj c sobie, co sugeruje jego brat. Przez chwil nie móg wydoby z siebie s owa. - Nie mówisz chyba powa nie, Par - wykrztusi wreszcie z niedowierzaniem w g osie. - Po tym, co si sta o zesz ej nocy? Po tym, co widzieli my? - Umilk na chwil , po czym wypali : - Nie prze
by dwóch minut.
- Owszem, prze Wiem, e bym prze
bym - odpar Par. W jego oczach pob yskiwa a determinacja. -
. Allanon mi powiedzia .
- Allanon! O czym ty mówisz? - Coll patrzy na niego os upia y. - Powiedzia , e posiadamy zdolno ci potrzebne do dokonania tego, o co nas prosi: Walker, Wren i ja. Pami tasz? S dz , e w moim wypadku mówi o pie ni. Mia zapewne na my li, e pie
b dzie mnie os ania a.
- Jak dot d do
kiepsko to robi a! - wy krzykn z pasj Coll.
- Wtedy nie rozumia em, czego jest w stanie dokona . Wydaje mi si , e teraz to wiem. - Wydaje ci si ? Wydaje ci si ? Do kro set, Par! Par zachowa spokój. - Có innego nam pozostaje? Uciec z powrotem na Wyst p. Albo do domu? Ukrywa si przez reszt
ycia? - Trz
y mu si r ce. - Coll, ja nie mam wyboru. Musz spróbowa .
Coll z rezygnacj opu ci g ow , zaciskaj c usta, by nie wyrwa o si z nich jakie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nieopatrzne s owo. Obróci si w stron Damson, lecz dziewczyna mia a oczy utkwione w Para i nie chcia a odwróci wzroku. Spojrza z powrotem na brata, zgrzytaj c z bami. - A wi c poszed by znowu do Do u, opieraj c si udowodnionym przekonaniu. Narazi by trzykrotnie nie zdo
ycie, licz c na to,
na nie sprawdzonym i nie e pie , magia, która ju
a ci obroni przed cieniowcami, tym razem w jaki sposób ci obroni.
A wszystko to z powodu rzekomego odkrycia przez ciebie na nowo znaczenia s ów nie yj cego cz owieka! - Wolno wci gn
powietrze. - Nie mog uwierzy , e zrobi by co
tak... g upiego! Mówi : g upiego, bo nie przychodzi mi do g owy adne mocniejsze s owo! - Coll... - Nie, ani s owa wi cej! Towarzyszy em ci wsz dzie, chodzi em za tob , wspiera em ci , robi em wszystko, co mog em, eby ci ochroni , a ty zamierzasz teraz wystawi si na pewn zgub ! Po prostu po wi ci ofierze! Wci
ycie! Czy rozumiesz, co robisz, Par? Sk adasz ycie w
s dzisz, e posiadasz jak
specjaln zdolno
rozstrzygania o tym, co jest
uszne! Jeste op tany! Nigdy nie potrafisz da za wygran , nawet kiedy zdrowy rozs dek mówi, e powiniene ! - Coll zacisn
przed sob pi ci. Bruzdy na jego czole i napi ty wyraz
twarzy dawa y pozna , z jakim trudem panuje nad swoim g osem. Par nigdy nie widzia , eby by tak w ciek y. - Ka dy inny by si cofn , przemy la wszystko na nowo i uzna , e trzeba si uda po pomoc. Ale ty niczego takiego nie planujesz, prawda? Widz to po twoich oczach. Nie masz czasu ani cierpliwo ci. Ju zdecydowa
. Zapomnia
o Padisharze i Morganie
oraz wszystkich innych poza samym sob . Chcesz mie ten Miecz! Odda by nawet ycie, eby go zdoby , prawda? - Nie jestem taki lepy... - Damson, ty z nim porozmawiaj! - przerwa mu w desperacji Coll. - Wiem, e nie jest ci oboj tny; powiedz mu, jakim jest g upcem! Lecz Damson Rhee potrz sn a g ow . - Nie. Nie zrobi tego. - Coll patrzy na ni os upia y. - Nie mam do tego prawa doko czy a cicho. Coll umilk , zwieszaj c z rezygnacj g ow . Przez chwil nikt si nie odzywa i w pomieszczeniu zaleg o milczenie. wiat o dzienne przesun o si wraz ze s
cem na zachód i
rozja nia o teraz jedynie przeciwleg y koniec ma ej szopy. Cienie zacz y si nieznacznie wy. Od strony ulicy nadbieg y jakie g osy i zaraz umilk y. Par poczu uk ucie bólu na widok wyrazu twarzy brata. Wiedzia , e Coll czuje si zdradzony. Nie by o jednak na to rady. Par móg powiedzie tylko jedno, co by oby w stanie co zmieni , a on nie zamierza tego powiedzie .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Mam plan - spróbowa zamiast tego. Poczeka , a Coll podniesie wzrok. - Wiem, co my lisz, ale nie zamierzam podejmowa wi kszego ryzyka, ni to b dzie konieczne. - Coll spojrza na niego z niedowierzaniem, lecz nie odezwa si . - Krypta znajduje si niedaleko podnó a ciany skalnej, tu pod murami starego pa acu. Gdybym zdo
dosta si do parowu
od drugiej strony, mia bym do pokonania jedynie niewielki kawa ek. Trzymaj c ju w r kach Miecz, by bym zabezpieczony przed cieniowcami. - W ostatnim stwierdzeniu zawartych by o kilka trudnych do spe nienia warunków, lecz ani Coll, ani Damson nie zdecydowali si na ich wytkni cie. Par czu na czole kropelki potu. Trudno ci zwi zane z tym, co zamierza zaproponowa , by y przera aj ce. Prze kn
lin . - Móg bym przej
po tym w skim pomo cie
prowadz cym ze stra nicy do starego pa acu. Coll wyrzuci r ce w gór . - Zamierzasz po raz trzeci i
do stra nicy? - wykrzykn , ledwie panuj c nad sob .
- Potrzebuj tylko jakiego podst pu, czego , co odwróci oby ich uwag ... - Czy ty kompletnie postrada razem b
zmys y? Kolejny podst p na nic si nie zda! Tym
ci szukali! Wy ledz ci w ci gu pi ciu sekund od momentu, kiedy...
- Coll! - Parowi równie zacz y puszcza nerwy. - On ma racj - spokojnie rzek a Damson Rhee. Par odwróci si gwa townie w jej stron , lecz zaraz si zreflektowa . Spojrza z powrotem na brata. Coll patrzy na wyczekuj co, czerwony na twarzy, lecz milcz cy. Par pokr ci g ow . -B
wi c musia znale
inny sposób.
Coll nagle zacz sprawia wra enie zm czonego. - Prawda jest taka, e nie ma innego sposobu. - Mo e jest - rzek a Damson. - Kiedy armie lorda Warlocka oblega y Tyrsis w czasach Balinora Buckhannaha, dwukrotnie uda o im si dosta do miasta: raz od strony bram wjazdowych, drugi raz przez korytarze biegn ce pod miastem i ska ami za starym pa acem do piwnic na dole. Te korytarze mog wci
istnie , otwieraj c nam dost p do parowu od strony
pa acu. Coll w milczeniu odwróci wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Najwyra niej spodziewa si po Damson czego innego. Par zawaha si , po czym powiedzia ostro nie: - To wszystko wydarzy o si przed ponad czterystu laty. Zupe nie zapomnia em o tych korytarzach, mimo e tak cz sto o nich opowiada em. - Znowu si zawaha . - Czy wiesz co o nich: gdzie s , jak mo na si do nich dosta , czy da oby si jeszcze nimi przej ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Damson wolno pokr ci a g ow , nie zwracaj c uwagi na znacz co uniesione brwi Colla. - Ale znam kogo , kto mo e to wiedzie - rzek a. - Je li zechce z nami rozmawia . Nast pnie spojrza a na Colla i przytrzyma a jego wzrok. Jej twarz przybra a nagle agodny wyraz, który zaskoczy Para. - Wszyscy mamy prawo do dokonywania w asnych wyborów rzek a spokojnie. Oczy Colla po yskiwa y gniewnie. Par przez chwil
przygl da
zastanawiaj c si , czy co do niego powiedzie , po czym odwróci si
si
bratu,
gwa townie do
Damson. - Czy zaprowadzisz mnie do tego kogo dzi wieczór? Dziewczyna wsta a, a obaj bracia podnie li si wraz z ni . Stoj c mi dzy nimi, wydawa a si drobna i krucha, Par wiedzia jednak, e to z udzenie. Zdawa a si zastanawia , zanim powiedzia a: - To zale y. Najpierw musisz mi co
obieca . Kiedy b dziesz szed do Do u,
jakkolwiek si to odb dzie, zabierzesz Colla i mnie ze sob . - Zapad o g uche milczenie. Trudno by o powiedzie , który z braci by bardziej zdumiony. Damson da a im czas na doj cie do siebie, po czym rzek a do Para: - Obawiam si , e nie pozostawiam ci adnego wyboru w tym wzgl dzie. Nie mog . Inaczej czu by si zobowi zany do pozostawienia nas obojga tutaj, eby nie nara
nas na niebezpiecze stwo, a to by oby najgorsze, co mo na
zrobi . Potrzebujesz nas przy sobie. - Nast pnie odwróci a si do Colla. - A my musimy tam by , Coll. Nie rozumiesz tego? To wszystko si nie sko czy: ani ucisk federacji, ani z o czynione przez cieniowce, ani choroby pustosz ce wszystkie krainy, dopóki kto nie po
y
temu kresu. By mo e Par ma szans tego dokona . Nie mo emy jednak pozwoli , by próbowa to zrobi sam. Musimy uczyni , co w naszej mocy, eby mu pomóc, gdy jest to równie nasza walka. Nie mo emy po prostu usi
i czeka , a pojawi si kto inny i nam
pomo e. Nikt nie przyjdzie. Je li czego si w yciu nauczy am, to w
nie tego.
Czeka a, przenosz c wzrok z jednego na drugiego. Coll wydawa si zdezorientowany, jakby s dzi , e powinna istnie jaka oczywista alternatywa dla jego wyborów, lecz adnym sposobem nie móg jej znale . Spojrza krótko na Para i znowu odwróci wzrok. Par wbi oczy w pod og , a jego twarz pozbawiona by a wyrazu. - Wystarczy, e ja musz tam i
- rzek w ko cu.
- I tego za du o - mrukn Coll. Par nie zareagowa na jego s owa i spojrza na Damson. - A co, je li si oka e, e tylko ja mog tam wej ? Damson podesz a do niego, wzi a w d onie jego r ce i u cisn a je.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- To si nie zdarzy. Wiesz o tym. - Stan a na palcach i poca owa a go lekko. - Wi c zgoda? Par zaczerpn
powietrza i wezbra o w nim zatrwa aj ce uczucie nieuchronno ci
zdarze . Coll i Damson Rhee - nara
ycie ich obojga, udaj c si
po Miecz. By
niedorzecznie uparty, nieust pliwy w stopniu granicz cym z szale stwem; dawa si pochwyci w sie swoich wydumanych pragnie i ambicji. Istnia y wszelkie powody, by przypuszcza , e jego za lepienie zgubi ich wszystkich. Wi c daj temu spokój, szepn
ze z
ci do siebie. Po prostu odejd st d. Ale ju w
momencie, kiedy to pomy la , wiedzia , e tego nie zrobi. - Zgoda - powiedzia . Nast pi a chwila ciszy. Coll podniós wzrok i wzruszy ramionami. - Zgoda - powtórzy spokojnie. Damson dotkn a r
twarzy Para, po czym podesz a do Colla i u cisn a go. Par by
nieco zdziwiony, kiedy brat odwzajemni jej u cisk.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXV Dopiero o zmierzchu nast pnego dnia Padishar Creel i Morgan Leah dotarli do podnó a Wyst pu. Obaj byli wyczerpani. Maszerowali niestrudzenie od chwili opuszczenia Tyrsis, zatrzymuj c si na krótko, eby co zje . Poprzedniej nocy spali mniej ni sze
godzin. Mimo to przybyliby jeszcze
wcze niej i w lepszym stanie, gdyby Padishar nie upiera si przy tym, by zacierali lady swego przej cia. Kiedy przekroczyli granic Parma Key, kluczy bezustannie, prowadz c ich przez w wozy, koryta rzek i skalne przesmyki, ca y czas obserwuj c okolic z ty u. Morgan uwa
, e herszt banitów jest przesadnie ostro ny, i straciwszy w pewnym
momencie cierpliwo , powiedzia mu to. - Do kro set, Padisharze, tracimy czas! Co w ko cu, twoim zdaniem, znajduje si tam z ty u? - Nic, co mogliby my zobaczy , ch opcze - brzmia a odpowied . By upalny wieczór, powietrze ci kie i nieruchome, a niebo zamglone w miejscu, gdzie czerwona tarcza s
ca kry a si za horyzontem. Wznosz c si w koszu na szczyt
Wyst pu, widzieli, jak nocne cienie zaczynaj wype nia nieliczne plamy wiat a dziennego, jakie pozosta y jeszcze w lesie na dole, zmieniaj c je w czarne rozlewiska mroku. Wokó nich irytuj co bzyka y owady, zwabione zapachem potu. Skwar dnia zalega nad ca dusz cy ca un. Padishar wci
okolic jak
mia wzrok zwrócony na po udnie ku Tyrsis, jakby by w
stanie wypatrze to, co wed ug niego depta o im po pi tach. Morgan spogl da tam równie , lecz podobnie jak wcze niej, niczego nie widzia . Herszt banitów pokr ci g ow . - Nie widz tego - szepn . - Ale czuj , e nadchodzi. Nie wyja ni , co ma na my li, a góral nie pyta . By zm czony i g odny. Wiedzia , e nic, co zrobi Padishar albo on, nie zmieni zamiarów owego czego , co mog o ich ledzi . W drówka dobieg a ko ca, zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by zatrze
lady swego przej cia, i martwienie si na zapas nic
by nie pomog o. Morgan czu , jak burczy mu w brzuchu, i my la o czekaj cej ich kolacji. Obiad, który zjedli wcze niej tego dnia, by wi cej ni skromny - par korzonków, czerstwy chleb, twardy ser i troch wody. - Rozumiem,
e banici musz
umie
spodziewa em si po tobie czego wi cej! - skar
niemal samym powietrzem, ale si Morgan. - To
osne!
- Zapewne, ch opcze - odpar herszt banitów. - Ale nast pnym razem ty b dziesz grabarzem, a ja nieboszczykiem!
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ich drobna ró nica zda
dawno ju
zapomniana, ile raczej umieszczona we w
zosta a odsuni ta na dalszy plan - nie tyle
ciwej perspektywie. Padishar po pi ciu minutach
przesta my le o ich konfrontacji i Morgan uzna przed ko cem dnia, e wszystko mi dzy nimi wróci o do normy.
ywi do herszta banitów rodzaj niech tnego szacunku - za jego
szorstki i zdecydowany sposób bycia, który przypomina góralowi jego w asny, za pewno siebie, któr tamten cz sto okazywa , oraz za sposób, w jaki potrafi zjednywa sobie ludzi. Padishar Creel nosi oznaki przywództwa tak, jakby przys ugiwa y mu z racji urodzenia, i wydawa o si to u niego naturalne. Cechowa a go jaka nieodparta si a, która sprawia a, e cz owiek chcia mu si podporz dkowa , Padishar rozumia jednak, e przywódca musi dawa
co
w zamian swoim zwolennikom.
wiadomy roli Morgana w sprowadzeniu
Ohmsfordów na pó noc, uzna jego prawo do troski o ich bezpiecze stwo. Kilkakrotnie po ich sprzeczce specjalnie zapewnia górala, e Par i Coll nie zostan pozostawieni samym sobie, e zadba o to, by byli bezpieczni. Mia z
on , charyzmatyczn osobowo
i Morgan lubi go
pomimo dr cz cego go podejrzenia, e Padishar Creel nigdy nie b dzie w stanie spe ni wszystkich swoich obietnic. Na ka dym etapie ich drogi w gór banici ciskali na powitanie r
Padishara. Je li
oni tak mocno w niego wierz , zapytywa siebie Morgan, to czy ja równie nie powinienem? Wiedzia jednak, e wiara jest równie ulotna jak magia. My la przez chwil o amanym mieczu, który niós ze sob . Wiara i magia ukute w jedno, wtopione w elazo, a potem strzaskane. Wzi
g boki oddech. Ból po stracie wci
by obecny, g boki i
dominuj cy, pomimo jego postanowienia, e o nim zapomni, i jak radzi mu Padishar, poczeka, a rana sama si zabli ni. Powtarza sobie, e nie ma niczego, co móg by zrobi , by zmieni to, co si sta o; musi si z tym pogodzi .
przez lata, nie u ywaj c magii Miecza i
nie wiedz c nawet, e istnieje. Nie by teraz w gorszym po
eniu ni wówczas. By tym
samym cz owiekiem. A jednak ból nie ustawa . By a pustka, która dr
a ko ci jego cia a od
rodka, sprawiaj c, e czu si rozbity i szuka kawa ków, z których móg by si na nowo posk ada . Móg samego siebie przekonywa , e si nie zmieni , lecz to, czego do wiadcza , kiedy pos ugiwa si magi , pozostawi o na nim lad równie niezatarty, jakby napi tnowano go rozpalonym elazem. Wspomnienia pozosta y, obrazy z jego walk, wra enia wywarte przez moc, któr by w stanie przywo
, i si a, któr posiada . Teraz wszystko to straci .
Podobnie jak utrata rodzica, brata lub siostry albo dziecka, nigdy nie mog o to zosta ca kowicie zapomniane. Spogl da z wysoka na Parma Key i czu , jak staje si coraz mniejszy. Kiedy dotarli na Wyst p, czeka ju
tam na nich Chandos. Jednooki zast pca
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Padishara wydawa si wi kszy i ciemniejszy, ni Morgan go zapami ta . Jego brodata, zdeformowana twarz by a poryta bruzdami i pomarszczona, a jego posta spowita w wielki aszcz, który zdawa si jeszcze przydawa rozmiarów jego pot nemu cia u. Schwyci d Padishara i mocno j u cisn . - Mieli cie udane polowanie? - „Niebezpieczne” by oby w
ciwszym s owem - odpar herszt banitów.
Chandos spojrza na Morgana. - A pozostali? - Zgin li, wszyscy oprócz Ohmsfordów. Gdzie Hirehone? Gdzie w pobli u czy powróci do Yarfleet? Morgan spojrza szybko na niego. A wi c Padishar wci wyda , pomy la . Nie wspominano o w
próbuje ustali , kto ich
cicielu ku ni Kiltan, od kiedy Morgan
poinformowa , e widzia go w Tyrsis. - Hirehone? - Chandos wydawa si zaskoczony. - Wyruszy st d zaraz po was, jeszcze tego samego dnia. S dz , e wróci do Yarfleet, jak mu kaza
. Nie ma go tutaj. Na
chwil urwa . - Masz jednak go ci. Padishar ziewn . - Go ci? - Trolle, Padisharze. Herszt banitów natychmiast oprzytomnia . - Co ty mówisz? Trolle? Patrzcie, patrzcie. A w jaki sposób si tutaj znalaz y? Ruszyli wzd
cypla w stron p on cych ognisk. Padishar z Chandosem rami przy
ramieniu, a Morgan nieco z ty u. - Nie chc powiedzie - odpar Chandos. - Wysz y z lasu trzy dni temu, tak po prostu, jakby odszukanie nas tutaj nie sprawi o im adnej trudno ci. Przysz y bez przewodnika i znalaz y nas, jakby my obozowali na rodku pustego pola z powiewaj cymi proporcami. Chrz kn . - Jest ich dwudziestu, ros e ch opiska, z gór Charnal w Nordlandii. Same nazywaj siebie górskimi trollami. Po prostu sta y na dole, a
w ko cu zjecha em,
eby z nimi
porozmawia , i wtedy poprosi y o spotkanie z tob . Kiedy im powiedzia em, e ci nie ma, odpar y, e poczekaj . - Naprawd ? Tak im na tym zale y? - Na to wygl da. Przywioz em je na gór , kiedy zgodzi y si odda wydawa o mi si w szmat drogi,
bro . Nie
ciwe pozostawia ich tam na dole w Parma Key, skoro przeby y taki
eby ci odnale , a ponadto zrobi y to w tak podziwu godny sposób. -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
miechn si pod w sem. - Poza tym pomy la em sobie, e trzy setki naszych ludzi b
w
stanie zapanowa nad garstk trolli. Padishar za mia si cicho. - Ostro no
nie zawadzi, stary druhu. Trzeba nie lada sprytu, by pokona trolla.
Gdzie s ? - Tam, przy ognisku po lewej. Morgan i Padishar spojrzeli w mrok. Grupa pozbawionych twarzy cieni podnios a si na nogi, patrz c, jak si zbli aj . Wydawa y si olbrzymie. Morgan odruchowo schwyci za koje
miecza. Zaraz sobie jednak przypomnia , e r koje
to niemal wszystko, co mu
pozosta o. - Ich przywódca nazywa si Axhind - doko czy Chandos, mówi c teraz umy lnie przyciszonym g osem. - Jest Maturenem. Padishar podszed do nich. Zdo
si ju otrz sn
ze zm czenia, a jego wysoka
posta budzi a respekt. Jeden z przyby ych wyst pi do przodu, eby si z nim przywita . Morgan Leah nigdy przedtem nie widzia trolla. Oczywi cie s ysza opowie ci o nich; wszyscy opowiadali historie o trollach. Kiedy , na d ugo przed urodzeniem Morgana, trolle opu ci y Nordlandi , ich legendarn ojczyzn , by prowadzi handel z cz onkami innych plemion. Przez pewien czas niektóre z nich mieszka y nawet w ród ludzi z Callahornu. Wszystko to jednak sko czy o si wraz z pojawieniem si federacji i jej krucjat o panowanie nad Sudlandi . Trolle nie by y ju mile widziane na po udnie od Streleheimu i te nieliczne z nich, które przyby y na po udnie, szybko wróci y na pó noc. Z natury by y odludkami i bez wi kszego wysi ku zap dzono je z powrotem do ich górskich warowni. Teraz ju ich wcale nie opuszcza y, a w ka dym razie nikt, kogo Morgan zna , nigdy nie s ysza , eby to kiedy zrobi y. Napotkanie ich grupy tak daleko na po udnie by o czym niezwyk ym. Morgan usi owa nie przypatrywa si go ciom, lecz by o to trudne. Trolle by y bardzo muskularnymi, niemal groteskowo wygl daj cymi osobnikami, ros ymi i szerokimi w barach, o orzechowobr zowej, szorstkiej jak kora skórze. Twarze mia y p askie i niemal pozbawione rysów. Morgan zupe nie nie móg u nich dostrzec uszu. Okryte by y w skór i ci kie puklerze, a wokó ogniska, jak porzucone cienie, le
y ich wielkie opo cze.
- Jestem baronem Creelem, przywódc Ruchu - zagrzmia Padishar. Troll stoj cy naprzeciw niego wybe kota co niezrozumiale. Morgan uchwyci tylko imi
Axhind. Obaj m czy ni u cisn li sobie krótko d onie, po czym Axhind zaprosi
Padishara gestem, by usiad z nim przy ognisku. Trolle odst pi y do ty u, kiedy herszt banitów i jego towarzysze weszli w kr g wiat a, eby usi
. Morgan rozgl da si niespokojnie,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
kiedy pot ne istoty ustawia y si wokó . Nigdy nie czu si równie bezbronny. Chandos wydawa si zupe nie spokojny, gdy sadowi si na ziemi o par kroków za Padisharem. Morgan usiad obok niego. Rozpocz a si wówczas powa na rozmowa, z której góral nic nie rozumia . Toczy a si w nieznanym mu zupe nie j zyku trolli. Padishar zdawa si ca kiem dobrze nim w ada i z rzadka tylko przerywa sobie, eby si zastanowi nad tym, co mówi. Rozlega o si wiele wi ków przypominaj cych chrz kni cia albo niewyra ne pomruki, a wielu wypowiadanym kwestiom towarzyszy a ywa gestykulacja. - Sk d Padishar zna ich j zyk? - zapyta Morgan Chandosa szeptem we wczesnej fazie rozmowy. Tamten nawet na niego nie spojrza . - Tu, w Callahornie, troch wi cej obracamy si w wiecie ni wy tam, w górach odpar . ód dawa si pot nie we znaki Morganowi, lecz odp dza od siebie wszelk my l o nim, opieraj c si ogarniaj cemu go zm czeniu i umy lnie siedz c bez ruchu. Rozmowa trwa a dalej. Padishar wydawa si zadowolony z jej przebiegu. - Chc
si
do nas przy czy
- szepn
po pewnym czasie Chandos, uznaj c
najwyra niej, e Morgan powinien zosta nagrodzony za swoj cierpliwo . Pos ucha jeszcze troch . - Nie tylko ci tutaj. Wszystkie dwadzie cia jeden plemion! - By podekscytowany. Pi
tysi cy ch opa! Chc zawrze przymierze! Morgana równie ogarn o podniecenie. - Z nami? Dlaczego? Chandos nie odpowiedzia od razu, daj c Morganowi znak, eby poczeka . Po chwili
powiedzia : - Ruch zwraca si do nich wcze niej, prosz c o pomoc. Zawsze jednak uwa
y, e
jest zbyt podzielony, za ma o godny zaufania. Ostatnio zmieni y zdanie. - Spojrza krótko na Morgana. - Mówi , e Padishar w wystarczaj cym stopniu zjednoczy poszczególne frakcje, by mog y rozwa
spraw na
nowo. Szukaj sposobów powstrzymania pochodu federacji na ich tereny. - W jego szorstkim osie pobrzmiewa o zadowolenie. - Do kro set, to mo e si okaza dla nas prawdziwym miechem losu! Axhind podawa teraz w ko o kielichy i nalewa do nich czego z wielkiego dzbana. Morgan przyj
oferowany mu kielich i zajrza do niego. P yn, który zawiera , by czarny jak
smo a. Poczeka , a przywódca trolli i Padishar przepij do siebie, po czym wychyli kielich.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Z najwi kszym trudem powstrzyma si od wymiotów. Czymkolwiek by o to, co mu podano, smakowa o to jak
. Chandos spostrzeg wyraz jego twarzy.
- Mleko trolli - powiedzia i u miechn si . Wypili napój do dna, nawet Morgan, który stwierdzi , e natychmiast odebra mu on ca y apetyt. Potem podnie li si , Axhind i Padishar raz jeszcze u cisn li sobie d onie i mieszka cy Sudlandii oddalili si . - S yszeli cie? - spokojnie zapyta Padishar, kiedy znikn li w ród cieni. Na niebie zacz y si
pojawia
pierwsze gwiazdy i dogasa y resztki dziennego
wiat a. - Czy
yszeli cie wszystko, ca rozmow ? - Ka de s owo - odpar Chandos, a Morgan w milczeniu skin - Pi
tysi cy ch opa! Do kro set! Z tak si
g ow .
mogliby my stawi czo o ca ej federacji!
- Padishara rozpiera entuzjazm. - Ruch mo e powo
pod bro dwa tysi ce ludzi i drugie
tyle z nawi zk spo ród kar ów! Do kro set! - Uderzy pi ci w otwart d
, po czym
wyci gn r
i siarczy cie klepn Chandosa i Morgana w plecy. - Ju najwy szy czas, eby
co zacz o i
po naszej my li, nie s dzicie, ch opcy?
Morgan zjad potem kolacj , siedz c samotnie przy stole obok kuchennego paleniska. Zapachy dobywaj ce si z garnków zaostrzy y na nowo jego apetyt. Padishar i Chandos oddalili si , aby porozmawia o tym, co wydarzy o si podczas nieobecno ci tego pierwszego, i Morgan nie widzia potrzeby brania w tym udzia u. Rozgl da si za Steffem i Teel, lecz nigdzie nie by o ich wida , i dopiero kiedy ko czy je , z mroku wy oni si Steff i zwali si na ziemi obok niego. - Jak posz o? - zapyta
zdawkowo karze , pomijaj c wszelkie powitanie. W
powykr canych d oniach ciska kufel piwa, który przyniós ze sob . Wydawa si bardzo zm czony. Morgan przedstawi mu pokrótce zdarzenia minionego tygodnia. Kiedy sko czy , Steff potar r
rud brod i rzek :
- Macie szcz cie, e yjecie, wszyscy. - Jego pokryta bliznami twarz by a wychud a; wieczorne pó cienie zdawa y si jeszcze g biej rze bi przecinaj ce j bruzdy. - Dziwne rzeczy si tu dzia y, kiedy was nie by o. Morgan odsun
talerz i patrzy na niego, czekaj c. Karze odchrz kn , rozgl daj c
si wokó , zanim odezwa si znowu. - Teel zachorowa a tego samego dnia, kiedy wyruszyli cie. Oko o po udnia znaleziono nieprzytomn na cyplu. Oddycha a, ale nie by em w stanie jej ocuci . Zanios em j do jaskini, owin em w koce i siedzia em przy niej niemal przez tydzie . Nic nie mog em dla niej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zrobi . Po prostu le
a tam, ledwie ywa. - Odetchn
g boko. - S dzi em, e zosta a otruta.
Jego usta wykrzywi y si . - Wydawa o mi si to mo liwe. Wielu cz onków Ruchu nie przepada za kar ami. Ale potem w ko cu si ockn a. Wymiotowa a i by a tak s aba, e ledwie mog a si rusza . Karmi em j roso em, eby przywróci jej si y, i w ko cu dosz a do siebie. Nie wie, co si z ni sta o. Mówi a, e ostatnia rzecz, jak pami ta, by a zwi zana z Hirehone'em... Morgan przerwa mu, g
no wci gaj c powietrze.
- Czy co ci to mówi, Morgan? - By mo e. - Góral lekko skin g ow . - Wydawa o mi si , e widzia em Hirehone'a w Tyrsis, kiedy tam przybyli my. Nie powinno go tam by i doszed em do wniosku, e musia em si pomyli . Teraz nie jestem ju taki pewien. Kto wyda nas federacji. Móg to by on. - To ma o prawdopodobne. - Steff potrz sn g ow . - Dlaczego w
nie on? Móg nas
wyda na samym pocz tku w Varfleet. Czemu mia by czeka a do teraz? - Jego kr pa posta poruszy a si . - Poza tym Padishar ca kowicie mu ufa. - Mo e - mrukn
Morgan, popijaj c piwo. - Ale Padishar prawie od razu zapyta o
niego, kiedy tu przybyli my. Steff zastanowi si nad tym przez chwil , po czym zmieni temat. - Jest co jeszcze. Dwa dni temu znaleziono na skraju urwiska cia a kilku stra ników z nocnej warty, tych przy wyci gach. Wszyscy mieli poder ni te gard a.
adnej wskazówki,
kto to zrobi . - Na chwil spojrza w bok, a potem z powrotem na ch opaka. Jego oczy skry cie . - Wszystkie kosze znajdowa y si na górze, Morgan. Przypatrywali si sobie. Morgan zmarszczy czo o. - Wi c zrobi to kto , kto ju tutaj by ? - Nie wiem. Tak si wydaje. Ale z jakiego powodu? A je li to by kto z zewn trz, to jak si tu dosta , a potem wróci na dó , skoro wszystkie kosze by y na miejscu? Morgan spogl da w mrok, zastanawiaj c si nad tym, lecz nie znajdowa odpowiedzi. - S dzi em, e powiniene to wiedzie . - Steff wsta . - My
, e Padishar o tym
us yszy niezale nie ode mnie. - Opró ni swój kufel. - Musz wraca do Teel; nie lubi zostawia jej samej po tym, co si sta o. Jest wci
bardzo s aba. - Potar r
czo o i skrzywi
si . - Ja te nie czuj si najlepiej. - Id zatem - rzek Morgan, wstaj c razem z nim. - Rano przyjd was odwiedzi . Najpierw jednak musz si porz dnie wyspa . - Urwa na chwil . - Wiesz o trollach? - Czy o nich wiem? - Steff u miechn
si krzywo. - Ju z nimi rozmawia em. Axhind
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i ja troch si znamy. - Patrzcie, patrzcie. Jeszcze jedna tajemnica. Opowiesz mi o tym jutro, dobrze? Steff zacz si oddala . - Jutro, zgoda. - Nie by o go ju prawie wida , kiedy powiedzia : - Miej uszy i oczy otwarte, góralu. Morgan Leah ju wcze niej sobie to postanowi . Spa dobrze tej nocy i obudzi si wypocz ty. Poranne s
ce wznosi o si ju ponad
wierzcho ki drzew i zacz o si robi gor co. W obozie banitów panowa o wi ksze ni zwykle o ywienie i Morgan od razu zapragn
si dowiedzie , co si dzieje. Przez chwil
my la , e mo e wrócili Ohmsfordowie, lecz odrzuci t mo liwo , uznaj c, e obudzono by go, gdyby tak by o. Ubra si i naci gn
buty, zwin
koce, umy si , zjad co i zszed na
skraj cypla. Natychmiast dostrzeg Padishara, znowu w szkar atnym stroju, wykrzykuj cego rozkazy i rozsy aj cego ludzi w ró nych kierunkach. Herszt banitów rzuci okiem na górala i chrz kn . - Mam nadziej , e nie obudzi y ci te ha asy. - Odwróci si , eby wyda krzykiem polecenie grupie ludzi przy windach, po czym kontynuowa normalnym tonem: - By oby mi przykro, gdyby zak ócono ci spokój. Morgan zacz
co mrucze pod nosem, lecz przerwa , widz c na twarzy tamtego
ironiczny u miech. - No, no. Chcia em tylko troch si z tob podra ni , góralu - uspokoi go Padishar. Nie zaczynajmy dnia od swarów, mamy zbyt wiele do zrobienia. Wys
em zwiadowców,
eby przeczesali Parma Key. Chc si upewni , czy przeczucie nie myli o mnie co do gro cego nam niebezpiecze stwa. Pos em te
po Hirehone'a. Zobaczymy, co z tego
wyniknie. Tymczasem trolle nadal czekaj , Axhind i jego familia. Mówiono mi, e wszyscy oni s blisko ze sob spokrewnieni. Wczoraj to by tylko wst p. Dzisiaj b dziemy rozmawia o warunkach i celach ca ego przedsi wzi cia. Chcesz pój
ze mn ?
Morgan przytakn . Przypasawszy pochw zawieraj nosi teraz g ównie z przyzwyczajenia, pod
szcz tki Miecza Leah, który
za Padisharem skrajem cypla w stron
obozowiska, gdzie zbiera y si ju trolle. Po drodze zapyta , czy s jakie wie ci o Parze i Collu. Nie by o. Rozgl da si wko o za Steffem i Teel, lecz adnego z nich nigdzie nie by o wida . Obieca sobie, e poszuka ich pó niej. Kiedy podeszli do trolli, Axhind obj
herszta banitów, po czym przywita górala
uroczystym skinieniem g owy i elaznym u ciskiem d oni. Nast pnie poprosi ich gestem, by usiedli. Po paru chwilach pojawi si Chandos z kilkoma towarzyszami, lud mi, których Mor-
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
gan nie zna , i spotkanie si rozpocz o. Trwa o przez reszt poranka i wi ksz cz
popo udnia. Morgan znów nie by w
stanie zrozumie , o czym mówiono, a Chandos tym razem by zbyt zaj ty rozmow , eby si nim zajmowa . Mimo to Morgan z uwag s ucha , obserwuj c gesty i poruszenia nied wiedziowatych trolli i usi uj c odgadn , jakie my li skrywaj ich pozbawione wyrazu twarze. Przewa nie mu si to nie udawa o. Wygl da y jak wielkie pniaki, które pobudzono do ycia i wyposa ono w najbardziej podstawowe znamiona ludzkiej postaci, by mog y si porusza . Wi kszo
z nich poprzestawa a na przypatrywaniu si rozmawiaj cym. Te, które mówi y,
czyni y to zwi le, nawet Axhind. Wszystko, co robi y, cechowa a jaka
oszcz dno
wysi ku. Morgan zastanawia si przez chwil , jakie s w walce, i uzna , e ju to potrafi sobie wyobrazi . ce przesuwa o si po niebie, zmieniaj c wiat o z przy mionego na jaskrawe i z powrotem na przy mione, skracaj c, a potem wyd potem ka c mu si ci gn
aj c cienie, wype niaj c dzie upa em, a
w skwarnej duchocie, w której wszyscy wiercili si niespokojnie,
daremnie szukaj c wytchnienia. Urz dzono krótk
przerw
na obiad, podczas której
cz stowano si nawzajem piwem i winem. Kto poczyni nawet jak
aluzj do górala, by da
wyobra enie o rozmiarach poparcia, jakim cieszy si Ruch. Morgan roztropnie zachowa milczenie podczas wymiany zda na ten temat. Wiedzia , e przyprowadzono go tutaj, by udziela poparcia, a nie zaprzecza . Popo udnie mia o si ku ko cowi, kiedy pojawi si zdyszany i wystraszony goniec. Ujrzawszy go, Padishar zmarszczy czo o, rozdra niony, e im przerwano, i na chwil przeprosi zebranych. Wys ucha z uwag informacji pos zawaha si , po czym spojrza na górala i skin
na r
ca,
. Morgan poderwa si na nogi. Nie
podoba o mu si to, co widzia na twarzy Padishara Creela. Kiedy Morgan podszed , Padishar odprawi go ca. - Znale li Hirehone'a - rzek cicho. - Na zachodnim skraju Parma Key, w pobli u cie ki, któr szli my, wracaj c. Nie yje. - Jego oczy poruszy y si niespokojnie. - Patrol, który go znalaz , twierdzi, e wygl da tak, jakby wywrócono go na nice. Morgana cisn o w gardle, gdy sobie to wyobrazi . - Co si dzieje, Padisharze? - zapyta cicho. - Sam nie wiem, co o tym my le , góralu. Ale jest jeszcze gorsza wiadomo . Przeczucie nigdy mnie nie myli. O dwie mile st d znajduje si armia federacji: garnizon z Tyrsis albo nie jestem ulubionym synem swojej matki. - Jego twarz wykrzywi ironiczny grymas. - Id prosto po nas, ch opcze. Nie zbaczaj ani na w os w swoim pochodzie. W jaki sposób odkryli, gdzie jeste my, i my
, e obaj wiemy, jak to si mog o sta , nieprawda ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan zaniemówi ze zdumienia. - Kto? - zdo
wreszcie z siebie wykrztusi . Padishar wzruszy ramionami i za mia
si cicho. - Czy to naprawd ma teraz jakie znaczenie? - Obejrza si przez rami . - Trzeba ju tutaj ko czy . Nie sprawi mi przyjemno ci powiadomienie Axhinda i jego ludzi o tym, co si sta o, ale nie mia oby sensu ich zwodzi . Na ich miejscu znikn bym st d szybciej ni zaj c w swej norze. Trolle by y jednak innego zdania. Po zako czeniu spotkania Axhind i jego towarzysze nie przejawiali ch ci opuszczenia Wyst pu. Poprosili natomiast o zwrot swej broni imponuj cej kolekcji toporów, w óczni i mieczy - a po jej otrzymaniu usiedli i zacz li niespiesznie szlifowa ich ostrza. Wydawa o si , e szykuj si do walki. Morgan poszed poszuka kar ów. Biwakowali w niewielkim, ustronnym zagajniku wierkowym na drugim ko cu podnó a urwiska, gdzie nawis skalny tworzy naturaln os on przed wp ywami pogody. Steff powita go bez zbytniego entuzjazmu. Teel siedzia a na ziemi. Z jej dziwnej, zamaskowanej twarzy nie sposób by o niczego wyczyta , I chocia jej oczy po yskiwa y czujnie. Wydawa a si silniejsza, jej j ciemne w osy by y wyszczotkowane, a jej r ce nie dr
y, kiedy poda a je na powitanie Morganowi.
Porozmawia z ni krótko, przy czym ona prawie si nie odzywa a. Morgan przekaza im wiadomo
o Hirehone'ie i nadci gaj cej armii federacji. Steff z powag skin
g ow ; Teel
nie zrobi a nawet tego. Opu ci ich z niejasnym uczuciem niezadowolenia z odwiedzin. Armia federacji przyby a wraz z nastaniem zmroku.
nierze rozlokowali si w
lasach pod skalnymi cianami Wyst pu i zacz li oczyszcza pracuj c z mozoln
determinacj
teren dla swoich potrzeb,
mrówek. Tysi cami wy aniali si
powiewaj cymi proporcami i po yskuj cym or em. Przed ka
spo ród drzew, z
kompani niesiony by
sztandar - czarna flaga z jednym czerwonym i jednym czarnym pasem tam, gdzie znajdowali si
zwykli
nierze federacji, i jaskrawobia a g owa wilka tam, gdzie znajdowali si
szperacze. Wznoszono namioty, ustawiano bro
w koz y, rozmieszczano na ty ach
zaopatrzenie i rozpalano ogniska. Niemal od razu zespo y ludzi zacz y budowa machiny obl nicze i cisz wype ni y odg osy pi
cinaj cych drzewa i siekier r bi cych powalone
pnie. Banici przygl dali si temu z góry. Ich w asne umocnienia by y ju gotowe. Morgan patrzy wraz z nimi. Wydawali si odpr eni i spokojni. By y ich zaledwie trzy setki, lecz Wyst p stanowi naturaln redut mog
si oprze armii pi
Windy zosta y wci gni te na cypel i nie by o ju
razy silniejszej ni ta na dole.
adnej innej drogi na gór ani w dó
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
poza wspinaczk po skalnych cianach. Oznacza oby to jednak konieczno
pi cia si w gór
za pomoc r k, drabin i haków. Nawet garstka ludzi by aby w stanie powstrzyma taki atak. By o ju zupe nie ciemno, kiedy Morgan mia znowu sposobno
i porozmawiania z
Padisharem. Stali obok wind, znajduj cych si teraz pod siln stra , i spogl dali na rozsiane wiate ka ognisk w dole. nierze federacji wci
pracowali. Z ciemnych lasów dochodzi y odg osy budowy,
zak ócaj c nocny spokój. - Nie musz ci mówi , e ca a ta ich aktywno
bardzo mnie niepokoi - mrukn
herszt
banitów, marszcz c brwi. Morgan równie zmarszczy czo o. - Nawet ze swoim sprz tem obl niczym nie mog chyba mie nadziei, e nas tutaj dosi gn ? - Nie mog . - Padishar potrz sn si
g ow . - I to w
nie mnie niepokoi. - Przygl dali
nieprzyjacielowi jeszcze przez chwil , po czym Padishar zaprowadzi Morgana w
os oni te miejsce na cyplu, gdzie szepn mu do ucha: - Nie potrzebuj ci przypomina , e ju dwukrotnie zostali my zdradzeni. Ktokolwiek to zrobi , wci
jeszcze znajduje si
na
wolno ci, by mo e nawet w ród nas. Je li Wyst p ma zosta zdobyty, to przypuszczalnie stanie si to w taki w surow , ogorza
nie sposób. - Obróci si do Morgana, pochylaj c ku niemu sw
twarz. - Zrobi , co w mojej mocy, dla zapewnienia Wyst powi
bezpiecze stwa. Ale ty miej równie oczy otwarte, góralu. Mo esz widzie wszystko inaczej ni ja, bo jeste tu od niedawna. Obserwuj nas wszystkich, a b
twoim d
nikiem, je li co
odkryjesz. Morgan bez s owa skin
g ow . Nadawa o to jego pobytowi tutaj jaki sens, którego
dot d mu brakowa o. Od czasu kiedy roztrzaska miecz, prze ladowa o go uczucie pustki. Zamartwia si , e musia opu ci Para i Colla Ohmsfordów. To zadanie pozwala o mu si na czym skoncentrowa . By za to Padisharowi wdzi czny. Kiedy sko czyli rozmow , poszed do zbrojmistrza i poprosi go o pa asz. Wybra taki, który mu odpowiada , wyci gn z pochwy swój z amany miecz i wsun na jego miejsce nowy. Nast pnie uda si na poszukiwanie jakiej porzuconej pochwy, a w ko cu znalaz tak , do której pasowa by Miecz Leah. Przyci
pochw stosownie do zmniejszonej d ugo ci
miecza, obwi za jej dolny koniec i przytroczy j sobie do pasa. Po raz pierwszy od kilku dni znowu poczu si lepiej. Równie tej nocy spa dobrze - mimo e armia federacji a do witu kontynuowa a wznoszenie machin obl niczych. Kiedy pokaza o si
s
ce, prace budowlane usta y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Obudzi si wtedy, wytr cony ze snu nag cisz , w kraw
ubranie, przypasa bro i pop dzi na
cypla. Banici zajmowali pozycje, trzymaj c bro w pogotowiu. Padishar ju tam by ,
ze Steffem, Teel i grup trolli. Wszyscy w milczeniu przygl dali si temu, co si dzieje na dole. Armia federacji si formowa a, dru yny czy y si w kompanie.
nierze byli dobrze
wyszkoleni i zajmowanie stanowisk przebiega o bez zamieszania. Otoczyli podnó e Wyst pu, rozci gaj c si od jednego ko ca ciany skalnej do drugiego. Ich szeregi znajdowa y si teraz poza zasi giem uków i proc. Obok nich u
one w stosy le
y drabiny i liny z hakami.
