TERRY BROOKS
POTOMKOWIE
SHANNARY
( PrzełoŜył Lech CzyŜewski)
I
Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Zębów i patrzył, jak zapadający zmierzch
pr...
4 downloads
9 Views
2MB Size
TERRY BROOKS
POTOMKOWIE SHANNARY ( PrzełoŜył Lech CzyŜewski)
I Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Zębów i patrzył, jak zapadający zmierzch przepędza światło dnia na zachód. Dzień był wyjątkowo chłodny jak na środek lata i zapowiadała się zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucając na ziemię cienie i przesuwając się niczym zwierzęta wędrujące bez celu między księŜycem a gwiazdami. Pustkę pozostałą po gasnącym świetle wypełniała cisza, jak głos, który ma się dopiero odezwać. To cisza szepcząca o magii, pomyślał starzec. Przed nim płonął ogień, niewielki jeszcze, ledwie zaczątek tego, którego potrzebował. Ale przecieŜ nie będzie go kilka godzin. Przez chwilę spoglądał na igrające płomyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił się, by dorzucić większych kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomień. Pogrzebał w ognisku kijem, po czym cofnął się o krok przed Ŝarem. Stał na granicy światła, między ogniem a gęstniejącym mrokiem - istota mogąca naleŜeć do nich obu albo do Ŝadnego. Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smoczych Zębów sterczały w niebo jak kości, których ziemia nie była w stanie pogrzebać. Góry spowijała cisza, tajemniczość, która lgnęła do nich jak mgła w mroźny poranek, skrywając wszystkie sny minionych epok. Ogień buchnął nagle iskrami i starzec strzepnął zabłąkaną grudkę Ŝaru, mającą juŜ na nim osiąść. Był jak wiązka luźno związanego chrustu mogąca się rozsypać w pył przy podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i leśna opończa wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschnięta i brązowa, obciągnięta na kościach jak pergamin. Brodatą twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wyglądających na tle ognia jak strzępy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, Ŝe wydawał się mieć sto lat. Naprawdę miał ich niemal tysiąc. To dziwne, pomyślał nagle, uświadamiając sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi - wszystko to minęło. Dziwne, Ŝe właśnie jemu dane było przetrwać. Pokręcił głową. To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, Ŝe ledwie rozpoznawał tę część swego Ŝycia. UwaŜał ją za zakończoną, zamkniętą na zawsze. UwaŜał się za wolnego. Teraz jednak wydało mu się, Ŝe nigdy nie był wolny. Nie mógł być wolny od czegoś, czemu co najmniej zawdzięczał, Ŝe wciąŜ jeszcze Ŝyje. PrzecieŜ gdyby nie sen druidów, jakŜe mógłby wciąŜ jeszcze tutaj stać? Zapadająca noc przeniknęła go chłodem. Ostatni blask słońca zniknął za horyzontem i zewsząd otoczyła go ciemność. Nadszedł czas. Sny mówiły mu, Ŝe to musi nastąpić teraz, a on
wierzył snom, poniewaŜ je rozumiał. To takŜe była część jego dawnego Ŝycia, od której nie mógł się uwolnić - sny, wizje nieznanych światów, przestrogi i prawdy - to, co moŜe, a czasem musi istnieć. Odstąpił od ognia i ruszył w górę wąską ścieŜką między skałami. Okryły go cienie, przylegając doń swym chłodnym dotykiem. Szedł długo wąskimi wąwozami, obok potęŜnych głazów, wzdłuŜ stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na światło, znajdował się w płytkiej kamienistej dolinie, zajętej niemal w całości przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem. Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj właśnie, do Hadeshorn, został wezwany. - Niechaj to juŜ się stanie - mruknął cicho. Wolno i ostroŜnie zaczął schodzić w głąb doliny, niepewnie stawiając kroki, z sercem tłukącym mu się w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim się nie poruszały; duchy pogrąŜone były we śnie. Tak jest lepiej, pomyślał. Lepiej ich nie niepokoić. Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał się. Było zupełnie cicho. Odetchnął głęboko i powietrze dobywające się z jego piersi wydało odgłos przypominający szelest liści na kamieniach. Poszukał ręką wiszącej przy pasie sakwy i rozluźnił ściągający ją sznurek. OstroŜnie sięgnął do środka i wydobył garść czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał się przez chwile, po czym cisnął go w powietrze ponad jeziorem. Proszek wybuchnął wysoko, rozbłyskując dziwnym światłem, które rozjaśniło wszystko wokół, jakby znowu był dzień. Nie było ciepło, tylko jasno. Światło mieniło się i tańczyło na tle nocnego nieba jak Ŝywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy się mocniej opończą, a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał się lekko w przód i w tył i przez chwilę czuł się znowu młody. Nagle we wnętrzu światła pojawił się cień, wyłaniając się z niego bezgłośnie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegającej wokół ciemności. Starzec wszakŜe wiedział, Ŝe tak nie jest. To cos nie zabłąkało się tutaj, lecz zostało wezwane. Cień zgęstniał i przybrał kształt męŜczyzny obleczonego w czerń, wysokiej, złowrogiej postaci, którą kaŜdy, kto choć raz ją widział, od razu musiał rozpoznać. - Więc to ty, Allanonie - wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła się do tyłu i w świetle ukazały się wyraźne, ciemne, surowe rysy: kościste, brodate oblicze, długi, wąski nos i takieŜ usta, posępne czoło, które wyglądało jak odlane z Ŝelaza, i oczy poniŜej, zdające się zaglądać w głąb duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały się na nim. „Potrzebuję cię”.
Głos był szeptem rozlegającym się w myślach starca, sykiem niecierpliwości i niezadowolenia. Cień porozumiewał się za pomocą samych myśli. Starzec zląkł się na chwilę i zapragnął, aby postać, którą przywołał, zniknęła. Zaraz jednak się opanował, gotów stawić czoło swym obawom. - Nie jestem juŜ jednym z was! - rzekł ostro, groźnie mruŜąc oczy i zapominając, Ŝe nie ma potrzeby mówić na głos. - Nie moŜesz mi rozkazywać! „Nie rozkazuję. Proszę. Wysłuchaj mnie. Jesteś jedynym, który pozostał, być moŜe jedynym do czasu, aŜ wyznaczony zostanie mój następca. Czy rozumiesz?” - Czy rozumiem? KtóŜ mógłby rozumieć to lepiej ode mnie? - Starzec zaśmiał się nerwowo. „WciąŜ jest w tobie coś, czego kiedyś nie próbowałbyś podać w wątpliwość. Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. PomóŜ mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadają. Ktoś musi do nich pójść. Ktoś musi otworzyć im oczy. Ty”. - Nie ja! Od lat Ŝyję z dala od plemion. Nie chcę mieć nic wspólnego z ich problemami! - Starzec wyprostował swą kruchą postać i zmarszczył czoło. - JuŜ dawno porzuciłem te niedorzeczności ! Wydało mu się, Ŝe cień nagle unosi się i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, Ŝe on sam odrywa się od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał się, przywołał jednak całą siłę woli, chociaŜ czuł, jak gniew tamtego przepływa przezeń niczym rwąca, czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie kości. „Patrz!” Przed nim rozpościerały się cztery krainy: panorama łąk, gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej światłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyraźnie i z tak wysoka, choć wiedział, Ŝe to jedynie iluzja. Lecz światło niemal od razu zaczęło blednąć, barwy - rozmywać się. Spowiła go ciemność wypełniona gęstą, szarą mgłą i siarczanym popiołem unoszącym się z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał się jałowy i martwy. Starzec czuł, jak się ku niemu zbliŜa. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz większym wstrętem. Po spustoszonej ziemi wędrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominających zwierzęta niŜ ludzi. Szarpały i odzierały się nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały się wśród ludzi, łączyły się z nimi, stawały się nimi, po czym znowu się od nich odrywały. Poruszały się w makabrycznym, lecz przemyślanym tańcu. Widział, jak cienie poŜerają ludzi. śywiły się nimi. „Patrz!”
Obraz zmienił się. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany Ŝebraka, stojącego przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który bulgotał i wirował, szepcząc jego imię. Znad kotła unosiły się opary i snując się, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pieściły jak dziecko. Wszędzie wokół przemykały cienie, zrazu omijając go, a potem przedostając się do jego wnętrza, jakby był pustą powłoką, w której mogą do woli dokazywać. Czuł ich dotyk; miał ochotę krzyczeć. „Patrz!” Obraz znowu się zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego środku wielką górę. Na szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wieŜe i przedpiersia wznosiły się wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszłości! Poczuł, jak wzbiera w nim coś jasnego i przepojonego nadzieją, i chciał wykrzyczeć swą radość. Lecz wokół zamku kłębiły się juŜ opary. W pobliŜu przemykały juŜ cienie. Prastara twierdza zaczęła się kruszyć i osypywać, kamienie i zaprawa pękały jak zaciśnięte w imadle. Ziemia zadrŜała i z piersi ludzi zmienionych w zwierzęta dobył się wrzask. Z wnętrza, ziemi buchnął ogień, rozdzierając wzniesienie, na którym stał Paranor, a potem rozrywając sam zamek. Powietrze wypełniły zawodzenia, jęk wydawany przez kogoś, kto utracił jedyną nadzieję, jaka mu została. Starzec rozpoznał, Ŝe tym, który zawodzi, jest on sam. Potem obrazy zniknęły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych Zębów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu drŜał na całym ciele. Duch wymierzył w niego wyciągnięty palec. „Będzie tak, jak ci pokazałem, jeśli sny zostaną zlekcewaŜone. Będzie tak, jeśli nie podejmiesz działania. Musisz pomóc. Idź do nich - do chłopca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, Ŝe sny mówią prawdę. Powiedz im, Ŝeby tu do mnie przybyli w pierwszą noc nowego księŜyca, kiedy obecny cykl się zakończy. Wtedy będę z nimi rozmawiał”. Starzec zmarszczył czoło i coś wymamrotał, zagryzając dolną wargę. Jego palce ponownie zaciągnęły sznurek przy sakwie i wsunął ją z powrotem za pas. - Zrobię to, poniewaŜ nie ma nikogo innego! - rzekł w końcu, nie próbując nawet ukryć niechęci. - Lecz nie oczekuj...! „Tylko pójdź do nich. Nie Ŝądam niczego więcej. O nic wiecej nie będę cię prosił. Idź”. Cień Allanona zalśnił jasno i zniknął. Światło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec stał przez chwilę, spoglądając w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem. Pozostawiony przez niego ogień jarzył się jeszcze słabo wśród ciemnej nocy, kiedy wrócił. Starzec, przykucnąwszy, przypatrywał się w zamyśleniu płomieniom; pogrzebał w
zbierającym się juŜ popiele, wsłuchując się w milczenie swych myśli. Chłopiec, dziewczyna i Mroczny Stryj - znał ich. Byli dziećmi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratować, którzy mogli przywrócić do Ŝycia moc. Pokręcił siwą głową. W jaki sposób miał ich przekonać? Jeśli nie chcieli słuchać Allanona, dlaczego mieliby usłuchać jego? Znów ujrzał w myślach przeraŜające obrazy. Najlepiej będzie, jeśli znajdzie sposób, by zmusić ich do słuchania, pomyślał. Bo, jak lubił sobie przypominać, wiedział niejedno o wizjach, a w tych, które ukazał mu duch Allanona, zawarta była prawda. Nawet on, choć się wyparł druidów i ich magii, był w stanie ją rozpoznać. Jeśli dzieci Shannary nie zechcą go wysłuchać, wizje te się spełnią.
II Par Ohmsford stał w drzwiach na tyłach gospody „Pod Modrym Wąsiskiem” i przez mroczny tunel wąskiej uliczki, biegnącej między przyległymi budynkami, wpatrywał się w migotliwe światła Yarfleet. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była walącą się ruderą o wyblakłych drewnianych ścianach i pokrytym gontem dachu, wyglądającą zupełnie tak, jakby kiedyś była stodołą. Na piętrze, ponad szynkiem, znajdowały się pokoje gościnne, a w tylnej części spiŜarnie. Gospoda stała u podstawy grupy budynków tworzących nieco wykoślawioną literę U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta. Par wdychał głęboko nocne powietrze, rozkoszując się jego aromatami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy Ŝycia, potraw z mięsa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadających woń komnatom i ciałom, skórzanych uprzęŜy, Ŝelaza z kowalskich pieców, wciąŜ jeszcze czerwonego od rozŜarzonych węgli, potu zwierząt i ludzi ścieśnionych na niewielkiej przestrzeni, woń kamienia, drewna i kurzu, mieszające się ze sobą i przenikające się nawzajem, kaŜda od czasu do czasu oddzielająca się od pozostałych - wszystko to tam było. W głębi uliczki, za tylnymi ścianami sklepów i warsztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opadało łagodnie ku centralnej części miasta, leŜącej na wschodzie. Miasto, będące za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budynków, labiryntem kamiennych murów i ulic, nocą przybierało odmienny wygląd. Budynki ginęły w mroku, a pojawiały się światła, tysiące świateł, rozpościerających się daleko jak okiem sięgnąć, niby rój świetlików. Jasnymi punkcikami znaczyły niewidoczny krajobraz, migocząc wśród ciemności, przeciągając złociste linie w poprzek gładkiej powierzchni Mermidonu toczącego swe wody na południe. Yarfleet było teraz piękne jak posługaczka za sprawą czarów przemieniona w księŜniczkę z bajki. Par lubił sobie wyobraŜać, Ŝe jest to czarodziejskie miasto. Lubił je niezaleŜnie od wszystkiego, lubił jego bezładny ogrom i konglomerat ludzi i rzeczy, jego pulsującą Ŝywotność. Bardzo się róŜniło od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypominało leśnej wioski, w której wyrósł. Pozbawione było czystości drzew i potoków, samotności, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki cechował Ŝycie w dolinie. Nie wiedziało o tamtym Ŝyciu i nic go ono nie obchodziło. Dla Para nie miało to jednak znaczenia. Lubił to miasto tak czy owak. W końcu nie musiał wybierać między nim a Shady Vale. Potrafił docenić zalety ich obu. Coll oczywiście się z nim nie zgadzał. Coll widział to całkiem inaczej. Yarfleet było dla
niego jedynie występnym miastem na obrzeŜach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodziło na sucho. Nie było gorszego miejsca w całym Callahornie, a właściwie w całej Sudlandii. Coll nienawidził tego miasta. Z ciemności za jego plecami dobiegły krzyki i brzęk szkła, odgłosy gospody dobywające się przez chwilę z przedniej sali, kiedy ktoś otworzył drzwi, i milknące znowu, kiedy drzwi zostały zamknięte. Par odwrócił się. Jego brat szedł ostroŜnie korytarzem, z twarzą niemal zupełnie ukrytą w mroku. - JuŜ prawie czas - rzekł Coll, stanąwszy obok brata. Par przytaknął. Wydawał się niski i szczupły w porównaniu z Collem, który był rosłym i silnym młodzieńcem o wydatnych rysach twarzy i kasztanowych włosach. Ktoś, kto ich nie znał, nie wziąłby ich za braci. Coll wyglądał jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi dłońmi i stopami. Stopy te były nieustannym tematem Ŝartów. Par lubił je porównywać do płetw kaczki. On sam był drobny i jasnowłosy. Miał rysy charakterystyczne dla elfa, począwszy od ostro zakończonych uszu i brwi, a skończywszy na wysokich i wąskich kościach policzkowych. Był czas, kiedy krew elfów niemal zupełnie zanikła w jego rodzinie za sprawą Ŝyjących w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema pokoleniami (tak powiedział mu ojciec) jego pradziadek powrócił do Westlandii i do elfów, poślubił elfkę i miał z nią syna i córkę. Syn oŜenił się z kolejną elfką i z nigdy nie wyjaśnionych powodów młodzi małŜonkowie, którzy mieli w przyszłości zostać dziadkami Para, powrócili do Shady Vale, zasilając ród Ohmsfordów świeŜą porcją elfiej krwi. Nawet wówczas jednak rysy wielu członków rodziny nie zdradzały ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przykładem. Powinowactwa Para były natomiast od razu widoczne. Łatwość, z jaką mógł w ten sposób zostać rozpoznany, niekoniecznie jednak była poŜądana. Podczas pobytu w Yarfleet Par ukrywał swe rysy, wyskubując brwi, nosząc długie włosy, by zasłonić uszy, i przyciemniając specjalnym pudrem skórę twarzy. Nie miał wielkiego wyboru. Nie byłoby rozsądnie w tych czasach zwracać uwagę innych na swoje elfie pochodzenie. - Ładnie dzisiaj wygląda w swej szacie, prawda? - odezwał się Coll, spoglądając na rozpościerającą się przed nimi panoramę. - Czarny atłas i iskierki, wszystko na swoim miejscu. Zmyślna dziewczyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjaciółką. Par uśmiechnął się. Mój brat, poeta. Niebo było bezchmurne i rozjaśnione blaskiem maleńkiego sierpa księŜyca i gwiazd. - Mógłbyś ją polubić, gdybyś tylko dał jej szansę.
- Ja? - parsknął Coll. - Mało prawdopodobne. Jestem tu dlatego, Ŝe ty tu jesteś. Nie zostałbym ani chwili dłuŜej, gdybym nie musiał. - Mógłbyś odejść, gdybyś chciał. - Nie zaczynajmy od nowa, Par. - Coll się nastroszył. - JuŜ wyjaśniliśmy to sobie. To ty uwaŜałeś, Ŝe powinniśmy pójść do miast na północy. Ten pomysł nie podobał mi się wtedy i nie podoba mi się ani odrobinę bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, Ŝe postanowiliśmy zrobić to razem, ty i ja. Ładnym byłbym bratem, gdybym cię tu zostawił i wrócił teraz do Doliny! Poza tym nie wydaje mi się, Ŝebyś mógł sobie beze mnie poradzić. - Dobrze juŜ, dobrze, chciałem tylko... - Par usiłował mu przerwać. - ...zabawić się trochę moim kosztem! - dokończył rozogniony Coll. - Ostatnio robiłeś to niejeden raz. Zdajesz się znajdować w tym jakąś rozkosz. - To nie tak. Coll nie zwracał na niego uwagi, spoglądając w mrok. - Nigdy nie Ŝartowałbym z kogoś o kaczych stopach. - I kto to mówi - Coll uśmiechnął się mimo woli - mały facet o szpiczastych uszach. Powinieneś być wdzięczny, Ŝe chcę tu zostać i opiekować się tobą! Par szturchnął go Ŝartobliwie i obaj się roześmiali. Potem umilkli, patrząc na siebie w ciemności i nasłuchując odgłosów z gospody i ulicy za nią. Par westchnął. Był ciepły, senny letni wieczór, sprawiający, Ŝe chłodne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wydawały się odległym wspomnieniem. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy kłopoty wydają się znikać, a do Ŝycia budzą się sny i marzenia. - KrąŜą pogłoski, Ŝe w mieście są szperacze - poinformował go nagle Coll, rozwiewając jego pogodny nastrój. - Zawsze krąŜą jakieś pogłoski - odparł. - I często są prawdziwe. Mówi się, Ŝe zamierzają schwytać wszystkich, którzy parają się magią, uniemoŜliwić im działanie i pozamykać wszystkie gospody. - Coll przypatrywał mu się uwaŜnie. - Szperacze, Par. Nie zwykli Ŝołnierze. Szperacze. Par wiedział, kim oni są. Szperacze - tajna policja federacji, ramię wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedział. On i Coll przybyli do Yarfleet przed dwoma tygodniami. Wyruszyli z Shady Vale na pomoc, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, poniewaŜ Par uznał, Ŝe muszą to zrobić, Ŝe nadszedł czas, by zaczęli opowiadać swe historie gdzie indziej, Ŝe trzeba zadbać o to, by takŜe inni, nie tylko mieszkańcy Shady Vale, mogli je poznać. Wybrali Yarfleet, poniewaŜ było miastem otwartym,
nie podlegającym władzy federacji, przystanią dla banitów i uchodźców, lecz równieŜ dla idei, miejscem, gdzie magia wciąŜ jeszcze była tolerowana, a nawet kokietowana. On posiadał magiczną moc i ciągnąc z sobą Colla, przynosił ją do Yarfleet, by dzielić się z innymi jej cudownością. Nie brakowało tam juŜ ludzi stosujących praktyki magiczne, lecz jego magia była zupełnie innego rodzaju. Była prawdziwa. Odnaleźli gospodę „Pod Modrym Wąsiskiem” w dniu swego przybycia. Była to jedna z największych i najbardziej znanych oberŜy w mieście. Par juŜ przy pierwszym spotkaniu nakłonił właściciela, by ich zatrudnił. Spodziewał się tego. W końcu za pomocą pieśni potrafił przekonać kaŜdego do zrobienia praktycznie wszystkiego. - Prawdziwa magia. - Poruszył tylko wargami, nie wypowiadając głośno tych słów. W czterech krainach nie pozostało wiele prawdziwej magii, jeśli nie liczyć odległych obszarów, gdzie nie sięgała władza federacji. Pieśń była jedyną pozostałością po magii Ohmsfordów. Przekazywano ją sobie przez dziesięć pokoleń, nim dotarła do niego, przy czym jej dar omijał zupełnie niektórych członków rodziny, jakby dobierała ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiadał. Jego rodzice równieŜ. Właściwie nikt z rodziny Ohmsfordów nie miał władzy nad pieśnią od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pieśni towarzyszyła od urodzenia; była to ta sama magia, która powstała prawie trzysta lat wcześniej za czasów jego przodka Jaira. Wiedział o tym z opowieści i legend. W sercu Ŝyczenie, w pieśni spełnienie. Potrafił wywoływać w umysłach słuchaczy obrazy tak realistyczne, Ŝe wydawały się prawdziwe. Potrafił stwarzać materię z niczego. To właśnie sprowadziło go do Yarfleet. Przez trzy stulecia rodzina Ohmsfordów przekazywała sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapoczątkował Jair. W rzeczywistości powstał on znacznie wcześniej, kiedy opowieści nie dotyczyły magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz starego świata przed jego zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opowiadającymi byli ci nieliczni, którzy przetrwali tę przeraŜającą zagładę. Jair był jednak pierwszym, który uŜywał pieśni do wspomoŜenia narracji, nadania treści obrazom stwarzanym przez jego słowa, sprawienia, by jego opowieści oŜywały w umysłach słuchaczy. Historie te mówiły o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i karłach i o magii, która rządziła ich Ŝyciem. Mówiły o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pięknej, nieszczęśliwej elfce Amberle oraz ich walce mającej na celu przegnanie hord demonów z powrotem za Ścianę Zakazu; o Jairze Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, takich jak Balinor
Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych bohaterach. Ci, którzy mieli władzę nad pieśnią, czynili uŜytek z jej magii. Inni polegali na zwykłych słowach. Ohmsfordowie rodzili się i umierali, a wielu z nich zanosiło opowieści do dalekich krajów. JednakŜe od trzech pokoleń Ŝaden członek rodziny nie opowiadał historii poza Doliną. Nikt nie chciał ryzykować, Ŝe zostanie pojmany. Ryzyko bowiem było znaczne. Praktykowanie magii w jakiejkolwiek postaci było w czterech krainach zakazane - przynajmniej wszędzie tam, gdzie sięgała władza federacji, co praktycznie oznaczało to samo. Było tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie Ŝaden Ohmsford nie opuścił Shady Vale. Par był pierwszy. Zmęczyło go opowiadanie wciąŜ tych samych historii tym samym nielicznym słuchaczom. Inni powinni byli równieŜ je usłyszeć, Ŝeby poznać prawdę o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzających epokę, w której Ŝyli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okazało się powołanie, jakie odczuwał. Podjął decyzję pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowił w końcu mu towarzyszyć - czynił tak zawsze, kiedy uwaŜał, Ŝe Par potrzebuje opieki. Yarfleet miało pójść na pierwszy ogieri jako miasto, w którym wciąŜ jeszcze uprawiano magię w pomniejszych odmianach, co było tajemnicą poliszynela, dopraszającą się wręcz o interwencję federacji. Magia, którą praktykowano w Yarfleet, była jednak naprawdę ledwie dziecinną igraszką, niewartą powaŜnego potraktowania. Callahorn stanowił jedynie protektorat federacji, a Yarfleet leŜało tak daleko, Ŝe znajdowało się niemal na wolnych obszarach. Nie było jeszcze okupowane przez armię. Federacja jak dotąd nie uznała za konieczne zaprzątać nim sobie głowy. Ale szperacze? Par pokręcił głową. Szperacze to była zupełnie inna sprawa. Pojawiali się tylko wówczas, gdy federacja powzięła powaŜny zamiar wytępienia praktyk magicznych. Nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia. - Robi się tu dla nas zbyt gorąco - odezwał się Coll, jakby czytając w myślach Para. Wykryją nas. Par potrząsnął głową. - Jesteśmy tylko jednymi z setki uprawiających tę sztukę - odparł. - Tylko jednymi z wielu w ludnym mieścia - Jednymi z wielu, to prawda. - Coll spojrzał na niego. - Ale tylko my uprawiamy prawdziwą magię. Par odwzajemnił jego spojrzenie. Występy w gospodzie przynosiły im sporo pieniędzy, więcej niŜ dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na opłacenie podatków narzuconych przez federację. Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady Vale. Nie miał ochoty rezygnować z powodu zwykłej pogłoski.
Zacisnął zęby. Nie miał ochoty rezygnować tym bardziej, Ŝe oznaczało to konieczność powrotu z opowieściami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam w ukryciu, takŜe przed tymi, którzy powinni je usłyszeć. Świadczyło takŜe o tym, Ŝe represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskające się na czterech krainach jak szczęki imadła, zostały nasilone. - Pora się zbierać - rzekł Coll, przerywając jego myśli. Par odczuł nagły przypływ gniewu, nim dotarło do niego, iŜ jego brat nie mówi o tym, Ŝe powinni opuścić miasto, lecz Ŝe muszą juŜ iść spod drzwi gospody na scenę w jej wnętrzu. Gniew opadł i chłopiec poczuł, jak jego miejsce zajmuje smutek. - Chciałbym, Ŝebyśmy Ŝyli w innych czasach - powiedział cicho. Urwał na chwilę, widząc, jak twarz brata tęŜeje. - Chciałbym, Ŝeby znowu istniały elfy i druidzi. I bohaterowie. Chciałbym, Ŝeby znowu istnieli bohaterowie, choćby jeden. - Umilkł, myśląc nagle o czymś innym. - Jeśli będziesz nadal o tym śpiewał, to kto wie? MoŜe to się spełni.- Coll odsunął się od framugi drzwi, połoŜył wielką dłoń na ramieniu brata, odwrócił go i popchnął lekko w głąb mrocznego korytarza. Par pozwolił się prowadzić jak dziecko. Nie myślał juŜ jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach. Myślał o snach. Opowiedzieli historię o oporze elfów na przełęczy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu walczyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. Była to jedna z ulubionych opowieści Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na końcu głównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przyćmione światła ukazywały morze ciasno stłoczonych ciał i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiadał historię, Par śpiewał, uzupełniając jego narrację obrazami, i magia jego głosu oŜywiała gospodę. Wzbudzał w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepełniały obrońców przełęczy. Pozwalał im ujrzeć furię demonów i usłyszeć okrzyki bitewne. Rzucał na nich urok i utrzymywał ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódcą elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czoło magii demonów i odpierają. Doświadczali Ŝycia i śmierci z tak bliska, Ŝe było to niemal przeraŜające. Kiedy bracia skończyli, w sali zapanowała głucha cisza, po czym rozległo się oszalałe tłuczenie o stoły kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki radości, jakich nie wywołał Ŝaden ich wcześniejszy występ. Przez chwilę wydawało się, Ŝe zebranym zwalą się belki sufitu na głowę,
tak gwałtowny był ich aplauz. Par był mokry od potu. Po raz pierwszy czuł, jak wiele wysiłku włoŜył w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek, jakiego wolno im było zaŜywać między występami, był dziwnie nieobecny duchem. WciąŜ myślał o snach. Coll przystanął, Ŝeby wypić szklankę piwa przy otwartym magazynie, a Par przeszedł jeszcze kawałek korytarzem i zatrzymał się przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiadł na niej cięŜko, przytłoczony naporem myśli. Sny powtarzały się niemal od miesiąca i wciąŜ nie wiedział dlaczego. Powracały z niepokojącą częstotliwością. Zawsze się zaczynały od odzianej na czarno postaci, która wynurzała się z jeziora; postaci, którą mógł być Allanon, z jeziora, którym mógł być Hadeshorn. Obrazy w snach były rozmyte i niewyraźne, wizje miały w sobie coś eterycznego, co sprawiało, Ŝe trudno je było odcyfrować. Postać za kaŜdym razem przemawiała do niego, zawsze tymi samymi słowami: „Chodź do mnie. Jesteś potrzebny. Cztery krainy są w wielkim niebezpieczeństwie; magia niemal się wyczerpała. Chodź, dziecię Shannary”. Sny miały dalszy ciąg, chociaŜ reszta za kaŜdym razem była inna. Nieraz pojawiały się obrazy świata zrodzonego z jakiegoś nieopisanego koszmaru. Innym razem powracały obrazy zaginionych talizmanów - Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wezwanie skierowane było równieŜ do Wren, małej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni równieŜ mieli przybyć. Oni takŜe byli potrzebni. Po pierwszej nocy uznał, Ŝe sny są ubocznym efektem długotrwałego stosowania pieśni. Śpiewał stare opowieści o lordzie Warlocku i Zwiastunach Śmierci, o demonach i widmach Mord, o Allanonie i świecie zagroŜonym przez zło, i było naturalne, Ŝe coś z tych historii i związanych z nimi obrazów przeniknęło do jego snów. Usiłował osłabić to oddziaływanie, posługując się pieśnią przy lŜejszych opowiadaniach, lecz to nie pomagało. Sny wciąŜ wracały. Wzbraniał się przed powiedzeniem o tym Collowi, który uŜyłby tego po prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzić, Ŝeby przestał przyzywać magię pieśni i wracał do Shady Vale. Potem, przed trzema nocami, sny przestały go nawiedzać równie nagle, jak się przedtem zaczęły. Zastanawiał się teraz dlaczego. Zastanawiał się, czy czasem się nie pomylił co do ich pochodzenia. RozwaŜał moŜliwość, Ŝe nie powstały samoistnie, lecz zostały zesłane. Ale kto miałby je zesłać? Allanon? CzyŜby Allanon, który od trzystu lat nie Ŝył? Ktoś inny? Coś innego? Coś, co miało własne powody i nie Ŝyczyło mu dobrze?
Taka moŜliwość przejęła go dreszczem; odpędził natrętne myśli i szybko ruszył korytarzem z powrotem, Ŝeby poszukać Colla. Na ich drugi występ przyszło jeszcze więcej ludzi. Ci, dla których nie wystarczyło krzeseł i ławek, stali pod ścianami. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była obszernym budynkiem: przednia sala jadalna miała ponad trzydzieści metrów szerokości i wznosiła się aŜ po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych rozwieszoną w górze siecią rybacką, sprawiającą, Ŝe w izbie panowało przyćmione światło, mające stwarzać intymny nastrój. Par nie byłby w stanie znieść większej intymności, tak blisko niego znajdowali się goście karczmy, tłoczący się przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pijąc piwo. Ta grupa była odmienna od poprzedniej, chociaŜ przybyszowi z Shady Vale trudno było powiedzieć, na czym polega róŜnica. Emanowała z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej był jakiś obcy element. Coll równieŜ musiał to wyczuwać. Kilkakrotnie spoglądał w stronę Para, kiedy szykowali się do występu, a w jego oczach widoczny był niepokój. Wysoki, czarnobrody męŜczyzna otulony w brunatną opończę przecisnął się przez tłum do krawędzi estrady i usiadł między dwoma innymi męŜczyznami. Obydwaj unieśli głowy, jakby zamierzali coś powiedzieć, lecz ujrzeli na chwilę z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przyglądał im się przez chwilę i odwrócił wzrok. Ogarnęły go złe przeczucia. Coll pochylił się w jego stronę, kiedy sala zaczęła rytmicznie klaskać. Tłum stawał się niespokojny. - Par, nie podoba mi się to. Jest coś... Nie dokończył. Podszedł do nich właściciel gospody i obcesowo nakazał im, Ŝeby zaczynali, zanim tłum wymknie się spod kontroli i zacznie łamać meble. Coll cofnął się bez słowa. Światła przygasły i Par zaczął śpiewać. Była to historia o Allanonie i bitwie z jachyrą. Coll zaczął opowiadać, opisując miejsce wydarzeń, mówiąc zgromadzonym, jaki był dzień, jak wyglądała górska dolina, do której przybył druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokół nagle ucichło. Par stwarzał obrazy w umysłach słuchaczy, wzbudzając w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na próŜno usiłując samemu nie poddawać się podobnym nastrojom. W tylnej części sali przesuwali się jacyś męŜczyźni, by zagrodzić drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opończe i stali tam, ubrani na czarno. Zalśniła broń. Na rękawach i piersiach mieli białe naszywki, jakiegoś rodzaju insygnia. Par zmruŜył oczy, wytęŜając elfi wzrok. Wilcza głowa. Ludzie w czerni byli szperaczami. Głos Para załamał się; obrazy zbladły i utraciły moc. Słuchacze zaczęli mruczeć i
rozglądać się wokół. Coll przerwał opowiadanie. Panowało ogólne poruszenie. Ktoś znajdował się w ciemności za ich plecami. Wszędzie wyczuwało się czyjąś obecność. Coll zbliŜył się, jakby chciał osłonić brata. Wtem światła znów zapłonęły jaśniej i oddział odzianych na czarno szperaczy ruszył naprzód spod drzwi wejściowych. Rozległy się krzyki i jęki protestu, lecz wydający je ludzie szybko usuwali się z drogi. Właściciel gospody próbował interweniować, został jednak odepchnięty na bok. Uformowani w klin męŜczyźni zatrzymali się tuŜ przed estradą. Inna grupa zablokowała wyjścia. Od stóp do głów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w górę, a ich insygnia w kształcie wilczej głowy połyskiwały jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pałki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolitą gromadę, znajdowali się wśród nich wysocy i niscy, prości i przygarbieni, lecz w wyglądzie ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, było coś złowieszczego. Ich przywódcą był ogromny męŜczyzna o niezwykle długich ramionach i potęŜnej budowie. Część jego twarzy, widoczna spod maski, była jak wyciosana z kamienia, a podbródek okrywała szorstka, rudawa broda. Jego lewa ręka tkwiła po łokieć w rękawicy. - Wasze nazwiska? - zapytał cicho, niemal szeptem. - Co takiego zrobiliśmy? - Par się zawahał. - Czy nazywacie się Ohmsford? - Pytający przyglądał mu się uwaŜnie. - Tak, ale nie zrobiliśmy... - Jesteście aresztowani pod zarzutem pogwałcenia najwyŜszego prawa federacji oznajmił cichy głos. Przez rzędy zebranych przebiegł głuchy pomruk. - Uprawialiście magię wbrew... - Opowiadali tylko historie! - wykrzyknął siedzący w pobliŜu męŜczyzna. Jeden ze szperaczy błyskawicznie zadał cios pałką i męŜczyzna zwalił się na podłogę. - Uprawialiście magię wbrew zakazom federacji, stwarzając tym samym zagroŜenie dla ludności. - Dowódca szperaczy nie rzucił nawet okiem na powalonego męŜczyznę. Zostaniecie zabrani... Nie dokończył. Na zatłoczoną podłogę gospody spadła nagle ze środka sufitu lampa olejowa, wybuchając językami ognia. MęŜczyźni z krzykiem zerwali się na nogi. Dowódca i jego towarzysze odwrócili się, zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcześniej przysiadł na brzegu estrady, rzucił się do przodu, przeskakując przez kilku osłupiałych gości, i z całą siłą uderzył w zwartą grupę szperaczy, zbijając ich z nóg. Następnie wskoczył na estradę obok Para i Colla i zrzucił z siebie wytartą opończę, spod której wyłonił się
ubrany na zielono myśliwy w pełnym rynsztunku bojowym. - Wolno urodzeni! - krzyknął w stronę skłębionego tłumu i uniósł w górę zaciśniętą pięść. Wszystko potem zdawało się dziać w jednej chwili. Tak jak wcześniej lampa, teraz na podłogę opadła dekoracyjna sieć, w jakiś sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwięzieni. Rozległy się wrzaski i przekleństwa ludzi pochwyconych w pułapkę. Przy drzwiach na oszołomionych szperaczy rzucili się męŜczyźni w zielonych ubraniach, powalając ich ciosami pięści na podłogę. Lampy olejowe zostały stłuczone i izba pogrąŜyła się w mroku. Wysoki męŜczyzna przemknął obok Para i Colla z szybkością, która wcześniej wydałaby im się niemoŜliwa. Uderzeniem buta trafił pierwszego ze szperaczy zagradzających tylne wejście, sprawiając, Ŝe głowa tamtego odskoczyła do tyłu. Na chwilę zalśnił krótki miecz oraz sztylet i pozostałych dwóch równieŜ legło na podłodze. - Tędy, szybko! - zawołał w tył do braci. Ruszyli od razu. Jakaś ciemna postać uczepiła się ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbił męŜczyznę z nóg, posyłając go w stronę kotłujących się ciał. Wyciągnął do tyłu rękę, Ŝeby się upewnić, czy nie zgubił brata, i jego wielka dłoń zacisnęła się na szczupłym ramieniu Para. Chłopak zawył mimo woli. Coll nigdy nie pamiętał o swej ogromnej sile. Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej części gospody. Wysoki męŜczyzna znajdował się o parę kroków z przodu. Ktoś usiłował ich zatrzymać, lecz nieznajomy po prostu zmiótł go z drogi. Zgiełk dobiegający z sali za ich plecami był ogłuszający, a języki ognia rozbłyskiwały juŜ wszędzie, liŜąc chciwie podłogi i ściany. Nieznajomy wyprowadził ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na wąską uliczkę. Czekało tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez słowa wzięli braci między siebie i wyciągnęli ich szybko poza teren gospody. Par obejrzał się do tyłu. Płomienie buchały juŜ z okien i pełzły w stronę dachu. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” przeŜywała swą ostatnią noc. Pomknęli uliczką, mijając wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skręcili w pasaŜ, którego Par - mógłby przysiąc - nigdy wcześniej nie widział, pomimo swych licznych wypadów w tę stronę. Przebiegli przez kilkoro drzwi i parę sieni, aŜ w końcu znaleźli się poza zasięgiem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolnił, dał swoim dwóm towarzyszom znak ręką, Ŝeby stanęli na czatach, i wciągnął braci do ciemnej niszy. Wszyscy dyszeli cięŜko po biegu. Nieznajomy przyjrzał im się kolejno, odsłaniając zęby w uśmiechu.
- Powiadają, Ŝe odrobina ruchu dobrze wpływa na trawienie. Co o tym sądzicie? Nic wam nie jest? Bracia potrząsnęli głowami. - Kim jesteś? - zapytał Par. - No, właściwie członkiem rodziny, chłopcze. - MęŜczyzna uśmiechnął się szerzej. Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, prawda? Ale właściwie, czemu miałbyś mnie poznać? W końcu nigdy się nie spotkaliśmy. Jednak pieśni powinny ci przypomnieć. - Zacisnął dłoń w pięść, po czym wyprostował gwałtownie jeden palec tuŜ przed nosem Para. - Teraz pamiętasz? Par, zbity z tropu, spojrzał na Colla, lecz jego brat wydawał się równie zdezorientowany. - Nie sądzę... - zaczął. - Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. - Pochylił się bliŜej. - W tej okolicy nie jesteś juŜ bezpieczny, chłopcze. Na pewno nie tutaj, w Yarfleet, a prawdopodobnie i w całym Callahornie. MoŜe w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim był tamten męŜczyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówił szeptem? Par spróbował sobie przypomnieć, czy gdzieś juŜ nie widział wysokiego męŜczyzny o cichym głosie. Powoli pokręcił głową. - To Rimmer Dali - rzekł nieznajomy, nie uśmiechając się juŜ. - Pierwszy szperacz, wielki muchołap we własnej osobie. Zasiada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat się nie ugania z packą na muchy. Ale musiał specjalnie się tobą zainteresować, skoro przybył aŜ do Yarfleet, Ŝeby cię aresztować. To nie jest jedno z jego zwykłych polowań na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. UwaŜa, Ŝe jesteś niebezpieczny, chłopcze, i to bardzo, inaczej nie zadałby sobie tyle trudu, Ŝeby tutaj przyjechać. Dobrze, Ŝe ja takŜe ciebie szukałem. To prawda. Usłyszałem, Ŝe Rimmer Dali się tutaj wybiera po ciebie, i postanowiłem nie dopuścić, Ŝeby cię pojmał. Ale uwaŜaj, on nie da za wygraną. Tym razem mu się wymknąłeś, lecz to tylko zwiększy jego determinację. Nadal będzie cię tropił. - Umilkł, oceniając wraŜenie, jakie zrobiły jego słowa. Par wpatrywał się w niego oniemiały, więc zaczął mówić dalej: - Ta twoja magia, twój śpiew, to prawdziwa magia, nieprawdaŜ? Widziałem wystarczająco duŜo tej drugiej, Ŝeby to rozpoznać. Mógłbyś z niej zrobić dobry uŜytek, chłopcze, gdybyś miał ochotę. Marnujesz się w tych gospodach i zaułkach. - Co masz na myśli? - zapytał Coll, który nagle stał się podejrzliwy. - Ruch potrzebuje takiej magii - rzekł cicho nieznajomy i uśmiechnął się przyjaźnie. - Jesteś banitą! - Ŝachnął się Coll. Nieznajomy wykonał krótki ukłon. - Tak, chłopcze, i z dumą się do tego przyznaję. A co waŜniejsze, jestem wolno
urodzony i nie uznaję władzy federacji. śaden zdrowo myślący człowiek jej nie uznaje. Nachylił się bliŜej. - Ty równieŜ jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to. - Nie bardzo - niepewnie odparł Coll. - Ale nie jestem pewien, czy banici są choć trochę lepsi. - Mocne słowa, chłopcze! - wykrzyknął tamten. - Twoje szczęście, Ŝe łatwo się nie obraŜam. - Uśmiechnął się szelmowsko. - Czego chcesz? - przerwał mu szybko Par, któremu wróciła jasność myśli. Myślał o Rimmerze Dallu. Znał jego reputację i drŜał na myśl o tym, Ŝe tamten będzie go ścigał. Chcesz, Ŝebyśmy się do was przyłączyli, tak? Nieznajomy przytaknął. - Myślę, Ŝe nie poŜałowalibyście tego. Par potrząsnął głową. Czym innym było przyjęcie pomocy nieznajomego podczas ucieczki przed szperaczami, a zupełnie czymś innym wstąpienie do Ruchu. Sprawa wymagała o wiele głębszego zastanowienia. - Myślę, Ŝe lepiej będzie, jeśli na razie odmówimy - rzekł spokojnie. - O ile moŜemy wybierać. - Oczywiście, Ŝe moŜecie wybierać! - Nieznajomy sprawiał wraŜenie uraŜonego. - A zatem musimy odmówić. Ale dziękujemy za propozycję, a zwłaszcza za pomoc w gospodzie. - Cała przyjemność po mojej stronie, wierz mi. - Nieznajomy przyglądał mu się przez chwilę, znowu powaŜny. - śyczę ci wszystkiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, weź to. Zdjął z palca srebrny pierścień z wizerunkiem sokoła. - Moi przyjaciele rozpoznają mnie po nim. Jeśli będziesz potrzebował pomocy albo zmienisz zdanie, idź z nim do kuźni Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytaj o Łucznika. Zapamiętasz? Par zawahał się, lecz po chwili wziął pierścień i skinął głową. - Ale dlaczego...? - PoniewaŜ wiele nas łączy, chłopcze. - Tamten przerwał cicho, uprzedzając jego pytanie. PołoŜył mu rękę na ramieniu. Jego spojrzenie objęło równieŜ Colla. - WiąŜe nas przeszłość i to węzłem tak mocnym, Ŝe muszę stawać u waszego boku, kiedy tylko jest to moŜliwe. Więcej: domaga się ona, byśmy walczyli razem przeciwko niebezpieczeństwu, które zagraŜa temu krajowi. To równieŜ zapamiętaj. Pewnego dnia to uczynimy, jak sądzę, jeśli tylko wszyscy zdołamy pozostać do tego czasu przy Ŝyciu. - Uśmiechnął się szeroko do braci, którzy przypatrywali mu się w milczeniu. Ręka nieznajomego opadła. - Pora stąd ruszać. I to szybko. Ta ulica prowadzi na wschód, w stronę rzeki. Stamtąd moŜecie pójść, dokąd chcecie. Ale
uwaŜajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zakończona. - Wiem - powiedział Par, wyciągając rękę. - Naprawdę nie powiesz nam, jak się nazywasz? Nieznajomy zawahał się. - Innym razem - odparł. Mocno uścisnął dłoń Para, potem Colla, a następnie gwizdnięciem przywołał swoich towarzyszy. Pomachał im jeszcze ręką, po czym wtopił się w mrok. Par przyglądał się przez chwilę pierścieniowi, po czym spojrzał pytająco na Colla. Gdzieś całkiem niedaleko rozległy się okrzyki. – Myślę, Ŝe pytania będą musiały poczekać rzekł Coll. Par wsunął pierścień do kieszeni. Bez słowa pogrąŜyli się w nocy.
III ZbliŜała się północ, kiedy Par i Coll dotarli do leŜącej nad rzeką części Yarfleet, i dopiero tutaj uświadomili sobie, jak źle są przygotowani do ucieczki przed Rimmerem Dallem i jego szperaczami. śaden z nich się nie spodziewał, Ŝe będzie trzeba uciekać, i Ŝaden nie zabrał ze sobą niczego, co mogłoby się przydać w długiej podróŜy. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwykłymi długimi noŜami, jakie nosili wszyscy męŜczyźni w Vale, ani sprzętu biwakowego czy wyposaŜenia na złą pogodę, a co najgorsze, nie mieli pieniędzy. Właściciel gospody nie płacił im od miesiąca. Pieniądze, które zdołali zaoszczędzić z poprzedniego miesiąca, przepadły podczas poŜaru wraz z całym ich dobytkiem. Zostały im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastającym niepokojem myśleli, Ŝe moŜe nieco dłuŜej powinni byli się trzymać nieznajomego wybawiciela. NabrzeŜe było bezładnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. WzdłuŜ całej jego długości płonęły światła. Robotnicy portowi i rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i Ŝarzących się fajek. Z blaszanych piecyków i beczek sączył się dym, a powietrze przesycone było zapachem ryb. - MoŜe dali sobie z nami spokój na resztę nocy - odezwał się Par. - Mam na myśli szperaczy. MoŜe nie będzie im się chciało szukać nas przed świtem albo i wcale. Coll spojrzał na niego i znacząco uniósł brew. - Jak mi tu kaktus wyrośnie - powiedział, wskazując wnętrze dłoni. - Powinniśmy byli nalegać, Ŝeby nam szybciej płacono za pracę. Nie bylibyśmy teraz w takich opałach. - To by niczego nie zmieniło. - Par wzruszył ramionami. - Nie? Przynajmniej mielibyśmy trochę pieniędzy! - Pod warunkiem, Ŝe pomyślelibyśmy o tym, Ŝeby zabrać je ze sobą na występ. Sądzisz, Ŝe to prawdopodobne? Coll wtulił głowę w ramiona i zmarszczył brwi. - Właściciel gospody jest naszym dłuŜnikiem. Szli bez słowa aŜ do południowego krańca przystani. Zatrzymali się dopiero w miejscu, gdzie oświetlone nabrzeŜe urywało się w mroku, i stanęli, patrząc po sobie. Oziębiło się i ich cienkie ubrania nie chroniły ich przed chłodem. Trzęśli się, wpychając ręce głęboko do kieszeni i mocno przyciskając ramiona do ciała. Wokół z irytującym bzykiem krąŜyły owady. Coll westchnął.
- Czy wiesz juŜ, dokąd pójdziemy, Par? Masz jakiś plan? - Tak. Ale potrzebna nam będzie do tego łódź. - Par wyciągnął ręce z kieszeni i mocno je zatarł. - Chcesz się udać na południe, w dół Mermidonu? - AŜ do końca. Coll się uśmiechnął, niewłaściwie odczytując jego słowa. Pomyślał, Ŝe wyruszają z powrotem do Shady Vale. Par uznał, Ŝe najlepiej będzie nie wyprowadzać go z błędu. - Zaczekaj tutaj - rzekł nagle Coll i zniknął, zanim brat zdąŜył zaoponować. Par stał samotnie w mroku na końcu nabrzeŜa. Wydawało mu się, Ŝe czeka juŜ co najmniej godzinę, lecz zapewne trwało to o połowę krócej. Podszedł do ławki przy chatce rybackiej i usiadł, kuląc ramiona przed nocnym chłodem. W jego głowie kłębiły się myśli. Zły był przede wszystkim na nieznajomego, Ŝe najpierw porwał ich ze sobą, a potem zostawił na łaskę losu (wprawdzie Par sam go o to prosił, lecz nie poprawiało to jego samopoczucia), na federację, Ŝe wypędziła ich z miasta jak pospolitych złodziei, i na siebie samego, Ŝe okazał się dość głupi, by sądzić, iŜ ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chociaŜ było to objęte całkowitym zakazem. Popisywanie się sztuczkami kuglarskimi i zręcznością dłoni to nie to samo, co stosowanie magii pieśni. W sposób aŜ nadto oczywisty była ona prawdziwa i powinien był wiedzieć, Ŝe wcześniej czy później wiadomość o jej uprawianiu dotrze do władz. Wyciągnął przed siebie nogi i skrzyŜował je. CóŜ, teraz juŜ nic nie moŜna na to poradzić. Coll i on będą po prostu musieli zacząć wszystko od nowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy dać za wygraną. Opowieści były zbyt waŜne, na nim zaś ciąŜyła odpowiedzialność za to, by nie zostały zapomniane. Był przekonany, Ŝe magia jest darem, który otrzymał właśnie w tym celu. Nie było istotne to, co głosiła federacja - Ŝe magia jest zakazana i Ŝe przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszkańcom. Co federacja wiedziała o magii? Ludziom zasiadającym w Radzie Koalicyjnej zupełnie brakowało praktycznego doświadczenia. Po prostu zdecydowali, Ŝe trzeba coś zrobić, by uśmierzyć niepokój tych, którzy utrzymywali, Ŝe niektóre części czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniają się tani w coś w rodzaju mrocznych stworzeń z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiegoś podziemnego świata, wymykającego się zrozumieniu, istoty czerpiące siły z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawała się zaginiona. Stworzenia te miały nawet nazwę. Zwano je cieniowcami. Nagle naszło Para przykre wspomnienie snów i ukazującej się w nich postaci, która go przyzywała. Potem uświadomił sobie, Ŝe noc się uspokoiła i ucichły głosy rybaków i robotników
portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. Słyszał pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czegoś jeszcze... Wtem poderwał go na nogi plusk wody. Ukazał się Coll. Ociekając wodą, gramolił się na brzeg Mermidonu parę metrów dalej. Był nagi. Par powoli się uspokoił i patrzył na niego z niedowierzaniem. - Niech cię kule, aleś mnie wystraszył! Gdzie byłeś? - A jak ci się zdaje? - Coll wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Poszedłem sobie popływać! Dopiero po krótkim indagowaniu Par się dowiedział, co naprawdę robił. Przywłaszczył sobie łódź rybacką właściciela gospody „Pod Modrym Wąsiskiem”. Człowiek ten parokrotnie mówił o niej Collowi, przechwalając się swoimi talentami rybackimi. Coll przypomniał sobie o niej, kiedy Par napomknął o potrzebie zdobycia łodzi, przypomniał sobie równieŜ opis szopy, w której według słów tamtego łódź była przechowywana, i postanowił ją odnaleźć. Po prostu popłynął do miejsca, gdzie ją trzymano, wyłamał zamek w drzwiach szopy, zsunął liny cumownicze i odholował ją. Przynajmniej tyle jest nam winien, zwaŜywszy, ile na nas zarobił - powiedział tonem usprawiedliwienia, wycierając się do sucha i wkładając ubranie. Par pozostawił to bez komentarza. Potrzebowali łodzi bardziej niŜ właściciel gospody, a to była przypuszczalnie jedyna szansa jej zdobycia. Zakładając, Ŝe szperacze wciąŜ przetrząsali miasto w ich poszukiwaniu, jedyną alternatywą było wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zajęłaby im ponad tydzień. PodróŜ z biegiem Mermidonu nie mogła trwać dłuŜej niŜ parę dni. W końcu łodzi tej tak naprawdę nie kradli. Zastanowił się. No, moŜe kradli. Ale kiedy tylko będzie to moŜliwe, zwrócą ją albo w inny sposób wyrównają jej stratę. Łódź miała zaledwie cztery metry długości, lecz zaopatrzona była w wiosła, parę koców, płachtę namiotową oraz wszystko, czego mogli potrzebować do łowienia ryb, gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do środka i odbili od brzegu, pozwalając, by prąd uniósł ich ze sobą. Przez resztę nocy płynęli na południe. Mocno wiosłowali, by utrzymać się na środku rzeki, wsłuchiwali się w odgłosy nocy, obserwowali linię brzegową i usiłowali nie zasnąć. Po drodze Coll przedstawił swój pogląd na to, co powinni zrobić dalej. Powrót do Callahornu był oczywiście w najbliŜszej przyszłości niemoŜliwy. Federacja będzie ich poszukiwała. Niebezpieczna byłaby równieŜ podróŜ do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdyŜ tamtejsze władze federacyjne zostaną z pewnością równieŜ powiadomione. Najlepiej zrobią, po prostu wracając do Shady Vale. Będą mogli nadal opowiadać historie - moŜe nie od razu, ale w jakiś miesiąc po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwać. Potem będą mogli jeździć do
jakichś mniejszych osad, bardziej odizolowanych społeczności, w miejsca rzadko odwiedzane przez federację. Wszystko dobrze się ułoŜy. Par pozwolił mu się wygadać. Był gotów iść o zakład, Ŝe Coll nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mówi; a nawet jeśli wierzył, nie miało sensu teraz się o to spierać. O świcie dopłynęli do brzegu i rozbili obóz wśród kępy cienistych drzew u podnóŜa smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do południa, po czym wstali, by złowić i zjeść trochę ryb. Wczesnym popołudniem znajdowali się juŜ z powrotem na rzece, kontynuując podróŜ. Dopiero dobrze po zachodzie stolica ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zaczęło padać, rozpięli więc płachtę namiotową, Ŝeby się pod nią schronić. Rozpalili niewielkie ognisko, podciągnęli koce pod brody i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarzą ku rzece, obserwując, jak wzbiera od deszczu, którego krople rzeźbiły na jej lśniącej powierzchni zawiłe wzory. Później rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko się zmieniło w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda. Trzysta lat wcześniej federacja rządziła jedynie miastami w głębi Sudlandii, prowadząc politykę ścisłej izolacji. JuŜ wówczas władzę sprawowała Rada Koalicyjna złoŜona z męŜów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rządzie centralnym. Stopniowo jednak nad Radą zaczęły dominować armie federacji i z czasem polityka izolacji ustąpiła miejsca ekspansji. Federacja uznała, Ŝe nadeszła pora na rozszerzenie wpływów, przesunięcie granic i zaoferowanie moŜliwości wyboru przywództwa pozostałej części Sudlandii. Wydawało się logiczne, Ŝe powinna ona zostać zjednoczona pod jednym rządem, a któŜ byłby w stanie zrobić to lepiej niŜ federacja? Taki był tego początek. Federacja zaczęła przeć na północ, wchłaniając po drodze kawałki Sudlandii. Sto lat po śmierci Jaira Ohmsforda cały obszar na południe od Callahornu znajdował się pod rządami federacji. Pozostałe plemiona, elfy, trolle, karły, a nawet gnomy, rzucały niespokojne spojrzenia na południe. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie Ŝyli, a miasta były zwaśnione i podzielone, zgodził się zostać protektoratem i w ten sposób zniknął ostatni bufor między federacją a pozostałymi krainami. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się pojawiać pogłoski o cieniowcach. Mówiono, Ŝe winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasiała swe ziarno w ziemi i przez dziesięciolecia trwała tam w uśpieniu, a teraz budziła się do nowego Ŝycia. Magia ta przybierała wiele postaci; czasem zjawiała się po prostu jako zimny wiatr, czasem jako coś przypominającego wyglądem człowieka. Tak czy owak zjawiskom tym nadawano wspólną nazwę cieniowców. Zatruwały ziemię i wszystko, co na niej Ŝyło, przemieniając niektóre jej
zakątki w martwe i cuchnące trzęsawiska. Atakowały istoty śmiertelne, ludzi i zwierzęta, a kiedy juŜ je wystarczająco osłabiły, w pełni je sobie podporządkowywały, wkradając się do ich ciał i zamieszkując w nich jako ukryte widma. śycie innych słuŜyło im za poŜywienie. Jedynie dzięki niemu były w stanie przetrwać. Federacja uwiarygodniła te pogłoski, obwieszczając, Ŝe stworzenia takie rzeczywiście mogą istnieć i tylko ona jest dość silna, by przed nimi obronić. Nikt nie próbował twierdzić, Ŝe magia moŜe wcale nie być temu winna i Ŝe cieniowce czy cokolwiek to było, co sprawiało kłopoty - mogą nie mieć z nią nic wspólnego. Łatwiej było po prostu przyjąć proponowane wyjaśnienie. W końcu od czasu wymarcia druidów w kraju nie istniała Ŝadna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich słuchali, a jeszcze mniej było takich, którzy w nie wierzyli. Większość uwaŜała druidów po prostu za legendę. Kiedy Callahorn zgodził się być protektoratem i miasto Tyrsis zostało zajęte, zaginął Miecz Shannary. Nie poświęcano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedział, jak to się stało, i nikogo to zbytnio nie obchodziło. Miecza nie widziano juŜ wówczas od ponad dwustu lat. Istniała jedynie krypta, w której miał się rzekomo znajdować, z klingą osadzoną w bloku Kamienia Tre, w samym środku Parku Ludu - lecz pewnego dnia równieŜ ona zniknęła. Kamienie Elfów zniknęły niedługo potem. Nie istniał Ŝaden przekaz mówiący, co się z nimi stało. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli. Później zaczęły znikać równieŜ elfy, całe osady i miasta za jednym zamachem, aŜ wreszcie przestał istnieć nawet Arborlon. W końcu po elfach nie pozostało śladu, jakby ich nigdy nie było. Westlandia zupełnie opustoszała, jeśli nie liczyć paru myśliwych z innych regionów oraz wędrownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wszędzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, Ŝe nie wiedzą, co stało się z elfami. Federacja szybko wykorzystała tę sytuację. Obwieściła, Ŝe Westlandia jest wylęgarnią magii stanowiącej źródło wszelkiego zła w czterech krainach. W końcu to właśnie elfy przed laty sprowadziły tam magię. Elfy pierwsze ją uprawiały. Ta sama magia je zniszczyła - co stanowiło lekcję poglądową o tym, co stanie się ze wszystkimi, którzy spróbują postępować podobnie, Federacja wzmocniła jeszcze ten wywód, wprowadzając zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono protektorat, nie została jednak zajęta, poniewaŜ federacja nie posiadała dostatecznej ilości wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru. Obiecano jednak, Ŝe zostanie w późniejszym czasie oczyszczona z negatywnych skutków wszelkich utrzymujących się tam jeszcze pozostałości praktyk magicznych. Wkrótce potem federacja wypowiedziała wojnę karłom. Uczyniła tak rzekomo dlatego, Ŝe to one ją sprowokowały, chociaŜ nigdy nie wyjaśniono, w jaki sposób. Wynik był
praktycznie z góry przesądzony. Federacja posiadała juŜ w tym czasie największą, najdoskonalej wyposaŜoną i najlepiej wyszkoloną armię w czterech krainach, karły zaś w ogóle nie miały stałej armii. Nie mieli teŜ za sprzymierzeńców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, zaś gnomy i trolle nigdy aie były ich przyjaciółmi. Mimo to wojna trwała prawie pięć lat. Karły znały górzystą Estlandię o wiele lepiej niŜ federacja i mimo Ŝe Culhaven upadł niemal natychmiast, wciąŜ prowadzili walkę na wyŜynach, do czasu aŜ głodem zmuszono ich do uległości. Ściągnięto ich z gór i wysłano na południe do kopalń federacji. Większość z nich tam umarła. Ujrzawszy, co przydarzyło się karłom, plemiona gnomów szybko się podporządkowały. Federacja równieŜ Estlandię ogłosiła protektoratem. Pozostało kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka karłów i parę rozproszonych plemion gnomów wciąŜ nie chciało uznać zwierzchnictwa federacji i kontynuowało walkę. Lecz było ich zbyt mało, by mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Aby upamiętnić zjednoczenie wielkiej części czterech krain oraz uhonorować tych, którzy przyczynili się do jego osiągnięcia, federacja wzniosła pomnik na północnym brzegu Tęczowego Jeziora, gdzie Mermidon wypływał z gór Runne. Pomnik, stojący na potęŜnym, kwadratowym cokole i zwęŜający się ku górze, został zbudowany w całości z czarnego granitu i wznosił się na wysokość siedemdziesięciu metrów ponad przybrzeŜne skały. Była to monolityczna wieŜa, widoczna z odległości wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazywano ją StraŜnicą Południową. Działo się to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozostawały wolnym ludem, wciąŜ obwarowanym głęboko wśród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. Była to niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie miał ochoty się tam zapuszczać. Podjęto decyzję, Ŝe pozostawi się ją w spokoju, jak długo trolle nie zaczną się mieszać w sprawy innych regionów. Trolle, w ciągu swych dziejów lud samotny, z ochotą na to przystały. - Teraz wszystko jest takie inne - nostalgicznie stwierdził Par, gdy wciąŜ siedzieli w swym prowizorycznym namiocie, patrząc, jak deszcz uderza o wody Mermidonu. - Nie ma juŜ druidów ani Paranoru, ani magii, poza tą fałszywą i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak sądzisz, co się z nimi stało? - Urwał, ale Coll nie miał nic do powiedzenia. Nie ma królestw ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani na dobrą sprawę Callahornu. - Ani wolności - ponuro dokończył Coll. - Ani wolności - powtórzył Par. Odchylił się do tyra, podciągając kolana pod brodę. Chciałbym wiedzieć, jak zniknęły Kamienie Elfów. I Miecz. Co się stało z Mieczem Shannary?
- To, co w końcu dzieje się ze wszystkim. - Coll wzruszył ramionami. - Gdzieś przepadł. - Co masz na myśli? Jak mogli dopuścić, Ŝeby przepadł? - Nikt się nim nie opiekował. Par zastanowił się przez chwilę. Wydawało się to logiczne. Nikt nie przejmował się zbytnio magią po śmierci Allanona i zniknięciu druidów. Była po prostu przemilczana jako przeŜytek z innej epoki, coś, co budziło strach, i czego właściwie nie rozumiano. Łatwiej było o niej zapomnieć i tak teŜ robiono. Wszyscy tak robili. Musiał wliczyć w to równieŜ Ohmsfordów - inaczej wciąŜ mieliby Kamienie Elfów. Z ich magii pozostała jedynie pieśń. - Znamy opowieści, podania o tym, jak kiedyś było; mamy całą tę historię i wciąŜ niczego nie wiemy - rzekł cicho. - Wiemy, Ŝe federacja nie chce, abyśmy o tym mówili - zaŜartował Coll. - To wiemy. - Czasem się zastanawiam, jakie to ma znaczenie. - Twarz Para wykrzywił grymas. Wprawdzie ludzie przychodzą nas słuchać, ale nazajutrz kto jeszcze o tym pamięta? Kto oprócz nas? A jeśli nawet pamiętają? Wszystko to są zamierzchłe dzieje, dla wielu nawet i to nie. Dla wielu to mit i legenda, duby smalone. - Nie dla wszystkich - spokojnie rzekł Coll. - Jaki jest poŜytek z pieśni, skoro opowiadanie historii nie jest w stanie niczego zmienić? MoŜe nieznajomy miał rację. MoŜe istnieją lepsze zastosowania dla magii. - Na przykład dopomaganie banitom w ich walce z federacją? Albo ściąganie sobie nieszczęścia na kark? - Coll pokręcił głową. - To równie bezsensowne, jak zupełne jej niestosowanie. Gdzieś na rzece rozległ się nagły plusk i bracia odwrócili się jednocześnie, by zobaczyć, co go spowodowało. Ujrzeli jedynie spienione fale wezbranych od deszczu wód i nic więcej. - Wszystko wydaje się bez sensu. - Par kopnął ziemię przed sobą. - Co my robimy, Coll? Wypędzają nas z Yarfleet, jakbyśmy sami byli banitami, jesteśmy zmuszeni do zabrania tej łodzi jak złodzieje i uciekamy do domu jak psy z podwiniętym ogonem. - Urwał, spoglądając na brata. - Jak sądzisz, czemu wciąŜ jeszcze mamy władzę nad magią? Masywna twarz Colla przesunęła się nieznacznie w stronę twarzy Para. - Co masz na myśli? - Czemu ją wciąŜ posiadamy? Czemu nie zniknęła wraz ze wszystkim innym? Czy sądzisz, Ŝe jest jakiś powód? Na długą chwilę zapanowało milczenie. - Nie wiem - rzekł w końcu Coll. Zawahał się. - Nie wiem, jak to jest, kiedy się ma władzę nad magią.
Patrząc na niego, Par uświadamiał sobie nagle, o co zapytał, i zawstydził się. - Nie Ŝeby mi na tym specjalnie zaleŜało - pośpiesznie dodał Coll, dostrzegłszy zmieszanie brata. - Zupełnie wystarczy, Ŝe jeden z nas ją posiada. - Uśmiechnął się. - Chyba masz rację. - Par odwzajemnił uśmiech. Przez chwilę patrzył z wdzięcznością na brata, po czym ziewnął. - Chcesz iść spać? Coll potrząsnął głową i odchylił swe potęŜne ciało nieco do tyłu, pogrąŜając się w cieniu. - Nie, chcę jeszcze pogadać. To dobra noc na rozmowę. Umilkł jednak, jakby nie miał nic więcej do powiedzenia. Par przyglądał mu się przez chwilę, po czym obaj zwrócili wzrok w stronę Mermidonu, patrząc, jak obok przepływa potęŜny konar drzewa, złamany widocznie przez wichurę. Wiatr, który z początku dął bardzo mocno, uspokoił się teraz i deszcz padał pionowo w dół, szumiąc jednostajnie i cicho w koronach drzew. Par przyłapał się na tym, Ŝe myśli o nieznajomym, który uratował ich przed szperaczami federacji. Przez większą część dnia zastanawiał się, kim on moŜe być, i wciąŜ jeszcze nie natrafił na Ŝaden trop, który mógłby naprowadzić go na odpowiedź. Było w nim jednak coś znajomego, coś w sposobie mówienia, jakiś spokój, pewność siebie. Przypominało to chłopcu kogoś z historii, które opowiadał, lecz nie potrafił powiedzieć kogo. Było tyle opowieści i tak wiele z nich mówiło o ludziach takich jak on, bohaterach z czasów magii i druidach, bohaterach, których jak Par sądził, brakowało w ich epoce. MoŜe zresztą się mylił. Nieznajomy z gospody „Pod Modrym Wąsiskiem” ocalił ich przecieŜ w brawurowy sposób. Wydawał się zdecydowany stawić czoło federacji. MoŜe istniała jeszcze jakaś nadzieja dla czterech krain? Pochylił się do przodu i dołoŜył kilka suchych patyków do małego ogniska, przyglądając się, jak spod plandeki unosi się w noc gęsty dym. Niebo na wschodzie rozdarła błyskawica i po chwili rozległ się przeciągły grzmot. - Przydałyby się teraz jakieś suche ubrania - mruknął. - Moje przemokło od samego powietrza. Coll przytaknął. - I coś gorącego do zjedzenia, i chleb. - Kąpiel i ciepłe łóŜko. - MoŜe zapach świeŜych przypraw. - I wody róŜanej. - W tej chwili zadowoliłoby mnie, gdyby skończył się ten przeklęty deszcz - Coll westchnął. Spojrzał w ciemność. - Wydaje mi się, Ŝe w taką noc mógłbym niemal uwierzyć w
cieniowce. Par postanowił nagle opowiedzieć bratu o snach. Chciał z nim porozmawiać i wydawało się, Ŝe nie ma juŜ Ŝadnego powodu, Ŝeby tego nie robić. Zastanawiał się tylko przez chwilę, po czym rzekł: - Nie mówiłem ci nic dotąd, ale miewałem ostatnio dziwne sny, a właściwie ten sam, powtarzający się ciągle sen. - Opowiedział go pokrótce, skupiając się na ubranej na czarno postaci, która do niego przemawiała. - Nie widzę jej dość wyraźnie, Ŝeby móc ją rozpoznać wyjaśniał ostroŜnie. - Ale moŜe to być Allanon. - MoŜe to być ktokolwiek. - Coll wzruszył ramionami. - To sen, Par. Sny zawsze są niejasne. - Ale ja miałem ten sen dziesięć albo i dwadzieścia razy. Z początku sądziłem, Ŝe to magia po prostu tak na mnie oddziałuje, ale... - Par urwał, zagryzając wargi. - A jeśli...? Znowu umilkł. - Jeśli co? - Jeśli to nie jest tylko magia? Jeśli to próba przekazania mi jakiejś wiadomości podejmowana przez Allanona albo kogoś innego? - Wiadomości o czym? Ŝebyś się udał do Hadeshornu albo w jakieś inne, równie niebezpieczne miejsce? - Coll potrząsnął głową. - Nie przejmowałbym się tym na twoim miejscu. I na pewno nie rozwaŜałbym nawet pójścia tam. - Zmarszczył czoło.- Ty chyba teŜ nie, Par? Nie rozwaŜasz chyba czegoś takiego? - Nie - natychmiast odparł Par. Przynajmniej dopóki się nad tym porządnie nie zastanowię, poprawił się w myślach, zdziwiony, Ŝe się do tego przyznaje. - Całe szczęście. Mamy dosyć kłopotów bez wyruszania na poszukiwanie druidów. Coll najwyraźniej uznał sprawę za załatwioną. Par nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął grzebać kijem w ognisku, przepychając Ŝarzące się kawałki drewna to w tę, to w tamtą stronę. Uświadomił sobie, Ŝe istotnie myślał o wyruszeniu w drogę. Uprzednio powaŜnie się nad tym nie zastanawiał, teraz jednak nagle zaczął odczuwać potrzebę dowiedzenia się, co oznaczają jego sny. Nie miało znaczenia, czy pochodzą od Allanona, czy nie. Jakiś cichy głos wewnętrzny, jakiś przebłysk zrozumienia podpowiadał mu, Ŝe odkrycie źródła snów pozwoli mu być moŜe dowiedzieć się czegoś o sobie i swojej władzy nad magią. Niepokoiło go, Ŝe myśli w ten sposób, Ŝe nagle rozwaŜa uczynienie właśnie tego, w związku z czym powtarzał sobie, od kiedy sny pojawiły się po raz pierwszy, Ŝe nie wolno mu tego robić. Lecz to juŜ nie wystarczało, Ŝeby go powstrzymać. Tego rodzaju sny niejeden raz w przeszłości nawiedzały rodzinę
Ohmsfordów i niemal zawsze zawarte w nich było jakieś przesłanie. - Po prostu chciałbym się upewnić - wymamrotał. - Co do czego? - Coll leŜał wyciągnięty na plecach, mruŜąc oczy przed ogniem. - Co do snów - odparł. - Czy są zesłane, czy nie. - Ja mam dość pewności za nas obu. - Coll prychnął. - Nie ma Ŝadnych druidów. Nie ma równieŜ Ŝadnych cieniowców. Nie istnieją Ŝadne mroczne duchy, usiłujące przekazać ci wiadomość we śnie. Jesteś tylko ty, przemęczony i niewypoczęty, śniący o fragmentach opowieści, o których śpiewasz. Par równieŜ się połoŜył i otulił się kocem. - Chyba masz rację - przyznał, zupełnie się z nim nie zgadzając w duchu. - Tej nocy przyśnią ci się pewnie powodzie i ryby, tak tu jest mokro. - Coll przewrócił się na bok i ziewnął. Par nie odpowiedział. Przez jakiś czas słuchał odgłosów deszczu i wpatrywał się w mroczny przestwór plandeki nad głową, dostrzegając słaby odblask ogniska drgający na jej wilgotnej powierzchni. - MoŜe sam wybiorę sobie dzisiaj swój sen - powiedział cicho. Po chwili zasnął. Rzeczywiście śnił tej nocy po raz pierwszy od niemal dwóch tygodni. Był to sen, którego pragnął, sen o postaci w ciemnym ubraniu, i miał wraŜenie, Ŝe musi jedynie wyciągnąć rękę, by ją przyciągnąć ku sobie. Zdawała się przybywać od razu, wynurzać się z głębi jego podświadomości, gdy tylko zapadł w sen. Ta nagłość przestraszyła go, lecz się nie obudził. Widział, jak ciemna postać wyłania się z jeziora, patrzył, jak do niego podchodzi, rozmyta i pozbawiona twarzy, tak groźna, Ŝe uciekłby, gdyby mógł. Lecz sen miał teraz nad nim władzę i nie wypuszczał go. Usłyszał samego siebie, jak pyta, czemu sen tak długo nie przychodził, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ciemna postać po prostu zbliŜała się bezszelestnie, nic nie mówiąc, nie pozwalając mu się domyślić swych zamiarów. Potem zatrzymała się tuŜ przed nim - istota mogąca być wszystkim i kaŜdym, dobrym i złym, Ŝyciem albo śmiercią. Przemów do mnie, pomyślał zlękniony. Lecz postać jedynie stała tam, spowita w cień, milcząca i nieruchoma. Zdawała się na coś czekać. Wówczas Par uczynił krok naprzód i odsunął kaptur skrywający twarz tamtego, ośmielony jakąś wewnętrzną siłą, której przedtem w sobie nie podejrzewał. Spojrzała nań twarz jasna i wyrazista, jakby wyrzeźbiono ją w pełnym słońcu. Rozpoznał ją natychmiast. Śpiewał o
niej tysiąc razy. Znał ją równie dobrze jak własną. Była to twarz Allanona.
IV Obudziwszy się następnego ranka, Par postanowił nic nie mówić bratu o swoim śnie. Po pierwsze nie wiedział, co powiedzieć. Nie mógł mieć pewności, czy sen pojawił się sam przez się, czy teŜ dlatego, Ŝe tak bardzo go pragnął - a nawet gdyby miał pewność, wciąŜ by nie wiedział, czy był prawdziwy. Po drugie, gdyby powiedział o tym Collowi, ten znowu zacząłby mu wypominać, jak to głupio z jego strony, Ŝe ciągle myśli o czymś, w związku z czym i tak przecieŜ nie zamierza nic zrobić. Czy rzeczywiście nie zanucił? Potem, gdyby Par był z nim szczery, zaczęliby się kłócić o to, czy rozsądnie byłoby się udać w okolice Smoczych Zębów, w poszukiwaniu Hadeshornu i nieŜyjącego od trzystu lat druida. Lepiej było zostawić całą sprawę w spokoju. Zjedli zimne śniadanie złoŜone z dzikich jagód i wody ze strumienia, szczęśliwi, Ŝe mają chociaŜ tyle. Przestało padać, lecz niebo wciąŜ było zachmurzone. Dzień wstał szary i groźny. Zerwał się znowu silny wiatr z pomocnego zachodu: konary drzew się wyginały, a liście szeleściły głośno. Spakowali swoje rzeczy, wsiedli do łodzi i wypłynęli na rzekę. Mermidon był wezbrany i łódź unosząca ich na południe trzeszczała i kołysała się na wzburzonej wodzie. Rzeka pełna była kawałków drewna i innych szczątków, trzymali więc w pogotowiu wiosła, Ŝeby odpychać co większe z nich, groŜące uszkodzeniem łodzi. Po obu stronach ciemno majaczyły skalne ściany gór Runne, spowite obłokami mgły i nisko wiszącymi chmurami. W ich cieniu było zimno i bracia wkrótce poczuli, Ŝe drętwieją im ręce i nogi. Kiedy mogli, przybijali do brzegu i odpoczywali, lecz to niewiele pomagało. Nie mieli nic do jedzenia, a poniewaŜ nie chcieli tracić czasu na rozpalanie ogniska, nie mogli teŜ się ogrzać. Wczesnym popołudniem znowu zaczęło padać. Podczas deszczu jeszcze się ochłodziło, wiatr przybrał na sile i kontynuowanie podróŜy rzeką stało się niebezpieczne. Ujrzawszy małą zatoczkę osłoniętą grupą starych sosen, szybko skierowali łódź do brzegu i rozbili obóz na noc. Udało im się rozpalić ogień, zjedli ryby złowione przez Colla i spróbowali się osuszyć pod plandeką, przy zacinającym ze wszystkich stron deszczu. Wiatr wyjący w górskim wąwozie i huk wody uderzającej o brzeg sprawiły, Ŝe spali niespokojnie, zziębnięci i niewygodnie ułoŜeni. Tej nocy Parowi nic się nie śniło. Poranek przyniósł upragnioną zmianę pogody. Burza odsunęła się na wschód, niebo się przejaśniło i wypełniło słonecznym blaskiem, i znowu zrobiło się ciepło. Bracia wysuszyli ubrania, płynąc znów łodzią w dół rzeki, a w południe wypogodziło się na tyle, Ŝe mogli zdjąć
bluzy i buty i wystawić ciała na dobroczynne działanie słonecznych promieni. - Jak mówi przysłowie, po burzy zawsze wychodzi słońce - z zadowoleniem stwierdził Coll. - Od teraz juŜ będzie dobra pogoda, zobaczysz, Par. Jeszcze trzy dni i będziemy w domu. Par uśmiechnął się i nic nie odpowiedział. Dzień snuł się leniwie, a powietrze znowu zaczęło się wypełniać letnimi zapachami drzew i kwiatów. Przepływali pod StraŜnicą Południową. Jej czarna granitowa bryła sterczała milcząco i tajemniczo ku niebu, wyrastając z górskiej skały nad brzegiem rzeki. Nawet z tak duŜej odległości wyglądała groźnie. Jej kamień był chropowaty i nieprzeźroczysty, tak ciemny, Ŝe zdawał się pochłaniać światło. O StraŜnicy Południowej krąŜyły najróŜniejsze pogłoski. Byli tacy, którzy twierdzili, Ŝe jest Ŝywą istotą, karmiącą się ziemią, na której stoi. Inni mówili, Ŝe potrafi się poruszać. Niemal wszyscy byli zgodni, Ŝe zdaje się wciąŜ rosnąć w wyniku ciągle trwającej budowy. Wydawała się opuszczona. Zawsze sprawiała takie wraŜenie. Mówiono, Ŝe pełni tam słuŜbę elitarny oddział Ŝołnierzy federacji, lecz nikt ich nigdy nie widział. Tym lepiej, pomyślał Par, kiedy przepływali nie niepokojeni obok. Późnym popołudniem dotarli do ujścia rzeki, tam gdzie wpływała do Tęczowego Jeziora. Jezioro rozpościerało się przed nimi - wielki przestwór połyskującej srebrzyście błękitnej wody, wyzłoconej na zachodnim skraju przez chylące się ku horyzontowi słońce. Tęcza, od której wzięło nazwę, rozpięta była w górze; wyblakła juŜ teraz w słonecznym blasku, jej błękity i szkarłaty stały się niemal niewidoczne, a czerwienie i Ŝółcie były wypłukane z barwy. W oddali bezgłośnie szybowały Ŝurawie, których długie, pełne wdzięku sylwetki rysowały się wyraźnie na tle jasnego nieba. Ohmsfordowie wyciągnęli łódź na brzeg i ustawili ją pod osłoną kilku dających cień drzew pod niską skarpą brzegową. Rozbili obóz, rozwieszając plandekę na wypadek ponownej zmiany pogody, po czym Coll zabrał się do łowienia ryb, a Par poszedł nazbierać drewna na wieczorne ognisko. Przez pewien czas szedł brzegiem na wschód, rozkoszując się jasnym blaskiem wód jeziora i roztaczającymi się wokół barwami. Potem zawrócił i wszedł do lasu, gdzie zaczął zbierać kawałki suchego drewna. Po przejściu krótkiego odcinka zauwaŜył, Ŝe las stał się wilgotny i wypełniony odorem rozkładu. Spostrzegł, Ŝe wiele drzew zdawało się butwieć, ich liście były zwiędnięte i brązowe, gałęzie połamane, a kora łuszczyła się. Poszycie równieŜ wyglądało niezdrowo. Pogrzebał w nim butem i rozejrzał się ciekawie wokół. Wydawało się, Ŝe nie ma tu nic Ŝywego, Ŝadnych małych zwierząt przemykających obok ani ptaków nawołujących wśród drzew. Las był pusty.
Postanowił właśnie zrezygnować z poszukiwania drewna w tym kierunku i zawrócił ku brzegowi jeziora, kiedy ujrzał dom. Była to właściwie chata, a nawet i to nie. Niemal całkowicie porastały ją zielska, winorośle i krzewy. Deski zwisały luźno z jej ścian, okiennice leŜały na ziemi, dach się zapadał. Szyby w oknach były wybite, a drzwi wejściowe stały otworem. Chatę wybudowano na brzegu małej zatoczki wrzynającej się głęboko między drzewa. Jej wody był nieruchome i zarośnięte zielonkawą rzęsą. Bił od nich obrzydliwy fetor. Parowi chata wydałaby się opuszczona, gdyby nie smuŜka dymu, dobywająca się z przekrzywionego komina. Zawahał się, nie rozumiejąc, jak ktokolwiek mógłby chcieć mieszkać w takim otoczeniu. Zastanawiał się, czy rzeczywiście ktoś jest w środku, czy teŜ dym jest jedynie pozostałością po dawnym ogniu. Potem pomyślał, czy ów ktoś, kto moŜe się tam znajdować, nie potrzebuje pomocy. Niewiele brakowało, a poszedłby to sprawdzić, lecz chata i jej otoczenie miały w sobie coś tak odraŜającego, Ŝe nie mógł się na to zdobyć. Zamiast tego zawołał głośno, pytając, czy jest ktoś w domu. Odczekał chwilę i zawołał znowu. PoniewaŜ nie było odpowiedzi, odwrócił się niemal z ulgą i ruszył w dalszą drogę. Kiedy wrócił, Coll czekał juŜ na niego z rybami, szybko więc rozpalili ognisko i ugotowali je. Obaj mieli juŜ dość ryb, ale w końcu to lepsze niŜ nic, a oni byli bardziej głodni, niŜ przypuszczali. Po zjedzeniu kolacji siedzieli i patrzyli, jak słońce się chowa za horyzont, a Tęczowe Jezioro okrywa się srebrzystym blaskiem. Niebo pociemniało i wypełniło się gwiazdami. Wśród ciszy zmierzchu zaczęły się budzić nocne odgłosy. Cienie leśnych drzew się wydłuŜyły i stopiły ze sobą, tworząc ciemne plamy, które wchłonęły resztki dziennego światła. Par zastanawiał się właśnie, jak powiedzieć Collowi, Ŝe jego zdaniem nie powinni wracać do domu, kiedy pojawiła się przed nimi leśna kobieta. Wyszła spomiędzy drzew za ich plecami, wynurzając się z ciemności, jakby była jednym z cieni, zgarbiona i powykrzywiana w słabym świetle ogniska. Była odziana w kilka warstw łachmanów; sprawiała wraŜenie, jakby ją w nie przyobleczono w dalekiej przeszłości i juŜ tak pozostawiono. Spośród długich kosmyków gęstych, spłowiałych włosów wyzierała jej surowa, kostropata twarz. Par pomyślał, Ŝe moŜe być w kaŜdym wieku; była tak pomarszczona i zgrzybiała, Ŝe nie sposób go było określić. OstroŜnie wyszła z lasu i zatrzymała się tuŜ poza kręgiem Ŝółtego światła ogniska, opierając się cięŜko na wysłuŜonym i przeŜartym od potu kosturze. Uniosła kościste ramię, wskazując Para. - To ty mnie wołałeś? - zapytała skrzeczącym głosem.
Par przypatrywał jej się mimo woli. Wyglądała jak coś wygrzebanego spod ziemi, co nie ma prawa przebywać wśród Ŝywych i chodzić po świecie. Oblepiona była błotem i zielskami, jakby przylgnęły do niej, kiedy spała, i zapuściły korzenie. - To ty? - powtórzyła z naciskiem. W końcu domyślił się, o co jej chodzi. - Przy chacie? Tak, to byłem ja. Leśna kobieta uśmiechnęła się, przy czym jej twarz wykrzywiła się z wysiłku. Była niemal zupełnie bezzębna. - Powinieneś był wejść, zamiast stać tam na zewnątrz - zaskrzeczała. - Drzwi były otwarte. - Nie chciałem... - Zawsze je tak zostawiam, Ŝeby kaŜdy, kto przechodzi, czuł się mile widzianym gościem. Ogień zawsze się pali. - Widziałem dym, ale... - Zbierałeś drewno, prawda? Przybyliście z Callahornu? - Jej spojrzenie powędrowało w stronę stojącej na brzegu łodzi. - Przebyliście długą drogę, co? - Jej wzrok spoczął znowu na braciach.- MoŜe przed czymś uciekacie? Par natychmiast znieruchomiał. Wymienił szybkie spojrzenie z Collem. Kobieta podeszła bliŜej, badając kosturem grunt pod stopami. - Wielu ucieka w te strony. RóŜni tacy. Przybywają z wyjętego spod prawa kraju w poszukiwaniu tego lub owego. - Urwała na chwilę. - Wy moŜe takŜe? Ach, wielu nie chciałoby mieć z takimi jak wy nic wspólnego, ale nie ja. Nie, ja nie! - Nie uciekamy - odezwał się nagle Coll. - Nie? Więc dlaczego jesteście tak dobrze wyposaŜeni? - Wykonała szeroki gest kosturem. - Jak się nazywacie? - Czego chcesz? - ostro zapytał Par. Coraz mniej mu się to podobało. Kobieta podeszła jeszcze o krok. Coś w niej było nie tak, coś, czego Par wcześniej nie zauwaŜył. Jej ciało wydawało się nie w pełni materialne, zarysy jej postaci były nieco rozmyte, jakby przechodziła przez dym albo obłok rozgrzanego powietrza. RównieŜ w jej ruchach było coś nienaturalnego, co nie wynikało jedynie z jej wieku. Wydawała się sklecona z osobnych kawałków, jak jedna z marionetek uŜywanych w jarmarcznych przedstawieniach, spojona w przegubach i poruszana sznurkami. Zapach zatoki i walącej się chaty bił od niej nawet tutaj. Nagle wciągnęła w nozdrza powietrze, jakby zdała sobie z tego sprawę. - Co to? - Utkwiła oczy w chłopcu. - CzyŜbym czuła zapach magii? Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Kimkolwiek była ta kobieta, nie chciał
mieć z nią dłuŜej do czynienia. - Tak, to magia! Czysta jak kryształ i mocna jak Ŝycie! - Starucha przeciągnęła poŜądliwie językiem po wargach. - Słodka jak krew dla wilków! Tego było juŜ dla Colla za wiele. - Lepiej wracaj tam, skąd przyszłaś - rzekł do niej, nie próbując ukryć wrogości. - Nic tu po tobie. Odejdź! Leśna kobieta jednak nie ruszyła się z miejsca. Wykrzywiła usta w szyderczym grymasie, a jej oczy stały się nagle czerwone jak rozŜarzone węgle. - Podejdź tu do mnie! - zasyczała. - Ty, chłopcze! - wskazała Para. - Podejdź do mnie! Wyciągnęła rękę. Par i Coll cofnęli się ostroŜnie, odsuwając się od ogniska. Kobieta podeszła jeszcze kilka kroków do przodu, omijając światło, spychając ich głębiej w ciemność. - Mój słodki! - wymamrotała pod nosem. - Pozwól mi się spróbować! Bracia nie cofnęli się tym razem przed nią, nie chcąc się bardziej oddalać od światła. Starucha dostrzegła stanowczość w ich oczach i jej usta wykrzywił złośliwy uśmiech. Podeszła jeszcze o krok do przodu i jeszcze o krok... Coll rzucił się na nią, kiedy wpatrywała się w Para, i spróbował ją pochwycić i wykręcić jej ramiona. Okazała się jednak o wiele szybsza. Kostur przeciął powietrze i uderzył go w skroń z głuchym trzaskiem, powalając na ziemię. Natychmiast przypadła do niego, wyjąc jak oszalałe zwierzę. Tym razem Par ją uprzedził. Niewiele myśląc, posłuŜył się pieśnią i wysłał w stronę staruchy serię przeraŜających obrazów. Cofnęła się zaskoczona, usiłując odpędzić obrazy rękami i kosturem. Par wykorzystał sposobność, Ŝeby podbiec do Colla i postawić go na nogi. Szybko odciągnął brata od miejsca, gdzie starucha rozdzierała palcami powietrze. Nagle kobieta przestała się miotać, pozwalając obrazom igrać swobodnie wokół niej, i odwróciła się w stronę Para z uśmiechem, który zmroził mu krew w Ŝyłach. śeby wzbudzić w niej przestrach, Par posłał jej obraz demona, lecz tym razem kobieta wyciągnęła po niego rękę, otworzyła usta i wessała przez nie powietrze wokół siebie. Obraz rozpłynął się. Kobieta oblizała się i zaskowyczała. Par wysłał wojownika w zbroi. Starucha poŜarła go zachłannie. Znowu podchodziła coraz bliŜej, nie powstrzymywana juŜ przez obrazy, a nawet pragnąc, by wysyłał ich więcej. Sprawiała wraŜenie, jakby się rozkoszowała smakiem magii, jakby z radością ją pochłaniała. Par usiłował podtrzymać Colla, lecz jego brat, wciąŜ ogłuszony, osuwał mu się w ramionach. - Coll, obudź się! - ponaglał go szeptem. - Chodź, chłopcze - powtórzyła cicho kobieta. Kiwała na niego palcem i podchodziła bliŜej. - Chodź, nakarm mnie!
Nagle ognisko wybuchło jaskrawym blaskiem i na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Starucha cofnęła się przed światłem, a jej nagły okrzyk przeszedł we wściekły pomruk. Par wpatrywał się w Ŝar, mruŜąc oczy. Spomiędzy drzew wyłonił się siwowłosy starzec w szarym odzieniu, o skórze brązowej jak wyschnięte drewno. Wszedł z ciemności w krąg światła jak zbudzony do Ŝycia duch. Na ustach miał złowieszczy uśmiech, a z jego oczu bił osobliwy blask. Par obrócił się ostroŜnie, szukając ręką długiego noŜa przy pasie. Jeszcze jeden, pomyślał z przeraŜeniem, i raz jeszcze potrząsnął Collem, próbując go obudzić. Starzec jednak nie zwracał nań uwagi. Skoncentrował się wyłącznie na leśnej kobiecie. - Znam cię - powiedział cicho. - W nikim juŜ nie budzisz strachu. Precz stąd albo ze mną będziesz miała do czynienia! Starucha zasyczała na niego jak wąŜ i przykucnęła, jakby szykując się do skoku. Dostrzegła jednak w twarzy starca coś, co ją powstrzymało od ataku. Powoli zaczęła się wycofywać, obchodząc ognisko wokół. - Wracaj do ciemności - szepnął starzec. Leśna kobieta zasyczała po raz ostatni, po czym odwróciła się i zniknęła bezgłośnie między drzewami. Jeszcze przez chwilę w powietrzu unosił się jej zapach. Starzec niemal w roztargnieniu skinął ręką na ogień, który powrócił do normalnego stanu. Noc wypełniła się na nowo kojącymi odgłosami i wszystko było jak przedtem. Starzec chrząknął i postąpił kilka kroków naprzód, wchodząc w krąg światła. - No cóŜ. Widocznie zabłąkał się tutaj jeden z małych nocnych strachów - mruknął z odrazą. Spojrzał pytająco na Para. - Nic ci nie jest, młody Ohmsfordzie? A ten tutaj? To Coll, prawda? Niezgorzej oberwał. Par przytaknął, układając brata na ziemi. - Owszem. Czy mógłbyś mi podać tamtą chustę i trochę wody? Starzec spełnił jego prośbę i Par przetarł skroń brata, na której tworzył się juŜ wielki siniak. Coll skrzywił się, uniósł tułów z ziemi i opuścił głowę między kolana, czekając, aŜ pulsujący ból ustanie. Par spojrzał w górę. Nagle uświadomił sobie, Ŝe starzec wypowiedział imię Colla. - Skąd wiesz, kim jesteśmy? - zapytał ostroŜnie. Oczy starca patrzyły nieruchomo. - Wiem, kim jesteście, poniewaŜ was poszukiwałem. Ale nie jestem waszym wrogiem, jeśli o to ci chodzi. - AleŜ nie. - Par potrząsnął głową. - PrzecieŜ nam pomogłeś. Dzięki. - Nie ma potrzeby dziękować. Par znowu pokręcił głową. - Ta kobieta, czy cokolwiek to było, zdawała się ciebie bać. - Nie było to właściwie
pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. - Być moŜe. - Starzec wzruszył ramionami. - Znasz ją? - Słyszałem o niej. Par zawahał się, nie wiedząc, czy drąŜyć sprawę dalej, czy nie. Postanowił dać jej spokój. - Ach, tak. A dlaczego nas szukałeś? - Och, to niestety dość długa historia - odparł starzec takim tonem, jakby opowiedzenie jej całkowicie przerastało jego siły. - Czy nie moglibyśmy usiąść, skoro mamy o tym rozmawiać? Ciepło ogniska dobrze by zrobiło moim starym kościom. Nie macie przypadkiem odrobiny piwa? Nie? Szkoda. CóŜ, nie było, jak sądzę, czasu, by się zaopatrzyć w takie dobrodziejstwa, zwaŜywszy sposób, w jaki musieliście opuszczać Yarfleet. W tej sytuacji moŜna mówić o szczęściu, Ŝe w ogóle wyszliście z tego cało. - Powoli podszedł bliŜej i ostroŜnie usiadł na trawie, krzyŜując nogi i starannie układając fałdy swej szarej szaty. Sądziłem, Ŝe tam was odnajdę, ale w tym czasie wydarzyła się ta historia z federacją i zanim zdołałem was zatrzymać, wyruszyliście w drogę na południe. - Sięgnął po garnuszek i zaczerpnął nim wody z wiadra, po czym wypił ją wielkimi łykami. Coll siedział teraz wyprostowany i przypatrywał mu się. WciąŜ trzymał przy skroni wilgotną chustę. Par usiadł obok niego. Starzec skończył pić i wytarł usta rękawem. - Allanon mnie przysłał - oświadczył jakby od niechcenia. Nastąpiło długie milczenie, podczas którego Ohmsfordowie patrzyli w osłupieniu najpierw na niego, potem na siebie, a w końcu znowu na niego. - Allanon? - powtórzył Par. - Allanon nie Ŝyje od trzystu lat - wyrzucił z siebie Coll. - To prawda. - Starzec skinął głową. - Przejęzyczyłem się: był to w istocie duch Allanona, jego cień, ale to jednak Allanon. - Duch Allanona? - Coll zdjął chustę ze skroni, zapomniawszy o stłuczeniu. Nie próbował nawet ukryć swego niedowierzania. - Drogi chłopcze - starzec potarł dłonią zarośnięty podbródek - będziesz się musiał uzbroić w odrobinę cierpliwości, zanim zdołam to wyjaśnić. Wiele z tego, co wam opowiem, będzie dla was trudne do przyjęcia, ale musicie spróbować. Wierzcie mi jednak, kiedy wam mówię, Ŝe jest to bardzo waŜne. - Mocno zatarł dłonie, wyciągając je w stronę ognia. UwaŜajcie mnie na razie za posłańca, dobrze? UwaŜajcie mnie za wysłannika Allanona, bo tylko tym teraz dla was jestem. Parze, dlaczego ignorowałeś sny?
- Wiesz o tym? - Par znieruchomiał. - Sny zostały zesłane przez Allanona, Ŝeby cię do niego sprowadzić. Nie rozumiesz? To jego głos przemawiał do ciebie, jego duch przybywał, Ŝeby do ciebie przemówić. Wzywa cię do Hadeshornu; ciebie, twoją kuzynkę Wren i... - Wren? - przerwał mu Coll z niedowierzaniem. - Tak właśnie powiedziałem, nieprawdaŜ? - Starzec wydawał się rozdraŜniony. - Czy wszystko będę musiał dwa razy powtarzać? Waszą kuzynkę Wren Ohmsford. A takŜe Walkera Boha. - Stryjka Walkera - rzekł cicho Par. - Przypominam sobie. Coll spojrzał na brata i z niesmakiem potrząsnął głową. - To niedorzeczne. Nikt nie wie, gdzie którekolwiek z nich się znajduje! - mruknął. Wren Ŝyje gdzieś w Westlandii wśród nomadów. Nie ma nawet dachu nad głową! A Walkera Boha nikt nie widział od niemal dziesięciu lat. Równie dobrze moŜe juŜ nie Ŝyć! - Jednak Ŝyje - oznajmił starzec z irytacją w głosie. Spojrzał na Colla znacząco, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Para. - Wszyscy macie przybyć do Hadeshornu przed zakończeniem obecnego cyklu księŜyca. W jedną z pierwszych nocy po nowiu Allanon przemówi tam do was. - O magii? - Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Coll schwycił brata za ramię. - O cieniowcach? - zapytał z szeroko otwartymi oczami, bezwiednie naśladując ton głosu Para. Starzec pochylił się nagle do przodu z surowym wyrazem twarzy. - O czym zechce! Tak, o magii! I o cieniowcach! O istotach takich jak ta, która dopiero co cię powaliła, jakbyś był małym dzieckiem! Ale przede wszystkim, jak sądzę, młodzieńcze, o tym! Cisnął w ognisko garść ciemnego proszku tak niespodziewanie, Ŝe bracia odskoczyli jak oparzeni do tyłu. Płomienie buchnęły wysoko jak wówczas, gdy ujrzeli starca po raz pierwszy, lecz tym razem światło zostało wyssane z powietrza i zrobiło się ciemno. Z mroku wyłonił się obraz, który stawał się coraz większy, aŜ w końcu wydawało się, Ŝe zewsząd ich otacza. Przedstawiał cztery krainy: jałowy i pustynny krajobraz, martwy i spustoszony. Nad wszystkim unosiła się ciemność i obłoki cięŜkiego od popiołów dymu. Rzeki pełne były zanieczyszczeń, wody zatrute. Drzewa stały uschnięte i powykręcane, odarte z Ŝycia. Wszędzie rosły krzewy. Ludzie pełzali wokół jak zwierzęta, a zwierzęta uciekały na ich widok. Wszędzie krąŜyły cienie o dziwnych czerwonych oczach, przenikały do ciał pełzających ludzi i dokazywały w nich, sprawiając, Ŝe wili się i skręcali, tracąc w końcu kształt
i zmieniając się nie do poznania. Był to koszmar tak ohydny i przeraŜający, Ŝe młodym Ohmsfordom wydawało się, iŜ im samym się to przydarza i Ŝe krzyk dobywający się z ust dręczonych ludzi jest ich własnym krzykiem. W końcu obraz zniknął i znowu znajdowali się obok ogniska. Starzec siedział, przyglądając im się oczami sokoła. - To był fragment mojego snu - wyszeptał Par. - To była przyszłość - powiedział starzec. - Albo sztuczka - mruknął wyraźnie poruszony Coll, usiłując zapanować nad strachem. Starzec przeszył go gniewnym spojrzeniem. - Przyszłość jest wciąŜ zmieniającym się labiryntem moŜliwości, dopóki nie stanie się teraźniejszością. Ta, którą wam dzisiaj pokazałem, nie jest jeszcze przesądzona. Z kaŜdym dniem staje się jednak bardziej prawdopodobna, poniewaŜ nic się nie robi, Ŝeby jej zapobiec. Jeśli chcecie ją zmienić, uczyńcie tak, jak wam powiedziałem. Idźcie do Allanona! Wysłuchajcie tego, co ma wam do powiedzenia! Coll się nie odzywał; w jego ciemnych oczach wciąŜ czaiła się wątpliwość. - Powiedz nam, kim jesteś - poprosił cicho Par. Starzec obrócił się w jego stronę, przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił wzrok od nich obu, wpatrując się w ciemność, jakby ukryte tam były światy i istnienia, które tylko on mógł widzieć. W końcu spojrzał z powrotem na nich i skinął głową. - Dobrze, chociaŜ nie wiem, jakie to moŜe mieć znaczenie. Noszę imię, które powinniście szybko rozpoznać. Nazywam się Coglin. Przez chwilę Par i Coll się nie odzywali. Potem obaj zaczęli mówić jednocześnie. - Coglin, ten sam Coglin, który mieszkał w Estlandii z...? - Ten sam, którego Kimber Boh...? - Tak, tak! - przerwał im, zniecierpliwiony. - IluŜ Coglinów moŜe istnieć na świecie! Zmarszczył brwi, widząc wyraz ich twarzy. - Nie wierzycie mi, prawda? Par głęboko zaczerpnął powietrza. - Coglin był starcem w czasach Brin Ohmsford. To było trzysta lat temu. Tamten niespodziewanie się roześmiał. - Starcem! Ha! A cóŜ ty wiesz o starcach, Parze Ohmsfordzie? Tak naprawdę to nie masz o nich zielonego pojęcia! - Zaśmiał się, po czym pokręcił bezradnie głową. - Posłuchaj. Allanon Ŝył pięćset lat, zanim umarł! Tego nie podajesz w wątpliwość, prawda? Nie sądzę, skoro tak chętnie opowiadasz tę historię! CóŜ więc jest zdumiewającego w tym, Ŝe ja Ŝyję od
marnych trzystu lat? - Urwał z zaskakująco szelmowskim wyrazem oczu. - Do diaska, a cóŜ byś powiedział, gdybym ci zdradził, Ŝe w istocie Ŝyję jeszcze dłuŜej? - Zbył go machnięciem ręki. Nie, nie sil się na odpowiedź. Powiedz mi raczej, co o mnie wiesz? O Coglinie z twoich opowieści? Powiedz mi. Par z zakłopotaniem pokręcił głową. - śe był to pustelnik, który mieszkał w Wilderun ze swoją wnuczką, Kimber Boh. śe moja praszczurka, Brin Ohmsford, i jej towarzysz, Ron Leah, znaleźli go, kiedy... - Tak, ale co wiesz o nim samym? Przypomnij to sobie teraz, kiedy mnie poznałeś! Par wzruszył ramionami. - śe... - Urwał. - śe posługiwał się wybuchającymi proszkami, Ŝe posiadał wiedzę o starych naukach, Ŝe gdzieś je studiował. - Przypominał sobie szczegóły opowieści o Coglinie i musiał przyznać, Ŝe twierdzenie starca nie wydaje mu się juŜ takie absurdalne. - Posługiwał się róŜnymi formami magicznej mocy, takimi, które druidzi odrzucili, przebudowując stary świat. Do diaska! Jeśli jesteś Coglinem, nadal musisz mieć taką samą moc. Czy tak jest? Czy to taka sama magia jak moja? - Par! - Na twarzy Colla nagle pojawił się niepokój. - Jak twoja? - szybko zapytał starzec. - Taka magia jak w pieśni? Nie, nigdy! Nie tak nieobliczalna jak ona! Na tym zawsze polegał problem z druidami i ich elfią magią - była zbyt nieobliczalna! Moc, którą ja posiadam, zasadza się na naukach. Ich słuszność została potwierdzona w ciągu wieloletnich badań! Nie działa sama przez się, nie rozwija się jak Ŝywa istota! - Urwał, wykrzywiając twarz w posępnym uśmiechu. - Muszę jednak przyznać, Parze Ohmsfordzie, Ŝe moja moc nie potrafi śpiewać! - Czy naprawdę jesteś Coglinem? - zapytał cicho Par głosem zdradzającym zdumienie. - Tak - wyszeptał starzec w odpowiedzi. - Tak, chłopcze. - Następnie szybko obrócił się w stronę Colla, który chciał właśnie mu przerwać, i przyłoŜył do ust wąski, kościsty palec. - Pst, młody Ohmsfordzie, wiem, Ŝe ciągle mi nie dowierzasz i twój brat takŜe, ale posłuchaj mnie przez chwilę. Jesteście dziećmi elfiego rodu Shannary. Nigdy nie było ich duŜo i zawsze wiele od nich oczekiwano. Myślę, Ŝe z wami będzie tak samo. Być moŜe jeszcze więcej. Nie wolno mi zaglądać w przyszłość. Jak wam powiedziałem, jestem tylko posłańcem, i to niezbyt dobrym. Prawdę powiedziawszy, niechętnym posłańcem. Ale nikt więcej Allanonowi nie pozostał. - Ale dlaczego ty? - udało się wtrącić Parowi. Na jego szczupłej twarzy malowało się napięcie i niepokój. Starzec umilkł. Jego koścista, pomarszczona twarz ściągnęła się jeszcze bardziej, jakby
z trudem przychodziła mu odpowiedź na to pytanie. Kiedy w końcu przemówił, wokół panowała niemal namacalna cisza. - PoniewaŜ byłem kiedyś druidem, tak dawno temu, Ŝe juŜ ledwie pamiętam, jakie to było uczucie. Studiowałem prawidła magii i prawidła odrzuconych nauk i wybrałem te ostatnie, wyrzekając się tym samym wszelkich pretensji do tych pierwszych oraz prawa do dalszego przebywania z druidami. Allanon znał mnie albo, jeśli wolicie, wiedział o moim istnieniu i przypomniał sobie o mnie. Nie, poczekajcie. Przesadzam trochę, mówiąc, Ŝe byłem druidem. Nie byłem nim, studiowałem jedynie zasady. Ale Allanon mimo to sobie o mnie przypomniał. Kiedy do mnie przybył, rozmawiał ze mną jak równy z równym, chociaŜ wprost tego nie powiedział. Nie ma nikogo poza mną, kto mógłby zrobić to, co jest teraz konieczne, to znaczy odnaleźć ciebie i pozostałych oraz przekonać was o prawdziwości waszych snów. Wszyscy bowiem juŜ je mieliście: Wren i Walker Boh, podobnie jak ty. Wszystkim wam ukazano niebezpieczeństwo, jakie skrywa w sobie przyszłość. Dlatego mnie przysłał. Byłem kiedyś druidem, w duchu, jeśli nie w praktyce. - Zamrugał oczami, jakby chciał odpędzić to wspomnienie. - WciąŜ jeszcze stosuję wiele magicznych zasad druidów. Nikt o tym nie wiedział. Ani moja wnuczka Kimber, ani wasi przodkowie, nikt. Widzicie, moje Ŝycie składało się z wielu osobnych istnień. Coglin, który towarzyszył Brin Ohmsford do Maelmordu, był pustelnikiem, na pół szaleńcem, na pół kaleką, noszącym przy sobie magiczne proszki o niezwykłej mocy. Tym byłem wówczas. Kimś takim się stałem. Musiało potem upłynąć wiele lat, nim doszedłem do siebie i znowu zacząłem zachowywać się i mówić jak dawniej. To sen druidów tak długo utrzymywał mnie przy Ŝyciu. - Westchnął. - Znałem jego sekret; opuszczając ich, zabrałem go ze sobą. Nieraz myślałem, Ŝeby dać za wygraną, oddać się śmierci, zamiast czepiać się kurczowo Ŝycia. Coś jednak nie pozwalało mi zrezygnować i myślę teraz, Ŝe moŜe był to Allanon, który zza grobu starał się zadbać o to, Ŝeby po jego śmierci druidzi mieli choćby jednego rzecznika. - Dostrzegł w oczach Para rodzące się pytanie, odgadł jego treść i szybko potrząsnął głową. - Nie, nie mnie! Nie jestem rzecznikiem, jakiego potrzebuje. Mnie pozostało zaledwie tyle czasu, Ŝeby przekazać wiadomość, którą mi powierzono. Allanon o tym wie. Wiedział, Ŝe nie moŜe mnie prosić o to, bym się zgodził prowadzić Ŝycie, które kiedyś odrzuciłem. Musi o to poprosić kogoś innego. - Mnie? - zapytał od razu Par. Starzec na chwilę zamilkł. - Być moŜe. Czemu go sam nie zapytasz? Nikt się nie odzywał. Siedzieli pochyleni w stronę ogniska, otoczeni zewsząd gęstym mrokiem. Nawoływanie nocnych ptaków nadlatywało cichym echem ponad wodami
Tęczowego Jeziora. Ów przejmujący odgłos w dziwny sposób zdawał się odmierzać głębię odczuwanej przez Para niepewności. - Chcę go zapytać - rzekł w końcu. - Myślę nawet, Ŝe powinienem. - Musisz więc to zrobić. - Starzec ściągnął wąskie usta. Coll zaczął coś mówić, ale się rozmyślił. - Cała ta sprawa wymaga powaŜnego zastanowienia - powiedział w końcu. - Jest na to niewiele czasu - mruknął starzec. - Nie powinniśmy więc trwonić tego, który nam pozostał - odparł rzeczowo Coll. Nie mówił juŜ w sposób opryskliwy, a jedynie zdecydowany. Par patrzył przez chwilę na brata, po czym skinął głową. - Coll ma rację. Będę musiał to przemyśleć. Starzec wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, Ŝe nic więcej nie moŜe zrobić, i wstał. - Przekazałem wam wiadomość, którą mi powierzono, i pora mi ruszać w drogę. Muszę jeszcze odwiedzić pozostałych. Ohmsfordowie powstali wraz z nim, zaskoczeni. - Odchodzisz teraz, jeszcze tej nocy? - zapytał szybko Par. WyobraŜał sobie, Ŝe starzec pozostanie dłuŜej, usiłując ich przekonać o doniosłości snów. - Tak będzie najlepiej. Im wcześniej wyruszę w dalszą podróŜ, tym szybciej się ona skończy. Mówiłem ci, Ŝe do ciebie przyszedłem najpierw. - Ale w jaki sposób odnajdziesz Wren i Walkera? - chciał wiedzieć Coll. - Tak samo jak was. - Starzec strzelił palcami i na chwilę rozbłysło srebrzyste światło. Jego twarz wyglądała upiornie w blasku ognia. - Magia! Wyciągnął kościstą dłoń. Par uchwycił ją pierwszy i stwierdził, Ŝe starzec ma Ŝelazny uścisk. Coll poczuł to samo. Spojrzeli po sobie. - Pozwólcie, Ŝe udzielę wam pewnej rady - rzekł nagle starzec. - Nie musicie jej oczywiście przyjąć, lecz moŜe zechcecie. Opowiadacie te historie, legendy o druidach i o magii, i o waszych przodkach, a wszystkie one są rodzajem litanii tego, co było i minęło. To piękne, ale nie chcecie chyba tracić z pola widzenia teraźniejszości. Wszystkie opowieści świata nie będą warte funta kłaków, jeśli się spełni wizja, którą wam ukazałem. Musicie Ŝyć w tym świecie, nie w jakimś innym. Magia słuŜy wielu celom, lecz wy jej uŜywacie tylko w jeden sposób. Musicie odkryć, do czego jeszcze moŜna ją wykorzystać. A będzie to moŜliwe dopiero wówczas, gdy ją zrozumiecie. Sądzę bowiem, Ŝe wcale jej nie rozumiecie, Ŝaden z was. Przyglądał im się przez chwilę, po czym odwrócił się i ruszył cięŜko naprzód, pogrąŜając się w
mroku. - Nie zapomnijcie, pierwsza noc nowiu! - Przystanął, kiedy jego postać była juŜ tylko cieniem, i obejrzał się do tyłu. - Jeszcze o jednym powinniście pamiętać: uwaŜajcie na siebie. Jego głos stał się nagle ostry. - Cieniowce to nie plotki i bajki wyssane z palca. Są równie realne jak wy czy ja. Do dzisiaj mogliście sądzić inaczej, ale teraz juŜ wiecie. Będą na was czekać, dokądkolwiek pójdziecie. Ta kobieta była równieŜ jednym z nich. Przyszła tutaj węszyć, poniewaŜ wyczuła, Ŝe posiadacie magiczną moc. Inne będą robić to samo. - Znowu ruszył z miejsca. - Wiele istot będzie na was polowało - ostrzegł ich cicho. Zamruczał jeszcze coś do siebie, czego Ŝaden z nich nie dosłyszał, po czym powoli pogrąŜył się w mroku. Po chwili zniknął zupełnie. Par i Coll Ohmsfordowie niewiele spali tej nocy. Nie kładli się jeszcze długo po odejściu starca, rozmawiając i sprzeczając się, trawieni niepokojem, do którego nie potrafili się przyznać. Nieustannie wypatrywali w mroku zapowiedzianych istot - cieniowców lub innych stworzeń - które miały na nich polować. Nawet potem, kiedy nie pozostało juŜ wiele do powiedzenia, kiedy zawinęli się w koce i zamknęli oczy zmęczeni, przezwycięŜając strach, ich sen był niespokojny. Przewracali się i rzucali na posłaniach, budząc się i rozbudzając nawzajem z dręczącą regularnością aŜ do rana. O świcie wygrzebali się spod swoich ciepłych okryć, umyli w zimnych wodach jeziora i niemal od razu zaczęli od nowa rozmawiać i sprzeczać się. Na tym upłynęło im równieŜ śniadanie, co miało tę dobrą stronę, Ŝe chociaŜ znów niewiele było do zjedzenia, mogli zapomnieć o swoich pustych Ŝołądkach. Ich rozmowy, coraz częściej przeradzające się w sprzeczki, dotyczyły starca podającego się za Coglina oraz snów, które mogły, choć nie musiały, być zesłane przez Allanona. Zahaczały równieŜ o takie uboczne tematy, jak cieniowce, szperacze federacji, nieznajomy, który uratował ich w Yarfleet, oraz to, czy świat ma jeszcze jakiś sens, czy nie. JuŜ wcześniej wyrobili sobie poglądy na te sprawy, a poniewaŜ w większości bardzo się one róŜniły, musieli się teraz porozumiewać ponad rozległym obszarem niezgodności. JuŜ w niecałą godzinę po świcie mieli siebie nawzajem serdecznie dosyć. - Nie moŜesz zaprzeczyć, Ŝe istnieje moŜliwość, iŜ ten starzec naprawdę jest Coglinem! - Par powtarzał to juŜ chyba po raz setny, kiedy odnosili namiot do łodzi. - Nie zaprzeczam temu. - Coll wzruszył krótko ramionami. - A jeśli naprawdę jest Coglinem, to nie moŜesz zaprzeczyć, Ŝe wszystko, co nam powiedział, równieŜ moŜe być prawdą! - Temu równieŜ nie przeczę.
- No, a leśna kobieta? Czym była, jeśli nie cieniowcem, nocną istotą rozporządzającą magią silniejszą od naszej? - Od twojej. - Przepraszam. - Par się zaperzył. - Od mojej. Chodzi o to, Ŝe naprawdę była cieniowcem! Musiała być! A więc przynajmniej część tego, co powiedział nam starzec, jest prawdą, czy ci się to podoba, czy nie! - Poczekaj chwilę! - Coll upuścił koniec plandeki i stał teraz z rękoma wspartymi o biodra, spoglądając na brata z wystudiowanym oburzeniem. - Zawsze to robisz, kiedy się sprzeczamy. Dokonujesz tych niedorzecznych skoków myślowych i zachowujesz się tak, jakby były one w pełni uzasadnione. W jaki sposób z tego, Ŝe ta kobieta była cieniowcem, wynika, Ŝe starzec mówił prawdę? - PoniewaŜ jeŜeli... - Przy czym nie kwestionuję nawet twego twierdzenia, iŜ rzeczywiście była cieniowcem - ostro przerwał mu Coll. - ChociaŜ nie mamy najmniejszego pojęcia, czym są cieniowce. Poza tym równie dobrze mogła być czymś zupełnie innym. - Czymś innym? Czym zatem...? - Na przykład towarzyszką starca. Przynętą mającą nadać cechy prawdopodobieństwa jego historii. - To niedorzeczne! - Par nie posiadał się ze złości. - Czemu miałoby to słuŜyć? Coll w zamyśleniu ściągnął usta. - Temu oczywiście, Ŝeby cię przekonać, byś się z nim udał do Hadeshornu. śeby cię sprowadzić z powrotem do Callahornu. Zastanów się nad tym. MoŜe tego starca równieŜ interesuje magia, podobnie jak federację. - Nie wierzę w to. - Par gwałtownie potrząsnął głową. - Tylko dlatego, Ŝe nie lubisz wierzyć w coś, na co sam pierwszy nie wpadłeś - zauwaŜył uszczypliwie Coll, znowu podnosząc koniec plandeki. - Coś sobie wbijesz do głowy i koniec. Tym razem nie rób tego zbyt pochopnie. Trzeba rozwaŜyć równieŜ inne moŜliwości i właśnie wskazałem ci jedną z nich. W milczeniu dotarli do brzegu rzeki i ułoŜyli plandekę na dnie łodzi. ChociaŜ słońce wstało dopiero nad horyzontem, zaczynało się juŜ robić ciepło. Powierzchni Tęczowego Jeziora nie marszczył najlŜejszy podmuch wiatru, a w powietrzu unosił się zapach polnych kwiatów i trawy. Coll odwrócił się. - Wiesz, to nawet nie o to chodzi, Ŝe masz zdecydowane poglądy. Tylko Ŝe potem
uwaŜasz, Ŝe powinienem się po prostu z nimi zgadzać. Nie powinienem się sprzeczać, lecz ustępować. OtóŜ nie mam takiego zamiaru. Jeśli chcesz wyruszyć do Hadeshornu i pod Smocze Zęby, to proszę bardzo, zrób to. Ale przestań się zachowywać, jakbym ja powinien skakać ze szczęścia, Ŝe mogę pójść z tobą. Par nic w pierwszej chwili nie odpowiedział. Myślał o okresie ich wspólnego dorastania. Był o dwa lata starszy od Colla i chociaŜ był słabszy fizycznie, to on zawsze we wszystkim przewodził. Miał wszakŜe władzę nad magią i to zapewniało mu uprzywilejowaną pozycję. To prawda, był stanowczy; musiał być stanowczy, jeśli nie chciał ulegać pokusie rozwiązywania wszystkich problemów za pomocą magii. Nie był tak zrównowaŜony, jak powinien; i dzisiaj nie było pod tym względem lepiej. Coll zawsze był bardziej opanowany z nich obu, trudno go było wyprowadzić z równowagi. RozwaŜny i ostroŜny - był urodzonym rozjemcą w sąsiedzkich kłótniach i sporach, poniewaŜ nikt inny nie potrafił tak oddziaływać na otoczenie samą swą fizyczną obecnością. Nikt teŜ nie był lubiany tak jak on, gdyŜ naleŜał do ludzi, którzy natychmiast zjednują sobie sympatię. WciąŜ się wszystkimi opiekował, łagodził antagonizmy, leczył zranioną dumę. Par natomiast zawsze był w natarciu, niepomny na takie rzeczy, wciąŜ poszukujący nowych obszarów do spenetrowania, nowych wyzwań, które mógłby podjąć, nowych pomysłów, które mógłby wprowadzić w Ŝycie. Był wizjonerem, lecz brakowało mu wraŜliwości Colla. Wyraźnie dostrzegał moŜliwości, jakich dostarcza Ŝycie, lecz to Coll najlepiej rozumiał, jakich ofiar ono wymaga. W przeszłości wielokrotnie osłaniali się nawzajem, kryjąc swoje błędy. Lecz Par zawsze mógł odwołać się do magii i osłanianie Colla zwykle niewiele go kosztowało. Z Collem rzecz miała się inaczej. Osłanianie Para kosztowało go czasem bardzo wiele. Par był jednak jego bratem, kochał go, więc nigdy się nie skarŜył. Niekiedy, myśląc o dawnych czasach, Par czuł się zawstydzony tym, jak wiele pozwalał swemu bratu dla siebie robić. Odpędził wspomnienia. Coll patrzył na niego, czekając na odpowiedź. Par poruszył się nerwowo, zastanawiając się, jak powinna ona brzmieć. Potem rzekł po prostu: - No dobrze. Co według ciebie powinniśmy zrobić? - Do diaska, nie wiem, co powinniśmy zrobić! - odparł od razu Coll. - Wiem tylko, Ŝe jest wiele pytań i dopóki nie zdołamy odpowiedzieć przynajmniej na niektóre z nich, nie powinniśmy się na nic decydować! Par spokojnie skinął głową. - Chcesz powiedzieć, Ŝe nie powinniśmy tego robić przed nastaniem nowiu. - Wiesz dobrze, Ŝe do tego czasu pozostały jeszcze ponad trzy tygodnie! - To wcale nie tak długo, jak ci się wydaje! - Par zacisnął zęby. - W jaki sposób
mielibyśmy odpowiedzieć do tego czasu na wszystkie pytania? Coll patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. - Jesteś niemoŜliwy, wiesz? Odwrócił się i ruszył z brzegu w stronę miejsca, gdzie leŜały ich koce i naczynia kuchenne, i zaczął je znosić do łodzi. Nie patrzył na Para. Par stał nieruchomo, obserwując brata w milczeniu. Przypomniał sobie, jak Coll wyciągnął go półŜywego z Rappahalladranu, kiedy wpadł w jego rwący nurt podczas letniej wycieczki. Zniknął pod wodą i Coll musiał po niego nurkować. Zaniósł go potem do domu na plecach, trzęsącego się od gorączki i na wpół przytomnego. Miał wraŜenie, Ŝe brat zawsze się nim opiekował. Czemu właściwie tak było, zapytywał teraz sam siebie, skoro to on posiadał magiczną moc? Coll skończył pakować łódź i Par podszedł do niego. - Przykro mi - powiedział wyczekująco. Coll przez chwilę spoglądał na niego z powagą, po czym uśmiechnął się. - Nie, wcale nie jest ci przykro. Tylko tak mówisz. - Nieprawda! - Par równieŜ się uśmiechnął - AleŜ tak! Chcesz po prostu uśpić moją czujność, Ŝeby potem, kiedy będziemy juŜ na środku jeziora, znowu zacząć swoje pokrętne wywody! - Coll śmiał się juŜ na całe gardło. - Więc dobrze. - Par przybrał moŜliwie udręczony wyraz twarzy. - To prawda. Nie jest mi przykro. - Wiedziałem! - tryumfował Coll. - Ale mylisz się co do przyczyny moich przeprosin. Nie ma to nic wspólnego z wysadzaniem cię na środku jeziora. Po prostu usiłuję zrzucić z siebie brzemię winy, którą zawsze odczuwałem z powodu bycia starszym bratem. - Nie przejmuj się! - Coll trzymał się za brzuch ze śmiechu. - Zawsze byłeś okropnym starszym bratem! Par dał mu szturchańca, Coll mu go oddał i na jakiś czas róŜnice zdań poszły w zapomnienie. Śmiejąc się, spojrzeli ostatni raz na miejsce swego obozowiska i zepchnęli łódź na jezioro, gramoląc się do niej, dopiero kiedy wypłynęła na głębszą wodę. Coll bez słowa chwycił za wiosła. Płynęli wzdłuŜ brzegu na zachód, nasłuchując szczebiotu ptaków dobiegającego od strony drzew i sitowia i czując na skórze coraz cieplejsze promienie słońca. Przez pewien czas milczeli, ciesząc się odnowionym poczuciem wzajemnej więzi i uwaŜając, by od razu nie wszcząć nowej sprzeczki. Par jednak przyłapał się na tym, Ŝe wciąŜ roztrząsa to wszystko w myślach, i był
pewien, Ŝe Coll robi to samo. W jednym jego brat miał rację - było mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Rozmyślając o zdarzeniach poprzedniego wieczora, Par Ŝałował, Ŝe nie przyszło mu do głowy poprosić starca o trochę więcej informacji. Czy starzec wiedział na przykład, kim jest nieznajomy, który uratował ich w Yarfleet? Wiedział o ich tamtejszej przygodzie, musiał więc takŜe mieć jakieś pojęcie o tym, w jaki sposób uciekli. Udało mu się ich wytropić, najpierw w Yarfleet, a potem na Mermidonie, i bez większego trudu przepędził leśną kobietę mogącą być cieniowcem. Rozporządzał jakiegoś rodzaju mocą, być moŜe magią druidów, być moŜe wiedzą starego świata - nie wyjawił jednak, czym ona jest ani jak działa. Na czym właściwie polegał jego związek z Allanonem? A moŜe było to jedynie twierdzenie pozbawione podstaw w rzeczywistości? I dlaczego tak łatwo dał za wygraną, kiedy Par powiedział, Ŝe musi jeszcze rozwaŜyć sprawę udania się do Hadeshornu na spotkanie z Allanonem? CzyŜ nie powinien był włoŜyć więcej wysiłku w nakłonienie Para do podjęcia wyprawy? Lecz najbardziej niepokojące było pytanie, którego w ogóle nie miał odwagi przedyskutować z Collem, poniewaŜ dotyczyło ono właśnie brata. Sny powiedziały Parowi, Ŝe jest potrzebny i Ŝe potrzebni są równieŜ jego kuzynka Wren oraz jego stryj Walker Boh. Starzec powiedział to samo - Ŝe wezwani zostali Par, Wren i Walker. Czemu nie było wzmianki o Collu? Na to pytanie zupełnie nie znajdował odpowiedzi. Z początku myślał, iŜ jest tak dlatego, Ŝe on posiada magiczną moc, a Coll nie, i Ŝe wezwanie ma coś wspólnego z pieśnią. Lecz dlaczego w takim razie potrzebna była Wren? Ona równieŜ nie miała magicznej mocy. Z Walkerem Bohem rzecz miała się oczywiście inaczej, gdyŜ zawsze krąŜyły o nim pogłoski, Ŝe wie o magii coś, czego nie wie nikt inny. Ale nie Wren. I Coll takŜe nie. A jednak Wren została wyraźnie wymieniona, a Coll nie. To właśnie bardziej niŜ cokolwiek innego sprawiało, Ŝe nie wiedział, co ma zrobić. Chciał znać przyczynę snów; jeśli starzec mówił prawdę o Allanonie, to Par chciał wiedzieć, co druid ma do powiedzenia. Lecz nie chciał nawet o tym słyszeć, jeśli oznaczało to rozstanie z Collem. Coll był dla niego więcej niŜ bratem; był jego najlepszym przyjacielem, najbardziej zaufanym towarzyszem, praktycznie jego drugim ja. Par nie miał zamiaru angaŜować się w coś, przy czym nie była poŜądana obecność ich obu. Po prostu nie zamierzał tego robić. JednakŜe starzec nie zabronił Collowi z nim iść. Sny równieŜ nie. Ani starzec, ani sny nie przestrzegały przed tym. Po prostu go pomijały. Dlaczego?
Poranek upływał powoli i zaczął wiać wiatr. Bracia ustawili maszt i rozpięli Ŝagiel, uŜywając do tego celu plandeki oraz jednego z wioseł. Wkrótce mknęli po Tęczowym Jeziorze, którego wody chlupotały i pieniły się wokół nich. Kilka razy łódź omal się nie wywróciła, lecz pozostawali czujni na nagłe zmiany wiatru i balansując ciałami, unikali wywrotki. Wzięli kurs na południe i wczesnym popołudniem dotarli do ujścia Rappahalladranu. Tam wyciągnęli łódź na brzeg w małej zatoczce, przykryli ją sitowiem i gałęziami, pozostawiając w środku wszystko prócz koców oraz sprzętów kuchennych, i ruszyli pieszo w górę rzeki, w stronę lasu Duln. Wkrótce jednak uznali, Ŝe skrócą sobie drogę, idąc na przełaj, i oddalili się od rzeki, kierując się w stronę pogórza Leah. Nie rozmawiali o celu swej wędrówki od poprzedniego wieczora, kiedy zawarli milczące porozumienie, Ŝe później się nad tym zastanowią. Oczywiście nie uczynili tego. śaden z nich nie poruszył ponownie tego tematu. Coll dlatego, Ŝe i tak podąŜali w kierunku, w którym chciał się udać, Par zaś dlatego, Ŝe przyznawał bratu w duchu rację, Ŝe trzeba jeszcze pomyśleć, zanim podejmą podróŜ z powrotem na północ do Callahornu. Shady Vale była równie dobrym miejscem jak kaŜde inne, by doprowadzić te rozmyślania do końca. Co dziwne, chociaŜ od wczesnego ranka nie rozmawiali o snach ani o starcu, ani o pozostałych sprawach, zaczęli niezaleŜnie od siebie rozwaŜać na nowo swoje stanowiska i zbliŜać się do siebie, przy czym kaŜdy z nich przyznawał w duchu, Ŝe być moŜe drugi ma jednak trochę racji. Kiedy w końcu ponownie zaczęli o tym dyskutować, juŜ się nie kłócili. Zrobiło się tymczasem popołudnie, było gorąco i parno, słońce płonęło nad nimi jak oślepiająca biała kula, zmuszając ich do osłaniania oczu ręką. Przed nimi roztaczał się krajobraz pofałdowanych wzgórz, okrytych kobiercem traw i polnych kwiatów, wśród których znaczyły się gdzieniegdzie kępy szerokolisinych drzew oraz plamy zarośli i skał. Mgły, otulające wyŜynę przez cały rok, cofnęły się w wyŜsze regiony, ustępując przed słonecznym blaskiem, i czepiały się grani i szczytów skał jak postrzępione kawałki waty. - Myślę, Ŝe leśna kobieta naprawdę bała się starca - mówił Par, kiedy pięli się po długim, łagodnym zboczu ku kępie jesionów. - Nie sądzę, Ŝeby udawała. Nikt by tego tak dobrze nie zagrał. - Chyba masz rację. Chciałem jedynie zmusić cię do myślenia, mówiąc, Ŝe mogą być wspólnikami. Zastanawiam się tylko, czy starzec powiedział nam wszystko, co wie. Z opowieści o Allanonie najbardziej utkwiło mi w pamięci, Ŝe był nadzwyczaj ostroŜny w stosunkach z Ohmsfordami. - Nigdy nie mówił im wszystkiego, to prawda.
- MoŜe wiec starzec jest w tym do niego podobny. Osiągnąwszy szczyt wzgórza, rzucili zwinięte koce w cieniu jesionów i stanęli znuŜeni, spoglądając na wyŜynę. Obaj byli mokrzy od potu i koszule kleiły im się do pleców. - Nie dojdziemy dzisiaj do Shady Vale - rzekł Par, siadając na ziemi pod jednym z drzew. - Na to wygląda. - Coll usadowił się obok niego i rozprostował kości. - Zastanawiałem się właśnie... - To nigdy nie zaszkodzi... - Zastanawiałem się, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Przyjemnie byłoby dla odmiany przespać się w łóŜku. - Przez grzeczność nie zaprzeczę. - Coll zaśmiał się. - Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy znaleźć łóŜko na tym pustkowiu? Par obrócił się powoli i spojrzał na niego. - Owszem, mam. Domek myśliwski Morgana stoi o parę mil stąd na południe. Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, Ŝebyśmy wypoŜyczyli go sobie na tę noc. - Tak, na pewno. - Coll w zamyśleniu zmarszczył czoło. Morgan był najstarszym synem rodziny, której przodkowie panowali w Leah. Ich monarchia została jednak obalona przed niemal dwustu laty, kiedy federacja dokonała ekspansji na północ i wchłonęła Leah. Rodzina utrzymywała się w następnych latach z uprawy ziemi i rzemiosła. Obecny senior rodu, Kyle Leah, był posiadaczem ziemskim mieszkającym na południe od miasta i zajmującym się hodowlą bydła. Morgan, jego najstarszy syn i najbliŜszy przyjaciel Para i Colla, miał w głowie tylko figle i psoty. - Morgana nie ma chyba w pobliŜu, jak sądzisz? - zapytał Coll, uśmiechając się szeroko na samą myśl o takiej moŜliwości. Par uśmiechnął się równieŜ. Domek naleŜał właściwie do całej rodziny, ale Morgan korzystał z niego najczęściej. Kiedy ostatnim razem bracia Ohmsfordowie przebywali w Leah, przez tydzień byli gośćmi Morgana w jego domku. Urządzali biwaki, polowali i łowili ryby, lecz czas upływał im głównie na wysłuchiwaniu opowieści przyjaciela o jego nieustannych próbach uprzykrzania Ŝycia przedstawicielom federacji w Leah. Morgan miał najŜywszy umysł i najzręczniejszą parę rąk w całej Sudlandii, a przy tym Ŝywił zapiekłą niechęć do armii okupującej jego kraj. W odróŜnieniu od Shady Vale, Leah było duŜym miastem i wymagało nadzoru. Po zniesieniu monarchii federacja ustanowiła tymczasowego gubernatora oraz rząd i wysłała na miejsce pułk wojska dla zapewnienia ładu i porządku. Morgan uznał to za osobiste wyzwanie. Wykorzystywał kaŜdą nadarzającą się sposobność, by zatruć Ŝycie urzędnikom
mieszkającym teraz wygodnie w domu jego przodków, bez uszanowania dla uświęconych praw własności. Siły w tej walce nigdy nie były wyrównane. Morgan był prawdziwym geniuszem w sianiu zamętu, a przy tym młodzieńcem zbyt inteligentnym, by pozwolić urzędnikom federacji nabrać podejrzeń, Ŝe to on jest cierniem w ich zbiorowym boku; cierniem, którego nie potrafili nawet znaleźć, a tym bardziej usunąć. Podczas ostatniego wypadu Morgan zamknął gubernatora i jego zastępcę ze stadem starannie umazanych błotem świń w prywatnej łaźni i zablokował zamki. Łaźnia była bardzo mała, a świń całe mnóstwo. Minęły dwie godziny, nim zdołano uwolnić całą kompanię, i Morgan solennie zapewniał, Ŝe wówczas trudno juŜ było rozpoznać, kto jest kim. Bracia podnieśli się z ziemi, zarzucili na plecy tobołki i ponownie ruszyli w drogę. Popołudnie dobiegało końca, słońce chyliło się ku zachodowi, lecz powietrze wciąŜ było nieruchome, a upał stał się jeszcze bardziej nieznośny. Ziemia na tej wysokości była latem tak sucha, Ŝe trawa, której źdźbła były zeschnięte w brązową skorupę, kruszyła im się pod stopami. Spod ich butów unosiły się małe obłoki pyłu i mieli zupełnie sucho w ustach. Zmierzchało juŜ, kiedy ujrzeli domek myśliwski. Był to budynek z kamienia i drewna stojący wśród kępy sosen na wzniesieniu, z którego roztaczał się rozległy widok na zachód. Zmęczeni i zlani potem zrzucili tobołki pod drzwiami i udali się wprost do źródeł kąpielowych ukrytych o sto metrów za domem wśród drzew. Dotarłszy tam, natychmiast zaczęli zrzucać ubrania, zapominając o wszystkim poza przemoŜnym pragnieniem zanurzenia się w zapraszających wodach przejrzystych, błękitnych sadzawek zasilanych z podziemnych zdrojów. Dlatego właśnie dostrzegli błotnego stwora, dopiero gdy siedział im juŜ niemal na karku. Wyłonił się z pobliskich zarośli, postacią przypominał człowieka, od stóp do głowy oblepiony był błotem i zanosił się rykiem, od którego panująca wokół cisza rozprysnęła się jak szkło. Coll zawył, odskoczył do tyłu, stracił równowagę i runął głową naprzód do źródła. Par cofnął się gwałtownie, zahaczył o coś nogą i potoczył się po ziemi. W ułamku sekundy stwór siedział na nim. - Aaaaa! Smakowity mieszkaniec Shady Vale! - zachrypiał głosem, który nagle wydał im się bardzo znajomy. - Niech cię kule, Morgan! - Par wił się i skręcał, usiłując zrzucić z siebie napastnika. Mało nie umarłem ze strachu, do diabła! Coll wygramolił się ze źródła. WciąŜ jeszcze miał na sobie buty i do połowy opuszczone spodnie.