Wie e obl nicze sta y gotowe, by y jednak toporne i si ga y zaledwie do jednej trzeciej wysoko ci urwiska. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy i odst py mi dzy kompaniami wkrótce cz y si wype nia . Morgan dotkn
ramienia Steffa. Karze obejrza si niepewnie, bez s owa skin
ow i znowu odwróci wzrok. Morgan zmarszczy czo o. Steff nie mia przy sobie adnej broni. Zagra y tr bki i szeregi federacji si wyrówna y. Wszystko znowu ucich o. Niebo rozja nia o si na wschodzie i wiat o s oneczne l ni o na pancerzach i broni, Na li ciach i ach trawy po yskiwa a rosa, rozlega si radosny szczebiot ptaków, gdzie z oddali dochodzi szum lej cej wody i Morganowi Leah wydawa o si , e móg by to by ten z tysi cy poranków, jakie wita , gdy jeszcze w drowa i polowa na wzgórzach swej ojczyzny. Nagle w ród drzew, za d ugimi szeregami
nierzy, co si poruszy o. Zatrz
y si
konary i pnie drzew i rozleg si chrobot odrywanej kory. Szeregi federacji rozst pi y si gwa townie, tworz c wyrw o szeroko ci ponad trzydziestu metrów. Banici i ich sprzymierze cy zdr twieli wyczekuj co, ze ci gni tymi z napi cia twarzami. Las nie przestawa si trz
, poruszany przez co , co wci
pozostawa o ukryte.
Do kro set, szepn do siebie Morgan. Istota wy oni a si z rzedn cego mroku. By a olbrzymia - stworzenie nies ychanych rozmiarów, zjawa z
ona z najohydniejszych kawa ków martwych istot, których nawet
padlino erne zwierz ta nie chcia yby tkn . By a uformowana z w osów, ci gien i ko ci, lecz równie z metalowych p ytek i pr tów. Widoczne na niej by y poszczerbione kikuty i l ni ce powierzchnie,
elazo wszczepione w cia o i cia o wro ni te w
elazo. Wygl da a jak
potworny, zdeformowany skorupiak albo owad, lecz nie by a ani jednym, ani drugim. Sz a, ci ko pow ócz c nogami, a jej po yskuj ce oczy obróci y si ku górze, odnajduj c kraw urwiska. Szczypce zgrzyta y jak no e, a szpony drapa y bezwiednie o chropowat ska . Przez chwil Morgan my la , e to maszyna. Zaraz jednak, o jedno uderzenie serca pó niej, u wiadomi sobie, e jest to ywa istota.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Na krew demona! - wykrzykn
Steff z gniewem i przestrachem w g osie. -
Sprowadzili pe zacza! Posuwaj c si wolno mi dzy szeregami federacji, pe zacz zmierza w ich stron .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVI Morgan Leah przypomnia sobie wtedy opowie ci. Wydawa o si , e zawsze istnia y opowie ci o pe zaczach, historie przekazywane z dziada na ojca, z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Opowiadano je w jego ojczystych górach i na wi kszo ci obszarów Sudlandii, które odwiedzi . M czy ni szeptali o pe zaczach przy szklance piwa wokó ogniska pó
noc , sprawiaj c, e ch opcom takim jak Morgan,
którzy s uchali na obrze ach ich kr gu, z przej cia i przera enia przebiega y ciarki po plecach. Nikt jednak nie przywi zywa do tych historii zbytniej wagi; w ko cu opowiadano je jednym tchem z dzikimi fantazjami o czarnych owcach, Widmach Mord i innych potworach z niepami tnych czasów. Nikt jednak nie by równie gotów ca kowicie ich lekcewa
.
Niezale nie bowiem od tego, co mogli o nich s dzi Sudlandczycy, w Estlandii mieszka y kar y, które bez reszty w nie wierzy y. Steff by jednym z nich. Powtórzy te historie Morganowi - na d ugo po tym, jak Morgan s ysza je po raz pierwszy - nie jako legend , lecz jako prawd . Obstawa przy tym, i rzeczywi cie si wydarzy y. By y prawdziwe. Powiedzia Morganowi, e to federacja stworzy a pe zacze. Przed stu laty, kiedy wojna przeciw kar om ugrz
a na pustkowiach Anaru i kiedy armiom Sudlandii zagrodzi y
drog d ungla i góry, g szcz zaro li i skalne ciany, które uniemo liwi y im podj cie walki z ich nieuchwytn
ofiar
i osaczenie jej, federacja powo
a do
ycia pe zacze. Kar y
przechwyci y wówczas od federacji inicjatyw . Stanowili znaczn si obronn , zdecydowan nie dosta si w r ce naje
cy i n ka go tak d ugo, a zostanie wyp dzony z ich ojczyzny.
Ze swoich warowni w labiryncie w wozów i kanionów Ravenshornu oraz przypominaj cych groty jam w okolicznych lasach kar y jak chcia y kontratakowa y ci sze i mniej ruchliwe armie federacji, po czym wymyka y si jak nocne cienie. Miesi cami federacja nie czyni a adnych post pów i wtedy w
nie pojawi y si pe zacze.
Nikt nie wiedzia na pewno, sk d si wzi y. Niektórzy twierdzili, e by y po prostu maszynami zbudowanymi przez konstruktorów federacji, golemami pozbawionymi zdolno ci my lenia, których jedynym zadaniem by o niszczenie umocnie kar ów, a wraz z nimi równie ich samych. Inni mówili, e adne maszyny nie by yby w stanie zrobi tego, co robi y monstra, i e s one istotami wyposa onymi w inteligencj i instynkt. Jeszcze inni szeptali, e ich tworzywem jest magia. Jakiekolwiek by o ich pochodzenie, pe zacze pojawi y si na pustkowiu
rodkowego Anaru i zacz y polowa . Nie mo na ich by o powstrzyma .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Nieub aganie tropi y kar y, a kiedy ich dopad y, wybija y wszystkie do nogi. Wojna sko czy a si w nieco ponad miesi c pó niej; armie estlandzkie zosta y rozbite w puch, a duch oporu kompletnie z amany. Potem pe zacze znikn y równie tajemniczo, jak si pojawi y, jakby poch on a je ziemia. Pozosta y jedynie historie, które z ka dym opowiadaniem stawa y si coraz bardziej upiorne, a jednocze nie coraz mniej dok adne, trac c z czasem cechy prawdopodobie stwa, w ko cu jedynie kar y wierzy y, e wszystko to naprawd si wydarzy o. Morgan Leah jeszcze przez moment spogl da w dó , przypominaj c sobie opowie ci z dzieci stwa, po czym oderwa oczy od koszmaru poni ej i spojrza z rozpacz na Steffa. Karze równie patrzy w jego stron , na wpó odwrócony, jakby chcia ucieka z umocnie . Na jego pokrytej bliznami twarzy malowa o si przera enie. - Pe zacz, Morgan. Pe zacz, po tylu latach. Czy wiesz, co to oznacza? Morgan nie mia czasu si nad tym zastanowi . Nagle stan obok nich Padishar Creel, który us ysza s owa kar a. Schwyci Steffa za ramiona i obróci go twarz do siebie. - Powiedz mi szybko! Co wiesz o tym potworze? - To pe zacz - powtórzy Steff zduszonym i nienaturalnym g osem, j akby samo wymówienie nazwy starcza o za ca e wyja nienie. - Tak, tak, to ju s ysza em! - niecierpliwie sykn
Padishar. - Nie obchodzi mnie, co
to jest! Chc wiedzie , jak to powstrzyma ! Steff wolno pokr ci g ow , jakby by zamroczony i chcia odzyska jasno
my li.
- Nie mo na go powstrzyma . Nie ma na to sposobu. Nikt go jeszcze nie wymy li . Od strony ludzi stoj cych najbli ej nich dobieg y pomruki, kiedy us yszeli s owa kar a, i przez szeregi obro ców Wyst pu przebieg a fala z ych przeczu . Morgan oniemia ; nigdy przedtem nie widzia Steffa tak upad ego na duchu. Spojrza na Teel. Odsun a Steffa do ty u, os aniaj c go przed Padisharem. Jej oczy pod mask
wygl da y jak twarde,
po yskuj ce kamyki. Padishar nie zwróci na ni uwagi i odwróci si w stron swoich ludzi. - Zosta cie na miejscach! - krzykn
gniewnie do tych, którzy zacz li szemra i cofali
si do ty u. Szepty i ruch usta y natychmiast. - Obedr ze skóry pierwszego, który mnie nie pos ucha! - Pos
Steffowi piorunuj ce spojrzenie. - Nie ma sposobu, powiadasz? Mo e dla
ciebie, chocia s dzi em inaczej i mia em o tobie lepsze mniemanie. - Mówi niskim i opanowanym g osem. - Nie ma sposobu? Zawsze jest jaki sposób! Z do u dobieg g
ny chrobot i wszyscy przypadli z powrotem do przedpiersi. Pe zacz
dotar do podnó a ciany skalnej i zacz
pi
si w gór , czepiaj c si p kni
i szczelin,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ród których ludzkie d onie i stopy nie znalaz yby punktów oparcia.
wiat o s oneczne
po yskiwa o na p ytach pancerza i kawa kach stalowych pr tów, a mi nie owadziego cielska porusza y si z owrogo. Zagrzmia y marszowe b bny federacji, wybijaj ce miarowy rytm towarzysz cy zbli aniu si potwora. Padishar wskoczy wojowniczo na umocnienia. - Chandos! Dwunastu uczników do mnie. Natychmiast! ucznicy pojawili si od razu i na pe zacza posypa si deszcz strza . Nie zwolni nawet na chwil . Strza y odbija y si od jego pancerza albo pogr
y si w jego grubej skórze, nie robi c na nim wra enia. Nawet
jego oczy, ohydne czarne lepia, które obraca y si i przesuwa y leniwie wraz z poruszeniami jego cia a, zdawa y si odporne na ich groty. Padishar wycofa uczników. W ród szeregów federacji rozleg si radosny okrzyk i nierze zacz li skandowa w rytm uderze b bnów. Herszt banitów wezwa w óczników, lecz nawet ci kie, drewniane dzidy z elaznymi szpicami nie by y w stanie powstrzyma zbli aj cego si potwora. ama y si albo roztrzaskiwa y na ska ach i pe zacz pi
si coraz
wy ej. Przytoczono pot ne g azy i zepchni to je z kraw dzi urwiska. Kilka z nich trafi o besti . Otar y si o niego albo uderzy y z pe nym impetem, lecz efekt by ten sam. Potwór wci
posuwa si w gór . Znów rozleg y si pomruki, zrodzone ze strachu i zawodu.
Padishar krzycza gniewnie, usi uj c je uciszy , lecz stawa o si to coraz trudniejsze. Zawo eby zniesiono nar cza chrustu, poleci je zapali i zepchn da o skutku. Rozsierdzony kaza przynie warto
na cian
,
na pe zacza, lecz to równie nie
beczk gotuj cej si oliwy, rozbi j i wyla jej za-
urwiska, a potem podpali . Oliwa p on a w ciekle na nagiej skale,
pogr aj c zbli aj cego si
pe zacza w k bach czarnego dymu i p omieniach. W ród
szeregów federacji rozleg y si
okrzyki, a b bny ucich y. Ku górze unios a si
rozgrzanego powietrza, tak dusz ca, e obro cy musieli si cofn . Morgan odsun
fala
si wraz
z innymi, maj c obok siebie Steffa i Teel. Twarz Steffa by a zapadni ta i blada. Karze wydawa si dziwnie zdezorientowany. Morgan pomóg mu si odsun , nie mog c poj , co si sta o jego przyjacielowi. - Jeste chory? - zapyta szeptem, sadzaj c go na ziemi. - Steff, co si sta o? Wydawa o si jednak, e tamten nie potrafi na to odpowiedzie . Potrz sn
jedynie
ow . Po chwili wykrztusi z wysi kiem: - Ogie go nie powstrzyma, Morgan. Próbowano tego. To nic nie daje. Mia racj . Kiedy p omienie i ar os ab y na tyle, by obro cy mogli powróci do umocnie , zobaczyli, e pe zacz wci
trwa przy skale, pn c si nieust pliwie ku górze.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Znajdowa si niemal w po owie drogi, równie przysmalony i okopcony jak ska a, na której wisia , lecz poza tym nie zmieniony. Bicie w b bny i rytmiczne okrzyki
nierzy federacji
rozleg y si na nowo i odg os ten, pe en aru i pewno ci siebie, ogarn ca y Wyst p. Banici byli przera eni. Zacz y wybucha k ótnie i sta o si jasne, e riikt nie wierzy w to, e pe zacza mo na powstrzyma . Co zrobi , kiedy do nich dotrze? Skoro strza y i ócznie zdawa y si nie czyni mu adnej krzywdy, czy mog y go powstrzyma miecze? Strwo eni banici atwo to mogli odgadn . Jedynie Axhind i jego górskie trolle wydawali si nieporuszeni tym, co si dzia o. Stali na drugim ko cu umocnie banitów, strzeg c pó ki skalnej wisz cej nad cian urwiska. Z broni trzyman w pogotowiu, stanowili wysepk spokoju w ród ogólnego zam tu. Nie rozmawiali ze sob . Nie wydawali si zdenerwowani. Patrzyli na Padishara Creela, czekaj c, co zrobi dalej. Padishar nie trzyma ich d ugo w niepewno ci. Zauwa
co , co umkn o uwagi
innych, i natchn o go to odrobin nadziei. - Chandos! - krzykn
i ruszy wzd
przedpiersia, zap dzaj c i spychaj c swoich
ludzi z powrotem na stanowiska. Pojawi si jego krzepki, czarnobrody zast pca. - Przynie ca y olej, jaki mamy do gotowania, czyszczenia, co tylko tam jest! Nie tra czasu na pytania, tylko to zrób! - Chandos zamkn ruszy z powrotem wzd
usta i spiesznie si oddali . Padishar okr ci si na pi cie i
linii w stron Morgana i kar ów. - Przygotowa jedn z wind! –
krzykn ponad ich ramionami. Potem nagle si zatrzyma . - Steff. Jak sobie te gady radz na liskiej powierzchni? Jak si na niej trzymaj ? Steff spojrza na z wyrazem pustki na twarzy, jakby to pytanie wprawi o go w k opot. - Nie wiem. - Ale przy wchodzeniu musz si czego trzyma , tak? - zapyta tamten. - Co si dzieje, je li nie maj si czego uchwyci ? Odwróci si , nie czekaj c na odpowied . Zrobi o si gor co i obficie si poci . ci gn
z siebie bluz i odrzuci j z irytacj . Wyrwawszy innemu banicie par bandoletów,
przypasa je, podniós z ziemi siekier o krótkim trzonku, wsun wyci gów. Morgan pod
j za pas i ruszy w stron
za nim, zaczynaj c rozumie , co banita zamierza zrobi . Chandos
dzi ju od strony jaski na czele grupy ludzi nios cych beczki ró nej wielko ci i wagi. - Za adujcie je - rozkaza Padishar, wskazuj c r adowa , po
wind . Kiedy m czy ni zacz li je
r ce na szerokich ramionach swego zast pcy. - Zjad wind tam, gdzie
wspina si ta bestia, i wylej na ni olej. - Padisharze! - Chandos by przera ony.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- S uchaj mnie teraz! Pe zacz nie b dzie w stanie si tutaj dosta , je li nie b dzie móg si wspina , a nie b dzie móg tego robi , je li nie b dzie mia si czego uczepi . Olej uczyni wszystko tak liskim, e to bydl nie b dzie w stanie si porusza . Mo e nawet spadnie. miechn si dziko. - Czy to nie by by pi kny fina ? Chandos potrz sn
k dzierzaw g ow z przestrachem w oczach. Trolle podesz y
bli ej i przys uchiwa y si . - Czy s dzisz, e federacja pozwoli ci zjecha tak nisko? ucznicy podziurawi ci na wylot! - Nie, je li nie pozwolicie im podej
bli ej. - U miech znikn
z twarzy herszta. -
Poza tym, stary druhu, czy mamy inny wybór? - Wskoczy do windy, przykucaj c za tpliw os on jej pr tów, by stanowi jak najmniejszy cel. - Tylko mnie nie upu cie! krzykn i mocno cisn siekier . Winda przesun a si nad urwisko. Chandos szybko j opuszcza , ustawiaj c belk wyci gu ponad pn cym si ku górze pe zaczem. Znajdowa si on teraz wysoko na cianie wielka czarna plama przesuwaj ca si po skale. W ród
nierzy federacji rozleg si ryk,
kiedy ujrzeli, co si dzieje, i szeregi uczników ruszy y naprzód. Banici na to czekali. Strzelaj c, bezpieczni, zza swoich umocnie wysoko w górze, rozbili natarcie w kilka chwil. Natychmiast do przodu po pieszy y nast pne szeregi i o cian urwiska wokó osuwaj cej si windy zacz y uderza strza y. Banici odpowiedzieli na ogie federacji. Raz jeszcze natarcie si za ama o i
nierze odst pili.
Tymczasem podci gni to ju jednak katapulty i o cian urwiska obok windy zacz y uderza pot ne g azy, kiedy kanonierzy federacji usi owali si wstrzeli w cel. Jedna salwa z pokruszonych kamieni .trafi a wind i rzuci a ni z trzaskiem o ska . W dó posypa y si kawa ki drewna. Pe zacz, znajduj cy si bezpo rednio ni ej, spojrza w gór . Morgan Leah sta ze Steffem i Teel na kraw dzi urwiska, przygl daj c si temu z przera eniem. Winda z Padisharem Creelem kr ci a si i ko ysa a, jakby dosta a si w zawirowanie pot nego wiatru. - Trzymajcie go! - krzykn
Chandos do ludzi przy linach,
odwracaj c si z przera eniem w oczach. - Trzymajcie mocno! Ale ju go wypuszczali. Lina wy lizgiwa a si z r k, poci gaj c trzymaj cych j ludzi w stron kraw dzi urwiska, gdzie rozpaczliwie i usi owali si zatrzyma . Strza y federacji sypa y si g sto na Wyst p i dwóch z nich pad o. Ich miejsca pozosta y puste, gdy w ród ogólnego zam tu wywo anego atakiem nikt nie wiedzia , co robi . Chandos obejrza si przez rami z szeroko rozwartymi oczyma. Lina wysuwa a si coraz bardziej. Nie zdo aj jej utrzyma , z przera eniem u wiadomi sobie Morgan. Pop dzi do
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przodu, krzycz c jak oszala y. Lecz Axhind by szybszy. Z impetem trudnym do pogodzenia z jego wielko ci przywódca skalnych trolli skoczy mi dzy gapiami i schwyci lin w swe pot ne r ce. Trzymaj cy j banici w pomieszaniu odskoczyli do ty u. Olbrzymi troll sam utrzymywa wind
z Padisharem Creelem. Po chwili do czy do niego jeszcze jeden
pobratymca, a potem dwaj nast pni. Wyt aj c mi nie, podci gali liny, podczas gdy Chandos wykrzykiwa komendy ze skraju urwiska. Morgan ponownie wychyli si poza kraw
cypla. Parma Key rozpo ciera o si jak
ciemnozielone morze, zlewaj c si w oddali z bezchmurnym, b kitnym niebem, wype nione odkimi zapachami i poczuciem bezczasowo ci. Wyst p stanowi wysp chaosu w jego centrum. U stóp urwiska le
y dziesi tki dogorywaj cych
nierzy federacji. Wyrównane
przedtem szeregi by y teraz poszarpane, nieskazitelne formacje rozsypa y si , ruszaj c do ataku. Katapulty miota y pociski i zewsz d sypa y si strza y. Winda wci male ka przyn ta, która zdawa a si
znajdowa
zaledwie o par
wisia a na linie;
cali ponad czarnym
potworem pn cym si niestrudzenie ku górze. Nagle, niemal niespodziewanie, ukaza si w niej Padishar Creel. Jego siekiera o krótkim trzonku roz upa a pierwsz beczk z olejem, której zawarto urwiska i na pe zacza. G owa i górna cz i bestia zatrzyma a si . Zawarto
rozla a si na cian
cia a potwora zosta y nas czone l ni cym p ynem
drugiej beczki opad a ladem pierwszej, a potem zawarto
trzeciej. Pe zacz i ciana urwiska by y okryte grub warstw oleju. Strza y z uków federacji uderza y wsz dzie wokó ods oni tego Padishara Creela. Po chwili zosta trafiony, raz i drugi, i upad . - Wci gnijcie go! - rykn Chandos. W odpowiedzi trolle szarpn y za lin . Banici, którzy wszystko widzieli, zawyli z ciek
ci i zacz li strzela w stron szeregów federacyjnych uczników. Lecz Padishar w jaki sposób podniós si znowu na nogi i roztrzaska dwie pozosta e
beczki, których zawarto
opad a przy cianie skalnej na pe zacza. Potwór wisia tam teraz
bez ruchu, czekaj c, a olej po nim sp ynie. Potoki b yszcz cego t uszczu cieka y po cianie urwiska w o lepiaj cym blasku porannego s Wtedy w
ca.
nie pocisk z katapulty uderzy w sam rodek windy i roztrzaska j na
kawa ki. Banici na cyplu wydali okrzyk, kiedy winda si rozlecia a. Padishar jednak nie spad ; schwyci si liny i zwisa na niej w ród przelatuj cych wokó strza i kamieni, stanowi c teraz znakomity cel. Pier i ramiona mia okrwawione, a mi nie jego cia a by y bole nie napi te od wysi ku koniecznego do utrzymania si na linie. Lina szybko wznosi a si ku górze. Padishar Creel zosta wyci gni ty na kraw
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
urwiska i jego ludzie u
yli go w bezpiecznym miejscu. Na moment zapomniano o bitwie.
Chandos na pró no krzycza , by wszyscy wracali na stanowiska. Banici nie zwracali na uwagi, t ocz c si wokó le cego na ziemi wodza. Po chwili Padishar sta znowu na nogach. Po jego ciele sp ywa a krew z otwartych ran, jedna strza a tkwi a g boko w jego prawym ramieniu, a druga przeszywa a jego lewy bok. Twarz mia blad i wykrzywion bólem. Pochyliwszy si , z ama strza tkwi
w jego boku i z grymasem na ustach wyci gn grot.
- Wracajcie na nasyp! - krzykn . - Natychmiast! Banici rozbiegli si . Omin wszy Chandosa, Padishar podszed chwiejnym krokiem do przedpiersia i spojrza w dó na pe zacza. Potwór wci
wisia nieruchomo przy skale, jakby by do niej przyklejony. Nie
ustawa ostrza umocnie banitów prowadzony przez uczników i katapulty federacji, lecz nie przyk adano si do ze zbytnim zapa em, gdy
nierze na dole równie czekali, co si dalej
wydarzy. - Spadaj, do licha! - krzykn
z w ciek
nieznacznie przemie ci swój ci ar i przesun po yskuj
ci
Padishar. Pe zacz poruszy si ,
si na prawo, usi uj c si wydosta poza
plam oleju, jego szpony zgrzyta y, kiedy kuli si i skr ca , próbuj c utrzyma
si na skale. Lecz olej spe ni swoje zadanie. Potwór coraz s abiej trzyma si Najpierw powoli, a potem coraz szybciej zacz
ciany.
traci punkty oparcia. Z szeregów federacji
doby si okrzyk przera enia, banici za zakrzykn li rado nie. Pe zacz osuwa si teraz szybciej, lizgaj c si na smudze oleju, która nieub aganie ci gn a si za nim, oblepiaj c jego ob e cia o. Zupe nie straci zaczepienie i run
w dó , wywracaj c si i kozio kuj c. Jego
spadaniu towarzyszy chrz st ami cego si metalu i ko ci. Kiedy w ko cu uderzy o ziemi , wznios a si pot na chmura kurzu, a ca a ciana skalna zatrz Pe zacz le
a si od si y jego upadku.
nieruchomo u podnó a urwiska, a jego oleistym cielskiem wstrz sa o
dr enie. - To ju lepiej! - westchn
Padishar Creel i osun
si przy przedpiersiu na ziemi ,
zamykaj c ze zm czenia oczy. - Wyko czy
go jednak! - krzykn
Chandos, przykl kn wszy obok niego. Jego
miech mia w sobie co dzikiego. Morgan, stoj cy obok, przy apa si na tym, e równie si u miecha. Lecz Padishar jedynie potrz sn g ow . - To niczego nie za atwia. To by a porcja grozy na dzisiaj. Jutro z pewno ci doczekamy si nast pnej. I czym wtedy zast pimy olej, który doszcz tnie zu yli my dzisiaj? Jego ciemne oczy si otworzy y. - Wyci gnijcie ze mnie t drug strza , ebym móg si troch przespa .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Federacja nie zaatakowa a ju powtórnie tego dnia. Wycofa a sw armi na skraj lasu, aby pochowa zabitych i opatrzy rannych. Jedynie katapulty pozostawiono na miejscu, od czasu do czasu
c w gór pociski, z których wi kszo
nie dosi ga a celu i atak okazywa si
bardziej irytuj cy ni skuteczny. Niestety, pe zacz nie by martwy. Po pewnym czasie zacz
dochodzi do siebie.
Ci ko przewróci si na brzuch i powlók w stron Parma Key, by tam poszuka schronienia. Nie sposób by o odgadn , jak ci ko zosta zraniony, lecz nikt nie da by g owy, e widz go po raz ostatni. Padisharowi opatrzono rany i po
ono go do
ka. By os abiony od utraty krwi i
odczuwa znaczny ból, lecz jego obra enia nie by y trwa e. Jeszcze kiedy Chandos dogl da jego piel gnacji, Padishar wydawa dyspozycje dotycz ce dalszej obrony Wyst pu. Nale
o
zbudowa specjaln machin wojenn . Morgan s ysza , jak Chandos o niej mówi, zbieraj c doborow
grup
ludzi, których nast pnie wys
do najwi kszej jaskini, gdzie mieli j
skonstruowa . Niemal od razu zabrali si do pracy, lecz kiedy Morgan zapyta , co takiego maj montowa , Chandos nie chcia na ten temat rozmawia . - Zobaczysz, kiedy b dzie gotowe, góralu - odpar szorstko. - Niech ci to na razie wystarczy. Morganowi to wystarczy o, ale tylko dlatego,
e nie mia innego wyboru. Nie
wiedz c, co z sob pocz , uda si w miejsce, gdzie Teel zaprowadzi a Steffa, i zasta przyjaciela owini tego w koce i gor czkuj cego. Teel przygl da a si podejrzliwie, kiedy góral dotkn jego czo a. By a jak pies tego za z e. Przez par
cuchowy, który nikomu nie ufa. Morgan nie mia jej
chwil rozmawia spokojnie ze Steffem, lecz karze by ledwie
przytomny. Wydawa o si , e lepiej b dzie pozwoli mu spa . Góral wsta , spojrza po raz ostatni na milcz
Teel i si oddali .
Reszt dnia sp dzi , w druj c tam i z powrotem od umocnie do jaski , sprawdzaj c, co dzieje si
z armi
federacji, tajn
broni
oraz Padisharem i Steffem. Niewiele si
dowiedzia i godziny poranka, a potem popo udnia wlok y si wolno. Znowu si zastanawia , jak przys ug komukolwiek wy wiadcza, siedz c tu na Wyst pie z banitami, cz onkami ruchu oporu albo i nie, z dala od Para i Colla oraz tego wszystkiego, co naprawd wa ne. Jak zdo a jeszcze kiedy odnale
Ohmsfordów, teraz, kiedy zostali rozdzieleni? Z pewno ci nie
spróbuj dosta si do Parma Key, w ka dym razie nie w czasie, kiedy oblega ich tu armia federacji. Damson Rhee nigdy na to nie pozwoli. A mo e jednak? Nagle Morganowi przysz o do g owy, e mo e ona jednak na to pozwoli , je li uzna, e da si to bezpiecznie zrobi . To da o mu do my lenia. A je li istnieje
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wi cej ni jedna droga na Wyst p? Czy nie musi tak by ? - zadawa sobie pytanie. Nawet zwa ywszy, e umocnienia obronne by y tak pot ne, Padishar Creel musia bra pod uwag mo liwo , e zostan one jednak prze amane, a jego ludzie przyparci do ska y. Musia a istnie jaka droga odwrotu, me wyj cie. Albo wej cie. Postanowi si o tym przekona . By ju jednak niemal zmierzch, kiedy nadarzy a si po temu sposobno . Padishar zd brzegu
si ju obudzi i Morgan zasta go, gdy siedzia ju na
ka, mocno zabanda owany, ze stru kami zaschni tej krwi na ogorza ej twarzy, i
studiowa z Chandosem zestaw napr dce skre lonych rysunków, kto inny wci
by spa ,
usi uj c odzyska si y; Padishar wydawa si gotów do walki. M czy ni spojrzeli w gór , kiedy Morgan do nich podszed , i Padishar ukry rysunki przed jego wzrokiem. Morgan zawaha si . - Góralu - powita go tamten - chod , siadaj ze mn . Morgan podszed zdziwiony i usiad na skrzynce pe nej metalowych oku . Chandos skin
g ow , wsta bez s owa i
wyszed . - Jak si miewa nasz przyjaciel karze ? - zapyta Padishar niemal zbyt zdawkowo. Polepszy o mu si ? Morgan przygl da mu si . - Nie. Jest z nim bardzo niedobrze, ale nie wiem, co mu dolega. - Na chwil urwa . Nie ufasz nikomu, prawda? Nawet mnie. - Tobie zw aszcza. - Padishar odczeka chwil i u miechn w u amku sekundy u miech znikn
si rozbrajaj co, po czym
z jego twarzy. - Nie mog ju sobie pozwoli na to, by
ufa komukolwiek. Wydarzy o si zbyt wiele, co wskazuje, e nie powinienem. - Przesun si na
ku, krzywi c si przy tym z bólu. - Opowiadaj zatem. Co ci sprowadza? Czy
widzia
co , o czym wed ug ciebie powinienem wiedzie ? Prawda by a taka, e w ród podniecenia wywo anego zdarzeniami tego ranka Morgan
zupe nie zapomnia o zadaniu, jakie powierzy mu Padishar - to jest o próbie ustalenia, kto ich zdradzi . Nie powiedzia tego jednak, tylko potrz sn g ow . - Mam pytanie - rzek . - W zwi zku z Parem i Collem Ohmsfordami. Czy s dzisz, e Damson Rhee mo e wci
próbowa
Wyst p, któr mog aby si pos
ich tutaj sprowadzi ? Czy istnieje inna droga na
? - Spojrzenie, które pos
mu Padishar, by o jedno-
cze nie nieprzeniknione i pe ne znaczenia. Zapad o d ugie milczenie i Morganowi przebieg nagle zimny dreszcz po plecach, gdy u wiadomi sobie, jak szczególnie musia o zabrzmie w jego ustach to pytanie. G boko zaczerpn powietrza. - Nie pytam, gdzie jest, tylko czy... - Rozumiem, o co pytasz i dlaczego - rzek tamten, przerywaj c zapewnienia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgana. Surowa twarz zmarszczy a si wokó oczu i ust. Przez chwil Padishar nic nie mówi , uwa nie przypatruj c si góralowi. - Rzeczywi cie istnieje inna droga - rzek w ko cu. - Sam jednak musia
to odgadn . Znasz si w dostatecznym stopniu na taktyce, by
wiedzie , e zawsze musi istnie wi cej ni jedna droga do i ze schronienia. Morgan w milczeniu skin g ow . - Mog wi c jedynie doda , góralu, e Damson nie wystawia aby Ohmsfordów na niebezpiecze stwo, usi uj c ich tutaj sprowadzi , kiedy Wyst p jest oblegany. Przechowa aby ich bezpiecznie w Tyrsis albo gdzie indziej, zale nie od sytuacji. - Urwa z oczyma pe nymi ukrytych my li. Potem powiedzia : - Nikt poza Damson, Chandosem i mn nie zna drugiej drogi, teraz, kiedy Hirehone nie yje. B dzie lepiej, je li przy tym pozostaniemy, dopóki nie zostanie wykryty zdrajca, nie s dzisz? Nie chcia bym, eby federacja wesz a przez kuchenne drzwi, kiedy b dziemy usi owali jej nie wpu ci przez frontowe. Morgan nie bra dot d pod uwag takiej mo liwo ci. My l ta zmrozi a go. - Czy tylna droga jest bezpieczna? - zapyta niepewnie. - Bardzo. - Padishar ci gn
usta. - A teraz zmykaj na kolacj , góralu. I pami taj,
eby mie oczy otwarte. Wróci do swoich rysunków. Morgan zawaha si
przez chwil , jakby chcia
powiedzie co jeszcze, po czym odwróci si nagle i wyszed . Tego wieczoru, kiedy wiat o dnia zacz o dogasa i na niebie pojawi y si pierwsze gwiazdy, Morgan siedzia na drugim ko cu cypla, gdzie grupa jesionów os ania a niewielk trawiast polan . Spogl da ponad dolin Parma Key w miejsce, gdzie ksi yc, znajduj cy si w drugiej kwadrze, wyp ywa powoli spoza horyzontu na ciemniej ce niebo. Próbowa zebra my li. W obozie panowa a zupe na cisza, je li nie liczy st umionych odg osów pracy przy tajnej broni Padis-hara, dobiegaj cych od strony jaski . Katapulty i uki pozostawa y bezczynne; zarówno
nierze federacji, jak i bojownicy Ruchu spali albo le eli pogr eni w
my lach. Padishar odbywa narad z trollami i Chandosem, na któr Morgan nie zosta zaproszony. Steff odpoczywa . Jego gor czka nie wzrasta a, lecz by bardzo os abiony i jego ogólny stan si nie poprawi . Nie by o nic do zrobienia, nic, czym mo na by wype ni czas, poza snem lub my leniem, i Morgan Leah wybra to drugie. Odk d si ga pami ci , zawsze cechowa go spryt. By to dar, który posiadali ju jego przodkowie, m owie tacy, jak Menion i Ron Leah - prawdziwi ksi bohaterowie - lecz by a to równie
zdolno , któr
ta w tamtych czasach,
Morgan d ugo i mozolnie w sobie
doskonali . Federacja dostarczy a mu zarówno celu, jak i ukierunkowania dla tej zdolno ci. Niemal ca
m odo
sp dzi na wynajdywaniu sposobów przechytrzenia urz dników
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
federacji, którzy rz dzili jego okupowanym krajem. Przy ka dej sposobno ci zatruwa im ycie, tak by nigdy nie czuli si bezpieczni oraz by odczuwali daremno
swych poczyna i
frustracj , które pewnego dnia na zawsze wyp dzi yby ich z Leah. Robi to po mistrzowsku, by mo e lepiej ni ktokolwiek inny. Zna wszystkie sztuczki, wi kszo wymy li . Potrafi okpi i wystrychn temu sposobno
i mia do
miechn
z nich sam zreszt
na dudka niemal ka dego, je li tylko nadarzy a si po
czasu.
si smutno. W ka dym razie zawsze sobie tak mówi . Teraz nadszed
czas, eby tego dowie . Nadszed czas, eby ustali , sk d federacja tak cz sto wiedzia a, jakie s ich plany, i jak to si sta o, e zostali zdradzeni - banici, Ohmsfordowie, ma a gromadka z Culhaven, wszyscy zwi zani z t niefortunn przygod - a przede wszystkim, kto dopu ci si zdrady. Nie potrafi rozwik
tej zagadki.
Opar si plecami o poro ni ty traw , poskr cany pie starego drzewa, podci gn kolana pod brod i zacz si zastanawia nad tym, co wiedzia . Lista zdrad by a d uga. Kto poinformowa federacj , kiedy Padishar poprowadzi ich do Tyrsis w celu odzyskania Miecza Shannary. Kto dowiedzia si , co zamierzaj zrobi , i przekaza wiadomo
dowódcy federacyjnej warty jeszcze przed ich przybyciem. Jeden z
twoich ludzi, powiedzia Padisharowi dowódca warty. Potem kto
zdradzi po
enie
Wyst pu armii, która go teraz oblega a - znowu kto , kto wiedzia , gdzie Wyst p si znajduje i jak mo na do niego dotrze . Zmarszczy brwi. Zdrady zacz y si jednak jeszcze wcze niej. Je li przyj - a by teraz gotów to zrobi - e kto wys
Czy by kto
enie
ar acza, by ich ledzi w górach Wolfsktaag, a
w górach Toffer przekaza cieniowcom wiadomo Para, to pocz tku zdrad nale
za
o tym, gdzie paj czaki mog schwyta
o szuka jeszcze w Culhaven.
ledzi ich od samego Culhaven?
Natychmiast odrzuci te mo liwo . Nikt nie by by w stanie dokona takiej sztuki. Lecz na tym zagadka si nie ko czy a. By o jeszcze pojawienie si Hirehone'a w Tyrsis i jego pó niejsza gwa towna mier
w Parma Key. By o zabójstwo stra y przy
windach, chocia windy znajdowa y si na górze. Co te zdarzenia mia y ze sob wspólnego? Przez kilka minut przesiewa to wszystko w my lach, eby sprawdzi , czy czego wcze niej nie przeoczy . W mroku Parma Key nawo ywa y nocne ptaki, a jego twarz pie ci y agodne podmuchy ciep ego i wonnego wiatru. Kiedy nic nowego si nie pojawi o, bra ka de zdarzenie z osobna i próbowa dopasowa je do ca
ci, sprawdzaj c, czy nie wy oni si z
tego jednolity obraz. Minuty mija y w ród ciszy. Elementy nie pasowa y do siebie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Czego mu brakowa o. Energicznie zatar d onie. Spróbuje w inny sposób. Wyeliminuje to, co nie pasuje do ca
ci, i zobaczy, co zostanie. Powoli zaczerpn powietrza i odpr
si .
Nikt nie móg ich ledzi - przynajmniej nie przez ca y czas. Musia wi c to by kto spo ród nich. Jedno z nich. Lecz je li ten kto ponosi odpowiedzialno
za ar acza i
cieniowce, a tak e za wszystko, co si wydarzy o od czasu ich przybycia do obozu banitów, to czy nie musia to by jeden z cz onków pierwotnej grupy? Par, Coll, Steff, Teel albo on sam? Na chwil powróci my
do Teel, gdy wiedzia o niej mniej ni o kimkolwiek z
pozosta ych. Nie móg i nie chcia uwierzy , e móg by to by który z Ohmsfordów albo Steff. Ale dlaczego mia aby to by w
nie Teel? Czy nie wycierpia a przynajmniej tyle
samo co Steff? Poza tym co mia z tym wszystkim wspólnego Hirehone? Czemu zabici zostali stra nicy przy windach? Nagle zrozumia . Zostali zabici po to, by kto móg si dosta do obozu banitów albo z niego wydosta , nie zauwa ony. To wydawa o si sensowne. Ale windy znajdowa y si na górze. Musieli zosta zabici po wci gni ciu kogo do obozu - by mo e po to, by ukry to samo
tego kogo .
Zmaga si z mo liwo ciami. Wszystkie nitki prowadzi y do Hirehone. Hirehone stanowi klucz do zagadki. A je li to Hirehone'a widzia w Tyrsis? A je li to rzeczywi cie Hirehone wyda ich federacji? Lecz Hirehone nie powróci ju
na Wyst p po jego
opuszczeniu. W jaki wi c sposób mia by zabi stra ników? I czemu w
ciwie sam mia by
zosta zabity po zrobieniu tego? I przez kogo? Czy móg wchodzi w gr wi cej ni jeden zdrajca - Hirehone i kto jeszcze? Co zaskoczy o. Morgan Leah poderwa si do przodu w nag ym ol nieniu. Kto by tutaj wrogiem prawdziwym wrogiem? Nie federacja. Prawdziwym wrogiem by y cieniowce. Czy
nie
powiedzia im tego duch Allanona? Czy nie przed nimi ich ostrze ono? A cieniowce mog y przybiera posta ka dego i na ladowa jego mow . Niektóre z nich w ka dym razie - te najbardziej niebezpieczne. Coglin tak powiedzia . Morgan czu , e jego puls staje si szybszy, a twarz z podniecenia nabiega mu krwi . Nie mieli tu do czynienia z ludzk istot . Mieli do czynienia z cieniowcem! Elementy mozaiki nagle zacz y do siebie pasowa . Cieniowiec móg si mi dzy nimi ukry i nawet by o tym nie wiedzieli. Cieniowiec móg wezwa
ar acza, przes
wiadomo
swemu pobratymcowi
w górach Toffer, przyby do Tyrsis przed grup Padishara, wy ledzi jej zamiary i wymkn
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si znowu przed jej powrotem. Cieniowiec móg podej
dostatecznie blisko. I móg ukry si
pod postaci Hirehone'a. Nie, nie ukry si - móg by Hirehone'em! I zabi go, kiedy spe ni ju swoje zadanie, i zabi równie stra ników przy windzie, poniewa zameldowaliby, e go widzieli, niezale nie od tego, czyj twarz nosi . Zdradzi armii federacji po a nawet wskaza cie
, któr powinna pod
enie Wyst pu -
!
Kto? Trzeba by o jeszcze tylko ustali ... Morgan opar si z powrotem o pie jesionu. Nagle mozaika wydawa a si kompletna. Wiedzia kto. Steff albo Teel. Musia o to by które z nich. Byli jedynymi oprócz niego osobami, które towarzyszy y ich grupie od samego pocz tku, z Culhaven na Wyst p, do Tyrsis i z powrotem. Teel by a nieprzytomna praktycznie przez ca y czas, kiedy grupa Padishara przebywa a w Tyrsis. To mog o jednak da cieniowcowi w jego postaci, sposobno
jednemu z kar ów, a dok adniej
wymkni cia si i w lizni cia z powrotem. Wszak
przez d ugi czas byli sami - tylko we dwoje. Omal nie ugi si pod ci arem swoich podejrze . Przez chwil wydawa o mu si , e oszala , e powinien w ca
ci odrzuci swe rozumowanie i zacz
do pocz tku. Lecz nie
móg tego zrobi . Wiedzia , e si nie myli. Uderzy go mocniejszy podmuch wiatru i szczelniej otuli si p aszczem, chocia wieczór by ciep y. Siedzia nieruchomo w bezpiecznym cieniu swej samotni, analizuj c uwa nie wnioski, do których doszed , rozwa ania, które przeprowadzi , i domys y, które powoli nabiera y znamion prawdy. W obozie banitów by o teraz cicho i móg sobie wyobrazi , e jest jedyn ludzk istot
yj
Parma Key. Do kro set. Steff albo Teel. Instynkt podpowiada mu, e jest to Teel.
na ca ym olbrzymim, mrocznym obszarze
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVII W trzy dni po podj ciu przez Ohmsfordów decyzji, e zejd ponownie do Do u po Miecz Shannary, Damson wyprowadzi a ich w ko cu z kryjówki w ogrodowej szopie na ulice Tyrsis. Par nie móg ju usiedzie na miejscu. Chcia i
natychmiast; twierdzi , e nie mo na
traci czasu. Damson jednak kategorycznie odmawia a. Upiera a si , e to zbyt niebezpieczne. Zbyt wiele federacyjnych patroli przeczesywa o wci
miasto. Nale
o poczeka . Parowi nie
pozostawa o nic innego, jak si do tego zastosowa . Nawet teraz, kiedy w ko cu uzna a, e ryzyko zmala o na tyle, by mogli wyj
na
zewn trz, wybra a do tego tak noc, kiedy rozs dni ludzie dobrze by si zastanowili przed podj ciem takiego kroku. Panowa przenikliwy ch ód, miasto spowite by o mg
i deszczem,
które sprawia y, e nawet starzy przyjaciele nie byli w stanie si rozpozna z odleg
ci
wi kszej ni kilka kroków, a nieliczni spó nieni przechodnie przemykali spiesznie l ni cymi, pustymi ulicami do swoich ciep ych i przytulnych domów. Damson zaopatrzy a wcze niej ma
gromadk w ciep e peleryny z kapturami i mieli
je teraz na sobie, zapi te szczelnie pod szyj , gdy posuwali si naprzód przez deszcz i cisz . Ich buty stuka y lekko na bruku i odg os ten rozlega si w pustce echem, wype niaj c noc dziwn , po pieszn kakofoni . Woda ciek a z okapów i sp ywa a z rynien, a mg a przywiera a do ich skóry zaborczym ch odem, który przejmowa ich lekkim wstr tem. Jak zwykle pod ali bocznymi uliczkami, unikaj c alei Tyrsijskiej i innych g ównych arterii, których nieustannie strzeg y federacyjne patrole. Zapuszczali si w w skie zau ki, wrzynaj ce si jak tunele w szare, na wpó opuszczone dzielnice n dzarzy i bezdomnych. Szli na spotkanie z Kretem. - Jest znany pod takim imieniem - wyja ni a im Damson przed wyj ciem. - Wszyscy ludzie ulicy tak go nazywaj , bo sam siebie tak nazywa. Je li nawet mia kiedy prawdziwe imi , to w tpi , eby je jeszcze pami ta . Jego przesz
jest pilnie strze onym sekretem.
Mieszka w kana ach i katakumbach pod Tyrsis. Jest samotnikiem. Prawie nigdy nie wychodzi na wiat o. Ca e jego ycie toczy si w podziemiach miasta i nikt nie wie o nich wi cej ni on. - I je li wci
istniej korytarze biegn ce pod pa acem królów Tyrsis, Kret b dzie o
nich wiedzia ? - dopytywa si Par. - B dzie wiedzia . - Mo emy mu ufa ? - Problem nie polega na tym, czy my mo emy mu ufa , ale czy on zechce zaufa nam.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jak mówi am, jest wielkim odludkiem. Mo e nawet nie zechcie z nami rozmawia . Na co Par po prostu powiedzia : - Musi. Coll si nie odzywa . Niewiele mówi przez ca y dzie , prawie nie wypowiedzia owa, od kiedy postanowili wróci do Do u. Prze kn
wiadomo
o tym, co zamierzaj
zrobi , jakby przyjmowa lekarstwo, które mia o go albo uzdrowi , albo zabi , i czeka teraz, która z tych dwóch ewentualno ci si wydarzy. Najwyra niej uzna za bezcelowe dalsze roztrz sanie sprawy oraz wykazywanie szale stwa tego, co robi , przyj
wi c postaw
fatalistyczn , zdaj c si na niez omn determinacj Para oraz wyrok losu, jaki mia w zwi zku z ni sta si ich udzia em, i zamkn si w skorupie twardej i nieprzeniknionej jak elazo. Teraz, gdy posuwali si naprzód przez mrok tyrsijskiego wieczoru, szed nieco z ty u, trzymaj c si jednak tak blisko Para jak jego w asny cie , narzucaj c si ze swoj milcz obecno ci w sposób, który raczej sprawia udr
, ni koi . Parowi nie podoba o si , e
my li w ten sposób o bracie, lecz nic nie móg na to poradzi . Coll okre li ju swoj rol . Ani nie zaakceptuje tego, co robi Par, ani si od tego nie odetnie. Po prostu pozostanie przy nim do ko ca, na dobre i na z e, a do znalezienia rozwi zania. Damson zaprowadzi a ich do szczytu w skich schodów, które przecina y niski mur cz cy dwa opuszczone, nie o wietlone budynki i wij c si , zbiega y w zalegaj
w dole
ciemno . Par s ysza szum p yn cej wody, przyt umione pluskotanie strumienia, który pieni si i rozpryskiwa , natrafiaj c na jak kamieniach, odnajduj c d
mi lu
przeszkod . Ostro nie zacz li schodzi po liskich , zardzewia
por cz, która dawa a niepewne oparcie.
Dotar szy do ko ca schodów, znale li si na w skiej cie ce, biegn cej równolegle do rowu ciekowego. T dy w
nie p yn a woda wylewaj ca si z zapchanego odpadkami tunelu,
który wybiega spod ulicy na górze. Damson wprowadzi a Ohmsfordów do tunelu. W jego wn trzu panowa mrok i unosi y si
ostre, gryz ce zapachy. Deszcz
pozostawili za plecami. Damson zatrzyma a si , przez chwil szuka a czego w ciemno ci, po czym wyci gn a sk
pochodni pokryt na jednym ko cu smo , któr uda o jej si zapali
za pomoc krzesiwa. Ogie o wietla drog na par kroków naprzód, ruszyli wi c dalej. W ciemno ci przed nimi przemyka y jakie niewidoczne stworzenia. S ycha
by o jedynie
drapanie ich male kich pazurków o kamie . Woda kapa a z sufitu, ciek a po cianach i jednostajnie bulgota a w rowie. Powietrze by o ch odne i wyzute z wszelkiego ycia. Doszli do nast pnych schodów, prowadz cych jeszcze dalej w g b ziemi, i ruszyli nimi w dó . Tym razem pokonali kilka kondygnacji i odg os p yn cej wody ucich . Drapanie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jednak rozlega o si dalej, a ch ód przenika ich do szpiku ko ci. Ohmsfordowie szczelniej otulili si
p aszczami. Schody sko czy y si
poprzedniego. Musieli i
i zacz
si
nowy korytarz, w szy od
pochyleni, a miejsce wilgoci zaj
kurz. Mija y minuty, a oni
posuwali si wytrwale naprzód. Znajdowali si ju g boko pod miastem, w pok adach ska i ziemi tworz cych p askowy , na którym wznosi o si Tyrsis. Ohmsfordowie zupe nie stracili orientacj . Kiedy dotarli na dno wyschni tej studni z elazn drabin prowadz
na gór ,
Damson si zatrzyma a. - To ju niedaleko - rzek a spokojnie. - Zaledwie kilkaset metrów po wyj ciu t drabin na gór . Powinni my go tam znale . Albo on nas. Przyprowadzi mnie tu kiedy , dawno temu, kiedy okaza am mu troch
yczliwo ci. - Zawaha a si . - Jest bardzo mi y, ale
ma te swoje s abostki. Musicie by z nim bardzo ostro ni. - Wprowadzi a ich po drabinie na podest, z którego rozchodzi y si liczne korytarze. By o tu cieplej, a powietrze, w którym unosi o si mniej kurzu, by o nie wie e, ale nie cuchn ce. - Te tunele stanowi y niegdy drogi ucieczki dla obro ców miasta; niektóre prowadz a na równin . - Jej rude w osy zal ni y, kiedy odgarn a je z twarzy. - Trzymajcie si blisko mnie. Weszli do jednego z korytarzy i ruszyli nim w dó . Smo a okrywaj ca g owni pochodni skwiercza a i dymi a. Tunel wi si , krzy owa z innymi tunelami, przebiega przez komnaty podparte belkami. Wszystko to sprawia o, e Ohmsfordowie orientowali si jeszcze mniej ni przedtem, gdzie si znajduj . Damson jednak ani przez chwil si nie waha a, pewna obranej przez siebie drogi, czy to odczytuj c znaki przed nimi ukryte, czy to przywo uj c z pami ci wyuczon map . W ko cu weszli do sali b
cej pierwsz z wielu po czonych ze sob wielkich
komnat z belkowanymi stropami, pod ogami z kamiennych p yt i cianami, na których wisia y kotary i gobeliny. Sala stanowi a przechowalni dziwacznych skarbów. Od pod ogi po sufit i od jednej ciany do drugiej wznosi y si w niej stosy kufrów ze star odzie , góry mebli zapchanych i zasypanych sprz czkami, okuciami, ryzami zapisanego papieru rozsypuj cego si niemal w py , ptasimi piórami, tanimi wiecide kami oraz pluszowymi zwierz tami wszelkiego rodzaju, kszta tu i rozmiaru. Wszystkie zwierz ta by y starannie porozstawiane. Niektóre siedzia y w grupach, inne sta y w szeregu na pó kach albo otomanach, jeszcze inne trzyma y wart na komodach i przy wej ciach. Na pod odze wala o si troch zardzewia ej broni i kilka wiklinowych koszy. By y równie
wiat a - lampy olejowe przymocowane do belek stropowych i cian,
wype niaj ce komnat s abym blaskiem. Ich dym ulatnia si przez otwory wentylacyjne
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wykute w rogach sufitu. Ohmsfordowie rozgl dali si wyczekuj co. Nikogo nie by o. Damson nie wydawa a si zdziwiona. Zaprowadzi a ich do komnaty z masywnym sto em i o mioma rze bionymi krzes ami o wysokich oparciach i da a im znak, eby usiedli. Wszystkie krzes a zaj te by y przez pluszowe zwierz ta i Ohmsfordowie spojrzeli pytaj co na dziewczyn . - Wybierzcie sobie miejsce, podnie cie zwierz , które na nim siedzi, i trzymajcie je w kach - powiedzia a i pokaza a im, co ma na my li. Wybra a krzes o ze zniszczonym wypchanym królikiem, podnios a postrz pionego zwierzaka i usiad a, k ad c go sobie na kolanach. Coll zrobi to samo z oboj tnym wyrazem twarzy i spojrzeniem utkwionym w cianie naprzeciw, jakby to, co si dzia o, by o najzupe niej normalne. Par waha si przez chwil , po czym równie usiad , za towarzystwo co , co mog o równie dobrze by kotem, jak psem - nie sposób to by o okre li . Czu si troch
miesznie.
Siedzieli tam i czekali w milczeniu, ledwie spogl daj c na siebie nawzajem. Damson zacz a g aska wytarte futerko królika. Coll by nieruchomy jak pos g. Cierpliwo
Para
zacz a si wyczerpywa , w miar jak up ywa y minuty i nic si nie dzia o. Nagle, jedno po drugim, zgas y wiat a. Par zerwa si
na nogi, lecz Damson
powiedzia a szybko: - Sied spokojnie. Znikn y wszystkie wiat a oprócz jednego. To, które pozosta o, pali o si w drzwiach pierwszej komnaty, do której weszli. Jego blask by odleg y i ledwie si ga miejsca, gdzie siedzieli. Par czeka , a jego oczy przywykn do ciemno ci; kiedy to si sta o, stwierdzi , e patrzy na okr
, brodat twarz, która pojawi a si nagle naprzeciw niego, o dwa krzes a od
Damson. Przypatrywa y mu si pozbawione wyrazu, rozszerzone, lisie oczy, które nast pnie przesun y si na Colla, zamruga y i przypatrywa y si jeszcze przez chwil . - Dobry wieczór, Krecie - rzek a Damson. Kret uniós nieco g ow , ods aniaj c szyj i ramiona, a jego d onie unios y si na stó . By ca kowicie pokryty w osami, ciemn , puszyst sier ci . Ros a ona na ka dym widocznym skrawku jego cia a z wyj tkiem nosa, policzków i kawa ka czo a, które po yskiwa y w s abym wietle jak ko
s oniowa. Wolno pokr ci g ow , a jego dzieci ce palce splot y si w ge cie
zadowolenia. - Dobry wieczór, liczna Damson - powiedzia . Mówi dzieci cym g osem, lecz brzmia on jako dziwnie, jakby dobywa si z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wn trza beczki albo spod wody. Jego spojrzenie w drowa o od Para do Colla i z powrotem. - S ysza em, jak nadchodzicie, i zapali em dla was wiat a - powiedzia . - Ale niezbyt je lubi , wi c teraz, kiedy ju tu jeste cie, znowu je zgasi em. Czy wam to nie przeszkadza? Damson pokr ci a g ow . - Absolutnie nie. - Kogo z sob przyprowadzi
?
- Ohmsfordów. - Ohmsfordów? - Braci z wioski po
onej na po udnie st d, bardzo daleko. Par imsford. Coll
Ohmsford. Wskaza a ka dego z nich r
i oczy Kreta pow drowa y od jednego do drugiego.
- Witajcie w moim domu. Czy napijemy si herbaty? Oddali si , nie czekaj c na odpowied i poruszaj c si tak bezszelestnie, e Par, cho jak móg , wyt
s uch, nie s ysza go, mimo niemal zupe nej ciszy panuj cej wokó . Czu
zapach herbaty, kiedy podawano j do sto u, lecz ujrza j dopiero, kiedy fili anki sta y ju przed nim. By o ich dwie, jedna normalnej wielko ci, druga zupe nie male ka. Obie stare, a zdobi ce je wzory wyblak e i pozacierane. Par przygl da si sceptycznie, kiedy Damson zaproponowa a yk herbaty z mniejszej fili anki trzymanemu przez siebie królikowi. - Czy wszystkie dzieci miewaj si dobrze? - zapyta a zdawkowo. - Najzupe niej - odpar Kret siedz cy znowu w miejscu, gdzie im si wcze niej ukaza . Trzyma wielkiego misia, któremu przystawia do pyszczka w asn fili ank . Coll i Par bez owa zastosowali si do tego rytua u. - Chalt, niestety, by znowu niegrzeczny. Bierze sobie herbat i ciasteczka, kiedy mu si podoba, stawiaj c ca y dom na g owie. Kiedy udaj si na gór , eby pos ucha nowin przez kraty kana ów i dziury w murach, wydaje mu si , e ma prawo urz dza tu wszystko po swojemu. To bardzo irytuj ce. - Pos
misiowi zagniewane
spojrzenie. - Lida mia a bardzo brzydk gor czk , ale wydobrza a. A Westra skaleczy a sobie apk . Par spojrza na Colla, który i tym razem odwzajemni jego spojrzenie. - Jest kto nowy w rodzinie? - zapyta a Damson. - Everlind - odpar Kret. Przypatrywa si
jej przez chwil , po czym wskaza
trzymanego przez ni królika. - Zamieszka a z nami zaledwie dwie noce temu. Podoba jej si tutaj o wiele bardziej ni na ulicy. Par nie wiedzia , co my le . Kret najwidoczniej zbiera odpadki wyrzucane przez ludzi
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w mie cie na górze i znosi je do swojej nory jak chomik. Dla niego te zwierz ta by y prawdziwe - albo przynajmniej takie usi owa stwarza wra enie. Par zastanawia si z niepokojem, czy nie wychodzi to na jedno i to samo. Kret patrzy na niego. - Miasto szepce o czym , co rozgniewa o federacj : zak óceniach porz dku, intruzach, zagro eniu dla jej w adzy. Patrole uliczne zosta y wzmocnione, a stra e przy bramach wjazdowych sprawdzaj ka dego. Wzmo ono czujno . - Urwa na chwil , po czym obróci si w stron Damson. - Lepiej jest by tutaj, liczna Damson - rzek niemal czule - tu, pod ziemi . - Te zak ócenia porz dku s jednym z powodów, dla których przyszli my tutaj, Krecie. - Damson odstawi a fili ank . Zdawa o si , e jej nie s yszy. - Tak, lepiej by pod ziemi , siedzie bezpiecznie w jej wn trzu, pod ulicami i wie ami, gdzie federacja nigdy si nie zapuszcza. - Nie przybyli my tutaj, eby szuka schronienia. - Damson mocno potrz sn a g ow . Kret zamruga oczami, wyra nie rozczarowany. Odstawi fili ank oraz trzymanego przez siebie zwierzaka i przekrzywi okr
g ow .
- Znalaz em Everlind na ty ach domu cz owieka wykonuj cego us ugi rachunkowe dla poborców federacji. wietnie radzi sobie z liczbami i prowadzi obliczenia szybciej i o wiele dok adniej ni inni w jego fachu. By kiedy doradc mieszka ców miasta, lecz nie mogli mu oni tak dobrze p aci jak federacja, wi c jej zaproponowa swoje us ugi. Przez ca y dzie pracuje w budynku, gdzie przechowywane s podatki, po czym idzie do domu, do swojej rodziny, ony i córki, do której Everlind kiedy nale
a.W zesz ym tygodniu przyniós córce
nowego kotka-zabawk , o jedwabistym, bia ym futerku i zielonych oczach z guzików. Kupi go za pieni dze, które federacja wyp aci a mu z tego, co zebrali poborcy. Jego córka wyrzuci a wi c Everlind. Uzna a, e jej nowy kotek jest o wiele adniejszy. - Spojrza na nich. - Ani ojciec, ani córka nie zdaj sobie sprawy, czego si wyrzekli. Ka de z nich widzi tylko to, co znajduje si
na wierzchu, a nie to, co jest pod spodem. Na tym polega
niebezpiecze stwo ycia na górze. - To prawda - przyzna a cicho Damson. - Ale to w którzy chc nadal tam
nie musimy zmieni , ci z nas,
.
Kret znowu zatar d onie, spogl daj c przy tym na nie, zatopiony w my lach. Komnata przypomina a malowid o, na którym Kret i jego go cie siedzieli w ród odpadków i resztek cudzego ycia i s uchali czego , co mog o by ich w asnym szeptem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Kret znowu uniós wzrok, zatrzymuj c spojrzenie na dziewczynie. - Czego chcesz, liczna Damson? Wiotka posta Damson wyprostowa a si i dziewczyna odgarn a z czo a niesforne kosmyki ognistorudych w osów. - Pod pa acem królów Tyrsis przebiega y kiedy tunele. Je li wci
istniej , chcemy
do nich zej . - Pod pa ac? - Kret znieruchomia . - Pod pa ac i do Do u. Nast pi a d uga chwila milczenia, podczas której Kret przypatrywa si zmru enia powiek. Prawie bezwiednie si gn
jej bez
po zwierzaka, którego wcze niej trzyma .
Pog aska go delikatnie. - W Dole znajduj si istoty zrodzone z najciemniejszej nocy i najmroczniejszych my li - rzek cicho. - Cieniowce - powiedzia a Damson. - Cieniowce? Tak, ta nazwa do nich pasuje. Cieniowce. - Czy widzia
je, Krecie?
- Widzia em wszystko, co mieszka w mie cie. Jestem oczami ziemi. - Czy istniej tunele prowadz ce do Do u? Czy mo esz nas nimi przeprowadzi ? Twarz Kreta utraci a wszelki wyraz, po czym odsun a si od brzegu sto u i pogr
a
z powrotem w cieniu. Par przez chwil s dzi , e Kret sobie poszed . Lecz on si jedynie skry , powróci pod os on ciemno ci, by rozwa
to, o co go proszono. Zwierzak zgin
wraz z nim w mroku i dziewczyna oraz Ohmsfordowie byli pozostawieni samym sobie, jak gdyby ma y jegomo
naprawd znikn . Czekali niecierpliwie, nie odzywaj c si .
- Opowiedz im, jak si poznali my - odezwa si nagle Kret ze swego ukrycia. Powiedz im, jak to by o. Damson obróci a si pos usznie w stron Ohmsfordów. - Spacerowa am po parku wieczorem, po zapadni ciu zmroku, kiedy na niebie zapala y si pierwsze gwiazdy. By o lato i w ciep ym powietrzu unosi y si zapachy kwiatów i wie ej trawy. Na chwil przysiad am na awce i obok mnie pojawi si Kret. Widzia mój wyst p na ulicy, ukryty gdzie pod ni , i zapyta , czy nie wykona abym jakiej sztuczki specjalnie dla niego. Wykona am ich kilka. Poprosi , ebym przysz a znowu nast pnego wieczora, i przysz am. Przychodzi am co wieczór przez tydzie , po czym zabra mnie ze sob pod ziemi i pokaza mi swój dom i rodzin . Zostali my przyjació mi. - Dobrymi przyjació mi, liczna Damson. Najlepszymi przyjació mi. - Twarz Kreta
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ukaza a si znowu, wy aniaj c si z cienia. Jego oczy mia y powa ny wyraz. - Nie potrafi odmówi
adnej twojej pro bie. Wola bym jednak, eby o to nie prosi a.
- To wa ne, Krecie. - Ty jeste wa niejsza - odpar nie mia o Kret. - Boj si o ciebie. Wolno wyci gn a r
i dotkn a wierzchu jego d oni.
- Nic mi si nie stanie. Kret zaczeka , a Damson cofnie r
, po czym szybko ukry w asn pod sto em.
Mówi z niech ci . - Istniej tunele w skale pod pa acem królów Tyrsis.
cz si z zapomnianymi
piwnicami i lochami. Niektóre prowadz do Do u. Damson skin a g ow . - Chcemy, eby nas tam zaprowadzi . - B
tam mroczne istoty, cieniowce. A je li nas znajd ? Co wtedy zrobimy? -
Kretem wstrz sn dreszcz. Damson utkwi a oczy w Parze. - Ten mieszkaniec Doliny równie posiada w adz nad magi , Krecie. Nie jest to jednak taka magia jak moja, która jedynie zwodzi i zabawia. To prawdziwa magia. On nie boi si cieniowców. B dzie nas ochrania . Na d wi k tych s ów Para cisn o w do ku - w g bi duszy wiedzia , e mo e nie by w stanie spe ni tych obietnic. Kret przyjrza mu si raz jeszcze. Zamruga ciemnymi oczami. - Wi c dobrze. Jutro zejd do tuneli i sprawdz , czy nadal mo na nimi przej . Wró cie, kiedy znowu nastanie wieczór, i je li droga b dzie otwarta, zaprowadz was tam. - Dzi kuj , Krecie - rzek a Damson. - Doko czcie herbat - powiedzia spokojnie Kret, nie patrz c na nich. Siedz c w towarzystwie szmacianych zwierzaków, dopili w milczeniu herbat . Wci
pada o, kiedy wyszli z labiryntu podziemnych tuneli oraz kana ów ciekowych
i przemykali si znowu pustymi ulicami miasta. Damson sz a na przedzie, posuwaj c si pewnie w ród mg y i deszczu, jak kot nie obawiaj cy si
zmokni cia. Zaprowadzi a
Ohmsfordów z powrotem do szopy za sklepem ogrodniczym i zostawi a ich tam, eby si troch przespali. Powiedzia a, e przyjdzie po nich po po udniu. Musia a jeszcze przedtem co za atwi . Par i Coll jednak nie spali. Czuwali, siedz c przy oknach i spokojnie spogl daj c na ci
zas on mg y wype nion ruchem wyimaginowanych istot i g st od odbitego wiat a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nadchodz cego dnia. By ju niemal ranek i niebo rozja nia o si na wschodzie. W szopie panowa ch ód i bracia otulili si kocami, usi uj c zapomnie o niewygodzie i odp dzi niepokoj
my l o
tym, co ich czeka. Przez d ugi czas aden z nich si nie odezwa . W ko cu Par, którego cierpliwo szybko si wyczerpywa a, zapyta brata: - O czym my lisz? Coll zastanowi si przez chwil , po czym po prostu potrz sn g ow . - Czy my lisz o Krecie? Coll westchn . - Troch . - Skuli si pod kocem. - Powinienem odczuwa obawy przed zawierzeniem swego losu osobnikowi, który mieszka pod ziemi w ród pozosta
ci ycia innych ludzi,
maj c za towarzystwo szmaciane zwierzaki, ale ich nie odczuwam. Jest tak chyba dlatego, e nie wydaje si
on dziwniejszy od kogokolwiek innego, kogo spotkali my od chwili
opuszczenia Yarfleet. Na pewno nie wydaje si bardziej szalony. Par nic nie odpowiedzia . Nie by w stanie powiedzie niczego nowego. Wiedzia , co czuje jego brat. Szczelniej owin
si kocem i zamkn
oczy, by nie widzie k bi cej si za
oknem mg y. Pragn , by oczekiwanie ju si sko czy o i nadszed czas ruszania w drog . Mia do
wyczekiwania.
- Czemu nie po
ysz si spa ? - zapyta Coll.
- Nie mog - odpar . Jego oczy znowu si otworzy y. - A ty czemu si nie po
ysz?
Coll wzruszy ramionami. Ruch ten zdawa si sprawia mu wysi ek. By zatopiony w sobie, próbuj c nada kierunek swym my lom. Wci
pogr
si jednak w g stniej cym
bagnie okoliczno ci i zdarze , z którego, jak wiedzia , powinien si wydosta , lecz nie by w stanie. - Coll, czemu nie pozwolisz, ebym zrobi to sam? - zapyta nagle porywczo Par. Jego brat spojrza na niego. - Wiem, e ju o tym rozmawiali my; nie przypominaj mi o tym. Ale dlaczego mi na to nie pozwolisz? Nie ma adnego powodu, eby tam szed . Wiem, co o tym wszystkim s dzisz. Mo e masz racj . Pozosta wi c tutaj i zaczekaj na mnie. - Nie. - Ale dlaczego? Sam potrafi siebie pilnowa . Coll przypatrywa mu si nieruchomo. - W tym w
nie s k,
e nie potrafisz. - Jego surowa twarz zmarszczy a si
sceptycznie. - To chyba najkomiczniejsze s owa, jakie kiedykolwiek od ciebie s ysza em. Par poczerwienia ze z - Tylko dlatego, e...
ci.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Podczas ca ej tej wyprawy czy w drówki, czy jakkolwiek zechcesz to nazwa , nie by o ani chwili, kiedy nie potrzebowa by czyjej pomocy. - Ciemne oczy Colla si zw zi y. Nie zrozum mnie
le. Nie twierdz ,
e ty jeden. Wszyscy potrzebowali my pomocy,
potrzebowali my siebie nawzajem, nawet Padishar Creel. Tak zawsze jest w yciu. - Mocna ka unios a si i wyci gni ty palec d gn Para w bok. - Problem polega na tym, e wszyscy oprócz ciebie zdaj sobie z tego spraw i akceptuj to. Ty jeden usi ujesz robi wszystko sam, usi ujesz by tym, który wie wszystko najlepiej, który zna wszystkie odpowiedzi, dostrzega wszystkie mo liwo ci i posiada jak
specjaln intuicj , której pozosta ym brakuje i która
pozwala mu rozstrzyga o tym, co jest najlepsze. Nie dopuszczasz do siebie prawdy. Wiesz co, Par? Jeste taki sam jak Kret z jego rodzin szmacianych zwierzaków i podziemn kryjówk . Jeste dok adnie taki sam. Stwarzasz w asn rzeczywisto , nie zwa aj c na to, jaka jest prawda ani co s dz inni. - Wsun
r
z powrotem pod koc i szczelnie si nim
otuli . - Dlatego z tob id . Poniewa mnie potrzebujesz. Potrzebujesz kogo , kto b dzie ci mówi , jaka jest ró nica mi dzy pluszowymi zwierz tami a prawdziwymi. Znowu si odwróci , spogl daj c przez ociekaj ce deszczem okno w miejsce, gdzie bledn ce nocne cienie wci
igra y ze sob we mgle. Par zacisn
usta. Twarz jego brata by a
irytuj co spokojna. - Wiem, jaka jest mi dzy nimi ró nica, Coll! - wypali . - Nie, nie wiesz. - Coll potrz sn postanowisz i na tym koniec. Tak w
g ow . - Dla ciebie to jedno i to samo. Co sobie nie by o z duchem Allanona. Tak by o z zadaniem
odnalezienia Miecza Shannary, które ci powierzy . Tak jest i teraz. Nie ma znaczenia, jakie naprawd s zwierz ta, pluszowe czy prawdziwe. Wa ne jest, jak ty je postrzegasz. - To nieprawda! - achn si Par. - Czy by? Wi c powiedz mi co . Co stanie si czegokolwiek. Co b dzie, je li pie
jutro, je li si
mylisz? Co do
nie zadzia a tak, jak sobie wyobra asz? Powiedz mi, Par.
Co b dzie, je li najzwyczajniej w wiecie si mylisz? Par tak mocno zacisn r ce na brzegu koca, e kostki jego palców zrobi y si bia e. - Co b dzie, je li pluszowe zwierz ta oka
si prawdziwe? - podj
zamierzasz wtedy zrobi ? - Odczeka chwil , po czym powiedzia : - W
Coll. - Co
nie dlatego id z
tob . - Je li si oka e, e si myl , jakie znaczenie b dzie mia o, czy pójdziesz, czy nie? wykrzykn z furi Par. Coll nie odpowiedzia od razu. Potem znowu powoli przeniós wzrok na Para. Na jego twarzy pojawi si ironiczny u miech.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Nie wiesz? Odwróci si znowu. Par zagryz wargi w bezsilnej z
ci. Deszcz wzmóg si na
chwil . Jego krople uderza y o drewniany dach szopy z now si . Par poczu si nagle ma y i wystraszony. Wiedzia , e jego brat ma racj , e jest nierozs dny i impulsywny, e jego naleganie, by raz jeszcze si uda do Do u, nara a na niebezpiecze stwo ycie ich wszystkich. Wiedzia jednak równie , e niczego to nie zmienia; musia tam i . Coll równie co do tego mia racj ; decyzja zosta a podj ta i ju nie móg jej zmieni . Siedzia wci
wyprostowany i sztywny obok brata, nie poddaj c si
swoim
obawom, lecz w g bi duszy kuli si , usi uj c si ukry przed wszystkimi twarzami, jakie mu ukazywa y. Potem Coll rzek spokojnie: - Kocham ci , Par. I s dz , e je li dobrze si nad tym zastanowi , to g ównie dlatego z tob id . Par pozwoli jego s owom zawisn
w ciszy, która nast pi a, nie chc c jej w aden
sposób zak óca . Czu , jak si odpr a i rozprostowuje, a przez jego cia o przebiega fala ciep a. Kiedy wreszcie spróbowa co powiedzie , g os odmówi mu pos usze stwa. Z jego piersi doby o si d ugie, wolne, niedos yszalne westchnienie. - Potrzebuj ci , Coll - zdo
wreszcie z siebie wydoby . - Naprawd .
Coll skin g ow . aden z nich nic ju potem nie powiedzia .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVIII Po swoim spotkaniu z Grimpondem Walker Boh powróci do Hearthstone i przez wi ksz cz
tygodnia zaj ty by wy cznie rozmy laniem nad tym, co us ysza . Pogoda by a
adna, dni ciep e i s oneczne, a powietrze wype nione przyjemnymi zapachami le nych drzew, kwiatów i strumieni. Czu si bezpieczny w dolinie; by zadowolony ze swego odosobnienia. Pog oska wystarcza mu za ca e towarzystwo. Podczas d ugich spacerów, którymi Walker wype nia dni, wielki kot bagienny pod kach, wzd
za nim, st paj c bezg
nie po samotnych cie -
okrytych mchem brzegów strumieni, w ród pot nych starych drzew. Jego
milcz ca obecno
dodawa a otuchy. Noc
przesiadywali obaj na werandzie domu, kot
drzemi c, a cz owiek - wpatruj c si w gwiezdny baldachim nieba nad g ow . Wci
rozmy la . Nie móg przesta . Wspomnienie s ów Grimponda nie dawa o mu
spokoju nawet w domu, gdzie nic nie powinno mu zagrozi . S owa te powraca y natr tnie w jego my lach, zmuszaj c go do stawienia im czo a, do podj cia próby rozstrzygni cia, ile z tego, co szepta y, by o prawd , a ile k amstwem. Wiedzia , e tak b dzie, jeszcze zanim poszed na spotkanie z Grimpondem - e jego s owa b
niejasne i niepokoj ce, e b
zagadki i pó prawdy, które sprawi , e pozostanie ze spl tanym w do odpowiedzi, których szuka , z w
zawiera y
em nitek prowadz cych
em, który jedynie jasnowidz by by w stanie rozwik
.
Wiedzia to, a jednak nie przypuszcza , e oka e si to a tak wyczerpuj ce. Niemal od razu potrafi okre li , gdzie znajduje si Czarny Kamie Elfów. Istnia o tylko jedno miejsce, gdzie oczy mog y obróci cz owieka w kamie , a g osy doprowadzi go do szale stwa, jedno miejsce, gdzie zmarli spoczywali w ca kowitej ciemno ci: Grobowiec Królów, g boko we wn trzu Smoczych Z bów. Mówiono, e zosta zbudowany jeszcze przed czasami druidów. By to ogromny i niedost pny labirynt, gdzie grzebani byli zmarli monarchowie czterech krain, pot na krypta, do której ywi nie mieli wst pu. Strzeg jej mrok, pos gi zwane sfinksami, b potrafi ce zmienia
ce w po owie lud mi, a w po owie zwierz tami, i
ywe stworzenia w kamie , oraz bezkszta tne istoty zwane Zwiastunami
mierci, które zajmowa y odcinek grot zwany Korytarzem Wiatrów i których zawodzenie by o w stanie w jednej chwili odwie
cz owieka od zmys ów.
Sam za grobowiec, gdzie pokryta runami wn ka skrywa a Czarny Kamie Elfów, strze ony by przez w a Yalga. Je li w
jeszcze
. Dosz o bowiem do straszliwej bitwy mi dzy nim a dru yn pod
dowództwem Allanona, która w czasach Shei Ohmsforda wyruszy a na poszukiwanie Miecza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Shannary. Dru yna natkn a si na w a niespodziewanie i by a zmuszona wywalczy sobie przej cie. Nikt jednak nigdy nie zdo
ustali , czy w
prze
to starcie. O ile Walker
wiedzia , nikt nigdy tam nie powróci , eby to sprawdzi . By o oczywi cie mo liwe, e Allanon tam kiedy powróci . Ale druid nigdy o tym nie wspomnia . Tak czy owak, trudno
nie polega a na odkryciu, gdzie Kamie Elfów si znajduje,
lecz na podj ciu decyzji, czy si
po niego pójdzie, czy nie. Grobowiec Królów by
niebezpiecznym miejscem, nawet dla kogo takiego jak Walker, który mia mniej powodów do obaw ni
zwykli
miertelnicy. Magia, nawet magia druida, mog a nie zapewni
dostatecznej ochrony - a magia Walkera zawsze by a o wiele s absza od magii Allanona. Trosk Walkera budzi o równie to, czego Grimpond mu nie powiedzia . W ca ej tej sprawie by o z pewno ci wiele tajemnic, których przed nim nie ods oni te; Grimpond nigdy nie ujawnia wszystkiego, co wiedzia . Co skrywa i przypuszczalnie by o to co , co mog o zabi Walkera. Pozostawa a jeszcze sprawa wizji. By o ich trzy, ka da nast pna bardziej niepokoj ca od poprzedniej. W pierwszej Walker sta na chmurach ponad pozosta ymi cz onkami ma ej gromadki, którzy przybyli do Hadeshornu, oraz duchem Allanona, pozbawiony jednej r ki, jakby na ur gowisko po jego stwierdzeniu, e pr dzej da sobie odr ba r powróci druidom. W drugiej zadawa
, ni pozwoli
mier kobiecie o srebrzystych w osach, magicznej
istocie niezwyk ej urody. W trzeciej Allanon trzyma go mocno, gdy mier wyci ga a po niego r ce. Walker wiedzia , e w ka dej z tych wizji jest odrobina prawdy - wystarczaj co du o, by bra je pod uwag , nie za po prostu odrzuca jako szyderstwo Grimponda. Wizje co znaczy y; Grimpond pozostawi mu ich rozszyfrowanie. Walker Boh zastanawia si potrzebowa , wci
wi c. Mija y jednak dni, a odpowiedzi, których
si nie pojawia y. Pewne by o jedynie, gdzie Kamie Elfów si znajduje, i
si a jego przyci gania oddzia ywa a na Mrocznego Stryja coraz mocniej, stanowi a pokus , która wabi a go jak p omie
wiecy wabi
, cho w tym wypadku ma zdawa a sobie
spraw z gro cej jej mierci, a mimo to ku niej lecia a. I w ko cu Walker równie ku niej polecia . Mimo swego postanowienia, e zaczeka, rozwik a zagadki Grimponda, uleg w ko cu pragnieniu odzyskania zaginionego Kamienia Elfów. Tak d ugo zastanawia si nad rozmow z potworem, e obrzyd o mu powtarzanie jej w my lach. Uzna , e dowiedzia si z niej tyle, ile by w stanie. Nie pozostawa o mu nic innego, jak uda si na poszukiwanie Czarnego Kamienia Elfów i odkry w ten sposób to,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
czego nie by w stanie odkry inaczej. Wiedzia , e b dzie to niebezpieczne; lecz ju wcze niej wychodzi ca o z niebezpiecze stw. Postanowi , e nie b dzie si ba , a jedynie zachowa ostro no . Opu ci dolin pod koniec tygodnia, wyruszaj c pieszo o wicie. By ubrany w d ug le
opo cz
dla ochrony przed wiatrem i niepogod
wype niony prowiantem. Wiedzia , e wi kszo
i mia ze sob
jedynie plecak
tego, czego mo e potrzebowa , znajdzie po
drodze. Poszed na zachód w stron puszczy Darklin, nie ogl daj c si za siebie do chwili, a Hearthstone znalaz si poza zasi giem wzroku. Pog oska pozosta na miejscu. Trudno by o si rozsta z wielkim kotem; Walker czu by si lepiej, maj c go przy sobie. Niewiele ywych istot odwa
oby si stawi czo o doros emu kotu bagiennemu. Lecz Pog osce równie
grozi oby niebezpiecze stwo poza granicami Estlandii, gdzie nie móg by si tak atwo ukry i by by pozbawiony swej naturalnej os ony. Poza tym by a to wyprawa Walkera i tylko jego. Nie umkn a mu ironia zawarta w jego decyzji odbycia wyprawy. By wszak tym, który przysi ga , e nigdy nie b dzie mia do czynienia z druidami i ich machinacjami. Niech tnie uda si
z Parem do Hadeshornu. Opu ci spotkanie z duchem Allanona
przekonany, e druid prowadzi gr z Ohmsfordami, u ywaj c ich do w asnych, ukrytych celów. Praktycznie wyrzuci Coglina ze swego domu, stwierdzaj c,
e wysi ki tamtego
maj ce na celu wprowadzenie go w tajniki magii raczej opó ni y jego rozwój, ni go przyspieszy y. Zagrozi , e we mie Kronik druidów, któr starzec mu przyniós , i wrzuci do najg bszego bagna. Potem jednak przeczyta o Czarnym Kamieniu Elfów i wszystko si zmieni o. Wci nie wiedzia dlaczego. Po cz ci win ponosi a jego ciekawo , jego nienasycone pragnienie wiedzy. Czy istnia o w ogóle co takiego jak Czarny Kamie
Elfów? Czy by w stanie
przywróci do istnienia zaginiony Paranor, jak obiecywa a ksi ga? Pytania wymagaj ce odpowiedzi - nigdy nie potrafi oprze si urokowi ich tajemnic. Takie zagadki musia y zosta rozwi zane, ich sekrety wyja nione. Jaka wiedza czeka a na odkrycie. Temu celowi po wi ci wszystko. Chcia wierzy ,
e do wyruszenia w drog
sk oni o go równie
jego poczucie
uczciwo ci i wspó czucie. Pomimo tego wszystkiego, co my la na temat druidów, w samym Paranorze - gdyby warowni rzeczywi cie uda o si przywróci do istnienia - mog o si znajdowa co , co dopomog oby czterem krainom w walce z cieniowcami. Jego niepokój budzi a mo liwo , e nie id c, skaza by plemiona na przysz
tak , jak odmalowa im duch
druida. Wyruszaj c, obieca sobie, e zrobi tylko tyle, ile musi, a na pewno nie wi cej, ni
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
uzna za rozs dne. Pozostanie, teraz i zawsze, w asnym panem, a nie bezwolnym narz dziem, jakim chcia go uczyni duch Allanona. Dni by y spokojne i upalne. Letni skwar nasila si , gdy Walker przemierza le usz . Chmury gromadzi y si na zachodzie, gdzie na po udnie od Smoczych Z bów. Wiedzia , e w górach b
na niego czeka y burze.