- Sądziłem - powiedział spokojnie – Ŝe tylko federację chcesz przepędzić z Leah, a nie swoich przyjaciół. - Wyprostował się i otarł wodę z twarzy. Morgan Leah śmiał się wesoło pod swoją błotną skorupą. - Przepraszam, naprawdę. Ale takiej okazji nie mogłem przepuścić. Chyba to rozumiecie! Par usiłował zetrzeć błoto ze swego ubrania, lecz w końcu dał za wygraną. Rozebrał się do naga i zaniósł wszystko do źródła. Odetchnął z ulgą, po czym spojrzał do tyłu na Morgana. - Co ty, u licha, właściwie wyprawiasz? - Masz na myśli to błoto? Dobrze robi na cerę. - Morgan podszedł do źródła i ostroŜnie zanurzył się w wodzie. - O jakąś milę stąd znajdują się sadzawki błotne. Natrafiłem na nie przypadkiem parę dni temu. Nie wiedziałem, Ŝe tam są. Mówię wam, nic tak dobrze nie chłodzi w gorący dzień jak unurzanie się w błocie. To nawet lepsze od źródeł. Wytarzałem się więc jak wieprz i wróciłem tutaj, Ŝeby się opłukać. Wtedy właśnie usłyszałem, jak nadchodzicie, i postanowiłem zgotować wam prawdziwie góralskie powitanie. Zanurkował pod wodą. Kiedy znów się wynurzył, zamiast błotnego potwora ujrzeli smukłego, mocno zbudowanego młodzieńca mniej więcej w ich wieku, opalonego niemal na czekoladowo, o opadających na ramiona rudawych włosach i jasnoszarych oczach, spoglądających z twarzy zarazem inteligentnej i pełnej otwartości. - Patrzcie i podziwiajcie! - wykrzyknął, odsłaniając zęby w uśmiechu. - Wspaniale - bez entuzjazmu odparł Coll. - Och, dałbyś spokój! Nie kaŜda sztuczka musi być wystrzałowa. Ale to mi o czymś przypomina. - Morgan pochylił się z pytającym spojrzeniem do przodu. Jego twarz często przybierała taki wyraz, jakby w duchu był czymś rozbawiony, i tak było równieŜ teraz. - Czy wy dwaj nie powinniście być gdzieś w Callahornie i mącić w głowach tubylcom? Czy nie słyszałem ostatnio czegoś takiego o waszych planach? Co tutaj robicie? - A co ty tutaj robisz? - zrewanŜował się pytaniem Coll. - Ja? Och, to po prostu wynik jeszcze jednego drobnego nieporozumienia związanego z gubernatorem, a dokładniej mówiąc, z jego Ŝoną. Oczywiście nie podejrzewają mnie, nigdy tego nie robią. Niemniej jednak uznałem, Ŝe to dobry moment na zrobienie sobie wakacji. Morgan uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ale ja zapytałem was pierwszy. Co się dzieje? Nie było mowy o tym, Ŝeby go zbyć byle czym, a poza tym ci trzej nigdy nie mieli przed sobą tajemnic, więc Par, ze znaczną pomocą Colla, opowiedział mu, co się stało, począwszy od owego wieczora w Yarfleet, kiedy przyszli po nich Rimmer Dali i szperacze federacji. Opowiedział mu o snach, które mogły być zesłane przez Allanona, o ich spotkaniu z
przeraŜającą leśną kobietą, która mogła być cieniowcem, i o starcu, który ich uratował i który mógł być Coglinem. - W waszej opowieści jest sporo róŜnych „gdybań” - zauwaŜył Ŝartobliwie góral, kiedy skończyli. - Jesteście pewni, Ŝe nie wymyśliliście tego wszystkiego? - Chciałbym, Ŝeby tak było - Ŝałośnie odparł Coll. - Tak czy owak sądziliśmy, Ŝe spędzimy tutaj noc w łóŜku, a jutro ruszymy w dalszą drogę do Vale - wyjaśnił Par. Morgan przeciągnął palcem po wodzie przed sobą i potrząsnął głową. - Na waszym miejscu chyba bym tego nie robił. Par i Coll wymienili spojrzenia. - Jeśli federacji tak bardzo na was zaleŜało, Ŝe wysłała Rimmera Dalia aŜ do Yarfleet kontynuował Morgan, podnosząc nagle wzrok i spoglądając im w oczy - to czy nie sądzicie, Ŝe moŜe go równieŜ wysłać do Shady Vale? Zapanowało długie milczenie, aŜ wreszcie Par powiedział: - Przyznaję, Ŝe o tym nie pomyślałem. Morgan podpłynął do brzegu sadzawki, wyszedł z wody i zaczął się wycierać. - CóŜ, myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną, mój drogi. Dobrze, Ŝe masz we mnie przyjaciela. Wracajmy do domku. Zrobię wam coś do jedzenia, tym razem coś innego niŜ ryby, i porozmawiamy o tym. Wytarli się do sucha, opłukali swoje ubrania i wrócili do chatki myśliwskiej. Morgan zabrał się do przygotowywania kolacji. Ugotował wspaniałą potrawę z mięsem, marchewką, ziemniakami oraz cebulą i podał ją z gorącym chlebem i zimnym piwem. Siedzieli na ławach pod sosnami, jedząc z wilczym apetytem, aŜ w końcu niemal wszystko zniknęło z talerzy. Zaczęło się wreszcie robić nieco chłodniej. ZbliŜała się noc, przynosząc od strony gór oŜywczy wiatr. Morgan podał na deser gruszki oraz ser i kiedy podjadali je ze smakiem, niebo zabarwiło się najpierw na czerwono, potem na purpurowo, aŜ w końcu pociemniało zupełnie i zapełniło się gwiazdami. - Kocham te góry - odezwał się Morgan, przerywając długie milczenie. Siedzieli teraz na kamiennych schodach chatki. - Mógł bym pewnie nauczyć się równie mocno kochać miasto, ale nie teraz, kiedy naleŜy ono do federacji. Czasami zastanawiam się, jak mogło wyglądać Ŝycie w naszym starym domu, zanim nam go zabrano. To stało się oczywiście dawno temu, przed sześcioma pokoleniami. Nikt juŜ nie pamięta, jak wtedy było. Mój ojciec nawet nie chce o tym rozmawiać. Ale tutaj... ten kraj wciąŜ naleŜy do nas. Federacja nie zdołała nam go jeszcze odebrać. Po prostu jest zbyt duŜy. MoŜe dlatego tak bardzo go kocham: bo jest ostatnią rzeczą, jaka pozostała mojej rodzinie z dawnych czasów.
- Oprócz miecza - przypomniał Par. - Czy wciąŜ nosisz ten wysłuŜony antyk? - zapytał Coll. - Ciągle mam nadzieję, Ŝe go wyrzucisz i sprawisz sobie coś nowszego i lepszego. Morgan spojrzał na niego. - Pamiętasz opowieści mówiące o tym, Ŝe Miecz Leah posiadał kiedyś magiczną moc? - Sam Allanon miał go w nią wyposaŜyć - potwierdził Par. - Tak, w czasach Rona Leah. - Morgan zmarszczył brwi. - Nieraz wydaje mi się, Ŝe wciąŜ posiada tę moc. Nie w tym stopniu co kiedyś, nie jako oręŜ, który mógł stawić opór widmom Mord i podobnym zmorom, ale w inny sposób. Pochwa była zmieniana przez lata sześć razy, rękojeść przynajmniej dwukrotnie, i znowu są zniszczone. Ale klinga - ach, klinga! Jest wciąŜ tak ostra i niezawodna jak zawsze, jakby czas nie miał nad nią władzy. Czy do tego równieŜ nie jest potrzebna magiczna moc? Bracia z powagą skinęli głową. - Magia- zmienia czasem sposób swego oddziaływania - rzekł Par. - Wzrasta i rozwija się. Być moŜe tak właśnie się stało z Mieczem Leah. - Mówiąc to myślał o tym, co powiedział mu starzec, Ŝe zupełnie nie rozumie magii, i zastanawiał się, czy tak jest w istocie. - Zresztą, prawdę powiedziawszy, nikt nie chce juŜ Miecza. - Morgan przeciągnął się jak kot i westchnął. - Zdaje się, Ŝe nikt nie chce juŜ niczego, co pochodzi z dawnych czasów. Wspomnienia są widocznie zbyt bolesne. Mój ojciec nie powiedział ani słowa, kiedy poprosiłem go o Miecz. Po prostu mi go dał. Coll przyjaźnie trącił go łokciem. - Myślę, Ŝe twój ojciec powinien bardziej uwaŜać, komu oddaje swą broń. - Czy to mnie czyni się propozycję przystąpienia do Ruchu? - zapytał Morgan z uraŜoną miną. Roześmiali się. - Ale właśnie. Wspomnieliście o tym, Ŝe nieznajomy dał wam pierścień. Mógłbym go zobaczyć? Par wyciągnął z kieszeni pierścień z wizerunkiem sokoła i podał mu go. Morgan obejrzał go uwaŜnie, po czym wzruszył ramionami i zwrócił go Parowi. - Nie rozpoznaję go. Ale to o niczym nie świadczy. Słyszałem, Ŝe w Ruchu jest około tuzina band banitów i wszystkie zmieniają znaki rozpoznawcze dla zmylenia federacji. Pociągnął długi łyk piwa ze swojej szklanki i znów połoŜył się na plecach. - Czasem myślę, Ŝe powinienem ruszyć na północ i przyłączyć się do nich, przestać trwonić czas na zabawy w chowanego z głupcami mieszkającymi w moim domu i rządzącymi moim krajem, którego historii nawet nie znają. - Smutno potrząsnął głową i przez moment wydawał się postarzały. Po chwili jednak rozchmurzył się. - Ale pomówmy o was. - Obrócił się i usiadł wyprostowany. -
Nie moŜecie ryzykować powrotu, dopóki nie będziecie pewni, Ŝe nic wam nie grozi. Pozostaniecie więc tutaj dzień albo dwa i pozwolicie mi pójść na zwiady. Upewnię się, czy federacja nie dotarła tam przed wami. Czy to uczciwa propozycja? - Bardziej niŜ uczciwa - od razu odrzekł Par. - Dzięki, Morgan. Ale musisz obiecać, Ŝe będziesz ostroŜny. - OstroŜny? Z powodu tych federacyjnych głupców? Ha! - Góral uśmiechnął się od ucha do ucha. - Mógłbym do nich podejść i napluć im w oczy, a i tak potrzebowaliby kilku dni, Ŝeby zrozumieć, co się stało! Niczego nie muszę się z ich strony obawiać! Par się nie zaśmiał. - MoŜe w Leah nie. Ale w Vale mogą być szperacze. Uśmiech zniknął z twarzy Morgana. - MoŜe masz rację. Będę ostroŜny. - Dopił piwo do końca i wstał. - Pora spać. Chcę wcześnie wyruszyć. Par i Coll podnieśli się równieŜ. Coll zapytał: - Właściwie co takiego zrobiłeś Ŝonie gubernatora? - Ach, tamto. Nic wielkiego. Ktoś mi powiedział, Ŝe nie przepada za powietrzem WyŜyny, Ŝe wywołuje ono u niej mdłości. Posłałem jej więc perfumy mogące zadowolić jej powonienie. Znajdowały się we flakoniku z bardzo delikatnego szkła. Zadbałem o to, by znalazły się w jej łóŜku jako niespodzianka dla niej. Niestety przypadkiem rozgniotła flakonik, kładąc się na nim. - Jego oczy zaświeciły się. - Na nieszczęście jakimś sposobem pomyliłem perfumy z olejkiem skunksowym. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie w ciemności i wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Ohmsfordowie dobrze spali tej nocy, rozkoszując się wygodą i ciepłem prawdziwych łóŜek z czystymi kocami i poduszkami. Mogliby z powodzeniem spać do południa, gdyby o świcie nie zbudził ich Morgan, szykujący się do wyprawy do Shady Vale. Wydobył skądś Miecz Leah i pokazał go im. Rękojeść i pochwa były bardzo zniszczone, lecz klinga lśniła jak nowa, tak jak powiedział. Uśmiechnął się z satysfakcją, widząc zaskoczenie na ich twarzach, przewiesił miecz przez ramię, wsunął długi nóŜ do jednego z wysokich butów, za pas włoŜył nóŜ myśliwski, a na plecy załoŜył łuk z jesionowego drzewa. Mrugnął do nich porozumiewawczo. - Nie zaszkodzi się trochę zabezpieczyć. Odprowadzili go do drzwi i zeszli z nim kawałek w dół wzgórza na zachód, gdzie się z nimi poŜegnał. WciąŜ byli zaspani i ich własne słowa poŜegnania przerywane były
ziewnięciami. - Wracajcie do łóŜek - poradził im Morgan. - Śpijcie, jak długo chcecie. Odpocznijcie i niczym się nie martwcie. Za parę dni wrócę. - Pomachał im ręką i oddalił się. Jego wysoka, smukła postać, jak zawsze promieniująca pewnością siebie, odcinała się wyraźnie na tle wciąŜ jeszcze ciemnego nieba. - UwaŜaj na siebie! - zawołał za nim Par. - To wy uwaŜajcie na siebie! - zaśmiał się Morgan. Bracia usłuchali rady i wrócili do łóŜek. Spali do popołudnia, a resztę dnia spędzili na próŜnowaniu. Następnego dnia sprawili się juŜ lepiej: wstali wcześnie, wykąpali się w źródłach, przemierzyli okolicę, na próŜno usiłując znaleźć sadzawki błotne, posprzątali w chatce i przygotowali oraz zjedli kolację złoŜoną z dzikiego ptactwa i ryŜu. Długo rozmawiali tego wieczora o starcu i snach, magii i szperaczach oraz o tym, co powinni zrobić w najbliŜszej przyszłości. Nie sprzeczali się, lecz równieŜ nie podjęli Ŝadnej decyzji. Trzeci dzień przyniósł zachmurzenie. O zmierzchu zaczął padać deszcz. Siedzieli przy ogniu, który rozpalili na wielkim kamiennym kominku, i przez długi czas ćwiczyli się w opowiadaniu historii, zajmując się szczególnie niektórymi spośród mniej znanych legend i usiłując stworzyć jednolitą całość z obrazów pieśni Para oraz słów opowieści Colla. Nie było śladu Morgana Leah. Pomimo wspólnego, milczącego postanowienia, Ŝe nie będą się martwić, zaczęli odczuwać niepokój. Czwartego dnia Morgan powrócił. Kiedy się pojawił, było późne popołudnie i bracia siedzieli na podłodze przed kominkiem, naprawiając jedno z krzeseł przy stole jadalnym. Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich góral. Padało przez cały dzień i był przemoczony do suchej nitki. Woda kapała z niego, kiedy kładł plecak i broń na podłodze i zamykał za sobą drzwi. - Złe wieści - powiedział od progu. Jego rdzaworude włosy oblepiały mu głowę, a na jego wyrazistej twarzy połyskiwał deszcz. Wydawał się nie zwracać uwagi na swój stan, kiedy podchodził do nich przez pokój. Par i Coll podnieśli się powoli, przerywając swoje zajęcie. - Nie moŜecie wracać do Shady Vale - rzekł spokojnie Morgan. - Wszędzie są Ŝołnierze. Nie jestem pewien, czy są teŜ szperacze, ale wcale bym się nie zdziwił. Wieś znajduje się „pod ochroną federacji” - takiego eufemizmu uŜywają na określenie zbrojnej okupacji. Najwyraźniej na was czekają. Zadałem parę pytań i od razu srę zorientowałem; nikt nie robi z tego tajemnicy. Wasi rodzice przebywają w areszcie domowym. Zdaje się, Ŝe dobrze się miewają, ale nie mogłem ryzykować rozmowy z nimi. Przykro mi. Musiałbym odpowiedzieć na zbyt wiele pytań. - Odetchnął głęboko. - Komuś bardzo na was zaleŜy, przyjaciele.
Bracia spojrzeli po sobie i Ŝaden z nich nie próbował ukryć lęku. - Co teraz zrobimy? - zapytał cicho Par. - Myślałem o tym przez całą drogę tutaj - rzekł Morgan. PołoŜył rękę na szczupłym ramieniu przyjaciela. - Powiem wam zatem, co zrobimy. I nie przez pomyłkę mówię „my”, gdyŜ czuję, Ŝe tkwię juŜ razem z wami w tej sprawie. - Jego dłoń zacisnęła się. - Pójdziemy na wschód, poszukać Walkera Boha.
VI Morgan Leah potrafił być bardzo przekonujący, kiedy mu na tym zaleŜało. Udowodnił to przyjaciołom owego wieczora w skąpanych w deszczu górach. Najwyraźniej rozwaŜył sprawę dokładnie, jak zresztą sam stwierdził, i jego wywody były gruntownie przemyślane. Najkrócej rzecz ujmując, wszystko zaleŜało od ich wyboru. Gdy tylko zrzucił z siebie mokre ubranie i wytarł się do sucha, bracia zasiedli na podłodze przed ciepłym kominkiem ze szklankami piwa i gorącym chlebem w ręku, by wysłuchać jego wyjaśnień. Zaczął od tego, co juŜ wiedzieli. Wiedzieli, Ŝe nie mogą wrócić do Shady Vale - ani teraz, ani w najbliŜszej przyszłości. Nie mogli równieŜ udać się z powrotem do Callahornu. W istocie nie mogli się udać nigdzie, gdzie moŜna się ich było spodziewać, poniewaŜ było mało prawdopodobne, by federacja, która włoŜyła tak wiele wysiłku w próby ich odnalezienia, dała teraz za wygraną. Rimmer Dali był znany jako nieustępliwy tropiciel. Osobiście zaangaŜował się w ten pościg i łatwo nie zrezygnuje. Szperacze będą szukali wszędzie tam, gdzie sięga władza federacji - a był to olbrzymi obszar. Par i Coll mogą się praktycznie uwaŜać za banitów. Co więc mają robić? PoniewaŜ nie mogą się udać nigdzie tam, gdzie moŜna się ich spodziewać, muszą się udać gdzieś, gdzie nikt nie będzie ich oczekiwał. Naturalnie sztuka nie polegała na tym, Ŝeby udać się po prostu dokądkolwiek, lecz tam, gdzie mogą się na coś przydać. - Właściwie moglibyście zostać tutaj, gdybyście chcieli, i być moŜe nie odkryto by was Bóg wie jak długo, poniewaŜ federacja nigdy nie wpadłaby na pomysł, Ŝeby was tu szukać. Wzruszył ramionami. - Przez jakiś czas mogłoby to być nawet przyjemne. Ale co by to dało? Po dwóch, czterech miesiącach, jakkolwiek długo by to trwało, wciąŜ bylibyście banitami, ciągle nie moglibyście wrócić do domu i nic by się nie zmieniło. To bez sensu, prawda? Proponuję zamiast tego, Ŝebyście to wy przejęli inicjatywę. Nie czekajcie, aŜ wydarzenia was zaskoczą, lecz sami wyjdźcie im naprzeciw! Chciał przez to powiedzieć, Ŝe powinni rozwiązać zagadkę snów. Nie mogli nic na to poradzić, Ŝe federacja ich ściga, Ŝe Ŝołnierze okupują Shady Vale ani Ŝe są uwaŜani za banitów. Pewnego dnia wszystko miało się zmienić - ale nie w najbliŜszej przyszłości. Sny natomiast były czymś, z czym mogli się zmierzyć. Jeśli mówiły prawdę, warto się czegoś więcej o nich dowiedzieć. Starzec powiedział im, Ŝeby przybyli do Hadeshornu w pierwszą noc nowego księŜyca. Wcześniej nie chcieli tego zrobić z dwóch bardzo istotnych powodów. Po pierwsze,
nie wiedzieli o snach wystarczająco duŜo, aby mieć pewność, Ŝe są prawdziwe, a po drugie, było ich tylko dwóch i udając się tam, mogli się wystawić na wielkie niebezpieczeństwo. - Czemu więc nie zrobić czegoś, co rozproszyłoby te niepokoje? - zakończył Morgan. Czemu nie pójść na wschód i odszukać Walkera Bona? Mówiliście, Ŝe starzec wam powiedział, iŜ sny zostały równieŜ zesłane Walkerowi Bohowi. Czy nie naleŜałoby się dowiedzieć, co on sądzi o tym wszystkim? Czy zamierza tam pójść? Starzec miał zamiar z nim równieŜ porozmawiać. Ale niezaleŜnie od tego, czy to zrobił, czy nie, Walker z pewnością będzie miał pogląd na temat prawdziwości snów. Przyznaję, Ŝe zawsze uwaŜałem waszego stryja za dziwaka, ale nigdy nie miałem go za głupca. Wszyscy znamy opowieści o nim. Jeśli rzeczywiście ma część magicznej mocy Shannary, teraz jest dobra sposobność, Ŝeby się o tym przekonać. - Pociągnął długi łyk piwa ze szklanki i pochylił się do przodu, mierząc w ich stronę wyciągniętym palcem. - Jeśli Walker uwierzy w sny i postanowi wyruszyć do Hadeshorn, to moŜe i wy będziecie bardziej skłonni tam pójść. Byłoby nas wówczas czterech. KaŜdy, kto chciałby nam przysporzyć kłopotów, musiałby się najpierw dobrze zastanowić. - Wzruszył ramionami. - Nawet jeśli potem zdecydujecie się nie iść, zrobicie coś bardziej poŜytecznego, niŜ ukrywając się tutaj albo w jakimś innym miejscu. Federacja nigdy nie wpadnie na to, Ŝeby was szukać w Anarze! To chyba ostatnie miejsce, gdzie mogliby się was spodziewać! - Jeszcze raz pociągnął ze szklanki, odgryzł kawałek świeŜego chleba i odchylił się do tyłu, spoglądając na nich badawczo. Na jego twarzy znowu malował się ów wyraz, który zdradzał, Ŝe wie coś, czego oni nie wiedzą, i wydawał się tym ogromnie rozbawiony. - Więc? - zapytał. Bracia milczeli. Par myślał o stryju, przypominając sobie opowiadane o nim historie. Walker Boh był samozwańczym badaczem Ŝycia, który twierdził, Ŝe miewa wizje; utrzymywał, Ŝe widzi i czuje to, czego inni nie widzą i nie czują. KrąŜyły pogłoski, Ŝe uprawia nieznaną odmianę magii. Pewnego dnia opuścił Vale i udał się do Sudlandii. Stało się to przed niemal dziesięciu laty. Bracia byli wówczas młodzi, lecz Par to pamiętał. Coll nagle odchrząknął, pochylił się do przodu i potrząsnął głową. Par był pewien, Ŝe jego brat zamierza powiedzieć Morganowi, jak niedorzeczny jest jego pomysł, lecz Coll jedynie zapytał: - W jaki sposób odnajdziemy Walkera? Przez chwilę Par i Morgan patrzyli na siebie ze zdumieniem. Obaj oczekiwali, Ŝe Coll okaŜe się nieugięty, Ŝe zdecydowanie sprzeciwi się tak niesłychanemu planowi i odrzuci go jako szaleńczy. śaden z nich jednak nie spodziewał się czegoś takiego. Coll zauwaŜył tę wymianę spojrzeń i powiedział: - Na waszym miejscu nie mówiłbym głośno tego, co myślę. śaden z was nie zna mnie
tak dobrze, jak mu się zdaje. No więc, jaka będzie odpowiedź na moje pytanie? Morgan ukrył szybko wyraz poczucia winy, jaki pojawił się w jego oczach. - Najpierw pójdziemy do Culhaven. Mam tam przyjaciela, który będzie wiedział, gdzie jest Walker. - Culhaven? - Coll zmarszczył czoło. - Culhaven jest okupowane przez federację. - Ale wystarczająco bezpieczne dla nas. - Morgan trwał przy swoim. - Federacja nie będzie was tam szukała, a poza tym zatrzymamy się tam najwyŜej dzień albo dwa. Tak czy owak nie będziemy się tam zbyt wiele publicznie pokazywać. - A nasze rodziny? Nie będą się o nas niepokoić? - Moja nie. Ojciec przyzwyczaił się juŜ do tego, Ŝe nie widuje mnie całymi tygodniami. JuŜ dawno uznał, Ŝe nie moŜna na mnie polegać. A dla Jaralana i Miriany lepiej, Ŝe nie wiedzą, co się z wami dzieje. I bez tego pewnie porządnie się martwią. - A co z Wren? - zapytał Par. - Nie wiem, jak znaleźć Wren. - Morgan pokręcił głową. - Jeśli jest wciąŜ z nomadami, moŜe być wszędzie. - Urwał na chwilę. - Poza tym nie wiem, na ile Wren mogłaby nam być pomocna. Była jeszcze dzieckiem, kiedy opuszczała Vale, Par. Nie mamy czasu na odnalezienie obojga. Wydaje mi się, Ŝe lepiej będzie poszukać Walkera. Par skinął głową. Popatrzył niepewnie na Colla, który odwzajemnił jego spojrzenie. - Co sądzisz? - zapytał. - Sądzę, Ŝe nie powinniśmy byli w ogóle się ruszać z Vale. - Nie powinniśmy byli w ogóle ruszać się z łóŜka. - Och, daj spokój, Collu Ohmsfordzie! - wykrzyknął wesoło Morgan. - Pomyśl o czekającej nas przygodzie! Przyrzekam, Ŝe będę się wami opiekował! Coll spojrzał na brata. - Czy to powinno mnie uspokoić? - Jestem za tym, Ŝebyśmy poszli. - Par odetchnął głęboko. Coll przyjrzał mu się uwaŜnie, po czym skinął głową. - W końcu, co mamy do stracenia? W ten sposób sprawa została rozstrzygnięta. Zastanawiając się nad tym później, Par stwierdził, Ŝe właściwie nie był zaskoczony. W końcu trzeba było dokonać jakiegoś wyboru, a niewiele przemawiało za innymi rozwiązaniami. Tej nocy spali w domku myśliwskim, a ranek upłynął im na pakowaniu Ŝywności z chłodnych spiŜarni oraz innych zapasów z komód i szafek. Bracia znaleźli broń, koce, płaszcze podróŜne i ubrania na zmianę, niektóre pasujące na nich jak ulał. Zaopatrzyli się równieŜ w
wędzone mięso, warzywa i owoce, ser i orzechy, a takŜe w naczynia kuchenne, bukłaki na wodę i lekarstwa. Wzięli wszystko, czego potrzebowali, bo chatka była dobrze zaopatrzona, i w południe stali gotowi do drogi. Było szaro i pochmurnie, kiedy wyszli przez frontowe drzwi, dokładnie ryglując je za sobą. Deszcz przeszedł w mŜawkę i ziemia pod ich stopami nie była juŜ twarda i pylista, lecz wilgotna i miękka jak gąbka. Skierowali się znów ku północy, w stronę Tęczowego Jeziora, z postanowieniem dotarcia do jego brzegów przed nastaniem nocy. Plan Morgana na pierwszy etap wyprawy był prosty. Mieli odnaleźć łódź ukrytą przez braci u ujścia Rappahalladranu i popłynąć nią tym razem wzdłuŜ południowego brzegu, omijając z dala nizinę Cięte, Czarne Dęby i Moczary Mgieł, miejsca pełne niebezpieczeństw, których lepiej unikać. Dotarłszy do przeciwnego brzegu, mieli odnaleźć Srebrną Rzekę i popłynąć nią na wschód do Culhaven. Był to dobry plan, lecz nie pozbawiony trudności. Morgan wolałby przepłynąć Tęczowe Jezioro nocą, kiedy mniej rzucaliby się w oczy, UŜywając jako busoli gwiazd i księŜyca. Lecz gdy dzień dobiegał końca i w oddali ukazało się jezioro, stało się jasne, Ŝe tej nocy nie będzie gwiazd ani księŜyca, a tym samym Ŝadnego światła, które mogłoby im wskazać drogę. Gdyby spróbowali przepłynąć jezioro w taką pogodę, istniało duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe podryfują za daleko na południe, wystawiając się na niebezpieczeństwa, których mieli nadzieję uniknąć. Dlatego gdy odnaleźli łódź i upewnili się, Ŝe wciąŜ się nadaje do uŜytku, spędzili pierwszą noc w chłodnym, podmokłym obozowisku niedaleko brzegu jeziora, śniąc o cieplejszych i przyjemniejszych czasach. Ranek przyniósł nieznaczną zmianę pogody. Zupełnie przestało padać i zrobiło się ciepło, lecz chmury pozostały, mieszając się z mgłą spowijającą jezioro od jednego końca do drugiego. Par i Coll niepewnie rozglądali się wokół. - Wypogodzi się - zapewniał ich Morgan, zamierzając jak najprędzej wyruszać. Zepchnęli łódź na wodę i wiosłowali do czasu, aŜ wiatr stał się na tyle silny, by mogli ustawić swój prowizoryczny Ŝagiel. Chmury uniosły się o parę metrów i niebo przejaśniło się trochę, lecz mgła wciąŜ leŜała na powierzchni jeziora jak wełna, okrywając wszystko nieprzeniknionym całunem. Minęło południe, nie przynosząc wielkiej zmiany, i w końcu nawet Morgan przyznał, Ŝe nie wie, gdzie są. O zmierzchu wciąŜ znajdowali się na jeziorze i wkrótce zrobiło się wokół nich zupełnie ciemno. Wiatr ustał i łódź stała nieruchomo na wodzie. Zjedli coś, głównie dlatego, Ŝe było to niezbędne, a nie dlatego, Ŝeby którykolwiek z nich odczuwał głód, po czym próbowali na zmianę spać. - Pamiętasz opowieści o Shei Ohmsfordzie i o stworzeniu, które mieszkało na
Moczarach Mgieł? - w pewnym momencie Coll zapytał szeptem Para. - Wcale się nie zdziwię, jeśli przekonamy się na własnej skórze, czy były prawdziwe! Noc upływała powoli, wypełniona ciszą, ciemnością i poczuciem nadciągającej zguby. Minęła jednak bez Ŝadnych zdarzeń, a rankiem mgła się podniosła, niebo się rozjaśniło i przyjaciele stwierdzili, Ŝe znajdują się bezpiecznie na środku jeziora, zwróceni dziobem łodzi ku północy. OdpręŜeni, Ŝartowali ze swych obaw, obrócili łódź z powrotem ku wschodowi i na zmianę wiosłowali, wyczekując nadejścia wiatru. Po pewnym czasie mgła zupełnie zniknęła, chmury rozproszyły się i dostrzegli południowy brzeg. Około południa zerwał się północno-wschodni wiatr, więc odłoŜyli wiosła i postawili Ŝagiel. Czas mijał, a łódź mknęła na wschód. Zmierzchało juŜ, kiedy wreszcie przybili do przeciwległego brzegu w lesistej zatoczce u ujścia Srebrnej Rzeki. Wepchnęli łódź w sitowie i przymocowali ją starannie linami, po czym ruszyli pieszo w głąb lądu. Słońce juŜ zachodziło i jego gasnące światło odbijało się od nowej powłoki nisko wiszących chmur i oparów mgły, barwiąc niebo na róŜowo. W lesie było jeszcze cicho, odgłosy nocy wyczekiwały niecierpliwie końca dnia przed rozpoczęciem swej symfonii. Rzeka płynęła ospale obok nich, wezbrana od deszczu i unoszonych na wodzie odpadków. Cienie wyciągnęły się w ich stronę, drzewa zdawały się skupiać w ciemne gromady, a światło stawało się coraz słabsze. Wkrótce spowił ich mrok. Przez chwilę rozmawiali o Królu Srebrnej Rzeki. - Przeminął jak cała reszta magii - stwierdził Par, stąpając ostroŜnie po śliskiej od deszczu ścieŜce. Tej nocy widoczność była lepsza, choć nie tak dobra, jak mogliby sobie Ŝyczyć: gwiazdy i księŜyc bawiły się w chowanego z chmurami. - Przeminął jak druidzi i elfy, jak wszystko prócz opowieści. - MoŜe tak, a moŜe nie - filozoficznie zauwaŜył Morgan. - PodróŜnicy wciąŜ twierdzą, Ŝe od czasu do czasu go widują, starca z latarnią, wskazującego im drogę i sprawującego nad nimi pieczę. Przyznają jednak, Ŝe jego włości nie są juŜ tak rozległe jak niegdyś. Włada jedynie nad rzeką i wąskim pasem ziemi wzdłuŜ niej. Reszta naleŜy do nas. - Reszta naleŜy do federacji, jak wszystko inne! - mruknął Coll. Morgan kopnął kawałek suchego drewna, który wirując, zniknął w ciemności. - Znam człowieka, który twierdzi, Ŝe rozmawiał z Królem Srebrnej Rzeki. Wędrownego handlarza sprzedającego błyskotki od Leah po Anar. WciąŜ przemierza ten kraj i mówił mi, Ŝe pewnego razu zabłądził na nizinie Battlemound i ów starzec pojawił się z latarnią i wyprowadził go. - Morgan potrząsnął głową. - Nigdy nie wiedziałem, czy wierzyć mu, czy nie. Z handlarzy są urodzeni bajarze i nieczęsto moŜna się od nich dowiedzieć prawdy.
- Myślę, Ŝe juŜ go nie ma - powiedział Par i ta pewność przejęła go smutkiem. - Magia zanika, jeśli się jej nie praktykuje i w nią nie wierzy. Król Srebrnej Rzeki nie miał szczęścia ani do jednego, ani do drugiego. Teraz jest tylko opowieścią, jeszcze jedną legendą, w której prawdziwość wierzysz tylko ty i ja, i Coll, i moŜe jeszcze garstka innych. - My, Ohmsfordowie, zawsze wierzymy - dokończył cicho Coll. . Szli dalej w milczeniu ścieŜką wijącą się na wschód, nasłuchując odgłosów nocy. Wiedzieli, Ŝe tej nocy nie dotrą juŜ do Culhaven, teraz nie chcieli się jeszcze zatrzymywać, więc kontynuowali marsz, nie zamieniając na ten temat słowa. W miarę jak posuwali się w głąb lądu, zapuszczając się na obszar Dolnego Anaru, las stawał się coraz gęstszy, a ścieŜka zwęŜała się pod naporem zarastających ją z obu stron krzewów. Rzeka kotłowała się tu wściekle, przepływając przez Szereg wąskich gardzieli, a okolica stała się bardziej nieprzystępna, tworząc labirynt pagórków i wąwozów, upstrzonych gdzieniegdzie głazami i pniakami drzew. - Droga do Culhaven nie jest juŜ taka jak kiedyś - mruknął w pewnej chwili Morgan. Par i Coll nie wiedzieli, czy jest tak w istocie, gdyŜ Ŝaden z nich nigdy nie był w Anarze. Spojrzeli po sobie, lecz nic nie odpowiedzieli. Potem ścieŜka odbijała od rzeki, prowadząc w głąb lasu. Morgan zawahał się przez chwilę, po czym ruszył nią dalej. Ponad ich głowami zwarły się korony drzew, przez które przenikało jedynie nikłe światło księŜyca, i cała trójka zmuszona była posuwać się naprzód po omacku. Morgan znowu coś mruczał, tym razem niezrozumiale, chociaŜ ton jego głosu był wyraźnie słyszalny. Pnącza i zwisające pędy zarośli uderzały ich w twarze i musieli iść pochyleni. W lesie panował dziwny, cuchnący zapach, jakby jego poszycie się rozkładało. Par usiłował wstrzymywać oddech, Ŝeby nie czuć tego fetoru, tak był draŜniący. Chciał przyśpieszyć, lecz przed nim znajdował się Morgan, który szedł juŜ najszybciej jak mógł. - Taki zapach, jakby coś tutaj umarło - szepnął zza jego pleców Coll. Nagle coś pobudziło pamięć Para. Przypomniał sobie zapach bijący od chaty leśnej kobiety, o której starzec powiedział im, Ŝe jest cieniowcem. Odór panujący tutaj był zupełnie taki sam. W chwilę później wyszli z leśnej gęstwiny na polanę otoczoną martwymi kikutami drzew i pokrytą gnijącymi liśćmi, suchymi gałęziami i rozrzuconymi bezładnie kośćmi. Jej środek zajmował zatęchły staw, bulgoczący jak kocioł stojący na ogniu. Wielkookie pad-linoŜerne zwierzęta obserwowały ich z głębi mroku. Przyjaciele zatrzymali się niepewnie. - Morgan, tu jest dokładnie tak samo jak... - zaczął Par, urywając w pół zdania. Cieniowiec wyszedł bezszelestnie spomiędzy drzew i stanął przed nimi. Par ani przez
chwilę nie miał wątpliwości, co to takiego; wiedział to instynktownie. Natychmiast zniknęło niedowierzanie i wątpliwości, przez wiele lat hołubiona pewność, Ŝe cieniowce są tym, za co je uwaŜali rozsądni ludzie - plotkami i powiastkami dla niegrzecznych dzieci. Być moŜe tę zmianę wywołało w nim ostrzeŜenie udzielone im przez starca, które pobrzmiewało teraz w jego uszach. A moŜe po prostu sprawił to wygląd stworzenia. Tak czy inaczej rzeczywistość, którą miał przed sobą, była zatrwaŜająca i niezapomniana. Cieniowiec ten w niczym nie przypominał poprzedniego. Była to olbrzymia, powłócząca nogami istota o ludzkich kształtach, lecz dwukrotnie większa od normalnego człowieka, o ciele pokrytym szorstką, kudłatą sierścią, masywnych łapach uzbrojonych w szpony, potęŜna i zgarbiona jak goryl. Spośród kudłów wyzierała twarz, którą trudno byłoby określić jako ludzką. Była pomarszczona i wykrzywiona wokół ust, z których jak ułamane kości sterczały zęby. Z wyschniętych fałdów jej skóry z zapiekłą niechęcią spoglądały płonące jak ogień oczy. Stwór stał i patrzył, taksując ich wzrokiem tępego zwierzęcia. - Oho - rzekł cicho Morgan. Cieniowiec postąpił krok do przodu posuwistym ruchem, przywodzącym na myśl skradającego się kota. - Co tu robicie? - zachrypiał jak gdyby z wnętrza głębokiej, pustej studni. - Zgubiliśmy... - zaczął Morgan. - Wkroczyliście na mój teren! - przerwał tamten, groźnie zgrzytając zębami. Rozgniewaliście mnie! Morgan spojrzał na Para, który ruchem ust wypowiedział szybko słowo „cieniowiec” i spojrzał z kolei na brata. Coll był blady i spięty. Podobnie jak Par, nie miał juŜ wątpliwości. - Zatrzymam jednego z was jako zapłatę! - zawarczał cieniowiec. - Dajcie mi jednego z was! Dawajcie! Przyjaciele jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wiedzieli, Ŝe jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Tym razem nie było w pobliŜu starca, który by im przyszedł z pomocą. Byli sami. Morgan sięgnął za siebie i wyciągnął z pochwy Miecz Leah. Ostrze odbiło się jasnym blaskiem w oczach potwora. - Albo pozwolisz nam bezpiecznie przejść... - zaczął. Nie dokończył. Cieniowiec rzucił się na niego z wrzaskiem, pokonując małą polanę z przeraŜającą szybkością. W jednej sekundzie znalazł się przy Morganie, rozdzierając szponami powietrze. Góralowi udało się jednak w porę nastawić miecz. Odparował cios i wytrącił stwora z równowagi, odrzucając go na bok i niwecząc jego atak. Coll skoczył w ich stronę i zadał mu cięcie krótkim mieczem, który miał przy sobie, a Par uderzył weń magią pieśni, przesłaniając
mu wzrok chmarą bzyczących owadów. Potwór z gniewnym rykiem stanął z powrotem na nogach, zapamiętale wymachując ramionami, i ponownie natarł na nich. Zadał Morganowi potęŜny cios, gdy ten usiłował odskoczyć na bok, i powalił go na ziemię. Kiedy stwór odwrócił się, Coll uderzył go tak mocno swoim krótkim mieczem, Ŝe odrąbał mu jedno ramię ponad łokciem. Cieniowiec zatoczył się z bólu, lecz zaraz skoczył z powrotem, schwycił swe odrąbane ramię i cofnął się znowu. OstroŜnie przyłoŜył ramię do barku. Nastąpił nagły ruch; ścięgna, mięśnie i kości splatały się ze sobą jak wijące się węŜe. Ramię przyrosło z powrotem. Cieniowiec zasyczał z radości. Potem znowu ruszył na nich. Par usiłował go powstrzymać obrazami wilków, lecz monstrum nawet ich nie zauwaŜyło. Z całym impetem uderzyło w Morgana, odpychając klingę jego miecza i odrzucając go do tyłu. Góral byłby pewnie zgubiony, gdyby nie Ohmsfordowie, którzy skoczyli na bestię i powalili ją na ziemię. Przytrzymali ją tam zaledwie przez chwilę. Dźwignęła się do góry, uwalniając się z ich uścisku i odrzucając ich na boki. Jedno wielkie ramię grzmotnęło Para w twarz, odrzucając mu głowę do tyłu aŜ w oczach zapaliły mu się gwiazdy, kiedy toczył się po ziemi. Słyszał, jak bestia zbliŜa się do niego, i wyrzucał z siebie wszystkie obrazy, jakie potrafił przywołać. Tarzał się i pełzał, rozpaczliwie usiłując dźwignąć się na nogi. Usłyszał ostrzegawczy okrzyk Colla i serię chrząknięć. Wreszcie stanął wyprostowany, próbując otrząsnąć się z zamroczenia. Cieniowiec znajdował się tuŜ przed nim, mając go za chwilę pochwycić w szeroko rozwarte, zakończone szponami ramiona. Coll leŜał bezwładnie pod drzewem o kilka kroków dalej. Nigdzie nie było widać Morgana. Par cofnął się powoli, szukając sposobu ucieczki. Nie było teraz czasu na magię. Bestia znajdowała się zbyt blisko. Poczuł za plecami chropowatą korę drzewa. Wtem obok niego znowu pojawił się Morgan, który wyłonił się z mroku i z okrzykiem „Leah, Leah!” rzucił się na cieniowca. Na twarzy i ubraniu miał krew, a w jego oczach płonął gniew i determinacja. Opadł Miecz Leah - łuk lśniącego metalu - i wydarzyło się coś cudownego. Miecz z całą siłą uderzył w cieniowca i zapłonął ogniem. Par cofnął się i osłonił twarz ramieniem. Nie, pomyślał zdumiony, to nie ogień, to magia! Magia zadziałała w jednej chwili, bez ostrzeŜenia, i zdawała się poraŜać bezruchem walczących w kręgu jej światła. Potwór zesztywniał, wydając okrzyk przeraŜenia i niedowierzania. Magia przepłynęła z Miecza Leah na jego ciało, rozcinając je jak brzytwa. Cieniowiec zadrŜał, zdawał się zapadać w sobie, jego kontury rozmyły się i zaczął się
rozpływać. Par szybko upadł na ziemię u stóp potwora i przetoczył się pod nim kawałek dalej, odzyskując wolność. Zobaczył, jak bestia dźwiga się rozpaczliwie w górę, po czym wybucha ogniem równie jasnym jak broń, od której zginęła, i obraca się w popiół. Miecz Leah natychmiast pogrąŜył się w mroku. Zapanowała nagła cisza. Ponad małą polaną unosił się obłok dymu o intensywnym, cierpkim zapachu. Staw raz jeszcze zabulgotał i ucichł. Morgan Leah opadł na jedno kolano, upuszczając miecz na ziemię przed sobą. OręŜ uderzył o mały wzgórek popiołu i rozbłysł. Morgan wzdrygnął się i zadrŜał. - Do kroćset! - wyszeptał głosem zdławionym ze zdumienia. - Moc, którą czułem, była... Nigdy nie sądziłem, Ŝe to moŜliwe... Par natychmiast podszedł do niego, uklęknął obok i obejrzał jego twarz, poranioną, stłuczoną i bladą, jakby odpłynęła z niej cała krew. Objął przyjaciela ramieniem i przycisnął go do siebie. - WciąŜ ma moc, Morgan! - wyszeptał, podniecony myślą, Ŝe coś takiego jest moŜliwe. - Minęło tyle lat, a on wciąŜ posiada magiczną moc, chociaŜ nikt o tym nie wiedział! - Morgan patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Nie pojmujesz? Magia drzemała w nim od czasów Allanona! Nie była potrzebna! Trzeba było innej magii, Ŝeby ją obudzić! Trzeba było stworzenia takiego jak cieniowiec! Dlatego nic się nie działo, dopóki magie się nie zetknęły... Nie dokończył. Coll doczłapał do nich i równieŜ opadł na ziemię. Jedno jego ramię zwisało bezwładnie. - Chyba je złamałem - wymamrotał. Ręka wprawdzie nie była złamana, lecz tak mocno stłuczona, Ŝe Par uznał za niezbędne unieruchomić ją na parę dni w łubkach. Umyli się w swym zapasie pitnej wody, opatrzyli zadraśnięcia i rany, podnieśli z ziemi swą broń i stanęli, spoglądając po sobie. - Starzec powiedział, Ŝe wiele istot będzie na nas polowało - wyszeptał Par. - Nie wiem, czy ten stwór na nas polował, czy po prostu mieliśmy pecha, Ŝe się na niego natknęliśmy. - Głos Colla był chrapliwy. - Wiem tylko, Ŝe nie chciałbym jeszcze raz spotkać czegoś takiego. - Ale jeśli spotkamy... - rzekł cicho Morgan i na chwilę umilkł. - Jeśli spotkamy, to wiemy teraz, jak sobie z czymś takim radzić. - Pogładził klingę Miecza Leah, jakby dotykał miękkiego wygięcia kobiecej twarzy. Par nigdy nie zapomniał tego, co czuł w tamtej chwili. Wspomnienie to nawet przesłoniło pamięć o ich potyczce z cieniowcem. Był to mały okruch czasu zastygły w najczystszej postaci. Odczuwał zazdrość.
Przedtem to on miał prawdziwą magię. Teraz tym kimś był Morgan Leah. Oczywiście, wciąŜ władał pieśnią, ale jej moc bladła w porównaniu z mocą miecza górala. To jego miecz zniszczył potwora. Najbardziej sugestywne obrazy wysyłane przez Para potrafiły go co najwyŜej rozdraŜnić. Zastanawiał się, czy magiczna pieśń ma jakąkolwiek rzeczywistą wartość.
VII Później tej samej nocy Par przypomniał sobie coś, co go zmusiło do zmierzenia się z uczuciami, jakie Ŝywił wobec Morgana. Maszerowali do Culhaven, pragnąc jak najszybciej zakończyć wyprawę, zdecydowani iść całą noc i następny dzień raczej, niŜ ryzykować choćby krótki nocleg w lesie. Dotarli z powrotem do głównej ścieŜki, tam gdzie biegła ona równolegle do Srebrnej Rzeki, i ruszyli nią dalej na wschód. Kiedy tak podąŜali naprzód, to ponaglani przez niepokój, to wstrzymywani przez zmęczenie, ich myśli wędrowały równieŜ jak pasące się owce ku zieleńszym pastwiskom i Par Ohmsford przyłapał się na tym, Ŝe myśli o pieśniach. Przypomniał sobie legendy mówiące, Ŝe moc Miecza Leah jest w dosłownym znaczeniu tego słowa obosieczna. Miecz został wyposaŜony w magiczną moc przez Allanona w czasach Brin Ohmsford, kiedy druid wędrował na wschód z dziewczyną z Shady Vale i jej opiekunem Ronem Leah. Druid zanurzył klingę miecza w zakazanych wodach Hadeshornu, na zawsze zmieniając jej charakter. Była odtąd czymś więcej niŜ zwykłe ostrze; stała się talizmanem mogącym się oprzeć nawet widmom Mord. Jej magia była jednak podobna do wszystkich magii z dawnych czasów; stanowiła zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Jej moc była jak narkotyk; ten, kto jej uŜywał, coraz bardziej się od niej uzaleŜniał. Brin Ohmsford dostrzegła to niebezpieczeństwo, lecz przestrogi, jakich udzielała Ronowi Leah, pozostały bez echa. Tym, co ich uratowało w ostatecznej konfrontacji z ciemną magią i połoŜyło kres dalszej potrzebie korzystania z magii miecza, była moc Jaira i jej własna. Nie istniał Ŝaden przekaz mówiący o tym, co stało się później z mieczem - wiadomo było tylko, Ŝe nie był juŜ potrzebny, i więcej go nie uŜywano. AŜ do teraz. I teraz wydawało się, Ŝe być moŜe obowiązkiem Para jest przestrzec Morgana przed dalszym stosowaniem miecza. Ale jak miał to zrobić? Do kroćset, Morgan był obok Colla jego najlepszym przyjacielem, a na nowo odkryta magia, której Par tak bardzo mu zazdrościł, dopiero co uratowała im Ŝycie! Odczuwana przezeń zawiść wypełniała go poczuciem winy i zawodu. Jak miał powiedzieć Morganowi, Ŝe nie powinien korzystać z mocy miecza? Nie było waŜne, Ŝe mogą istnieć po temu dostateczne powody; i tak zdawała się z tego przebijać uraza. Poza tym wiedział, Ŝe będą potrzebowali mocy miecza, jeśli natkną się jeszcze na jakieś cieniowce. A wszystko na to wskazywało. Jego zmagania z tym problemem nie trwały długo. Po prostu nie potrafił wymazać z pamięci swego niepokoju i świeŜego wspomnienia dyszącej nad nim bestii. Postanowił milczeć. Być moŜe w ogóle nie było potrzeby o tym mówić. Gdy się pojawi, zawsze zdąŜy to
zrobić. Zostawił sprawę w spokoju. Niewiele rozmawiali ze sobą tej nocy, a jeśli juŜ, to głównie o cieniowcach. Nie mieli juŜ wątpliwości co do ich istnienia. Nawet Coll nie unikał nazywania rzeczy po imieniu, mówiąc o bestii, która ich zaatakowała. Lecz uznanie tego faktu niewiele rozjaśniło im w głowach. Cieniowce pozostały dla nich tajemnicą. Nie wiedzieli, skąd przychodzą ani dlaczego. Nie wiedzieli nawet, czym są. Nie mieli pojęcia o źródle ich mocy, chociaŜ zdawało się, Ŝe musi nim być jakiś rodzaj magii. Jeśli stworzenia te na nich polowały, to nie wiedzieli, jak mogą temu zaradzić. Wiedzieli jedynie, Ŝe starzec miał rację, radząc im, by zachowali ostroŜność. Wkrótce po nastaniu świtu dotarli do Culhaven. Obolali i zaspani, wyszli z rozpraszających się nocnych cieni lasu na słabe światło nowego dnia. Chmury przesłaniały całe niebo na wschodzie, zawadzając w przelocie o wierzchołki drzew i nadając miastu karłów w dole szary zimowy wygląd. Przyjaciele zatrzymali się, rozprostowali kości, ziewnęli i rozejrzeli się wokół. Drzewa przed nimi przerzedziły się i ujrzeli grupę chat, nad którymi unosił się dym z kamiennych kominów, a obok chat stodoły pełne wozów i narzędzi i małe podwórza z zagrodami dla zwierząt. Na maleńkich skrawkach ziemi warzywniki wielkości odcisków kciuka walczyły o lepsze z wdzierającymi się zewsząd chwastami. Wszystko było stłoczone: chaty i szopy, zwierzęta, ogrody i las wpadały na siebie. Wszystko było strasznie zaniedbane, farba niszczyła się i odpadała, tynk i kamienie były popękane, połamane płoty chyliły się ku ziemi, zwierzęta były kudłate i nie oporządzone, a rośliny ogrodowe i chwasty tak wzajemnie sobą poprzerastane, Ŝe trudno je było od siebie odróŜnić. W drzwiach i oknach ukazywały się kobiety, w większości stare, niektóre z praniem do powieszenia, inne zajęte gotowaniem posiłku. Wszystkie wydawały się obdarte i zaniedbane. Na podwórzach, ścieŜkach i drogach bawiły się dzieci, usmolone i dzikie jak górskie owce. Morgan zauwaŜył, z jakim zdumieniem Par i Coll rozglądają się wokół, i rzekł: - Zapomniałem wam powiedzieć. Culhaven, które znacie, to miasto z waszych opowieści. To wszystko naleŜy juŜ do przeszłości. Wiem, Ŝe jesteście zmęczeni, ale skoro juŜ tutaj jesteśmy, musicie pewne rzeczy zobaczyć. Powiódł ich ścieŜką prowadzącą do miasta. Zabudowania były coraz nędzniejsze, chaty ustąpiły miejsca szopom i szałasom, ogrody i zwierzęta zniknęły zupełnie. ŚcieŜka rozszerzała się w polną drogę, od dawna nie naprawianą, pełną dziur i kolein, pokrytą odpadkami i kamieniami. Tutaj równieŜ bawiły się dzieci, a kobiety krzątały się przy domowych zajęciach, zamieniając czasem parę słów ze sobą nawzajem i z dziećmi, lecz przewaŜnie były zamknięte w sobie i milczące. Nieufnie przyglądały się trzem przybyszom przechodzącym obok, a na ich
twarzach malowała się podejrzliwość i strach. - Oto Culhaven, najpiękniejsze miasto Estlandii, serce i dusza państwa karłów powiedział cicho Morgan. Nie patrzył na nich. - Znam opowieści. Było azylem, oazą, przystanią dla łagodnych dusz, pomnikiem tego, czego mogą dokonać duma i cięŜka praca. Potrząsnął głową. - A takie jest dzisiaj. Podeszło do nich kilkoro dzieci, prosząc o pieniądze. Morgan łagodnie potrząsnął głową, pogładził je po włosach i poszedł dalej. Skręcili w dróŜkę prowadzącą do strumienia zapchanego śmieciami i nieczystościami. Jego brzegiem chodziły dzieci, trącając patykami unoszące się na wodzie odpadki. Po kładce przeszli na drugi brzeg. W powietrzu unosił się cięŜki zapach zgnilizny. - Gdzie się podziali męŜczyźni? - zapytał Par. Morgan spojrzał na niego. - Szczęśliwi spośród nich nie Ŝyją. Pozostali są w kopalniach albo w obozach pracy. Dlatego wszystko tak tutaj wygląda. W mieście pozostały jedynie dzieci, starcy i trochę kobiet. - Urwał na chwilę. - Jest tak od pięćdziesięciu lat. Zgodnie z wolą federacji. Chodźcie tędy. Poprowadził ich wąską ścieŜką za szeregiem chat, które wydawały się bardziej zadbane. Ściany były świeŜo wybielone, kamienie wyszorowane, tynk nienaruszony, ogrody i trawniki wypielęgnowane. Tutaj równieŜ karły, głównie kobiety, krzątały się na podwórzach i w izbach, a ich zajęcia były podobne do tych, które oglądali poprzednio, lecz rezultaty róŜniły się od tamtych jak dzieli od nocy. Wszystko tutaj lśniło czystością i porządkiem. Morgan zaprowadził ich do małego parku na wzgórzu, gdzie weszli ostroŜnie w jodłowy zagajnik. - Widzicie te domy? - Wskazał grupę porządnie utrzymanych chat. Par i Coll skinęli głową. - To tam mieszkają stacjonujący tutaj Ŝołnierze i urzędnicy federacji. Młodsze, silniejsze kobiety karłów zmuszane są do pracy dla nich. Większość z nich musi równieŜ z nimi Ŝyć. - Spojrzał na nich znacząco. Opuścili park i zeszli zboczem wzgórza do centrum miasta. Zamiast domów mieszkalnych stały tutaj sklepy i warsztaty, a na ulicach roiło się od pieszych. Wśród nich było niewielu karłów, i to znowu przewaŜnie starych; zajęci byli sprzedawaniem i kupowaniem. Wokół tłoczyli się przybysze spoza miasta, którzy ściągnęli tutaj na handel. Wszędzie widoczne były patrole federacji. Morgan powiódł braci zaułkami, gdzie mogli pozostać nie zauwaŜeni. Pokazywał im róŜne rzeczy, udzielając wyjaśnień głosem zarazem gorzkim i ironicznym. - Tamten budynek to kantor wymiany srebra. Karły przymuszane są do wydobywania srebra w kopalniach; trzymane są cały czas pod ziemią - wiecie, co to oznacza - a potem
zmuszane do sprzedawania go w cenach ustalonych przez federację i oddawania większości dochodów swym prześladowcom w postaci podatków. RównieŜ zwierzęta naleŜą do federacji rzekomo na zasadzie dzierŜawy. śywność karłów jest ściśle racjonowana. Tam w dole to plac targowy. Wszystkie warzywa i owoce są uprawiane i sprzedawane przez karłów, a wpływy ze sprzedaŜy są dzielone w ten sam sposób, co wszystko inne. To właśnie oznacza dla tych ludzi „protektorat”. Zatrzymał ich na końcu ulicy, z dala od tłumu gapiów skupionego wokół podestu, na którym wystawiono na sprzedaŜ grupę spętanych łańcuchami młodych karłów i karlice. Przez chwilę im się przypatrywali. - Wyprzedają tych, których nie potrzebują do pracy - poinformował Morgan. Z dzielnicy handlowej zaprowadził ich pod szerokie wzgórze wznoszące się ponad miastem. Jego zbocze, sczerniałe i odarte z Ŝycia, znaczyło się ogromną ciemną smugą na tle nieba. Kiedyś pocięte było na tarasy i jeszcze teraz pozostałości dawnych umocnień sterczały z ziemi jak nagrobki. - Wiecie, co to jest? - zapytał ich cicho. Potrząsnęli głowami. - To wszystko, co pozostało po Ogrodach Meade. Znacie tę historię. Karły załoŜyły te ogrody, uŜywając specjalnej ziemi sprowadzonej z regionów rolniczych, ziemi czarnej jak węgiel. Sadzono tu i hodowano kaŜdy kwiat znany plemionom. Mój ojciec mówił, Ŝe było to najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Był tu raz jako chłopiec. - Milczał przez chwilę, kiedy oglądali ruiny, po czym dodał: - Federacja spaliła ogrody po kapitulacji miasta. Palą je co roku, Ŝeby nic tu nigdy nie wyrosło. Kiedy odchodzili, wracając ku obrzeŜom miasta, Par zapytał: - Skąd wiesz to wszystko, Morgan? Od twojego ojca? Góral potrząsnął głową. - Mój ojciec nie był tu więcej od tamtego czasu. Myślę, Ŝe woli nie wiedzieć, jak tu teraz wygląda. Chce to miejsce zachować w pamięci takim, jakie było niegdyś. Nie, mam tutaj przyjaciół, którzy mi opowiadają, jak układa się Ŝycie karłów, to znaczy ta jego część, której nie mogę sam zobaczyć, kiedy tutaj jestem. Nie mówiłem wam jeszcze zbyt wiele o tym, prawda? Ale to wszystko dotyczy ostatniego mniej więcej półrocza. Opowiem wam o tym później. Udali się z powrotem do biedniejszej części miasta, posuwając się nową drogą, która była juŜ jednak równie zryta i podziurawiona jak pozostałe. Po krótkim marszu skręcili w alejkę prowadzącą do okazałej budowli z drewna i kamienia, która wyglądała tak, jakby kiedyś była czymś w rodzaju gospody. Miała trzy piętra i otoczona była zadaszoną werandą z huśtawkami i fotelami na biegunach. Podwórze było ogołocone z roślinności, lecz wolne od
śmieci oraz odpadków i pełne bawiących się dzieci. - Szkoła? - Par głośno wyraził swój domysł. Morgan potrząsnął głową. - Sierociniec. Powiódł ich między grupkami dzieci na werandę, przez którą doszli do drzwi w bocznej ścianie domu, ukrytych w cieniu głębokiej wnęki. Zapukał, a kiedy się nieco uchyliły, zapytał: - Czy znajdzie się odrobina jedzenia dla potrzebującego? - Morgan! - Drzwi otworzyły się szeroko. Stała w nich niemłoda karlica, siwowłosa i w fartuchu. Uśmiech rozjaśniał jej szeroką i wyrazistą twarz, noszącą ślady wielu smutków i rozczarowali. - Morgan Leah, co za miła niespodzianka! Jak się miewasz, chłopcze? - Jak zawsze jestem dumą i radością mego ojca - odparł ze śmiechem Morgan. MoŜemy wejść? - AleŜ tak. Od kiedy to musisz pytać? - Kobieta odsunęła się na bok i przepuściła ich do środka, ściskając Morgana i uśmiechając się szeroko do jego towarzyszy, którzy niepewnie odwzajemnili jej uśmiech. Zamknęła za nimi drzwi i powiedziała: - A więc chcielibyście coś zjeść, czy tak? - Oddalibyśmy Ŝycie za kawałek chleba - oświadczył Morgan ze śmiechem. - Babciu Elizo, to moi przyjaciele, Par i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Są chwilowo... bezdomni dokończył. - CzyŜ wszyscy tacy nie jesteśmy? - zachrypiała w odpowiedzi babcia Eliza. Wyciągnęła spracowaną dłoń, którą bracia kolejno uścisnęli. Przyjrzała im się krytycznie. CzyŜbyście wdali się w bójkę z niedźwiedziami, Morgan? - Obawiam się, Ŝe było to coś jeszcze gorszego. - Morgan ostroŜnie dotknął swej twarzy, szukając na niej ran i zadrapań. - Droga do Culhaven nie jest juŜ taka jak dawniej. - Culhaven teŜ nie. Siadaj, dziecko, i twoi przyjaciele równieŜ. Przyniosę wam ciasto i owoce. Na środku obszernej kuchni stało kilka stołów z ławami i przyjaciele usiedli przy najbliŜszym z nich. Kuchnia była duŜa, lecz dość ciemna i skromnie urządzona. Babcia Eliza krzątała się pracowicie, podając obiecane śniadanie i napełniając szklanki jakimś świeŜo wyciśniętym sokiem. - Zaproponowałabym wam mleko, ale to, które mam, muszę wydzielać dzieciom przeprosiła. Jedli łapczywie, kiedy pojawiła się druga kobieta, równieŜ karlica, jeszcze starsza od pierwszej, mała i pomarszczona, o ostrych rysach twarzy i szybkich, ptasich ruchach, które zdawały się ani na chwilę nie ustawać. Na widok Morgana zdecydowanym krokiem przeszła
przez izbę. Góral natychmiast powstał i pocałował ją lekko w policzek. - Cioteczka Jilt - przedstawił ją braciom. - Bardzo mi miło - oświadczyła takim tonem, jakby trzeba ich było o tym specjalnie przekonywać. Usiadła obok babci Elizy i natychmiast zajęła się robótką na drutach, którą przyniosła ze sobą. - Te damy matkują całemu światu - powiedział Morgan, siadając z powrotem do stołu. Mnie teŜ, chociaŜ nie jestem sierotą jak inni ich podopieczni. Zaadoptowały mnie przez wzgląd na mój nieodparty urok osobisty. - śebrałeś tak samo jak wszyscy inni, kiedy spotkałyśmy cię po raz pierwszy, Morganie Leah! - rzuciła cioteczka Jilt, nie podnosząc oczu znad robótki. - Tylko dlatego cię przyjęłyśmy, tylko dlatego przyjmujemy kogokolwiek. - To siostry, chociaŜ nikt by tego nie odgadł - ciągnął Morgan. - Babcia Eliza jest jak pierzyna z gęsiego puchu, miękka i ciepła. Ale cioteczka Jilt, ta przypomina raczej kamienną pryczę! Cioteczka Jilt pociągnęła nosem. - W dzisiejszych czasach kamień jest duŜo trwalszy od gęsiego puchu. A obydwa są trwalsze od góralskich pochlebstw! Morgan i babcia Eliza roześmiali się, a po chwili dołączyła do nich cioteczka Jilt. Par i Coll przyłapali się na tym, Ŝe równieŜ się uśmiechają. Wydawało się to dziwne, gdyŜ wciąŜ mieli w pamięci widok miasta i jego mieszkańców, a głosy osieroconych dzieci bawiących się na zewnątrz nieustannie przypominały o tym, jak rzeczy naprawdę się mają. Lecz obie te kobiety cechowała jakaś niezłomność, coś, co wznosiło się ponad cierpienia i nędzę, a szeptało o obietnicy i nadziei. Po śniadaniu babcia Eliza zajęła się zmywaniem naczyń, a cioteczka Jilt wyszła doglądać dzieci. - Te dwie staruszki prowadzą sierociniec od ponad trzydziestu lat - szepnął Morgan. Federacja zostawia je w spokoju, bo dzięki nim dzieci nie plączą się pod nogami. Nieźle, co? Są setki dzieci pozbawionych rodziców, więc sierociniec zawsze jest pełny. Kiedy dzieci dostatecznie podrosną, przemyca się je na zewnątrz. Te, którym pozwoli się pozostać za długo, federacja wysyła do obozów pracy albo sprzedaje. Czasem staruszkom nie udaje się utrafić we właściwy moment. - Potrząsnął głową. - Nie wiem, jak to wytrzymują. Ja juŜ bym dawno oszalał. Babcia Eliza wróciła i przysiadła się do nich. - Czy Morgan opowiadał wam, jak się poznaliśmy? - zapytała Ohmsfordów. - To było
naprawdę coś. Przyniósł nam jedzenie i ubrania dla dzieci, dał nam pieniądze na zakup niezbędnych rzeczy i pomógł przeprowadzić kilkanaścioro dzieci na pomoc, gdzie miały zostać umieszczone u rodzin na wolnych obszarach. - Och, na litość boską, babciu! - wykrzyknął zakłopotany Morgan. - Właśnie tak było! I teraz teŜ nam pomaga, kiedy jest tutaj - dodała, nie zwaŜając na jego protesty. - Staliśmy się jego małą prywatną instytucją dobroczynną, nieprawdaŜ, Morgan? - To mi o czymś przypomina. - Morgan sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą sakiewkę. Jej zawartość pobrzękiwała, kiedy podawał ją staruszce. - Jakiś tydzień temu wygrałem zakład o pewne perfumy. - Mrugnął znacząco do Ohmsfordów. - Niech ci Bóg wynagrodzi, Morgan. - Babcia Eliza wstała i obeszła stół, Ŝeby go pocałować w policzek. - Wydajecie się bardzo zmęczeni, wszyscy trzej. Mamy z tyłu parę wolnych łóŜek i mnóstwo koców. MoŜecie się przespać do kolacji. Zaprowadziła ich z kuchni do małego pokoju w tylnej części domu, gdzie znajdowało się kilka łóŜek, miednica, koce i ręczniki. Par rozejrzał się wokół, dostrzegając od razu, Ŝe okiennice są zamknięte, a zasłony starannie zaciągnięte. Babcia Eliza dostrzegła spojrzenie, jakie zamienił z bratem. - Czasami moi goście nie chcą zwracać na siebie uwagi - rzekła spokojnie. Spojrzała na nich przenikliwie. - Czy z wami nie jest podobnie? Morgan podszedł do niej i pocałował ją czule. - Jesteś spostrzegawcza jak zawsze, babciu Elizo. Musimy się spotkać ze Steffem. MoŜesz się tym zająć? Babcia Eliza przyglądała mu się przez chwilę, po czym w milczeniu skinęła głową, odwzajemniła jego pocałunek i wymknęła się z pokoju. Zmierzchało juŜ, kiedy się obudzili. W zaciemnionym pokoju panował mrok i cisza. Pojawiła się babcia Eliza. Na jej szerokiej twarzy malowała się łagodność i spokój. Przemknęła przez pokój na palcach, dotykając ich po kolei i szepcząc, Ŝe juŜ czas, po czym zniknęła w taki sam sposób, w jaki się zjawiła. Gdy wstali z łóŜek, Morgan Leah i Ohmsfordowie znaleźli swoje ubrania wyprane i pachnące czystością. Babcia Eliza nie próŜnowała, kiedy oni spali. - Dziś wieczór spotkamy się ze Steffem - powiedział Morgan, gdy się ubierali. - NaleŜy do ruchu oporu karłów, a ruch ma wszędzie oczy i uszy. Jeśli Walker Boh wciąŜ mieszka w Estlandii, choćby w najdalszej części Anaru, Steff będzie o tym wiedział. - Skończył naciągać buty i wstał. - Steff był jedną z sierot przygarniętych przez babcię. Jest dla niej jak syn. Poza cioteczką Jilt jest jedyną rodziną, jaka jej pozostała. Wyszli z sypialni i udali się korytarzem do kuchni. Dzieci zjadły juŜ kolację i poszły do
swoich pokoi na dwóch wyŜszych piętrach. Zostało jeszcze tylko kilka maleństw, które cioteczką Jilt właśnie karmiła, cierpliwie wlewając zupę łyŜką najpierw do jednej buzi, potem do następnej i tak dalej, aŜ do rozpoczęcia kolejki od nowa. Kiedy weszli, spojrzała w górę i bez słowa skinęła głową. Babcia Eliza posadziła ich przy jednym z długich stołów i przyniosła im talerze z jedzeniem oraz szklanki cierpkiego piwa. Z góry dobiegał tupot i krzyki bawiących się dzieci. - Trudno we dwie upilnować taką gromadę - wytłumaczyła, nakładając Collowi drugą porcję mięsnej potrawki. - Ale kobiety, które zatrudniamy do pomocy, nigdy długo nie wytrzymują. - Czy udało ci się przekazać wiadomość Steffowi? - zapytał spokojnie Morgan. Babcia Eliza skinęła głową, a jej uśmiech nagle stał się smutny. - Chciałabym częściej widywać tego chłopca. Martwię się bardzo o niego. Skończyli kolację i siedzieli milcząc w wieczornym półmroku, podczas gdy babcia Eliza i cioteczką Jilt wykonywały ostatnie czynności przy dzieciach i odprowadzały je do łóŜek. Na stole, przy którym siedzieli, paliło się kilka świec, lecz pozostała część izby tonęła w mroku. Głosy na górze milkły jeden po drugim i cisza stawała się coraz głębsza. Po pewnym czasie cioteczką Jilt wróciła do kuchni i przysiadła się do nich. Jej twarz pochylała się w skupieniu nad robótką, a głowa kiwała się lekko. Dzwon gdzieś na zewnątrz uderzył trzykrotnie i ucichł. Cioteczką Jilt na chwilę uniosła głowę. - Godzina policyjna - wymamrotała. - Nikomu nie wolno wychodzić po jej wybiciu. W izbie znowu zapanowało milczenie. Pojawiła się babcia Eliza i cicho krzątała się przy zlewie. Jedno z dzieci na górze zaczęło płakać i znowu wyszła. Ohmsfordowie i Morgan Leah rozglądali się wokół i czekali. Nagle rozległo się ciche pukanie do kuchennych drzwi. Trzy stuknięcia. Cioteczka Jilt uniosła wzrok i czekała. Jej palce znieruchomiały. Mijały sekundy. Po chwili pukanie rozległo się znowu, trzy razy, potem przerwa i znowu trzy razy. Cioteczka Jilt wstała szybko, podeszła do drzwi, przekręciła klucz w zamku i wyjrzała na zewnątrz. Następnie na chwilę szeroko otworzyła drzwi i do izby wśliznęła się ciemna postać. Cioteczka Jilt znowu zamknęła drzwi. W tym samym momencie z sieni weszła babcia Eliza, dała znak Morganowi i Ohmsfordom, by wstali, i zaprowadziła ich do miejsca, gdzie stała nieznajoma osoba. - To Teel - powiedziała. - Zaprowadzi was do Steffa. Niewiele dało się powiedzieć o Teel. Była karlicą, lecz drobniejszą niŜ większość jej pobratymców, ubraną w ciemny leśny strój, którego główną część stanowił krótki płaszcz z kapturem. Całą jej twarz, poza prawym
policzkiem i ustami, osłaniała dziwna maska. Pod kapturem lekko połyskiwały jej ciemnoblond włosy. Babcia Eliza stanęła na palcach i uścisnęła Morgana. - Bądź ostroŜny, chłopcze - przestrzegła go. Uśmiechnęła się, lekko poklepała Para i Colla po ramieniu i spiesznie podeszła do drzwi. Przez chwilę wyglądała przez zasłony, po czym skinęła głową. Teel wysunęła się przez drzwi bez słowa. Ohmsfordowie i Morgan Leah podąŜyli za nią. Znalazłszy się na zewnątrz, przeniknęli cicho wzdłuŜ ścian starego domu i przez płot na jego tyłach przedostali się na wąską ścieŜkę. Doszli nią do pustej drogi, po czym skręcili w prawo. Chaty i szopy stojące wzdłuŜ drogi były ciemne; na tle nocnego nieba ich sylwetki odcinały się poszarpaną i nieregularną linią. Teel poprowadziła ich szybko drogą, z której po chwili zboczyli do jodłowego zagajnika. Tam zatrzymała się i przykucnęła, dając im znak, by uczynili to samo. Po chwili ukazał się pięciosobowy patrol federacji. śołnierze Ŝartowali i rozmawiali ze sobą, nie troszcząc się o to, Ŝe ktoś moŜe ich usłyszeć. Wreszcie ich głosy ucichły w oddali. Teel wstała i ruszyli dalej. Następne sto metrów szli drogą, po czym weszli do lasu. Znajdowali się teraz na samym skraju miasta, zwróceni niemal dokładnie ku północy; wśród ciszy zaczęło się rozlegać bzyczenie owadów. Przemykali bezgłośnie między drzewami, Teel tylko co jakiś czas zatrzymywała się i nasłuchiwała przed podjęciem marszu. W powietrzu unosił się słodki i intensywny zapach polnych kwiatów przebijający przez fetor odpadków i śmieci. Potem Teel zatrzymała się przed pasem gęstych zarośli, rozsunęła gałęzie, sięgnęła ręką w dół po ukryty tam Ŝelazny pierścień i pociągnęła zań. Z ziemi uniosła się klapa, ukazując schody. Zeszli nimi po omacku, wodząc dłońmi po ścianach, aŜ zupełnie pogrąŜyli się we wnętrzu i przycupnęli w mroku. Teel zaryglowała za nimi klapę, zapaliła świecę i znowu zajęła miejsce na przedzie. Cała czwórka ruszyła w dół. Zejście nie trwało długo. Schody kończyły się po dwóch tuzinach stopni, a dalej zaczynał się tunel. Ściany i sufit podparte były grubymi belkami i zabezpieczone Ŝelaznymi prętami. Teel, niczego nie wyjaśniając ruszyła naprzód. Dwukrotnie tunel rozwidlał się w kilku kierunkach i za kaŜdym razem bez wahania dokonywała wyboru. Parowi przyszło do głowy, Ŝe gdyby musieli odnaleźć powrotną drogę bez Teel, przypuszczalnie nie byliby w stanie tego zrobić. Po kilku minutach tunel skończył się przed Ŝelaznymi drzwiami. Teel uderzyła w nie mocno rękojeścią sztyletu, odczekała chwilę, po czym uderzyła jeszcze dwa razy. Po drugiej stronie zgrzytnęły zamki i drzwi się otworzyły.
Stojący przed nimi karzeł nie wydawał się od nich starszy. Był to krępy, muskularny młodzieniec z kiełkującą brodą i długimi włosami koloru cynamonu. Cała jego twarz pokryta była bliznami, a przez plecy miał przewieszoną największą maczugę, jaką Par kiedykolwiek widział. Brakowało mu górnej połowy jednego ucha, z którego ocalałej połowy zwisał złoty kolczyk. - Morgan! - Serdecznie powitał i uścisnął górala. Uśmiech rozjaśnił jego posępne oblicze, kiedy wciągnął go do środka i spojrzał na nerwowo wyczekujących z tyłu Para i Colla. - Przyjaciele? - Najlepsi - natychmiast odparł Morgan. - Steff, to Parr i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Karzeł skinął głową. - Witajcie, mieszkańcyVale. - Odsunął się od Morgana i uścisnął ich dłonie. - Siadajcie i mówcie, co was sprowadza. Znajdowali się w podziemnej komnacie, wypełnionej wszelkiego rodzaju zapasami w skrzyniach, pudłach i zawiniątkach umieszczonych wokół długiego stołu z ławami. Steff gestem poprosił ich, by usiedli, po czym nalał kaŜdemu kufel piwa i przysiadł się do nich. Teel zajęła miejsce przy drzwiach, sadowiąc się na małym stołku. - Tutaj teraz mieszkasz? - zapytał Morgan, rozglądając się wokół. - Przydałby się tu mały remont. - Mam wiele siedzib, Morgan. Wszystkie one wymagają remontu. Ta jest lepsza niŜ większość innych. Wszystkie jednak znajdują się pod ziemią. My, karły, wszyscy mieszkamy teraz pod ziemią, albo tutaj, albo w kopalniach, albo w naszych grobach. To smutne. - Wziął do ręki swój kufel i wzniósł toast. - Za nasze zdrowie i niepowodzenie naszych nieprzyjaciół. Wypili wszyscy oprócz Teel, która czuwała przy drzwiach. Steff odstawił kufel. - Czy twój ojciec dobrze się miewa? - zapytał Morgana. Góral skinął głową. - Przyniosłem babci Elizie mały prezent, za który będzie mogła kupować chleb. Martwi się o ciebie. Kiedy ostatnio u niej byłeś? - Teraz jest to zbyt niebezpieczne. - Uśmiech znikł z twarzy karła. - Widzisz moją twarz? - Powiódł palcem po okrywających ją bliznach. - Federacja pojmała mnie trzy miesiące temu. - Spojrzał konspiracyjnie na Para i Colla. - Morgan nic o tym nie wie. Ostatnio mnie nie odwiedzał. Kiedy przybywa do Culhaven, woli towarzystwo staruszek i dzieci. - Co się stało, Steff? - Morgan puścił mimo uszu jego słowa. - Uciekłem, przynajmniej częściowo. - Chłopak wzruszył ramionami i podniósł lewą
rękę. Brakowało w niej dwóch ostatnich palców, jakby zostały odcięte. - Ale dość tego, przyjacielu. Zostawmy to. Powiedz lepiej, co sprowadza was na wschód. Morgan zaczął mówić, po czym zatrzymał wzrok na Teel i umilkł. Steff rzucił okiem przez ramię, podąŜając za jego spojrzeniem, i rzekł: - Ach tak, Teel. Chyba jednak będę musiał o tym opowiedzieć. - Spojrzał z powrotem na Morgana. - Zostałem pojmany przez federację, dokonując napadu na magazyn broni w głównym obozie w Culhaven. Wtrącili mnie do więzienia, Ŝeby zobaczyć, czego mogą się ode mnie dowiedzieć. Tam mi to zrobili. - Dotknął swej twarzy. - Teel była przetrzymywana w celi obok. To, co mi zrobili, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobili z nią. Zmasakrowali większą część jej twarzy i znaczną część pleców, karząc ją w ten sposób za zabicie psa jednego z członków tymczasowego rządu w Culhaven. Zabiła go z głodu. Rozmawialiśmy przez ścianę i w ten sposób się poznaliśmy. Pewnej nocy, w niecałe dwa tygodnie po moim aresztowaniu, kiedy stało się jasne, Ŝe federacja juŜ się mną nie interesuje i miałem zostać zabity, Teel udało się zwabić do swojej celi pełniącego słuŜbę straŜnika. Zabiła go, wykradła jego klucze, uwolniła mnie i uciekliśmy. Od tamtego czasu jesteśmy razem. - Umilkł, a jego oczy połyskiwały zimno jak kamień. - Góralu, mam dla ciebie wiele szacunku i musisz sam podjąć decyzję w tej sprawie. Ale Teel i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Zapanowało długie milczenie. Morgan spojrzał krótko na Ohmsfordów. Par uwaŜnie obserwował Teel podczas opowieści Steffa. Nie poruszyła się nawet. Jej twarz pozbawiona była wyrazu, a z jej oczu nie moŜna było niczego wyczytać. Była jak wyciosana z kamienia. - Myślę, Ŝe musimy zdać się na osąd Steffa w tej sprawie - rzekł cicho Par, spoglądając na brata, Ŝeby się upewnić, czy uwaŜa tak samo. Coll w milczeniu skinął głową. Morgan wyciągnął nogi pod stołem, sięgnął po swój kufel i pociągnął z niego długi łyk. Wyraźnie rozwaŜał wszystkie za i przeciw. - Dobrze - powiedział w końcu. - Ale nic z tego, co powiem, nie moŜe wyjść poza te ściany. - Nie powiedziałeś jeszcze niczego, co warto byłoby stąd wynieść - uszczypliwie zauwaŜył Steff i czekał. Morgan uśmiechnął się, po czym ostroŜnie odstawił kufel na stół. - Steff, potrzebujemy twojej pomocy w odnalezieniu pewnego człowieka, o którym sądzimy, Ŝe mieszka gdzieś w głębi Anaru. Nazywa się Walker Boh. Steff zamrugał oczami. - Walker Boh - powtórzył cicho, w taki sposób jakby rozpoznawał to imię. - Moi przyjaciele, Par i Coll, są jego bratankami.
Steff spojrzał na Ohmsfordów, jakby widział ich po raz pierwszy. - Rozumiem. Opowiedz mi po kolei. Morgan zrelacjonował pokrótce historię ich wyprawy do Culhaven, zaczynając od ucieczki braci z Yarfleet, a kończąc na ich potyczce z cieniowcem na obrzeŜach Anaru. Opowiedział o starcu i jego przestrogach, o snach Para wzywających go do Hadeshornu i odkryciu przez siebie uśpionej mocy Miecza Leah. Steff słuchał tego wszystkiego, nie przerywając mu. Siedział nieruchomo, zapomniawszy o swoim piwie, z twarzą przypominającą pozbawioną wyrazu maskę. Kiedy Morgan skończył, Steff odchrząknął i pokręcił głową. - Druidzi, magia i nocne stworzenia. Góralu, wciąŜ mnie zaskakujesz. - Wstał, obszedł stół dookoła i stał przez chwilę, przypatrując się w zamyśleniu Teel. Potem powiedział: - Słyszałem o Walkerze Bohu. - Potrząsnął głową. - I co? - zapytał Morgan. - I człowiek ten napawa mnie lękiem. - Steff odwrócił się powoli i spojrzał na Para i Colla. - Jest waszym stryjem, tak? I kiedy widzieliście go po raz ostatni, dziesięć lat temu? No, to posłuchajcie mnie uwaŜnie. Walker Boh, którego ja znam, moŜe nie być tym samym człowiekiem, którego pamiętacie. Ten Walker Boh jest bardziej podawaną szeptem pogłoską niŜ prawdą, a jednocześnie kimś bardzo rzeczywistym, kimś, komu nawet istoty Ŝyjące w najmroczniejszych częściach kraju i napadające na podróŜnych, wędrowców i zabłąkanych podobno schodzą z drogi. Znowu usiadł, podniósł kufel z piwem i pociągnął z niego. Morgan Leah i Ohmsfordowie spoglądali na siebie w milczeniu. W końcu Par powiedział: - Myślę, Ŝe podjęliśmy juŜ decyzję w tej sprawie. Kimkolwiek lub czymkolwiek jest dzisiaj Walker Boh, łączy nas z nim coś jeszcze poza pokrewieństwem: nasze sny o Allanonie. Muszę wiedzieć, co mój stryj ma zamiar zrobić. PomoŜesz nam go odnaleźć? Nieoczekiwanie na twarzy Steffa pojawił się lekki uśmiech. - Dość konkretne pytanie. To mi się podoba. - Spojrzał na Morgana. - Przypuszczam, Ŝe mówi równieŜ w imieniu swego brata. Czy, w twoim takŜe? Morgan przytaknął. - Rozumiem. - Przypatrywał im się długą chwilę, zatopiony w myślach. - W takim razie pomogę wam - rzekł w końcu. Umilkł na chwilę, obserwując ich reakcję. - Zaprowadzę was do Walkera Boha, jeśli w ogóle moŜna go znaleźć. Zrobię to jednak, poniewaŜ mam po temu własne powody i lepiej będzie, jeśli je poznacie. - Pochylił na chwilę głowę; blizny pogrąŜonej w cieniu twarzy wyglądały teraz jak włókna stalowej sieci wrzynającej mu się w skórę. -
Federacja zabrała nam nasze domy i przywłaszczyła je sobie. Odebrała mi wszystko: dom, rodzinę, przeszłość, a nawet teraźniejszość. Federacja zniszczyła wszystko, co było i jest, pozostawiając jedynie to, co moŜe być. Jest moim śmiertelnym wrogiem i zrobiłbym wszystko, Ŝeby ją unicestwić. Nic, co tutaj robię, nie doprowadzi nigdy do tego celu. To, co tu robię, słuŜy jedynie zachowaniu mnie przy Ŝyciu i podtrzymaniu we mnie woli przetrwania. Mam tego dosyć. Chcę czegoś więcej. - Uniósł głowę i jego oczy połyskiwały dziko. - Jeśli istnieje magia, którą moŜna uwolnić z okowów czasu, jeśli są jeszcze druidzi, w postaci duchów lub jakiejkolwiek innej, potrafiący się nią posługiwać, wówczas istnieją moŜe sposoby oswobodzenia mojej ojczyzny i mego ludu, sposoby, które dotąd były przed nami ukryte. Jeśli je odkryjemy, jeśli wiedza o nich dostanie się w nasze ręce, wówczas muszą one zostać uŜyte dla dopomoŜenia memu ludowi i mojej ojczyźnie. - Urwał na chwilę. - Chcę, Ŝebyście mi to obiecali. Na długą chwilę zapadło milczenie, kiedy jego słuchacze wymieniali spojrzenia. Wreszcie Par odezwał się cicho: - Wstydzę się za Sudlandię, kiedy widzę, co się tutaj stało. Zupełnie tego nie pojmuję. Nic nie jest w stanie tego usprawiedliwić. Jeśli odkryjemy coś, co zdoła zwrócić karłom wolność, zrobimy z tego uŜytek. - Zrobimy - powtórzył Coll, a Morgan Leah na potwierdzenie skinął głową. - MoŜliwość odzyskania wolności - Steff głęboko zaczerpnął powietrza - sama moŜliwość jest czymś, na co karły nie śmią nawet mieć dzisiaj nadziei. - PołoŜył cięŜkie dłonie na stole. - A więc umowa stoi. Pomogę wam odnaleźć Walkera Boha, to znaczy Teel i ja, bo gdzie ja idę, ona idzie takŜe. - Spojrzał szybko na kaŜdego z nich, wypatrując oznak dezaprobaty, ale na próŜno. - Będziemy potrzebowali mniej więcej jednego dnia na zgromadzenie wszystkiego, co potrzebne, i zdobycie pewnych informacji. Nie muszę wam chyba mówić, jak trudna i niebezpieczna moŜe się okazać ta wyprawa. Wracajcie do babci Elizy i odpocznijcie. Teel was odprowadzi. Dam wam znać, kiedy wszystko będzie gotowe. Wstali i karzeł uścisnął Morgana, po czym uśmiechnął się nieoczekiwanie i klepnął go po plecach. - Ty i ja, góralu! Niech wszystkie ciemne moce mają się na baczności! - Zaśmiał się i cała komnata rozbrzmiała jego rechotem. Teel stała z boku i przypatrywała im się oczyma zimnymi jak sople lodu.
VIII Dwa dni minęły bez wiadomości od Steffa. Ohmsfordom i Morganowi Leah czas w sierocińcu upływał na dokonywaniu koniecznych napraw w starym domu oraz dopomaganiu babci Elizie i cioteczce Jilt w opiece nad dziećmi. Dni były ciepłe, leniwe, wypełnione szczebiotem bawiących się malców. Świat w obrębie przestronnego domu i cienistego ogrodu był zupełnie odmienny od świata poniŜenia i nędzy, jaki zaczynał się o kilkanaście metrów za płotem. Było tu jedzenie, miękkie łóŜka, domowe ciepło i miłość. Było poczucie bezpieczeństwa i wiara w przyszłość. Niczego nie było duŜo, ale było trochę wszystkiego. Pozostała część miasta jawiła się niewyraźnie jako szereg przykrych wspomnień - szałasy, złamani wiekiem starcy, obszarpane dzieci, nieobecne matki i ojcowie, brud i zaniedbanie, zrozpaczone i pełne smutku spojrzenia oraz poczucie beznadziejności. Kilkakrotnie Par myślał o tym, Ŝeby wyjść z sierocińca i pójść znowu ulicami Culhaven. Nie chciał bowiem opuszczać miasta, nie ujrzawszy raz jeszcze widoków, których, jak czuł, nigdy nie powinien zapomnieć. Lecz staruszki odwiodły go od tego zamiaru. Chodzenie po mieście było niebezpieczne. Mógł nieświadomie zwrócić na siebie uwagę. Lepiej było siedzieć na miejscu i pozostawić zewnętrzną rzeczywistość własnemu losowi, pozwalając, by obydwa światy radziły sobie kaŜdy po swojemu. - Nie moŜemy nic zrobić, by ulŜyć nędzy karłów - gorzko stwierdziła cioteczka Jilt. Zapuściła juŜ ona głębokie korzenie. Par poszedł za ich radą, odczuwając zarazem zawód i ulgę. Dręczył go niepokój. Nie mógł udawać, Ŝe nie wie, co się dzieje z ludźmi w mieście - mówiąc dokładniej, nie chciał udawać - lecz jednocześnie wiedza ta była trudna do zniesienia. Mógł zrobić tak, jak powiedziały mu staruszki, i pozostawić świat zewnętrzny własnemu losowi, lecz nie mógł zapomnieć, Ŝe świat ten istnieje i waruje za płotem jak wygłodniałe zwierzę, czekające na jakiś ochłap. Trzeciego dnia oczekiwania zwierzę za płotem kłapnęło na nich zębami. Wczesnym rankiem ulicą nadeszła druŜyna Ŝołnierzy federacji i wmaszerowała na podwórze. Na czele szedł szperacz. Babcia Eliza wysłała Ohmsfordów i Morgana na strych i z cioteczka Jilt w odwodzie wyszła stawić czoło przybyszom. Ze swego ukrycia na Strychu przyjaciele obserwowali rozwój wydarzeń. Dzieciom kazano ustawić się w szeregu przed werandą. Wszystkie były za małe, by mogły się na coś przydać, lecz mimo to troje z nich wybrano. Staruszki oponowały, lecz nic nie mogły poradzić. W końcu musiały patrzeć bezsilnie, jak
tamtych troje wyprowadzano. Po tym zdarzeniu wszyscy byli przygnębieni, nawet najbardziej aktywne spośród dzieci. Cioteczka Jilt usadowiła się na ławeczce przy oknie wychodzącym na podwórze, skąd mogła obserwować malców, i pracowała nad swoją robótką, nie odzywając się do nikogo. Babcia Eliza spędzała większość czasu na gotowaniu w kuchni. Niewiele mówiła i prawie wcale się nie uśmiechała. Ohmsfordowie i Morgan starali się jak najrzadziej wchodzić jej w drogę, czując, Ŝe powinni znajdować się gdzie indziej, i w skrytości ducha pragnąc, aby tak było. Późnym popołudniem Par nie mógł juŜ dłuŜej znieść swego złego samopoczucia i zszedł do kuchni porozmawiać z babcią Elizą. Zastał ją siedzącą przy jednym z długich stołów i popijającą w roztargnieniu herbatę z filiŜanki. Zapytał ją całkiem wprost, dlaczego karły są tak źle traktowane, dlaczego Ŝołnierze federacji, będący w końcu, jak on sam, mieszkańcami Sudlandii, mogą przykładać rękę do takiego okrucieństwa. Babcia Eliza uśmiechnęła się smutno, wzięła go za rękę i posadziła przy sobie na ławie. - Par - powiedziała, wymawiając cicho jego imię. Mniej więcej od poprzedniego dnia zaczęła zwracać się do niego po imieniu, co było wyraźną oznaką, Ŝe uwaŜa go juŜ za jedno ze swoich dzieci. - Są rzeczy, których nigdy nie uda się wyjaśnić, w kaŜdym razie nie na tyle, byśmy mogli je zrozumieć tak, jak byśmy chcieli. Czasem wydaje mi się, Ŝe to, co się dzieje, musi mieć jakąś przyczynę, a kiedy indziej, Ŝe nie moŜe jej mieć, gdyŜ pozbawione jest choćby odrobiny sensu. Widzisz, to wszystko zaczęło się tak dawno temu. Wojna toczyła się przed ponad stu laty. Nie sądzę, by ktoś jeszcze pamiętał jej początek, a jeśli nikt nie pamięta, jak się zaczęła, to skąd moŜna wiedzieć, dlaczego się zaczęła? - Pokręciła głową i mocno go uścisnęła. - Przykro mi, Par, ale nie potrafię udzielić ci lepszej odpowiedzi. Przestałam jej juŜ chyba szukać dawno temu. Całą swoją energię poświęcam teraz dzieciom. Nie uwaŜam juŜ chyba pytań za istotne, więc nie szukam na nie odpowiedzi. Ktoś inny będzie musiał to zrobić. WaŜne jest dla mnie jedynie, Ŝeby uratować Ŝycie jeszcze jednego dziecka, a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego, i jeszcze, aŜ przestanie istnieć potrzeba ich ratowania. Par w milczeniu skinął głową i odwzajemnił jej uścisk, lecz ta odpowiedź go nie zadowoliła. Wszystko, co się wydarzyło, miało jakąś przyczynę, nawet jeśli nie była ona od razu widoczna. Karły przegrały wojnę z federacją, dla nikogo nie stanowiły zagroŜenia. Dlaczego więc byli systematycznie gnębieni? Więcej sensu miałoby wyleczenie ran zadanych przez wojnę niŜ sypanie w nie soli. Sprawiało to niemal wraŜenie, jakby celowo ich prowokowano, jakby dostarczano im powodu do stawiania oporu. Czemu tak było? - MoŜe federacja szuka pretekstu, Ŝeby ich całkowicie wytępić - ponuro powiedział
Coll, kiedy Par zapytał go tego wieczoru po kolacji, co o tym sądzi. - Więc myślisz, Ŝe federacja uwaŜa, iŜ karły są juŜ niepotrzebne, nawet w kopalniach? zapytał Par z niedowierzaniem. - Albo Ŝe nadzór nad nimi sprawia zbyt wiele kłopotu, albo Ŝe są zbyt niebezpieczni, więc po prostu trzeba się ich pozbyć? Całego narodu? - Wiem tylko, co tutaj widziałem, co obaj widzieliśmy. - Twarz Colla nie zdradzała Ŝadnych uczuć. - Wydaje mi się zupełnie jasne, co się tutaj dzieje! Par nie był taki pewien. Porzucił ten temat, poniewaŜ nie znajdował na razie lepszej odpowiedzi. Obiecał sobie jednak, Ŝe któregoś dnia ją znajdzie. Źle spał tej nocy i był juŜ zupełnie rozbudzony, kiedy babcia Eliza weszła cicho przed świtem do sypialni i powiedziała mu szeptem, Ŝe przyszła po nich Teel. Wstał szybko i ściągnął koce z Colla i Morgan. Ubrali się, przypasali broń i przeszli przez sień do kuchni, gdzie czekała na nich Teel, ciemna postać przy drzwiach, zamaskowana i owinięta w szarą leśną opończę, w której wyglądała jak Ŝebraczka. Babcia Eliza podała im gorącą herbatę z ciastem i pocałowała kaŜdego z nich. Cioteczka Jilt upomniała ich surowo, by wystrzegali się wszelkich niebezpieczeństw, jakie mogą na nich czyhać, i Teel wyprowadziła ich w noc. Było jeszcze ciemno, nawet słabe światło brzasku nie oświetlało Odległych drzew, kiedy przemykali cicho przez śpiącą wieś, jak cztery luchy szukające miejsca do nawiedzenia. Ranek był chłodny i widzieli małe kłęby pary dobywające się z ich ust. Teel prowadziła ich bocznymi ścieŜkami, przez gęste zagajniki i zarośla, trzymając się w cieniu, z dala od dróg i świateł. PodąŜali na pomoc, nie natykając się na nikogo. Kiedy dotarli do Srebrnej Rzeki, Teel zaprowadziła teh do brodu, omijając mosty. Przeszli przez lodowatą wodę, chlupoczącą wokół ich nóg. Ledwie znowu weszli między drzewa, z mroku wyłonił się Steff i dołączył do nich. Za pas miał zatknięte dwa długie noŜe, a przez plecy przewieszoną wielką maczugę. Bez słowa Zastąpił Teel na czele pochodu i poprowadził ich dalej. Na wschodzie pojawiło się kilka słabych promieni dziennego światła i niebo zaczęło się rozjaśniać. Gwiazdy zgasły i zniknął księŜyc. Na liściach i źdźbłach trawy połyskiwał szron jak rozsypane okruchy kryształu. Wkrótce dotarli do polany u stóp ogromnej, wiekowej wierzby i Steff się zatrzymał. W starym, pustym pniu drzewa, które leŜało powalone wśród zarośli, ukryte były plecaki, zwinięte koce, ubrania na złą pogodę, sprzęty kuchenne, bukłaki na wodę i leśne opończe. W milczeniu przytroczyli sobie to wszystko do pleców i ruszyli dalej. Przez resztę dnia szli niespiesznym krokiem, posuwając się nieodmiennie na pomoc. Niewiele ze sobą rozmawiali, zupełnie nie wspominając o celu wyprawy. Steff niczego sam nie wyjaśniał, zaś ani Ohmsfordowie, ani góral nie mieli ochoty pytać. Wiedzieli, Ŝe karzeł powie im wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Dzień szybko mijał i wczesnym popołudniem dotarli
do podnóŜa gór Wolfsktaag. Maszerowali jeszcze przez jakąś godzinę, posuwając się w górę wzdłuŜ granicy lasu do miejsca, gdzie zaczynał rzednąć przed górskim stokiem, i tam Steff zarządził postój na otoczonej sosnami polanie w pobliŜu niewielkiego potoku wypływającego ze skał. Podprowadził ich do powalonego pnia i rozsiadł się na nim wygodnie, zwrócony do nich twarzą. - Jeśli wierzyć pogłoskom, a w tym wypadku nie dysponujemy niczym więcej, Walker Boh przebywa w Darklin. śeby tam dotrzeć, udamy się na północ przez góry Wolfsktaag, wchodząc przez Przełęcz Stryczka i wychodząc przez Nefrytową Przełęcz, a stamtąd podąŜymy na wschód. - Umilkł, przyglądając się ich twarzom. - Są oczywiście inne drogi, niejeden by twierdził, Ŝe bezpieczniejsze, ja jednak tak nie uwaŜani. Moglibyśmy obejść Wolfsktaag od wschodu albo od zachodu, lecz w kaŜdym wypadku ryzykowalibyśmy niemal pewne spotkanie z Ŝołnierzami federacji albo z gnomami. Nie będzie ich w górach Wolfsktaag. Mieszka tam zbyt wiele duchów i istot zrodzonych z dawnej magii; gnomy są przesądne i trzymają się od nich z dala. Federacja wysyłała tam kiedyś patrole, lecz większość z nich nie wracała. Prawdę powiedziawszy, większość z nich się tam gubiła, bo Ŝołnierze nie znali drogi. Ja ją znam. Jego słuchacze milczeli. W końcu Coll się odezwał: - Pamiętam, Ŝe kilku naszych przodków przysporzyło sobie powaŜnych kłopotów, kiedy przed laty poszli tą właśnie drogą. - Nic o tym nie słyszałem. - Steff wzruszył ramionami. - Przechodziłem jednak przez te góry dziesiątki razy i wiem, czego moŜna się spodziewać. Cała sztuka polega na tym, Ŝeby trzymać się górskich grzbietów i nie zapuszczać się w głąb lasów. Istoty Ŝyjące w Wolfsktaag lubią ciemność. I większość z nich nie ma nic wspólnego z magią. - To mi się nie podoba. - Coll pokręcił głową i spojrzał na brata. - CóŜ, moŜemy wybierać między złem, które znamy, a tym, którego jedynie się domyślamy - oświadczył szorstko Steff. - Między Ŝołnierzami federacji i ich sprzymierzeńcami gnomami, o których wiemy, Ŝe tam są, a duchami i zjawami, o których tego nie wiemy. - Cieniowcami - rzekł cicho Par. Na chwilę zapadło milczenie. Steff uśmiechnął się ponuro. - Nie słyszałeś, mieszkańcu Vale? Cieniowce nie istnieją. Wszystko to tylko pogłoski. Poza tym masz przecieŜ moc, która potrafi nas obronić, nieprawdaŜ? Ty i góral. KtóŜ śmiałby się na nas porwać? - Jego przenikliwe spojrzenie powędrowało w koło od twarzy do twarzy. Co się z wami dzieje? Nikt przecieŜ nie mówił, Ŝe ta wyprawa będzie bezpieczna. Podejmijmy jakąś decyzję. Ale słyszeliście moją przestrogę dotyczącą wyboru, jaki nam pozostanie, jeśli
ominiemy góry. Miejcie to na uwadze. śaden z nich nie potrafił nic na to odpowiedzieć i pozostawili rozstrzygnięcie Steffowi. W końcu był to jego kraj, a nie ich, i on znał go najlepiej. Od niego zaleŜało, czy odnajdą Walkera Boha, i nierozsądne wydawało się podwaŜanie jego poglądu na to, jak najlepiej będzie to zrobić. Spędzili noc na leśnej polanie, wśród zapachów sosnowych igieł, polnych kwiatów i świeŜego powietrza, śpiąc spokojnie i bez snów w ciszy, która rozpościerała się o wiele dalej, niŜ mógłby sięgnąć ich wzrok. O świcie Steff poprowadził ich w góry Wolfsktaag. Weszli na Przełęcz Stryczka, gdzie niegdyś gnomy chciały schwytać w potrzask Sheę i Flicka Ohmsfordów, przeszli po sznurowej kładce rozpiętej nad przepaścią i mozolnie zaczęli się piąć krętą ścieŜką w górę przez pokruszone skalne szczyty i lesiste zbocza, patrząc, jak słońce przesuwa się po bezchmurnym letnim niebie. Po południu dotarli do grzbietów górskich biegnących na pomoc i podąŜyli dalej ich falistym i wijącym się szlakiem. Droga była łatwa, słońce świeciło ciepło i przyjaźnie, a obawy i wątpliwości z poprzedniej nocy Zaczęły się rozwiewać. Wypatrywali poruszeń w cieniu skał i drzew, lecz niczego nie dostrzegali. Na drzewach śpiewały ptaki, wśród Zarośli przemykały drobne zwierzęta, a lasy wydawały się bardzo podobne do lasów gdziekolwiek indziej w czterech krainach. Ohmsfordowie i Morgan przyłapali się na tym, Ŝe uśmiechają się do siebie nawzajem, Steff nucił coś niewyraźnie pod nosem i tylko Teel nie zdradzała swoich uczuć. O zmierzchu rozbili obóz na małej łączce usadowionej między dwoma zboczami górskimi porośniętymi jodłami i cedrami. Prawie nie było wiatru i ciepło dnia utrzymywało się w osłoniętej dolince jeszcze długo po zachodzie słońca. Na ciemniejącym niebie połyskiwały gwiazdy, a nad horyzontem na zachodzie wisiał księŜyc w pełni. Par przypomniał sobie znowu wezwanie starca, Ŝeby stawili się w Hadeshornie pierwszego dnia nowiu. Czasu było coraz mniej. Lecz nie o starcu czy Allanonie myślał Par tego wieczoru, kiedy członkowie małej gromadki zebrali się wokół ogniska, które Steff pozwolił im rozpalić, i jedli kolację, popijając długie łyki źródlanej wody. Myślał o Walkerze Bohu. Nie widział swego stryja od niemal dziesięciu lat, lecz jego wspomnienie było dziwnie wyraźne. Był wtedy jeszcze chłopcem i stryj wydawał mu się dość tajemniczy - wysoki, szczupły męŜczyzna o surowych rysach i oczach, które przenikały człowieka na wskroś. Właśnie te oczy Par pamiętał najlepiej, choć bardziej ze względu na ich niezwykłość niŜ na uczucie skrępowania, jakie mogły w nim wywoływać. W istocie stryj był dla niego bardzo miły, lecz zawsze jakby zwrócony do wewnątrz albo teŜ roztargniony, obecny ciałem, lecz bardzo odległy duchem.
JuŜ wówczas krąŜyły opowieści o Walkerze Bohu, lecz Par potrafił sobie przypomnieć jedynie nieliczne. Mówiono, Ŝe posługuje się magią, nigdy jednak nie wyjaśniano dokładnie, o jaką magię chodzi. Był potomkiem w prostej linii Brin Ohmsford, lecz nie posiadał władzy nad pieśnią. Nikt z jego gałęzi rodziny jej nie miał, tak było juŜ od dziesięciu pokoleń. Magia pieśni umarła wraz z Brin. Oczywiście w jej rękach była czymś zupełnie innym niŜ w rękach jej brata Jaira. O ile Jair był w stanie uŜywać pieśni jedynie do tworzenia obrazów, jego siostra potrafiła za jej pomocą stwarzać rzeczywistość. Jej magia była znacznie silniejsza. Mimo to zniknęła wraz z jej śmiercią i pozostała tylko magia Jaira. Zawsze jednak istniały opowieści o Walkerze Bohu i jego magii. Par pamiętał, Ŝe jego stryj czasem potrafił mu opowiadać o tym, co dzieje się w innych miejscach i o czym w Ŝaden sposób nie mógł wiedzieć, a jednak wiedział. Zdarzało się, Ŝe jego stryj potrafił samym spojrzeniem wprawiać w ruch przedmioty, a nawet ludzi. Czasem potrafił równieŜ powiedzieć, o czym człowiek myśli. Patrzył na kogoś i mówił mu, Ŝeby się nie martwił, Ŝe to lub owo się wydarzy, i okazywało się, Ŝe o tym właśnie ów ktoś myślał. Oczywiście było moŜliwe, Ŝe jego stryj był po prostu dość przenikliwy, by odgadnąć, o czym ktoś inny myśli, i tylko wyglądało to tak, jakby potrafił czytać w jego myślach. Lecz posiadał równieŜ umiejętność radzenia sobie z kłopotami - usuwał je niemal w chwili ich zaistnienia. KaŜde zagroŜenie zdawało się ustępować, gdy on się pojawił. Sprawiało to wraŜenie czarów. Stryj zawsze dodawał Parowi zachęty, kiedy widział, Ŝe chłopiec próbuje posługiwać się pieśnią. Przestrzegał go, Ŝe musi się nauczyć panować nad obrazami, ostroŜnie się nimi posługiwać, starannie dobierać sposoby odsłaniania swej magii przed innymi. Walker Boh był jednym z nielicznych ludzi w jego Ŝyciu, którzy nie obawiali się jej mocy. Gdy więc tak siedział z pozostałymi w ciszy górskiego wieczoru, wspominając stryja, jego ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś więcej oŜyła na nowo, aŜ w końcu im uległ i zapytał Steffa, jakie powieści słyszał o Walkerze Bohu. Steff zamyślił się. - Większość z nich pochodzi od leśnych ludzi - zaczął po chwili - myśliwych, tropicieli i im podobnych, a kilka od karłów, które walczą jak ja w ruchu oporu i zapuszczają się wystarczająco daleko na północ, Ŝeby o nim usłyszeć. Powiadają, Ŝe plemiona gnomów śmiertelnie się go boją. Podobno uwaŜają tam Walkera Boha za coś w rodzaju ducha. Niektóre z nich wierzą, Ŝe Ŝyje on od setek lat i jest jednym z legendarnych druidów. - Mrugnął okiem. Myślę jednak, Ŝe to tylko takie gadanie, skoro jest waszym stryjem. - Nie pamiętam, by ktoś kiedyś twierdził, Ŝe Ŝyje on dłuŜej niŜ jakikolwiek normalny
człowiek. - Par potrząsnął głową. - Pewien jegomość przysięgał mi, Ŝe wasz stryj rozmawia ze zwierzętami i Ŝe zwierzęta go rozumieją. Mówił, Ŝe widział na własne oczy, jak wasz stryj podszedł do górskiego kota, wielkiego jak bawół, i rozmawiał z nim tak samo, jak teraz ja z wami. - Mówiono, Ŝe Coglin potrafi to robić - wtrącił Coll, nagle zaciekawiony. - Miał kota imieniem Szept, który wszędzie za nim chodził. Strzegł jego siostrzenicy Kimber. Ona równieŜ nazywała się Boh, prawda, Par? Brat kiwnął głową, przypominając sobie, Ŝe ich stryj przyjął nazwisko swej rodziny ze strony matki. Wydawało mu się to teraz dziwne, ale nie pamiętał, Ŝeby jego stryj kiedykolwiek uŜywał nazwiska Ohmsford. - Jest jeszcze jedna opowieść - rzekł Steff, po czym zamilkł na chwilę, by odświeŜyć w pamięci szczegóły. - Słyszałem ją od tropiciela, który znał odległe zakątki Anaru lepiej niŜ ktokolwiek inny i, jak sądzę, znał równieŜ Walkera Boba, chociaŜ nigdy by się do tego nie przyznał. Powiedział mi, Ŝe przed dwoma laty do Darklin przywędrowała z Ravenshornu istota zrodzona w czasach dawnej magii i zaczęła się karmić Ŝyciem, które tam znalazła. Walker Boh wyruszył na jej poszukiwanie, stanął z nią twarzą w twarz, po czym stwór odwrócił się i po prostu wrócił tam, skąd przyszedł. - Steff pokręcił głową i wolno potarł dłonią podbródek. - To daje do myślenia, co? - Wyciągnął ręce w stronę ognia. - Właśnie dlatego mnie przeraŜa, poniewaŜ wydaje się, Ŝe nie ma niczego, co by budziło jego lęk. Powiadają, Ŝe pojawia się i znika jak duch, ukazuje się na chwilę, by w następnej pierzchnąć jak nocny cień. Nie wiem nawet, czy cieniowce budzą w nim strach. Sądzę, Ŝe nie. - MoŜe jego powinniśmy o to zapytać - zasugerował Coll z przekornym uśmiechem. - Właśnie, moŜe powinniśmy. - Steff rozchmurzył się. - Proponuję, Ŝebyś ty to zrobił! Roześmiał się. - Ale to przypomina mi o czymś. Czy góral opowiadał wam juŜ, jak się poznaliśmy? Bracia Ohmsfordowie przecząco pokręcili głowami i pomimo głośnych pomruków Morgana, Steff zaczął im opowiadać historię ich pierwszego spotkania. Przed jakimiś dziesięcioma miesiącami Morgan łowił ryby na wschodnim krańcu Tęczowego Jeziora, u ujścia Srebrnej Rzeki, kiedy potęŜny podmuch wiatru przewrócił jego łódź, zrzucając z niej cały sprzęt, tak Ŝe chłopak musiał wpław dopłynąć do brzegu. Przemoczony i zmarznięty, usiłował właśnie bezskutecznie rozpalić ognisko, kiedy nadszedł Steff i pomógł mu się osuszyć. - Sądzę, Ŝe umarłby z zimna, gdybym się nad nim nie zlitował - kończył karzeł. Porozmawialiśmy, opowiedzieliśmy sobie ostatnie wieści. Zanim zdąŜyłem się zorientować,
znajdował się juŜ w drodze do Culhaven, Ŝeby się przekonać, czy Ŝycie w krainie karłów jest rzeczywiście tak straszne, jak mu je opisałem. - Rzucił rozbawione spojrzenie na zgnębionego Morgana. - Potem wciąŜ wracał, za kaŜdym razem z jakimś małym podarkiem dla babci i cio-teczki, a takŜe dla Ruchu. Sumienie nie pozwala mu widocznie pozostawić spraw swojemu biegowi. - Och, na litość boską! - wykrztusił zakłopotany Morgan. Steff roześmiał się i jego donośny głos wypełnił nocną ciszę. - Zatem wystarczy, dumny księciu gór! Porozmawiajmy o kimś innym! - Przewrócił się na drugi bok i spojrzał na Para. - MoŜe o tym nieznajomym, który dał ci pierścień. Wiem co nieco o bandach banitów naleŜących do Ruchu. W większości to nic niewarta hałastra. Brakuje im dyscypliny i przywództwa. Karły zaproponowały im wspólne działanie, lecz ich oferta nie została jak dotąd przyjęta. Problem polega na tym, Ŝe Ruch jest nadmiernie rozczłonkowany. Ale wracając do rzeczy: czy pierścień, który dostałeś, nosi wizerunek sokoła? - Tak, Steff. - Par aŜ podskoczył. - Wiesz, do kogo naleŜy? - I tak, i nie. - Steff się uśmiechnął. - Jak mówiłem, banici z Sudlandii byli w przeszłości rozczłonkowaną gromadą, ale ten stan raeczy moŜe się wkrótce zmienić. KrąŜą pogłoski o jednym z nich, który wydaje się brać sprawy w swoje ręce, jednoczyć poszczególne grupy i obejmować nad nimi przywództwo. Nie posługuje się swoim imieniem; jako znaku rozpoznawczego uŜywa symbolu sokoła. - To musi być ten sam człowiek - stanowczo stwierdził Par. - Nam równieŜ nie chciał podać swego imienia. - W dzisiejszych czasach ludzie często ukrywają swoje imiona. - Steff wzruszył ramionami. - Lecz sposób, w jaki przeprowadził waszą ucieczkę przed szperaczami... tak, to przypomina człowieka, o którym słyszałem. Mówią, Ŝe powaŜyłby się na wszystko, tam gdzie w grę wchodzi federacja. - Tamtego wieczoru niewątpliwie był śmiały - przyznał Par z uśmiechem. Rozmawiali jeszcze przez pewien czas o nieznajomym oraz bandach banitów, zarówno z Sudlandii, jak i Nordlandii, zgadzając się, Ŝe cztery krainy jątrzą się pod władzą federacji jak otwarta rana. Nie powrócili do tematu Walkera Boha, lecz Para zadowalało to, co do tej pory usłyszał; wyrobił sobie pogląd o stryju. Nie miało znaczenia, jak przeraŜający Walker Boh wydawał się Steffowi i pozostałym; dla niego był tym samym człowiekiem, którego znał jako chłopiec; chyba te wydarzy się coś, co zmieni jego zdanie. Miał jednak dziwne uczute, Ŝe to nigdy nie nastąpi. W końcu ich rozmowa, przerywana częstymi ziewnięciami i roztargnionymi
spojrzeniami, utknęła w miejscu i przyjaciele jeden po drugim zaczęli zawijać się w koce. Par zaofiarował się, Ŝe ostatni raz przed pójściem spać podłoŜy drew do ogniska, i udał się na skraj lasu w poszukiwaniu suchych gałęzi. Zbierał właśnie kawałki starego cedru powalonego przez wichury poprzedniej zimy, kiedy nagle stanął twarzą w twarz z Teel. Zdawała się wyrastać z ziemi tuŜ przed nim. Jej zamaskowana twarz była napięta, a oczy wpatrywały się weń nieruchomo. - Czy moŜesz pokazać mi magię? - zapytała cicho. Par patrzył na nią oniemiały. Nigdy, ani razu, od kiedy ujrzał ją owego wieczoru w kuchni babci Elizy, nie słyszał jej głosu. Sądził, Ŝe w ogóle nie potrafi mówić. Szła z nimi, jakby była wiernym psem Steffa; posłuszna mu, czuwała nad nimi, o nic nie pytała i trzymała się na uboczu. Cały wieczór siedziała w milczeniu i tylko słuchała, skrzętnie zachowując swoje myśli dla siebie. A teraz to. - Czy moŜesz przywołać obrazy? - nalegała. Jej głos był niski i szorstki. - ChociaŜ kilka, Ŝebym mogła je zobaczyć? Bardzo bym chciała. Nagle dostrzegł jej oczy. Miały osobliwy niebieski kolor, czysty i ciemny, taki sam jaki miało niebo wcześniej tego dnia wysoko w górach. Ich blask oszołomił go i przypomniał sobie, Ŝe jej włosy pod okrywającym je kapturem mają kolor miodu. Dotąd robiła nieprzyjazne wraŜenie przez sposób, w jaki się od nich dystansowała, lecz teraz, stojąc wśród ciszy i cieni, wydawała się taka drobna. - Jakie obrazy chciałabyś zobaczyć? - zapytał. Zastanowiła się przez chwilę. - Chciałabym zobaczyć, jak wyglądało Culhaven w czasach Allanona. Chciał jej powiedzieć, Ŝe nie jest pewien, jak wyglądało Culhaven tak dawno temu, ale rozmyślił się i skinął głową. - Mogę spróbować - rzekł. Cicho zaczął śpiewać do niej, stojącej samotnie wśród drzew, usiłując za pomocą magii pieśni wypełnić jej myśli obrazami miasta takiego, jakim mogło być przed trzystu laty. Śpiewał o Srebrnej Rzece, o Ogrodach Meade, o zadbanych domach i chatach, o Ŝyciu w rodzinnym mieście karłów przed wojną z federacją. Kiedy skończył, przez chwilę przyglądała mu się wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym odwróciła się bez słowa i ponownie zniknęła wśród nocy. Par przez chwilę spoglądał za nią zbity z tropu, po czym wzruszył ramionami, skończył zbierać chrust i połoŜył się spać. Wyruszyli znów o świcie, posuwając się wzdłuŜ wyŜszych partii Wolfsktaagu, gdzie las zaczynał rzednąć, a niebo wisiało nisko nad głową. Był kolejny ciepły, pogodny dzień,
wypełniony wonnymi zapachami i poczuciem nieskończonych moŜliwości. Lekki wiatr pieścił łagodnie ich twarze, a w lesie i wśród skał roiło się od maleńkich stworzeń, przemykających i przelatujących obok. Góry tchnęły spokojem. Mimo to Par czuł się nieswojo. Nie doświadczał czegoś takiego przez poprzednie dwa dni. Usiłował rozproszyć swój niepokój, mówiąc sobie, Ŝe jest zupełnie bezpodstawny, teraz gdy opinia Steffa, Ŝe jest to jednak najbezpieczniejsza droga, zdawała się potwierdzać. Ukradkiem obserwował twarze pozostałych, by sprawdzić, czy coś ich nie trapi, lecz wydawali się najzupełniej spokojni. Nawet Teel, która rzadko okazywała uczucia, sprawiała wraŜenie całkowicie wolnej od obaw. Ranek przeszedł w południe i niepokój zmienił się w pewność, Ŝe coś depcze im po piętach. Par przyłapał się na tym, Ŝe co jakiś czas spogląda do tyłu, nie wiedząc, czego wypatruje, lecz przekonany, Ŝe coś jednak tam jest. Przebiegał wzrokiem odległe drzewa i skały, niczego jednak nie dostrzegł. Na prawo od nich grzbiet góry wznosił się wyŜej, tworząc urwiska i wąwozy, których ściany były zbyt nagie i niedostępne, by moŜna było myśleć o ich przebyciu. NiŜej, po lewej, las pełen był cieni zlewających się w rozległe plamy wśród gęstej plątaniny zarośli i czarnych pni drzew. Kilkakrotnie szlak się rozwidlał, ginąc w mroku na dole. Steff, który wraz z Teel szedł przodem, w pewnym momencie wskazał ręką W tamtą stronę i powiedział: - Tu właśnie mogło się coś przytrafić zaginionym oddziałom federacji. Lepiej się nie zapuszczać w mroczne miejsca w tych górach. Par miał nadzieję, Ŝe to właśnie jest źródłem jego niepokoju. Zdawało mu się, Ŝe gdyby zdołał ustalić jego przyczynę, łatwiej by sobie z nim poradził. Lecz kiedy juŜ niemal sądził, Ŝe problem sam się rozwiązał, po raz ostatni obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak coś się porusza wśród skał. Zatrzymał się w miejscu. Pozostali przeszli jeszcze kilka kroków, po czym odwrócili się i spojrzeli na niego. - Co się stało? - zapytał Steff. - Coś jest tam z tyłu - odparł cicho Par, nie odrywając oczu od miejsca, gdzie przed chwilą dostrzegł ruch. Gdy Steff podszedł do niego, dodał, wskazując palcem: - Tam, między skałami. Przez długą chwilę wpatrywali się razem, niczego nie dostrzegając. Popołudnie dobiegło końca i chylące się ku zachodowi słońce wydłuŜało cienie. Coraz trudniej było cokolwiek zauwaŜyć w gęstniejącym półmroku. W końcu Par pokręcił z rezygnacją głową. - MoŜe mi się przywidziało - powiedział.
- A moŜe nie - rzekł Steff. Nie zwaŜając na zdumione spojrzenie Ohmsforda, dał znak pozostałym, by ruszali naprzód. Teel szła przodem, zaś on z Parem zamykali pochód. Raz czy dwa kazał mu oglądać się do tyłu, a parokrotnie zrobił to sam. Chłopak ani razu niczego nie dostrzegł, chociaŜ wciąŜ miał uczucie, Ŝe coś tam jest. Przeszli na drugą stronę górskiego grzbietu biegnącego ze wschodu na zachód i zaczęli schodzić w dół. Tę stronę góry okrywał cień, słabe światło gasnącego słońca było całkowicie zasłonięte, a ścieŜka pod ich stopami wiła się przez labirynt skał i kęp zarośli oblepiających zbocze jak stłoczone stada owiec. Wiatr wiał im teraz w plecy, niosąc głos Steffa do idących z przodu. - Czymkolwiek jest to coś tam z tyłu, śledzi nas, czekając na zapadniecie zmroku albo przynajmniej na zmierzch, Ŝeby się ukazać. Nie wiem, co to jest, ale to coś duŜego. Musimy znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli się bronić. Nikt nic nie powiedział. Par poczuł nagły chłód. Coll spojrzał na niego, a potem na Morgana. Teel szła, nie odwracając się. Pokonali meandry skał i zarośli i znaleźli się na odsłoniętej ścieŜce prowadzącej w górę, kiedy w końcu stwór wyłonił się z cienia i ukazał im w całej okazałości. Steff ujrzał go pierwszy i głośno krzyknął, tak Ŝe i pozostali się odwrócili. Stwór znajdował się wciąŜ o jakieś sto metrów za nimi. Siedział przycupnięty na płaskiej skale w miejscu, gdzie wąska smuga światła przecinała jej wygładzoną powierzchnię jak dzida. Wyglądał jak jakiś ogromny pies albo wilk o potęŜnej piersi i szyi, porośniętych gęstym futrem, i zdeformowanym pysku. Miał dziwne, grube nogi, cylindryczny tułów, małe uszy i krótki ogon, jednym słowem, wygląd jego nie wzbudzał przyjaznych uczuć. Rozwarł na chwilę szczęki - największe, jakie Par kiedykolwiek widział - i pociekła z nich ślina. Szczęki zatrzasnęły się z powrotem i stwór ruszył niespiesznie w ich stronę. - Nie zatrzymujcie się - powiedział cicho Steff. Ruszyli naprzód równym krokiem, usiłując nie oglądać się do tyłu. - Co to jest? - zapytał Morgan zduszonym głosem. - Nazywają je Ŝarłaczami - odparł spokojnie Steff. - Mieszkają na wschodzie, w najdalszej części Anaru, za Ravenshornem. Są bardzo niebezpieczne. - Urwał na chwilę. Nigdy jednak nie słyszałem, Ŝeby widziano któregoś z nich w Środkowym Anarze, nie mówiąc juŜ o górach Wolfsktaag. - AŜ do dziś, chciałeś powiedzieć - mruknął Coll. Szli szerokim Ŝlebem, gdzie ścieŜka zaczynała gwałtownie opadać ku kotlinie. Słońce zaszło i półmrok spowijał wszystko wokół jak całun. Prawie nic nie było widać. Dziwne
stworzenie za nimi to pojawiało się, to znikało, i Par zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby zupełnie stracili je z oczu. - Nigdy równieŜ nie słyszałem, Ŝeby któryś z nich tropił ludzi - rzekł nagle Steff za jego plecami. Dziwne polowanie trwało. śarłacz trzymał się o jakieś sto metrów za nimi, najwyraźniej czekając, aŜ zrobi się zupełnie ciemno. Steff ponaglał ich do szybszego marszu, szukając miejsca, gdzie mogliby stawić mu opór. - Czemu po prostu nie pozwolisz mi się nim zająć? - mruknął w pewnej chwili Morgan. - PoniewaŜ byłbyś martwy, zanim zdołałbyś wymówić swe imię, góralu - odparł chłodno karzeł. - Nie daj się zwieść. Ten stwór poradzi sobie z nami wszystkimi, jeśli zaskoczy nas znienacka. A wtedy nie pomoŜe cała magia świata! Par zmartwiał, zastanawiając się nagle, czy magia Miecza Morgana jest w stanie coś zdziałać przeciwko tej bestii. Czy magia Miecza nie oŜywała jedynie w zetknięciu z podobną magią? Czy w innym wypadku nie był jedynie zwyczajnym mieczem? Czy nie taki był zamiar Allanona, kiedy wyposaŜył go w moc? Spróbował przypomnieć sobie szczegóły opowieści i nie potrafił. Pamiętał jednak dobrze, Ŝe magie Miecza Shannary i Kamieni Elfów były skuteczne jedynie przeciwko magicznym przedmiotom. Prawdopodobnie tak samo było z... - Szybko, do tej kotliny - rzekł nagle Steff, przerywając jego rozwaŜania. - Tam będziemy mogli... Nie dokończył. śarłacz, ogromna czarna postać z zadziwiającą szybkością skacząca po skałach i przez zarośla, rzucił się na nich, przemykając przez ciemność. - Biegnijcie tam! - krzyknął do nich Steff, wskazując pośpiesznie ścieŜkę i odwracając się, by stawić czoło potworowi. Pobiegli bez namysłu - wszyscy oprócz Morgana, który wyrwał z pochwy Miecz Leah i popędził na pomoc przyjacielowi. Teel, Coll i Par pomknęli naprzód, oglądając się za siebie akurat w chwili, kiedy Ŝarłacz dopadł ich towarzyszy. Potwór uczynił wypad w stronę Steffa, lecz karzeł juŜ na niego czekał, trzymając w pogotowiu swą wielką maczugę. Uderzył bestię z całej siły w skroń, zadając jej cios, który powaliłby kaŜdego innego przeciwnika. śarłacz jednak tylko się otrząsnął i znowu natarł na chłopca. Steff grzmotnął go powtórnie, po czym prześliznął się obok niego, pociągając za sobą Morgana. Jednym skokiem znaleźli się z powrotem na ścieŜce i szybko dogonili uciekających braci i Teel. - W dół, tym zboczem! - wrzasnął Steff, dosłownie spychając ich ze ścieŜki. Wbiegli między zarośla i skały, ślizgając się i osuwając na trawie. Par przewrócił się, przekoziołkował kilka razy i z powrotem stanął na nogi, nie przerywając biegu. Był
zdezorientowany i do oczu spływała mu krew. Steff szarpnięciem obrócił go we właściwym kierunku i pociągnął za sobą w dół zbocza, dysząc przy tym głośno i coś krzycząc. Nagle Par zdał sobie sprawę z obecności Ŝarłacza. Usłyszał go, zanim go jeszcze zobaczył. CięŜkie ciało potwora rozorywało ziemię za ich plecami, wyrzucając na boki Ŝwir i kamienie. Wrzask, który przy tym wydawał, przypominał wycie głodnego zwierzęcia. Magia, pomyślał Par w pomieszaniu, muszę zastosować magię. Pieśń zadziała, zdezorientuje go przynajmniej... Steff wciągnął go na płaską skałę i poczuł, jak pozostali skupiają się wokół niego. - Stójcie tu razem! - zakomenderował. - Nie schodźcie ze skały! - Sam zeskoczył na dół, by powstrzymać nacierającego Ŝarłacza. Par nigdy nie miał zapomnieć tego, co stało się potem. Steff przyjął atak Ŝarłacza na zboczu na lewo od skały. Pozwolił mu zbliŜyć się do siebie, po czym nagle odskoczył do tyłu, wbijając maczugę w gardziel potwora i uderzając w potęŜną pierś stopami w cięŜkich butach. Steff przewrócił się na ziemię, a Ŝarłacz przeleciał ponad nim, nie mogąc wyhamować rozpędu. Nie miał się czego uczepić. Przekoziołkował nad Steffem i potoczył się na złamanie karku w dół, do kotliny, zatrzymując się dopiero na skraju lasu. Natychmiast podniósł się na nogi, warcząc i prychając. Lecz w tym samym momencie spośród drzew wyskoczyło coś ogromnego, schwyciło Ŝarłacza jednym kłapnięciem szczęk i cofnęło się z powrotem w mrok. Rozległ się przeraźliwy wrzask, trzask kości, po czym nastąpiła cisza. Steff podniósł się z ziemi, połoŜył palec na ustach i dał im znak, śeby szli za nim. Bezszelestnie, w kaŜdym razie tak, jak tylko było to moŜliwe, wspięli się z powrotem na ścieŜkę i stanęli tam, wpatrując się w nieprzenikniony mrok w dole. - W górach Wolfsktaag trzeba być przygotowanym na wszystko - szepnął Steff z ponurym uśmiechem. - Nawet gdy się jest Ŝarłaczem. Otrzepali się z kurzu i doprowadzili do porządku swoje plecaki. Ich obraŜenia nie były powaŜne. Steff oznajmił, Ŝe Nefrytowa Przełęcz, przez którą mieli opuścić góry, jest oddalona najwyŜej o jedną lub dwie godziny drogi. Postanowili maszerować dalej.
IX Droga do przełęczy trwała dłuŜej, niŜ Steff przewidywał, i kiedy mała gromadka wydostała się z gór Wolfsktaag, była juŜ niemal północ. Zatrzymali się w wąskim wąwozie osłoniętym gęstą ścianą jodeł i sędziwych świerków, tak zmęczeni, Ŝe nie pomyśleli nawet o
zjedzeniu czegokolwiek ani o rozpaleniu ogniska, lecz po prostu zawinęli się w koce i posnęli. Par śnił tej nocy, lecz nie o Allanonie ani o Hadeshornie. Śnił o Ŝarłaczu. Potwór ścigał go bezlitośnie przez krajobraz jego wyobraźni, zapędzając go z jednego ciemnego kąta w drugi ledwie rozpoznawalny cień, którego toŜsamość była jednak równie niewątpliwa jak jego własna. ZbliŜał się do niego, a Par przed nim uciekał, ogarnięty niemal namacalnym przeraŜeniem. W końcu tamten go dopadł, zagoniwszy w płytkie zagłębienie między skałami a lasem, i kiedy Par juŜ miał prześliznąć się obok niego, coś olbrzymiego wyskoczyło z mroku za jego plecami i schwyciło Ŝarłacza w zęby, odciągając go poza zasięg wzroku, wrzeszczącego o pomoc, która nie miała nadejść. Obudził się gwałtownie, drŜąc cały. Było ciemno, chociaŜ niebo na wschodzie zaczynało się juŜ rozjaśniać. Jego towarzysze jeszcze spali. Wszystko wskazywało na to, Ŝe okrzyk rozległ się jedynie w jego myślach. Twarz i ciało miał mokre od potu, a jego oddech był szybki i nierówny. LeŜał spokojnie na plecach, lecz juŜ nie zasnął. Tego ranka wyruszyli na wschód, do Środkowego Anaru, pokonując labirynt lesistych wzgórz i jarów. Przez całą drogę pięć par ich oczu usiłowało przeniknąć otaczające ich cienie i mroczne miejsca. Rozmawiali niewiele; przygoda z poprzedniego dnia pozostawiła w nich niepokój i wzmogła ich czujność. Dzień był pochmurny i szary i lasy wokół wydawały się jeszcze bardziej tajemnicze. Około południa dotarli do katarakt wodospadu Chard i aŜ do zmierzchu podąŜali wzdłuŜ rzeki. Następnego dnia padał deszcz i nad okolicą unosiła się mgła. Tempo marszu osłabło, a słoneczna i ciepła pogoda poprzednich kilku dni pozostała jedynie wspomnieniem. Minęli Centrum Handlowe Rookera, maleńką stację przydroŜną dla myśliwych i kupców z czasów Jaira Ohmsforda, stanowiącą niegdyś kwitnący ośrodek handlu futrami, do czasu aŜ wojna między karłami a federacją zakłóciła, a następnie zupełnie unicestwiła wszelką wymianę towarową w Estlandii na pomoc od Culhaven. Teraz stacja stała pusta, pozbawiona drzwi i okien, z przegniłym i zapadniętym dachem, a w jej mrocznych zakamarkach mieszkały duchy minionych czasów. Podczas obiadu, gdy siedzieli skuleni pod osłoną potęŜnej, starej wierzby rosnącej nad brzegiem rzeki, Steff mówił z niepokojem o Ŝarłaczu, raz jeszcze podkreślając, Ŝe nigdy przedtem Ŝadnego nie widziano na zachód od Ravenshornu. Skąd wziął się ten, którego spotkali? Jak się tu znalazł? Dlaczego ich śledził? Odpowiedzi, które się oczywiście nasuwały, Ŝadne z nich nie chciało nawet rozwaŜać. Wszyscy zgodzili się głośno, Ŝe był to przypadek, chociaŜ w duchu myśleli coś zupełnie innego.