Przeszed kawa ek wzd
rzeki Chard, po czym skr ci w góry Wolfsktaag i zszed z
nich po drugiej stronie. Droga do Storlock zaj a mu trzy dni atwego marszu. Tam uzupe ni swój prowiant przy pomocy Storów i rankiem czwartego dnia wyruszy w drog przez równin Rabb. Burze ju go wówczas dosi pogr aj c w szaro ci ca
y i zacz
okolic . Konne patrole
pada powolny, jednostajny deszcz, nierzy federacji i karawany kupców
pojawia y si i znika y jak widma, nie dostrzegaj c go. W oddali rozlega y si przeci
e
grzmoty, wyt umione i leniwe w niezno nym upale, jak pomruki niezadowolenia rozbrzmiewaj ce w ród pustki. Walker sp dzi t noc na równinie Rabb, chroni c si przed deszczem w topolowym gaju. Poniewa
brakowa o suchego drewna na ognisko, a Walker by ju
przemoczony, spa otulony w opo cz , trz
kompletnie
c si z zimna i wilgoci.
Rankiem deszcz os ab . Chmury przerzedzi y si , przepuszczaj c promienie szarego wiat a. Walker ze stoicyzmem otrz sn
si ze snu, zjad zimny posi ek, z
oraz sera, i ponownie ruszy w drog . Przed nim wznosi si
ony z owoców
cuch Smoczych Z bów,
pos pny i mroczny. Dotar do prze czy prowadz cej do doliny S hale i Hadeshornu, a stamt d do Grobowca Królów. Tam zatrzyma si tego dnia. Rozbi obóz pod nawisem skalnym, gdzie ziemia by a jeszcze sucha. Nazbiera ga zi, rozpali ognisko, wysuszy ubranie i ogrza si . By teraz przygotowany na nadej cie nast pnego dnia, w którym zamierza zapu ci si do grot. Zjad gor cy posi ek i patrzy , jak na pust okolic wokó niego czarnym kirem chmur, mg y i nocy opada ciemno . Przez pewien czas my la o swojej m odo ci i zastanawia si , czy móg co zrobi , eby inaczej si ona u
a. Znów zacz
pada deszcz i wiat poza kr giem wiat a
rzucanym przez jego ma e ognisko znikn w mroku. Spa dobrze, bez snów, bez nag ych przebudze . Kiedy si ockn , czu si wypocz ty i gotów do stawienia czo a losowi. By pewny siebie, cho nie wolny od obaw. Deszcz znowu przesta pada . Przez jaki czas s ucha odg osów budz cego si wokó poranka, wypatruj c ukrytych przestróg. Nie by o adnych. Otuli si w opo cz , zarzuci na ramiona plecak i ruszy w drog . Ranek up ywa , a Walker wci
pi
si w gór . By teraz ostro niejszy. Na nagich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ska ach,
w
w wozach
i
szczelinach
wypatrywa
porusze
mog cych
niebezpiecze stwo, w ród cichych szelestów i szmerów usi owa wy owi
oznacza
te naprawd
gro ne. Porusza si cicho i ostro nie, badaj c wzrokiem teren przed sob , zanim si tam zapu ci , i uwa nie wybieraj c drog . Góry przed nim by y ogromne, opustosza e i nieruchome - pi ce olbrzymy tak mocno wro ni te w ziemi , e nawet gdyby w jaki sposób zdo
y si przebudzi , stwierdzi yby, e nie s ju w stanie si poruszy . Zszed do doliny Shale. W jej zag bieniu po yskiwa y czarne i wilgotne ska y, a wody
Hadeshornu porusza y si
jak g sta, zielonkawa zupa. Ostro nie obszed
jezioro,
pozostawiaj c je za sob . Dalej zbocze wznosi o si bardziej stromo i wspinaczka sta a si trudniejsza. Wiatr zacz
si wzmaga , rozp dzaj c mg , a w ko cu powietrze sta o si jasne i przejrzyste i
mi dzy Walkerem a ziemi w dole znajdowa si jedynie szary kobierzec chmur. Temperatura spada a, najpierw wolno, a potem gwa townie, a w ko cu zrobi o si mro no. Na ska ach zacz
si
pojawia
lód, a obok twarzy Walkera przelatywa y wiruj ce p atki
niegu.
Szczelniej otuli si opo cz i par do przodu. Potem tempo jego marszu os ab o i przez bardzo d ugi czas wydawa o mu si , e w ogóle nie posuwa si naprzód. Nierówna i pokryta kamieniami cie ka wi a si w ród ska . Wiatr smaga go bezlito nie, przenikaj c ch odem jego twarz i r ce i uderzaj c go tak mocno, e ledwie utrzymywa si na nogach. Zbocze góry wci
wygl da o tak samo i nie sposób
by o powiedzie , jak daleko zaszed . Poniecha prób us yszenia czy zobaczenia czegokolwiek poza tym, co znajdowa o si bezpo rednio przed nim, i skupia ca
uwag na cie ce pod
stopami, kul c si najmocniej, jak móg , by os oni si przed ch odem. Przy apa si na tym,
e my li o Czarnym Kamieniu Elfów, o tym, jak b dzie
wygl da i jaki b dzie w dotyku, a tak e jak posta mo e przybiera jego magia. Bawi si t wizj w ciszy swego umys u, usi uj c zapomnie o wiecie, przez który szed , i niewygodzie, jak odczuwa . Utrzymywa ten obraz przed sob jak latarni i o wietla nim sobie drog . By o po udnie, kiedy wszed do kanionu, szerokiej rozpadliny przebiegaj cej mi dzy pot nymi szczytami z ich pokryw chmur i otwieraj cej si na dolin , za któr znajdowa si ski, kr ty przesmyk gin cy w ród ska . Walker przeszed dnem kanionu do przesmyku i pogr
si w nim. Wiatr ucich tymczasem do szeptu, echa dysz cego leciutko w ród nag ej
ciszy. Wilgo pochwycona przez wierzcho ki gór ocieka a w ka
e. Walker czu , jak ch ód
ust puje. Znów wyszed ze swej skorupy, znowu sta si czujny i z napi ciem przeszukiwa wzrokiem ciemne szczeliny i zag bienia skalnego korytarza, którym pod Potem ciany si rozst pi y i jego w drówka dobieg a ko ca.
.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przed nim znajdowa o si wej cie do Grobowca Królów wykute w cianie góry: pot na, czarna czelu
strze ona przez ustawionych po bokach olbrzymich, kamiennych
stra ników, wyrze bionych w kszta cie zakutych w zbroje rycerzy, z ostrzami mieczów wbitymi pionowo w ziemi . Stra nicy stali u wylotu jaskini, z twarzami pobru
onymi przez
wiatr i czas i z oczami utkwionymi w w drowca, jakby naprawd by y w stanie widzie . Walker zwolni kroku, po czym si zatrzyma . Droga z przodu spowita by a ca unem milczenia i mroku. Wiatr, którego echo wci
jeszcze pobrzmiewa o w jego uszach, zupe nie
ucich . Nawet przenikliwy zi b przemieni si w odr twiaj cy, wyzbyty tre ci ch ód. To, co Walker czu w tej chwili, nie da oby si porówna z niczym innym. Uczucie to oblepia o go od stóp do g ów jak druga skóra, przenika o do jego cia a i si ga o w g b ko ci. By o to przeczucie mierci. Ws uchiwa si w cisz . Przeszukiwa wzrokiem mrok. Czeka . Pozwoli my lom wybiec w otaczaj
go przestrze . Nie by w stanie niczego odkry .
Mija y minuty. W ko cu Walker wyprostowa si z determinacj , zarzuci na ramiona plecak i ponownie ruszy naprzód.
W Westlandii - tam, gdzie pustynia Tirfing rozci ga a si na po udnie od spieczonych cem brzegów Mermidonu wzd
rozleg ych, pustych po aci moczarów Shroudslip - by o
upalne popo udnie. Lato by o suche i trawy le
y uschni te nawet tam, gdzie chroni a je
odrobina cienia. Tam, gdzie w ogóle go nie by o, ziemia le Wren Ohmsford siedzia a oparta plecami o pie roz gdzie konie pi y wod z b otnistej ka
a zupe nie naga. ystego d bu w pobli u miejsca,
y, i patrzy a, jak tarcza s
ca czerwienieje na tle
nieba, chyl c si ku zachodowi i ko cowi dnia. O lepiaj cy blask nie pozwala jej dojrze niczego, co mog o si zbli
z tamtej strony, i czujnie os ania a r
oczy. Co innego zosta
przy apan na drzemce przez Gartha, a zupe nie co innego da si zaskoczy temu, kto ich ledzi, kimkolwiek on jest. W zamy leniu ci gn a usta. Up yn y ju ponad dwa dni od czasu, kiedy po raz pierwszy spostrzegli, e kto depcze im po pi tach - a raczej wyczuli to, poniewa ich „cie ” pozostawa starannie przed nimi ukryty. On albo ona czy te ono - wci
tego nie wiedzieli.
Garth wróci kawa ek tego ranka, eby to sprawdzi , zrzuciwszy swoje pstrokate odzienie i przywdziawszy poplamiony b otem strój mieszka ców doliny. Przyciemni twarz, d onie i osy, po czym znikn w ród upa u jak duch. Kimkolwiek by ten, kto ich ledzi , czeka a go przykra niespodzianka.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Dzie mia si ju ku ko cowi, a wielki nomada wci
nie wraca . Ich „cie ” móg
by bardziej przebieg y, ni sobie wyobra ali. Czego on chce? - zastanawia a si . Tego ranka zada a to samo pytanie Garthowi, a on powoli przeci gn
palcem po
gardle. Próbowa a wysuwa argumenty przemawiaj ce przeciwko temu, lecz bez g bszego przekonania. Ten, kto ich ledzi , móg z powodzeniem by morderc . Jej spojrzenie pow drowa o ku wielkiej równinie na wschodzie. To bardzo denerwuj ce by w ten sposób ledzonym. Jeszcze bardziej niepokoj ce by o u wiadomienie sobie, e mia o to przypuszczalnie co wspólnego z jej pytaniami o elfy. Westchn a nerwowo, poirytowana rozwojem wypadków. Wróci a ze spotkania z duchem Allanona wybita z równowagi, niezadowolona z tego, co us ysza a, niepewna, co powinna zrobi . Zdrowy rozs dek mówi jej, e to, o co prosi duch, jest niemo liwe. Lecz gdzie w g bi duszy ów szósty zmys , na którym tak bardzo polega a, szepta jej, e mo e tak nie jest,
e druidzi zawsze wiedzieli wi cej ni
zwykli
miertelnicy,
e ostrze enia i
wskazówki udzielane przez nich ludziom plemion zawsze mia y wielk warto . Par w to wierzy . Przypuszczalnie poszukiwa ju zaginionego Miecza Shannary. I mimo e Walker opu ci ich rozw cieczony, przysi gaj c, e nigdy nie b dzie mia nic wspólnego z druidami, jego gniew by tylko chwilowy. By zbyt rozs dny, zbyt opanowany, by tak atwo zby ca spraw . Wiedzia a, e podobnie jak ona, jeszcze raz wszystko dok adnie rozwa y. Smutno pokr ci a g ow . Przez pewien czas uwa
a swoj decyzj za nieodwo aln .
Przekona a sam siebie, e jej post powaniem musi kierowa zdrowy rozs dek, i powróci a z Garthem do swoich bliskich, odsuwaj c od siebie wszystko, co wi za o si z Allanonem i zaginionymi elfami. Lecz w tpliwo ci pozosta y: dr cz ce uczucie, e w jej postanowieniu pozostawienia sprawy w asnemu biegowi jest co niew niech ci , rozpytywa o elfy. By o to do mierzali w ci gu roku Westlandi
ciwego. Zacz a wi c, niemal z
atwe; nomadowie byli w drownym ludem i prze-
od jednego ko ca do drugiego, uprawiaj c handel
wymienny i zdobywaj c w ten sposób to, czego potrzebowali. Odwiedzali po drodze coraz to inne wioski i osady, I wci
pojawiali si nowi ludzie, z którymi mo na by o porozmawia . Co mog o im
zaszkodzi , je li wypyta a ich troch o elfy? Czasami zadawa a pytania wprost, czasami niemal
artobliwie. Lecz wszystkie
odpowiedzi, jakie otrzymywa a, by y jednakowe. Elfy znikn y, nie by o ich od niepami tnych czasów, od czasów przed przyj ciem na wiat ich dziadków. Nikt nigdy nie widzia elfa. Wi kszo
nie by a pewna, czy w ogóle kiedy istnia y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wren zacz a w ko cu czu si nieswojo, zadaj c te pytania, i zastanawia a si , czy ca kiem tego nie zaprzesta . Od czy a si od swoich wspó plemie ców, by polowa z Garthem. Chcia a by
sama,
eby wszystko przemy le , maj c nadziej ,
e samotne
rozwa ania doprowadz j do rozwik ania problemu. Wtedy pojawi si ich „cie ”, depcz cy im po pi tach. I teraz zastanawia a si , czy jednak za tym wszystkim co si nie kryje. tem oka dostrzeg a ruch, niewyra
plam w ród rozpalonej upa em równiny, i
przezornie podnios a si na nogi. Kiedy sta a nieruchomo w cieniu d bu, plama przybra a wyra ny zarys i okaza o si , e to Garth. Olbrzymi nomada podbieg do niej. Ca e jego muskularne cia o okryte by o potem. Nie wydawa si
wcale zdyszany, jak niestrudzona
maszyna, której nie by w stanie zaszkodzi nawet niezno ny letni skwar. Wykona szybkie ruchy r kami, potrz saj c przy tym g ow . Kimkolwiek by ten, kto ich ledzi , zdo
mu si
wymkn . Wren przytrzyma a na chwil jego spojrzenie, po czym podnios a z ziemi buk ak z wod i poda a mu go. Kiedy pi , opar a si o chropowaty pie d bu i wpatrywa a w pust równin . Bezwiednie unios a d
do skórzanego woreczka na szyi. W zamy leniu obraca a
palcami jego zawarto . Fa szywe Kamienie Elfów. Jej talizman na szcz cie. Jakie szcz cie przynosi y jej teraz? Przemog a w sobie niepokój. Jej opalona twarz przybra a zdecydowany wyraz. To nie mia o znaczenia. Co za du o, to niezdrowo. Nie lubi a by temu kres. Zmieni kierunek swej w drówki, zatr ca noc, je li b dzie trzeba, i raz na zawsze pozb Zdj a d
ledzona i zamierza a po
lady, zawróc raz i drugi, b
jechali
si swego „cienia”.
z woreczka, a jej oczy po yskiwa y gro nie.
Czasem samemu trzeba zadba o w asne szcz cie.
Walker Boh wszed ostro nie do Grobowca Królów, mijaj c bezszelestnie pot nych, kamiennych stra ników, i pogr
si w panuj cym wewn trz mroku. Przystan
na chwil ,
czekaj c, a jego oczy przyzwyczaj si do ciemno ci. By o tam wiat o, s aba zielonkawa fluorescencja, dobywaj ca si ze ska y. Nie musia zapala pochodni, eby odnale
drog .
W jego my lach pojawi si na chwil obraz jaski , rekonstrukcja tego, co spodziewa si tutaj znale . Dawno temu Coglin narysowa mu to na kartce papieru. Starzec sam nigdy nie by w tych jaskiniach, lecz inni druidzi byli, w ród nich Allanon. Coglin studiowa zatem sporz dzone przez nich mapy i wyjawi ich sekrety swojemu uczniowi. Walker by pewien, e odnajdzie drog .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ruszy naprzód. Korytarz by szeroki i p aski, a jego ciany i pod oga wolne od ostrych wyst pów i kni . W niemal zupe nym mroku panowa a cisza, g boka i g ucha, w której rozlega o si jedynie s abe echo jego kroków. Powietrze by o przejmuj co zimne. By to ch ód, który przez wieki przywiera do górskiej ska y i rozgo ci si tam na dobre. Przenika ubranie Walkera, sprawiaj c, e wstrz sa nim dreszcz. Ogarn y go nieprzyjemne uczucia - osamotnienia, znikomo ci, daremno ci. Jaskinie swym ogromem czyni y z niego kar a, male której sama obecno
istot ,
w tak staro ytnym, niedozwolonym miejscu stanowi a obraz . Stara si
odeprze te uczucia, zdaj c sobie spraw , jak bardzo mog go os abi , i po krótkiej walce znikn y one z powrotem w ch odzie i ciszy. Wkrótce potem dotar do Tunelu Sfinksów. Znowu si zatrzyma , tym razem, eby uspokoi my li, pogr
si g boko w sobie, gdzie nie mog y go dosi gn
skalne duchy.
Kiedy si tam znalaz , spowity szeptami ostrze enia i przestrogi, otulony s owami daj cymi si , ruszy naprzód. Mia oczy utkwione w okrytej kurzem pod odze. Widzia , jak kamienne yty przesuwaj si do ty u pod jego stopami, i patrzy jedynie na kilka kroków przed siebie. W my lach widzia sfinksy wznosz ce si gro nie ponad nim, pot ne, kamienne monolity wyrze bione t sam r
, która wyku a stra ników. Mówiono, e maj ludzkie
twarze osadzone na cia ach zwierz t - stworze z innych epok, których nikt spo ród yj cych nigdy nie widzia . By y stare, tak nies ychanie wiekowe, e ich ycie mo na by o mierzy setkami pokole
miertelnych ludzi. Pod ich spojrzeniem przesun o si
monarchów, unoszonych ze
wiata
tak wielu
ywych na wieczny spoczynek do ich górskich
grobowców. Tak wielu - by ju nigdy nie powróci . Spójrz na nas! szepta y. Patrz, jakie jeste my wspania e! Czu na sobie ich wzrok, s ysza w my lach szept ich g osów, czu , jak szarpi i rozdzieraj ochronne warstwy, w które si spowi , b agaj c go, by spojrza w gór . Szed teraz szybciej, usi uj c zag uszy w sobie ich szepty, opieraj c si pragnieniu us uchania ich. Kamienne potwory zdawa y si wy do niego, szorstko i natarczywie. Walkerze Bohu! Spójrz na nas! Musisz! Posuwa si naprzód, z my lami rozedrganymi od ich g osów, czuj c, jak topnieje jego determinacja. Pomimo ch odu mia twarz zroszon potem, a jego mi nie napina y si bole nie. Zgrzyta z bami, z ymaj c si na swoj s abo
i strofuj c samego siebie, przypo-
minaj c sobie nagle z gorycz i zw tpieniem, e Allanon szed t dy przed nim, maj c siedmiu ludzi pod swoj opiek , i nie uleg . W ko cu on tak e nie uleg . Tak, jak wcze niej my la , jak sobie postanowi , dotar do
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ko ca groty i wszed do korytarza po drugiej stronie. Szepty ucich y i zupe nie usta y. Sfinksy zosta y za jego plecami. Znowu podniós wzrok, rozwa nie opar si pragnieniu spojrzenia do ty u i raz jeszcze ruszy naprzód. Tunel sta si w szy i wij c si , zacz opada w dó . Walker zwolni , nie wiedz c, co mo e si
czai
w jego ciemnych zakamarkach. Jarzy y si
tu tylko niewielkie plamy
zielonkawego wiat a i w korytarzu panowa g sty mrok. Walker posuwa si naprzód skulony, pewien,
e co , czego obecno
wyczuwa coraz wyra niej z ka dym stawianym
krokiem, szykuje si do ataku na niego. Przez chwil rozwa
pos
enie si magi do
wietlenia korytarza, eby móc lepiej zobaczy , co si przed nim chowa, lecz zaraz odrzuci ten pomys . Gdyby przywo
magi , da by pozna temu czemu , e rozporz dza specjaln
moc . Pomy la , e lepiej b dzie to zachowa w sekrecie. Bro ta najlepiej mu pos
y, je li
yje jej niespodziewanie. Nic si jednak nie pojawi o. Wzruszeniem ramion otrz sn
z siebie niepokój i szed
naprzód, a w ko cu korytarz wyprostowa si i zacz si znowu rozszerza . Wówczas us ysza ów odg os. Wiedzia , e si zbli a, e uderzy w jednej chwili z ca ym impetem, a jednak nie by przygotowany, kiedy si rozleg . Omiót go szale czy d wi k, oplataj c si wokó niego z moc
elaznych
cuchów, i poci gn go naprzód. By o to wycie wichrów w kanionie, wist
i ryk wichury ponad równin , grzmot morza uderzaj cego o nadbrze ne ska y. A pod spodem, pod sam
skór
tego d wi ku, rozleg
niewyobra alny ból, tr cych ko mi o skaln Walker Boh gor czkowo zacz
si
przera aj cy wrzask istot cierpi cych
cian jaskini.
zbiera si y do obrony. Znajdowa si w Korytarzu
Wiatrów i dopad y go Zwiastuny mierci. W jednej chwili odgrodzi si od wszystkiego, powstrzymuj c przera liwe d wi ki si
woli, od której a si zatoczy , i skupiaj c si w
my lach na jednym obrazie - na swoim w asnym wizerunku. Zbudowa ten obraz z linii i cieni, wype niaj c go barw , nadaj c mu ywotno , si
i determinacj . Zacz
i
naprzód.
St umi odra aj ce odg osy, a pozosta o z nich jedynie osobliwe brz czenie, które unosi o si z trzepotem wokó niego, usi uj c przedosta si do jego wn trza. Powoli pozostawia za sob Korytarz Wiatrów, pos pn i pust
grot , w której wszystko by o niewidzialne oprócz
zawodzenia - zawirowania barwy, które roz wietla o mrok jak oszala a b yskawica. Walker nie móg go w aden sposób uciszy . Wrzaski i wycie uderza y o niego, ch oszcz c jego cia o, jakby by y ywymi istotami. Podobnie jak pod atakiem sfinksów czu , e jego si y si wyczerpuj , a jego opór s abnie. Furia natarcia by a przera aj ca. Usi owa mu si
przeciwstawi , narasta o w nim jednak uczucie desperacji, gdy widzia , jak jego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wizerunek, który sam przed chwil stworzy , zaczyna si rozmywa i gin . Traci panowanie nad sytuacj . Czu , e jeszcze minuta albo dwie, a jego opór zupe nie si za amie. I wtedy, raz jeszcze, zdo
si wymkn , kiedy ju si zdawa o, e musi ulec.
Potykaj c si , wszed z Korytarza Wiatrów do znajduj cej si za nim groty. Wrzaski ucich y. Walker opar si o najbli sz
cian i osun
po g adkiej skale na ziemi , dr c na ca ym
ciele. Oddycha wolno i równomiernie, powoli dochodz c do siebie. Czas zwolni bieg i Walker na chwil pozwoli sobie zamkn
oczy.
Kiedy je znowu otworzy , spostrzeg pot ne kamienne wrota, przymocowane do ska y elaznymi zawiasami. W ich skrzyd ach wykute by y runy, staro ytne znaki, czerwone jak ogie . Dotar do Rotundy - grobowca, w którym pochowani byli królowie czterech krain. wign
si na nogi, zarzuci na ramiona plecak i podszed do wrót. Przez chwil
przygl da si znakom, po czym ostro nie po
na nich r
i popchn . Wrota otworzy y
si i Walker Boh wszed do rodka. Sta w olbrzymiej, kolistej grocie, poci tej smugami zielonkawego wiat a i cienia. Wzd
cian wznosi y si zamurowane sarkofagi, w których spoczywali zmarli. Uroczyste i
ponadczasowe pos gi strzeg y swych pogrzebanych w adców. Przed ka dym spi trzone by y bogactwa jego pana w szkatu ach i skrzyniach - klejnoty, futra, bro , wszelkiego rodzaju skarby. Ledwie je mo na by o rozpozna pod grub warstw kurzu. ciany komnaty wznosi y si tak wysoko, e w ko cu gin y z oczu; sklepienie by o nieprzeniknionym baldachimem mroku. Komnata wydawa a si zupe nie odarta z ycia. Na jej przeciwleg ym ko cu widoczne by y drugie zamkni te wrota. Za nimi mieszka kiedy w
Valg. Znajdowa si tam Stos Zmar ych, o tarz, na którym zmarli w adcy czterech
krain le eli na marach przez okre lon ilo
dni, zanim zostali pochowani. Kamienne schody
zbiega y od o tarza do sadzawki z wod , w której ukrywa si Valg. W
mia rzekomo strzec
zmar ych. Walker nie zdziwi by si jednak, gdyby us ysza , e po prostu si nimi ywi . Przez d ug chwil nas uchiwa odg osów czyjego ruchu lub oddechu. Nie us ysza niczego. Przyjrza si grobowcowi. Tutaj ukryty by Czarny Kamie Elfów - nie w grocie z ty u. Je li si po pieszy i zachowa ostro no , mo e nie b dzie musia si przekonywa , czy Valg wci Zacz
jeszcze yje. si wolno i bezszelestnie przesuwa obok krypt zmar ych, ich pos gów i
bogactw. Nie zwraca uwagi na skarby; wiedzia od Coglina, e pokryte s trucizn zabijaj natychmiast ka dego, kto ich dotknie. Szed naprzód, omijaj c ka dy bastion
mierci,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przygl daj c si skalnym cianom i zdobi cym je runom. Obszed komnat w ko o i znalaz si z powrotem w punkcie wyj cia. Nic. Zmarszczy w zamy leniu czo o. Gdzie by a wn ka zawieraj ca Czarny Kamie Elfów? Przyjrza si grocie po raz drugi, przenikaj c spojrzeniem mgie
zielonkawego
wiat a i w druj c wzrokiem od jednego mrocznego zag bienia do drugiego. Musia co przeoczy . Ale co? Na chwil zamkn mrok. Wyczuwa obecno
oczy, pozwalaj c swym my lom wybiec na zewn trz i przeszuka czego male kiego, co zdawa o si szepta jego imi . Znowu
otworzy oczy. Jego szczup a twarz st
a z napi cia. To co nie znajdowa o si w cianie,
lecz w pod odze! Znowu ruszy przed siebie, tym razem na wprost przez komnat , daj c si prowadzi temu, co jak czu , ju tam na czeka o. To Czarny Kamie Elfów, wywnioskowa . Kamie Elfów móg posiada w asne ycie, istnienie, w które móg si przyoblec, je li zosta do tego wezwany. Walker oddali si od pos gów i ich skarbów, od grobowców, ju nawet ich nie widzia , maj c spojrzenie utkwione w punkcie niemal w samym rodku groty. Dotar szy do tego miejsca, znalaz prostok tn kamienn p yt spoczywaj
p asko
na pod odze. By y na niej wykute runy, znaki tak wytarte, e nie by w stanie ich odcyfrowa . Zawaha si , zaniepokojony tym, e napisy s tak zniszczone. Lecz je li runy te by y pismem elfów, to mog y mie tysi ce lat; nie móg oczekiwa , e b dzie w stanie je teraz odczyta . Ukl kn , samotna posta na rodku groty, oddzielona nawet od umar ych. Przetar oni kamienne znaki i jeszcze przez chwil próbowa je odcyfrowa . Potem, straciwszy cierpliwo , da za wygran . Obiema r kami popchn
kamie . P yta ust pi a z atwo ci ,
przesuwaj c si bezszelestnie na bok. Serce zabi o mu szybciej z podniecenia. Otwór pod spodem by ciemny, tak spowity mrokiem, e Walker nie by w stanie niczego dojrze . A jednak by o tam co ... Zapominaj c na chwil o ostro no ci, która tak dobrze mu s si gn r
a, Walker Boh
w g b otworu.
Natychmiast co owin o mu si
wokó d oni, chwytaj c go. Nast pi moment
rozdzieraj cego bólu, a potem odr twienie. Próbowa si wyrwa , lecz nie by w stanie zrobi ruchu. Ogarn a go panika. Wci Zdesperowany, u
nie widzia tego, co jest w rodku.
magii. Jego wolna r ka przywo
a wiat o i skierowa a je szybko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w g b otworu. To, co ujrza , zmrozi o mu krew w
ach. Nie by o tam Kamienia Elfów. Zamiast
tego wokó jego r ki ciasno opleciony by w . Nie by to jednak zwyczajny w . By o to co o wiele bardziej niebezpiecznego i od razu to rozpozna . By to asfinks, istota z dawnych legend, stworzona w tym samym czasie, co jej pot ni pobratymcy w grotach z ty u - sfinksy. Asfinks jednak by istot z krwi i ko ci, dopóki nie zaatakowa . Dopiero wtedy obraca si w kamie . A wraz z nim kamienia a jego ofiara. Walker kurczowo zacisn zaczyna a ju
szarze , a w
z by na widok tego, co si wci
teraz dzia o. Jego r ka
by ciasno owini ty wokó niej, martwy ju
i
zesztywnia y, przyro ni ty ci kim splotem do dna wn ki, od którego nie sposób go by o oderwa . Walker Boh gwa townie szarpn
r
, usi uj c si wyrwa z u cisku potwora. Nie
by o jednak ucieczki. By usidlony w kamieniu, przykuty do asfinksa i pod ogi groty równie mocno, jakby kr powa y go Ogarn
cuchy.
go strach, przeszywaj c go jak nó rani cy cia o. By otruty. Podobnie jak
ka, ca e jego cia o mia o obróci si w kamie . Powoli. Nieub aganie. stanie si pos giem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIX Ranek przyniós na Wyst pie zmian pogody, kiedy czo o burzy przechodz cej nad Tyrs s przesun o si na pó noc ku Parma Key. By o jeszcze ciemno, kiedy na niebo nap ywa zacz y pierwsze czarne chmury, przes aniaj c ksi yc i gwiazdy i sprawiaj c, e ziemi spowi nieprzenikniony mrok. Potem usta szum wiatru, zanim którykolwiek z tych banitów, którzy nie spali jeszcze w obozie, to zauwa
. Powietrze by o nieruchome i ci kie.
Spad o kilka kropli deszczu, rozpryskuj c si na zwróconych ku górze twarzach stra ników i pozostawiaj c na suchych i zakurzonych ska ach urwiska szybko rosn ce plamy. Wszystko ucich o, kiedy krople zacz y spada szybciej. Z poszycia lasu w dole s czy a si para, wznosz c si ponad wierzcho ki drzew i mieszaj c si z chmurami, a nawet najbystrzejsze oczy przesta y cokolwiek widzie . Gdy wreszcie nasta brzask, pojawi si jako b yszcz ca linia wzd
wschodniego horyzontu, tak nik a, e prawie jej nie zauwa ono. Pada ju wtedy
rz sisty, jednostajny deszcz, przed którym wszyscy, nawet stra e, usi owali si
gdzie
schroni . Dlatego w Musia wyj
nie nikt nie spostrzeg pe zacza. z lasu pod os on ciemno ci i zacz
si wspina po cianie urwiska,
kiedy chmury przes oni y jedyne wiat o, jakie mog o ujawni jego obecno . Rozlega y si odg osy drapania, kiedy wspina si po skale, chrobot jego szponów i pancerza, kiedy podci ga si do góry, lecz d wi ki te gin y w ród huku odleg ych grzmotów, szumu deszczu i krz taniny ludzi i zwierz t w obozie. Poza tym banici pe ni cy wart
byli zm czeni i
przekonani, e nic nie wydarzy si przed witem. Pe zacz siedzia im ju niemal na karku, kiedy u wiadomili sobie swój b d i zacz li krzycze . Okrzyki wyrwa y Morgana ze snu. Zasn
w osikowym lasku na drugim ko cu cypla,
wci
zastanawiaj c si , co pocz
ze swoimi podejrzeniami dotycz cymi to samo ci zdrajcy.
Le
zwini ty w k bek pod koron najwi kszego drzewa, szczelnie otulony przed zimnem
swoim my liwskim p aszczem. Jego mi nie by y tak obola e i zdr twia e, e z pocz tku nie móg wsta . Lecz okrzyki sta y si wkrótce bardziej gor czkowe i pe ne przera enia. Nie zwa aj c na ból, d wign si na nogi, wyci gn miecz, który mia przytroczony do pleców, i potykaj c si , wyszed na deszcz. Na cyplu panowa nieopisany chaos. M czy ni biegali tam i z powrotem z dobyt broni , wygl daj c jak mroczne cienie w szarej i spowitej deszczem scenerii. Pojawi o si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
kilka pochodni, jasnych wiate w ciemno ci, lecz ich p omienie niemal od razu zgasi a ulewa. Morgan po pieszy do przodu, pod aj c za t umem i wypatruj c w mroku ród a tego szale stwa. I wtedy go zobaczy . Pe zacz znajdowa si na szczycie urwiska. Wy oni si z przepa ci i górowa nad umocnieniami banitów i lud mi, którzy usi owali mu zagrozi . Szpony wbi g boko w ska . Na jednym z jego pot nych kleszczy wisia martwy czyzna, niemal przeci ty wpó - jeden z wartowników, który spostrzeg , co si dzieje. Banici rzucili si desperacko naprzód, chwytaj c dr gi i dzidy, wbijaj c je w pot ne cia o pe zacza i rozpaczliwie próbuj c zepchn
potwora z powrotem w przepa . Lecz bestia
by a olbrzymia; wznosi a si nad nimi jak ciana. Morgan zwolni przera ony. Z równym powodzeniem mogli próbowa odwróci bieg rzeki. Niczego tak wielkiego nie da si ruszy z miejsca przy u yciu jedynie ludzkich si . Pe zacz zrobi wypad do przodu, rzucaj c si na napastników. Dr gi i dzidy z ama y si jak zapa ki, kiedy na nich natar . M czy ni, którzy znale li si pod nim, zgin li od razu, a kilku innych zosta o szybko pochwyconych w kleszcze. Ca y odcinek umocnie Wyst pu zawali si pod ci arem potwora. Banici cofn li si , kiedy zgarbiony ruszy w ich stron , mia
c bro , sk ady z zapasami i sza asy, chwytaj c wszystko, co si rusza o. Na jego cia o
spada y ciosy mieczów i no y, lecz zdawa y si nie robi na nim adnego wra enia. Par nieub aganie naprzód, usi uj c pochwyci ludzi, którzy si przed nim cofali, i niszcz c wszystko na swej drodze. - Wolno urodzeni! - rozleg si nagle okrzyk. - Do mnie! Nie wiadomo sk d pojawi si Padishar Creel, jaskrawoszkar atna posta w ród deszczu i mg y, zwo uj c swoich ludzi. Odkrzykn li mu w odpowiedzi i pop dzili, by stan
u jego boku. Szybko uformowa ich w
dru yny; po owa z nich zaatakowa a pe zacza pot nymi erdziami, by unieruchomi jego kleszcze, a pozostali przypadli z mieczami do jego boków i grzbietu. Pe zacz wi si i skr ca , lecz posuwa si naprzód. - Wolno urodzeni, wolno urodzeni! - W bladym wietle brzasku rozlega y si okrzyki i wype nia y powietrze sw furi . Nagle pojawi si Axhind i jego górskie trolle. Ich pot ne cia a od stóp do g ów okryte by y pancerzem, a w r kach dzier
y swe olbrzymie topory bitewne. Natar y na
pe zacza od przodu, usi uj c odr ba mu kleszcze. Trzy zgin y niemal od razu, rozerwane na kawa ki tak szybko, e pozosta a z nich tylko masa zakrwawionych cz onków. Inne jednak wywija y toporami z tak zajad
ci , e strzaska y w ko cu lewe kleszcze, które zwisa y
teraz z amane i bezu yteczne. W kilka chwil pó niej odr ba y je zupe nie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pe zacz zwolni . Droga za nim us ana by a cia ami zabitych. Morgan sta wci mi dzy potworem a jaskiniami, nie wiedz c, co ma robi , i nie mog c poj uczucie, jakby ugrz
w ruchomych piaskach. Zobaczy , jak bestia odrywa si przednimi
apami od ziemi. Unios a w gór
g ow
i kleszcze i zawis a nieruchomo jak maj cy
zaatakowa w , wsparta na dolnej cz ci cia a i gotowa rzuci si zmia
dlaczego. Mia
na napastników i
ich. Trolle i banici w po piechu odst pili do ty u, wymieniaj c ostrzegawcze
okrzyki. Morgan szuka wzrokiem Padishara, lecz herszt banitów gdzie przepad . Góral nie móg go nigdzie znale . Przez chwil my la , e Padishar zgin . Po czole do oczu sp ywa mu deszcz i niecierpliwie mruga powiekami, by strz sn
jego krople. Zacisn
d
na
koje ci pa asza, lecz dalej trzyma si z ty u. Pe zacz krok po kroku posuwa si naprzód, rozgl daj c si na prawo i lewo, by uchroni si przed atakiem. Machni ciem ogona odrzuci na bok kilku ludzi. Sypa y si na niego dzidy i strza y, odbijaj c si od jego pancerza. Niepowstrzymanie par naprzód, spychaj c obro ców coraz bli ej jaski . Wkrótce mieli si znale Morgan Leah trz
w potrzasku.
si ca y. Zrób co ! wrzeszcza y jego my li.
W tej samej chwili u wylotu najd
szej jaskini Wyst pu pojawi si znowu Padishar,
wo aj c do swoich ludzi, eby si cofn li. Co wielkiego ukaza o si za nim, przemieszczaj c si ze skrzypieniem i turkotem. Morgan usi owa przenikn
wzrokiem ciemno
Pojawi y si szeregi m czyzn ci gn cych za liny i obiekt zacz
i mg .
przybiera kszta t. Kiedy
wysun si z jaskini na wiat o, Morgan zobaczy go wyra nie. By a to ogromna drewniana kusza. Padishar poleci obs udze wytoczy j na pozycj na wprost pe zacza. Na machinie sta Chandos, który za pomoc ci kiej korby napina ci ciw . Za
ono pot
, ostr
strza . Pe zacz zawaha si , jakby próbowa oceni niebezpiecze stwo gro ce mu od tej nowej broni. Nast pnie pochylony nieznacznie ruszy naprzód, wyczekuj co klekocz c nie uszkodzonymi kleszczami. Padishar rozkaza , aby wystrzelono pierwszy pocisk, kiedy bestia znajdowa a si jeszcze w odleg
ci dwudziestu metrów. Strza chybi celu. Pe zacz wyd
w po piechu ponownie naci gn
krok i Chandos
ci ciw . Kusza wystrzeli a powtórnie, lecz pocisk ze lizn
si na kawa ku pancerza i odskoczy w bok. Pe zacz si zatoczy . Si a uderzenia zatrzyma a go na chwil , lecz zaraz si wyprostowa i ruszy dalej. Morgan zorientowa si od razu, e nie b dzie czasu na trzeci strza . Pe zacz by zbyt
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
blisko. Chandos pozosta jednak na kuszy, rozpaczliwie próbuj c po raz trzeci napi Pe zacz znajdowa si w odleg
ci ciw .
ci zaledwie kilku kroków. Banici i trolle n kali go ze
wszystkich stron, wymachuj c toporami i mieczami, lecz potwór nie dawa si powstrzyma . Uzna , e tylko kuszy musi si obawia , i posuwa si ku niej szybko, chc c j zniszczy . Chandos za
na ci ciw trzeci pocisk i si gn do spustu.
Spó ni si . Pe zacz rzuci si
do przodu i zwali na kusz , roztrzaskuj c jej
mechanizm. Drewniana konstrukcja rozpad a si na kawa ki, a ko a podtrzymuj ce machin za ama y si . Chandos zosta odrzucony w noc. Ludzie rozpierzchli si wszystkie strony. Pe zacz poruszy si
z krzykiem na
na szcz tkach kuszy, po czym d wign
si
niespiesznie, wyczuwaj c swe zwyci stwo i wiedz c, e musi dokona jeszcze tylko jednego wypadu, by doko czy dzie a. Lecz Padishar Creel by
szybszy. Kiedy inni banici uciekali, Chandos le
nieprzytomny w ciemno ci, a Morgan walczy ze swoim niezdecydowaniem, Padishar zaatakowa . Widoczny jedynie jako szkar atna plama we mgle i pó mroku deszczowego poranka, schwyci jedn ze strza kuszy, która wypad a z pojemnika, wskoczy pod pe zacza i wspar strza zauwa
pionowo o ziemi . Potwór tak by zaj ty niszczeniem kuszy,
e go nie
. Zwali si ponownie ca ym ci arem na strzaskan machin , opadaj c na strza
o
elaznym grocie. Si a jego upadku sprawi a, e strza a przebi a pancerz i cia o, przeszywaj c go na wylot. Padishar ledwie zd
si wyturla , kiedy pe zacz uderzy o ziemi .
Potwór odchyli si do ty u, trz
c si z bólu i zdumienia, nabity na strza . Straci
równowag i przewróci si na bok, wij c si rozpaczliwie i usi uj c wyrwa mordercze ostrze. Run na ziemie, brzuchem do góry, i zwin si w k bek. - Wolno urodzeni! - krzykn Padishar Creel i banici oraz trolle rzucili si na potwora. Kawa ki jego cia a lecia y na wszystkie strony pod uderzeniami mieczy i toporów. Drugie kleszcze zosta y odr bane. Padishar krzycza s owa zach ty do swoich ludzi, atakuj c wraz z nimi i wymachuj c pa aszem z ca ej si y. Walka by a straszliwa. Pe zacz, cho ci ko zraniony, wci mia
by gro ny. Przygniata i
ludzi swoim ci arem, odrzuca ich daleko, miotaj c si
w zapami taniu, i
rozdziera ich szponami. Wszelkie próby unieszkodliwienia go spe za y na niczym, a w ko cu kto przybieg z jeszcze jedn z rozsypanych strza do kuszy i wbi j przez oko potwora do jego mózgu. Pe zacz wierzgn ostatni raz i znieruchomia . Morgan Leah przygl da si temu wszystkiemu jakby z wielkiej odleg oddalony od tego, co si dzia o, by móc si na co przyda . Ci gle si trz
ci, zbyt
, kiedy wszystko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si sko czy o. By zlany potem. Nie kiwn palcem, eby pomóc. Po tym zdarzeniu w obozie banitów zacz o narasta przekonanie, e Wyst p przesta by niezdobyty. Niemal od razu sta o si to widoczne. Padishar popad w najczarniejszy nastrój. Z orzeczy wszystkim, w ciek y na federacj za pos
enie si pe zaczem, na mar-
twego potwora za dokonane przeze spustoszenia, na stra e za to, e nie okaza y si bardziej czujne, a zw aszcza na siebie - e nie by lepiej przygotowany. Jego ludzie z oci ganiem wykonywali swoje zadania. Stanowili teraz zniech con gromad , cz api deszcz i ciemno
i mrucz
ci ko przez
pos pnie pod nosem. Je li federacja przys a jednego pe zacza,
mówili, co mo e jej przeszkodzi w przys aniu nast pnego? Je li nast pny zostanie przys any, co zrobi , aby go powstrzyma ? A co uczyni , je li federacja przy le jeszcze co gorszego? Osiemnastu ludzi zgin o podczas ataku, a dwakro tyle odnios o rany. Niektórzy z nich mieli umrze przed ko cem dnia. Padishar poleci , aby pochowano poleg ych na drugim ko cu cypla, a rannych przeniesiono do najwi kszej jaskini, w której urz dzono prowizoryczny szpital. W obozie by y lekarstwa oraz kilku ludzi bieg ych w leczeniu ran bitewnych, lecz banici nie mieli dost pu do us ug prawdziwego uzdrowiciela. Krzyki rannych i umieraj cych nie milk y w ród ciszy wczesnego poranka. Pe zacz zosta zawleczony na kraw
urwiska i zepchni ty w dó . By o to trudne,
wyczerpuj ce zadanie, lecz Padishar nie zniós by obecno ci potwora na cyplu ani sekundy ej. U yto lin i bloków. Jednym ko cem lin obwi zano zew ok potwora, a drugi schwyci y w r ce dziesi tki ludzi, którzy wspólnym wysi kiem przeci gn li pe zacza cal po calu przez spustoszony obóz. Zaj o to banitom ca y ranek. Morgan pracowa wraz z nimi, nie odzywaj c si do nikogo, usi uj c nie rzuca si w oczy i wci
próbuj c zrozumie , co si z
nim sta o. W ko cu to poj . Wci kraw
jeszcze próbowa wraz z innymi zaci gn
pe zacza na
cypla. By zm czony i obola y, lecz jego umys pracowa nieoczekiwanie jasno. To
Miecz Leah by odpowiedzialny za jego stan, u wiadomi sobie nagle, a dok adniej - zawarta w nim magia czy te magia, któr wcze niej zawiera . To utrata magii sparali owa a go i sprawi a, e by taki niezdecydowany i wyl kniony. Kiedy odkry magi Miecza, s dzi , e jest niezwyci ony. To uczucie pot gi nie dawa o si porówna z niczym, czego wcze niej do wiadcza albo co w ogóle uwa wszystko. Wci
za mo liwe. Dysponuj c tak
si , móg zrobi
pami ta , co czu , stoj c praktycznie samotnie przeciwko cieniowcom w
Dole. To by o cudowne. Porywaj ce. Lecz równie wyczerpuj ce. Za ka dym razem, kiedy przyzywa moc, zdawa a si ona co z niego wysysa .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Kiedy z ama Miecz Leah i utraci wszelk w adz nad magi , zda sobie spraw , jak wiele ona z niego wyssa a. Niemal od razu poczu zmian w sobie. Padishar twierdzi , e si myli, mówi , e zapomni o swojej stracie, e dojdzie do siebie i z czasem stanie si taki, jaki by wcze niej. Teraz wiedzia , e tak nie jest. Nigdy nie dojdzie do siebie - w ka dym razie nie w pe ni. To, e kiedy posiada w adz nad magi , zmieni o go nieodwracalnie. Nie potrafi si jej wyrzec, bez niej nie by tym samym cz owiekiem. Chocia posiada j krótko, skutek tego stanu by trwa y. Pragn
jej znowu. Bez niej by zgubiony, czu
si
zdezorientowany i wystraszony. To z tej przyczyny nie ruszy si z miejsca podczas starcia z pe zaczem. Nie oznacza o to, e utraci poczucie tego, co powinien zrobi ani jak to powinien zrobi . Po prostu nie potrafi ju wezwa na pomoc magii. Przyznanie si do tego przed sob kosztowa o go tak wiele, e nawet nie potrafi tego okre li . Nie przestawa pracowa , jak pozba wion uczu maszyna, pora ony wiadomo ci , e utrata magii mog a go tak obezw adni . Ukry si w swoich my lach, w deszczu i szaro ci, maj c nadziej , e nikt - a zw aszcza Padishar Creel - nie zauwa y jego za amania, i zastanawiaj c si z przera eniem, co zrobi, je li si to powtórzy. Po pewnym czasie przy apa si na tym, e my li o Parze. Nigdy przedtem nie zastanawia si nad tym, co dla Ohmsforda oznacza musi konieczno
ci
ego zmagania si
ze swoj magi . Zmuszony do u wiadomienia sobie, czym dla niego samego jest magia Miecza Leah, Morgan zrozumia , jak trudno jego przyjaciel nauczy si
musia o to sprawia Parowi. W jaki sposób
z moc pie ni, na której nie móg w pe ni polega ? Co czu ,
kiedy go zawodzi a, jak zdarzy o si Allanona? Jak udawa o mu si
godzi
tylekro
podczas ich wyprawy w poszukiwaniu
z w asn
s abo ci ?
wiadomo ,
e Ohmsford
znajdowa na to jaki sposób, napawa a go pewn otuch . Oko o po udnia pe zacz zosta usuni ty, a zniszczenia poczynione przez niego w obozie - w wi kszo ci naprawione. Deszcz w ko cu usta . Burza przesun a si na wschód, zawadzaj c po drodze o wierzcho ki Smoczych Z bów. Chmury postrz pi y si i pojawi o si wiat o
s oneczne
padaj ce
d ugimi,
w skimi
smugami,
mieni cymi
si
na
tle
ciemnozielonego przestworu Parma Key. Federacja niezw ocznie podci gn a katapulty i machiny obl nicze, ponawiaj c ataki na Wyst p. Katapulty miota y kamienie, a wie e obl nicze obsadzili ucznicy prowadz cy nieprzerwany ogie w kierunku obozu banitów. Nie podejmowano próby wspi cia si na gór , atak by ograniczony do ci
ego ostrza u Wyst pu i jego mieszka ców, trwaj cego
przez ca e popo udnie i kontynuowanego wieczorem. Banici nie mogli nic zrobi , eby go powstrzyma , napastnicy znajdowali si
zbyt daleko i byli za dobrze os oni ci. Poza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jaskiniami nie by o adnego miejsca, gdzie bezpiecznie mo na si by o porusza . Wydawa o si jasne, e utrata pe zacza nie zniech ci a federacji. Nie mo na by o liczy na przerwanie obl enia. Mia o ono by kontynuowane do czasu, a obro cy b
na tyle os abieni, by
mo na ich by o pokona frontalnym atakiem. Niezale nie od tego, czy mia o to trwa dni, tygodnie czy miesi ce, wynik musia by ten sam. Armia federacji gotowa by a poczeka . Na górze obro cy przemykali i kluczyli w ród gradu pocisków, miotaj c wyzwiska w stron napastników i w miar mo no ci wykonuj c swoje zadania. Lecz w zaciszu swoich kryjówek z rosn cym przekonaniem dawali wyraz swym podejrzeniom. Wbrew temu, w co wierzyli, Wyst p nie móg zosta utrzymany. Morgana Leah zaprz ta y jego w asne troski. Umy lnie oddali si od pozosta ych i siedzia znowu samotnie w osikowym gaju na drugim ko cu cypla, z dala od g ównych pozycji obronnych obozu, na których koncentrowa si atak federacji. Ledwie upora si ze swoj niezdolno ci do pogodzenia si z utrat mocy Miecza Leah, a ju musia si zmierzy z równie dr cz cym dylematem swoich podejrze dotycz cych to samo ci zdrajcy. Nie wiedzia , co ma zrobi . Z pewno ci powinien komu powiedzie . Musi komu powiedzie . Ale komu? Padisharowi Creelowi? Gdyby powiedzia Padisharowi, herszt banitów móg by mu uwierzy albo nie, lecz w adnym razie nie pozostawi by sprawy przypadkowi. Padisharowi nie zale
o w tym momencie zupe nie na Steffie i Teel; po prostu by si ich pozby - obojga.
W ko cu nie by o sposobu, eby ustali , które z nich zdradzi o ani nawet, e by o to które z nich. A Padishar nie by w nastroju, eby wyczekiwa na odpowied . Morgan pokr ci g ow . Nie móg powiedzie Padisharowi. Steffowi? Gdyby si na to zdecydowa , rozstrzyga by w istocie, e zdrajczyni jest Teel. Chcia w to uwierzy , ale czy tak by o naprawd ? Nawet je li by o, wiedzia , jaka dzie reakcja Steffa. Jego przyjaciel kocha Teel. Uratowa a mu oczekiwa , e zechce bez jakiego dowodu przyj A Morgan nie mia
ycie. Trudno by o
do wiadomo ci to, co Morgan mu powie.
adnego dowodu - w ka dym razie niczego, co mo na by wzi
do r ki i
pokaza . Mia jedynie mniej lub bardziej przemy lane domys y. Wyeliminowa Steffa. Komu innemu? Nie by o nikogo innego. Powiedzia by Parowi albo Collowi, gdyby tu byli, albo Wren, a nawet Walkerowi Bohowi. Lecz cz onkowie rodziny Ohmsfordów rozpierzchli si na cztery strony wiata i pozosta sam. Nie by o nikogo, komu móg by zaufa . Siedzia w ród drzew, s uchaj c dalekich okrzyków i nawo ywa obro ców, odg osu katapult i uków, skrzypienia metalu i drewna, brz czenia lec cych pocisków i huku ich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
uderze . By odizolowany, stanowi wysp
w sercu bitwy, zagubiony w ród morza
niezdecydowania i w tpliwo ci. Musia co zrobi - lecz nie chcia mu si objawi kierunek, w którym powinien pod pój
. Tak bardzo pragn
wzi
na pó noc, eby przy czy si do banitów, podj
udzia w walce przeciw federacji, poszukiwania Miecza Shannary,
dopomóc w zniszczeniu cieniowców. Takie by y jego aspiracje, kiedy wyrusza - takie mia e plany! Mia porzuci swoj klaustrofobiczn egzystencj w ojczystych górach, bezsensowne ucieranie nosa urz dnikom przysy anym przez federacj , sko czy wreszcie z ja owymi zabawami w wyprowadzanie z równowagi ludzi, którzy niczego nie mogli zmieni , nawet je li chcieli. By powo any do dokonania czego wielkiego, czego wspania ego... Czego , co zmieni bieg dziejów. Teraz mia po temu okazj . Móg zmieni bieg dziejów jak nikt inny. A jednak siedzia tu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek. Powoli zbli
si wieczór, obl enie trwa o z nie s abn
si , a problem Morgana
pozostawa nie rozwi zany. Raz opu ci lasek, eby zobaczy , co dzieje si ze Steffem i Teel - a raczej, eby ich podejrze , sprawdzi , czy si w jaki sposób nie zdradz . Lecz u nich nie nast pi a adna zmiana. Steff wci
by s aby i zdolny do prowadzenia rozmowy zaledwie
przez kilka minut, po których zasypia ; Teel by a milcz ca i ostro na. Obserwowa ich skrycie, usi uj c dostrzec co , co pozwoli oby mu rozstrzygn , czy jego podejrzenia mog mie jakie podstawy w rzeczywisto ci, czy tkwi w nich cho
o prawdy, opu ci ich z
równie pustymi r kami jak wówczas, gdy przychodzi . By o ju niemal ciemno, kiedy odnalaz go Padishar Creel. Morgan pogr ony by w my lach, wci
usi uj c zdecydowa , co powinien zrobi dalej, i nie us ysza , jak herszt
banitów si zbli a. Dopiero kiedy Padishar si odezwa , zda sobie spraw , e kto stoi obok. - Najbardziej odpowiada ci w asne towarzystwo, nieprawda ? Morgan podskoczy . - Co? Ach, to ty, Padisharze. Wybacz. Wielki m czyzna usiad naprzeciw niego. Jego twarz by a zm czona i brudna od kurzu i potu. Je li dostrzeg zak opotanie Morgana, to nie da tego po sobie pozna . Wyci gn nogi i odchyli cia o do ty u, opieraj c si na okciach i krzywi c twarz z bólu, jaki sprawia y mu rany. - To by paskudny dzie , góralu - powiedzia . Jego s owom towarzyszy o pe ne goryczy westchnienie. - Dwudziestu dwóch ludzi nie yje, dwóch nast pnych umrze zapewne przed witem, a my chowamy si tutaj jak zagonione do nory lisy. Morgan w milczeniu skin powiedzie .
g ow . Gor czkowo zastanawia si nad tym, co powinien
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Prawd powiedziawszy, nie bardzo podoba mi si to, co si dzieje. - Trudno by o co wyczyta z surowej twarzy Padishara. - Federacja tak d ugo b dzie obiega to miejsce, a wszyscy zapomnimy, po co w ogóle tutaj przybyli my, a to nie przyczyni si zbytnio do realizacji moich planów ani do o ywienia nadziei wolno urodzonych. Uwi zani tu w ten sposób, nikomu nie mo emy si na nic przyda . S inne kryjówki i nadarzy si jeszcze sposobno
do wyrównania rachunków z tymi tchórzami, którzy wysy aj przeciw nam istoty
zrodzone z ciemnej magii, by wykona y za nich robot , zamiast samemu stawi nam czo o. Na chwil urwa . - Zdecydowa em wiec, e nadszed czas, by pomy le o wyniesieniu si st d. - O ucieczce? - Morgan pochyli si do przodu. - Przez tylne drzwi, o których rozmawiali my. Pomy la em, e powiniene wiedzie . potrzebowa twojej pomocy. - Mojej pomocy? - Morgan wytrzeszczy oczy. Padishar wyprostowa si powoli do pozycji siedz cej. - Chc , eby kto zaniós wiadomo
do Tyrsis, do Damson i Ohmsfordów. Powinni
wiedzie , co si sta o. Sam bym poszed , ale musz pozosta , eby bezpiecznie wyprowadzi ludzi. Pomy la em wi c, e mo e ty by by zainteresowany. - Jestem. Zrobi to. - Morgan zgodzi si od razu. - Nie tak szybko. - R ka tamtego unios a si ostrzegawczo. - Nie opu cimy Wyst pu od razu, przypuszczalnie nie wcze niej ni za jakie trzy albo cztery dni. Ranni nie powinni by jeszcze ruszani z miejsca. Ale chc , eby ty wyruszy wcze niej. ci le mówi c, jutro. Damson to bystra dziewczyna, z g ow na karku, ale jest samowolna. Rozmy la em troch o tym wszystkim od czasu, kiedy mnie zapyta
, czy mo e ona spróbowa sprowadzi tutaj
Ohmsfordów. Mog em si myli ; mo e spróbowa to zrobi . Musisz temu zapobiec. - Dobrze. - Wyjdziesz zatem tylnym wyj ciem, jak powiedzia em. I pójdziesz sam. - Morgan zmarszczy brwi. - Sam, ch opcze. Twoi przyjaciele pozostan ze mn . Po pierwsze nie mo esz w drowa po Callahornie z par kar ów na karku, nawet gdyby byli oni do tego zdolni, a przynajmniej jedno z nich nie jest. Federacja uj aby was w ci gu pi ciu minut. A po drugie, nie mo emy ryzykowa po owej zdradzie. Nikt nie mo e zna twoich planów. Góral zastanawia si przez chwil . Padishar mia racj . Nie mia o sensu wystawia si na niepotrzebne ryzyko. B dzie lepiej, je li pójdzie sam, nie mówi c nikomu o swoich zamiarach - zw aszcza Steffowi i Teel. Omal nie wypowiedzia g si rozmy li i tylko skin g ow .
no swoich podejrze , ale
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Dobrze. Wi c sprawa jest za atwiona. Jeszcze tylko jedno. - Padishar podniós si z powrotem na nogi. - Chod ze mn . Poprowadzi Morgana przez obóz do najwi kszej z jaski , otwieraj cej si na ska y w bi cypla. Min li wn
, gdzie piel gnowano rannych, i weszli do grot po
onych dalej.
Tutaj rozpoczyna y si tunele, tuzin albo i wi cej, wybiegaj ce z siebie nawzajem i gubi ce si w mroku. Jeszcze przy wej ciu Padishar wzi
pochodni . Teraz przytkn
j do innej,
on cej w elaznym uchwycie przytwierdzonym do ciany jaskini, rozejrza si wokó , eby si upewni , czy nikt ich nie obserwuje, po czym da Morganowi znak, eby szed za nim. Omijaj c tunele, poprowadzi górala mi dzy stertami zapasów do najg biej po
onej cz ci
jaskini, kilkadziesi t metrów w g b masywu urwiska, gdzie przy jednej ze cian na wysoko kilku metrów wznosi y si stosy skrzynek. By o tam cicho, ha asy pozosta y daleko z ty u. Padishar znowu si obejrza , wbijaj c wzrok w ciemno . Nast pnie, oddawszy Morganowi pochodni , si gn skrzynek i poci gn . Cz ukazuj c po
ciany odchyli a si - fa szywy front na ukrytych zawiasach -
ony w g bi tunel.
- Widzia wzi
r kami w gór , chwyci jedn ze
, jak to zrobi em, ch opcze? - zapyta cicho. Morgan skin g ow . Padishar
z powrotem pochodni i wsun
j do rodka.
ciany sekretnego tunelu, wij c si ,
zbiega y w dó , a w ko cu gin y z oczu. - Ci gnie si przez ca
gór - rzek . - Id c nim do ko ca, wyjdziesz poni ej Parma
Key, troch na po udnie od Smoczych Z bów i na wschód od prze czy Kennon. - Spojrza ostro na Morgana. - Je li spróbujesz znale
drog przez inne korytarze, te, przy których
trzymam na pokaz stra e, mo emy ju si wi cej nie spotka . Rozumiesz? - Ponownie zamkn
sekretne drzwi i odst pi o krok do ty u. - Pokazuj ci to wszystko teraz, bo kiedy
dziesz gotowy do drogi, nie b dzie mnie przy tobie. B
na górze, pilnuj c twojego zadka.
- U miechn si zimno do Morgana. - Pami taj, eby jak najszybciej si st d wydosta . Wrócili przez groty wype nione zapasami i wyszli przez g ówn jaskini na cypel. By o ju
ciemno, ostatnie wiat o dnia cofn o si
przed zmierzchem. Herszt banitów
zatrzyma si , przeci gn i odetchn g boko wieczornym powietrzem. - Pos uchaj mnie, ch opcze - rzek cicho. - Jest jeszcze co . Musisz przesta rozmy la o tym, co sta o si z mieczem, który nosisz. Nie mo esz wlec z sob tego brzemienia i oczekiwa , e zachowasz jasno
umys u; to o wiele za du y ci ar, nawet dla kogo tak
nieugi tego jak ty. Zrzu go z ramion. Zostaw go za sob . Masz do
si y, eby poradzi
sobie bez niego. Wie o tym, co sta o si dzi rano, od razu u wiadomi sobie Morgan. Wie i mówi mi,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
e wszystko jest w porz dku. Padishar westchn . - Bol mnie wszystkie ko ci, ale adna z nich nie boli mnie ani w po owie tak mocno jak serce. Ci y mi to, co si tutaj sta o. Ci y mi to, co nam uczyniono. - Spojrza Morganowi prosto w oczy. - To w
nie mam na my li, mówi c o bezu ytecznym baga u.
Zastanów si nad tym. Odwróci si i po chwili znikn
w mroku. Niewiele brakowa o, a Morgan zawo
za nim. Zrobi nawet krok w jego stron , my dotycz cych zdrajcy.
by
c, e teraz mu powie o swoich podejrzeniach
atwo by oby to zrobi . To by go uwolni o od ci aru samotnego
wigania tajemnicy. Rozgrzeszy oby go z odpowiedzialno ci wynikaj cej z tego, e by jedynym, który wiedzia . Walczy ze swym niezdecydowaniem podobnie, jak zmaga si z nim przez ca y dzie . Lecz raz jeszcze przegra . Spa potem, otuliwszy si p aszczem i zwin wszy si na trawie pod osik . Ziemia wysch a po porannym deszczu; wieczór by ciep y, a w powietrzu unosi y si le ne zapachy. Spa g boko i bez snów. Troski i niezdecydowanie ulotni y si bez ladu. Znikn y widma utraconej magii oraz zdrajcy, przep dzone z jego my li przez zm czenie, które spowi o go czule, przynosz c mu spokój. Szybowa , zawieszony w up ywaj cym czasie. A potem si obudzi . Czyja
r ka zacisn a si
mocno na jego ramieniu. Sta o si
to tak nagle i
niespodziewanie, e przez chwil s dzi , e zosta zaatakowany. Zrzuci z siebie p aszcz i zerwa si na nogi, miotaj c si nieprzytomnie w ciemno ci. Wtem znalaz si twarz w twarz ze Steffem. Karze siedzia przed nim, otulony w koce, ze sztywnymi i stercz cymi w osami, blady i wychud y na twarzy, spocony pomimo nocnego ch odu. Jego ciemne oczy p on y od gor czki i malowa si w nich wyraz l ku i desperacji. - Teel odesz a - szepn szorstko. Morgan odetchn g boko, eby si uspokoi . - Dok d? - wykrztusi z siebie. Jedn r
mia wci
mocno zaci ni
na r koje ci
sztyletu przy pasie. Steff potrz sn g ow . Jego oddech rozlega si chrapliwie w ród nocnej ciszy. - Nie wiem. Odesz a jak
godzin temu. Widzia em j . My la a, e pi , ale... - Nie
doko czy . - Co jest nie tak, Morgan. Co ... - Ledwie by w stanie mówi . - Gdzie ona jest? Gdzie jest Teel? Nagle Morgan Leah u wiadomi sobie, e zna odpowied .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXX Tej samej nocy Par Ohmsford po raz ostatni zszed do Do u po Miecz Shannary. Na Tyrsis sp yn przeistoczy y si w mg
ju
mrok, zas ona nieprzeniknionej ciemno ci. Deszcz i para
tak g st , e dachy i mury budynków, wozy i stragany placów
targowych, a nawet kamienie ulic rozp yn y si w niej bez ladu. Nie by o wida ani ksi yca, ani gwiazd, a wiat a miasta migota y jak wiece, które w ka dej chwili mog zosta zdmuchni te. Damson Rhee wyprowadzi a Ohmsfordów z ogrodowej szopy, raz jeszcze spowitych w p aszcze, z kapturami naci gni tymi g boko na oczy. Mg a by a wilgotna i lepka; przywiera a cieniutk warstewk do ubra i skóry. Dzie sko czy si wcze nie, skrócony przez pojawienie si mg y, która podnios a si z
k pod cian urwiska i wzbiera a jak fala
przyp ywu, a w ko cu przetoczy a si ponad murami Tyrsis, grzebi c pod sob miasto. Miejsce ch odu z poprzedniej nocy zaj o równie nieprzyjemne ciep o, cuchn ce ple ni i rozk adem. Przez ca y dzie niezwyk
ludzie z miasta mruczeli ze
le ukrytym niepokojem o
ci pogody; kiedy zacz y dogasa resztki s abego, szarego wiat a dziennego,
zabarykadowali si w domach, jakby znajdowali si pod obl eniem. Damson i Ohmsfordowie byli praktycznie sami na cichych i ciemnych ulicach. Mijaj cy ich przechodnie - zdarzy o si to tylko jeden albo dwa razy - pojawiali si jedynie na chwil , jakby byli duchami, które przyby y z za wiatów, by zaraz w nie powróci . Do ich uszu dociera y odg osy, lecz nie sposób by o ich zlokalizowa ani odgadn
ich ród a. W
ciszy rozlega y si kroki, cichy tupot butów, który dochodzi nie wiadomo sk d i zaraz milk . Wokó nich porusza y si jakie istoty, nieokre lone kszta ty i formy, które unosi y si w powietrzu raczej, ni chodzi y, i znika y w u amku sekundy. By a to noc odpowiednia do wyobra enia sobie rzeczy, których nie ma. Par robi , co móg , eby tego unikn , lecz tylko cz ciowo mu si to udawa o. Nosi w wyobra ni stworzone przez samego siebie duchy, które jakby odnajdywa y sw to samo w cieniach igraj cych w ród mg y. Tam, na lewo od plamki wiat a, która by a uliczn latarni , ukazywa a si z
ona przez niego obietnica, e zapewni bezpiecze stwo Collowi i
Damson owej nocy, kiedy zeszli do Do u - niewielki, wyl kniony strz p pary. Tam, tu za nim, by a jego wiara, e dzi ki magii pie ni posiada wystarczaj obietnicy, e w jaki sposób b dzie móg u
moc, by dotrzyma tamtej
pie ni tak, jak kiedy u ywano Kamieni Elfów
- nie do wywo ywania obrazów i stwarzania iluzji, lecz jako pot
bro . Jego wiara ciga a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jego obietnic , jeszcze od niej mniejsza i bardziej znikoma. Po drugiej stronie ulicy, wzd ledwie widocznej ciany sklepu, posuwaj c si z trudem po kamiennych p ytach, jakby grz
o w ruchomych piaskach, pe za o poczucie winy, jakiego do wiadcza , poniewa nie
ucha nikogo oprócz siebie samego, usi uj c usprawiedliwi zarówno obietnic , jak i wiar poczucie winy, które lada chwila mog o podej
mu do gard a i zad awi go.
A ponad nimi wszystkimi jak wielki drapie ny ptak - ponad obietnic , wiar
i
poczuciem winy, zadomowione w ród g uchej nocy, lepe, lekkomy lne i niez omne - unosi o si jego postanowienie wype nienia zadania powierzonego mu przez ducha Allanona i wydostania z Do u i od cieniowców zaginionego Miecza Shannary. Jest w krypcie, zapewni samego siebie w skryto ci swych my li. Miecz Shannary. Czeka na niego. Lecz duchy nie dawa y si przep dzi i szepty ich w tpliwo ci roi y si wokó jego ych samozapewnie jak odra aj ce owady, z uporem d
ce do celu, szydz ce z jego
dumy i g upiej pewno ci, dr cz ce go sugestywnymi obrazami losu, jaki ich czeka , je li si myli . Odgradza si przed duchami, tak samo jak zawsze przedtem. Nie móg jednak zaprzecza ich istnieniu. Nie móg udawa , e ich nie ma. Ucieka w g b siebie, kiedy wraz z Damson i Collem posuwali si powoli, po omacku pustymi ulicami miasta, przez mg
i wil-
go , i znajdowa schronienie w twardym rdzeniu swej determinacji. Stawia wszystko na jedn kart . A je li nie mia racji? Kto jeszcze, oprócz Colla i Damson, ucierpi wówczas z powodu jego pomy ki? My la przez chwil o tych, od których zosta oddzielony przez swoj w drówk , o tych, których wci gn y w swój wir zdarzenia, które doprowadzi y do dzisiejszej nocy. Jego rodzice byli wi niami federacji przetrzymywanymi w areszcie domowym w Shady Yale dobrzy, delikatni ludzie, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili i nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co stanie si z nimi, pomy la , je li mu si nie powiedzie? Co stanie si z Morganem Leah, dzielnym kar em Steffem i tajemnicz Teel? Przypuszcza , e nawet teraz snuj oni plany przeciwko federacji, ukryci na Wyst pie, g boko w obr bie bezpiecznych granic Parma Key. Czy oni równie b
musieli zap aci za jego niepowodzenie? A co z
pozosta ymi, którzy przybyli do Hadeshornu? Walker Boh powróci do Hearthstone. Wren uda a si z powrotem do Westlandii. Coglin znikn . A Allanon? Co b dzie z duchem druida? Co z Allanonem, który mo e nawet nigdy nie istnia ? Ale to nie by b d i on si nie myli . Wiedzia to. By tego pewien. Damson zwolni a. Dotarli do w skich kamiennych schodów zbiegaj cych ku kana om
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ciekowym. Spojrza a do ty u na Para i Colla; jej zielone oczy po yskiwa y zimno. Potem, daj c im znak, eby za ni szli, ruszy a w dó . Ohmsfordowie pod yli za ni . Zmory Para sz y wraz z nim, otaczaj c go ciasnym kr giem. Ich oddech, przelatuj cy po jego twarzy, by równie realny, jak jego w asny. Damson sz a przodem, a Coll zamyka pochód. Nikt si nie odzywa . Par nie by pewien, czy by by w stanie mówi , gdyby spróbowa . Mia uczucie, jakby jego usta i gard o by y zapchane wat . Ba si . Raz jeszcze Damson wyci gn a pochodni , eby o wietli drog , i p on a ona jasnym blaskiem w ród mroku, gdy pod ali bezg
nie naprzód. Par spojrza kolejno na
Damson i Colla. Ich twarze by y blade i napi te. Ka de z nich odwzajemni o na chwil jego spojrzenie i odwróci o wzrok. Droga do Kreta zaj a im nieca
godzin . Czeka ju
na nich, kiedy wyszli z
wyschni tej studni, przycupni ty w mroku. Wygl da jak nastroszony k bek w osów, z którego wyziera o dwoje l ni cych oczu. - Krecie? - cicho zawo
a do niego Damson.
Przez chwil nie by o odpowiedzi. Kret siedzia przykucni ty w szczelinie skalnej ciany komnaty, prawie niewidoczny w ciemno ci. Gdyby nie pochodnia niesiona przez Damson, w ogóle by go nie zauwa yli. Spogl da na nich w milczeniu, jak gdyby sprawdzaj c, czy to na pewno oni. W ko cu pocz apa par kroków naprzód i si zatrzyma . - Dobry wieczór, liczna Damson - wyszepta . Spojrza krótko na Ohmsfordów, lecz nic do nich nie powiedzia . - Dobry wieczór, Krecie - odpar a Damson. Przechyli a g ow . - Czemu si chowa
?
Kret zamruga oczami jak sowa. - Rozmy la em. Damson zawaha a si , marszcz c czo o. Wstawi a pochodni do szczeliny w skale, eby wiat o nie przeszkadza o jej dziwnemu przyjacielowi. Nast pnie przykucn a naprzeciw niego. Ohmsfordowie wci - Co ustali
stali.
, Krecie? - zapyta a spokojnie Damson.
Kret poruszy si nerwowo. Mia na sobie rodzaj skórzanych spodni i kamizelki, lecz gin y one niemal zupe nie pod jego sier ci . Jego stopy równie by y poro ni te w osami. Nie nosi butów. - Istnieje droga do pa acu królów Tyrsis, a stamt d do Do u - rzek Kret. Zgarbi si jeszcze mocniej. - S tam równie cieniowce. Damson skin a g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Czy zdo amy si tamt dy przedosta ? Kret potar r
nos. Potem przygl da si jej badawczo przez bardzo d ugi czas, jak
gdyby odkry w jej twarzy co , co przedtem w jaki sposób umyka o jego uwagi. - By mo e - rzek w ko cu. - Spróbujemy? Damson u miechn a si
krótko i znowu skin a g ow . Kret podniós si . By
male ki. Przypomina kud at kulk z r kami i nogami, które wygl da y, jakby wetkni to je dopiero po namy le. Kim on jest? - zastanawia si Par. Kar em? Gnomem? Kim? - T dy - powiedzia Kret i da im znak, eby weszli za nim do ciemnego korytarza. Zabierzcie pochodnie, je li chcecie. Mo emy jej jaki czas u ywa . - Spojrza ostro na Ohmsfordów. - Ale nie wolno rozmawia . Tak si zacz o. Poprowadzi ich do trzewi miasta, jego najg bszych kana ów, katakumb, których tunele przewierca y jego piwnice i podziemia, korytarzy, których nikt nie ywa od setek lat. Na skale i ubitych pod ogach le
a gruba warstwa kurzu, który nie nosi
ladów niczyjej obecno ci. By o tutaj cieplej; wilgo Korytarze dr
i mg a nie dociera y tak g boko.
y ska , przebiegaj c przez komnaty i sale u ywane niegdy jako kryjówki
dla obro ców miasta oraz magazyny ywno ci i broni, gdzie czasami ukrywano ca
ludno
Tyrsis - m czyzn, kobiety i dzieci. Od czasu do czasu natrafiali na drzwi, zardzewia e i spadaj ce z zawiasów, z wy amanymi i pogruchotanymi zamkami oraz gnij cymi deskami. Niekiedy w ciemno ci porusza y si szczury, lecz zaraz czmycha y przed zbli aj cymi si lud mi i wiat em. Czas mija . Par przesta si ju orientowa , jak d ugo w druj podziemnymi kana ami, posuwaj c si
wytrwale naprzód za przysadzist
postaci
Kreta. Od czasu do czasu
przewodnik pozwala im odpocz , cho sam chyba tego nie potrzebowa . Ohmsfordowie i dziewczyna mieli ze sob wod i troch jedzenia dla podtrzymania si , lecz Kret nie zabra niczego. Wydawa o si , e nawet nie ma broni. Podczas kilku krótkich postojów siadali w kr g w niemal zupe nym mroku, cztery samotne istoty pogrzebane pod dziesi tkami metrów ska ; troje z nich popija o wod i przegryza o jedzenie, czwarty przypatrywa im si jak kot, a wszyscy razem sprawiali wra enie uczestników jakiego osobliwego rytua u. Szli tak d ugo, e Para zacz y bole nogi. Pozostawili za sob dziesi tki korytarzy i nie mia poj cia, gdzie si znajduj ani w jakim kierunku zd aj . Pochodnia, z któr wyruszyli, wypali a si i dwukrotnie j zmieniano. Ich ubrania i buty pokryte by y kurzem, który równie oblepia im twarze. Par mia tak sucho w gardle, e z trudem prze yka lin . Potem Kret si zatrzyma . Znajdowali si w wyschni tej studni, któr przecina szereg tuneli. Na przeciwleg ej cianie do ska y przytwierdzona by a elazna drabina. Prowadzi a w
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mrok i gin a z oczu. Kret odwróci si , wskaza ku górze i po
brudny palec na ustach. Nikomu nie
trzeba by o mówi , co to oznacza. Wchodzili po drabinie w milczeniu, stawiaj c nog za nog , s uchaj c, jak szczeble skrzypi i j cz pod ich ci arem.
wiat o pochodni rzuca o na ciany studni ich cienie,
zniekszta caj c je niemal nie do poznania. Korytarze w dole pogr
y si w mroku.
U szczytu drabiny znajdowa a si klapa. Kret wspar si nogami o drabin i uniós j . Klapa uchyli a si na par centymetrów i Kret wyjrza na zewn trz. Zaspokoiwszy ciekawo , mocniej popchn
klap , która opad a z g uchym odg osem do ty u. Kret wygramoli si na
gór , a zaraz po nim uczynili to Damson i Ohmsfordowie. Znajdowali si
w olbrzymiej, pustej piwnicy, lochu wzniesionym z kamiennych
bloków. Sta y w niej olbrzymie beczki okute elaznymi obr czami, a na pod odze le porozrzucane
y
cuchy i kajdany. Drzwi wykonane by y z elaznych pr tów. Z wn trza
piwnicy rozchodzi y si
niezliczone korytarze. Szerokie schody na jej drugim ko cu
prowadzi y w pó mrok. Cisza by a przyt aczaj ca, wydawa o si , e tak bardzo sta a si cz ci kamienia, e poch ania on wszelkie d wi ki. Nad wszystkim unosi a si ciemno rozpraszana tylko nieznacznie przez dymi ce wiat o pojedynczej pochodni niesionej przez ma gromadk . Kret przysun
si
do Damson i co
szepn . Dziewczyna odwróci a si
Ohmsfordów, wskaza a miejsce, gdzie schody gubi y si
do
w mroku, i ruchem warg
wypowiedzia a s owo „cieniowce”. Kret powiód ich szybko przez piwnic do male kich drzwi umieszczonych w cianie po ich prawej stronie. Otworzy je bezg
nie, wprowadzi ich do rodka i szczelnie zamkn
drzwi. Znajdowali si w krótkim korytarzu, zako czonym kolejnymi drzwiami. Kret przeprowadzi ich równie przez nie, do komnaty po
onej dalej.
Komnata by a pusta, je li nie liczy kilku kawa ków drewna mog cych pochodzi z rozbitych skrzynek, paru lu nych kawa ków blachy oraz szczura, który czmychn
szybko do
szczeliny mi dzy kamiennymi blokami ciany. Kret poci gn
Damson za r kaw i dziewczyna nachyli a si , eby go pos ucha .
Kiedy sko czy , obróci a si do Ohmsfordów. - Przeszli my pod miastem, przez ska y na zachodnim kra cu Parku Ludu, i dotarli my do pa acu. Znajdujemy si na jego dolnych kondygnacjach, gdzie kiedy by o wi zienie. To t dy armie lorda Warlocka usi owa y si
przebi
w czasach Balinora
Buckhannaha, ostatniego króla Tyrsis. - Kret powiedzia co jeszcze i Damson zmarszczy a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
brwi. - Kret mówi, e w komnatach nad nami mog si znajdowa cieniowce, nie te z Do u, ale inne. Mówi, e je wyczuwa, chocia ich nie widzi. - Co to oznacza? - zapyta od razu Par. - Oznacza to, e ju bardziej nie chce si do nich zbli
. - Damson odwróci a twarz
od wiat a pochodni i przyjrza a si sklepieniu komnaty. - Oznacza to, e je li zbli y si do nich na tyle, eby je widzie , wówczas one z pewno ci równie b Par z niepokojem pod
widzie jego.
za jej wzrokiem. Rozmawiali szeptem, ale czy nawet to
by o bezpieczne? - Czy one nas s ysz ? - zapyta , jeszcze bardziej zni aj c g os, przywieraj c ustami do jej ucha. - Tutaj chyba nie. - Ale potem nie b dziemy mogli wiele mówi . - Spojrza a w stron Colla. Sta nieruchomo w ciemno ci. - Wszystko w porz dku? - Coll skin
g ow , cho by
blady jak kreda, i Damson spojrza a z powrotem na Para. - Znajdujemy si jeszcze w pewnej odleg
ci od Do u. Musimy przej
przez kata-kumby pod pa acem, eby dotrze do drzwi w
skale, którymi przedostaniemy si do rodka. Kret zna drog . Ale musimy by bardzo ostro ni. Wczoraj, kiedy sprawdza drog , w tunelach nie by o cie-niowców, ale to mog o si zmieni . Par spojrza na Kreta. Przycupn
przy jednej ze cian, ledwie widoczny na skraju
wiat a pochodni. Przygl da si im po yskuj cymi oczami. Jedn r
g adzi sobie futro na
ramieniu. Ohmsford poczu uk ucie niepokoju. Zacz
si przesuwa , a mi dzy nim a Kretem
znalaz a si Damson. Potem zapyta , tak cicho, e tylko ona mog a go s ysze : - Czy jeste pewna, e mo emy mu ufa ? Blada twarz Damson nie zmieni a wyrazu, lecz jej oczy spogl da y gdzie bardzo, bardzo daleko. - Jak tylko mo na by pewnym. - Urwa a na chwil . - Czy s dzisz, e mamy wybór? Par wolno pokr ci g ow . Damson u miechn a si ironicznie. - Wi c chyba nie ma sensu ama sobie nad tym g owy, prawda? Oczywi cie mia a racj . Nie mo na by o nic poradzi na jego podejrzenia, chyba e zgodzi by si zawróci , a Par Ohmsford postanowi ju , e tego me zrobi. Pomy la , e dobrze by by o, gdyby móg podda próbie magi pie ni,
owa , e nie wpad na ten pomys wcze niej - po prostu, eby
sprawdzi , czy jest ona w stanie dokona tego, czego od niej oczekiwa . To by go troch uspokoi o. Wiedzia jednak, e nie ma sposobu na sprawdzenie magii, przynajmniej nie tak, jak mu na tym zale
o, e nie objawi si ona. Móg stwarza obrazy, to prawda. Nie móg
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jednak przywo
prawdziwej mocy pie ni, w ka dym razie do czasu, a pojawi si co ,
przeciwko czemu b dzie mo na jej u
. A mo e nawet i wówczas nie.
Lecz moc ta istnieje, stwierdzi w my lach raz jeszcze, usi uj c zag uszy szepty swoich duchów. Musi istnie . - Nie b dziemy ju tego potrzebowa - rzek a Damson, wskazuj c pochodni . Poda a Parowi, po czym pogrzeba a w kieszeniach i wyci gn a dwa dziwne bia e kamienie, poci te srebrnymi
kami. Zatrzyma a jeden, a drugi poda a Parowi. - Zga pochodni - po-
leci a mu. - Potem zaci nij kamie w d oniach, eby go rozgrza . Kiedy poczujesz jego ciep o, rozchyl d onie. Par zanurzy pochodni
w kurzu, d awi c jej p omie . W komnacie zrobi o si
zupe nie ciemno. Wzi dziwny kamie w d onie i przytrzyma go w nich. Po paru sekundach poczu , e staje si ciep y. Kiedy uniós jedn d
, kamie wydawa s abe srebrzyste wiat o.
W miar jak jego wzrok przyzwyczaja si do mroku, stwierdza , e blask jest wystarczaj co silny, by o wietli twarze jego towarzyszy i otoczenie w promieniu kilku metrów. - Je li wiat o zacznie s abn , znowu rozgrzej kamie r kami. Zacisn a d chwil , po czym j
na jego r ce, mocno ciskaj c ni kamie , i trzyma a j tak przez cofn a. Srebrzyste
wiat o promieniowa o jeszcze mocniej. Par
miechn si mimo woli, nie potrafi c ukry zdumienia. - To zr czna sztuczka, Damson - szepn . - To próbka mojej magii, Ohmsfordzie - rzek a cicho, wbijaj c w niego oczy. - Magia dziewczyny z ulicy. Nie tak wspania a jak ta prawdziwa, ale niezawodna.
adnego dymu,
adnego zapachu, atwe do ukrycia. To lepsze od pochodni, je li chcemy pozosta nie zauwa eni. - Lepsze - zgodzi si Par. Kret wyprowadzi ich nast pnie z komnaty i powiód w mrok, nie u ywaj c adnego wiat a, którego widocznie nie potrzebowa . Damson sz a za nim, nios c jeden kamie , Par z drugim pod
za ni , a Coll jak zwykle zamyka pochód. Wyszli przez drugie drzwi na
korytarz biegn cy obok kolejnych drzwi i komnat. Posuwali si niemal bezg
nie. Ich buty
dotyka y cicho kamieni i tylko ich oddech rozlega si cichym po wistem. Par przy apa si na tym, e znowu rozmy la o Krecie. Czy mo na mu ufa ? Czy ma y jegomo ka
by tym, za kogo si podawa , czy kim innym? Cieniowce potrafi y przybiera
posta . A je li Kret by cieniowcem? Znowu tyle pyta
bez odpowiedzi. Nie ma
nikogo, komu móg by zaufa , pomy la ponuro, nikogo poza Collem. I Damson. Ufa Damson.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Czy nie? Odp dzi od siebie nag
chmur w tpliwo ci, która ju mia a go spowi . Nie móg
sobie teraz pozwoli na stawianie takich pyta . By o za pó no, eby mog o to mie jakie znaczenie, je li odpowiedzi by y b dne. Ryzykowa wszystko, zawierzaj c swemu os dowi Damson, i musia wierzy , e si nie myli. My
c znowu o zagadce cieniowców, tajemnicy tego, kim i czym s oraz w jaki
sposób mog przybiera tyle postaci, zacz
si nagle zastanawia , czy w obozie banitów
znajduj si cieniowce, czy wróg, przed którym tak rozpaczliwie usi uj si ukry , nie wmiesza si
ju
mi dzy nich. Zdrajca poszukiwany przez Padishara Creela móg by
cieniowcem, takim, który ma ludzk posta i jedynie wydaje si jednym z nich. Sk d mieli to wiedzie ? Czy magia by a jedynym sprawdzianem mog cym je zdemaskowa ? Czy takie by o przeznaczenie Miecza Shannary: odkrycie prawdziwej to samo ci wroga, którego szukali? Zastanawia si nad tym od czasu, kiedy Allanon wys
go na poszukiwanie Miecza.