Z nastaniem zmroku deszcz osłabł, lecz jednostajna mŜawka utrzymywała się aŜ do rana, ustępując w końcu gęstej mgle. Mała gromadka kontynuowała marsz wzdłuŜ rzeki biegnącej krętą wstęgą ku Darklin. Droga stawała się coraz trudniejsza, lasy były zarośnięte gęsto chaszczami, pełne powalonych drzew i suchych gałęzi, prawie zupełnie pozbawione ścieŜek. Kiedy około południa odbili od rzeki, natrafili na plątaninę wąwozów i jarów i prawie niemoŜliwe stało się określenie kierunku, w którym zmierzają. Z trudem posuwali się przez błoto i zarośla. Steff szedł na przedzie, rytmicznie stękając i posapując. Podczas wędrówki karzeł przypominał niestrudzoną maszynę, wytrwałą i nie poddającą się zmęczeniu. Jedynie Teel mogła się z nim równać: była drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalniała tempa ani się nie skarŜyła i zawsze dotrzymywała kroku. Tylko Ohmsfordowie i Morgan ulegali znuŜeniu, sztywniały im mięśnie i dostawali zadyszki. Byli wdzięczni za kaŜdą moŜliwość odpoczynku, jaką proponował im karzeł, a kiedy znowu trzeba było ruszać, Z największym trudem podnosili się na nogi. Posępny nastrój wyprawy zaczynał im się juŜ takŜe dawać we znaki, zwłaszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kimś albo przed czymś uciekali, spędzili wiele czasu w ukryciu i przeŜyli trzy przeraŜające spotkania ze stworzeniami, które lepiej byłoby pozostawić w świecie fantazji. Byli wyczerpani ciągłym zachowywaniem czujności, a ciemność, mgła i wilgoć potęgowały jeszcze zmęczenie. śaden z nich nic o tym mówił drugiemu i Ŝaden by się do tego głośno nie przyznał, lecz Obaj zaczynali się zastanawiać, czy naprawdę wiedzą, co robią. Późnym popołudniem deszcz w końcu ustał i chmury rozstąpiły się nagle, przepuszczając odrobinę słonecznego światła. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole płytką zalesioną dolinę, nad którą górowała osobliwa formacja skalna w kształcie komina. Sterczała ona pośród drzew jak straŜnik stojący na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff dał znak pozostałym, Ŝeby się zatrzymali, i wskazał palcem w dół. - Tam - powiedział cicho. - Jeśli Walkera Boha w ogóle moŜna gdzieś znaleźć, to właśnie tutaj. Par patrzył z niedowierzaniem, zapominając o swoim zmęczeniu i przygnębieniu. - Znam to miejsce! - wykrzyknął. - To Hearthstone! Pamiętam go z opowieści! To dom Coglina! - To był dom Coglina - poprawił go Coll znuŜonym głosem. - Był, jest, jaka to róŜnica! - Par był wyraźnie podniecony. - Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Choć właściwie był to kiedyś dom Bohów. Był to jednak równieŜ dom Coglina. Jeśli Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedział? Chyba Ŝe nie jest on jednak Coglinem albo Ŝe z jakiejś przyczyny nie wie, iŜ Walker tutaj przebywa, albo Ŝe
Walker... - Urwał nagle, zupełnie zbity z tropu. - Czy jesteś pewien, Ŝe właśnie tu ma mieszkać mój stryj? - zapytał Steffa. Karzeł przyglądał mu się przez cały ten czas w taki sam sposób w jaki mógłby się przyglądać trzygłowemu psu. Teraz po prostu wzruszył ramionami. - Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze się przyznaję. Mówiono mi, Ŝe tutaj właśnie mieszka ten człowiek. Jeśli wiec skończyłeś juŜ o tym mówić, moŜe po prostu zejdziemy na dół i sprawdzimy to. Par zamilkł i zaczęli schodzić. Dotarłszy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, Ŝe w lesie nie ma Ŝadnych zarośli ani uschniętych gałęzi. Spośród drzew otwierał się widok na polany pocięte strumieniami i usiane maleńkimi białymi, błękitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokół panował spokój, wiatr ucichł, a wydłuŜone cienie zalegające na ich drodze wydawały się miękkie i niegroźne. Par zapomniał o niebezpieczeństwach i trudach wyprawy, przestał zwracać uwagę na zmęczenie i niepokój i skupił myśli na człowieku, którego przyszedł odnaleźć. Był zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumiał tego przyczynę. Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przybyła do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdził, Ŝe jest jego wnuczką. Starzec i dziewczyna zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawiła czoło największemu dotychczas złu - Ildatch. Pozostali potem przyjaciółmi i przyjaźń ta przetrwała przez dziesięć pokoleń. Ojciec Walkera Boha był Ohmsfordem, a jego matka pochodziła z rodu Bohów. Potrafił wywieść pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumiałe, Ŝe chciał tutaj wrócić - niezrozumiałe było natomiast, dlaczego starzec podający się za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedział. Albo nie chciał powiedzieć, jeśli wiedział. Par zmarszczył czoło. Co powiedział starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Tylko to, Ŝe wie, iŜ Walker Ŝyje, przypomniał sobie. To i nic więcej. Lecz czy łączyło ich coś ponadto, o czym starzec nie wspomniał? Par był tego pewien. I zamierzał się dowiedzieć, co to było. Ostatnie przebłyski wieczornego światła zgasły i zmierzch okrył dolinę ciemnoszarym cieniem. Niebo było wciąŜ bezchmurne i zaczęło się wypełniać gwiazdami, a księŜyc, znajdujący się w trzeciej kwadrze i zbliŜający powoli ku końcowi swego cyklu, skąpał las w mlecznym świetle. Mała gromadka posuwała się ostroŜnie naprzód, wciąŜ w kierunku skały komina, pokonując dziesiątki małych strumyków i klucząc wśród labiryntu leśnych polan. W lesie panował spokój, lecz jego cisza nie wydawała się złowieszcza. W pewnym momencie
Coll szturchnął Para łokciem, ujrzawszy szarą wiewiórkę przycupniętą na tylnych łapkach i obserwującą ich z powagą. Dobiegały ich nocne odgłosy, lecz były odległe i wydawały się dochodzić spoza doliny. - Jest tu jakoś... bezpiecznie, nie masz tego uczucia? - Par zapytał cicho brata, na co Coll skinął głową. Szli dalej niemal godzinę, nie spotykając nikogo. Znajdowali się mniej więcej na środku doliny, kiedy między drzewami ujrzeli nagle słabe światełko. Steff zwolnił, dając im znak, by zachowali ostroŜność, po czym poprowadził ich dalej. Światełko zbliŜało się, migocząc jasno wśród mroku. Pojedynczy jarzący się punkt rozdzielił się na kilka mniejszych. Lampy! pomyślał Par. Przyśpieszył kroku, Ŝeby dogonić Steffa. Jego wyostrzone elfie zmysły odgadywały źródło światła. - To chata - szepnął do karła. Wyszli spomiędzy drzew i znaleźli się na rozległej trawiastej polanie. Rzeczywiście przed nimi, dokładnie na środku polany, stała dobrze utrzymana budowla z drewna i kamieni, z werandami z przodu i z tyłu, kamiennymi ścieŜkami, ogrodem i kwitnącymi krzewami. Niczym miniaturowe straŜnice otaczały chatę młode świerki i sosny. Światło płynące z jej okien łączyło się z blaskiem księŜyca i rozświetlało polanę, sprawiając, Ŝe było na niej jasno jak w dzień. Drzwi wejściowe były otwarte. Par od razu ruszył naprzód, lecz Steff schwycił go mocno za ramię. - Nie zaszkodzi trochę ostroŜności - pouczył go. Powiedział coś do Teel, po czym odłączył się od nich i ruszył sam w stronę chaty. Szybko przebiegał odsłonięte odcinki między sosnami i świerkami, trzymając się w cieniu drzew, z oczami utkwionymi w otwartych drzwiach. Pozostali patrzyli, jak posuwa się naprzód, przycupnąwszy na polecenie Teel na skraju lasu. Steff dotarł do werandy, przez długą chwilę trwał tam nieruchomo, po czym wbiegł szybko po schodach i zniknął w drzwiach. Przez chwilę było zupełnie cicho, po czym ukazał się znowu i dał im znak ręką, Ŝeby podeszli. - Nie ma nikogo - szepnął, kiedy znaleźli się obok niego. - Ale zdaje się, Ŝe nas oczekują. Pojęli sens jego słów po wejściu do środka. Przy ścianach głównej izby stały naprzeciw siebie dwa kominki. Przy jednym z nich rozstawione były krzesła i ławy, drugi zaś słuŜył jako kuchenne palenisko. W obydwu jasno płonął ogień. Na kuchni bulgotał gar z jedzeniem, a na stole stygł gorący chleb. Długi, drewniany stół zastawiony był starannie talerzami i szklankami dla pięciu osób. Par podszedł do przodu, Ŝeby się lepiej przyjrzeć. We wszystkich szklankach pieniło się zimne piwo. Członkowie małej gromadki spoglądali po sobie przez chwilę w milczeniu, po czym raz
jeszcze rozejrzeli się po izbie. Drewno na ścianach i belki sufitu były wypolerowane i nawoskowane. W świetle lamp olejowych i ognia płonącego na kominkach połyskiwały srebra, kryształy, rzeźbione drewniane przedmioty i wyszywane zasłony. Na długim stole stał wazon ze świeŜo ściętymi kwiatami. Korytarz prowadził do izb sypialnych. Chata była jasna, przytulna i zupełnie pusta. - Czy to dom Walkera? - Morgan spojrzał z powątpiewaniem na Para. Chata nie pasowała mu do obrazu starca, jaki sobie stworzył. - Nie wiem. - Par pokręcił głową. - Niczego tu nie rozpoznaję. Morgan w milczeniu ruszył w stronę ciemnego korytarza, zniknął w nim na chwilę, po czym wrócił. - Nic - oznajmił zawiedzionym głosem. Coll podszedł do Para, wciągnął w nozdrza zapach dobywający się z garnka i wzruszył ramionami. - CóŜ, wygląda na to, Ŝe nasze przybycie tutaj nie jest jednak taką niespodzianką. Nie wiem, co wy o tym sądzicie, ale ten gulasz pachnie naprawdę wspaniale. PoniewaŜ ktoś zadał sobie trud jego przyrządzenia - Walker Boh albo ktoś inny - myślę, Ŝe grzeczność wymaga, abyśmy usiedli i przynajmniej spróbowali. Par i Morgan od razu się z nim zgodzili i nawet Teel wydawała się zainteresowana. Steff znowu skłaniał się ku większej ostroŜności, lecz poniewaŜ ocena sytuacji dokonana przez Colla wydawała się trafna, wkrótce ustąpił. Nalegał jednak, by sprawdzić, czy jedzenie i piwo nie są zatrute. Kiedy w końcu oznajmił, Ŝe posiłek nadaje się do spoŜycia, usiedli i łapczywie zabrali się do jedzenia. Po skończonej kolacji sprzątnęli ze stołu, umyli naczynia i ustawili je ostroŜnie w przeznaczonej na nie szafce. Następnie ponownie przeszukali chatę, jej bezpośrednie sąsiedztwo, a później wszystko w promieniu ćwierć mili. Niczego nie znaleźli. Potem do północy siedzieli wokół kominka i czekali. Nikt nie przyszedł. W tylnej części chaty znajdowały się dwie małe sypialnie, kaŜda z dwojgiem łóŜek powleczonych świeŜą pościelą i kocami. Spali na zmianę, przy czym jedno z nich zawsze trzymało wartę przy pozostałych. Nic nie zakłócało ich snu, w lesie i w dolinie wokół panował spokój. Obudzili się o świcie rześcy i wypoczęci. WciąŜ nikt nie przychodził. Tego dnia przeszukali dolinę od jednego końca do drugiego, od chaty po osobliwą skałę w kształcie komina, od północnego zbocza do południowego i od wschodniego do zachodniego. Dzień był ciepły i pogodny, wypełniony słonecznym światłem i zapachem roślinności unoszącym się na lekkim wietrze. Niespiesznie wędrowali brzegami strumieni i po
wydeptanych ścieŜkach, zapuszczając się w nieliczne jaskinie drąŜące zbocza doliny jak nory. Znaleźli pojedyncze ślady nóg, wszystkie pozostawione przez zwierzęta, i nic poza tym. W górze przelatywały ptaki, jaskrawe barwne plamy wśród drzew; maleńkie stworzenia obserwowały ich bystrymi oczyma i wszędzie brzęczały i bzykały owady. Raz tylko, kiedy Par i Coll przeczesywali zachodnie zbocze obok skalnej wieŜy, wyłonił Się przed nimi borsuk i nie chciał zejść im z drogi. Poza tym Ŝadne z nich niczego nie widziało. Tego wieczora sami musieli przygotować sobie posiłek, lecz w chłodnej spiŜarni znaleźli świeŜe mięso i ser, a w ogrodzie warzywa. Był teŜ chleb z poprzedniego wieczora. Bracia nie Ŝałowali sobie niczego i pomimo nieustających obaw Steffa namawiali pozostałych do pójścia w ich ślady, przekonani, Ŝe tego właśnie się od nich oczekuje. Po długim dniu nastąpił ciepły i przyjemny wieczór i zaczęli czuć się dobrze w nowym otoczeniu. Steff siedział z Teel przy kominku, paląc długą fajkę. Par i Coll sprzątali i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzymał wartę przy frontowych schodach. - Ktoś włoŜył wiele wysiłku w urządzenie tej chaty - powiedział Par do brata, gdy skończyli swoje zajęcie. - Mało prawdopodobne, Ŝeby tak po prostu sobie poszedł i ją zostawił. - Zwłaszcza Ŝe zadał sobie trud ugotowania dla nas jedzenia - dodał Coll. Jego szeroka twarz zasępiła się. - Sądzisz, Ŝe naleŜy do Walkera? - Sam chciałbym to wiedzieć. - Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawdaŜ? Takiego, jakim go pamiętam. A juŜ na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff. Par wytarł parę ostatnich kropli wody z talerza i ostroŜnie go odstawił. - MoŜe taki właśnie chce się wydawać - rzekł cicho. Było parę godzin po północy, kiedy przejął wartę od Teel. Ziewał jeszcze i przeciągał się, wychodząc na frontową werandę, Ŝeby ją odnaleźć. Z początku nigdzie nie było jej widać i dopiero kiedy zupełnie się rozbudził, wyłoniła się zza świerku stojącego kilkadziesiąt metrów dalej. Przemknęła bezszelestnie przez cienie, idąc w jego stronę, i bez słowa zniknęła wewnątrz domu. Par obejrzał się za nią ciekawie, po czym usiadł na schodach, wsparł dłońmi podbródek i zaczął się wpatrywać w mrok. Siedział tak bez mała godzinę, kiedy usłyszał ten odgłos. Był to dziwny dźwięk, rodzaj brzęczenia, jakie mógłby wydawać rój pszczół, lecz niŜszy i bardziej chrapliwy. Rozległ się nagle i po chwili ucichł. Z początku Par myślał, Ŝe musiał się przesłyszeć, Ŝe słyszał go tylko w swoich myślach. Lecz po chwili dźwięk rozległ się znowu, jedynie na chwilę, po czym raz jeszcze ucichł. Par wstał, rozejrzał się niepewnie wokół i zszedł na ścieŜkę. Noc była zupełnie
bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne. Las wokół niego wydawał się pusty. Poczuł się pewniej i powoli obszedł dom, wychodząc na jego tył. Rosła tam stara wierzba, cofnięta głęboko w cień, a pod nią stały dwie zniszczone ławki. Par podszedł do nich i przystanął, nasłuchując raz jeszcze tamtego odgłosu, lecz niczego nie słyszał. Usiadł na bliŜszej z ławek. Była idealnie dopasowana do kształtu jego ciała, rozsiadł się więc wygodnie. Spoglądając przez zasłonę powłóczystych gałęzi wierzby, śnił na jawie wśród mroku, wsłuchany w ciszę nocy. Myślał o swoich rodzicach - czy dobrze się czują, czy martwią się o niego. Shady Vale była odległym wspomnieniem. W przypływie nagłego znuŜenia zamknął na chwilę oczy. Kiedy znowu je otworzył, stał przed nim bagienny kot. PrzeraŜenie Para było tak wielkie, Ŝe z początku nie mógł się poruszyć. Kot znajdował się tuŜ przed nim, a jego oczy świeciły jasno wśród nocy. Było to największe zwierzę, jakie Par kiedykolwiek widział, większe nawet od Ŝarłacza. Od głowy po ogon było jednolicie czarne, z wyjątkiem oczu, które przypatrywały mu się nieruchomo. Po chwili kot zaczął mruczeć i Par uświadomił sobie, Ŝe jest to ten sam odgłos, który słyszał wcześniej. Kot odwrócił się i odszedł parę kroków, po czym obejrzał się wyczekująco do tyłu. Kiedy Par dalej mu się przyglądał, kot wrócił na chwilę, znowu zaczął się oddalać, po czym zatrzymał się i czekał. Par zrozumiał, Ŝe kot chce, aby za nim poszedł. Wstał odruchowo, niezdolny zmusić swe ciało, by reagowało zgodnie z jego wolą; zastanawiał się, czy powinien zachować się tak, jak oczekuje od niego kot, czy teŜ spróbować uciec. Niemal od razu odrzucił jednak myśl o ucieczce. Nie była to odpowiednia chwila na robienie głupstw. Poza tym gdyby kot chciał go skrzywdzić, mógł to zrobić juŜ wcześniej. Postąpił parę kroków naprzód i kot oddalił się znowu, wchodząc między drzewa. Długo szli krętą drogą przez ciemny las, pogrąŜając się coraz głębiej w noc. Światło księŜyca rozjaśniało otwarte przestrzenie i Par ani na chwilę nie tracił kota z oczu. Patrzył, jak bez wysiłku posuwa się naprzód, w niczym nie zakłócając spokoju lasu, jakby był jedynie cieniem zwierzęcia. PrzeraŜenie zaczęło ustępować i jego miejsce zajmowała ciekawość. Ktoś przysłał do niego kota i wydawało mu się, Ŝe wie kto. Dotarli w końcu do polany, na której kilka potoków wpływało przez szereg małych katarakt do rozległego, oświetlonego światłem księŜyca stawu. Drzewa tutaj były bardzo stare i rozrośnięte, a ich konary rzucały na wszystko cienie o fantastycznym wzorze. Kot podszedł do stawu, przez chwilę pił z niego chciwie, po czym przysiadł na tylnych łapach i patrzył na Para. Ten podszedł kilka kroków i zatrzymał się.
- Witaj, Parze - powiedział czyjś głos. Ohmsford przez chwilę przeszukiwał polanę wzrokiem, zanim odnalazł tego, który wypowiedział te słowa. Siedział on dość daleko w mroku, na sękatym pniu drzewa, prawie niewidoczny wśród otaczających go cieni. Gdy Par się zawahał, wstał i wszedł w krąg światła. - Witaj, Walkerze - cicho odrzekł Par. Jego stryj wyglądał niemal tak samo, jak go zapamiętał, a zarazem zupełnie inaczej. WciąŜ był wysoki i szczupły, jego elfijskie rysy od razu były widoczne, choć nie tak wyraziste jak u Para. Jego skóra miała szokująco biały odcień, kontrastujący ostro z czernią sięgających do ramion włosów i przystrzyŜonej brody. Nie zmieniły się równieŜ jego oczy; wciąŜ przenikały człowieka na wylot, nawet gdy okrywał je cień, tak jak teraz. Trudniej było określić to, co się zmieniło. Dotyczyło to głównie sposobu, w jaki Walker Boh się poruszał. Odmienne teŜ były uczucia, jakie budził w Parze, kiedy mówił, chociaŜ jak dotąd jeszcze prawie nic nie powiedział. Zdawało się, jakby otaczał go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przeniknąć. Walker Boh podszedł do przodu i ujął dłonie Para w swoje ręce. Miał na sobie luźny leśny strój - spodnie, tunikę, krótką opończę i miękkie buty, wszystko w kolorze ziemi i drzew. - Czy wygodnie było ci w chacie? - zapytał. Jego pytanie wyrwało Para z odrętwienia. - Walkerze, nie rozumiem. Co tutaj robisz? Czemu nie spotkałeś się z nami, kiedy przybyliśmy? Najwyraźniej wiedziałeś, Ŝe się zjawimy. Stryj wypuścił jego dłonie i odstąpił o krok do tyłu. - Chodź ze mną, Par - poprosił go i cofnął się z powrotem w cień, nie czekając na odpowiedź bratanka. Par ruszył za nim i usiedli obok siebie na pniu, z którego Walker wcześniej powstał. - Będę rozmawiał tylko z tobą - rzekł cicho Walker i przyjrzał mu się uwaŜnie. - I tylko ten jeden raz. Par czekał, nie odzywając się. - W moim Ŝyciu dokonało się wiele zmian - kontynuował po chwili jego stryj. - Sądzę, Ŝe mało mnie pamiętasz z dzieciństwa, a i tak nie ma to juŜ wiele wspólnego z człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Porzuciłem Ŝycie w Yale, a wraz z nim wszelką pretensję do nazywania siebie mieszkańcem Sudlandii i przybyłem tutaj, by zacząć wszystko od nowa. Pozostawiłem za sobą szaleństwo ludzi, których Ŝyciem rządzą niskie instynkty. Odwróciłem się od ludzi wszelkich ras, od ich chciwości i przesądów, ich wojen i polityki, od ich odraŜającej koncepcji poprawy. Przybyłem tu, Par, Ŝeby móc Ŝyć w samotności, Oczywiście zawsze byłem sam; zrobiono wszystko, abym czuł się samotny. RóŜnica polega na tym, Ŝe teraz jestem sam nie
dlatego, Ŝe inni tego chcą, lecz dlatego, Ŝe ja sam tak chcę. Mogę być dokładnie tym, kim jestem, i nie czuć się z tego powodu odmieńcem. - Uśmiechnął się lekko. - Czas, w którym Ŝyjemy, i to, kim jesteśmy, sprawia, Ŝe jest nam obu tak trudno, wiesz? Czy rozumiesz mnie, Par? Ty równieŜ masz magiczną moc, i to bardzo konkretną. Nie przysporzy ci ona przyjaciół; przeciwnie, odsunie cię od ludzi. Nie pozwala się nam dzisiaj być Ohmsfordami, poniewaŜ Ohmsfordowie mają magiczną moc swoich elfich przodków, a ani magia, ani elfy nie są dzisiaj cenione ani rozumiane. Zmęczyło mnie odkrywanie tego wciąŜ na nowo, ciągłe odsuwanie mnie na bok, traktowanie z podejrzliwością i nieufnością. Zmęczyło mnie uwaŜanie mnie za kogoś obcego. Z tobą teŜ tak będzie, jeśli juŜ teraz nie jest. To leŜy w naturze rzeczy. - Nie zaprzątam sobie tym głowy - rzekł niepewnie Par. - Magia jest darem. - Naprawdę? Jak to? Dar nie jest czymś, co ukrywa się jak odraŜającą chorobę. Nie jest czymś, czego człowiek się wstydzi, co traktuje z rezerwą albo nawet się tego boi. Nie jest czymś, co moŜe człowieka zabić. - Słowa te wypowiedziane były z taką zajadłością, Ŝe Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Lecz po chwili nastrój jego stryja zdawał się zmienić; znowu był spokojny i opanowany. Pokręcił głową z przyganą dla siebie samego. - Zapominam się czasem, mówiąc o przeszłości. Wybacz mi. Sprowadziłem cię tutaj, Ŝeby z tobą rozmawiać o czym innym. Ale tylko z tobą, Par. Oddaję swój dom w uŜywanie twoim towarzyszom na czas ich pobytu. Ale nie przybędę tam, Ŝeby być z nimi. Interesujesz mnie tylko ty. - No a Coll? - zapytał Par, zbity z tropu. - Czemu miałbyś rozmawiać ze mną, a z nim nie? - Pomyśl, Par. - Jego stryj uśmiechnął się irocznie. – Nigdy nie byłem z nim tak blisko związany jak z tobą. Par przypatrywał mu się w milczeniu. To chyba była prawda. To magia przyciągnęła do niego Walkera, Coll zaś nigdy nie miał w niej udziału. Czas spędzony ze stryjem, czas, który sprawił, Ŝe człowiek stał mu się bliski, zawsze był czasem bez Colla. - Poza tym - cicho ciągnął Walker - to, o czym musimy porozmawiać, dotyczy tylko nas. Par nagle zrozumiał. - Sny. - Jego stryj skinął głową. - A wiec miałeś je takŜe? I postać w czerni, być moŜe Allanon, stojąca przed Hadeshomem, ostrzegająca nas i wzywająca nas do siebie? - Par na chwilę wstrzymał oddech. - A starzec? Czy on równieŜ do ciebie przyszedł? - Jego stryj ponownie skinął głową. - A więc znasz go, prawda? Czy to prawda? Czy to rzeczywiście Coglin? - Tak, Par, to on. - Twarz Walkera Boha była zupełnie beznamiętna. Par poczerwieniał z emocji i mocno zatarł dłonie.
- Nie mogę w to uwierzyć! Ile ma lat? Chyba kilkaset, tak jak twierdził. I kiedyś był druidem. Wiedziałem, Ŝe się nie mylę. Czy nadal tutaj mieszka, Walkerze, z tobą? - Czasem mnie odwiedza. I czasem na krótko się zatrzymuje. Ten kot naleŜał do niego, zanim mi go dał. Pamiętasz, zawsze był jakiś kot bagienny. Poprzedni nazywał się Szept. To było w czasach Brin Ohmsford. Ten nazywa się Pogłoska. Starzec nadał mu to imię. Mówił, Ŝe to dobre imię dla kota, zwłaszcza dla takiego, który będzie naleŜał do niego. Umilkł; na jego twarzy pojawił się wyraz, którego Par nie był w stanie odczytać, i zaraz zniknął. Chłopak spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze niedawno leŜał kot, lecz nie było go tam. - Pogłoska pojawia się i znika w ten sam sposób, co wszystkie koty bagienne - rzekł Walker Boh, jakby czytając w jego myślach. Par w roztargnieniu skinął głową i spojrzał z powrotem na niego. - Co zamierzasz zrobić, Walkerze? - W związku ze snami? - Oczy jego stryja przygasły. - Nic. Par zawahał się. - Ale starzec musiał ci... - Posłuchaj mnie - rzekł tamten, przerywając mu. - Podjąłem decyzję. Wiem, czego chciały ode mnie sny; wiem, kto je zesłał. Starzec był u mnie i rozmawialiśmy. Nie minął jeszcze tydzień, kiedy stąd odszedł. Wszystko to nie ma znaczenia. Nie jestem juŜ Ohmsfordem; jestem Bohem. Gdybym mógł wyzbyć się swej przeszłości, z całym jej dziedzictwem magii i całą jej elfijską historią, nie wahałbym się ani chwili. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Przybyłem do Estlandii, Ŝeby odnaleźć tę dolinę, Ŝyć tak, jak kiedyś Ŝyli moi przodkowie, choć raz znaleźć się w miejscu, gdzie wszystko jest świeŜe i czyste, nie zmącone obecnością innych ludzi. Nauczyłem się porządkować Ŝycie wokół siebie. Widziałeś tę dolinę; rodzina mojej matki uczyniła ją taką, a ja chcę ją taką zachować. Za całe towarzystwo mam Pogłoskę i czasem starca. Niekiedy odwiedzam nawet ludzi z zewnątrz. Darklin stał się dla mnie azylem, a Hearthstone moim domem. - Pochylił się do przodu z wyrazem napięcia na twarzy. - Mam magiczną moc, Par, odmienną od twojej, niemniej jednak prawdziwą. Potrafię czasem odgadywać myśli innych ludzi, nawet kiedy są daleko. Umiem porozumiewać się z Ŝyciem tak, jak inni nie potrafią. Ze wszystkimi formami Ŝycia. Czasem potrafię znikać, zupełnie tak samo, jak kot bagienny. Potrafię nawet wzywać moc! - Nagle strzelił palcami i na chwilę rozbłysły one niebieskim ogniem. Zdmuchnął go. - Nie mam władzy nad pieśnią, lecz jak się zdaje, część jej mocy zapuściła we mnie korzenie. Część mojej wiedzy jest wrodzona, część sam sobie przyswoiłem, reszty nauczyli mnie inni. Mam jednak wszystko, czego potrzebuję, i nie pragnę niczego więcej. Dobrze mi tutaj i nigdy stąd nie odejdę. Niech świat radzi sobie beze mnie. Jak zresztą zawsze to robił. Par nie wiedział, co odpowiedzieć.
- A jeśli sen mówi prawdę, Walkerze? - zapytał w końcu. - Chłopcze! - Walker Boh zaśmiał się drwiąco. - Sny nigdy nie mówią prawdy. Niczego się nie nauczyłeś ze swych opowieści? NiezaleŜnie od tego, czy objawiają się tak, jak uczyniły to tym razem, tak jak wówczas, gdy Ŝył Allanon, jedno pozostaje niezmienne: Ohmsfordowie nigdy nie dowiadują się wszystkiego, a jedynie tego, co druidzi uznają za niezbędne! - UwaŜasz, Ŝe jesteśmy wykorzystywani - rzekł Par. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. - UwaŜam, Ŝe byłbym głupcem, gdybym myślał inaczej! Nie wierzę w to, co mi mówią. - Oczy Walkera były zimne jak kamień. - Magia, którą upierasz się uwaŜać za dar, dla druidów była zawsze i jedynie uŜytecznym narzędziem. Nie zamierzam dać im się zaprząc do jakiegoś nowego zadania, które sobie wymyślili. Jeśli świat potrzebuje ratunku, jak te sny zdają się wskazywać, niech Allanon i starzec ratują go sami! Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której obydwaj mierzyli się wzrokiem. Par wolno pokręcił głową. - Zadziwiasz mnie, Walkerze. Nie pamiętam, Ŝeby kiedyś było w tobie tyle goryczy i gniewu. - Były, chłopcze.- Walker Boh uśmiechnął się smutno. – Zawsze były. Po prostu wolałeś ich nie dostrzegać. - Czy do dzisiaj nie powinny były zniknąć? Jego stryj milczał. - Więc juŜ podjąłeś decyzję w tej sprawie, czy tak? - Tak, Par. Podjąłem. Par głęboko zaczerpnął powietrza. - Co zrobisz, Walkerze, jeśli przepowiednie ze snu się spełnią? Co stanie się wówczas z twoim domem? Co będzie, jeśli zło, które ukazał nam sen, zechce odnaleźć ciebie? Stryj nic mu nie odpowiedział, a jego spojrzenie pozostało nieruchome. Par wolno skinął głową. - Mam inny pogląd na te sprawy od ciebie, Walkerze - powiedział cicho. - Zawsze uwaŜałem, Ŝe magia jest darem i Ŝe została mi udzielona w jakimś celu. Przez długi czas wydawało się, Ŝe ma być uŜywana do opowiadania historii, by nie popadły w zapomnienie. Zmieniłem zdanie. UwaŜam, Ŝe magia ta przeznaczona jest do czegoś więcej. - Poruszył się w miejscu, rozprostowując plecy, gdyŜ nagle poczuł się drobny w obecności tamtego. - Coll i ja nie moŜemy wracać do Yale, poniewaŜ federacja dowiedziała się o magii i ściga nas. Coglin twierdzi, Ŝe równieŜ inni mogą na nas polować, moŜe nawet cieniowce. Widziałeś je? Ja tak. Coll i ja jesteśmy śmiertelnie przeraŜeni, Walkerze, chociaŜ niewiele ze sobą o tym
rozmawiamy. Najzabawniejsze jest to, Ŝe istoty, które na nas polują, równieŜ wydają się przeraŜone. To magia je przeraŜa. - Na chwilę umilkł. - Nie wiem, dlaczego tak jest, ale zamierzam się dowiedzieć. W oczach Walkera pojawił się błysk zdziwienia. - Tak, Walkerze - Par skinął głową - postanowiłem uczynić to, czego domagają się sny. Sądzę, Ŝe zostały zesłane przez Allanona, i uwaŜam, Ŝe powinny zostać wysłuchane. Pójdę do Hadeshornu. Wydaje mi się, Ŝe podjąłem decyzję właśnie teraz; myślę, Ŝe rozmowa z tobą pomogła mi zadecydować. Nie mówiłem jeszcze nic Coltowi. Nie wiem, jak zareaguje. MoŜe skończy się na tym, Ŝe pójdę sam. Ale pójdę. JuŜ choćby dlatego, Ŝe sądzę, iŜ Allanon moŜe mi powiedzieć, do czego przeznaczona jest magia. - Smutno potrząsnął głową. - Nie mogę być taki jak ty, Walkerze. Nie potrafię Ŝyć z dala od świata. Chcę móc powrócić do Shady Yale. Nie chcę osiąść gdzieś indziej i zaczynać Ŝycia od nowa. Po drodze tutaj zatrzymałem się w Culhaven. Stamtąd pochodzą karły, które nas tu przyprowadziły. Wszelki przesąd i chciwość, polityka i wojny, całe szaleństwo, o którym mówisz, są tam wszędzie obecne. Lecz w przeciwieństwie do ciebie nie chcę przed nimi uciekać; chcę znaleźć sposób na połoŜenie im kresu! Jak bym mógł udawać, Ŝe nie istnieją? - Jego dłonie zacisnęły się w pięści. - Widzisz, wciąŜ sobie myślę: a jeśli Allanon wie coś, co moŜe wszystko zmienić? Jeśli moŜe mi powiedzieć o czymś, co połoŜy kres szaleństwu? Przez długi czas siedzieli w ciemności naprzeciw siebie, nie zamieniając słowa, i Parowi wydawało się, Ŝe dostrzega coś w ciemnych oczach stryja, których nie widział od dzieciństwa: coś szepczącego o czułości, potrzebie i poświęceniu. Po chwili jego oczy znowu przygasły, stały się pozbawione wyrazu i puste. Walker Boh powstał. - Zastanowisz się jeszcze? - zapytał go cicho Par. Walker spojrzał na niego w milczeniu, po czym podszedł do stawu na środku polany i stał tam, patrząc w wodę. Kiedy strzelił palcami, jak spod ziemi wyłonił się Pogłoska i podszedł do niego. Walker obejrzał się na chwilę. - Powodzenia, Par - powiedział tylko. Potem odwrócił się i z kotem u boku zniknął wśród nocy. Par dopiero rano opowiedział pozostałym o swoim spotkaniu z Walkerem Bohem. Nie widział Ŝadnego powodu, Ŝeby się z tym śpieszyć. Stryj jasno przedstawił swoje zamiary i Ŝadne z nich i tak nie mogło wpłynąć na ich zmianę. Tak więc w nocy Par udał się z powrotem do chaty, zdziwiony łatwością, z jaką odnajduje drogę, ponownie stanął na czatach, nie budząc pozostałych, i pogrąŜony w myślach czekał świtu. Kiedy w końcu opowiedział im swoją historię, reakcje były zróŜnicowane. Początkowo wyraŜano wątpliwości, czy wszystko to się naprawdę wydarzyło, lecz wkrótce się rozwiały.
Kazali mu potem jeszcze dwukrotnie wszystko sobie opowiedzieć, wtrącając przy tym komentarze i zadając pytania. Morgan był oburzony, Ŝe Walker traktuje ich w taki sposób, i oświadczył, Ŝe przez zwykłą uprzejmość winien osobiście się z nimi spotkać. Nalegał, by raz jeszcze przeszukali dolinę, twierdząc, Ŝe tamten wciąŜ musi być gdzieś blisko i powinno się go odnaleźć, i zmusić do rozmówienia się z nimi wszystkimi. Steff był nastawiony bardziej pragmatycznie. UwaŜał, Ŝe Walter Boh nie róŜni się od większości ludzi i woli w miarę moŜności unikać kłopotów i wystrzegać się sytuacji, z których mogłyby one wyniknąć. - Wydaje mi się, Ŝe takie zachowanie, chociaŜ moŜecie je uwaŜać za irytujące, jest całkowicie zgodne z jego charakterem - powiedział karzeł, wzruszając ramionami. - W końcu sami mówili Ŝe przybył tutaj, aby uniknąć angaŜowania się w sprawy plemion. 0dmawiając udania się do Hadeshornu, po prostu robi to, co zawsze zapowiadał. Teel jak zwykle nie miała nic do powiedzenia. Coll oświadczył tylko: - śałuję, Ŝe nie mogłem z nim porozmawiać. - Dla niego sprawa była załatwiona. Mimo Ŝe nie było powodu zatrzymywać się dłuŜej w dolinie, postanowili odłoŜyć wymarsz co najmniej o jeden dzień. KsięŜyc wciąŜ był widoczny więcej niŜ w połowie i pozostało im jeszcze przynajmniej dziesięć dni na dotarcie do Hadeshornu, jeśli w ogóle mieli się tam udać. Starannie unikano rozmowy o przyszłych wydarzeniach. Par podjął juŜ decyzję, lecz nie zakomunikował jej jeszcze pozostałym, oni zaś czekali na to, co powie. Bawiąc się tak w kotka i myszkę, zjedli śniadanie, po czym postanowili pójść za radą Morgana i raz jeszcze przetrząsnąć dolinę. W ten sposób mieli jakieś zajęcie, zastanawiając się nad konsekwencjami decyzji Walkera Boha. Do następnego ranka pozostało im jeszcze dość czasu na podjecie własnej. Udali się więc na polanę, gdzie poprzedniej nocy Par spotkał się z Walkerem i bagiennym kotem, i rozpoczęli kolejne poszukiwania, uzgodniwszy uprzednio, Ŝe spotkają się późnym popołudniem w chacie. Steff i Teel tworzyli jedną grupę, Par z Collem drugą, Morgan zaś poszedł sam. Dzień był ciepły i pełen słonecznego światła. Od strony odległych gór wiał lekki wietrzyk. Steff przeczesywał polanę, szukając jakichś śladów, ale nie znalazł niczego nawet odcisków łap kota. Par miał uczucie, Ŝe będzie to długi dzień. Odłączywszy się od pozostałych, ruszył z Collem na wschód, zastanawiając się, co powinien powiedzieć bratu. Wypełniały go sprzeczne uczucia i nie był w stanie ich uporządkować. Szedł bez przekonania naprzód, czując na sobie od czasu do czasu uwaŜne spojrzenie Colla, choć unikał jego wzroku. Gdy przeszli przez kilkadziesiąt polan i przeprawili się przez niemal drugie tyle potoków, nie natrafiając na Ŝaden ślad Walkera Boha, Par się zatrzymał.
- To strata czasu - oświadczył z wyczuwalną irytacją w głosie. - Niczego nie znajdziemy. - Nie wygląda na to - zgodził się Coll. Par odwrócił się w jego stronę i przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu. - Postanowiłem pójść do Hadeshornu, Coll. Nie ma znaczenia, co uczyni Walker; waŜne jest tylko to, co ja zrobię. Muszę tam pójść. Coll skinął głową. - Wiem. - Uśmiechnął się. - Par, nie od dziś jestem twoim bratem i znam cię juŜ trochę. Gdy tylko mi powiedziałeś, Ŝe Walker oświadczył, iŜ nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą, wiedziałem, Ŝe postanowiłeś tam pójść. Tak juŜ z tobą jest. Jesteś jak pies z kością w zębach: nie popuścisz. - To rzeczywiście musi czasem tak wyglądać. - Par znuŜony pokręcił głową i wszedł w krąg cienia u stóp starego drzewa. Oparł się plecami o pień i powoli osunął na ziemię. Coll poszedł w jego ślady. Siedzieli, wpatrując się w pusty las. - Przyznaję, Ŝe podjąłem decyzję mniej więcej w taki sposób, jak to opisałeś. Po prostu nie mogłem Się zgodzić z Walkerem. Prawdę powiedziawszy, Coll, nie potrafiłem o nawet zrozumieć. Byłem taki przejęty, Ŝe nie pomyślałem nawet, Ŝeby go zapytać, czy uwaŜa sny za prawdziwe. - MoŜe nieświadomie, ale pamiętałeś o tym. Widocznie w jakimś momencie uznałeś, Ŝe nie jest to konieczne. Walker powiedział Ŝe miał te same sny co ty. Powiedział ci, Ŝe starzec przybył do niego tak samo, jak do nas. Przyznał, Ŝe starzec to Coglin. Niczemu nie zaprzeczył. Po prostu powiedział, Ŝe nie chce się w to angaŜować. - Nie rozumiem tego, Coll. - Par zacisnął usta. - Tym kimś, z kim rozmawiałem zeszłej nocy, był Walker; wiem to na pewno, nie mówił jednak jak Walker. Cała ta gadanina o nieangaŜowaniu, o jego postanowieniu odłączenia się od plemion i Ŝyciu tu jak pustelnik. Coś się tutaj nie zgadza; czuję to! Nie mówił mi wszystkiego. Opowiadał wciąŜ o tym, jak druidzi ukrywali sekrety przed Mimsfordami, a ze mną robił to samo! Coś ukrywał! - Czemu miałby to robić? - Coll nie wydawał się przekonany. - Nie wiem. - Par potrząsnął głową. - Po prostu to czuję. - Spojrzał uwaŜnie na brata. Walker przez całe Ŝycie przed niczym się nigdy nie cofał; obaj to wiemy. Nigdy się nie bał za czymś opowiedzieć i walczyć o to, kiedy było trzeba. Teraz mówi tak, jakby nieznośna wydawała mu się myśl o wstaniu rano z łóŜka! Mówi tak, jakby najwaŜniejsze w Ŝyciu było troszczenie się o własny interes! - Oparł się znuŜony o pień drzewa. - Sprawił, Ŝe czułem się zaŜenowany z jego powodu. Wstydziłem się! - Myślę, Ŝe przypisujesz temu zbyt duŜe znaczenie. - Coll dłubał obcasem w ziemi przed
sobą. - MoŜe jest właśnie tak, jak mówi. śył tu długi czas samotnie, Par. MoŜe juŜ po prostu nie czuje się dobrze wśród ludzi. - Nawet z tobą? - Par był rozogniony. - Na miłość boską, Coll, nie chciał rozmawiał nawet z tobą! Coll potrząsnął głową, nie przestając patrzeć bratu w oczy. - Prawdę powiedziawszy, nigdy wiele z sobą nie rozmawialiśmy. ZaleŜało mu na tobie, bo to ty posiadasz magiczną moc. Par patrzył na niego, nie odzywając się. Zupełnie to samo powiedział Walker, pomyślał. Oszukiwał samego siebie, usiłując postawić znak równości między stosunkami Colla ze stryjem a swoimi własnymi. Nigdy nie były takie same. Zmarszczył czoło. - WciąŜ pozostaje problem snów. Czemu nie podziela mojego zaciekawienia nimi? Czy nie chce wiedzieć, co Allanon ma do powiedzenia? - MoŜe juŜ to wie. - Coll wzruszył ramionami. - Prawie zawsze zdaje się wiedzieć, co myślą inni. Par zawahał się. To mu nie przyszło do głowy. CzyŜby było moŜliwe, Ŝe jego stryj juŜ wie, co druid miał im powiedzieć w Hadeshorn? CzyŜby potrafił czytać w myślach ducha, człowieka nieŜyjącego od trzystu lat? - Nie, nie wydaje mi się. - Pokręcił głową. - Powiedziałby coś więcej o przyczynie snów. Przez cały czas zbywał sprawę jako jeszcze jeden przypadek wykorzystywania Ohmsfordów przez druidów; nie było dla niego waŜne, jaka jest przyczyna. - MoŜe więc ma nadzieję, Ŝe ty mu ją podasz. - To brzmi bardziej prawdopodobnie. - Par powoli skinął głową. - Powiedziałem mu, Ŝe ja zamierzam iść; moŜe uwaŜa, Ŝe wystarczy, jeŜeli pójdzie jeden z nas. Coll wyciągnął na ziemi swe potęŜne ciało i leŜał, patrząc w górę na drzewa. - Ale w to równieŜ nie wierzysz, prawda? - Nie. - Jego brat uśmiechnął się lekko. - WciąŜ sądzisz, Ŝe chodzi o coś innego. - Tak. Przez pewien czas milczeli, wpatrując się w las, kaŜdy pogrąŜony we własnych myślach. Na ich ciałach igrały promyki światła przenikające przez baldachim liści w górze, a wśród ciszy rozlegał się szczebiot ptaków. - Podoba mi się tutaj - rzekł w końcu Par. - Jak sądzisz, gdzie się ukrywa? - Coll miał zamknięte oczy. - Walker? Nie wiem. Pewnie w jakiejś norze.
- Zbyt łatwo go osądzasz, Par. Nie masz do tego prawa. Par chciał mu coś odpowiedzieć, lecz ugryzł się w język i przyglądał się tylko, jak promyk światła wędruje po twarzy Colla, docierając w końcu do jego oczu i zmuszając go do ich przymknięcia i przesunięcia się na bok. Coll usiadł z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy. Niewiele mogło zmącić jego spokój; zawsze potrafił zachować równowagę ducha. Par podziwiał go za to. Coll zawsze rozumiał względną waŜność zdarzeń w szerszym porządku rzeczy. Par nagle uświadomił sobie, jak bardzo kocha brata. - Pójdziesz ze mną, Coll? - zapytał. - Do Hadeshornu? Coll spojrzał na niego i zamrugał oczami. - Czy to nie dziwne - odparł - Ŝe ty i Walker, a nawet Wren, macie te same sny, a ja nie, Ŝe o was wszystkich jest w nich mowa, o mnie nigdy, i Ŝe wszyscy jesteście wzywani, a ja nie? - W jego głosie nie było urazy, a jedynie zdziwienie. - Jak sądzisz, czemu tak jest? Nigdy o tym ze sobą nie rozmawialiśmy, prawda? Ani razu. Myślę, Ŝe obaj bardzo uwaŜaliśmy, Ŝeby unikać rozmowy o tym. Par patrzył na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Coll dostrzegł jego zakłopotanie i uśmiechnął się. - To przykre, prawda? Nie rób takiej Ŝałosnej miny, Par. PrzecieŜ nie ma w tym Ŝadnej twojej winy. - Pochylił się bliŜej. - MoŜe to mieć coś wspólnego z magią, coś, o czym Ŝaden z nas jeszcze nie wie. MoŜe to jest powód. Par pokręcił głową i westchnął. - Skłamałbym, mówiąc, Ŝe cała ta historia ze snami nie wprawia mnie w zakłopotanie, to, Ŝe ja je mam, a ty nie. Nie wiem, co powiedzieć. WciąŜ oczekuję od ciebie, Ŝe zaangaŜujesz się w coś, co naprawdę cię nie dotyczy. Nie powinienem nawet cię o to prosić, chyba nie potrafię inaczej. Jesteś moim bratem i chcę, Ŝebyś był mną. Coll połoŜył rękę na ramieniu brata. Uśmiechnął się ciepło. - Od czasu do czasu zdarza ci się powiedzieć właściwą rzecz, - Jego dłoń zacisnęła się. Pójdę tam, gdzie ty pójdziesz. Nigdy nie było inaczej. Nie twierdzę, Ŝe zawsze się z tobą zgadzam, lecz nie ma to wpływu na to, co czuję do ciebie. Jeśli więc uwaŜasz, Ŝe musisz pójść do Hadeshornu, by rozwiązać zagadkę snów, to pójdę z tobą. Par objął brata ramieniem i uścisnął, myśląc o wszystkich chwilach, kiedy Coll stał w potrzebie u jego boku. Ogarnęło go radosne uczucie na myśl o tym, Ŝe i teraz brat będzie razem z nim. - Wiedziałem, Ŝe mogę na tobie polegać - powiedział tylko. Było późne popołudnie, kiedy ruszyli z powrotem. Zamierzali wrócić wcześniej, lecz
tak pochłonęła ich rozmowa o snach i Allanonie, Ŝe dopiero gdy zawędrowali na wschodni kraniec doliny, uświadomili sobie, jak późno się zrobiło. Słońce chyliło się juŜ ku zachodowi, kiedy zawrócili w stronę chaty. - Wygląda na to, Ŝe zamoczymy sobie jeszcze dzisiaj nogi - stwierdził Coll, gdy posuwali się naprzód wśród drzew. Par spojrzał na niebo. Nad północnym zboczem doliny pojawiły się cięŜkie deszczowe chmury, kryjąc w cieniu cały horyzont. Słońce zaczęło juŜ znikać, spowite w gęstniejący mrok. Powietrze było ciepłe i wilgotne, a w lesie panowała cisza. Szli teraz szybciej, pragnąc uniknąć ulewy. Zerwał się silny, zwiastujący burzę wiatr, który wprawił gałęzie drzew wokół w oszalały taniec. Temperatura zaczęła spadać i w lesie zrobiło się ciemno. Par zamruczał pod nosem, czując, jak kilka pierwszych kropel deszczu uderza o jego twarz. Nie dość, Ŝe szukali tutaj kogoś, kogo w ogóle nie moŜna było znaleźć, mieli teraz jeszcze w nagrodę za swoje wysiłki przemoknąć do suchej nitki. Nagle spostrzegł jakiś ruch wśród drzew. Zamrugał oczami i spojrzał znowu. Tym razem nic nie zobaczył. Bezwiednie zwolnił kroku i Coll, który szedł za nim, zapytał, co się stało. Par potrząsnął tylko głową i znowu przyśpieszył. Wiatr smagał go po twarzy, zmuszając do pochylenia głowy. Spojrzał na prawo, potem na lewo. Po obu stronach dostrzegł szybki ruch. Coś ich śledziło. Par poczuł, jak skóra cierpnie mu na plecach, lecz zmusił się do marszu. Cokolwiek to było tam w mroku, nie wyglądało ani nie poruszało się tak jak Walker Boh albo jego kot. Było zbyt szybkie i zwinne. Spróbował pozbierać myśli. Jak daleko znajdowali się od chaty - milę, moŜe dwie? Szedł z podniesioną głową, usiłując śledzić ruch kątem oka. Ruchy, poprawił się. Najwyraźniej było ich więcej. - Par! - zawołał Coll, kiedy zbliŜyli się do siebie, przechodząc przez wąski rozstęp między drzewami. - Coś tam jest... - Wiem! - przerwał mu Par. - Nie zatrzymuj się. Przechodzili przez zagajnik sosnowy, kiedy rozpadało się na dobre. Słońce, zbocze doliny, a nawet ciemny wierzchołek Hearthstone zniknęły z oczu. Par czuł, Ŝe jego oddech staje się coraz szybszy. Ścigające ich istoty były teraz wszędzie wokół; cienie, które przybrały ludzką postać, przemykające między drzewami.
OkrąŜają nas, pomyślał Par z przeraŜeniem. Jak daleko było jeszcze do chaty? Kiedy wychodzili z kępy czerwonych klonów na pustą polankę, Coll krzyknął nagle: - Par, uciekaj! Są za blisko...! Jęknął głośno i poleciał do przodu. Par instynktownie się odwrócił i schwycił go. Coll miał krew na czole; był nieprzytomny. Par nie zdąŜył się połapać, co się stało. Spojrzał w górę i w tej samej chwili cienie rzuciły się na niego, wyskakując spomiędzy drzew. Na ułamek sekundy zobaczył zgięte, przygarbione postacie, pokryte szorstką, czarną sierścią, oraz połyskujące, kocie oczy, i zaraz miał je wszystkie na sobie. Odepchnął je na boki, usiłując uciec, lecz czuł jednocześnie, jak wyciągają się po niego twarde, Ŝylaste ramiona. Przez chwilę zdołał utrzymać się na nogach. Krzyknął rozpaczliwie, przyzywając magię pieśni i wysyłając szereg straszliwych obrazów, aby ujść z Ŝyciem. Rozległy się przeraŜone okrzyki i napastnicy odskoczyli od niego. Tym razem dobrze im się przyjrzał. Zobaczył dziwne, owadzie ciała, powykręcane i kudłate, o niemal ludzkich twarzach. Pajęczaki? pomyślał z niedowierzaniem. Po chwili rzuciły się na niego znowu, powalając go samym cięŜarem swych ciał. Oplotła go masa ścięgien i włosów. Nie był juŜ w stanie przywołać magii. Wykręcono mu ramiona do tyłu i jednocześnie duszono go. Walczył rozpaczliwie, lecz tamtych było za duŜo. Miał jeszcze tylko chwilę na to, by spróbować zawołać o pomoc, po czym wszystko pogrąŜyło się w mroku.
XI Kiedy Par Ohmsford znowu się ocknął, znajdował się w scenerii z sennego koszmaru. Wisiał na długim drągu, przywiązany za ręce i nogi. Niesiono go przez las wypełniony gęstą mgłą i cieniami; po jego lewej stronie widoczna był ciemna rozpadlina głębokiego jaru, a po prawej wyszczerbiona grań górskiego grzbietu, odcinająca się ostro na tle nocnego nieba. Jego plecy i głowę smagały krzewy i zbite kępy trawy i chwastów, gdy się bezradnie kołysał na drągu. Powietrze było cięŜkie, wilgotne i nieruchome. Zewsząd otaczały go pajęczaki, kuśtykające bezgłośnie w półmroku na swych krzywych nogach. Par zamknął oczy, by odgrodzić się na chwilę od tych obrazów, po czym otworzył je znowu. Niebo było ciemne i zachmurzone, lecz przez rozstępy w chmurach przeświecały pojedyncze gwiazdy, a nad krawędzią jaru widoczny był słaby blask. Zrozumiał, Ŝe noc dobiega końca. Był juŜ prawie ranek. Przypomniał sobie wtedy, co mu się przydarzyło: jak ścigały go pajęczaki, jak go schwytały i zabrały ze sobą. Coll! Co się stało z Collem? Wyciągnął szyję, Ŝeby zobaczyć, czy gnomy równieŜ wloką jego brata, lecz nigdzie nie było go widać. Z wściekłością zacisnął zęby, przypominając sobie, jak Coll się przewrócił, a potem leŜał rozciągnięty na ziemi z zakrwawioną twarzą... Szybko przepędził z myśli ten obraz. Nie miało sensu teraz się nad tym zastanawiać. Musiał znaleźć sposób, aby się uwolnić i wrócić po brata. Przez chwilę szarpał za sznury, Ŝeby sprawdzić ich moc, lecz nie ustępowały ani na milimetr. Wisząc na drągu, nie miał punktu oparcia koniecznego do ich poluzowania. Musiał czekać. Zadawał sobie pytanie, dokąd go niosą - czemu w ogóle został zabrany. Czego chciały od niego pajęczaki? Do oczu i ust wpadały mu owady, więc wtulił twarz w ramiona. Kiedy ją znowu odsłonił, spróbował ustalić, gdzie jest. Światło znajdowało się po jego lewej stronie - początek nowego dnia. Tam zatem jest wschód, wywnioskował. Pajęczaki wędrowały na pomoc. To się wydawało logiczne. W czasach Brin Ohmsford mieszkały w górach Toffer. Tu zapewne się teraz znajdował. Przełknął ślinę przez niemal zupełnie wyschnięte usta i gardło. Spróbował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o nich ze starych opowieści, lecz nie był w stanie zebrać myśli. Brin spotkała je, kiedy wraz z Ronem Leah, Coglinem, Kimber Boh i bagiennym kotem Szeptem wyruszyła na poszukiwanie zaginionego Miecza Leah. Było jeszcze coś - coś o jakimś pustkowiu i straszliwych istotach, które tam mieszkały...
Nagle przypomniał sobie. Wiedźminy. Słowo to rozlegało się w jego myślach jak przekleństwo. Pajęczaki skręciły do wąskiego wąwozu, wypełniając go szczelnie swymi kudłatymi postaciami i jazgocząc teraz między sobą, jakby na coś czekały. Jasność na wschodzie zniknęła; spowiła ich ciemność i mgła. Bolały go nadgarstki i kostki u nóg, a jego ciało wydawało się rozciągnięte do granic moŜliwości. Gnomy były małe i niosły go tuŜ przy ziemi, tak Ŝe raz po raz ocierał się o coś i obtłukiwał. Ze swej odwróconej pozycji obserwował, jak wychodzą z wąwozu na skalną półkę, otwierającą się na rozległe, otulone mgłą pustkowie, które zdawało się nie mieć końca. Półka zwęŜała się w przesmyk biegnący między potęŜnymi głazami, znaczącymi zbocza gór Toffer jak plamy na grzbiecie dzika. W oddali połyskiwały światełka ognisk, punkciki blasku bawiące się w chowanego wśród skał. Garstka pajeczaków skoczyła do przodu, przemykając bez wysiłku po głazach. Par odetchnął głęboko. Jakikolwiek był cel ich wędrówki, znajdowali się juŜ niemal na miejscu. Po chwili wyszli spośród skał i zatrzymali się na niskiej skarpie, z której prowadziła droga do szeregu ziemnych jam i jaskiń drąŜących zbocze góry. Wokół płonęły ogniska i jego oczom ukazały się setki pajeczaków. Rzucono go bezceremonialnie na ziemię, przecięto krępujące pęta i usunięto drąg. Przez chwilę leŜał na plecach, rozcierając nadgarstki i kostki; stwierdził, Ŝe krwawi w miejscach, gdzie sznur wrzynał mu się w ciało. Cały czas czuł na sobie spojrzenia. Następnie postawiono go na nogi i powleczono w stronę jaskiń i jam. Ominięto te drugie, kierując się do tych pierwszych. Powykręcane dłonie gnomów zaciskały się na nim w kaŜdym moŜliwym miejscu, a jego nozdrza wypełniał odór ich ciał. Jazgotali do siebie w swoim języku, prowadząc nieprzerwane rozmowy, których nie rozumiał. Nie opierał się; ledwie był w stanie utrzymać się na nogach. Przeprowadzili go przez największe wejście do jaskini, powlekli obok małego ogniska płonącego u jej wylotu i zatrzymali się. Po krótkiej wymianie zdań popchnięto go naprzód. Znajdowali się w niewielkiej jaskini, długiej na około dwadzieścia metrów i wysokiej nie więcej niŜ dwa i pół metra w najwyŜszym punkcie. W głębi do skalnej ściany przytwierdzone były dwa Ŝelazne pierścienie i pajęczaki przywiązały go do nich. Następnie wyszły, wszystkie poza dwoma, które pozostały, by objąć wartę przy ognisku u wejścia do jaskini. Par spróbował pozbierać myśli, wsłuchując się w ciszę i czekając, co się wydarzy dalej. PoniewaŜ nic się nie działo, uwaŜnie rozejrzał się wokół. Pozostawiono go z ramionami rozpostartymi przy skalnej ścianie. KaŜda z rąk była przywiązana do Ŝelaznego pierścienia. Musiał stać, poniewaŜ pierścienie były przymocowane zbyt wysoko na skale, by mógł
usiąść. Obejrzał krępujące go pęta. Były ze skóry i tak mocno zadzierzgnięte, Ŝe jego nadgarstki nie mogły się w nich nawet odrobinę poruszyć. Na chwilę oparł się zrozpaczony o skałę, próbując opanować ogarniającą go panikę. Jego towarzysze, Morgan, Steff i Teel, z pewnością juŜ go szukają. Na pewno znaleźli juŜ Colla. Wytropią pajęczaki i przyjdą po niego. Odnajdą go i uratują. Potrząsnął głową. Wiedział, Ŝe sam siebie zwodzi. Kiedy gnomy go schwytały, było niemal zupełnie ciemno i padał rzęsisty deszcz. Nie było czasu na poszukiwania ani realnej szansy na odnalezienie śladu. Mógł jedynie mieć nadzieję, Ŝe Coll został odnaleziony albo sam doszedł do siebie i wrócił do pozostałych, Ŝeby im powiedzieć, co się stało. Znowu z trudem przełknął ślinę. Był taki spragniony! Czas upływał powoli, sekundy zlewały się w minuty, minuty w godziny. Ciemność na zewnątrz się nieznacznie przejaśniła i ukazało się ledwie dostrzegalne światło dzienne, przyćmione przez upał i mgłę. Ciche odgłosy wydawane przez pajęcze gnomy całkowicie umilkły i mogłoby się wydawać, Ŝe i one same zniknęły, gdyby dwa z nich nie siedziały przykucnięte przy wejściu do jaskini. Ognisko zgasło. Dymiło jeszcze potem przez jakiś czas, aŜ w końcu pozostał z niego jedynie popiół. Dzień mijał. Raz tylko jeden ze straŜników wstał i przyniósł mu kubek wody. Pił tak łapczywie z rąk trzymających naczynie przy jego ustach, Ŝe rozlał większość, mocząc sobie koszulę. Zaczął mu równieŜ doskwierać głód, lecz nie proponowano mu jedzenia. Kiedy zaczęło się ściemniać, straŜnicy na nowo rozpalili ognisko u wejścia do jaskini, po czym zniknęli. Par czekał w napięciu, po raz pierwszy zapominając o bólu, głodzie i strachu. Coś miało się zaraz wydarzyć. Czuł to. To, co się wydarzyło, było zupełnie nieoczekiwane. Znowu usiłował się uwolnić z krępujących go więzów, poluźnionych juŜ nieco przez jego pot zmieszany z niewielką ilością krwi z ran na nadgarstkach, kiedy z cienia wyłoniła się jakaś postać. Ominęła ognisko, weszła w krąg światła i zatrzymała się. To było dziecko. Par zamrugał oczami. Stała przed nim dziewczynka, moŜe dwunastoletnia, dość wysoka i szczupła, o ciemnych, gładkich włosach i głęboko osadzonych oczach. Nie była gnomem, lecz człowiekiem, a ściślej - mieszkanką Sudlandii. Miała na sobie postrzępioną sukienkę, zniszczone buty i mały srebrny medalion na szyi. Patrzyła na jeńca ciekawie, przyglądając mu się, jakby mogła się przyglądać zabłąkanemu psu lub kotu, po czym powoli podeszła do przodu. Zatrzymała się tuŜ przed nim i wyciągnęła rękę, by odgarnąć mu włosy z czoła i
dotknąć jego ucha. - Elf - rzekła cicho, trzymając w palcach koniuszek jego ucha. Par patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Co dziecko robiło tutaj wśród pajęczych gnomów? ZwilŜył usta językiem. - RozwiąŜ mnie - poprosił. Przypatrywała mu się dalej w milczeniu. - RozwiąŜ mnie! powtórzył, tym razem z większym naciskiem. Czekał, lecz dziewczynka tylko na niego patrzyła. Poczuł rodzącą się w nim wątpliwość. Coś było nie tak. - Przytul mnie - powiedziała nagle dziewczynka. Przysunęła się do niego niemal bojaźliwie i objęła go ramionami, wczepiając się weń jak pijawka. Trzymała się go kurczowo, wtulając się w jego ciało, mamrocząc bezustannie coś, czego nie mógł zrozumieć. Co się dzieje z tym dzieckiem? zastanawiał się przeraŜony. Wydawała się zagubiona, być moŜe wystraszona, spragniona jego dotyku tak jak on... Myśl ta uleciała, kiedy poczuł, jak dziewczynka przesuwa się przy jego ciele, porusza się w swoim ubraniu, ocierając się o jego ubranie, a potem o skórę. Jej palce wpijały się w jego ciało i czuł, jak coraz mocniej do niego przywiera. Ogarnęło go nagłe przeraŜenie. Znajdowała się tuŜ przy nim, przy jego skórze, jakby nie mieli na sobie niczego, jakby zrzucili z siebje całe ubranie. Zagrzebywała się w nim, wgniatała się w niego, a potem przedostawała się do jego wnętrza, w jakiś sposób łączyła się z nim w jedno, stając się jego częścią. Do kroćset! Co tu się działo? Niespodziewanie wstrząsnęło nim obrzydzenie. Zaczął krzyczeć, miotał się z przeraŜenia, kopał rozpaczliwie na wszystkie strony i w końcu udało mu się odrzucić ją od siebie. Przysiadła na ziemi, a jej dziewczęca twarz zmieniła się w odraŜającą maskę. Uśmiechała się jak bestia poŜerająca ofiarę, a w jej przenikliwych oczach połyskiwały czerwone ogniki. - Daj mi magię, chłopcze! - zachrypiała głosem nie mającym w sobie nic z głosu dziecka. Wtedy juŜ wiedział. - O nie, nie, nie - wyszeptał, zbierając wszystkie siły, gdy ona podnosiła się z powrotem na nogi. To dziecko było cieniowcem! - Daj mi ją! - powtórzyła stanowczym tonem. - Pozwól mi wejść w ciebie i jej skosztować! ZbliŜyła się do niego, drobna, wątła istota, która wydawałaby się zupełnie niegroźna, gdyby nie zdradziła jej własna twarz. Wyciągnęła ku niemu ręce, a on rozpaczliwie wierzgnął
nogą w jej stronę. Uśmiechnęła się zjadliwie i odstąpiła o krok do tyłu. - Jesteś mój - rzekła cicho. - Gnomy mi ciebie ofiarowały. Dostanę twoją magię, chłopcze. Oddaj mi się. Poczuj, jak moŜe być ze mną! ZbliŜyła się do niego jak kot do ofiary, unikając jego kopnięć i wczepiając się weń ze skowytem. Niemal od razu poczuł, jak się porusza, nie ona sama, lecz coś w jej wnętrzu. Zmusił się do spojrzenia w dół i ujrzał słaby zarys drŜący w ciele dziewczynki i usiłujący przedostać się do jego wnętrza. Czuł jego obecność, przypominającą chłód w letni dzień, dotyk nóg muchy na skórze. Cieniowiec dotykał go, szukał. Par odrzucił głowę do tyłu, zacisnął zęby, wypręŜył ciało, czyniąc je twardym jak stal, i podjął walkę. Cieniowiec usiłował się wedrzeć do jego wnętrza. Chciał się z nim stopić w jedno. Och, do kroćset! Nie moŜe do tego dopuścić! Nie moŜe! Nagle wydał okrzyk, ryk wściekłości i udręczenia, który wyzwolił magię pieśni. Nie przybrała Ŝadnej widocznej postaci, gdyŜ juŜ wcześniej zrozumiał, Ŝe nawet najbardziej przeraŜające obrazy nie są w stanie nic zdziałać przeciwko tym stworzeniom. Przyszła z własnej woli, uwalniając się z jakiegoś mrocznego zakątka jego istoty i przybierając postać, której nie rozpoznawał. Było to coś ciemnego, niepojętego, co trzepotało wokół niego jak sieć pająka wokół jego ofiary. Cieniowiec zasyczał i oderwał się od niego, prychając i rozdzierając szponami powietrze. Po chwili znowu przycupnął na ziemi. Ciało dziewczynki wykrzywiło się i zatrzęsło pod działaniem jakiejś niewidzialnej siły. Na ten widok krzyk Para ucichł, a on sam oparł się wyczerpany o ścianę jaskini. - Nie zbliŜaj się do mnie! - ostrzegł, z trudem chwytając powietrze. - Nie dotykaj mnie więcej! Nie wiedział, co zrobił ani jak to zrobił, lecz cieniowiec przycupnął obok ogniska i wpatrywał się weń zalęknionym wzrokiem. Cień istoty w ciele dziewczynki krótko zamigotał i zniknął. Czerwony blask w jej oczach zgasł. Dziewczynka wstała powoli i wyprostowała się. Znowu była prawdziwym dzieckiem, kruchym i zagubionym. Jej ciemne oczy przyglądały mu się przez długo i jeszcze raz powiedziała słabo: - Przytul mnie. Następnie zawołała coś w gęstniejący mrok na zewnątrz i pojawiło się kilkadziesiąt pajęczych gnomów, kłaniając się jej nisko przy wejściu. Przemówiła do nich w ich własnym języku, podczas gdy one klęczały przed nią, a Par przypomniał sobie, jak przesądne są te stworzenia, wierzące w najróŜniejszych bogów i duchy. A teraz znajdowały się we władzy cieniowca. Chciało mu się krzyczeć. Pajęczaki podeszły do niego, rozluźniły krępujące go więzy, schwyciły go za ręce i nogi
i pociągnęły naprzód. Dziewczynka zagrodziła im drogę. - Przytulisz mnie? - Niemal budziła współczucie. Potrząsnął głową, usiłując się wymknąć dziesiątkom trzymających go rąk. Wywleczono go na zewnątrz, gdzie dym ognisk i nizinna mgła mieszały się ze sobą i wirowały jak senne widziadła. Zatrzymano go na krawędzi urwiska, za którą otwierała się mroczna czeluść. Dziewczynka stała obok niego. - Stare Bagniska - szepnęła. - Mieszkają tam wiedźminy. Czy znasz wiedźminy, elfiku? Par zmartwiał. - Dostaną cię teraz, jeśli mnie nie przytulisz. PoŜrą cię pomimo twojej magii. Nagle się oswobodził, odpychając na boki swych straŜników. Cieniowiec zasyczał i cofnął się, a pajęcze gnomy odskoczyły na boki. Rzucił się doprzodu, usiłując się przez nie przedrzeć, lecz zagrodziły mu drogę i zepchnęły go do tyłu. Miotał się, uderzając na oślep to w tę stronę, to w tamtą. Wyciągały się po niego ręce, powykręcane, włochate i drapieŜne. PogrąŜył się w kłębowisku kudłatych ciał i piskliwych głosów. Po chwili słyszał juŜ tylko własny głos, wrzeszczący gdzieś w jego wnętrzu, Ŝe nie moŜe dać się ponownie schwytać i uwięzić. Potem znowu znalazł się na krawędzi urwiska. Przywołał magię pieśni, uderzając obrazami w oblegające go pajęczaki, rozpaczliwie próbując utorować sobie między nimi drogę. Cieniowiec zniknął, rozpłynął się gdzieś wśród dymu i cieni. W pewnej chwili Par poczuł, Ŝe ziemia usuwa mu się spod nóg. Krawędź urwiska zapadła się pod cięŜarem jego prześladowców. Rozpaczliwie usiłował się ich uchwycić, szukając gdzieś punktu oparcia i nie znajdując Ŝadnego. Runął z urwiska w przepaść, pogrąŜając się w kłębach mgły. Cieniowiec, pajęcze gnomy, ogniska, jaskinie i jamy, wszystko to gdzieś zniknęło. Spadał na łeb na szyję, tocząc się po krzewach i trawie, przez rozpadliny i między głazami. Jakimś cudem omijał skały, o które mógłby się roztrzaskać, i w końcu opadł długim, pełnym udręki lotem, po którym nastąpiła kompletna ciemność. Przez pewien czas był nieprzytomny; nie wiedział, jak długo. Kiedy znowu się ocknął, spoczywał na podmokłym łoŜu zgniecionej bagiennej trawy. Trawa musiała złagodzić jego upadek i przypuszczalnie uratowała mu Ŝycie. LeŜał, oddychając z trudem, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Kiedy odzyskał siły i przejaśniło mu się w oczach, ostroŜnie podniósł się na nogi i obejrzał swoje ciało. Całe było pokryte ranami i siniakami, lecz wydawało się, Ŝe nic nie jest złamane. Przez chwilę stał bez ruchu i nasłuchiwał. Gdzieś wysoko w górze słyszał głosy pajęczaków. Wiedział, Ŝe zejdą po niego. Musiał uciekać. Rozejrzał się wokół. Mgła i cienie ścigały się nawzajem wśród gęstniejącego mroku.
Szybko zbliŜała się noc. Małe, prawie niewidoczne stworzenia przemykały i skakały w wysokiej trawie. Wszędzie wokół bulgotało i chlupotało błoto, ukryte bagniska otaczały wysepki twardego gruntu. Karłowate drzewa i krzewy, znieruchomiałe w groteskowych pozach, nadawały okolicy niesamowity charakter. Odgłosy były odległe i trudne do umiejscowienia. Wszystko wyglądało jednakowo i sprawiało wraŜenie nie kończącego się labiryntu. Par odetchnął głęboko, Ŝeby się uspokoić. Domyślał się, gdzie się znajduje. Wcześniej był na jednym ze szczytów gór Toffer. Po upadku znalazł się na Starych Bagniskach. Usiłując wymknąć się losowi, zdołał jedynie przyśpieszyć jego nadejście. Trafił właśnie tam, gdzie cieniowiec groził mu, Ŝe go pośle - do krainy wiedźminów. Zacisnął zęby i ruszył naprzód. Uspokajał samego siebie, Ŝe się znajduje jedynie na skraju trzęsawiska - jeszcze nie w jego głębi, jeszcze nie jest całkiem zgubiony. WciąŜ miał za plecami góry mogące mu słuŜyć za drogowskaz. Jeśli uda mu się zajść wzdłuŜ nich wystarczająco daleko na południe, zdoła uciec. Będzie jednak musiał się pośpieszyć. Czuł niemal na sobie wzrok wiedźminów. Przypomniał sobie teraz opowieści o nich, oŜywione przez świadomość miejsca, w którym się znajdował, i wyostrzone przez strach. Były stworzeniami ze świata dawnej magii, potworami polującymi na zabłąkane istoty, które zawędrowały na trzęsawisko albo zostały tam wysłane. Okradały je z siły i energii i karmiły się ich Ŝyciem. Pajęcze gnomy stanowiły ich podstawowe poŜywienie; uwaŜały one, Ŝe wiedźminy są duchami wymagającymi obłaskawienia, i składały im siebie w ofierze. Na tę myśl Para przejęło chłodem. Taki los przeznaczył mu cieniowiec. Zmęczenie zmusiło go do zwolnienia kroku i sprawiało, Ŝe niepewnie stawiał nogi. Kilkakrotnie się potknął, a raz wpadł po pas w bagno, z którego udało mu się jednak szybko wydostać. Widział wszystko jak przez mgłę i pot spływał mu po plecach. Na trzęsawisku nawet w nocy panował nieznośny upał. Spojrzał na niebo i zobaczył, Ŝe dogasają na nim resztki dziennego światła. Wkrótce miało się zrobić zupełnie ciemno. Wówczas nic juŜ nie będzie widział. Drogę przegrodziło mu ogromne rozlewisko szlamu, a ściana urwiska była w tym miejscu zbyt stroma, by moŜna było po niej przejść. Musiał pójść dookoła, zapuszczając się głębiej na trzęsawisko. Posuwał się szybko skrajem rozlewiska, nasłuchując odgłosów pościgu. Niczego nie usłyszał. Trzęsawisko wciąŜ było puste. Skręciwszy z powrotem w stronę urwiska, napotkał labirynt wąwozów, w których roiło się od rozmaitych stworzeń, i znowu musiał pójść dookoła. Z uporem posuwał się naprzód, mimo zmęczenia nie dopuszczając myśli o
odpoczynku. Robiło się coraz ciemniej. Odnalazł koniec labiryntu i znowu ruszył w stronę urwiska. Szedł długo, okrąŜając błotne kałuŜe i rozpadliny, wypatrując niespokojnie poprzez mrok. Nie mógł odnaleźć gór Toffer. Szedł teraz szybciej, pełen złych przeczuć, usiłując opanować ogarniający go strach. Zdawał sobie sprawę, Ŝe się zgubił, lecz nie chciał przyjąć tego do wiadomości. WciąŜ szukał, nie mogąc uwierzyć, Ŝe tak zupełnie pomylił drogę. PodnóŜe gór dopiero co było na wyciągnięcie ręki! Jak mógł tak pobłądzić? Przystanął w końcu, niezdolny do rozwikłania zagadki. Nie było sensu brnąć dalej, skoro nie miał pojęcia, dokąd zmierza. W ten sposób będzie po prostu ciągle wędrował w koło, aŜ w końcu padnie łupem trzęsawiska albo wiedźminów. Lepiej będzie, jeśli się zatrzyma i podejmie walkę. Była to osobliwa decyzja; wynikała bardziej ze zmęczenia niŜ z głębokiego namysłu. Jaką bowiem miał szansę przeŜycia, jeśli nie ucieknie z trzęsawiska, jak z kolei miał z niego uciec, jeśli pozostanie w miejscu? Był jednak zmęczony i myśl o błądzeniu w koło nie wzbudzała w nim entuzjazmu. Ponadto wciąŜ myślał o tamtej dziewczynce, o cieniowcu cofającym się przed nim, odepchniętym przez coś w jego magii, czego istnienia nawet nie podejrzewał. WciąŜ nie rozumiał, co to było, lecz gdyby w jakiś sposób udało mu się to znów przywołać i zapanować nad tym choćby w najmniejszym stopniu, wówczas miałby szansę w starciu z wiedźminami lub czymkolwiek innym, co trzęsawisko mogło przeciwko niemu wysłać. Przez chwilę rozglądał się wokół, po czym podszedł do szerokiego wzgórka, otoczonego z dwóch stron bagnem, a z trzeciej sterczącymi w niebo skałami. Prowadziła nań tylko jedna droga. Wchodząc pod górę, przypomniał sobie, Ŝe zejście teŜ było tylko jedno, ale przecieŜ nigdzie nie chciał się stąd ruszać. Odnalazł płaską skałę i usiadł na niej, wpatrując się w noc i mgłę. Zamierzał pozostać tutaj, aŜ znowu zrobi się jasno. Mijały minuty. Zapadła noc, mgła zgęstniała, lecz wciąŜ było widno od dziwnej fluorescencji wydzielanej przez skąpą roślinność. Jej blask był słaby i zwodniczy, pozwalał jednak Parowi rozpoznawać to, co znajdowało się wokół niego, i wierzyć, Ŝe dostrzeŜe w porę, gdyby coś się do niego skradało. A jednak spostrzegł cieniowca, dopiero gdy ten znajdował się tuŜ obok niego. Znowu była to tamta dziewczynka, wysoka, chuda i mizerna. Wyłoniła się jakby znikąd, nie więcej niŜ cztery metry od niego, i Para przeraziła nagłość jej pojawienia się. - Odejdź ode mnie! - ostrzegł ją, szybko podnosząc się na nogi. - Jeśli spróbujesz mnie
dotknąć... Cieniowiec zmienił się w obłok mgły i zniknął. Par odetchnął głęboko. Nie był to jednak cieniowiec, pomyślał, lecz wiedźmin - i to nie taki straszny, skoro zdołał go przepędzić samą groźbą! Chciało mu się śmiać. Był bliski wyczerpania, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i wiedział, Ŝe jego reakcje nie są całkowicie racjonalne. Niczego nie odpędził. Ten wiedźmin przyszedł tylko po to, Ŝeby się mu przyjrzeć. Bawił się z nim, tak samo jak inne bawiły się ze swoimi ofiarami: przyoblekały się w znajomą postać, czekały na sprzyjającą sposobność zmęczenie, strach albo głupotę - umoŜliwiającą im działanie. Znowu pomyślał o opowieściach, o nieuchronności skradania się i podchodów, lecz szybko odpędził od siebie te myśli. Gdzieś w oddali, daleko od miejsca, gdzie siedział, coś wydało okrzyk, krótki wrzask przeraŜenia. Potem znowu zrobiło się cicho. Czujnie wpatrywał się w mgłę. Myślał o okolicznościach, które go tutaj sprowadziły: o ucieczce przed federacją, o swoich snach, o spotkaniu ze starcem i poszukiwaniach Walkera Boha. Z powodu tych okoliczności przebył daleką drogę i wciąŜ znajdował się w punkcie wyjścia. Poczuł ukłucie zawodu, Ŝe nie osiągnął czegoś więcej, Ŝe nie nauczył się niczego poŜytecznego. Znowu pomyślał o swojej rozmowie z Walkerem. Walker powiedział mu, Ŝe magia pieśni nie jest darem - pomimo jego zapewnień, Ŝe tak właśnie jest - oraz Ŝe nie ma nic ciekawego do odkrycia w związku z jej stosowaniem. Pokręcił głową. CóŜ, moŜe istotnie tak było. MoŜe cały ten czas sam siebie zwodził. Było w niej jednak coś, co odstraszyło cieniowca. Coś. Ale tylko tę dziewczynkę, a nie Ŝadnego z pozostałych, które spotkał. Na czym polegała róŜnica? Na granicy mgły znowu dostrzegł ruch. Wyłoniła się z niej jakaś postać i ruszyła w jego stronę. Był to drugi cieniowiec, wielki, powłóczący nogami stwór, którego spotkali na obrzeŜach Anaru. ZbliŜał się do niego stękając, z ogromną maczugą w łapie. Par na chwilę zapomniał, co ma przed sobą. Ogarnęła go panika, gdy przypomniał sobie, Ŝe magiczna pieśń była nieskuteczna przeciwko temu cieniowcowi, Ŝe był wobec niego bezradny. Zaczął się cofać, lecz zaraz się zreflektował, otrząsnął się z oszołomienia i pozbierał myśli. Instynktownie posłuŜył się pieśnią, której magia stworzyła wierny wizerunek potwora stojącego naprzeciw niego, i w obraz ten sam się przyoblekł. Cieniowiec stał naprzeciw cieniowca. Po chwili wiedźmin zaczął się rozpływać i zniknął z powrotem we mgle. Par znieruchomiał i poczekał, aŜ skrywający go obraz się rozwieje. Znowu usiadł. Jak długo będzie w stanie to wytrzymać?
Zastanawiał się, czy Coll jest zdrów i cały. Widział swego brata rozciągniętego na ziemi i krwawiącego i pamiętał, jaki czuł się w tamtej chwili bezradny. Uświadomił sobie, jak bardzo go potrzebuje. Coll. Poddał się biegowi myśli wędrujących ku innym tematom. Jego magia jest skuteczna, powiedział sobie z powagą. Nie było tak, jak twierdził Walker. Jej posiadanie miało jakiś cel; rzeczywiście była darem. Odpowiedzi na wszystkie pytania otrzyma w Hadeshornie. Otrzyma je w rozmowie z Allanonem. Musi się tylko wydostać z tego trzęsawiska. Z mgły przed nim wyłoniła się gromada cienistych postaci, ciemnych i groźnych plam eterycznego ruchu wśród nocy. Wiedźminy postanowiły nie czekać dłuŜej. Zerwał się na nogi, stając im naprzeciw. Powoli podchodziły bliŜej, najpierw jeden, potem następny. śaden nie miał określonego kształtu, wszystkie przemieszczały się i zmieniały równie szybko jak kłęby mgły. Nagle ujrzał Colla, wywleczonego z ciemności za cieniami, podtrzymywanego przez niematerialne ręce, z szarą i zakrwawioną twarzą, Para przejęło chłodem. PomóŜ mi! usłyszał okrzyk swego brata, chociaŜ głos rozlegał się tylko w jego myślach. PomóŜ mi, Par! Par krzyknął, coś, posługując się magią pieśni, lecz rozsypało się to w wilgotnym powietrzu Starych Bagnisk na tysiąc pękniętych dźwięków. Par zadrŜał na całym ciele. Do kroćset! To naprawdę był Coll. Jego brat walczył, próbując się uwolnić, i wołał raz po raz: Par, Par! Rzucił ma się na pomoc niemal bez zastanowienia. Natarł na wiedźminy z niespodziewaną furią. Wydał okrzyk i magia pieśni uderzyła w potwory, odrzucając je do tyłu. Przypadł do Colla i pochwycił go wyrywając z ich szponów. Wyciągały po niego ramiona i dotykały go. Czuł ból, lodowato zimny i palący jednocześnie. Coll uchwycił się go kurczowo i ból się nasilił. Do jego wnętrza sączyła się trucizna, gorzka i cierpka. Niemal zupełnie opuściły go siły, lecz zdołał utrzymać się na nogach, wywlekając brata poza granicę cienia i wciągając go na wzgórek. Cienie w dole zbiły się ciaśniej i przesuwały się, obserwując ich uwaŜnie. Par wrzeszczał w ich stronę, wiedząc, Ŝe jest zakaŜony; czuł, jak trucizna rozprzestrzenia się w jego ciele. Coll stał obok w milczeniu. Myśli Para rozproszyły się i przez chwilę nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Wiedźminy zaczęły się przybliŜać. Nagle znowu dostrzegł jakiś ruch na skałach po prawej stronie i ukazało się coś ogromnego. Par spróbował się odsunąć, lecz wysiłek sprawił, Ŝe upadł na kolana. Wśród nocy
zalśniły wielkie Ŝółte oczy i potęŜny czarny cień jednym skokiem znalazł się u jego boku. - Pogłoska! - wyszeptał z niedowierzaniem. Bagienny kot ostroŜnie go ominął i stanął naprzeciw Colla. Wielki zwierz wydał z siebie niski, przeciągły pomruk, ostrzegawcze warknięcie, które zdawało się przebijać przez mgłę i wypełniać ciemność odłamkami rozbitego dźwięku. - Coll?! - zawołał Par do brata i ruszył w jego stronę, lecz bagienny kot szybko zagrodził mu drogę, odsuwając go na bok. Cienie podchodziły coraz bliŜej, przybierając powoli kształty, przeobraŜając się w ocięŜałe stwory o ciałach pokrytych łuskami i sierścią. Ich oczy demonicznie połyskiwały, a ich paszcze były szeroko rozwarte z głodu. Pogłoska prychnął w ich stronę i rzucił się do przodu, sprawiając, Ŝe na chwilę poderwały się z sykiem na tylne nogi. Następnie okręcił się z obnaŜonymi szponami i kłami i rozerwał Colla na kawałki. Coll, a raczej to, co się nim wydawało, przeistoczyło się w coś nieopisanie przeraŜającego, zakrwawionego i rozczłonkowanego, co zamigotało na chwilę i zniknęło jak jeszcze jeden majak. Par krzyknął z udręczenia i wściekłości. Oszukany! Nie zwaŜając na ból i nagłe mdłości, z całą siłą skierował pieśń w wiedźminy, śląc sztylety i strzały wściekłości, wizje istot, które potrafiły szarpać i rozdzierać na strzępy. Wiedźminy rozproszyły się i magia przeleciała obok nich, nie wyrządzając im krzywdy. Po chwili zebrały się na nowo i zaatakowały. Pogłoska doskoczył do najbliŜszego z nich, znajdującego się w odległości dziesięciu kroków, i odrzucił go daleko w bok jednym potęŜnym machnięciem łapy. Inny rzucił się do przodu, lecz kot trafił równieŜ tego zbijając go z nóg. Kolejne wyłaniały się teraz z cienia i mgły za plecami tych, które podpełzały juŜ do przodu. Za duŜo ich! pomyślał Par z przeraŜeniem. Nie miał juŜ siły stać, trucizna wiedźminów rozprzestrzeniała się coraz szybciej w jego ciele, groŜąc strąceniem go w znajomą czarną otchłań, która zaczęła się juŜ otwierać w jego wnętrzu. Nagle poczuł dotyk ręki na ramieniu, mocny i przynoszący natychmiastową ulgę, dodający mu otuchy, a zarazem przytrzymujący go w miejscu, i usłyszał okrzyk wydany ostrym głosem: - Pogłoska! Bagienny kot cofnął się; nie obejrzał się nawet do tyłu, lecz zareagował jedynie na dźwięk głosu. Par uniósł głowę. Obok niego stał Walker Boh spowity w czarne szaty, blady jak kreda. Na jego kościstej twarzy malował się tak niezwykły wyraz, Ŝe Para przeniknął chłód. - Stój spokojnie, Par - powiedział. Ruszył w stronę wiedźminów. Było ich teraz więcej niŜ tuzin, przycupniętych u stóp
wzniesienia, to wyłaniających się z nocnej mgły, to pogrąŜających się w niej na nowo. Zawahały się na widok zbliŜającego się Walkera Boha, jakby go skądś znały. Stryj Para zszedł wprost do nich na dół, zatrzymując się w odległości niecałych dziesięciu metrów od najbliŜszego. - Odejdźcie - powiedział tylko i wskazał ręką w mrok. Wiedźminy nie ruszyły się z miejsca. Walker postąpił jeszcze krok do przodu i tym razem jego głos był tak mocny, Ŝe zdawało się od niego drŜeć powietrze. - Odejdźcie! Jedna z bestii skoczyła w jego stronę, usiłując pochwycić czarną postać w najeŜone zębami szczęki. Walker Boh wyrzucił do przodu rękę, obsypując potwora pyłem. Z hukiem, od którego zadrŜała ziemia, pod niebo buchnął płomień i wiedźmin po prostu zniknął. Wyciągnięta dłoń Walkera przesunęła się groźnym gestem ponad tymi, które pozostały. W chwilę później wiedźminy pogrąŜyły się z powrotem w noc i nie pozostało po nich śladu. Walker odwrócił się, wszedł z powrotem na wzgórek i uklęknął obok Para. - To moja wina - rzekł cicho. Par próbował coś powiedzieć, lecz czuł, Ŝe opuszczają go siły. Był chory. Tracił świadomość. Po raz trzeci w ciągu niecałych trzech dni osuwał się w otchłań. Pamiętał potem, Ŝe spadając tym razem nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła się z niej wydostać.
XII Par Ohmsford szybował przez krajobraz ze snów. Znajdował się jednocześnie wewnątrz siebie i na zewnątrz, był uczestnikiem i widzem. Wyczuwał nieustanny ruch, czasem tak intensywny jak podróŜ po wzburzonym morzu, a czasem łagodny jak letni wiatr w koronach drzew. Przemawiał do siebie na zmianę w mrocznej ciszy swego umysłu i z wnętrza swego lustrzanego odbicia. Jego głos był bezcielesnym szeptem i gromkim okrzykiem. Kolory pojawiały się, by po chwili spełznąć w szarą jednolitość. Dźwięki rozlegały się i milkły. W czasie swej podróŜy był wszystkim - i niczym. Sny były jego rzeczywistością. Z początku śniło mu się, Ŝe spada, stacza się w czeluść czarną jak noc i nieskończoną jak następstwo pór roku. Odczuwał ból i strach; nie był w stanie siebie odnaleźć. Od czasu do czasu rozlegały się głosy, okrzyki przestrogi, otuchy lub przeraŜenia. Wstrząsały nim konwulsje. Skądś wiedział, Ŝe jeśli nie przestanie spadać, na zawsze będzie zgubiony. W końcu zatrzymał się. Zaczął spadać wolniej i stanął w miejscu. Jego konwulsje ustały. Znajdował się na łące pełnej polnych kwiatów mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Ptaki i motyle podrywały się do lotu spłoszone jego obecnością, wypełniając powietrze świeŜymi rozbłyskami barw, a od strony pól nadlatywały łagodne i przyjemne zapachy. śaden odgłos nie mącił ciszy. Spróbował się odezwać, Ŝeby usłyszeć jakiś dźwięk, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Utracił równieŜ zmysł dotyku. Nie czuł ani własnego ciała, ani świata wokół siebie. Odczuwał ciepło, kojące i przyjemne, ale nic poza tym. Szybował dalej, a głos gdzieś głęboko w jego wnętrzu szeptał, Ŝe jest martwy. Wydawało mu się, Ŝe głos ten naleŜy do Walkera Boha. Potem świat miłych zapachów i widoków zniknął i Par znalazł się w cuchnącym świecie ciemności. Z ziemi buchnął ogień i bluznął Ŝarem w stronę gniewnego, brudnoszarego nieba. Obok przemykały i skakały cieniowce z połyskującymi czerwonymi oczami, to unosząc się w powietrzu, to kryjąc się przy ziemi. W górze sunęły burzowe chmury pędzone wyjącym wściekle wiatrem. Par czuł, jak wicher uderza i chłoszcze jego samego, miotając nim jak suchym liściem po ziemi, i miał uczucie, Ŝe nadszedł kres wszystkiego. Odzyskał czucie i głos; krzyknął głośno, czując znowu przeszywający ból. - Par? Głos rozległ się raz jeden i umilkł; naleŜał do Colla. W tej samej chwili jednak ujrzał brata w swoim śnie, rozciągniętego na ziemi na tle grupy skał, nieruchomego i zakrwawionego,
z otwartymi oczyma spoglądającymi na niego z wyrzutem. - Opuściłeś mnie. Porzuciłeś mnie. Par krzyknął i magia pieśni rozrzuciła obrazy na wszystkie strony, lecz one przeistoczyły się w potwory, które zawróciły, Ŝeby go poŜreć. Czuł na sobie ich kły i szpony. Czuł ich dotyk... Obudził się. Krople deszczu uderzały o jego twarz. Otworzył oczy. Wokół panowała ciemność, lecz miał uczucie, Ŝe nie jest sam. Wyczuwał jakiś ruch wokół siebie i miedziany smak krwi. Rozlegały się okrzyki, głosy nawołujące się nawzajem wśród szalejącej burzy. Spróbował się podnieść, ale zakrztusił się. Jakieś ręce ułoŜyły go z powrotem na plecach, przesuwając się po jego ciele i twarzy. - ...znów się obudził, trzymajcie go... - ...za mocny, jakby miał siłę dziesięciu, a nie... - Walkerze! Pośpiesz się! Gdzieś niedaleko trzeszczały drzewa, olbrzymy o długich konarach wznoszące się wysoko w rozszalałą ciemność wśród wyjącego ze wszystkich stron wiatru. Rzucały cienie na skały zagradzające im drogę i groŜące ich uwięzieniem. Par usłyszał swój krzyk. Niebo rozdarła błyskawica i zadudnił grzmot, wypełniając mrok pogłosami szaleństwa. Czerwona plama przesłoniła mu wzrok. Nagle ukazał się Allanon. Allanon! Pojawił się znikąd, spowity w czarne szaty, postać z legend i zamierzchłych czasów. Pochylił się nisko nad Parem, przemawiając szeptem, któremu jakoś się udało przebić przez zgiełk. „Śpij, Par”, zamruczał kojąco. Wysunęła się pomarszczona dłoń i dotknęła Ohmsforda. Chaos ustał i zastąpiło go uczucie bezgranicznego spokoju. Par znowu odpłynął, głęboko do swego wnętrza, teraz jednak walczył, gdyŜ czuł, Ŝe będzie Ŝył, jeśli tylko nie przestanie tego pragnąć. Gdzieś w głębi pamiętał, co się wydarzyło: Ŝe schwytały go wiedźminy, Ŝe ich dotyk go zatruł, Ŝe trucizna spowodowała jego chorobę i Ŝe choroba ta wtrąciła go w czarną otchłań. Przyszedł po niego Walker, jakoś go odnalazł i uratował przed tymi stworzeniami. Ujrzał Ŝółte, świecące jak lampy oczy Pogłoski mrugające ostrzegawczo, przymykające powieki i gasnące. Zobaczył Colla i Morgana. Zobaczył Steffa, drwiąco uśmiechniętego, i tajemniczą, milczącą Teel. Ujrzał dziewczynkę cieniowca, która znowu go prosiła, Ŝeby ją przytulił, i usiłowała przedostać się do jego ciała. Czuł, jak się jej opiera, widział, jak dziewczynka zostaje odrzucona do tyłu, i patrzył, jak znika. Do kroćset! Próbowała dostać się do jego wnętrza, wejść
w niego, znaleźć się w jego skórze i być nim! Tym właśnie są, pomyślał w nagłym przebłysku zrozumienia: pozbawionymi substancji cieniami zamieszkującymi ciała ludzi. MęŜczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Czy jednak cienie mogły mieć własne Ŝycie? Jego myśli krąŜyły wokół pytań, na które nie było odpowiedzi, i pogrąŜał się w coraz większy zamęt. Jego umysł odrętwiał i podróŜ przez krainę snów trwała dalej. Wchodził na góry pełne stworzeń takich jak Ŝarłacz, przeprawiał się przez rzeki i jeziora mgły i ukrytych niebezpieczeństw, wędrował przez lasy, do których nigdy nie przenikało słoneczne światło, i zapuszczał się na trzęsawiska, gdzie obłoki pary kłębiły się w pozbawionym powietrza, pustym kotle ciszy. „PomóŜcie mi”, błagał. Ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu. PodróŜ się skończyła i sny rozpłynęły się w nicość. Nastąpiła chwila przerwy, a po niej przebudzenie. Wiedział, Ŝe spał, ale nie miał pojęcia jak długo. Wiedział tylko, Ŝe po owej wędrówce spał jeszcze jakiś czas bez snów. Co waŜniejsze jednak, wiedział, Ŝe Ŝyje. Poruszył się ostroŜnie, a właściwie drgnął tylko, i poczuł dotyk miękkiej pościeli. LeŜał wyciągnięty na całą długość i było mu dobrze i ciepło. Nie chciał się jeszcze podnosić w obawie, Ŝe moŜe to wciąŜ być sen. Poczekał, aŜ przyjemny dotyk pościeli przeniknie całe jego ciało. Wsłuchiwał się we własny oddech. Czuł suchość powietrza wokół. Potem otworzył oczy. Znajdował się w małym, skąpo umeblowanym pokoju oświetlonym jedynie lampą stojącą na stoliku obok łóŜka. Ściany były nagie, a belki sufitu nie osłonięte. Był otulony kocem, a jego głowa spoczywała na poduszkach. Przez szpary w zasłonach zobaczył, Ŝe jest noc. Morgan Leah drzemał na krześle stojącym w kręgu światła lampy. Siedział z podbródkiem wspartym na piersi i luźno złoŜonymi ramionami. - Morgan? - zawołał Par niepewnym głosem. Oczy górala otworzyły się, a jego sokola twarz od razu przybrała czujny wyraz. Zamrugał powiekami, po czym zerwał się na nogi. - Par! Par, obudziłeś się? O BoŜe, aleśmy się o ciebie martwili- Podbiegł do łóŜka, jakby chciał uściskać przyjaciela, lecz w ostatniej chwili rozmyślił się. W roztargnieniu przeciągnął palcami po swoich rdzaworudych włosach. - Jak się czujesz? Nic ci nie jest? - Jeszcze nie wiem. - Par uśmiechnął się słabo. - Dopiero się budzę. Co się stało? - Raczej co się nie stało! - odpowiedział tamten w podnieceniu. - Omal nie umarłeś, wiesz o tym?
Par skinął głową. - Domyślałem się tego. Co z Collem, Morgan? - Śpi teraz. Czeka, aŜ dojdziesz do siebie. PołoŜyłem go do łóŜka parę godzin temu, kiedy spadł z krzesła. Znasz Colla. Zaczekaj, zawołam go. - Uśmiechnął się szeroko. - Mówię ci, Ŝebyś czekał, jakbyś się dokądś wybierał. To zabawne. Par miał mnóstwo do opowiedzenia i jeszcze więcej pytań do zadania, lecz góral zniknął juŜ za drzwiami. Mniejsza o to, pomyślał. LeŜał spokojnie z uczuciem ulgi. WaŜne było tylko to, Ŝe Coll jest zdrów i cały. Morgan wrócił niemal natychmiast, prowadząc Colla, który w odróŜnieniu od niego, nie wahał się ani przez chwilę i pochyliwszy się nad Parem, niemal udusił go z radości, Ŝe zastaje go przytomnego. Par równieŜ go objął, choć słabo, i wszyscy trzej zanosili się śmiechem, jakby usłyszeli najlepszy dowcip w Ŝyciu. - Do kroćset, myśleliśmy, Ŝe juŜ po tobie! - wykrzyknął Coll. Na czole miał bandaŜ, a jego twarz wydawała się blada. - Byłeś bardzo chory, Par. Par uśmiechnął się i skinął głową. JuŜ to słyszał. - Czy ktoś mi powie, co się wydarzyło? - Jego spojrzenie wędrowało od jednej twarzy do drugiej. - Gdzie właściwie jesteśmy? - W Storlock - oznajmił Morgan, unosząc jedną brew do góry. - Walker Boh cię tu przyniósł. - Walker? Morgan uśmiechnął się z satysfakcją. - Wiedziałem, Ŝe się zdziwisz, kiedy ci powiem, Ŝe Walker Boh wyszedł z Wilderun, Ŝe w ogóle się pojawił. - Westchnął. - CóŜ, to długa historia, więc chyba będzie lepiej, jeśli zaczniemy od początku. Tak teŜ uczynił, opowiadając ze znaczną pomocą Colla, przy czym obaj wciąŜ wpadali sobie w słowo, nie chcąc niczego pominąć. Par słuchał z coraz większym zdumieniem, w miarę jak odsłaniała się przed nim cała historia. Coll, jak się zdawało, został powalony strzałem z procy, kiedy pajęczaki zaatakowały ich na tamtej polanie na wschodnim skraju doliny przy Hearthstone. Został tylko ogłuszony, lecz zanim odzyskał przytomność, Par i napastnicy zniknęli. Lało juŜ wtedy jak z cebra, ślady stóp rozmywały się niemal od razu, a Coll był i tak zbyt słaby, by ruszyć w pościg. Powlókł się więc z powrotem do chaty, gdzie zastał resztę towarzystwa, i opowiedział im, co się wydarzyło. Było juŜ wtedy ciemno i ciągle padał deszcz, lecz Coll zaŜądał, Ŝeby mimo wszystko wrócili w tamto miejsce i poszukali jego brata. Tak teŜ zrobili. Morgan, Steff, Teel i on sam przez kilka
godzin niemal po omacku przetrząsali okolicę, ale niczego nie znaleźli. Kiedy przestało juŜ być cokolwiek widać, Steff zaczął nalegać, by przerwali poszukiwania do rana, odpoczęli trochę i szukali dalej o świcie. Tak teŜ uczynili i dzięki temu Coll spotkał Walkera Boha. - Rozdzieliliśmy się, usiłując przeczesać jak największy obszar północnej doliny, poniewaŜ wiedziałem z opowieści o Jairze i Bnn Ohmsfordach, Ŝe pajęczaki mieszkają w górach Toffer, i było prawdopodobne, Ŝe stamtąd przybyły. Miałem przynajmniej taką nadzieję, gdyŜ brakowało nam innych punktów zaczepienia. Ustaliliśmy, Ŝe jeśli od razu cię nie znajdziemy, będziemy po prostu szukali dalej, aŜ dotrzemy do gór. - Pokręcił głową. - Byliśmy dość zdesperowani. - To prawda - potwierdził Morgan. - Tak czy owak dotarłem do północno-wschodniego krańca doliny, kiedy nagle pojawił się Walker z tym olbrzymim kotem, wielkim jak dom! Powiedział, Ŝe miał jakieś przeczucie. Zapytał mnie, co się stało. Tak zaskoczył mnie jego widok, Ŝe nie pomyślałem nawet o tym, Ŝeby go zapytać, co tam robi i dlaczego zdecydował się ukazać po tak długim okresie pozostawania w ukryciu. Po prostu powiedziałem mu to, co chciał wiedzieć. - Czy wiesz, co wtedy powiedział? - przerwał mu Morgan, spoglądając na Para z figlarnym błyskiem w oczach. - Powiedział - Coll znowu przejął kontrolę nad rozmową - „Zaczekajcie tutaj, to nie zadanie dla was; ja przyprowadzę go z powrotem”, jakbyśmy byli dziećmi bawiącymi się w grę dorosłych. - Ale dotrzymał słowa - zauwaŜył Morgan. Coll westchnął. - Tak, to prawda - przyznał niechętnie. Walker Boh zniknął na cały dzień i noc, lecz kiedy wrócił do Hearthstone, gdzie czekali na niego Coll i jego towarzysze, miał z sobą Para. Chłopak został zakaŜony dotykiem wiedźminów i był bliski śmierci. Walker twierdził, Ŝe jedyna szansa ratunku znajduje się w Storlock, osadzie gnomów uzdrowicieli. Storowie mieli doświadczenie w leczeniu chorób umysłu i duszy i byli w stanie zwalczyć truciznę wiedźminów. Ruszyli w drogę od razu, wszyscy oprócz kota, który pozostał na miejscu. PodąŜyli na zachód od Hearthstone i Wilderun, w górę rzeki Chard aŜ po Wolfsktaag, pokonali Nefrytową Przełęcz i w końcu dotarli do wioski Storów. Zabrało im to dwa dni, mimo Ŝe wędrowali prawie bez przerwy. Par z pewnością by umarł, gdyby nie Walker, który za pomocą magii zapobiegł dalszemu rozprzestrzenianiu się trucizny i sprawił, Ŝe chłopiec mógł spokojnie spad. Czasem Par rzucał się przez sen i krzyczał, po czym budził się z gorączką i krwią na ustach - raz nawet w środku straszliwej burzy, która ich złapała na Nefrytowej Przełęczy - lecz Walker potrafił go
uspokoić, dotykając go i mówiąc coś, co pozwalało mu znowu zasnąć. - Mimo to jesteśmy w Storlock od niemal trzech dni, a dzisiaj obudziłeś się po raz pierwszy - dokończył Coll. Umilkł na chwilę, spuszczając oczy. - Niewiele brakowało, Par. Par skinął głową, nic nie mówiąc. ChociaŜ nie był w stanie niczego sobie dokładnie przypomnieć, czuł wyraźnie, jak blisko otarł się o śmierć. - Gdzie jest Walker? - zapytał w końcu. - Nie wiemy - odparł Morgan, wzruszając ramionami. - Nie widzieliśmy go, odkąd tutaj przybyliśmy. Po prostu zniknął. - Chyba wrócił do Wilderun - dodał Coll z wyczuwalną irytacją w głosie. - No, no, Coll - uspokoił go Morgan. Coll uniósł ręce do góry. - Wiem, Morgan, nie powinienem go osądzać. Pomógł nam, kiedy go potrzebowaliśmy. Uratował Parowi Ŝycie. Jestem mu za to wdzięczny. - Poza tym myślę, Ŝe wciąŜ gdzieś tu jest - rzekł cicho Leah. Gdy dwaj pozostali spojrzeli na niego pytająco, tylko wzruszył ramionami. Par opowiedział im, co mu się przydarzyło, gdy schwytały go pajęczaki. WciąŜ nie rozumiał w pełni tego, co się stało, i od czasu do czasu się wahał. Był przekonany, Ŝe pajęczaki zostały wysłane specjalnie po niego, bo inaczej zabrałyby równieŜ Colla. To cienio-wiec je wysłał, tamta dziewczynka. Ale skąd wiedziała, kim jest i gdzie go szukać? W małej izbie zapanowało milczenie, gdy wszyscy trzej pogrąŜyli się w myślach. - Magia - powiedział w końcu Morgan. - Wszystkie je zdaje się interesować magia. Ona równieŜ musiała ją wyczuć. - Z gór Toffer? - Par pokręcił sceptycznie głową. - I dlaczego nie zapolowały równieŜ na Morgana? – zapytał nagle Coll. - PrzecieŜ ma władzę nad magią Miecza Leah. - Nie, nie o taką magię im chodzi - szybko odparł Morgan.- Interesuje je i przyciąga taka magia, jaką włada Par, magia mająca swe źródło w ciele lub duszy. - Albo moŜe sam Par - ponuro dokończył Coll. Sugestia ta zawisła na chwilę w ciszy między nimi. - Cieniowiec usiłował przedostać się do mojego wnętrza - rzekł w końcu Par, po czym wyjaśnił im to bardziej szczegółowo. - Chciał się ze mną złączyć, stać się częścią mnie. Powtarzał: „przytul mnie, przytul mnie”, jakby był opuszczonym dzieckiem albo kimś takim. - Tym na pewno nie był - szybko zaoponował Coll. - Prędzej pijawką niŜ opuszczonym dzieckiem - zgodził się Morgan. - Ale czym one są? - nie ustępował Par, przypominając sobie fragmenty swoich snów,
niejasne intuicje wyzbyte znaczenia. - Skąd pochodzą i czego chcą? - Nas - cicho powiedział Morgan. - Ciebie - rzekł Coll. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, roztrząsając to, co wiedzieli o cieniowcach i ich zainteresowaniu magią, po czym Coll i Morgan podnieśli się, stwierdzając, Ŝe Par powinien znowu odpocząć. WciąŜ był chory i musiał odzyskać siły. Hadeshorn! przypomniał sobie nagle Par. Ile czasu pozostało im do nowiu? Coll westchnął. - Cztery dni, jeśli dalej się upierasz, Ŝeby tam iść. Morgan uśmiechnął się szeroko zza jego pleców. - Będziemy w pobliŜu, gdybyś nas potrzebował. Miło widzieć cię znowu w dobrym zdrowiu, Par. Wyśliznął się przez drzwi. - Rzeczywiście miło - zgodził się Coll i mocno uścisnął dłoń .brata. Pa ich wyjściu Par leŜał przez pewien czas z otwartymi oczami. Myśli kłębiły się w jego głowie. Do jego świadomości dobijały się pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć. Został przepędzony z Varfleet nad Tęczowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez federację i cieniowce, przez stworzenia, o których wcześniej tylko słyszał, albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedział. Był zmęczony i zdezorientowany; omal nie stracił Ŝycia. Wszystko obracało się wokół jego magii, a przecieŜ dla niego była ona praktycznie bezuŜyteczna. Bez przerwy uciekał przed czymś wprost w objęcia czegoś innego, nie rozumiejąc przy tym naprawdę ani jednego, ani drugiego. Czuł się bezradny. I pomimo obecności brata i przyjaciół czuł się dziwnie samotny. Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było, iŜ rzeczywiście jest samotny, nie rozumiał tylko dlaczego. Spał niespokojnie, lecz bez snów, budząc się często od poruszeń niezadowolenia i niepewności, które przemykały przez labirynt jego umysłu jak zgonione szczury. Za kaŜdym razem, kiedy się budził, wciąŜ była noc. Dopiero kiedy przebudził się po raz ostatni, był juŜ niemal świt i niebo za zasłoną w oknie zaczynało się rozjaśniać. Pokój, w którym leŜał, tchnął spokojem i zdawała się w nim unosić leciuteńka mgła. W pewnej chwili przeszedł przezeń Stor w białej szacie, wyłoniwszy się z cienia jak duch. Przystanął przy jego łóŜku i dotknął jego nadgarstka i czoła zadziwiająco ciepłymi dłońmi, po czym odwrócił się i zniknął w taki sam sposób, jak się pojawił. Par spał potem mocno, odpływając daleko w głąb siebie i unosząc się spokojnie na morzu czarnego ciepła.
Kiedy obudził się znowu, padał deszcz. Otworzył oczy i wpatrywał się nieruchomo w panujący w pokoju półmrok. Słyszał stukanie deszczu o szyby i o dach, jednostajny odgłos uderzeń i rozpryskiwania się kropli wśród ciszy. Na dworze wciąŜ było jasno; widział to przez szparę w zasłonach. W oddali zadudnił grzmot, rozbrzmiewając przeciągłym, nierównym echem. OstroŜnie uniósł się na łokciu. Dostrzegł ogień płonący w małym piecu. Stał on ukryty głęboko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauwaŜył. Wypełniał pokój przyjemnym ciepłem, które otulało Para i dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Na stoliku obok jego łóŜka stała filiŜanka herbaty i talerzyk maleńkich ciasteczek. Usiadł, oparł się na poduszkach i przysunął do siebie ciasteczka i herbatę. Był wygłodniały i pochłonął wszystko w parę sekund. Następnie wypił trochę herbaty, która zdąŜyła juŜ wystygnąć, lecz mimo to była wspaniała. Pił trzecią filiŜankę, kiedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Walker Boh. Zatrzymał się na chwilę, widząc, Ŝe Par juŜ nie śpi, po czym cicho zamknął za sobą drzwi i podszedł do jego łóŜka. Miał na sobie zielony leśny strój: bluzę i spodnie mocno ściągnięte pasem, miękkie skórzane buty, nie zasznurowane i zabłocone, oraz długą opończę, skropioną deszczem. RównieŜ jego brodata twarz połyskiwała od deszczu, a wilgotne ciemne włosy oblepiały mu głowę. Zsunął z ramion płaszcz i zapytał cicho: - Czujesz się lepiej? Par skinął głową. - Znacznie. - Odstawił filiŜankę. - Podobno tobie powinienem za to dziękować. Wybawiłeś mnie od wiedźminów. Zabrałeś mnie z powrotem do Hearthstone. To był twój pomysł, Ŝeby mnie przynieść do Storlock. Coll i Morgan mówili mi nawet, Ŝe stosowałeś magię, Ŝeby podtrzymać mnie przy Ŝyciu. - Magię - powtórzył w roztargnieniu Walker cichym głosem. - Połączenie słów i dotknięć, rodzaj wariacji na temat oddziaływania pieśni. Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford. Jestem wolny od przekleństwa pełni jej mocy, mam jedynie jej część, a i to bywa źródłem utrapień. Mimo to od czasu do czasu staje się ona darem, którym jest według ciebie. Potrafię oddziaływać na inne Ŝywe istoty, odczuwać ich siłę Ŝywotną, czasem znajdować sposób na jej wzmocnienie. - Na chwilę umilkł. - Nie wiem jednak, czy moŜna to nazwać magią. - A to, co zrobiłeś z wiedźminami na Starych Bagniskach, kiedy stanąłeś w mojej obronie, czy to nie była magia? Jego stryj odwrócił wzrok. - Zostałem tego nauczony - rzekł w końcu.
Par czekał przez chwilę, lecz poniewaŜ tamten nie mówił nic więcej, powiedział: -
Tak czy owak za wszystko jestem bardzo wdzięczny. Dziękuję.
Tamten potrząsnął wolno głową. - Nie zasługuję na twoją wdzięczność. To moja wina, Ŝe coś takiego w ogóle się zdarzyło. - Zdaje mi się, Ŝe mówiłeś to juŜ wcześniej. - Par poprawił się ostroŜnie na poduszkach. Walker przesunął się ku nogom łóŜka i usiadł na jego brzegu. - Gdybym pilnował cię tak, jak powinienem, pajęczaki nigdy by się nie dostały do doliny. Mogły to zrobić, poniewaŜ postanowiłem trzymać się od ciebie z dala. Wiele ryzykowałeś, przychodząc tutaj, Ŝeby mnie odnaleźć; mogłem przynajmniej zapewnić ci bezpieczeństwo, kiedy juŜ do mnie dotarłeś. Nie uczyniłem tego. - Nie winię cię za to, co się stało - rzekł szybko Par. - Ale ja tak. - Walker wstał, niespokojny jak kot, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - śyję w odosobnieniu, poniewaŜ tak chcę. Inni ludzie w innych czasach sprawili, iŜ uznałem, Ŝe tak jest najlepiej. Zapominam jednak czasem, Ŝe istnieje róŜnica między trzymaniem się na uboczu a ukrywaniem się. Dystans, jaki moŜemy ustanawiać między sobą a innymi, równieŜ ma swoje granice, poniewaŜ nasz świat nie znosi skrajności. - Spojrzał do tyłu. Jego skóra wydawała się blada na tle szarego światła. - Ukrywałem się, kiedy przyszedłeś mnie odnaleźć. Dlatego nie byłeś bezpieczny. Par nie całkiem rozumiał, co Walker ma na myśli, lecz postanowił mu nie przerywać, gdyŜ pragnął usłyszeć więcej. Po chwili Walker odwrócił się od okna i podszedł z powrotem. - Nie przychodziłem do ciebie, od kiedy zostałeś tu przyniesiony - rzekł, zatrzymując się przy łóŜku Para. - Wiedziałeś o tym? Par skinął głową, wciąŜ milcząc. - To nie z braku zainteresowania tobą - ciągnął Walker. - Wiedziałem jednak, Ŝe jesteś bezpieczny, Ŝe wyzdrowiejesz, i chciałem mieć czas, Ŝeby się zastanowić. Poszedłem sam do lasu. Wróciłem dopiero dziś rano. Storowie powiedzieli mi, Ŝe juŜ nie śpisz, Ŝe trucizna została rozpędzona, więc postanowiłem cię odwiedzić. - Urwał, spoglądając w bok. Kiedy znowu przemówił, uwaŜnie dobierał słowa. - Myślałem o snach. Znowu na chwilę zapanowało milczenie. Par poruszył się niespokojnie w łóŜku. Powoli zaczynał czuć się zmęczony. Miało jeszcze potrwać jakiś czas, zanim w pełni wróci do sił. Walker widocznie to spostrzegł, bo powiedział: - Nie zabiorę ci juŜ duŜo czasu. - Znowu powoli usiadł. - Spodziewałem się, Ŝe zechcesz do mnie przyjść po tym, jak zaczęły się sny. Zawsze byłeś impulsywny. Myślałem o takiej
moŜliwości i o tym, co ci powiem. Jesteśmy sobie bliscy, choć tego nie rozumiesz, Par. Obaj jesteśmy spadkobiercami magii, lecz co waŜniejsze, łączy nas z góry wyznaczona przyszłość, która być moŜe odbiera nam prawo do decydowania w znaczący sposób o swoim losie. - Znowu urwał, uśmiechając się słabo. - Chodzi o to, Par, Ŝe jesteśmy dziećmi Brin i Jaira Ohmsfordów, spadkobiercami elfiego rodu Shannary, powiernikami dziedzictwa. Pamiętasz teraz? To Allanon powierzył nam to dziedzictwo, to on, umierając, powiedział Brin, Ŝe Ohmsfordowie będą strzec magii przez następne pokolenia, aŜ znowu będzie potrzebna. Par powoli skinął głową, zaczynając rozumieć. - Sądzisz, Ŝe moŜemy być tymi, dla których dziedzictwo było przeznaczone? - Tak sądzę i ta moŜliwość budzi we mnie strach, jakiego nie odczuwałem jeszcze nigdy w Ŝyciu! - Głos Walkera przeszedł w cichy syk. - Jestem tym przeraŜony! Nie chcę mieć do czynienia z druidami i ich tajemnicami! Nie chcę mieć nic wspólnego z elfią magią, z jej wymaganiami i jej podstępnością! Chcę tylko, Ŝeby mnie pozostawiono w spokoju, chcę przeŜyć Ŝycie poŜytecznie i satysfakcjonujące, tylko tego pragnę! Par opuścił oczy, onieśmielony wybuchem tamtego. Po chwili uśmiechnął się smutno. - Czasem wybór nie naleŜy do nas, Walkerze. Odpowiedź Walkera Boha była nieoczekiwana. - Do tego właśnie wniosku doszedłem. - Kiedy Par spojrzał na niego znowu, na jego twarzy malowało się zdecydowanie. - Doszedłem do tego wniosku, kiedy przebywałem z dala od pozostałych, w lasach za Storlock, czekając, aŜ się obudzisz. - Potrząsnął głową. Wydarzenia i okoliczności sprzysięgają się czasem przeciwko nam; nawet gdy usiłujemy być nieustępliwi, chcąc dochować wierności swym poglądom, musimy w końcu pójść na kompromis. Ratujemy niektóre zasady jedynie za cenę utraty innych. Moje ukrywanie się w Wilderun juŜ raz omal nie kosztowało cię Ŝycia. MoŜe się to zdarzyć znowu. A ile mnie z kolei by to kosztowało? Par potrząsnął głową. - Nie moŜesz czuć się odpowiedzialny za niebezpieczeństwa, na jakie ja się wystawiam. Nikt nie moŜe przyjmować na siebie tego rodzaju odpowiedzialności. - AleŜ owszem, Par. I musi to zrobić, jeśli dysponuje odpowiednimi środkami. Nie pojmujesz? Ja mam te środki i mam obowiązek je stosować. - Smutno pokręcił głową. - MoŜe wolałbym, Ŝeby było inaczej, ale w niczym nie zmienia to faktu, Ŝe tak właśnie jest.-Wyprostował się. - No tak, przyszedłem coś ci powiedzieć i dotąd tego nie powiedziałem. Najlepiej będzie, jeśli teraz to zrobię, Ŝebyś mógł dalej odpoczywać. - Wstał i otulił się wilgotną opończą, jakby chronił się przed chłodem. - Idę z tobą - rzekł po prostu.
- Do Hadeshornu? - Par znieruchomiał ze zdumienia. Walker Boh przytaknął. - Spotkać się z cieniem Allanona, jeśli to rzeczywiście on nas wzywa, i posłuchać, co ma nam do powiedzenia. Niczego więcej nie obiecuję, Par. Nie czynię teŜ Ŝadnych dalszych ustępstw wobec twojego poglądu na tę sprawę, poza stwierdzeniem, Ŝe w jednym względzie miałeś rację. Nie moŜemy udawać, Ŝe świat zaczyna się i kończy na granicach, które zechcemy mu wyznaczyć. Czasem musimy przyznać, Ŝe rozciąga się na nasze Ŝycie w sposób, którego moglibyśmy sobie nie Ŝyczyć, i musimy stawić czoło jego wyzwaniom. - Jego twarz wyraŜała emocje, których Par nawet u niego nie podejrzewał. - Ja takŜe chciałbym wiedzieć coś o tym, co jest mi przeznaczone - wyszeptał. Pochylił się i jego blada, szczupła dłoń zacisnęła się na chwilę na ręce Para. - Teraz odpocznij. Mamy przed sobą kolejną podróŜ i zaledwie dzień lub dwa, Ŝeby się do niej przygotować. Ja się wszystkim zajmę. Powiadomię pozostałych i przyjdę po was, kiedy będzie pora ruszać w drogę. - Skierował się do wyjścia, lecz zatrzymał się jeszcze i powiedział z uśmiechem: - Spróbuj odtąd myśleć o mnie lepiej. Po chwili zniknął za drzwiami i uśmiech pojawił się z kolei na ustach Para. Walker Boh dotrzymał słowa. Dwa dni później zjawił się z powrotem. Przybył wkrótce po świcie z końmi i prowiantem. Par od półtora dnia był juŜ na nogach; w znacznym stopniu odzyskał juŜ siły po przygodzie na Starych Bagniskach. Ubrany, czekał na werandzie domu ze Steffem i Teel, kiedy jego stryj wraz z jucznymi zwierzętami wyszedł z leśnego cienia na światło mglistego poranka. - Dziwny to człowiek - mruknął Steff. - Odkąd tutaj jesteśmy, widziałem go nie więcej niŜ przez pięć minut. Teraz znów się zjawia, tak po prostu. To bardziej duch niŜ człowiek. Uśmiechnął się ponuro, nie spuszczając oczu z przybysza. - Walker Boh jest człowiekiem z krwi i kości - odparł Par, nie patrząc na karła. Nawiedzanym przez własne duchy. - Muszą to być dzielne duchy. Tym razem Par spojrzał na niego. - WciąŜ budzi twój lęk, prawda? - Lęk? - Steff zaśmiał się szorstko. - Słyszałaś, Teel? Chce wystawić mnie na próbę! -Na chwilę zwrócił swą pokrytą bliznami twarz w stronę Para. - Nie, Ohmsfordzie, nie budzi juŜ we mnie lęku. Zastanawia mnie tylko. Zjawili się Coll i Morgan i mała gromadka zaczęła się szykować do drogi. Storowie przyszli się z nimi poŜegnać - duchy jeszcze innego rodzaju, odziane w białe szaty i trwające w narzuconym samym sobie milczeniu, z wiecznie zatroskanym wyrazem twarzy. Zbili się w małe grupki, czujni i ciekawi. Kilku podeszło, Ŝeby pomóc, kiedy członkowie małej gromadki
dosiadali koni. Walker rozmawiał z paroma z nich, lecz robił to tak cicho, Ŝe nie sposób było usłyszeć jego słów. Po chwili wraz z pozostałymi siedział na koniu i na chwilę Obejrzał się jeszcze w ich stronę. - śyczmy sobie szczęścia, przyjaciele - powiedział i zawrócił konia na zachód ku równinom. O tak, wiele szczęścia, Par poprosił w duchu niewidzialne moce.
XIII Światło słoneczne padało przez rozstępy między odległymi drzewami na spokojną powierzchnię jeziora Myrian, nadając wodzie lśniącą złocistoczerwoną barwę, tak Ŝe Wren Ohmsford musiała osłaniać oczy przed jego blaskiem. Dalej na zachód góry Irrybis wznosiły się na horyzoncie poszarpanym czarnym pasmem oddzielającym ziemię, od nieba i rzucającym pierwsze nocne cienie na rozległy przestwór równiny Tirfing. Jeszcze godzina, moŜe trochę więcej, i będzie ciemno, pomyślała. Zatrzymała się nad brzegiem jeziora i przez chwilę pozwoliła, by samotność zbliŜającego się zmierzchu przeniknęła ją do głębi. Wokół, jak okiem sięgnąć, w drŜącym upale kończącego się dnia rozciągała się szerokoWestlandia z leniwym samozadowoleniem śpiącego kota, cierpliwie oczekując nadejścia nocy oraz chłodu, który miała ona z sobą przynieść. Było coraz mniej czasu. Szukała przez chwilę znaków, które zgubiła jakieś sto metrów wcześniej, lecz nie znalazła niczego. Równie dobrze mógł się rozpłynąć w powietrzu. Pomyślała, Ŝe bardzo się przykłada do tej zabawy w kotka i myszkę. Być moŜe ona była tego przyczyną. Myśl ta podtrzymywała ją na duchu, gdy posuwała się naprzód, przemykając bezgłośnie między drzewami nad brzegiem jeziora i z nową determinacją przeszukując wzrokiem listowie i ziemię pod stopami. Mimo niskiego wzrostu i drobnej budowy była wytrzymała i silna. Miała skórę orzechowobrązową od wiatru i słońca, a jej jasne włosy były przystrzyŜone krótko niemal jak u chłopca i małymi lokami oplatały jej głowę. Miała ostre, elfie rysy, gęste i skośne brwi, małe, spiczaste uszy, wąską twarz o wysokich kościach policzkowych. Jej piwne oczy poruszały się niespokojnie z boku na bok, gdy posuwała się naprzód, szukając śladów. Około trzydziestu metrów dalej natrafiła na jego pierwszą pomyłkę: kawałek złamanego krzewu, a zaraz potem na drugą: odcisk buta na kamieniu. Uśmiechnęła się mimo woli, czując, jak wzrasta jej pewność siebie, i uniosła wyczekująco niesioną w ręku wygładzoną pałkę. Jeszcze go dopadnę, pomyślała sobie. Jezioro wrzynało się między drzewa z przodu, tworząc głęboką zatoczkę, Wren musiała więc pójść w lewo, przez gęstą grupę sosen. Zwolniła i posuwała się jeszcze ostroŜniej, rozglądając się bacznie. Sosny ustąpiły miejsca gęstym krzewom rosnącym na skraju cedrowego zagajnika. Obchodząc je wokół, zauwaŜyła świeŜe zadrapanie na korzeniu drzewa. Staje się nieostroŜny, pomyślała; albo chce, Ŝebym tak myślała. Spostrzegła potrzask w ostatniej chwili, kiedy juŜ miała włoŜyć weń stopę. Jego sznurki
biegły od starannie ukrytej pętli w gęste zarośla, a stamtąd do mocnego, wygiętego w łuk drzewka, do którego były przywiązane. Gdyby go nie zobaczyła, zostałaby poderwana za nogę i zawisłaby głową w dół nad ziemią. Zaraz potem znalazła drugą pułapkę, lepiej ukrytą i tak pomyślaną, Ŝeby ją schwytać, gdyby zdołała uniknąć pierwszej. Tę ominęła równieŜ i stała się teraz jeszcze bardziej czujna. Mimo to jedynie przypadkiem go ujrzała, gdy opuszczał się z klonu nie więcej niŜ pięćdziesiąt metrów z przodu. Zmęczony próbami zgubienia jej w lesie, postanowił szybko doprowadzić rzecz do końca. Zeskoczył cicho, kiedy przemykała pod starym, cienistym drzewem, i tylko instynkt ją uratował. Odskoczyła w bok, kiedy lądował, i zamachnąwszy się pałką, uderzyła go z głuchym odgłosem w szerokie ramiona. Jej napastnik zignorował cios i z groźnym chrząknięciem podniósł się na nogi. Był to ogromny męŜczyzna, wyglądający szczególnie okazale na tle maleńkiej leśnej polanki. Rzucił się na Wren, która podpierając się pałką, szybko od niego odskoczyła. Pośliznęła się jednak i tamten przypadł do niej ze zdumiewającą szybkością. Poturlała się po ziemi, osłaniając się przed nim pałką, wyciągnęła zza pasa drewniany sztylet i przycisnęła go płazem do brzucha męŜczyzny. Opalone, brodate oblicze obróciło się, szukając jej twarzy, głęboko osadzone oczy spojrzały w dół. - Nie Ŝyjesz, Garth - powiedziała do niego, uśmiechając się. Następnie uniosła palce i uczyniła nimi znaki. Olbrzymi nomada przewrócił się, udając uległość, lecz po chwili podniósł się na nogi i równieŜ się uśmiechnął. Otrzepali ubrania i stanęli naprzeciw siebie w gasnącym świetle dnia. - Jestem coraz lepsza, prawda? - zapytała Wren, wykonując jednocześnie znaki rękoma. Garth odpowiedział bezgłośnie, szybko poruszając palcami w języku, którego ją nauczył. - Lepsza, ale jeszcze nie dość dobra - przetłumaczyła głośno. - Podejrzewam, Ŝe dla ciebie nigdy nie będę dość dobra. Inaczej straciłbyś pracę! Podniosła pałkę i zamarkowała wypad, który sprawił, Ŝe tamten odskoczył wystraszony. Fechtowali się przez chwilę, aŜ im się to znudziło i ruszyli z powrotem w stronę brzegu jeziora. TuŜ za zatoczką znajdowała się mała polana, idealne miejsce na nocny biwak. Wren zauwaŜyła ją podczas polowania na Gartha i teraz skierowała się ku niej. - Jestem zmęczona i wszystko mnie boli, ale nigdy nie czułam się lepiej - rzekła pogodnie, kiedy szli, rozkoszując się ostatnimi promieniami słońca na plecach i wdychając zapachy lasu; czuła się rześko i spokojnie. Trochę śpiewała, nucąc piosenki o nomadach i swobodnym Ŝyciu, o tym, co jest, i o tym, co będzie. Garth szedł z tyłu jak milczący cień. Znaleźli miejsce na biwak, rozpalili ognisko, przygotowali i zjedli kolację, po czym
zaczęli na zmianę popijać piwo ze skórzanego bukłaka. Noc była ciepła i cicha i myśli Wren Ohmsford wędrowały pogodnie ku róŜnym tematom. Dopiero za pięć dni oczekiwano ich powrotu. Lubiła wycieczki z Garthem; były podniecające i pełne niebezpieczeństw. Wielki nomada był najlepszym nauczycielem - pozwalał swoim wychowankom uczyć się z doświadczenia. Nikt nie wiedział więcej od niego o tropieniu, ukrywaniu się, sidłach, pułapkach i najróŜniejszych tajnikach pięknej sztuki utrzymywania się przy Ŝyciu. Od początku był jej mentorem. Nigdy nie pytała, dlaczego ją wybrał; po prostu była mu za to wdzięczna. Przez chwilę nasłuchiwała odgłosów lasu, z przyzwyczajenia usiłując odgadnąć wygląd istot, których poruszenia w ciemności słyszała. Wiodła wyczerpujące, pełne wyrzeczeń Ŝycie, lecz nie potrafiła juŜ sobie wyobrazić Ŝadnego innego. Urodziła się tutaj i spędziła wśród nomadów całe Ŝycie oprócz bardzo wczesnego okresu, kiedy mieszkała w wiosce Shady Yale, u swoich kuzynów Ohmsfordów. Od lat przebywała juŜ jednak z powrotem w Westlandii, wędrując z Garthem oraz tymi, którzy po śmierci jej rodziców ją przygarnęli, nauczyli swoich zwyczajów i pokazali jej swe Ŝycie. Cała Westlandia naleŜała do nomadów, od Kershaltu do łańcucha Irrybis, od doliny Rhenn po Błękitną Granicę. Niegdyś naleŜała równieŜ do elfów. Lecz dziś elfów juŜ nie było, zniknęły bez śladu. Powróciły do legendy, jak mawiali nomadowie. Utraciły zainteresowanie dla świata śmiertelnych istot i wróciły do krainy baśni. Niektórzy temu zaprzeczali. Twierdzili, Ŝe elfy wciąŜ istnieją i tylko się ukryły. Wren nie wiedziała, jak jest naprawdę. Wiedziała jedynie, Ŝe miejsce, które opuściły, jest rajskim pustkowiem. Garth podał jej bukłak i pociągnęła z niego długi łyk, po czym mu go zwróciła. Zaczynała odczuwać senność. Zwykle piła mało. Dziś wieczór jednak była szczególnie dumna z siebie. Nieczęsto udawało jej się pokonać Gartha. Przez chwilę przyglądała mu się, myśląc o tym, jak wiele dla niej znaczy. Czas spędzony w Shady Yale wydawał się bardzo odległy, chociaŜ dość dobrze go pamiętała. Ohmsfordów równieŜ, zwłaszcza Para i Colla, wciąŜ jeszcze o nich myślała. Kiedyś byli jej jedyną rodziną. Lecz dzisiaj miała uczucie, jakby wszystko to wydarzyło się w innym Ŝyciu. Garth był teraz jej rodziną, ojcem, matką i bratem w jednej osobie, jedyną rodziną, jaką jeszcze znała. Była z nim złączona więzami, jakie nigdy nie łączyły jej z nikim innym. Straszliwie go kochała. Przyznawała jednak sama przed sobą, Ŝe czasem czuje się oderwana od wszystkich, nawet od niego - osierocona i bezdomna, jak zabłąkana istota odsyłana od jednej rodziny do drugiej i do nikogo nie naleŜąca, nie mająca pojęcia, kim naprawdę jest. Dręczyło ją, Ŝe ani ona, ani nikt inny nie wie o niej nic więcej. Dość często o to pytała, lecz odpowiedzi zawsze były
niejasne. Jej ojciec był Ohmsfordem. Matka nomadką. Umarli w nie wyjaśnionych okolicznościach. Nikt dokładnie nie wiedział, co się stało z pozostałymi członkami jej rodziny. Nie wiedziała, kim byli jej przodkowie. Miała tylko jeden przedmiot mogący stanowić wskazówkę co do tego, kim była: mały skórzany woreczek, który nosiła na szyi, zawierający trzy doskonale uformowane kamienie. Na pierwszy rzut oka moŜna je było wziąć za Kamienie Elfów, lecz gdy przyjrzało się im dokładniej, okazywało się, Ŝe są to po prostu zwykłe kamienie pomalowane na niebiesko. W kaŜdym razie znaleziono je przy niej, kiedy była małym dzieckiem, i tylko one mogły rzucić jakiekolwiek światło na jej pochodzenie. Podejrzewała, Ŝe Garth wie coś na ten temat. Zaprzeczył temu, kiedy go raz o to zapytała, lecz w jego odpowiedzi było coś, co ją przekonało, Ŝe nie mówi całej prawdy. Garth dochowywał sekretów lepiej niŜ większość ludzi, lecz znała go zbyt dobrze, by dać mu się całkowicie wywieść w pole. Czasem, kiedy o tym myślała, miała ochotę wyciągnąć z niego odpowiedź, rozdraŜniona i zła na niego, Ŝe nie chce być z nią równie szczery w tej sprawie jak we wszystkich innych. Powściągała jednak gniew i frustrację. Gartha nie moŜna było do niczego zmusić. Wiedziała, Ŝe kiedy będzie gotowy, sam wszystko jej powie. Wzruszyła ramionami, jak zwykle, gdy kończyła rozwaŜania o historii swej rodziny. W końcu, jakie to miało znaczenie? Była sobą, niezaleŜnie od swego rodowodu. Nomadką wiodącą Ŝycie, którego większość ludzi mogłaby jej pozazdrościć, gdyby mieli dość uczciwości, Ŝeby się do tego przyznać. Cały świat do niej naleŜał, poniewaŜ do Ŝadnego miejsca nie była na stałe przywiązana. Mogła iść, dokąd chciała, i robić to, na co miała ochotę; nie kaŜdy moŜe to o sobie powiedzieć. Poza tym wielu jej współplemieńców było wątpliwego pochodzeniaj a nigdy nie słyszała, Ŝeby się z tego powodu skarŜyli. Cieszyli się swoją wolnością oraz moŜnością roszczenia sobie prawa do kaŜdej rzeczy i osoby, jaka przypadła im do gustu. Czy jej równieŜ nie powinno to wystarczyć? Pogrzebała butem w ziemi przed sobą. Oczywiście nie byli oni elfami. W ich Ŝyłach nie płynęła krew Ohmsfordów i Shannary, z zawartą w niej historią elfiej magii. Nie dręczyły ich sny... Jej piwne oczy odwróciły się gwałtownie, gdy wyczuła na sobie spojrzenie Gartha. Ruchami rąk udzieliła jakiejś zdawkowej odpowiedzi, myśląc przy tym, Ŝe Ŝaden inny nomada nie był nigdy tak gruntownie wyszkolony w sztuce przetrwania jak ona, i zastanawiała się dlaczego. Wypili jeszcze trochę piwa, znowu rozpalili ognisko i zawinęli się w koce. Wren długo nie mogła zasnąć, rozmyślając o pytaniach pozostających bez odpowiedzi i nie rozwiązanych
zagadkach, których tak wiele było w jej Ŝyciu. Kiedy wreszcie zasnęła, rzucała się niespokojnie pod kocami, dręczona fragmentami snów, które przepływały przez nią jak krople deszczu przez palce podczas letniej ulewy i równie szybko były zapominane. Kiedy się obudziła, był juŜ świt. Naprzeciwko niej siedział starzec grzebiący od niechcenia długim kijem w wygasłym ognisku. - No, nareszcie - mruknął. Z niedowierzaniem zamrugała oczami, po czym zaczęła się gwałtownie wygrzebywać spod koców. Garth spał jeszcze, lecz jej nagłe ruchy zbudziły go. Sięgnęła po pałkę leŜącą u boku, a w jej myślach zaroiło się od pytań. Skąd się wziął ten starzec? W jaki sposób zdołał podejść tak blisko, nie budząc ich? Starzec uniósł chude jak patyk ramię w uspokajającym geście i powiedział: - Nie gorączkuj się tak. Bądź wdzięczna, Ŝe pozwoliłem ci tak długo spać. Garth równieŜ był juŜ na nogach i czekał, przycupnąwszy przy ziemi, lecz ku zdumieniu Wren starzec zaczął przemawiać do nomady w jego własnym języku, przekazując mu znakami to, co powiedział juŜ Wren, i dodając, Ŝe nie ma złych zamiarów. Garth zawahał się, wyraźnie zaskoczony, po czym usiadł z powrotem, nie spuszczając tamtego z oczu. - Skąd umiesz to robić? - zapytała Wren. Nigdy nie widziała, Ŝeby ktoś spoza obozu nomadów potrafił posługiwać się językiem Gartha. - Och, wiem co nieco o sposobach porozumiewania się - odparł starzec szorstkim głosem, przy czym na jego ustach pojawił się uśmiech zadowolenia. Twarz miał ogorzałą i pomarszczoną, siwe włosy i broda opadały mu długimi kosmykami na pierś i ramiona. Był wysoki i chudy jak strach na wróble. Luźno zwisały na nim zakurzone, szare szaty. - Wiem na przykład, Ŝe wiadomości moŜna przekazywać, zapisując je na papierze, wypowiadając je ustami, wyraŜając je ruchami rąk... - Umilkł na chwilę. - A nawet za pomocą snów. Wren na chwilę zaparło dech w piersi. - Kim jesteś? - Wydaje się, Ŝe to ulubione pytanie wszystkich - odparł starzec. - To, jak się nazywam, nie ma znaczenia. WaŜne jest, Ŝe zostałem przysłany, aby ci powiedzieć, Ŝe nie moŜesz juŜ dłuŜej ignorować swoich snów. Te sny, dziewczyno, pochodzą od Allanona. Treść swoich słów przekazywał jednocześnie Garthowi ruchami palców, czyniąc to z taką biegłością, jakby posiadał tę umiejętność przez całe Ŝycie. Wren czuła na sobie spojrzenie nomady, lecz nie była w stanie oderwać oczu od starca. - Skąd wiesz o snach? - zapytała cicho. Wówczas wyjawił jej, Ŝe jest Coglinem, byłym druidem, którego ponownie zmuszono
do słuŜby, poniewaŜ prawdziwi druidzi zniknęli z czterech krain i nie było nikogo innego, kto mógłby się udać do członków rodziny Ohmsfordów i przekazać im, Ŝe sny są prawdziwe. Powiedział jej, Ŝe duch Allanona przysłał go, by ją powiadomił o celu snów oraz przekonał, Ŝe cztery krainy znajdują się w największym niebezpieczeństwie, Ŝe magia niemal całkowicie zaginęła, Ŝe tylko Ohmsfordowie są w stanie przywrócić ją do Ŝycia i Ŝe muszą do niego przybyć w pierwszą noc nowego księŜyca, Ŝeby się dowiedzieć, co trzeba zrobić. Zakończył, mówiąc, Ŝe najpierw odwiedził Para Ohmsforda, potem Walkera Boha - do których równieŜ sny były skierowane - a teraz, na ostatek, przybył do niej. Kiedy skończył, siedziała chwilę w milczeniu, zanim się odezwała. - Sny nawiedzają mnie juŜ od jakiegoś czasu - wyznała. - Myślałam, Ŝe to sny jak wszystkie inne i nic poza tym. Magia Ohmsfordów nigdy nie odgrywała Ŝadnej roli w moim Ŝyciu... - I zastanawiasz się, czy w ogóle jesteś jedną z Ohmsfordów - przerwał jej starzec. - Nie jesteś tego pewna, prawda? Jeśli nie jesteś jedną z nich, ich magia nie odgrywa Ŝadnej roli w twoim Ŝyciu, co moŜe nie byłoby nawet takie złe, jeśli o ciebie chodzi, nieprawdaŜ? Wren przypatrywała mu się. - Skąd to wszystko wiesz, Coglinie? - Nie podawała w wątpliwość, Ŝe jest tym, za kogo się podaje; przyjmowała to za prawdę, poniewaŜ sądziła, Ŝe i tak to nie ma znaczenia. - Skąd wiesz tak duŜo o mnie? - Pochyliła się do przodu, nagle zaniepokojona. - Czy znasz prawdę o tym, kim naprawdę jestem? Starzec wzruszył ramionami. - To, kim jesteś, nie jest ani w części tak waŜne jak to, kim mogłabyś być - odparł zagadkowo. - Jeśli chcesz się czegoś o tym dowiedzieć, zrób to, o co prosiły cię sny. Udaj się do Hadeshornu i porozmawiaj z Allanonem. Powoli odchyliła się do tyłu, rzucając krótkie spojrzenie w stronę Gartha. - Prowadzisz ze mną grę - rzekła do starca. - Być moŜe. - Czemu? - Och, to doprawdy bardzo proste. Jeśli to, co mówię, dostatecznie cię zaintryguje, być moŜe zgodzisz się zrobić to, o co cię proszę,i pójdziesz ze mną. Pozostałych członków twej rodziny postanowiłem zgromić i odsądzić od czci i wiary. Pomyślałem, Ŝe z tobą mogę spróbować innego podejścia. Czasu ubywa, a ja jestem stary. Do nowiu pozostało zaledwie sześć dni. Droga do Hadeshornu, nawet konno, potrwa przynajmniej cztery dni. Pięć, gdybym ja równieŜ miał pojechać. - Wszystko, co mówił, przekładał od razu na język znaków i teraz
Garth szybko zareagował pytaniem na jego słowa. Starzec zaśmiał się. - Czy zdecyduję się pojechać? Tak, do diaska, myślę, Ŝe tak. Od kilku tygodni zajmuję się sprawami jakiegoś ducha i chyba mam prawo wiedzieć, czym się to wszystko skończy. - Urwał zamyślony. - Poza tym nie jestem pewien, czy pozostawiono mi wybór... - Nie dokończył. Wren spoglądała na wschód, gdzie słońce płonęło jak jasnobiała kula ognia wsparta o linię horyzontu. Było przesłonięte chmurami i mgłą i jego ciepło wciąŜ jeszcze wydawało się odległe. Ponad lśniącymi wodami Myrianu mewy przeszywały w locie powietrze, polując na ryby. W ciszy wczesnego poranka słyszała szept własnych myśli. - Czy mój kuzyn...? - zaczęła i natychmiast urwała. Słowo to nie zabrzmiało dobrze w jej ustach. Dystansowało ją od niego w sposób, który się jej nie podobał. - Czy Par powiedział, co zamierza zrobić? - dokończyła. - Powiedział, Ŝe zamierza sprawę przemyśleć - odparł starzec. - On i jego brat. Byli razem, kiedy ich odnalazłem. - A mój stryj? - Tak samo. - Wzruszył ramionami. Lecz coś w jego oczach przeczyło jego słowom. Wren pokręciła głową. - Znowu prowadzisz ze mną grę. Co powiedzieli? - Wystawiasz na próbę moją cierpliwość. - Oczy starca zwęziły się. - Nie mam dość siły, Ŝeby powtarzać całe rozmowy tylko po to, Ŝebyś mogła tego uŜyć jako wymówki przy podejmowaniu decyzji w tej sprawie. Nie masz swojego rozumu? Jeśli oni pójdą, to uczynią to z własnych powodów, a nie z takich, których ty mogłabyś im dostarczyć. Czy nie powinnaś zrobić tak samo? Wren Ohmsford była nieustępliwa. - Co powiedzieli? - zapytała raz jeszcze, waŜąc uwaŜnie kaŜde słowo przed wypowiedzeniem go. - To, co uznali za stosowne! - odpalił tamten, ze złością tłumacząc odpowiedź Garthowi ruchami palców, choć jego spojrzenie ani na chwilę nie oderwało się od Wren. - Czy jestem papugą, Ŝeby powtarzać słowa innych dla twojej przyjemności? - Przez chwilę piorunował ją wzrokiem, po czym wyrzucił ręce w górę. - Więc dobrze!; Powiem ci, jak było! Młody Par, a wraz z nim jego brat, zostali wypędzeni z Yarfleet przez federację za uŜywanie magii do opowiadania historii o dziejach ich rodziny i o druidach. Kiedy ostatnio się z nim widziałem, zamierzał się udać do domu, Ŝeby zastanowić się nad snami. Musiał w tym czasie zrozumieć, Ŝe nie moŜe tego zrobić, gdyŜ jego dom znajduje się w rękach federacji, a jego rodzice, takŜe w pewnym sensie twoi, przynajmniej kiedyś w przeszłości, są więźniami! Wren poderwała się, zaskoczona, lecz starzec nie zwrócił na to uwagi.