Jak e ma o prawdopodobne wydawa o si jednak, by talizman ów móg by przeznaczony do tak d ugotrwa ej i wyczerpuj cej pracy. Ca
wieczno
zaj oby sprawdzanie nim ka dego,
kto móg by cieniowcem. Us ysza w my lach szept g osu AHanona. „Tylko dzi ki Mieczowi prawda mo e zosta
odkryta i tylko dzi ki prawdzie
cieniowce zostan pokonane”. Prawda. Miecz Shannary by
talizmanem ods aniaj cym prawd , niszcz cym
amstwo i ujawniaj cym to, co rzeczywiste, przez zdarcie zas ony pozorów. W ten sposób pos ugiwa si nim Shea Ohmsford, kiedy pokona lorda Warlocka. Takie musia o by przeznaczenie talizmanu równie i teraz. Wspi li si pod d ugich, kr tych schodach na podest. Drzwi w cianie naprzeciw by y zamkni te i zaryglowane. ciana z ty u i sufit ton y w mroku. Czelu
w dole wydawa a si
niesko czona. St oczyli si na pode cie, podczas gdy Kret grzeba przy zamkach. Jeden po drugim, ust powa y z cichym zgrzytem metalu. Kret powoli nacisn
klamk . Par s ysza
asny oddech i uderzenia serca, rejestruj ce narastaj cy w nim strach. Czu , jak przypatruj im si ukryte w mroku cieniowce. Wyczuwa ich obecno . By o to irracjonalne, zrodzone z wyobra ni - lecz nie mniej przez to realne. Nast pnie Kret otworzy drzwi i szybko si przez nie prze lizn li. Znale li si w male kim, pozbawionym okien pokoju. Dok adnie na jego rodku ujrzeli kr cone schody zbiegaj ce w ca kowit
ciemno , a po lewej stronie - drzwi
prowadz ce na pusty korytarz. Przez szczeliny w cianach korytarza s czy o si s abe wiat o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Na jego drugim ko cu, w odleg
ci oko o trzydziestu metrów, znajdowa y si nast pne
zamkni te drzwi. Kret da im znak, by weszli do korytarza i zamkn li za sob pierwsze drzwi. Par podszed do jednej ze szczelin w cianie i wyjrza na zewn trz. Znajdowali si gdzie w pa acu, znowu ponad poziomem ziemi. Wznosi y si
przed nim skaliste zbocza, g sto
poro ni te sosnami. Na niebie ponad drzewami wisia y ci kie chmury o p askich, zimnych i pos pnych podbrzuszach. Par cofn
si . Ciemno
zaczyna a ust powa przed wiat em dnia. By ju prawie
ranek. Szli ca noc. - liczna Damson - mówi cicho Kret, kiedy Par do nich do czy . - Z przodu znajduje si pomost biegn cy ponad dziedzi cem pa acu. Id c nim, zaoszcz dzimy sporo czasu. Je li ty i twoi przyjaciele staniecie na czatach, upewni si , czy nie ma tu nigdzie cienistych stworów. Damson skin a g ow . - Gdzie mamy stan ? Chcia , eby ustawili si na obu ko cach korytarza, nas uchuj c, czy nikt si nie zbli a. Ustalono, e Coll pozostanie tam, gdzie stoi. Par i Damson poszli z Kretem na drugi koniec korytarza. Tam, skin wszy im dla dodania otuchy g ow , Kret wymkn
si przez
drzwi i znikn . Ohmsford i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie przy samych drzwiach. Par spojrza do ty u przez s abo o wietlony korytarz, eby si upewni , czy Coll znajduje si w zasi gu wzroku. Surowa twarz jego brata unios a si na chwil i Par pomacha mu r
. Coll odpo-
wiedzia mu tym samym. Potem siedzieli w milczeniu. Mija y minuty, a Kret nie wraca . Par sta si niespokojny. Przysun si bli ej Damson. - Czy my lisz, e wszystko u niego w porz dku? - zapyta szeptem. W milczeniu skin a g ow . Par znowu odchyli si do ty u. Wzi g boki oddech i wolno wypu ci powietrze. - Nie cierpi tak czeka . Nie odpowiedzia a. Opar a g ow o cian i zamkn a oczy. Siedzia a w ten sposób przez d ugi czas. Par s dzi , e zasn a. Znowu spojrza w g b korytarza na Colla i stwierdzi , e siedzi dok adnie tak samo jak przedtem. Odwróci si ponownie w stron Damson. Jej oczy by otwarte i patrzy y na niego. - Czy chcia by , ebym powiedzia a ci o sobie co , czego nikt inny nie wie? - zapyta a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spokojnie. Bez s owa przyjrza si jej twarzy - jej adnym, regularnym rysom, tak teraz napi tym, jej szmaragdowym oczom i bladej skórze pod g stw rudych w osów. Wydawa a mu si pi kna i zagadkowa i chcia wiedzie o niej wszystko. - Tak - odpar . Przysun a si bli ej, tak e ich ramiona styka y si ze sob . Spojrza a na niego krótko, po czym odwróci a wzrok. Czeka . - Kiedy zdradza si komu sekret o sobie, to tak, jakby oddawa o mu si cz stk siebie - rzek a. - To prezent, lecz o wiele cenniejszy ni co , co mo na kupi . Niewielu ludziom opowiadam o sobie. My
, e jest tak dlatego, e nigdy nie mia am zbyt wiele poza sam
sob i chc zachowa to niewiele, co mam, dla siebie. - Spojrza a w dó i jej w osy zsun y si do przodu, przes aniaj c twarz, tak e nie widzia jej wyra nie. - Ale tobie chc co da . Wydajesz mi si kim bliskim. Od samego pocz tku, od pierwszego dnia w parku. Mo e dlatego, e
czy nas magia, oboje mamy nad ni w adz . Mo e dlatego wydaje mi si , e
jeste my do siebie podobni. Twoja magia jest inna od mojej, ale to nie ma znaczenia. Wa ne jest, e magii podporz dkowane jest ca e nasze ycie. Ona czyni z nas to, czym jeste my. Zawdzi czamy jej swoj to samo . Urwa a i pomy la , e mo e czeka na odpowied , wi c skin
g ow . Nie wiedzia
jednak, czy to dostrzeg a, czy nie. Westchn a. - Lubi ci , elfiku. Jeste uparty i nieust pliwy i czasem nie dostrzegasz nikogo i niczego wokó siebie. Ale ja te taka jestem. Mo e to nasz sposób, eby nie by takim samym jak inni. Mo e to nasz sposób na przetrwanie. - Urwa a, po czym spojrza a na niego. - My la am o tym, e gdybym mia a umrze , chcia abym ci pozostawi co po sobie, co , co tylko ty by mia . Co specjalnego. Par zacz
protestowa , lecz szybko po
a mu palce na ustach. - Pozwól mi sko czy . Nie
mówi , e wydaje mi si , i umr , lecz jest to z pewno ci mo liwe. Wi c mo e wyjawienie ci tego sekretu uchroni mnie przed tym jak talizman i zabezpieczy przed najgorszym. Rozumiesz? - Jego wargi zacisn y si i zdj a z nich palce. - Czy pami tasz, kiedy po raz pierwszy opowiedzia am ci o sobie, tamtej nocy, kiedy uciek
przed stra
federacji, po
tym, jak pozostali zostali pojmani? Usi owa am ci przekona , e to nie ja was wyda am. Opowiedzieli my sobie troch o sobie. Ty powiedzia
mi o magii, o tym, jak dzia a,
pami tasz? Kiwn potakuj co g ow . - Powiedzia
mi, e zosta
sierot , kiedy mia
osiem lat, i e winna temu by a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
federacja. Podci gn a kolana pod brod jak dziecko. - Mówi am ci, e moja rodzina zgin a w po arze pod
onym przez szperaczy
federacji po tym, jak odkryto, e mój ojciec dostarcza broni Ruchowi. Mówi am ci, e wkrótce potem przygarn
mnie uliczny magik i w ten sposób nauczy am si
swego
rzemios a. - Odetchn a g boko i wolno pokr ci a g ow . - To, co ci powiedzia am, nie by o w pe ni prawd . Mój ojciec nie zgin
w tamtym po arze. Uciek ze mn . To on mnie
wychowa , nie ciotka, nie uliczny magik. Wyrasta am w ród ulicznych magików i w ten sposób nauczy am si swojego fachu, ale to mój ojciec si mn opiekowa . I wci Jej g os zadr
to robi. -
. - Moim ojcem jest Padishar Creel.
- Padishar Creel jest twoim ojcem? - Par przypatrywa si jej os upia y. - Nie wie o tym nikt oprócz ciebie. - Nie spuszcza a z niego wzroku. - Tak jest bezpieczniej. Gdyby federacja dowiedzia a si , kim jestem, pos
aby si mn , eby do
niego dotrze . Par, tamtej nocy, kiedy powiedzia am ci o swoim dzieci stwie, wa ne by o, eby wiedzia , e nie mog abym nikogo wyda po tym, jak moja rodzina zosta a zdradzona przez federacj . To by a prawda. Dlatego mój ojciec, Padishar Creel, jest taki w ciek y, e ród jego ludzi mo e si znajdowa zdrajca. Nie potrafi zapomnie , co sta o si z moj matk , bratem i siostr . Mo liwo
ponownej utraty kogo bliskiego z powodu czyjej zdrady
go przera a. - Urwa a, przypatruj c mu si uwa nie. - Obieca am nigdy nikomu nie mówi , kim naprawd jestem, lecz ami t obietnic dla ciebie. Chc , eby wiedzia . Jest to co , co mog ci da i co b dzie nale
o wy cznie do ciebie. - U miechn a si i napi cie powoli w
nim opad o. - Damson - rzek , odwzajemniaj c jej u miech. - Lepiej, eby nic ci si nie sta o. Je li co si stanie, b dzie to moja wina, bo namówi em ci , eby mnie tutaj przyprowadzi a. Jak wówczas spojrz w twarz Padisharowi? - Za mia si cicho. - Nie móg bym mu si pokaza na oczy! Ona równie
zacz a si
mia , trz
c si
bezg
nie na sam
my l o tym, i
szturchn a go, jakby byli bawi cymi si dzie mi. Potem wyci gn a ramiona i przytuli a si do niego. Pozwoli jej trzyma si przez chwil , nie odpowiadaj c na jej u cisk. Jego spojrzenie pow drowa o do miejsca, gdzie siedzia Coll, niewyra ny cie na drugim ko cu korytarza. Lecz jego brat nie patrzy w ich stron . Od pocz tku w to przedsi wzi cie wpl tani byli przyjaciele i zdrajcy, i prawie niemo liwe by o stwierdzenie, kto jest kim. Nie dotyczy o to jednak Colla. A teraz Damson. Obj j i odwzajemni jej u cisk.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W par chwil pó niej powróci Kret. Zbli obecno
si do nich tak cicho, e spostrzegli jego
dopiero, kiedy drzwi, przy których siedzieli, zacz y si otwiera , napieraj c na
nich. Par pu ci Damson i zerwa si na nogi, wyci gaj c z pochwy swój d ugi nó . Kret zajrza przez drzwi i znowu po piesznie si cofn , znikaj c z oczu. Damson schwyci a Para za rami . - Krecie! - szepn a. - Wszystko w porz dku! Okr
a twarz Kreta ukaza a si znowu. Stwierdziwszy, e bro zosta a schowana,
wyszed ca y. Coll zbli
si ju spiesznie korytarzem. Kiedy do nich do czy , Kret odezwa
si , ju znowu spokojny: - W pobli u pomostu nie ma nikogo i je li si po pieszymy, b dziemy mogli tamt dy przej . Ale zachowujcie si teraz bardzo cicho. Wymkn li si z korytarza i znale li si na galerii okalaj cej wielk , pust rotund . Szybko ruszyli ni naprzód, mijaj c dziesi tki zamkni tych drzwi i mrocznych wn k. Po drugiej stronie Kret wprowadzi ich do jakiej sali i powiód przez ni do okratowanych elaznych drzwi, wychodz cych na g ówny dziedziniec pa acu. Ponad nim przebiega pomost prowadz cy do pot nego muru. Dziedziniec by niegdy labiryntem ywop otów i kr tych cie ek; teraz znajdowa y si tam jedynie pokruszone kamienne p yty i naga ziemia. Za murem rozci ga a si ciemna czelu
Do u.
Kret niespokojnie kiwa na nich r
. Wyszli na pomost, czuj c, jak ko ysze si on
lekko pod ich ci arem, i s ysz c, jak trzeszczy w prote cie. Wiatr wia nag ymi porywami i przelatywa po nagich kamiennych murach i przez pusty dziedziniec, zanosz c si niskim, ponurym wyciem. Pod nimi ko ysa y si i trz
y zielska targane wiatrem, a po dziedzi cu
przelatywa y jakie odpadki, miotane od ciany do ciany. Nie by o adnego znaku ycia, adnego ruchu w ród cieni i mroku - i ani ladu cieniowców. Szybko szli po pomo cie, nie zwracaj c uwagi na zgrzytanie i j ki jego stalowych lin. Posuwali si krok po kroku, trzymaj c r ce na por czy, z oczami utkwionymi przed siebie, patrz c, jak zbli a si mur pa acu. Po przej ciu na drug stron spiesznie wyszli na blanki murów, przy czym ka de z nich wyci ga o r
do ty u, eby pomóc nast pnemu, szcz liwe,
e ma ju przepraw za sob . Kret zaprowadzi ich do nast pnych kr conych schodów, zbiegaj cych w kompletn ciemno . Schodzili w milczeniu, pos uguj c si
wiat em kamieni dostarczonych przez
Damson. Byli ju blisko; od Do u dzieli y ich jedynie kamienie muru. Podniecenie Para sprawi o, e krew zacz a mocniej pulsowa w jego zako czenia jego nerwów si napi y.
ach. S ysza dudnienie w uszach, a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Jeszcze tylko kilka minut... U do u schodów znajdowa si
korytarz zako czony zniszczonymi drewnianymi
drzwiami, okutymi elazem. Kret podszed do nich i zatrzyma si . Kiedy si odwróci , Par od razu wiedzia , co jest za drzwiami. - Dzi kuj ci, Krecie - rzek cicho. - Tak, dzi kujemy ci - powtórzy a Damson. Kret nie mia o zamruga oczami, po czym rzek : - Mo ecie t dy zajrze . Si gn
r
do góry i ostro nie odsun
ma
deszczu
, ods aniaj c szczelin w
drzwiach. Par podszed i wyjrza na zewn trz. Rozci ga o si przed nim dno Do u, rozleg a, spowita mg
puszcza pe na drzew i
ska , kotlina pokryta gnij cymi pniami drzew i spl tanymi krzewami, mroczna kraina, w której porusza y si cienie i formowa y kszta ty znikaj ce po chwili jak widma. Tu na prawo znajdowa y si ruiny mostu Sendica, gin ce w szarej mgle. Par jeszcze przez chwil wpatrywa si w mrok. Nie by o ladu krypty skrywaj cej Miecz Shannary. Ale przecie j widzia , w
nie tam, tu za murem pa acu. Ukaza a j magia pie ni.
By a tam. Czu jej obecno , jakby by a yw istot . Pozwoli Damson spojrze przez szpar , a potem Collowi. Kiedy brat si cofn , wszyscy troje stan li, przypatruj c si sobie nawzajem. Par zsun z siebie opo cz . - Czekajcie na mnie tutaj. Uwa ajcie na cieniowce. - Sam na nie uwa aj - achn
si Coll, równie zrzucaj c z ramion p aszcz. - Id z
tob . - Ja te - rzek a Damson. Lecz Coll natychmiast zagrodzi jej drog . - Nie, ty nie. Tylko jedno z nas mo e pój
oprócz Para. Rozejrzyj si wokó , Damson.
Zobacz, gdzie jeste my. Jeste my w pu apce, w potrzasku. Nie ma innego wyj cia z Do u, ni przez te drzwi, ani innego wyj cia z pa acu, ni z powrotem po tych schodach i przez pomost. Kret mo e pilnowa pomostu, ale nie mo e jednocze nie strzec tych drzwi. Ty musisz si tym zaj . - Damson zacz a protestowa , lecz Coll jej przerwa . - Nie k
si , Damson. Wiesz,
e mam racj . S ucha em ci , kiedy by o trzeba; teraz ty us uchaj mnie. - To niewa ne, kto kogo s ucha. Nie chc , eby którekolwiek z was sz o ze mn - ostro wiadczy Par.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Coll nie zwróci uwagi na jego s owa. Przesun za pasem krótki miecz, tak e znalaz si on z przodu. - Nie masz wyboru. - Czemu to ja nie mia abym pój ? - ze z
ci zapyta a Damson.
- Bo on jest moim bratem! - G os Colla by jak trza niecie batem, a na jego surowej twarzy malowa o si zdecydowanie. Kiedy jednak odezwa si znowu, jego g os brzmia dziwnie mi kko. - To musz by ja; po to g ównie tutaj przyszed em. W ogóle tylko dlatego tu jestem. Damson umilk a, zastyg a w bezruchu. Jedynie jej oczy porusza y si niespokojnie. - Dobrze - zgodzi a si , lecz jej usta dr
y z gniewu, kiedy to mówi a. Odwróci a si .
- Krecie, pilnuj pomostu. Ma y jegomo
spojrza na ka de z nich po kolei z wyrazem niepewno ci i
oszo omienia w jasnych oczach. - Tak, liczna Damson - zamrucza i znikn jeszcze, lecz Coll uj
go za ramiona i przycisn
na schodach. Par zacz
mówi co
plecami do drewnianych drzwi. Ich
spojrzenia spotka y si . - Nie tra my ju czasu na spory, dobrze? - rzek Coll. - Doprowad my rzecz do ko ca. Ty i ja. Par próbowa si uwolni , lecz wielkie r ce Colla trzyma y go jak stalowe zaciski. Z rezygnacj zwiesi ramiona. Coll pu ci go. - Par - rzek niemal b agalny m tonem. - Powiedzia em prawd . Musz z tob i . Przygl dali si sobie w milczeniu. Par stwierdzi , e my li o tym, co przeszli, eby doj
do tego punktu, o trudach, jakich do wiadczyli. Chcia powiedzie
Collowi,
e
wszystko to co znaczy, e go kocha, e teraz si o niego boi. Chcia przypomnie bratu o jego kaczych stopach, ostrzec go, e kacze stopy s za du e, eby si na nich skrada . Chcia o mu si krzycze . Lecz zamiast tego powiedzia tylko: - Wiem. Nast pnie podszed do masywnych, zniszczonych drzwi, odsun wys
ich rygle i nacisn
on klamk . Drzwi otworzy y si i do rodka wpad o szare wiat o i mg a, st ch e
zapachy i lepki ch ód, syk bagiennych odg osów i wysokie, odleg e nawo ywanie samotnego ptaka. Par spojrza do ty u na Damson Rhee. Skin a g ow . Na znak, e b dzie czeka ? e rozumie? Nie wiedzia .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Z Collem u boku wkroczy do Do u.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXI Gdzie jest Teel? Morgan Leah ukl
po piesznie obok Steffa, dotkn
ch ód skóry przyjaciela. Impulsywnie zacisn czu . Morgan cofn mno
i dr
jego twarzy i wyczu palcami
r ce na jego ramionach, lecz karze tego nie
r ce i przysiad na pi tach. Jego oczy przeszukiwa y otaczaj
go cie-
nie tylko od ch odu. Pytanie powraca o ponurym szeptem w jego umy le,
przebiegaj c z k ta w k t, jakby usi owa o si ukry . Gdzie jest Teel? Mo liwo ci przesuwa y si przed nim w my lach. Mo e posz a przynie
Steffowi
wody, co do jedzenia albo dodatkowy koc? Mo e posz a si rozejrze , wybita ze snu przez jakie przeczucie albo ów szósty zmys , który ratuje cz owiekowi ycie, kiedy co ci gle na niego poluje? Mo e jest gdzie blisko i zaraz wróci? Mo liwo ci rozprys y si na drobne kawa ki i znikn y. Nie. Zna odpowied . Zesz a do sekretnego tunelu. Zesz a tam, eby od ty u sprowadzi na Wyst p Mia a w
nierzy federacji.
nie zdradzi ich po raz ostatni.
„Nikt oprócz Damson, Chandosa i mnie nie zna drugiej drogi - teraz, kiedy Hirehone nie yje”. Tak powiedzia mu Padishar Creel, mówi c o ukrytym wyj ciu, tunelu - Morgan ju prawie o tym zapomnia . Zadr
pod wp ywem wyrazisto ci wspomnienia. Je li jego
rozumowanie by o poprawne i zdrajc by cieniowiec, który przybra posta Hirehone'a, eby pod
za nimi do Tyrsis, wówczas posiad on pami
Hirehone'a i wiedzia równie o
tunelu. A je li cieniowiec wcieli si teraz w Teel... Morgan poczu , jak skóra cierpnie mu na karku. Wzi cie Wyst pu obl eniem zaj oby federacji miesi ce. Ale mo e obl enie by o jedynie manewrem maj cym s odwróceniu uwagi? Mo e sam pe zacz, nawet ponosz c pora uwag ? Mo e zamiarem federacji od samego pocz tku by o wzi
, mia jedynie odwróci Wyst p od rodka, raz
jeszcze wskutek zdrady, przez tunel, który mia by drog ucieczki banitów? Musz co zrobi ! Morgan Leah czu si , jakby mia nogi z o owiu. Musi zostawi Steffa i natychmiast pój
do Padishara Creela. Je li jego podejrzenie dotycz ce Teel jest s uszne, trzeba j
odnale
i powstrzyma .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Je li. Potworno
tego, o czym my la , ciska a go w gardle: e Teel mog a by najgorszym
z wrogów, który ciga ich wszystkich od Culhaven, e mog a ich tak nikczemnie oszuka , zw aszcza Steffa, który s dzi , e zawdzi cza jej ycie, i który by w niej zakochany. Ucisk w gardle sta si mocniejszy. Wiedzia , e jego przera enie nie wynika z mo liwo ci zdrady, lecz z jej pewno ci. Steff dostrzeg co z tego przera enia w jego oczach i ze z
ci wczepi si w niego
kami. - Gdzie ona jest, Morgan? Ty wiesz! Widz to! Morgan nie próbowa si uwolni . Zamiast tego spojrza przyjacielowi w twarz i powiedzia : - My
, e wiem. Ale musisz tutaj poczeka . Musisz mi pozwoli po ni pój .
- Nie. - Steff zdecydowanie potrz sn g ow , marszcz c pokryt bliznami twarz. - Id z tob . - Nie mo esz. Jeste zbyt chory... - Id , Morgan! No wi c, gdzie ona jest? Karze trz
si od gor czki, lecz Morgan wiedzia , e nie zdo a si od niego uwolni ,
chyba e zrobi to si . - Dobrze - zgodzi si , wolno wci gaj c powietrze. - T dy. Obj
przyjaciela
ramieniem, eby go podeprze , i ruszy z nim w ciemno . Nie móg zostawi Steffa, chocia wiedzia , jak bardzo jego obecno
wszystko utrudni. B dzie musia po prostu zrobi to, co do
niego nale y, nie ogl daj c si na przyjaciela. Potkn nogi, podnosz c z sob Steffa. Nie zauwa
si nagle i z trudem d wign
si na
zwoju liny le cego na ich drodze. Zmusi si do
zwolnienia kroku, u wiadamiaj c sobie przy tym, e nie przemy la jeszcze gruntownie swoich domys ów. Teel by a zdrajczyni . Musia to przyj
do wiadomo ci. Steff nie by w
stanie tego zrobi , ale b dzie musia . Teel by a t osob ... Przerwa sobie. Nie. Nie Teel. Nie nazywaj tego czego Teel. Teel nie yje. Albo jest tak bliska mierci, e mi dzy jednym a drugim nie ma ju
adnej ró nicy. A wi c nie Teel. Cieniowiec
ukryty w Teel. Jego oddech sta si szybszy, gdy posuwa si spiesznie przez noc, wlok c z sob Steffa. Cieniowiec musia opu ci jej cia o i przybra posta Hirehone'a, by pod
za ma
gromadk Padishara do Tyrsis i wyda ich federacji. Nast pnie porzuci cia o Hirehone'a, powróci do obozu, zabi stra ników, poniewa
nie móg dosta
si
na Wyst p nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zauwa ony, i ponownie zamieszka w Teel. Steff ani przez chwil nie zauwa Uwa
, co si dzieje.
, e Teel zosta a otruta. Cieniowiec kaza mu tak my le . Uda o mu si nawet rzuci
podejrzenie na Hirehone'a, opowiadaj c Steffowi, e przed utrat
wiadomo ci szed za nim
do skraju urwiska. Morgan zastanawia si , jak d ugo Teel by a cieniowcem. D ugo, zdecydowa . Wyobrazi j sobie w my lach, sam zewn trzn pow ok , wydr on od rodka skór , i na ten widok zazgrzyta z bami. Przypomnia sobie opowie
Para o tym, co czu ,
kiedy cieniowiec w górach Toffer, przybrawszy posta ma ej dziewczynki, usi owa dosta si do jego wn trza. Przypomnia sobie przera enie i wstr t, o którym mówi Ohmsfbrd. Podobnie musia a to odczuwa Teel. Nie by o wi cej czasu na zastanawianie si nad tym. Zbli ali si do g ównej jaskini. Wej cie by o jasno o wietlone blaskiem pochodni. Sta w nim Padishar Creel. Herszt banitów by ju na nogach, tak jak Morgan mia nadziej . Ubrany w sw jaskrawoszkar atn szat , rozmawia z lud mi piel gnuj cymi chorych i rannych. Do pasa mia przytroczony pa asz i ugie no e. - Co robisz? - gniewnie krzykn
Steff. - To sprawa mi dzy tob a mn , Morgan! On
nie ma z tym nic wspólnego! Lecz Morgan, nie zwa aj c na jego protesty, wci gn
go w kr g wiat a. Padishar
Creel odwróci si , kiedy dwaj m czy ni podeszli do niego na chwiejnych nogach, i chwyci ich za ramiona. - Hola, panowie, zwolnijcie troch ! Z jakiego powodu tak si rozbijacie po nocy? Jego uchwyt zacie ni si , kiedy Steff spróbowa si uwolni , a szorstki g os przycich . Tylko spokojnie. Wasze oczy mi mówi , e co nap dzi o wam strachu. Niechaj to pozostanie mi dzy nami. Co si sta o? Steff by sztywny z gniewu, a jego oczy po yskiwa y zimno. Morgan si waha . Ludzie towarzysz cy Padisharowi przygl dali im si ciekawie i znajdowali si do
blisko, by
us ysze , co ma do powiedzenia. U miechn si szeroko. - S dz , e znalaz em osob , której szuka Twarz Padishara st
- rzek do wielkiego m czyzny.
a na chwil , po czym szybko si rozlu ni a.
- Ach, wi c tylko tyle, tak? - Mówi tyle do swoich ludzi, co do nich, a ton jego g osu by niemal artobliwy. - No có , wyjd cie ze mn na chwil na zewn trz i opowiedzcie mi o tym. - Obj ich ramieniem, jakby wszystko by o w najlepszym porz dku, pomacha r
tym,
którzy si przys uchiwali, i wyprowadzi górala i kar a na zewn trz. - Tam wepchn
ich w
cie . - Czego si dowiedzia
? - zapyta .
Morgan spojrza na Steffa, po czym potrz sn
g ow . Poci si teraz pod ubraniem, a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
do twarzy nabieg a mu krew. - Padisharze - rzek . - Znikn a Teel. Steff nie wie, co si z ni sta o. My zej
, e mog a
do tunelu. Czeka z oczami utkwionymi w m czyzn , w duchu b agaj c go, eby nie pyta o nic
wi cej, nie kaza mu niczego wyja nia . Wci
nie mia absolutnej pewno ci, a Steff tak czy
owak nigdy by mu nie uwierzy . Padishar zrozumia . - Zobaczymy. Ty i ja, góralu. Steff schwyci go za rami . - Ja te pójd . - Jego twarz by a zlana potem, a oczy szkliste, lecz nie mog o by tpliwo ci co do jego determinacji. - Nie masz na to do
si y, ch opcze.
- To moje zmartwienie! Twarz Padishara gwa townie obróci a si w stron
wiat a. Pokryta by a pr gami i
ci ciami wyniesionymi z bitwy stoczonej poprzedniej nocy, cienkimi liniami, które stanowi y jakby odbicie g bszych blizn na obliczu kar a. - Moje z pewno ci nie - rzek spokojnie. - W tym jednym jeste my zgodni. Poszli do punktu opatrunkowego. Tam Padishar wzi
jednego z banitów na stron i
cicho z nim rozmawia . Morgan ledwie móg zrozumie wypowiadane s owa. - Obud Chandosa - rozkaza Padishar. - Powiedz mu, eby postawi na nogi obóz. Sprawd cie stra e i dopilnujcie, eby nie spa y i by y czujne. Przygotujcie wszystkich do opuszczenia Wyst pu. Potem ma zej
za mn do ukrytego tunelu. Z pomoc . Powiedz mu, e
sko czyli my z tajemnicami, wi c nie ma znaczenia, czy kto b dzie wiedzia o tym, co robi. Teraz ruszaj! czyzna oddali si spiesznie, a Padishar gestem przywo
do siebie Morgana i
Steffa. Poprowadzi ich przez g ówn pieczar do g bokich nisz, gdzie przechowywano zapasy. Zapali trzy pochodnie, zatrzyma jedn dla siebie i da po jednej góralowi i kar owi. Nast pnie zaprowadzi ich na sam koniec najdalej po
onej groty, gdzie przy skalnej cianie
ustawione by y skrzynki, poda swoj pochodni Morganowi, chwyci obiema r kami za skrzynki i poci gn . Fa szywa ciana otworzy a si , ukazuj c wej cie do tunelu. W lizn li si do rodka i Padishar zaci gn skrzynki na miejsce. - Trzymajcie si blisko mnie - ostrzeg . Spiesznie pogr yli si w mroku z dymi cymi w górze pochodniami, rzucaj cymi mi dzy cienie s abe,
te wiat o. Tunel by szeroki, lecz wi si i zakr ca . Ostre wyst py
skalne czyni y przej cie niebezpiecznym; by y tu zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, zdra-
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dzieckie kamienne sople. Z sufitu kapa a woda, tworz c na skale ka
e. By to jedyny odg os
ród ciszy poza ich krokami. W jaskiniach panowa ch ód, który szybko przenikn Morgana. Trz
ubranie
si , pod aj c za Padisharem. Steff szed za nimi, potykaj c si co chwila i
oddychaj c szybko i nierówno. Morgan nagle zacz si zastanawia , co zrobi , kiedy znajd Teel. W my lach dokona przegl du swej broni. Przez plecy mia przewieszony nowo zdobyty pa asz, za pasem jeden sztylet, a w bucie drugi. Przy pasie nosi tak e skrócon pochw oraz to, co pozosta o z Miecza Leah. Na niewiele si to zda przeciwko cieniowcowi, pomy la z trosk . A na ile przyda si Steff, nawet kiedy ju odkryje prawd ? Co zrobi? Gdybym tylko posiada jeszcze magi ... Odsun od siebie t my l, wiedz c, dok d go ona zaprowadzi, i postanawiaj c, e nie da si ponownie obezw adni swemu niezdecydowaniu. Mija y sekundy, a echo ich up ywu rozbrzmiewa o w odg osie spiesznych kroków id cych m czyzn. Tunel zw
si gwa townie, po czym rozszerza si znowu, wci
zmieniaj c swój rozmiar i kszta t. Przeszli przez szereg podziemnych grot, w których wiat o pochodni nie by o w stanie rozproszy mroku spowijaj cego puste, wysoko sklepione stropy. Nieco dalej natrafili na ci g rozpadlin. Niektóre z nich mia y kilka metrów szeroko ci. By y przez nie przerzucone k adki, zbudowane z desek powi zanych grubymi linami, których ko ce przytwierdzono elaznymi wiekami do ska y. K adki ko ysa y si i trz
y, kiedy po
nich przechodzili, lecz si nie za amywa y. Id c, ca y czas wypatrywali Teel. Nigdzie jednak nie by o jej wida . Steff zaczyna mie
trudno ci z dotrzymaniem dwom pozosta ym kroku. Kiedy
dopisywa o mu zdrowie, by niezwykle silny i sprawny, lecz choroba, która go dotkn a - je li rzeczywi cie by a to choroba, a nie zosta otruty, jak Morgan zaczyna podejrzewa - skrajnie go wycie czy a. Wielokrotnie upada i musia za ka dym razem z trudem d wiga si na nogi. Padishar nie zwalnia . Wielki m czyzna trzyma si tego, co wcze niej powiedzia Steff sam odpowiada za siebie. Karze dotar tak daleko jedynie dzi ki swej determinacji i Morganowi wydawa o si , e nied ugo wytrzyma tempo narzucone przez herszta banitów. Góral spogl da do ty u na przyjaciela, lecz zdawa o si ,
e Steff go nie widzi. Jego
rozognione oczy przeszukiwa y cienie, przebiegaj c zas on mroku poza zasi giem wiat a. Pogr yli si ju na ponad mil w g b góry, kiedy z przodu pojawi o si s abe wiate ko, iskierka, która wkrótce przeistoczy a si w plam blasku. Padishar nie zwolni kroku ani nie zrobi niczego, by ukry sw obecno . Tunel rozszerzy si , a jego wn trze z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przodu rozja ni o si migotaniem wielu pochodni. Serce Morgana zacz o bi szybciej. Weszli do wielkiej podziemnej groty, zalanej jasnym wiat em. W p kni cia w cianach i pod odze wetkni te by y pochodnie wype niaj ce powietrze dymem i zapachem zw glonego drewna i p on cej smo y. Na rodku groty pot na szczelina przecina a od ko ca do ko ca jej dno. W najw szym miejscu przerzucony by przez ni jeszcze jeden most, tym razem pot na elazna konstrukcja. Obok rozpadliny zainstalowana zosta a maszyneria do podnoszenia i opuszczania mostu. W tej chwili by opuszczony,
cz c obie po owy groty. Z
drugiej strony p aska ska a rozci ga a si do miejsca, gdzie tunel znów gin w mroku. Obok maszynerii mostu sta a Teel, t uk c w ni jakim narz dziem. Padishar Creel zatrzyma si i Morgan wraz ze Steffem szybko do niego podeszli. Teel nie us ysza a ich jeszcze ani nie zauwa
a, gdy
wiat o ich pochodni rozprasza o si w
jasnym blasku groty. Padishar od
swoj pochodni .
- Zniszczy a maszyneri . Mostu nie da si ju podnie . - Jego spojrzenie odnalaz o oczy Steffa. - Je li jej nie przeszkodzimy, sprowadzi nam na kark federacj . Steff patrzy na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Nie - wyszepta z niedowierzaniem. Padishar nie zwróci na niego uwagi. Doby z pochwy swój pa asz i ruszy naprzód. Steff rzuci si za nim, lecz potkn si i upad . Wykrzykn tylko rozpaczliwie: - Teel! Teel odwróci a si . Trzyma a w r kach elazny pr t, którego g adka powierzchnia poznaczona by a ladami uderze
w mechanizm mostu. Morgan wyra nie widzia teraz
rozmiary zniszcze : strzaskane ko owroty, wy amane bloki, pogruchotane tryby. W osy Teel ni y w wietle, rozb yskuj c z otymi pasmami. Sta a naprzeciw nich. Jej maska, pozbawiony wyrazu kawa ek skóry przymocowany do jej g owy, nie zdradza a niczego z jej uczu . Otwory na oczy by y czarne i ukryte w cieniu. Padishar zacisn wielkie d onie na pa aszu, unosz c jego ostrze ku wiat u. - Wybi a twoja godzina, dziewczyno - wykrzykn
w jej stron . Echo jego s ów
wype ni o pieczar . Steff d wign si na nogi i ruszy chwiejnym krokiem naprzód. - Padisharze, zaczekaj! - zawy . Morgan skoczy , eby go zatrzyma , z apa go za rami i szarpni ciem obróci do ty u. - Nie, Steff, to nie jest Teel! Ju nie! - Oczy Steffa b yszcza y z gniewu i strachu. Morgan zni
g os, mówi c szybko i spokojnie: - Pos uchaj mnie. To cieniowiec, Steff.
Kiedy ostatnio widzia
twarz pod t mask ? Przyjrza
si jej? To nie Teel jest tam pod
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spodem. Teel od dawna ju nie ma. Gniew i strach zmieni y si w przera enie. - Morgan, nie! Wiedzia bym to! Pozna bym, gdyby to nie by a ona! - Steff, pos uchaj... - Morgan, on j zabije! Pu
mnie!
Steff wyrwa si i Morgan schwyci go znowu. - Steff, zobacz, co ona zrobi a! Zdradzi a nas! - Nie! - wrzasn karze i uderzy go. Morgan zwali si jak d ugi. Si a ciosu oszo omi a go. Jego pierwsz reakcj by o zdziwienie; nie wydawa o mu si mo liwe, by Steff posiada jeszcze tyle si . D wign
si na
kolana i zobaczy , jak karze p dzi w stron Padishara, krzycz c co , czego góral nie by w stanie zrozumie . Steff dogoni herszta banitów, kiedy ten znajdowa si zaledwie o par kroków od Teel. Karze przypad do Padishara od ty u, chwyta jego rami z mieczem i ci gn Padishar krzykn
z w ciek
je w dó .
ci i spróbowa si wyrwa , lecz nie móg . Steff rzuci si na
niego, oplataj c go stalowym u ciskiem. ród zam tu Teel uderzy a. Skoczy a na nich jak kot, z uniesionym elaznym pr tem. Posypa y si ciosy, szybkie i pot ne, i w ci gu kilku sekund Padishar i Steff le eli zakrwawieni na ziemi. Morgan d wign si na nogi, by samotnie stawi jej czo o. Ruszy a niespiesznie w jego stron i w tym samym momencie o wspomnienia zwi zane z jej osob . Ujrza j jako ma , wygl daj
y w nim wszystkie
jak sierota dziewczynk ,
któr spotka w Culhaven w mrocznej kuchni babci Elizy i cioteczki Jilt. Jej z ociste w osy by y ledwie widoczne pod kapturem jej p aszcza, a twarz mia a ukryt pod dziwn , skórzan mask . Ujrza j , jak przys uchuje si w blasku obozowego ogniska rozmowie cz onków ma ej gromadki, którzy przeszli przez góry Wolfsktaag. Ujrza j przytulon do Steffa u stóp Smoczych Z bów przed udaniem si na spotkanie z duchem Allanona, podejrzliw , nieufn i drapie nie opieku cz . Odp dzi od siebie te obrazy, widz c j jedynie tak , jaka by a teraz: powalaj Padishara i Steffa, zbyt szybk i siln , by mog a by t , za któr si podawa a. Ale i tak trudno by o uwierzy , e jest cieniowcem, a jeszcze trudniej pogodzi si z tym, e oni wszyscy tak bez reszty dali si oszuka . Wyci gn pa asz i czeka . Musia by szybki. Mo e nawet b dzie potrzebowa czego wi cej. Przypomnia sobie stworzenia w Dole. Samo elazo nie wystarcza o, eby je zabi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zbli ywszy si do niego, Teel przykucn a. Jej oczy po yskiwa y z wn trza maski jak ciemne sadzawki, a ich spojrzenie by o zimne i pewne siebie. Morgan zamarkowa szybki wypad, po czym zada jej podst pne ci cie w nogi. Teel z atwo ci si uchyli a. Zamachn si znowu - raz i drugi. Odparowa a ciosy i ca ym jego cia em wstrz sn o dr enie wywo ane uderzeniami ostrza o elazny pr t. Przypadali do siebie i cofali si , ka de czekaj c, a drugie si ods oni. Potem nast pi szereg uderze p azem pa asza o elazny pr t i ostrze z ama o si . Morgan t uk w pr t tym, co pozosta o. W pewnym momencie r koje
zahaczy a o pr t i
wyrwa a go z r ki dziewczyny. Pa asz i pr t polecia y w mrok. Teel od razu rzuci a si
na Morgana, zaciskaj c r ce na jego gardle. By a
niewiarygodnie silna. Mia jedynie chwil na zrobienie czego , gdy pada do ty u. Jego r ka zacisn a si na sztylecie przy pasie i wbi go jej w brzuch. Cofn a si zdumiona. Morgan wierzgn nogami, odrzucaj c j od siebie, wyci gn
drugi sztylet z buta, wrazi go jej w bok
i szarpn do góry. Trafi a go tak pot nie wierzchem d oni, e zwali si z nóg. Upad z j kiem na ziemi , uderzaj c si tak mocno, e na chwil straci oddech. W oczach zamigota y mu gwiazdy, lecz zaczerpn powietrza do p uc i d wign si na nogi. Teel sta a tam, gdzie przedtem, ze sztyletami wci
wbitymi w cia o. Teraz spokojnie
je wyci gn a i odrzuci a od siebie. Wie, e nie mog jej nic zrobi , pomy la z rozpacz . Wie, e nie mam niczego, co mog oby j powstrzyma . Wydawa a si ca a i zdrowa, kiedy do podchodzi a. Na ubraniu mia a krew, lecz niezbyt wiele. Pod mask nie by o wida
adnego wyrazu twarzy, niczego w jej oczach czy
ustach poza lodowato zimn pustk . Morgan cofa si przed ni , usi uj c wypatrze na ziemi cokolwiek, czym móg by si broni . Spostrzeg elazny pr t i schwyci go w desperacji. Na Teel nie zrobi o to wra enia. Jej cia o spowija a dr ca po wiata, która zdawa a si unosi lekko i znowu opada - jak gdyby mieszkaj ca w niej istota szykowa a si do czego . Morgan odst pi do ty u, kieruj c si ku rozpadlinie. Czy zdo istot do
by jako zwabi t
blisko przepa ci, by móc j do niej zepchn ? Czy to by j zabi o? Nie wiedzia .
Wiedzia tylko, e jedynie on mo e j teraz powstrzyma , przeszkodzi jej w wydaniu ca ego Wyst pu, wszystkich tych ludzi, federacji. Je li on zawiedzie, zgin . Aleja nie jestem do
silny - bez magii nie jestem do
silny!
Znajdowa si zaledwie o par kroków od kraw dzi rozpadliny. Teel zmniejsza a dziel
ich odleg
, zbli aj c si szybko. Spróbowa j uderzy
elaznym pr tem, lecz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
schwyci a go w r
, wyrwa a mu go i cisn a w bok.