- Z Walkerem Bohem rzecz ma się inaczej. UwaŜa, Ŝe przestał być członkiem rodziny Ohmsfordów. śyje samotnie i jest mu z tym dobrze. Nie chce mieć nic wspólnego ze swoją rodziną i światem w ogóle, a zwłaszcza z druidami. UwaŜa, Ŝe tylko on zna właściwe zastosowanie magii i Ŝe pozostali z nas, którzy mają jakieś drobne zdolności, nie potrafią zliczyć do czterech! Zapomina, kto go wszystkiego nauczył! Miota się... - Ty -wtrąciła Wren. - ...po świecie w jakiejś misji, którą sam sobie wymyślił... - Urwał nagle. - Co? Co powiedziałaś? - Ty - powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy. - Ty byłeś kiedyś jego nauczycielem. Na chwilę zapanowało milczenie, kiedy stare przenikliwe oczy przyglądały jej się badawczo. - Tak, nomadko. Byłem. Jesteś teraz zadowolona? Czy to jest odkrycie, na którym ci zaleŜało? A moŜe potrzebujesz czegoś więcej? Zapomniał pokazać znakami to, co mówił, lecz wydawało się, Ŝe Garth zdołał odczytać znaczenie słów z ruchu jego ust. Wren zauwaŜyła, Ŝe twierdząco kiwa głową. Zawsze próbuj dowiedzieć się o swoim adwersarzu czegoś, co on wolałby przed tobą ukryć, gdyŜ to ci da przewagę - tego ją uczył. - A wiec on nie idzie? - naciskała dalej. - Mówię o Walkerze. - Ha! - wykrzyknął starzec z satysfakcją. - Akurat kiedy uznałem cię za bystrą dziewczynę, dowodzisz czegoś przeciwnego! - Uniósł jedną brew na pomarszczonej twarzy. Walker Boh twierdzi, Ŝe nie pójdzie, i naprawdę tak mu się wydaje. Ale pójdzie! Par teŜ. Tak właśnie będzie. Czasem sprawy przybierają obrót, jakiego najmniej się spodziewamy. A moŜe po prostu działa magia druidów, wykręcając na opak obietnice i przysięgi, które tak lekkomyślnie składamy, i kierując nas w miejsca, o których sądziliśmy, Ŝe nikt i nic nie zmusi nas nigdy do ich odwiedzenia. - Pokręcił głową rozbawiony. - To zawsze były zdumiewające sztuczki. - Otulił się szczelniej w swe szaty i pochylił się do przodu. - A jak będzie z tobą, mała Wren? OkaŜesz się dzielnym ptakiem czy lękliwym króliczkiem? Uśmiechnęła się mimo woli. - Czemu nie miałabym być obydwoma, w zaleŜności od tego, co będzie potrzebne? zapytała. Chrząknął zniecierpliwiony. - PoniewaŜ sytuacja wymaga jednego albo drugiego. Wybieraj. Spojrzenie Wren przeniosło się na chwilę na Gartha, a następnie powędrowało w głąb lasu, zapuszczając się w mrok, gdzie nie dotarło jeszcze światło słoneczne. Naszły ją na nowo
myśli i pytania z zeszłej nocy, przemykając przez jej umysł z dręczącą natarczywością. Wiedziała, Ŝe mogłaby pójść, gdyby zechciała. Nie powstrzymaliby jej nomadowie ani nawet Garth - chociaŜ nalegałby, Ŝeby pozwoliła mu pójść ze sobą. Mogła stanąć twarzą w twarz z cieniem Allanona. Mogła odbyć rozmowę z legendarnym duchem, z człowiekiem, o którym wielu twierdziło, Ŝe nigdy nie istniał. Mogła zadać mu pytania, które nosiła w sobie od tak wielu lat, być moŜe poznać niektóre odpowiedzi, być moŜe dowiedzieć się nawet czegoś o sobie, czego wcześniej nie wiedziała. Wydało jej się to dość ambitnym zamierzeniem. A takŜe intrygującym. Poczuła, jak po nasadzie nosa prześlizguje się słoneczne światło, łaskocząc ją. Oznaczałoby to spotkanie z Parem i Collem oraz Walkerem Bohem - członkami jej drugiej rodziny, która być moŜe nigdy naprawdę nie była jej rodziną. W zamyśleniu ściągnęła usta. To mogłoby być nawet przyjemne. Lecz oznaczałoby to równieŜ konieczność zmierzenia się z rzeczywistością snów albo przynajmniej jej wersją ukazaną przez ducha. To zaś mogło oznaczać zmianę biegu jej Ŝycia, z którego była całkowicie zadowolona. Mogło spowodować zniszczenie tego Ŝycia, uwikłanie się w sprawy, od których być moŜe powinna się trzymać z daleka. Kotłowało się jej w myślach. Czuła na piersi dotyk woreczka z malowanymi kamieniami, jakby przypomnienie o tym, co moŜe się zdarzyć. Ona równieŜ znała opowieści o Ohmsfordach i druidach i wolała być ostroŜna. Nagle zaczęła się uśmiechać. Od kiedy to ostroŜność była w stanie powstrzymać ją od zrobienia czegokolwiek? Do kroćset! To były nie domknięte drzwi, które aŜ prosiły się o to, Ŝeby je otworzyć! Jak mogłaby spojrzeć sobie w oczy, gdyby przepuściła taką sposobność? Starzec przerwał jej rozmyślania. - Zaczynam się czuć zmęczony. Te stare kości potrzebują ruchu, Ŝeby się nie zastać. Powiedz mi, co postanowiłaś. Czy teŜ, jak inni w twojej rodzinie, potrzebujesz nieskończenie wiele czasu, Ŝeby to przemyśleć? Wren spojrzała na Gartha, unosząc pytająco brew. Skinienie głowy wielkiego nomady było ledwie dostrzegalne. Popatrzyła z powrotem na Coglina. - Taki jesteś draŜliwy, dziadku! - ofuknęła go. - Gdzie twoja cierpliwość? - Minęła wraz z młodością - odparł nieoczekiwanie łagodnym głosem. ZłoŜył ręce na piersi. - Więc, na co się decydujesz? - Na Hadeshorn i Allanona. - Uśmiechnęła się. - A czego się spodziewałeś? Lecz starzec nie odpowiedział.
XIV Pięć dni później, kiedy nad całym zachodnim horyzontem słońce wybuchało smugami fioletowego i czerwonego blasku w wieczornej feerii sztucznych ogni, jakie zdarzają się tylko w lecie, Wren, Garth i starzec podający się za Coglina dotarli do podnóŜa Smoczych Zębów i początku wąskiej kamienistej ścieŜki prowadzącej w głąb doliny Shale i do Hadeshornu. Pierwszy zobaczył ich Par Ohmsford. Wyszedł ścieŜką kilkaset metrów w górę na skalną półkę, skąd mógł w samotności patrzeć na rozległy przestwór Callahornu na południu. Poprzedniego dnia przybyli tu z Collem, Morganem, Walkerem, Steffem oraz Teel i nie mógł się juŜ doczekać pierwszej nocy nowego księŜyca. Obserwował właśnie z zachwytem majestatyczny zachód słońca, kiedy na tle oślepiającego blasku pałającego na zachodzie dostrzegł dziwaczną trójkę jeźdźców wyłaniających się spoza szeregu topól i kierujących się w jego stronę. Powoli się podniósł, nie dowierzając oczom. Stwierdziwszy, Ŝe na pewno się nie myli, zeskoczył ze skały i pognał z powrotem na dół ostrzec pozostałych członków małej gromadki przebywających w rozbitym poniŜej obozie. Wren dotarła tam niemal jeszcze przed nim. Jej bystre, elfie oczy dostrzegły go prawie w tym samym momencie, kiedy on ją zobaczył. Działając pod wpływem impulsu i zostawiając w tyle swych towarzyszy, spięła konia ostrogami i na złamanie karku pogalopowała naprzód, wpadła jak burza do obozu, zeskoczyła z siodła, zanim jeszcze jej wierzchowiec zatrzymał się na dobre, podbiegła do Para z dzikim wrzaskiem i rzuciła mu się na szyję z takim entuzjazmem, Ŝe niemal się przewrócił. Następnie w ten sam sposób przywitała się ze zdumionym, lecz zachwyconym Collem. Walker otrzymał bardziej powściągliwy pocałunek w policzek, a Morgan, którego ledwie pamiętała z dzieciństwa, musiał się zadowolić uściskiem dłoni i skinieniem głowy. Kiedy trójka rodzeństwa Ohmsfordów - bo takie sprawiali wraŜenie, mimo Ŝe Wren nie była prawdziwą siostrą - wymieniała uściski i powitania, inni stali niepewnie wokół, mierząc się nawzajem wzrokiem. Najbaczniej przyglądano się Garthowi, który był dwukrotnie większy od pozostałych. Miał na sobie barwne ubranie, zwykłe u nomadów, i pstrokatość jego stroju sprawiała, Ŝe wydawał się jeszcze potęŜniejszy. Odpowiadał na spojrzenia innych bez skrępowania, patrząc na nich spokojnym i niewzruszonym wzrokiem. Wren przypomniała sobie o nim po chwili i od niego zaczęła serię niezbędnych prezentacji. Następnie Par przedstawił Steffa i Teel. Coglin trzymał się z dala od nich; poniewaŜ wszyscy i tak zdawali się wiedzieć, kim jest, formalna prezentacja nie była konieczna. Następowały ukłony i uściski
dłoni, zgodnie z obyczajem wymieniano uprzejmości, lecz czujny wyraz nie zniknął z większości twarzy. Kiedy wszyscy podeszli do ogniska płonącego pośrodku małego obozu, by wziąć udział w kolacji, którą karły właśnie przygotowywały, kiedy pojawiła się Wren i jej towarzysze, dziewięcioosobowa teraz kompania podzieliła się szybko na mniejsze grupki. Steff i Teel zajęli się dokończeniem posiłku, w milczeniu krąŜąc wokół garnków i paleniska. Walker cofnął się w krąg cienia pod rachityczną sosną, a Coglin zniknął wśród skał, nie zamieniwszy z nikim słowa. Zrobił to tak niepostrzeŜenie, Ŝe zanim ktokolwiek się spostrzegł, juŜ go nie było. PoniewaŜ jednak nikt właściwie nie uwaŜał go za członka grupy, specjalnie się tym nie przejęto. Par, Coll, Wren i Morgan zgromadzili się przy koniach, rozsiodłali je i wytarli z potu, jednocześnie prowadząc rozmowę o dawnych czasach, starych przyjaciołach, miejscach, w których byli, tym, co widzieli, i zmiennych kolejach losu. - Bardzo urosłaś, Wren - dziwił się Coll. - Nie jesteś juŜ chuderlawą dziewczynką jak wtedy, kiedy nas opuszczałaś. - Nieustraszona amazonka, dzika jak wicher! Nie powstrzymają cię Ŝadne granice! - Par zaśmiał się, rozkładając ramiona w geście mającym ogarniać całą krainę. Wren uśmiechnęła się szeroko. - Prowadzę lepsze Ŝycie niŜ wy wszyscy, siedzący na tyłku, snujący stare opowieści i budzący zmęczone psy. Westlandia jest, jak wiecie, dobrym miejscem dla niezaleŜnych duchów. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Starzec Coglin opowiedział mi o tym, co wydarzyło się w Yale. Jaralan i Mirianna przez pewien czas byli równieŜ moimi rodzicami i wciąŜ są mi drodzy. Powiedział, Ŝe są uwięzieni. Czy słyszeliście coś o nich? Par potrząsnął głową. - Uciekamy, od kiedy wypędzono nas z Yarfleet. - Przepraszam, Par. - Jej oczy wyraŜały szczerą troskę. - Federacja robi wszystko, co moŜe, Ŝeby nam uprzykrzyć Ŝycie. Nawet Westlandia ma swoich Ŝołnierzy i administracyjnych sługusów, chociaŜ takie pustkowia zwykle ich nie interesują. Na szczęście nomadowie potrafią się ich wystrzegać. Jeśli trzeba, moŜecie się do nas przyłączyć. Par jeszcze raz szybko ją uściskał. - Lepiej zobaczmy najpierw, jak skończy się ta sprawa ze snami - szepnął. Zjedli kolację złoŜoną ze smaŜonego mięsa, świeŜo upieczonego chleba, gotowanych warzyw, sera i orzechów, po czym popili to wszystko piwem i wodą,przyglądając się przy tym, jak słońce powoli znika za horyzontem. Jedzenie,było smaczne i wszyscy je chwalili ku wielkiemu zadowoleniu Steffa, który je przygotował. Coglin wciąŜ był nieobecny. Pozostali zaczęli rozmawiać ze sobą nieco swobodniej, wszyscy oprócz Teel, która zdawała się
nigdy nie odczuwać potrzeby mówienia. Par, o ile wiedział, był jedyną poza Steffem osobą, do której karlica kiedykolwiek coś powiedziała. Po skończonej kolacji Steff i Teel zabrali się do zmywania naczyń, pozostali zaś oddalili się pojedynczo lub parami, pogrąŜając się w gęstniejącym mroku. Coll i Morgan udali się do odległego o ćwierć mili źródła po świeŜą wodę; Par poszedł ponownie ścieŜką prowadzącą w góry i do doliny Shale w towarzystwie Wren i olbrzyma Gartha. - Czy byłeś juŜ tam? - zapytała go Wren po drodze, kiwając głową w stronę Hadeshornu. Par zaprzeczył ruchem głowy. - To parę godzin drogi stąd, a nikt nie chciał niczego przyśpieszać. Nawet Walker odmówił pójścia tam przed wyznaczonym czasem. - Spojrzał w górę na niebo, gdzie skupiska gwiazd tworzyły zawiłe konstelacje, a nisko nad horyzontem na północy wisiał mały, ledwie widoczny sierp księŜyca. - Jutro w nocy - rzekł. Wren nie odpowiedziała. Szli dalej w milczeniu, aŜ dotarli do półki skalnej, na której Par siedział wcześniej tego dnia. Zatrzymali się, spoglądając do tyłu na okolicę rozciągającą się na południu. - Ty teŜ miałeś sny? - zapytała go Wren, po czym opowiedziała swoje własne. Kiedy przytaknął, zapytała go: - Co o tym sądzisz? Par usiadł na skale, a Wren i Garth przysiedli obok. - Sądzę, Ŝe dziesięć pokoleń Ohmsfordów, od czasów Brin i Jaira, Ŝyło w oczekiwaniu na to. Sądzę, Ŝe magia elfiego rodu Shannary, będąca obecnie magią Ohmsfordów, jest czymś więcej, niŜ nam się wydaje. Sądzę, Ŝe Allanon, a przynajmniej jego cień, powie nam, czym ona jest. - Urwał na chwilę. - Sądzę, Ŝe moŜe się ona okazać czymś cudownym i zarazem przeraŜającym. - Czuł, Ŝe Wren przypatruje mu się nieruchomo swymi przenikliwymi piwnymi oczyma, i przepraszająco wzruszył ramionami. - Nie chcę nadmiernie dramatyzować. Tak mi się po prostu wydaje. Wren odruchowo tłumaczyła to, co mówił, Garthowi, który niczym nie zdradzał swoich myśli. - Ty i Walker macie władzę nad magią - rzekła spokojnie. - Ja nie. Co to oznacza? - Nie jestem pewien. - Potrząsnął głową. - Magia Morgana jest obecnie silniejsza od mojej, a jednak on nie został wezwany. - Opowiedział jej o ich spotkaniu z cieniowcem i odkryciu przez Morgana magii drzemiącej w Mieczu Leah. - Pomimo całej roli, jaką odegrała pieśń, zastanawiam się, czemu sny poleciły się stawić mnie, a nie jemu. - Ale przecieŜ nie wiesz, jak silna jest naprawdę twoja magia, Bar - rzekła powoli. -
Powinieneś pamiętać z opowieści, Ŝe Ŝaden z Ohmsfordów, począwszy od Shei, rozpoczynając swe poszukiwania, nie znał w pełni moŜliwości magii elfów. Czy z tobą nie moŜe być tak samo? MoŜe, uświadomił sobie z drŜeniem Par. Przekrzywił głowę. - Albo z tobą, Wren. Jak jest z tobą? - Nie, nie, Parze Ohmsfordzie. Jestem zwykłą nomadką i w moich Ŝyłach nie płynie krew przenosząca magię z pokolenia na pokolenie. - Zaśmiała się. - Obawiam się, Ŝe musi mi wystarczyć woreczek ze sztucznymi Kamieniami Elfów! Par roześmiał się równieŜ, przypominając sobie skórzany woreczek z malowanymi kamykami, którego tak strzegła jako dziecko. Potem przez jakiś czas raczyli się nawzajem historiami ze swego Ŝycia, opowiadając sobie, czym się zajmowali, gdzie byli i kogo spotkali w swoich podróŜach. Byli odpręŜeni, jakby od czasu ich rozstania upłynęło parę tygodni, a nie kilka lat. Par uznał, Ŝe jest to zasługą Wren. Sprawiała, Ŝe od razu czuł się przy niej swobodnie. Zdumiewała go niezwykła pewność siebie tej dzikiej, niezaleŜnej dziewczyny, najwyraźniej zadowolonej ze swego Ŝycia, nie skrępowanej tadnymi wymaganiami i ograniczeniami, które mogłyby utrzymać ją w ryzach. Była silna zarówno fizycznie, jak i duchowo, i ogromnie to w niej podziwiał. Stwierdzał, Ŝe chciałby posiadać choćby cząstkę jej hartu ducha. - Co sądzisz o Walkerze? - zapytała po chwili. - Jest jakiś odległy - odparł od razu. - WciąŜ nękają go demony, których nawet nie jestem w stanie zrozumieć. Mówi o swojej nieufności wobec elfiej magii i druidów, a jednak wydaje się mieć własną magię, którą posługuje się dość swobodnie. Niezupełnie go rozumiem. Wren przekazała jego uwagi Garthowi, na co olbrzym odpowiedział kilkoma krótkimi ruchami rąk. Dziewczyna spojrzała na niego UwaŜnie, po czym powiedziała do Para: - Garth mówi, Ŝe Walker się boi. . . -
Skąd to wie? - Par wydawał się zaskoczony.
- Po prostu wie. PoniewaŜ jest głuchy, intensywniej posługuje się innymi zmysłami. Wykrywa uczucia ludzi szybciej niŜ ty czy ja, nawet te ukryte. - W tym wypadku ma całkowitą rację. - Skinął głową. - Walker się boi. Sam mi to powiedział. Mówi, Ŝe boi się tego, co moŜe oznaczać cała ta sprawa z Allanonem. Dziwne, prawda? Trudno mi wyobrazić sobie coś, co mogłoby przestraszyć Walkera Boha. Wren przetłumaczyła to Garthowi, który jedynie wzruszył ramionami. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, kaŜde zatopione we własnych myślach. W końcu Wren powiedziała: - Czy wiedziałeś, Ŝe ten starzec, Coglin, był kiedyś nauczycielem Walkera? - Sam ci to powiedział? - Par spojrzał na nią ostro.
- Właściwie wyciągnęłam to z niego. - Nauczycielem czego, Wren? Magii? - Czegoś. - Jej ciemna twarz przybrała na chwilę nieobecny wyraz, a spojrzenie utkwiło w oddali. - Wydaje mi się, Ŝe między tymi dwoma jest wiele spraw, które, jak strach Walkera, są trzymane w ukryciu. Par, choć tego głośno nie powiedział, skłonny był się z nią zgodzić. Członkowie małej gromadki spali tej nocy spokojnie w cieniu Smoczych Zębów, lecz przed świtem obudzili się pełni obaw. Nadchodząca noc była pierwszą nocą nowego księŜyca; tej właśnie nocy mieli się spotkać z duchem Allanona. Niecierpliwie krzątali się przy swoich zajęciach. Jedli posiłki, nie czując ich smaku. Niewiele rozmawiali ze sobą; krąŜyli niespokojnie po obozie, wynajdując sobie czynności, które odciągnęłyby ich myśli od tego, co miało nastąpić. Był pogodny, bezchmurny dzień wypełniony zapachami upalnego lata i leniwym blaskiem słonecznym, dzień, jaki w innych okolicznościach powitaliby z radością, lecz który tym razem wydawał się im nieskończenie długi. Coglin pojawił się znowu około południa, schodząc z gór jak obszarpany prorok złego przeznaczenia. ZbliŜał się do nich zakurzony i potargany, ze zmierzwionymi włosami i oczyma podkrąŜonymi z niewyspania. Powiedział im, Ŝe wszystko jest gotowe - cokolwiek mogło to oznaczać - oraz Ŝe przyjdzie po nich po zapadnięciu zmroku. „Bądźcie gotowi”, nakazał. Pomimo nalegań Ohmsfordów nie chciał powiedzieć nic więcej i zniknął w ten sam sposób, w jaki się pojawił. - Jak sądzicie, co robi tam na górze? - mruknął Coll do pozostałych, kiedy obszarpana postać stała się czarnym punkcikiem w oddali, a potem zupełnie zniknęła. Słońce mozolnie posuwało się ku zachodowi, jakby wlokło za sobą łańcuchy, i członkowie małej gromadki zamknęli się jeszcze wyraźniej w sobie. Niesamowitość tego, co miało wkrótce nastąpić, stawała się coraz bardziej oczywista; widmo czegoś tak potwornego, Ŝe samo rozmyślanie o tym było przeraŜające. Nawet Walker Boh, o którym moŜna było sądzić, Ŝe perspektywa spotkania z cieniami i duchami nie jest dla niego niczym nowym, zagrzebał się w sobie jak borsuk w swej norze i stał się nieprzystępny. JednakŜe po południu, przechadzając się po chłodniejszych partiach wzgórz otaczających źródła, Par natknął się na swego stryja. ZbliŜając się do siebie, zwolnili kroku, po czym zatrzymali się zupełnie i przyglądali się sobie w zakłopotaniu. - Czy sądzisz, Ŝe rzeczywiście przyjdzie? - zapytał w końcu Par. Blada twarz Walkera zasłonięta była częściowo kapturem płaszcza, co utrudniało rozpoznanie jej wyrazu.
- Przyjdzie - odparł. Par zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział: - Nie wiem, czego oczekiwać. - To nie ma znaczenia, Par. - Walker potrząsnął głową. - Czegokolwiek byś oczekiwał, będzie to za mało. To spotkanie będzie odmienne od wszystkiego, co jesteś w stanie sobie wyobrazić, zapewniam cię o tym. Druidzi zawsze byli mistrzami w czynieniu niespodzianek. - Spodziewasz się najgorszego, nieprawdaŜ? - Spodziewam się... - Urwał, nie kończąc zdania. - Magii - rzekł Par. Tamten zmarszczył brwi. - Magii druidów. Sądzisz, Ŝe dzisiejszej nocy ją ujrzymy, czyŜ nie? Mam nadzieję, Ŝe się nie mylisz. Mam nadzieję, Ŝe nadleci ona z hukiem, otwierając wszystkie drzwi, jakie był przed nami zamknięte, i pokaŜe nam, do czego magia jest naprawdę zdolna! Uśmiech Walkera Boha, gdy z jego twarzy zniknęło zdumienie, był ironiczny. - Niektóre drzwi lepiej na zawsze pozostawić zamknięte - rzekł cicho. - Dobrze zrobisz, jeśli będziesz o tym pamiętał. Na chwilę połoŜył dłoń na ramieniu bratanka, po czym ruszył w milczeniu dalej swoją drogą. Powoli zbliŜał się wieczór. Kiedy słońce zakończyło wreszcie swą długą podróŜ ku zachodowi i powoli chowało się za horyzontem, członkowie małej gromadki wrócili do obozowiska na wieczorny posiłek. Morgan był rozgadany, co stanowiło u niego widomą oznakę nerwowości. Mówił bez przerwy o magii i mieczach oraz o wszelkiego rodzaju niesamowitych zdarzeniach, które Par miał nadzieję, nigdy nie nastąpią. Pozostali przewaŜnie milczeli, jedząc bez słowa i rzucając czujne spojrzenia na północ w stronę gór. Teel wcale nie chciała jeść. Siedziała samotnie w cieniu drzew. Maska okrywająca jej twarz była jak ściana oddzielająca ją do wszystkich. Nawet Steff zostawił ją w spokoju. Zapadał zmrok i na niebie zaczęły się zapalać gwiazdy, z początku kilka pojedynczych tu i ówdzie, a potem coraz liczniejsze, aŜ w końcu zapełniło się nimi całe niebo. Nie było księŜyca; był to ów zwiastowany czas, kiedy brat słońca oblekał się w czerń. Odgłosy dnia umilkły, a nocne pozostały wyciszone. Rozmowa nie kleiła się i ciszę przerywały jedynie trzaski dobywające się z ogniska. Jedna lub dwie osoby paliły skręty i w powietrzu rozchodził się gryzący zapach dymu. Morgan wyciągnął z pochwy Miecz Leah i w zamyśleniu zaczął go polerować. Wren i Garth karmili i szczotkowali konie. Walker oddalił się kawałek ścieŜką i stał, wpatrując się w góry. Pozostali siedzieli pogrąŜeni w myślach. Wszyscy czekali.
Była północ, kiedy Coglin po nich wrócił. Starzec wyłonił się z mroku jak duch, ukazując się tak nagle, Ŝe wszyscy się przestraszyli. Nikt, nawet Walker, nie widział, jak nadchodzi. - JuŜ czas - oznajmił. W milczeniu podnieśli się na nogi i ruszyli za nim. Poprowadził ich ścieŜką w górę, z ich obozowiska w gęstniejące cienie Smoczych Zębów. Gwiazdy świeciły jasno w górze, kiedy wyruszali, lecz wkrótce otoczyły ich góry, pogrąŜając całą gromadkę w mroku. Coglin nie zwolnił; zdawał się mieć oczy kota. Jego podopieczni usiłowali dotrzymać mu kroku. Par, Coll i Morgan znajdowali się najbliŜej starca, potem szli Wren i Garth, za nimi Steff i Teel, a Walker Boh zamykał pochód. Gdy dotarli do pierwszych wierzchołków, ścieŜka stała się bardziej stroma i posuwali się wąskim wąwozem, który otwierał się jak kieszeń na góry. Było tu cicho, tak cicho, Ŝe pnąc się w górę, słyszeli nawzajem swoje oddechy. Mijały minuty. Głazy i ściany urwisk utrudniały ich pochód, ścieŜka przed nimi wiła się jak wąŜ. Całe góry pokryte były pokruszonymi odłamkami skał i wspinając się, musieli przez nie przełazić. Mimo to Coglin parł niestrudzenie naprzód. Par potknął się i zadrapał kolana, przekonując się, Ŝe krawędzie głazów są ostre jak szkło. Wiele z nich miało dziwny połyskliwie czarny kolor, przywodzący na myśl węgiel. Z ciekawości podniósł kamyk i włoŜył go sobie do kieszeni. Potem góry przed nimi rozstąpiły się nagle i wyszli na skraj doliny Shale. Była to rozległa, płytka niecka usłana kamieniami połyskującymi tą samą szklistą czernią, co okruch skalny, który Par włoŜył sobie do kieszeni. W dolinie nic nie rosło; była pozbawiona Ŝycia. Jej środek zajmowało jezioro, którego zielonkawoczarne wody wirowały leniwie na całym bezwietrznym obszarze.Coglin zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nich do tyłu. - Hadeshorn - wyszeptał. - Mieszkanie duchów minionych wieków, druidów z przeszłości. - Jego pomarszczona stara twarz miała niemal naboŜny wyraz. Następnie odwrócił się i poprowadził ich w głąb doliny. Wyjąwszy odgłos ich oddechów i szuranie butów na kamieniach, dolina równieŜ pogrąŜona była w milczeniu. Echa ich poruszeń igrały wśród ciszy jak dzieci bawiące się w gnuśnym upale letniego dnia. Oczy rozglądały się czujnie, poszukując duchów tam, gdzie ich nie było, dopatrując się w kaŜdym cieniu Ŝywej istoty. Panowało tu dziwne ciepło, jakby upał dnia został pochwycony i zatrzymany pod szklanym kloszem na całą chłodną noc. Par poczuł, jak po plecach spływa mu struŜka potu. Wkrótce znaleźli się na dnie doliny. Zbici w zwartą gromadę posuwali się w stronę jeziora. Wyraźniej widzieli teraz ruch wody, jej zawirowania zachodzące na siebie nawzajem, przypadkowe, samowolne. Słyszeli plusk maleńkich fal uderzających o brzeg. W powietrzu
unosił się intensywny zapach uwiądu i rozkładu. Znajdowali się jeszcze kilkadziesiąt metrów od brzegu, kiedy Coglin zatrzymał ich w miejscu, unosząc ostrzegawczo obydwie ręce. - Nie ruszajcie się teraz Nie podchodźcie bliŜej Wody Hadeshornu są zabójcze dla śmiertelnych istot, ich dotyk jest trujący! - Przykucnął i połoŜył palec na ustach, jakby uciszał dziecko. Zrobili tak, jak im kazał, naprawdę czując się dziećmi wobec drzemiącej obok potęgi. Wyczuwali ją wszyscy jak coś dotykalnego, wiszącego w powietrzu jak dym z ogniska. Pozostali na miejscu, czujni, niespokojni, wypełnieni podziwem zmieszanym z wahaniem. Nikt się nie odzywał. Gwieździste niebo rozpościerało się bez końca nad ich głowami, rozpięte jak baldachim od horyzontu po horyzont, i wydawało się, jakby całe niebiosa skupiły uwagę na tej dolinie, tym jeziorze i ich dziewięciorgu, wypatrujących bacznie. W końcu Coglin podniósł się i wrócił do nich, dając im znaki ptasimi ruchami rąk, by zgromadzili się wokół niego. Gdy ustawili się w ciasny krąg, zetknięci z sobą ramionami, przemówił - Allanon przybędzie tuz przed świtem - Przenikliwe, stare oczy spoglądały na nich z powagą - śyczy sobie, Ŝebym ja z wami najpierw rozmawiał Nie jest juŜ tym, kim był za Ŝycia Jest teraz tylko cieniem. Jego obecność na tym świecie jest ulotna jak tchnienie wiatru. KaŜde przyjście z krainy duchów wymaga od niego ogromnego wysiłku. MoŜe tu przebywać zaledwie krótką chwilę. Musi roztropnie korzystać z czasu, jaki jest mu dany. Tym razem uŜyje go na wyjaśnienie, do czego jesteście mu potrzebni. Mnie pozostawił zadanie wytłumaczenia wam, dlaczego ta potrzeba istnieje. Mam wam opowiedzieć o ciemowcach - Rozmawiałeś z nim - zapytał szybko Walker Boh Coghn nie odpowiedział - Czemu czekałeś aŜ dotąd, zęby nam opowiedzieć o cieniowcach? - Par był nagle poirytowany - Czemu właśnie teraz, Coglinie, skoro mogłeś to zrobić wcześniej. Starzec potrząsnął głową, jednocześnie z wyrazem dezaprobaty i pobłaŜania na twarzy. - Nie było mi wolno, chłopcze. Do czasu, aŜ zgromadzę was wszystkich razem. - Wykręty - mruknął Walker i z niesmakiem pokręcił głową Starzec nie zwrócił na niego uwagi. - Myśl sobie, co chcesz, tylko słuchaj. Oto, co Allanon chciał, Ŝebym wam powiedział o ciemowcach Są złem trudnym do wyobraŜenia Nie są jedynie pogłoskami i legendami, jak Ŝyczyliby sobie ludzie, lecz istotami równie realnymi jak wy czy ja. Zrodziły się z okoliczności, której Allanon w całej swej mądrości i przezorności nie przewidział. Opuściwszy świat śmiertelnych ludzi, sądził, ze epoka magii dobiega końca i rozpoczyna się nowa era. Lord
Warlock juŜ nie Ŝył. Demony z dawnego świata czarów znowu były uwięzione za Ścianą Zakazu, Ildatch została zniszczona, Paranor przeszedł do historii i ostatni z druidów mieli odejść tam wraz z nim, Wydawało się, ze magia przestała być potrzebna - Magia nigdy nie przestanie być potrzebna - cicho rzekł Walker Starzec znowu nie zwrócił na niego uwagi, - Cieniowce są wynaturzeniem Są magią powstałą ze stosowania innych magii, pozostałością po czymś, co było wcześniej. Ich początek stanowił zasiew, który leŜał uśpiony w obrębie czterech krain, nie wykryty w czasach Allanona, zasiew, który oŜył dopiero, kiedy zniknęli druidzi i chroniące ich moce. Nikt nie mógł wiedzieć, ze istnieją, nawet Allanon. Były szczątkami dawnej magii, równie niewidocznymi jak kurz na polnej drodze. - Poczekaj chwilę - przerwał mu Par - Co ty mówisz, Coglinie? śe cieniowce są jedynie resztkami jakiejś zabłąkanej magii? Coglin odetchnął głęboko, krzyŜując ręce na piersi. - Chłopcze, mówiłem ci juŜ kiedyś, ze pomimo całej swej władzy nad magią, wciąŜ niewiele o niej wiesz. Magia jest tak samo siłą natury jak ogień we wnętrzu ziemi, przypływy oceanu, wichury pustoszące lasy albo głód wyniszczający całe narody. Nie pojawia się, by potem zniknąć bez śladu. Pomyśl. Co stało się z Wilem Ohmsfordem i jego władzą nad Kamieniami Elfów, kiedy jego elfia krew przestała wystarczać, by zapewnić mu tę władzę? Pozostawiła jako swój osad magiczną pieśń, która Ŝyła dalej w twoich przodkach! Czy była to nic nie znacząca magia? Wszelkie zastosowania magii mają skutki wykraczające poza doraźną chwilę. I wszystkie one są istotne. - Jaka magia stworzyła ciemowce? - zapytał Coll, którego szeroka twarz nie zdradzała Ŝadnych uczuć. - Allanon tego nie wie - Starzec pokręcił siwą głową - Nie moŜna mieć Ŝadnej pewności. Mogło się to zdarzyć kiedykolwiek za Ŝycia Shei Ohmsforda i jego potomków. W tamtych czasach magia zawsze była w uŜyciu, takŜe ta zła. Cieniowce mogły się narodzić z kaŜdej jej części - Umilkł na chwilę - Z początku cieniowce były niczym. Były szczątkami zuŜytej magii. W jakiś sposób przetrwały, gdyŜ nie wiedziano o ich istnieniu. Dopiero po odejściu Allanona i zniknięciu Paranoru pojawiły się w czterech krainach i zaczęły rosnąć w siłę. Istniała juŜ wówczas próŜnia w porządku rzeczy. Pustka zawsze musi się wypełnić i cieniowce wkrótce ją wypełniły. - Nie rozumiem - szybko powiedział Par. - Jaką próŜnię masz na myśli? - I czemu Allanon nie powiedział, Ŝe to się wydarzy? - dodała Wren. Starzec uniósł w górę palce i w trakcie mówienia zaczął odginać je jeden po drugim ku
dołowi. - śycie zawsze przebiegało cyklicznie. Moc przychodzi i odchodzi; przybiera rozmaite postaci. Kiedyś nauka dawała ludzkości moc. Od pewnego czasu tym czymś jest magia. Allanon przewidział powrót nauki jako nośnika postępu, zwłaszcza po zniknięciu druidów i Paranoru. Taka miała być nadchodząca epoka. Lecz rozwój nauki nie nastąpił dość szybko, by wypełnić próŜnię. Częściowo z winy federacji. Utrzymała ona w stanie nienaruszonym stare zwyczaje; zakazała stosowania wszelkiego rodzaju mocy oprócz swej własnej, a ta była prymitywna i wojownicza. Rozszerzyła swą władzę na całe cztery krainy, aŜ w końcu wszyscy jej podlegali. Elfy równieŜ miały wpływ na bieg spraw, lecz z przyczyn, których wciąŜ jeszcze nie znamy, zniknęły. Były siłą równowaŜącą, ostatnim ludem z dawnego świata czarów. Ich obecność była nieodzowna, jeśli przejście od magii do nauki miało się odbyć bez wstrząsów. Potrząsnął głową. - Lecz nawet gdyby elfy pozostały w świecie ludzi, a federacja była mniej potęŜna, cieniowce mogłyby się narodzić. PróŜnia pojawiła się w momencie odejścia druidów. Nie było na to rady. Westchnął. - Allanon nie przewidział tego, choć powinien był. Nie spodziewał się wynaturzenia tak wielkiego, jakim okazały się cieniowce. Gdy jeszcze Ŝył, robił, co w jego mocy, by zapewnić czterem krainom bezpieczeństwo, a utrzymywał się przy Ŝyciu, jak długo to było moŜliwe. - Widocznie to nie wystarczyło - zgryźliwie zauwaŜył Walker. Coglin spojrzał na niego; w jego głosie wyczuwalny był gniew. - No cóŜ, Walkerze Bohu, być moŜe pewnego dnia będziesz miał sposobność udowodnić, Ŝe potrafisz to zrobić lepiej. Nastąpiła chwila pełnego napięcia milczenia, gdy dwaj męŜczyźni stali naprzeciw siebie w ciemności. W końcu Coglin odwrócił wzrok. - Musicie zrozumieć, czym są cieniowce. Są pasoŜytami. śyją kosztem śmiertelnych stworzeń. Są magią Ŝerującą na Ŝywych istotach. Wnikają w nie, wchłaniają i stają się nimi. Lecz z jakiegoś powodu wynik nie zawsze jest ten sam. Młody Parze, przypomnij sobie leśną kobietę, na którą ty i Coll natknęliście się w czasie naszego pierwszego spotkania. Była ona cieniowcem bardziej oczywistej odmiany, śmiertelną niegdyś istotą, która została zakaŜona, wyniszczonym stworzeniem, nie bardziej mogącym sobie pomóc niŜ zwierzę zaraŜone wścieklizną. A czy pamiętasz tamtą małą dziewczynkę w górach Toffer? Lekko pogładził palcami policzek Para. Chłopiec od razu przypomniał sobie potwora, któremu wydały go pajęczaki. Czuł, jak przyciska się do niego, błagając: „przytul mnie, przytul mnie”, pragnąc rozpaczliwie, Ŝeby go objął. Wzdrygnął się, poruszony intensywnością wspomnienia. Dłoń Coglina zacisnęła się mocno na jego ramieniu.
- To takŜe był cieniowiec, ale taki, którego niełatwo rozpoznać. W róŜnym stopniu upodabniają się do nas, ukryte w ludzkiej postaci. Wygląd i zachowanie niektórych są groteskowe; te są łatwe do rozpoznania. Inne o wiele trudniej jest przejrzeć. - Ale dlaczego istnieją i takie, i takie? - zapytał niepewnie Par. Czoło Coglina zmarszczyło się. - Tego równieŜ Allanon nie wie. Cieniowce zachowały swój sekret nawet przed nim. Przez długą chwilę starzec spoglądał w bok, po czym jego wzrok znowu spoczął na nich. Na jego twarzy malowała się rozpacz. - To jest jak zaraza. Choroba rozprzestrzenia się, aŜ w końcu liczba dotkniętych nią staje się olbrzymia. KaŜdy cieniowiec potrafi przekazywać chorobę. Ich magia pozwala im przełamywać niemal kaŜdą obronę. Im więcej ich jest, tym stają się silniejsze. Co byś zrobił, Ŝeby powstrzymać zarazę, której źródło jest nieznane, objawy nie do wykrycia, zanim choroba nie rozwinie się na dobre, a lekarstwo na nią pozostaje tajemnicą? W ciszy, która zapadła, członkowie małej gromadki wymieniali niespokojne spojrzenia. W końcu Wren zapytała: - Czy to, co robią, ma jakiś cel, Coglinie? Poza samym zaraŜaniem Ŝywych istot? Czy myślą tak jak ty i ja, czy są... bezrozumne? Par patrzył na dziewczynę z nie ukrywanym podziwem. Było to najmądrzejsze pytanie, jakie którekolwiek z nich zadało. On powinien był je zadać. Coglin powoli zacierał dłonie. - Myślą jak ty i ja, i z pewnością to, co robią, ma jakiś cel. Niejasne jest jednak jaki. - Chcą nas zniszczyć - rzucił ostro Morgan. - Czy to nie wystarczający cel? Coglin pokręcił gową. - Sądzę, Ŝe chcą jeszcze czegoś więcej. Nagle Par zaczął przypominać sobie sny zesłane przez Allanona, wizje koszmarnego świata, w którym wszystko było sczerniałe i uschnięte, a Ŝycie przybrało ledwie rozpoznawalne formy. Zaczerwienione oczy połyskiwały jak drobiny Ŝaru, a przez obłoki popiołu i dymu przemykały cieniste postaci. Uświadomił sobie, Ŝe do tego właśnie chcą doprowadzić cieniowce. W jaki jednak sposób mogły urzeczywistnić taką wizję? Bezwiednie spojrzał na Wren i odnalazł swoje pytanie odbite w jej oczach. Instynktownie rozpoznał jej myśli. RównieŜ w oczach Walkera Boha ujrzał to pytanie. Dzielili te same sny i wiązały ich one ze sobą tak mocno, Ŝe przez chwilę mieli te same myśli. Twarz Coglina uniosła się nieco, wyłaniając się z mroku, który ją okrywał. - Coś prowadzi cieniowce - wyszeptał. - Istnieje moc przerastająca wszystko, co
znamy... Zdanie zamarło mu na ustach, urwane i niedokończone, jakby głos odmówił mu posłuszeństwa. Jego słuchacze wymienili spojrzenia. - Co zrobimy? - zapytała w końcu Wren. Starzec podniósł się ostroŜnie. - To, po co tutaj przybyliśmy: wysłuchamy, co Allanon ma nam do powiedzenia. Oddalił się cięŜkim krokiem i nikt nie próbował go zatrzymać.
XV Rozeszli się potem, odłączając się jeden po drugim od pozostałych, wynajdując sobie samotne zakątki, gdzie mogli oddać się własnym myślom. Spojrzenia wędrowały niespokojnie po lśniącym kobiercu czarnych skał doliny, lecz za kaŜdym razem powracały ku Hadeshor-nowi, uwaŜnie przeszukując leniwie kotłujące się wody, wypatrując oznak jakiegoś nowego ruchu. Nie było Ŝadnego. Być moŜe nic się nie zdarzy, pomyślał Par. Być moŜe wszystko to było jednak kłamstwem. Poczuł, w piersiach ucisk od przemieszanych uczuć zawodu i ulgi i zmusił się do myślenia o czymś innym. Coll znajdował się o niecałe dziesięć kroków od niego, lecz powstrzymywał się od patrzenia w jego stronę. Chciał być sam. Były rzeczy wymagające przemyślenia i Coll jedynie by go rozpraszał. To zabawne, jak wiele wysiłku wkładał od początku wyprawy w trzymanie się z dala od brata, pomyślał nagle. MoŜe było tak, poniewaŜ się o niego bał... Raz jeszcze, tym razem ze złością, zmusił się do myślenia o czymś innym. Coglin - to dopiero była zagadka. Kim był ten starzec, który zdawał się wiedzieć tak wiele o wszystkim? Sam podawał się za nieudanego druida, wysłannika Allanona. Lecz te zwięzłe określenia wydawały się bardzo nieścisłe. Par był pewien, Ŝe starzec nie mówi o sobie wszystkiego. Za jego związkami z Allanonem i Walkerem Bohem kryła się historia jakichś zdarzeń, które dla reszty z nich pozostawały tajemnicą. Allanon nie zwróciłby się o pomoc do nieudanego druida, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Istniała jakaś przyczyna udziału starca w tym spotkaniu, której Ŝadne z nich nie znało. Spojrzał ostroŜnie na Coglina, stojącego niepokojąco blisko wód Hadeshornu. Jakimś sposobem wiedział wszystko o cieniowcach. Więcej niŜ raz rozmawiał równieŜ z Allanonem. Był jedynym Ŝyjącym człowiekiem, który z nim rozmawiał od czasu śmierci druida przed trzystu laty. Par myślał przez chwilę o opowieściach o Coglinie z czasów Brin Ohmsford - na wpół oszalałym wówczas starcu, posługującym się magią przeciw widmom Mord w taki sam sposób, w jaki mógłby uŜywać miotły do walki z kurzem - taki jego obraz wyłaniał się z opowieści. Teraz był juŜ jednak inny. Panował nad sobą. Był wprawdzie zdziwaczały i ekscentryczny, lecz zwykle opanowany. Wiedział, co robi, wystarczająco dobrze, Ŝeby nie być z tego specjalnie zadowolonym. Oczywiście nie mówił tego. Ale Par nie był ślepy.
Gdzieś daleko na nocnym niebie rozbłysło światło, chwilowa jasność, która natychmiast znowu zgasła. Jakieś Ŝycie skończyło się, jakieś nowe się zaczęło, zwykła była mawiać jego matka. Westchnął. Rzadko myślał o swoich rodzicach od czasu ucieczki z Yarfleet. Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Zastanawiał się, czy dobrze się miewają. Czy jeszcze kiedyś ich zobaczy. Z determinacją zacisnął usta. Oczywiście, Ŝe zobaczy! Wszystko będzie dobrze. Allanon udzieli mu odpowiedzi - o zastosowaniach pieśni, przyczynach snów, o tym, co naleŜy zrobić w związku z cieniowcami i federacją... o wszystkich tych rzeczach. Allanon będzie to wiedział. Czas płynął, minuta za minutą, godzina za godziną, i powoli zbliŜał się świt. Par podszedł do Colla, Ŝeby z nim porozmawiać. Chciał teraz być blisko brata. Pozostali poruszali się niespokojnie, przeciągali się i chodzili z miejsca na miejsce. Powieki zaczynały ciąŜyć, a zmysły stawały się otępiałe. Daleko na wschodzie, nad czarną linią horyzontu, pojawiły się pierwsze przebłyski nadchodzącego świtu. Nie przyjdzie, pomyślał Par z rezygnacją. Jak gdyby w odpowiedzi wody Hadeshornu spiętrzyły się, a cała dolina zadrŜała, jakby coś pod nią się przebudziło. Skały przesuwały się ze zgrzytem i członkowie małej gromadki, strwoŜeni, przypadli do ziemi. Jezioro zaczęło się gotować, jego wody zakotłowały się i wysoko w górę z ostrym sykiem wystrzelił słup wodnego pyłu. Rozległy się głosy, nieludzkie i przepełnione tęsknotą. Dobywały się spod ziemi, usiłując uwolnić się z okowów niewidocznych dla dziewiątki przybyszów zgromadzonych w dolinie, które jednak oni potrafili sobie aŜ nazbyt dobrze wyobrazić. Na ten odgłos Walker wyrzucił w górę ramiona, rozsypując drobiny srebrzystego pyłu, który zapłonął blaskiem tworząc ochronną zasłonę. Pozostali zakryli dłońmi uszy, lecz nic nie było w stanie stłumić tego dźwięku. Potem ziemia zaczęła grzmieć i huk dobywający się z jej głębi zagłuszył nawet tamte krzyki. Chude jak patyk ramię Coglina uniosło się, wskazując jezioro. Hadeshorn przeistoczył się w jeden wielki odmęt, jego wody zakotłowały się wściekle i z głębin wyłonił się... - Allanon! - wykrzyknął podniecony Par wśród rozszalałego zgiełku. Rzeczywiście był to druid. Rozpoznali go od razu, wszyscy. Pamiętali go z opowieści sprzed trzystu lat; rozpoznali go w najgłębszym zakątku swej duszy, skąd szepce niezłomna pewność. Uniósł się w nocne powietrze, otoczony świetlistą poświatą, uwolniony w jakiś sposób z wód Hadeshornu. Wynurzył się z jeziora i stanął na jego powierzchni, duch z jakiegoś podziemnego świata, szary i przezroczysty, mieniący się słabo na tle ciemności. Od stóp do
głów spowity był w płaszcz z kapturem - wysoki i potęŜny cień człowieka, którym był niegdyś. Jego długa, brodata twarz o wyrazistych rysach zwrócona była w ich stronę, a przenikliwe oczy nicowały ich dusze, poddając je badaniu i osądowi. Par Ohmsford zadrŜał. Wody przestały się kotłować, zgiełk ustał, zawodzenie przebrzmiało wśród ciszy, która jeszcze długo unosiła się nad całym przestworem doliny. Cień ruszył w ich stronę, wyraźnie bez pośpiechu, jakby chciał zadać kłam słowom Coglina, Ŝe moŜe jedynie krótką chwilę przebywać w świecie ludzi. Jego spojrzenie ani na moment nie oderwało się od ich oczu. Par nigdy przedtem nie był tak przeraŜony. Chciał uciekać. Chciał biec co sił w nogach, lecz stał wrośnięty w ziemię, niezdolny do uczynienia kroku. Cień podszedł do skraju wody i zatrzymał się. Gdzieś z głębi własnych myśli członkowie małej gromadki usłyszeli, jak mówi: .Jestem Allanonem, który był”. Powietrze wypełnił szept, głosy nieŜyjących istot powtarzające jak echo słowa cienia. „Przywoływałem was do siebie w waszych snach: Para, Wren i Walkera. Dzieci Shannary, zostałyście do mnie wezwane. Koło czasu znowu się obróciło: magia narodzi się na nowo, zaufanie, jakim was obdarzono, zostanie uczczone, wiele rzeczy rozpocznie się i zakończy”. Głos w ich wnętrzu, niski i dźwięczny, stał się ochrypły od uczuć, które przejmowały do głębi. „Nadchodzą cieniowce. Nadchodzą z obietnicą zniszczenia, nadciągają nad cztery krainy z pewnością dnia następującego po nocy”. Nastąpiła chwila ciszy, kiedy szczupłe dłonie cienia utkały wizję jego słów z materii nocnego powietrza, tkaninę, która zawisła, mieniąc się jasnymi barwami na tle mglistej ciemności. Sny, które im zesłał, oŜyły, obrazy koszmarnego szaleństwa. Po chwili rozmyły się i zniknęły. Głos szeptał bezgłośnie. „Tak będzie, jeśli nie usłuchacie”. Par czuł, jak słowa te rozbrzmiewają w całym jego ciele jak grzmienie ziemi. Chciał spojrzeć na pozostałych, chciał zobaczyć wyraz malujący się na ich twarzach, lecz głos cienia utrzymywał go w swej władzy, nie pozwalając mu się poruszyć. Inaczej było z Walkerem Bohem. Jego głos był równie lodowaty jak głos cienia. - Powiedz nam, czego chcesz, Allanonie! Niech się to raz skończy! Ołowiane spojrzenie Allanona przeniosło się na ciemną postać i zatrzymało na niej. Walker Boh mimo woli zatoczył się o krok do tyłu. Cień wyciągnął rękę.
„Zniszczcie cieniowce! Osłabiają one ludzi, wpełzają do ich ciał, przybierają wedle woli ich postać, stając się nimi, wykorzystując ich, zmieniając się w nieforemnego olbrzyma i oszalałą leśną kobietę, których juŜ spotkaliście, i w inne jeszcze istoty. Nikt tego nie powstrzymuje. Nikt tego nie powstrzyma, jeśli nie wy”. - Ale co mamy zrobić? - zapytał od razu Par prawie bez zastanowienia. Cień był niemal dotykalny, kiedy się pojawił, jak duch, który oblekł się znowu w pełnię Ŝycia. Lecz jego zarysy zaczynały juŜ się rozmywać i ten, który był niegdyś Allanonem, stał się przezroczysty i ulotny jak dym. „Dziecko Shannary. Jeśli cieniowce mają zostać zniszczone, trzeba przywrócić równowagę - nie na jakiś czas, nie tylko w tej epoce, lecz na zawsze. Potrzebna jest magia. Magia, która połoŜy kres temu marnotrawstwu Ŝycia. Magia, która odbuduje podstawy ludzkiej egzystencji w śmiertelnym świecie. Magia jest waszym dziedzictwem: twoim, Wren i Walkera. Musicie to przyjąć do wiadomości i zaakceptować”. Hadeshorn znowu zaczął się gotować i członkowie małej gromadki cofnęli się przed jego sykiem i buchającym z niego pyłem wodnym - wszyscy oprócz Coglina, który stał nieruchomo jak głaz, z głową zwieszoną na wątłej piersi. Cień Allanona zdawał się rozrastać nagle na tle nocnego nieba, unosząc się do góry przed ich oczami. Szaty rozpostarły się szeroko. Oczy cienia spoczęły na Parze i chłopiec poczuł, jak dźgnięcie niewidzialnego palca przeszywa mu pierś. „Parze Ohmsfordzie, powierniku obietnicy pieśni, powierzam ci zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Tylko dzięki Mieczowi prawda moŜe zostać odkryta i tylko dzięki prawdzie cieniowce zostaną pokonane. Podejmij Miecz, Parze; władaj nim zgodnie z nakazami swego serca, a dane ci będzie odkrycie prawdy o cieniowcach”. - Oczy przesunęły się. - „Wren, córko ukrytych, zapomnianych Ŝywotów, twoje zadanie jest równie waŜne. Krainy oraz ich ludność nie mogą zostać uzdrowione bez czarodziejskiej mocy elfów. Odnajdź je i przywróć je światu ludzi. Odnajdź je. Tylko wówczas choroba będzie mogła zostać przezwycięŜona”. Hadeshorn zaniósł się głośnym pomrukiem. „Ty, Walkerze Bohu, człowieku bez wiary, szukaj tej wiary oraz zrozumienia koniecznego do jej podtrzymania. Znajdź ostatnie lekarstwo potrzebne do uzdrowienia krain. Znajdź zaginiony Paranor i przywróć do Ŝycia druidów”. Na twarzach wszystkich malowało się zdumienie, które na chwilę powstrzymało okrzyki niedowierzania wyrywające im się z piersi. Potem jednak wszyscy naraz zaczęli wrzeszczeć, przy czym ich słowa zagłuszały się nawzajem, gdy kaŜde usiłowało przebić się przez zgiełk. Lecz okrzyki ustały natychmiast, kiedy cień rozłoŜył ramiona w szerokim geście,
który sprawił, Ŝe ziemia znowu zaczęła grzmieć. „Przestańcie!” Wody Hadeshornu pieniły się i syczały za jego plecami, gdy stał zwrócony w ich stronę. Na wschodzie zaczynało się przejaśniać; lada chwila mógł nastać świt. Głos cienia znów stał się szeptem. „Chcielibyście wiedzieć więcej. śyczyłbym sobie, aby tak mogło być. Powiedziałem wam jednak wszystko, co mogłem. Nie mogę powiedzieć więcej. Brak mi po śmierci tej mocy, jaką posiadałem za Ŝycia. Wolno mi widzieć jedynie fragmenty świata, który był, oraz przyszłości, która nadejdzie. Nie jestem w stanie odnaleźć tego, co jest ukryte przed wami, gdyŜ jestem zamknięty w świecie, w którym materia ma niewielkie znaczenie. KaŜdego dnia moja pamięć o tym staje się coraz słabsza. Przeczuwam to, co jest, oraz to, co jest moŜliwe; to musi wystarczyć. Dlatego słuchajcie mnie uwaŜnie. Nie mogę z wami pójść. Nie mogę was poprowadzić. Nie mogę odpowiedzieć na pytania, z którymi przyszliście: ani o magii, ani o rodzinie, ani o was samych. Wszystko to musicie zrobić sami. Mój czas w czterech krainach przeminął, dzieci Shannary. To, co kiedyś się stało z Bremenem, teraz stało się ze mną. Nie jestem skuty łańcuchami niepowodzenia jak on, lecz jednak jestem skuty. Śmierć stanowi granicę zarówno czasu, jak i istnienia. Ja naleŜę do przeszłości. Przyszłość czterech krain jest w waszych rękach i tylko w waszych”. - Lecz wymagasz od nas niemoŜliwego! - rozpaczliwie wykrzyknęła Wren. - Gorzej jeszcze! Wymagasz rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć! - grzmiał Walker. - Druidzi mają zostać wskrzeszeni? Paranor podniesiony z ruin? Cień odpowiedział cichym głosem: „Proszę o to, co musi się stać. Posiadacie zdolności, odwagę, prawo i pragnienie konieczne do zrobienia tego, o co was proszę. Uwierzcie w to, co wam mówiłem. Zróbcie, jak powiedziałem. Wówczas cieniowce zostaną zniszczone!” Par czuł, jak rozpacz ściska go za gardło. Duch Allanona zaczął się rozpływać. - Gdzie mamy szukać? - wykrzyknął gorączkowo. - Gdzie mamy rozpocząć nasze poszukiwania? Allanonie, musisz nam to powiedzieć! Nie było odpowiedzi. Cień oddalił się jeszcze bardziej. - Nie! Nie moŜesz odejść! - wykrzyknął nagle Walker Boh. Cień zaczął się pogrąŜać w wodach Hadeshornu. - Druidzie, zabraniam ci! - krzyczał rozwścieczony Walker, sypiąc iskrami własnej magii z rąk, które wyrzucił do przodu, jakby usiłując powstrzymać tamtego. W odpowiedzi na to cała dolina zdawała się wybuchać. Ziemia trzęsła się tak, Ŝe skały
podskakiwały ze straszliwym łoskotem, z gór, jakby na wezwanie, nadleciał wicher, Hadeshorn kotłował się w porywie wściekłego szału, zmarli zanosili się krzykiem, a cień Allanona stanął w płomieniach. Członkowie małej kompanii zostali rzuceni na ziemię, gdy szalejące wokół nich moce zderzyły się ze sobą, i wszystko zostało pochwycone w wir światła i dźwięku. W końcu zrobiło się znowu cicho i ciemno. OstroŜnie unieśli głowy i rozejrzeli się wokół. Dolina była wolna od cieni i duchów oraz wszystkiego, co im towarzyszyło. Ziemia się uspokoiła, a Hadeshorn stał się cichym, niezmąconym przestworem blasku odbijającym oślepiające światło słońca, które wyłaniało się z mroku na wschodzie. Par Ohmsford powoli podniósł się na nogi. Miał uczucie, jakby obudził się ze snu.
XVI Ochłonąwszy nieco, członkowie małej gromadki stwierdzili, Ŝe nie ma Coglina. Z początku myśleli, Ŝe to niemoŜliwe, byli pewni, Ŝe muszą się mylić, i wyczekująco rozglądali się za nim wkoło, przeszukując wzrokiem ociągające się nocne cienie. Lecz w dolinie znajdowało się niewiele miejsc, gdzie moŜna by się ukryć, a starca nigdzie nie było widać. - MoŜe porwał go cień Allanona. - Morgan spróbował zaŜartować. Nikt się nie zaśmiał. Nikt się nawet nie uśmiechnął. Byli juŜ dostatecznie przygnębieni wszystkim innym, co wydarzyło się tej nocy, i dziwne zniknięcie starca zwiększyło jedynie ich niepokój. Znikanie i pojawianie się bez ostrzeŜenia dawno zmarłych druidów to jedno; zupełnie czymś innym było przepadniecie bez śladu człowieka z krwi i kości. Poza tym Coglin był ostatnim ogniwem łączącym ich ze znaczeniem ich snów oraz przyczyną ich przybycia tutaj. Teraz, kiedy to ogniwo wydawało się zerwane, wszyscy zdali sobie boleśnie sprawę, Ŝe muszą odtąd polegać wyłącznie na sobie. Jeszcze przez chwilę stali niepewnie w miejscu. Potem Walker mruknął coś o marnowaniu czasu. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przybył, a reszta małej gromadki podąŜyła za nim. Słońce stało teraz ponad horyzontem, złocąc się na bezchmurnym i błękitnym niebie; na nagie szczyty Smoczych Zębów spływało juŜ ciepło dnia. Kiedy docierali do krawędzi doliny, Par obejrzał się przez ramię. Hadeshorn rozciągał się w dole, posępny i obojętny. Droga powrotna upłynęła im w milczeniu. Wszyscy myśleli o tym, co powiedział druid, zastanawiając się nad powierzonymi im przezeń zadaniami, i Ŝadne z nich nie było jeszcze gotowe do rozmowy. Par z pewnością nie był. To, co mu powiedziano, wprawiło jego myśli w taki zamęt, iŜ jedynie z trudem mógł uwierzyć, Ŝe naprawdę to słyszał. Wraz z Collem podąŜał za pozostałymi, wpatrując się w ich plecy, gdy szli gęsiego przez wyłomy w skałach ścieŜką prowadzącą uskokiem urwiska do podnóŜa gór oraz ich obozu, i myślał głównie o tym, iŜ Walker miał jednak rację, mówiąc, Ŝe jakkolwiek by sobie wyobraŜał spotkanie z cieniem Allanona, zawsze będzie się mylił. W pewnej chwili Coll zapytał go, czy dobrze się czuje, a on bez słowa skinął głową, zastanawiając się przy tym, czy jeszcze kiedykolwiek naprawdę będzie się tak czuł. „Odzyskaj Miecz Shannary”, nakazał mu duch. Ale jak, na Boga, miał to zrobić? Oczywista na pozór niewykonalność tego zadania była przytłacząjąca. Nie miał pojęcia, od czego zacząć. O ile wiedział, nikt nawet widział Miecza od czasu zajęcia Tyrsis przez
federację przed górą stu laty. A mógł on zniknąć jeszcze wcześniej. Na pewno jednak nikt go nie widział od tamtego czasu. Podobnie jak większość tego, co się wiązało z czasami druidów i magii, Miecz stanowił część niemal zapomnianej legendy. Nie było Ŝadnych druidów ani elfów, ani magii - w kaŜdym razie nie dzisiaj, nie w świecie ludzi. Jak często to słyszał? Zacisnął zęby. Co właściwie miał zrobić? Co którekolwiek z nich tiało zrobić? Allanon nie udzielił im Ŝadnych wskazówek poza wyznaczeniem kaŜdemu obiektu poszukiwań i zapewnieniem, Ŝe to, o co ich prosi, jest zarówno moŜliwe, jak i niezbędne. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Nie padło ani słowo o jego własnej magii, o zastosowaniach pieśni, o których sądził, Ŝe są przed nim ukryte. Nic nie zostało powiedziane o sposobach jej wykorzystania. Nie miał nawet okazji zadać pytań. Nie wiedział o magii ani trochę więcej niŜ przedtem. Był zły i zawiedziony. Przepełniał go jeszcze tuzin innych uczuć, zbyt zawikłanych, by je określić. Odzyskać Miecz Shannary - bagatela! A potem co? Co miał z nim zrobić? Wyzwać cieniowce do jakiegoś rodzaju walki? Uganiać się po świecie w ich poszukiwaniu i niszczyć jednego po drugim? Do twarzy napłynęła mu krew. Do kroćset! Czemu miałby w ogóle zaprzątać sobie czymś takim głowę? Coś w nim zaskoczyło. Tak, w tym właśnie tkwiła istota całego problemu, czyŜ nie? Czy powinien w ogóle zastanawiać się nad zrobieniem tego, o co prosił go Allanon - nie tyle nad poszukiwaniem cieniowców z Mieczem Shannary, co raczej nad poszukiwaniem w pierwszym rzędzie samego Miecza Shannary? To wymagało rozstrzygnięcia. Spróbował na chwilę uwolnić się od myśli o tym, pogrąŜając się w chłodnym cieniu urwiska, które w tym miejscu osłaniało jeszcze ścieŜkę; lecz, jak wylęknione dziecko czepiające się kurczowo matki, problem ten nie dawał się odpędzić. Widział, jak Steff idący przed nim mówi coś do Teel, a potem do Morgana, potrząsając przy tym gwałtownie głową. Widział wyprostowane plecy Walkera Boha. Widział Wren kroczącą energicznie za swoim stryjem, jakby miała za chwilę na niego wejść. Wszyscy oni byli równie poirytowani i zniechęceni jak on; było to aŜ nazbyt widoczne. Czuli się oszukani tym, co im powiedziano - albo czego nie powiedziano. Oczekiwali czegoś bardziej konkretnego, czegoś określonego, czegoś, co stanowiłoby odpowiedź na pytania, z którymi przybyli. Wszystkiego, tylko nie tych niewykonalnych zadań, które im powierzono! Allanon powiedział jednak, Ŝe zadania te nie są niewykonalne, Ŝe moŜna im sprostać i Ŝe wyznaczona przezeń trójka posiada zdolności i hart ducha konieczne do ich wykonania, a takŜe prawo do tego. Par westchnął. Czy powinien w to uwierzyć?
I znowu zaczął się zastanawiać, czy w ogóle powinien rozwaŜać zrobienie tego, o co go poproszono. Ale przecieŜ juŜ właśnie to rozwaŜał, czyŜ nie? CóŜ innego robił, roztrząsając tę sprawę? Wyszedł z cienia skał na kamienistą ścieŜkę prowadzącą w dół do obozowiska. Spróbował na chwilę zapomnieć o swoim gniewie i zniechęceniu i odzyskać jasność myśli. Czy wiedział coś, na czym mógł się oprzeć? Sny rzeczywiście były wezwaniem od Allanona - to wydawało się teraz pewne. Druid przybył do nich, tak jak przychodził do Ohmsfordów w przeszłości, prosząc ich o pomoc przeciw ciemnej magii zagraŜającej czterem krainom. Jedyna róŜnica oczywiście polegała na tym, Ŝe tym razem musiał się pojawić jako duch. Coglin, dawny druid, był jego wysłannikiem z krwi i kości, mającym dopilnować, by wezwanie zostało wysłuchane. Coglin cieszył się zaufaniem Allanona. Przez chwilę Par zastanawiał się, czy rzeczywiście wierzy w to ostatnie stwierdzenie, i uznał, Ŝe tak. Cieniowce są prawdziwe, myślał dalej. Są niebezpieczne, złe i z pewnością stanowią zagroŜenie dla plemion i czterech krain. Są magią. Zatrzymał się znowu. Jeśli cieniowce rzeczywiście są magią, do ich pokonania zapewne potrzebna będzie magia. A jeśli tak jest w istocie, o wiele bardziej przekonująco brzmi to, co powiedzieli Allanon i Coglin. Nadawało to cech prawdopodobieństwa historii o pochodzeniu i rozwoju cieniowców oraz stwierdzeniu, Ŝe równowaga została zachwiana. NiezaleŜnie od tego, czy przyjmowało się załoŜenie, Ŝe winne są temu cieniowce, czy nie, w czterech krainach z pewnością działo się wiele złego. Wielką część winy za to federacja przypisywała magii elfów i druidów - magii, o której stare opowieści twierdziły, Ŝe jest dobra. Par sądził jednak, Ŝe prawda leŜy gdzieś pośrodku. Magia sama w sobie - jeśli wierzyło się w nią tak, jak Par w nią wierzył - nigdy nie była dobra ani zła; była po prostu mocą. Taka nauka płynęła z pieśni. Wszystko zaleŜało od tego, w jaki sposób się magii uŜywało. Par zmarszczył brwi. Jeśli tak jest, to co będzie dalej, skoro cieniowce uŜywają magii do stwarzania problemów wśród plemion w taki sposób, Ŝe Ŝadne z nich nie jest w stanie tego dostrzec? Co, jeśli jedynym sposobem walki z taką magią jest wystąpienie przeciwko temu, kto ją stosuje, sprawienie, by powróciła do zastosowań, do jakich została przeznaczona? Co, jeśli druidzi i elfy, a takŜe takie talizmany, jak Miecz Shannary, są rzeczywiście niezbędne do osiągnięcia tego celu? Jest w tym sporo racji, przyznał niechętnie. Ale czy wystarczająco duŜo? Z przodu ukazało się obozowisko, nie zmienione od czasu ich wyruszenia w drogę
poprzedniej nocy, pocięte smugami słonecznego światła i cofającego się cienia. Konie, wciąŜ przywiązane do kołków palisady, zarŜały na ich powitanie. Par zauwaŜył, Ŝe znajduje się wśród nich wierzchowiec Coglina. Najwidoczniej starzec nie wrócił tutaj. Nagle stwierdził, Ŝe myśli o tym, w jaki sposób Coglin wcześniej do nich przybywał; gdy ukazywał się nieoczekiwanie kaŜdemu z nich, Walkerowi, Wren i jemu, mówił im to, co miał do powiedzenia, i odchodził równie nagle, jak się pojawił. Tak było za kaŜdym razem. Oznajmiał kaŜdemu z nich z osobna, co naleŜy zrobić, po czym pozwalał im decydować, co z tym dalej poczną. Być moŜe, pomyślał Par, tym razem uczynił podobnie: po prostu pozostawił ich, by sami podjęli decyzję. Dotarli do obozu, wciąŜ nie zamieniwszy z sobą więcej niŜ kilka słów, i stanęli, rozglądając się niepewnie wokół. Ktoś zaproponował, Ŝeby najpierw coś zjeść albo się przespać, lecz wszyscy szybko odrzucili ten pomysł. Nikomu naprawdę nie chciało się jeść ani spać; nie odczuwali głodu ani zmęczenia. Byli teraz gotowi do rozmowy o tym, co się wydarzyło. Chcieli poddać sprawę pod dyskusję oraz wyrazić myśli i uczucia, jakie narastały i kotłowały się w nich podczas drogi powrotnej. - Doskonale - rzekł Walker Boh po pełnej napięcia chwili ciszy. - Skoro nikt inny nie chce tego powiedzieć, ja to zrobię. Cała ta sprawa to czyste szaleństwo. Paranor nie istnieje. Druidzi nie istnieją. Od ponad stu lat w czterech krainach nie ma juŜ Ŝadnych elfów. Miecza Shannary nie widziano co najmniej równie dawno. śadne z nas nie ma najmniejszego pojęcia, jak zabrać się do przywracania ich światu, jeśli jest to w ogóle moŜliwe. Ja przypuszczam, Ŝe nie jest. Sadzę, Ŝe druidzi raz jeszcze prowadzą grę z Ohmsfordami. I bardzo mi się to nie podoba! Twarz nabiegła mu krwią i wydłuŜyła się mocno. Par przypomniał sobie, jaki wściekły Walker był w dolinie. Ledwie panował nad sobą. Nie był to Walker Boh, jakiego pamiętał. - Nie wydaje mi się, Ŝebyśmy mogli potraktować to, co się tam wydarzyło, tylko jako grę - zaczął Par, lecz Walker Boh przerwał mu gwałtownie. - Nie, oczywiście, Ŝe nie, Par. Traktujesz to wszystko jako sposobność do zaspokojenia swojej niezdrowej ciekawości co do zastosowań magii! Ostrzegałem cię juŜ wcześniej, Ŝe magia nie jest darem, jak sobie wyobraŜasz, lecz przekleństwem! Czemu upierasz się, Ŝeby widzieć w niej coś innego? - Przypuśćmy, Ŝe cień mówił prawdę. - Głos Colla był spokojny i mocny i natychmiast odwrócił uwagę Walkera od Para. - Nie ma za grosz prawdy w tych zakapturzonych szalbierzach! Nigdy jej w nich nie było! Karmią nas okruchami wiedzy, ale nigdy nie mówią nam wszystkiego! Wykorzystują
nas! Zawsze nas wykorzystywali! - Ale nigdy nie robili tego nieroztropnie, nie tracili z oczu tego, co musi zostać zrobione. Tak mówią opowieści. - Coll nie ustępował. - Wcale nie twierdzę, Ŝe powinniśmy zrobić to, czego domagał się cień. Mówię tylko, Ŝe nie ma sensu odrzucać całej sprawy ze względu na jedną moŜliwość spośród wielu. - Okruchy wiedzy, o których mówisz, zawsze były prawdziwe - dorzucił Par do zdumiewająco wymownej obrony Colla. - Chodzi o to, Ŝe Allanon nigdy nie powiedział od razu całej prawdy. Zawsze coś skrywał. Walker patrzył na nich, potrząsając głową, jakby byli małymi dziećmi. - Półprawda moŜe być równie zgubna jak kłamstwo - rzekł spokojnie. Gniew ustępował juŜ i jego miejsce zajmował ton rezygnacji. - Powinniście to wiedzieć. - Wiem, Ŝe i jedno, i drugie moŜe być niebezpieczne. - Więc po co się przy tym upierać? Zostaw to! - Stryju - rzekł Par z przyganą w głosie, zdumiewającą nawet dla niego samego przecieŜ jeszcze niczego nie postanowiłem. Walker spoglądał na niego przez długą chwilę - wysoka, blada postać na tle przejaśniającego się nieba. Z jego twarzy nie sposób było niczego wyczytać. - Naprawdę? - zapytał cicho. Następnie odwrócił się, zebrał swoje koce oraz pozostałe rzeczy i zwinął je. - W takim razie wyraŜę to inaczej. Gdyby wszystko to, co cień powiedział, było prawdą, nie miałoby to większego znaczenia. Ja juŜ zdecydowałem. Nie uczynię nic, by przywrócić czterem krainom Paranor i druidów. Nie ma chyba niczego, czego mniej bym pragnął. Czasy druidów i Paranoru widziały więcej szaleństwa, niŜ nasza epoka zdoła kiedykolwiek doświadczyć. Miałbym sprowadzić z powrotem tych starców z ich magią i czarami, ich igraniem z Ŝyciem ludzi, jakby byli oni zabawkami? - Wstał i obrócił się w ich stronę. Jego blada twarz była zimna jak granit. - Wolałbym odciąć sobie rękę, niŜ doczekać powrotu druidów! Pozostali spojrzeli na siebie z konsternacją, kiedy Walker odwrócił się, by dokończyć pakowania swego tobołka. - A zatem schowasz się w swojej dolinie? - rzucił Par ze złością. - Być moŜe. - Walker nie spojrzał na niego. - A co będzie, jeśli cień mówił prawdę, Walkerze? Co będzie, jeśli nastąpi wszystko to, co przepowiedział, i władza cieniowców dosięgnie nawet Hearthstone? Co wtedy zrobisz? - To, co będę musiał. - Twoją własną magią? - rzucił ostro Par. - Magią, której nauczył cię Coglin?
Blada twarz jego stryja uniosła się gwałtownie. - Skąd o tym wiesz? - Jaka jest róŜnica między twoją magią a magią druidów, Walkerze? - Par pokręcił głową. - Czy nie są jednym i tym samym? Uśmiech tamtego był zimny i nieprzyjazny. - Czasami, Par, jesteś głupcem - rzekł, kończąc rozmowę. Gdy podniósł się chwilę później, był spokojny. - Zrobiłem w tej sprawie, co do mnie naleŜało. Przybyłem, jak mi nakazano, i wysłuchałem tego, czego miałem wysłuchać. Do niczego więcej nie jestem zobowiązany. Wy musicie sami zadecydować, co zrobicie. Jeśli o mnie chodzi, nie mam z tym więcej nic wspólnego. Przeszedł między nimi, nie zatrzymując się, i ruszył w stronę miejsca, gdzie uwiązane były konie. Przytroczył swój tobołek, dosiadł konia i odjechał. Ani razu się nie obejrzał. Pozostali członkowie małej gromadki przypatrywali mu się w milczeniu. To była szybka decyzja, pomyślał Par - decyzja, na której podjęciu Walkerowi zdawało się bardzo zaleŜeć. Zastanawiało go dlaczego. Kiedy jego stryj odjechał, spojrzał na Wren. - A ty? Dziewczyna wolno pokręciła głową. - Nie mam uprzedzeń i przesądów Walkera, z którymi musiałabym się zmagać, ale podzielam jego wątpliwości. - Podeszła do grupy skał i usiadła. Par podąŜył za nią. - Czy myślisz, Ŝe duch mówił prawdę? - WciąŜ jeszcze zadaję sobie pytanie, czy duch naprawdę był tym, za kogo się podawał, Par. - Wren wzruszyła ramionami. - Czułam, Ŝe tak jest, serce mi to mówiło, a jednak... - Nie dokończyła. - Nie wiem nic o Allanonie poza tym, co mówią opowieści, a i te znam słabo. Ty znasz je lepiej ode mnie. Co sądzisz? - To był Allanon. - Par się nie wahał. - I myślisz, Ŝe mówił prawdę? Par zauwaŜył, Ŝe pozostali podchodzą, Ŝeby się do nich przyłączyć, milczący i czujni. - Myślę, Ŝe istnieje powód, by sądzić, Ŝe tak było. - Podzielił się z nimi przemyśleniami, które poczynił podczas drogi powrotnej z doliny. Był zaskoczony, jak przekonująco to brzmi. JuŜ nie błądził po omacku i zaczynał nabierać zaufania do swoich argumentów. - Nie przemyślałem tego tak dobrze, jak bym chciał - zakończył. - Ale jaki powód mógłby mieć duch, Ŝeby nas tutaj sprowadzić i powiedzieć nam to wszystko, jeśli nie chciał odsłonić przed nami
prawdy? Czemu miałby nas okłamywać? Walker jest przekonany, Ŝe wchodzi tu w grę oszustwo, chociaŜ ja niczego takiego nie dostrzegam ani nie wiem, czemu miałoby ono słuŜyć. Poza tym - dodał - Walker boi się tego wszystkiego: druidów, magii i czego tam jeszcze. Coś przed nami ukrywa. Czuję to. Prowadzi tę samą grę, o którą oskarŜa Allanona. Wren skinęła głową. - Rozumie jednak równieŜ druidów. - Kiedy Par spojrzał na nią zbity z tropu, uśmiechnęła się smutno. - Oni wiele ukrywają, Par. Ukrywają wszystko, co według nich nie powinno zostać ujawnione. Tacy właśnie są. Tutaj równieŜ niejedno się przed nami ukrywa. To, co nam powiedziano, było zbyt niepełne, obwarowane zbyt wieloma zastrzeŜeniami. W kaŜdym razie traktuje się nas nie inaczej niŜ dawniej naszych przodków. Zapanowało długie milczenie. - MoŜe powinniśmy wrócić do doliny dziś w nocy i zobaczyć, czy duch znów nam się nie ukaŜe - zasugerował Morgan tonem pełnym wątpliwości. - MoŜe powinniśmy dać Coglinowi szansę ponownego pojawienia się - dodał Coll. Par potrząsnął głową. - Nie sądzę, byśmy mieli w najbliŜszym czasie ujrzeć znowu któregoś z nich. Myślę, Ŝe jakakolwiek okaŜe się nasza decyzja, będziemy musieli ją podjąć bez ich pomocy. - Ja teŜ tak uwaŜam. - Wren podniosła się. - Mam odnaleźć elfy i... jak on to powiedział?... przywrócić je światu ludzi. To bardzo przemyślany dobór słów, ale ja ich nie rozumiem. Nie mam pojęcia, gdzie są elfy, ani nawet gdzie mogłabym próbować ich szukać. Od niemal dziesięciu lat mieszkam w Westlandii, Garth jeszcze o wiele dłuŜej, i byliśmy w kaŜdym jej zakątku. Mogę was zapewnić, Ŝe nie ma tam Ŝadnych elfów. Gdzie jeszcze mam ich szukać? - Podeszła do Para i spojrzała mu w twarz. - Wracam do domu. Nie mam tu nic więcej do roboty. Będę musiała to przemyśleć, ale nawet myślenie moŜe się na nic nie zdać. Jeśli sny się powtórzą i otrzymam wskazówkę, gdzie mam rozpocząć poszukiwania, wówczas być moŜe spróbuję. Ale tymczasem... - Wzruszyła ramionami. - Do widzenia, Par. Uścisnęła go i pocałowała, po czym poŜegnała się w ten sam sposób z Collem i - tym razem - nawet z Morganem. Skinęła głową karłom i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Garth przyłączył się do niej w milczeniu. - Chciałbym, Ŝebyś została jeszcze trochę, Wren. - Par, w którym wzbierała desperacja na myśl, Ŝe będzie musiał się ze wszystkim zmierzyć sam, próbował ją zatrzymać. - A moŜe to ty pojedziesz ze mną? - odparła. - Myślę, Ŝe klimat Westlandii lepiej by ci słuŜył. Par spojrzał na Colla. Brat zmarszczył brwi. Morgan odwrócił wzrok. Par westchnął i
niechętnie potrząsnął głową. - Nie, najpierw muszę sam podjąć jakąś decyzję. Dopiero wtedy będę wiedział, gdzie powinienem być. Skinęła ze zrozumieniem głową. Zebrała juŜ swoje rzeczy i podeszła do niego. - Być moŜe patrzyłabym na to inaczej, gdybym, jak ty i Walker, posiadała magiczną moc, która by mnie chroniła. Ale jej nie mam. Nie władam pieśnią ani nie znam nauk Coglina, na których mogłabym polegać. Mam tylko woreczek z malowanymi kamykami. - Pocałowała go raz jeszcze. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, znajdziesz mnie w Tirfing. UwaŜaj na siebie, Par. Wyjechała z obozowiska wraz z podąŜającym z tyłu Garthem. Pozostali patrzyli, jak się oddalają - kędzierzawa dziewczyna i jej olbrzymi towarzysz w pstrokatym stroju. Po paru minutach byli juŜ tylko punkcikami na zachodnim horyzoncie, a ich konie niemal zupełnie zginęły z oczu. Par patrzył za nimi jeszcze chwilę. Potem spojrzał znowu na wschód - za Walkerem Bohem. Czuł się tak, jakby okradzione go z jakiejś cząstki jego samego. Coll zaczął nalegać, Ŝeby coś zjedli; od ich ostatniego posiłku upłynęło juŜ ponad dwanaście godzin, a myślenie o pustym Ŝołądku nie miało sensu. Par był wdzięczny za tę chwilę wytchnienia, nie chciał bowiem stawać przed koniecznością podjęcia decyzji pod świeŜym wraŜeniem zawodu, jaki sprawiło mu odejście Walkera i Wren. Zjadł rosół ugotowany przez Steffa, zagryzając go kilkoma kromkami czerstwego chleba i owocami, wypił kilka kubków piwa i poszedł się umyć do źródła. Po powrocie za radą brata połoŜył się na parę minut i w chwilę potem juŜ spał. Było południe, kiedy się obudził. Huczało mu w głowie, odczuwał ból w całym ciele i miał zupełnie sucho w gardle. Śnił o rzeczach, o których wolałby nigdy nie śnić: o Rimmerze Dallu i szperaczach federacji ścigających go w pustych, wypalonych budynkach miasta; o przyglądających się temu karłach, głodujących i bezradnych wobec okupacji, której w Ŝaden sposób nie mogli zaradzić; o cieniowcach czyhających za kaŜdym ciemnym rogiem, który mijał, uciekając; o duchu Allanona krzyczącym ostrzegawczo przy kaŜdym nowym zagroŜeniu, lecz równieŜ śmiejącym się z jego sytuacji. śołądek podchodził mu do gardła, ale przemógł w sobie to uczucie. Umył się znowu, wypił jeszcze trochę piwa, usiadł w cieniu starej topoli i poczekał, aŜ nudności ustąpią. Stało się to szybciej, niŜ oczekiwał, i wkrótce pałaszował drugą miskę rosołu. Coll podszedł do niego, kiedy jadł. - Czujesz się lepiej? Nie wyglądałeś zbyt dobrze, kiedy się obudziłeś.
Par skończył jeść i odstawił miskę. - To prawda. Ale juŜ jest dobrze. - Na dowód uśmiechnął się. Coll usiadł obok niego, opierając się o chropowaty pień drzewa. Umościł wygodnie swe potęŜne ciało, spoglądając z głębi chłodnego cienia na południowy skwar. - Zastanawiałem się - zaczai, marszcząc w zamyśleniu szeroką twarz; sprawiał wraŜenie, jakby nie miał ochoty mówić dalej. - Zastanawiałem się nad tym, co zrobię, jeśli postanowisz udać się na poszukiwania Miecza. Par natychmiast obrócił się w jego stronę. - Coll, ja nawet nie... - Nie, Par. Pozwól mi dokończyć. - Coll nie ustępował. - Jeśli się czegoś nauczyłem w obcowaniu z tobą, to tego, Ŝeby próbować cię uprzedzić, kiedy przychodzi do podejmowania decyzji. Inaczej podejmujesz je pierwszy, a kiedy juŜ to zrobisz, są jak wykute w kamieniu! Spojrzał na brata. - Przypominasz sobie moŜe, Ŝe juŜ kiedyś rozmawialiśmy o tym? WciąŜ ci mówię, Ŝe znam cię lepiej niŜ ty sam. Pamiętasz, jak parę lat temu wpadłeś do Rappahalladranu i niemal się utopiłeś, kiedy polowaliśmy w lesie Duln na srebrnego lisa? Mówiono, Ŝe nie ma juŜ ani jednego srebrnego lisa w Sudlandii, ale tamten stary traper powiedział nam, Ŝe widział takiego, i to ci wystarczyło. Rappahalladran występował z brzegów, była późna wiosna i ojciec powiedział nam, Ŝebyśmy nie próbowali się przeprawiać; kazał nam przyrzec, Ŝe nie będziemy tego robić. W tej samej chwili, kiedy składałeś tę obietnicę, wiedziałem juŜ, Ŝe ją złamiesz, jeśli będziesz musiał. W momencie, kiedy ją składałeś! - No, nie powiedziałbym... - Par zmarszczył czoło. - Chodzi o to - przerwał mu Coll - Ŝe zwykle wiem, kiedy juŜ się na coś zdecydowałeś. I sądzę, Ŝe Walker Boh miał rację. Sądzę, Ŝe juŜ postanowiłeś udać się na poszukiwanie Miecza Shannary. Mam rację? - Par patrzył na niego zdumiony. - Twoje oczy mówią, Ŝe pójdziesz go szukać - Coll ciągnął spokojnie dalej, uśmiechając się nawet. - Pójdziesz go szukać niezaleŜnie od tego, czy istnieje, czy nie. Pójdziesz, poniewaŜ sądzisz, Ŝe być moŜe dowiesz się w ten sposób czegoś o swej magii, poniewaŜ chcesz za jej pomocą dokonać czegoś wspaniałego i szlachetnego, poniewaŜ masz w sobie ten mały głosik szepczący, Ŝe magia ma jakiś cel. Nie, nie, zaczekaj chwilę, wysłuchaj mnie do końca. - Uniósł w górę ręce, widząc, Ŝe Par chce mu przerwać. - Nie uwaŜam, Ŝeby było w tym coś złego. Rozumiem to. Ale nie wiem, czy ty to rozumiesz ani czy potrafisz się do tego przyznać. A musisz, bo inaczej nigdy nie zdołasz samemu sobie wytłumaczyć, dlaczego właściwie idziesz. Wiem, Ŝe ja sam nie posiadam Ŝadnej magicznej mocy, lecz prawdą jest równieŜ, Ŝe pod pewnymi względami
rozumiem ten problem lepiej niŜ ty. - Urwał, posępniejąc. - Zawsze szukasz wyzwań, których nikt inny nie pragnie. To po części tłumaczy, co się tutaj dzieje. Widzisz, jak Walker i Wren wycofują się, i od razu chcesz zrobić coś dokładnie przeciwnego. Taki właśnie jesteś. - W zamyśleniu pokiwał głową. - MoŜesz mi wierzyć albo nie, ale zawsze to w tobie podziwiałem. Wiem, Ŝe istnieją równieŜ inne względy. - Westchnął. - Nasi rodzice wciąŜ są uwięzieni w Yale, my sami jesteśmy bezdomni, nie mamy się gdzie podziać, jesteśmy właściwie banitami. Jeśli przerwiemy te poszukiwania i porzucimy zadanie, które powierzył nam Allanon, dokąd pójdziemy? Czy moŜemy zrobić coś, co spowodowałoby bardziej radykalną zmianę niŜ odnalezienie Miecza Shannary? Wiem to wszystko. I wiem jeszcze... - Powiedziałeś: „my” - przerwał mu Par. Coll zatrzymał się. - Co? - Przed chwilą. - Par przyglądał mu się uwaŜnie. - Powiedziałeś: „my”. Kilkakrotnie. Powiedziałeś: „co będzie, jeśli przerwiemy poszukiwania, i dokąd pójdziemy”? - Rzeczywiście. - Coll Ŝałośnie pokręcił głową. - Zaczynam mówić o tobie i zanim jeszcze zdąŜę się zorientować, mówię równieŜ o sobie. Ale na tym chyba właśnie polega problem. Jesteśmy tak sobie bliscy, Ŝe czasem myślę o nas, jakbyśmy stanowili jedno, a tak nie jest. Jesteśmy bardzo od siebie róŜni, w tej chwili bardziej niŜ kiedykolwiek. Ty masz magię i szansę dowiedzenia się czegoś o niej, a ja nie. Ty masz swoje zadanie, a ja nie. Co więc powinienem zrobić, jeśli ty pójdziesz, Par? Par milczał przez chwilę, po czym zapytał: - A więc? - A więc... Kiedy juŜ wszystko zostało powiedziane i zrobione, wyłoŜeniu na stół wszystkich za i przeciw, wciąŜ powracam do kilku kwestii. - Przesunął się i był teraz zwrócony twarzą do brata. - Po pierwsze jestem twoim bratem i kocham cię. To oznacza, nie zostawię cię, nawet jeśli nie jestem całkiem pewien, czy zgadzam się z tym, co robisz. JuŜ ci to mówiłem. Po drugie, jeśli pójdziesz... - Urwał. - Pójdziesz, prawda? - Nastąpiła długa chwila milczenia. Par nie odpowiadał. - Doskonale. Jeśli pójdziesz, będzie to niebezpieczna wyprawa i potrzebujesz kogoś, kto będzie tobą czuwał. To właśnie powinni robić dla siebie bracia. To po drugie. Odchrząknął. - A po trzecie i ostatnie przemyślałem wszystko z punktu widzenia tego, co bym zrobił, gdybym był tobą: poszedłbym, czy nie, waŜąc na szali wszelkie za i przeciw. - Znowu urwał. - Gdyby to zaleŜało ode mnie, to sądzę, Ŝe na twoim miejscu bym poszedł. - Oparł się o pień topoli i czekał. Par odetchnął głęboko. - Prawdę powiedziawszy, Coll, to chyba ostatnie, co spodziewałem się od ciebie usłyszeć.
- Pewnie dlatego to powiedziałem. - Coll uśmiechnął się. - Nie lubię być przewidywalny. - A więc poszedłbyś, tak? Gdybyś był mną? - Par przez chwilę przyglądał się bratu w milczeniu, wyobraŜając sobie taką moŜliwość. - Nie jestem pewien, czy ci wierzę. - Oczywiście, Ŝe wierzysz. - Coll uśmiechnął się szerzej. WciąŜ przypatrywali się sobie, kiedy podszedł Morgan i usiadł naprzeciw nich, nieco zbity z tropu widokiem tego samego wyrazu na twarzach obu braci. Steff i Tell zbliŜyli się równieŜ. Wszyscy troje wymienili spojrzenia. - Co się dzieje? - zapytał w końcu Morgan. Par patrzył na niego przez chwilę, nie dostrzegając go. Widział jedynie krajobraz roztaczający się za nim, wzgórza porośnięte rzadkimi zagajnikami, ciągnące się na południe od nagich stoków Smoczych Zębów i rozpływające się w upale, który przesłaniał wszystko palącą mgiełką. Nagłe podmuchy wiatru wzbijały małe tumany kurzu drodze prowadzącej w dół. Pod drzewem było spokojnie i Par myślał o przeszłości, wracając do czasów spędzonych wspólnie z Collem. Wspomnienia te miały w sobie tkliwość, która go ukoiła; były w większości wyraźne i ostre i wzbudzały w nim bolesną, lecz słodką tęsknotę. - No więc? - nalegał Morgan. Par zamrugał oczami. - Coll twierdzi, Ŝe powinienem zrobić to, co nakazał mi duch. UwaŜa, Ŝe powinienem spróbować odnaleźć Miecz Shannary. - Urwał. - Co o tym sądzisz, Morgan? - Chyba pójdę z tobą. - Góral nie wahał się ani przez chwilę. - Zmęczyło mnie juŜ spędzanie całego czasu na wodzeniu za nos tych federacyjnych głupców, którzy usiłują rządzić Leah. Ktoś taki jak ja moŜe robić poŜyteczniejsze rzeczy. - Poderwał się z ziemi. - Poza tym mam klingę, którą trzeba wypróbować na pomiocie ciemnej magii! - W pozorowanej fincie sięgnął do tyłu po miecz. - A jak wszyscy tu obecni mogą zaświadczyć, nie ma na to lepszego sposobu niŜ dotrzymywanie towarzystwa Parowi Ohmsfordowi! Par pokręcił głową. - Morgan, nie powinieneś Ŝartować... - śartować! Ale właśnie o to chodzi! Od miesięcy jedynie Ŝartowałem ! I co dobrego z tego wynikło? - Szczupła twarz Morgana stęŜała. - Teraz mam szansę zrobienia czegoś naprawdę poŜytecznego, czegoś o wiele waŜniejszego niŜ uprzykrzanie Ŝycia wrogom Leah i wyrządzanie im drobnych zniewag. Na litość boską! Musisz to widzieć tak samo jak ja, Par. Nie moŜesz kwestionować tego, co mówię. - Gwałtownie odwrócił wzrok. - Steff, a ty? Co zamierzasz? A Teel? Steff zaśmiał się, marszcząc twarz w grymasie.
- No cóŜ, Teel i ja mamy mniej więcej taki sam pogląd na tę sprawę. Podjęliśmy juŜ decyzję. Idziemy z wami, przede wszystkim dlatego, Ŝe mamy nadzieję wejść w posiadanie czegoś, magii lub czegokolwiek innego, co pomogłoby naszemu narodowi wyzwolić się spod władzy federacji. Jeszcze tego czegoś nie znaleźliśmy, ale być moŜe jesteśmy na dobrej drodze. To, co duch mówił o cieniowcach, Ŝe szerzą ciemną magię i Ŝyją w ciałach męŜczyzn, kobiet i dzieci, by to robić, tłumaczy być moŜe w znacznej mierze szaleństwo trawiące krainy. MoŜe mieć nawet coś wspólnego z tym, dlaczego federacji tak bardzo zaleŜy na przetrąceniu grzbietu karłom! Sami widzieliście: federacja z pewnością do tego dąŜy. Działa tu ciemna magia. Karły potrafią ją lepiej wyczuwać niŜ większość innych, poniewaŜ odległe regiony Estlandii zawsze stanowiły jej kryjówkę. Jedyna róŜnica polega na tym, Ŝe tym razem, zamiast się chować, wyszła na powierzchnię jak oszalałe zwierzę, zagraŜając nam wszystkim. MoŜe więc odnalezienie Miecza Shannary będzie, zgodnie z tym, co mówi duch, krokiem w kierunku ponownego okiełznania tego zwierza! - Brawo! - tryumfalnie wykrzyknął Morgan. - Czy mógłbyś sobie wyobrazić lepsze towarzystwo dla siebie, Parze Ohmsfordzie? Par w oszołomieniu potrząsnął głową. - Nie, Morgan, ale... - Więc powiedz, Ŝe to zrobisz! Zapomnij o Walkerze i Wren wraz z ich wymówkami! To jest waŜne! Pomyśl, czego moŜe zdołamy dokonać! - Spojrzał płaczliwie na przyjaciela. Do licha, Par, jak moglibyśmy przegrać, skoro próbując, mamy wszystko do wygrania? Steff pochylił się i szturchnął go ręką. - Nie naciskaj tak mocno, góralu. Zostaw chłopcu trochę swobody! Par spojrzał na wszystkich po kolei: na Steffa o szerokiej twarzy, tajemniczą Teel, pełnego zapału Morgana, a wreszcie na Colla. Przypomniał sobie nagle, Ŝe jego brat nie wyjawił do końca swej decyzji. Powiedział tylko, Ŝe na jego miejscu by poszedł. - Coll... - zaczął. Ale brat zdawał się czytać w jego myślach. - Jeśli ty idziesz, ja teŜ idę. - Twarz jego brata wyglądała jak wykuta w kamieniu. Jakkolwiek miałoby się to skończyć. Nastąpiła długa chwila milczenia, gdy patrzyli na siebie, a wyczekiwanie malujące się w ich oczach było szeptem, który szeleścił liśćmi ich myśli jak wiatr. Par Ohmsford głęboko zaczerpnął powietrza. - A zatem sprawa jest chyba rozstrzygnięta - powiedział. - Od czego zaczniemy?
XVII Jak zwykle Morgan Leah miał plan. - Jeśli chcemy, Ŝeby nasze poszukiwania Miecza się powiodły, będziemy potrzebowali pomocy. Nas pięcioro to po prostu za mało. Po tylu latach poszukiwanie Miecza Shannary moŜe przypominać szukanie przysłowiowej igły w stogu siana, a my nie wiemy prawie nic o naszym stogu siana. Steff, ty i Teel znacie być moŜe Estlandię, ale Callahorn i pogranicza to nie znane wam obszary. To samo dotyczy Ohmsfordów i mnie: po prostu nie wiemy dostatecznie duŜo o okolicy. A nie zapominajmy ponadto, Ŝe federacja będzie przeczesywała wszystkie miejsca, w które moŜemy się udać. Z tego, co ostatnio słyszałem, karły i uciekinierzy nie są mile widzianymi gośćmi w Sudlandii. Będziemy musieli równieŜ mieć się na baczności przed cieniowcami. To prawda, Ŝe magia przyciąga je tak, jak zapach krwi przyciąga wilki, i błędem byłoby sądzić, Ŝe juŜ się od nich uwolniliśmy. Będziemy mieli dość kłopotów z zapewnieniem sobie bezpieczeństwa, nie mówiąc juŜ o ustaleniu, co się stało z Mieczem. Nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy kogoś, kto dobrze zna cztery krainy, kogoś, kto moŜe nam dostarczyć ludzi i broni. - Przeniósł wzrok na Para i jego twarz rozjaśnił znajomy uśmiech, pełen skrytego rozbawienia. - Potrzebujemy twojego przyjaciela z Ruchu. Ohmsford jęknął. Nie palił się do odnowienia kontaktów z banitami; byłoby to jawnym napraszaniem się o kłopoty. Lecz Steffowi, a nawet Teel spodobał się ten pomysł i po dłuŜszej wymianie zdań musiał przyznać, Ŝe propozycja górala jest rozsądna. Banici posiadali siły i zasoby, których im brakowało, i znali pogranicza oraz otaczające je wolne obszary. Wiedzieliby, gdzie szukać i jakich przy tym unikać pułapek. Ponadto wybawca Para wydawał się człowiekiem, na którym moŜna polegać. Nie sposób było temu zaprzeczyć i sprawa została przesądzona. Resztę dnia spędzili w obozowisku u stóp pogórza, przez które prowadziła droga do doliny Shale i Hadeshornu. Drugiej nocy nowiu spali niespokojnie u podnóŜa Smoczych Zębów. O świcie spakowali swoje rzeczy, dosiedli koni i ruszyli w drogę. Ich plan był prosty. Mieli pojechać do Yarfleet, odnaleźć kuźnię Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytać o Łucznika - dokładnie według wskazówek tajemniczego wybawcy Para. Potem mieli zadecydować, co robić dalej. Jechali na południe przez porośniętą krzewami okolicę graniczącą z równiną Rabb. Po przekroczeniu wschodniej odnogi Mermidonu zboczyli na zachód. Przez całe południe i wczesne popołudnie jechali wzdłuŜ rzeki. Słońce praŜyło niemiłosiernie z bezchmurnego
nieba, powietrze było suche i cięŜkie od kurzu. PodąŜali, nie odzywając się prawie do siebie, pogrąŜeni w ciszy własnych myśli. Od momentu wyruszenia w drogę nie rozmawiano juŜ o Allanonie. Nikt nie wspomniał równieŜ o Walkerze i Wren. Par dotykał co jakiś czas pierścienia z wizerunkiem sokoła i zastanawiał się znowu nad toŜsamością męŜczyzny, który mu go dał. Było późne popołudnie, kiedy przejechali przez dolinę rzeki w górach Runne, na pomoc od Yarfleet, i zbliŜyli się do peryferii miasta. Rozpościerało się przed nimi na kilku wzgórzach, szare od kurzu i rozpalone blaskiem chylącego się ku zachodowi słońca. Szopy i szałasy zajmowały obrzeŜa miasta, nędzne domostwa męŜczyzn i kobiet, którym brakowało nawet podstawowych środków do Ŝycia. Wołali do podąŜających drogą jeźdźców, prosząc o pieniądze i jedzenie, a Par i Coll dawali im, co mieli. Morgan spoglądał na nich do tyłu z dezaprobatą, tak jak ojciec mógłby patrzeć na naiwne dzieci, lecz nic nie mówił. Nieco dalej Par zaczął poniewczasie Ŝałować, Ŝe nie pomyślał o ukryciu swoich elfich rysów. Upłynęły całe tygodnie, od kiedy przestał to robić, i po prostu odzwyczaił się od tego. Pewną pociechę stanowiło to, Ŝe jego włosy znacznie podrosły i zakrywały mu uszy. Tak czy owak musiał być ostroŜny. Spojrzał na karły. Były mocno otulone opończami, a kaptury skrywały w cieniu ich twarze. W razie wykrycia groziło im większe niebezpieczeństwo niŜ jemu. Wszyscy wiedzieli, Ŝe karłom nie wolno przebywać w Sudlandii. Nawet w Yarfleet było to ryzykowne. Kiedy dotarli do wewnętrznej części miasta, z ulicami noszącymi nazwy i szyldami na sklepach, ruch na drodze znacznie się nasilił. Wkrótce podąŜanie naprzód stało się prawie niemoŜliwe. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy, aŜ natrafili na stajnię, gdzie mogli je pozostawić pod opieką. Gdy Morgan dobijał targu, pozostali czekali pod ścianami domów po drugiej stronie ulicy, patrząc, jak mieszkańcy miasta przesuwają się, stłoczeni, obok. Podchodzili do nich Ŝebracy, prosząc o pieniądze. Par przyglądał się, jak na targu owocowym po-łykacz ognia popisuje się swym kunsztem przed pełnym podziwu tłumem męŜczyzn i chłopców. Wokół rozlegał się niski pomruk wielu głosów. - Czasem ma się szczęście - oznajmił spokojnie Morgan, wróciwszy ze stajni. Jesteśmy w Zbójeckim Zaułku. Cała ta część miasta tak się nazywa. Kuźnia Kiltan znajduje się zaledwie o kilka ulic stąd. Dał im ponownie znak do drogi i zaczęli się posuwać wzdłuŜ przemieszczającej się jednostajnie ludzkiej ciŜby. Skręcili w boczną uliczkę, która była mniej zatłoczona, ale za to bardziej cuchnąca, i wkrótce szybko podąŜali ocienioną alejką wijącą się wzdłuŜ płytkiego rowu ściekowego. Par z obrzydzeniem zmarszczył nos. To było miasto, jakim widział je Coll.
Zaryzykował krótkie spojrzenie do tyłu, na brata, lecz Coll miał całą uwagę skupioną na drodze pod stopami. Po pokonaniu jeszcze kilku przecznic wyszli na ulicę, która zdawała się zadowalać Morgana. Szybko skręcił w prawo i przeprowadził ich przez tłum do okazałej dwupiętrowej stodoły z drewnianym szyldem, na którym był wypalony napis „Kuźnia Kiltan”. Szyld i stodoła były stare, a ich deski rozeschnięte, lecz paleniska we wnętrzu płonęły jasnym ogniem i sypały iskrami, gdy wkładano do nich szczypcami kawałki metalu. Maszyny je rozgniatały, a młoty kuły, nadając kształt. Panujący tu łoskot zagłuszał odgłosy ulicy i odbijał się echem od ścian sąsiednich budynków, zamierając w końcu w duszącym uścisku nie słabnącego popołudniowego upału. Morgan posuwał się wzdłuŜ obrzeŜa tłumu, a pozostali szli w milczeniu za nim. W końcu udało mu się przedostać pod wejście kuźni. Kilku robotników pracowało przy piecach pod kierunkiem potęŜnego męŜczyzny z sumiastym wąsem i łysiejącą głową, czarną od sadzy. MęŜczyzna nie zwracał na nich uwagi, dopóki wszyscy nie weszli do środka, a wtedy odwrócił się i zapytał: - Czym mogę wam słuŜyć? - Szukamy Łucznika - odparł Morgan. MęŜczyzna z wąsem podszedł do nich. - Kogo takiego? - Łucznika - powtórzył Morgan. - A co to znowu za jeden? - MęŜczyzna miał szerokie ramiona i był oblepiony potem. - Nie wiem - przyznał Morgan. - Powiedziano nam jedynie, Ŝe mamy o niego zapytać. - Kto powiedział? - Niech pan posłucha... - Kto powiedział? Nie wiesz, chłopcze? We wnętrzu było gorąco i stawało się jasne, Ŝe Morgan będzie miał kłopoty z tym człowiekiem, jeśli sprawy będą się nadal rozwijały w ten sposób. W ich stronę zaczęły się juŜ odwracać głowy. Par instynktownie wysunął się do przodu, nie chcąc dopuścić, by zwrócono na nich uwagę, i powiedział: - Człowiek, który nosi pierścień z wizerunkiem sokoła. MęŜczyzna zmruŜył przenikliwe oczy, przyglądając się uwaŜnie twarzy chłopca o elfich rysach. - Ten pierścień - dokończył Par, wyciągając go na dłoni. Tamten cofnął się jak ukąszony. - Nie obnoś się z nim tak, młody głupcze! - warknął i odsunął pierścień od siebie, jakby
był zatruty. - Powiedz nam, gdzie moŜna znaleźć Łucznika! - wykrzyknął Morgan, którego irytacja stawała się coraz bardziej widoczna. Nagłe poruszenie na ulicy sprawiło, Ŝe wszyscy się odwrócili. ZbliŜał się oddział Ŝołnierzy federacji, przepychając się przez tłum i zmierzając wprost do kuźni. - Schowajcie się gdzieś! - nagląco syknął męŜczyzna z wąsem i odsunął się na bok. śołnierze weszli do środka, rozglądając się w rozświetlonym ogniem mroku. Wąsacz postąpił do przodu, Ŝeby się z nimi przywitać. Morgan i Ohmsfordowie przyciągnęli do siebie karły, lecz Ŝołnierze znajdowali się między nimi a drzwiami prowadzącymi na ulicę. Morgan zepchnął ich wszystkich w stronę głębokiego cienia. - Zamówienie na broń, Hirehone - oznajmił dowódca druŜyny wąsaczowi, pokazując jakieś pismo. - Potrzebuję jej przed końcem tygodnia. I nie próbuj się wykręcać. Hirehone mruknął coś niezrozumiale, lecz skinął głową. Dowódca druŜyny rozmawiał z nim jeszcze przez chwilę. Wydawał się zmęczony i zgrzany. śołnierze niespokojnie rozglądali się wokół. Jeden z nich ruszył w stronę małej gromadki. Morgan wysunął się przed swoich towarzyszy, usiłując sprawić, aby Ŝołnierz z nim rozmawiał. śołnierz, rosły drab z rudawą brodą, zawahał się. W pewnej chwili coś zauwaŜył i odepchnął Morgana na bok. - Ty tam! - rzucił w stronę Teel. - Co tam chowasz? - Wyciągnął rękę, zrywając jej z głowy kaptur. - Karły! Kapitanie, tu są...! Nie dokończył. Teel zabiła go jednym ciosem długiego noŜa, przeszywając mu ostrzem gardło. WciąŜ jeszcze usiłował mówić, kiedy umierał. Pozostali Ŝołnierze sięgnęli po broń, lecz Morgan był juŜ między nimi, zadając pchnięcia mieczem i wypierając ich do tyłu. Krzyknął do pozostałych i karły wraz z Ohmsfordami rzuciły się do drzwi. Gdy wybiegali na ulicę, Morgan znajdował się za nimi, a Ŝołnierz federacji o krok z tyłu. Ludzie w tłumie zaczęli krzyczeć i rozstąpili się, kiedy cała grupa się zatoczyła i wpadła między nich. W pościgu brało udział około tuzina Ŝołnierzy, lecz dwóch z nich było rannych, a pozostali potykali się o siebie nawzajem, usiłując pochwycić Morgana. Ten skosił mieczem najbliŜszego z nich, wyjąc jak szalony. Z przodu Steff dopadł zaryglowanych drzwi jakiegoś magazynu, wydobył maczugę i jednym uderzeniem roztrzaskał niespodziewaną przeszkodę. Popędzili przez ciemne wnętrze i wybiegli tylnymi drzwiami, skręcili wąskim przejściem w lewo i natrafili na płot. Zdesperowani obrócili się na pięcie i ruszyli z powrotem. Ścigający ich Ŝołnierze federacji wypadli z drzwi magazynu i rzucili się na nich. Par przywołał pieśń i wypełnił kurczącą się przestrzeń między nimi huczącym rojem szerszeni. śołnierze zawyli i rozpierzchli się, szukając ukrycia. W ogólnym zamieszaniu Steff
roztrzaskał wystarczającą ilość desek w płocie, by mogli się przecisnąć. Pobiegli drugim przejściem, przez labirynt szop składowych, skręcili w prawo i przedostali się przez Ŝelazną bramę na zawiasach. Znaleźli się na zawalonym złomem podwórzu na tyłach kuźni. Przed nimi otworzyły się drzwi do jej wnętrza. - Tutaj! - zawołał ktoś. Pognali, o nic nie pytając, słysząc zewsząd okrzyki i ogłuszające trąbienie w rogi. Wbiegli przez otwarte drzwi do małego składziku i usłyszeli, jak drzwi zatrzaskują się za nimi. Naprzeciw nich stał Hirehone, wsparty rękami o biodra. - Mam nadzieję, Ŝe jesteście warci kłopotów, jakie sprawiliście! - powiedział. Ukrył ich w schowku pod podłogą składziku i pozostawił - jak im się zdawało - na długie godziny. Panował tam zaduch i ciasnota, nie było światła, a dwukrotnie nad ich głowami rozlegał się tupot stóp w cięŜkich butach; za kaŜdym razem wstrzymywali oddech, drętwiejąc z przeraŜenia. Kiedy Hirehone znowu ich wypuścił, była noc. Niebo było zachmurzone i czarne jak atrament. Przez szczeliny między deskami ścian kuźni połyskiwały jasne punkciki świateł miasta. Zaprowadził ich ze składziku do przylegającej doń małej kuchni, posadził ich przy długim stole i dał im jeść. - Musiałem poczekać, aŜ Ŝołnierze zakończą poszukiwania, upewnią się, Ŝe nie zamierzacie tutaj wrócić ani nie ukryliście się gdzieś wśród złomu - wyjaśnił. - Byli wściekli, moŜecie mi wierzyć, zwłaszcza z powodu śmierci jednego z nich. Teel niczym nie zdradzała swoich myśli, a pozostali milczeli. Hirehone wzruszył ramionami. - Ja teŜ się tym nie przejąłem. Przez pewien czas Ŝuli w milczeniu, po czym Morgan zapytał: - Co z Łucznikiem? Czy moŜemy się z nim teraz spotkać? Hirehone wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie sądzę, Ŝeby to było moŜliwe. Nikt taki nie istnieje. Morgan otworzył ze zdumienia usta. - Dlaczego w takim razie...? - To szyfr - przerwał mu Hirehone. - Dzięki niemu wiem, czego się ode mnie oczekuje. Sprawdziłem was. Czasem szyfr zostaje złamany. Musiałem się upewnić, czy nie szpiegujecie dla federacji. - Jesteś banitą - rzekł Par. - A ty jesteś Parem Ohmsfordem - odparł tamten. - No, kończcie juŜ jeść. Zaprowadzę
was do człowieka, z którym chcecie się spotkać. Dokończywszy posiłku, umyli talerze w starym zlewie i poszli za Hirehone’em do wnętrza kuźni. Było w niej teraz pusto, jeśli nie liczyć jednego robotnika na nocnej słuŜbie krzątającego się przy ziejących ogniem piecach, którym nigdy nie pozwalano ostygnąć. Nie zwrócił na nich uwagi. Przeszli niemal bezgłośnie przez grobową ciszę, czując zapach popiołu i metalu stopionych w siarczany amalgamat; przed oczyma mieli cienie tańczące na ścianach w rytm poruszeń płomieni. Kiedy wymknęli się przez boczne drzwi, pogrąŜając się w mroku, Morgan szepnął do Hirehone'a: - Pozostawiliśmy konie w stajni o parę mil stąd. - Nie martw się o to - odpowiedział mu tamten równieŜ szeptem. - Tam, dokąd idziecie, nie będziecie potrzebowali koni. Przeszli spokojnie i nie rzucając się w oczy zaułkami Yarfleet, między ciągnącymi się na jego obrzeŜach szeregami szałasów i chat, aŜ wreszcie wyszli z miasta. Następnie ruszyli na pomoc wzdłuŜ Mermidonu, posuwając się w górę rzeki, tam gdzie wiła się ona u stóp przedgórza Smoczych Zębów. Szli przez resztę nocy, przeprawiając się przez rzekę tuŜ ponad miejscem złączenia jej północnej i południowej odnogi, gdzie szereg katarakt rozdzielał jej bieg na kilka mniejszych strumieni. Stan wód był niski o tej porze roku, dzięki czemu mogli się przeprawić bez pomocy łodzi. Mimo to w kilku miejscach woda sięgała karłom do brody, a wszyscy musieli iść z plecakami i bronią uniesionymi nad głową. Po drugiej stronie natrafili na szereg gęsto zalesionych wąwozów i jarów, które wrzynały się na głębokość kilku mil w skalne ściany Smoczych Zębów. - To Parma Key - oznajmił w pewnym momencie nie pytany Hirehone. - Bardzo niebezpieczna okolica, jeśli się nie zna drogi. Par wkrótce się przekonał, Ŝe. nie było w tym cienia przesady. Parma Key stanowiło nagromadzenie grzbietów górskich i wąwozów, które wznosiły się i opadały gwałtownie pod dławiącym kobiercem drzew i krzewów. Nów nie dawał światła, gwiazdy były przesłonięte koronami drzew i cieniem gór i mała gromadka znajdowała się w niemal zupełnej ciemności. Gdy zagłębili się nieco bardziej w las, Hirehone polecił im usiąść na ziemi w oczekiwaniu świtu. Nawet przy dziennym świetle przejście wydawało się niemoŜliwe. W górskich lasach Parma Key panował nieustanny półmrok i mgła, a parowy i wzniesienia górskie przecinały wzdłuŜ i wszerz całą okolicę. Była tam jednak ścieŜka, niewidoczna dla kogoś, kto nie znał jej przedtem, kręta dróŜka, którą Hirehone podąŜał bez wysiłku, lecz która w pozostałych
członkach małej gromadki wzbudzała niepewność co do kierunku ich marszu. ZbliŜało się południe i światło słoneczne sączyło się przez gęste korony drzew wąskimi smugami, które nie były w stanie rozproszyć uporczywej mgły i sprawiały wraŜenie, jakby się zabłąkały z zewnętrznego świata w sam środek mroku. Kiedy zatrzymali się na krótki posiłek, Par zapytał przewodnika, jak daleko muszą jeszcze iść. - Niedaleko - odparł Hirehone. - To tam. - Wskazał potęŜny masyw wznoszący się nad Parma Key, w miejscu gdzie las opierał się o urwistą ścianę łańcucha Smoczych Zębów. - Ta skała, Ohmsfordzie, nazywa się Występ. Jest warownią Ruchu. Par patrzył, zastanawiając się. - Czy federacja wie o jej istnieniu? - zapytał. - Wiedzą, Ŝe jest gdzieś tutaj - odparł Hirehone. – Nie wiedzą jednak, gdzie dokładnie, i co waŜniejsze, jak do niej dotrzeć. - A tajemniczy wybawca Para, ów wciąŜ bezimienny przywódca banitów, nie obawia się, Ŝe tacy przybysze jak my mogą to zdradzić? - sceptycznie zapytał Steff. - Chcąc powtórnie odnaleźć drogę prowadzącą tutaj, musiałbyś najpierw znaleźć drogę powrotną stąd. - Hirehone uśmiechnął się. - Sądzisz, Ŝe byłbyś w stanie to zrobić bez mojej pomocy? Steff uśmiechnął się kwaśno, uznając słuszność tego argumentu. MoŜna było wędrować bez końca w tym labiryncie, nie odnajdując właściwej drogi. Późnym popołudniem dotarli do masywu skalnego, w stronę którego zmierzali przez cały dzień. Gęstniejące cienie okrywały całą okolicę, pogrąŜając las w półmroku. Hirehone kilkakrotnie w ciągu ostatniej godziny głośno gwizdał, za kaŜdym razem wyczekując na gwizd w odpowiedzi przed podjęciem marszu. U stóp urwiska czekała zamykana kratą winda ustawiona na polanie. Jej liny ginęły wśród skał wysoko w górze. Była wystarczająco duŜa, by ich wszystkich pomieścić. Weszli do środka i uchwycili się prętów dla utrzymania równowagi, gdy winda dźwignęła ich w górę, unosząc się powoli i spokojnie, aŜ w końcu znaleźli się ponad szczytami drzew. Dotarli do wąskiej półki skalnej i zostali na nią wciągnięci przez kilku ludzi obsługujących potęŜny kołowrót. Tam weszli do drugiej windy. Znowu zostali uniesieni w górę przy skalnej ścianie, kołysząc się niebezpiecznie nad ziemią. Par raz spojrzał w dół i szybko tego poŜałował. Na chwilę ujrzał twarz Steffa, która wyglądała, jakby odpłynęła z niej cała krew. Hirehone wydawał się zupełnie spokojny i pogwizdywał beztrosko, gdy unosili się w górę. Potem przesiedli się do jeszcze jednej windy, którą jechali znacznie krócej, i kiedy w
końcu wysiedli, znaleźli się na szerokim, trawiastym cyplu skalnym, mniej więcej w połowie wysokości urwiska, ciągnącym się do oddalonego o kilkaset metrów szeregu jaskiń. Na skraju cypla i wokół jaskiń wznosiły się fortyfikacje, a w popękanej ścianie urwiska powyŜej wykute były gniazda obronne. Z góry do małej sadzawki opadał wąski wodospad, a na cyplu rosło kilka rozproszonych kęp drzew liściastych i świerków. Wszędzie wokół krzątali się ludzie dźwigający narzędzia, broń i skrzynie z zapasami, wykrzykujący komendy albo odpowiadający na nie. Ze środka tego uporządkowanego zamętu wyszedł do nich wybawca Para. Jego wysoką postać spowijały szkarłatno-czarne szaty. Miał teraz gładko ogolone policzki, a światło słoneczne ukazywało cienkie zmarszczki na jego kościstej twarzy. Była to twarz nie poddająca się starości. Włosy miał zaczesane do tyłu i lekko przerzedzone na czole. Był szczupły i muskularny i poruszał się jak kot. ZbliŜał się do nich z okrzykiem powitania na ustach, wyciągając przed siebie ramię, którym najpierw uścisnął Hirehone'a, a potem objął Para. - A więc, chłopcze, zmieniłeś jednak zdanie? Witaj zatem i twoi przyjaciele równieŜ. Twój brat, góral i para karłów, czy tak? Dziwna zaiste kompania. Przybywacie, Ŝeby się do nas przyłączyć? Morgan zawsze pragnął być tak bezpośredni i otwarty, i Par poczuł, Ŝe się rumieni. - Niezupełnie. Mamy problem. - Nowy problem? - Herszt banitów wydawał się rozbawiony. - Zdaje się, Ŝe nie potrafisz Ŝyć bez kłopotów. Czy mogę cię teraz prosić o zwrot mojego pierścienia? - Par wyjął pierścień z kieszeni i podał mu go. Tamten wsunął go z powrotem na palec, przyglądając mu się z lubością. - Sokół. To dobry symbol dla wolno urodzonych, nie sądzisz? - Kim jesteś? - zapytał go prosto z mostu Par. - Kim jestem? - MęŜczyzna zaśmiał się wesoło. - Jeszcze się nie domyśliłeś, przyjacielu? Nie? Powiem ci zatem. - Pochylił się do przodu. - Spójrz na moją rękę. - Podniósł zaciśniętą dłoń z palcem wymierzonym w nos Para. - Brakująca ręka ze szpikulcem. Kim jestem? - Jego szmaragdowe oczy połyskiwały figlarnie. Nastąpiła chwila natęŜonego milczenia, kiedy Ohmsford przyglądał mu się, zbity z tropu. - Nazywam się Padishar Creel, Parze Ohmsfordzie - rzekł w końcu. - Ale moŜesz znać mnie lepiej jako dalekiego prawnuka Panamona Creela. I Par wreszcie zrozumiał. Tego wieczora podczas kolacji, siedząc przy stole, który odsunięto specjalnie od stołów innych mieszkańców Występu, Par i jego towarzysze słuchali z narastającym zdumieniem Padishara Creela opowiadającego swoją historię.
- Mamy tutaj na górze zasadę, Ŝe przeszłość kaŜdego jest jego prywatną sprawą - rzekł do nich konspiracyjnie. - Inni mogliby się czuć niezręcznie, słuchając, jak opowiadam o swojej. - Odchrząknął. - Byłem posiadaczem ziemskim - zaczął - hodowcą zbóŜ i trzody, właścicielem kilkunastu małych gospodarstw i wielu hektarów lasów przeznaczonych wyłącznie do polowań. Odziedziczyłem większość z nich po moim ojcu, on zaś po swoim i tak dalej, aŜ do zamierzchłych czasów. Lecz jak się zdaje, wszystko zaczęło się od Panamona Creela. Mówiono mi, choć oczywiście nie jestem w stanie tego potwierdzić, Ŝe po tym, jak pomógł Shei Ohmsfordowi odzyskać Miecz Shannary, powrócił na północ, na pogranicza, gdzie odniósł znaczny sukces w wybranym przez siebie zawodzie i zgromadził sporą fortunę. Przechodząc w stan spoczynku mądrze zainwestował pieniądze w tereny, które miały się później stać ziemiami rodziny Creelów. Par z trudem powściągał uśmiech. Padishar Creel snuł swą opowieść z całkowitą powagą, chociaŜ wiedział, podobnie jak Ohmsfordowie i Morgan, Ŝe Panamon Creel był złodziejem, kiedy drogi jego i Shei Ohmsforda skrzyŜowały się. - Sam nazywał siebie baronem Creelem - kontynuował niewzruszenie Padishar. - Od tamtego czasu tak samo nazywano wszystkich zwierzchników rodu. Baron Creel. - Urwał, rozkoszując się brzmieniem tych słów. Następnie westchnął. - JednakŜe federacja zagarnęła ziemie mego ojca, kiedy byłem dzieckiem; ukradła je bez Ŝadnej rekompensaty i w końcu wysiedliła nas. Mój ojciec umarł, usiłując je odzyskać. Moja matka równieŜ. W dość tajemniczych okolicznościach. - Uśmiechnął się. - Więc przyłączyłem się do Ruchu. - Tak po prostu? - zapytał Morgan, przyglądając mu się sceptycznie. Herszt banitów nadział na nóŜ kawałek wołowiny. - Moi rodzice udali się do gubernatora prowincji, pachołka federacji, który wprowadził się do naszego domu, i ojciec zaŜądał zwrotu swej prawowitej własności, dając do zrozumienia, Ŝe jeśli nic nie zostanie uczynione dla rozwiązania sprawy, gubernator gorzko tego poŜałuje. Mój ojciec nigdy nie był przesadnie ostroŜny. Odmówiono jego prośbie i on oraz moja matka zostali niezwłocznie odprawieni. W drodze powrotnej zniknęli. Odnaleziono ich potem wiszących na drzewie w pobliskim lesie, wypatroszonych i odartych ze skóry. - Powiedział to bez zawziętości, rzeczowo i z przeraŜającym spokojem. - MoŜna powiedzieć, Ŝe szybko potem dorosłem - dokończył. Zapanowało długie milczenie. - To było dawno temu. - Padishar Creel wzruszył ramionami. - Nauczyłem się walczyć i utrzymywać przy Ŝyciu. Wstąpiłem do Ruchu, lecz zorientowawszy się, jak podle jest zarządzany, stworzyłem własne ugrupowanie. - śuł mięso. - Kilku innym przywódcom się to
nie spodobało. Usiłowali wydać mnie federacji. To był ich błąd. Kiedy się z nimi rozprawiłem, większość pozostałych grup przyłączyła się do mnie. W końcu wszyscy to zrobią. - Nikt się nie odzywał. Padishar Creel uniósł wzrok. - Nikt nie jest głodny? Pozostało sporo jedzenia. Szkoda byłoby je wyrzucać. Szybko kończyli posiłek. Herszt banitów przedstawiał im tymczasem dalsze szczegóły swego burzliwego Ŝycia, tym samym obojętnym tonem. Par się zastanawiał, jaki naprawdę jest człowiek, z którym związał go los. Przedtem myślał, Ŝe jego wybawca moŜe się okazać bohaterem, jakiego czterem krainom brakowało od czasów Allanona, i Ŝe pod jego sztandarem zjednoczą się wszystkie ciemięŜone plemiona. Wieść gminna niosła, Ŝe człowiek ten jest charyzmatycznym przywódcą, na którego czekał ruch wolnościowy. Lecz sprawiał on jednocześnie wraŜenie rzezimieszka. Jakkolwiek niebezpieczny Panamon Creel mógł być w swoich czasach, Par był przekonany, Ŝe Padishar Creel jest jeszcze niebezpieczniejszy. - Oto i cała moja historia - oznajmił gospodarz, odsuwając swój talerz. Jego oczy połyskiwały. - Czy mielibyście ochotę zapytać mnie o coś w związku z nią? Milczenie. Potem Steff mruknął nagle, szokując pozostałych: - Ile z tego jest prawdą? Wszyscy zamarli z przeraŜenia. Lecz Padishar Creel roześmiał się, szczerze ubawiony. W jego oczach wyraźnie widoczny był respekt dla karła, gdy mówił: - Co nieco, przyjacielu z Estlandii, co nieco. - Mrugnął doń. - Historia staje się coraz lepsza za kaŜdym razem, kiedy ją opowiadam. Podniósł swoją szklankę i nalał sobie do pełna piwa z dzbana. Par znowu patrzył na Steffa z podziwem. Nikt inny nie odwaŜyłby się zadać tego pytania. - Ale dosyć tego - rzekł herszt banitów, pochylając się do przodu. - Dość juŜ historii z przeszłości. Pora, Ŝebyście mi powiedzieli, co was do mnie sprowadza. Mów, Parze Ohmsfordzie. - Jego oczy były utkwione w chłopca. - Ma to coś wspólnego z magią, nieprawdaŜ? Nic innego by cię tutaj nie sprowadziło. Opowiadaj! Par się zawahał. - Czy twoja oferta pomocy jest wciąŜ aktualna? - zapytał. Padishar wydawał się uraŜony. - Moje słowo jest święte, chłopcze! Skoro powiedziałem, Ŝe pomogę, to pomogę! Czekał. Par spojrzał na pozostałych, po czym rzekł: - Muszę odnaleźć Miecz Shannary. Opowiedział Padisharowi o swoim spotkaniu z duchem Allanona i o zadaniu, które mu druid powierzył. Opowiedział o wędrówce i podjętej przez ich piątkę, by stawić się na to
spotkanie, o potyczkach z Ŝołnierzami federacji i szperaczami oraz z potworami zwanymi cieniowcami. Niczego nie przemilczał, pomimo swych zastrzeŜeń co do tego człowieka. Uznał, Ŝe lepiej będzie nie kłamać ani nie opowiadać półprawd, poddać wszystko pod osąd tamtego, tak by mógł to wedle uznania przyjąć albo odrzucić. Tak czy owak, nie będziemy w gorszym połoŜeniu niŜ teraz, pomyślał. NiezaleŜnie od tego, czy zdecyduje się nam pomóc czy nie. Kiedy skończył, herszt banitów powoli odchylił się do tyłu, wysączył resztę piwa ze szkanki, z której od dłuŜszego czasu popijał, i uśmiechnął się znacząco do Steffa. - Teraz ja powinienem zapytać, ile z tej historii jest prawdą! - Par zaczął protestować, lecz tamten szybko uniósł dłoń, przerywając mu. - Nie, chłopcze, daruj sobie. Nie podaję w wątpliwość tego, co mi opowiedziałeś. Wyraźnie widać, Ŝe mówisz w najlepszej wierze. śartowałem tylko. - Masz ludzi, broń, zapasy i sieć szpiegów, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu tego, czego szukamy - spokojnie wtrącił Morgan. - Dlatego tutaj jesteśmy. - Wydaje mi się równieŜ, Ŝe masz słabość do tego rodzaju szaleństw - dorzucił, chichocząc, Steff. Padishar Creel potarł ręką podbródek. - Mam jeszcze coś więcej, przyjaciele - rzekł z wilczym uśmiechem. - Mam zmysł przeznaczenia! - Wstał bez słowa i zaprowadził ich od stołu na skraj cypla. Stanęli tam, spoglądając na Parma Key, rozległą panoramę lasów i grzbietów górskich skąpanych w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Jego ramię zakreśliło szeroki łuk, ogarniający to wszystko. - To teraz moje ziemie albo jeśli wolicie, ziemie barona Creela. Lecz nie utrzymam ich dłuŜej niŜ poprzednich, jeśli nie znajdę sposobu, Ŝeby osłabić federację! - Na chwilę urwał. - Wspomniałem o przeznaczeniu. Oto, w co wierzę. Przeznaczenie uczyniło mnie tym, kim jestem. I moŜe równie łatwo mnie zniszczyć, jeśli nie podejmę rzuconej przez nie rękawicy. A jest nią, jak sądzę, to, co ty mi proponujesz. To nie przypadek, Parze Ohmsfordzie, Ŝe do mnie przyszedłeś. Tak miało być. Wiem, Ŝe tak jest, zwłaszcza teraz, kiedy usłyszałem, czego szukasz. Czy widzisz, jak się to wszystko splata? Mój przodek i twój, Panamon Creel i Shea Ohmsford, poszukiwali Miecza Shannary przed ponad trzystu laty. Teraz nasza kolej, twoja i moja. Raz jeszcze Creel i Ohmsford, zapowiedź zmiany w kraju, nowy początek. Czuję to! Przyglądał im się z wyrazem napięcia na twarzy. - Przyjaźń połączyła was wszystkich, a potrzeba zmiany w waszym Ŝyciu sprowadziła was do mnie. Młody Parze, rzeczywiście łączą nas więzy, tak jak ci powiedziałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Historia powinna się powtórzyć. Są przygody, które musimy wspólnie przeŜyć, i zwycięstwa, które musimy odnieść. Tak los przeznaczył tobie i mnie!
Par, nieco oszołomiony tą przemową, zapytał: - PomoŜesz nam zatem? - Owszem, pomogę. - Herszt banitów uniósł w górę brew. - WciąŜ władam nad Parma Key, lecz utraciłem Sudlandię: mój dom, moje ziemie, moje dziedzictwo. Chcę je odzyskać. Magia jest dziś odpowiedzią, podobnie jak była nią w dalekiej przeszłości, katalizatorem zmian, ościeniem, który zawróci bestię federacji i zapędzi ją z powrotem do jej jaskini! - Mówiłeś to parokrotnie - wtrącił Par. - Mówiłeś na kilka róŜnych sposobów, Ŝe magia jest w stanie osłabić federację. Ale Allanon boi się przede wszystkim cieniowców; to przeciw nim Miecz ma zostać uŜyty. Dlaczego więc...? - Oho, młodzieńcze - pośpiesznie przerwał mu tamten. - Znowu trafiasz w sedno sprawy. Odpowiedź na twoje pytanie jest taka: we wszystkim dostrzegam nici przyczyny i skutku. Siły zła, i takie jak federacja i cieniowce, nie stoją z dala od siebie w ogólnym planie rzeczy. Są w jakiś sposób związane, połączone ze sobą, być moŜe tak jak Ohmsfordowie z Creelami, i jeśli znajdziemy sposób, Ŝeby zniszczyć jedno, znajdziemy równieŜ sposób, by zniszczyć drugie! - Spojrzał na nich z tak niezłomną determinacją, Ŝe przez długą chwilę nikt się nie odezwał. Światło słoneczne dogasało za horyzontem i zmierzch spowijał Parma Key oraz ziemie na południu i zachodzie w szarą zasłonę mroku. Ludzie siedzący za ich plecami wstawali od stołów i udawali się na miejsca spoczynku rozsiane po całym cyplu. Nawet na tej wysokości wieczór był ciepły i bezwietrzny. Na niebie pojawiły się gwiazdy i nikły sierp nowiu. - A zatem - rzekł spokojnie Par - co moŜesz zrobić, Ŝeby nam pomóc? Padishar Creel wygładził fałdy na szkarłatnych rękawach swej tuniki i wciągnął głęboko do płuc górskie powietrze. - Mogę zrobić, chłopcze, to, o co mnie prosiłeś. Mogę ci pomóc odnaleźć Miecz Shannary. - Spojrzał na niego z przelotnym uśmiechem i dodał rzeczowo: - Bo widzisz, wiem chyba, gdzie on jest.
XVIII Przez następne dwa dni Padishar Creel nie miał nic więcej do powiedzenia o Mieczu Shannary. Ilekroć Par czy którykolwiek z jego towarzyszy usiłował wszcząć z nim rozmowę na ten temat, mówił tylko, Ŝe czas wszystko pokaŜe lub Ŝe cierpliwość jest cnotą, albo wygłaszał jakiś podobny komunał, który jedynie wzbudzał ich irytację. PoniewaŜ jednak on sam nie tracił przy tym dobrego humoru, zachowywali swoje odczucia dla siebie. Poza tym pomimo całej ostentacji, z jaką herszt banitów traktował ich jako gości, byli jednak w pewnym sensie więźniami. Wprawdzie mogłi swobodnie chodzić po Występie, lecz nie wolno im go było opuszczać. Tak czy owak zresztą nie mogliby tego zrobić. Kołowroty, które podnosiły i opuszczały kosze z Występu do Parma Key, były stale silnie strzeŜone i nikomu nie wolno się było do nich zbliŜać bez powodu. Nie mając dostępu do wind, które zwiozłyby ich na dół, nie mogli opuścić cypla od przodu. Urwisko było strome i pedantycznie ogołocone z wszelkich nierówności i występów, a nieliczne małe półki skalne i pęknięcia zostały starannie skute albo zalepione. Urwisko z tyłu równieŜ było do pewnej wysokości strome i strzeŜone gniazdami umocnień wykutymi w wysokiej skale. Pozostawały jeszcze tylko jaskinie. Pierwszego dnia Par wraz przyjaciółmi zapuścił się do środka groty, chcąc sprawdzić, co się w niej mieści. Stwierdzili, Ŝe olbrzymia centralna komnata, przypominająca wnętrze katedry, rozgałęzia się na dziesiątki mniejszych, w których banici przechowywali wszelkiego rodzaju zapasy oraz broń, dokąd przenosili swe kwatery mieszkalne, kiedy pogoda na zewnątrz stawała się nieprzyjazna, i gdzie urządzali pomieszczenia ćwiczebne i sale zebrań. Znajdowały się tam tunele prowadzące w głąb góry, lecz były one odgrodzone i strzeŜone. Kiedy Par zapytał Hirehone'a, który pozostał jeszcze przez kilka następnych dni, dokąd prowadzą tunele, właściciel „Kuźni Kiltan” uśmiechnął się ironicznie i powiedział mu, Ŝe podobnie jak ścieŜki w Parma Key, tunele Występu wiodą w zapomnienie. Dwa dni minęły szybko pomimo frustracji wynikłej ze zbywania przez Padishara milczeniem ich pytań o Miecz. Cała piątka gości spędzała czas na zwiedzaniu twierdzy banitów. Jak długo trzymali się z dala od wind i tuneli, pozwalano im chodzić, gdzie mieli ochotę. Ani razu Padishar Creel nie zapytał Para o jego towarzyszy. Zdawał się nie interesować tym, kim są, i czy moŜna im ufać, niemal jakby nie miało to znaczenia. Być moŜe rzeczywiście nie miało, uznał po namyśle Par. Siedziba banitów tak czy owak wydawała się niezdobyta. Par, Coll i Morgan przebywali większość czasu razem. Steff przyłączał się do nich
czasem, lecz Teel trzymała się od wszystkich z dala, równie nieprzystępna i niekomunikatywna jak zawsze. Banici szybko przywykli do widoku Ohmsfordów i górala, którzy wędrowali po cyplu, fortyfikacjach i pieczarach i przyglądali się wspólnemu dziełu natury i człowieka, rozmawiali z mieszkającymi i pracującymi tam ludźmi, kiedy mogli to robić, nie przeszkadzając im, oczarowani wszystkim, co widzieli. Najbardziej fascynujący był jednak Padishar Creel. Herszt banitów stanowił swoisty paradoks. W swojej jaskrawoszkarłatnej szacie był łatwo rozpoznawalny z kaŜdego miejsca na cyplu. Bezustannie coś mówił, opowiadał historie, wydawał rozkazy, wygłaszał uwagi o wszystkim, co mu akurat przyszło do głowy. Był nieodmiennie pogodny, jakby uśmiech był jedynym wyrazem twarzy, jaki miał ochotę przybierać. JednakŜe ta jasna i ujmująca powierzchowność skrywała charakter twardy jak granit. Kiedy wydawał jakieś polecenie, było ono natychmiast wykonywane. Nikt nie waŜył się kwestionować jego postanowień. Kiedy jego twarz okrywał uśmiech ciepły jak letnie słońce, jego głos mógł przybierać lodowaty ton, od którego cierpła skóra. W prowadzonym przezeń obozie panował porządek i dyscyplina. Nie była to niesforna gromada nieudaczników. Wszystko wykonywano dokładnie i gruntownie. Obóz był schludny i czysty, skrupulatnie utrzymywany w tym stanie. Zapasy były posortowane i zinwentaryzowane, tak Ŝe wszystko dawało się z łatwością odnaleźć. KaŜdy miał wyznaczone zadania i dbał o to, by zostały one wykonane. Na Występie mieszkało ponad trzystu ludzi i zdawali się oni nie mieć najmniejszych wątpliwości, co do nich naleŜy ani przed kim będzie się musiał tłumaczyć ten, kto zawiedzie. Drugiego dnia ich pobytu przed oblicze Padishara zostali sprowadzeni dwaj banici pod zarzutem kradzieŜy. Herszt z łagodnym wyrazem twarzy wysłuchał zgromadzonych przeciwko nim dowodów, po czym pozwolił im przemówić we własnej obronie. Jeden od razu przyznał się do winy, a drugi wszystkiemu dość nieprzekonująco zaprzeczył. Padishar kazał pierwszego wychłostać i wysłać z powrotem do pracy, a drugiego strącić w przepaść. Wydawało się, Ŝe nikt potem nie poświęci tej sprawie Ŝadnej uwagi. Później tego samego dnia Padishar podszedł do Para, kiedy ten był sam, i zapytał, czy to, co widział, poruszyło go. Prawie nie czekaąc na odpowiedź, zaczął tłumaczyć, jak zasadniczą sprawą w obozie takim jak jego jest dyscyplina i Ŝe sprawiedliwość w wypadku jej złamania musi działać szybko i pewnie. - Pozory są czasem w większej cenie niŜ papiery wartościowe - stwierdził dość enigmatycznie. - Stanowimy tu zwartą społeczność i musimy wzajemnie na sobie polegać. Jeśli ktoś okazuje się niegodny zaufania we własnym obozie, najprawdopodobniej okaŜe się równieŜ
niegodny zaufania na polu bitwy. A tam w grę wchodzić będzie nie tylko jego własne Ŝycie! Potem nagle zmienił temat i przyznał tonem przeprosin, Ŝe pierwszego wieczora nie był całkiem szczery, mówiąc o swoim pochodzeniu, i Ŝe jego rodzice nie byli naprawdę posiadaczami ziemskimi powieszonymi w lesie, lecz handlarzami jedwabiem, którzy umarli w więzieniu federacji po tym, jak odmówili zapłacenia podatków. Powiedział, Ŝe tamta druga historia po prostu lepiej brzmi. Spotkawszy wkrótce potem Hirehone'a, Par zapytał go - wciąŜ mając świeŜo w pamięci opowieść Padishara Creela - czy znał rodziców herszta banitów, na co Hirehone odparł: - Nie, choroba ich zabrała, zanim jeszcze poznałem Padishara. - W więzieniu, tak? - pytał dalej Par, zbity z tropu. - Więzieniu? Niezupełnie. Umarli na południe od Wayford, odbywając podróŜ w karawanie. Handlowali szlachetnymi metalami. Padishar sam mi to opowiedział. Tego samego wieczora po kolacji Par zrelacjonował obydwie rozmowy bratu. Udali się samotnie na szaniec na skraju cypla, gdzie docierały jedynie przytłumione odgłosy z obozu i mogli patrzeć, jak zmierzch powoli ukazuje coraz bardziej złoŜony wzór gwiazd na nocnym niebie. Kiedy skończył, Coll zaśmiał się, potrząsając głową. - Ten człowiek wydaje się brać zupełny rozbrat z prawdą, kiedy zaczyna opowiadać o sobie. Jest w nim więcej z Panamona Creela, niŜ było w samym Panamonie! - To prawda. - Par skrzywił się. - Ubiera się tak samo, mówi tak samo, jest równie narwany i niedorzeczny. - Coll westchnął. - Czemu więc się śmieję? Co robimy tutaj z tym szaleńcem? Par pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. - Jak sądzisz, co on ukrywa, Coll? - Wszystko. - Nie, nie wszystko. Nie jest kimś takim. - Coll zaczął protestować, lecz brat szybko wyciągnął ręce, Ŝeby go uspokoić. - Pomyśl o tym przez chwilę. Cała komedia na temat tego, kim jest, została starannie zainscenizowana. Celowo wymyśla te zwariowane historie, a nie z kaprysu. Padishar Creel ma jeszcze coś wspólnego z Panamonem, jeśli wierzyć opowieściom. Stworzył na nowo swój obraz w umysłach wszystkich wokół siebie: nakreślił swój portret, który z opowiadania na opowiadanie się zmienia, lecz zawsze jest ponadnaturalnej wielkości. Pochylił się w stronę brata. - I moŜesz być pewien, Ŝe nie zrobił tego bez powodu. Dalsze rozwaŜania o przeszłości Padishara Creela zakończyły się parę minut później, kiedy wezwano ich na zebranie. Hirehone polecił im szorstkim tonem, by udali się za nim, i poprowadził ich przez cypel do sali zebrań w jaskini, gdzie czekał juŜ herszt banitów. Ze stropu
jak pająki zwisały lampy olejowe na czarnych łańcuchach. Ich blask był zbyt słaby, by rozproszyć cienie wypełniające kąty i wnęki komnaty. Morgan i karły juŜ tam byli. Siedzieli przy stole wraz z kilkoma banitami, których Par widział wcześniej w obozie. Chandos był naprawdę groźnie wyglądającym olbrzymem z wielką czarną brodą, z licznymi bliznami na całym ciele, bez ucha oraz oka po jednej stronie głowy. Ciba Blue był młodym chłopcem o gładkiej twarzy, długich jasnych włosach i dziwnym niebieskim znamieniu w kształcie półksięŜyca na lewym policzku. Stasas i Drutt byli szczupłymi, krzepkimi starszymi męŜczyznami o krótko przystrzyŜonych brodach, pomarszczonych brązowych twarzach i czujnie spoglądających oczach. Hirehone wprowadził Ohmsfordów, zamknął drzwi komnaty i stanął przed nimi na rozstawionych nogach. Przez okamgnienie Par czuł, jak włosy jeŜą mu się ostrzegawczo na karku. W następnej chwili witał ich juŜ Padishar Creel, pogodny i promieniujący spokojem. - O, młody Par i jego brat. - Zaprosił ich gestem, by usiedli na ławach obok pozostałych, dokonał krótkiej prezentacji i powiedział: - Jutro o świcie wyruszamy po Miecz. - Gdzie on jest? - Par chciał od razu wiedzieć. - Gdzieś, skąd nam nie ucieknie. - Herszt banitów uśmiechnął się szerzej. Par spojrzał na Colla. - Im mniej będziemy mówić o tym, dokąd idziemy, tym większa będzie szansa, Ŝe utrzymamy to w sekrecie. - Wielki męŜczyzna mrugnął okiem. - Czy jest jakiś powód, Ŝeby to utrzymywać w sekrecie? - zapytał spokojnie Morgan Leah. - śadnego nadzwyczajnego. - Herszt banitów wzruszył ramionami. - Ale zawsze jestem ostroŜny, kiedy czynię plany opuszczenia Występu. - Jego spojrzenie było chłodne. - Nie sprzeciwiaj mi,się, góralu. Morgan wytrzymał jego wzrok i nic nie odpowiedział. - Pójdzie nas siedmiu - spokojnie kontynuował tamten. - Stasas, Drutt, Blue i ja z obozu, Ohmsfordowie i góral spoza niego. - ust pozostałych zaczęły się juŜ dobywać protesty, lecz Padishar od razu je uciął. - Chandos, ty będziesz sprawował władzę na Występem podczas mojej nieobecności. Chcę pozostawić tu kogoś, na kim mogę polegać. Hirehone, twoje miejsce jest w Yarfleet. Musisz tam mieć oczy otwarte na wszystko. Poza tym miałbyś kłopoty z wytłumaczeniem się, gdyby ujrzano cię tam, dokąd idziemy. Jeśli o was chodzi, przyjaciele z Estlandii - zwrócił się z kolei do Steffa i Teel - zabrałbym was, gdybym mógł. Lecz karły poza Estlandią będą przyciągać uwagę, a na to nie moŜemy sobie pozwolić. Ryzy- kujemy juŜ wystarczająco duŜo, zabierając z sobą Ohmsfordów, których wciąŜ poszukują szperacze, ale jest to ich wyprawa.
- Nasza juŜ takŜe, Padisharze - stwierdził ponuro Steff. - Przebyliśmy daleką drogę, Ŝeby wziąć w niej udział. Nie uśmiecha nam się perspektywa pozostania tutaj. MoŜe jakieś przebranie? - Przebranie nikogo nie zwiedzie, zwłaszcza tam, dokąd idziemy - odparł herszt banitów, kręcąc głową. - Jesteś zaradnym i pomysłowym chłopcem, Steff, ale nie moŜemy podejmować ryzyka podczas tej eskapady. - Rozumiem, Ŝe w grę wchodzi jakieś miasto i jego mieszkańcy? - Tak. Karzeł przyjrzał mu się uwaŜnie. - Byłbym bardzo nierad, gdyby prowadzono tu jakąś grę naszym kosztem. Wśród banitów rozległ się ostrzegawczy pomruk, lecz Padishar natychmiast go uciszył. - Ja takŜe - odparł, świdrując Steffa wzrokiem. Chłopiec przez długą chwilę wytrzymał jego spojrzenie. Następnie rzucił okiem na Teel i skinął głową. - Dobrze. Poczekamy. Herszt banitów powiódł wzrokiem po twarzach siedzących wokół stołu. - Wyruszymy o brzasku i nie będzie nas mniej więcej przez tydzień. Jeśli nie będzie nas dłuŜej, to być moŜe nie powrócimy wcale. Czy są jakieś pytania? - Nikt się nie odezwał. Padishar Creel obdarzył wszystkich promiennym uśmiechem. - MoŜe więc się napijemy? Na dworze z pozostałymi, Ŝeby mogli wznieść toast za nasze zdrowie i Ŝyczyć nam powodzenia! Chodźmy, przyjaciele, i oby starczyło sił tym z nas, którzy idą stawić czoło lwu w jego jaskini! Wyszedł na zewnątrz, pogrąŜając się w mroku, a pozostali podąŜyli za nim. Morgan i Ohmsfordowie szli w zamyśleniu z tyłu. - Lwu w jego jaskini, hę? - mruknął Morgan pod nosem. - Ciekaw jestem, co miał na myśli? Ohmsfordowie spojrzeli na siebie. śaden nie był pewien, czy chciałby to wiedzieć. Par miał niespokojną noc. Dręczyły go koszmary i lęki, które wyrywały go ze snu i sprawiły, Ŝe obudził się z podpuchniętymi oczami. Kiedy wstał wraz z Collem i Morganem, stwierdził, Ŝe Padishar Creel i jego towarzysze juŜ nie śpią i są w trakcie śniadania. Herszt banitów zamienił swą szkarłatną szatę na mniej rzucający się w oczy zielonobrązowy strój, jaki nosili jego ludzie. Ohmsfordowie i góral szybko włoŜyli coś na siebie i zabrali się do jedzenia, drŜąc nieco od utrzymującego się jeszcze nocnego chłodu. Przyłączyli się do nich Steff i Teel, i milczące cienie przycupnięte przy ognisku. Po śniadaniu siódemka wyznaczona przez Padishara zarzuciła na ramiona plecaki i udała się na skraj cypla. Słońce wynurzało się powoli
zza horyzontu na wschodzie. Jego wczesne światło połyskiwało srebrzystozłotym blaskiem wśród ustępującej ciemności. Steff mruknął, Ŝeby byli ostroŜni, i wraz z Teel zniknął z powrotem w mroku. Morgan energicznie rozcierał ręce i głęboko wydychał powietrze, jakby to była ostatnia ku temu sposobność. Wsiedli do pierwszej windy i rozpoczęli zjazd w dół, przesiadając się następnie bez słowa do drugiej i trzeciej. Kołowroty skrzypiały upiornie wśród ciszy, kiedy opuszczano ich ku ziemi. Zjechawszy na dół do Parma Key, ruszyli od razu w drogę, pogrąŜając się w otulonym mgłą lesie. Padishar Creel z Blue'em szedł przodem, Ohmsfordowie i góral znajdowali się pośrodku, a pozostali dwaj banici, Stasas i Drutt, zamykali pochód. Wkrótce skalna ściana Występu zniknęła im z oczu. Przez większą część dnia szli na południe, a pod wieczór, po dojściu do Mermidonu, zboczyli na zachód. Do zmierzchu posuwali się wzdłuŜ rzeki, pozostając na jej północnym brzegu. Tej nocy biwakowali tuŜ poniŜej południowego krańca przełęczy Kennon w cieniu Smoczych Zębów. Znaleźli osłoniętą przez cyprysy zatoczkę, gdzie ze skał spływał potok, dostarczając im wody pitnej. Rozpalili ognisko, zjedli kolację i ułoŜywszy się wygodnie, patrzyli, jak na niebie pojawiają się gwiazdy. Po pewnym czasie Stasas i Drutt poszli objąć pierwszą wartę, jeden udając się kawałek w górę rzeki, drugi w dół. Ciba Blue zawinął się w koce i po kilku chwilach juŜ spał. Jego młodzieńcza twarz we śnie wydawała się jeszcze młodsza. Padishar Creel siedział z Ohmsfordami i Morganem, grzebiąc kijem w ognisku i popijając piwo z butelki. Par zastanawiał się przez cały dzień nad docelowym punktem ich wyprawy i teraz zapytał nagle herszta banitów: - Idziemy do Tyrsis, prawda? Padishar spojrzał na niego zdziwiony, po czym przytaknął. - Nie widzę Ŝadnego powodu, Ŝebyś miał teraz tego nie wiedzieć. - Ale dlaczego mielibyśmy poszukiwać Miecza Shannary w Tyrsis? Zniknął przecieŜ stamtąd ponad sto lat temu, kiedy federacja zaanektowała Callahorn. Czemu miałby znowu tam być? Tamten uśmiechnął się tajemniczo. - MoŜe dlatego, Ŝe nigdy nie przestał się tam znajdować. Par i jego towarzysze patrzyli nań ze zdumieniem. - To, Ŝe Miecz Shannary zniknął, nie musi wcale oznaczać, Ŝe gdzieś go zabrano. Czasami coś moŜe zniknąć i wciąŜ znajdować się na oczach wszystkich. MoŜe zniknąć, poniewaŜ po prostu nie wygląda juŜ tak jak przedtem. Widzimy to, ale nie rozpoznajemy. - O czym ty mówisz? - zapytał Par wolno. Uśmiech Padishara Creela wyraźnie się
rozszerzył. - Mówię, Ŝe Miecz Shannary moŜe się znajdować dokładnie w tym samym miejscu, co trzysta lat temu. - Zamknięty przez wszystkie te lata w krypcie pośrodku Parku Ludu i nikt na to nie wpadł? - zapytał osłupiały Morgan Leah. - Jak to moŜliwe? Padishar pociągnął w zamyśleniu z butelki i powiedział: - Będziemy tam jutro. Poczekajcie, a przekonacie się na własne oczy. Par był zmęczony całodziennym marszem i poprzednią niespokojną nocą, długo jednak nie udawało rnu się zasnąć, chociaŜ pozostali dawno zaczęli juŜ chrapać. Nie mógł przestać myśleć o tym, co powiedział Padishar Creel. Przed ponad trzystu laty, po tym jak Shea Ohmsford posłuŜył się Mieczem Shannary do zgładzenia lorda Warlocka, został on osadzony w bloku czerwonego marmuru i złoŜony w krypcie pośrodku Parku Ludowego w Tyrsis, jednym z głównych miast Sudlandii. Tam pozostał do czasu wkroczenia federacji do Callahornu. Było powszechnie wiadomo, Ŝe potem zniknął. Jeśli nie zniknął, to czemu tak wielu ludzi w to wierzyło? Jeśli znajdował się w tym samym miejscu, co trzysta lat wcześniej, to czemu nikt go teraz nie rozpoznawał? Zastanawiał się. To prawda, Ŝe wiele z tego, co wydarzyło się za czasów Allanona, straciło wiarygodność; wiele opowieści przybrało postać przypowieści i legend. Być moŜe jeszcze zanim Miecz Shannary zniknął, nikt juŜ w niego nie wierzył. MoŜe nikt nawet nie wiedział, do czego jest zdolny. Ale przynajmniej wiedziano, Ŝe tam jest! Był narodowym zabytkiem, na miłość boską! Jak więc mogliby twierdzić, Ŝe zniknął, jeśli tak nie było? To wszystko razem nie miało sensu! JednakŜe Padishar Creel wydawał się taki pewny. Par zasnął, nie rozwiązawszy zagadki. Wstali znowu o brzasku, przeprawili się przez Mermidon brodem połoŜonym o niecałą milę w górę rzeki i skręcili na południe do Tyrsis. Dzień był pogodny i spokojny i pył z łąk wypełniał im nosy i gardła. Kiedy mogli, trzymali się w cieniu, lecz okolica na południe Stawała się coraz bardziej odkryta, w miarę jak lasy ustępowały miejsca łąkom i pastwiskom. Oszczędnie uŜywali wody i nie forsowali się w marszu, lecz słońce wznosiło się coraz wyŜej na bezchmurnym niebie i wkrótce wszyscy byli zlani potem. Około południa, kiedy zbliŜali się do murów miasta, wilgotne ubrania kleiły im się do ciała. Tyrsis było stolicą Callahornu, jego najstarszym miastem i najbardziej niedostępną twierdzą w całej Sudlandii. PołoŜone na rozległym płaskowyŜu, było osłonięte wysokimi skałami od południa i dwoma potęŜnymi murami obronnymi od północy. Mur zewnętrzny
wznosił się na trzydzieści metrów ponad najwyŜszy punkt płaskowyŜu i stanowił potęŜną zaporę, która została zniesiona jedynie raz w dziejach Tyrsis, w czasach Shei Ohmsforda, kiedy hordy lorda Warlocka przypuściły atak na miasto. Drugi mur rozciągał się wewnątrz pierwszego, stanowiąc redutę dla obrońców miasta. Kiedyś miasta bronił Legion Graniczny, najgroźniejsza armia Sudlandii. Lecz Legion juŜ nie istniał, rozwiązany po wkroczeniu federacji, i teraz mury oraz boczne drogi patrolowali jedynie jej Ŝołnierze, od stu lat okupując kraj, który nigdy przedtem nie zaznał niewoli. śołnierze federacji stacjonowali w koszarach Legionu w obrębie pierwszego muru, zaś obywatele miasta dalej mieszkali i pracowali wewnątrz drugiego, wzniesionego juŜ na terenie samego miasta i biegnącego dalej wzdłuŜ płaskowyŜu aŜ do podnóŜa skał na południu. Par, Coll i Morgan nigdy nie byli w Tyrsis. Cała ich wiedza o tym mieście pochodziła z zasłyszanych opowieści o czasach ich przodków. Teraz, kiedy się do niego zbliŜali, zdali sobie sprawę, Ŝe opisanie samymi słowami tego, co ujrzeli, jest niemoŜliwe. Miasto wznosiło się na tle nieba jak wielki, niezgrabny olbrzym, budowla z bloków kamienia i zaprawy murarskiej, przy której wszystko, co dotychczas widzieli, wydawało się znikome. Nawet w jasnym słońcu południa miasto wydawało się czarne, jakby jego mury w jakiś sposób pochłaniały słoneczne światło. Było przesłonięte drŜącą mgiełką, stanowiącą uboczny efekt upału, i sprawiało wraŜenie fatamorgany. Z równiny do podnóŜa płaskowyŜu wiodła szeroka droga, wijąca się jak wąŜ przez bramy i groble. Panował na niej znaczny ruch: w obydwu kierunkach jednostajnym potokiem podąŜały wozy i zwierzęta, sunąc cięŜko przez upał i tumany kurzu. Siedmioosobowa kompania zbliŜała się coraz bardziej do miasta. Gdy dotarli do dolnego końca drogi, Padishar Creel odwrócił się do pozostałych i powiedział: - Teraz ostroŜnie, chłopcy. Nie róbcie niczego, co mogłoby zwrócić na nas uwagę. Pamiętajcie, Ŝe jest równie trudno wydostać się z tego miasta, jak do niego wejść. Wmieszali się w strumień ruchu na drodze, prowadzący ku szczytowi płaskowyŜu. Koła stukotały głucho, postronki dzwoniły i zgrzytały, zwierzęta ryczały, a ludzie gwizdali i krzyczeli. śołnierze federacji obsadzający posterunki przy drodze nie robili niczego, co mogłoby zakłócić swobodny przepływ ruchu. Tak samo było przy bramach - potęŜnych wrotach, które wznosiły się tak wysoko, Ŝe Para przejmował dreszcz na myśl, iŜ jakaś armia zdołała je sforsować - Ŝołnierze przy nich zdawali się nie zwracać uwagi na to, kto przez nie wchodzi lub wychodzi. Jest to okupowane miasto, uznał Par, które dokłada wszelkich starań, by sprawiać wraŜenie wolnego. Gdy przechodzili przez kolejne bramy, cień wartowni w górze opadał na nich jak całun. Przed nimi wznosił się drugi mur, mniejszy, lecz równie imponujący. PodąŜali ku niemu
wmieszani w tłum. Pomiędzy murami nie było nikogo oprócz Ŝołnierzy ze zwierzętami i sprzętem. Tych za to było tam bardzo duŜo; spora armia, starannie rozlokowana i wyczekująca. Par obserwował kątem oka szeregi ćwiczących Ŝołnierzy, pochylając głowę w cieniu swego kaptura. Gdy przeszli przez drugi rząd bram, Padishar zboczył z alei Tyrsijskiej, głównej magistrali mieszkalnej i handlowej, biegnącej przez centrum miasta do ścian skalnych i ruin pałacu naleŜącego niegdyś do jego władców, i wprowadził ich w labirynt bocznych ulic. Tutaj równieŜ znajdowały się sklepy i domy, mniej jednak było Ŝołnierzy, więcej Ŝebraków. W miarę jak posuwali się naprzód, budynki stawały się coraz bardziej zaniedbane i w końcu znaleźli się w dzielnicy piwiarń i lupanarów. Padishar zdawał się tego wszystkiego nie do-strzegać. Prowadził ich naprzód, nie zwracając uwagi na prośby Ŝebraków i ulicznych sprzedawców i zapuszczając się coraz głębiej miasto. W końcu weszli do jasnej, otwartej dzielnicy z targowiskami i małymi parkami. Wolno stojące domy z ogrodami rozdzielały targowiska, widać było powozy z końmi przystrojonymi w jedwabie i wstąŜki. Handlarze sprzedawali roześmianym dzieciom i ich matkom chorągiewki i słodycze. Na kaŜdym rogu odbywały się uliczne przedstawienia z aktorami, klaunami, magikami, muzykami i pogromcami zwierząt. Szerokie, barwne markizy ocieniały targowiska i pawilony parkowe, w których urządzające majówkę rodziny rozkładały się ze swoimi wiktuałami. Wokół rozlegały się okrzyki, śmiech i oklaski. Padishar zwolnił kroku, szukając czegoś wzrokiem. Poprowadził ich obok kilku straganów, przez ocienione drzewami ulice, gdzie tłoczyły się małe grupki ludzi zwabione licznymi atrakcjami, aŜ w końcu zatrzymał się przy wózku sprzedawcy owoców. Kupił torbę jabłek dla nich wszystkich, jedno wziął dla siebie i oparł się niedbale o słup latarni, Ŝeby je zjeść. Upłynęło parę chwil, zanim Par się zorientował, Ŝe Padishar na coś czeka. Ohmsford jadł jabłko wraz z pozostałymi, czujnie rozglądając się wokół. Na straganach za jego plecami wystawiano na sprzedaŜ wszelkiego rodzaju owoce, po drugiej stronie ulicy oferowano lody, Ŝongler, mim i dziewczyna wykonywali sztuczki kuglarskie, występowała para tańczących małp z treserem, a temu wszystkiemu przyglądała się gromadka dzieci i dorosłych. Przyłapał się na tym, Ŝe powraca spojrzeniem do dziewczyny. Miała ognistorude włosy; ich rudość wydawała się jeszcze bardziej płomienna w zestawieniu z czernią jej jedwabnego trykotu i peleryny. Wyciągała monety z uszu zdumionych dzieci, po czym sprawiała, Ŝe znikały znowu. Raz wykrzesała ogień z powietrza i cisnęła go jako wirującą kulę w dal. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widział. Dziewczyna była nader biegła w swoim rzemiośle. Przyglądał jej się z takim natęŜeniem, Ŝe prawie nie zauwaŜył, jak Padishar podaje coś
śniademu chłopcu, który doń podszedł. Chłopiec wziął to bez słowa i zniknął. Par rozglądał się za nim, lecz tamten jakby zapadł się pod ziemię. Pozostali tam jeszcze przez parę minut, po czym herszt banitów oznajmił, Ŝe pora juŜ iść, i wyprowadził ich stamtąd. Par spojrzał po raz ostatni na rudowłosą dziewczynę i zobaczył, jak wywołuje uniesienie się kolorowej obręczy w powietrzu przed jej widownią, a mały jasnowłosy chłopiec piszczy i podskakuje, usiłując ją pochwycić. Ohmsford uśmiechnął się, widząc radość dziecka. Podczas drogi powrotnej między straganami Morgan Leah dostrzegł Hirehone'a. Właściciel „Kuźni Kiltan”, spowity w obszerny płaszcz, stał na skraju tłumu oklaskującego kuglarza. Tylko na chwilę mignęła jego łysina i sumiasty wąs, po czym zniknął. Morgan zamrugał oczami, niemal od razu uznając, Ŝe mu się to przywidziało. Co Hirehone miałby robić w Tyrsis? Zapomniał o tym, zanim jeszcze dotarli do następnej przecznicy. Następnych kilka godzin spędzili w piwnicy magazynu stanowiącego przybudówkę warsztatu rusznikarza, człowieka będącego najwidoczniej na usługach banitów, gdyŜ Padishar Creel wiedział dokładnie, gdzie w szparze przy framudze drzwi znaleźć klucz do nich. Bez wahania wprowadził ich do środka. Znaleźli tam przygotowane jedzenie i picie, a takŜe materace i koce do spania oraz wodę do mycia. W piwnicy było chłodno i sucho i wkrótce ochłonęli z upału panującego na zewnątrz. Przez jakiś czas odpoczywali, jedząc i rozmawiając dla zabicia czasu. Czekali, co wydarzy się dalej. Jedynie herszt banitów zdawał się to wiedzieć, lecz jak zwykle nic nie mówił. Zamiast tego połoŜył się spać. Obudził się dopiero po kilku godzinach. Wstał, przeciągnął się, bez pośpiechu umył twarz i podszedł do Para. - Wychodzimy - powiedział. Odwrócił się do pozostałych. - Wszyscy inni do naszego powrotu zostają na miejscu. Nie wychodzimy na długo i nie będziemy robili niczego niebezpiecznego. Coll i Morgan chcieli protestować, lecz się rozmyślili. Par wyszedł za Padisharem po schodach z piwnicy. Zatrzaśnięto za nimi klapę. Padishar zatrzymał się na chwilę w drzwiach wyjściowych, po czym skinął ręką na Para i obaj wymknęli się na zewnątrz. Ulica wciąŜ była zatłoczona, pełna handlarzy i rzemieślników, kupujących i Ŝebraków. Herszt banitów poprowadził Para na południe w stronę skalnych ścian, podąŜając szybkim krokiem, gdyŜ na miasto zaczęły się juŜ kłaść cienie późnego popołudnia. Nie szli Ŝadną z dróg, którymi wcześniej dostali się do miasta, lecz szeregiem wąskich, porytych koleinami bocznych uliczek. Twarze, które mijali, ukryte były pod maskami udanej obojętności, lecz oczy
połyskiwały złowrogo. Padishar nie zwracał na nie uwagi i Par trzymał się blisko swego przewodnika. Ciała ocierały się o niego, poniewaŜ jednak nie miał przy sobie nic cennego, przejmował się tym mniej niŜ w innych okolicznościach. ZbliŜając się do skalnych ścian, zboczyli na aleję Tyrsijską. Z przodu most Sendica górował nad Parkiem Ludu, obszarem starannie utrzymanych trawników i drzew liściastych, rozciągającym się po niski mur i grupę budynków, gdzie most się kończył. Dalej, z szerokiego parowu, wyrastał las, a za nim na tle ciemniejącego nieba wznosiły się wieŜe i mury dawnego pałacu władców Tyrsis. Par wpatrywał się w park, most i pałac, kiedy się do nich zbliŜali. Coś w ich konfiguracji się nie zgadzało. Czy most Sendica nie powninien się kończyć u wrót pałacu? Padishar zwolnił na chwilę. - A zatem, chłopcze, trudno uwierzyć, Ŝe Miecz Shannary moŜe być ukryty w tak łatwo dostępnym miejscu, co? Par przytaknął, marszcząc czoło. - Gdzie jest? - Cierpliwości! Wkrótce się dowiesz. - Objął Ohmsforda ramieniem i pochylił się w jego stronę. - Cokolwiek się teraz zdarzy, nie okazuj zdziwienia. Par skinął głową. Herszt banitów zwolnił kroku, podszedł do wózka z kwiatami i zatrzymał się. Przyglądał się kwiatom, jakby chciał wybrać bukiet. Nagle Par poczuł, jak czyjeś ramię obejmuje go w pasie, i odwróciwszy się, stwierdził, Ŝe tuli się do niego rudowłosa dziewczyna, którą widział wcześniej, jak wykonywała sztuczki kuglarskie. - Witaj, elfiku - wyszeptała, łechcąc chłodnymi palcami jego ucho i całując go w policzek. Nagle obok nich pojawiło się dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec; pierwsze schwyciło szorstką dłoń Padishara, drugie dłoń Para. Padishar uśmiechnął się, podniósł dziewczynkę, która radośnie zapiszczała, pocałował ją i dał połowę kwiatów jej, a połowę chłopcu. Pogwizdując, wszedł na czele całej piątki do parku. Par, który zdąŜył juŜ nieco ochłonąć, zauwaŜył, Ŝe rudowłosa dziewczyna niesie kosz okryty barwnym obrusem. Gdy znaleźli się pod murem oddzielającym park od parowu, Padishar wybrał klon, pod którym usiedli, dziewczyna rozpostarła obrus i wszyscy zabrali się do rozpakowywania kosza, w którym były: zimny kurczak, jaja, szynka i dŜem, a takŜe ciasto i herbata. Kiedy to robili, Padishar spojrzał na Para. - Parze Ohmsfordzie, przedstawiam ci Damson Rhee, twoją narzeczoną na czas tej wycieczki.
Zielone oczy Damson Rhee zaśmiały się. - Miłość jest ulotna, Parze Ohmsfordzie. Wyciśnijmy z niej, ile się da. - WłoŜyła mu w usta kawałek jajka. - Jesteś moim synem - dodał Creel. - Tych dwoje dzieci to twoje rodzeństwo, chociaŜ ich imiona w tej chwili wypadły mi z głowy. Damson, przypomnij mi je potem. Gdyby ktoś pytał, jesteśmy po prostu zwyczajną rodziną, która wybrała się na popołudniową majówkę. Nikt nie zapytał. MęŜczyźni jedli w milczeniu, słuchając paplaniny dzieci, które zachowywały się tak, jakby to, co się działo, było najzupełniej normalne. Damson Rhee, która nad nimi czuwała, śmiała się razem z nimi ciepłym i zaraźliwym śmiechem. Była niewątpliwie ładna, ale kiedy się śmiała, wydawała się Parowi po prostu piękna. Kiedy skończyli jeść, wykonała z kaŜdym z dzieci sztuczkę z monetami, po czym pozwoliła im pójść się bawić. - Przejdźmy się - zaproponował Padishar, podnosząc się z ziemi. Poszli we troje między cienistymi drzewami, podąŜając jakby od niechcenia w stronę muru odgradzającego park od parowu. Damson czule obejmowała Para ramieniem. Stwierdził, Ŝe wcale mu to nie iszkadza. - Wszystko się trochę zmieniło w Tyrsis w porównaniu z dawnymi czasami - rzekł herszt banitów do Para po drodze. - Po wygaśnięciu linii Buckhannaha monarchia się skończyła. Tyrsis, Varfleet i Kern rządziły Callahornem za pośrednictwem stworzonej przez siebie Rady Miast. Kiedy federacja uczyniła Callahorn protektoratem, Radę rozwiązano. Pałac słuŜył jako miejsce zgromadzeń Rady. Teraz uŜywa go federacja, tyle Ŝe nikt dokładnie nie wie, w jakim celu. - Dotarli do muru i zatrzymali się. Był zbudowany z kamiennych bloków i miał około metra wysokości. Jego szczyt najeŜony był kolcami. - Przyjrzyj się - polecił swemu towarzyszowi. Par zajrzał ponad murem. Parów z drugiej strony opadał gwałtownie ku gęstwinie drzew i krzewów, które rosły tak stłoczone, Ŝe zdawały się dusić w swej masie. Mgła kłębiła się wśród tej gmatwaniny z niepokojącą uporczywością, czepiając się nawet najwyŜszych gałęzi drzew. Parów rozciągał się na około milę w obie strony i mniej więcej jedną czwartą tej odległości do miejsca, gdzie stał pałac, którego okna i drzwi były zamknięte na głucho, a bramy zaryglowane. Mury pałacu były obtłuczone i brudne, a całość budowli sprawiała wraŜenie, jakby od dziesiątków lat nikt w niej nie mieszkał. Wąski pomost biegł od budynków z przodu do zwisających krzywo na zawiasach bram wejściowych. Par spojrzał z powrotem na Padishara. Herszt banitów stał zwrócony twarzą w stronę miasta. - Ten mur stanowi linię graniczną między przeszłością a teraźniejszością - rzekł
spokojnie. - Teren, na którym się znajdujemy, nazywa się Parkiem Ludu. Lecz prawdziwy Park Ludu, ten z czasów naszych przodków... - urwał i odwrócił się z powrotem w stronę parowu ...jest tam. - Odczekał chwilę, aŜ sens jego słów przeniknie do świadomości Para. - Spójrz. Tam, poniŜej straŜnicy federacji strzegącej pomostu. - PodąŜając za jego spojrzeniem, Par dostrzegł rumowisko kamiennych bloków, ledwie wystających z leśnych zarośli. - Oto, co pozostało z prawdziwego mostu Sendica - posępnie kontynuował jego przewodnik. - Podobno został bardzo powaŜnie uszkodzony podczas ataku lorda Warlocka na Tyrsis w czasach Panamona Creela. W parę lat później zawalił się zupełnie. Ten drugi most - obojętnie machnął ręką - jest tylko na pokaz. - Spojrzał z ukosa na Para. - Teraz rozumiesz? Par rozumiał. Jego umysł intensywnie pracował, dopasowując do siebie fragmenty mozaiki. - A Miecz Shannary? - Kątem oka dostrzegł spłoszone spojrzenie Damson Rhee. - Gdzieś tam w dole, jeśli nie jestem w błędzie - odparł cierpliwie Padishar. - Tam, gdzie zawsze był. Chcesz coś powiedzieć, Damson? Rudowłosa dziewczyna schwyciła Para za ramię i odciągnęła go od muru. - Więc po to tutaj przyszedłeś, Padisharze? - zapytała gniewnie. - Powstrzymaj się, śliczna Damson. Nie wyrokuj zbyt łatwo. Dłoń dziewczyny zacisnęła się mocniej na ramieniu Para. - To niebezpieczna gra, Padisharze. Wysyłałam juŜ ludzi do Dołu, jak dobrze wiesz, i nikt nie powrócił. Padishar uśmiechnął się pobłaŜliwie. - Dół: tak mieszkańcy Tyrsis nazywają dzisiaj parów. To chyba odpowiednia nazwa. - Zbyt wiele ryzykujesz! - Dziewczyna nie ustępowała. - Damson jest moimi oczami i uszami, a takŜe mocnym prawym ramieniem w Tyrsis kontynuował spokojnie tamten. Uśmiechnął się do niej. - Powiedz Ohmsfordowi, co wiesz o Mieczu, Damson. Spojrzała na niego groźnie, po czym odwróciła od niego twarz. - Zawalenie się mostu Sendica nastąpiło w tym samym czasie, kiedy federacja zaanektowała Callahorn i rozpoczęła okupację Tyrsis. Las porastający teraz Park Ludu, gdzie przechowywany był Miecz Shannary, wyrósł praktycznie w ciągu jednej nocy. Nowy park i most powstały niemal równie szybko. Przed paroma laty zapytałam starych ludzi w mieście, co pamiętają, i oto czego się dowiedziałam: Miecz nie zniknął właściwie ze swojej krypty; to krypta zniknęła wśród lasu. Ludzie zapominają, zwłaszcza gdy wciąŜ się im mówi coś innego. Niemal wszyscy wierzą, Ŝe istniał tylko jeden Park Ludu i jeden most Sendica: te, które widzą.
Miecz Shannary, jeśli w ogóle kiedyś istniał, po prostu zniknął. Par patrzył na nią z niedowierzaniem. - Las, most i park zmieniły się w ciągu jednej nocy? - Właśnie tak- Damson skinęła głową. - Ale...? - Magia, chłopcze- szepnął Padishar Creel, odpowiadając na jego nie dokończone pytanie. Poszli kawałek dalej, zbliŜając się do barwnego obrusa z resztkami ich posiłku. Dzieci juŜ wróciły i z apetytem jadły ciastka. - Federacja nie stosuje magii - wywodził wciąŜ zdezorientowany Par. - Zakazała jej. - Zakazała jej stosowania innym, to prawda - przyznał herszt banitów. - MoŜe po to, by sama mogła ją tym lepiej stosować? Albo pozwolić jej uŜywać komuś innemu? Albo czemuś? Z naciskiem wymówił ostatnie słowo. - Masz na myśli cieniowce? - Par spojrzał na niego ostro. Ani Padishar, ani Damson nic nie odpowiedzieli. W myślach Para zakotłowało się. Federacja i cieniowce, sprzymierzone w jakiś sposób ze sobą, zjednoczone dla osiągnięcia celów, których Ŝadne z nich nie rozumiało; czy to było moŜliwe? - Od dawna zastanawiałem się nad losem Miecza Shannary - rzekł w zamyśleniu Padishar, zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieci nie mogły go jeszcze usłyszeć. - Stanowi on równieŜ część dziejów mojej rodziny. Zawsze wydawało mi się dziwne, Ŝe zniknął tak bez śladu. Był osadzony w marmurze i zamknięty w krypcie przez dwieście lat. Jak mógł tak po prostu zniknąć? Co się stało z kryptą, w której był przechowywany? Czy wszystko to zostało gdzieś przeniesione za pomocą czarów? - Spojrzał na Para. - Damson spędziła wiele czasu, szukając odpowiedzi. Niewielu ludzi pamiętało prawdę o tym, jak doszło do zniknięcia. Dziś wszyscy oni nie Ŝyją, lecz pozostawili mi swoją opowieść. - W jego uśmiechu było coś wilczego. - Teraz mam pretekst, Ŝeby sprawdzić, czy ta opowieść jest prawdziwa. Czy Miecz Shannary jest w tym parowie? Ty i ja powinniśmy znaleźć odpowiedź. Wskrzeszenie magii elfiego rodu Shannary, młody Ohmsfordzie, jest być moŜe kluczem do wyzwolenia czterech krain. Musimy się tego dowiedzieć. - Zbytnio palisz się do tego, by rzucić swe Ŝycie na szalę, Padisharze. - Damson Rhee potrząsnęła rudą głową. - I Ŝycie innych, na przykład tego chłopca. Nigdy tego nie zrozumiem. Oddaliła się od nich, by poszukać dzieci. Parowi nie przeszkadzało, Ŝe nazywała go chłopcem dziewczyna, która sama wydawała się jeszcze młodsza od niego. - UwaŜaj na nią, Parze Ohmsfordzie - mruknął Creel.
- Nie ma zbyt wielkiej wiary w powodzenie naszej wyprawy - zauwaŜył Par. - Och, martwi się na zapas! Posiadamy siłę nas siedmiu i moŜemy stawić czoło niebezpieczeństwom czyhającym na nas w Dole. A jeśli tam równieŜ natrafimy na magię, to mamy twoją pieśń i miecz Morgana. Ale dosyć o tym! - Przez chwilę spoglądał na niebo. Wkrótce będzie ciemno, chłopcze. - Przyjaźnie objął ramieniem Ohmsforda i poprowadził go w stronę Damson Rhee i dzieci. - Kiedy się ściemni - szepnął - zobaczymy sami, co się stało z Mieczem Shannary.
XIX Kiedy naprędce sklecona rodzina Padishara Creela dotarła na skraj parku i szykowała się do wyjścia na aleję Tyrsijską, Damson Rhee odwróciła się do herszta banitów i rzekła: - StraŜnicy patrolujący mur zmieniają się o północy przed straŜnicą federacji. Mogę wy wołać jakieś małe zamieszanie, które odwróci ich uwagę, byście mogli wśliznąć się do Dołu, jeśli naprawdę tego chcecie. Pamiętajcie, Ŝebyście wchodzili od strony zachodniej. Następnie uniosła rękę i wyciągnęła zza ucha Para srebrną monetę i dała mu ją. Na monecie widniała jej podobizna. - To na szczęście, Parze Ohmsfordzie - powiedziała. - MoŜesz go potrzebować, jeśli nadal będziesz się trzymał tego człowieka. Spojrzała zimno na Padishara, wzięła dzieci za rękę i pogrąŜyła się w tłumie, nie oglądając się ani razu. Tylko jej rude włosy połyskiwały jeszcze jakiś czas w oddali. Herszt banitów i Par patrzyli, jak odchodzi. - Kim ona jest, Padisharze? - zapytał, kiedy stracili ją z oczu. Padishar wzruszył ramionami. - Kimkolwiek ma ochotę. Istnieje równie wiele opowieści o jej pochodzeniu, co o moim. Chodźmy juŜ. Na nas równieŜ pora. Poprowadził Para z powrotem przez miasto, trzymając się bocznych uliczek i zaułków. Tłum wciąŜ był gęsty, wszyscy przepychali się i potrącali, twarze ludzi były okryte kurzem, a ich nerwy napięte jak postronki. Zmierzch przepędził światło słoneczne na zachód, wydłuŜając wieczorne cienie, lecz upał południa, usidlony w murach miasta, unosił się z ulicznego bruku i ścian budynków, zawisając w nieruchomym letnim powietrzu. Było gorąco jak w piecu. Par spojrzał w górę. Na pomocy pojawił się sierp księŜyca, a na wschodzie migotały gwiazdy. Próbował myśleć o tym, czego dowiedział się o zaginięciu Miecza Shannary, lecz stwiterdzał, Ŝe myśli zamiast tego o Damson Rhee. Jeszcze przed zmrokiem Padishar doprowadził go bezpiecznie z powrotem do piwnicy magazynu za warsztatem rusznikarza, gdzie niecierpliwie czekali na nich Coll i Morgan. Uprzedzając lawinę pytań, herszt banitów uśmiechnął się pogodnie i oznajmił, Ŝe wszystko jest gotowe: o północy Ohmsfordowie, Leah, Ciba Blue i on sam dokonają krótkiego wypadu do parowu połoŜonego naprzeciw byłego pałacu władców miasta. Zejdą na dół, posługując się sznurową drabiną. Stasas i Drutt pozostaną na górze. Wyciągną drabinę, kiedy ich towarzysze znajdą się bezpiecznie na dole, i ukryją się do czasu, aŜ zostaną wezwani. StraŜnicy, którzy się
napatoczą, zostaną unieszkodliwieni, drabina ponownie opuszczona i wszyscy znikną w ten sam sposób, w jaki się pojawili. Mówił zwięźle i rzeczowo. Nie wspomniał ani słowem o tym, dlaczego to wszystko robią, a Ŝadnemu z jego własnych ludzi nie przyszło do głowy, Ŝeby go zapytać. Po prostu pozwolili mu skończyć, po czym natychmiast powrócili do swoich wcześniejszych zajęć. Natomiast Coll i Morgan ledwie byli w stanie się powstrzymać i Par musiał wziąć ich na bok i opowiedzieć im szczegółowo wszystko, co się wydarzyło. Przysiedli we trójkę na workach proszku do szorowania w kącie piwnicy. Lampy olejowe rozpraszały mrok, a odgłosy miasta nad ich głowami zaczęły cichnąć. Kiedy Par skończył, Morgan sceptycznie pokręcił głową. - Trudno uwierzyć, Ŝe całe miasto zapomniało, Ŝe istniał więcej niŜ jeden Park Ludu i most Sendica - powiedział cicho. - Wcale nietrudno, jeśli wziąć pod uwagę, Ŝe miało na to ponad sto lat - szybko zaprzeczył Coll. - Pomyśl tylko, Morgan. O ileŜ więcej niŜ jakiś park i most zapomniano przez ten czas. Federacja narzuciła czterem krainom trzy wieki zafałszowanej historii. - Coll ma rację - rzekł Par. - Straciliśmy naszego jedynego prawdziwego historyka, kiedy Allanon opuścił krainy. Historie druidów były jedynymi pisanymi kronikami, jakie plemiona posiadały, i nie wiemy, co się z nimi stało. Pozostali nam jedynie wieszcze z ich ustnymi przekazami, w większości dalekimi od doskonałości. - Wszystko, co miało związek z dawnym światem, nazywano kłamstwem - mówił dalej Coll, którego ciemne oczy połyskiwały zimno. - My wiemy, Ŝe to prawda, ale jesteśmy w tym niemal zupełnie osamotnieni. Federacja zmieniła wszystko, tak by odpowiadało to jej własnym celom. Po stu latach trudno się dziwić, Ŝe nikt w Tyrsis nie pamięta, Ŝe Park Ludu i most Sendica nie są takie same jak kiedyś. Prawda jest taka, Ŝe nikogo to juŜ nie obchodzi. - Być moŜe. - Morgan zmarszczył brwi. - Ale i tak coś się tutaj nie zgadza. - Zmarszczył czoło jeszcze mocniej. - Niepokoi mnie, Ŝe Miecz Shannary, krypta i cała reszta przez wszystkie te lata znajdowały się w tym parowie i nikt ich nie widział. Niepokoi mnie, Ŝe nie powrócił nikt, kto odwaŜył się zejść na dół, Ŝeby się rozejrzeć. - Mnie to równieŜ niepokoi - zgodził się Coll. Par rzucił okiem na banitów, którzy nie zwracali na nich uwagi. - śaden z nas nie myślał ani przez chwilę, Ŝe próba odzyskania Miecza będzie bezpieczna - wyszeptał z nutą irytacji w głosie. - Nie spodziewaliście się przecieŜ, Ŝe po prostu przyjdziecie i weźmiecie go? Oczywiście, Ŝe nikt go nie widział! Nie uchodziłby za zaginiony, gdyby go widziano, prawda! A moŜecie być pewni, Ŝe federacja zadbała o to, Ŝeby nikt, kto
zszedł do Dołu, juŜ się z niego nie wydostał! Stąd wartownicy i straŜnica! Poza tym to, Ŝe federacja zadała sobie tyle trudu, by ukryć stary most i park, wskazuje według mnie na to, Ŝe Miecz jest na dole! Coll patrzył nieruchomo na brata. - Wskazuje równieŜ na to, Ŝe tam właśnie ma pozostać. Rozmowa urwała się i rozeszli się w róŜne kąty piwnicy. Wieczór szybko minął i wraz z nastaniem nocy upał w końcu zelŜał. Mała gromadka zjadła nie zakłóconą niczym kolację, naznaczoną długimi chwilami milczenia. Jedynie Padishar miał wiele do powiedzenia, jak zawsze pełen swady; wytrząsał historie i dowcipy jak z rękawa, jakby ta noc była taka sama jak inne, niepomny na to, Ŝe jego słuchacze pozostają obojętni. Par był zbyt podniecony, by jeść lub rozmawiać, i zastanawiał się zamiast tego, czy Padishar jest rzeczywiście tak nieporuszony, na jakiego wygląda. Wydawało się, Ŝe nic nie jest w stanie zmienić nastroju herszta banitów. Padishar Creel był albo bardzo dzielny, albo bardzo głupi i nie dawało Parowi spokoju, Ŝe nie potrafi rozstrzygnąć, jak jest w istocie. Kolacja dobiegła końca i siedzieli w koło, rozmawiając ściszonymi głosami i wpatrując się w ściany. W pewnym momencie Padishar podszedł do Para i przykucnął obok niego. - Nie moŜesz się juŜ doczekać, chłopcze, czy tak? - zapytał cicho. Nikt nie znajdowahsię dość blisko, Ŝeby to usłyszeć. Par skinął głową. - No, to juŜ długo nie potrwa. - Herszt banitów poklepał go po kolanie. Jego zimne oczy przytrzymały spojrzenie Para. - Pamiętaj tylko, o co nam chodzi. Rzut oka i wracamy na górę. Jeśli Miecz tam jest i moŜna go od razu zabrać, to świetnie. Jeśli nie, to nie zwlekamy ani chwili. - Jego uśmiech miał w sobie coś wilczego. - OstroŜność przede wszystkim. - Oddalił się, pozostawiając Para, który odprowadził go wzrokiem. Minuty wlokły się bez końca. Bracia siedzieli obok siebie, nie odzywając się. Parowi wydawało się, Ŝe niemal słyszy myśli brata wśród ciszy. Lampy olejowe migotały i skwierczały. Wielka mucha bagienna bzykała pod sufitem, aŜ w końcu Ciba Blue ją zabił. W piwnicy zaczynał panować zaduch. W końcu Padishar wstał i powiedział, Ŝe juŜ czas. Ochoczo poderwali się na nogi z niecierpliwie połyskującymi oczami. Przypasali broń i otulili się mocno opończami. Wyszli po schodach piwnicy na górę i pogrąŜyli się w nocy. Ulice miasta były puste i spokojne. Z piwiarń i pokoi noclegowych dobiegały odgłosy rozmów, przerywane czasem śmiechem i okrzykami. W zaułkach, którymi prowadził ich Padishar, latarnie były w większości rozbite lub nie zapalone i tylko światło księŜyca wskazywało im drogę wśród cieni. Nie poruszali się ukradkiem, a jedynie ostroŜnie, nie chcąc ściągnąć na siebie uwagi. Kilkakroć cofali się w przejścia między budynkami, schodząc z drogi
grupom zataczających się, śpiewających birbantów powracających do domu. Pijacy i Ŝebracy, którzy widzieli, jak przechodzą, ledwie rzucali na nich okiem z bram i wnęk. Nie natknęli się na Ŝołnierzy federacji. Pozostawiała ona boczne uliczki i biedaków Tyrsis ich własnemu losowi. Kiedy dotarli do mostu Sendica, Padishar przerzucił ich dwójkami i trójkami na drugą stronę alei Tyrsijskiej do ciemnego parku, rozsyłając ich w róŜnych kierunkach z poleceniem późniejszego połączenia się. Bacznie obserwował przy tym jasno oświetloną aleję, czy nie dostrzeŜe na niej zbliŜających się patroli, wiedział bowiem, Ŝe moŜna je tam spotkać. Przeszedł tylko jeden patrol, nie dostrzegając jednak Ŝadnego z nich. Przy straŜnicy na środku muru odgradzającego Dół ustawiono wartę, lecz pełniący ją Ŝołnierze otoczeni byli zewsząd blaskiem lamp i nie mogli zauwaŜyć postaci ukrytych w mroku. Padishar szybko poprowadził swą kompanię przez opustoszały park na zachód, do miejsca, gdzie parów zbiegał się ze skałami urwiska. Tam kazał im się zatrzymać i czekać. Par przykucnął bez ruchu w ciemności, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Otaczająca go cisza wypełniona była bzykaniem owadów. Świerszcze grały zgrzytliwie wśród mroku. Cała siódemka była ukryta w gęstych zaroślach, niewidoczna od zewnątrz. Lecz kaŜdy, kto znajdował się poza ich kryjówką, równieŜ był dla nich niewidoczny. Par był niezadowolony z takiego wyboru miejsca i zastanawiał się nad jego przyczyną. Spojrzał na Padishara Creela, lecz herszt banitów zajęty był nadzorowaniem rozwijania sznurowej drabiny, po której mieli zejść do parowu... Par zawahał się. Dół. Zejście do Dołu. Zmusił się do wypowiedzenia tego słowa. Głęboko zaczerpnął powietrza, usiłując się uspokoić. Zastanawiał się, czy Damson Rhee jest gdzieś blisko. Niemal na wprost nich z ciemności wyłonił się patrol złoŜony z czterech Ŝołnierzy federacji dokonujących obchodu muru. Mimo Ŝe odgłos ich kroków juŜ wcześniej zaalarmował grupę Creela, ich pojawienie się zmroziło wszystkim krew w Ŝyłach. Par i pozostali rozpłaszczyli się przy ziemi w swojej kryjówce. śołnierze zatrzymali się, przez chwilę rozmawiali cicho ze sobą, po czym zawrócili w kierunku, z którego przyszli, i wkrótce zniknęli. Par wolno wypuścił z płuc powietrze. Zaryzykował krótkie spojrzenie na ciemną nieckę parowu. Sprawiała wraŜenie niezgłębionej czeluści, czarnej jak atrament. Padishar i pozostali banici mocowali drabinę, szykując się do zejścia na dół. Par podniósł się na nogi, Ŝeby ulŜyć mięśniom, które zaczynał chwytać kurcz. Chciał mieć juŜ wszystko za sobą. Powinien czuć się pewnie. Ale tak nie było. Stawał się coraz bardziej niespokojny i nie wiedział dlaczego. Coś gorączkowo szarpało go za rękaw, ostrzegało go, jakiś szósty zmysł, którego nie potrafił nazwać.
Wydawało mu się, Ŝe coś słyszy - nie w parowie, ale z tyłu, w parku. Zaczął się odwracać, wytęŜając przenikliwe elfijskie oczy. Nagle od strony straŜnicy nadbiegły przemieszane okrzyki i noc rozdarło wołanie na trwogę. - Teraz! - syknął Padishar i pomknęli ze swego ukrycia w stronę muru. Drabina była juŜ umocowana na miejscu, przywiązana do dwóch szpikulców na murze. Opuścili ją szybko w ciemną czeluść. Ciba Blue poszedł pierwszy. Niebieskie znamię na jego policzku wyglądało w świetle księŜyca jak czarna plama. Wypróbował najpierw drabinę, stając na niej całym cięŜarem, po czym zniknął im z oczu. - Pamiętajcie, Ŝe macie czekać na mój sygnał - rzekł pośpiesznie Padishar do Stasasa i Drutta ochrypłym szeptem, który przebijał się przez odległe okrzyki. Odwracał się właśnie, Ŝeby wysłać Para na dół za Cibą Blue, kiedy z ciemności za ich plecami wyłoniła się chmara Ŝołnierzy federacji uzbrojonych w dzidy i kusze - milczące postacie, które zdawały się pojawiać znikąd. Wszyscy zamarli w bezruchu. Par poczuł, jak Ŝołądek podchodzi mu do gardła ze strachu. Powinienem był wiedzieć, powinienem był ich wyczuć, myślał i w następnej chwili uświadomił sobie, iŜ rzeczywiście ich wyczuł. - Rzućcie broń - rozkazał im jakiś głos. Przez chwilę Par się obawiał, Ŝe Padishar raczej wybierze walkę niŜ poddanie się. Oczy herszta banitów biegały na prawo i lewo, a jego wysoka postać wydawała się spręŜona do skoku. Lecz przewaga wroga była przytłaczająca. Twarz Padishara rozluźniła się, uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie i bez słowa upuścił pod nogi miecz i długi nóŜ. Pozostali członkowie małej gromadki uczynili to samo i Ŝołnierze federacji ich otoczyli. Zebrano ich broń i związano im ręce na plecach. - Jeszcze jeden z nich jest w Dole - poinformował jeden z Ŝołnierzy dowódcę oddziału, niewysokiego męŜczyznę o krótko ostrzyŜonych włosach i z dystynkcjami oficera na ciemnym mundurze. Dowódca spojrzał w jego stronę. - Przetnijcie liny i spuście go na dół. Sznurowa drabina w jednej chwili została odcięta. Opadła bezgłośnie w ciemność. Par czekał na krzyk, lecz Ŝaden się nie rozległ. Być moŜe Ciba Blue zdąŜył juŜ zejść na dół. Spojrzał na Colla, który tylko bezradnie pokręcił głową. Federacyjny dowódca podszedł do Padishara. - Powinieneś wiedzieć, Padisharze Creelu, Ŝe zostałeś zdradzony przez jednego z własnych ludzi.
Czekał przez chwilę na odpowiedź, lecz Ŝadna nie padła. Twarz Padishara była pozbawiona wyrazu. Tylko jego oczy zdradzały wściekłość, którą jaktoś udawało mu się powściągnąć. Nagle ciszę rozdarł straszliwy krzyk dobywający się z głębi Dołu. Wzleciał w noc jak zraniony ptak, zawisł przy ścianie urwiska i ucichł. To Ciba Blue krzyczał, pomyślał z przeraŜeniem Par. Dowódca rzucił okiem na parów i kazał odprowadzić więźniów. Poprowadzono ich gęsiego przez park wzdłuŜ muru parowu w stronę straŜnicy. Pilnujący ich Ŝołnierze utrzymywali ich w pewnej odległości od siebie nawzajem. Par posuwał się wraz z innymi do przodu w ponurym milczeniu. Krzyk Ciby Blue wciąŜ rozbrzmiewał w jego uszach. Co przydarzyło się w Dole samotnemu banicie? Przełknął ślinę, czując, Ŝe zaczyna mu się robić niedobrze, i zmusił się do myślenia o czymś innym. „Zdradzony”, powiedział federacyjny dowódca. Ale przez kogo? Przez Ŝadnego z nich tutaj, jak się zdaje - więc przez kogoś, kogo tu nie było. Przez jednego z własnych ludzi Padishara... Potknął się o korzeń drzewa, wyrównał krok i powlókł się dalej. W głowie kotłowały mu się myśli. Zabierają nas do więzienia federacji, wywnioskował. Kiedy się tam znajdą, wielka przygoda dobiegnie końca. Skończą się poszukiwania zaginionego Miecza Shannary. Skończą się rozwaŜania o zadaniu powierzonym mu przez Allanona. Nikt jeszcze nie wyszedł Ŝywy z więzienia federacji. Musi uciec. Myśl ta naszła go instynktownie, rozjaśniając mu w głowie jak nic innego. Musi uciec. Jeśli tego nie zrobi, wszyscy znajdą się pod kluczem i zostaną zapomniani. Tylko Damson Rhee wiedziała, gdzie są. I nagle przyszło mu do głowy, Ŝe to ona miała najlepszą sposobność, Ŝeby ich zdradzić. Była to nieprzyjemna myśl. Lecz równieŜ nieunikniona. Jego oddech stał się wolniejszy. Lepszej okazji do ucieczki juŜ nie będzie miał. Kiedy znajdzie się w więzieniu, duŜo trudniej będzie to zrobić. MoŜe Padishar ułoŜy do tego czasu jakiś plan, lecz Par nie chciał ryzykować. MoŜe był niesprawiedliwy, ale uwaŜał, Ŝe to Padishar wpakował ich w te tarapaty. Patrzył na światła straŜnicy migoczące z przodu między drzewami parku. Miał jeszcze tylko kilka minut. Wydawało mu się, Ŝe jest w stanie tego dokonać, lecz będzie musiał to zrobić sam. Będzie musiał zostawić Colla i Morgana. Nie było wyboru. Z przodu rozległ się głos Ŝołnierzy czekających na ich powrót. Pochód zaczął się wydłuŜać i niektórzy straŜnicy oddalili się nieco. Par wziął głęboki oddech. Poczekał do chwili,
kiedy przechodzili wzdłuŜ gęstego szpaleru karłowatych brzóz, i wtedy posłuŜył się pieśnią. Śpiewał cicho. Jego głos mieszał się z odgłosami nocy, szumem wiatru, spokojnym nawoływaniem ptaka, krótkim ćwierkaniem świerszcza. Pozwolił magii pieśni wybiec do przodu i wypełnić myśli straŜników znajdujących się najbliŜej niego, rozpraszając ich uwagę, odwracając od niego ich oczy, kaŜąc im zapomnieć o jego istnieniu... A potem po prostu wszedł między brzozy i zniknął w mroku. Szereg więźniów poszedł dalej bez niego. Nikt nie zauwaŜył jego zniknięcia. Jeśli Coll albo Morgan, albo któryś z pozostałych coś widział, to milczał o tym. śołnierze federacji i ich więźniowie podąŜali dalej w stronę świateł z przodu, pozostawiając go samego. Kiedy odeszli, bezgłośnie pogrąŜył się w nocy. Niemal od razu zdołał się uwolnić ze sznurów krępujących jego ręce. O jakieś sto metrów od miejsca swej ucieczki znalazł w murze parowu szpikulec o wyszczerbionym ostrzu i, opierając się o mur, w parę minut przeciął sznury. StraŜ nie podniosła jeszcze alarmu; widocznie nie dostrzeŜono jego braku. MoŜe uprzednio nie zadali sobie trudu policzenia więźniów, pomyślał. W końcu było ciemno, a schwytanie ich zabrało im zaledwie parę sekund. Tak czy owak, był wolny. Co więc miał teraz zrobić? Posuwał się z powrotem przez park w stronę alei Tyrsijskiej, trzymając się w cieniu. Co parę chwil przystawał, nasłuchując odgłosów pościgu i nie słysząc niczego. Pocił się obficie, koszula kleiła się mu do pleców, a twarz miał oblepioną kurzem. Był uradowany ucieczką i zrozpaczony tym, Ŝe nie wie, jak obrócić ją na swoją korzyść. Nie mógł liczyć na niczyją pomoc w Tyrsis ani poza nim. Nie wiedział, z kim się skontaktować w mieście; nie mógł sobie pozwolić na to, by komukolwiek zaufać. I nie miał pojęcia, jak wrócić do Parma Key. Steff pomógłby, gdyby wiedział, Ŝe jego towarzysz ma kłopoty. Ale jak karzeł miał się o tym dowiedzieć, zanim będzie za późno na jego pomoc? Między drzewami ukazywały się światła alei. Par dotarł do skraju parku, w pobliŜe jego zachodniej granicy, i oparł się zrozpaczony o pień starego klonu. Musi coś zrobić; nie moŜe tak po prostu krąŜyć w koło. Otarł twarz rękawem i wsparł głowę o chropowatą korę. Nagle zrobiło mu się niedobrze i musiał uŜyć całej siły woli, Ŝeby nie zwymiotować. Musiał wrócić po Colla i Morgana. Musiał znaleźć sposób na ich uwolnienie. UŜyj pieśni, pomyślał. Ale jak? Drogą nadchodził patrol federacji. Buty Ŝołnierzy miarowo dudniły wśród ciszy. Par cofnął się w cień i poczekał, aŜ znikną z oczu. Potem ruszył skrajem parku w stronę fontanny stojącej przy samym chodniku. Dotarłszy do niej, pochylił się i pośpiesznie obmył twarz i ręce.
Woda spływała po jego skórze jak ciekłe srebro. Wyprostował się i opuścił głowę na pierś. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Ramię, które szarpnęło go i obróciło, było silne i nieustępliwe. Jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu. Stał twarzą w twarz z Damson Rhee. - Co się stało? - zapytała cicho. Gorączkowo sięgnął po swój długi nóŜ. Nie było go jednak, zabrali mu go Ŝołnierze federacji. Spróbował odepchnąć dziewczynę, chcąc się uwolnić z jej uchwytu, lecz z łatwością uniknęła jego ciosu i tak mocno kopnęła go w brzuch, Ŝe zgiął się w pół. - Co robisz, idioto? - syknęła ze złością. - Nie czekając na odpowiedź, zaciągnęła go z powrotem w mroczne cienie parku i rzuciła na ziemię. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz ze mną czegoś, połamię ci obie ręce! - warknęła. Par podniósł się do pozycji siedzącej, ciągle szukając sposobu ucieczki. Lecz Damson znowu przyparła go do ziemi i przykucnęła obok niego. - MoŜe spróbujemy jeszcze raz, kochany elfiku? Gdzie są pozostali? Co się z nimi stało? Par przełknął ślinę, ledwie panując nad wściekłością. - Federacja ich trzyma! Czekali na nas, Damson! Jakbyś tego nie wiedziała! Gniew w jej oczach ustąpił miejsca zdumieniu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Czekali na nas. Nie przeszliśmy nawet przez mur. Zdradzono nas! Tak powiedział ich dowódca! Powiedział, Ŝe był to jeden z nas: banita, Damson! - Par trząsł się cały. Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomo. - I uznałeś, Ŝe to ja, tak? - A kto, jeśli nie ty? - Par uniósł się na łokciach. - Jedynie ty wiedziałaś o naszych zamiarach i tylko ty nie zostałaś pojmana! Nikt inny nie wiedział! Kto to mógł być, jeśli nie ty? Zapadło długie milczenie, kiedy przypatrywali się sobie w ciemności. Dźwięk głosów w pobliŜu stawał się coraz wyraźniejszy. Ktoś się zbliŜał. Damson pochyliła się tuŜ nad nim. - Nie wiem. Ale to nie byłam ja! LeŜ teraz cicho, dopóki nie przejdą! Wepchnęła go w kępę zarośli, po czym sama weszła tyłem za nim i połoŜyła się obok. Par czuł ciepło i słodki zapach jej ciała. Zamknął oczy i czekał. Z parku wyszło dwóch Ŝołnierzy federacji. Zatrzymali się na chwilę, po czym ruszyli dalej i zniknęli. Damson przyłoŜyła usta do ucha Para. - Czy juŜ wiedzą, Ŝe uciekłeś? Par zawahał się. - Nie jestem pewien - szepnął.
Chwyciła jego podbródek w swoją gładką dłoń i obróciła jego twarz. - Nie zdradziłam was. MoŜe to tak wygląda, Ŝe to musiałam być ja, ale nie zrobiłam tego. Gdybym chciała zdradzić cię federacji, Par, po prostu wydałabym cię tym dwom Ŝołnierzom i sprawa byłaby załatwiona. Jej zielone oczy połyskiwały słabo w świetle księŜyca, które przenikało przez gałęzie do ich kryjówki. Par patrzył w te oczy i nie dostrzegał w nich cienia zwodniczości. WciąŜ jednak się wahał. - Musisz się zdecydować tu i teraz, czy mi wierzysz - rzekła spokojnie. OstroŜnie pokręcił głową. - To nie takie proste! - Musi być! Spójrz na mnie, Par. Nie zdradziłam nikogo: ani ciebie, ani Padishara, ani pozostałych! Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej! Czemu miałabym coś takiego zrobić? Nienawidzę federacji tak samo jak inni! - Urwała zirytowana. - Mówiłam wam, Ŝe to niebezpieczne przedsięwzięcie. Ostrzegałam, Ŝe Dół to ciemna dziura, która pochłania ludzi bez śladu. To Padishar upierał się, Ŝebyście tam poszli! - To nie czyni go odpowiedzialnym za to, co się stało. - Ani mnie! A jak było z odwróceniem uwagi straŜników, które obiecałam? Czy wszystko odbyło się tak, jak mówiłam? Par skinął głową. - Więc widzisz! Wypełniłam swoją część umowy! Czemu miałabym to robić, gdybym zamierzała was zdradzić? Par milczał. Nozdrza Damson rozchyliły się. - Nie przyznasz mi racji w niczym, prawda? - Odrzuciła do tyłu rude włosy. - Czy przynajmniej mi powiesz, co się wydarzyło? Par wziął głęboki oddech. Pokrótce przedstawił jej przebieg zdarzeń związanych z ich pojmaniem, łącznie ze straszliwym zniknięciem banity Ciby Blue. Umyślnie nie wdawał się w szczegóły swej własnej ucieczki. Magia była jego sekretem. Damson nie dawała się jednak zbyć byle czym. - A więc równie dobrze jak ja mogłeś być tym, który zdradził - rzekła. - W przeciwnym razie w jaki sposób zdołałeś uciec, skoro innym się to nie powiodło? Par poczerwieniał, oburzony oskarŜeniem i rozdraŜniony jej uporem. - Czemu miałbym zrobić coś takiego swoim przyjaciołom? - Ja mówię właśnie to samo - odparła.
Przyglądali się sobie bez słowa, kaŜde mierząc siłę drugiego. Par wiedział, Ŝe Damson ma rację. Równie wiele wskazywało na niego jako na zdrajcę, jak na nią. Tyle, Ŝe o sobie wiedział, iŜ nim nie jest, a o niej nie. - Zdecyduj się, Par - nalegała półgłosem. - Wierzysz mi czy nie? W rozproszonym świetle jej twarz wydawała się spokojna i wyzbyta podstępności; jej skóra była pocętkowana cieniami drobnych liści krzewów. Pociągała go w dziwny sposób. Było coś specjalnego w tej dziewczynie, coś, co kazało mu wyzbyć się obaw i odrzucić wątpliwości. Zielone oczy, łagodne i przekonujące, przytrzymywały jego spojrzenie. Widział w nich jedynie prawdę. - Dobrze, wierzę ci - rzekł w końcu. - Powiedz mi więc, jak to się stało, Ŝe ty uciekłeś, a pozostali nie - zaŜądała. - Nie, nie wykręcaj się. Muszę mieć dowód twojej niewinności, jeśli mamy się na coś przydać sobie nawzajem i naszym przyjaciołom. Postanowienie Para o zachowaniu dla siebie tajemnicy pieśni zaczęło się chwiać. Znowu miała rację. Pytała jedynie o to, o co sam by zapytał na jej miejscu. - UŜyłem magii - powiedział jej. Przysunęła się bliŜej, jakby mogła w ten sposób lepiej osądzić prawdziwość tego, co mówił. - Magii? Jakiej? - Jeszcze się wahał. - Kuglarstwa? Zaklęć? - nalegała. - Jakiegoś rodzaju znikania? - Tak - odparł. Czekała. - Kiedy zechcę, potrafię stawać się niewidzialny. Nastąpiło długie milczenie. Dostrzegał zaciekawienie w jej oczach. - Władasz prawdziwą magią, czy tak? - rzekła w końcu. - Nie tą udawaną, którą ja stosuję, sprawiającą, Ŝe monety znikają i znowu się pojawiają, a ogień tańczy w powietrzu. Posiadasz jej zakazaną odmianę. Dlatego Padishar tak się tobą interesuje. - Urwała na chwilę. Kim jesteś, Parze Ohmsfordzie? Powiedz mi. W parku było teraz spokojnie, głosy straŜników zupełnie umilkły, a noc stała się znowu głęboka i cicha. Wydawało się, jakby na świecie nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Par się zastanawiał, czy powinien udzielić jej odpowiedzi. Stąpał po ruchomych piaskach. - Sama moŜesz zobaczyć, kim jestem - rzekł w końcu wymijająco. - Jestem po części elfem i odziedziczyłem magię po moich przodkach. Posiadam władzę nad ich magią, a w kaŜdym razie nad jej niewielką częścią. Przypatrywała mu się przez długi czas w zamyśleniu. W końcu odniósł wraŜenie, Ŝe podjęła decyzję. Wyczołgała się z kryjówki w zaroślach, pociągając go za sobą. Stanęli razem
w półmroku, otrzepując ubrania i wciągając głęboko do płuc nocne powietrze. Park był pusty. Podeszła do niego i stanęła tuŜ obok. - Urodziłam się w Tyrsis. Jestem córką rusznikarza. Miałam starsze rodzeństwo, brata i siostrę. Kiedy miałam osiem lat, federacja odkryła, Ŝe mój ojciec dostarcza broń Ruchowi. Ktoś - przyjaciel, znajomy, nigdy nie dowiedziałam się kto - zdradził go. Szperacze przyszli do naszego domu i doszczętnie go spalili. Moja rodzina została wcześniej zamknięta w środku i spłonęła wraz z nim. Ja uniknęłam śmierci tylko dlatego, Ŝe byłam w odwiedzinach u ciotki. Przed upływem roku ona równieŜ umarła i byłam zmuszona zamieszkać na ulicy. Tam dorosłam. Nikt z mojej rodziny nie Ŝył. Nie miałam przyjaciół. Uliczny magik przyjął mnie na uczennicę i nauczył swojego fachu. Takie było moje Ŝycie. Masz prawo do tego, by wiedzieć, dlaczego nigdy nie wydałabym nikogo federacji podjęła po chwili. Wyciągnęła dłoń i jej palce przez chwilę gładziły jego twarz. Potem jej ręka osunęła się na jego ramię i zacisnęła się na nim. - Par, musimy jeszcze tej nocy zrobić to, co mamy do zrobienia, albo będzie za późno. Federacja wie, kogo ma w ręku. Padishara Creela. Poślą po Rimmera Dalia i jego szperaczy, Ŝeby go przesłuchali. Kiedy to się stanie, nie będzie ratunku. - Urwała, Ŝeby się upewnić, czy Par dobrze ją rozumie. - Musimy im teraz pomóc. Para przebiegł zimny dreszcz na myśl o tym, Ŝe Coll i Morgan mogą się dostać w ręce Rimmera Dalia, nie mówiąc o Padisharze. Co dowódca szperaczy zrobiłby z przywódcą Ruchu? - Dziś w nocy - ciągnęła dalej Damson cichym, lecz stanowczym głosem. - Kiedy się tego nie spodziewają. WciąŜ będą przetrzymywali Padishara i pozostałych w celach przy straŜnicy. Nie zdąŜą ich jeszcze nigdzie przenieść. Nad ranem będą zmęczeni i senni. Nie nadarzy nam się lepsza sposobność. - Tobie i mnie? - Patrzył na nią z niedowierzaniem. - Jeśli zgodzisz się pójść ze mną. - Ale co my dwoje moŜemy zdziałać? Przyciągnęła go do siebie. Jej rude włosy połyskiwały ciemno w świetle księŜyca. - Opowiedz mi o swojej magii. Co moŜesz z nią zrobić, elfie. Teraz juŜ się nie wahał. - Stawać się niewidzialny - powiedział. - Ukazywać się w innej postaci niŜ moja własna. Sprawiać, Ŝe inni widzą to, czego naprawdę nie ma. - Był coraz bardziej podekscytowany. Właściwie wszystko, co zechcę, jeśli nie trwa to zbyt długo i nie ma zbyt wielkich rozmiarów. Bo wszystko to jest tylko iluzją. Oddaliła się od niego, weszła między pobliskie drzewa i zatrzymała się. Stała w mroku, zatopiona w myślach. Par czekał, nie ruszając się z miejsca; czuł, jak chłodne nocne powietrze
muska jego skórę w nagłym porywie wiatru, i słuchał ciszy, która rozpostarła się nad miastem jak wody oceanu ponad jego dnem. Mógł niemal płynąć przez tę ciszę, unosząc się ku przyjaźniejszym miejscom i czasom. Odczuwał strach, którego nie potrafił w sobie stłumić, strach na myśl o tym, Ŝe trzeba będzie wrócić po przyjaciół, strach, Ŝe próba ta moŜe się nie powieść. Lecz nie próbować niczego było nie do pomyślenia. CóŜ jednak mogli zrobić - ta niepozorna dziewczyna i on? Jakby czytając w jego myślach, podeszła z powrotem z błyszczącymi zielonymi oczyma, mocno chwyciła go za ramiona i szepnęła: - Myślę, Ŝe znam pewien sposób, Par. Uśmiechnął się mimo woli. - Zdradź mi go - rzekł.
XX PoŜegnawszy się z małą gromadką u brzegów Hadeshornu, Walker Boh udał się wprost do Hearthstone. Pojechał konno na wschód przez nizinę Rabb, ominął Storlock z jego uzdrowicielami, wspiął się przez Nefrytową Przełęcz w góry Wolfsktaag i podąŜył w górę rzeki Chard, po czym wjechał w puszczę Darklin. W trzy dni później był z powrotem w domu. Po drodze nie rozmawiał z nikim, odbywając podróŜ zupełnie samotnie i zatrzymując się jedynie po to, Ŝeby coś zjeść i się przespać. Nie był odpowiednim towarzystwem dla innych ludzi i wiedział o tym. Prześladowały go myśli o jego spotkaniu z duchem Allanona. Nie mógł się od nich uwolnić. W niecałą dobę po jego powrocie Anar nawiedziła niezwykle gwałtowna letnia burza i Walker zatrzasnął się, rozzłoszczony, w swej leśnej chacie, podczas gdy wiatry smagały jej drewniane ściany, a deszcze dudniły o pokryty gontem dach. Lesista dolina została doszczętnie zalana, spustoszona uderzeniami piorunów, wstrząśnięta długimi, złowieszczymi grzmotami, wychłostana i zmyta ulewą. Jednostajny odgłos deszczu zagłuszał wszystkie inne dźwięki i Walker siedział w milczeniu wśród jego monotonnego szumu, owinięty kocami i pogrąŜony w czarnym przygnębieniu, które jeszcze niedawno nie wydawałoby mu się moŜliwe. Ogarniała go rozpacz. Jego strach budziła nieuchronność zdarzeń. Walker Boh, niezaleŜnie od tego, jakie nazwisko sobie obrał, był na mocy więzów krwi Ohmsfordem i wiedział, Ŝe Ohmsfordowie, pomimo swych obaw, zawsze byli zmuszani do podejmowania dzieła druidów. Tak się stało wcześniej z Sheą i Flickiem, z Wiłem, Brin i Jairem. Teraz na niego przyszła kolej. Na niego, Wren i Para. Par, oczywiście, z zapałem poświęcał się sprawie. Był niepoprawnym romantykiem, samozwańczym obrońcą skrzywdzonych i uciemięŜonych. Par był głupcem. Albo realistą - w zaleŜności od punktu widzenia. PoniewaŜ, jeśli z historii moŜna było wyciągać jakieś wnioski, Par po prostu przyjmował bez sprzeciwu to, co równieŜ Walker musiał zaakceptować - wolę Allanona, Ŝyczenie od dawna nieŜyjącego człowieka. Cień przybył do nich jak jakiś strofujący ich patriarcha, który wyrwał się z objęć śmierci: wyrzucał im brak zapału, rugał ich za obawy, powierzał im szaleńcze i samobójcze zadania. Przywróćcie do Ŝycia druidów! Wskrzeszcie Paranor! Zróbcie to, poniewaŜ ja mówię, Ŝe naleŜy to zrobić, poniewaŜ ja mówię, Ŝe to jest konieczne, poniewaŜ ja - istota pozbawiona ciała i nie władająca juŜ myślą - tego Ŝądam! Nastrój Walkera pogarszał się, w miarę jak brzemię sprawy kładło się na nim coraz
większym cięŜarem, niczym ołowiany całun odbijający posępność szalejącej na zewnątrz nawałnicy. W istocie cień domagał się od nich, od Para, Wren i niego, by zmienili oblicze ziemi. Weźcie trzysta lat rozwoju w czterech krainach i w jednej chwili obróćcie je wniwecz! CzyŜ nie tego cień Allanona od nich Ŝądał? Przywrócenia magii, przywrócenia nosicieli tej magii, jej twórców, wszystkiego, czemu ten sam cień przed owymi trzystu laty wyznaczył kres. Szaleństwo! Igraliby w ten sposób z Ŝyciem jak stwórcy - a do tego nie mieli prawa! Poprzez szarą mgłę swego gniewu i strachu udało mu się odtworzyć w myślach rysy cienia. Allanon. Ostatni z druidów, spadkobierca historii czterech krain, obrońca plemion, szafarz magii i sekretów. Jego ciemna postać rozrastała się, przesłaniając stulecia, jak chmura przesłania słońce, zatrzymując jego ciepło i światło. Wszystko, co wydarzyło się za jego Ŝycia, nosiło jego znamię. Przedtem kimś takim był Bremen, a jeszcze wcześniej druidzi z Pierwszej Rady Druidów. Wojny magii, walki o przetrwanie, bitwy między światłem i mrokiem - czy moŜe szarością - wszystko to było dziełem druidów. A teraz Ŝądano od niego, Ŝeby to wszystko przywrócił. MoŜna było twierdzić, Ŝe jest to konieczne. Zawsze tak twierdzono. MoŜna było mówić, Ŝe zamiarem druidów było zawsze jedynie podtrzymywanie i chronienie, nigdy zaś kształtowanie. Lecz czy kiedykolwiek jedno było moŜliwe bez drugiego? A konieczność zawsze zaleŜała od optyki patrzącego. Lord Warlock, demony, widma Mord - zostały zastąpione przez cieniowce. Czym jednak były owe cieniowce, Ŝe ludzie potrzebowali pomocy druidów i magii? Czy sami nie mogli uporać się z bolączkami świata? Czy musieli zdawać się na moce, których prawie nie rozumieli? Magia niosła z sobą nie tylko radości, lecz takŜe smutki, a jej ciemny rewers był równie zdolny do wywierania wpływu i dokonywania zmian, jak jasny awers. CzyŜby miał ją przywrócić do Ŝycia tylko po to, by powierzyć ją ludziom, którzy niejednokrotnie pokazywali, Ŝe nie są w stanie pojąć jej prawd? / Jak mógłby to zrobić? JednakŜe bez niej świat mógł się upodobnić do wizji przedstawionej im przez ducha Allanona - mógł się stać koszmarem pełnym ognia i ciemności, w którym jedynie istoty takie jak cieniowce potrafiły się zadomowić. Być moŜe jednak było prawdą, Ŝe tylko magia moŜe uchronić plemiona przed takimi istotami. Być moŜe. Prawda była taka, Ŝe po prostu nie chciał uczestniczyć w tym, co się miało wydarzyć. Ani ciałem, ani duchem nie był dzieckiem plemion czterech krain, ani teraz, ani w przeszłości. Nie czuł się związany z naleŜącymi do nich męŜczyznami i kobietami. Nigdy nie było dla niego między nimi miejsca. Jego przekleństwem była jego własna magia: pozbawiała go
człowieczeństwa i miejsca wśród ludzi oraz izolowała go od kaŜdej innej Ŝywej istoty, co nie było pozbawione ironii, gdyŜ tylko on nie lękał się cieniowców. Być moŜe mógłby nawet innych przed nimi bronić, gdyby go o to poproszono. Lecz nikt go o to nie prosił. Obawiano się go tak samo jak ich. Był Mrocznym Stryjem, potomkiem Brin Ohmsford, nosicielem jej nasienia i jej dziedzictwa, wykonawcą jakiegoś bezimiennego zadania powierzonego mu przez Allanona... Tylko Ŝe oczywiście zadanie nie było juŜ bezimienne. Zostało nazwane. Miał przywrócić do Ŝycia Paranor i druidów - z pustki minionych lat, z nicości. Tego zaŜądał od niego cień i Ŝądanie to przemykało niestrudzenie przez korytarze jego umysłu, przeskakując argumenty, omijając rozsądek, szepcząc, Ŝe to, co było, musi znowu istnieć. W ten sposób dzień po dniu zmagał się z tą sprawą jak pies z kością. Burze minęły, powróciło słońce, osuszając równinę, lecz pozostawiając lasy skąpane w upale i wilgoci. Po pewnym czasie wyszedł z domu, Ŝeby się przejść po dolinie, mając za jedyne towarzystwo Pogłoskę, ogromnego kota bagiennego, który wraz ze zmianą pogody wyszedł z lasów deszczowych na wschodzie i którego lśniące oczy były równie głębokie jak rozpacz ogarniająca Walkera. Kot dotrzymywał mu towarzystwa, lecz nie przynosił rozwiązania jego problemów ani wytchnienia od rozmyślań. W ciągu następnych dni i nocy chodzili i przesiadywali razem, a czas trwał w zawieszeniu na tle zdarzeń rozgrywających się z dala od ich samotni, o których Ŝaden z nich nie mógł nic wiedzieć ani ich widzieć. Do czasu, aŜ tej samej nocy, kiedy Par Ohmsford i jego towarzysze zostali zdradzeni podczas próby zdobycia Miecza Shannary, do doliny powrócił Coglin i złudzenie odosobnienia, które Walker z takim trudem podtrzymywał, zostało zburzone. Był późny wieczór, słońce zniknęło juŜ na zachodzie, niebo było skąpane w świetle księŜyca i usiane gwiazdami, a w letnim powietrzu unosił się słodki zapach świeŜej roślinności. Walker wracał właśnie z wycieczki na szczyt góry, z miejsca, które działało na niego szczególnie kojąco. PotęŜna skała wydawała mu się źródłem, z którego mógł czerpać siły. Drzwi leśnego domu były otwarte, a w pokojach jak zwykle paliło się światło, lecz Walker wyczuł róŜnicę, zanim jeszcze ucichło mruczenie Pogłoski, a futro na grzbiecie kota zjeŜyło się. OstroŜnie wszedł na werandę i stanął w drzwiach. Przy starym drewnianym stole siedział Coglin z kościstą twarzą pochyloną w blasku olejowych lamp. Jego wysłuŜone szare szaty stanowiły liche okrycie dla od dawna zniedołęŜniałego ciała. Obok niego stał wielki prostokątny pakunek, zawinięty w ceratę i obwiązany sznurkiem. Jadł zimny posiłek, a przy jego łokciu stała prawie nietknięta szklanka z
piwem. - Czekałem na ciebie, Walkerze - rzekł do tamtego, kiedy znajdował się on jeszcze w ciemności za progiem. Boh wszedł do oświetlonej izby. - Mogłeś sobie oszczędzić fatygi. - Fatygi? - Starzec wyciągnął chudą jak patyk rękę, a Pogłoska podszedł bliŜej i zaczął się o nią delikatnie ocierać pyskiem. - Była juŜ najwyŜsza pora, bym odwiedził znowu swój dom. - Czy to twój dom? - zapytał Walker. - Sądziłem, Ŝe lepiej się czujesz wśród pamiątek przeszłości druidów. - Czekał na odpowiedź, lecz Ŝadnej nie było. - Jeśli przyszedłeś, Ŝeby mnie przekonać, bym podjął się zadania wyznaczonego mi przez ducha, to powinieneś od razu wiedzieć, Ŝe nigdy tego nie zrobię. - Na nieba, Walkerze! Nigdy to taki ogromny szmat czasu. Poza tym nie mam zamiaru cię do niczego przekonywać. Sądzę, Ŝe jesteś juŜ w wystarczającym stopniu przekonany. Walker wciąŜ stał w drzwiach. Czuł się skrępowany i bezbronny. Podszedł do stołu i usiadł naprzeciw Coglina. Starzec pociągnął długi łyk piwa. - Być moŜe sądziłeś po moim zniknięciu w Hadeshornie, Ŝe odszedłem na dobre - rzekł cicho. Jego głos wydawał się odległy i wypełniony uczuciami, w których Walker nawet nie próbował się rozeznać. - MoŜe nawet tego pragnąłeś. - Walker nie odpowiedział. - Przebywałem w świecie, Walkerze. Udałem się do czterech krain, wędrowałem pośród plemion, przechodziłem przez miasta i wsie; wyczuwałem puls Ŝycia i stwierdziłem, Ŝe słabnie. Rozmawiał ze mną rolnik na łąkach na południe od równiny Streleheim, człowiek przytłoczony i załamany bezsensownością tego, co widział. „Nic nie rośnie, szeptał. Ziemia nie rodzi, jakby dotknęła ją jakaś choroba”. Choroba zaraziła równieŜ i jego. Sprzedawca drewnianych rzeźb i zabawek wyrusza, sam nie wiedząc dokąd, z wioski połoŜonej za Yarfleet. „Odchodzę, mówi, poniewaŜ nie jestem tu potrzebny. Ludzie przestają się interesować moją pracą. Rozmyślają tylko i marnieją w oczach”. To obraz Ŝycia w czterech krainach, Walkerze: ludzie usychają i giną jak od zarazy. Tylko tu i ówdzie pozostały ich skupiska, jakby stracili wolę Ŝycia. Drzewa, krzewy i wszelka roślinność usychają, zwierzęta i ludzie chorują i umierają. Wszystko obraca się w pył i chmura tego pyłu unosi się nad ziemią, sprawiając, Ŝe cały ten spustoszony obszar wygląda jak miniatura wizji ukazanej nam przez Allanona. - Przenikliwe stare oczy spojrzały w górę na drugiego męŜczyznę. - To juŜ się zaczyna, Walkerze. To juŜ się zaczyna. Walker Boh pokręcił głową. - Tę ziemię i jej mieszkańców zawsze nawiedzały nieszczęścia, Coglinie. Dostrzegasz w tym wizję Allanona, poniewaŜ chcesz ją widzieć.
- Nie, nie ja, Walkerze. - Starzec gwałtownie potrząsnął głową. - Nie chcę mieć nic wspólnego z wizjami druidów. Jestem tak samo ofiarą tego, co się dzieje, jak ty. MoŜesz myśleć, co chcesz, ale wcale nie pragnę być w to uwikłany. Dokonałem w swoim Ŝyciu wyboru, podobnie jak ty w twoim. Nie przekonuje cię to, prawda? - Przyswoiłeś sobie magię, poniewaŜ tego chciałeś. - Walker uśmiechnął się nieprzyjaźnie. - Jako były druid miałeś wybór. Zajmowałeś się dawnymi naukami i magią, poniewaŜ cię interesowały. Ze mną było inaczej. Urodziłem się z dziedzictwem, z którym wolałbym się nie urodzić. Magia została mi narzucona bez mojej zgody. Stosuję ją, poniewaŜ nie mam innego wyboru. To kamień młyński, który wisi mi u szyi. Nie zwodzę samego siebie. Magia zrujnowała mi Ŝycie. - Jego ciemne oczy były pełne goryczy. - Nie próbuj nas z sobą porównywać, Coglinie. - To mocne słowa, Walkerze. - Walker uśmiechnął się nieprzyjaźnie. - Kiedyś dość gorliwie przyjmowałeś ode mnie nauki o stosowaniu tej magii. Byłeś wystarczająco z nią pogodzony, by zgłębiać jej tajniki. - To była wola przetrwania i nic więcej. Byłem dzieckiem uwięzionym w potwornej postaci druida. Posługiwałem się tobą, Ŝeby pozostać przy Ŝyciu. Miałem tylko ciebie. - Biała skóra na jego szczupłej twarzy była boleśnie napięta. - Nie oczekuj ode mnie podziękowań, Coglinie. Nie przeszłyby mi przez gardło. Coglin wstał nagle zwinnym ruchem, który dziwnie kontrastował z kruchością jego ciała. Górował nad odzianą w czerń postacią siedzącą naprzeciw niego, a na jego pomarszczonej twarzy malował się posępny wyraz. - Biedny Walker - wyszeptał. - WciąŜ zaprzeczasz temu, kim jesteś. Zaprzeczasz własnemu istnieniu. Jak długo jeszcze będziesz to robił? Napięte milczenie, które między nimi zapadło, zdawało się trwać bez końca. Pogłoska, zwinięty na dywaniku przed ogniem w drugim końcu pokoju, wyczekująco uniósł głowę. śarzący się kawałek drewna na kominku wystrzelił w górę, rozbłyskując deszczem iskier. - Po co przyszedłeś, starcze? - zapytał w końcu Walker Boh, ledwie powstrzymując wybuch wściekłości. W ustach czuł smak miedzi. Wiedział, Ŝe nie jest to wynikiem gniewu, lecz strachu. - śeby ci pomóc - odparł Coglin. W jego głosie nie było ironii. - śeby nadać kierunek twoim rozmyślaniom. - Poradzę sobie bez twojej pomocy. - Poradzisz? - Tamten potrząsnął głową. - Nie, Walkerze. Nigdy nie poradzisz sobie, dopóki się nie nauczysz, jak przestać walczyć z samym sobą. ZuŜywasz na to tyle energii.
Sądziłem, Ŝe nauki, jakie u mnie pobrałeś o zastosowaniu magii, wyleczyły cię z tej dziecinady, ale zdaje się, byłem w błędzie. Czekają cię trudne lekcje, Walkerze. Być moŜe ich nie przeŜyjesz. - Popchnął cięŜki pakunek po stole w stronę tamtego. - Otwórz to. Walker zawahał się z oczami utkwionymi w pakunku. Po chwili jednak sięgnął ręką, rozerwał sznurek i ściągnął ceratę. Spoglądał na potęŜną, oprawną w skórę księgę, kunsztownie inkrustowaną złotem. Wyciągnął rękę i dotknął jej ostroŜnie, uniósł okładkę, zajrzał na chwilę do środka i natychmiast odsunął się od niej, jakby oparzył palce. - Tak, Walkerze. To jedna z brakujących Kronik druidów, zaledwie pojedynczy tom. Na pomarszczonej twarzy malowało się napięcie. - Skąd ją masz? - zapytał- szorstko Walker. Coglin pochylił się nad nim. Odgłos jego oddechu zdawał się wypełniać pokój. - Z zaginionego Paranoru. Walker Boh powoli podniósł się na nogi. - Kłamiesz. - Tak sądzisz? Zajrzyj mi w oczy i powiedz, co widzisz. Walker cofnął się. DrŜał na całym ciele. - Nie obchodzi mnie, skąd ją masz ani jakie bajeczki wymyśliłeś, Ŝeby mnie przekonać o czymś, o czym w głębi duszy wiem, Ŝe nie moŜe być prawdą! Zabierz ją z powrotem tam, skąd ją wziąłeś, albo wrzuć ją do bagna! Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Nie, Walkerze. - Coglin potrząsnął głową. - Nie wezmę jej z powrotem. Przyniosłem ją z krainy minionych dni wypełnionej szarą mgłą i śmiercią, Ŝeby dać ją tobie. Nie jestem twoim dręczycielem, nigdy! Nigdy nie będziesz miał w nikim lepszego przyjaciela ode mnie, chociaŜ jeszcze nie jesteś w stanie w to uwierzyć! - Twarz starca złagodniała. - Powiedziałem wcześniej, Ŝe przyszedłem ci pomóc. Tak jest w istocie. Przeczytaj księgę, Walkerze. Są w niej prawdy, które musisz poznać. - Nie zrobię tego! - krzyknął tamten z wściekłością. Coglin przez długą chwilę przypatrywał się młodszemu męŜczyźnie, po czym westchnął. - Jak chcesz. Ale księga tu pozostanie. Przeczytasz ją albo nie, wybór naleŜy do ciebie. MoŜesz ją nawet zniszczyć, jeśli zechcesz. - Dopił do końca swoje piwo, postawił szklankę ostroŜnie na stole i spojrzał na swoje powykręcane dłonie. - Nie mam tu juŜ nic więcej do roboty. - Obszedł stół dookoła i stanął przed tamtym. - śegnaj, Walkerze. Pozostałbym, gdyby to mogło pomóc. Dałbym ci wszystko, co jestem w stanie ci dać, gdybyś zechciał to przyjąć. Ale nie jesteś jeszcze gotowy. MoŜe kiedy indziej. Odwrócił się i zniknął wśród nocy. Nie obejrzał się ani razu. Nie zboczył ze swej drogi.
Walker Boh patrzył, jak ginie w oddali - cień powracający w ciemność, która go wydała. Dom po jego odejściu stał się nagle pusty i cichy.
- To będzie niebezpieczne, Par - szepnęła Damson Rhee. - Gdyby istniał jakiś bezpieczniejszy sposób, natychmiast bym go wybrała. Par Ohmsford nie odpowiedział. Znowu znajdowali się w głębi Parku Ludu, przycupnięci w mroku cedrowego gaju tuŜ poza rozległą plamą światła rzucanego przez lampy straŜnicy. Był środek nocy, pora najgłębszego snu, gdy wszystko powolnieje wśród marzeń sennych i wspomnień. Na tle nocnego nieba, rozjaśnionego światłem księŜyca, straŜnica wznosiła się niczym potęŜne klocki ustawione jeden na drugim przez jakieś beztroskie dziecko. Okratowane okna i zaryglowane drzwi były jak płytkie nacięcia na skórze, którą czas i pogoda uczyniły twardą i szorstką. Mur strzegący parowu rozciągał się w obie strony, a za nim rozpięty był pomost, sieć pajęcza łącząca straŜnicę z ruinami starego pałacu. Przy głównym wejściu ustawiono wartę, w miejscu, gdzie za umieszczoną na zawiasach stalową kratą znajdowały się dwa bliźniacze skrzydła Ŝelaznej zamkniętej na głucho bramy. Wartownicy drzemali na stojąco, uśpieni panującą wokół ciszą. śaden odgłos ani ruch ze StraŜnicy nie zakłócał ich odpoczynku. - Czy pamiętasz go wystarczająco dokładnie, Ŝeby przywołać jego obraz? - zapytała Damson, której głos łechtał go miękko w ucho. Par skinął głową. Mało było prawdopodobne, by miał kiedykolwiek zapomnieć twarz Rimmera Dalia. - Przez chwilę milczała. - Jeśli nas zatrzymują, skupiaj ich uwagę na sobie. Ja zajmę się wszelkimi zagroŜeniami. Raz jeszcze skinął głową. Czekali nieruchomo w ukryciu, wsłuchani w ciszę, kaŜde pogrąŜone we własnych myślach. Par bał się i nękały go wątpliwości, lecz był zdecydowany. Damson i on stanowili jedyną prawdziwą szansę ratunku, jaką mieli Coll i pozostali. Powiedział sobie, Ŝe ich ryzykowne przedsięwzięcie się powiedzie, poniewaŜ musi się powieść. Wartownicy przy bramie obudzili się, gdy z mroku wyłonili się Ŝołnierze patrolujący zachodni mur parku. MęŜczyźni przywitali się zdawkowo, przez chwilę rozmawiali ze sobą, po czym nadeszła równieŜ straŜ ze wschodu. Puszczono w koło butelkę, wypalono fajki i straŜnicy się rozeszli. Patrole oddaliły się na wschód i na zachód. Wartownicy przy bramie ponownie zajęli stanowiska. - Jeszcze nie teraz - szepnęła Damson, kiedy Par poruszył się niecierpliwie. Minuty wlokły się bez końca. StraŜnica znowu wydawała się opuszczona i samotna. Wartownicy
ziewali i przestępowali z nogi na nogę. Jeden wsparł się, znuŜony, o drzewce swej halabardy. - Teraz - powiedziała Damson Rhee. Chwyciła Para za ramię i pochyliła się ku niemu. Jej usta musnęły jego policzek. - Oby nam się powiodło, Parze Ohmsfordzie. Wstali i ruszyli z miejsca. Śmiało weszli w krąg światła, wynurzając się z mroku, jakby byli w nim zadomowieni. ZbliŜali się do straŜnicy od strony miasta. Par juŜ śpiewał, rozsnuwając wśród nocnej ciszy czarodziejską moc pieśni i wywołując w umysłach wartowników stworzone przez siebie obrazy. Ujrzeli dwóch szperaczy odzianych w posępną czerń, z których wyŜszym był pierwszy szperacz Rimmer Dali. Natychmiast stanęli na baczność z oczyma utkwionymi przed sobą, ledwie patrząc na zbliŜające się postacie. Par nie zmieniał natęŜenia głosu, podtrzymując zwodniczy urok w umysłach Ŝołnierzy. - Otwierać! - rzuciła niedbale Damson Rhee, gdy zbliŜyli się do wejścia do straŜnicy. Wartownicy natychmiast usłuchali. Odciągnęli osadzoną na zawiasach kratę, otworzyli zewnętrzne zamki i zaczęli niecierpliwie łomotać we wrota, Ŝeby zaalarmować straŜników w środku. Otworzyły się małe drzwiczki i Par nieco przesunął kierunek swego oddziaływania. Z mrukliwym zaciekawieniem wyjrzały zaspane oczy, prawie natychmiast rozwarły się szeroko i w zamkach zazgrzytały klucze. Wrota rozchyliły się i Par wraz z Damson weszli do środka. Stali w wartowni pełnej broni ustawionej na stelaŜach pod ścianą oraz zdumionych Ŝołnierzy federacji. śołnierze jeszcze przed chwilą grali w karty i pili, najwyraźniej przekonani, Ŝe nocne przeŜycia dobiegły końca. Pojawienie się szperaczy zupełnie ich zaskoczyło i rzucało się to w oczy. Par wypełnił pomieszczenie wątłym brzmieniem pieśni, przenikając je od razu swą magią. Potrzebował do tego całej swojej mocy. Damson rozumiała, jak słabo Par panuje nad sytuacją. - Wszyscy wyjść! - rozkazała surowym głosem. Wartownia natychmiast opustoszała. Cała druŜyna rozpierzchła się przez kilkoro przyległych drzwi i zniknęła, jakby była uformowana z dymu. Jeden straŜnik pozostał, przypuszczalnie oficer warty. Stał niepewnie i sztywno, z odwróconymi w bok oczyma, pragnąc znajdować się gdziekolwiek indziej, tylko nie tutaj, a jednak niezdolny do uczynienia kroku. - Zaprowadź nas do więźniów - rzekła cicho Damson stojąca przy jego lewym ramieniu. Oficer odchrząknął, nie mogąc przez chwilę wydobyć z siebie głosu. - Muszę mieć pozwolenie mego dowódcy - powiedział w końcu. Zachował jeszcze poczucie odpowiedzialności za powierzone mu zadanie. Damson nie spuszczała wzroku z ucha męŜczyzny, zmuszając go przez to do patrzenia
w bok. - Gdzie jest twój dowódca? - zapytała. - Śpi na dole - odparł męŜczyzna. - Obudzę go. - Nie. - Damson powstrzymała jego próbę oddalenia się. - Obudzimy go razem. Przeszli przez solidnie zaryglowane drzwi po drugiej stronie wartowni i zaczęli schodzić po kręconych schodach, słabo oświetlonych olejowymi lampami. Par podtrzymywał brzmienie pieśni w uszach wystraszonego straŜnika, draŜniąc go nią i sprawiając, Ŝe wydawali mu się o wiele więksi, niŜ byli w istocie, i znacznie groźniejsi. Wszystko przebiegało według planu, sytuacja rozwijała się dokładnie tak, jak tego chcieli. Schodzili pustymi schodami, krąŜąc od podestu do podestu, a tupot ich butów był jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w panującej tu ciszy. W dole schodów znajdowało się dwoje drzwi. Te po lewej były otwarte i prowadziły w głąb oświetlonego korytarza. StraŜnik poprowadził ich przez nie do następnych drzwi i zapukał w nie. PoniewaŜ nie było odpowiedzi, zastukał raz jeszcze, tym razem głośniej. - Co tam, u licha? - wykrzyknął ze środka zirytowany głos. - Otwieraj natychmiast, dowódco! - odpowiedziała Damson głosem tak zimnym, Ŝe nawet Para przebiegł dreszcz. Wewnątrz rozległo się szuranie i drzwi się otworzyły. Stanął w nich federacyjny dowódca o krótko ostrzyŜonych włosach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Jego kurtka była zaledwie do połowy zapięta. Gdy tylko dosięgło go działanie pieśni, na jego twarzy pojawiło się przeraŜenie. Zobaczył szperaczy. Gorzej: zobaczył Rimmera Dalia. Przestał zapinać ubranie i szybko wyszedł na korytarz. - Nie oczekiwałem nikogo tak wcześnie. Przepraszam. Czy są jakieś problemy? - Porozmawiamy o tym później, dowódco - rzekła surowo Damson. - Tymczasem zaprowadź nas do więźniów. W oczach tamtego na chwilę pojawiła się wątpliwość, cień podejrzenia, Ŝe moŜe nie wszystko jest w porządku. Par wzmocnił działanie magii na jego umysł, dając mu odczuć przedsmak przeraŜenia, jakie stanie się jego udziałem, jeśli nie usłucha rozkazu. To wystarczyło. Dowódca pośpieszył z powrotem korytarzem do schodów, wybrał klucz z obręczy na pasie i otworzył drugie drzwi. Weszli do tunelu oświetlonego pojedynczą lampą zawieszoną obok drzwi. Dowódca wziął ją do ręki i ruszył przodem. Damson podąŜyła za nim. Par dał znak oficerowi straŜy, by poszedł przed nim, a sam zamykał pochód. Jego głos zaczynał być zmęczony od wysiłku związanego z podtrzymywaniem ułudy. Trudniej było oddziaływać na kilka punktów równocześnie. Powinien był odesłać drugiego męŜczyznę.
Korytarz był zbudowany z kamiennych bloków i unosił się w nim zapach wilgoci i rozkładu. Par uświadomił sobie, Ŝe znajdują się pod ziemią, przypuszczalnie pod parowem. Jakieś stworzenia sporej wielkości czmychały przed światłem, a na kamieniach widoczne był zacieki i pręgi fluorescencji. Po przejściu niedługiego odcinka dotarli pod cele: szereg niskich klatek, w których nie mógłby stanąć prosto dorosły męŜczyzna, okrytych kurzem i pajęczynami, o drzwiach z zardzewiałych Ŝelaznych prętów. Wszyscy więźniowie byli stłoczeni w pierwszej z nich, kucając lub siedząc na kamiennej podłodze. Z niedowierzaniem mrugali oczami, widząc, jak kłamstwo magii bawi się w chowanego z prawdą. Coll wiedział, co się dzieje. JuŜ wstał i przepychał się do drzwi, dając znak pozostałym, by zrobili to samo. Nawet Padishar usłuchał jego gestu, zdając sobie sprawę, co się zaraz stanie. - Otwórz drzwi - rozkazała Damson. W oczach oficera znowu pojawiła się niepewność. - Otwórz drzwi, dowódco - powtórzyła niecierpliwie Damson. - Natychmiast! Dowódca poszukał drugiego klucza w pęku przy pasie, włoŜył go do zamka i przekręcił. Drzwi celi się otworzyły. Padishar Creel od razu chwycił zdumionego męŜczyznę za szyję, zaciskając ręce tak mocno, Ŝe tamten ledwie mógł oddychać. Oficer straŜy zatoczył się do tyłu, obrócił się i spróbował przebiec, odtrącając Para, lecz od tyłu dosięgnął go cios Morgana i powalił nieprzytomnego na ziemię. Więźniowie stłoczyli się w wąskim korytarzu, witając Para i Damson uściskiem dłoni i uśmiechem. Padishar nie zwracał na nich uwagi. Całe jego zainteresowanie skupione było na nieszczęsnym oficerze. - Kto nas zdradził? - zapytał niecierpliwym sykiem. Dowódca usiłował się uwolnić. Jego twarz była jasnoczerwona od uścisku na szyi. - Powiedziałeś, Ŝe był to jeden z nas! Kto? Dowódca się zakrztusił. - Nie... wiem. Nie widziałem... Padishar potrząsnął nim. - Nie oszukuj mnie! - Nie wi... Tylko... wiadomość. - Kto to był? - nie ustępował Padishar. Ścięgna na grzbiecie jego dłoni stały się białe i twarde. PrzeraŜony męŜczyzna zaczął gwałtownie wierzgać nogami i Padishar mocno uderzył jego głową o mur. Dowódca obwisł bezwładnie jak szmaciana lalka. Damson pociągnęła Padishara za ramię, odwracając go. - Dość tego - rzekła spokojnie, nie zwaŜając na furię, która wciąŜ płonęła w jego oczach.
- Tracimy czas. On najwyraźniej nie wie. Wynośmy się stąd. Dość ryzykowaliśmy, jak na jeden dzień. Herszt banitów przyglądał się jej chwilę bez słowa, po czym wypuścił z rąk nieprzytomnego męŜczyznę. - Tak czy owak się dowiem. Obiecuję wam to - przyrzekł. Par nigdy nie widział u nikogo takiej wściekłości. Damson jednak nie zwracała na to uwagi. Odwróciła się i dała mu znak, Ŝeby ruszał z powrotem. Ohmsford poszedł przodem ku schodom, a pozostali podąŜyli zygzakowatą linią za nim. Podejmując decyzję o pójściu po przyjaciół, nie ułoŜyli sobie planu wydostania się po wszystkim na zewnątrz. Uznali, Ŝe najlepiej będzie po prostu zdać się na okoliczności i jakoś sobie radzić. Okoliczności okazały się dla nich nader łaskawe tej nocy. Wartownia była pusta, kiedy do niej dotarli, szybko więc przez nią przeszli. Tylko Morgan zatrzymał się, by pogrzebać w stojakach na broń, i po chwili odnalazł skonfiskowany im Miecz Leah. Uśmiechając się ponuro, przewiesił go sobie przez plecy i podąŜył za pozostałymi. Szczęście dopisywało im dalej. Wartownicy na zewnątrz zostali obezwładnieni, zanim zorientowali się, co się dzieje. Noc wokół była spokojna, park pusty, patrole nie powróciły jeszcze ze swoich obchodów, a miasto spało. Siedmioro śmiałków pogrąŜyło się w mroku i zniknęło. Kiedy oddalali się spiesznie od straŜnicy, Damson pociągnęła Para za rękę, obracając go ku sobie, i z promiennym uśmiechem pocałowała go prosto w usta. Pocałunek był gorący i pełen obietnic. Później, kiedy było więcej czasu na zastanowienie, Par Ohmsford delektował się tą chwilą. A jednak to nie pocałunek rudowłosej piękności najgłębiej zapadł mu w pamięć z wydarzeń tamtej nocy. NajwaŜniejsze było to, Ŝe magia pieśni w końcu okazała się przydatna.
XXI Kronika druidów stała się dla Walkera Boha wyzwaniem, któremu postanowił sprostać. Przez trzy dni po odejściu Coglina Walker nie zwracał uwagi na księgę. Pozostawił ją na stole, wciąŜ leŜącą na swoim ceratowym opakowaniu i rozerwanym sznurku. Jej skórzana oprawa, na której osiadały drobiny kurzu, połyskiwała słabo w świetle słońca lub lampy. Budziła w nim niechęć i krzątał się przy swoich zajęciach, jakby jej nie było, udając przed sobą, Ŝe jest częścią otoczenia, której nie moŜe odsunąć, i sprawdzając, czy zdoła się oprzeć jej pokusie. Z początku zamierzał się jej od razu pozbyć, lecz potem zmienił zdanie. To byłoby zbyt proste, a poza tym mógłby potem tego Ŝałować. Jeśli przez jakiś czas zdoła się jej oprzeć, jeśli będzie w stanie Ŝyć obok niej, nie ulegając zrozumiałemu pragnieniu odkrycia jej sekretów, wówczas będzie mógł się jej pozbyć z czystym sumieniem. Coglin spodziewał się, Ŝe albo od razu ją otworzy, albo się jej pozbędzie. Nie zrobi ani jednego, pni drugiego. Starcowi nie powiedzie się próba manipulowania nim. Jedyną istotą, która okazywała pakunkowi jakiekolwiek zainteresowanie, był Pogłoska, który od czasu do czasu go obwąchiwał, lecz poza tym zostawiał w spokoju. Minęły trzy dni, a księga wciąŜ leŜała zamknięta. Potem jednak wydarzyło się coś dziwnego. Czwartego dnia tej osobliwej próby sił Walker zaczął podawać w wątpliwość swoje rozumowanie. Czy rzeczywiście bardziej sensowne było pozbycie się księgi po tygodniu lub nawet miesiącu niŜ usunięcie jej od razu? Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Czego to dowodziło, poza jego zaciętym uporem? JakąŜ to grę prowadził i ze względu na kogo? Walker analizował w myślach ten problem, kiedy dogasało światło dnia i zapadał zmrok, a potem wpatrywał się w księgę z drugiego końca pokoju, podczas gdy ogień na kominku dopalał się powoli i zbliŜała się północ. - Nie jestem silny - szepnął do siebie. - Boję się. RozwaŜał tę moŜliwość w ciszy swoich myśli. W końcu wstał, podszedł przez pokój do stołu i zatrzymał się. Przez chwilę wahał się. Następnie wyciągnął rękę i podniósł Kronikę druidów. ZwaŜył ją w dłoni. Lepiej znać demona, który cię ściga, niŜ wciąŜ go sobie tylko wyobraŜać, pomyślał. Podszedł z powrotem do fotela i usiadł z księgą na kolanach. Pogłoska, śpiący przed kominkiem, uniósł potęŜną głowę i jego lśniące oczy zatrzymały się na męŜczyźnie. Walker odwzajemnił jego spojrzenie. Kot zamrugał oczami i ponownie zasnął. Walker Boh otworzył księgę. Czytał powoli, niespiesznie przewracając grube pergaminowe stronice, zatrzymując wzrok na ich złoconych brzegach i ozdobnej kaligrafii, uznawszy, Ŝe teraz, gdy księga została
otwarta, niczego nie wolno mu uronić. Po północy cisza stała się jeszcze głębsza i tylko od czasu do czasu przerywał ją chrapliwy pomruk wydawany przez śpiącego kota i trzask ognia na kominku. Tylko raz Walker zaczął się zastanawiać, w jaki sposób Coglin naprawdę zdobył księgę - z pewnością nie miał jej z Paranoru! - lecz wkrótce o tym zapomniał, kiedy spisana historia wciągnęła go bez reszty i uniosła ze sobą, jakby był liściem na smaganym wichrem oceanie. W księdze opisane były czasy Bremena, kiedy przebywał on wśród ostatnich druidów i kiedy lord Warlock oraz jego siepacze zgładzili niemal wszystkich członków Rady. Znajdowały się w niej opowieści o ciemnej magii, która przemieniła zbuntowanych druidów w potworne istoty. Były tam relacje o jej wielorakich zastosowaniach, zaklęciach i czarach, które Bremen wprawdzie odkrył, lecz był wystarczająco rozsądny, Ŝeby się ich wystrzegać. Przytoczone były wszystkie przeraŜające sekrety o tym, czego magia jest w stanie dokonać, oraz podane przestrogi, które tak wielu spośród tych, co próbowali zdobyć moc, miało zignorować. Były to czasy przełomu i przeraŜającej zmiany w czterech krainach i tylko Bremen rozumiał, o co toczy się gra. Walker przewracał kolejne strony, odczuwając coraz większy niepokój. Coglin chciał, Ŝeby przeczytał coś specjalnego w tej historii. Cokolwiek to było, jeszcze na to nie natrafił. Kronika odnotowała, Ŝe Zwiastuny Śmierci zdobyły Paranor dla siebie. Sądziły, Ŝe będzie odtąd ich domem. Lecz lord Warlock czuł się tam zagroŜony, lękając się magii uśpionej w kamieniach kasztelu, w głębi ziemi, gdzie pod zamkową fortecą płonęły paleniska. Wezwał więc do siebie czarnych łowców i udał się na północ... Walker zmarszczył czoło. Zapomniał o tym okresie dziejów. Przez pewien czas Paranor był całkowicie opuszczony i mógł wtedy naleŜeć do buntowników. Druga Wojna Ludów ciągnęła się wszakŜe przez wiele lat. Ponownie przerzucił kilka stronic, prześlizgując się wzrokiem po słowach, szukając czegoś, sam nie wiedział dokładnie czego. Zapomniał o swoim wcześniejszym postanowieniu, o obietnicy danej samemu sobie, Ŝe nie da się schwytać w potrzask zastawiony przez Coglina. Jego ciekawość i inteligencja był zbyt rozbudzone, by mogła je powstrzymać ostroŜność. Księga zawierała sekrety, do których od setek lat Ŝaden człowiek nie miał dostępu, wiedzę, którą posiadali jedynie druidzi dzielący się nią z plemionami tylko wówczas, kiedy uwaŜali to za konieczne i nigdy poza tym. Taka moc! Jak długo była ukryta przed wszystkimi oprócz Allanona, a przedtem Bremena, a przedtem Galaphile'a i pierwszych druidów, a przedtem...? Przestał czytać, uświadamiając sobie, Ŝe tok narracji się zmienił. Pismo stało się mniejsze, bardziej wyraźne. Między słowami pojawiły się dziwne znaki, runy symbolizujące
gesty. Chłód przeniknął Walkera Boha do szpiku kości. Cisza wypełniająca pokój stała się ogromna, przeistaczając się w nieskończony, przytłaczający ocean. Do kroćset! wyszeptał w najmroczniejszym zakątku swego umysłu. To formuła zaklęcia, które pogrzebało Paranor! Jego oddech brzmiał chrapliwie, kiedy zmusił się do odwrócenia wzroku od księgi. Jego blada twarz była napięta. Coglin chciał, Ŝeby to właśnie odnalazł - nie wiedział dlaczego, ale to było to. Teraz, kiedy to znalazł, zastanawiał się, czy nie będzie lepiej, jeśli od razu zamknie księgę. Wiedział jednak, Ŝe to znowu strach szepce do jego ucha. Ponownie opuścił wzrok i zaczął czytać. Rzeczywiście było tam zaklęcie, magiczna formuła, której trzysta lat wcześniej uŜył Allanon, by odgrodzić Paranor od świata ludzi. Ze zdziwieniem stwierdził, Ŝe ją rozumie. Jego edukacja u Coglina była bardziej kompletna, niŜ przypuszczał. Skończył czytać opowieść o zaklęciu i odwrócił stronę. Znajdował się tam tylko jeden ustęp. Brzmiał on tak:
Raz usunięty, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla świata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii posiada moc przywrócenia go światu ów szczególny, zabarwiony na czarno Kamień Elfów, który został stworzony przez czarodziejski lud ze starego świata na wzór i podobieństwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie właściwości serca, umysłu i ciała. Ktokolwiek będzie miał słuszną sprawę oraz prawo, posłuŜy się nim zgodnie z jego przeznaczeniem.
To było wszystko. Walker czytał dalej, lecz stwierdził, Ŝe temat nagle się zmienia, i cofnął się w lekturze. Raz jeszcze wolno przeczytał ów ustęp, szukając czegokolwiek, co mógł uprzednio przeoczyć. Nie miał wątpliwości, Ŝe starzec chciał, aby to właśnie odnalazł. Czarny Kamień Elfów. Magia, która była w stanie przywrócić do istnienia utracony Paranor. Środek do osiągnięcia celu wyznaczonego w zadaniu, które powierzył mu cień Allanona. „Przywróć światu Paranor i wskrześ do Ŝycia druidów”, znowu słyszał w myślach słowa zadania. Oczywiście nie było juŜ Ŝadnych druidów. Lecz moŜe Allanon chciał, Ŝeby Coglin podjął ich dzieło, kiedy juŜ Paranor zostanie przywrócony do istnienia. Wydawało się to logiczne, pomimo zapewnień starca, Ŝe jego czas minął - lecz Walker był wystarczająco przenikliwy, by spostrzec, Ŝe tam, gdzie w grę wchodzili druidzi i ich magia, logika podąŜała
często krętymi ścieŜkami. Przebrnął juŜ przez dwie trzecie księgi. Następną godzinę zajęło mu doczytanie jej do końca. Nie znalazł dalej nic, co mogłoby być przeznaczone dla niego, i powrócił do fragmentu o Czarnym Kamieniu Elfów. Od wschodu nadciągał świt, słabe złociste światło na ciemnym horyzoncie. Walker przetarł oczy i spróbował się zastanowić. Czemu było tu tak niewiele o celu i właściwościach tej magii? Jak wyglądała i czego była w stanie dokonać? Chodziło o pojedynczy kamień, a nie o trzy - dlaczego? Jak to się stało, Ŝe nikt o nim przedtem nie słyszał? Pytania te huczały w jego głowie jak uwięzione muchy, draŜniąc go i intrygując zarazem. Przeczytał ustęp jeszcze kilka razy - czytał tak długo, aŜ znał go na pamięć - i zamknął księgę. Pogłoska leŜący na podłodze przed nim przeciągnął się i ziewnął, po czym uniósł głowę i zamrugał oczami. Przemów do mnie, kocie, pomyślał Walker. Istnieją sekrety, które znają tylko koty. MoŜe ten jest jednym z nich. Lecz Pogłoska wstał i wyszedł na zewnątrz, znikając wśród rzednącego mroku. Walker zasnął wówczas i obudził się dopiero w południe. Wstał, wykąpał się i ubrał na nowo, bez pośpiechu zjadł śniadanie - cały ten czas zamknięta księga leŜała przed nim na stole - po czym udał się na długi spacer. Poszedł przez dolinę na południe, na swoją ulubioną polanę, gdzie rwący potok przepływał hałaśliwie krętym skalnym łoŜyskiem, wlewając swe wody do stawu, w którym połyskiwały maleńkie czerwone i niebieskie rybki. Zatrzymał się tam jakiś czas, rozmyślając, po czym wrócił do domu. Siedział na werandzie i patrzył, jak słońce przesuwa się wolno ku zachodowi w purpurowoszkarłatnej poświacie. Nie powinienem był w ogóle otwierać księgi, wyrzucał sobie łagodnie, gdyŜ nie zdołał się oprzeć pokusie jej tajemnicy. Powinienem był z powrotem ją zapakować i wrzucić do najgłębszej dziury, jaką zdołałbym znaleźć. Na to było juŜ jednak za późno. Przeczytał ją i uzyskaną w ten sposób wiedzę niełatwo było zapomnieć. Poczucie daremności walczyło w nim o lepsze z gniewem. Jeszcze niedawno wskrzeszenie Paranoru wydawało mu się niemoŜliwe. Teraz wiedział, Ŝe istnieje magia, która jest w stanie tego dokonać. Raz jeszcze naszło go poczucie nieuchronności zdarzeń przepowiadanych przez druidów. Jego Ŝycie naleŜało jednak do niego, czyŜ nie? Nie musiał przyjmować zadania powierzonego mu przez ducha Allanona, niezaleŜnie od jego wykonalności. Jego ciekawość była jednak silniejsza od niego. Przyłapywał się na tym, Ŝe myśli o Czarnym Kamieniu Elfów nawet wówczas, gdy usiłował tego nie robić. Czarny Kamień Elfów - zapomniana magia - gdzieś istniał. Gdzie? Gdzie był?
To i wszystkie inne pytania nie dawały mu spokoju przez cały wieczór. Zjadł kolację, po której znowu poszedł na spacer. Wróciwszy, zajrzał do kilku cennych ksiąŜek z własnej biblioteki, zapisał parę zdań w swoim dzienniku, lecz głównie myślał o tamtym krótkim, intrygującym ustępie o magii będącej w stanie wskrzesić Paranor. Myślał o nim, szykując się do snu. WciąŜ o nim myślał, kiedy zbliŜała się pomoc. Myśl ta wiła się draŜniąco i podstępnie w jego umyśle, wskazując mu taką moŜliwość lub inną, uchylając nieznacznie drzwi do nie oświetlonych pokoi, podsuwając przeczucia i intuicje mogące przynieść mu wiedzę, której - niemal wbrew woli - pragnął. A wraz z nią, być moŜe, spokój ducha. Jego sen był niespokojny. Podniecenie wywołane przez tajemnicę Czarnego Kamienia Elfów nie chciało ustąpić. Przed nadejściem świtu postanowił, Ŝe coś będzie musiał z tym zrobić.