Zaraz potem rzuci a si na niego, zaciskaj c r ce na jego gardle, odcinaj c mu dop yw powietrza, dusz c go. Nie móg oddycha . Usi owa si uwolni , lecz by a o wiele za silna. Zacisn z bólu oczy, a w ustach poczu smak krwi. Przyt oczy go ogromny ci ar. - Teel, nie! - Us ysza czyj okrzyk, niemal odciele niony g os, zduszony z bólu i zm czenia. Steff! ce rozlu ni y si nieznacznie i jego oczy przejrza y na tyle, by zobaczy Steff a uczepionego Teel. Obejmowa j ramionami i ci gn
do ty u. Jego twarz ocieka a krwi . Na
szczycie g owy mia wielk , otwart ran . Prawa r ka Morgana przesun a si po pasie i odszuka a r koje
Miecza Leah.
Teel zrzuci a z siebie Steffa, odwróci a si i chwyci a go za r kaw. Jej oczy p on y gniewnie, a ci gna na szyi tak si napi y, e nawet maska nie by a w stanie tego ukry . Wyrwa a z pochwy sztylet Steffa i zatopi a go g boko w jego piersi. Steff przewróci si do ty u, z trudem chwytaj c powietrze. Teraz Teel odwróci a si , eby sko czy z Morganem, lecz kiedy pochyli a si nad nim, wbi jej w brzuch z amane ostrze swego miecza. Odgi a si do ty u, wrzeszcz c tak g
no, e Morgan odruchowo cofn
si przed
ni . R ce trzyma jednak zaci ni te mocno na r koje ci miecza. Nagle zacz o si dzia co dziwnego. Miecz Leah sta si ciep y i zap on
wiat em. Morgan czu , jak ostrze si porusza
i budzi do ycia. Magia! Och, do kro set - to by a magia! Przez ostrze przebieg a moc,
cz c ich z sob , przep ywaj c do wn trza Teel.
Wybuch w niej szkar atny p omie . Jej d onie szarpa y za ostrze, drapa y jej w asne cia o i twarz - i zerwa y mask . Morgan Leah nigdy nie zapomnia tego, co ujrza pod spodem: oblicza zrodzonego w najczarniejszych g biach piek a, zmasakrowanego i zniekszta conego, ywionego przez demony, których istnienia nawet nie podejrzewa . Teel zupe nie znika a i na jej miejscu znajdowa si jedynie cieniowiec, bezcielesna, ulepiona z mroku istota, pustka, która przes ania a i poch ania a wiat o. Niewidzialne r ce usi owa y odepchn
Morgana, pozbawi go broni i duszy.
- Leah! Leah! - Wzniós bitewny okrzyk swoich przodków, przez tysi c lat królów i ksi
t jego kraju, i to jedno s owo sta o si jego talizmanem. Wrzask cieniowca przeszed w pisk. Po chwili potwór zapad si w sobie, gdy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
podtrzymuj ca go ciemno
rozp yn a si i znik a. Powróci a Teel, bezw adna posta , odarta
z ycia i istnienia. Upad a do przodu na Morgana, martwa. Up yn o par minut, nim Morgan znalaz si , by j odepchn . Le
w ka
y
asnego potu i krwi, s uchaj c nag ej ciszy, wycie czony, przygnieciony do ziemi ci arem martwej dziewczyny. Jego jedyn my
by o, e prze
.
Potem stopniowo jego puls sta si szybszy. To magia go uratowa a. Magia Miecza Leah. Do kro set, jednak nie wyczerpa a si zupe nie! Przynajmniej jaka jej cz
wci
a, a je li tak by o, to istnia a szansa, e uda si j w pe ni odzyska , e ostrze uda si odtworzy , zachowa magi , moc... Jego my li rozsypa y si
w gor czkowym biegu i ulecia y. Zaczerpn
do p uc
powietrza,zebra si y i zepchn z siebie cia o Teel. By a zadziwiaj co lekka. Przyjrza si jej, wigaj c si na r ce i kolana. Wydawa a si ca a pokurczona, jakby co rozpu ci o jej ko ci. Jej twarz wci
by a zniekszta cona i pokryta bliznami, lecz demony, które wcze niej na niej
widzia , znikn y. Nagle us ysza ci ki oddech Steffa. Nie b podczo ga si do przyjaciela. Steff le
c w stanie podnie
na plecach ze sztyletem wci
si
na nogi,
tkwi cym w piersi.
Morgan zacz go wyjmowa , lecz powoli si cofn . Wystarczy rzut oka, by dostrzec, e jest za pó no, aby mog o to pomóc. Delikatnie dotkn ramienia przyjaciela. Oczy Steffa otworzy y si i odnalaz y go. - Teel? - zapyta cicho. - Nie yje - szepn Morgan. Pokryta bliznami twarz kar a st
a z bólu, po czym rozlu ni a si . Zakaszla krwi .
- Wybacz mi, Morgan. Przepraszam... By em lepy, wi c to musia o si zdarzy . - Nie ty jeden. - Powinienem by dostrzec... prawd . Powinienem by j rozpozna . Ja po prostu... chyba tego nie chcia em. - Steff, uratowa
nam ycie. Gdyby mnie nie obudzi ...
- Pos uchaj mnie. Pos uchaj, góralu. Jeste moim najbli szym przyjacielem. Chc ... eby co zrobi . - Znowu zakaszla , po czym spróbowa zapanowa nad g osem. - Chc , eby wróci do Culhaven i upewni si ... czy babcia Eliza i cioteczka Jilt maj si dobrze. Jego oczy zamkn y si i otworzy y ponownie. - Rozumiesz mnie, Morgan? Znajduj si w niebezpiecze stwie, poniewa Teel... - Rozumiem - przerwa mu Morgan. - Tylko one mi pozosta y - szepn
Steff, zaciskaj c r
na ramieniu Morgana. -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Obiecaj mi to. Morgan w milczeniu skin g ow , po czym powiedzia : - Obiecuj . Steff westchn
i s owa, które wypowiedzia , by y zaledwie szeptem.
- Kocha em j , Morgan. Jego r ka osun a si i umar . Wszystko, co wydarzy o si potem, przechowa o si w pami ci Morgana Leah jako niewyra na plama. Przez pewien czas pozosta przy Steffie, tak oszo omiony, e nie by w stanie pomy le o zrobieniu czegokolwiek innego. Potem przypomnia sobie o Padisharze Creelu. Zmusi si do powstania na nogi i poszed sprawdzi , co sta o si z hersztem banitów. Padishar
jeszcze, lecz by nieprzytomny, lewe rami mia z amane od os aniania si przed
ciosami elaznego pr ta, a g owa krwawi a mu od g bokiego ci cia. Morgan obwi za ran na jego g owie, by zatamowa up yw krwi, lecz rami pozostawi tak, jak by o. Nie mia teraz czasu go nastawia . Maszyneria poruszaj ca most by a rozbita i nie widzia sposobu naprawienia jej. Je li federacja mia a zamiar wys
oddzia szturmowy do tunelu jeszcze tej
nocy - a Morgan musia co takiego zak ada - wówczas most nie móg zosta podniesiony dla powstrzymania jego pochodu. Do witu pozosta o zaledwie kilka godzin. Oznacza o to, e nierze federacji znajduj si ju w drodze. Morgan wiedzia , e nawet bez Teel jako przewodniczki pokonanie tunelu prowadz cego na Wyst p nie sprawi im wi kszych trudno ci. Nagle u wiadomi sobie, e wci
nie ma Chandosa i ludzi, których mia on z sob
przyprowadzi . Dawno powinni ju tutaj przyby . Uzna , e nie mo e ryzykowa czekania na nich. Musia si st d wydosta . Wiedzia , e b dzie musia nie
Padishara, gdy wszelkie próby obudzenia go spe y na niczym. Steff
musia pozosta na miejscu. Par minut zaj o mu ustalenie, co b dzie potrzebne. Najpierw odnalaz Miecz Leah i wsun
go ostro nie do jego prowizorycznej pochwy. Nast pnie zaniós Teel, a potem Steffa
na kraw
rozpadliny i zepchn ich w dó . Nie by pewien, czy zdo a to zrobi , a do chwili,
kiedy ju by o po wszystkim. Zrobi o mu si potem niedobrze i ogarn o go uczucie pustki. By ju wtedy miertelnie zm czony i tak s aby, e wydawa o mu si , i nie zdo a nawet sam wróci tunelami, nie mówi c ju o niesieniu Padishara. Lecz jako zdo
zarzuci
go sobie na ramiona i zabrawszy jedn z pochodni, ruszy w drog . Wydawa o mu si , e idzie ju wiele godzin, nic nie widz c i s ysz c jedynie odg os asnych butów st paj cych po kamieniach. Gdzie jest Chandos? zapytywa siebie wci
na
nowo. Czemu nie przyszed ? Gubi krok i upada tyle razy, e straci ju rachub , potykaj c
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si o kamienie tunelu i o w asne zm czenie. Jego kolana i r ce by y poranione i zakrwawione, a cia o zacz a ogarnia dr twota. Przy apywa si na tym, e my li o osobliwych rzeczach: o swoim dzieci stwie i rodzinie, o przygodach, jakie prze ywa , dorastaj c wspólnie z Parem i Collem, o zawsze niezawodnym, spolegliwym Steffie i kar ach z Culhaven. Przez pewien czas p aka , my
c o tym, co sta o si z nimi wszystkimi i jak wielka cz
przesz
zosta a stracona. Mówi do Padishara, kiedy czu , e jest u kresu si , lecz Padishar wci
ci
spa .
Zdawa o mu si , e idzie ju ca wieczno . Kiedy jednak pojawi si w ko cu Chandos w towarzystwie gromady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan ju nie szed . Le
pó przytomny w tunelu, przewróciwszy si
wcze niej z wyczerpania. Przez reszt drogi by niesiony wraz z Padisharem i usi owa wyja ni , co si sta o. Nie by dok adnie pewien tego, co mówi . Wiedzia ,
e mówi bez zwi zku, czasem
niezrozumiale. Pami ta potem, e Chandos powiedzia co o nowym ataku federacji, który sprawi , e nie móg przyj
tak szybko, jak zamierza . Pami ta , z jak si
jego szorstka d
ciska a jego w asn . Wci
jeszcze panowa mrok, kiedy wrócili na cypel. Wyst p rzeczywi cie by
atakowany. Móg to by jeszcze jeden manewr pozorny, maj cy odwróci uwag od
nierzy
przemykaj cych tunelami, tak czy owak jednak trzeba by o si nim zaj . Z do u nadlatywa y strza y i dzidy i podci gano naprzód wie e obl nicze. Zdo ano ju odeprze liczne próby dostania si na gór . Przygotowania do ucieczki by y ju jednak zako czone. Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzi , podnie li si z legowisk, tych za , którzy nie mogli, umieszczono na noszach. Morgan zosta zabrany z t drug grup , gdy znoszono j przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczyna y si tunele. Pojawi si Chandos. Jego surowa, poro ni ta czarn brod twarz pochyla a si nieco nad Morganem, kiedy do niego mówi . - Wszystko w porz dku, góralu - rzek g osem przypominaj cym ciche brz czenie. nierze federacji s ju w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zosta y zerwane. To ich troch zatrzyma; wystarczaj co d ugo, by my zd yli si bezpiecznie wydosta . Zejdziemy do innych tuneli. Przez nie równie prowadzi droga na zewn trz, taka, któr zna jedynie Padishar. Jest ona trudniejsza, z wieloma zakr tami i rozga zieniami. Ale Padishar wie, co ma robi . Nigdy nie zdaje si na przypadek. Nie pi ju i sprowadza na dó pozosta ych, pilnuj c, eby wszyscy zeszli. To twarda sztuka, ten stary Padishar. Ale nie tak twarda jak ty. Uratowa
mu ycie. Wynios
go stamt d w sam por . Odpocznij teraz, póki mo esz. Nie
pozosta o na to wiele czasu. Morgan zamkn
oczy i zapad w sen. Spa niespokojnie, rozbudzany raz po raz przez
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
gwa towne szarpni cia noszy, na których le
, i przez g osy ludzi st oczonych wokó niego,
szepcz cych i krzycz cych z bólu. Tunel spowija a ciemno , mglisty mrok, którego nie by o nawet w stanie rozproszy
wiat o pochodni. Przelotnie ukazywa y si i znika y twarze i cia a,
lecz w pami ci pozosta o mu przede wszystkim wra enie nieprzeniknionej nocy. Raz czy dwa wydawa o mu si , e s yszy odg osy walki, szcz k broni, post kiwanie czyzn. Lecz w ród otaczaj cych go ludzi nie wyczuwa o si
adnej nerwowo ci, niczego,
co by wskazywa o na gro ce niebezpiecze stwo, i po pewnym czasie uzna , e musia o mu si to ni . W ko cu zmusi si do otworzenia oczu, nie chc c spa d
ej, boj c si spa , kiedy
nie by pewien, co si dzieje. Wydawa o si , e nic wokó niego nie uleg o zmianie. Odnosi wra enie, e nie móg spa d Spróbowa unie my
ej ni par chwil.
g ow i na karku poczu nag e uk ucie bólu. Znowu opad do ty u,
c nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielaj ca ycie od mierci. Podszed do niego Padishar Creel. Mia mocno obanda owan g ow , a jego rami
by o unieruchomione ubkami i przywi zane do boku. - Witaj, ch opcze - pozdrowi go cicho. Morgan skin g ow , zamkn oczy i otworzy je znowu. - Wychodzimy st d teraz - rzek herszt banitów. - Wszyscy, dzi ki tobie. I Steffowi. Chandos wszystko mi opowiedzia . By bardzo dzielny, tamten ch opiec. - Surowa twarz odwróci a si na chwil . - Wyst p jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze ycie. Morgan uzna , e nie ma ochoty rozmawia o cenie ycia. - Pomó mi si podnie , Padisharze - rzek spokojnie. - Chc st d wyj
o w asnych
si ach. Herszt banitów u miechn si . - Czy wszyscy tego nie chcemy, ch opcze? - szepn . Wyci gn pomóg Morganowi podnie
si na nogi.
zdrow r
i
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXII Par i Coll Ohmsfordowie znajdowali si w wiecie z sennego koszmaru. Cisza by a boka i niesko czona jak przestwór pustki rozci gaj cy si rozlega y si
poza granice czasu. Nie
adne odg osy wiadcz ce o obecno ci ycia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie
owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru w ród drzew. Drzewa wznosi y si
ku niebu jak kamienne obeliski wyrze bione przez jak
staro ytn
cywilizacje i
pozostawione na wieczne wiadectwo daremno ci ludzkich wysi ków. W ich wygl dzie by o co szarego i zimowego i nawet li cie, które powinny okrywa ich szkielety i przydawa im barwy, przypomina y achmany stracha na wróble. Do ich pni, jak zab kane dzieci, tuli y si spl tane zaro la i wysokie trawy, a krzewy je yn splata y si ze sob w rozpaczliwym usi owaniu uchronienia si przed dolegliwo ciami ycia. No i oczywi cie mg a. Mg a by a tam najpierw, na ko cu i zawsze, g bokie i wszechogarniaj ce morze szaro ci, które t umi o w sobie wszelk
jaskrawo . Wisia a
nieruchomo w powietrzu, d awi c pod sob drzewa i krzewy, ska y i ziemi i wszelkiego rodzaju ycie. Stanowi a zas on nie dopuszczaj
s onecznego wiat a i ciep a. Cechowa a
pewna niekonsekwencja, gdy w niektórych miejscach by a rzadka i wodnista, rozmywaj c jedynie kszta ty rzeczy, które okrywa a, za w innych wydawa a si nieprzenikniona jak noc. Ociera a si o skór z ch odn , wilgotn natarczywo ci , która szepta a o mierci. Bracia posuwali si wolno i ostro nie przez ten sen na jawie, walcz c z uczuciem asnej bezcielesno ci. Ich spojrzenia w drowa y od jednej plamy cienia do drugiej, szukaj c jakiego ruchu i odnajduj c jedynie bezruch. wiat, do którego weszli, wydawa si martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, e s tam ukryte, w rzeczywisto ci wcale nie istnia y, a by y jedynie sennym k amstwem, którego ich zmys y nie by y w stanie obna
.
Skierowali si szybko ku ruinom mostu Sendica, a nast pnie pod yli ich nierównym skrajem do krypty. Szli bezszelestnie przez wysok traw i po wilgotnej, mi kkiej ziemi. Czasami ich buty znika y zupe nie w kobiercu mg y. Par spojrza w ty ku drzwiom, przez które weszli. Nigdzie nie by o ich wida . W ci gu kilku sekund ciana urwiska i wszystko, co pozosta o z pa acu królów Tyrsis, znikn o równie . Jakby go nigdy nie by o, pomy la Par. Dr
z zimna i czu si wydr ony w rodku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod
ubraniem szczypa a go od potu, by o mu gor co. Uczucia kot uj ce si w jego wn trzu nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dawa y si
uspokoi
ani rozproszy ; wrzeszcza y zniekszta conymi i przemieszanymi
osami, z których ka dy za wszelk cen chcia by s yszalny, ka dy be kocz c bez zwi zku. Wyczuwa zbli anie si chwil przywo
mierci z ka dym stawianym krokiem. Pragn
znowu móc cho na
magi , nawet w jej najprostszej postaci, by si upewni , e posiada pewien
zasób mocy, który pozwoli mu si broni . Wiedzia jednak, e u ycie magii obudzi oby wszystko, co
o w Dole, a chcia wierzy , e jeszcze si to nie sta o.
Coll dotkn
jego ramienia i wskaza miejsce, gdzie ziemia rozst powa a si przed
nimi, tworz c gro nie wygl daj obej . Par skin ju
tylko to,
rozpadlin , która nieco dalej gin a w mroku. Musieli j
g ow , ruszaj c przodem. Obecno
brata dodawa a mu otuchy, jak gdyby
e ma go przy sobie, mog o w jaki
sposób zapobiec gro cemu
niebezpiecze stwu. Pot na posta Colla wznosi a si jak ska a za plecami Para, a na jego twarzy malowa a si taka determinacja, i wydawa o si , e sama si a jego woli wystarczy, by ich bezpiecznie przeprowadzi . Par by bardziej zadowolony z tego, e brat z nim poszed , ni potrafi by to wyrazi . Wiedzia , e to egoizm przeze przemawia, ale tak czu . Odwaga Colla w ca ej tej sprawie by a w znacznej mierze ród em jego w asnej. Obeszli rozpadlin i skierowali si z powrotem ku ruinom mostu. Wszystko wokó nich pozostawa o niezmienione, milcz ce i nieruchome, pozbawione ycia. Lecz nagle co zamajaczy o niewyra nie we mgle z przodu i z gruzów si wy oni kanciasty kszta t. Par zaczerpn tchu, eby si uspokoi . By a to krypta. Po piesznie ruszyli ku niej. Par szed przodem, a Coll zaledwie o krok za nim. Wyra nie ukaza y si
ciany z kamiennych bloków, wyzbywaj c si nierealno ci, w jak
spowi a je mg a. Pod murami krypty ros y krzewy, winoro l wi a si na jej spadzistym dachu, a mech nadawa jej fundamentom rdzaw i ciemnozielon barw . By a wi ksza, ni Par sobie wyobra
, mia a dobrych pi tna cie metrów szeroko ci i u szczytu wznosi a si na co
najmniej sze
metrów. Wygl dem i nastrojem przypomina a grobowiec.
Ohmsfordowie dotarli do najbli szej
ciany krypty i ostro nie skr cili za róg,
wychodz c na jej front. Znale li tam napis wykuty w pokruszonym kamieniu, starodawn inskrypcj , niemal zupe nie zatart przez up yw czasu i dzia anie pogody. Niektóre s owa by y ledwie widoczne. Zatrzymali si z zapartym tchem i przeczytali:
Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno ci tchnienie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niech , i zgody pragnienie, by po wsze czasy godnie Miecza Shannary chroni l nienie.
Nieco dalej znajdowa y si pot ne kamienne wrota. By y uchylone. Bracia spojrzeli po sobie bez s owa, po czym ruszyli naprzód. Dotar szy do wrót, zajrzeli do
rodka.
Znajdowa si tam korytarz prowadz cy w lewo i gin cy w mroku. Par zmarszczy czo o. Nie oczekiwa , e krypta oka e si skomplikowan budowl ; dzi , e b dzie si sk ada a z pojedynczej komnaty, w rodku której b dzie spoczywa Miecz Shannary. To, co ujrzeli, wskazywa o na co innego. Spojrza na Colla. Jego brat by wyra nie zaniepokojony. Rozgl da si nerwowo, przypatruj c si najpierw wej ciu, a potem ciemnemu g szczowi otaczaj cego ich lasu. Coll wysun r
i poci gn wrota. Bez trudu pozwoli y si otworzy .
Nachyli si do brata. - To wygl da na pu apk - szepn tak cicho, e Par ledwie go us ysza . Parowi to samo przysz o do g owy. Drzwi do krypty, licz ce trzysta lat i wystawione na klimat Do u, nie powinny tak atwo ust powa . Kto móg by je bez trudu znowu zamkn , kiedy on znajdzie si ju w rodku. Wiedzia jednak, e i tak tam wejdzie. Ju si na to zdecydowa . Zbyt wiele przeszed , eby teraz si cofn . Uniós brwi i spojrza na Colla. Spojrzenie to pyta o: co proponujesz? Coll zacisn
usta. Wiedzia , e Par jest zdecydowany i
dalej i e ryzyko nie
odgrywa adnej roli. Z najwy szym wysi kiem wypowiedzia s owa: - Dobrze. Ty id po Miecz. Ja stan na stra y. - Jego wielka d
zacisn a si na
ramieniu Para. - Ale po piesz si ! Par skin g ow , u miechn si tryumfalnie i odwzajemni u cisk brata. Nast pnie wszed do rodka, szybko pogr aj c si w mroku korytarza. Zapu ci si najdalej, jak móg , kieruj c si s abym wiat em zewn trznego wiata, które jednak wkrótce si rozproszy o. Przesuwaj c d
mi po cianach, szuka zako czenia korytarza, lecz nie
znajdowa go. Przypomnia sobie wtedy, e wci Damson. Si gn wyci gn
po niego do kieszeni, zacisn
ma przy sobie kamie , który da a mu
na chwil w d oniach, eby go rozgrza , i
przed siebie. Mrok rozja ni o srebrzyste wiat o. Par u miechn
si dziko. Znowu
ruszy naprzód, ws uchuj c si w cisz i obserwuj c cienie. Posuwa si jeszcze jaki czas kr tym tunelem, zszed po schodach i przedosta si do
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drugiego korytarza. Zaw drowa ju mo liwe, i po raz pierwszy zacz
o wiele dalej, ni
wcze niej wydawa oby mu si
odczuwa niepokój. Nie znajdowa si ju w krypcie, lecz
gdzie pod ziemi . Jak to by o mo liwe? Potem korytarz si sko czy . Par wszed do komnaty o wysoko sklepionym stropie i cianach pokrytych malowid ami oraz runami - i zapar o mu dech w piersi z bolesn nag
ci . W samym rodku komnaty, z ostrzem zatopionym w cokole z czerwonego marmuru,
spoczywa Miecz Shannary. Zamruga oczami, eby si upewni , czy wzrok go nie myli, po czym ruszy naprzód i po chwili stan
przed nim. Ostrze by o g adkie i nienaruszone, stanowi o nieskazitelne dzie o
kowalskiego kunsztu. Na r koje ci wyrze bione by o wyobra enie r ki miotaj cej w gór pochodni . Talizman po yskiwa w agodnym wietle niebieskawym blaskiem. Par czu , jak co
ciska go w gardle. To naprawd by Miecz.
Wezbra a w nim fala radosnego uniesienia. Ledwie móg si powstrzyma przed zawo aniem Colla, przekazaniem mu okrzykiem tego, co czuje. Odczu przyp yw ulgi. Powa
si na to wszystko wiedziony jedynie przeczuciem - i przeczucie to okaza o si
trafne. Do kro set, by o trafne przez ca y ten czas! Miecz Shannary rzeczywi cie znajdowa si w Dole, ukryty przez g szcz drzew i krzewów, przez mg Szybko pow ci gn
jednak sw
i noc, przez cieniowce...!
rado . My l o cieniowcach przypomnia a mu
dobitnie o tym, jak niepewna jest jego sytuacja. Pó niej znajdzie si czas na gratulowanie sobie, kiedy Coll i on wydostan si bezpiecznie z tej szczurzej nory. W kamiennym postumencie, na którym spoczywa blok marmuru wraz z osadzonym w nim Mieczem, wykute by y schody i ruszy w ich stron . Lecz uczyni zaledwie jeden krok, kiedy co oderwa o si od ciemnej ciany naprzeciw. Natychmiast zatrzyma si , czuj c, jak do gard a podchodzi mu przera enie. Jedno s owo wrzeszcza o w jego my lach. Cieniowce! Lecz od razu spostrzeg , e jest w b dzie. To nie by cieniowiec. By to m czyzna od stóp do g ów odziany w czer , w p aszczu z kapturem i z wizerunkiem g owy wilka wyszytym na piersi. Strach Para nie zmniejszy si , kiedy sobie u wiadomi , kogo ma przed sob . czyzn zbli aj cym si do niego by Rimmer Dali. Coll czeka niecierpliwie przy wej ciu do krypty. Sta oparty plecami o mur, tu obok drzwi, przeszukuj c wzrokiem mg . Nic si nie poruszy o. Nie dociera do niego aden
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odg os. Wydawa o si , e jest sam; a jednak nie czu si tak. Przez korony drzew s czy o si wiat o witu, zalewaj c go swym ch odnym, szarym blaskiem. Par nie wraca ju zbyt d ugo, pomy la . Nie powinno mu to zabra tyle czasu. Spojrza szybko przez rami na czarne wej cie do krypty. Postanowi , e poczeka jeszcze pi
minut, a potem sam wejdzie do rodka.
Rimmer Dali zatrzyma si o cztery metry od Para, uniós jakby od niechcenia r zsun
i
z g owy kaptur swego p aszcza. Jego ko cista twarz nie by a zamaskowana, lecz w
pó mroku krypty tak mocno spowita cieniem, e prawie niewidoczna. Nie mia o to znaczenia. Par rozpozna by go wsz dzie. Ich spotkanie w gospodzie „Pod Modrym W siskiem” by o zdarzeniem, którego nie mia nigdy zapomnie . Mia nadziej ,
e wi cej si
ono nie
powtórzy; a jednak stali oto raz jeszcze naprzeciw siebie. Rimmer Dali, pierwszy szperacz federacji, cz owiek, który ciga go po ca ym Callahornie i tyle razy mia go niemal w r ku, nareszcie go dopad . Drzwi, przez które Par wszed , pozosta y otwarte za jego plecami, jak zapraszaj ce go schronienie. Spr
si , gotowy do odwrotu.
- Poczekaj, Parze Ohmsfordzie - rzek tamten, jakby czytaj c w jego my lach. - Taki jeste skory do ucieczki? Tak atwo ci przestraszy ? Par si zawaha . Rimmer Dali by olbrzymim m czyzn ; jego obramowana rud brod twarz wygl da a jak wykuta w kamieniu, tak wydawa a si surowa i gro na. Jednak e jego g os - a Par nie zapomnia go tak e - by agodny i sugestywny. - Czy nie powiniene najpierw wys ucha
tego, co mam ci do powiedzenia? -
kontynuowa wielki m czyzna. - Czy to mo e zaszkodzi ? Od bardzo dawna czeka em tutaj, eby z tob porozmawia . Par patrzy na niego ze zdumieniem. - Czeka
?
- Ale tak. Pr dzej czy pó niej musia dotycz
Miecza Shannary. Przyszed
tutaj przyj , kiedy ju podj
decyzj
po Miecz, nieprawda ? Oczywi cie, e tak. No wi c
jednak mia em racj czekaj c, czy nie? Mamy wiele spraw do omówienia. - Nie s dz . - My li k bi y si w g owie Para. - Próbowa w Yarfleet. Uwi zi ciga
moich rodziców w Shady Yale i okupowa
aresztowa Colla i mnie wiosk . Tygodniami
mnie i moich towarzyszy. Rimmer Dali skrzy owa r ce na piersi. Par zauwa
znowu, e lewa tkwi po okie
w r kawicy. - Powiedzmy, e ja b
sta tutaj, a ty tam - zaproponowa wielki m czyzna. - W ten
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
sposób b dziesz móg odej , kiedy zechcesz. Nie zrobi nic, eby temu przeszkodzi . Par g boko zaczerpn powietrza i cofn si o krok. - Nie ufam ci. - Czemu mia by mi ufa ? - Wielki m czyzna wzruszy ramionami. - A jednak, czy zale y ci na Mieczu Shannary, czy nie? Je li ci na nim zale y, musisz najpierw mnie wys ucha . Potem b dziesz móg wzi
go ze sob , je li zechcesz. Czy nie jest to uczciwa
propozycja? Par poczu , jak w osy je
mu si ostrzegawczo na karku.
- Czemu mia by zawiera ze mn taki uk ad po tym wszystkim, co zrobi
, eby mi
przeszkodzi w zdobyciu Miecza? - Przeszkodzi ci w zdobyciu Miecza? - Tamten za mia si niskim i przyjemnym miechem. - Parze Ohmsfordzie. Czy cho raz przysz o ci do g owy poprosi o Miecz? Czy kiedykolwiek rozwa
mo liwo , e móg bym po prostu ci go da ? Czy nie by oby to
prostsze ni myszkowanie po mie cie i usi owanie wykradzenia go jak zwyk y z odziej? Rimmer Dali wolno pokr ci g ow . - Jest tyle rzeczy, o których nie wiesz. Pozwól mi o nich opowiedzie . Par rozgl da si niepewnie wokó , nie mog c uwierzy , e nie jest to jaki podst p maj cy u pi jego czujno . Krypta by a labiryntem cieni, które szepta y o istotach czaj cych si w ród nich, ukrytych i wyczekuj cych. Potar mocno kamie , który da a mu Damson, eby wzmocni jego wiat o. - Ach, my lisz, e ukrywam tu kogo w ciemno ci, czy tak? - szepn
Rimmer Dali.
owa dobywa y si gdzie z g bi jego piersi i dudni y w ród ciszy. - Spójrz wi c! Uniós d ofi w r kawicy, uczyni szybki ruch i komnata wype ni a si
wiat em.
Parowi wyrwa si okrzyk zdumienia i cofn si jeszcze o krok. - Czy s dzisz, Parze Ohmsfordzie, e tylko ty posiadasz w adz nad magi ? - zapyta spokojnie Rimmer Dali. - No wi c, tak nie jest. Prawd powiedziawszy, mam na swoje us ugi magi o wiele pot niejsz od twojej, a by mo e pot niejsz od magii dawnych druidów. Jest wi cej takich jak ja. W czterech krainach jest wielu, którzy posiadaj magi starego wiata, wiata przed nastaniem czterech krain i Wielkich Wojen, i samego cz owieka. Par przypatrywa mu si bez s owa. - Czy teraz mnie wys uchasz, Ohmsfordzie? Póki jeszcze mo esz? Par pokr ci
g ow , nie w odpowiedzi na postawione mu pytanie, lecz z
niedowierzania. - Jeste szperaczem - rzek w ko cu. - Tropisz tych, którzy pos uguj si magi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wszelkie jej stosowanie, nawet przez ciebie, jest zakazane! - Tak zadekretowa a federacja. - Rimmer Dali u miechn
si . - Ale czy to
powstrzyma o ci przed stosowaniem magii, Parze? Albo twego stryja Walkera Boha? Albo kogokolwiek, kto j posiada? To w istocie niedorzeczny dekret, którego nigdy nie uda si wprowadzi w ycie, chyba e przeciwko tym, którym i tak jest to oboj tne. Federacja marzy o podbojach i budowie imperium, o zjednoczeniu krain i plemion pod swoim panowaniem. Rada Koalicyjna knuje i uk ada plany, a jest pozosta
ci
wiata, który ju raz zniszczy sam
siebie w wojnach o w adz . Uwa a sam siebie za powo an do rz dzenia, poniewa nie ma ju
Rad Plemion ani druidów. Znikni cie elfów uwa a za b ogos awie stwo. Zajmuje
prowincj Sud-landi , grozi Callahornowi, dopóki ten si nie podda, i prze laduje nieuleg e kar y po prostu dlatego, e mo e to robi . Uwa a to wszystko za dowód swego prawa do rz dzenia. Ma si za wszechwiedz
! W ostatecznym ge cie arogancji wyjmuje spod prawa
magi ! Ani przez chwil nie zastanawia si nad tym, jakiemu celowi s
y magia w ogólnym
planie rzeczy, po prostu odmawia jej prawa do istnienia! - Ciemna posta pochyli a si do przodu, rozplataj c ramiona. - Prawda jest taka, e federacja to gromada g upców, nie macych poj cia o tym, czym jest magia, Ohmsfordzie. To magia stworzy a nasz wiat, wiat, w którym yjemy, w którym federacja uwa a si za najwy sz w adz . Magia stwarza wszystko, czyni wszystko mo liwym. A federacja chcia aby zlekcewa
tak
pot
, jakby by a
pozbawiona znaczenia? - Rimmer Dali wyprostowa si , pot niej c w blasku dziwnego wiat a, które przywo
; ciemna posta , tylko z grubsza przypominaj ca cz owieka. - Spójrz
na mnie, Parze Ohmsfordzie - szepn . Jego cia o zacz o dr
, a nast pnie si rozp ywa . Par patrzy z przera eniem, jak
ciemna posta wznosi si na tle cieni i s abego wiat a, z oczami p on cymi szkar atnym ogniem. - Widzisz, Ohmsfordzie? - szepta bezcielesny g os Rimmera Dalia z pe nym zadowolenia sykiem. - Ja w
nie jestem tym, co federacja chcia aby zniszczy , a nie ma o
tym najmniejszego poj cia! Ironia tego stwierdzenia umkn a Parowi, który nie dostrzega nic ponad to, wystawi si
e
na najwi ksze z mo liwych niebezpiecze stw. Odst pi jeszcze krok od
cz owieka, który nazywa siebie Rimmerem Dallem, istoty, która naprawd cz owiekiem, lecz cieniowcem. Cofn
nie by a
si , gotowy do ucieczki. Lecz w tej samej chwili
przypomnia sobie Miecz Shannary i nagle, bez zastanowienia, zmieni zdanie. Gdyby zdo si dosta do Miecza, mia by bro , któr móg by zniszczy Rimmera Dalia. Cieniowiec jednak wydawa si zupe nie spokojny. Powoli ciemna posta powróci a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
do cia a Rimmera Dalia i g os wielkiego m czyzny odezwa si znowu. - Zosta
ok amany, Ohmsfordzie. Niejeden raz. Mówiono ci, e cieniowce s z ymi
istotami, e s paso ytami, które wdzieraj si do cia ludzi, eby u ywa ich do swoich celów. Nie, nie próbuj temu zaprzecza ani pyta , sk d to wiem - rzek szybko, przerywaj c krótki okrzyk zdumienia Para. - Wiem wszystko o tobie, o twojej wyprawie do Culhaven, Wilderun, Hadeshornu i jeszcze dalej. Wiem o twoim spotkaniu z duchem Allanona. Wiem o amstwach, które ws czy ci do serca. K amstwach, Parze Ohmsfordzie, a bior one swój pocz tek od druidów! Mówi
wam, co musicie zrobi , je li cieniowce maj
zosta
zniszczone, a wiat znowu sta si bezpieczny! Ty masz szuka Miecza, Wren - elfów, a Walker Boh zaginionego Paranoru, wiem! - Ko cista twarz skrzywi a si gniewnie. - Lecz pos uchaj teraz, czego ci nie powiedziano! Cieniowce nie s wynaturzeniem powsta ym pod nieobecno
druidów! Jeste my ich nast pcami! Jeste my tym, co po ich odej ciu zrodzi o si
z magii! Nie jeste my potworami wdzieraj cymi si
do cia ludzi, Ohmsfordzie, same
jeste my lud mi! Par potrz sn szybko uniós d
g ow , jakby chcia zaprzeczy temu, co us ysza , lecz Rimmer Dali
w r kawicy, wymierzaj c j w Ohmsforda.
- Magia yje teraz w ludziach, tak jak kiedy
a w ba niowych istotach. W elfach,
zanim st d odesz y. Potem w druidach. - Jego g os sta si cichy i przenikliwy. - Jestem cz owiekiem jak ka dy inny poza tym, e posiadani magi . Tak jak ty, Parze. W jaki sposób odziedziczy em j po moich przodkach, którzy yli przede mn w wiecie, gdzie stosowanie magii by o powszednim zjawiskiem. Magia sama si rozsiewa a i zapuszcza a korzenie, nie w ziemi, lecz w cia ach m czyzn i kobiet nale cych do plemion. Zakorzeni a si i wzros a w niektórych z nas i posiadamy teraz moc, która kiedy by a wy cznym udzia em druidów. Wolno skin g ow ze wzrokiem utkwionym w Parze. - Ty posiadasz moc. Nie mo esz temu zaprzeczy . Teraz musisz pozna prawd o tym, co posiadanie tej mocy oznacza. Urwa , czekaj c na odpowied Para. Lecz m odzie ca do szpiku ko ci przenikn ch ód, kiedy wyczu , co zaraz nast pi, i móg jedynie bezg
nie wykrzycze swój protest.
- Widz po twoich oczach, e rozumiesz - rzek Rimmer Dali jeszcze cichszym osem. - Oznacza to, Parze Ohmsfordzie, e ty równie jeste cieniowcem. Coll odlicza w my lach sekundy, robi c to najwolniej, jak móg , i jednocze nie maj c nadziej , e Par lada chwila si pojawi. Lecz nie by o ani ladu brata. Z rozpacz potrz sn wraca do niej znowu. Pi Przera
g ow . Oddala si par kroków od pos pnej ciany krypty i minut min o. Nie móg d
ej czeka . Musia wej
do rodka.
o go, e pozbawi ich w ten sposób zabezpieczenia od ty u, lecz nie mia wyboru.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Musia si dowiedzie , co si sta o z Parem. Odetchn g boko, eby si uspokoi przed wej ciem do krypty. W tym samym momencie czyje r ce chwyci y go od ty u i przewróci y na ziemi . - K amiesz! - wykrzykn
Par do Rimmera Dalia, zapominaj c o strachu, i gro nie
post pi do przodu. - Nie ma nic z ego w byciu cieniowcem - odpar tamten ostro. - To tylko s owo, którego inni u ywaj
na okre lenie czego , czego w pe ni nie rozumiej . Je li zdo asz
zapomnie k amstwa, którymi ci uraczono, i pomy lisz o mo liwo ciach, atwiej ci b dzie zrozumie to, co do ciebie mówi . Za
my przez chwil , e mam racj . Je li cieniowce s po
prostu lud mi, którzy maj zosta nast pcami druidów, to posiadanie w adzy nad magi jest nie tylko ich prawem, lecz obowi zkiem. Magia jest dziedzictwem, czy nie to Allanon powiedzia Brin Ohmsford, kiedy umieraj c, naznaczy j narz dziem, którego nale y u
w asn
krwi ? Magia jest
dla uszlachetnienia plemion i czterech krain. Co w tym jest
takiego trudnego do przyj cia? Problemem nie jestem ja ani ty albo inni tacy jak my. Problemem s g upcy, tacy jak ci, którzy rz dz federacj i s dz , e wszystko, czego nie s w stanie kontrolowa , musi zosta zd awione! W ka dym, kto si od nich ró ni, upatruj wroga! - Jego surowa twarz ci gn a si . Lecz kto chce uzyska dominacj nad czterema krainami i ich ludno ci ? Kto wyp dza elfy z Westlandii, niewoli kar y na wschodzie, oblega trolle na pomocy i twierdzi, e wszystkie cztery krainy nale
do niego? Jak s dzisz, czemu cztery krainy zaczynaj podupada ? Kto
jest tego przyczyn ? Widzia
biedne stworzenia mieszkaj ce w Dole. Uwa asz je za
cieniowce, prawda? Tak, rzeczywi cie nimi s , lecz za ich stan odpowiedzialni s ci, którzy je tam trzymaj . S
lud mi jak ty i ja. Federacja je wi zi, poniewa
wykazuj
zdolno
pos ugiwania si magi i s poczytywane za niebezpieczne. Staj si tym, za co s uwa ane. Obumiera w nich ycie, które mog aby im da magia, i popadaj w szale stwo! Tamta dziewczynka w górach Toffer; co si jej przydarzy o, e sta a si tym, czym jest? Zag odzono w niej magi , której potrzebowa a, odebrano mo liwo
jej stosowania i wszystko, co pozwala o
jej pozosta sob . Zosta a zmuszona do udania si na wygnanie. Ohmsfordzie, to federacja sieje zniszczenie w czterech krainach swoimi g upimi, lepymi dekretami i gn bicielsk adz ! Tylko cieniowce maj szans to zmieni ! Co si tyczy Allanona - ci gn
- jest on zawsze i przede wszystkim druidem o
typowym dla druida umy le i zwyczajach. Tylko on wie, co chce osi gn , i przypuszczalnie nadal tak pozostanie. Ty jednak dobrze by zrobi , nie przyjmuj c zbyt atwo za prawd tego, co ci mówi.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Mówi z takim przekonaniem, e Par Ohmsford po raz pierwszy zacz
w tpi . A je li
duch Allanona rzeczywi cie k ama ? Czy nie by o prawd , e druidzi zawsze bawili si w kotka i myszk z tymi, od których czego chcieli? Walker ostrzega go, e tak w
nie jest i e
dem jest przyjmowa za dobr monet to, co mówi im Allanon. Co w s owach Rimmera Dalia zdawa o si szepta , e w tym wypadku mo e by tak samo. Jest mo liwe, pomy la z rozpacz , e zosta ca kowicie wywiedziony w pole. Wysoka, spowita w p aszcz posta przed nim wyprostowa a si . - Twoje miejsce jest w ród nas, Parze Ohmsfordzie - rzek spokojnie Rimmer Dali. Par szybko potrz sn g ow . - Nie. - Jeste jednym z nas, Ohmsfordzie. Mo esz temu zaprzecza tak d ugo i g
no, jak
zechcesz, lecz niczego to nie zmieni. Jeste my tacy sami, ty i ja: posiadacze magii, spadkobiercy druidów, powiernicy dziedzictwa. - Urwa , zastanawiaj c si przez chwil . Wci
si mnie boisz, prawda? Cieniowiec. Ju sama ta nazwa ci przera a. To nieunikniony
wynik przyj cia za prawd k amstw, które ci opowiedziano. Uwa asz mnie raczej za wroga ni za bratni dusz . Par milcza . - Zobaczymy, kto k amie, a kto mówi prawd . Tam. - Wskaza nagle na Miecz. Wyjmij go z kamienia, Ohmsfordzie. Nale y do ciebie, jest twoim dziedzictwem jako spadkobiercy elfijskiego rodu Shannary. We go. Dotknij mnie nim. Je li jestem czarn istot , przed któr ci ostrzegano, wówczas Miecz mnie zniszczy. Je li jestem z em kryj cym si w amstwie, Miecz to poka e. A wi c we go w r ce. U yj go. Przez d ug chwil Par nie rusza si z miejsca, po czym podbieg po schodach do bloku czerwonego marmuru, chwyci Miecz Shannary w obie r ce i wyci gn
go. Wysun
si bez trudu, g adki i l ni cy. Par odwróci si szybko w stron Rimmera Dalia. - Podejd bli ej, Parze - szepn tamten. - Dotknij mnie. W my lach Para zak bi y si wspomnienia, fragmenty pie ni, które piewa , historii, które opowiada . Teraz trzyma w kach Miecz Shannary, elfijski talizman prawdy, przed którym nie mog o si osta
adne
amstwo. Zszed ze schodów i zaciskaj c d
na rze bionej r koje ci z wyobra eniem p on cej
pochodni, trzyma ostrze ostro nie przed sob . Rimmer Dali czeka . Znalaz szy si odleg
ciosu, Par wyci gn
tamtego. Nic si nie sta o.
do przodu ostrze talizmanu i przycisn
na
je mocno do cia a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ze spojrzeniem utkwionym w Rimmerze Dallu przytrzyma ostrze nieruchomo i wyrazi jak zdo
yczenie, by prawda zosta a odkryta. Wci
nic si nie dzia o. Par czeka tak d ugo,
wytrzyma , po czym zdesperowany opu ci ostrze i odst pi do ty u. - Teraz ju wiesz. Nie ma we mnie k amstwa - rzek Rimmer Dali. - K amstwo jest w
tym, co ci powiedziano. Par poczu , e dr y. - Ale czemu Allanon mia by k ama ? Jaki mog oby to mie cel? - Pomy l przez chwil , o co ci proszono. - Wielki m czyzna odpr
si i jego g os
by spokojny i pewny. - Proszono ci , by sprowadzi z powrotem druidów, zwróci im ich talizmany, a nas spróbowa zniszczy . Druidzi chc odzyska to, co utracili, w adz nad yciem i magi . Czy ró ni si to w jaki sposób od tego, co lord Warlock usi owa zrobi dziesi
wieków temu? - Ale ty nas ciga
!