RównieŜ Par Ohmsford obudził się tego ranka ze świadomością, Ŝe musi podjąć decyzję. Minęło pięć dni, od kiedy Damson i on uwolnili Colla, Morgana, Padishara Creela i dwóch pozostałych banitów z lochów federacyjnej straŜnicy, i od tamtego czasu cała ich grupa się ukrywała. Nie próbowali opuścić miasta, gdyŜ byli pewni, Ŝe bramy są pilnie strzeŜone, i ryzyko ich wykrycia wydawało się zbyt duŜe. Nie wrócili równieŜ do swego schowka w piwnicy warsztatu rusznikarza, czując, Ŝe mógł on zostać wydany przez ich tajemniczego zdrajcę. Zamiast tego przenosili się z jednej kryjówki do drugiej, w Ŝadnej nie pozostając dłuŜej niŜ jedną noc, w kaŜdej wystawiając czaty na czas swego krótkiego pobytu, zrywając się na nogi przy kaŜdym odgłosie, jaki usłyszeli, i na widok kaŜdego cienia, jaki się pojawił. W końcu jednak Par uznał, Ŝe ma dość ukrywania się. Wstał z prowizorycznego łóŜka, jakie zajmował na poddaszu spichlerza, i spojrzał na leŜącego obok Colla, który jeszcze spał. Pozostali byli juŜ na nogach i przypuszczalnie znajdowali się na dole w głównym magazynie, który był zamknięty do początku następnego tygodnia. OstroŜnie podszedł do maleńkiego okienka, przez które wpadało całe światło, jakie rozjaśniało poddasze, i wyjrzał na zewnątrz. Ulica w dole była pusta, jeśli nie liczyć bezpańskiego psa obwąchującego kubeł z odpadkami oraz Ŝebraka śpiącego w bramie blachami naprzeciw. Niebo okryte było szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zapowiadającymi deszcz jeszcze przed końcem dnia. Kiedy przeszedł z powrotem przez pokój, Ŝeby załoŜyć buty, stwierdził, Ŝe Coll juŜ nie śpi i przygląda mu się. Szczeciniaste włosy brata były zmierzwione, a w jego zaspanych oczach
połyskiwało niezadowolenie. - Hmm, następny dzień - mruknął Coll i ziewnął przeciągle. - Ciekawe, jakiŜ to fascynujący skład czy magazyn odwiedzimy dzisiaj. Jak sądzisz? - śaden, jeśli o mnie chodzi. - Par połoŜył się na podłodze obok niego. - Doprawdy? Mówiłeś to juŜ Padisharowi? - Coll uniósł brwi. - Właśnie się do mego wybieram. - Przypuszczam, Ŝe masz w zanadrzu jakiś lepszy pomysł niŜ ukrywanie się. - Coll uniósł się na łokciu. - Bo nie sądzę, Ŝeby Padishar zechciał cię wysłuchać, jeśli tak nie jest. Humor nie dopisuje mu od czasu, kiedy stwierdził, Ŝe nie jest tak kochany przez swoich ludzi, jak sądził. Par wątpił, aby Padishar kiedykolwiek pozwolił sobie na tyle naiwności, by sądzić, Ŝe jest kochany przez swoich ludzi, lecz Coll z pewnością właściwie oceniał obecny stan ducha przywódcy banitów. Zdrada jednego z jego własnych ludzi sprawiła, Ŝe stał się milczący i zgorzkniały. W ciągu ostatnich paru dni zaniknął się głęboko w sobie, choć wciąŜ pozostawał niekwestionowanym przywódcą, przeprowadzając ich przez gąszcz federacyjnych patroli i posterunków rozsianych po całym mieście oraz wynajdując im kryjówki, kiedy wydawało się, Ŝe Ŝadnej juŜ się nie da znaleźć. Lecz jednocześnie zachowywał obcy mu zazwyczaj dystans wobec wszystkich wokół niego. Damson Rhee poszła z nimi, Par wciąŜ nie był pewien, czy z własnej woli, czy nie, lecz nawet ona nie była w stanie sforsować muru, jaki herszt banitów wzniósł wokół siebie. Poza sprawowaniem przywództwa Padishar odizolował się od nich tak radykalnie, jakby nie był juŜ fizycznie obecny. Par pokręcił głową. - W końcu mamy coś więcej do zrobienia niŜ wędrować z miejsca na miejsce przez resztę Ŝycia. - On równieŜ był wszystkim dość przygnębiony. - Jeśli potrzebny jest plan, Padishar powinien go obmyślić. Niczego nie osiągniemy, postępując tak jak teraz. Coll wstał i zaczął się ubierać. - Zapewne wolałbyś tego nie usłyszeć, Par, ale moŜe jest teraz właściwy moment, Ŝeby raz jeszcze rozwaŜyć naszą decyzję sprzymierzenia się z Ruchem. MoŜe byłoby lepiej, gdybyśmy znowu działali na własną rękę. Par nie odpowiedział. Skończyli się ubierać i zeszli na dół do pozostałych. Na śniadanie był chleb, dŜem oraz owoce, i łapczywie zabrali się do jedzenia. Par nie mógł zrozumieć, dlaczego jest taki wygłodniały, pomimo Ŝe prawie nic nie robił. Jedząc, słuchał, jak Stasas i Drutt wymieniają uwagi na temat polowań w lasach w swoich rodzinnych stronach, gdzieś na południe od Yarfleet. Morgan stał na czatach przy drzwiach prowadzących do magazynu i Coll
poszedł dotrzymać mu towarzystwa. Damson Rhee siedziała na pustej skrzynce obok, strugając coś. W ciągu kilku ostatnich dni rzadko ją widywał; często wychodziła z Padisharem na rekonesans po mieście, gdy tymczasem pozostali przebywali w ukryciu. Padishara nigdzie nie było widać. Po śniadaniu Par wrócił na górę spakować swoje rzeczy, przewidywał bowiem, Ŝe niezaleŜnie od wyniku jego konfrontacji z Padisharem wkrótce trzeba będzie opuścić to miejsce. Damson udała się za nim na górę. - Jesteś coraz bardziej niespokojny - zauwaŜyła, kiedy znaleźli się sami. Usiadła na brzegu jego materaca, odrzucając do tyłu rudą grzywę. - Nie bardzo jest ci w smak Ŝycie banity, prawda? - Nie jest mi w smak przesiadywanie w magazynach i piwnicach. - Uśmiechnął się lekko. - Na co właściwie Padishar czeka? Wzruszyła ramionami. - Czasem wszyscy na coś czekamy, na ten głosik głęboko w naszym wnętrzu, który nam mówi, co powinniśmy zrobić. MoŜe to być intuicja albo zdrowy rozsądek, albo pojawienie się okoliczności poza naszą kontrolą. - Uśmiechnęła się do niego przewrotnie. - Czy teraz do ciebie przemawia? - Coś na pewno przemawia. - Usiadł obok niej. - Czemu wciąŜ tu jesteś, Damson? Czy Padishar cię zatrzymuje? - Niezupełnie. - Roześmiała się. - Mam całkowitą swobodę ruchu. Wie, Ŝe to nie ja go zdradziłam. I Ŝe ty nie, chyba takŜe wie. - Czemu więc tu pozostajesz? Przyglądała mu się przez chwilę w zamyśleniu. - MoŜe dlatego, Ŝe ty mnie interesujesz - rzekła w końcu. Zawiesiła głos, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się rozmyśliła. - Nigdy nie spotkałam nikogo, kto stosuje prawdziwą magię. Nie tę udawaną, jak ja. Wyciągnęła rękę i zręcznym ruchem wyjęła zza jego ucha monetę. Była wystrugana z wiśniowego drzewa. Podała mu ją. Z jednej strony znajdowała się jej podobizna, a z drugiej jego. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - To bardzo ładne. - Dziękuję. - Wydawało mu się, Ŝe lekko się zarumieniła. - MoŜesz ją zatrzymać z tamtą drugą na szczęście. WłoŜył monetę do kieszeni. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, wymieniając niepewne spojrzenia.
- Wiesz, nie ma wielkiej róŜnicy między twoją magią a moją - rzekł w końcu Par. Obydwie opierają się na złudzeniu. - Nie, Par. - Potrząsnęła głową. - Mylisz się. Jedna jest nabytą umiejętnością, a druga wrodzoną. Moja jest wyuczona i kiedy ktoś się jej raz nauczy, jej moŜliwości zostają wyczerpane. Twoja wciąŜ się rozwija, a jej zakres jest nieograniczony. Nie rozumiesz? Moja magia jest zawodem, sposobem zarabiania na Ŝycie. Twoja jest czymś znacznie więcej; jest darem, wokół którego musisz zbudować swe Ŝycie. - Uśmiechnęła się, lecz w jej uśmiechu była odrobina smutku. Wstała. - Mam coś do zrobienia. Skończ się pakować. - Przeszła obok niego i zniknęła na drabinie. Ranek mijał powoli, a Padishar ciągle nie wracał. Parowi czas upływał na bezczynności. Z coraz większą niecierpliwością czekał, aŜ coś się wydarzy. Od czasu do czasu podchodzili do niego Coll i Morgan i powiedział im o swoim zamiarze rozmówienia się z hersztem banitów. śaden z nich nie oceniał optymistycznie jego szans. Niebo wyglądało coraz groźniej, wiatr przybierał na sile, aŜ w końcu zaczął wyć ponuro w wypaczonych framugach okien i drzwi starego budynku, wciąŜ jednak nie padało. Dla zabicia czasu grano w karty i gawędzono. Było juŜ dobrze po południu, kiedy wrócił Padishar. Wśliznął się bez słowa przez frontowe drzwi, podszedł prosto do Para i dał mu znak, Ŝeby za nim poszedł. Zaprowadził Ohmsforda do małego biura znajdującego się z tyłu budynku i zamknął za nim drzwi. Kiedy znaleźli się sami, zdawał się nie wiedzieć, od czego zacząć. - Zastanawiałem się dość długo nad tym, co powinniśmy zrobić - rzekł w końcu. - Albo, jeśli wolisz, czego nie powinniśmy robić.. KaŜdy błąd, jaki teraz popełnimy, moŜe być ostatni. - Pociągnął Para do ławy odsuniętej pod ścianę i usiedli na niej. - Jest problem tego zdrajcy powiedział spokojnie. Jego oczy połyskiwały zimno, lecz Par nie potrafił niczego z nich wyczytać. - Z początku byłem pewien, Ŝe to musi być któreś z nas. Nie jestem to jednak ja ani Damson. Damson znajduje się poza podejrzeniem. Nie jesteś to takŜe ty. Mógłby to być twój brat, ale to równieŜ nie on, prawda? Było to raczej stwierdzenie faktu niŜ pytanie. Par na potwierdzenie potrząsnął głową. - Ani góral. Par ponownie potrząsnął głową. - Zostają więc: Ciba Blue, Stasas i Drutt. Blue prawdopodobnie nie Ŝyje; oznacza to, Ŝe jeśli on jest tym kimś, to był dość głupi, by dać się na dodatek zabić. To niepodobne do niego. Pozostali dwaj natomiast są ze mną niemal od samego początku. To wykluczone, Ŝeby któryś z nich mnie zdradził, niezaleŜnie od oferowanej ceny czy podawanego powodu. Ich nienawiść do
federacji jest niemal równa mojej. - Mięśnie jego szczęki napręŜyły się. - Więc moŜe jednak nie jest to Ŝadne z nas. Lecz kto inny mógł odkryć nasz plan? Rozumiesz, co mam na myśli? Twój przyjaciel góral wspomniał dziś rano o czymś, o czym niemal zapomniał. Kiedy przybyliśmy do miasta i weszliśmy między stragany na targu, wydawało mu się, Ŝe dostrzegł Hirehone'a. Sądził, Ŝe mu się przywidziało; teraz nie jest juŜ taki pewien. Jeśli nawet pominąć to, Ŝe Hirehone wielokrotnie przedtem miał moje Ŝycie w swoim ręku i mnie nie zdradził, to w jaki sposób miałby to uczynić tym razem? Nikt poza Damson i ludźmi, których z sobą przyprowadziłem, nie wiedział, gdzie, kiedy, jak, dlaczego ani co zamierzamy zrobić. A jednak Ŝołnierze federacji na nas czekali. Oni wiedzieli. Par zapomniał na chwilę o swoim zamiarze oświadczenia Padisharowi, Ŝe ma dość całej sprawy. - Więc kto to był? - zapytał z przejęciem. - Kto to mógł być? - To pytanie nie daje mi spokoju. - Uśmiech Padishara był wymuszony. - Jeszcze nie wiem. MoŜesz być jednak pewien, Ŝe prędzej czy później się dowiem. Na razie nie jest to istotne. Mamy waŜniejsze rzeczy do zrobienia. - Pochylił się do przodu. - Spędziłem ranek z pewnym znajomym, człowiekiem mającym wgląd w to, co dzieje się w wyŜszych kręgach władz federacyjnych w Tyrsis. Mam do niego całkowite zaufanie. Nawet Damson o nim nie wie. Powiedział mi parę interesujących rzeczy. Wydaje się, Ŝe ty i Damson przyszliście mi na ratunek w samą porę. Rimmer Dali przybył wcześnie następnego ranka, Ŝeby osobiście zająć się moim przesłuchaniem i późniejszym zgładzeniem. - Herszt banitów westchnął z satysfakcją. - Był bardzo zawiedziony, Ŝe juŜ mnie nie zastał. - Padishar przesunął się i zbliŜył głowę do głowy Para. - Wiem, Ŝe się niecierpliwisz, Par. Czytam w tobie jak w ksiąŜce. Ale pośpiech w tym fachu kończy się przedwczesnym zgonem, więc nigdy za wiele ostroŜności. - Znów się uśmiechnął. - Ale ty i ja, chłopcze, jesteśmy siłą, z którą federacja musi się liczyć w swojej grze. Los sprowadził cię do mnie i ma on jakieś zamiary w związku z nami dwoma; coś, co wstrząśnie federacją i jej Radą Koalicyjną, szperaczami i całą resztą aŜ po najgłębsze fundamenty! - Przed nosem Para zacisnęła się potęŜna dłoń i chłopiec mimo woli się cofnął. Tyle wysiłku włoŜono w ukrycie wszelkich śladów starego Parku Ludu: most Sendica został zburzony i odbudowany, stary park odgrodzony murem, straŜnicy uwijają się jak w ukropie! Dlaczego? PoniewaŜ jest tam coś, o czego istnieniu nikt nie powinien się dowiedzieć! Czuję to, chłopcze! Jestem teraz równie mocno o tym przekonany jak wówczas, kiedyśmy tam poszli pięć dni temu! - Miecz Shannary? - szepnął Par. Uśmiech Padishara był tym razem szczery. - Postawiłbym na to dziesięć lat swojego Ŝycia! Ale wciąŜ istnieje tylko jeden sposób,
Ŝeby się o tym przekonać, nieprawdaŜ? - Wyciągnął ręce i chwycił Para za ramiona. PobruŜdŜona, koścista twarz przybrała wyraz przebiegłości i bezwzględnej determinacji. Człowiek, który przewodził im przez ostatnich pięć dni, zniknął; do Para przemawiał dawny Padishar Creel. - Człowiek, z którym rozmawiałem, ten, który ma dostęp do sekretów federacji, mówił mi, Ŝe Rimmer Dali sądzi, iŜ uciekliśmy. Myśli, Ŝe jesteśmy juŜ z powrotem w Parma Key. Uznał, Ŝe zrezygnowaliśmy z tego, po co tutaj przybyliśmy, cokolwiek to było. Pozostał w mieście tylko dlatego, Ŝe nie zdecydował jeszcze, co ma dalej robić. Proponuję, Ŝebyśmy trochę mu w tym pomogli, młodzieńcze. - Co mielibyśmy...? - Par szeroko otworzył oczy. - Coś, czego się najmniej spodziewa, oczywiście! - odparł Padishar, zanim Par zdąŜył dokończyć pytanie. - Ostatnią rzecz, na jaką on i jego czarne szakale będą przygotowani, oto co zrobimy! - Jego oczy zwęziły się. - Zejdziemy z powrotem do Dołu! Parowi zaparło dech w piersi. - Zejdziemy tam, zanim będą mieli szansę się zorientować, gdzie jesteśmy i co zamierzamy zrobić, zejdziemy z powrotem do tej najpilniej strzeŜonej dziury w ziemi i jeśli Miecz Shannary tam jest, to sprzątniemy im go sprzed nosa! - Szarpnięciem podniósł osłupiałego Para na nogi. - I zrobimy to jeszcze dzisiejszej nocy!
XXII ZbliŜał się zmierzch, kiedy Walker Boh dotarł do celu swej drogi. Wczesnym rankiem opuścił Hearthstone i udał się na pomoc; szedł spokojnym krokiem, bez pośpiechu, by zapewnić sobie dostatecznie duŜo czasu na przemyślenie tego, co zamierzał zrobić. Kiedy wyruszał, niebo było bezchmurne i pełne słonecznego światła, lecz pod wieczór od zachodu zaczęły nadciągać chmury i zrobiło się posępnie i szaro. Okolica, przez którą wędrował, była dzika i surowa. Wijące się górskie grzbiety i urwiste zbocza burzyły symetrię lasów i sprawiały, Ŝe drzewa przechylały się i wyginały jak włócznie wbite na oślep w ziemię. Powalone pnie i odłamki skalne w wielu miejscach przegradzały drogę, a wśród drzew, jak całun, unosiła się mgła, uwięziona tam, nieruchoma. Walker zatrzymał się. Spoglądał z góry między dwoma potęŜnymi, poszczerbionymi grzbietami górskimi w wąską dolinę skrywającą maleńkie jezioro. Było ono ledwie widoczne spoza zasłony sosen i gęstych obłoków mgły zalegającej nad jego powierzchnią, wirującej ospale, obojętnie, bezwolnie nad niemal bezwietrznym przestworem. Jezioro było mieszkaniem Grimponda. Walker nie przystanął na długo. Niemal od razu zaczął schodzić do doliny. Wkrótce spowiła go mgła, wypełniając mu usta swym metalicznym smakiem i przesłaniając wszystko, co miał przed sobą. Nie zwracał uwagi na napierające nań zewsząd doznania - uczucie osaczenia, wyimaginowane szepty, zatrwaŜającą martwotę - i koncentrował się na ścieŜce pod stopami. Wkrótce zrobiło się chłodno, powietrze przywierało do jego skóry wilgotnym nalotem zalatującym zgnilizną. Wokół niego wznosiły się sosny. Bezustannie ich przybywało, aŜ w końcu nie pozostało miejsca, które byłoby od nich wolne. Dolina pogrąŜona była w milczeniu i jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, było ciche szuranie jego butów na kamieniach. Czuł na sobie spojrzenie Grimponda. Minęło juŜ tyle czasu. Coglin wcześnie go ostrzegł przed Grimpondem. Był on duchem mieszkającym w jeziorze na dole, duchem starszym niŜ świat czterech krain. Sam twierdził, Ŝe pochodzi sprzed Wielkich Wojen. Przechwalał się, Ŝe Ŝył juŜ w czarodziejskiej epoce. Podobnie jak wszystkie duchy, posiadał zdolność odgadywania sekretów ukrytych przed śmiertelnikami. Miał na swoje rozkazy magię. Był jednak zgorzkniałym i złośliwym stworem, uwięzionym na całą wieczność na tym świecie z nieznanego nikomu powodu. Nie mógł umrzeć i nienawidził pustej,
bezcielesnej egzystencji, na jaką był skazany. WyŜywał się na ludziach, którzy przychodzili z nim rozmawiać, dręcząc ich zagadkami o prawdach, które usiłowali poznać, szydząc z ich śmiertelności, ukazując im więcej z tego, co woleliby pozostawić w ukryciu, niŜ z tego, co chcieliby odkryć. Brin Ohmsford przybyła do Grimponda trzysta lat wcześniej, by odnaleźć drogę do Maelmord, gdzie miała się zmierzyć z Ildatch. Duch igrał z nią do czasu, aŜ uŜyła pieśni, by podstępnie go usidlić i zmusić do wyjawienia jej tego, co chciała wiedzieć. Duch nigdy tego nie zapomniał; był to jedyny raz, kiedy człowiek zdołał go przechytrzyć. Walker słyszał tę historię wielokrotnie jako chłopiec. Lecz dopiero kiedy przybył na północ, do Hearthstone, Ŝeby tam zamieszkać, porzucając nazwisko i dziedzictwo Ohmsfordów, odkrył, Ŝe Grimpond na niego czeka. Brin Ohmsford mogła od dawna nie Ŝyć i zostać zapomniana, lecz Grimpond miał Ŝyć wiecznie i postanowił, Ŝe ktoś musi zapłacić za jego upokorzenie. Jeśli nie mogła to być osoba bezpośrednio odpowiedzialna, to z powodzeniem jej miejsce mógł zająć ktoś inny z jej rodu. Coglin poradził Walkerowi Bohowi, by trzymał się odeń z daleka. Grimpond postara się go zgładzić, kiedy tylko nadarzy się po temu sposobność. Jego rodzicom udzielono tej samej rady i usłuchali jej. Lecz Walker Boh osiągnął punkt w swoim Ŝyciu, kiedy miał juŜ dość przepraszania za to, kim jest. Przybył do Wilderun, Ŝeby umknąć przed swoim dziedzictwem; nie zamierzał spędzić reszty Ŝycia, zastanawiając się, czy istnieje coś, co moŜe go zniszczyć. Wolał rozstrzygnąć sprawę z duchem od razu. Udał się na poszukiwanie Grim-ponda. PoniewaŜ duch nigdy nie ukazywał się więcej niŜ jednej osobie naraz, Coglin musiał pozwolić Walkerowi pójść samemu. Kiedy doszło dp konfrontacji, była ona pamiętna. Trwała prawie sześć godzin. W tym czasie Grimpond uŜył przeciwko Walkerowi kaŜdego moŜliwego podstępu i wybiegu, jakimi rozporządzał, odkrywając prawdziwe i zmyślone sekrety o jego teraźniejszości i przyszłości, zasypując go tyradami mającymi na celu doprowadzenie go do szaleństwa, ukazując mu nienawistne i niszczycielskie obrazy jego samego oraz tych, których kochał. Walker Boh oparł się temu wszystkiemu. Kiedy duch wyczerpał swe siły, przeklął Walkera i zniknął z powrotem we mgle. Walker powrócił do Hearthstone z uczuciem, Ŝe problem przeszłości został rozwiązany. Zostawił Grimponda w spokoju, podobnie jak Grimpond jego - chociaŜ moŜna było twierdzić, Ŝe ten ostatni nie miał innego wyboru, poniewaŜ nie mógł opuścić wód jeziora. AŜ do dzisiaj Walker Boh nie powracał w to miejsce. Westchnął. Tym razem miało być trudniej, poniewaŜ chciał czegoś od ducha. Mógł udawać, Ŝe tak nie jest. Mógł zachować dla siebie przyczynę swego przybycia - pragnienie zdobycia od Grimponda informacji, gdzie znajduje się Czarny Kamień Elfów. Mógł rozmawiać
z nim o tym lub owym albo odgrywać jakąś rolę, która zdezorientowałaby potwora, poniewaŜ uwielbiał on wszelkiego rodzaju gry. Było jednak mało prawdopodobne, Ŝeby to coś dało. Grimpondowi zawsze udawało się w jakiś sposób odgadnąć powód czyjegoś przybycia. Walker czuł, jak mgła ociera się o niego z delikatnością maleńkich palców, czepiających się go uparcie. Wiedział, Ŝe spotkanie nie będzie przyjemne. Szedł dalej naprzód. Światło dzienne dogasało i powoli zapadał zmrok. Cienie, wszędzie tam, gdzie znajdowały oparcie w szarzejącej mgle, wydłuŜały się w groteskowej parodii swych właścicieli. Walker otulił się szczelniej płaszczem, układając w myślach słowa, którymi zwróci się do Grimponda, argumenty, których uŜyje, gry, do których się ucieknie, jeśli zostanie do tego zmuszony. Przywołał w pamięci zdarzenia ze swego Ŝycia, które duch zapewne zechce przeciw niemu wykorzystać - w większości wzięte z młodości, kiedy wprawiał go w zakłopotanie i dręczył brak pewności siebie. JuŜ wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem - towarzysze zabaw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Yale, którzy go nie znali. Mroczne wydawało im się Ŝycie i osobowość tego bladego, trzymającego się na uboczu młodzieńca, który potrafił czasem czytać w myślach, umiał odgadywać, a nawet wywoływać to, co się wydarzy, i rozumiał tak wiele z tego, co było przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie mający własnych rodziców ani Ŝadnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przeszłości, w którą chciałby kogokolwiek wtajemniczać. Nawet nazwisko Ohmsford zdawało się do niego nie pasować. Zawsze był Mrocznym Stryjem, w jakiś sposób starszym od wszystkich, nie za sprawą wieku, lecz wiedzy. Nie była to wyuczona wiedza; była to wiedza, z którą się urodził. Jego ojciec usiłował mu to wytłumaczyć. Jej źródłem było dziedzictwo magii pieśni. W ten sposób się objawiała. Nie miało to jednak trwać wiecznie; nigdy się tak nie działo. Było to jedynie stadium, przez które musiał przejść ze względu na to, kim był. Par i Coll nie muszą jednak przez to przejść, argumentował w odpowiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, poniewaŜ jesteśmy nosicielami dziedzictwa, szeptał jego ojciec. Jesteśmy wybrańcami Allanona... Gniewnie odpędził wspomnienia. Znowu wzbierała w nim złość. „Wybrańcy Allanona”, czy tak powiedział jego ojciec? BliŜsze prawdy byłoby „przeklęci przez Allanona”. Drzewa skończyły się przed nim niespodziewanie, zaskakując go nagłością swego zniknięcia. Stał na skraju jeziora, którego skaliste brzegi ginęły we mgle po obu stronach, a wody chlupotały łagodnie i nieprzerwanie wśród ciszy. Walker Boh wyprostował się. Jego myśli skupiły się i stęŜały, jakby były z Ŝelaza, jego uwaga się wyostrzyła, a umysł rozjaśnił. Czekał - samotna postać na brzegu.
We mgle coś się poruszyło, więcej niŜ w jednym miejscu naraz. Walker wytęŜył wzrok, lecz ruch ustał równie nagle, jak się rozpoczął. Gdzieś z daleka, sponad mgły spowijającej całe jezioro, spoza skalistych grzbietów górskich zamykających w sobie wąską dolinę, w jakimś pustym niebie czyjś głos wyszeptał: „Mroczny Stryju”. Walker słyszał te słowa, łudząco bliskie, a jednak dobiegające z miejsca, w którym on sam nigdy nie miał się znaleźć, nie z wnętrza jego własnej głowy ani z Ŝadnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyraźne i niemal dotykalne. Nie odpowiedział na nie. Ciągle czekał. Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zmąciły mgłę, skupiły się w jednym punkcie, zlewając się w bezbarwny kształt, który stanął na wodzie i zaczął się posuwać naprzód. W miarę jak się zbliŜał, zaczął przybierać wyraźniejszy zarys, rosnąć, stając się większy niŜ ludzka postać, którą, jak się zdaje, miał wyobraŜać, i unosząc się do góry, jakby miał zamiar rozgnieść wszystko na swej drodze. Walker nie poruszył się. Zwiewny kształt stał się cieniem, a cień osobą... Walker Boh beznamiętnie przyglądał się stojącemu przed nim Grimpondowi, zawieszonemu w obłokach pary, z twarzą wyłaniającą się z cienia, by moŜna było rozpoznać, w kogo postanowił się wcielić. - Czy przybyłeś, Ŝeby podjąć się zadania, które ci wyznaczyłem, Walkerze Bohu? zapytał. Walker zląkł się mimo woli. Z góry spoglądało nań ciemne, zamyślone oblicze Allanona.
W magazynie panowała zupełna cisza. Jego zacienione wnętrze tonęło w milczeniu, kiedy sześć par oczu wpatrywało się z napięciem w Padishara Creela. Właśnie oznajmił, Ŝe ponownie udają się do Dołu. - Tym razem zabierzemy się do tego inaczej - powiedział im. Na jego kościstej twarzy malowała się niezłomna determinacja, jakby tylko ona była w stanie ich przekonać. - Nie będzie Ŝadnego przemykania się przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wejście do Dołu z niŜszych kondygnacji straŜnicy. Tak właśnie to zrobimy. Dostaniemy się do straŜnicy, zejdziemy przez nią do Dołu, po czym wrócimy tą samą drogą, i nikt nie będzie o tym wiedział. Par zaryzykował rzut oka na pozostałych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowało się niedowierzanie zmieszane z przestrachem. To, co proponował herszt banitów, było przeraŜające; takie przedsięwzięcie wydawało się z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbował mu przerwać. Chcieli usłyszeć, jak zamierza to zrobić.
- Warty przed straŜnicą zmieniają się dwa razy dziennie, o wschodzie słońca i o zachodzie. Dwie zmiany, po sześciu ludzi kaŜda. Raz w tygodniu, ale w róŜne dni, kaŜda zmiana jest luzowana. Zastępstwo dla zmiany dziennej przychodzi tuŜ po zachodzie słońca. To pewne; dokładnie to sprawdziłem. - Jego twarz rozjaśnił znajomy wilczy uśmiech. - Dzisiaj kilka godzin przed zmianą warty przybędzie oddział porządkowy, poniewaŜ tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma się odbyć inspekcja pomieszczeń straŜnicy i jej dowódca chce, Ŝeby wszystko świeciło czystością. Dzienna zmiana nie będzie robiła problemów z przepuszczeniem oddziału, uwaŜając, Ŝe to nie jej zmartwienie. - Na chwilę urwał. - Tym oddziałem będziemy oczywiście my. - Pochylił się do przodu, świdrując ich wzrokiem. Znalazłszy się w środku, unieszkodliwimy nocną zmianę. Jeśli zrobimy to dość cicho, dzienna zmiana nie będzie nawet wiedziała, co się dzieje. Będzie kontynuowała swoje obchody, wykonując za nas część pracy, to znaczy nie wpuszczając nikogo do środka. Na wszelki wypadek i tak zaryglujemy drzwi od wewnątrz. Następnie zejdziemy schodami straŜnicy na niŜsze poziomy, a stamtąd przedostaniemy się do Dołu. Powinno wówczas być jeszcze wystarczająco jasno, byśmy zdołali dość szybko znaleźć to, czego szukamy. Kiedy będziemy juŜ to mieli, wejdziemy z powrotem po schodach i wydostaniemy się tą samą drogą, którą przyszliśmy. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Następnie Drutt powiedział ochrypłym głosem: - Rozpoznają nas, Padisharze. Będą tam na pewno Ŝołnierze, którzy byli obecni przy naszym pojmaniu. Padishar potrząsnął głową. - Trzy dni temu wymieniono wartę. To byli Ŝołnierze, którzy mieli słuŜbę, kiedy nas schwytano. - A co z dowódcą? - Nie będzie go do początku przyszłego tygodnia. Pozostanie jedynie oficer dyŜurny. - Potrzebowalibyśmy federacyjnych mundurów. - Mamy je. Przyniosłem je wczoraj. Drutt i Stasas wymienili spojrzenia. - Przygotowywałeś to od dłuŜszego czasu, co? - zapytał ten drugi. Herszt banitów zaśmiał się cicho. - Od momentu, gdy wydostaliśmy się z tamtych cel. Morgan, który siedział na ławie obok Colla, wstał. - Jeśli coś pójdzie nie tak i odkryją nasze zamiary, będzie ich pełno w całej straŜnicy. Znajdziemy się w pułapce, Padisharze. - Nie, nie znajdziemy się. - Wielki męŜczyzna potrząsnął głową. - Wraz ze sprzętem do
sprzątania weźmiemy haki i liny. Jeśli nie będziemy mogli wrócić tą samą drogą, wydostaniemy się z Dołu za ich pomocą. śołnierze federacji będą na nas czekali przy wejściu do straŜnicy. Nawet nie przyjdzie im do głowy, Ŝe nie zamierzamy tamtędy wracać. Nie było więcej pytań. Nastąpiło długie milczenie, podczas którego cała szóstka waŜyła w myślach wątpliwości i obawy, czekając na jakiś wewnętrzny głos, który ich zapewni, Ŝe plan się powiedzie. Par przyłapał się na tym, Ŝe myśli, jak wiele moŜe się nie udać. - No więc, jak będzie? - Cierpliwość Padishara się wyczerpywała. - Nie mamy czasu do stracenia. Wszyscy wiemy, Ŝe związane z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsięwzięcia. Chcę usłyszeć waszą decyzję. Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mną? Par słuchał wydłuŜającej się ciszy. Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak posągi na ławie po obu jego stronach. Stasas i Drutt, po i których moŜna było oczekiwać, Ŝe przemówią jako pierwsi, mieli oczy wbite w podłogę. Damson patrzyła na Padishara, który z kolei patrzył na nią. Par od razu zdał sobie sprawę, Ŝe nikt nic nie powie, gdyŜ wszyscy czekają na niego. Zaskoczył samego siebie. Nawet nie musiał się zastanawiać. Powiedział po prostu: - Ja pójdę. - Oszalałeś? - syknął mu do ucha Coll. Uwagę Padishara skupili przez chwilę na sobie Stasas i Drutt, którzy oświadczali, Ŝe oni równieŜ pójdą. - Par, to była dla nas szansa, Ŝeby się wycofać! Par pochylił się w jego stronę. - On to robi dla mnie, nie rozumiesz? PrzecieŜ to ja chcę odnaleźć Miecz! Nie mogę pozwolić, by Padishar brał na siebie całe ryzyko! Muszę iść! Coll bezradnie pokręcił głową. Morgan, mrugając do Para ponad jego ramieniem, równieŜ opowiedział się za pójściem. Coll po prostu bez słowa uniósł dłoń i skinął głową. Pozostawała jeszcze Damson. Padishar wyczekująco utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Nagle Parowi przyszło do głowy, Ŝe Padishar wcale nie musiał pytać, kto zechce z nim pójść; mógł im to po prostu nakazać. Być moŜe, pytając, wystawiał ich równieŜ na próbę. Zdrajca wciąŜ znajdował się na wolności. Wprawdzie Padishar powiedział mu wcześniej, iŜ nie sądzi, Ŝeby to było któreś z nich - ale moŜe chciał się upewnić. - Będę na was czekała w parku - powiedziała Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na nią zdumieni. Zdawała się tego nie dostrzegać. - Musiałabym przebrać się za męŜczyznę, Ŝeby z wami wejść. To zwiększyłoby tylko ryzyko, na jakie będziecie naraŜeni, i po co? Nie mielibyście ze mnie Ŝadnego poŜytku. Jeśli pojawią się jakieś trudności, bardziej się wam przydam na zewnątrz.
Padishar uśmiechnął się rozbrajająco. - Twoje rozumowanie jest jak zawsze słuszne, Damson. Będziesz czekała w parku. Parowi wydało się, Ŝe zgodził się odrobinę za szybko.
Z gładkiej, szarej powierzchni jeziora tryskały gejzery i o skórę Walkera Boha jak kryształki lodu uderzały krople wody. - Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju - szepnął cień Allanona. Walker czuł, jak chłód wypala się w nim, trawiony Ŝarem jego determinacji. - Nie muszę ci nic mówić - odparł. - Nie jesteś Allanonem. Jesteś tylko Grimpondem. Oblicze Allanona zafalowało i rozpłynęło się w półmroku, a jego miejsce zajęła twarz samego Walkera. Grimpond wydał z siebie głuchy śmiech. - Jestem tobą, Walkerze Bohu. Nikim więcej i nikim mniej. Rozpoznajesz siebie? Jego twarz uległa szeregowi następujących szybko po sobie transformacji: Walker jako dziecko, jako chłopiec, jako młodzieniec, jako męŜczyzna. Obrazy pojawiały się i znikały tak prędko, Ŝe Walker ledwie mógł za nimi nadąŜyć. Było coś przeraŜającego w obserwowaniu tak szybko przemijających faz własnego Ŝycia. Zmusił się do zachowania spokoju. - Czy będziesz ze mną rozmawiał, Grimpondzie? - zapytał. - Czy będziesz rozmawiał z samym sobą? - brzmiała odpowiedź. Walker głęboko zaczerpnął powietrza. - Tak. Ale w jakim celu miałbym to robić? Nie mam o czym rozmawiać z samym sobą. Wiem juŜ wszystko, co mógłbym sobie powiedzieć. - Tak samo jak ja, Walkerze. Tak samo jak ja. Grimpond zaczął się kurczyć, aŜ stał się tej samej wielkości co Walker. Zachował jego twarz, szydząc z niego jej widokiem, ukazując przebłyski starości, która kiedyś nią zawładnie, nadając jej wyraz rezygnacji, by ukazać daremność jego Ŝycia. - Wiem, po co do mnie przyszedłeś - rzekł nagle Grimponnd. - Znam twoje najtajniejsze myśli, małe sekrety, które wolałbyś kryć nawet przed sobą. Nie musisz prowadzić ze sobą gier, Walkerze Bahu. Z pewnością mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu się z tobą zmagać. Przyszedłeś, Ŝeby zapytać, dokąd musisz się udać, by odnaleźć Czarny Kamień Elfów. Dobrze więc. Powiem ci to. Walker natychmiast nabrał nieufności do ducha. Grimpond nigdy nie czynił ustępstw bez ukrytego motywu. W odpowiedzi bez słowa skinął głową. - JakŜe smutny się wydajesz, Walkerze - rzekł niemal czule duch. - śadnego zadowolenia z mojej uległości, Ŝadnej radości, Ŝe dostaniesz to, czego chcesz? CzyŜby tak
trudno było ci przyznać Ŝe wyzbyłeś się dumy i wiary w siebie, Ŝe porzuciłeś swe wzniosłe zasady i dałeś się jednak pozyskać dla sprawy druidów? Walker zesztywniał mimo woli. - Jesteś w błędzie, Grimpondzie. Nic jeszcze nie zostało postanowione. - AleŜ tak, Mroczny Stryju! Wszystko zostało postanowione! Nie miej co do tego złudzeń. Twoje Ŝycie rozsnuwa się przed moimi oczami jak prosta i nie załamująca się linia, twe lata jawią mi się jako skończona liczba, a ich bieg jest przesądzony. Zostałeś schwytany w potrzask słów druida. Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje się twoim własnym, czy tego chcesz, czy nie. Jesteś usidlony! - Powiedz mi wiec o Czarnym Kamieniu Elfów - spróbował Walker. - Wszystko w swoim czasie. Musisz być cierpliwy. Słowa przebrzmiały wśród ciszy. Grimpond poruszył się za spowijającą go zasłoną pary. Światło dzienne cofnęło się przed ciemnością, szarość zmieniła się w czerń. KsięŜyc i gwiazdy przesłaniała gęsta mgła. JednakŜe w miejscu, gdzie stał Walker, jarzyło się światło, luminescencja dobywająca się z wód, nad którymi unosił się Grimpond, mętny i wątły blask tlący się ponuro wśród nocy. - Tyle wysiłku włoŜonego w ucieczkę od druidów - rzekł cicho Grimpond. - Co za głupota! - Twarz Walkera rozpłynęła się i zastąpiła ją twarz jego ojca, który powiedział: Pamiętaj, Walkerze, Ŝe jesteśmy nosicielami dziedzictwa Allanona. Na łoŜu śmierci powierzył je Brin Ohmsford, aby było przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, aŜ będzie potrzebne, kiedyś w odległej przyszłości... - Oblicze jego ojca spojrzało na niego gniewnie. MoŜe teraz? Ponad nim pojawiły się obrazy unoszące się w powietrzu jak gobeliny rozpięte na krosnach, przetkane materią mgły. Ukazywały się jeden po drugim, mieniące się barwami, mające głębię prawdziwego Ŝycia. Walker cofnął się zaskoczony. Zobaczył wśród obrazów siebie, z gniewem i nieustępliwością na twarzy, stojącego na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren oraz innych członków małej gromadki, którzy zgromadzili się w Hadeshornie, aby się spotkać z duchem Allanona. W ciemności rozległ się grzmot i niebo rozdarła błyskawica. Głos Walkera był sykiem wśród huku i blasku. Słowa były jego własne, jakby wypowiadane z głębi jego pamięci. „Wolałbym odrąbać sobie rękę, niŜ doczekać powrotu druidów!” Jednocześnie uniósł ramię, pokazując, Ŝe istotnie brakuje mu ręki. Obraz zbladł, po czym ponownie nabrał ostrości. Znowu ujrzał siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztaczał się bezkresny widok. Cały świat rozpościerał się przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i lądowe, Ŝycie wszystkich
istot, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi. Wiatr targał jego czarnymi szatami i gwizdał złowrogo w jego uszach. Obok niego stała dziewczyna. Była jednocześnie kobietą i dzieckiem, magiczną istotą, stworzeniem nieziemskiej urody. Zdumiała go siła jej spojrzenia, bezdennych czarnych oczu, od których nie mógł oderwać wzroku. Długie, srebrzyste włosy spływały lśniącą kaskadą z jej głowy. Wyciągnęła rękę, usiłując się o niego oprzeć, by nie stracić równowagi na zdradliwych kamieniach - a on odepchnął ją gwałtownie. Przewróciła się i runęła w przepaść w dole, nie dobywając z siebie głosu. Jej srebrne włosy stały się po chwili jasną plamką, po czym zupełnie zniknęły. Obraz znowu zbladł, po czym powrócił. Zobaczył siebie po raz trzeci, tym razem w wymarłej zamkowej fortecy, szarej z zapuszczenia i starości. Śmierć skradała się za nim nieubłaganie, przechodząc przez mury i pełzając korytarzami. Jej zimne palce wyciągały się, szukając w nim oznak Ŝycia. Chciał od niej uciec, wiedział, Ŝe musi to zrobić, jeśli chce przeŜyć, a jednak nie był w stanie. Stał bez ruchu, pozwalając by Śmierć się do niego zbliŜyła, wyciągnęła ramiona i objęła go. Kiedy ulatywało z niego Ŝycie, przejął go chłód i zobaczył, Ŝe stoi za nim odziana w ciemne szaty postać, która go trzyma, nie pozwalając mu uciec. Postać miała twarz Allanona. Obrazy zniknęły, barwy zbladły i powróciła szarość, przesuwająca się leniwie w fosforyzującym blasku jeziora. Grimpond powoli opuścił ramiona i jezioro zaczęło syczeć i bulgotać z niezadowolenia. Walker Boh cofnął się przed opadającym na niego rzęsiście pyłem wodnym. - Co powiesz, Mroczny Stryju? - zapytał szeptem Grimpond. Znowu miał bladą twarz Walkera. - śe wciąŜ prowadzisz swoje gry - odparł spokojnie Walker. - śe pokazujesz kłamstwa i półprawdy, Ŝeby ze mnie szydzić. śe nie pokazałeś mi niczego o Czarnym Kamieniu Elfów. - Nie pokazałem? - Grimpond niewyraźnie zamigotał. - Sądzisz, Ŝe wszystko to gra? Jedynie kłamstwa i półprawdy? - Jego śmiech był pozbawiony wesołości. - MoŜesz myśleć, co chcesz, Walkerze Bohu. Lecz ja widzę przyszłość, która jest przed tobą ukryta, i głupotą byłoby sądzić, Ŝe niczego z niej ci nie ukaŜę. Pamiętaj, Walkerze, jestem tobą, głosem mówiącym, kim i czym jesteś, i tym samym jestem dla wszystkich, którzy tu przychodzą, Ŝeby ze mną rozmawiać. Walker potrząsnął głową. - Nie, Grimpondzie, nigdy nie będziesz mną. Nigdy nie będziesz nikim innym niŜ sobą, duchem bez toŜsamości, bez własnego istnienia, wygnanym na całą wieczność do tego jeziora. Nic, co zrobisz, Ŝadna twoja gra nie jest w stanie tego zmienić.
Pył wodny wzniósł się z sykiem ku górze. - Więc odejdź ode mnie, Mroczny Stryju! - rzekł Grimpond gniewnym głosem. Zabierz z sobą to, po co przyszedłeś, i idź! - Oblicze Walkera zniknęło i zastąpiła je trupia czaszka. - Myślisz, Ŝe mój los nie ma Ŝadnego związku z tobą? StrzeŜ się! Jest więcej ze mnie w tobie, niŜ byś chciał! - Jego szaty rozchyliły się szeroko, rzucając przez mgłę promienie przyćmionego światła. - Słuchaj, Walkerze! Słuchaj mnie! Chcesz wiedzieć o Czarnym Kamieniu Elfów? Zatem słuchaj! Skrywa go ciemność, mrok, którego Ŝadne światło nie jest w stanie rozproszyć, gdzie oczy zmieniają człowieka w kamień, a głosy odbierają mu rozum! Po drugiej stronie, gdzie spoczywają tylko umarli, znajduje się wnęka pokryta runami, znakami przemijającego czasu. W tej wnęce leŜy Kamień! - Trupia czaszka rozpłynęła się w nicość i pozostały tylko puste szaty, zwisające luźno wśród mgły. - Dałem ci to, czego chciałeś, Mroczny Stryju - wyszeptał duch głosem pełnym pogardy. - Uczyniłem to, poniewaŜ podarunek ten cię zniszczy. Umrzyj, a przerwiesz linię swego przeklętego rodu, jako jego ostatni przedstawiciel! Jak bardzo tego pragnę! Idź juŜ! Zostaw mnie! śyczę ci szybkiej podróŜy ku zgubie! Grimpond rozpłynął się we mgle i zniknął. Światło, które z sobą przyniósł, równieŜ się rozproszyło. Całe jezioro oraz jego brzegi spowił mrok. Walker przez chwilę nic nie widział. Stał w miejscu, czekając, aŜ jego wzrok przywyknie do ciemności, i czując chłodny dotyk mgły przesuwającej się po jego skórze. Śmiech Grimponda rozbrzmiewał echem wśród ciszy jego myśli. - Mroczny Stryju - rozległ się szorstki szept. Był nań głuchy jak kamień. Osłonił się przed nim Ŝelaznym pancerzem. Kiedy odzyskał zdolność widzenia i dostrzegł niewyraźny zarys drzew za plecami, odwrócił się od jeziora, mocno otulony płaszczem, i odszedł stamtąd.
XXIII ZbliŜał się wieczór. Nad Tyrsis siąpił leniwy letni deszcz, spłukując jego zakurzone ulice, które stały się śliskie i połyskiwały w gasnącym świetle dnia. Nisko, nad drzewami Parku Ludu, sunęły burzowe chmury, których szare strzępy spływały w dół, kłębiąc się wokół chropowatych pni. Park był pusty i tylko deszcz szumiał jednostajnie. Potem ciszę przerwał odgłos kroków, cięŜki tupot butów, i z półmroku wyłoniła się sześcioosobowa druŜyna federacji, w płaszczach z kapturami, szczękając niesionym sprzętem. Para kosów siedzących na obłaŜącej z kory brzozie spoglądała czujnie w ich stronę. Pies grzebiący w odpadkach oddalił się szybko z podwiniętym ogonem. Z suchej jeszcze bramy, kuląc się z zimna, ostroŜnie wyjrzało bezdomne dziecko. Nikt inny niczego nie zauwaŜył. Ulice były opustoszałe, miasto przycupnęło jak ślepiec w wilgotnym, nieprzyjemnym mroku. Padishar Creel przeprowadził swą małą kompanię przez zakole alei Tyrsijskiej do parku. Szczelnie otuleni przed chłodem nie odróŜniali się od siebie nawzajem ani od nikogo innego. Bez kłopotów przeszli całą drogę ze swej kryjówki w magazynie, nie natykając się prawie na Ŝadną Ŝywą istotę. Wszystko przebiegało dokładnie według planu. Par Ohmsford ze ściśniętym gardłem patrzył, jak między drzewami ukazuje się niewyraźny, ciemny zarys straŜnicy. Wtulił głowę w ramiona, by osłonić się przed chłodnym deszczem, a jednocześnie czuł gorący pot spływający mu pod ubraniem. Był uwięziony w swoim wnętrzu, lecz zarazem zdolny do patrzenia z zewnątrz, jakby był uwolniony od ciała. Droga naprzód była o wiele ciemniejsza, niŜ mogło się wydawać w świetle dnia. Potknął się i wpadł do jakiegoś tunelu o łukowatych i wijących się ścianach tak gładkich, Ŝe nie miał się czego uchwycić. Leciał przed siebie, a siła rozpędu niosła go nieubłaganie ku przeraŜeniu, o którym wiedział, Ŝe czeka na niego z przodu. Wiedział, Ŝe moŜe utracić panowanie nad sobą. Wprawdzie bał się juŜ wcześniej - kiedy Coll i on uciekali z Yarfleet, kiedy na południe od gór Runne ukazała im się leśna kobieta, kiedy Coglin powiedział im, co muszą zrobić, kiedy wraz z Morganem przeprawiali się wśród nocy ł mgły przez Tęczowe Jezioro, kiedy walczyli z olbrzymem w lasach Anaru, kiedy uciekali przed Ŝarłaczem w górach Wolfsktaag i kiedy pochwyciły go pajęczaki oraz dziewczynka będąca cieniowcem. Bał się, kiedy pojawił się Allanon. Ale jego strach wówczas i potem był niczym w porównaniu z tym, co czuł teraz. Był przeraŜony. Przełknął ślinę przez niemal zupełnie zaschnięte gardło i spróbował siebie przekonać, Ŝe wszystko jest w porządku. Uczucie to ogarnęło go całkiem nagle, jakby było stworzeniem,
które czyhało przy zroszonych deszczem ulicach miasta, wysuwając swe macki, by go pochwycić. Teraz tkwił w uścisku, który krępował go jak Ŝelazo, i nie było sposobu się uwolnić. Nie miało sensu mówić pozostałym o tym, co się z nim dzieje. W końcu - czy mógł im powiedzieć coś, co miałoby jakiekolwiek znaczenie? śe się boi, a nawet jest przeraŜony? Czy sądził, Ŝe z nimi jest inaczej? Podmuch wiatru potrząsnął drzewami i spadła na niego kaskada kropel deszczu. Zlizał wodę z warg, rozkoszując się jej wilgocią i chłodem. Przed nim majaczyła potęŜna postać Colla, a z tyłu równie wielka - Morgana. Wokół igrały i tańczyły cienie, jeszcze bardziej nadwątlając jego topniejącą odwagę. To był błąd, usłyszał swój własny szept gdzieś w głębi siebie. Czuł przez skórę prawdziwość tego stwierdzenia. Miał poczucie własnej śmiertelności, które wcześniej było mu obce; leŜało dotąd zamknięte w jakiejś zapomnianej przegrodzie jego umysłu, trzymane tam, jak sądził, poniewaŜ jego widok był tak zatrwaŜający. Wydawało mu się teraz, z perspektywy czasu, Ŝe traktował wszystko, co wydarzało się wcześniej, jako swoistą grę. Wiedział, Ŝe to niedorzeczne; ale przynajmniej po części było to prawdą. Przemierzał świat jako samozwańczy bohater na modłę herosów, o których śpiewał w opowieściach, zdecydowany stawić czoło rzeczywistości swoich snów, z postanowieniem, Ŝe pozna prawdę o sobie. Sądził, Ŝe panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie uświadomił, Ŝe tak nie jest. Obrazy tego, kim był, przemknęły mu przez myśli w bezładnym następstwie, ścigając się nawzajem ze złośliwym uporem. Zobaczył, Ŝe zataczał się od niepowodzenia do niepowodzenia - zawsze fałszywie mniemając, Ŝe podejmowane przezeń działania są jakoś uŜyteczne. Tak naprawdę, cóŜ osiągnął? Był banitą ratującym Ŝycie ucieczką. Jego rodzice byli więźniami we własnym domu. Walker uwaŜał go za głupca. Wren go porzuciła. Coll i Morgan zostali przy nim tylko dlatego, Ŝe uwaŜali, iŜ potrzebuje opieki. Padishar Creel brał go za kogoś, kim nigdy nie mógł być. A najgorsze ze wszystkiego było to, Ŝe w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyjęcia zadania od nieŜyjącego od trzystu lat człowieka pięciu ludzi mogło wkrótce stracić Ŝycie. - UwaŜaj na siebie - przestrzegł Colla, siląc się na Ŝart, kiedy opuszczali swą kryjówkę w magazynie. - Nie chciałbym, Ŝebyś gdzieś się potknął o te twoje stopy, chociaŜ pogoda jest w sam raz dla kaczek. Coll prychnął przez nos. - Wystarczy, jeśli będziesz dobrze nadstawiał uszu. Nie powinno to stanowić problemu dla kogoś takiego jak ty. Droczyli się z sobą, udając odwaŜnych. Nikogo to jednak nie zwiodło.
Allanonie! wyszeptał imię druida w ciszy swych myśli jak słowo modlitwy. Czemu mi nie pomoŜesz? Wiedział jednak, Ŝe duch nie moŜe pomóc nikomu. Pomoc mogła przyjść jedynie od Ŝywych. Nie było więcej czasu na myślenie, zadręczanie się decyzjami, których nie moŜna juŜ było podjąć, albo biadolenie nad tymi, które się juŜ podjęło. Drzewa rozstąpiły się i ich oczom ukazała się straŜnica. Para federacyjnych wartowników wypręŜyła się na widok nadchodzącego patrolu. Padishar nie zawahał się ani przez chwilę. Podszedł prosto do nich, poinformował ich o celu patrolu, zaŜartował na temat pogody i po paru chwilach brama się otworzyła. Z opuszczonymi głowami i w szczelnie zapiętych płaszczach mała gromadka weszła spiesznie do środka. śołnierze z nocnej zmiany siedzieli wokół drewnianego stołu, grając w karty. Było ich sześciu. Ledwie unieśli głowy, kiedy przybysze przestąpili próg izby. Nigdzie nie było widać dowódcy warty. Padishar spojrzał przez ramię, skinął lekko głową Morganowi, Stasasowi i Druttowi i dał im znak, Ŝeby stanęli wokół stołu. Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrzał w górę. - Kim jesteście? - zapytał. - Oddziałem porządkowym - odparł Padishar. Obszedł stół dookoła, zatrzymując się za plecami tamtego, i pochylił się, Ŝeby zajrzeć mu w karty. - Daleko z tym nie zajedziesz, kolego. - Odsuń się, kapie z ciebie - burknął tamten. Padishar uderzył go pięścią w skroń i Ŝołnierz zwalił się na podłogę. Niemal od razu z następnym stało się to samo. Wartownicy zerwali się z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w parę sekund powalili ich wszystkich. Par i Coll zaczęli wyciągać z plecaków liny i kawałki płótna. - Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwiąŜcie ich i zakneblujcie - szepnął Padishar. Zróbcie to tak, Ŝeby nie mogli uciec. Rozległo się szybkie pukanie do drzwi. Padishar poczekał, aŜ straŜnicy zostaną usunięci, po czym uchylił klapkę judasza. - Wszystko w porządku - zapewnił wartowników na zewnątrz, którym się wydawało, Ŝe coś słyszeli. - Partia dobiega końca; wszyscy uwaŜają, Ŝe trzeba się brać za porządki. Zamknął judasza z uspokajającym uśmiechem. Kiedy Ŝołnierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej, Padishar zamknął i zaryglował drzwi. Zawahał się, po czym polecił zaryglować równieŜ zamki
drzwi wejściowych. Nie ma sensu ryzykować, oświadczył. Nie mogą sobie pozwolić na pozostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnował, Ŝeby ich nie niepokojono. Przyświecając sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemności po krętych schodach na niŜsze kondygnacje straŜnicy, pozostawiając za grubymi murami odgłosy deszczu. Wilgoć przenikała jednak do środka, wionąc takim chłodem, Ŝe Par drŜał na całym ciele. Szedł za innymi otępiały, gotów zrobić wszystko, co się okaŜe niezbędne, myśląc jedynie o tym, by się posuwać naprzód do chwili, aŜ się stamtąd wydostaną. Powtarzał sobie, Ŝe nie ma powodu się bać. Wkrótce będzie po wszystkim. Na jednej z niŜszych kondygnacji natknęli się na śpiącego dowódcę warty. Był to ktoś nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czekał, kiedy usiłowali się przedostać przez mur parowu. Nie spotkał go lepszy los. Obezwładnili go bez trudu i po związaniu i zakneblowaniu zamknęli w jego pokoju. - Zostawcie lampy - zakomenderował Padishar. Minęli komnaty dowódcy warty i doszli do korlca korytarza. Tam drogę zagrodziły im okute w Ŝelazo drzwi, dwukrotnie wyŜsze od najwyŜszego z nich, kościstego Drutta. Wystawała z nich masywna gałka przyozdobiona emblematem szperaczy, głową wilka. Padishar schwycił ją w obydwie ręce i przekręcił. Zamek puścił i drzwi się rozwarły. Panowała za nimi ciemność, z głębi której bił fetor zgnilizny i rozkładu. - Trzymajcie się teraz blisko mnie - szepnął Padishar przez ramię z groźnym błyskiem w oczach i pogrąŜył się w mroku. Coll odwrócił się na chwilę, by uścisnąć ramię Para, po czym ruszył za hersztem banitów. Znajdowali się w lesie pełnym stłoczonych pni drzew, splątanych zarośli, bluszczu i jeŜyn oraz nieprzeniknionej mgły. Gęste, nasiąknięte deszczem korony drzew w górze niemal zupełnie przesłaniały i tak juŜ słabe światło dzienne. W małych kałuŜach wokół przelewało się i bulgotało błoto. Jakieś stworzenia przemykały zygzakowatym lotem przez tę dŜunglę - ptaki albo coś mniej przyjaznego, nie wiedzieli co. Do ich nozdrzy wdzierały się zapachy - zgnilizny i rozkładu, lecz równieŜ czegoś innego, jeszcze bardziej obrzydliwego. Wśród mroku rozlegały się odgłosy, odległe, niewyraźne, groźne. Dół był studnią nieskończonej ciemności. KaŜde zakończenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszczało do niego, Ŝeby stamtąd uciekał. Padishar dał im znak, by ruszyli za nim. Drutt poszedł jako pierwszy, potem Coll, Morgan i Stasas - szereg przemoczonych deszczem postaci. Szli powoli naprzód; trzymając się skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica. Par i Coll nieśli haki i liny,
pozostali gotową do uŜycia broń. Par zerknął na chwilę przez ramię i zobaczył, jak światło w otwartych drzwiach straŜnicy znika wśród mgły. Ujrzał Miecz Leah połyskujący blado w ręku Morgana. Po jego wypolerowanej klindze spływały krople deszczu. Ziemia pod stopami była rozmokła i miękka, utrzymywała ich jednak, gdy pogrąŜali się coraz głębiej w mroku. Dół sprawiał wraŜenie olbrzymiej paszczy, otwartej i wyczekującej, z której dobywał się zapach juŜ zjedzonych rzeczy i której tchnieniem była spowijająca ich zewsząd mgła. Jakieś stworzenia wiły się i pełzały w bajorach z zatęchłą wodą, ześlizgiwały się po gnijących pniach i przemykały jak Ŝywe srebro przez zarośla. Cisza była ogłuszająca; nawet wcześniej rozlegające się odgłosy milkły, kiedy podchodzili bliŜej. Był tylko deszcz, powolny i jednostajny, sączący się przez ciemność. Parowi wydawało się, Ŝe idą juŜ bardzo długo. Minuty rozwlekały się w nieskończoność, aŜ wreszcie przestały mieć początek i koniec. Zastanawiał się, jak daleko moŜe być do zburzonego mostu. Z pewnością powinni juŜ tam być. Czuł się usidlony w Dole. Z lewej strony miał mur parowu, z prawej drzewa i mgłę, nad głową i wszędzie wokół mrok i deszcz. Czarne płaszcze jego towarzyszy nadawały im wygląd Ŝałobników na pogrzebie, grabarzy umarłych. W pewnej chwili Padishar Creel zatrzymał się, nasłuchując. Par równieŜ to usłyszał rodzaj syku dobiegający z głębi mroku, jakby para wydobywała się przez szczelinę. Pozostali wyciągali szyje i rozglądali się na próŜno wokół. Syczenie ustało i cisza znowu wypełniła się odgłosem ich oddechów i deszczu. Szeroki miecz Padishara zalśnił, kiedy znowu dał im znak, by ruszali naprzód. Tym razem poprowadził ich szybciej, jakby wyczuwał, Ŝe coś jest nie w porządku i tempo marszu musi przewaŜyć nad względami ostroŜności. Mijali dziesiątki potęŜnych, lśniących od deszczu pni drzew, milczących straŜników wśród mroku. Światło gwałtownie słabło, zmieniając barwę z szarej na kobaltową. Par wyczuł nagle, Ŝe coś ich obserwuje. Włosy zjeŜyły mu się na karku od intensywności tego doznania i pośpiesznie rozejrzał się wokół. Nic nie poruszało się wśród mgły i niczego nie było widać. - Co to jest? - zapytał go szeptem Morgan, lecz mógł jedynie potrząsnąć głową. W tym samym momencie ukazały im się kamienne bloki zburzonego mostu Sendica. PotęŜne i niekształtne, sterczały jak ogromne zęby z leśnej gęstwiny. Padishar ruszył szybko naprzód, a pozostali podąŜyli za nim. Oddalili się od muru parowu i weszli głębiej między drzewa. Dół zdawał się ich pochłaniać w swej mgle i mroku. Fragmenty mostu leŜały rozrzucone wśród kamiennego gruzu pod leśnym okryciem, porośnięte mchem i obtłuczone,
upiorne w gasnącym świetle. Par głęboko zaczerpnął powietrza. Stare legendy mówiły, Ŝe Miecz Shannary został osadzony ostrzem w dół w bloku czerwonego marmuru i umieszczony w krypcie pod osłoną mostu Sendica. Musiał być tutaj, gdzieś blisko. Zawahał się. Miecz był osadzony w czerwonym marmurze; czy będzie w stanie go wydobyć? Czy w ogóle zdoła wejść do krypty? Jego oczy starały się przeniknąć mgłę. A jeśli jest pogrzebany pod gruzami mostu? W jaki sposób do niego wówczas dotrze? Tyle pytań bez odpowiedzi, pomyślał w nagłym przypływie desperacji. Czemu wcześniej ich sobie nie zadał? Czemu nie rozwaŜył takich moŜliwości? We mgle i ciemności majaczyły niewyraźnie skały urwiska. Widział zachodni załom walącego się pałacu królów Callahornu, mroczny cień w rozstępie między drzewami. Poczuł ucisk w gardle. Dotarli niemal do muru po drugiej stronie parowu. Nie było juŜ prawie miejsc, gdzie jeszcze mogliby szukać. Nie odejdę stąd bez Miecza, poprzysiągł sobie w duchu. NiezaleŜnie od tego, jaką cenę przyjdzie mi za to zapłacić, nie odejdę! Jakby dla przypieczętowania tej przysięgi zapłonął w nim ogień niezłomnego przeświadczenia. Syczenie rozległo się znowu, tym razem bliŜej. Zdawało się dobiegać z kilku miejsc. Padishar zwolnił i przystanął, obracając się ostroŜnie. Z Druttem i Stasasem u boku postąpił kilka kroków naprzód, stwarzając rodzaj osłony dla Ohmsfordów i Morgana, po czym zaczął posuwać się wolno skrajem rumowiska. Syk stał się głośniejszy, bardziej wyraźny. Nie był to juŜ syk. Był to oddech. Oczy Para gorączkowo przeszukiwały mrok. Coś skradało się po nich, to samo, co wcześniej poŜarło Cibę Blue i wszystkich innych przed nim, którzy zeszli do Dołu i nigdy z niego nie wrócili. Jego pewność, Ŝe tak właśnie jest, była przeraŜająca. A jednak nie szukał wzrokiem skradającej się za nimi istoty. Szukał krypty, w której spoczywał Miecz Shannary. Rozpaczliwie chciał ją teraz znaleźć. Nagle ujrzał ją w myślach, tak wyraźnie, jakby była obrazem namalowanym specjalnie dla niego i wystawionym do oglądania. Niepewnie zaczął jej szukać po omacku, najpierw w swoich myślach, a potem poza nimi, we mgle i mroku. Zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Uczuł w swoim wnętrzu ucisk, który zdawał się mieć źródło w magii pieśni. Coś ciągnęło i szarpało za pęta, których nie widział ani nie rozumiał. Czuł, jak narasta w nim napięcie, jakiego nie doświadczał nigdy przedtem.
Coll zobaczył jego twarz i zbladł. - Par? - szepnął z niepokojem i potrząsnął nim. Wszędzie wokół nich we mgle ukazywały się czerwone punkciki światła, płonące w wilgotnym powietrzu jak maleńkie ogniska. Przemieszczały się i mrugały, przysuwając się coraz bliŜej. Pojawiały się twarze, których nie moŜna juŜ było nazwać ludzkimi, o gnijącym i na wpół wyŜartym ciele, zniekształconych i odraŜających rysach. Powłócząc nogami, z nocy wyłaniały się ciała, niektóre potęŜne, inne pokurczone, a wszystkie niewiarygodnie zdeformowane. Sprawiały wraŜenie, jakby rozciągano je i wykręcano, Ŝeby zobaczyć, co moŜna z nich zrobić. Większość chodziła zgięta w pół; niektóre pełzały na czworakach. W kilka sekund okrąŜyły małą gromadkę. Były stworzeniami z jakiegoś ohydnego koszmaru, upiorami z sennej mary, które zawitały w świecie jawy. Cienie, niematerialne widma wydobywały się z ich ciał i przenikały do nich znowu, przez usta i oczy, pory skóry i korzonki włosów. Cieniowce! Ciśnienie we wnętrzu Para stało się nie do zniesienia. Czuł bolesny ucisk w Ŝołądku. Patrzył, jak oŜywają wizje z jego snów, mroczny świat podobnych do zwierząt istot ludzkich i ich panów - cieniowców. Było to spełnienie przepowiedni Allanona. Ciśnienie przedarło się na zewnątrz. Wrzasnął i ostrość jego okrzyku zmroziła jego towarzyszy. Dźwięk przybrał kształt, stając się słowami. Par śpiewał i pieśń rozdarła powietrze jak płomień, magia rozświetliła ciemność. Cieniowce odskoczyły do tyłu. Ich twarze wyglądały straszliwie w niespodziewanym blasku, rany i skaleczenia na ich ciele ukazywały się jako lśniące szkarłatne pręgi. Par zdrętwiał, ogarnięty siłą, jakiej nigdy nie podejrzewał w pieśni. Miał świadomość pewnej wizji w swoim umyśle - wizji Miecza Shannary. Światło magii, z początku będące jedynie iluzją, nagle stało się rzeczywiste. Rozjaśniło się, przeszywając ciemność w dziwnie znajomy Parowi sposób, rozbłyskując coraz intensywniejszym blaskiem, w miarę jak pogrąŜało się coraz głębiej w mroku. Wiło się i wykręcało jak pochwycone i próbujące uciec zwierzę, przelatując obok kamiennego rumowiska, przeskakując ponad kadłubami powalonych drzew, przepalając tunel przez splątane zarośla do miejsca, gdzie wśród gęstwy pnączy i trawy wznosiła się pojedyncza kamienna komnata, niespełna sto metrów od miejsca, gdzie stał. Poczuł, jak wzbiera w nim fala radości. Tam! Słowo to zasyczało w białej ciszy jego myśli, osłoniętej grubym kokonem przed magią i chaosem. Ujrzał zwietrzały, czarny kamień. Światło jego magii wnikało w jego porowatą
powierzchnię, przeszukując jego rysy i szczeliny, rozpoznając wyryte w nim ozdobnym pismem słowa:
Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolności tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niechęć, i zgody pragnienie, by po wsze...
Jego moc wyczerpała się nagle, zanim zdołał doczytać do końca, magia raz jeszcze rozbłysła jasno i zgasła, znikając równie szybko jak się pojawiła. Zatoczył się do tyłu z okrzykiem i Coll pochwycił go w ramiona. Par go nie słyszał. Nie słyszał niczego poza dziwnym dzwonieniem - pogłosem pieśni, pozostałością magii, której jak teraz sobie uzmysłowił, nawet nie zaczął jeszcze rozumieć. Lecz w jego myślach utrzymywała się wizja, migotliwy obraz centrum jego świadomości - słabe odbicie tego, co przed chwilą magia ukazała we mgle i mroku. Zniszczona kamienna krypta. Znajome słowa zapisane ozdobnym pismem. Miecz Shannary. Potem dzwonienie ustało, wizja zniknęła i znowu znajdował się w Dole, pogrąŜony w słabości. Cieniowce podchodziły bliŜej, nadchodziły ze wszystkich stron, chcąc zepchnąć ich pod ruiny mostu. Padishar, wysoki i groźny, zrobił krok do przodu, by stawić czoło najbliŜszemu, ogromnemu, niedźwiedziowatemu stworowi ze szponami zamiast dłoni. Bestia próbowała go pochwycić i Padishar uderzył ją mieczem - raz, drugi i trzeci - a ciosy następowały tak szybko po sobie, Ŝe Par ledwie był w stanie je zliczyć. Stwór odchylił się bezwładnie do tyłu ze zwisającymi ramionami, lecz nie upadł, zdawało się, Ŝe nie wie, co się z nim dzieje. Jego oczy spoglądały nieruchomo, a twarz była wykrzywiona cierpieniem. Par patrzył na cieniowca przez zamglone oczy. Członki potwora łączyły się na nowo w ten sam sposób, co członki olbrzyma, z którym walczyli w Anarze. - Padisharze, Miecz... - zaczął mówić, lecz herszt banitów juŜ do nich krzyczał, polecając im wycofać się tą samą drogą, którą przyszli, wzdłuŜ kamiennego rumowiska. - Nie! - Par wrzasnął z rozpaczą. Nie potrafił wyrazić słowami przepełniającej go pewności. Muszą dotrzeć do Miecza! Rzucił się naprzód, usiłując się wyrwać bratu, lecz ten trzymał go mocno, ciągnąc go za pozostałymi. Cieniowce natarły na nich niezdarnym wypadem. Stasas przewrócił się i został
odłączony od towarzyszy. Stwory rozszarpywały jego gardło, po czym coś ciemnego wśliznęło się do jego ciała, kiedy Ŝył jeszcze i rozpaczliwie usiłował pochwycić powietrze. Owo coś poderwało go na nogi i obróciło dookoła, tak Ŝe stanął zwrócony twarzą, ido nich, stając się jeszcze jednym napastnikiem. Gromadka cofnęła się, wymachując mieczami. Pojawił się Ciba Blue, a raczej to, co z niego pozostało. Z nadludzką siłą powstrzymał miecz Drutta, schwycił go za ramiona i oplótł się wokół swego dawnego towarzysza jak pijawka. Banita zawył z bólu, kiedy najpierw jedno, a potem drugie ramię zostało oderwane od jego tułowia. Na koniec to samo stało się z jego głową. Pozostał z tyłu ze szczątkami Ciby Blue, wciąŜ przyssanymi chciwie do jego ciała. Padishar znalazł się teraz sam, okrąŜony ze wszystkich stron. Jedynie swej szybkości i sile zawdzięczał, Ŝe jeszcze Ŝył. Pozorował wypady i zadawał ciosy pałaszem, wymykając się usiłującym go schwytać palcom i wywijając się z opresji. JednakŜe w obliczu olbrzymiej przewagi przeciwnika wkrótce zaczął ustępować pola. Uratował go w końcu Morgan Leah. Porzucając na chwilę swą rolę obrońcy Ohmsfordów, góral rzucił się na pomoc hersztowi banitów. Z rozwianymi rudymi włosami skoczył w sam środek cieniowców. Miecz Leah opadał szerokim łukiem, zajmując się ogniem przy kaŜdym uderzeniu. Magia przepływała wartkim strumieniem przez ostrze i przeskakiwała na mroczne stworzenia, spalając je na popiół. Najpierw padły dwa z nich, potem trzecie i następne. Padishar walczył nieustępliwie u jego boku i wspólnie zaczęli wyrąbywać drogę między cielskami potworów, krzycząc przeraźliwie do Para i Colla, by szli za nimi. Ohmsfordowie, potykając się, ruszyli naprzód i wymknęli się szponom cieniowców, które zaszły ich od tyłu. Par stracił wszelką nadzieję na dotarcie do Miecza. Dwóch spośród nich juŜ nie Ŝyło; wiedział, Ŝe pozostali równieŜ zostaną zabici, jeśli natychmiast się stąd nie wydostaną. Chwiejnym krokiem podąŜali z powrotem ku murowi zagłębienia, odpierając po drodze ataki cieniowców. Magia Miecza Leah utrzymywała stworzenia na dystans. Zdawało się, Ŝe są wszędzie, jakby Dół był gniazdem, w którym się pieniły. Podobnie jak leśna kobieta i olbrzym, wydawały się odporne na wszelkie obraŜenia zadane im konwencjonalną bronią. Jedynie Morgan był w stanie stawić im czoło; posiadał magię, której nie potrafiły się oprzeć. Odwrót był straszliwie powolny, Morgan odczuwał coraz większe zmęczenie, a w miarę jak wyczerpywały się jego siły, słabła równieŜ moc Miecza. Biegli, kiedy to było moŜliwe, lecz coraz częściej cieniowce zagradzały im drogę. Par na próŜno próbował przywołać magię pieśni; po prostu nie chciała przybyć. Starał się nie myśleć o tym, co to oznacza, wciąŜ usiłując zrozumieć, co się stało, pojąć, w jaki sposób magia zdołała się wyzwolić. Nawet podczas walki jego umysł zmagał się z tym wspomnieniem. Jak mógł tak
zupełnie stracić kontrolę? Jak magia zdołała uzbroić go w to dziwne światło, coś prawdziwego, a nie zwykłą iluzję? Czy teŜ jego wola to sprawiła? Co takiego się z nim stało? Dotarli wreszcie do muru i oparli się o niego, zmęczeni. Z parku górze dobiegały okrzyki i widoczny był blask pochodni. Ich bitwa z cieniowcami zaalarmowała straŜe federacji. Wkrótce straŜnica miała się znaleźć pod oblęŜeniem. - Haki! - wysapał Padishar. Par zgubił swój, lecz hak Colla wciąŜ był przewieszony przez jego ramię. Ohmsford cofnął się o krok, rozwinął sznur i cisnął cięŜkie Ŝelastwo w górę. Hak zniknął z oczu i zaczepił się. Coll wypróbował go wieszając się na nim całym cięŜarem. Trzymało. Padishar przycisnął Para do muru. Ich oczy spotkały się. Las Dole za jego plecami przez chwilę wydawał się pusty. - Właź - zakomenderował szorstko. CięŜko dyszał. RównieŜ Colla przyciągnął ku sobie. - Obydwaj. Właźcie, aŜ znajdziecie się bezpiecznie na górze. Potem uciekajcie do parku. Damson was tam odnajdzie i zaprowadzi z powrotem na Występ. - Damson - powtórzył głucho Par. - Zapomnij o swoich podejrzeniach i o moich takŜe - szepnął Itzorstko banita. W jego zimnych oczach pojawił się smutny blask. - Ufaj jej, chłopcze, jest moją lepszą częścią! Cieniowce raz jeszcze wyłoniły się z mroku. Ich oddechy rozbrzmiewały w nocnym powietrzu jak powolne syczenie. Morgan odstąpił juŜ od muru, by stawić im czoło. - Uciekaj stąd, Par - krzyknął przez ramię. - Właź! - warknął Padishar Creel. - Teraz! - Ale wy... - zaczął Par. - Do kroćset! - wybuchnął tamten. - Zostanę z góralem, Ŝeby umoŜliwić wam ucieczkę! Nie marnuj takiej okazji! - Mocno chwycił Para za ramiona. - Cokolwiek miałoby się stać z resztą z nas, ty musisz Ŝyć! Magia Shannary zwycięŜy kiedyś w tej walce i to ty będziesz musiał się nią posłuŜyć! Idź juŜ! Coll przejął wówczas inicjatywę, na wpół wpychając, na wpół dźwigając brata na linę. Była pokryta węzłami i Ohmsford z łatwością się jej uczepił. Zaczął wchodzić z oczami pełnymi łez zawodu. Coll podąŜył za nim, ponaglając go; jego szeroka twarz była napięta pod warstwą potu. Par zatrzymał się tylko raz, Ŝeby spojrzeć w dół. Cieniowce otoczyły Padishara Creela i Morgana Leah, stojących w pozycji obronnej pod murem parowu. Zbyt wiele cieniowców. Odwrócił wzrok. Zagryzając wargi z bezsilnej wściekłości, ruszył dalej w górę po linie. Morgan Leah nie odwrócił się, kiedy ustało szuranie butów o mur; jego wzrok pozostał
utkwiony w otaczających ich cieniowcach. Czuł obecność Padishara, stojącego u jego lewego boku. Monstra nie podchodziły juŜ do nich; trzymały się ostroŜnie na skraju gęstej zasłony mgły, zachowując bezpieczną odległość. Doświadczyły na własnej skórze, czego jest w stanie dokonać broń Morgana, i stały się bardzo czujne. Bezrozumne istoty! pomyślał góral z goryczą. Mogłem się chyba spodziewać, Ŝe doczekam lepszego końca! Zamarkował wypad w stronę najbliŜszego z nich i wszystkie się cofnęły. Zmęczenie ciąŜyło Morganowi jak łańcuchy. Wiedział, Ŝe jest to wynikiem oddziaływania magii. Cała jej moc przepływała przez niego, rodzaj wewnętrznego ognia dobywającego się z Miecza. Z początku towarzyszyło temu radosne oŜywienie, lecz po jakimś czasie pozostawał jedynie morderczy wysiłek. A było coś jeszcze. Istniało jakieś podstępne powiązanie magii z jego ciałem, sprawiające, Ŝe pragnął jej w sposób, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć, tak jakby zrezygnowanie z niej teraz, nawet po to tylko, Ŝeby odpocząć, mogło go pozbawić części jego samego. Nagle przestraszył się, Ŝe moŜe nie będzie mógł się od niej uwolnić do czasu, aŜ stanie się zbyt słaby, aby móc postąpić inaczej. Albo zbyt martwy. Nie słyszał juŜ Ohmsfordów wchodzących po linie. W Dole znowu panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć syczenia cieniowców. Padishar nachylił się do niego. - Ruszaj, góralu! - szepnął chrapliwie. Zaczęli się przesuwać wzdłuŜ muru parowu, najpierw powoli, a potem, kiedy stwory od razu się na nich nie rzuciły, coraz szybciej. Wkrótce biegli, a właściwie pośpiesznie kuśtykali naprzód, gdyŜ na nic więcej nie mieli juŜ siły. Wokół nich wirowała mgła, wysuwając w noc swe szare macki. Drzewa majaczyły za zasłoną padającego deszczu i zdawały się poruszać. Morgan czuł, jak osuwa się w świat pozbawionego czucia półsnu, znoszącego czas i przestrzeń. Jeszcze dwukrotnie cieniowce przypuściły na nich krótki atak, kiedy uciekali, i dwukrotnie zostały odepchnięte przez magię Miecza Leah. Groteskowe cielska przybliŜały się jak głazy toczące się wolno po górskim zboczu i pod dotknięciem miecza obracały się w popiół. Wśród nocy rozbłyskiwał ogień, szybki i niezawodny, i Morgan czuł, jak przy kaŜdym jego wybuchu ubywa cząstka jego samego. Zaczął się zastanawiać, czy w jakiś dziwny sposób nie zabija samego siebie. W górze, gdzie park rozciągał się ukryty za murem zagłębienia, okrzyki stawały się coraz głośniejsze, łudząc ich zwodniczą obietnicą ratunku. Morgan wiedział, Ŝe nie mają tam
przyjaciół. Potknął się i musiał zmobilizować wszystkie siły, Ŝeby wyrównać krok. A potem, w końcu, ich oczom ukazała się straŜnica, mroczna, posępna wieŜa, wynurzająca się spośród drzew i mgły. Morgan rniał niejasne uczucie, Ŝe coś jest nie tak. - Biegnij do drzwi! - gorączkowo krzyknął Padishar Creel, popychając go tak mocno, Ŝe niemal się przewrócił. Obaj rzucili się w stronę drzwi - a raczej miejsca, gdzie powinny się one znajdować, bo w niewytłumaczalny sposób zniknęły. Ani trochę światła nie sączyło się przez szparę, którą pozostawili; kamienny mur wydawał się czarny i jednolity. Morgan poczuł wzbierającą w nim falę strachu i niedowierzania. Ktoś - albo coś - odcięło im odwrót! Mając Padishara o krok za plecami, podbiegł do ściany straŜnicy i ujrzał potęŜne wrota, przez które weszli do Dołu. Teraz były zamknięte i zaryglowane, broniąc im dostępu. Przypadli do nich w dęli speracji, lecz były solidnie zabezpieczone. Palce Morgana obmacywały ich krawędzie, próbując je podwaŜyć i ku jego przeraŜeniu, natrafiając wszędzie na małe znaki, których jakimś sposobem przedtem nie zauwaŜyli, magiczne runy, jarzące się słabo we mgle i uniemoŜliwiające im ucieczkę o wiele bardziej niezawodnie niŜ jakikolwiek zamek czy klucz. Słyszał, jak cieniowce gromadzą się za jego plecami. Zatoczył się do tyłu, wprawiając je w popłoch i zmuszając do cofnięcia się. Padishar tłukł czymś w niewidoczny zamek, nie pojmując jeszcze, Ŝe to magia, a nie Ŝelastwo zagradza im drogę. Morgan odwrócił się z powrotem w stronę drzwi, z furią malującą się na twarzy. - Odsuń się, Padisharze! - krzyknął. Podszedł do drzwi, jakby były jednym z cieniowców, z podniesionym Mieczem Leah, którego klinga połyskiwała srebrzyście w mroku. Miecz opadł jak młot - raz, drugi, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Runy wyrzeźbione w Ŝelaznej powierzchni drzwi jarzyły się złowieszczym ciemnozielonym blaskiem. Przy kaŜdym uderzeniu sypały się iskry i dobywały języki płomieni krzyczące w proteście. Morgan wył jak oszalały, a magiczna moc miecza gwałtownie pozbawiała go resztek sił. Nagle wszystko wybuchło białym ogniem i Morgana pochłonął mrok.
Par wydźwignął się z głębokiej ciemności Dołu na krawędź muru i przelazł przez szpikulce na jego szczycie. Na ramionach i nogach piekły go zadrapania i rany. Oczy zalewał mu pot i z trudem chwytał oddech. Przez chwilę noc wokół wydawała mu się nieprzeniknioną maską poznaczoną poruszającymi się plamkami blasku.
Uzmysłowił sobie, Ŝe to pochodnie skupione wokół wejścia do straŜnicy. Rozlegały się okrzyki oraz odgłosy uderzeń czymś cięŜkim o drewno. Wartownicy i być moŜe ktoś jeszcze, wezwany na pomoc, próbowali wywaŜyć zaryglowane drzwi. Za jego plecami Coll przelazł przez mur i stękając z wysiłku, opadł cięŜko na chłodną, rozmokłą ziemię. Deszcz zmoczył jego ciemne włosy w miejscu, gdzie kaptur płaszcza zsunął mu się z głowy, a w jego oczach połyskiwało coś, czego Par nie potrafił odczytać. - MoŜesz chodzić? - zapytał szeptem jego brat. Par skinął głową, nie wiedząc, czy tak jest naprawdę. Powoli podnieśli się na nogi, z obolałymi mięśniami i cięŜkim oddechem. Potykając się, przeszli od muru w cień drzew i zatrzymali się w mroku; odczekali chwilę, by sprawdzić, czy zostali zauwaŜeni, i wsłuchiwali się w zgiełk panujący wokół straŜnicy. Coll pochylił głowę w stronę brata. - Musimy stąd uciekać. - Oczy Para uniosły się oskarŜające. - Wiem! Ale nie moŜemy juŜ im pomóc. Przynajmniej teraz. Sami musimy się uratować. - Bezradnie pokręcił głową. Proszę! Par uścisnął go krótko i skinął głową wtuloną w jego ramię, po czym ruszyli naprzód. Posuwali się wolno, trzymając się ciągle w cieniu, z dala od ścieŜek wiodących do straŜnicy. Nawet nie zauwaŜyli, kiedy przestało padać. Nagłe podmuchy wiatru strącały z wielkich drzew kaskady nagromadzonych w ich koronach kropel deszczu. Myśli Para krąŜyły wokół wspomnienia o tym, co im się przydarzyło, szeptały mu znowu ostrzeŜenie, którego udzieliły mu wcześniej, draŜniąc go swoim samozadowoleniem i pustą wesołością. Czemu nie usłuchałeś? szeptały. Czemu byłeś taki uparty? W ciemności z przodu płonęły światła alei Tyrsijskiej i wkrótce dotarli do jej skraju. Zgromadzili się tam ludzie, ciemne postacie wśród nocy, pozbawione twarzy cienie, niemi świadkowie panującego nieopodal chaosu. Większość z nich znajdowała się dalej, w pobliŜu wejścia do parku, i nie widziała dwóch obszarpanych postaci, które się nagle pojawiły. Ci, co je zobaczyli, szybko odwrócili wzrok, rozpoznawszy mundury federacji. - Dokąd teraz idziemy! - zapytał szeptem Par, opierając się na ramieniu brata. Ledwie trzymał się na nogach. Coll bez słowa potrząsnął głową i pociągnął go w stronę ulicy, dalej od świateł. Ledwie wyszli na bruk, z cienia, jakieś piętnaście metrów z przodu, wyłoniła się zwinna postać i ruszyła w ich stronę. Damson, pomyślał Par. Szepnął jej imię do brata i wyczekująco zwolnili, kiedy do nich podchodziła. - Nie zatrzymujcie się - rzekła spokojnie, zarzucając sobie wolne ramię Para na plecy,
Ŝeby pomóc Collowi go podtrzymywać. - Gdzie są pozostali? Par spojrzał jej w oczy. Wolno pokręcił głową i ujrzał wyraz bólu, który przemknął po jej twarzy. Za ich plecami, w głębi parku, nastąpił nagły wybuch. Ogień wzniósł się wysoko w noc. Z piersi ludzi zgromadzonych na ulicach wyrwał się zbiorowy okrzyk przeraŜenia. Cisza, która potem nastąpiła, była ogłuszająca. - Nie oglądajcie się - szepnęła Damson przez zaciśnięte usta. Bracia nie potrzebowali tego robić. Morgan Leah leŜał na spalonej ziemi Dołu. Z jego ubrania unosiła się para, a jego usta i nozdrza wypełniał kwaśny odór dymu. Jakimś sposobem Ŝył, choć miał wraŜenie, Ŝe jego Ŝycie wisi na włosku. Coś było z nim straszliwie nie tak. Czuł się połamany, jakby wszystko i w jego ciele zostało pogruchotane na drobne kawałki i pozostała jedynie pusta powłoka. Odczuwał ból, lecz nie fizyczny. Był on o wiele gorszy - rodzaj emocjonalnej udręki, która pustoszyła nie tylko jego ciało, ale i duszę. - Góralu! Szorstki głos Padishara przebił się przez pokłady bólu i sprawił, Ŝe otworzył oczy. O parę cali od jego głowy po ziemi pełzały płomienie. - Wstawaj, szybko! - Padishar go ciągnął, usiłował go podnieść na nogi i Morgan usłyszał swój własny krzyk. Rozmyte morze drzew i skalnych bloków falowało wśród mgły i ciemności, aŜ wreszcie znieruchomiało i przybrało kształt. Wtedy zobaczył. WciąŜ ściskał w dłoni rękojeść Miecza Leah, lecz jego ostrze było strzaskane. Pozostał jedynie poszczerbiony, sczerniały kikut. Morgan zaczął się trząść. Nie mógł się opanować. - Co ja zrobiłem? - wyszeptał. - Uratowałeś nam Ŝycie, przyjacielu! - wykrzyknął Padishar, ciągnąc go naprzód. - Oto, co zrobiłeś! - Światło wlewało się przez potęŜną dziurę w murze straŜnicy. Drzwi, które dokładnie zasklepiono, Ŝeby uniemoŜliwić im powrót, zniknęły. Padishar mówił z trudem. Twój miecz to sprawił. Twoja magia. Starła te drzwi na proch! To daje nam szansę, jeśli się pośpieszymy. Teraz szybko! Oprzyj się na mnie. Jeszcze minuta albo dwie... Padishar przepchnął go przez otwór w murze. Do świadomości Morgana docierał niejasno obraz korytarza, którym przechodzili, schodów, po których pięli się w górę. Ból wciąŜ szarpał jego ciało i nie sposób go było zrozumieć, kiedy próbował mówić. Nie mógł oderwać wzroku od złamanego oręŜa. Jego Miecz - jego magia - on sam. Nie potrafił ich od siebie oddzielić.
Do jego myśli przedarły się okrzyki i cięŜki tupot stóp, sprawiając, Ŝe się wzdrygnął. - Teraz spokojnie - ostrzegł go Padishar. Jego głos brzmiał w uszach Morgana jak odległe bzyczenie. Dotarli do wartowni pełnej broni i poprzewracanych sprzętów. Rozlegało się zapamiętałe walenie w drzwi wejściowe. Ich Ŝelazne okucie było powyginane i powgniatane. - PołóŜ się tutaj - polecił mu Padishar, układając go przy ścianie. - Nic nie mów, kiedy wejdą, po prostu się nie ruszaj. Jeśli się uda, wezmą nas za ofiary tego, co się tutaj stało. Daj mi to. - Pochylił się i wyjął złamany Miecz Leah ze zdrętwiałych palców Morgana. - Tymczasem trzeba go włoŜyć z powrotem do pochwy, mój chłopcze. Później zajmiemy się jego naprawą. Wsunął broń na miejsce, poklepał Morgana po policzku i poszedł otworzyć drzwi. Do wartowni wdarli się z krzykiem ubrani na czarno Ŝołnierze federacji, wypełniając pomieszczenie potwornym zgiełkiem. Przebrany Padishar Creel krzyczał coś w odpowiedzi, kierując ich na schody, do izby sypialnej, to w tę stronę, to w tamtą. Panowało ogromne zamieszanie. Morgan obserwował to wszystko, nie całkiem rozumiejąc, co się dzieje, a nawet niespecjalnie się tym przejmując. Nad obojętnością, którą odczuwał, przewaŜało jedynie poczucie straty. Wydawało mu się, jakby jego Ŝycie nie miało juŜ sensu ani celu, jakby wszelka racja jego istnienia została złamana równie nagle i doszczętnie jak ostrze Miecza Leah. Koniec z magią, powtarzał sobie w myślach. Straciłem ją. Straciłem wszystko. Potem wrócił Padishar, znowu dźwignął go na nogi i poprowadził przez zamęt, panujący w straŜnicy, do drzwi wejściowych, a stamtąd do parku. Jacyś ludzie przebiegali obok nich, ale nikt ich nie zaczepił. - Niezłe piekło rozpętaliśmy naszą dzisiejszą wyprawą - ponuro mruknął Padishar. Mam tylko nadzieję, Ŝe wyrwaliśmy się z niego na dobre. Szybko przeprowadził Morgana z kręgu świateł straŜnicy w bezpieczne cienie na zewnątrz. W kilka chwil później zniknęli w mroku.
XXIV Było krótko po świcie, kiedy Par Ohmsford obudził się po raz pierwszy. LeŜał bez ruchu na posłaniu z plecionych mat, próbując zebrać myśli. Upłynął jakiś czas, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Był w szopie składowej za sklepem ogrodniczym, gdzieś w centrum Tyrsis. Damson przyprowadziła ich tam zeszłej nocy, Ŝeby się ukryli po... Pamięć powróciła nieprzyjemnym zgrzytem, obrazy przesuwały się przez jego myśli ze straszliwą wyrazistością. Zmusił się do otwarcia oczu i obrazy zniknęły. Słaby blask szarego, mglistego światła sączył się przez szczeliny w okiennicach szopy, ukazując niewyraźne zarysy dziesiątków narzędzi ogrodniczych, ustawionych pionowo jak Ŝołnierze na warcie. W powietrzu unosił się gęsty i ostry zapach ziemi i darni. Za ścianami ich kryjówki było cicho. Miasto jeszcze spało. OstroŜnie uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Coll spał obok niego, oddychając głęboko i równomiernie. Damson nigdzie nie było widać. Jeszcze na jakiś czas ułoŜył się na plecach, wsłuchując się w ciszę i odzyskując pełnię świadomości. Potem wstał, ostroŜnie odwijając się z koców. Był sztywny i odrętwiały. W stawach odczuwał ból, od którego mimowolnie krzywił twarz. Odzyskał jednak siły; mógł chodzić bez niczyjej pomocy. Coll poruszył się niespokojnie. Przewrócił się na drugi bok i znowu znieruchomiał. Par przez chwilę przyglądał się bratu, obserwując niewyraźny zarys jego twarzy, po czym podszedł do najbliŜszego okna. WciąŜ miał na sobie to samo ubranie; zdjęto mu jedynie buty. Ziąb wczesnego poranka ciągnący od desek podłogi przenikał chłodem jego stopy, lecz nie zwracał na to uwagi. PrzyłoŜył oko do szczeliny w okiennicy i wyjrzał na zewnątrz. Przestało padać, lecz chmury okrywały niebo i na dworze było pusto i mokro. Nic się nie poruszało w zasięgu jego wzroku. Wśród mgły roztaczał się przed nim widok na bezładnie stłoczone mury, dachy, ulice i cieniste nisze. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do szopy bezszelestnie weszła Damson. Na jej ubraniu połyskiwały kropelki wilgoci; rude włosy zwisały cięŜko, mokre od deszczu. - Hej, co ty wyprawiasz? - zapytała szeptem, marszcząc z dezaprobatą czoło. Szybko przeszła przez pokój i schwyciła go, jakby miał się za chwilę przewrócić. - Nie wolno ci jeszcze wstawać! Jesteś o wiele za słaby! Natychmiast kładź się z powrotem! Zaprowadziła go do jego posłania i zmusiła do ponownego połoŜenia się. Przez chwilę próbował się opierać, lecz stwierdził, Ŝe ma mniej sił, niŜ początkowo przypuszczał.
- Damson, posłuchaj... - zaczął, lecz szybko połoŜyła mu dłoń na ustach. - Nie, to ty posłuchaj, elfiku. - Urwała, spoglądając na niego z góry jak na niezwykłe znalezisko. - Co się z tobą dzieje, Parze Ohmsfordzie? Czy nie masz ani odrobiny zdrowego rozsądku? Ledwie uszedłeś z Ŝyciem zeszłej nocy, a juŜ chcesz je znowu naraŜać. Czy nie masz dla siebie litości? Zaczerpnęła oddechu, a on nagle przyłapał się na tym, Ŝe myśli, jak ciepły jest dotyk jej dłoni na jego twarzy. Odgadła chyba te myśli, bo uniosła dłoń. Palcami musnęła jego policzek. Chwycił jej rękę i przytrzymał ją. - Przepraszam. Nie mogłem juŜ spać. WciąŜ dręczyły mnie koszmary o ubiegłej nocy. Jej dłoń wydawała się mała i lekka w jego własnej. - Nie mogę przestać myśleć o Morganie i Padisharze... - Urwał, nie chcąc powiedzieć więcej. Było to zbyt przeraŜające, nawet teraz. LeŜący obok Coll zamrugał oczami i spojrzał na niego. - Co się dzieje? - zapytał sennie. Palce Damson zacisnęły się na dłoni Para. - Twój brat nie moŜe spać, bo zamartwia się o wszystkich oprócz siebie. Par przez chwilę spoglądał na nią bez słowa, po czym zapytał: - Czy są jakieś wieści, Damson? - Proponuję ci układ. - Uśmiechnęła się lekko. - Jeśli mi obiecasz, Ŝe spróbujesz jeszcze zasnąć na jakiś czas, a przynajmniej nie wstawać z łóŜka, obiecam ci, Ŝe spróbuję zdobyć odpowiedź na twoje pytanie. Zgoda? Ohmsford skinął głową. Stwierdził, Ŝe znowu rozmyśla nad ostatnim napomnieniem, jakiego udzielił mu Padishar: „Ufaj jej. Jest moją lepszą częścią!” Damson spojrzała na Colla. - Liczę na ciebie, Ŝe dopilnujesz, by dotrzymał słowa. - Wysunęła dłoń z ręki Para i wstała. - Przyniosę teŜ coś do zjedzenia. Nie obawiajcie się niczego. Nikt nie będzie was tu niepokoił. Zatrzymała się na chwilę, jakby nie chciała jeszcze odchodzić, po czym odwróciła się i zniknęła za drzwiami. Zaciemnioną izbę wypełniła cisza. Bracia spoglądali na siebie przez chwilę bez słowa, po czym Coll rzekł spokojnie: - Jest w tobie zakochana. Par oblał się rumieńcem i szybko potrząsnął głową. - Nie, po prostu jest opiekuńcza, nic więcej. Coll ułoŜył się na plecach, westchnął i zamknął oczy. - Och, czyŜby? - Jego oddech stał się wolniejszy. Par sądził, Ŝe znowu zasnął, kiedy
nagle powiedział: - Co się z tobą stało zeszłej nocy? - Masz na myśli pieśń? - Par zawahał się. - Oczywiście. - Coll otworzył oczy i spojrzał ostro na brata. - Wiem lepiej niŜ ktokolwiek inny poza tobą, jak działa, a nigdy nie widziałem, Ŝeby dokonała czegoś takiego. To, co stworzyłeś, nie było Ŝadną iluzją; to było prawdziwe! Nie wiedziałem, Ŝe to potrafisz. - Ja teŜ nie. - A zatem? Par pokręcił głową. Rzeczywiście, co się stało? Na chwilę zamknął oczy i otworzył je znowu. - Mam na ten temat teorię - przyznał w końcu. - MoŜna powiedzieć, Ŝe wymyśliłem ją między koszmarami we śnie. Czy pamiętasz, jak magia pieśni w ogóle powstała? Wil Ohmsford uŜył Kamieni Elfów w walce z Kosiarzem. Musiał to zrobić, Ŝeby uratować elfkę Amberle. Do kroćset, dość często opowiadaliśmy tę historię, nieprawdaŜ? Było to dla niego niebezpieczne, poniewaŜ nie miał w Ŝyłach wystarczającej ilości prawdziwej elfiej krwi, by móc sobie na to pozwolić. Zmieniło go to w sposób, którego z początku nie potrafił określić. Dopiero po przyjściu na świat swych dzieci, Brin i Jaira, odkrył, co się stało. Pewna część elfiej magii Kamieni przeniknęła do jego wnętrza. Ta część została przekazana Brin i Jairowi w postaci pieśni. - Uniósł się na łokciu; Coll zrobił to samo. Było teraz dostatecznie jasno, by widzieli wyraźnie swoje twarze. - Coglin powiedział nam pierwszej nocy, Ŝe nie rozumie magii. Powiedział, Ŝe działa ona na róŜne sposoby, coś w tym rodzaju, ale Ŝe dopóki jej nie zrozumiemy, będziemy jej mogli uŜywać tylko w jednej postaci. Później w Hadeshornie powiedział nam, jak magia się zmienia, pozostawiając po sobie ślad, taki sam jaki zostawia łódź na wodzie jeziora. Wyraźnie wspomniał o dziedzictwie magii Wiła Ohmsforda, magii, która stała się pieśnią. - Urwał. We wnętrzu szopy było bardzo cicho. Kiedy znowu przemówił, jego głos brzmiał dziwnie w jego własnych uszach. - Przyjmijmy teraz przez chwilę, Ŝe miał rację i magia istotnie ulega nieustannym zmianom, rozwijając się w jakiś sposób. W końcu to właśnie się stało, kiedy magia Kamieni Elfów przeszła z Wila Ohmsforda na jego dzieci. Więc moŜe teraz zmieniła się znowu, tym razem wewnątrz mnie? Coll przypatrywał mu się nieruchomo. - Co masz na myśli? - zapytał w końcu. - W jaki sposób, według ciebie, mogła się zmienić? - Przypuśćmy, Ŝe magia stała się z powrotem tym, czym była na początku. Niebieskie Kamienie Elfów, które Allanon dał Shei Ohmsfordowi, kiedy wyruszali przed wieloma laty na
poszukiwanie Miecza Shannary, miały moc ukazywania tego, co było ukryte przed ich posiadaczem. - Par! - Coll wyszeptał cicho jego imię z wyraźnym zdumieniem w głosie. - Nie, poczekaj. Pozwól mi skończyć. Zeszłej nocy magia wyzwoliła się spod mojej władzy jak nigdy dotąd. Ledwie byłem w stanie ją kontrolować. Masz rację, Coll; to, co zrobiła, nie było iluzją. Ale reagowała w rozpoznawalny sposób. Odnalazła to, co było przede mną ukryte, i sądzę, Ŝe uczyniła to dlatego, iŜ podświadomie tego pragnąłem. - Jego głos był pełen napięcia. - Coll, a jeśli moc zawarta niegdyś w magii Kamieni Elfów jest teraz zawarta w magii, którą ja posiadam? Zapanowało długie milczenie. Znajdowali się teraz blisko siebie, ich twarze były od siebie oddalone nie więcej niŜ o pół metra, a ich spojrzenia krzyŜowały się. Surowe rysy Colla były ściągnięte od koncentracji; przeraŜająca wizja tego, co sugerował Par, ciąŜyła na nim jak potęŜny blok kamienia. W jego oczach odmalowało się niedowierzanie, potem akceptacja, a w końcu nagle strach. Jego twarz stęŜała. - Kamienie Elfów posiadały jeszcze jedną właściwość. - Jego szorstki głos był bardzo cichy. - Potrafiły bronić swego posiadacza przed niebezpieczeństwem. Mogły stanowić broń o niezwykłej mocy. Par czekał, nic nie mówiąc, jakby wiedział, co dalej nastąpi. - Czy sądzisz, Ŝe magia pieśni moŜe teraz być czymś takim dla ciebie? Odpowiedź Para była ledwie słyszalna. - Tak, Coll. Sądzę, Ŝe jest to moŜliwe.
Przed południem poranna mgła rozproszyła się, a chmury przesunęły się dalej na niebie. Nad Tyrsis świeciło słońce, pogrąŜając miasto w upale. W miarę jak temperatura się podnosiła, wyparowywały kałuŜe i strumyki, wysychały kamienie i glina ulic, a powietrze stawało się wilgotne i lepkie. Przy bramach muru zewnętrznego wolno przesuwał się tłum ludzi i zwierząt. Pełniący słuŜbę federacyjni straŜnicy, których liczbę podwojono w związku z wydarzeniami poprzedniej nocy, byli juŜ spoceni i draŜliwi, kiedy z bocznej uliczki za murem wewnętrznym wyłonił się brodaty grabarz. Zarówno podróŜni, jak i kupcy schodzili na bok, Ŝeby go przepuścić. Był obszarpany i przygarbiony i cuchnął, jakby mieszkał w ścieku. Przed sobą pchał cięŜki wózek, którego drewniane boki były przegniłe i odrapane. Na wózku leŜał trup owinięty w płótno i obwiązany rzemykami. StraŜnicy wymieniali spojrzenia, kiedy grabarz zbliŜał się do nich, pchając niedbale
swój ładunek, przewracający się i podskakujący na wózku. - CięŜko pracować w taki upał, prawda, wielmoŜni panowie? - wysapał grabarz, a straŜnicy cofnęli się odruchowo przed bijącym od niego fetorem. - Twoje papiery - rzekł jeden z nich. - Dobrze, dobrze. - Brudna dłoń podała dokument, który wyglądał tak, jakby ścierano nim błoto. Grabarz wskazał ręką ciało na wózku. - Muszę szybko pogrzebać tego tutaj, sami panowie rozumiecie. W taki dzień jak dzisiaj długo się nie utrzyma. Jeden ze straŜników podszedł dość blisko, by trącić ciało końcem miecza. - Nie tak ostro - zwrócił mu uwagę grabarz. - Nawet zmarli zasługują na jakiś szacunek. śołnierz spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wbił miecz głęboko w ciało i wyciągnął go z powrotem. Grabarz zachichotał. - Będziesz musiał, panie, dobrze wyczyścić swój miecz. Sam widziałem, jak ten człowiek zmarł na plamistą zarazę. śołnierz szybko się cofnął, pobladły na twarzy. Pozostali równieŜ się odsunęli. Ten z nich, który trzymał papiery grabarza, pośpiesznie mu je zwrócił, dając znak, Ŝeby ruszał. Grabarz wzruszył ramionami, dźwignął z ziemi rączki wózka i powiózł ciało w kierunku równiny w dole, gwiŜdŜąc przy tym fałszywie. Co za gromada głupców, pomyślał z pogardą Padishar Creel. Dotarłszy do pierwszej kępy drzew na pomocy, skąd miasto wydawało się odległym szarawym zarysem na tle rozpalonego nieba, Padishar opuścił rączki wózka, odsunął na bok nieboszczyka, którego wlókł ze sobą, wyciągnął Ŝelazny pręt i zaczął podwaŜać deski podwójnego dna wózka. OstroŜnie pomógł Morganowi wygramolić się z jego ukrycia. Twarz chłopca była blada i wychudła, w równej mierze od upału i niewygody schowka, jak od utrzymujących się skutków zeszłonocnej walki. - Napij się trochę. - Herszt banitów podał mu bukłak z piwem, usiłując bez powodzenia ukryć zatroskanie. Morgan przyjął poczęstunek bez słowa. Wiedział, co tamten myśli: Ŝe on, góral, nie wygląda najlepiej od czasu ich ucieczki z Dołu. Porzuciwszy wózek z ciałem, przeszli jeszcze około mili do rzeki, w której mogli się umyć. Wykąpali się, włoŜyli czyste ubrania, które Padishar ukrył razem z Morganem w podwójnym dnie wózka, i usiedli, Ŝeby coś zjeść. Posiłek upływał w milczeniu, do czasu aŜ Padishar, nie mogąc dłuŜej wytrzymać, mruknął: - MoŜemy spróbować naprawić ostrze, góralu. MoŜe jego magia nie jest jednak
stracona. Morgan tylko pokręcił głową. - To nie jest coś, co ktokolwiek mógłby naprawić - rzekł bezbarwnym głosem. - Nie? Powiedz mi dlaczego. Wytłumacz mi zatem, w jaki sposób twój miecz działa. Wyjaśnij mi to. - Padishar nie zamierzał ustąpić. Morgan uczynił to, o co go tamten prosił, nie dlatego, Ŝeby miał na to szczególną ochotę, ale dlatego, Ŝe tylko w ten sposób mógł sprawić, Ŝeby Padishar przestał o tym mówić. Opowiedział historię o tym, jak Miecz Leah uzyskał magiczną moc, jak Allanon zanurzył jego ostrze w wodach Hadeshomu, aby Roń Leah miał broń, którą mógłby osłaniać Brin Ohmsford. - Magia tkwiła w ostrzu, Padisharze - dokończył. Z trudem juŜ zachowywał cierpliwość. Kiedy się złamie, nie moŜna go naprawić. Magia zostaje utracona. Padishar sceptycznie zmarszczył czoło i wzruszył ramionami. - CóŜ, została utracona w dobrej sprawie, góralu. W końcu uratowała nam Ŝycie. To dobry interes, jak by na to nie patrzeć. - Nic nie rozumiesz. - Morgan spojrzał na niego udręczonym wzrokiem. - Między Mieczem a mną istniał rodzaj więzi. Kiedy się złamał, było tak, jakby działo się to ze mną! Wiem, Ŝe wydaje się to niedorzeczne, ale właśnie tak jest. Kiedy magia została utracona, umarło równieŜ coś we mnie. - Tak tylko ci się w tej chwili wydaje, chłopcze. Kto powiedział, Ŝe to się nie zmieni? Padishar uśmiechnął się do niego. - Daj sobie trochę czasu. Niech zabliźnią się rany, jak to się mówi. Morgan odsunął jedzenie, straciwszy na nie ochotę, i podciągnął kolana pod brodę. Nie odzywał się, chociaŜ herszt banitów czekał na odpowiedź. Zamiast tego rozmyślał nad niepokojącym faktem, Ŝe nic nie układało się po ich myśli od czasu podjęcia decyzji o udaniu się do Dołu po zaginiony Miecz Shannary. Padishar zmarszczył w rozdraŜnieniu czoło. - Musimy iść - oznajmił krótko i wstał. Kiedy Morgan od razu się nie poruszył, powiedział: - Posłuchaj mnie, góralu. śyjemy i pozostaniemy przy Ŝyciu, z Mieczem czy bez, i nie pozwolę ci zachowywać się jak ślepe szczenię... Morgan zerwał się na nogi. - Dosyć, Padisharze! Nie potrzebuję, Ŝebyś się o mnie troszczył! - Jego głos był bardziej szorstki, niŜ mu na tym zaleŜało, lecz nie potrafił ukryć swego gniewu. Szybko znalazł dlań ujście. - Czemu nie spróbujesz martwić się o Ohmsfordów? Czy w ogóle wiesz, co się z nimi stało? Czemu tak ich tam pozostawiliśmy?
- Ach. - Tamten cicho wymówił to słowo. - A więc to cię gryzie, tak? OtóŜ, góralu, Ohmsfordom powodzi się przypuszczalnie lepiej niŜ nam. Widziano nas, kiedy wychodziliśmy ze straŜnicy, pamiętasz? Federacja nie jest taka głupia, Ŝeby przeoczyć meldunek o tym, co się stało, oraz to, Ŝe brakuje dwóch tak zwanych wartowników. Będą mieli nasze rysopisy. Gdybyśmy od razu nie wydostali się z miasta, przypuszczalnie w ogóle byśmy z niego nie wyszli! - Wymierzył w Morgana palec. - Co się zaś tyczy Ohmsfordów, to nikt ich nie widział. Nikt nie rozpozna ich twarzy. Poza tym Damson na pewno juŜ się nimi zaopiekowała. Wie, jak zaprowadzić ich z powrotem na Występ. Z łatwością wyprowadzi ich z Tyrsis, kiedy tylko nadarzy się sposobność. - MoŜe tak, a moŜe nie. - Morgan uparcie kręcił głową. - Byłeś równieŜ przekonany o tym, Ŝe uda się nam odzyskać Miecz Shannary, a spójrz, co się stało. Padishar poczerwieniał z gniewu. - Ryzyko związane z naszą wyprawą nie było tajemnicą dla nikogo z nas. - Powiedz to Stasasowi, Druttowi i Cibie Blue! Wielki męŜczyzna schwycił Morgana za bluzę i przyciągnął gwałtownie ku sobie. Jego oczy połyskiwały gniewnie. - To moi przyjaciele tam zginęli, góralu, nie twoi. Nie waŜ się czynić mi takich zarzutów! To, co zrobiłem, zrobiłem dla nas wszystkich. Potrzebujemy Miecza Shannary! Prędzej czy później będziemy musieli po niego wrócić, bez względu na wszystkie cieniowce świata! Wiesz to równie dobrze jak ja! Co do Ohmsfordów, to pozostawienie ich tam podoba mi się nie bardziej niŜ tobie! Nie mieliśmy jednak wielkiego wyboru! Morgan bezskutecznie usiłował się wyrwać. - Mogłeś przynajmniej pójść ich poszukać! - Gdzie? Gdzie miałbym ich szukać? Czy sądzisz, Ŝe są ukryci w jakimś miejscu, gdzie mogliśmy ich znaleźć? Damson nie jest głupia! Schowała ich w najgłębszej dziurze w Tyrsis! Do kroćset, góralu! Czy zdajesz sobie sprawę, co tam się teraz dzieje? Zeszłej nocy odkryliśmy sekret, który federacja za wszelką cenę chciała utrzymać w tajemnicy ! Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nas rozumie juŜ, co to wszystko oznacza, ale wystarcza, Ŝe federacja uwaŜa to za moŜliwe! Dlatego będzie chciała naszych głów! - Jego głos przypominał warczenie. Miałem przedsmak tego, co się wydarzy, kiedy przechodziłem przez bramy. Władze federacji nie zadowalają się juŜ zwykłym podwajaniem straŜy i wzmacnianiem patroli. Postawili na nogi cały garnizon! Jeśli się nie mylę, młody Morganie Leah, postanowili się nas pozbyć raz na zawsze: ciebie i mnie oraz wszystkich innych członków Ruchu, których dostaną w swoje ręce. Jesteśmy teraz dla nich prawdziwym zagroŜeniem, poniewaŜ po raz pierwszy zaczynamy
rozumieć, co się tam dzieje, a tego nie będą tolerować! - Wzmocnił jeszcze swój stalowy uścisk. - Będą na nas polować i zrobimy najlepiej, unikając miejsc, gdzie moŜna nas znaleźć! Puścił górala, odpychając go do siebie. Głęboko zaczerpnął powietrza i rozprostował się. - Tak czy owak nie zamierzam się z tobą o to wykłócać. Ja jestem tutaj przywódcą. Dzielnie walczyłeś tam, w Dole, i być moŜe wiele cię to kosztowało. Nie daje ci to jednak prawa do kwestionowania moich rozkazów. Lepiej od ciebie znam się na sztuce utrzymywania się przy Ŝyciu i dobrze zrobisz, pamiętając o tym. Morgan był biały z wściekłości, lecz panował nad sobą. Wiedział, Ŝe dalsze drąŜenie sprawy nic nie da; herszt banitów nie zamierzał zmienić zdania. Wiedział równieŜ - w głębi duszy, gdzie mógł się do tego przed sobą przyznać - Ŝe to, co Padishar mówi o pozostaniu na miejscu w celu odnalezienia Para i Colla, jest prawdą. Odsunął się od Padishara i starannie wygładził pomięte ubranie. - Chcę mieć jedynie pewność, Ŝe jesteśmy zgodni co do tego, Ŝe Ohmsfordowie nie zostaną zapomniani. Padishar uśmiechnął się krótko i chłodno. - Ani przez chwilę. Przynajmniej nie przeze mnie. Ty moŜesz zrobić w tej sprawie, jak zechcesz. Odwrócił się i wszedł między drzewa. Po chwili wahania Morgan powściągnął swój gniew i dumę i podąŜył za nim. Par obudził się po raz drugi tego dnia dopiero po południu. Coll nim potrząsał, a wnętrze ich niewielkiej kryjówki wypełniał zapach zupy. Zamrugał oczami i powoli usiadł na posłaniu. Obok zbitego z desek stołu stała Damson, nalewając do misek parujący rosół. Spojrzała na Ohmsforda i uśmiechnęła się. Jej ognistorude włosy połyskiwały jasno w promieniach słońca przenikających przez szczeliny w okiennicach i Par odczuł niemal nieodpartą potrzebę sięgnięcia ręką i pogładzenia ich. Damson podała Ohmsfordom zupę wraz ze świeŜymi owocami, chlebem oraz mlekiem i Parowi wydawało się, Ŝe jest to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miał w ustach. Jadł wszystko, co mu podawała, tak samo jak Coll. Obaj byli bardzo głodni. Par dziwił się, Ŝe udało mu się powtórnie zasnąć, lecz bez wątpienia dobrze mu to zrobiło. Był wypoczęty i niemal nie odczuwał bólu. Niewiele rozmawiano podczas posiłku, co pozostawiło mu czas na myślenie. Jego umysł zaczął pracować niemal od razu po przebudzeniu, przechodząc szybko od wspomnienia o potwornościach minionej nocy do tego, co znajdowało się przed nim - musiał rozwaŜyć informacje, które zebrał, przemyśleć starannie swoje przypuszczenia oraz przygotować plany tego, co wydawało mu się teraz nieuniknione.
Samo rozmyślanie sprawiło, Ŝe drŜał z ekscytacji, pełen niejasnych przeczuć. Stwierdzał, Ŝe juŜ teraz zaczyna się rozkoszować perspektywą pokuszenia się o niemoŜliwe. Skończywszy posiłek, Ohmsfordowie umyli się w misce z czystą wodą. Potem Damson kazała im znowu usiąść i powiedziała im, co się stało z Padisharem i Morganem. - Uciekli - zaczęła bez wstępów. W jej zielonych oczach połyskiwało rozbawienie i podziw. - Nie wiem, jak im się to udało, ale to zrobili. Trochę czasu zajęło mi sprawdzanie tej wiadomości, ale chciałam się upewnić, czy nie jest to zwykła plotka. Par uśmiechnął się z ulgą do brata. Coll powściągnął uśmiech i tylko wzruszył ramionami. - Jak ich znam, to pewnie po prostu tamtych zagadali - mruknął. - Gdzie są teraz? - zapytał Par. Czuł się, jakby zwrócono mu kilka lat Ŝycia. Padishar i Morgan uciekli, była to najlepsza wiadomość, jaką mógł usłyszeć. - Tego nie wiem - odparła Damson. - Przepadli jak kamień w wodę. MoŜe ukryli się w mieście albo, co bardziej prawdopodobne, popuścili je i znajdują się w drodze na Występ. Więcej wydaje się przemawiać za tym drugim, poniewaŜ postawiono na nogi cały federacyjny garnizon, a to mogło mieć tylko jeden powód. Chcą wyruszyć za Padisharem i jego ludźmi do Parma Key. Najwyraźniej to, co zrobiliście zeszłej nocy, bardzo ich rozzłościło. KrąŜy mnóstwo pogłosek. Według niektórych kilkudziesięciu Ŝołnierzy federacji zostało zabitych w straŜnicy przez potwory. Według innych potwory grasują po mieście. W kaŜdym razie Padishar z pewnością zorientował się w sytuacji równie łatwo jak ja. Niewątpliwie zdąŜył się juŜ wyniknąć i ruszył na północ. - Jesteś pewna, Ŝe federacja go nie wytropiła? - Par wciąŜ był niespokojny. Damson potrząsnęła głową. - Słyszałabym o tym. - Opierała się plecami o nogę stołu, a oni siedzieli na siennikach, które poprzedniej nocy słuŜyły im za łóŜka. Damson odchyliła głowę do tyłu i światło padało na miękkie wygięcie jej twarzy. - Teraz wasza kolej. Powiedz mi, co się wydarzyło, Par. Co znaleźliście w Dole? Z pomocą Colla Par opowiedział jej, co im się przydarzyło, postanawiając przy tym, Ŝe zastosuje się do rady Padishara i zaufa Damson tak samo, jak ufał hersztowi banitów. Opowiedział jej więc e tylko o ich spotkaniu z cieniowcami, lecz równieŜ o niezwykłym natęŜeniu magii pieśni, o tym, jak nieoczekiwanie zadziałała, a nawet o swoich podejrzeniach co do wpływu Kamieni Elfów. Kiedy skończył, wszyscy troje przypatrywali się sobie przez chwilę w milczeniu, kaŜde doprowadzając do innych konkluzji swe rozmyślania o tym, co ujawniła wyprawa do Dołu i co
to wszystko oznacza. Coll odezwał się pierwszy. - Wydaje mi się, Ŝe mamy teraz więcej pytań bez odpowiedzi, niŜ kiedyśmy tam schodzili. - Ale wiemy równieŜ co nieco, Coll - rzekł Par. Pochylił się z rozpalonymi policzkami do przodu. - Wiemy, Ŝe istnieje jakieś powiązanie między federacją a cieniowcami. Federacja musi wiedzieć, co ma tam w podziemiach; nie moŜe nie znać prawdy. MoŜe nawet pomogła stworzyć te monstra. Na podstawie tego, co wiemy, nie moŜna wykluczyć, Ŝe są to więźniowie federacji, wtrąceni do Dołu jak Ciba Blue i zmienieni w to, co widzieliśmy. Bo czemu są wciąŜ tam, na dole, jeśli federacja ich tam nie trzyma? Czy nie uciekłyby dawno temu, gdyby mogły? - Jak powiedziałem, jest więcej pytań niŜ odpowiedzi - oświadczył Coll. Wygodniej ułoŜył swe potęŜne ciało. - Coś się tutaj nie zgadza. - Damson potrząsnęła głową. - Czemu federacja miałaby mieć jakieś konszachty z cieniowcami? Uosabiają przecieŜ wszystko, przeciwko czemu federacja występuje: magię, stare zwyczaje, szerzenie fermentu w Sudlandii i wśród jej ludu. W jaki zresztą sposób federacja miałaby wejść w taki układ? Nie ma Ŝadnej osłony przed magią cieniowców. Jak by się broniła? - MoŜe nie musi - rzekł nagle Coll. Spojrzeli na niego. - MoŜe federacja oddała cieniowcom zamiast siebie kogoś innego, kim mogą się Ŝywić, kogoś, kto i tak nie jest jej do niczego potrzebny. MoŜe to właśnie przytrafiło się elfom. - Urwał. - MoŜe przydarza się to teraz karłom. W milczeniu rozwaŜali taką moŜliwość. Par od jakiegoś czasu nie myślał o tym. Przez ostatnich parę tygodni potworności przydarzające się Culhaven i jego mieszkańcom zeszły na dalszy plan w jego rozmyślaniach. Przypomniał sobie, co tam widział - niedostatek, nędzę, ucisk. Karły były tępione z powodów, które nigdy nie wydawały się jasne. Czy Coll mógł mieć rację? Czy federacja mogła oddawać karły cieniowcom na poŜarcie w ramach jakiegoś potwornego porozumienia między nimi? Jego twarz ściągnęła się z przeraŜenia. - Ale co federacja otrzymywałaby w zamian? - Władzę - natychmiast odparła Damson. Jej twarz była nieruchoma i blada. - Władzę nad plemionami, nad czterema krainami - przyznał jej rację Coll, kiwając głową. - To wydaje się prawdopodobne, Par. Par wolno pokręcił głową. - Ale co się stanie, kiedy pozostanie jedynie federacja? Musieli przecieŜ o tym
pomyśleć. Co powstrzyma cieniowce przed Ŝywieniem się równieŜ nimi? Nikt nie odpowiedział. - WciąŜ coś nam umyka - podjął cicho Par. - Coś waŜnego. - Wstał, przeszedł na drugą stronę szopy, stał przez długą chwilę, wpatrując się w pustkę, w końcu potrząsnął głową, odwrócił się i podszedł z powrotem. Kiedy znowu usiadł, na jego twarzy malował się upór i determinacja. - Wróćmy jeszcze do sprawy cieniowców w Dole - rzekł spokojnie - gdyŜ jest to przynajmniej tajemnica, którą jesteśmy w stanie rozwikłać. - SkrzyŜował przed sobą nogi i pochylił się do przodu. Spojrzał kolejno na kaŜde z nich, po czym powiedział: - Sądzę, Ŝe są tam po to, Ŝeby uniemoŜliwić komukolwiek dostanie się do Miecza Shannary. - Par! - spróbował zaoponować Coll, lecz jego brat przerwał mu krótkim ruchem głowy. - Zastanów się nad tym przez chwilę, Coll. Padishar miał rację. Czemu federacja zadawałaby sobie trud odtworzenia Parku Ludu i mostu Sendica? Czemu maskowałaby pozostałości starego parku i mostu w parowie? Czemu, jeśli nie po to, Ŝeby ukryć Miecz? A poza tym widzieliśmy kryptę, Coll! Widzieliśmy ją! - Kryptę tak, lecz nie Miecz - spokojnie zauwaŜyła Damson. Jej zielone oczy połyskiwały jasno, napotkawszy spojrzenie Ohmsfordów. - Jeśli jednak w Dole nie ma Miecza, to czemu są tam cieniowce? - od razu zapytał Par. - PrzecieŜ nie po to, Ŝeby pilnować pustej krypty! Nie, Miecz wciąŜ tam jest, tak jak był przez trzysta lat. Dlatego Allanon mnie po niego wysłał: wiedział, Ŝe tam jest i czeka, aŜ go ktoś odnajdzie. - Zaoszczędziłby nam wiele czasu i kłopotów, gdyby nam to powiedział - rzekł Coll z przekąsem. - Nie, Coll. - Par potrząsnął głową. - Nie zrobiłby tego w ten sposób. Przypomnij sobie dzieje Miecza. Bremen dał go Jerle'owi i Shannarze około tysiąca lat temu, by zniszczył nim lorda Warlocka, a król elfów nie potrafił się nim posłuŜyć, poniewaŜ nie był gotów , zgodzić się na to, czego Miecz od niego wymagał. Kiedy Allanon wybrał Sheę Ohmsforda, by wypełnił to zadanie pięćset lat później, uznał, Ŝe musi on najpierw udowodnić, iŜ jest do tego zdolny. Gdyby okazał się nie dość silny, by nim władać, gdyby nie pragnął tego dość mocno, gdyby nie chciał poświęcić się w wystarczającym stopniu jego odnalezieniu, wówczas moc Miecza równieŜ dla niego okazałaby się zbyt wielka. A wiedział, Ŝe jeśli tak będzie, lord Warlock znowu się wymknie. - I uwaŜa, Ŝe teraz tak samo będzie z tobą - dokończyła Damson. Patrzyła na Para, jakby widziała go po raz pierwszy. - Jeśli nie jesteś dość silny, jeśli nie jesteś gotów dać z siebie wystarczająco duŜo, Miecz Shannary będzie dla ciebie bezuŜyteczny. Cieniowce zwycięŜą.
Skinienie głowy Para było ledwie dostrzegalne. - Ale dlaczego cieniowce albo federacja miałyby pozostawić Miecz przez wszystkie te lata w Dole? - zapytał Coll, poirytowany, Ŝe w ogóle rozmawiają na ten temat po tym, co przydarzyło im się zeszłej nocy. - Czemu nie miałyby po prostu go usunąć albo jeszcze lepiej, zniszczyć? Twarz Para była skupiona. - Nie sądzę, by federacja albo cieniowce były w stanie go zniszczyć: nikt nie moŜe zniszczyć talizmanu o tak wielkiej mocy. Wątpię, by cieniowce mogły go choćby dotknąć. Lord Warlock nie mógł. Nie pojmuję jedynie, dlaczego federacja nie zabrała go stamtąd i gdzieś nie ukryła. - Mocno splótł przed sobą dłonie. - Tak czy owak, to nie ma znaczenia. W kaŜdym razie Miecz wciąŜ tam jest, wciąŜ w swojej krypcie. - Urwał, spoglądając im w oczy. I czeka na nas. Coll przypatrywał mu się z otwartymi ustami, po raz pierwszy uświadamiając sobie, co sugeruje jego brat. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. - Nie mówisz chyba powaŜnie, Par - wykrztusił wreszcie z niedowierzaniem w głosie. Po tym, co się stało zeszłej nocy? Po tym, co widzieliśmy? - Umilkł na chwilę, po czym wypalił: - Nie przeŜyłbyś dwóch minut. - Owszem, przeŜyłbym - odparł Par. W jego oczach pobłyskiwała determinacja. Wiem, Ŝe bym przeŜył. Allanon mi powiedział. - Allanon! O czym ty mówisz? - Coll patrzył na niego osłupiały. - Powiedział, Ŝe posiadamy zdolności potrzebne do dokonania tego, o co nas prosi: Walker, Wren i ja. Pamiętasz? Sądzę, Ŝe w moim wypadku mówił o pieśni. Miał zapewne na myśli, Ŝe pieśń będzie mnie osłaniała. - Jak dotąd dość kiepsko to robiła! - wy krzyknął z pasją Coll. - Wtedy nie rozumiałem, czego jest w stanie dokonać. Wydaje mi się, Ŝe teraz to wiem. - Wydaje ci się? Wydaje ci się? Do kroćset, Par! Par zachował spokój. - CóŜ innego nam pozostaje? Uciec z powrotem na Występ. Albo do domu? Ukrywać się przez resztę Ŝycia? - Trzęsły mu się ręce. - Coll, ja nie mam wyboru. Muszę spróbować. Coll z rezygnacją opuścił głowę, zaciskając usta, by nie wyrwało się z nich jakieś nieopatrzne słowo. Obrócił się w stronę Damson, lecz dziewczyna miała oczy utkwione w Para i nie chciała odwrócić wzroku. Spojrzał z powrotem na brata, zgrzytając zębami. - A więc poszedłbyś znowu do Dołu, opierając się na nie sprawdzonym i nie udowodnionym przekonaniu. Naraziłbyś Ŝycie, licząc na to, Ŝe pieśń, magia, która juŜ trzykrotnie nie zdołała cię obronić przed cieniowcami, tym razem w jakiś sposób cię obroni. A
wszystko to z powodu rzekomego odkrycia przez ciebie na nowo znaczenia słów nieŜyjącego człowieka! - Wolno wciągnął powietrze. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe zrobiłbyś coś tak... głupiego! Mówię: głupiego, bo nie przychodzi mi do głowy Ŝadne mocniejsze słowo! - Coll... - Nie, ani słowa więcej! Towarzyszyłem ci wszędzie, chodziłem za tobą, wspierałem cię, robiłem wszystko, co mogłem, Ŝeby cię ochronić, a ty zamierzasz teraz wystawić się na pewną zgubę! Po prostu poświęcić Ŝycie! Czy rozumiesz, co robisz, Par? Składasz Ŝycie w ofierze! WciąŜ sądzisz, Ŝe posiadasz jakąś specjalną zdolność rozstrzygania o tym, co jest słuszne! Jesteś opętany! Nigdy nie potrafisz dać za wygraną, nawet kiedy zdrowy rozsądek mówi, Ŝe powinieneś! - Coll zacisnął przed sobą pięści. Bruzdy na jego czole i napięty wyraz twarzy dawały poznać, z jakim trudem panuje nad swoim głosem. Par nigdy nie widział, Ŝeby był tak wściekły. - KaŜdy inny by się cofnął, przemyślał wszystko na nowo i uznał, Ŝe trzeba się udać po pomoc. Ale ty niczego takiego nie planujesz, prawda? Widzę to po twoich oczach. Nie masz czasu ani cierpliwości. JuŜ zdecydowałeś. Zapomniałeś o Padisharze i Morganie oraz wszystkich innych poza samym sobą. Chcesz mieć ten Miecz! Oddałbyś nawet Ŝycie, Ŝeby go zdobyć, prawda? - Nie jestem taki ślepy... - Damson, ty z nim porozmawiaj! - przerwał mu w desperacji Coll. - Wiem, Ŝe nie jest ci obojętny; powiedz mu, jakim jest głupcem! Lecz Damson Rhee potrząsnęła głową. - Nie. Nie zrobię tego. - Coll patrzył na nią osłupiały. - Nie mam do tego prawa dokończyła cicho. Coll umilkł, zwieszając z rezygnacją głowę. Przez chwilę nikt się nie odzywał i w pomieszczeniu zaległo milczenie. Światło dzienne przesunęło się wraz ze słońcem na zachód i rozjaśniało teraz jedynie przeciwległy koniec małej szopy. Cienie zaczęły się nieznacznie wydłuŜać. Od strony ulicy nadbiegły jakieś głosy i zaraz umilkły. Par poczuł ukłucie bólu na widok wyrazu twarzy brata. Wiedział, Ŝe Coll czuje się zdradzony. Nie było jednak na to rady. Par mógł powiedzieć tylko jedno, co byłoby w stanie coś zmienić, a on nie zamierzał tego powiedzieć. - Mam plan - spróbował zamiast tego. Poczekał, aŜ Coll podniesie wzrok. - Wiem, co myślisz, ale nie zamierzam podejmować większego ryzyka, niŜ to będzie konieczne. - Coll spojrzał na niego z niedowierzaniem, lecz nie odezwał się. - Krypta znajduje się niedaleko podnóŜa ściany skalnej, tuŜ pod murami starego pałacu. Gdybym zdołał dostać się do parowu od drugiej strony, miałbym do pokonania jedynie niewielki kawałek. Trzymając juŜ w rękach
Miecz, byłbym zabezpieczony przed cieniowcami. - W ostatnim stwierdzeniu zawartych było kilka trudnych do spełnienia warunków, lecz ani Coll, ani Damson nie zdecydowali się na ich wytknięcie. Par czuł na czole kropelki potu. Trudności związane z tym, co zamierzał zaproponować, były przeraŜające. Przełknął ślinę. - Mógłbym przejść po tym wąskim pomoście prowadzącym ze straŜnicy do starego pałacu. Coll wyrzucił ręce w górę. - Zamierzasz po raz trzeci iść do straŜnicy? - wykrzyknął, ledwie panując nad sobą. - Potrzebuję tylko jakiegoś podstępu, czegoś, co odwróciłoby ich uwagę... - Czy ty kompletnie postradałeś zmysły? Kolejny podstęp na nic się nie zda! Tym razem będą cię szukali! Wyśledzą cię w ciągu pięciu sekund od momentu, kiedy... - Coll! - Parowi równieŜ zaczęły puszczać nerwy. - On ma rację - spokojnie rzekła Damson Rhee. Par odwrócił się gwałtownie w jej stronę, lecz zaraz się zreflektował. Spojrzał z powrotem na brata. Coll patrzył nań wyczekująco, czerwony na twarzy, lecz milczący. Par pokręcił głową. - Będę więc musiał znaleźć inny sposób. Coll nagle zaczął sprawiać wraŜenie zmęczonego. - Prawda jest taka, Ŝe nie ma innego sposobu. - MoŜe jest - rzekła Damson. - Kiedy armie lorda Warlocka oblegały Tyrsis w czasach Balinora Buckhannaha, dwukrotnie udało im się dostać do miasta: raz od strony bram wjazdowych, drugi raz przez korytarze biegnące pod miastem i skałami za starym pałacem do piwnic na dole. Te korytarze mogą wciąŜ istnieć, otwierając nam dostęp do parowu od strony pałacu. Coll w milczeniu odwrócił wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Najwyraźniej spodziewał się po Damson czegoś innego. Par zawahał się, po czym powiedział ostroŜnie: - To wszystko wydarzyło się przed ponad czterystu laty. Zupełnie zapomniałem o tych korytarzach, mimo Ŝe tak często o nich opowiadałem. - Znowu się zawahał. - Czy wiesz coś o nich: gdzie są, jak moŜna się do nich dostać, czy dałoby się jeszcze nimi przejść? Damson wolno pokręciła głową, nie zwracając uwagi na znacząco uniesione brwi Colla. - Ale znam kogoś, kto moŜe to wiedzieć - rzekła. - Jeśli zechce z nami rozmawiać. Następnie spojrzała na Colla i przytrzymała jego wzrok. Jej twarz przybrała nagle łagodny wyraz, który zaskoczył Para. - Wszyscy mamy prawo do dokonywania własnych wyborów rzekła spokojnie.
Oczy Colla połyskiwały gniewnie. Par przez chwilę przyglądał się bratu, zastanawiając się, czy coś do niego powiedzieć, po czym odwrócił się gwałtownie do Damson. - Czy zaprowadzisz mnie do tego kogoś dziś wieczór? Dziewczyna wstała, a obaj bracia podnieśli się wraz z nią. Stojąc między nimi, wydawała się drobna i krucha, Par wiedział jednak, Ŝe to złudzenie. Zdawała się zastanawiać, zanim powiedziała: - To zaleŜy. Najpierw musisz mi coś obiecać. Kiedy będziesz szedł do Dołu, jakkolwiek się to odbędzie, zabierzesz Colla i mnie ze sobą. - Zapadło głuche milczenie. Trudno było powiedzieć, który z braci był bardziej zdumiony. Damson dała im czas na dojście do siebie, po czym rzekła do Para: - Obawiam się, Ŝe nie pozostawiam ci Ŝadnego wyboru w tym względzie. Nie mogę. Inaczej czułbyś się zobowiązany do pozostawienia nas obojga tutaj, Ŝeby nie naraŜać nas na niebezpieczeństwo, a to byłoby najgorsze, co moŜna zrobić. Potrzebujesz nas przy sobie. - Następnie odwróciła się do Colla. - A my musimy tam być, Coll. Nie rozumiesz tego? To wszystko się nie skończy: ani ucisk federacji, ani zło czynione przez cieniowce, ani choroby pustoszące wszystkie krainy, dopóki ktoś nie połoŜy temu kresu. Być moŜe Par ma szansę tego dokonać. Nie moŜemy jednak pozwolić, by próbował to zrobić sam. Musimy uczynić, co w naszej mocy, Ŝeby mu pomóc, gdyŜ jest to równieŜ nasza walka. Nie moŜemy po prostu usiąść i czekać, aŜ pojawi się ktoś inny i nam pomoŜe. Nikt nie przyjdzie. Jeśli czegoś się w Ŝyciu nauczyłam, to właśnie tego. Czekała, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Coll wydawał się zdezorientowany, jakby sądził, Ŝe powinna istnieć jakaś oczywista alternatywa dla jego wyborów, lecz Ŝadnym sposobem nie mógł jej znaleźć. Spojrzał krótko na Para i znowu odwrócił wzrok. Par wbił oczy w podłogę, a jego twarz pozbawiona była wyrazu. - Wystarczy, Ŝe ja muszę tam iść - rzekł w końcu. - I tego za duŜo - mruknął Coll. Par nie zareagował na jego słowa i spojrzał na Damson. - A co, jeśli się okaŜe, Ŝe tylko ja mogę tam wejść? Damson podeszła do niego, wzięła w dłonie jego ręce i uścisnęła je. - To się nie zdarzy. Wiesz o tym. - Stanęła na palcach i pocałowała go lekko. - Więc zgoda? Par zaczerpnął powietrza i wezbrało w nim zatrwaŜające uczucie nieuchronności zdarzeń. Coll i Damson Rhee - naraŜał Ŝycie ich obojga, udając się po Miecz. Był niedorzecznie uparty, nieustępliwy w stopniu graniczącym z szaleństwem; dawał się pochwycić w sieć swoich wydumanych pragnień i ambicji. Istniały wszelkie powody, by przypuszczać, Ŝe jego zaślepienie zgubi ich wszystkich.
Więc daj temu spokój, szepnął ze złością do siebie. Po prostu odejdź stąd. Ale juŜ w momencie, kiedy to pomyślał, wiedział, Ŝe tego nie zrobi. - Zgoda - powiedział. Nastąpiła chwila ciszy. Coll podniósł wzrok i wzruszył ramionami. - Zgoda - powtórzył spokojnie. Damson dotknęła ręką twarzy Para, po czym podeszła do Colla i uścisnęła go. Par był nieco zdziwiony, kiedy brat odwzajemnił jej uścisk.
XXV Dopiero o zmierzchu następnego dnia Padishar Creel i Morgan Leah dotarli do podnóŜa Występu. Obaj byli wyczerpani. Maszerowali niestrudzenie od chwili opuszczenia Tyrsis, zatrzymując się na krótko, Ŝeby coś zjeść. Poprzedniej nocy spali mniej niŜ sześć godzin. Mimo to przybyliby jeszcze wcześniej i w lepszym stanie, gdyby Padishar nie upierał się przy tym, by zacierali ślady swego przejścia. Kiedy przekroczyli granicę Parma Key, kluczył bezustannie, prowadząc ich przez wąwozy, koryta rzek i skalne przesmyki, cały czas obserwując okolicę z tyłu. Morgan uwaŜał, Ŝe herszt banitów jest przesadnie ostroŜny, i straciwszy w pewnym momencie cierpliwość, powiedział mu to. - Do kroćset, Padisharze, tracimy czas! Co w końcu, twoim zdaniem, znajduje się tam z tyłu? - Nic, co moglibyśmy zobaczyć, chłopcze - brzmiała odpowiedź. Był upalny wieczór, powietrze cięŜkie i nieruchome, a niebo zamglone w miejscu, gdzie czerwona tarcza słońca kryła się za horyzontem. Wznosząc się w koszu na szczyt Występu, widzieli, jak nocne cienie zaczynają wypełniać nieliczne plamy światła dziennego, jakie pozostały jeszcze w lesie na dole, zmieniając je w czarne rozlewiska mroku. Wokół nich irytująco bzykały owady, zwabione zapachem potu. Skwar dnia zalegał nad całą okolicą jak duszący całun. Padishar wciąŜ miał wzrok zwrócony na południe ku Tyrsis, jakby był w stanie wypatrzeć to, co według niego deptało im po piętach. Morgan spoglądał tam równieŜ, lecz podobnie jak wcześniej, niczego nie widział. Herszt banitów pokręcił głową. - Nie widzę tego - szepnął. - Ale czuję, Ŝe nadchodzi. Nie wyjaśnił, co ma na myśli, a góral nie pytał. Był zmęczony i głodny. Wiedział, Ŝe nic, co zrobi Padishar albo on, nie zmieni zamiarów owego czegoś, co mogło ich śledzić. Wędrówka dobiegła końca, zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by zatrzeć ślady swego przejścia, i martwienie się na zapas nic by nie pomogło. Morgan czuł, jak burczy mu w brzuchu, i myślał o czekającej ich kolacji. Obiad, który zjedli wcześniej tego dnia, był więcej niŜ skromny - parę korzonków, czerstwy chleb, twardy ser i trochę wody. - Rozumiem, Ŝe banici muszą umieć Ŝyć niemal samym powietrzem, ale spodziewałem się po tobie czegoś więcej! - skarŜył się Morgan. - To Ŝałosne! - Zapewne, chłopcze - odparł herszt banitów. - Ale następnym razem ty będziesz grabarzem, a ja nieboszczykiem!
Ich drobna róŜnica zdań dawno juŜ została odsunięta na dalszy plan - nie tyle zapomniana, ile raczej umieszczona we właściwej perspektywie. Padishar po pięciu minutach przestał myśleć o ich konfrontacji i Morgan uznał przed końcem dnia, Ŝe wszystko między nimi wróciło do normy. śywił do herszta banitów rodzaj niechętnego szacunku - za jego szorstki i zdecydowany sposób bycia, który przypominał góralowi jego własny, za pewność siebie, którą tamten często okazywał, oraz za sposób, w jaki potrafił zjednywać sobie ludzi. Padishar Creel nosił oznaki przywództwa tak, jakby przysługiwały mu z racji urodzenia, i wydawało się to u niego naturalne. Cechowała go jakaś nieodparta siła, która sprawiała, Ŝe człowiek chciał mu się podporządkować, Padishar rozumiał jednak, Ŝe przywódca musi dawać coś w zamian swoim zwolennikom. Świadomy roli Morgana w sprowadzeniu Ohmsfordów na północ, uznał jego prawo do troski o ich bezpieczeństwo. Kilkakrotnie po ich sprzeczce specjalnie zapewniał górala, Ŝe Par i Coll nie zostaną pozostawieni samym sobie, Ŝe zadba o to, by byli bezpieczni. Miał złoŜoną, charyzmatyczną osobowość i Morgan lubił go pomimo dręczącego go podejrzenia, Ŝe Padishar Creel nigdy nie będzie w stanie spełnić wszystkich swoich obietnic. Na kaŜdym etapie ich drogi w górę banici ściskali na powitanie rękę Padishara. Jeśli oni tak mocno w niego wierzą, zapytywał siebie Morgan, to czy ja równieŜ nie powinienem? Wiedział jednak, Ŝe wiara jest równie ulotna jak magia. Myślał przez chwilę o złamanym mieczu, który niósł ze sobą. Wiara i magia ukute w jedno, wtopione w Ŝelazo, a potem strzaskane. Wziął głęboki oddech. Ból po stracie wciąŜ był obecny, głęboki i dominujący, pomimo jego postanowienia, Ŝe o nim zapomni, i jak radził mu Padishar, poczeka, aŜ rana sama się zabliźni. Powtarzał sobie, Ŝe nie ma niczego, co mógłby zrobić, by zmienić to, co się stało; musi się z tym pogodzić. śył przez lata, nie uŜywając magii Miecza i nie wiedząc nawet, Ŝe istnieje. Nie był teraz w gorszym połoŜeniu niŜ wówczas. Był tym samym człowiekiem. A jednak ból nie ustawał. Była pustka, która drąŜyła kości jego ciała od środka, sprawiając, Ŝe czuł się rozbity i szukał kawałków, z których mógłby się na nowo poskładać. Mógł samego siebie przekonywać, Ŝe się nie zmienił, lecz to, czego doświadczał, kiedy posługiwał się magią, pozostawiło na nim ślad równie niezatarty, jakby napiętnowano go rozpalonym Ŝelazem. Wspomnienia pozostały, obrazy z jego walk, wraŜenia wywarte przez moc, którą był w stanie przywołać, i siła, którą posiadał. Teraz wszystko to stracił. Podobnie jak utrata rodzica, brata lub siostry albo dziecka, nigdy nie mogło to zostać całkowicie zapomniane. Spoglądał z wysoka na Parma Key i czuł, jak staje się coraz mniejszy. Kiedy dotarli na Występ, czekał juŜ tam na nich Chandos. Jednooki zastępca Padishara wydawał się większy i ciemniejszy, niŜ Morgan go zapamiętał. Jego brodata, zdeformowana twarz była poryta bruzdami i pomarszczona, a jego postać spowita w wielki płaszcz, który
zdawał się jeszcze przydawać rozmiarów jego potęŜnemu ciału. Schwycił dłoń Padishara i mocno ją uścisnął. - Mieliście udane polowanie? - „Niebezpieczne” byłoby właściwszym słowem - odparł herszt banitów. Chandos spojrzał na Morgana. - A pozostali? - Zginęli, wszyscy oprócz Ohmsfordów. Gdzie Hirehone? Gdzieś w pobliŜu czy powrócił do Yarfleet? Morgan spojrzał szybko na niego. A więc Padishar wciąŜ próbuje ustalić, kto ich wydał, pomyślał. Nie wspominano o właścicielu kuźni Kiltan, od kiedy Morgan poinformował, Ŝe widział go w Tyrsis. - Hirehone? - Chandos wydawał się zaskoczony. - Wyruszył stąd zaraz po was, jeszcze tego samego dnia. Sądzę, Ŝe wrócił do Yarfleet, jak mu kazałeś. Nie ma go tutaj. Na chwilę urwał. - Masz jednak gości. Padishar ziewnął. - Gości? - Trolle, Padisharze. Herszt banitów natychmiast oprzytomniał. - Co ty mówisz? Trolle? Patrzcie, patrzcie. A w jaki sposób się tutaj znalazły? Ruszyli wzdłuŜ cypla w stronę płonących ognisk. Padishar z Chandosem ramię przy ramieniu, a Morgan nieco z tyłu. - Nie chcą powiedzieć - odparł Chandos. - Wyszły z lasu trzy dni temu, tak po prostu, jakby odszukanie nas tutaj nie sprawiło im Ŝadnej trudności. Przyszły bez przewodnika i znalazły nas, jakbyśmy obozowali na środku pustego pola z powiewającymi proporcami. Chrząknął. - Jest ich dwudziestu, rosłe chłopiska, z gór Charnal w Nordlandii. Same nazywają siebie górskimi trollami. Po prostu stały na dole, aŜ w końcu zjechałem, Ŝeby z nimi porozmawiać, i wtedy poprosiły o spotkanie z tobą. Kiedy im powiedziałem, Ŝe cię nie ma, odparły, Ŝe poczekają. - Naprawdę? Tak im na tym zaleŜy? - Na to wygląda. Przywiozłem je na górę, kiedy zgodziły się oddać broń. Nie wydawało mi się właściwe pozostawiać ich tam na dole w Parma Key, skoro przebyły taki szmat drogi, Ŝeby cię odnaleźć, a ponadto zrobiły to w tak podziwu godny sposób. - Uśmiechnął się pod wąsem. - Poza tym pomyślałem sobie, Ŝe trzy setki naszych ludzi będą w stanie zapanować nad garstką trolli.
Padishar zaśmiał się cicho. - OstroŜność nie zawadzi, stary druhu. Trzeba nie lada sprytu, by pokonać trolla. Gdzie są? - Tam, przy ognisku po lewej. Morgan i Padishar spojrzeli w mrok. Grupa pozbawionych twarzy cieni podniosła się na nogi, patrząc, jak się zbliŜają. Wydawały się olbrzymie. Morgan odruchowo schwycił za rękojeść miecza. Zaraz sobie jednak przypomniał, Ŝe rękojeść to niemal wszystko, co mu pozostało. - Ich przywódca nazywa się Axhind - dokończył Chandos, mówiąc teraz umyślnie przyciszonym głosem. - Jest Maturenem. Padishar podszedł do nich. Zdołał się juŜ otrząsnąć ze zmęczenia, a jego wysoka postać budziła respekt. Jeden z przybyłych wystąpił do przodu, Ŝeby się z nim przywitać. Morgan Leah nigdy przedtem nie widział trolla. Oczywiście słyszał opowieści o nich; wszyscy opowiadali historie o trollach. Kiedyś, na długo przed urodzeniem Morgana, trolle opuściły Nordlandię, ich legendarną ojczyznę, by prowadzić handel z członkami innych plemion. Przez pewien czas niektóre z nich mieszkały nawet wśród ludzi z Callahornu. Wszystko to jednak skończyło się wraz z pojawieniem się federacji i jej krucjatą o panowanie nad Sudlandią. Trolle nie były juŜ mile widziane na południe od Streleheimu i te nieliczne z nich, które przybyły na południe, szybko wróciły na północ. Z natury były odludkami i bez większego wysiłku zapędzono je z powrotem do ich górskich warowni. Teraz juŜ ich wcale nie opuszczały, a w kaŜdym razie nikt, kogo Morgan znał, nigdy nie słyszał, Ŝeby to kiedyś zrobiły. Napotkanie ich grupy tak daleko na południe było czymś niezwykłym. Morgan usiłował nie przypatrywać się gościom, lecz było to trudne. Trolle były bardzo muskularnymi, niemal groteskowo wyglądającymi osobnikami, rosłymi i szerokimi w barach, o orzechowobrązowej, szorstkiej jak kora skórze. Twarze miały płaskie i niemal pozbawione rysów. Morgan zupełnie nie mógł u nich dostrzec uszu. Okryte były w skórę i cięŜkie puklerze, a wokół ogniska, jak porzucone cienie, leŜały ich wielkie opończe. - Jestem baronem Creelem, przywódcą Ruchu - zagrzmiał Padishar. Troll stojący naprzeciw niego wybełkotał coś niezrozumiale. Morgan uchwycił tylko imię Axhind. Obaj męŜczyźni uścisnęli sobie krótko dłonie, po czym Axhind zaprosił Padishara gestem, by usiadł z nim przy ognisku. Trolle odstąpiły do tyłu, kiedy herszt banitów i jego towarzysze weszli w krąg światła, Ŝeby usiąść. Morgan rozglądał się niespokojnie, kiedy potęŜne istoty ustawiały się wokół. Nigdy nie czuł się równie bezbronny. Chandos wydawał się zupełnie spokojny, gdy sadowił się na ziemi o parę kroków za Padisharem. Morgan usiadł obok
niego. Rozpoczęła się wówczas powaŜna rozmowa, z której góral nic nie rozumiał. Toczyła się w nieznanym mu zupełnie języku trolli. Padishar zdawał się całkiem dobrze nim władać i z rzadka tylko przerywał sobie, Ŝeby się zastanowić nad tym, co mówi. Rozlegało się wiele dźwięków przypominających chrząknięcia albo niewyraźne pomruki, a wielu wypowiadanym kwestiom towarzyszyła Ŝywa gestykulacja. - Skąd Padishar zna ich język? - zapytał Morgan Chandosa szeptem we wczesnej fazie rozmowy. Tamten nawet na niego nie spojrzał. - Tu, w Callahornie, trochę więcej obracamy się w świecie niŜ wy tam, w górach odparł. Głód dawał się potęŜnie we znaki Morganowi, lecz odpędzał od siebie wszelką myśl o nim, opierając się ogarniającemu go zmęczeniu i umyślnie siedząc bez ruchu. Rozmowa trwała dalej. Padishar wydawał się zadowolony z jej przebiegu. - Chcą się do nas przyłączyć - szepnął po pewnym czasie Chandos, uznając najwyraźniej, Ŝe Morgan powinien zostać nagrodzony za swoją cierpliwość. Posłuchał jeszcze trochę. - Nie tylko ci tutaj. Wszystkie dwadzieścia jeden plemion! - Był podekscytowany. - Pięć tysięcy chłopa! Chcą zawrzeć przymierze! Morgana równieŜ ogarnęło podniecenie. - Z nami? Dlaczego? Chandos nie odpowiedział od razu, dając Morganowi znak, Ŝeby poczekał. Po chwili powiedział: - Ruch zwracał się do nich wcześniej, prosząc o pomoc. Zawsze jednak uwaŜały, Ŝe jest zbyt podzielony, za mało godny zaufania. Ostatnio zmieniły zdanie. - Spojrzał krótko na Morgana. - Mówią, Ŝe Padishar w wystarczającym stopniu zjednoczył poszczególne frakcje, by mogły rozwaŜyć sprawę na nowo. Szukają sposobów powstrzymania pochodu federacji na ich tereny. - W jego szorstkim głosie pobrzmiewało zadowolenie. - Do kroćset, to moŜe się okazać dla nas prawdziwym uśmiechem losu! Axhind podawał teraz w koło kielichy i nalewał do nich czegoś z wielkiego dzbana. Morgan przyjął oferowany mu kielich i zajrzał do niego. Płyn, który zawierał, był czarny jak smoła. Poczekał, aŜ przywódca trolli i Padishar przepiją do siebie, po czym wychylił kielich. Z największym trudem powstrzymał się od wymiotów. Czymkolwiek było to, co mu podano, smakowało to jak Ŝółć. Chandos spostrzegł wyraz jego twarzy.
- Mleko trolli - powiedział i uśmiechnął się. Wypili napój do dna, nawet Morgan, który stwierdził, Ŝe natychmiast odebrał mu on cały apetyt. Potem podnieśli się, Axhind i Padishar raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie i mieszkańcy Sudlandii oddalili się. - Słyszeliście? - spokojnie zapytał Padishar, kiedy zniknęli wśród cieni. Na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy i dogasały resztki dziennego światła. - Czy słyszeliście wszystko, całą rozmowę? - KaŜde słowo - odparł Chandos, a Morgan w milczeniu skinął głową. - Pięć tysięcy chłopa! Do kroćset! Z taką siłą moglibyśmy stawić czoło całej federacji! Padishara rozpierał entuzjazm. - Ruch moŜe powołać pod broń dwa tysiące ludzi i drugie tyle z nawiązką spośród karłów! Do kroćset! - Uderzył pięścią w otwartą dłoń, po czym wyciągnął rękę i siarczyście klepnął Chandosa i Morgana w plecy. - JuŜ najwyŜszy czas, Ŝeby coś zaczęło iść po naszej myśli, nie sądzicie, chłopcy? Morgan zjadł potem kolację, siedząc samotnie przy stole obok kuchennego paleniska. Zapachy dobywające się z garnków zaostrzyły na nowo jego apetyt. Padishar i Chandos oddalili się, aby porozmawiać o tym, co wydarzyło się podczas nieobecności tego pierwszego, i Morgan nie widział potrzeby brania w tym udziału. Rozglądał się za Steffem i Teel, lecz nigdzie nie było ich widać, i dopiero kiedy kończył jeść, z mroku wyłonił się Steff i zwalił się na ziemię obok niego. - Jak poszło? - zapytał zdawkowo karzeł, pomijając wszelkie powitanie. W powykręcanych dłoniach ściskał kufel piwa, który przyniósł ze sobą. Wydawał się bardzo zmęczony. Morgan przedstawił mu pokrótce zdarzenia minionego tygodnia. Kiedy skończył, Steff potarł ręką rudą brodę i rzekł: - Macie szczęście, Ŝe Ŝyjecie, wszyscy. - Jego pokryta bliznami twarz była wychudła; wieczorne półcienie zdawały się jeszcze głębiej rzeźbić przecinające ją bruzdy. - Dziwne rzeczy się tu działy, kiedy was nie było. Morgan odsunął talerz i patrzył na niego, czekając. Karzeł odchrząknął, rozglądając się wokół, zanim odezwał się znowu. - Teel zachorowała tego samego dnia, kiedy wyruszyliście. Około południa znaleziono ją nieprzytomną na cyplu. Oddychała, ale nie byłem w stanie jej ocucić. Zaniosłem ją do jaskini, owinąłem w koce i siedziałem przy niej niemal przez tydzień. Nic nie mogłem dla niej zrobić. Po prostu leŜała tam, ledwie Ŝywa. - Odetchnął głęboko. - Sądziłem, Ŝe została otruta. Jego usta wykrzywiły się. - Wydawało mi się to moŜliwe. Wielu członków Ruchu nie przepada
za karłami. Ale potem w końcu się ocknęła. Wymiotowała i była tak słaba, Ŝe ledwie mogła się ruszać. Karmiłem ją rosołem, Ŝeby przywrócić jej siły, i w końcu doszła do siebie. Nie wie, co się z nią stało. Mówiła, Ŝe ostatnia rzecz, jaką pamięta, była związana z Hirehone'em... Morgan przerwał mu, głośno wciągając powietrze. - Czy coś ci to mówi, Morgan? - Być moŜe. - Góral lekko skinął głową. - Wydawało mi się, Ŝe widziałem Hirehone'a w Tyrsis, kiedy tam przybyliśmy. Nie powinno go tam być i doszedłem do wniosku, Ŝe musiałem się pomylić. Teraz nie jestem juŜ taki pewien. Ktoś wydał nas federacji. Mógł to być on. - To mało prawdopodobne. - Steff potrząsnął głową. - Dlaczego właśnie on? Mógł nas wydać na samym początku w Varfleet. Czemu miałby czekać aŜ do teraz? - Jego krępa postać poruszyła się. - Poza tym Padishar całkowicie mu ufa. - MoŜe - mruknął Morgan, popijając piwo. - Ale Padishar prawie od razu zapytał o niego, kiedy tu przybyliśmy. Steff zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zmienił temat. - Jest coś jeszcze. Dwa dni temu znaleziono na skraju urwiska ciała kilku straŜników z nocnej warty, tych przy wyciągach. Wszyscy mieli poderŜnięte gardła. śadnej wskazówki, kto to zrobił. - Na chwilę spojrzał w bok, a potem z powrotem na chłopaka. Jego oczy skrył cień. Wszystkie kosze znajdowały się na górze, Morgan. Przypatrywali się sobie. Morgan zmarszczył czoło. - Więc zrobił to ktoś, kto juŜ tutaj był? - Nie wiem. Tak się wydaje. Ale z jakiego powodu? A jeśli to był ktoś z zewnątrz, to jak się tu dostał, a potem wrócił na dół, skoro wszystkie kosze były na miejscu? Morgan spoglądał w mrok, zastanawiając się nad tym, lecz nie znajdował odpowiedzi. - Sądziłem, Ŝe powinieneś to wiedzieć. - Steff wstał. - Myślę, Ŝe Padishar o tym usłyszy niezaleŜnie ode mnie. - OpróŜnił swój kufel. - Muszę wracać do Teel; nie lubię zostawiać jej samej po tym, co się stało. Jest wciąŜ bardzo słaba. - Potarł ręką czoło i skrzywił się. - Ja teŜ nie czuję się najlepiej. - Idź zatem - rzekł Morgan, wstając razem z nim. - Rano przyjdę was odwiedzić. Najpierw jednak muszę się porządnie wyspać. - Urwał na chwilę. - Wiesz o trollach? - Czy o nich wiem? - Steff uśmiechnął się krzywo. - JuŜ z nimi rozmawiałem. Axhind i ja trochę się znamy. - Patrzcie, patrzcie. Jeszcze jedna tajemnica. Opowiesz mi o tym jutro, dobrze? Steff zaczął się oddalać. - Jutro, zgoda. - Nie było go juŜ prawie widać, kiedy powiedział: - Miej uszy i oczy
otwarte, góralu. Morgan Leah juŜ wcześniej sobie to postanowił. Spał dobrze tej nocy i obudził się wypoczęty. Poranne słońce wznosiło się juŜ ponad wierzchołki drzew i zaczęło się robić gorąco. W obozie banitów panowało większe niŜ zwykle oŜywienie i Morgan od razu zapragnął się dowiedzieć, co się dzieje. Przez chwilę myślał, Ŝe moŜe wrócili Ohmsfordowie, lecz odrzucił tę moŜliwość, uznając, Ŝe obudzono by go, gdyby tak było. Ubrał się i naciągnął buty, zwinął koce, umył się, zjadł coś i zszedł na skraj cypla. Natychmiast dostrzegł Padishara, znowu w szkarłatnym stroju, wykrzykującego rozkazy i rozsyłającego ludzi w róŜnych kierunkach. Herszt banitów rzucił okiem na górala i chrząknął. - Mam nadzieję, Ŝe nie obudziły cię te hałasy. - Odwrócił się, Ŝeby wydać krzykiem polecenie grupie ludzi przy windach, po czym kontynuował normalnym tonem: - Byłoby mi przykro, gdyby zakłócono ci spokój. Morgan zaczął coś mruczeć pod nosem, lecz przerwał, widząc na twarzy tamtego ironiczny uśmiech. - No, no. Chciałem tylko trochę się z tobą podraŜnić, góralu - uspokoił go Padishar. Nie zaczynajmy dnia od swarów, mamy zbyt wiele do zrobienia. Wysłałem zwiadowców, Ŝeby przeczesali Parma Key. Chcę się upewnić, czy przeczucie nie myliło mnie co do groŜącego nam niebezpieczeństwa. Posłałem teŜ po Hirehone'a. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Tymczasem trolle nadal czekają, Axhind i jego familia. Mówiono mi, Ŝe wszyscy oni są blisko ze sobą spokrewnieni. Wczoraj to był tylko wstęp. Dzisiaj będziemy rozmawiać o warunkach i celach całego przedsięwzięcia. Chcesz pójść ze mną? Morgan przytaknął. Przypasawszy pochwę zawierającą szczątki Miecza Leah, który nosił teraz głównie z przyzwyczajenia, podąŜył za Padisharem skrajem cypla w stronę obozowiska, gdzie zbierały się juŜ trolle. Po drodze zapytał, czy są jakieś wieści o Parze i Collu. Nie było. Rozglądał się wkoło za Steffem i Teel, lecz Ŝadnego z nich nigdzie nie było widać. Obiecał sobie, Ŝe poszuka ich później. Kiedy podeszli do trolli, Axhind objął herszta banitów, po czym przywitał górala uroczystym skinieniem głowy i Ŝelaznym uściskiem dłoni. Następnie poprosił ich gestem, by usiedli. Po paru chwilach pojawił się Chandos z kilkoma towarzyszami, ludźmi, których Morgan nie znał, i spotkanie się rozpoczęło. Trwało przez resztę poranka i większą część popołudnia. Morgan znów nie był w stanie zrozumieć, o czym mówiono, a Chandos tym razem był zbyt zajęty rozmową, Ŝeby się nim zajmować. Mimo to Morgan z uwagą słuchał, obserwując gesty i poruszenia
niedźwie-dziowatych trolli i usiłując odgadnąć, jakie myśli skrywają ich pozbawione wyrazu twarze. PrzewaŜnie mu się to nie udawało. Wyglądały jak wielkie pniaki, które pobudzono do Ŝycia i wyposaŜono w najbardziej podstawowe znamiona ludzkiej postaci, by mogły się poruszać. Większość z nich poprzestawała na przypatrywaniu się rozmawiającym. Te, które mówiły, czyniły to zwięźle, nawet Axhind. Wszystko, co robiły, cechowała jakaś oszczędność wysiłku. Morgan zastanawiał się przez chwilę, jakie są w walce, i uznał, Ŝe juŜ to potrafi sobie wyobrazić. Słońce przesuwało się po niebie, zmieniając światło z przyćmionego na jaskrawe i z powrotem na przyćmione, skracając, a potem wydłuŜając cienie, wypełniając dzień upałem, a potem kaŜąc mu się ciągnąć w skwarnej duchocie, w której wszyscy wiercili się niespokojnie, daremnie szukając wytchnienia. Urządzono krótką przerwę na obiad, podczas której częstowano się nawzajem piwem i winem. Ktoś poczynił nawet jakąś aluzję do górala, by dać wyobraŜenie o rozmiarach poparcia, jakim cieszy się Ruch. Morgan roztropnie zachował milczenie podczas wymiany zdań na ten temat. Wiedział, Ŝe przyprowadzono go tutaj, by udzielał poparcia, a nie zaprzeczał. Popołudnie miało się ku końcowi, kiedy pojawił się zdyszany i wystraszony goniec. Ujrzawszy go, Padishar zmarszczył czoło, rozdraŜniony, Ŝe im przerwano, i na chwilę przeprosił zebranych. Wysłuchał z uwagą informacji posłańca, zawahał się, po czym spojrzał na górala i skinął nań ręką. Morgan poderwał się na nogi. Nie podobało mu się to, co widział na twarzy Padishara Creela. Kiedy Morgan podszedł, Padishar odprawił gońca. - Znaleźli Hirehone'a - rzekł cicho. - Na zachodnim skraju Parma Key, w pobliŜu ścieŜki, którą szliśmy, wracając. Nie Ŝyje. - Jego oczy poruszyły się niespokojnie. - Patrol, który go znalazł, twierdzi, Ŝe wyglądał tak, jakby wywrócono go na nice. Morgana ścisnęło w gardle, gdy sobie to wyobraził. - Co się dzieje, Padisharze? - zapytał cicho. - Sam nie wiem, co o tym myśleć, góralu. Ale jest jeszcze gorsza wiadomość. Przeczucie nigdy mnie nie myli. O dwie mile stąd znajduje się armia federacji: garnizon z Tyrsis albo nie jestem ulubionym synem swojej matki. - Jego twarz wykrzywił ironiczny grymas. - Idą prosto po nas, chłopcze. Nie zbaczają ani na włos w swoim pochodzie. W jakiś sposób odkryli, gdzie jesteśmy, i myślę, Ŝe obaj wiemy, jak to się mogło stać, nieprawdaŜ? Morgan zaniemówił ze zdumienia. - Kto? - zdołał wreszcie z siebie wykrztusić. Padishar wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho. - Czy to naprawdę ma teraz jakieś znaczenie? - Obejrzał się przez ramię. - Trzeba juŜ
tutaj kończyć. Nie sprawi mi przyjemności powiadomienie Axhinda i jego ludzi o tym, co się stało, ale nie miałoby sensu ich zwodzić. Na ich miejscu zniknąłbym stąd szybciej niŜ zając w swej norze. Trolle były jednak innego zdania. Po zakończeniu spotkania Axhind i jego towarzysze nie przejawiali chęci opuszczenia Występu. Poprosili natomiast o zwrot swej broni imponującej kolekcji toporów, włóczni i mieczy - a po jej otrzymaniu usiedli i zaczęli niespiesznie szlifować ich ostrza. Wydawało się, Ŝe szykują się do walki. Morgan poszedł poszukać karłów. Biwakowali w niewielkim, ustronnym zagajniku świerkowym na drugim końcu podnóŜa urwiska, gdzie nawis skalny tworzył naturalną osłonę przed wpływami pogody. Steff powitał go bez zbytniego entuzjazmu. Teel siedziała na ziemi. Z jej dziwnej, zamaskowanej twarzy nie sposób było niczego wyczytać, I chociaŜ jej oczy połyskiwały czujnie. Wydawała się silniejsza, jej j ciemne włosy były wyszczotkowane, a jej ręce nie drŜały, kiedy podała je na powitanie Morganowi. Porozmawiał z nią krótko, przy czym ona prawie się nie odzywała. Morgan przekazał im wiadomość o Hirehone'ie i nadciągającej armii federacji. Steff z powagą skinął głową; Teel nie zrobiła nawet tego. Opuścił ich z niejasnym uczuciem niezadowolenia z odwiedzin. Armia federacji przybyła wraz z nastaniem zmroku. śołnierze rozlokowali się w lasach pod skalnymi ścianami Występu i zaczęli oczyszczać teren dla swoich potrzeb, pracując z mozolną determinacją mrówek. Tysiącami wyłaniali się spośród drzew, z powiewającymi proporcami i połyskującym oręŜem. Przed kaŜdą kompanią niesiony był sztandar - czarna flaga z jednym czerwonym i jednym czarnym pasem tam, gdzie znajdowali się zwykli Ŝołnierze federacji, i jaskrawobiała głowa wilka tam, gdzie znajdowali się szperacze. Wznoszono namioty, ustawiano broń w kozły, rozmieszczano na tyłach zaopatrzenie i rozpalano ogniska. Niemal od razu zespoły ludzi zaczęły budować machiny oblęŜnicze i ciszę wypełniły odgłosy pił ścinających drzewa i siekier rąbiących powalone pnie. Banici przyglądali się temu z góry. Ich własne umocnienia były juŜ gotowe. Morgan patrzył wraz z nimi. Wydawali się odpręŜeni i spokojni. Były ich zaledwie trzy setki, lecz Występ stanowił naturalną redutę mogącą się oprzeć armii pięć razy silniejszej niŜ ta na dole. Windy zostały wciągnięte na cypel i nie było juŜ Ŝadnej innej drogi na górę ani w dół poza wspinaczką po skalnych ścianach. Oznaczałoby to jednak konieczność pięcia się w górę za pomocą rąk, drabin i haków. Nawet garstka ludzi byłaby w stanie powstrzymać taki atak. Było juŜ zupełnie ciemno, kiedy Morgan miał znowu sposobność i porozmawiania z Padisharem. Stali obok wind, znajdujących się teraz pod silną straŜą, i spoglądali na rozsiane światełka ognisk w dole.
śołnierze federacji wciąŜ pracowali. Z ciemnych lasów dochodziły odgłosy budowy, zakłócając nocny spokój. - Nie muszę ci mówić, Ŝe cała ta ich aktywność bardzo mnie niepokoi - mruknął herszt banitów, marszcząc brwi. Morgan równieŜ zmarszczył czoło. - Nawet ze swoim sprzętem oblęŜniczym nie mogą chyba mieć nadziei, Ŝe nas tutaj dosięgną? - Nie mogą. - Padishar potrząsnął głową. - I to właśnie mnie niepokoi. - Przyglądali się nieprzyjacielowi jeszcze przez chwilę, po czym Padishar zaprowadził Morgana w osłonięte miejsce na cyplu, gdzie szepnął mu do ucha: - Nie potrzebuję ci przypominać, Ŝe juŜ dwukrotnie zostaliśmy zdradzeni. Ktokolwiek to zrobił, wciąŜ jeszcze znajduje się na wolności, być moŜe nawet wśród nas. Jeśli Występ ma zostać zdobyty, to przypuszczalnie stanie się to w taki właśnie sposób. - Obrócił się do Morgana, pochylając ku niemu swą surową, ogorzałą twarz. - Zrobię, co w mojej mocy, dla zapewnienia Występowi bezpieczeństwa. Ale ty miej równieŜ oczy otwarte, góralu. MoŜesz widzieć wszystko inaczej niŜ ja, bo jesteś tu od niedawna. Obserwuj nas wszystkich, a będę twoim dłuŜnikiem, jeśli coś odkryjesz. Morgan bez słowa skinął głową. Nadawało to jego pobytowi tutaj jakiś sens, którego dotąd mu brakowało. Od czasu kiedy roztrzaskał miecz, prześladowało go uczucie pustki. Zamartwiał się, Ŝe musiał opuścić Para i Colla Ohmsfordów. To zadanie pozwalało mu się na czymś skoncentrować. Był za to Padisharowi wdzięczny. Kiedy skończyli rozmowę, poszedł do zbrojmistrza i poprosił go o pałasz. Wybrał taki, który mu odpowiadał, wyciągnął z pochwy swój złamany miecz i wsunął na jego miejsce nowy. Następnie udał się na poszukiwanie jakiejś porzuconej pochwy, aŜ w końcu znalazł taką, do której pasowałby Miecz Leah. Przyciął pochwę stosownie do zmniejszonej długości miecza, obwiązał jej dolny koniec i przytroczył ją sobie do pasa. Po raz pierwszy od kilku dni znowu poczuł się lepiej. RównieŜ tej nocy spał dobrze - mimo Ŝe armia federacji aŜ do świtu kontynuowała wznoszenie machin oblęŜniczych. Kiedy pokazało się słońce, prace budowlane ustały. Obudził się wtedy, wytrącony ze snu nagłą ciszą, włoŜył ubranie, przypasał broń i popędził na krawędź cypla. Banici zajmowali pozycje, trzymając broń w pogotowiu. Padishar juŜ tam był, ze Steffem, Teel i grupą trolli. Wszyscy w milczeniu przyglądali się temu, co się dzieje na dole. Armia federacji się formowała, druŜyny łączyły się w kompanie. śołnierze byli dobrze wyszkoleni i zajmowanie stanowisk przebiegało bez zamieszania. Otoczyli podnóŜe Występu, rozciągając się od jednego końca ściany skalnej do drugiego. Ich szeregi znajdowały się teraz
poza zasięgiem łuków i proc. Obok nich ułoŜone w stosy leŜały drabiny i liny z hakami. WieŜe oblęŜnicze stały gotowe, były jednak toporne i sięgały zaledwie do jednej trzeciej wysokości urwiska. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy i odstępy między kompaniami wkrótce częły się wypełniać. Morgan dotknął ramienia Steffa. Karzeł obejrzał się niepewnie, bez słowa skinął głową i znowu odwrócił wzrok. Morgan zmarszczył czoło. Steff nie miał przy sobie Ŝadnej broni. Zagrały trąbki i szeregi federacji się wyrównały. Wszystko znowu ucichło. Niebo rozjaśniało się na wschodzie i światło słoneczne lśniło na pancerzach i broni, Na liściach i źdźbłach trawy połyskiwała rosa, rozlegał się radosny szczebiot ptaków, gdzieś z oddali dochodził szum lejącej wody i Morganowi Leah wydawało się, Ŝe mógłby to być ten z tysięcy poranków, jakie witał, gdy jeszcze wędrował i polował na wzgórzach swej ojczyzny. Nagle wśród drzew, za długimi szeregami Ŝołnierzy, coś się poruszyło. Zatrzęsły się konary i pnie drzew i rozległ się chrobot odrywanej kory. Szeregi federacji rozstąpiły się gwałtownie, tworząc wyrwę o szerokości ponad trzydziestu metrów. Banici i ich sprzy-mierzeńcy zdrętwieli wyczekująco, ze ściągniętymi z napięcia twarzami. Las nie przestawał się trząść, poruszany przez coś, co wciąŜ pozostawało ukryte. Do kroćset, szepnął do siebie Morgan. Istota wyłoniła się z rzednącego mroku. Była olbrzymia - stworzenie niesłychanych rozmiarów, zjawa złoŜona z najohydniejszych kawałków martwych istot, których nawet padlinoŜerne zwierzęta nie chciałyby tknąć. Była uformowana z włosów, ścięgien i kości, lecz równieŜ z metalowych płytek i prętów. Widoczne na niej były poszczerbione kikuty i lśniące powierzchnie, Ŝelazo wszczepione w ciało i ciało wrośnięte w Ŝelazo. Wyglądała jak potworny, zdeformowany skorupiak albo owad, lecz nie była ani jednym, ani drugim. Szła, cięŜko powłócząc nogami, a jej połyskujące oczy obróciły się ku górze, odnajdując krawędź urwiska. Szczypce zgrzytały jak noŜe, a szpony drapały bezwiednie o chropowatą skałę. Przez chwilę Morgan myślał, Ŝe to maszyna. Zaraz jednak, o jedno uderzenie serca później, uświadomił sobie, Ŝe jest to Ŝywa istota. - Na krew demona! - wykrzyknął Steff z gniewem i przestrachem w głosie. Sprowadzili pełzacza! Posuwając się wolno między szeregami federacji, pełzacz zmierzał w ich stronę.
XXVI Morgan Leah przypomniał sobie wtedy opowieści. Wydawało się, Ŝe zawsze istniały opowieści o pełzaczach, historie przekazywane z dziada na ojca, z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Opowiadano je w jego ojczystych górach i na większości obszarów Sudlandii, które odwiedził. MęŜczyźni szeptali o pełzaczach przy szklance piwa wokół ogniska późną nocą, sprawiając, Ŝe chłopcom takim jak Morgan, którzy słuchali na obrzeŜach ich kręgu, z przejęcia i przeraŜenia przebiegały ciarki po plecach. Nikt jednak nie przywiązywał do tych historii zbytniej wagi; w końcu opowiadano je jednym tchem z dzikimi fantazjami o czarnych łowcach, Widmach Mord i innych potworach z niepamiętnych czasów. Nikt jednak nie był równieŜ gotów całkowicie ich lekcewaŜyć. NiezaleŜnie bowiem od tego, co mogli o nich sądzić Sudlandczycy, w Estlandii mieszkały karły, które bez reszty w nie wierzyły. Steff był jednym z nich. Powtórzył te historie Morganowi - na długo po tym, jak Morgan słyszał je po raz pierwszy - nie jako legendę, lecz jako prawdę. Obstawał przy tym, iŜ rzeczywiście się wydarzyły. Były prawdziwe. Powiedział Morganowi, Ŝe to federacja stworzyła pełzacze. Przed stu laty, kiedy wojna przeciw karłom ugrzęzła na pustkowiach Anaru i kiedy armiom Sudlandii zagrodziły drogę dŜungla i góry, gąszcz zarośli i skalne ściany, które uniemoŜliwiły im podjęcie walki z ich nieuchwytną ofiarą i osaczenie jej, federacja powołała do Ŝycia pełzacze. Karły przechwyciły wówczas od federacji inicjatywę. Stanowili znaczną siłę obronną, zdecydowaną nie dostać się w ręce najeźdźcy i nękać go tak długo, aŜ zostanie wypędzony z ich ojczyzny. Ze swoich warowni w labiryncie wąwozów i kanionów Ravenshornu oraz przypominających groty jam w okolicznych lasach karły jak chciały kontratakowały cięŜsze i mniej ruchliwe armie federacji, po czym wymykały się jak nocne cienie. Miesiącami federacja nie czyniła Ŝadnych postępów i wtedy właśnie pojawiły się pełzacze. Nikt nie wiedział na pewno, skąd się wzięły. Niektórzy twierdzili, Ŝe były po prostu maszynami zbudowanymi przez konstruktorów federacji, golemami pozbawionymi zdolności myślenia, których jedynym zadaniem było niszczenie umocnień karłów, a wraz z nimi równieŜ ich samych. Inni mówili, Ŝe Ŝadne maszyny nie byłyby w stanie zrobić tego, co robiły monstra, i Ŝe są one istotami wyposaŜonymi w inteligencję i instynkt. Jeszcze inni szeptali, Ŝe ich tworzywem jest magia. Jakiekolwiek było ich pochodzenie, pełzacze pojawiły się na pustkowiu Środkowego Anaru i zaczęły polować. Nie moŜna ich było powstrzymać. Nieubłaganie tropiły
karły, a kiedy ich dopadły, wybijały wszystkie do nogi. Wojna skończyła się w nieco ponad miesiąc później; armie estlandzkie zostały rozbite w puch, a duch oporu kompletnie złamany. Potem pełzacze zniknęły równie tajemniczo, jak się pojawiły, jakby pochłonęła je ziemia. Pozostały jedynie historie, które z kaŜdym opowiadaniem stawały się coraz bardziej upiorne, a jednocześnie coraz mniej dokładne, tracąc z czasem cechy prawdopodobieństwa, aŜ w końcu jedynie karły wierzyły, Ŝe wszystko to naprawdę się wydarzyło. Morgan Leah jeszcze przez moment spoglądał w dół, przypominając sobie opowieści z dzieciństwa, po czym oderwał oczy od koszmaru poniŜej i spojrzał z rozpaczą na Steffa. Karzeł równieŜ patrzył w jego stronę, na wpół odwrócony, jakby chciał uciekać z umocnień. Na jego pokrytej bliznami twarzy malowało się przeraŜenie. - Pełzacz, Morgan. Pełzacz, po tylu latach. Czy wiesz, co to oznacza? Morgan nie miał czasu się nad tym zastanowić. Nagle stanął obok nich Padishar Creel, który usłyszał słowa karła. Schwycił Steffa za ramiona i obrócił go twarzą do siebie. - Powiedz mi szybko! Co wiesz o tym potworze? - To pełzacz - powtórzył Steff zduszonym i nienaturalnym głosem, j akby samo wymówienie nazwy starczało za całe wyjaśnienie. - Tak, tak, to juŜ słyszałem! - niecierpliwie syknął Padishar. - Nie obchodzi mnie, co to jest! Chcę wiedzieć, jak to powstrzymać! Steff wolno pokręcił głową, jakby był zamroczony i chciał odzyskać jasność myśli. - Nie moŜna go powstrzymać. Nie ma na to sposobu. Nikt go jeszcze nie wymyślił. Od strony ludzi stojących najbliŜej nich dobiegły pomruki, kiedy usłyszeli słowa karła, i przez szeregi obrońców Występu przebiegła fala złych przeczuć. Morgan oniemiał; nigdy przedtem nie widział Steffa tak upadłego na duchu. Spojrzał na Teel. Odsunęła Steffa do tyłu, osłaniając go przed Padisharem. Jej oczy pod maską wyglądały jak twarde, połyskujące kamyki. Padishar nie zwrócił na nią uwagi i odwrócił się w stronę swoich ludzi. - Zostańcie na miejscach! - krzyknął gniewnie do tych, którzy zaczęli szemrać i cofali się do tyłu. Szepty i ruch ustały natychmiast. - Obedrę ze skóry pierwszego, który mnie nie posłucha! - Posłał Steffowi piorunujące spojrzenie. - Nie ma sposobu, powiadasz? MoŜe dla ciebie, chociaŜ sądziłem inaczej i miałem o tobie lepsze mniemanie. - Mówił niskim i opanowanym głosem. - Nie ma sposobu? Zawsze jest jakiś sposób! Z dołu dobiegł głośny chrobot i wszyscy przypadli z powrotem do przedpiersi. Pełzacz dotarł do podnóŜa ściany skalnej i zaczął piąć się w górę, czepiając się pęknięć i szczelin, wśród których ludzkie dłonie i stopy nie znalazłyby punktów oparcia. Światło słoneczne połyskiwało
na płytach pancerza i kawałkach stalowych prętów, a mięśnie owadziego cielska poruszały się złowrogo. Zagrzmiały marszowe bębny federacji, wybijające miarowy rytm towarzyszący zbliŜaniu się potwora. Padishar wskoczył wojowniczo na umocnienia. - Chandos! Dwunastu łuczników do mnie. Natychmiast! Łucznicy pojawili się od razu i na pełzacza posypał się deszcz strzał. Nie zwolnił nawet na chwilę. Strzały odbijały się od jego pancerza albo pogrąŜały się w jego grubej skórze, nie robiąc na nim wraŜenia. Nawet jego oczy, ohydne czarne ślepia, które obracały się i przesuwały leniwie wraz z poruszeniami jego ciała, zdawały się odporne na ich groty. Padishar wycofał łuczników. Wśród szeregów federacji rozległ się radosny okrzyk i Ŝołnierze zaczęli skandować w rytm uderzeń bębnów. Herszt banitów wezwał włóczników, lecz nawet cięŜkie, drewniane dzidy z Ŝelaznymi szpicami nie były w stanie powstrzymać zbliŜającego się potwora. Łamały się albo roztrzaskiwały na skałach i pełzacz piął się coraz wyŜej. Przytoczono potęŜne głazy i zepchnięto je z krawędzi urwiska. Kilka z nich trafiło bestię. Otarły się o niego albo uderzyły z pełnym impetem, lecz efekt był ten sam. Potwór wciąŜ posuwał się w górę. Znów rozległy się pomruki, zrodzone ze strachu i zawodu. Padishar krzyczał gniewnie, usiłując je uciszyć, lecz stawało się to coraz trudniejsze. Zawołał, Ŝeby zniesiono naręcza chrustu, polecił je zapalić i zepchnąć na pełzacza, lecz to równieŜ nie dało skutku. Rozsierdzony kazał przynieść beczkę gotującej się oliwy, rozbić ją i wylać jej zawartość na ścianę urwiska, a potem podpalić. Oliwa płonęła wściekle na nagiej skale, pogrąŜając zbliŜającego się pełzacza w kłębach czarnego dymu i płomieniach. Wśród szeregów federacji rozległy się okrzyki, a bębny ucichły. Ku górze uniosła się fala rozgrzanego powietrza, tak dusząca, Ŝe obrońcy musieli się cofnąć. Morgan odsunął się wraz z innymi, mając obok siebie Steffa i Teel. Twarz Steffa była zapadnięta i blada. Karzeł wydawał się dziwnie zdezorientowany. Morgan pomógł mu się odsunąć, nie mogąc pojąć, co się stało jego przyjacielowi. - Jesteś chory? - zapytał szeptem, sadzając go na ziemi. - Steff, co się stało? Wydawało się jednak, Ŝe tamten nie potrafi na to odpowiedzieć. Potrząsnął jedynie głową. Po chwili wykrztusił z wysiłkiem: - Ogień go nie powstrzyma, Morgan. Próbowano tego. To nic nie daje. Miał rację. Kiedy płomienie i Ŝar osłabły na tyle, by obrońcy mogli powrócić do umocnień, zobaczyli, Ŝe pełzacz wciąŜ trwa przy skale, pnąc się nieustępliwie ku górze. Znajdował się niemal w połowie drogi, równie przysmalony i okopcony jak skała, na której
wisiał, lecz poza tym nie zmieniony. Bicie w bębny i rytmiczne okrzyki Ŝołnierzy federacji rozległy się na nowo i odgłos ten, pełen Ŝaru i pewności siebie, ogarnął cały Występ. Banici byli przeraŜeni. Zaczęły wybuchać kłótnie i stało się jasne, Ŝe riikt nie wierzy w to, Ŝe pełzacza moŜna powstrzymać. Co zrobią, kiedy do nich dotrze? Skoro strzały i włócznie zdawały się nie czynić mu Ŝadnej krzywdy, czy mogły go powstrzymać miecze? StrwoŜeni banici łatwo to mogli odgadnąć. Jedynie Axhind i jego górskie trolle wydawali się nieporuszeni tym, co się działo. Stali na drugim końcu umocnień banitów, strzegąc półki skalnej wiszącej nad ścianą urwiska. Z bronią trzymaną w pogotowiu, stanowili wysepkę spokoju wśród ogólnego zamętu. Nie rozmawiali ze sobą. Nie wydawali się zdenerwowani. Patrzyli na Padishara Creela, czekając, co zrobi dalej. Padishar nie trzymał ich długo w niepewności. ZauwaŜył coś, co umknęło uwagi innych, i natchnęło go to odrobiną nadziei. - Chandos! - krzyknął i ruszył wzdłuŜ przedpiersia, zapędzając i spychając swoich ludzi z powrotem na stanowiska. Pojawił się jego krzepki, czarnobrody zastępca. - Przynieś cały olej, jaki mamy do gotowania, czyszczenia, co tylko tam jest! Nie trać czasu na pytania, tylko to zrób! - Chandos zamknął usta i spiesznie się oddalił. Padishar okręcił się na pięcie i ruszył z powrotem wzdłuŜ linii w stronę Morgana i karłów. - Przygotować jedną z wind! – krzyknął ponad ich ramionami. Potem nagle się zatrzymał. - Steff. Jak sobie te gady radzą na śliskiej powierzchni? Jak się na niej trzymają? Steff spojrzał nań z wyrazem pustki na twarzy, jakby to pytanie wprawiło go w kłopot. - Nie wiem. - Ale przy wchodzeniu muszą się czegoś trzymać, tak? - zapytał tamten. - Co się dzieje, jeśli nie mają się czego uchwycić? Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. Zrobiło się gorąco i obficie się pocił. Ściągnął z siebie bluzę i odrzucił ją z irytacją. Wyrwawszy innemu banicie parę bandoletów, przypasał je, podniósł z ziemi siekierę o krótkim trzonku, wsunął ją za pas i ruszył w stronę wyciągów. Morgan podąŜył za nim, zaczynając rozumieć, co banita zamierza zrobić. Chandos pędził juŜ od strony jaskiń na czele grupy ludzi niosących beczki róŜnej wielkości i wagi. - Załadujcie je - rozkazał Padishar, wskazując ręką windę. Kiedy męŜczyźni zaczęli je ładować, połoŜył ręce na szerokich ramionach swego zastępcy. - Zjadę windą tam, gdzie wspina się ta bestia, i wyleję na nią olej. - Padisharze! - Chandos był przeraŜony. - Słuchaj mnie teraz! Pełzacz nie będzie w stanie się tutaj dostać, jeśli nie będzie mógł
się wspinać, a nie będzie mógł tego robić, jeśli nie będzie miał się czego uczepić. Olej uczyni wszystko tak śliskim, Ŝe to bydlę nie będzie w stanie się poruszać. MoŜe nawet spadnie. Uśmiechnął się dziko. - Czy to nie byłby piękny finał? Chandos potrząsnął kędzierzawą głową z przestrachem w oczach. Trolle podeszły bliŜej i przysłuchiwały się. - Czy sądzisz, Ŝe federacja pozwoli ci zjechać tak nisko? Łucznicy podziurawią cię na wylot! - Nie, jeśli nie pozwolicie im podejść bliŜej. - Uśmiech zniknął z twarzy herszta. - Poza tym, stary druhu, czy mamy inny wybór? - Wskoczył do windy, przykucając za wątpliwą osłoną jej prętów, by stanowić jak najmniejszy cel. - Tylko mnie nie upuśćcie! - krzyknął i mocno ścisnął siekierę. Winda przesunęła się nad urwisko. Chandos szybko ją opuszczał, ustawiając belkę wyciągu ponad pnącym się ku górze pełzaczem. Znajdował się on teraz wysoko na ścianie wielka czarna plama przesuwająca się po skale. Wśród Ŝołnierzy federacji rozległ się ryk, kiedy ujrzeli, co się dzieje, i szeregi łuczników ruszyły naprzód. Banici na to czekali. Strzelając, bezpieczni, zza swoich umocnień wysoko w górze, rozbili natarcie w kilka chwil. Natychmiast do przodu pośpieszyły następne szeregi i o ścianę urwiska wokół osuwającej się windy zaczęły uderzać strzały. Banici odpowiedzieli na ogień federacji. Raz jeszcze natarcie się załamało i Ŝołnierze odstąpili. Tymczasem podciągnięto juŜ jednak katapulty i o ścianę urwiska obok windy zaczęły uderzać potęŜne głazy, kiedy kanonierzy federacji usiłowali się wstrzelić w cel. Jedna salwa z pokruszonych kamieni .trafiła windę i rzuciła nią z trzaskiem o skałę. W dół posypały się kawałki drewna. Pełzacz, znajdujący się bezpośrednio niŜej, spojrzał w górę. Morgan Leah stał ze Steffem i Teel na krawędzi urwiska, przyglądając się temu z przeraŜeniem. Winda z Padisharem Creelem kręciła się i kołysała, jakby dostała się w zawirowanie potęŜnego wiatru. - Trzymajcie go! - krzyknął Chandos do ludzi przy linach, odwracając się z przeraŜeniem w oczach. - Trzymajcie mocno! Ale juŜ go wypuszczali. Lina wyślizgiwała się z rąk, pociągając trzymających ją ludzi w stronę krawędzi urwiska, gdzie rozpaczliwie i usiłowali się zatrzymać. Strzały federacji sypały się gęsto na Występ i dwóch z nich padło. Ich miejsca pozostały puste, gdyŜ wśród ogólnego zamętu wywołanego atakiem nikt nie wiedział, co robić. Chandos obejrzał się przez ramię z szeroko rozwartymi oczyma. Lina wysuwała się coraz bardziej. Nie zdołają jej utrzymać, z przeraŜeniem uświadomił sobie Morgan. Popędził do przodu, krzycząc jak oszalały. Lecz Axhind był szybszy. Z impetem trudnym do pogodzenia z
jego wielkością przywódca skalnych trolli skoczył między gapiami i schwycił linę w swe potęŜne ręce. Trzymający ją banici w pomieszaniu odskoczyli do tyłu. Olbrzymi troll sam utrzymywał windę z Padisharem Creelem. Po chwili dołączył do niego jeszcze jeden pobratymca, a potem dwaj następni. WytęŜając mięśnie, podciągali liny, podczas gdy Chandos wykrzykiwał komendy ze skraju urwiska. Morgan ponownie wychylił się poza krawędź cypla. Parma Key rozpościerało się jak ciemnozielone morze, zlewając się w oddali z bezchmurnym, błękitnym niebem, wypełnione słodkimi zapachami i poczuciem bezczasowości. Występ stanowił wyspę chaosu w jego centrum. U stóp urwiska leŜały dziesiątki dogorywających Ŝołnierzy federacji. Wyrównane przedtem szeregi były teraz poszarpane, nieskazitelne formacje rozsypały się, ruszając do ataku. Katapulty miotały pociski i zewsząd sypały się strzały. Winda wciąŜ wisiała na linie; maleńka przynęta, która zdawała się znajdować zaledwie o parę cali ponad czarnym potworem pnącym się niestrudzenie ku górze. Nagle, niemal niespodziewanie, ukazał się w niej Padishar Creel. Jego siekiera o krótkim trzonku rozłupała pierwszą beczkę z olejem, której zawartość rozlała się na ścianę urwiska i na pełzacza. Głowa i górna część ciała potwora zostały nasączone lśniącym płynem i bestia zatrzymała się. Zawartość drugiej beczki opadła śladem pierwszej, a potem zawartość trzeciej. Pełzacz i ściana urwiska były okryte grubą warstwą oleju. Strzały z łuków federacji uderzały wszędzie wokół odsłoniętego Padishara Creela. Po chwili został trafiony, raz i drugi, i upadł. - Wciągnijcie go! - ryknął Chandos. W odpowiedzi trolle szarpnęły za linę. Banici, którzy wszystko widzieli, zawyli z wściekłości i zaczęli strzelać w stronę szeregów federacyjnych łuczników. Lecz Padishar w jakiś sposób podniósł się znowu na nogi i roztrzaskał dwie pozostałe beczki, których zawartość opadła przy ścianie skalnej na pełzacza. Potwór wisiał tam teraz bez ruchu, czekając, aŜ olej po nim spłynie. Potoki błyszczącego tłuszczu ściekały po ścianie urwiska w oślepiającym blasku porannego słońca. Wtedy właśnie pocisk z katapulty uderzył w sam środek windy i roztrzaskał ją na kawałki. Banici na cyplu wydali okrzyk, kiedy winda się rozleciała. Padishar jednak nie spadł; schwycił się liny i zwisał na niej wśród przelatujących wokół strzał i kamieni, stanowiąc teraz znakomity cel. Pierś i ramiona miał okrwawione, a mięśnie jego ciała były boleśnie napięte od wysiłku koniecznego do utrzymania się na linie. Lina szybko wznosiła się ku górze. Padishar Creel został wyciągnięty na krawędź urwiska i jego ludzie ułoŜyli go w bezpiecznym miejscu. Na moment zapomniano o bitwie.
Chandos na próŜno krzyczał, by wszyscy wracali na stanowiska. Banici nie zwracali nań uwagi, tłocząc się wokół leŜącego na ziemi wodza. Po chwili Padishar stał znowu na nogach. Po jego ciele spływała krew z otwartych ran, jedna strzała tkwiła głęboko w jego prawym ramieniu, a druga przeszywała jego lewy bok. Twarz miał bladą i wykrzywioną bólem. Pochyliwszy się, złamał strzałę tkwiącą w jego boku i z grymasem na ustach wyciągnął grot. - Wracajcie na nasyp! - krzyknął. - Natychmiast! Banici rozbiegli się. Ominąwszy Chandosa, Padishar podszedł chwiejnym krokiem do przedpiersia i spojrzał w dół na pełzacza. Potwór wciąŜ wisiał nieruchomo przy skale, jakby był do niej przyklejony. Nie ustawał ostrzał umocnień banitów prowadzony przez łuczników i katapulty federacji, lecz nie przykładano się doń ze zbytnim zapałem, gdyŜ Ŝołnierze na dole równieŜ czekali, co się dalej wydarzy. - Spadaj, do licha! - krzyknął z wściekłością Padishar. Pełzacz poruszył się, nieznacznie przemieścił swój cięŜar i przesunął się na prawo, usiłując się wydostać poza połyskującą plamę oleju, jego szpony zgrzytały, kiedy kulił się i skręcał, próbując utrzymać się na skale. Lecz olej spełnił swoje zadanie. Potwór coraz słabiej trzymał się ściany. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczął tracić punkty oparcia. Z szeregów federacji dobył się okrzyk przeraŜenia, banici zaś zakrzyknęli radośnie. Pełzacz osuwał się teraz szybciej, ślizgając się na smudze oleju, która nieubłaganie ciągnęła się za nim, oblepiając jego obłe ciało. Zupełnie stracił zaczepienie i runął w dół, wywracając się i koziołkując. Jego spadaniu towarzyszył chrzęst łamiącego się metalu i kości. Kiedy w końcu uderzył o ziemię, wzniosła się potęŜna chmura kurzu, a cała ściana skalna zatrzęsła się od siły jego upadku. Pełzacz leŜał nieruchomo u podnóŜa urwiska, a jego oleistym cielskiem wstrząsało drŜenie. - To juŜ lepiej! - westchnął Padishar Creel i osunął się przy przedpiersiu na ziemię, zamykając ze zmęczenia oczy. - Wykończyłeś go jednak! - krzyknął Chandos, przyklęknąwszy obok niego. Jego uśmiech miał w sobie coś dzikiego. Morgan, stojący obok, przyłapał się na tym, Ŝe równieŜ się uśmiecha. Lecz Padishar jedynie potrząsnął głową. - To niczego nie załatwia. To była porcja grozy na dzisiaj. Jutro z pewnością doczekamy się następnej. I czym wtedy zastąpimy olej, który doszczętnie zuŜyliśmy dzisiaj? - Jego ciemne oczy się otworzyły. - Wyciągnijcie ze mnie tę drugą strzałę, Ŝebym mógł się trochę przespać. Federacja nie zaatakowała juŜ powtórnie tego dnia. Wycofała swą armię na skraj lasu, aby pochować zabitych i opatrzyć rannych. Jedynie katapulty pozostawiono na miejscu, od czasu do czasu śląc w górę pociski, z których większość nie dosięgała celu i atak okazywał się
bardziej irytujący niŜ skuteczny. Niestety, pełzacz nie był martwy. Po pewnym czasie zaczął dochodzić do siebie. CięŜko przewrócił się na brzuch i powlókł w stronę Parma Key, by tam poszukać schronienia. Nie sposób było odgadnąć, jak cięŜko został zraniony, lecz nikt nie dałby głowy, Ŝe widzą go po raz ostatni. Padisharowi opatrzono rany i połoŜono go do łóŜka. Był osłabiony od utraty krwi i odczuwał znaczny ból, lecz jego obraŜenia nie były trwałe. Jeszcze kiedy Chandos doglądał jego pielęgnacji, Padishar wydawał dyspozycje dotyczące dalszej obrony Występu. NaleŜało zbudować specjalną machinę wojenną. Morgan słyszał, jak Chandos o niej mówi, zbierając doborową grupę ludzi, których następnie wysłał do największej jaskini, gdzie mieli ją skonstruować. Niemal od razu zabrali się do pracy, lecz kiedy Morgan zapytał, co takiego mają montować, Chandos nie chciał na ten temat rozmawiać. - Zobaczysz, kiedy będzie gotowe, góralu - odparł szorstko. - Niech ci to na razie wystarczy. Morganowi to wystarczyło, ale tylko dlatego, Ŝe nie miał innego wyboru. Nie wiedząc, co z sobą począć, udał się w miejsce, gdzie Teel zaprowadziła Steffa, i zastał przyjaciela owiniętego w koce i gorączkującego. Teel przyglądała się podejrzliwie, kiedy góral dotknął jego czoła. Była jak pies łańcuchowy, który nikomu nie ufa. Morgan nie miał jej tego za złe. Przez parę chwil rozmawiał spokojnie ze Steffem, lecz karzeł był ledwie przytomny. Wydawało się, Ŝe lepiej będzie pozwolić mu spać. Góral wstał, spojrzał po raz ostatni na milczącą Teel i się oddalił. Resztę dnia spędził, wędrując tam i z powrotem od umocnień do jaskiń, sprawdzając, co dzieje się z armią federacji, tajną bronią oraz Padisharem i Steffem. Niewiele się dowiedział i godziny poranka, a potem popołudnia wlokły się wolno. Znowu się zastanawiał, jaką przysługę komukolwiek wyświadcza, siedząc tu na Występie z banitami, członkami ruchu oporu albo i nie, z dala od Para i Colla oraz tego wszystkiego, co naprawdę waŜne. Jak zdoła jeszcze kiedyś odnaleźć Ohmsfordów, teraz, kiedy zostali rozdzieleni? Z pewnością nie spróbują dostać się do Parma Key, w kaŜdym razie nie w czasie, kiedy oblega ich tu armia federacji. Damson Rhee nigdy na to nie pozwoli. A moŜe jednak? Nagle Morganowi przyszło do głowy, Ŝe moŜe ona jednak na to pozwolić, jeśli uzna, Ŝe da się to bezpiecznie zrobić. To dało mu do myślenia. A jeśli istnieje więcej niŜ jedna droga na Występ? Czy nie musi tak być? - zadawał sobie pytanie. Nawet zwaŜywszy, Ŝe umocnienia obronne były tak potęŜne, Padishar Creel musiał brać pod uwagę moŜliwość, Ŝe zostaną one jednak przełamane, a jego ludzie przyparci do skały. Musiała istnieć
jakaś droga odwrotu, me wyjście. Albo wejście. Postanowił się o tym przekonać. Był juŜ jednak niemal zmierzch, kiedy nadarzyła się po temu sposobność. Padishar zdąŜył się juŜ obudzić i Morgan zastał go, gdy siedział juŜ na brzegu łóŜka, mocno zabandaŜowany, ze struŜkami zaschniętej krwi na ogorzałej twarzy, i studiował z Chandosem zestaw naprędce skreślonych rysunków, ktoś inny wciąŜ by spał, usiłując odzyskać siły; Padishar wydawał się gotów do walki. MęŜczyźni spojrzeli w górę, kiedy Morgan do nich podszedł, i Padishar ukrył rysunki przed jego wzrokiem. Morgan zawahał się. - Góralu - powitał go tamten - chodź, siadaj ze mną. Morgan podszedł zdziwiony i usiadł na skrzynce pełnej metalowych okuć. Chandos skinął głową, wstał bez słowa i wyszedł. - Jak się miewa nasz przyjaciel karzeł? - zapytał Padishar niemal zbyt zdawkowo. Polepszyło mu się? Morgan przyglądał mu się. - Nie. Jest z nim bardzo niedobrze, ale nie wiem, co mu dolega. - Na chwilę urwał. - Nie ufasz nikomu, prawda? Nawet mnie. - Tobie zwłaszcza. - Padishar odczekał chwilę i uśmiechnął się rozbrajająco, po czym w ułamku sekundy uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie mogę juŜ sobie pozwolić na to, by ufać komukolwiek. Wydarzyło się zbyt wiele, co wskazuje, Ŝe nie powinienem. - Przesunął się na łóŜku, krzywiąc się przy tym z bólu. - Opowiadaj zatem. Co cię sprowadza? Czy widziałeś coś, o czym według ciebie powinienem wiedzieć? Prawda była taka, Ŝe wśród podniecenia wywołanego zdarzeniami tego ranka Morgan zupełnie zapomniał o zadaniu, jakie powierzył mu Padishar - to jest o próbie ustalenia, kto ich zdradził. Nie powiedział tego jednak, tylko potrząsnął głową. - Mam pytanie - rzekł. - W związku z Parem i Collem Ohmsfordami. Czy sądzisz, Ŝe Damson Rhee moŜe wciąŜ próbować ich tutaj sprowadzić? Czy istnieje inna droga na Występ, którą mogłaby się posłuŜyć? - Spojrzenie, które posłał mu Padishar, było jednocześnie nieprzeniknione i pełne znaczenia. Zapadło długie milczenie i Morganowi przebiegł nagle zimny dreszcz po plecach, gdy uświadomił sobie, jak szczególnie musiało zabrzmieć w jego ustach to pytanie. Głęboko zaczerpnął powietrza. - Nie pytam, gdzie jest, tylko czy... - Rozumiem, o co pytasz i dlaczego - rzekł tamten, przerywając zapewnienia Morgana. Surowa twarz zmarszczyła się wokół oczu i ust. Przez chwilę Padishar nic nie mówił, uwaŜnie przypatrując się góralowi. - Rzeczywiście istnieje inna droga - rzekł w końcu. - Sam jednak musiałeś to odgadnąć. Znasz się w dostatecznym stopniu na taktyce, by wiedzieć, Ŝe zawsze musi istnieć więcej niŜ jedna droga do i ze schronienia.
Morgan w milczeniu skinął głową. - Mogę więc jedynie dodać, góralu, Ŝe Damson nie wystawiałaby Ohmsfordów na niebezpieczeństwo, usiłując ich tutaj sprowadzić, kiedy Występ jest oblegany. Przechowałaby ich bezpiecznie w Tyrsis albo gdzie indziej, zaleŜnie od sytuacji. - Urwał z oczyma pełnymi ukrytych myśli. Potem powiedział: - Nikt poza Damson, Chandosem i mną nie zna drugiej drogi, teraz, kiedy Hirehone nie Ŝyje. Będzie lepiej, jeśli przy tym pozostaniemy, dopóki nie zostanie wykryty zdrajca, nie sądzisz? Nie chciałbym, Ŝeby federacja weszła przez kuchenne drzwi, kiedy będziemy usiłowali jej nie wpuścić przez frontowe. Morgan nie brał dotąd pod uwagę takiej moŜliwości. Myśl ta zmroziła go. - Czy tylna droga jest bezpieczna? - zapytał niepewnie. - Bardzo. - Padishar ściągnął usta. - A teraz zmykaj na kolację, góralu. I pamiętaj, Ŝeby mieć oczy otwarte. Wrócił do swoich rysunków. Morgan zawahał się przez chwilę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, po czym odwrócił się nagle i wyszedł. Tego wieczoru, kiedy światło dnia zaczęło dogasać i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, Morgan siedział na drugim końcu cypla, gdzie grupa jesionów osłaniała niewielką trawiastą polanę. Spoglądał ponad doliną Parma Key w miejsce, gdzie księŜyc, znajdujący się w drugiej kwadrze, wypływał powoli spoza horyzontu na ciemniejące niebo. Próbował zebrać myśli. W obozie panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć stłumionych odgłosów pracy przy tajnej broni Padis-hara, dobiegających od strony jaskiń. Katapulty i łuki pozostawały bezczynne; zarówno Ŝołnierze federacji, jak i bojownicy Ruchu spali albo leŜeli pogrąŜeni w myślach. Padishar odbywał naradę z trollami i Chandosem, na którą Morgan nie został zaproszony. Steff odpoczywał. Jego gorączka nie wzrastała, lecz był bardzo osłabiony i jego ogólny stan się nie poprawił. Nie było nic do zrobienia, nic, czym moŜna by wypełnić czas, poza snem lub myśleniem, i Morgan Leah wybrał to drugie. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze cechował go spryt. Był to dar, który posiadali juŜ jego przodkowie, męŜowie tacy, jak Menion i Ron Leah - prawdziwi ksiąŜęta w tamtych czasach, bohaterowie - lecz była to równieŜ zdolność, którą Morgan długo i mozolnie w sobie doskonalił. Federacja dostarczyła mu zarówno celu, jak i ukierunkowania dla tej zdolności. Niemal całą młodość spędził na wynajdywaniu sposobów przechytrzenia urzędników federacji, którzy rządzili jego okupowanym krajem. Przy kaŜdej sposobności zatruwał im Ŝycie, tak by nigdy nie czuli się bezpieczni oraz by odczuwali daremność swych poczynań i frustrację, które pewnego dnia na zawsze wypędziłyby ich z Leah. Robił to po mistrzowsku, być moŜe lepiej niŜ ktokolwiek inny. Znał wszystkie sztuczki, większość z nich sam zresztą wymyślił. Potrafił
okpić i wystrychnąć na dudka niemal kaŜdego, jeśli tylko nadarzyła się po temu sposobność i miał dość czasu. Uśmiechnął się smutno. W kaŜdym razie zawsze sobie tak mówił. Teraz nadszedł czas, Ŝeby tego dowieść. Nadszedł czas, Ŝeby ustalić, skąd federacja tak często wiedziała, jakie są ich plany, i jak to się stało, Ŝe zostali zdradzeni - banici, Ohmsfordowie, mała gromadka z Culhaven, wszyscy związani z tą niefortunną przygodą - a przede wszystkim, kto dopuścił się zdrady. Nie potrafił rozwikłać tej zagadki. Oparł się plecami o porośnięty trawą, poskręcany pień starego drzewa, podciągnął kolana pod brodę i zaczął się zastanawiać nad tym, co wiedział. Lista zdrad była długa. Ktoś poinformował federację, kiedy Padishar poprowadził ich do Tyrsis w celu odzyskania Miecza Shannary. Ktoś dowiedział się, co zamierzają zrobić, i przekazał wiadomość dowódcy federacyjnej warty jeszcze przed ich przybyciem. Jeden z twoich ludzi, powiedział Padisharowi dowódca warty. Potem ktoś zdradził połoŜenie Występu armii, która go teraz oblegała - znowu ktoś, kto wiedział, gdzie Występ się znajduje i jak moŜna do niego dotrzeć. Zmarszczył brwi. Zdrady zaczęły się jednak jeszcze wcześniej. Jeśli przyjąć załoŜenie a był teraz gotów to zrobić - Ŝe ktoś wysłał Ŝarłacza, by ich śledził w górach Wolfsktaag, a w górach Toffer przekazał cieniowcom wiadomość o tym, gdzie pajęczaki mogą schwytać Para, to początku zdrad naleŜało szukać jeszcze w Culhaven. CzyŜby ktoś śledził ich od samego Culhaven? Natychmiast odrzucił te moŜliwość. Nikt nie byłby w stanie dokonać takiej sztuki. Lecz na tym zagadka się nie kończyła. Było jeszcze pojawienie się Hirehone'a w Tyrsis i jego późniejsza gwałtowna śmierć w Parma Key. Było zabójstwo straŜy przy windach, chociaŜ windy znajdowały się na górze. Co te zdarzenia miały ze sobą wspólnego? Przez kilka minut przesiewał to wszystko w myślach, Ŝeby sprawdzić, czy czegoś wcześniej nie przeoczył. W mroku Parma Key nawoływały nocne ptaki, a jego twarz pieściły łagodne podmuchy ciepłego i wonnego wiatru. Kiedy nic nowego się nie pojawiło, brał kaŜde zdarzenie z osobna i próbował dopasować je do całości, sprawdzając, czy nie wyłoni się z tego jednolity obraz. Minuty mijały wśród ciszy. Elementy nie pasowały do siebie. Czegoś mu brakowało. Energicznie zatarł dłonie. Spróbuje w inny sposób. Wyeliminuje to, co nie pasuje do całości, i zobaczy, co zostanie. Powoli zaczerpnął powietrza i odpręŜył się. Nikt nie mógł ich śledzić - przynajmniej nie przez cały czas. Musiał więc to być ktoś
spośród nich. Jedno z nich. Lecz jeśli ten ktoś ponosił odpowiedzialność za Ŝarłacza i cieniowce, a takŜe za wszystko, co się wydarzyło od czasu ich przybycia do obozu banitów, to czy nie musiał to być jeden z członków pierwotnej grupy? Par, Coll, Steff, Teel albo on sam? Na chwilę powrócił myślą do Teel, gdyŜ wiedział o niej mniej niŜ o kimkolwiek z pozostałych. Nie mógł i nie chciał uwierzyć, Ŝe mógłby to być któryś z Ohmsfordów albo Steff. Ale dlaczego miałaby to być właśnie Teel? CzyŜ nie wycierpiała przynajmniej tyle samo co Steff? Poza tym co miał z tym wszystkim wspólnego Hirehone? Czemu zabici zostali straŜnicy przy windach? Nagle zrozumiał. Zostali zabici po to, by ktoś mógł się dostać do obozu banitów albo z niego wydostać, nie zauwaŜony. To wydawało się sensowne. Ale windy znajdowały się na górze. Musieli zostać zabici po wciągnięciu kogoś do obozu - być moŜe po to, by ukryć toŜsamość tego kogoś. Zmagał się z moŜliwościami. Wszystkie nitki prowadziły do Hirehone. Hirehone stanowił klucz do zagadki. A jeśli to Hirehone'a widział w Tyrsis? A jeśli to rzeczywiście Hirehone wydał ich federacji? Lecz Hirehone nie powrócił juŜ na Występ po jego opuszczeniu. W jaki więc sposób miałby zabić straŜników? I czemu właściwie sam miałby zostać zabity po zrobieniu tego? I przez kogo? Czy mógł wchodzić w grę więcej niŜ jeden zdrajca - Hirehone i ktoś jeszcze? Coś zaskoczyło. Morgan Leah poderwał się do przodu w nagłym olśnieniu. Kto był tutaj wrogiem prawdziwym wrogiem? Nie federacja. Prawdziwym wrogiem były cieniowce. CzyŜ nie powiedział im tego duch Allanona? CzyŜ nie przed nimi ich ostrzeŜono? A cieniowce mogły przybierać postać kaŜdego i naśladować jego mowę. Niektóre z nich w kaŜdym razie - te najbardziej niebezpieczne. Coglin tak powiedział. Morgan czuł, Ŝe jego puls staje się szybszy, a twarz z podniecenia nabiega mu krwią. Nie mieli tu do czynienia z ludzką istotą. Mieli do czynienia z cieniowcem! Elementy mozaiki nagle zaczęły do siebie pasować. Cieniowiec mógł się między nimi ukryć i nawet by o tym nie wiedzieli. Cieniowiec mógł wezwać Ŝarłacza, przesłać wiadomość swemu pobratymcowi w górach Toffer, przybyć do Tyrsis przed grupą Padishara, wyśledzić jej zamiary i wymknąć się znowu przed jej powrotem. Cieniowiec mógł podejść dostatecznie blisko. I mógł ukryć się pod postacią Hirehone'a. Nie, nie ukryć się - mógł być Hirehone'em! I zabić go, kiedy spełnił juŜ swoje zadanie, i zabić równieŜ straŜników przy windzie, poniewaŜ zameldowaliby, Ŝe go widzieli, niezaleŜnie od tego, czyją twarz nosił. Zdradził armii federacji połoŜenie Występu - a nawet wskazał ścieŜkę, którą powinna podąŜyć!
Kto? Trzeba było jeszcze tylko ustalić... Morgan oparł się z powrotem o pień jesionu. Nagle mozaika wydawała się kompletna. Wiedział kto. Steff albo Teel. Musiało to być któreś z nich. Byli jedynymi oprócz niego osobami, które towarzyszyły ich grupie od samego początku, z Culhaven na Występ, do Tyrsis i z powrotem. Teel była nieprzytomna praktycznie przez cały czas, kiedy grupa Padishara przebywała w Tyrsis. To mogło jednak dać jednemu z karłów, a dokładniej cieniowcowi w jego postaci, sposobność wymknięcia się i wśliznięcia z powrotem. Wszak przez długi czas byli sami - tylko we dwoje. Omal nie ugiął się pod cięŜarem swoich podejrzeń. Przez chwilę wydawało mu się, Ŝe oszalał, Ŝe powinien w całości odrzucić swe rozumowanie i zacząć do początku. Lecz nie mógł tego zrobić. Wiedział, Ŝe się nie myli. Uderzył go mocniejszy podmuch wiatru i szczelniej otulił się płaszczem, chociaŜ wieczór był ciepły. Siedział nieruchomo w bezpiecznym cieniu swej samotni, analizując uwaŜnie wnioski, do których doszedł, rozwaŜania, które przeprowadził, i domysły, które powoli nabierały znamion prawdy. W obozie banitów było teraz cicho i mógł sobie wyobrazić, Ŝe jest jedyną ludzką istotą Ŝyjącą na całym olbrzymim, mrocznym obszarze Parma Key. Do kroćset. Steff albo Teel. Instynkt podpowiadał mu, Ŝe jest to Teel.
XXVII W trzy dni po podjęciu przez Ohmsfordów decyzji, Ŝe zejdą ponownie do Dołu po Miecz Shannary, Damson wyprowadziła ich w końcu z kryjówki w ogrodowej szopie na ulice Tyrsis. Par nie mógł juŜ usiedzieć na miejscu. Chciał iść natychmiast; twierdził, Ŝe nie moŜna tracić czasu. Damson jednak kategorycznie odmawiała. Upierała się, Ŝe to zbyt niebezpieczne. Zbyt wiele federacyjnych patroli przeczesywało wciąŜ miasto. NaleŜało poczekać. Parowi nie pozostawało nic innego, jak się do tego zastosować. Nawet teraz, kiedy w końcu uznała, Ŝe ryzyko zmalało na tyle, by mogli wyjść na zewnątrz, wybrała do tego taką noc, kiedy rozsądni ludzie dobrze by się zastanowili przed podjęciem takiego kroku. Panował przenikliwy chłód, miasto spowite było mgłą i deszczem, które sprawiały, Ŝe nawet starzy przyjaciele nie byli w stanie się rozpoznać z odległości większej niŜ kilka kroków, a nieliczni spóźnieni przechodnie przemykali spiesznie lśniącymi, pustymi ulicami do swoich ciepłych i przytulnych domów. Damson zaopatrzyła wcześniej małą gromadkę w ciepłe peleryny z kapturami i mieli je teraz na sobie, zapięte szczelnie pod szyję, gdy posuwali się naprzód przez deszcz i ciszę. Ich buty stukały lekko na bruku i odgłos ten rozlegał się w pustce echem, wypełniając noc dziwną, pośpieszną kakofonią. Woda ciekła z okapów i spływała z rynien, a mgła przywierała do ich skóry zaborczym chłodem, który przejmował ich lekkim wstrętem. Jak zwykle podąŜali bocznymi uliczkami, unikając alei Tyrsijskiej i innych głównych arterii, których nieustannie strzegły federacyjne patrole. Zapuszczali się w wąskie zaułki, wrzynające się jak tunele w szare, na wpół opuszczone dzielnice nędzarzy i bezdomnych. Szli na spotkanie z Kretem. - Jest znany pod takim imieniem - wyjaśniła im Damson przed wyjściem. - Wszyscy ludzie ulicy tak go nazywają, bo sam siebie tak nazywa. Jeśli nawet miał kiedyś prawdziwe imię, to wątpię, Ŝeby je jeszcze pamiętał. Jego przeszłość jest pilnie strzeŜonym sekretem. Mieszka w kanałach i katakumbach pod Tyrsis. Jest samotnikiem. Prawie nigdy nie wychodzi na światło. Całe jego Ŝycie toczy się w podziemiach miasta i nikt nie wie o nich więcej niŜ on. - I jeśli wciąŜ istnieją korytarze biegnące pod pałacem królów Tyrsis, Kret będzie o nich wiedział? - dopytywał się Par. - Będzie wiedział. - MoŜemy mu ufać? - Problem nie polega na tym, czy my moŜemy mu ufać, ale czy on zechce zaufać nam. Jak mówiłam, jest wielkim odludkiem. MoŜe nawet nie zechcieć z nami rozmawiać.
Na co Par po prostu powiedział: - Musi. Coll się nie odzywał. Niewiele mówił przez cały dzień, prawie nie wypowiedział słowa, od kiedy postanowili wrócić do Dołu. Przełknął wiadomość o tym, co zamierzają zrobić, jakby przyjmował lekarstwo, które miało go albo uzdrowić, albo zabić, i czekał teraz, która z tych dwóch ewentualności się wydarzy. Najwyraźniej uznał za bezcelowe dalsze roztrząsanie sprawy oraz wykazywanie szaleństwa tego, co robią, przyjął więc postawę fatalistyczną, zdając się na niezłomną determinację Para oraz wyrok losu, jaki miał w związku z nią stać się ich udziałem, i zamknął się w skorupie twardej i nieprzeniknionej jak Ŝelazo. Teraz, gdy posuwali się naprzód przez mrok tyrsijskiego wieczoru, szedł nieco z tyłu, trzymając się jednak tak blisko Para jak jego własny cień, narzucając się ze swoją milczącą obecnością w sposób, który raczej sprawiał udrękę, niŜ koił. Parowi nie podobało się, Ŝe myśli w ten sposób o bracie, lecz nic nie mógł na to poradzić. Coll określił juŜ swoją rolę. Ani nie zaakceptuje tego, co robi Par, ani się od tego nie odetnie. Po prostu pozostanie przy nim do końca, na dobre i na złe, aŜ do znalezienia rozwiązania. Damson zaprowadziła ich do szczytu wąskich schodów, które przecinały niski mur łączący dwa opuszczone, nie oświetlone budynki i wijąc się, zbiegały w zalegającą w dole ciemność. Par słyszał szum płynącej wody, przytłumione pluskotanie strumienia, który pienił się i rozpryskiwał, natrafiając na jakąś przeszkodę. OstroŜnie zaczęli schodzić po śliskich kamieniach, odnajdując dłońmi luźną, zardzewiałą poręcz, która dawała niepewne oparcie. Dotarłszy do końca schodów, znaleźli się na wąskiej ścieŜce, biegnącej równolegle do rowu ściekowego. Tędy właśnie płynęła woda wylewająca się z zapchanego odpadkami tunelu, który wybiegał spod ulicy na górze. Damson wprowadziła Ohmsfordów do tunelu. W jego wnętrzu panował mrok i unosiły się ostre, gryzące zapachy. Deszcz pozostawili za plecami. Damson zatrzymała się, przez chwilę szukała czegoś w ciemności, po czym wyciągnęła skądś pochodnię pokrytą na jednym końcu smołą, którą udało jej się zapalić za pomocą krzesiwa. Ogień oświetlał drogę na parę kroków naprzód, ruszyli więc dalej. W ciemności przed nimi przemykały jakieś niewidoczne stworzenia. Słychać było jedynie drapanie ich maleńkich pazurków o kamień. Woda kapała z sufitu, ciekła po ścianach i jednostajnie bulgotała w rowie. Powietrze było chłodne i wyzute z wszelkiego Ŝycia. Doszli do następnych schodów, prowadzących jeszcze dalej w głąb ziemi, i ruszyli nimi w dół. Tym razem pokonali kilka kondygnacji i odgłos płynącej wody ucichł. Drapanie jednak rozlegało się dalej, a chłód przenikał ich do szpiku kości. Ohmsfordowie szczelniej otulili się
płaszczami. Schody skończyły się i zaczął się nowy korytarz, węŜszy od poprzedniego. Musieli iść pochyleni, a miejsce wilgoci zajął kurz. Mijały minuty, a oni posuwali się wytrwale naprzód. Znajdowali się juŜ głęboko pod miastem, w pokładach skał i ziemi tworzących płaskowyŜ, na którym wznosiło się Tyrsis. Ohmsfordowie zupełnie stracili orientację. Kiedy dotarli na dno wyschniętej studni z Ŝelazną drabiną prowadzącą na górę, Damson się zatrzymała. - To juŜ niedaleko - rzekła spokojnie. - Zaledwie kilkaset metrów po wyjściu tą drabiną na górę. Powinniśmy go tam znaleźć. Albo on nas. Przyprowadził mnie tu kiedyś, dawno temu, kiedy okazałam mu trochę Ŝyczliwości. - Zawahała się. - Jest bardzo miły, ale ma teŜ swoje słabostki. Musicie być z nim bardzo ostroŜni. - Wprowadziła ich po drabinie na podest, z którego rozchodziły się liczne korytarze. Było tu cieplej, a powietrze, w którym unosiło się mniej kurzu, było nieświeŜe, ale nie cuchnące. - Te tunele stanowiły niegdyś drogi ucieczki dla obrońców miasta; niektóre prowadzą aŜ na równinę. - Jej rude włosy zalśniły, kiedy odgarnęła je z twarzy. - Trzymajcie się blisko mnie. Weszli do jednego z korytarzy i ruszyli nim w dół. Smoła okrywająca głownię pochodni skwierczała i dymiła. Tunel wił się, krzyŜował z innymi tunelami, przebiegał przez komnaty podparte belkami. Wszystko to sprawiało, Ŝe Ohmsfordowie orientowali się jeszcze mniej niŜ przedtem, gdzie się znajdują. Damson jednak ani przez chwilę się nie wahała, pewna obranej przez siebie drogi, czy to odczytując znaki przed nimi ukryte, czy to przywołując z pamięci wyuczoną mapę. W końcu weszli do sali będącej pierwszą z wielu połączonych ze sobą wielkich komnat z belkowanymi stropami, podłogami z kamiennych płyt i ścianami, na których wisiały kotary i gobeliny. Sala stanowiła przechowalnię dziwacznych skarbów. Od podłogi po sufit i od jednej ściany do drugiej wznosiły się w niej stosy kufrów ze starą odzieŜą, góry mebli zapchanych i zasypanych sprzączkami, okuciami, ryzami zapisanego papieru rozsypującego się niemal w pył, ptasimi piórami, tanimi świecidełkami oraz pluszowymi zwierzętami wszelkiego rodzaju, kształtu i rozmiaru. Wszystkie zwierzęta były starannie porozstawiane. Niektóre siedziały w grupach, inne stały w szeregu na półkach albo otomanach, jeszcze inne trzymały wartę na komodach i przy wejściach. Na podłodze walało się trochę zardzewiałej broni i kilka wiklinowych koszy. Były równieŜ światła - lampy olejowe przymocowane do belek stropowych i ścian, wypełniające komnatę słabym blaskiem. Ich dym ulatniał się przez otwory wentylacyjne wykute w rogach sufitu. Ohmsfordowie rozglądali się wyczekująco. Nikogo nie było.
Damson nie wydawała się zdziwiona. Zaprowadziła ich do komnaty z masywnym stołem i ośmioma rzeźbionymi krzesłami o wysokich oparciach i dała im znak, Ŝeby usiedli. Wszystkie krzesła zajęte były przez pluszowe zwierzęta i Ohmsfordowie spojrzeli pytająco na dziewczynę. - Wybierzcie sobie miejsce, podnieście zwierzę, które na nim siedzi, i trzymajcie je w rękach - powiedziała i pokazała im, co ma na myśli. Wybrała krzesło ze zniszczonym wypchanym królikiem, podniosła postrzępionego zwierzaka i usiadła, kładąc go sobie na kolanach. Coll zrobił to samo z obojętnym wyrazem twarzy i spojrzeniem utkwionym w ścianie naprzeciw, jakby to, co się działo, było najzupełniej normalne. Par wahał się przez chwilę, po czym równieŜ usiadł, za towarzystwo coś, co mogło równie dobrze być kotem, jak psem - nie sposób to było określić. Czuł się trochę śmiesznie. Siedzieli tam i czekali w milczeniu, ledwie spoglądając na siebie nawzajem. Damson zaczęła głaskać wytarte futerko królika. Coll był nieruchomy jak posąg. Cierpliwość Para zaczęła się wyczerpywać, w miarę jak upływały minuty i nic się nie działo. Nagle, jedno po drugim, zgasły światła. Par zerwał się na nogi, lecz Damson powiedziała szybko: - Siedź spokojnie. Zniknęły wszystkie światła oprócz jednego. To, które pozostało, paliło się w drzwiach pierwszej komnaty, do której weszli. Jego blask był odległy i ledwie sięgał miejsca, gdzie siedzieli. Par czekał, aŜ jego oczy przywykną do ciemności; kiedy to się stało, stwierdził, Ŝe patrzy na okrągłą, brodatą twarz, która pojawiła się nagle naprzeciw niego, o dwa krzesła od Damson. Przypatrywały mu się pozbawione wyrazu, rozszerzone, lisie oczy, które następnie przesunęły się na Colla, zamrugały i przypatrywały się jeszcze przez chwilę. - Dobry wieczór, Krecie - rzekła Damson. Kret uniósł nieco głowę, odsłaniając szyję i ramiona, a jego dłonie uniosły się na stół. Był całkowicie pokryty włosami, ciemną, puszystą sierścią. Rosła ona na kaŜdym widocznym skrawku jego ciała z wyjątkiem nosa, policzków i kawałka czoła, które połyskiwały w słabym świetle jak kość słoniowa. Wolno pokręcił głową, a jego dziecięce palce splotły się w geście zadowolenia. - Dobry wieczór, śliczna Damson - powiedział. Mówił dziecięcym głosem, lecz brzmiał on jakoś dziwnie, jakby dobywał się z wnętrza beczki albo spod wody. Jego spojrzenie wędrowało od Para do Colla i z powrotem. - Słyszałem, jak nadchodzicie, i zapaliłem dla was światła - powiedział. - Ale niezbyt je
lubię, więc teraz, kiedy juŜ tu jesteście, znowu je zgasiłem. Czy wam to nie przeszkadza? Damson pokręciła głową. - Absolutnie nie. - Kogo z sobą przyprowadziłaś? - Ohmsfordów. - Ohmsfordów? - Braci z wioski połoŜonej na południe stąd, bardzo daleko. Par imsford. Coll Ohmsford. Wskazała kaŜdego z nich ręką i oczy Kreta powędrowały od jednego do drugiego. - Witajcie w moim domu. Czy napijemy się herbaty? Oddalił się, nie czekając na odpowiedź i poruszając się tak bezszelestnie, Ŝe Par, choć jak mógł, wytęŜał słuch, nie słyszał go, mimo niemal zupełnej ciszy panującej wokół. Czuł zapach herbaty, kiedy podawano ją do stołu, lecz ujrzał ją dopiero, kiedy filiŜanki stały juŜ przed nim. Było ich dwie, jedna normalnej wielkości, druga zupełnie maleńka. Obie stare, a zdobiące je wzory wyblakłe i pozacierane. Par przyglądał się sceptycznie, kiedy Damson zaproponowała łyk herbaty z mniejszej filiŜanki trzymanemu przez siebie królikowi. - Czy wszystkie dzieci miewają się dobrze? - zapytała zdawkowo. - Najzupełniej - odparł Kret siedzący znowu w miejscu, gdzie im się wcześniej ukazał. Trzymał wielkiego misia, któremu przystawiał do pyszczka własną filiŜankę. Coll i Par bez słowa zastosowali się do tego rytuału. - Chalt, niestety, był znowu niegrzeczny. Bierze sobie herbatę i ciasteczka, kiedy mu się podoba, stawiając cały dom na głowie. Kiedy udaję się na górę, Ŝeby posłuchać nowin przez kraty kanałów i dziury w murach, wydaje mu się, Ŝe ma prawo urządzać tu wszystko po swojemu. To bardzo irytujące. - Posłał misiowi zagniewane spojrzenie. - Lida miała bardzo brzydką gorączkę, ale wydobrzała. A Westra skaleczyła sobie łapkę. Par spojrzał na Colla, który i tym razem odwzajemnił jego spojrzenie. - Jest ktoś nowy w rodzinie? - zapytała Damson. - Everlind - odparł Kret. Przypatrywał się jej przez chwilę, po czym wskazał trzymanego przez nią królika. - Zamieszkała z nami zaledwie dwie noce temu. Podoba jej się tutaj o wiele bardziej niŜ na ulicy. Par nie wiedział, co myśleć. Kret najwidoczniej zbierał odpadki wyrzucane przez ludzi w mieście na górze i znosił je do swojej nory jak chomik. Dla niego te zwierzęta były prawdziwe - albo przynajmniej takie usiłował stwarzać wraŜenie. Par zastanawiał się z nie-
pokojem, czy nie wychodzi to na jedno i to samo. Kret patrzył na niego. - Miasto szepce o czymś, co rozgniewało federację: zakłóceniach porządku, intruzach, zagroŜeniu dla jej władzy. Patrole uliczne zostały wzmocnione, a straŜe przy bramach wjazdowych sprawdzają kaŜdego. WzmoŜono czujność. - Urwał na chwilę, po czym obrócił się w stronę Damson. - Lepiej jest być tutaj, śliczna Damson - rzekł niemal czule - tu, pod ziemią. - Te zakłócenia porządku są jednym z powodów, dla których przyszliśmy tutaj, Krecie. - Damson odstawiła filiŜankę. Zdawało się, Ŝe jej nie słyszy. - Tak, lepiej być pod ziemią, siedzieć bezpiecznie w jej wnętrzu, pod ulicami i wieŜami, gdzie federacja nigdy się nie zapuszcza. - Nie przybyliśmy tutaj, Ŝeby szukać schronienia. - Damson mocno potrząsnęła głową. Kret zamrugał oczami, wyraźnie rozczarowany. Odstawił filiŜankę oraz trzymanego przez siebie zwierzaka i przekrzywił okrągłą głowę. - Znalazłem Everlind na tyłach domu człowieka wykonującego usługi rachunkowe dla poborców federacji. Świetnie radzi sobie z liczbami i prowadzi obliczenia szybciej i o wiele dokładniej niŜ inni w jego fachu. Był kiedyś doradcą mieszkańców miasta, lecz nie mogli mu oni tak dobrze płacić jak federacja, więc jej zaproponował swoje usługi. Przez cały dzień pracuje w budynku, gdzie przechowywane są podatki, po czym idzie do domu, do swojej rodziny, Ŝony i córki, do której Everlind kiedyś naleŜała.W zeszłym tygodniu przyniósł córce nowego kotka-zabawkę, o jedwabistym, białym futerku i zielonych oczach z guzików. Kupił go za pieniądze, które federacja wypłaciła mu z tego, co zebrali poborcy. Jego córka wyrzuciła więc Everlind. Uznała, Ŝe jej nowy kotek jest o wiele ładniejszy. - Spojrzał na nich. - Ani ojciec, ani córka nie zdają sobie sprawy, czego się wyrzekli. KaŜde z nich widzi tylko to, co znajduje się na wierzchu, a nie to, co jest pod spodem. Na tym polega niebezpieczeństwo Ŝycia na górze. - To prawda - przyznała cicho Damson. - Ale to właśnie musimy zmienić, ci z nas, którzy chcą nadal tam Ŝyć. Kret znowu zatarł dłonie, spoglądając przy tym na nie, zatopiony w myślach. Komnata przypominała malowidło, na którym Kret i jego goście siedzieli wśród odpadków i resztek cudzego Ŝycia i słuchali czegoś, co mogło być ich własnym szeptem. Kret znowu uniósł wzrok, zatrzymując spojrzenie na dziewczynie. - Czego chcesz, śliczna Damson? Wiotka postać Damson wyprostowała się i dziewczyna odgarnęła z czoła niesforne kosmyki ognistorudych włosów.
- Pod pałacem królów Tyrsis przebiegały kiedyś tunele. Jeśli wciąŜ istnieją, chcemy do nich zejść. - Pod pałac? - Kret znieruchomiał. - Pod pałac i do Dołu. Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której Kret przypatrywał się jej bez zmruŜenia powiek. Prawie bezwiednie sięgnął po zwierzaka, którego wcześniej trzymał. Pogłaskał go delikatnie. - W Dole znajdują się istoty zrodzone z najciemniejszej nocy i najmroczniejszych myśli - rzekł cicho. - Cieniowce - powiedziała Damson. - Cieniowce? Tak, ta nazwa do nich pasuje. Cieniowce. - Czy widziałeś je, Krecie? - Widziałem wszystko, co mieszka w mieście. Jestem oczami ziemi. - Czy istnieją tunele prowadzące do Dołu? Czy moŜesz nas nimi przeprowadzić? Twarz Kreta utraciła wszelki wyraz, po czym odsunęła się od brzegu stołu i pogrąŜyła z powrotem w cieniu. Par przez chwilę sądził, Ŝe Kret sobie poszedł. Lecz on się jedynie skrył, powrócił pod osłonę ciemności, by rozwaŜyć to, o co go proszono. Zwierzak zginął wraz z nim w mroku i dziewczyna oraz Ohmsfordowie byli pozostawieni samym sobie, jak gdyby mały jegomość naprawdę zniknął. Czekali niecierpliwie, nie odzywając się. - Opowiedz im, jak się poznaliśmy - odezwał się nagle Kret ze swego ukrycia. Powiedz im, jak to było. Damson obróciła się posłusznie w stronę Ohmsfordów. - Spacerowałam po parku wieczorem, po zapadnięciu zmroku, kiedy na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Było lato i w ciepłym powietrzu unosiły się zapachy kwiatów i świeŜej trawy. Na chwilę przysiadłam na ławce i obok mnie pojawił się Kret. Widział mój występ na ulicy, ukryty gdzieś pod nią, i zapytał, czy nie wykonałabym jakiejś sztuczki specjalnie dla niego. Wykonałam ich kilka. Poprosił, Ŝebym przyszła znowu następnego wieczora, i przyszłam. Przychodziłam co wieczór przez tydzień, po czym zabrał mnie ze sobą pod ziemię i pokazał mi swój dom i rodzinę. Zostaliśmy przyjaciółmi. - Dobrymi przyjaciółmi, śliczna Damson. Najlepszymi przyjaciółmi. - Twarz Kreta ukazała się znowu, wyłaniając się z cienia. Jego oczy miały powaŜny wyraz. - Nie potrafię odmówić Ŝadnej twojej prośbie. Wolałbym jednak, Ŝebyś o to nie prosiła. - To waŜne, Krecie. - Ty jesteś waŜniejsza - odparł nieśmiało Kret. - Boję się o ciebie.
Wolno wyciągnęła rękę i dotknęła wierzchu jego dłoni. - Nic mi się nie stanie. Kret zaczekał, aŜ Damson cofnie rękę, po czym szybko ukrył własną pod stołem. Mówił z niechęcią. - Istnieją tunele w skale pod pałacem królów Tyrsis. Łączą się z zapomnianymi piwnicami i lochami. Niektóre prowadzą do Dołu. Damson skinęła głową. - Chcemy, Ŝebyś nas tam zaprowadził. - Będą tam mroczne istoty, cieniowce. A jeśli nas znajdą? Co wtedy zrobimy? - Kretem wstrząsnął dreszcz. Damson utkwiła oczy w Parze. - Ten mieszkaniec Doliny równieŜ posiada władzę nad magią, Krecie. Nie jest to jednak taka magia jak moja, która jedynie zwodzi i zabawia. To prawdziwa magia. On nie boi się cieniowców. Będzie nas ochraniał. Na dźwięk tych słów Para ścisnęło w dołku - w głębi duszy wiedział, Ŝe moŜe nie być w stanie spełnić tych obietnic. Kret przyjrzał mu się raz jeszcze. Zamrugał ciemnymi oczami. - Więc dobrze. Jutro zejdę do tuneli i sprawdzę, czy nadal moŜna nimi przejść. Wróćcie, kiedy znowu nastanie wieczór, i jeśli droga będzie otwarta, zaprowadzę was tam. - Dziękuję, Krecie - rzekła Damson. - Dokończcie herbatę - powiedział spokojnie Kret, nie patrząc na nich. Siedząc w towarzystwie szmacianych zwierzaków, dopili w milczeniu herbatę. WciąŜ padało, kiedy wyszli z labiryntu podziemnych tuneli oraz kanałów ściekowych i przemykali się znowu pustymi ulicami miasta. Damson szła na przedzie, posuwając się pewnie wśród mgły i deszczu, jak kot nie obawiający się zmoknięcia. Zaprowadziła Ohmsfordów z powrotem do szopy za sklepem ogrodniczym i zostawiła ich tam, Ŝeby się trochę przespali. Powiedziała, Ŝe przyjdzie po nich po południu. Musiała jeszcze przedtem coś załatwić. Par i Coll jednak nie spali. Czuwali, siedząc przy oknach i spokojnie spoglądając na cięŜką zasłonę mgły wypełnioną ruchem wyimaginowanych istot i gęstą od odbitego światła nadchodzącego dnia. Był juŜ niemal ranek i niebo rozjaśniało się na wschodzie. W szopie panował chłód i bracia otulili się kocami, usiłując zapomnieć o niewygodzie i odpędzić niepokojącą myśl o tym, co ich czeka. Przez długi czas Ŝaden z nich się nie odezwał. W końcu Par, którego cierpliwość szybko
się wyczerpywała, zapytał brata: - O czym myślisz? Coll zastanowił się przez chwilę, po czym po prostu potrząsnął głową. - Czy myślisz o Krecie? Coll westchnął. - Trochę. - Skulił się pod kocem. - Powinienem odczuwać obawy przed zawierzeniem swego losu osobnikowi, który mieszka pod ziemią wśród pozostałości Ŝycia innych ludzi, mając za towarzystwo szmaciane zwierzaki, ale ich nie odczuwam. Jest tak chyba dlatego, Ŝe nie wydaje się on dziwniejszy od kogokolwiek innego, kogo spotkaliśmy od chwili opuszczenia Yarfleet. Na pewno nie wydaje się bardziej szalony. Par nic nie odpowiedział. Nie był w stanie powiedzieć niczego nowego. Wiedział, co czuje jego brat. Szczelniej owinął się kocem i zamknął oczy, by nie widzieć kłębiącej się za oknem mgły. Pragnął, by oczekiwanie juŜ się skończyło i nadszedł czas ruszania w drogę. Miał dość wyczekiwania. - Czemu nie połoŜysz się spać? - zapytał Coll. - Nie mogę - odparł. Jego oczy znowu się otworzyły. - A ty czemu się nie połoŜysz? Coll wzruszył ramionami. Ruch ten zdawał się sprawiać mu wysiłek. Był zatopiony w sobie, próbując nadać kierunek swym myślom. WciąŜ pogrąŜał się jednak w gęstniejącym bagnie okoliczności i zdarzeń, z którego, jak wiedział, powinien się wydostać, lecz nie był w stanie. - Coll, czemu nie pozwolisz, Ŝebym zrobił to sam? - zapytał nagle porywczo Par. Jego brat spojrzał na niego. - Wiem, Ŝe juŜ o tym rozmawialiśmy; nie przypominaj mi o tym. Ale dlaczego mi na to nie pozwolisz? Nie ma Ŝadnego powodu, Ŝebyś tam szedł. Wiem, co o tym wszystkim sądzisz. MoŜe masz rację. Pozostań więc tutaj i zaczekaj na mnie. - Nie. - Ale dlaczego? Sam potrafię siebie pilnować. Coll przypatrywał mu się nieruchomo. - W tym właśnie sęk, Ŝe nie potrafisz. - Jego surowa twarz zmarszczyła się sceptycznie. - To chyba najkomiczniejsze słowa, jakie kiedykolwiek od ciebie słyszałem. Par poczerwieniał ze złości. - Tylko dlatego, Ŝe... - Podczas całej tej wyprawy czy wędrówki, czy jakkolwiek zechcesz to nazwać, nie było ani chwili, kiedy nie potrzebowałbyś czyjejś pomocy. - Ciemne oczy Colla się zwęziły. Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, Ŝe ty jeden. Wszyscy potrzebowaliśmy pomocy, potrzebowaliśmy siebie nawzajem, nawet Padishar Creel. Tak zawsze jest w Ŝyciu. - Mocna ręka uniosła się i wyciągnięty palec dźgnął Para w bok. - Problem polega na tym, Ŝe wszyscy
oprócz ciebie zdają sobie z tego sprawę i akceptują to. Ty jeden usiłujesz robić wszystko sam, usiłujesz być tym, który wie wszystko najlepiej, który zna wszystkie odpowiedzi, dostrzega wszystkie moŜliwości i posiada jakąś specjalną intuicję, której pozostałym brakuje i która pozwala mu rozstrzygać o tym, co jest najlepsze. Nie dopuszczasz do siebie prawdy. Wiesz co, Par? Jesteś taki sam jak Kret z jego rodziną szmacianych zwierzaków i podziemną kryjówką. Jesteś dokładnie taki sam. Stwarzasz własną rzeczywistość, nie zwaŜając na to, jaka jest prawda ani co sądzą inni. - Wsunął rękę z powrotem pod koc i szczelnie się nim otulił. - Dlatego z tobą idę. PoniewaŜ mnie potrzebujesz. Potrzebujesz kogoś, kto będzie ci mówił, jaka jest róŜnica między pluszowymi zwierzętami a prawdziwymi. Znowu się odwrócił, spoglądając przez ociekające deszczem okno w miejsce, gdzie blednące nocne cienie wciąŜ igrały ze sobą we mgle. Par zacisnął usta. Twarz jego brata była irytująco spokojna. - Wiem, jaka jest między nimi róŜnica, Coll! - wypalił. - Nie, nie wiesz. - Coll potrząsnął głową. - Dla ciebie to jedno i to samo. Coś sobie postanowisz i na tym koniec. Tak właśnie było z duchem Allanona. Tak było z zadaniem odnalezienia Miecza Shannary, które ci powierzył. Tak jest i teraz. Nie ma znaczenia, jakie naprawdę są zwierzęta, pluszowe czy prawdziwe. WaŜne jest, jak ty je postrzegasz. - To nieprawda! - Ŝachnął się Par. - CzyŜby? Więc powiedz mi coś. Co stanie się jutro, jeśli się mylisz? Co do czegokolwiek. Co będzie, jeśli pieśń nie zadziała tak, jak sobie wyobraŜasz? Powiedz mi, Par. Co będzie, jeśli najzwyczajniej w świecie się mylisz? Par tak mocno zacisnął ręce na brzegu koca, Ŝe kostki jego palców zrobiły się białe. - Co będzie, jeśli pluszowe zwierzęta okaŜą się prawdziwe? - podjął Coll. - Co zamierzasz wtedy zrobić? - Odczekał chwilę, po czym powiedział: - Właśnie dlatego idę z tobą. - Jeśli się okaŜe, Ŝe się mylę, jakie znaczenie będzie miało, czy pójdziesz, czy nie? wykrzyknął z furią Par. Coll nie odpowiedział od razu. Potem znowu powoli przeniósł wzrok na Para. Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech. - Nie wiesz? Odwrócił się znowu. Par zagryzł wargi w bezsilnej złości. Deszcz wzmógł się na chwilę. Jego krople uderzały o drewniany dach szopy z nową siłą. Par poczuł się nagle mały i wystraszony. Wiedział, Ŝe jego brat ma rację, Ŝe jest nierozsądny i impulsywny, Ŝe jego naleganie, by raz jeszcze się udać do Dołu, naraŜa na niebezpieczeństwo Ŝycie ich wszystkich. Wiedział jednak równieŜ, Ŝe niczego to nie zmienia;
musiał tam iść. Coll równieŜ co do tego miał rację; decyzja została podjęta i juŜ nie mógł jej zmienić. Siedział wciąŜ wyprostowany i sztywny obok brata, nie poddając się swoim obawom, lecz w głębi duszy kulił się, usiłując się ukryć przed wszystkimi twarzami, jakie mu ukazywały. Potem Coll rzekł spokojnie: - Kocham cię, Par. I sądzę, Ŝe jeśli dobrze się nad tym zastanowić, to głównie dlatego z tobą idę. Par pozwolił jego słowom zawisnąć w ciszy, która nastąpiła, nie chcąc jej w Ŝaden sposób zakłócać. Czuł, jak się odpręŜa i rozprostowuje, a przez jego ciało przebiega fala ciepła. Kiedy wreszcie spróbował coś powiedzieć, głos odmówił mu posłuszeństwa. Z jego piersi dobyło się długie, wolne, niedosłyszalne westchnienie. - Potrzebuję cię, Coll - zdołał wreszcie z siebie wydobyć. - Naprawdę. Coll skinął głową. śaden z nich nic juŜ potem nie powiedział.
XXVIII Po swoim spotkaniu z Grimpondem Walker Boh powrócił do Hearthstone i przez większą część tygodnia zajęty był wyłącznie rozmyślaniem nad tym, co usłyszał. Pogoda była ładna, dni ciepłe i słoneczne, a powietrze wypełnione przyjemnymi zapachami leśnych drzew, kwiatów i strumieni. Czuł się bezpieczny w dolinie; był zadowolony ze swego odosobnienia. Pogłoska wystarczał mu za całe towarzystwo. Podczas długich spacerów, którymi Walker wypełniał dni, wielki kot bagienny podąŜał za nim, stąpając bezgłośnie po samotnych ścieŜkach, wzdłuŜ okrytych mchem brzegów strumieni, wśród potęŜnych starych drzew. Jego milcząca obecność dodawała otuchy. Nocą przesiadywali obaj na werandzie domu, kot drzemiąc, a człowiek - wpatrując się w gwiezdny baldachim nieba nad głową. WciąŜ rozmyślał. Nie mógł przestać. Wspomnienie słów Grimponda nie dawało mu spokoju nawet w domu, gdzie nic nie powinno mu zagrozić. Słowa te powracały natrętnie w jego myślach, zmuszając go do stawienia im czoła, do podjęcia próby rozstrzygnięcia, ile z tego, co szeptały, było prawdą, a ile kłamstwem. Wiedział, Ŝe tak będzie, jeszcze zanim poszedł na spotkanie z Grimpondem - Ŝe jego słowa będą niejasne i niepokojące, Ŝe będą zawierały zagadki i półprawdy, które sprawią, Ŝe pozostanie ze splątanym węzłem nitek prowadzących do odpowiedzi, których szukał, z węzłem, który jedynie jasnowidz byłby w stanie rozwikłać. Wiedział to, a jednak nie przypuszczał, Ŝe okaŜe się to aŜ tak wyczerpujące. Niemal od razu potrafił określić, gdzie znajduje się Czarny Kamień Elfów. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie oczy mogły obrócić człowieka w kamień, a głosy doprowadzić go do szaleństwa, jedno miejsce, gdzie zmarli spoczywali w całkowitej ciemności: Grobowiec Królów, głęboko we wnętrzu Smoczych Zębów. Mówiono, Ŝe został zbudowany jeszcze przed czasami druidów. Był to ogromny i niedostępny labirynt, gdzie grzebani byli zmarli monarchowie czterech krain, potęŜna krypta, do której Ŝywi nie mieli wstępu. Strzegł jej mrok, posągi zwane sfinksami, będące w połowie ludźmi, a w połowie zwierzętami, i potrafiące zmieniać Ŝywe stworzenia w kamień, oraz bezkształtne istoty zwane Zwiastunami Śmierci, które zajmowały odcinek grot zwany Korytarzem Wiatrów i których zawodzenie było w stanie w jednej chwili odwieść człowieka od zmysłów. Sam zaś grobowiec, gdzie pokryta runami wnęka skrywała Czarny Kamień Elfów, strzeŜony był przez węŜa Yalga. Jeśli wąŜ jeszcze Ŝył. Doszło bowiem do straszliwej bitwy między nim a druŜyną pod dowództwem Allanona, która w czasach Shei Ohmsforda wyruszyła na poszukiwanie Miecza
Shannary. DruŜyna natknęła się na węŜa niespodziewanie i była zmuszona wywalczyć sobie przejście. Nikt jednak nigdy nie zdołał ustalić, czy wąŜ przeŜył to starcie. O ile Walker wiedział, nikt nigdy tam nie powrócił, Ŝeby to sprawdzić. Było oczywiście moŜliwe, Ŝe Allanon tam kiedyś powrócił. Ale druid nigdy o tym nie wspomniał. Tak czy owak, trudność nie polegała na odkryciu, gdzie Kamień Elfów się znajduje, lecz na podjęciu decyzji, czy się po niego pójdzie, czy nie. Grobowiec Królów był niebezpiecznym miejscem, nawet dla kogoś takiego jak Walker, który miał mniej powodów do obaw niŜ zwykli śmiertelnicy. Magia, nawet magia druida, mogła nie zapewnić dostatecznej ochrony - a magia Walkera zawsze była o wiele słabsza od magii Allanona. Troskę Walkera budziło równieŜ to, czego Grimpond mu nie powiedział. W całej tej sprawie było z pewnością wiele tajemnic, których przed nim nie odsłonięte; Grimpond nigdy nie ujawniał wszystkiego, co wiedział. Coś skrywał i przypuszczalnie było to coś, co mogło zabić Walkera. Pozostawała jeszcze sprawa wizji. Było ich trzy, kaŜda następna bardziej niepokojąca od poprzedniej. W pierwszej Walker stał na chmurach ponad pozostałymi członkami małej gromadki, którzy przybyli do Hadeshornu, oraz duchem Allanona, pozbawiony jednej ręki, jakby na urągowisko po jego stwierdzeniu, Ŝe prędzej da sobie odrąbać rękę, niŜ pozwoli powrócić druidom. W drugiej zadawał śmierć kobiecie o srebrzystych włosach, magicznej istocie niezwykłej urody. W trzeciej Allanon trzymał go mocno, gdy śmierć wyciągała po niego ręce. Walker wiedział, Ŝe w kaŜdej z tych wizji jest odrobina prawdy - wystarczająco duŜo, by brać je pod uwagę, nie zaś po prostu odrzucać jako szyderstwo Grimponda. Wizje coś znaczyły; Grimpond pozostawił mu ich rozszyfrowanie. Walker Boh zastanawiał się więc. Mijały jednak dni, a odpowiedzi, których potrzebował, wciąŜ się nie pojawiały. Pewne było jedynie, gdzie Kamień Elfów się znajduje, i siła jego przyciągania oddziaływała na Mrocznego Stryja coraz mocniej, stanowiła pokusę, która wabiła go jak płomień świecy wabi ćmę, choć w tym wypadku ćma zdawała sobie sprawę z groŜącej jej śmierci, a mimo to ku niej leciała. I w końcu Walker równieŜ ku niej poleciał. Mimo swego postanowienia, Ŝe zaczeka, aŜ rozwikła zagadki Grimponda, uległ w końcu pragnieniu odzyskania zaginionego Kamienia Elfów. Tak długo zastanawiał się nad rozmową z potworem, Ŝe obrzydło mu powtarzanie jej w myślach. Uznał, Ŝe dowiedział się z niej tyle, ile był w stanie. Nie pozostawało mu nic innego, jak udać się na poszukiwanie Czarnego Kamienia Elfów i odkryć w ten sposób to, czego nie był w stanie odkryć inaczej. Wiedział, Ŝe będzie to niebezpieczne; lecz juŜ wcześniej wychodził
cało z niebezpieczeństw. Postanowił, Ŝe nie będzie się bał, a jedynie zachowa ostroŜność. Opuścił dolinę pod koniec tygodnia, wyruszając pieszo o świcie. Był ubrany w długą leśną opończę dla ochrony przed wiatrem i niepogodą i miał ze sobą jedynie plecak wypełniony prowiantem. Wiedział, Ŝe większość tego, czego moŜe potrzebować, znajdzie po drodze. Poszedł na zachód w stronę puszczy Darklin, nie oglądając się za siebie do chwili, aŜ Hearthstone znalazł się poza zasięgiem wzroku. Pogłoska pozostał na miejscu. Trudno było się rozstać z wielkim kotem; Walker czułby się lepiej, mając go przy sobie. Niewiele Ŝywych istot odwaŜyłoby się stawić czoło dorosłemu kotu bagiennemu. Lecz Pogłosce równieŜ groziłoby niebezpieczeństwo poza granicami Estlandii, gdzie nie mógłby się tak łatwo ukryć i byłby pozbawiony swej naturalnej osłony. Poza tym była to wyprawa Walkera i tylko jego. Nie umknęła mu ironia zawarta w jego decyzji odbycia wyprawy. Był wszak tym, który przysięgał, Ŝe nigdy nie będzie miał do czynienia z druidami i ich machinacjami. Niechętnie udał się z Parem do Hadeshornu. Opuścił spotkanie z duchem Allanona przekonany, Ŝe druid prowadzi grę z Ohmsfordami, uŜywając ich do własnych, ukrytych celów. Praktycznie wyrzucił Coglina ze swego domu, stwierdzając, Ŝe wysiłki tamtego mające na celu wprowadzenie go w tajniki magii raczej opóźniły jego rozwój, niŜ go przyspieszyły. Zagroził, Ŝe weźmie Kronikę druidów, którą starzec mu przyniósł, i wrzuci do najgłębszego bagna. Potem jednak przeczytał o Czarnym Kamieniu Elfów i wszystko się zmieniło. WciąŜ nie wiedział dlaczego. Po części winę ponosiła jego ciekawość, jego nienasycone pragnienie wiedzy. Czy istniało w ogóle coś takiego jak Czarny Kamień Elfów? Czy był w stanie przywrócić do istnienia zaginiony Paranor, jak obiecywała księga? Pytania wymagające odpowiedzi - nigdy nie potrafił oprzeć się urokowi ich tajemnic. Takie zagadki musiały zostać rozwiązane, ich sekrety wyjaśnione. Jakaś wiedza czekała na odkrycie. Temu celowi poświęcił wszystko. Chciał wierzyć, Ŝe do wyruszenia w drogę skłoniło go równieŜ jego poczucie uczciwości i współczucie. Pomimo tego wszystkiego, co myślał na temat druidów, w samym Paranorze - gdyby warownię rzeczywiście udało się przywrócić do istnienia - mogło się znajdować coś, co dopomogłoby czterem krainom w walce z cieniowcami. Jego niepokój budziła moŜliwość, Ŝe nie idąc, skazałby plemiona na przyszłość taką, jaką odmalował im duch druida. Wyruszając, obiecał sobie, Ŝe zrobi tylko tyle, ile musi, a na pewno nie więcej, niŜ uzna za rozsądne. Pozostanie, teraz i zawsze, własnym panem, a nie bezwolnym narzędziem, jakim chciał go uczynić duch Allanona. Dni były spokojne i upalne. Letni skwar nasilał się, gdy Walker przemierzał leśną głuszę. Chmury gromadziły się na zachodzie, gdzieś na południe od Smoczych Zębów.
Wiedział, Ŝe w górach będą na niego czekały burze. Przeszedł kawałek wzdłuŜ rzeki Chard, po czym skręcił w góry Wolfsktaag i zszedł z nich po drugiej stronie. Droga do Storlock zajęła mu trzy dni łatwego marszu. Tam uzupełnił swój prowiant przy pomocy Storów i rankiem czwartego dnia wyruszył w drogę przez równinę Rabb. Burze juŜ go wówczas dosięgły i zaczął padać powolny, jednostajny deszcz, pogrąŜając w szarości całą okolicę. Konne patrole Ŝołnierzy federacji i karawany kupców pojawiały się i znikały jak widma, nie dostrzegając go. W oddali rozlegały się przeciągłe grzmoty, wytłumione i leniwe w nieznośnym upale, jak pomruki niezadowolenia rozbrzmiewające wśród pustki. Walker spędził tę noc na równinie Rabb, chroniąc się przed deszczem w topolowym gaju. PoniewaŜ brakowało suchego drewna na ognisko, a Walker był juŜ kompletnie przemoczony, spał otulony w opończę, trzęsąc się z zimna i wilgoci. Rankiem deszcz osłabł. Chmury przerzedziły się, przepuszczając promienie szarego światła. Walker ze stoicyzmem otrząsnął się ze snu, zjadł zimny posiłek, złoŜony z owoców oraz sera, i ponownie ruszył w drogę. Przed nim wznosił się łańcuch Smoczych Zębów, posępny i mroczny. Dotarł do przełęczy prowadzącej do doliny S hale i Hadeshornu, a stamtąd do Grobowca Królów. Tam zatrzymał się tego dnia. Rozbił obóz pod nawisem skalnym, gdzie ziemia była jeszcze sucha. Nazbierał gałęzi, rozpalił ognisko, wysuszył ubranie i ogrzał się. Był teraz przygotowany na nadejście następnego dnia, w którym zamierzał zapuścić się do grot. Zjadł gorący posiłek i patrzył, jak na pustą okolicę wokół niego czarnym kirem chmur, mgły i nocy opada ciemność. Przez pewien czas myślał o swojej młodości i zastanawiał się, czy mógł coś zrobić, Ŝeby inaczej się ona ułoŜyła. Znów zaczął padać deszcz i świat poza kręgiem światła rzucanym przez jego małe ognisko zniknął w mroku. Spał dobrze, bez snów, bez nagłych przebudzeń. Kiedy się ocknął, czuł się wypoczęty i gotów do stawienia czoła losowi. Był pewny siebie, choć nie wolny od obaw. Deszcz znowu przestał padać. Przez jakiś czas słuchał odgłosów budzącego się wokół poranka, wypatrując ukrytych przestróg. Nie było Ŝadnych. Otulił się w opończę, zarzucił na ramiona plecak i ruszył w drogę. Ranek upływał, a Walker wciąŜ piął się w górę. Był teraz ostroŜniejszy. Na nagich skałach,
w
wąwozach
i
szczelinach
wypatrywał
poruszeń
mogących
oznaczać
niebezpieczeństwo, wśród cichych szelestów i szmerów usiłował wyłowić te naprawdę groźne. Poruszał się cicho i ostroŜnie, badając wzrokiem teren przed sobą, zanim się tam zapuścił, i uwaŜnie wybierając drogę. Góry przed nim były ogromne, opustoszałe i nieruchome - śpiące olbrzymy tak mocno wrośnięte w ziemię, Ŝe nawet gdyby w jakiś sposób zdołały się
przebudzić, stwierdziłyby, Ŝe nie są juŜ w stanie się poruszyć. Zszedł do doliny Shale. W jej zagłębieniu połyskiwały czarne i wilgotne skały, a wody Hadeshornu poruszały się jak gęsta, zielonkawa zupa. OstroŜnie obszedł jezioro, pozostawiając je za sobą. Dalej zbocze wznosiło się bardziej stromo i wspinaczka stała się trudniejsza. Wiatr zaczął się wzmagać, rozpędzając mgłę, aŜ w końcu powietrze stało się jasne i przejrzyste i między Walkerem a ziemią w dole znajdował się jedynie szary kobierzec chmur. Temperatura spadała, najpierw wolno, a potem gwałtownie, aŜ w końcu zrobiło się mroźno. Na skałach zaczął się pojawiać lód, a obok twarzy Walkera przelatywały wirujące płatki śniegu. Szczelniej otulił się opończą i parł do przodu. Potem tempo jego marszu osłabło i przez bardzo długi czas wydawało mu się, Ŝe w ogóle nie posuwa się naprzód. Nierówna i pokryta kamieniami ścieŜka wiła się wśród skał. Wiatr smagał go bezlitośnie, przenikając chłodem jego twarz i ręce i uderzając go tak mocno, Ŝe ledwie utrzymywał się na nogach. Zbocze góry wciąŜ wyglądało tak samo i nie sposób było powiedzieć, jak daleko zaszedł. Poniechał prób usłyszenia czy zobaczenia czegokolwiek poza tym, co znajdowało się bezpośrednio przed nim, i skupiał całą uwagę na ścieŜce pod stopami, kuląc się najmocniej, jak mógł, by osłonić się przed chłodem. Przyłapał się na tym, Ŝe myśli o Czarnym Kamieniu Elfów, o tym, jak będzie wyglądał i jaki będzie w dotyku, a takŜe jaką postać moŜe przybierać jego magia. Bawił się tą wizją w ciszy swego umysłu, usiłując zapomnieć o świecie, przez który szedł, i niewygodzie, jaką odczuwał. Utrzymywał ten obraz przed sobą jak latarnię i oświetlał nim sobie drogę. Było południe, kiedy wszedł do kanionu, szerokiej rozpadliny przebiegającej między potęŜnymi szczytami z ich pokrywą chmur i otwierającej się na dolinę, za którą znajdował się wąski, kręty przesmyk ginący wśród skał. Walker przeszedł dnem kanionu do przesmyku i pogrąŜył się w nim. Wiatr ucichł tymczasem do szeptu, echa dyszącego leciutko wśród nagłej ciszy. Wilgoć pochwycona przez wierzchołki gór ociekała w kałuŜe. Walker czuł, jak chłód ustępuje. Znów wyszedł ze swej skorupy, znowu stał się czujny i z napięciem przeszukiwał wzrokiem ciemne szczeliny i zagłębienia skalnego korytarza, którym podąŜał. Potem ściany się rozstąpiły i jego wędrówka dobiegła końca. Przed nim znajdowało się wejście do Grobowca Królów wykute w ścianie góry: potęŜna, czarna czeluść strzeŜona przez ustawionych po bokach olbrzymich, kamiennych straŜników, wyrzeźbionych w kształcie zakutych w zbroje rycerzy, z ostrzami mieczów wbitymi pionowo w ziemię. StraŜnicy stali u wylotu jaskini, z twarzami pobruŜdŜonymi przez wiatr i czas i z oczami utkwionymi w wędrowca, jakby naprawdę były w stanie widzieć.
Walker zwolnił kroku, po czym się zatrzymał. Droga z przodu spowita była całunem milczenia i mroku. Wiatr, którego echo wciąŜ jeszcze pobrzmiewało w jego uszach, zupełnie ucichł. Nawet przenikliwy ziąb przemienił się w odrętwiający, wyzbyty treści chłód. To, co Walker czuł w tej chwili, nie dałoby się porównać z niczym innym. Uczucie to oblepiało go od stóp do głów jak druga skóra, przenikało do jego ciała i sięgało w głąb kości. Było to przeczucie śmierci. Wsłuchiwał się w ciszę. Przeszukiwał wzrokiem mrok. Czekał. Pozwolił myślom wybiec w otaczającą go przestrzeń. Nie był w stanie niczego odkryć. Mijały minuty. W końcu Walker wyprostował się z determinacją, zarzucił na ramiona plecak i ponownie ruszył naprzód.
W Westlandii - tam, gdzie pustynia Tirfing rozciągała się na południe od spieczonych słońcem brzegów Mermidonu wzdłuŜ rozległych, pustych połaci moczarów Shroudslip - było upalne popołudnie. Lato było suche i trawy leŜały uschnięte nawet tam, gdzie chroniła je odrobina cienia. Tam, gdzie w ogóle go nie było, ziemia leŜała zupełnie naga. Wren Ohmsford siedziała oparta plecami o pień rozłoŜystego dębu w pobliŜu miejsca, gdzie konie piły wodę z błotnistej kałuŜy, i patrzyła, jak tarcza słońca czerwienieje na tle nieba, chyląc się ku zachodowi i końcowi dnia. Oślepiający blask nie pozwalał jej dojrzeć niczego, co mogło się zbliŜać z tamtej strony, i czujnie osłaniała ręką oczy. Co innego zostać przyłapaną na drzemce przez Gartha, a zupełnie co innego dać się zaskoczyć temu, kto ich śledzi, kimkolwiek on jest. W zamyśleniu ściągnęła usta. Upłynęły juŜ ponad dwa dni od czasu, kiedy po raz pierwszy spostrzegli, Ŝe ktoś depcze im po piętach - a raczej wyczuli to, poniewaŜ ich „cień” pozostawał starannie przed nimi ukryty. On albo ona czy teŜ ono - wciąŜ tego nie wiedzieli. Garth wrócił kawałek tego ranka, Ŝeby to sprawdzić, zrzuciwszy swoje pstrokate odzienie i przywdziawszy poplamiony błotem strój mieszkańców doliny. Przyciemnił twarz, dłonie i włosy, po czym zniknął wśród upału jak duch. Kimkolwiek był ten, kto ich śledził, czekała go przykra niespodzianka. Dzień miał się juŜ ku końcowi, a wielki nomada wciąŜ nie wracał. Ich „cień” mógł być bardziej przebiegły, niŜ sobie wyobraŜali. Czego on chce? - zastanawiała się. Tego ranka zadała to samo pytanie Garthowi, a on powoli przeciągnął palcem po gardle. Próbowała wysuwać argumenty przemawiające przeciwko temu, lecz bez głębszego
przekonania. Ten, kto ich śledził, mógł z powodzeniem być mordercą. Jej spojrzenie powędrowało ku wielkiej równinie na wschodzie. To bardzo denerwujące być w ten sposób śledzonym. Jeszcze bardziej niepokojące było uświadomienie sobie, Ŝe miało to przypuszczalnie coś wspólnego z jej pytaniami o elfy. Westchnęła nerwowo, poirytowana rozwojem wypadków. Wróciła ze spotkania z duchem Allanona wybita z równowagi, niezadowolona z tego, co usłyszała, niepewna, co powinna zrobić. Zdrowy rozsądek mówił jej, Ŝe to, o co prosił duch, jest niemoŜliwe. Lecz gdzieś w głębi duszy ów szósty zmysł, na którym tak bardzo polegała, szeptał jej, Ŝe moŜe tak nie jest, Ŝe druidzi zawsze wiedzieli więcej niŜ zwykli śmiertelnicy, Ŝe ostrzeŜenia i wskazówki udzielane przez nich ludziom plemion zawsze miały wielką wartość. Par w to wierzył. Przypuszczalnie poszukiwał juŜ zaginionego Miecza Shannary. I mimo Ŝe Walker opuścił ich rozwścieczony, przysięgając, Ŝe nigdy nie będzie miał nic wspólnego z druidami, jego gniew był tylko chwilowy. Był zbyt rozsądny, zbyt opanowany, by tak łatwo zbyć całą sprawę. Wiedziała, Ŝe podobnie jak ona, jeszcze raz wszystko dokładnie rozwaŜy. Smutno pokręciła głową. Przez pewien czas uwaŜała swoją decyzję za nieodwołalną. Przekonała samą siebie, Ŝe jej postępowaniem musi kierować zdrowy rozsądek, i powróciła z Garthem do swoich bliskich, odsuwając od siebie wszystko, co wiązało się z Allanonem i zaginionymi elfami. Lecz wątpliwości pozostały: dręczące uczucie, Ŝe w jej postanowieniu pozostawienia sprawy własnemu biegowi jest coś niewłaściwego. Zaczęła więc, niemal z niechęcią, rozpytywać o elfy. Było to dość łatwe; nomadowie byli wędrownym ludem i przemierzali w ciągu roku Westlandię od jednego końca do drugiego, uprawiając handel wymienny i zdobywając w ten sposób to, czego potrzebowali. Odwiedzali po drodze coraz to inne wioski i osady, I wciąŜ pojawiali się nowi ludzie, z którymi moŜna było porozmawiać. Co mogło im zaszkodzić, jeśli wypytała ich trochę o elfy? Czasami zadawała pytania wprost, czasami niemal Ŝartobliwie. Lecz wszystkie odpowiedzi, jakie otrzymywała, były jednakowe. Elfy zniknęły, nie było ich od niepamiętnych czasów, od czasów przed przyjściem na świat ich dziadków. Nikt nigdy nie widział elfa. Większość nie była pewna, czy w ogóle kiedyś istniały. Wren zaczęła w końcu czuć się nieswojo, zadając te pytania, i zastanawiała się, czy całkiem tego nie zaprzestać. Odłączyła się od swoich współplemieńców, by polować z Garthem. Chciała być sama, Ŝeby wszystko przemyśleć, mając nadzieję, Ŝe samotne rozwaŜania doprowadzą ją do rozwikłania problemu. Wtedy pojawił się ich „cień”, depczący im po piętach. I teraz zastanawiała się, czy
jednak za tym wszystkim coś się nie kryje. Kątem oka dostrzegła ruch, niewyraźną plamę wśród rozpalonej upałem równiny, i przezornie podniosła się na nogi. Kiedy stała nieruchomo w cieniu dębu, plama przybrała wyraźny zarys i okazało się, Ŝe to Garth. Olbrzymi nomada podbiegł do niej. Całe jego muskularne ciało okryte było potem. Nie wydawał się wcale zdyszany, jak niestrudzona maszyna, której nie był w stanie zaszkodzić nawet nieznośny letni skwar. Wykonał szybkie ruchy rękami, potrząsając przy tym głową. Kimkolwiek był ten, kto ich śledził, zdołał mu się wymknąć. Wren przytrzymała na chwilę jego spojrzenie, po czym podniosła z ziemi bukłak z wodą i podała mu go. Kiedy pił, oparła się o chropowaty pień dębu i wpatrywała w pustą równinę. Bezwiednie uniosła dłoń do skórzanego woreczka na szyi. W zamyśleniu obracała palcami jego zawartość. Fałszywe Kamienie Elfów. Jej talizman na szczęście. Jakie szczęście przynosiły jej teraz? Przemogła w sobie niepokój. Jej opalona twarz przybrała zdecydowany wyraz. To nie miało znaczenia. Co za duŜo, to niezdrowo. Nie lubiła być śledzona i zamierzała połoŜyć temu kres. Zmienią kierunek swej wędrówki, zatrą ślady, zawrócą raz i drugi, będą jechali całą noc, jeśli będzie trzeba, i raz na zawsze pozbędą się swego „cienia”. Zdjęła dłoń z woreczka, a jej oczy połyskiwały groźnie. Czasem samemu trzeba zadbać o własne szczęście.