- eby z wami porozmawia , wyja ni . - Uwi zi
moich rodziców!
- Ustrzeg em ich przed wi kszym nieszcz ciem. Federacja wiedzia a o tobie i pos
aby si nimi, eby do ciebie dotrze , gdybym jej nie ubieg . Par umilk , wyczerpawszy na razie argumenty. Czy wszystko, co us ysza , by o
prawd ? Do kro set, czy tamto wszystko by o k amstwem, jak twierdzi Rimmer Dali? Nie móg w to uwierzy , lecz nie potrafi równie zdoby si na to, eby nie wierzy . Ogarn
go
zam t my li, sprawiaj c, e poczu si ma y i bezbronny. - Musz pomy le - rzek zm czony. - Wi c chod ze mn i pomy l - natychmiast odpar Rimmer Dali. - Chod ze mn i porozmawiajmy jeszcze o tym. Masz wiele pyta , które wymagaj odpowiedzi, a ja mog ci ich udzieli . Jest wiele rzeczy, które powiniene wiedzie o zastosowaniu magii. Chod , Ohmsfordzie. Zapomnij o swoich obawach i w tpliwo ciach. Nic z ego ci si nie stanie. Nie mo e si sta komu , czyja magia jest tak pe na obietnic. Mówi tak spokojnie i sugestywnie, e przez chwil Par da si niemal przekona . Tak atwo by oby si zgodzi . By zm czony i chcia , eby jego w drówka ju dobieg a ko ca. Dobrze by oby mie kogo , z kim mo na by porozmawia o problemach zwi zanych z posiadaniem magii. Rimmer Dali z pewno ci je zna , poniewa sam ich do wiadczy . Mimo e niech tnie to przed sob przyznawa , nie czu ju zagro enia ze strony tego cz owieka. Wydawa o si , e nie ma powodu, by nie zrobi tego, o co prosi . A jednak tak w
nie zrobi . Zrobi to, sam nie wiedz c dlaczego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Nie - odpar spokojnie. - Pomy l, ile rzeczy b dziemy mogli sobie powiedzie , je li ze mn pójdziesz - nie ust powa tamten. - Mamy tyle wspólnego! Z pewno ci pragn magii, o magii, któr by
porozmawia o swojej
zmuszony ukrywa . Przede mn nie by o nikogo, z kim móg by
to zrobi . Wyczuwam w tobie t potrzeb ; czuj j ! Chod ze mn , Ohmsfordzie, musisz... - Nie. Par si
cofn . Co
zacz o nagle szepta
w jego my lach, jakie
niedobre
wspomnienie, które nie mia o jeszcze twarzy, lecz którego g os wyra nie rozpoznawa . Rimmer Dali przygl da mu si , a jego ko cista twarz przybra a nagle surowy wyraz. - To niem dre, Ohmsfordzie. - Odchodz - rzek cicho Par, napi ty teraz i znowu czujny. Co go tak niepokoi o? - I zabieram Miecz. Posta w czarnym p aszczu sta a si jeszcze jednym cieniem w pó mroku. - Zatrzymaj si , Ohmsfordzie. S mroczne sekrety, które si przed tob ukrywa, rzeczy, których powiniene si ode mnie dowiedzie . Pozosta i wys uchaj ich. Par cofn si w stron korytarza, którym wcze niej przyszed . - Drzwi s tu za tob - rzek nagle Rimmer Dali ostrym g osem. - Nie ma adnych korytarzy, adnych schodów. Wszystko to by o z udzeniem wywo anym przez moj magi , by zatrzyma ci na wystarczaj co d ugo, aby my mogli porozmawia . Czeka na ciebie prawda, Ohmsfordzie, i na jej twarzy maluje si przera enie. Nie zdo asz si jej oprze . Pozosta i wys uchaj tego, co mam ci do powiedzenia! Potrzebujesz mnie! Par potrz sn g ow . - Przez chwil mówi
, Rimmerze Dallu, tak jak one, tamte inne cieniowce, które
zewn trznie s zupe nie do ciebie niepodobne, lecz mówi z t sam co ty natarczywo ci . Podobnie jak one, chcia by mn zaw adn . Rimmer Dali sta w milczeniu naprzeciw niego, patrz c w bezruchu, jak si cofa. wiat o sprowadzone przez pierwszego szperacza przygasa o i komnata szybko pogr
a si
w mroku. Par Ohmsford chwyci Miecz Shannary w obie r ce i rzuci si do ucieczki. Rimmer Dali mówi prawd o korytarzach i schodach. adne nie istnia y. Wszystko to by o z udzeniem, wytworem magii, który Par powinien by od razu rozpozna . Wybieg z ciemno ci krypty wprost w szary pó mrok Do u. Natychmiast spowi a go wilgo i mg a. Mrugaj c oczami, kr ci si w ko o i rozgl da . Coll.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Gdzie jest Coll? ci gn
z siebie opo cz i po piesznie zawin
w ni Miecz Shannary. Allanon
powiedzia , e b dzie go potrzebowa , je li Allanonowi wci
mo na by o wierzy . W tej
chwili tego nie wiedzia . Ale o Miecz trzeba by o dba ; musia mie zadanie do spe nienia. Chyba e utraci sw moc. Czy móg utraci moc? - Par. Ohmsford podskoczy , wystraszony g osem. Dobiega tu zza jego pleców, z tak bliska, e móg by szeptem rozlegaj cym si w jego uchu, gdyby nie szorstko
jego
wi ku. Odwróci si . Sta przed nim Coll. Albo co , co kiedy by o Collem. Twarz jego brata by a ledwie rozpoznawalna, naznaczona jakim
wewn trznym
cierpieniem, które Par ledwie móg sobie wyobrazi , wykrzywiona grymasem, który zniekszta ci znajome rysy, czyni c je obwis ymi i pozbawionymi ycia. Równie jego cia o by o zdeformowane, powykr cane i zgarbione, jakby ko ci zosta y poprzestawiane. Mia lady na skórze, zadrapania i st uczenia, a jego oczy p on y od gor czki, któr
Par
natychmiast rozpozna . - Uprowadzili mnie - szepn
rozpaczliwie Coll. - Zmusili mnie. Prosz , Par,
potrzebuj ci . Przytul mnie. Prosz . Par zaniós si krzykiem, wyj c, jakby mia nigdy nie przesta . Pragn , by istota stoj ca przed nim odesz a, znikn a z jego oczu i my li. Wstrz sa nim dreszcz i zdawa o si , e za chwil zapadnie si bez reszty w pustk , która zacz a si w nim otwiera . - Coll! - Za ka . Jego brat potkn
si i polecia ku niemu z wyci gni tymi r koma. W uszach Para
szepta o ostrze enie Rimmera Dalia - prawda, prawda, przera enie, jakie z sob niesie! Coll by cieniowcem, w jaki sposób sta si nim, istot podobn do innych w Dole, o których Rimmer Dali twierdzi , e federacja je zniszczy a! Jak to si sta o? Zdawa o si , e Para nie by o zaledwie par minut. Co zrobiono jego bratu? Sta tam, oszo omiony i dr cy, gdy istota stoj ca przed nim chwyci a go palcami, a potem ramionami, obejmuj c go, szepcz c bez przerwy „przytul mnie, przytul mnie”, jakby to by a modlitwa mog ca zwróci jej wolno . Par pomy la , e chcia by nie urodzi , znikn sob . Pragn
, nigdy si nie
jako z powierzchni ziemi i pozostawi wszystko, co si dzia o, daleko za
miliona niemo liwych rzeczy - czegokolwiek, co mog oby go uratowa . Miecz
Shannary wypad z jego omdla ych palców i czu si , jakby wszystko, co wiedzia i w co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wierzy , w jednej chwili zosta o zdradzone. ce Colla zacz y go szarpa . - Coll, nie! Wtedy g boko w jego wn trzu co si sta o, co , przeciw czemu broni si jedynie przez chwil , zanim ca kowicie nim to ow adn o. Jaki
ar wezbra w jego piersi i wydosta
si na zewn trz przez jego cia o jak ogie , którego nie sposób opanowa . By a to magia - nie magia pie ni, magia nieszkodliwych obrazów i zmy lonych rzeczy, lecz tamta druga. By a to magia, która zamieszkiwa a niegdy w Kamieniach Elfów, magia, któr Allanon wiele lat wcze niej ofiarowa Shei Ohmsfordowi, która zasia a swe ziarno w Wilu Ohmsfordzie i poprzez pokolenia jego rodziny dotar a do niego, zmieniaj c si , rozwijaj c i wci pozostaj c tajemnic . O
a w nim, magia pot niejsza od pie ni, twarda i nieust pliwa.
Przep yn a przez niego i wybuch a na zewn trz. Krzykn
do Colla, eby go pu ci ,
eby ucieka , lecz jego brat go nie s ysza . Coll, udr czona istota, karykatura cz owieka z krwi i ko ci, którego Par kocha , by po erany przez w asne szale stwo. Cieniowiec, którym si sta , wci
musia si czym
ywi . Magia zaw adn a nim, spowi a go i w jednej chwili
obróci a w popió . Par patrzy z przera eniem, jak jego brat rozsypuje si na jego oczach. Oniemia y, pó przytomny opad na kolana, czuj c, jak ycie ulatuje ze wraz z yciem Colla. Potem inne r ce wyci gn y si po niego, mocuj c si z nim, ci gn c go ku ziemi. Napiera na niego wir wykrzywionych, poranionych twarzy i cia . Cieniowce z Do u przysz y równie po niego. By y ich dziesi tki, ich r ce usi owa y go pochwyci , a palce szarpa y i dar y, jakby chcia y rozerwa go na strz py. Czu , jak si rozpada, roz amuje pod ci arem ich cia . A potem magia powróci a, wybuchaj c raz jeszcze, i cieniowce zosta y odrzucone jak kawa ki suchego drewna. Tym razem magia przybra a posta . By a to przyobleczona w ycie nie wzywana my l. Zakrzep a w jego d oniach, staj c si poszczerbionym od amkiem niebieskiego ognia, którego p omienie by y zimne i twarde jak elazo. Nie rozumia go jeszcze, nie pojmowa jego róde ani istoty - lecz instynktownie rozumia jego cel. Promieniowa a przeze moc. Krzycz c z w ciek
ci, mierciono nym ukiem zada cios swoj nowo pozyskan broni ,
rozcinaj c cia a stworze wokó niego, jakby by y wykonane z papieru. Od razu upad y na ziemi , a ich g osy by y niezrozumia e i odleg e, kiedy umiera y. Pogr zabijania, uderzaj c na o lep, daj c upust swej w ciek nim w chwili mierci jego brata.
si w szale
ci i rozpaczy, które zrodzi y si w
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mierci, której on by przyczyn ! Cieniowce odst pi y od niego - te, których nie zabi , zataczaj c si i pow ócz c nogami jak marionetki. Wci
rycz c na nie, ciskaj c w r ku od amek magicznego ognia,
Par pochyli si i chwyci le cy na ziemi Miecz Shannary. Czu , jak go parzy, przypiekaj c mu r
. Ból by przenikliwy i nieoczekiwany.
W tym samym momencie jego magia rozb ys a i zgas a. Cofn spróbowa przywo
si ze zdumienia,
j znowu i stwierdzi , e nie jest w stanie. Cieniowce natychmiast
ruszy y w jego stron . Zawaha si , po czym zacz
ucieka . Bieg , wzd
potykaj c si i lizgaj c na rozmok ej ziemi, dysz c ci ko z w ciek
ruin mostu,
ci i frustracji. Nie
wiedzia , jak blisko niego s stworzenia z Do u. Bieg nie ogl daj c si do ty u, za wszelk cen pragn c si wymkn , uciekaj c w równej mierze przed potworno ci tego, co mu si przydarzy o, co przed cigaj cymi go cieniowcami. Dotar ju niemal do ciany urwiska, kiedy us ysza Damson. Pobieg w jej stron , tak zm czony i przera ony, e by w stanie my le jedynie o potrzebie wydostania si na zewn trz. Miecz Shannary mia przyci ni ty mocno do piersi. Nie parzy go ju , jakby by zwyk ym mieczem, owini tym w jego zab ocony p aszcz. Upad , przywieraj c twarz do ziemi i kaj c. Znowu us ysza g os Damson i krzykn w odpowiedzi. Po chwili trzyma a go w ramionach, d wigaj c go z powrotem na nogi, ci gn c go za sob i pytaj c: - Par, Par. co ci jest? Par, co si sta o? A on odpowiedzia jej, z trudem chwytaj c powietrze i kaj c: - On nie yje, Damson! Coll nie yje! Zabi em go! Z przodu sta y otworem drzwi do skalnej ciany, czarna wn ka z przycupni tym w niej ma ym, kosmatym stworzeniem o szeroko rozstawionych oczach. Wsparty na Damson, Par wbieg do rodka i us ysza , jak drzwi zatrzaskuj si za nim. Potem wszystko i wszyscy znikn li w rozdzieraj cym d wi ku jego krzyku.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXIII Nad masywem Smoczych Z bów przechodzi deszcz, zimna, uporczywa, szara ulewa, przes aniaj ca niebo od horyzontu po horyzont. Morgan Leah sta na kraw dzi urwiska i spod kaptura swego p aszcza spogl da w dal. Wzgórza na po udniu wygl da y we mgle jak niskie, faliste cienie. Mermidonu wcale nie by o wida .
wiat poza miejscem, gdzie sta , by
niewyra nym i odleg ym obszarem i Morgan mia nieprzyjemne uczucie, e ju nigdy nie zdo a znale
sobie w nim miejsca.
Os aniaj c d
mi twarz, zamruga powiekami, by strz sn
krople deszczu, które
wiatr nawiewa mu do oczu. Rude w osy klei y mu si do czo a i by o mu zimno w twarz. Cia o pod przemoczonym ubraniem mia podrapane i obola e. Dr
, nas uchuj c odg osów
wokó . Wiatr ch osta urwisko i drzewa w dole i jego wycie zag usza o czasem huk grzmotów rozlegaj cych si
daleko na pó nocy. Wzburzone potoki opada y kaskadami ze ska za
plecami Morgana, pieni c si i rozpryskuj c, a ich wody wci zalegaj
wzbiera y, sp ywaj c w
w dole mg . To odpowiedni dzie do rozwa enia na nowo swego ycia, pomy la ponuro Morgan.
Odpowiedni dzie do rozpocz cia wszystkiego od nowa. Od ty u podszed do niego Padishar Creel - pot na, spowita w p aszcz posta . Po jego twarzy sp ywa deszcz, a jego ubranie, podobnie jak ubranie Morgana, by o kompletnie przemoczone. - Mo emy ju rusza w drog ? - zapyta spokojnie. Morgan skin g ow . - Jeste gotowy, ch opcze? - Tak. Padishar spojrza w bok poprzez deszcz i westchn . - Nie potoczy o si to wszystko tak, jak mieli my nadziej , prawda? - rzek spokojnie. - Ani troch . Morgan zastanowi si przez chwil , po czym odpar : - Nie wiem, Padisharze. Mo e jednak tak. Wczesnym rankiem banici prowadzeni przez Padishara wyszli z tuneli pod Wyst pem i ruszyli w stron gór na wschodzie i pó nocy. cie ki, którymi szli, by y w skie i strome, a teraz dodatkowo liskie od deszczu, lecz Padishar uzna , e bezpieczniej b dzie pój
nimi,
ni usi owa si przedosta przez prze cz Kennon, która z pewno ci by a strze ona. Z a pogoda stanowi a raczej dogodno
ni
przeszkod . Deszcz zmywa odciski ich stóp,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zacieraj c wszelkie lady mog ce wskazywa , gdzie wcze niej byli i dok d zmierzaj . Od chwili rozpocz cia ucieczki nie natkn li si na armie federacji. Je li nawet zorganizowano po cig, to ugrz uciekli, by podj
gdzie albo pob dzi . Wyst p zosta wprawdzie utracony, lecz banici walk innego dnia.
By o teraz popo udnie i utrudzeni uciekinierzy dotarli do miejsca gdzie ponad rozwidleniem Mermidonu, sk d jedna jego odnoga p yn a na po udnie do T czowego Jeziora, a druga ku równinie Rabb. Na wyst pie skalnym, gdzie górskie cie ki rozbiega y si we wszystkich kierunkach, przystan li na odpoczynek przed rozdzieleniem si na mniejsze grupy. Trolle mia y pod
na pó noc, w stron gór Charnal i swojej ojczyzny. Banici mieli
si ponownie zebra w Fi-rerim Reach, b
cym jeszcze jedn ich redut . Padishar mia
wróci do Tyrsis, eby poszuka Damson i zaginionych Ohmsfordów. Morgan za mia si uda na wschód do Culhaven, by dotrzyma obietnicy danej Steffowi. Po czterech tygodniach wszyscy mieli si ponownie spotka na prze czy Jannisson. Mieli nadziej , e do tego czasu armia trolli zostanie ju w pe ni zmobilizowana, a Ruch skonsoliduje swe podzielone od amy. Nadejdzie wtedy czas na wypracowanie precyzyjnej strategii dalszej walki przeciw federacji. Zak adaj c, e kto z nich pozostanie przy yciu, by wypracowa strategi , pos pnie pomy la Morgan. Nie mia ju pewno ci, e tak b dzie. To, co si sta o Teel, wzbudzi o w nim gniew i zw tpienie. Wiedzia ju teraz, jak atwo by o cieniowcom - a wi c równie ich sprzymierze com z federacji - przenika w szeregi tych, którzy przeciwko nim wyst powali. Ka dy móg by wrogiem; nie sposób by o powiedzie , kto nim jest, a kto nie. Zdrada mog a przyj
zewsz d. Co mieli zrobi , eby si przed ni uchroni , skoro nigdy nie mogli by
pewni, komu mo na ufa ? Morgan wiedzia , e problem ten nie daje równie spokoju Padisharowi, chocia herszt banitów by ostatnim cz owiekiem, który by si do tego przyzna . Morgan obserwowa go uwa nie od czasu ich ucieczki i wiedzia ,
e wielki
czyzna widzi duchy na ka dym kroku. Lecz, prawd powiedziawszy, on widzia je tak e. Czu . jak ogarnia go czarna rezygnacja, przenikaj c go ch odem, jakby chcia a go zmieni w sopel lodu. Pomy la , e mo e b dzie najlepiej dla nich obu, je li jaki czas sp dz w samotno ci. - Czy b dziesz bezpieczny, próbuj c tak wcze nie wyruszy do Tyrsis? - zapyta nagle, chc c nawi za rozmow , us ysze g os tamtego, a jednocze nie nie mog c wymy li nic lepszego do powiedzenia. Padishar wzruszy ramionami.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- Nie mniej bezpieczny ni zwykle. Tak czy owak b
przebrany. - Spojrza w stron
Morgana, pochylaj c na chwil twarz, by os oni si przed zacinaj cym deszczem. - Nie martw si , góralu. Ohmstbrdom nic si nie stanie. Dopilnuj tego. - M czy mnie, e nie id z tob . - Morgan nie potrafi ukry rozgoryczenia w swoim osie. - W ko cu to ja namówi em Para i Colla, eby tutaj przyszli, a przynajmniej mia em w tym znaczny udzia . Ju raz zostawi em ich samych w Tyrsis, a teraz zostawiam ich znowu. Znu ony pokr ci g ow . - Ale nie wiem, co innego móg bym zrobi . Musz zrobi to, o co prosi mnie Steff. Nie mog tak po prostu zlekcewa Dalsze s owa uwi
...
y mu w gardle, gdy w my lach ukaza mu si na chwil obraz
umieraj cego przyjaciela, i odczu na nowo przejmuj cy ból po jego stracie. Przez moment my la , e pop yn mu zy, ale tak si nie sta o. By mo e wyp aka ju wszystkie. Padishar po
mu r
na ramieniu.
- Góralu, musisz dotrzyma obietnicy. Jeste mu to winien. Kiedy to za atwisz, wracaj tutaj. Ohmsfordowie i ja b dziemy czekali i zaczniemy wszystko od nowa. Morgan skin
g ow , wci
nie mog c doby z siebie s owa. Poczu na ustach smak
kropel deszczu i zliza je. Surowa twarz Padishara pochyli a si nad nim, na krótk chwil zas aniaj c mu wszystko inne. - Robimy to, co musimy w tej walce, Morganie Leah. Wszyscy. Jeste my wolno urodzeni, jak mówi s owa naszego zawo ania: ludzie, kar y, trolle, my wszyscy. Nie mamy oddzielnych wojen do prowadzenia; ta wojna jest spraw nas wszystkich. Id wi c do Culhaven i pomó tym, którzy tam tego potrzebuj , a ja pójd do Tyrsis i zrobi to samo. Ale nie zapomnimy o sobie nawzajem, prawda? Morgan potrz sn g ow . - Nie, nie zapomnimy, Padisharze. Wielki m czyzna odst pi o krok do ty u. - Dobrze wi c. We go. - Poda Morganowi pier cie z wizerunkiem soko a. - Kiedy znowu b dziesz chcia mnie odnale , poka go Matty Roh w gospodzie „Whistledown” w Yarfleet. Zadbam o to, by zna a drog do mnie. Nie martw si . Ju raz spe ni t rol ; spe ni j i tym razem. A teraz ruszaj w drog . I powodzenia. - Wyci gn
r
i Morgan u cisn
j
mocno. - Tobie te niech sprzyja szcz cie, Padisharze. - Zawsze i o ka dej porze, ch opcze. - Padishar Creel za mia si . - Zawsze i o ka dej porze. Ruszy z powrotem przez skalny cypel w stron grupy wynios ych jode , gdzie czekali
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na niego banici i trolle. Wszyscy, którzy mogli, podnie li si na nogi. Nast pi y s owa po egnania, odleg e i ledwie s yszalne poprzez deszcz. Chandos u cisn
Padishara, inni
klepali go po plecach, paru unios o z noszy r ce, eby móg je u cisn . Nawet po tym wszystkim, co si wydarzy o, jest wci
jedynym przywódc , jakiego
pragn , pomy la Morgan z podziwem. Patrzy , jak trolle ruszaj mi dzy ska ami na pó noc; ich olbrzymie, ci kie postacie wkrótce wtopi y si w krajobraz. Padishar patrzy teraz na niego. Morgan podniós r
i pomacha mu na po egnanie.
Zwróci si na wschód w stron przedgórza. Ch osta go deszcz i trzyma g ow nisko pochylon , eby os oni twarz. Oczy utkwi w cie ce przed sob . Kiedy po jakim czasie spojrza do ty u, eby po raz ostatni zobaczy tych, u boku których walczy i z którymi drowa , ju ich nie by o. Dopiero teraz u wiadomi sobie, e nie powiedzia Padisharowi nic o magii, która wci
tkwi a w z amanym Mieczu Leah i uratowa a ycie im obu. Nie opowiedzia mu, jak
pokona Teel, w jaki sposób uda o mu si zwyci
cieniowca. Nie by o czasu o tym
porozmawia . S dzi , e nie by o równie powodu, eby to robi . Sam jeszcze nie w pe ni to rozumia . Nie wiedzia , czemu w ostrzu wci dlaczego by w stanie j przywo
jeszcze mieszka magia. Nie mia pewno ci,
. Przedtem s dzi , e jest doszcz tnie wyczerpana. Czy
teraz te tak by o? Czy te pozosta o jej wystarczaj co du o, eby jeszcze raz go uratowa , je li zajdzie potrzeba? Zastanawia si , jak d ugo potrwa, zanim b dzie mia okazj si o tym przekona . Schodzi ostro nie po górskim zboczu, po czym znikn w ród deszczu.
Par Ohmsford dryfowa mi dzy snem a jaw . Nie spa , bo pi c musia by ni , a sny by y dla niego udr
. Nie przebywa równie
na jawie, gdy musia by wówczas stawi czo o rzeczywisto ci, od której tak rozpaczliwie chcia uciec. Dryfowa po prostu, pogr ony zaledwie do po owy w jakiejkolwiek rozpoznawalnej egzystencji, wepchni ty gdzie w szar stref mi dzy tym, co jest, a tym, czego nie ma, gdzie jego my li nie musia y si na niczym koncentrowa , a wspomnienia by y rozproszone, gdzie czu si bezpieczny od przesz
ci i przysz
ci, ukryty g boko w sobie. Wiedzia , e narasta
w nim szale stwo. Lecz szale stwo to by o po dane i poddawa mu si
bez walki.
Wprawia o go w zam t, zniekszta ca o jego doznania i my li. Dawa o mu schronienie. Spowija o go w ca un nieistnienia, który oddziela go jak mur od wszystkiego - a tego w
nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
potrzebowa . Jednak e nawet w murach s szczeliny i p kni cia, przez które przenika wiat o, i tak samo by o z jego szale stwem. Dociera y do niego rozmaite sygna y - odg osy ycia ze wiata, przed którym tak bardzo stara si ukry . Czu dotyk okrywaj cych go koców i na którym le
. Jak przez mg
widzia p on ce wiece, punkciki
ka,
tego blasku, jak wysepki
na czarnym morzu. Z szaf, pó ek, pude i toaletek spogl da y na niego osobliwe stworzenia o twarzach wykonanych z sukna i futra, oczach z guzików i przyszywanych nosach, obwis ych albo stercz cych w gór uszach. By y zastyg e w wystudiowanych, czujnych pozach, które si nie zmienia y. S ucha wypowiadanych s ów, unosz cych si w powietrzu jak drobiny kurzu w smugach s onecznego wiat a. - Jest bardzo chory, liczna Damson - powiedzia jeden g os. A drugi odpar : - On si w ten sposób broni, Krecie. Damson i Kret. Wiedzia , kim s , chocia nie potrafi ich dok adnie umiejscowi w pami ci. Wiedzia równie , e rozmawiaj o nim. Nie mia nic przeciwko temu. To, co mówili, by o pozbawione znaczenia. Od czasu do czasu przez szczeliny i szpary dostrzega ich twarze. Kret by stworzeniem o okr
ej, poro ni tej futrem twarzy i wielkich, dociekliwych
oczach. Sta nad nim, przygl daj c mu si w zamy leniu. Od czasu do czasu przynosi dziwne zwierz ta i sadza je obok niego. Parowi wyda o si , e jest bardzo do nich podobny. Zwraca si do nich po imieniu. Rozmawia z nimi. One mu jednak nie odpowiada y. Dziewczyna karmi a go co jaki czas. Damson. Wlewa a mu
zup do ust i
poleca a mu j prze yka , a on robi to bez sprzeciwu. By o w niej co niepokoj cego, co , co go fascynowa o, i raz czy drugi próbowa si do niej odezwa , zanim nie da za wygran . To, co pragn
powiedzie , nie chcia o mu przej
przez gard o. S owa ucieka y i chowa y si .
Jego my li ulatywa y gdzie . Patrzy , jak jej twarz rozp ywa si wraz z nimi. Wraca a jednak. Siada a obok niego i trzyma a go za r
. Czu to z miejsca w swoim
wn trzu, w którym si zaszy . Mówi a cicho, dotyka a palcami jego twarzy, dawa a mu odczu sw obecno , nawet kiedy nic nie robi a. To jej obecno , bardziej ni cokolwiek innego, sprawia a, e nie odp ywa w zupe
nico . Wola by, eby pozwoli a mu to zrobi .
dzi , e w ko cu tak si stanie, e odp ynie do
daleko, by wszystko znikn o. Ona jednak
do tego nie dopuszcza a i mimo e czasami go to dra ni o, a nawet budzi o jego gniew, intrygowa o go równie . Czemu to robi a? Czy pragn a go przy sobie zatrzyma , czy po prostu chcia a, eby j z sob zabra ? Zacz s ucha bardziej uwa nie, kiedy mówi a. Jej s owa stawa y si wyra niejsze.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
- To nie by a twoja wina - mówi a do niego najcz ciej. Powtarza a mu to wci
na
nowo i przez d ugi czas nie wiedzia dlaczego. - Ta istota nie by a ju Collem. - To równie mówi a. - Musia
j zniszczy .
Mówi a te rzeczy i czasem wydawa o mu si , ze niemal j rozumie Lecz pos pne, mroczne cienie spowija y jego umys i spiesznie si przed nimi chowa . Lecz pewnego dnia wypowiedzia a te s owa i zrozumia od razu. Dryfowanie sko czy o si , mury si rozpad y i wszystko wtargn o do rodka z mro
tun burzy
nie nej. Zacz wtedy krzycze i zdawa o si , ze nie mo e przesta . Powróci y wspomnienia, zmiataj c po drodze wszystko to, co z takim trudem wznosi , by ich do siebie nie dopu ci , i jego gniew i l k nie mia y granic. Krzycza i Kret cofa si przed nim, dziwne zwierz ta spada y z brzegu jego
ka, a przez zy widzia migocz ce wiece i ta cz ce weso o cienie
Uratowa a go dziewczyna. Przedar a si przez jego w ciek
i l k, nie zwa aj c na
jego krzyki, i przyciska a go do siebie Przyciska a go, jakby jego dryfowanie mog o si zacz
od nowa, jakby grozi o mu, ze zostanie bezpowrotnie uniesiony w nieznane, i by a
zdecydowana go nie wypu ci . Kiedy jego krzyki w ko cu usta y, stwierdzi , ze odwzajemnia jej u cisk. Potem zasn
g bokim i pozbawionym marze snem, który ogarn
go bez res/ty i
pozwoli mu odpocz . Kiedy si obudzi , po szale stwie nie pozosta o ladu, dryfowanie si sko czy o, a szary stan pó snu przemin . Znowu wiedzia , kim jest; rozpoznawa swe otoczenie i twarze Damson Rhee oraz Kreta, kiedy obok niego przechodzili. Wyk pali go i dali mu czyste ubranie, nakarmili go i pozwolili mu jeszcze troch pospa . Nie rozmawiali z nim. By mo e rozumieli, ze me by by im jeszcze w stanie odpowiada Kiedy obudzi si znowu, wspomnienia, przed którymi si chowa , wyp yn y na powierzchni
jego my li jak stworzenia akn ce powietrza. Ich widok nie by ju
odra aj cy jak przedtem, chocia
przygn bi y go i wywo
tak
y w nim uczucie pustki.
Dopuszcza do siebie jedno po drugim i pozwala im mówi . Kiedy to zrobi y, chwyta ich owa i oprawia je w okna wiat a, które ukazywa y je z ca wyrazisto ci . Uzna , ze chcia y powiedzie , i Miecz Shannary le
na
wiat zosta wywrócony na opak
ku obok niego. Nie by pewien, czy znajdowa si tam
przez ca y czas, czy tez Damson tam go po jedynie, ze jest bezu yteczny Mia stanowi
a, kiedy odzyska przytomno
Wiedzia
rodek do zniszczenia ciemowców, a okaza si
ca kowicie nieskuteczny przeciwko Rimmerowi Dallowi. Zaryzykowa wszystko, z by zdoby Miecz, i wydawa o si , ze wszystko to by o bezcelowe. Wci mu talizmanu.
nie mia obiecanego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
amstwa i prawdy by o wi cej mz dosy i nie potrafi jednego od drugiego oddzieli . Rimmer Dali k ama na pewno - Par to wyczuwa . Lecz mówi równie prawd . Allanon mówi prawd - lecz równie k ama . aden z nich nie by do ko ca tym, za kogo si podawa Nic nie wygl da o dok adnie tak, jak ka dy z nich to przedstawia Nawet on sam móg by kim innym, mz s dzi , a jego magia obosiecznym mieczem, przed którym jego stryj Walker zawsze go ostrzega . Lecz najbole niejsze i najbardziej gorzkie by o wspomnienie martwego Colla. Jego brat zosta przemieniony w ciemowca, kiedy próbowa go os ania , w istot z Do u - i Par go za to zabi Nie zamierza , ajuz na pewno nie chcia tego zrobi , lecz magia przyby a nie wzywana i zniszczy a go. Zapewne nie móg zrobi
nic, z by temu zapobiec, lecz
stwierdzenie tego nie przynosi o mu adnej pociechy ani uspokojenia. By winien mierci Colla. Jego brat wyruszy na t wypraw z jego powodu. Ze wzgl du na niego zszed do Do u. Wszystko, co zrobi , sta o si z powodu Para. Bo Coll go kocha . Pomy la nagle o ich spotkaniu z duchem Allanona, gdzie tak wiele zosta o zawierzone wszystkim Ohmstordom oprócz Colla Czy to oznacza o, ze Allanon wiedzia , i Coll umrze9 Czy dlatego nie zosta tam wspomniany i nie otrzyma adnego zadania? Taka mo liwo
rozw cieczy a Para.
Obraz twarzy jego brata unosi si w powietrzu przed nim, zmieniaj c si , wyra aj c ca
gam nastrojów, które tak dobrze pami ta S ysza g os Colla, odcienie jego szorstkiej
intensywno ci, bogactwo jego tonów. Przywo
z pami ci wszystkie przygody, które
wspólnie prze yli w dzieci stwie, wypadki, kiedy post powali wbrew woli rodziców, miejsca, które odwiedzali, ludzi, których spotkali i o których rozmawiali. Przypomnia sobie wydarzenia ostatnich kilku tygodni, pocz wszy od ich ucieczki z Yarfleet. Wiele z tego by o zabarwione jego poczuciem winy, jego potrzeb wzi cia odpowiedzialno ci na siebie. Lecz wi kszo
wyzbyta by a wszystkiego oprócz pragnienia zapami tania, jaki by jego brat Coll.
Coll, który nie Le
.
godzinami, my
c o tym, umieszczaj c ten takt w wietle swego umys u, w
ciszy swoich my li, usi uj c znale
sposób, by uczyni go realnym. Nie by jednak realny -
jeszcze nie. By zbyt straszny, by móg by realny, a jego ból i rozpacz zbyt dojmuj ce, by da im upust. Co w g bi serca nie pozwala o mu przyzna , e Coll nie yje. Wiedzia , e tak jest, a jednak nie potrafi si wyzby tej nik ej, zupe nie niedorzecznej nadziei. W ko cu przesta próbowa . Jego wiat si skurczy . Jad i odpoczywa . Od czasu do czasu zamienia par s ów z
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Damson. Le
w mrocznym, podziemnym domostwie Kreta, w ród mieci i odpadków
wiata na górze. Sam równie by odpadkiem, tylko troch bardziej ywym ni szmaciane zwierzaki, które trzyma y przy nim stra . Jednak e jego umys ca y czas pracowa . W ko cu w pe ni odzyska si y, obiecywa sobie. Kiedy to si stanie, kto odpowie za to, co si sta o z Collem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXIV Wi zie obudzi si , wychodz c powoli z narkotycznego snu, który utrzymywa go w stanie odr twienia niemal od chwili, gdy zosta pojmany. Le
na macie w zaciemnionym
wn trzu. Sznury kr puj ce jego r ce i nogi zosta y zdj te, nie by o równie kawa ków materia u, którymi zakneblowano mu usta i zawi zano oczy. Móg si porusza . Powoli usiad , usi uj c opanowa nag y zawrót g owy. Jego oczy przyzwyczai y si do ciemno ci i by w stanie okre li kszta t i rozmiary swego wi zienia. Pomieszczenie by o obszerne, mia o ponad czterdzie ci metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz maty znajdowa a si w nim drewniana awa, ma y stó i dwa krzes a. By o te okno o metalowych okiennicach i metalowe drzwi. Zarówno okno, jak i drzwi by y zamkni te. Na prób wyci gn
r
i dotkn
ciany. By a zbudowana z kamiennych bloków
zwi zanych zapraw . Trzeba by d ugo ku , eby si przez ni przedosta . Zawroty g owy w ko cu usta y i podniós si na nogi. Na stole sta a taca z chlebem i wod . Usiad i zjad chleb oraz wypi wod . Nie widzia powodu, eby tego nie robi ; gdyby ci, którzy go tutaj trzymali, chcieli jego mierci, ju dawno by nie
. Zachowa niewyra ne
wspomnienie drogi, któr go tutaj wieziono - skrzypienie wozu, którym jecha , parskanie ci gn cych go koni, st umione g osy ludzi, mocny u cisk r k, które go podtrzymywa y podczas karmienia i uk adania na pos aniu, oraz ból, jaki odczuwa za ka dym razem, kiedy przebywa na jawie dostatecznie d ugo, by cokolwiek poczu . Wci
mia w ustach gorzki smak narkotyków, które mu wepchni to do gard a,
mieszaniny roztartych zió i lekarstw, które rozla y si ogniem w jego ciele i pozbawi y go wiadomo ci, sprawiaj c,
e unosi
si
w
wiecie snów pozbawionych wszelkiego
podobie stwa do rzeczywisto ci. Sko czy je
i znowu wsta . Zastanawia si , gdzie go przywie li.
Bez po piechu, gdy wci
by bardzo s aby, podszed do zamkni tego okna.
Okiennice nie przylega y ci le do siebie i by y mi dzy nimi szpary. Ostro nie wyjrza na zewn trz. Znajdowa si gdzie bardzo wysoko. Letnie s
ce o wietla o krajobraz pe en lasów i
trawiastych pagórków, które ci gn y si a do brzegu olbrzymiego jeziora po yskuj cego jak roztopione srebro. Nad jeziorem lata y ptaki, szybuj c wysoko w górze i opadaj c w dó . Ich nawo ywanie nios o si daleko w ród ciszy. Na niebie rozpi ta by a ogromna, wielobarwna cza, cz ca swym ukiem obydwa brzegi jeziora.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wi zie wstrzyma oddech ze zdumienia. By o to T czowe Jezioro. Po piesznie przeniós wzrok na zewn trzne ciany swego wi zienia. Móg dostrzec jedynie ich ma y fragment, gdy wn ka okienna otwiera a si szeroko i mury opada y gwa townie w dó . By y zbudowane z czarnego granitu. Tym razem jego odkrycie wprawi o go w os upienie. Przez chwil nie móg w to uwierzy . Znajdowa si wewn trz Stra nicy Po udniowej. Wewn trz. Lecz kto go w niej trzyma - federacja, cieniowce czy jeszcze kto inny? I dlaczego Stra nica Po udniowa? Czemu tutaj by ? Czemu w ogóle jeszcze
?
Na chwil ogarn o go zw tpienie, opar g ow o parapet okna i zamkn oczy. Znowu tak wiele pyta . Wydawa o si , e nigdy si one nie sko cz . Co sta o si z Parem? Coll Ohmsford wyprostowa si i otworzy oczy. Ponownie przycisn
twarz do
okiennicy i patrz c na okolic w dali, zastanawia si , jaki los przeznaczyli mu ci, którzy go tutaj wi zili.
Tej nocy Coglin ni . Le
pod os on le nych drzew otaczaj cych nagie wzniesienia,
na których sta niegdy prastary Paranor. Przewraca si niespokojnie pod cienkim okryciem swych szat, dr czony przez wizje, które przejmowa y go ch odem wi kszym ni jakikolwiek nocny wiatr. Obudzi si z nag ym szarpni ciem. Trz
si ze strachu.
ni o mu si , e wszystkie dzieci Shannary nie yj . Przez chwil by przekonany, e rzeczywi cie musi tak by . Potem strach ust pi miejsca irytacji, ta za z kolei gniewowi. Zda sobie spraw , e to, co zobaczy we nie, by o raczej przeczuciem czego , co mog o nast pi , ni wizj tego, co jest. Uspokoiwszy si , rozpali ma e ognisko, przez jaki czas grza si przy nim, po czym z sakwy przy pasie wyj
szczypt srebrzystego proszku i wsypa go w p omienie. Podniós si
dym, wype niaj c powietrze przed nim obrazami, które mieni y si opalizuj cym wiat em. Czeka , pozwalaj c im si wyb yszcze i przygl daj c im si uwa nie do czasu, a zupe nie znikn y. Nast pnie chrz kn swoje szaty i po
z zadowoleniem, rozdepta ognisko, zawin
si znowu na ziemi. Obrazy nie powiedzia y mu zbyt wiele, lecz wi cej
nie potrzebowa . Odzyska spokój. Sen by tylko snem. Dzieci Shannary gra
si z powrotem w
y. Oczywi cie za-
y im niebezpiecze stwa - jak zawsze od samego pocz tku. Wyczuwa je w obrazach -
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
potworne i przera aj ce, mroczne widma tego, co mo liwe. Ale tak musi by . Starzec zamkn oczy, a jego oddech sta si wolniejszy. Tej nocy w aden sposób nie mo na by o temu zaradzi . Wszystko, powtórzy , jest tak, jak by musi. Potem zasn .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c