Walker Boh wszedł ostroŜnie do Grobowca Królów, mijając bezszelestnie potęŜnych, kamiennych straŜników, i pogrąŜył się w panującym wewnątrz mroku. Przystanął na chwilę, czekając, aŜ jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Było tam światło, słaba zielonkawa fluorescencja, dobywająca się ze skały. Nie musiał zapalać pochodni, Ŝeby odnaleźć drogę. W jego myślach pojawił się na chwilę obraz jaskiń, rekonstrukcja tego, co spodziewał się tutaj znaleźć. Dawno temu Coglin narysował mu to na kartce papieru. Starzec sam nigdy nie był w tych jaskiniach, lecz inni druidzi byli, wśród nich Allanon. Coglin studiował zatem sporządzone przez nich mapy i wyjawił ich sekrety swojemu uczniowi. Walker był pewien, Ŝe odnajdzie drogę. Ruszył naprzód. Korytarz był szeroki i płaski, a jego ściany i podłoga wolne od ostrych występów i pęknięć. W niemal zupełnym mroku panowała cisza, głęboka i głucha, w której rozlegało się jedynie słabe echo jego kroków. Powietrze było przejmująco zimne. Był to chłód, który przez wieki przywierał do górskiej skały i rozgościł się tam na dobre. Przenikał ubranie Walkera, sprawiając, Ŝe wstrząsał nim dreszcz. Ogarnęły go nieprzyjemne uczucia - osamotnienia,
znikomości, daremności. Jaskinie swym ogromem czyniły z niego karła, maleńką istotę, której sama obecność w tak staroŜytnym, niedozwolonym miejscu stanowiła obrazę. Starał się odeprzeć te uczucia, zdając sobie sprawę, jak bardzo mogą go osłabić, i po krótkiej walce zniknęły one z powrotem w chłodzie i ciszy. Wkrótce potem dotarł do Tunelu Sfinksów. Znowu się zatrzymał, tym razem, Ŝeby uspokoić myśli, pogrąŜyć się głęboko w sobie, gdzie nie mogły go dosięgnąć skalne duchy. Kiedy się tam znalazł, spowity szeptami ostrzeŜenia i przestrogi, otulony słowami dającymi siłę, ruszył naprzód. Miał oczy utkwione w okrytej kurzem podłodze. Widział, jak kamienne płyty przesuwają się do tyłu pod jego stopami, i patrzył jedynie na kilka kroków przed siebie. W myślach widział sfinksy wznoszące się groźnie ponad nim, potęŜne, kamienne monolity wyrzeźbione tą samą ręką, która wykuła straŜników. Mówiono, Ŝe mają ludzkie twarze osadzone na ciałach zwierząt - stworzeń z innych epok, których nikt spośród Ŝyjących nigdy nie widział. Były stare, tak niesłychanie wiekowe, Ŝe ich Ŝycie moŜna było mierzyć setkami pokoleń śmiertelnych ludzi. Pod ich spojrzeniem przesunęło się tak wielu monarchów, unoszonych ze świata Ŝywych na wieczny spoczynek do ich górskich grobowców. Tak wielu by juŜ nigdy nie powrócić. Spójrz na nas! szeptały. Patrz, jakie jesteśmy wspaniałe! Czuł na sobie ich wzrok, słyszał w myślach szept ich głosów, czuł, jak szarpią i rozdzierają ochronne warstwy, w które się spowił, błagając go, by spojrzał w górę. Szedł teraz szybciej, usiłując zagłuszyć w sobie ich szepty, opierając się pragnieniu usłuchania ich. Kamienne potwory zdawały się wyć do niego, szorstko i natarczywie. Walkerze Bohu! Spójrz na nas! Musisz! Posuwał się naprzód, z myślami rozedrganymi od ich głosów, czując, jak topnieje jego determinacja. Pomimo chłodu miał twarz zroszoną potem, a jego mięśnie napinały się boleśnie. Zgrzytał zębami, zŜymając się na swoją słabość i strofując samego siebie, przypominając sobie nagle z goryczą i zwątpieniem, Ŝe Allanon szedł tędy przed nim, mając siedmiu ludzi pod swoją opieką, i nie uległ. W końcu on takŜe nie uległ. Tak, jak wcześniej myślał, jak sobie postanowił, dotarł do końca groty i wszedł do korytarza po drugiej stronie. Szepty ucichły i zupełnie ustały. Sfinksy zostały za jego plecami. Znowu podniósł wzrok, rozwaŜnie oparł się pragnieniu spojrzenia do tyłu i raz jeszcze ruszył naprzód. Tunel stał się węŜszy i wijąc się, zaczął opadać w dół. Walker zwolnił, nie wiedząc, co moŜe się czaić w jego ciemnych zakamarkach. Jarzyły się tu tylko niewielkie plamy zielonkawego światła i w korytarzu panował gęsty mrok. Walker posuwał się naprzód skulony,
pewien, Ŝe coś, czego obecność wyczuwał coraz wyraźniej z kaŜdym stawianym krokiem, szykuje się do ataku na niego. Przez chwilę rozwaŜał posłuŜenie się magią do oświetlenia korytarza, Ŝeby móc lepiej zobaczyć, co się przed nim chowa, lecz zaraz odrzucił ten pomysł. Gdyby przywołał magię, dałby poznać temu czemuś, Ŝe rozporządza specjalną mocą. Pomyślał, Ŝe lepiej będzie to zachować w sekrecie. Broń ta najlepiej mu posłuŜy, jeśli uŜyje jej niespodziewanie. Nic się jednak nie pojawiło. Wzruszeniem ramion otrząsnął z siebie niepokój i szedł naprzód, aŜ w końcu korytarz wyprostował się i zaczął się znowu rozszerzać. Wówczas usłyszał ów odgłos. Wiedział, Ŝe się zbliŜa, Ŝe uderzy w jednej chwili z całym impetem, a jednak nie był przygotowany, kiedy się rozległ. Omiótł go szaleńczy dźwięk, oplatając się wokół niego z mocą Ŝelaznych łańcuchów, i pociągnął go naprzód. Było to wycie wichrów w kanionie, świst i ryk wichury ponad równiną, grzmot morza uderzającego o nadbrzeŜne skały. A pod spodem, pod samą skórą tego dźwięku, rozległ się przeraŜający wrzask istot cierpiących niewyobraŜalny ból, trących kośćmi o skalną ścianę jaskini. Walker Boh gorączkowo zaczął zbierać siły do obrony. Znajdował się w Korytarzu Wiatrów i dopadły go Zwiastuny Śmierci. W jednej chwili odgrodził się od wszystkiego, powstrzymując przeraźliwe dźwięki siłą woli, od której aŜ się zatoczył, i skupiając się w myślach na jednym obrazie - na swoim własnym wizerunku. Zbudował ten obraz z linii i cieni, wypełniając go barwą, nadając mu Ŝywotność, siłę i determinację. Zaczął iść naprzód. Stłumił odraŜające odgłosy, aŜ pozostało z nich jedynie osobliwe brzęczenie, które unosiło się z trzepotem wokół niego, usiłując przedostać się do jego wnętrza. Powoli pozostawiał za sobą Korytarz Wiatrów, posępną i pustą grotę, w której wszystko było niewidzialne oprócz zawodzenia - zawirowania barwy, które rozświetlało mrok jak oszalała błyskawica. Walker nie mógł go w Ŝaden sposób uciszyć. Wrzaski i wycie uderzały o niego, chłoszcząc jego ciało, jakby były Ŝywymi istotami. Podobnie jak pod atakiem sfinksów czuł, Ŝe jego siły się wyczerpują, a jego opór słabnie. Furia natarcia była przeraŜająca. Usiłował mu się przeciwstawić, narastało w nim jednak uczucie desperacji, gdy widział, jak jego wizerunek, który sam przed chwilą stworzył, zaczyna się rozmywać i ginąć. Tracił panowanie nad sytuacją. Czuł, Ŝe jeszcze minuta albo dwie, a jego opór zupełnie się załamie. I wtedy, raz jeszcze, zdołał się wymknąć, kiedy juŜ się zdawało, Ŝe musi ulec. Potykając się, wszedł z Korytarza Wiatrów do znajdującej się za nim groty. Wrzaski ucichły. Walker oparł się o najbliŜszą ścianę i osunął po gładkiej skale na ziemię, drŜąc na całym ciele. Oddychał wolno i równomiernie, powoli dochodząc do siebie. Czas zwolnił bieg i Walker na
chwilę pozwolił sobie zamknąć oczy. Kiedy je znowu otworzył, spostrzegł potęŜne kamienne wrota, przymocowane do skały Ŝelaznymi zawiasami. W ich skrzydłach wykute były runy, staroŜytne znaki, czerwone jak ogień. Dotarł do Rotundy - grobowca, w którym pochowani byli królowie czterech krain. Dźwignął się na nogi, zarzucił na ramiona plecak i podszedł do wrót. Przez chwilę przyglądał się znakom, po czym ostroŜnie połoŜył na nich rękę i popchnął. Wrota otworzyły się i Walker Boh wszedł do środka. Stał w olbrzymiej, kolistej grocie, pociętej smugami zielonkawego światła i cienia. WzdłuŜ ścian wznosiły się zamurowane sarkofagi, w których spoczywali zmarli. Uroczyste i ponadczasowe posągi strzegły swych pogrzebanych władców. Przed kaŜdym spiętrzone były bogactwa jego pana w szkatułach i skrzyniach - klejnoty, futra, broń, wszelkiego rodzaju skarby. Ledwie je moŜna było rozpoznać pod grubą warstwą kurzu. Ściany komnaty wznosiły się tak wysoko, Ŝe w końcu ginęły z oczu; sklepienie było nieprzeniknionym baldachimem mroku. Komnata wydawała się zupełnie odarta z Ŝycia. Na jej przeciwległym końcu widoczne były drugie zamknięte wrota. Za nimi mieszkał kiedyś wąŜ Valg. Znajdował się tam Stos Zmarłych, ołtarz, na którym zmarli władcy czterech krain leŜeli na marach przez określoną ilość dni, zanim zostali pochowani. Kamienne schody zbiegały od ołtarza do sadzawki z wodą, w której ukrywał się Valg. WąŜ miał rzekomo strzec zmarłych. Walker nie zdziwiłby się jednak, gdyby usłyszał, Ŝe po prostu się nimi Ŝywił. Przez długą chwilę nasłuchiwał odgłosów czyjegoś ruchu lub oddechu. Nie usłyszał niczego. Przyjrzał się grobowcowi. Tutaj ukryty był Czarny Kamień Elfów - nie w grocie z tyłu. Jeśli się pośpieszy i zachowa ostroŜność, moŜe nie będzie musiał się przekonywać, czy wąŜ Valg wciąŜ jeszcze Ŝyje. Zaczął się wolno i bezszelestnie przesuwać obok krypt zmarłych, ich posągów i bogactw. Nie zwracał uwagi na skarby; wiedział od Coglina, Ŝe pokryte są trucizną zabijającą natychmiast kaŜdego, kto ich dotknie. Szedł naprzód, omijając kaŜdy bastion śmierci, przyglądając się skalnym ścianom i zdobiącym je runom. Obszedł komnatę w koło i znalazł się z powrotem w punkcie wyjścia. Nic. Zmarszczył w zamyśleniu czoło. Gdzie była wnęka zawierająca Czarny Kamień Elfów? Przyjrzał się grocie po raz drugi, przenikając spojrzeniem mgiełkę zielonkawego światła i wędrując wzrokiem od jednego mrocznego zagłębienia do drugiego. Musiał coś
przeoczyć. Ale co? Na chwilę zamknął oczy, pozwalając swym myślom wybiec na zewnątrz i przeszukać mrok. Wyczuwał obecność czegoś maleńkiego, co zdawało się szeptać jego imię. Znowu otworzył oczy. Jego szczupła twarz stęŜała z napięcia. To coś nie znajdowało się w ścianie, lecz w podłodze! Znowu ruszył przed siebie, tym razem na wprost przez komnatę, dając się prowadzić temu, co jak czuł, juŜ tam nań czekało. To Czarny Kamień Elfów, wywnioskował. Kamień Elfów mógł posiadać własne Ŝycie, istnienie, w które mógł się przyoblec, jeśli został do tego wezwany. Walker oddalił się od posągów i ich skarbów, od grobowców, juŜ nawet ich nie widział, mając spojrzenie utkwione w punkcie niemal w samym środku groty. Dotarłszy do tego miejsca, znalazł prostokątną kamienną płytę spoczywającą płasko na podłodze. Były na niej wykute runy, znaki tak wytarte, Ŝe nie był w stanie ich odcyfrować. Zawahał się, zaniepokojony tym, Ŝe napisy są tak zniszczone. Lecz jeśli runy te były pismem elfów, to mogły mieć tysiące lat; nie mógł oczekiwać, Ŝe będzie w stanie je teraz odczytać. Uklęknął, samotna postać na środku groty, oddzielona nawet od umarłych. Przetarł dłonią kamienne znaki i jeszcze przez chwilę próbował je odcyfrować. Potem, straciwszy cierpliwość, dał za wygraną. Obiema rękami popchnął kamień. Płyta ustąpiła z łatwością, przesuwając się bezszelestnie na bok. Serce zabiło mu szybciej z podniecenia. Otwór pod spodem był ciemny, tak spowity mrokiem, Ŝe Walker nie był w stanie niczego dojrzeć. A jednak było tam coś... Zapominając na chwilę o ostroŜności, która tak dobrze mu słuŜyła, Walker Boh sięgnął ręką w głąb otworu. Natychmiast coś owinęło mu się wokół dłoni, chwytając go. Nastąpił moment rozdzierającego bólu, a potem odrętwienie. Próbował się wyrwać, lecz nie był w stanie zrobić ruchu. Ogarnęła go panika. WciąŜ nie widział tego, co jest w środku. Zdesperowany, uŜył magii. Jego wolna ręka przywołała światło i skierowała je szybko w głąb otworu. To, co ujrzał, zmroziło mu krew w Ŝyłach. Nie było tam Kamienia Elfów. Zamiast tego wokół jego ręki ciasno opleciony był wąŜ. Nie był to jednak zwyczajny wąŜ. Było to coś o wiele bardziej niebezpiecznego i od razu to rozpoznał. Był to asfinks, istota z dawnych legend, stworzona w tym samym czasie, co jej potęŜni pobratymcy w grotach z tyłu - sfinksy. Asfinks jednak był istotą z krwi i kości, dopóki nie zaatakował. Dopiero wtedy obracał się w kamień. A wraz z nim kamieniała jego ofiara.
Walker kurczowo zacisnął zęby na widok tego, co się teraz działo. Jego ręka zaczynała juŜ szarzeć, a wąŜ wciąŜ był ciasno owinięty wokół niej, martwy juŜ i zesztywniały, przyrośnięty cięŜkim splotem do dna wnęki, od którego nie sposób go było oderwać. Walker Boh gwałtownie szarpnął ręką, usiłując się wyrwać z uścisku potwora. Nie było jednak ucieczki. Był usidlony w kamieniu, przykuty do asfinksa i podłogi groty równie mocno, jakby krępowały go łańcuchy. Ogarnął go strach, przeszywając go jak nóŜ raniący ciało. Był otruty. Podobnie jak ręka, całe jego ciało miało obrócić się w kamień. Powoli. Nieubłaganie. AŜ stanie się posągiem.
XXIX Ranek przyniósł na Występie zmianę pogody, kiedy czoło burzy przechodzącej nad Tyrsłs przesunęło się na północ ku Parma Key. Było jeszcze ciemno, kiedy na niebo napływać zaczęły pierwsze czarne chmury, przesłaniając księŜyc i gwiazdy i sprawiając, Ŝe ziemię spowił nieprzenikniony mrok. Potem ustał szum wiatru, zanim którykolwiek z tych banitów, którzy nie spali jeszcze w obozie, to zauwaŜył. Powietrze było nieruchome i cięŜkie. Spadło kilka kropli deszczu, rozpryskując się na zwróconych ku górze twarzach straŜników i pozostawiając na suchych i zakurzonych skałach urwiska szybko rosnące plamy. Wszystko ucichło, kiedy krople zaczęły spadać szybciej. Z poszycia lasu w dole sączyła się para, wznosząc się ponad wierzchołki drzew i mieszając się z chmurami, aŜ nawet najbystrzejsze oczy przestały cokolwiek widzieć. Gdy wreszcie nastał brzask, pojawił się jako błyszcząca linia wzdłuŜ wschodniego horyzontu, tak nikła, Ŝe prawie jej nie zauwaŜono. Padał juŜ wtedy rzęsisty, jednostajny deszcz, przed którym wszyscy, nawet straŜe, usiłowali się gdzieś schronić. Dlatego właśnie nikt nie spostrzegł pełzacza. Musiał wyjść z lasu pod osłoną ciemności i zaczął się wspinać po ścianie urwiska, kiedy chmury przesłoniły jedyne światło, jakie mogło ujawnić jego obecność. Rozlegały się odgłosy drapania, kiedy wspinał się po skale, chrobot jego szponów i pancerza, kiedy podciągał się do góry, lecz dźwięki te ginęły wśród huku odległych grzmotów, szumu deszczu i krzątaniny ludzi i zwierząt w obozie. Poza tym banici pełniący wartę byli zmęczeni i przekonani, Ŝe nic nie wydarzy się przed świtem. Pełzacz siedział im juŜ niemal na karku, kiedy uświadomili sobie swój błąd i zaczęli krzyczeć. Okrzyki wyrwały Morgana ze snu. Zasnął w osikowym lasku na drugim końcu cypla, wciąŜ zastanawiając się, co począć ze swoimi podejrzeniami dotyczącymi toŜsamości zdrajcy. LeŜał zwinięty w kłębek pod koroną największego drzewa, szczelnie otulony przed zimnem swoim myśliwskim płaszczem. Jego mięśnie były tak obolałe i zdrętwiałe, Ŝe z początku nie mógł wstać. Lecz okrzyki stały się wkrótce bardziej gorączkowe i pełne przeraŜenia. Nie zwaŜając na ból, dźwignął się na nogi, wyciągnął miecz, który miał przytroczony do pleców, i potykając się, wyszedł na deszcz. Na cyplu panował nieopisany chaos. MęŜczyźni biegali tam i z powrotem z dobytą bronią, wyglądając jak mroczne cienie w szarej i spowitej deszczem scenerii. Pojawiło się kilka pochodni, jasnych świateł w ciemności, lecz ich płomienie niemal od razu zgasiła ulewa.
Morgan pośpieszył do przodu, podąŜając za tłumem i wypatrując w mroku źródła tego szaleństwa. I wtedy go zobaczył. Pełzacz znajdował się na szczycie urwiska. Wyłonił się z przepaści i górował nad umocnieniami banitów i ludźmi, którzy usiłowali mu zagrozić. Szpony wbił głęboko w skałę. Na jednym z jego potęŜnych kleszczy wisiał martwy męŜczyzna, niemal przecięty wpół - jeden z wartowników, który spostrzegł, co się dzieje. Banici rzucili się desperacko naprzód, chwytając drągi i dzidy, wbijając je w potęŜne ciało pełzacza i rozpaczliwie próbując zepchnąć potwora z powrotem w przepaść. Lecz bestia była olbrzymia; wznosiła się nad nimi jak ściana. Morgan zwolnił przeraŜony. Z równym powodzeniem mogli próbować odwrócić bieg rzeki. Niczego tak wielkiego nie da się ruszyć z miejsca przy uŜyciu jedynie ludzkich sił. Pełzacz zrobił wypad do przodu, rzucając się na napastników. Drągi i dzidy złamały się jak zapałki, kiedy na nich natarł. MęŜczyźni, którzy znaleźli się pod nim, zginęli od razu, a kilku innych zostało szybko pochwyconych w kleszcze. Cały odcinek umocnień Występu zawalił się pod cięŜarem potwora. Banici cofnęli się, kiedy zgarbiony ruszył w ich stronę, miaŜdŜąc broń, składy z zapasami i szałasy, chwytając wszystko, co się ruszało. Na jego ciało spadały ciosy mieczów i noŜy, lecz zdawały się nie robić na nim Ŝadnego wraŜenia. Parł nieubłaganie naprzód, usiłując pochwycić ludzi, którzy się przed nim cofali, i niszcząc wszystko na swej drodze. - Wolno urodzeni! - rozległ się nagle okrzyk. - Do mnie! Nie wiadomo skąd pojawił się Padishar Creel, jaskrawoszkarłatna postać wśród deszczu i mgły, zwołując swoich ludzi. Odkrzyknęli mu w odpowiedzi i popędzili, by stanąć u jego boku. Szybko uformował ich w druŜyny; połowa z nich zaatakowała pełzacza potęŜnymi Ŝerdziami, by unieruchomić jego kleszcze, a pozostali przypadli z mieczami do jego boków i grzbietu. Pełzacz wił się i skręcał, lecz posuwał się naprzód. - Wolno urodzeni, wolno urodzeni! - W bladym świetle brzasku rozlegały się okrzyki i wypełniały powietrze swą furią. Nagle pojawił się Axhind i jego górskie trolle. Ich potęŜne ciała od stóp do głów okryte były pancerzem, a w rękach dzierŜyły swe olbrzymie topory bitewne. Natarły na pełzacza od przodu, usiłując odrąbać mu kleszcze. Trzy zginęły niemal od razu, rozerwane na kawałki tak szybko, Ŝe pozostała z nich tylko masa zakrwawionych członków. Inne jednak wywijały toporami z taką zajadłością, Ŝe strzaskały w końcu lewe kleszcze, które zwisały teraz złamane i bezuŜyteczne. W kilka chwil później odrąbały je zupełnie. Pełzacz zwolnił. Droga za nim usłana była ciałami zabitych. Morgan stał wciąŜ między
potworem a jaskiniami, nie wiedząc, co ma robić, i nie mogąc pojąć dlaczego. Miał uczucie, jakby ugrzązł w ruchomych piaskach. Zobaczył, jak bestia odrywa się przednimi łapami od ziemi. Uniosła w górę głowę i kleszcze i zawisła nieruchomo jak mający zaatakować wąŜ, wsparta na dolnej części ciała i gotowa rzucić się na napastników i zmiaŜdŜyć ich. Trolle i banici w pośpiechu odstąpili do tyłu, wymieniając ostrzegawcze okrzyki. Morgan szukał wzrokiem Padishara, lecz herszt banitów gdzieś przepadł. Góral nie mógł go nigdzie znaleźć. Przez chwilę myślał, Ŝe Padishar zginął. Po czole do oczu spływał mu deszcz i niecierpliwie mrugał powiekami, by strząsnąć jego krople. Zacisnął dłoń na rękojeści pałasza, lecz dalej trzymał się z tyłu. Pełzacz krok po kroku posuwał się naprzód, rozglądając się na prawo i lewo, by uchronić się przed atakiem. Machnięciem ogona odrzucił na bok kilku ludzi. Sypały się na niego dzidy i strzały, odbijając się od jego pancerza. Niepowstrzymanie parł naprzód, spychając obrońców coraz bliŜej jaskiń. Wkrótce mieli się znaleźć w potrzasku. Morgan Leah trząsł się cały. Zrób coś! wrzeszczały jego myśli. W tej samej chwili u wylotu najdłuŜszej jaskini Występu pojawił się znowu Padishar, wołając do swoich ludzi, Ŝeby się cofnęli. Coś wielkiego ukazało się za nim, przemieszczając się ze skrzypieniem i turkotem. Morgan usiłował przeniknąć wzrokiem ciemność i mgłę. Pojawiły się szeregi męŜczyzn ciągnących za liny i obiekt zaczął przybierać kształt. Kiedy wysunął się z jaskini na światło, Morgan zobaczył go wyraźnie. Była to ogromna drewniana kusza. Padishar polecił obsłudze wytoczyć ją na pozycję na wprost pełzacza. Na machinie stał Chandos, który za pomocą cięŜkiej korby napinał cięciwę. ZałoŜono potęŜną, ostrą strzałę. Pełzacz zawahał się, jakby próbował ocenić niebezpieczeństwo groŜące mu od tej nowej broni. Następnie pochylony nieznacznie ruszył naprzód, wyczekująco klekocząc nie uszkodzonymi kleszczami. Padishar rozkazał, aby wystrzelono pierwszy pocisk, kiedy bestia znajdowała się jeszcze w odległości dwudziestu metrów. Strzał chybił celu. Pełzacz wydłuŜył krok i Chandos w pośpiechu ponownie naciągnął cięciwę. Kusza wystrzeliła powtórnie, lecz pocisk ześliznął się na kawałku pancerza i odskoczył w bok. Pełzacz się zatoczył. Siła uderzenia zatrzymała go na chwilę, lecz zaraz się wyprostował i ruszył dalej. Morgan zorientował się od razu, Ŝe nie będzie czasu na trzeci strzał. Pełzacz był zbyt blisko. Chandos pozostał jednak na kuszy, rozpaczliwie próbując po raz trzeci napiąć cięciwę. Pełzacz znajdował się w odległości zaledwie kilku kroków. Banici i trolle nękali go ze wszystkich stron, wymachując toporami i mieczami, lecz potwór nie dawał się powstrzymać.
Uznał, Ŝe tylko kuszy musi się obawiać, i posuwał się ku niej szybko, chcąc ją zniszczyć. Chandos załoŜył na cięciwę trzeci pocisk i sięgnął do spustu. Spóźnił się. Pełzacz rzucił się do przodu i zwalił na kuszę, roztrzaskując jej mechanizm. Drewniana konstrukcja rozpadła się na kawałki, a koła podtrzymujące machinę załamały się. Chandos został odrzucony w noc. Ludzie rozpierzchli się z krzykiem na wszystkie strony. Pełzacz poruszył się na szczątkach kuszy, po czym dźwignął się niespiesznie, wyczuwając swe zwycięstwo i wiedząc, Ŝe musi dokonać jeszcze tylko jednego wypadu, by dokończyć dzieła. Lecz Padishar Creel był szybszy. Kiedy inni banici uciekali, Chandos leŜał nieprzytomny w ciemności, a Morgan walczył ze swoim niezdecydowaniem, Padishar zaatakował. Widoczny jedynie jako szkarłatna plama we mgle i półmroku deszczowego poranka, schwycił jedną ze strzał kuszy, która wypadła z pojemnika, wskoczył pod pełzacza i wsparł strzałę pionowo o ziemię. Potwór tak był zajęty niszczeniem kuszy, Ŝe go nie zauwaŜył. Zwalił się ponownie całym cięŜarem na strzaskaną machinę, opadając na strzałę o Ŝelaznym grocie. Siła jego upadku sprawiła, Ŝe strzała przebiła pancerz i ciało, przeszywając go na wylot. Padishar ledwie zdąŜył się wyturlać, kiedy pełzacz uderzył o ziemię. Potwór odchylił się do tyłu, trzęsąc się z bólu i zdumienia, nabity na strzałę. Stracił równowagę i przewrócił się na bok, wijąc się rozpaczliwie i usiłując wyrwać mordercze ostrze. Runął na ziemie, brzuchem do góry, i zwinął się w kłębek. - Wolno urodzeni! - krzyknął Padishar Creel i banici oraz trolle rzucili się na potwora. Kawałki jego ciała leciały na wszystkie strony pod uderzeniami mieczy i toporów. Drugie kleszcze zostały odrąbane. Padishar krzyczał słowa zachęty do swoich ludzi, atakując wraz z nimi i wymachując pałaszem z całej siły. Walka była straszliwa. Pełzacz, choć cięŜko zraniony, wciąŜ był groźny. Przygniatał i miaŜdŜył ludzi swoim cięŜarem, odrzucał ich daleko, miotając się w zapamiętaniu, i rozdzierał ich szponami. Wszelkie próby unieszkodliwienia go spełzały na niczym, aŜ w końcu ktoś przybiegł z jeszcze jedną z rozsypanych strzał do kuszy i wbił ją przez oko potwora do jego mózgu. Pełzacz wierzgnął ostatni raz i znieruchomiał. Morgan Leah przyglądał się temu wszystkiemu jakby z wielkiej odległości, zbyt oddalony od tego, co się działo, by móc się na coś przydać. Ciągle się trząsł, kiedy wszystko się skończyło. Był zlany potem. Nie kiwnął palcem, Ŝeby pomóc. Po tym zdarzeniu w obozie banitów zaczęło narastać przekonanie, Ŝe Występ przestał być niezdobyty. Niemal od razu stało się to widoczne. Padishar popadł w najczarniejszy nastrój. Złorzeczył wszystkim, wściekły na federację za posłuŜenie się pełzaczem, na martwego potwora za dokonane przezeń spustoszenia, na straŜe za to, Ŝe nie okazały się bardziej
czujne, a zwłaszcza na siebie - Ŝe nie był lepiej przygotowany. Jego ludzie z ociąganiem wykonywali swoje zadania. Stanowili teraz zniechęconą gromadę, człapiącą cięŜko przez deszcz i ciemność i mruczącą posępnie pod nosem. Jeśli federacja przysłała jednego pełzacza, mówili, co moŜe jej przeszkodzić w przysłaniu następnego? Jeśli następny zostanie przysłany, co zrobią, aby go powstrzymać? A co uczynią, jeśli federacja przyśle jeszcze coś gorszego? Osiemnastu ludzi zginęło podczas ataku, a dwakroć tyle odniosło rany. Niektórzy z nich mieli umrzeć przed końcem dnia. Padishar polecił, aby pochowano poległych na drugim końcu cypla, a rannych przeniesiono do największej jaskini, w której urządzono prowizoryczny szpital. W obozie były lekarstwa oraz kilku ludzi biegłych w leczeniu ran bitewnych, lecz banici nie mieli dostępu do usług prawdziwego uzdrowiciela. Krzyki rannych i umierających nie milkły wśród ciszy wczesnego poranka. Pełzacz został zawleczony na krawędź urwiska i zepchnięty w dół. Było to trudne, wyczerpujące zadanie, lecz Padishar nie zniósłby obecności potwora na cyplu ani sekundy dłuŜej. UŜyto lin i bloków. Jednym końcem lin obwiązano zewłok potwora, a drugi schwyciły w ręce dziesiątki ludzi, którzy wspólnym wysiłkiem przeciągnęli pełzacza cal po calu przez spustoszony obóz. Zajęło to banitom cały ranek. Morgan pracował wraz z nimi, nie odzywając się do nikogo, usiłując nie rzucać się w oczy i wciąŜ próbując zrozumieć, co się z nim stało. W końcu to pojął. WciąŜ jeszcze próbował wraz z innymi zaciągnąć pełzacza na krawędź cypla. Był zmęczony i obolały, lecz jego umysł pracował nieoczekiwanie jasno. To Miecz Leah był odpowiedzialny za jego stan, uświadomił sobie nagle, a dokładniej - zawarta w nim magia czy teŜ magia, którą wcześniej zawierał. To utrata magii sparaliŜowała go i sprawiła, Ŝe był taki niezdecydowany i wylękniony. Kiedy odkrył magię Miecza, sądził, Ŝe jest niezwycięŜony. To uczucie potęgi nie dawało się porównać z niczym, czego wcześniej doświadczał albo co w ogóle uwaŜał za moŜliwe. Dysponując taką siłą, mógł zrobić wszystko. WciąŜ pamiętał, co czuł, stojąc praktycznie samotnie przeciwko cieniowcom w Dole. To było cudowne. Porywające. Lecz równieŜ wyczerpujące. Za kaŜdym razem, kiedy przyzywał moc, zdawała się ona coś z niego wysysać. Kiedy złamał Miecz Leah i utracił wszelką władzę nad magią, zdał sobie sprawę, jak wiele ona z niego wyssała. Niemal od razu poczuł zmianę w sobie. Padishar twierdził, Ŝe się myli, mówił, Ŝe zapomni o swojej stracie, Ŝe dojdzie do siebie i z czasem stanie się taki, jaki był wcześniej. Teraz wiedział, Ŝe tak nie jest. Nigdy nie dojdzie do siebie - w kaŜdym razie nie w pełni. To, Ŝe kiedyś posiadał władzę nad magią, zmieniło go nieodwracalnie. Nie potrafił się jej wyrzec, bez niej nie był tym samym człowiekiem. ChociaŜ posiadał ją krótko, skutek tego stanu
był trwały. Pragnął jej znowu. Bez niej był zgubiony, czuł się zdezorientowany i wystraszony. To z tej przyczyny nie ruszył się z miejsca podczas starcia z pełzaczem. Nie oznaczało to, Ŝe utracił poczucie tego, co powinien zrobić ani jak to powinien zrobić. Po prostu nie potrafił juŜ wezwać na pomoc magii. Przyznanie się do tego przed sobą kosztowało go tak wiele, Ŝe nawet nie potrafił tego określić. Nie przestawał pracować, jak pozba wioną uczuć maszyna, poraŜony świadomością, Ŝe utrata magii mogła go tak obezwładnić. Ukrył się w swoich myślach, w deszczu i szarości, mając nadzieję, Ŝe nikt - a zwłaszcza Padishar Creel - nie zauwaŜy jego załamania, i zastanawiając się z przeraŜeniem, co zrobi, jeśli się to powtórzy. Po pewnym czasie przyłapał się na tym, Ŝe myśli o Parze. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tym, co dla Ohmsforda oznaczać musi konieczność ciągłego zmagania się ze swoją magią. Zmuszony do uświadomienia sobie, czym dla niego samego jest magia Miecza Leah, Morgan zrozumiał, jaką trudność musiało to sprawiać Parowi. W jaki sposób jego przyjaciel nauczył się Ŝyć z mocą pieśni, na której nie mógł w pełni polegać? Co czuł, kiedy go zawodziła, jak zdarzyło się tylekroć podczas ich wyprawy w poszukiwaniu Allanona? Jak udawało mu się godzić z własną słabością? Świadomość, Ŝe Ohmsford znajdował na to jakiś sposób, napawała go pewną otuchą. Około południa pełzacz został usunięty, a zniszczenia poczynione przez niego w obozie - w większości naprawione. Deszcz w końcu ustał. Burza przesunęła się na wschód, zawadzając po drodze o wierzchołki Smoczych Zębów. Chmury postrzępiły się i pojawiło się światło słoneczne padające długimi, wąskimi smugami, mieniącymi się na tle ciemnozielonego przestworu Parma Key. Federacja niezwłocznie podciągnęła katapulty i machiny oblęŜnicze, ponawiając ataki na Występ. Katapulty miotały kamienie, a wieŜe oblęŜnicze obsadzili łucznicy prowadzący nieprzerwany ogień w kierunku obozu banitów. Nie podejmowano próby wspięcia się na górę, atak był ograniczony do ciągłego ostrzału Występu i jego mieszkańców, trwającego przez całe popołudnie i kontynuowanego wieczorem. Banici nie mogli nic zrobić, Ŝeby go powstrzymać, napastnicy znajdowali się zbyt daleko i byli za dobrze osłonięci. Poza jaskiniami nie było Ŝadnego miejsca, gdzie bezpiecznie moŜna się było poruszać. Wydawało się jasne, Ŝe utrata pełzacza nie zniechęciła federacji. Nie moŜna było liczyć na przerwanie oblęŜenia. Miało ono być kontynuowane do czasu, aŜ obrońcy będą na tyle osłabieni, by moŜna ich było pokonać frontalnym atakiem. NiezaleŜnie od tego, czy miało to trwać dni, tygodnie czy miesiące, wynik musiał być ten sam. Armia federacji gotowa była poczekać. Na górze obrońcy przemykali i kluczyli wśród gradu pocisków, miotając wyzwiska w
stronę napastników i w miarę moŜności wykonując swoje zadania. Lecz w zaciszu swoich kryjówek z rosnącym przekonaniem dawali wyraz swym podejrzeniom. Wbrew temu, w co wierzyli, Występ nie mógł zostać utrzymany. Morgana Leah zaprzątały jego własne troski. Umyślnie oddalił się od pozostałych i siedział znowu samotnie w osikowym gaju na drugim końcu cypla, z dala od głównych pozycji obronnych obozu, na których koncentrował się atak federacji. Ledwie uporał się ze swoją niezdolnością do pogodzenia się z utratą mocy Miecza Leah, a juŜ musiał się zmierzyć z równie dręczącym dylematem swoich podejrzeń dotyczących toŜsamości zdrajcy. Nie wiedział, co ma zrobić. Z pewnością powinien komuś powiedzieć. Musi komuś powiedzieć. Ale komu? Padisharowi Creelowi? Gdyby powiedział Padisharowi, herszt banitów mógłby mu uwierzyć albo nie, lecz w Ŝadnym razie nie pozostawiłby sprawy przypadkowi. Padisharowi nie zaleŜało w tym momencie zupełnie na Steffie i Teel; po prostu by się ich pozbył - obojga. W końcu nie było sposobu, Ŝeby ustalić, które z nich zdradziło ani nawet, Ŝe było to któreś z nich. A Padishar nie był w nastroju, Ŝeby wyczekiwać na odpowiedź. Morgan pokręcił głową. Nie mógł powiedzieć Padisharowi. Steffowi? Gdyby się na to zdecydował, rozstrzygałby w istocie, Ŝe zdrajczynią jest Teel. Chciał w to uwierzyć, ale czy tak było naprawdę? Nawet jeśli było, wiedział, jaka będzie reakcja Steffa. Jego przyjaciel kochał Teel. Uratowała mu Ŝycie. Trudno było oczekiwać, Ŝe zechce bez jakiegoś dowodu przyjąć do wiadomości to, co Morgan mu powie. A Morgan nie miał Ŝadnego dowodu - w kaŜdym razie niczego, co moŜna by wziąć do ręki i pokazać. Miał jedynie mniej lub bardziej przemyślane domysły. Wyeliminował Steffa. Komuś innemu? Nie było nikogo innego. Powiedziałby Parowi albo Collowi, gdyby tu byli, albo Wren, a nawet Walkerowi Bohowi. Lecz członkowie rodziny Ohmsfordów rozpierzchli się na cztery strony świata i pozostał sam. Nie było nikogo, komu mógłby zaufać. Siedział wśród drzew, słuchając dalekich okrzyków i nawoływań obrońców, odgłosu katapult i łuków, skrzypienia metalu i drewna, brzęczenia lecących pocisków i huku ich uderzeń. Był odizolowany, stanowił wyspę w sercu bitwy, zagubiony wśród morza niezdecydowania i wątpliwości. Musiał coś zrobić - lecz nie chciał mu się objawić kierunek, w którym powinien podąŜyć. Tak bardzo pragnął wziąć udział w walce przeciw federacji, pójść na północ, Ŝeby przyłączyć się do banitów, podjąć poszukiwania Miecza Shannary, dopomóc w zniszczeniu cieniowców. Takie były jego aspiracje, kiedy wyruszał - takie śmiałe plany! Miał porzucić swoją klaustrofobiczną egzystencję w ojczystych górach, bezsensowne ucieranie nosa
urzędnikom przysyłanym przez federację, skończyć wreszcie z jałowymi zabawami w wyprowadzanie z równowagi ludzi, którzy niczego nie mogli zmienić, nawet jeśli chcieli. Był powołany do dokonania czegoś wielkiego, czegoś wspaniałego... Czegoś, co zmieni bieg dziejów. Teraz miał po temu okazję. Mógł zmienić bieg dziejów jak nikt inny. A jednak siedział tu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek. Powoli zbliŜał się wieczór, oblęŜenie trwało z nie słabnącą siłą, a problem Morgana pozostawał nie rozwiązany. Raz opuścił lasek, Ŝeby zobaczyć, co dzieje się ze Steffem i Teel a raczej, Ŝeby ich podejrzeć, sprawdzić, czy się w jakiś sposób nie zdradzą. Lecz u nich nie nastąpiła Ŝadna zmiana. Steff wciąŜ był słaby i zdolny do prowadzenia rozmowy zaledwie przez kilka minut, po których zasypiał; Teel była milcząca i ostroŜna. Obserwował ich skrycie, usiłując dostrzec coś, co pozwoliłoby mu rozstrzygnąć, czy jego podejrzenia mogą mieć jakieś podstawy w rzeczywistości, czy tkwi w nich choć źdźbło prawdy, opuścił ich z równie pustymi rękami jak wówczas, gdy przychodził. Było juŜ niemal ciemno, kiedy odnalazł go Padishar Creel. Morgan pogrąŜony był w myślach, wciąŜ usiłując zdecydować, co powinien zrobić dalej, i nie usłyszał, jak herszt banitów się zbliŜa. Dopiero kiedy Padishar się odezwał, zdał sobie sprawę, Ŝe ktoś stoi obok. - Najbardziej odpowiada ci własne towarzystwo, nieprawdaŜ? Morgan podskoczył. - Co? Ach, to ty, Padisharze. Wybacz. Wielki męŜczyzna usiadł naprzeciw niego. Jego twarz była zmęczona i brudna od kurzu i potu. Jeśli dostrzegł zakłopotanie Morgana, to nie dał tego po sobie poznać. Wyciągnął nogi i odchylił ciało do tyłu, opierając się na łokciach i krzywiąc twarz z bólu, jaki sprawiały mu rany. - To był paskudny dzień, góralu - powiedział. Jego słowom towarzyszyło pełne goryczy westchnienie. - Dwudziestu dwóch ludzi nie Ŝyje, dwóch następnych umrze zapewne przed świtem, a my chowamy się tutaj jak zagonione do nory lisy. Morgan w milczeniu skinął głową. Gorączkowo zastanawiał się nad tym, co powinien powiedzieć. - Prawdę powiedziawszy, nie bardzo podoba mi się to, co się dzieje. - Trudno było coś wyczytać z surowej twarzy Padishara. - Federacja tak długo będzie obiegać to miejsce, aŜ wszyscy zapomnimy, po co w ogóle tutaj przybyliśmy, a to nie przyczyni się zbytnio do realizacji moich planów ani do oŜywienia nadziei wolno urodzonych. Uwiązani tu w ten sposób, nikomu nie moŜemy się na nic przydać. Są inne kryjówki i nadarzy się jeszcze sposobność do wyrównania rachunków z tymi tchórzami, którzy wysyłają przeciw nam istoty zrodzone z ciemnej magii, by wykonały za nich robotę, zamiast samemu stawić nam czoło. - Na
chwilę urwał. - Zdecydowałem wiec, Ŝe nadszedł czas, by pomyśleć o wyniesieniu się stąd. - O ucieczce? - Morgan pochylił się do przodu. - Przez tylne drzwi, o których rozmawialiśmy. Pomyślałem, Ŝe powinieneś wiedzieć. Będę potrzebował twojej pomocy. - Mojej pomocy? - Morgan wytrzeszczył oczy. Padishar wyprostował się powoli do pozycji siedzącej. - Chcę, Ŝeby ktoś zaniósł wiadomość do Tyrsis, do Damson i Ohmsfordów. Powinni wiedzieć, co się stało. Sam bym poszedł, ale muszę pozostać, Ŝeby bezpiecznie wyprowadzić ludzi. Pomyślałem więc, Ŝe moŜe ty byłbyś zainteresowany. - Jestem. Zrobię to. - Morgan zgodził się od razu. - Nie tak szybko. - Ręka tamtego uniosła się ostrzegawczo. - Nie opuścimy Występu od razu, przypuszczalnie nie wcześniej niŜ za jakieś trzy albo cztery dni. Ranni nie powinni być jeszcze ruszani z miejsca. Ale chcę, Ŝebyś ty wyruszył wcześniej. Ściśle mówiąc, jutro. Damson to bystra dziewczyna, z głową na karku, ale jest samowolna. Rozmyślałem trochę o tym wszystkim od czasu, kiedy mnie zapytałeś, czy moŜe ona spróbować sprowadzić tutaj Ohmsfordów. Mogłem się mylić; moŜe spróbować to zrobić. Musisz temu zapobiec. - Dobrze. - Wyjdziesz zatem tylnym wyjściem, jak powiedziałem. I pójdziesz sam. - Morgan zmarszczył brwi. - Sam, chłopcze. Twoi przyjaciele pozostaną ze mną. Po pierwsze nie moŜesz wędrować po Callahornie z parą karłów na karku, nawet gdyby byli oni do tego zdolni, a przynajmniej jedno z nich nie jest. Federacja ujęłaby was w ciągu pięciu minut. A po drugie, nie moŜemy ryzykować po owej zdradzie. Nikt nie moŜe znać twoich planów. Góral zastanawiał się przez chwilę. Padishar miał rację. Nie miało sensu wystawiać się na niepotrzebne ryzyko. Będzie lepiej, jeśli pójdzie sam, nie mówiąc nikomu o swoich zamiarach - zwłaszcza Steffowi i Teel. Omal nie wypowiedział głośno swoich podejrzeń, ale się rozmyślił i tylko skinął głową. - Dobrze. Więc sprawa jest załatwiona. Jeszcze tylko jedno. - Padishar podniósł się z powrotem na nogi. - Chodź ze mną. Poprowadził Morgana przez obóz do największej z jaskiń, otwierającej się na skały w głębi cypla. Minęli wnękę, gdzie pielęgnowano rannych, i weszli do grot połoŜonych dalej. Tutaj rozpoczynały się tunele, tuzin albo i więcej, wybiegające z siebie nawzajem i gubiące się w mroku. Jeszcze przy wejściu Padishar wziął pochodnię. Teraz przytknął ją do innej, płonącej w Ŝelaznym uchwycie przytwierdzonym do ściany jaskini, rozejrzał się wokół, Ŝeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje, po czym dał Morganowi znak, Ŝeby szedł za nim.
Omijając tunele, poprowadził górala między stertami zapasów do najgłębiej połoŜonej części jaskini, kilkadziesiąt metrów w głąb masywu urwiska, gdzie przy jednej ze ścian na wysokość kilku metrów wznosiły się stosy skrzynek. Było tam cicho, hałasy pozostały daleko z tyłu. Padishar znowu się obejrzał, wbijając wzrok w ciemność. Następnie, oddawszy Morganowi pochodnię, sięgnął rękami w górę, chwycił jedną ze skrzynek i pociągnął. Część ściany odchyliła się - fałszywy front na ukrytych zawiasach ukazując połoŜony w głębi tunel. - Widziałeś, jak to zrobiłem, chłopcze? - zapytał cicho. Morgan skinął głową. Padishar wziął z powrotem pochodnię i wsunął ją do środka. Ściany sekretnego tunelu, wijąc się, zbiegały w dół, aŜ w końcu ginęły z oczu. - Ciągnie się przez całą górę - rzekł. - Idąc nim do końca, wyjdziesz poniŜej Parma Key, trochę na południe od Smoczych Zębów i na wschód od przełęczy Kennon. - Spojrzał ostro na Morgana. - Jeśli spróbujesz znaleźć drogę przez inne korytarze, te, przy których trzymam na pokaz straŜe, moŜemy juŜ się więcej nie spotkać. Rozumiesz? - Ponownie zamknął sekretne drzwi i odstąpił o krok do tyłu. - Pokazuję ci to wszystko teraz, bo kiedy będziesz gotowy do drogi, nie będzie mnie przy tobie. Będę na górze, pilnując twojego zadka. - Uśmiechnął się zimno do Morgana. - Pamiętaj, Ŝeby jak najszybciej się stąd wydostać. Wrócili przez groty wypełnione zapasami i wyszli przez główną jaskinię na cypel. Było juŜ ciemno, ostatnie światło dnia cofnęło się przed zmierzchem. Herszt banitów zatrzymał się, przeciągnął i odetchnął głęboko wieczornym powietrzem. - Posłuchaj mnie, chłopcze - rzekł cicho. - Jest jeszcze coś. Musisz przestać rozmyślać o tym, co stało się z mieczem, który nosisz. Nie moŜesz wlec z sobą tego brzemienia i oczekiwać, Ŝe zachowasz jasność umysłu; to o wiele za duŜy cięŜar, nawet dla kogoś tak nieugiętego jak ty. Zrzuć go z ramion. Zostaw go za sobą. Masz dość siły, Ŝeby poradzić sobie bez niego. Wie o tym, co stało się dziś rano, od razu uświadomił sobie Morgan. Wie i mówi mi, Ŝe wszystko jest w porządku. Padishar westchnął. - Bolą mnie wszystkie kości, ale Ŝadna z nich nie boli mnie ani w połowie tak mocno jak serce. CiąŜy mi to, co się tutaj stało. CiąŜy mi to, co nam uczyniono. - Spojrzał Morganowi prosto w oczy. - To właśnie mam na myśli, mówiąc o bezuŜytecznym bagaŜu. Zastanów się nad tym. Odwrócił się i po chwili zniknął w mroku. Niewiele brakowało, a Morgan zawołałby za nim. Zrobił nawet krok w jego stronę, myśląc, Ŝe teraz mu powie o swoich podejrzeniach dotyczących zdrajcy. Łatwo byłoby to zrobić. To by go uwolniło od cięŜaru samotnego dźwigania tajemnicy. Rozgrzeszyłoby go z odpowiedzialności wynikającej z tego, Ŝe był
jedynym, który wiedział. Walczył ze swym niezdecydowaniem podobnie, jak zmagał się z nim przez cały dzień. Lecz raz jeszcze przegrał. Spał potem, otuliwszy się płaszczem i zwinąwszy się na trawie pod osiką. Ziemia wyschła po porannym deszczu; wieczór był ciepły, a w powietrzu unosiły się leśne zapachy. Spał głęboko i bez snów. Troski i niezdecydowanie ulotniły się bez śladu. Zniknęły widma utraconej magii oraz zdrajcy, przepędzone z jego myśli przez zmęczenie, które spowiło go czule, przynosząc mu spokój. Szybował, zawieszony w upływającym czasie. A potem się obudził. Czyjaś ręka zacisnęła się mocno na jego ramieniu. Stało się to tak nagle i niespodziewanie, Ŝe przez chwilę sądził, Ŝe został zaatakowany. Zrzucił z siebie płaszcz i zerwał się na nogi, miotając się nieprzytomnie w ciemności. Wtem znalazł się twarzą w twarz ze Steffem. Karzeł siedział przed nim, otulony w koce, ze sztywnymi i sterczącymi włosami, blady i wychudły na twarzy, spocony pomimo nocnego chłodu. Jego ciemne oczy płonęły od gorączki i malował się w nich wyraz lęku i desperacji. - Teel odeszła - szepnął szorstko. Morgan odetchnął głęboko, Ŝeby się uspokoić. - Dokąd? - wykrztusił z siebie. Jedną rękę miał wciąŜ mocno zaciśniętą na rękojeści sztyletu przy pasie. Steff potrząsnął głową. Jego oddech rozlegał się chrapliwie wśród nocnej ciszy. - Nie wiem. Odeszła jakąś godzinę temu. Widziałem ją. Myślała, Ŝe śpię, ale... - Nie dokończył. - Coś jest nie tak, Morgan. Coś... - Ledwie był w stanie mówić. - Gdzie ona jest? Gdzie jest Teel? Nagle Morgan Leah uświadomił sobie, Ŝe zna odpowiedź.
XXX Tej samej nocy Par Ohmsford po raz ostatni zszedł do Dołu po Miecz Shannary. Na Tyrsis spłynął juŜ mrok, zasłona nieprzeniknionej ciemności. Deszcz i para przeistoczyły się w mgłę tak gęstą, Ŝe dachy i mury budynków, wozy i stragany placów targowych, a nawet kamienie ulic rozpłynęły się w niej bez śladu. Nie było widać ani księŜyca, ani gwiazd, a światła miasta migotały jak świece, które w kaŜdej chwili mogą zostać zdmuchnięte.
Damson Rhee wyprowadziła Ohmsfordów z ogrodowej szopy, raz jeszcze spowitych w płaszcze, z kapturami naciągniętymi głęboko na oczy. Mgła była wilgotna i lepka; przywierała cieniutką warstewką do ubrań i skóry. Dzień skończył się wcześnie, skrócony przez pojawienie się mgły, która podniosła się z łąk pod ścianą urwiska i wzbierała jak fala przypływu, aŜ w końcu przetoczyła się ponad murami Tyrsis, grzebiąc pod sobą miasto. Miejsce chłodu z poprzedniej nocy zajęło równie nieprzyjemne ciepło, cuchnące pleśnią i rozkładem. Przez cały dzień ludzie z miasta mruczeli ze źle ukrytym niepokojem o niezwykłości pogody; kiedy zaczęły dogasać resztki słabego, szarego światła dziennego, zabarykadowali się w domach, jakby znajdowali się pod oblęŜeniem. Damson i Ohmsfordowie byli praktycznie sami na cichych i ciemnych ulicach. Mijający ich przechodnie - zdarzyło się to tylko jeden albo dwa razy - pojawiali się jedynie na chwilę, jakby byli duchami, które przybyły z zaświatów, by zaraz w nie powrócić. Do ich uszu docierały odgłosy, lecz nie sposób było ich zlokalizować ani odgadnąć ich źródła. W ciszy rozlegały się kroki, cichy tupot butów, który dochodził nie wiadomo skąd i zaraz milkł. Wokół nich poruszały się jakieś istoty, nieokreślone kształty i formy, które unosiły się w powietrzu raczej, niŜ chodziły, i znikały w ułamku sekundy. Była to noc odpowiednia do wyobraŜenia sobie rzeczy, których nie ma. Par robił, co mógł, Ŝeby tego uniknąć, lecz tylko częściowo mu się to udawało. Nosił w wyobraźni stworzone przez samego siebie duchy, które jakby odnajdywały swą toŜsamość w cieniach igrających wśród mgły. Tam, na lewo od plamki światła, która była uliczną latarnią, ukazywała się złoŜona przez niego obietnica, Ŝe zapewni bezpieczeństwo Collowi i Damson owej nocy, kiedy zeszli do Dołu - niewielki, wylękniony strzęp pary. Tam, tuŜ za nim, była jego wiara, Ŝe dzięki magii pieśni posiada wystarczającą moc, by dotrzymać tamtej obietnicy, Ŝe w jakiś sposób będzie mógł uŜyć pieśni tak, jak kiedyś uŜywano Kamieni Elfów - nie do wywoływania obrazów i stwarzania iluzji, lecz jako potęŜną broń. Jego wiara ścigała jego obietnicę, jeszcze od niej mniejsza i bardziej znikoma. Po drugiej stronie ulicy, wzdłuŜ ledwie widocznej ściany sklepu, posuwając się z trudem po kamiennych płytach, jakby grzęzło w ruchomych piaskach, pełzało poczucie winy, jakiego doświadczał, poniewaŜ nie słuchał nikogo oprócz siebie samego, usiłując usprawiedliwić zarówno obietnicę, jak i wiarę - poczucie winy, które lada chwila mogło podejść mu do gardła i zadławić go. A ponad nimi wszystkimi jak wielki drapieŜny ptak - ponad obietnicą, wiarą i poczuciem winy, zadomowione wśród głuchej nocy, ślepe, lekkomyślne i niezłomne - unosiło się jego postanowienie wypełnienia zadania powierzonego mu przez ducha Allanona i wydostania z Dołu i od cieniowców zaginionego Miecza Shannary.
Jest w krypcie, zapewnił samego siebie w skrytości swych myśli. Miecz Shannary. Czeka na niego. Lecz duchy nie dawały się przepędzić i szepty ich wątpliwości roiły się wokół jego wątłych samozapewnień jak odraŜające owady, z uporem dąŜące do celu, szydzące z jego dumy i głupiej pewności, dręczące go sugestywnymi obrazami losu, jaki ich czekał, jeśli się mylił. Odgradzał się przed duchami, tak samo jak zawsze przedtem. Nie mógł jednak zaprzeczać ich istnieniu. Nie mógł udawać, Ŝe ich nie ma. Uciekał w głąb siebie, kiedy wraz z Damson i Collem posuwali się powoli, po omacku pustymi ulicami miasta, przez mgłę i wilgoć, i znajdował schronienie w twardym rdzeniu swej determinacji. Stawiał wszystko na jedną kartę. A jeśli nie miał racji? Kto jeszcze, oprócz Colla i Damson, ucierpi wówczas z powodu jego pomyłki? Myślał przez chwilę o tych, od których został oddzielony przez swoją wędrówkę, o tych, których wciągnęły w swój wir zdarzenia, które doprowadziły do dzisiejszej nocy. Jego rodzice byli więźniami federacji przetrzymywanymi w areszcie domowym w Shady Yale dobrzy, delikatni ludzie, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili i nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co stanie się z nimi, pomyślał, jeśli mu się nie powiedzie? Co stanie się z Morganem Leah, dzielnym karłem Steffem i tajemniczą Teel? Przypuszczał, Ŝe nawet teraz snują oni plany przeciwko federacji, ukryci na Występie, głęboko w obrębie bezpiecznych granic Parma Key. Czy oni równieŜ będą musieli zapłacić za jego niepowodzenie? A co z pozostałymi, którzy przybyli do Hadeshornu? Walker Boh powrócił do Hearthstone. Wren udała się z powrotem do Westlandii. Coglin zniknął. A Allanon? Co będzie z duchem druida? Co z Allanonem, który moŜe nawet nigdy nie istniał? Ale to nie był błąd i on się nie mylił. Wiedział to. Był tego pewien. Damson zwolniła. Dotarli do wąskich kamiennych schodów zbiegających ku kanałom ściekowym. Spojrzała do tyłu na Para i Colla; jej zielone oczy połyskiwały zimno. Potem, dając im znak, Ŝeby za nią szli, ruszyła w dół. Ohmsfordowie podąŜyli za nią. Zmory Para szły wraz z nim, otaczając go ciasnym kręgiem. Ich oddech, przelatujący po jego twarzy, był równie realny, jak jego własny. Damson szła przodem, a Coll zamykał pochód. Nikt się nie odzywał. Par nie był pewien, czy byłby w stanie mówić, gdyby spróbował. Miał uczucie, jakby jego usta i gardło były zapchane watą. Bał się. Raz jeszcze Damson wyciągnęła pochodnię, Ŝeby oświetlić drogę, i płonęła ona jasnym blaskiem wśród mroku, gdy podąŜali bezgłośnie naprzód. Par spojrzał kolejno na Damson i
Colla. Ich twarze były blade i napięte. KaŜde z nich odwzajemniło na chwilę jego spojrzenie i odwróciło wzrok. Droga do Kreta zajęła im niecałą godzinę. Czekał juŜ na nich, kiedy wyszli z wyschniętej studni, przycupnięty w mroku. Wyglądał jak nastroszony kłębek włosów, z którego wyzierało dwoje lśniących oczu. - Krecie? - cicho zawołała do niego Damson. Przez chwilę nie było odpowiedzi. Kret siedział przykucnięty w szczelinie skalnej ściany komnaty, prawie niewidoczny w ciemności. Gdyby nie pochodnia niesiona przez Damson, w ogóle by go nie zauwaŜyli. Spoglądał na nich w milczeniu, jak gdyby sprawdzając, czy to na pewno oni. W końcu poczłapał parę kroków naprzód i się zatrzymał. - Dobry wieczór, śliczna Damson - wyszeptał. Spojrzał krótko na Ohmsfordów, lecz nic do nich nie powiedział. - Dobry wieczór, Krecie - odparła Damson. Przechyliła głowę. - Czemu się chowałeś? Kret zamrugał oczami jak sowa. - Rozmyślałem. Damson zawahała się, marszcząc czoło. Wstawiła pochodnię do szczeliny w skale, Ŝeby światło nie przeszkadzało jej dziwnemu przyjacielowi. Następnie przykucnęła naprzeciw niego. Ohmsfordowie wciąŜ stali. - Co ustaliłeś, Krecie? - zapytała spokojnie Damson. Kret poruszył się nerwowo. Miał na sobie rodzaj skórzanych spodni i kamizelki, lecz ginęły one niemal zupełnie pod jego sierścią. Jego stopy równieŜ były porośnięte włosami. Nie nosił butów. - Istnieje droga do pałacu królów Tyrsis, a stamtąd do Dołu - rzekł Kret. Zgarbił się jeszcze mocniej. - Są tam równieŜ cieniowce. Damson skinęła głową. - Czy zdołamy się tamtędy przedostać? Kret potarł ręką nos. Potem przyglądał się jej badawczo przez bardzo długi czas, jak gdyby odkrył w jej twarzy coś, co przedtem w jakiś sposób umykało jego uwagi. - Być moŜe - rzekł w końcu. - Spróbujemy? Damson uśmiechnęła się krótko i znowu skinęła głową. Kret podniósł się. Był maleńki. Przypominał kudłatą kulkę z rękami i nogami, które wyglądały, jakby wetknięto je dopiero po namyśle. Kim on jest? - zastanawiał się Par. Karłem? Gnomem? Kim? - Tędy - powiedział Kret i dał im znak, Ŝeby weszli za nim do ciemnego korytarza. Zabierzcie pochodnie, jeśli chcecie. MoŜemy jej jakiś czas uŜywać. - Spojrzał ostro na
Ohmsfordów. - Ale nie wolno rozmawiać. Tak się zaczęło. Poprowadził ich do trzewi miasta, jego najgłębszych kanałów, katakumb, których tunele przewiercały jego piwnice i podziemia, korytarzy, których nikt nie uŜywał od setek lat. Na skale i ubitych podłogach leŜała gruba warstwa kurzu, który nie nosił śladów niczyjej obecności. Było tutaj cieplej; wilgoć i mgła nie docierały tak głęboko. Korytarze drąŜyły skałę, przebiegając przez komnaty i sale uŜywane niegdyś jako kryjówki dla obrońców miasta oraz magazyny Ŝywności i broni, gdzie czasami ukrywano całą ludność Tyrsis - męŜczyzn, kobiety i dzieci. Od czasu do czasu natrafiali na drzwi, zardzewiałe i spadające z zawiasów, z wyłamanymi i pogruchotanymi zamkami oraz gnijącymi deskami. Niekiedy w ciemności poruszały się szczury, lecz zaraz czmychały przed zbliŜającymi się ludźmi i światłem. Czas mijał. Par przestał się juŜ orientować, jak długo wędrują podziemnymi kanałami, posuwając się wytrwale naprzód za przysadzistą postacią Kreta. Od czasu do czasu przewodnik pozwalał im odpocząć, choć sam chyba tego nie potrzebował. Ohmsfordowie i dziewczyna mieli ze sobą wodę i trochę jedzenia dla podtrzymania sił, lecz Kret nie zabrał niczego. Wydawało się, Ŝe nawet nie ma broni. Podczas kilku krótkich postojów siadali w krąg w niemal zupełnym mroku, cztery samotne istoty pogrzebane pod dziesiątkami metrów skał; troje z nich popijało wodę i przegryzało jedzenie, czwarty przypatrywał im się jak kot, a wszyscy razem sprawiali wraŜenie uczestników jakiegoś osobliwego rytuału. Szli tak długo, Ŝe Para zaczęły boleć nogi. Pozostawili za sobą dziesiątki korytarzy i nie miał pojęcia, gdzie się znajdują ani w jakim kierunku zdąŜają. Pochodnia, z którą wyruszyli, wypaliła się i dwukrotnie ją zmieniano. Ich ubrania i buty pokryte były kurzem, który równieŜ oblepiał im twarze. Par miał tak sucho w gardle, Ŝe z trudem przełykał ślinę. Potem Kret się zatrzymał. Znajdowali się w wyschniętej studni, którą przecinał szereg tuneli. Na przeciwległej ścianie do skały przytwierdzona była Ŝelazna drabina. Prowadziła w mrok i ginęła z oczu. Kret odwrócił się, wskazał ku górze i połoŜył brudny palec na ustach. Nikomu nie trzeba było mówić, co to oznacza. Wchodzili po drabinie w milczeniu, stawiając nogę za nogą, słuchając, jak szczeble skrzypią i jęczą pod ich cięŜarem. Światło pochodni rzucało na ściany studni ich cienie, zniekształcając je niemal nie do poznania. Korytarze w dole pogrąŜyły się w mroku. U szczytu drabiny znajdowała się klapa. Kret wsparł się nogami o drabinę i uniósł ją. Klapa uchyliła się na parę centymetrów i Kret wyjrzał na zewnątrz. Zaspokoiwszy ciekawość, mocniej popchnął klapę, która opadła z głuchym odgłosem do tyłu. Kret wygramolił się na
górę, a zaraz po nim uczynili to Damson i Ohmsfordowie. Znajdowali się w olbrzymiej, pustej piwnicy, lochu wzniesionym z kamiennych bloków. Stały w niej olbrzymie beczki okute Ŝelaznymi obręczami, a na podłodze leŜały porozrzucane łańcuchy i kajdany. Drzwi wykonane były z Ŝelaznych prętów. Z wnętrza piwnicy rozchodziły się niezliczone korytarze. Szerokie schody na jej drugim końcu prowadziły w półmrok. Cisza była przytłaczająca, wydawało się, Ŝe tak bardzo stała się częścią kamienia, Ŝe pochłaniał on wszelkie dźwięki. Nad wszystkim unosiła się ciemność rozpraszana tylko nieznacznie przez dymiące światło pojedynczej pochodni niesionej przez małą gromadkę. Kret przysunął się do Damson i coś szepnął. Dziewczyna odwróciła się do Ohmsfordów, wskazała miejsce, gdzie schody gubiły się w mroku, i ruchem warg wypowiedziała słowo „cieniowce”. Kret powiódł ich szybko przez piwnicę do maleńkich drzwi umieszczonych w ścianie po ich prawej stronie. Otworzył je bezgłośnie, wprowadził ich do środka i szczelnie zamknął drzwi. Znajdowali się w krótkim korytarzu, zakończonym kolejnymi drzwiami. Kret przeprowadził ich równieŜ przez nie, do komnaty połoŜonej dalej. Komnata była pusta, jeśli nie liczyć kilku kawałków drewna mogących pochodzić z rozbitych skrzynek, paru luźnych kawałków blachy oraz szczura, który czmychnął szybko do szczeliny między kamiennymi blokami ściany. Kret pociągnął Damson za rękaw i dziewczyna nachyliła się, Ŝeby go posłuchać. Kiedy skończył, obróciła się do Ohmsfordów. - Przeszliśmy pod miastem, przez skały na zachodnim krańcu Parku Ludu, i dotarliśmy do pałacu. Znajdujemy się na jego dolnych kondygnacjach, gdzie kiedyś było więzienie. To tędy armie lorda Warlocka usiłowały się przebić w czasach Balinora Buckhannaha, ostatniego króla Tyrsis. - Kret powiedział coś jeszcze i Damson zmarszczyła brwi. - Kret mówi, Ŝe w komnatach nad nami mogą się znajdować cieniowce, nie te z Dołu, ale inne. Mówi, Ŝe je wyczuwa, chociaŜ ich nie widzi. - Co to oznacza? - zapytał od razu Par. - Oznacza to, Ŝe juŜ bardziej nie chce się do nich zbliŜać. - Damson odwróciła twarz od światła pochodni i przyjrzała się sklepieniu komnaty. - Oznacza to, Ŝe jeśli zbliŜy się do nich na tyle, Ŝeby je widzieć, wówczas one z pewnością równieŜ będą widzieć jego. Par z niepokojem podąŜył za jej wzrokiem. Rozmawiali szeptem, ale czy nawet to było bezpieczne? - Czy one nas słyszą? - zapytał, jeszcze bardziej zniŜając głos, przywierając ustami do jej ucha.
- Tutaj chyba nie. - Ale potem nie będziemy mogli wiele mówić. - Spojrzała w stronę Colla. Stał nieruchomo w ciemności. - Wszystko w porządku? - Coll skinął głową, choć był blady jak kreda, i Damson spojrzała z powrotem na Para. - Znajdujemy się jeszcze w pewnej odległości od Dołu. Musimy przejść przez kata-kumby pod pałacem, Ŝeby dotrzeć do drzwi w skale, którymi przedostaniemy się do środka. Kret zna drogę. Ale musimy być bardzo ostroŜni. Wczoraj, kiedy sprawdzał drogę, w tunelach nie było cie-niowców, ale to mogło się zmienić. Par spojrzał na Kreta. Przycupnął przy jednej ze ścian, ledwie widoczny na skraju światła pochodni. Przyglądał się im połyskującymi oczami. Jedną ręką gładził sobie futro na ramieniu. Ohmsford poczuł ukłucie niepokoju. Zaczął się przesuwać, aŜ między nim a Kretem znalazła się Damson. Potem zapytał, tak cicho, Ŝe tylko ona mogła go słyszeć: - Czy jesteś pewna, Ŝe moŜemy mu ufać? Blada twarz Damson nie zmieniła wyrazu, lecz jej oczy spoglądały gdzieś bardzo, bardzo daleko. - Jak tylko moŜna być pewnym. - Urwała na chwilę. - Czy sądzisz, Ŝe mamy wybór? Par wolno pokręcił głową. Damson uśmiechnęła się ironicznie. - Więc chyba nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy, prawda? Oczywiście miała rację. Nie moŜna było nic poradzić na jego podejrzenia, chyba Ŝe zgodziłby się zawrócić, a Par Ohmsford postanowił juŜ, Ŝe tego me zrobi. Pomyślał, Ŝe dobrze by było, gdyby mógł poddać próbie magię pieśni, Ŝałował, Ŝe nie wpadł na ten pomysł wcześniej - po prostu, Ŝeby sprawdzić, czy jest ona w stanie dokonać tego, czego od niej oczekiwał. To by go trochę uspokoiło. Wiedział jednak, Ŝe nie ma sposobu na sprawdzenie magii, przynajmniej nie tak, jak mu na tym zaleŜało, Ŝe nie objawi się ona. Mógł stwarzać obrazy, to prawda. Nie mógł jednak przywołać prawdziwej mocy pieśni, w kaŜdym razie do czasu, aŜ pojawi się coś, przeciwko czemu będzie moŜna jej uŜyć. A moŜe nawet i wówczas nie. Lecz moc ta istnieje, stwierdził w myślach raz jeszcze, usiłując zagłuszyć szepty swoich duchów. Musi istnieć. - Nie będziemy juŜ tego potrzebować - rzekła Damson, wskazując pochodnię. Podała ją Parowi, po czym pogrzebała w kieszeniach i wyciągnęła dwa dziwne białe kamienie, pocięte srebrnymi Ŝyłkami. Zatrzymała jeden, a drugi podała Parowi. - Zgaś pochodnię - poleciła mu. Potem zaciśnij kamień w dłoniach, Ŝeby go rozgrzać. Kiedy poczujesz jego ciepło, rozchyl dłonie. Par zanurzył pochodnię w kurzu, dławiąc jej płomień. W komnacie zrobiło się zupełnie ciemno. Wziął dziwny kamień w dłonie i przytrzymał go w nich. Po paru sekundach poczuł, Ŝe
staje się ciepły. Kiedy uniósł jedną dłoń, kamień wydawał słabe srebrzyste światło. W miarę jak jego wzrok przyzwyczajał się do mroku, stwierdzał, Ŝe blask jest wystarczająco silny, by oświetlić twarze jego towarzyszy i otoczenie w promieniu kilku metrów. - Jeśli światło zacznie słabnąć, znowu rozgrzej kamień rękami. Zacisnęła dłoń na jego ręce, mocno ściskając nią kamień, i trzymała ją tak przez chwilę, po czym ją cofnęła. Srebrzyste światło promieniowało jeszcze mocniej. Par uśmiechnął się mimo woli, nie potrafiąc ukryć zdumienia. - To zręczna sztuczka, Damson - szepnął. - To próbka mojej magii, Ohmsfordzie - rzekła cicho, wbijając w niego oczy. - Magia dziewczyny z ulicy. Nie tak wspaniała jak ta prawdziwa, ale niezawodna. śadnego dymu, Ŝadnego zapachu, łatwe do ukrycia. To lepsze od pochodni, jeśli chcemy pozostać nie zauwaŜeni. - Lepsze - zgodził się Par. Kret wyprowadził ich następnie z komnaty i powiódł w mrok, nie uŜywając Ŝadnego światła, którego widocznie nie potrzebował. Damson szła za nim, niosąc jeden kamień, Par z drugim podąŜał za nią, a Coll jak zwykle zamykał pochód. Wyszli przez drugie drzwi na korytarz biegnący obok kolejnych drzwi i komnat. Posuwali się niemal bezgłośnie. Ich buty dotykały cicho kamieni i tylko ich oddech rozlegał się cichym poświstem. Par przyłapał się na tym, Ŝe znowu rozmyśla o Krecie. Czy moŜna mu ufać? Czy mały jegomość był tym, za kogo się podawał, czy kimś innym? Cieniowce potrafiły przybierać kaŜdą postać. A jeśli Kret był cieniowcem? Znowu tyle pytań bez odpowiedzi. Nie ma nikogo, komu mógłby zaufać, pomyślał ponuro, nikogo poza Collem. I Damson. Ufał Damson. CzyŜ nie? Odpędził od siebie nagłą chmurę wątpliwości, która juŜ miała go spowić. Nie mógł sobie teraz pozwolić na stawianie takich pytań. Było za późno, Ŝeby mogło to mieć jakieś znaczenie, jeśli odpowiedzi były błędne. Ryzykował wszystko, zawierzając swemu osądowi Damson, i musiał wierzyć, Ŝe się nie myli. Myśląc znowu o zagadce cieniowców, tajemnicy tego, kim i czym są oraz w jaki sposób mogą przybierać tyle postaci, zaczął się nagle zastanawiać, czy w obozie banitów znajdują się cieniowce, czy wróg, przed którym tak rozpaczliwie usiłują się ukryć, nie wmieszał się juŜ między nich. Zdrajca poszukiwany przez Padishara Creela mógł być cieniowcem, takim, który ma ludzką postać i jedynie wydaje się jednym z nich. Skąd mieli to wiedzieć? Czy magia była jedynym sprawdzianem mogącym je zdemaskować? Czy takie było przeznaczenie Miecza Shannary: odkrycie prawdziwej toŜsamości wroga, którego szukali? Zastanawiał się nad tym
od czasu, kiedy Allanon wysłał go na poszukiwanie Miecza. JakŜe mało prawdopodobne wydawało się jednak, by talizman ów mógł być przeznaczony do tak długotrwałej i wyczerpującej pracy. Całą wieczność zajęłoby sprawdzanie nim kaŜdego, kto mógł być cieniowcem. Usłyszał w myślach szept głosu AHanona. „Tylko dzięki Mieczowi prawda moŜe zostać odkryta i tylko dzięki prawdzie cieniowce zostaną pokonane”. Prawda. Miecz Shannary był talizmanem odsłaniającym prawdę, niszczącym kłamstwo i ujawniającym to, co rzeczywiste, przez zdarcie zasłony pozorów. W ten sposób posługiwał się nim Shea Ohmsford, kiedy pokonał lorda Warlocka. Takie musiało być przeznaczenie talizmanu równieŜ i teraz. Wspięli się pod długich, krętych schodach na podest. Drzwi w ścianie naprzeciw były zamknięte i zaryglowane. Ściana z tyłu i sufit tonęły w mroku. Czeluść w dole wydawała się nieskończona. Stłoczyli się na podeście, podczas gdy Kret grzebał przy zamkach. Jeden po drugim, ustępowały z cichym zgrzytem metalu. Kret powoli nacisnął klamkę. Par słyszał własny oddech i uderzenia serca, rejestrujące narastający w nim strach. Czuł, jak przypatrują im się ukryte w mroku cieniowce. Wyczuwał ich obecność. Było to irracjonalne, zrodzone z wyobraźni - lecz nie mniej przez to realne. Następnie Kret otworzył drzwi i szybko się przez nie prześliznęli. Znaleźli się w maleńkim, pozbawionym okien pokoju. Dokładnie na jego środku ujrzeli kręcone schody zbiegające w całkowitą ciemność, a po lewej stronie - drzwi prowadzące na pusty korytarz. Przez szczeliny w ścianach korytarza sączyło się słabe światło. Na jego drugim końcu, w odległości około trzydziestu metrów, znajdowały się następne zamknięte drzwi. Kret dał im znak, by weszli do korytarza i zamknęli za sobą pierwsze drzwi. Par podszedł do jednej ze szczelin w ścianie i wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się gdzieś w pałacu, znowu ponad poziomem ziemi. Wznosiły się przed nim skaliste zbocza, gęsto porośnięte sosnami. Na niebie ponad drzewami wisiały cięŜkie chmury o płaskich, zimnych i posępnych podbrzuszach. Par cofnął się. Ciemność zaczynała ustępować przed światłem dnia. Był juŜ prawie ranek. Szli całą noc. - Śliczna Damson - mówił cicho Kret, kiedy Par do nich dołączył. - Z przodu znajduje się pomost biegnący ponad dziedzińcem pałacu. Idąc nim, zaoszczędzimy sporo czasu. Jeśli ty i twoi przyjaciele staniecie na czatach, upewnię się, czy nie ma tu nigdzie cienistych stworów. Damson skinęła głową.
- Gdzie mamy stanąć? Chciał, Ŝeby ustawili się na obu końcach korytarza, nasłuchując, czy nikt się nie zbliŜa. Ustalono, Ŝe Coll pozostanie tam, gdzie stoi. Par i Damson poszli z Kretem na drugi koniec korytarza. Tam, skinąwszy im dla dodania otuchy głową, Kret wymknął się przez drzwi i zniknął. Ohmsford i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie przy samych drzwiach. Par spojrzał do tyłu przez słabo oświetlony korytarz, Ŝeby się upewnić, czy Coll znajduje się w zasięgu wzroku. Surowa twarz jego brata uniosła się na chwilę i Par pomachał mu ręką. Coll odpowiedział mu tym samym. Potem siedzieli w milczeniu. Mijały minuty, a Kret nie wracał. Par stał się niespokojny. Przysunął się bliŜej Damson. - Czy myślisz, Ŝe wszystko u niego w porządku? - zapytał szeptem. W milczeniu skinęła głową. Par znowu odchylił się do tyłu. Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. - Nie cierpię tak czekać. Nie odpowiedziała. Oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. Siedziała w ten sposób przez długi czas. Par sądził, Ŝe zasnęła. Znowu spojrzał w głąb korytarza na Colla i stwierdził, Ŝe siedzi dokładnie tak samo jak przedtem. Odwrócił się ponownie w stronę Damson. Jej oczy był otwarte i patrzyły na niego. - Czy chciałbyś, Ŝebym powiedziała ci o sobie coś, czego nikt inny nie wie? - zapytała spokojnie. Bez słowa przyjrzał się jej twarzy - jej ładnym, regularnym rysom, tak teraz napiętym, jej szmaragdowym oczom i bladej skórze pod gęstwą rudych włosów. Wydawała mu się piękna i zagadkowa i chciał wiedzieć o niej wszystko. - Tak - odparł. Przysunęła się bliŜej, tak Ŝe ich ramiona stykały się ze sobą. Spojrzała na niego krótko, po czym odwróciła wzrok. Czekał. - Kiedy zdradza się komuś sekret o sobie, to tak, jakby oddawało mu się cząstkę siebie rzekła. - To prezent, lecz o wiele cenniejszy niŜ coś, co moŜna kupić. Niewielu ludziom opowiadam o sobie. Myślę, Ŝe jest tak dlatego, Ŝe nigdy nie miałam zbyt wiele poza samą sobą i chcę zachować to niewiele, co mam, dla siebie. - Spojrzała w dół i jej włosy zsunęły się do przodu, przesłaniając twarz, tak Ŝe nie widział jej wyraźnie. - Ale tobie chcę coś dać. Wydajesz mi się kimś bliskim. Od samego początku, od pierwszego dnia w parku. MoŜe dlatego, Ŝe łączy nas magia, oboje mamy nad nią władzę. MoŜe dlatego wydaje mi się, Ŝe jesteśmy do siebie
podobni. Twoja magia jest inna od mojej, ale to nie ma znaczenia. WaŜne jest, Ŝe magii podporządkowane jest całe nasze Ŝycie. Ona czyni z nas to, czym jesteśmy. Zawdzięczamy jej swoją toŜsamość. Urwała i pomyślał, Ŝe moŜe czeka na odpowiedź, więc skinął głową. Nie wiedział jednak, czy to dostrzegła, czy nie. Westchnęła. - Lubię cię, elfiku. Jesteś uparty i nieustępliwy i czasem nie dostrzegasz nikogo i niczego wokół siebie. Ale ja teŜ taka jestem. MoŜe to nasz sposób, Ŝeby nie być takim samym jak inni. MoŜe to nasz sposób na przetrwanie. - Urwała, po czym spojrzała na niego. - Myślałam o tym, Ŝe gdybym miała umrzeć, chciałabym ci pozostawić coś po sobie, coś, co tylko ty byś miał. Coś specjalnego. Par zaczął protestować, lecz szybko połoŜyła mu palce na ustach. - Pozwól mi skończyć. Nie mówię, Ŝe wydaje mi się, iŜ umrę, lecz jest to z pewnością moŜliwe. Więc moŜe wyjawienie ci tego sekretu uchroni mnie przed tym jak talizman i zabezpieczy przed najgorszym. Rozumiesz? - Jego wargi zacisnęły się i zdjęła z nich palce. - Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy opowiedziałam ci o sobie, tamtej nocy, kiedy uciekłeś przed straŜą federacji, po tym, jak pozostali zostali pojmani? Usiłowałam cię przekonać, Ŝe to nie ja was wydałam. Opowiedzieliśmy sobie trochę o sobie. Ty powiedziałeś mi o magii, o tym, jak działa, pamiętasz? Kiwnął potakująco głową. - Powiedziałaś mi, Ŝe zostałaś sierotą, kiedy miałaś osiem lat, i Ŝe winna temu była federacja. Podciągnęła kolana pod brodę jak dziecko. - Mówiłam ci, Ŝe moja rodzina zginęła w poŜarze podłoŜonym przez szperaczy federacji po tym, jak odkryto, Ŝe mój ojciec dostarcza broni Ruchowi. Mówiłam ci, Ŝe wkrótce potem przygarnął mnie uliczny magik i w ten sposób nauczyłam się swego rzemiosła. - Odetchnęła głęboko i wolno pokręciła głową. - To, co ci powiedziałam, nie było w pełni prawdą. Mój ojciec nie zginął w tamtym poŜarze. Uciekł ze mną. To on mnie wychował, nie ciotka, nie uliczny magik. Wyrastałam wśród ulicznych magików i w ten sposób nauczyłam się swojego fachu, ale to mój ojciec się mną opiekował. I wciąŜ to robi. - Jej głos zadrŜał. - Moim ojcem jest Padishar Creel. - Padishar Creel jest twoim ojcem? - Par przypatrywał się jej osłupiały. - Nie wie o tym nikt oprócz ciebie. - Nie spuszczała z niego wzroku. - Tak jest bezpieczniej. Gdyby federacja dowiedziała się, kim jestem, posłuŜyłaby się mną, Ŝeby do niego dotrzeć. Par, tamtej nocy, kiedy powiedziałam ci o swoim dzieciństwie, waŜne było, Ŝebyś
wiedział, Ŝe nie mogłabym nikogo wydać po tym, jak moja rodzina została zdradzona przez federację. To była prawda. Dlatego mój ojciec, Padishar Creel, jest taki wściekły, Ŝe wśród jego ludzi moŜe się znajdować zdrajca. Nie potrafi zapomnieć, co stało się z moją matką, bratem i siostrą. MoŜliwość ponownej utraty kogoś bliskiego z powodu czyjejś zdrady go przeraŜa. Urwała, przypatrując mu się uwaŜnie. - Obiecałam nigdy nikomu nie mówić, kim naprawdę jestem, lecz łamię tę obietnicę dla ciebie. Chcę, Ŝebyś wiedział. Jest to coś, co mogę ci dać i co będzie naleŜało wyłącznie do ciebie. - Uśmiechnęła się i napięcie powoli w nim opadło. - Damson - rzekł, odwzajemniając jej uśmiech. - Lepiej, Ŝeby nic ci się nie stało. Jeśli coś się stanie, będzie to moja wina, bo namówiłem cię, Ŝebyś mnie tutaj przyprowadziła. Jak wówczas spojrzę w twarz Padisharowi? - Zaśmiał się cicho. - Nie mógłbym mu się pokazać na oczy! Ona równieŜ zaczęła się śmiać, trzęsąc się bezgłośnie na samą myśl o tym, i szturchnęła go, jakby byli bawiącymi się dziećmi. Potem wyciągnęła ramiona i przytuliła się do niego. Pozwolił jej trzymać się przez chwilę, nie odpowiadając na jej uścisk. Jego spojrzenie powędrowało do miejsca, gdzie siedział Coll, niewyraźny cień na drugim końcu korytarza. Lecz jego brat nie patrzył w ich stronę. Od początku w to przedsięwzięcie wplątani byli przyjaciele i zdrajcy, i prawie niemoŜliwe było stwierdzenie, kto jest kim. Nie dotyczyło to jednak Colla. A teraz Damson. Objął ją i odwzajemnił jej uścisk. W parę chwil później powrócił Kret. ZbliŜył się do nich tak cicho, Ŝe spostrzegli jego obecność dopiero, kiedy drzwi, przy których siedzieli, zaczęły się otwierać, napierając na nich. Par puścił Damson i zerwał się na nogi, wyciągając z pochwy swój długi nóŜ. Kret zajrzał przez drzwi i znowu pośpiesznie się cofnął, znikając z oczu. Damson schwyciła Para za ramię. - Krecie! - szepnęła. - Wszystko w porządku! Okrągła twarz Kreta ukazała się znowu. Stwierdziwszy, Ŝe broń została schowana, wyszedł cały. Coll zbliŜał się juŜ spiesznie korytarzem. Kiedy do nich dołączył, Kret odezwał się, juŜ znowu spokojny: - W pobliŜu pomostu nie ma nikogo i jeśli się pośpieszymy, będziemy mogli tamtędy przejść. Ale zachowujcie się teraz bardzo cicho. Wymknęli się z korytarza i znaleźli się na galerii okalającej wielką, pustą rotundę. Szybko ruszyli nią naprzód, mijając dziesiątki zamkniętych drzwi i mrocznych wnęk. Po drugiej stronie Kret wprowadził ich do jakiejś sali i powiódł przez nią do okratowanych Ŝelaznych drzwi, wychodzących na główny dziedziniec pałacu. Ponad nim przebiegał pomost prowadzący do potęŜnego muru. Dziedziniec był niegdyś labiryntem Ŝywopłotów i krętych
ścieŜek; teraz znajdowały się tam jedynie pokruszone kamienne płyty i naga ziemia. Za murem rozciągała się ciemna czeluść Dołu. Kret niespokojnie kiwał na nich ręką. Wyszli na pomost, czując, jak kołysze się on lekko pod ich cięŜarem, i słysząc, jak trzeszczy w proteście. Wiatr wiał nagłymi porywami i przelatywał po nagich kamiennych murach i przez pusty dziedziniec, zanosząc się niskim, ponurym wyciem. Pod nimi kołysały się i trzęsły zielska targane wiatrem, a po dziedzińcu przelatywały jakieś odpadki, miotane od ściany do ściany. Nie było Ŝadnego znaku Ŝycia, Ŝadnego ruchu wśród cieni i mroku - i ani śladu cieniowców. Szybko szli po pomoście, nie zwracając uwagi na zgrzytanie i jęki jego stalowych lin. Posuwali się krok po kroku, trzymając ręce na poręczy, z oczami utkwionymi przed siebie, patrząc, jak zbliŜa się mur pałacu. Po przejściu na drugą stronę spiesznie wyszli na blanki murów, przy czym kaŜde z nich wyciągało rękę do tyłu, Ŝeby pomóc następnemu, szczęśliwe, Ŝe ma juŜ przeprawę za sobą. Kret zaprowadził ich do następnych kręconych schodów, zbiegających w kompletną ciemność. Schodzili w milczeniu, posługując się światłem kamieni dostarczonych przez Damson. Byli juŜ blisko; od Dołu dzieliły ich jedynie kamienie muru. Podniecenie Para sprawiło, Ŝe krew zaczęła mocniej pulsować w jego Ŝyłach. Słyszał dudnienie w uszach, a zakończenia jego nerwów się napięły. Jeszcze tylko kilka minut... U dołu schodów znajdował się korytarz zakończony zniszczonymi drewnianymi drzwiami, okutymi Ŝelazem. Kret podszedł do nich i zatrzymał się. Kiedy się odwrócił, Par od razu wiedział, co jest za drzwiami. - Dziękuję ci, Krecie - rzekł cicho. - Tak, dziękujemy ci - powtórzyła Damson. Kret nieśmiało zamrugał oczami, po czym rzekł: - MoŜecie tędy zajrzeć. Sięgnął ręką do góry i ostroŜnie odsunął małą deszczułkę, odsłaniając szczelinę w drzwiach. Par podszedł i wyjrzał na zewnątrz. Rozciągało się przed nim dno Dołu, rozległa, spowita mgłą puszcza pełna drzew i skał, kotlina pokryta gnijącymi pniami drzew i splątanymi krzewami, mroczna kraina, w której poruszały się cienie i formowały kształty znikające po chwili jak widma. TuŜ na prawo znajdowały się ruiny mostu Sendica, ginące w szarej mgle. Par jeszcze przez chwilę wpatrywał się w mrok. Nie było śladu krypty skrywającej Miecz Shannary.
Ale przecieŜ ją widział, właśnie tam, tuŜ za murem pałacu. Ukazała ją magia pieśni. Była tam. Czuł jej obecność, jakby była Ŝywą istotą. Pozwolił Damson spojrzeć przez szparę, a potem Collowi. Kiedy brat się cofnął, wszyscy troje stanęli, przypatrując się sobie nawzajem. Par zsunął z siebie opończę. - Czekajcie na mnie tutaj. UwaŜajcie na cieniowce. - Sam na nie uwaŜaj - Ŝachnął się Coll, równieŜ zrzucając z ramion płaszcz. - Idę z tobą. - Ja teŜ - rzekła Damson. Lecz Coll natychmiast zagrodził jej drogę. - Nie, ty nie. Tylko jedno z nas moŜe pójść oprócz Para. Rozejrzyj się wokół, Damson. Zobacz, gdzie jesteśmy. Jesteśmy w pułapce, w potrzasku. Nie ma innego wyjścia z Dołu, niŜ przez te drzwi, ani innego wyjścia z pałacu, niŜ z powrotem po tych schodach i przez pomost. Kret moŜe pilnować pomostu, ale nie moŜe jednocześnie strzec tych drzwi. Ty musisz się tym zająć. - Damson zaczęła protestować, lecz Coll jej przerwał. - Nie kłóć się, Damson. Wiesz, Ŝe mam rację. Słuchałem cię, kiedy było trzeba; teraz ty usłuchaj mnie. - To niewaŜne, kto kogo słucha. Nie chcę, Ŝeby którekolwiek z was szło ze mną - ostro oświadczył Par. Coll nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przesunął za pasem krótki miecz, tak Ŝe znalazł się on z przodu. - Nie masz wyboru. - Czemu to ja nie miałabym pójść? - ze złością zapytała Damson. - Bo on jest moim bratem! - Głos Colla był jak trzaśniecie batem, a na jego surowej twarzy malowało się zdecydowanie. Kiedy jednak odezwał się znowu, jego głos brzmiał dziwnie miękko. - To muszę być ja; po to głównie tutaj przyszedłem. W ogóle tylko dlatego tu jestem. Damson umilkła, zastygła w bezruchu. Jedynie jej oczy poruszały się niespokojnie. - Dobrze - zgodziła się, lecz jej usta drŜały z gniewu, kiedy to mówiła. Odwróciła się. Krecie, pilnuj pomostu. Mały jegomość spojrzał na kaŜde z nich po kolei z wyrazem niepewności i oszołomienia w jasnych oczach. - Tak, śliczna Damson - zamruczał i zniknął na schodach. Par zaczął mówić coś jeszcze, lecz Coll ujął go za ramiona i przycisnął plecami do drewnianych drzwi. Ich spojrzenia spotkały się. - Nie traćmy juŜ czasu na spory, dobrze? - rzekł Coll. - Doprowadźmy rzecz do końca.
Ty i ja. Par próbował się uwolnić, lecz wielkie ręce Colla trzymały go jak stalowe zaciski. Z rezygnacją zwiesił ramiona. Coll puścił go. - Par - rzekł niemal błagalny m tonem. - Powiedziałem prawdę. Muszę z tobą iść. Przyglądali się sobie w milczeniu. Par stwierdził, Ŝe myśli o tym, co przeszli, Ŝeby dojść do tego punktu, o trudach, jakich doświadczyli. Chciał powiedzieć Collowi, Ŝe wszystko to coś znaczy, Ŝe go kocha, Ŝe teraz się o niego boi. Chciał przypomnieć bratu o jego kaczych stopach, ostrzec go, Ŝe kacze stopy są za duŜe, Ŝeby się na nich skradać. Chciało mu się krzyczeć. Lecz zamiast tego powiedział tylko: - Wiem. Następnie podszedł do masywnych, zniszczonych drzwi, odsunął ich rygle i nacisnął wysłuŜoną klamkę. Drzwi otworzyły się i do środka wpadło szare światło i mgła, stęchłe zapachy i lepki chłód, syk bagiennych odgłosów i wysokie, odległe nawoływanie samotnego ptaka. Par spojrzał do tyłu na Damson Rhee. Skinęła głową. Na znak, Ŝe będzie czekać? śe rozumie? Nie wiedział. Z Collem u boku wkroczył do Dołu.
XXXI Gdzie jest Teel? Morgan Leah ukląkł pośpiesznie obok Steffa, dotknął jego twarzy i wyczuł palcami chłód skóry przyjaciela. Impulsywnie zacisnął ręce na jego ramionach, lecz karzeł tego nie czuł. Morgan cofnął ręce i przysiadł na piętach. Jego oczy przeszukiwały otaczającą go ciemność i drŜał nie tylko od chłodu. Pytanie powracało ponurym szeptem w jego umyśle, przebiegając z kąta w kąt, jakby usiłowało się ukryć. Gdzie jest Teel? MoŜliwości przesuwały się przed nim w myślach. MoŜe poszła przynieść Steffowi wody, coś do jedzenia albo dodatkowy koc? MoŜe poszła się rozejrzeć, wybita ze snu przez jakieś przeczucie albo ów szósty zmysł, który ratuje człowiekowi Ŝycie, kiedy coś ciągle na niego poluje? MoŜe jest gdzieś blisko i zaraz wróci? MoŜliwości rozprysły się na drobne kawałki i zniknęły. Nie. Znał odpowiedź. Zeszła do sekretnego tunelu. Zeszła tam, Ŝeby od tyłu sprowadzić na Występ Ŝołnierzy federacji. Miała właśnie zdradzić ich po raz ostatni. „Nikt oprócz Damson, Chandosa i mnie nie zna drugiej drogi - teraz, kiedy Hirehone nie Ŝyje”. Tak powiedział mu Padishar Creel, mówiąc o ukrytym wyjściu, tunelu - Morgan juŜ prawie o tym zapomniał. ZadrŜał pod wpływem wyrazistości wspomnienia. Jeśli jego rozumowanie było poprawne i zdrajcą był cieniowiec, który przybrał postać Hirehone'a, Ŝeby podąŜyć za nimi do Tyrsis, wówczas posiadł on pamięć Hirehone'a i wiedział równieŜ o tunelu. A jeśli cieniowiec wcielił się teraz w Teel... Morgan poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Wzięcie Występu oblęŜeniem zajęłoby federacji miesiące. Ale moŜe oblęŜenie było jedynie manewrem mającym słuŜyć odwróceniu uwagi? MoŜe sam pełzacz, nawet ponosząc poraŜkę, miał jedynie odwrócić uwagę? MoŜe zamiarem federacji od samego początku było wziąć Występ od środka, raz jeszcze wskutek zdrady, przez tunel, który miał być drogą ucieczki banitów? Muszę coś zrobić! Morgan Leah czuł się, jakby miał nogi z ołowiu. Musi zostawić Steffa i natychmiast pójść do Padishara Creela. Jeśli jego podejrzenie dotyczące Teel jest słuszne, trzeba ją odnaleźć i powstrzymać. Jeśli.
Potworność tego, o czym myślał, ściskała go w gardle: Ŝe Teel mogła być najgorszym z wrogów, który ścigał ich wszystkich od Culhaven, Ŝe mogła ich tak nikczemnie oszukać, zwłaszcza Steffa, który sądził, Ŝe zawdzięcza jej Ŝycie, i który był w niej zakochany. Ucisk w gardle stał się mocniejszy. Wiedział, Ŝe jego przeraŜenie nie wynika z moŜliwości zdrady, lecz z jej pewności. Steff dostrzegł coś z tego przeraŜenia w jego oczach i ze złością wczepił się w niego rękami. - Gdzie ona jest, Morgan? Ty wiesz! Widzę to! Morgan nie próbował się uwolnić. Zamiast tego spojrzał przyjacielowi w twarz i powiedział: - Myślę, Ŝe wiem. Ale musisz tutaj poczekać. Musisz mi pozwolić po nią pójść. - Nie. - Steff zdecydowanie potrząsnął głową, marszcząc pokrytą bliznami twarz. - Idę z tobą. - Nie moŜesz. Jesteś zbyt chory... - Idę, Morgan! No więc, gdzie ona jest? Karzeł trząsł się od gorączki, lecz Morgan wiedział, Ŝe nie zdoła się od niego uwolnić, chyba Ŝe zrobi to siłą. - Dobrze - zgodził się, wolno wciągając powietrze. - Tędy. Objął przyjaciela ramieniem, Ŝeby go podeprzeć, i ruszył z nim w ciemność. Nie mógł zostawić Steffa, chociaŜ wiedział, jak bardzo jego obecność wszystko utrudni. Będzie musiał po prostu zrobić to, co do niego naleŜy, nie oglądając się na przyjaciela. Potknął się nagle i z trudem dźwignął się na nogi, podnosząc z sobą Steffa. Nie zauwaŜył zwoju liny leŜącego na ich drodze. Zmusił się do zwolnienia kroku, uświadamiając sobie przy tym, Ŝe nie przemyślał jeszcze gruntownie swoich domysłów. Teel była zdrajczynią. Musiał to przyjąć do wiadomości. Steff nie był w stanie tego zrobić, ale będzie musiał. Teel była tą osobą... Przerwał sobie. Nie. Nie Teel. Nie nazywaj tego czegoś Teel. Teel nie Ŝyje. Albo jest tak bliska śmierci, Ŝe między jednym a drugim nie ma juŜ Ŝadnej róŜnicy. A więc nie Teel. Cieniowiec ukryty w Teel. Jego oddech stał się szybszy, gdy posuwał się spiesznie przez noc, wlokąc z sobą Steffa. Cieniowiec musiał opuścić jej ciało i przybrać postać Hirehone'a, by podąŜyć za małą gromadką Padishara do Tyrsis i wydać ich federacji. Następnie porzucił ciało Hirehone'a, powrócił do obozu, zabił straŜników, poniewaŜ nie mógł dostać się na Występ nie zauwaŜony, i ponownie zamieszkał w Teel. Steff ani przez chwilę nie zauwaŜył, co się dzieje. UwaŜał, Ŝe
Teel została otruta. Cieniowiec kazał mu tak myśleć. Udało mu się nawet rzucić podejrzenie na Hirehone'a, opowiadając Steffowi, Ŝe przed utratą świadomości szedł za nim do skraju urwiska. Morgan zastanawiał się, jak długo Teel była cieniowcem. Długo, zdecydował. Wyobraził ją sobie w myślach, samą zewnętrzną powłokę, wydrąŜoną od środka skórę, i na ten widok zazgrzytał zębami. Przypomniał sobie opowieść Para o tym, co czuł, kiedy cieniowiec w górach Toffer, przybrawszy postać małej dziewczynki, usiłował dostać się do jego wnętrza. Przypomniał sobie przeraŜenie i wstręt, o którym mówił Ohmsfbrd. Podobnie musiała to odczuwać Teel. Nie było więcej czasu na zastanawianie się nad tym. ZbliŜali się do głównej jaskini. Wejście było jasno oświetlone blaskiem pochodni. Stał w nim Padishar Creel. Herszt banitów był juŜ na nogach, tak jak Morgan miał nadzieję. Ubrany w swą jaskrawoszkarłatną szatę, rozmawiał z ludźmi pielęgnującymi chorych i rannych. Do pasa miał przytroczony pałasz i długie noŜe. - Co robisz? - gniewnie krzyknął Steff. - To sprawa między tobą a mną, Morgan! On nie ma z tym nic wspólnego! Lecz Morgan, nie zwaŜając na jego protesty, wciągnął go w krąg światła. Padishar Creel odwrócił się, kiedy dwaj męŜczyźni podeszli do niego na chwiejnych nogach, i chwycił ich za ramiona. - Hola, panowie, zwolnijcie trochę! Z jakiego powodu tak się rozbijacie po nocy? - Jego uchwyt zacieśnił się, kiedy Steff spróbował się uwolnić, a szorstki głos przycichł. - Tylko spokojnie. Wasze oczy mi mówią, Ŝe coś napędziło wam strachu. Niechaj to pozostanie między nami. Co się stało? Steff był sztywny z gniewu, a jego oczy połyskiwały zimno. Morgan się wahał. Ludzie towarzyszący Padisharowi przyglądali im się ciekawie i znajdowali się dość blisko, by usłyszeć, co ma do powiedzenia. Uśmiechnął się szeroko. - Sądzę, Ŝe znalazłem osobę, której szukałeś - rzekł do wielkiego męŜczyzny. Twarz Padishara stęŜała na chwilę, po czym szybko się rozluźniła. - Ach, więc tylko tyle, tak? - Mówił tyleŜ do swoich ludzi, co do nich, a ton jego głosu był niemal Ŝartobliwy. - No cóŜ, wyjdźcie ze mną na chwilę na zewnątrz i opowiedzcie mi o tym. - Objął ich ramieniem, jakby wszystko było w najlepszym porządku, pomachał ręką tym, którzy się przysłuchiwali, i wyprowadził górala i karła na zewnątrz. - Tam wepchnął ich w cień. - Czego się dowiedziałeś? - zapytał. Morgan spojrzał na Steffa, po czym potrząsnął głową. Pocił się teraz pod ubraniem, a do twarzy nabiegła mu krew.
- Padisharze - rzekł. - Zniknęła Teel. Steff nie wie, co się z nią stało. Myślę, Ŝe mogła zejść do tunelu. Czekał z oczami utkwionymi w męŜczyznę, w duchu błagając go, Ŝeby nie pytał o nic więcej, nie kazał mu niczego wyjaśniać. WciąŜ nie miał absolutnej pewności, a Steff tak czy owak nigdy by mu nie uwierzył. Padishar zrozumiał. - Zobaczymy. Ty i ja, góralu. Steff schwycił go za ramię. - Ja teŜ pójdę. - Jego twarz była zlana potem, a oczy szkliste, lecz nie mogło być wątpliwości co do jego determinacji. - Nie masz na to dość siły, chłopcze. - To moje zmartwienie! Twarz Padishara gwałtownie obróciła się w stronę światła. Pokryta była pręgami i cięciami wyniesionymi z bitwy stoczonej poprzedniej nocy, cienkimi liniami, które stanowiły jakby odbicie głębszych blizn na obliczu karła. - Moje z pewnością nie - rzekł spokojnie. - W tym jednym jesteśmy zgodni. Poszli do punktu opatrunkowego. Tam Padishar wziął jednego z banitów na stronę i cicho z nim rozmawiał. Morgan ledwie mógł zrozumieć wypowiadane słowa. - Obudź Chandosa - rozkazał Padishar. - Powiedz mu, Ŝeby postawił na nogi obóz. Sprawdźcie straŜe i dopilnujcie, Ŝeby nie spały i były czujne. Przygotujcie wszystkich do opuszczenia Występu. Potem ma zejść za mną do ukrytego tunelu. Z pomocą. Powiedz mu, Ŝe skończyliśmy z tajemnicami, więc nie ma znaczenia, czy ktoś będzie wiedział o tym, co robi. Teraz ruszaj! MęŜczyzna oddalił się spiesznie, a Padishar gestem przywołał do siebie Morgana i Steffa. Poprowadził ich przez główną pieczarę do głębokich nisz, gdzie przechowywano zapasy. Zapalił trzy pochodnie, zatrzymał jedną dla siebie i dał po jednej góralowi i karłowi. Następnie zaprowadził ich na sam koniec najdalej połoŜonej groty, gdzie przy skalnej ścianie ustawione były skrzynki, podał swoją pochodnię Morganowi, chwycił obiema rękami za skrzynki i pociągnął. Fałszywa ściana otworzyła się, ukazując wejście do tunelu. Wśliznęli się do środka i Padishar zaciągnął skrzynki na miejsce. - Trzymajcie się blisko mnie - ostrzegł. Spiesznie pogrąŜyli się w mroku z dymiącymi w górze pochodniami, rzucającymi między cienie słabe, Ŝółte światło. Tunel był szeroki, lecz wił się i zakręcał. Ostre występy skalne czyniły przejście niebezpiecznym; były tu zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, zdradzieckie kamienne sople. Z sufitu kapała woda, tworząc na skale kałuŜe. Był to jedyny odgłos
wśród ciszy poza ich krokami. W jaskiniach panował chłód, który szybko przeniknął ubranie Morgana. Trząsł się, podąŜając za Padisharem. Steff szedł za nimi, potykając się co chwila i oddychając szybko i nierówno. Morgan nagle zaczął się zastanawiać, co zrobią, kiedy znajdą Teel. W myślach dokonał przeglądu swej broni. Przez plecy miał przewieszony nowo zdobyty pałasz, za pasem jeden sztylet, a w bucie drugi. Przy pasie nosił takŜe skróconą pochwę oraz to, co pozostało z Miecza Leah. Na niewiele się to zda przeciwko cieniowcowi, pomyślał z troską. A na ile przyda się Steff, nawet kiedy juŜ odkryje prawdę? Co zrobi? Gdybym tylko posiadał jeszcze magię... Odsunął od siebie tę myśl, wiedząc, dokąd go ona zaprowadzi, i postanawiając, Ŝe nie da się ponownie obezwładnić swemu niezdecydowaniu. Mijały sekundy, a echo ich upływu rozbrzmiewało w odgłosie spiesznych kroków idących męŜczyzn. Tunel zwęŜał się gwałtownie, po czym rozszerzał się znowu, wciąŜ zmieniając swój rozmiar i kształt. Przeszli przez szereg podziemnych grot, w których światło pochodni nie było w stanie rozproszyć mroku spowijającego puste, wysoko sklepione stropy. Nieco dalej natrafili na ciąg rozpadlin. Niektóre z nich miały kilka metrów szerokości. Były przez nie przerzucone kładki, zbudowane z desek powiązanych grubymi linami, których końce przytwierdzono Ŝelaznymi ćwiekami do skały. Kładki kołysały się i trzęsły, kiedy po nich przechodzili, lecz się nie załamywały. Idąc, cały czas wypatrywali Teel. Nigdzie jednak nie było jej widać. Steff zaczynał mieć trudności z dotrzymaniem dwom pozostałym kroku. Kiedy dopisywało mu zdrowie, był niezwykle silny i sprawny, lecz choroba, która go dotknęła - jeśli rzeczywiście była to choroba, a nie został otruty, jak Morgan zaczynał podejrzewać - skrajnie go wycieńczyła. Wielokrotnie upadał i musiał za kaŜdym razem z trudem dźwigać się na nogi. Padishar nie zwalniał. Wielki męŜczyzna trzymał się tego, co wcześniej powiedział - Steff sam odpowiadał za siebie. Karzeł dotarł tak daleko jedynie dzięki swej determinacji i Morganowi wydawało się, Ŝe niedługo wytrzyma tempo narzucone przez herszta banitów. Góral spoglądał do tyłu na przyjaciela, lecz zdawało się, Ŝe Steff go nie widzi. Jego rozognione oczy przeszukiwały cienie, przebiegając zasłonę mroku poza zasięgiem światła. PogrąŜyli się juŜ na ponad milę w głąb góry, kiedy z przodu pojawiło się słabe światełko, iskierka, która wkrótce przeistoczyła się w plamę blasku. Padishar nie zwolnił kroku ani nie zrobił niczego, by ukryć swą obecność. Tunel rozszerzył się, a jego wnętrze z przodu rozjaśniło się migotaniem wielu pochodni. Serce Morgana zaczęło bić szybciej.
Weszli do wielkiej podziemnej groty, zalanej jasnym światłem. W pęknięcia w ścianach i podłodze wetknięte były pochodnie wypełniające powietrze dymem i zapachem zwęglonego drewna i płonącej smoły. Na środku groty potęŜna szczelina przecinała od końca do końca jej dno. W najwęŜszym miejscu przerzucony był przez nią jeszcze jeden most, tym razem potęŜna Ŝelazna konstrukcja. Obok rozpadliny zainstalowana została maszyneria do podnoszenia i opuszczania mostu. W tej chwili był opuszczony, łącząc obie połowy groty. Z drugiej strony płaska skała rozciągała się do miejsca, gdzie tunel znów ginął w mroku. Obok maszynerii mostu stała Teel, tłukąc w nią jakimś narzędziem. Padishar Creel zatrzymał się i Morgan wraz ze Steffem szybko do niego podeszli. Teel nie usłyszała ich jeszcze ani nie zauwaŜyła, gdyŜ światło ich pochodni rozpraszało się w jasnym blasku groty. Padishar odłoŜył swoją pochodnię. - Zniszczyła maszynerię. Mostu nie da się juŜ podnieść. - Jego spojrzenie odnalazło oczy Steffa. - Jeśli jej nie przeszkodzimy, sprowadzi nam na kark federację. Steff patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Nie - wyszeptał z niedowierzaniem. Padishar nie zwrócił na niego uwagi. Dobył z pochwy swój pałasz i ruszył naprzód. Steff rzucił się za nim, lecz potknął się i upadł. Wykrzyknął tylko rozpaczliwie: - Teel! Teel odwróciła się. Trzymała w rękach Ŝelazny pręt, którego gładka powierzchnia poznaczona była śladami uderzeń w mechanizm mostu. Morgan wyraźnie widział teraz rozmiary zniszczeń: strzaskane kołowroty, wyłamane bloki, pogruchotane tryby. Włosy Teel lśniły w świetle, rozbłyskując złotymi pasmami. Stała naprzeciw nich. Jej maska, pozbawiony wyrazu kawałek skóry przymocowany do jej głowy, nie zdradzała niczego z jej uczuć. Otwory na oczy były czarne i ukryte w cieniu. Padishar zacisnął wielkie dłonie na pałaszu, unosząc jego ostrze ku światłu. - Wybiła twoja godzina, dziewczyno - wykrzyknął w jej stronę. Echo jego słów wypełniło pieczarę. Steff dźwignął się na nogi i ruszył chwiejnym krokiem naprzód. - Padisharze, zaczekaj! - zawył. Morgan skoczył, Ŝeby go zatrzymać, złapał go za ramię i szarpnięciem obrócił do tyłu. - Nie, Steff, to nie jest Teel! JuŜ nie! - Oczy Steffa błyszczały z gniewu i strachu. Morgan zniŜył głos, mówiąc szybko i spokojnie: - Posłuchaj mnie. To cieniowiec, Steff. Kiedy ostatnio widziałeś twarz pod tą maską? Przyjrzałeś się jej? To nie Teel jest tam pod spodem. Teel od dawna juŜ nie ma.
Gniew i strach zmieniły się w przeraŜenie. - Morgan, nie! Wiedziałbym to! Poznałbym, gdyby to nie była ona! - Steff, posłuchaj... - Morgan, on ją zabije! Puść mnie! Steff wyrwał się i Morgan schwycił go znowu. - Steff, zobacz, co ona zrobiła! Zdradziła nas! - Nie! - wrzasnął karzeł i uderzył go. Morgan zwalił się jak długi. Siła ciosu oszołomiła go. Jego pierwszą reakcją było zdziwienie; nie wydawało mu się moŜliwe, by Steff posiadał jeszcze tyle sił. Dźwignął się na kolana i zobaczył, jak karzeł pędzi w stronę Padishara, krzycząc coś, czego góral nie był w stanie zrozumieć. Steff dogonił herszta banitów, kiedy ten znajdował się zaledwie o parę kroków od Teel. Karzeł przypadł do Padishara od tyłu, chwytał jego ramię z mieczem i ściągnął je w dół. Padishar krzyknął z wściekłości i spróbował się wyrwać, lecz nie mógł. Steff rzucił się na niego, oplatając go stalowym uściskiem. Wśród zamętu Teel uderzyła. Skoczyła na nich jak kot, z uniesionym Ŝelaznym prętem. Posypały się ciosy, szybkie i potęŜne, i w ciągu kilku sekund Padishar i Steff leŜeli zakrwawieni na ziemi. Morgan dźwignął się na nogi, by samotnie stawić jej czoło. Ruszyła niespiesznie w jego stronę i w tym samym momencie oŜyły w nim wszystkie wspomnienia związane z jej osobą. Ujrzał ją jako małą, wyglądającą jak sierota dziewczynkę, którą spotkał w Culhaven w mrocznej kuchni babci Elizy i cioteczki Jilt. Jej złociste włosy były ledwie widoczne pod kapturem jej płaszcza, a twarz miała ukrytą pod dziwną, skórzaną maską. Ujrzał ją, jak przysłuchuje się w blasku obozowego ogniska rozmowie członków małej gromadki, którzy przeszli przez góry Wolfsktaag. Ujrzał ją przytuloną do Steffa u stóp Smoczych Zębów przed udaniem się na spotkanie z duchem Allanona, podejrzliwą, nieufną i drapieŜnie opiekuńczą. Odpędził od siebie te obrazy, widząc ją jedynie taką, jaka była teraz: powalającą Padishara i Steffa, zbyt szybką i silną, by mogła być tą, za którą się podawała. Ale i tak trudno było uwierzyć, Ŝe jest cieniowcem, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, Ŝe oni wszyscy tak bez reszty dali się oszukać. Wyciągnął pałasz i czekał. Musiał być szybki. MoŜe nawet będzie potrzebował czegoś więcej. Przypomniał sobie stworzenia w Dole. Samo Ŝelazo nie wystarczało, Ŝeby je zabić. ZbliŜywszy się do niego, Teel przykucnęła. Jej oczy połyskiwały z wnętrza maski jak
ciemne sadzawki, a ich spojrzenie było zimne i pewne siebie. Morgan zamarkował szybki wypad, po czym zadał jej podstępne cięcie w nogi. Teel z łatwością się uchyliła. Zamachnął się znowu - raz i drugi. Odparowała ciosy i całym jego ciałem wstrząsnęło drŜenie wywołane uderzeniami ostrza o Ŝelazny pręt. Przypadali do siebie i cofali się, kaŜde czekając, aŜ drugie się odsłoni. Potem nastąpił szereg uderzeń płazem pałasza o Ŝelazny pręt i ostrze złamało się. Morgan tłukł w pręt tym, co pozostało. W pewnym momencie rękojeść zahaczyła o pręt i wyrwała go z ręki dziewczyny. Pałasz i pręt poleciały w mrok. Teel od razu rzuciła się na Morgana, zaciskając ręce na jego gardle. Była niewiarygodnie silna. Miał jedynie chwilę na zrobienie czegoś, gdy padał do tyłu. Jego ręka zacisnęła się na sztylecie przy pasie i wbił go jej w brzuch. Cofnęła się zdumiona. Morgan wierzgnął nogami, odrzucając ją od siebie, wyciągnął drugi sztylet z buta, wraził go jej w bok i szarpnął do góry. Trafiła go tak potęŜnie wierzchem dłoni, Ŝe zwalił się z nóg. Upadł z jękiem na ziemię, uderzając się tak mocno, Ŝe na chwilę stracił oddech. W oczach zamigotały mu gwiazdy, lecz zaczerpnął powietrza do płuc i dźwignął się na nogi. Teel stała tam, gdzie przedtem, ze sztyletami wciąŜ wbitymi w ciało. Teraz spokojnie je wyciągnęła i odrzuciła od siebie. Wie, Ŝe nie mogę jej nic zrobić, pomyślał z rozpaczą. Wie, Ŝe nie mam niczego, co mogłoby ją powstrzymać. Wydawała się cała i zdrowa, kiedy doń podchodziła. Na ubraniu miała krew, lecz niezbyt wiele. Pod maską nie było widać Ŝadnego wyrazu twarzy, niczego w jej oczach czy ustach poza lodowato zimną pustką. Morgan cofał się przed nią, usiłując wypatrzeć na ziemi cokolwiek, czym mógłby się bronić. Spostrzegł Ŝelazny pręt i schwycił go w desperacji. Na Teel nie zrobiło to wraŜenia. Jej ciało spowijała drŜąca poświata, która zdawała się unosić lekko i znowu opadać - jak gdyby mieszkająca w niej istota szykowała się do czegoś. Morgan odstąpił do tyłu, kierując się ku rozpadlinie. Czy zdołałby jakoś zwabić tę istotę dość blisko przepaści, by móc ją do niej zepchnąć? Czy to by ją zabiło? Nie wiedział. Wiedział tylko, Ŝe jedynie on moŜe ją teraz powstrzymać, przeszkodzić jej w wydaniu całego Występu, wszystkich tych ludzi, federacji. Jeśli on zawiedzie, zginą. Aleja nie jestem dość silny - bez magii nie jestem dość silny! Znajdował się zaledwie o parę kroków od krawędzi rozpadliny. Teel zmniejszała dzielącą ich odległość, zbliŜając się szybko. Spróbował ją uderzyć Ŝelaznym prętem, lecz schwyciła go w rękę, wyrwała mu go i cisnęła w bok.
Zaraz potem rzuciła się na niego, zaciskając ręce na jego gardle, odcinając mu dopływ powietrza, dusząc go. Nie mógł oddychać. Usiłował się uwolnić, lecz była o wiele za silna. Zacisnął z bólu oczy, a w ustach poczuł smak krwi. Przytłoczył go ogromny cięŜar. - Teel, nie! - Usłyszał czyjś okrzyk, niemal odcieleśniony głos, zduszony z bólu i zmęczenia. Steff! Ręce rozluźniły się nieznacznie i jego oczy przejrzały na tyle, by zobaczyć Steff a uczepionego Teel. Obejmował ją ramionami i ciągnął do tyłu. Jego twarz ociekała krwią. Na szczycie głowy miał wielką, otwartą ranę. Prawa ręka Morgana przesunęła się po pasie i odszukała rękojeść Miecza Leah. Teel zrzuciła z siebie Steffa, odwróciła się i chwyciła go za rękaw. Jej oczy płonęły gniewnie, a ścięgna na szyi tak się napięły, Ŝe nawet maska nie była w stanie tego ukryć. Wyrwała z pochwy sztylet Steffa i zatopiła go głęboko w jego piersi. Steff przewrócił się do tyłu, z trudem chwytając powietrze. Teraz Teel odwróciła się, Ŝeby skończyć z Morganem, lecz kiedy pochyliła się nad nim, wbił jej w brzuch złamane ostrze swego miecza. Odgięła się do tyłu, wrzeszcząc tak głośno, Ŝe Morgan odruchowo cofnął się przed nią. Ręce trzymał jednak zaciśnięte mocno na rękojeści miecza. Nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Miecz Leah stał się ciepły i zapłonął światłem. Morgan czuł, jak ostrze się porusza i budzi do Ŝycia. Magia! Och, do kroćset - to była magia! Przez ostrze przebiegła moc, łącząc ich z sobą, przepływając do wnętrza Teel. Wybuchł w niej szkarłatny płomień. Jej dłonie szarpały za ostrze, drapały jej własne ciało i twarz - i zerwały maskę. Morgan Leah nigdy nie zapomniał tego, co ujrzał pod spodem: oblicza zrodzonego w najczarniejszych głębiach piekła, zmasakrowanego i zniekształconego, oŜywionego przez demony, których istnienia nawet nie podejrzewał. Teel zupełnie znikała i na jej miejscu znajdował się jedynie cieniowiec, bezcielesna, ulepiona z mroku istota, pustka, która przesłaniała i pochłaniała światło. Niewidzialne ręce usiłowały odepchnąć Morgana, pozbawić go broni i duszy. - Leah! Leah! - Wzniósł bitewny okrzyk swoich przodków, przez tysiąc lat królów i ksiąŜąt jego kraju, i to jedno słowo stało się jego talizmanem. Wrzask cieniowca przeszedł w pisk. Po chwili potwór zapadł się w sobie, gdy podtrzymująca go ciemność rozpłynęła się i znikła. Powróciła Teel, bezwładna postać, odarta z
Ŝycia i istnienia. Upadła do przodu na Morgana, martwa. Upłynęło parę minut, nim Morgan znalazł siłę, by ją odepchnąć. LeŜał w kałuŜy własnego potu i krwi, słuchając nagłej ciszy, wycieńczony, przygnieciony do ziemi cięŜarem martwej dziewczyny. Jego jedyną myślą było, Ŝe przeŜył. Potem stopniowo jego puls stał się szybszy. To magia go uratowała. Magia Miecza Leah. Do kroćset, jednak nie wyczerpała się zupełnie! Przynajmniej jakaś jej część wciąŜ Ŝyła, a jeśli tak było, to istniała szansa, Ŝe uda się ją w pełni odzyskać, Ŝe ostrze uda się odtworzyć, zachować magię, moc... Jego myśli rozsypały się w gorączkowym biegu i uleciały. Zaczerpnął do płuc powietrza,zebrał siły i zepchnął z siebie ciało Teel. Była zadziwiająco lekka. Przyjrzał się jej, dźwigając się na ręce i kolana. Wydawała się cała pokurczona, jakby coś rozpuściło jej kości. Jej twarz wciąŜ była zniekształcona i pokryta bliznami, lecz demony, które wcześniej na niej widział, zniknęły. Nagle usłyszał cięŜki oddech Steffa. Nie będąc w stanie podnieść się na nogi, podczołgał się do przyjaciela. Steff leŜał na plecach ze sztyletem wciąŜ tkwiącym w piersi. Morgan zaczął go wyjmować, lecz powoli się cofnął. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, Ŝe jest za późno, aby mogło to pomóc. Delikatnie dotknął ramienia przyjaciela. Oczy Steffa otworzyły się i odnalazły go. - Teel? - zapytał cicho. - Nie Ŝyje - szepnął Morgan. Pokryta bliznami twarz karła stęŜała z bólu, po czym rozluźniła się. Zakaszlał krwią. - Wybacz mi, Morgan. Przepraszam... Byłem ślepy, więc to musiało się zdarzyć. - Nie ty jeden. - Powinienem był dostrzec... prawdę. Powinienem był ją rozpoznać. Ja po prostu... chyba tego nie chciałem. - Steff, uratowałeś nam Ŝycie. Gdybyś mnie nie obudził... - Posłuchaj mnie. Posłuchaj, góralu. Jesteś moim najbliŜszym przyjacielem. Chcę... Ŝebyś coś zrobił. - Znowu zakaszlał, po czym spróbował zapanować nad głosem. - Chcę, Ŝebyś wrócił do Culhaven i upewnił się... czy babcia Eliza i cioteczka Jilt mają się dobrze. - Jego oczy zamknęły się i otworzyły ponownie. - Rozumiesz mnie, Morgan? Znajdują się w niebezpieczeństwie, poniewaŜ Teel... - Rozumiem - przerwał mu Morgan. - Tylko one mi pozostały - szepnął Steff, zaciskając rękę na ramieniu Morgana. Obiecaj mi to.
Morgan w milczeniu skinął głową, po czym powiedział: - Obiecuję. Steff westchnął i słowa, które wypowiedział, były zaledwie szeptem. - Kochałem ją, Morgan. Jego ręka osunęła się i umarł. Wszystko, co wydarzyło się potem, przechowało się w pamięci Morgana Leah jako niewyraźna plama. Przez pewien czas pozostał przy Steffie, tak oszołomiony, Ŝe nie był w stanie pomyśleć o zrobieniu czegokolwiek innego. Potem przypomniał sobie o Padisharze Creelu. Zmusił się do powstania na nogi i poszedł sprawdzić, co stało się z hersztem banitów. Padishar Ŝył jeszcze, lecz był nieprzytomny, lewe ramię miał złamane od osłaniania się przed ciosami Ŝelaznego pręta, a głowa krwawiła mu od głębokiego cięcia. Morgan obwiązał ranę na jego głowie, by zatamować upływ krwi, lecz ramię pozostawił tak, jak było. Nie miał teraz czasu go nastawiać. Maszyneria poruszająca most była rozbita i nie widział sposobu naprawienia jej. Jeśli federacja miała zamiar wysłać oddział szturmowy do tunelu jeszcze tej nocy - a Morgan musiał coś takiego zakładać - wówczas most nie mógł zostać podniesiony dla powstrzymania jego pochodu. Do świtu pozostało zaledwie kilka godzin. Oznaczało to, Ŝe Ŝołnierze federacji znajdują się juŜ w drodze. Morgan wiedział, Ŝe nawet bez Teel jako przewodniczki pokonanie tunelu prowadzącego na Występ nie sprawi im większych trudności. Nagle uświadomił sobie, Ŝe wciąŜ nie ma Chandosa i ludzi, których miał on z sobą przyprowadzić. Dawno powinni juŜ tutaj przybyć. Uznał, Ŝe nie moŜe ryzykować czekania na nich. Musiał się stąd wydostać. Wiedział, Ŝe będzie musiał nieść Padishara, gdyŜ wszelkie próby obudzenia go spełzły na niczym. Steff musiał pozostać na miejscu. Parę minut zajęło mu ustalenie, co będzie potrzebne. Najpierw odnalazł Miecz Leah i wsunął go ostroŜnie do jego prowizorycznej pochwy. Następnie zaniósł Teel, a potem Steffa na krawędź rozpadliny i zepchnął ich w dół. Nie był pewien, czy zdoła to zrobić, aŜ do chwili, kiedy juŜ było po wszystkim. Zrobiło mu się potem niedobrze i ogarnęło go uczucie pustki. Był juŜ wtedy śmiertelnie zmęczony i tak słaby, Ŝe wydawało mu się, iŜ nie zdoła nawet sam wrócić tunelami, nie mówiąc juŜ o niesieniu Padishara. Lecz jakoś zdołał zarzucić go sobie na ramiona i zabrawszy jedną z pochodni, ruszył w drogę. Wydawało mu się, Ŝe idzie juŜ wiele godzin, nic nie widząc i słysząc jedynie odgłos własnych butów stąpających po kamieniach. Gdzie jest Chandos? zapytywał siebie wciąŜ na nowo. Czemu nie przyszedł? Gubił krok i upadał tyle razy, Ŝe stracił juŜ rachubę, potykając się o kamienie tunelu i o własne zmęczenie. Jego kolana i ręce były poranione i zakrwawione, a ciało zaczęła ogarniać drętwota. Przyłapywał się na tym, Ŝe myśli o osobliwych rzeczach: o
swoim dzieciństwie i rodzinie, o przygodach, jakie przeŜywał, dorastając wspólnie z Parem i Collem, o zawsze niezawodnym, spolegliwym Steffie i karłach z Culhaven. Przez pewien czas płakał, myśląc o tym, co stało się z nimi wszystkimi i jak wielka część przeszłości została stracona. Mówił do Padishara, kiedy czuł, Ŝe jest u kresu sił, lecz Padishar wciąŜ spał. Zdawało mu się, Ŝe idzie juŜ całą wieczność. Kiedy jednak pojawił się w końcu Chandos w towarzystwie gromady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan juŜ nie szedł. LeŜał półprzytomny w tunelu, przewróciwszy się wcześniej z wyczerpania. Przez resztę drogi był niesiony wraz z Padisharem i usiłował wyjaśnić, co się stało. Nie był dokładnie pewien tego, co mówił. Wiedział, Ŝe mówi bez związku, czasem niezrozumiale. Pamiętał potem, Ŝe Chandos powiedział coś o nowym ataku federacji, który sprawił, Ŝe nie mógł przyjść tak szybko, jak zamierzał. Pamiętał, z jaką siłą jego szorstka dłoń ściskała jego własną. WciąŜ jeszcze panował mrok, kiedy wrócili na cypel. Występ rzeczywiście był atakowany. Mógł to być jeszcze jeden manewr pozorny, mający odwrócić uwagę od Ŝołnierzy przemykających tunelami, tak czy owak jednak trzeba było się nim zająć. Z dołu nadlatywały strzały i dzidy i podciągano naprzód wieŜe oblęŜnicze. Zdołano juŜ odeprzeć liczne próby dostania się na górę. Przygotowania do ucieczki były juŜ jednak zakończone. Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzić, podnieśli się z legowisk, tych zaś, którzy nie mogli, umieszczono na noszach. Morgan został zabrany z tą drugą grupą, gdy znoszono ją przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczynały się tunele. Pojawił się Chandos. Jego surowa, porośnięta czarną brodą twarz pochylała się nieco nad Morganem, kiedy do niego mówił. - Wszystko w porządku, góralu - rzekł głosem przypominającym ciche brzęczenie. śołnierze federacji są juŜ w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zostały zerwane. To ich trochę zatrzyma; wystarczająco długo, byśmy zdąŜyli się bezpiecznie wydostać. Zejdziemy do innych tuneli. Przez nie równieŜ prowadzi droga na zewnątrz, taka, którą zna jedynie Padishar. Jest ona trudniejsza, z wieloma zakrętami i rozgałęzieniami. Ale Padishar wie, co ma robić. Nigdy nie zdaje się na przypadek. Nie śpi juŜ i sprowadza na dół pozostałych, pilnując, Ŝeby wszyscy zeszli. To twarda sztuka, ten stary Padishar. Ale nie tak twarda jak ty. Uratowałeś mu Ŝycie. Wyniosłeś go stamtąd w samą porę. Odpocznij teraz, póki moŜesz. Nie pozostało na to wiele czasu. Morgan zamknął oczy i zapadł w sen. Spał niespokojnie, rozbudzany raz po raz przez gwałtowne szarpnięcia noszy, na których leŜał, i przez głosy ludzi stłoczonych wokół niego, szepczących i krzyczących z bólu. Tunel spowijała ciemność, mglisty mrok, którego nie było
nawet w stanie rozproszyć światło pochodni. Przelotnie ukazywały się i znikały twarze i ciała, lecz w pamięci pozostało mu przede wszystkim wraŜenie nieprzeniknionej nocy. Raz czy dwa wydawało mu się, Ŝe słyszy odgłosy walki, szczęk broni, postękiwanie męŜczyzn. Lecz wśród otaczających go ludzi nie wyczuwało się Ŝadnej nerwowości, niczego, co by wskazywało na groŜące niebezpieczeństwo, i po pewnym czasie uznał, Ŝe musiało mu się to śnić. W końcu zmusił się do otworzenia oczu, nie chcąc spać dłuŜej, bojąc się spać, kiedy nie był pewien, co się dzieje. Wydawało się, Ŝe nic wokół niego nie uległo zmianie. Odnosił wraŜenie, Ŝe nie mógł spać dłuŜej niŜ parę chwil. Spróbował unieść głowę i na karku poczuł nagłe ukłucie bólu. Znowu opadł do tyłu, myśląc nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielająca Ŝycie od śmierci. Podszedł do niego Padishar Creel. Miał mocno obandaŜowaną głowę, a jego ramię było unieruchomione łubkami i przywiązane do boku. - Witaj, chłopcze - pozdrowił go cicho. Morgan skinął głową, zamknął oczy i otworzył je znowu. - Wychodzimy stąd teraz - rzekł herszt banitów. - Wszyscy, dzięki tobie. I Steffowi. Chandos wszystko mi opowiedział. Był bardzo dzielny, tamten chłopiec. - Surowa twarz odwróciła się na chwilę. - Występ jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze Ŝycie. Morgan uznał, Ŝe nie ma ochoty rozmawiać o cenie Ŝycia. - PomóŜ mi się podnieść, Padisharze - rzekł spokojnie. - Chcę stąd wyjść o własnych siłach. Herszt banitów uśmiechnął się. - CzyŜ wszyscy tego nie chcemy, chłopcze? - szepnął. Wyciągnął zdrową rękę i pomógł Morganowi podnieść się na nogi.
XXXII Par i Coll Ohmsfordowie znajdowali się w świecie z sennego koszmaru. Cisza była głęboka i nieskończona jak przestwór pustki rozciągający się poza granice czasu. Nie rozlegały się Ŝadne odgłosy świadczące o obecności Ŝycia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru wśród drzew. Drzewa wznosiły się ku niebu jak kamienne obeliski wyrzeźbione przez jakąś staroŜytną cywilizacje i pozostawione na wieczne świadectwo daremności ludzkich wysiłków. W ich wyglądzie było coś szarego i zimowego i nawet liście, które powinny okrywać ich szkielety i przydawać im barwy, przypominały łachmany stracha na wróble. Do ich pni, jak zabłąkane dzieci, tuliły się splątane zarośla i wysokie trawy, a krzewy jeŜyn splatały się ze sobą w rozpaczliwym usiłowaniu uchronienia się przed dolegliwościami Ŝycia. No i oczywiście mgła. Mgła była tam najpierw, na końcu i zawsze, głębokie i wszechogarniające morze szarości, które tłumiło w sobie wszelką jaskrawość. Wisiała nieruchomo w powietrzu, dławiąc pod sobą drzewa i krzewy, skały i ziemię i wszelkiego rodzaju Ŝycie. Stanowiła zasłonę nie dopuszczającą słonecznego światła i ciepła. Cechowała ją pewna niekonsekwencja, gdyŜ w niektórych miejscach była rzadka i wodnista, rozmywając jedynie kształty rzeczy, które okrywała, zaś w innych wydawała się nieprzenikniona jak noc. Ocierała się o skórę z chłodną, wilgotną natarczywością, która szeptała o śmierci. Bracia posuwali się wolno i ostroŜnie przez ten sen na jawie, walcząc z uczuciem własnej bezcielesności. Ich spojrzenia wędrowały od jednej plamy cienia do drugiej, szukając jakiegoś ruchu i odnajdując jedynie bezruch. Świat, do którego weszli, wydawał się martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, Ŝe są tam ukryte, w rzeczywistości wcale nie istniały, a były jedynie sennym kłamstwem, którego ich zmysły nie były w stanie obnaŜyć. Skierowali się szybko ku ruinom mostu Sendica, a następnie podąŜyli ich nierównym skrajem do krypty. Szli bezszelestnie przez wysoką trawę i po wilgotnej, miękkiej ziemi. Czasami ich buty znikały zupełnie w kobiercu mgły. Par spojrzał w tył ku drzwiom, przez które weszli. Nigdzie nie było ich widać. W ciągu kilku sekund ściana urwiska i wszystko, co pozostało z pałacu królów Tyrsis, zniknęło równieŜ. Jakby go nigdy nie było, pomyślał Par. DrŜał z zimna i czuł się wydrąŜony w środku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod ubraniem szczypała go od potu, było mu gorąco. Uczucia kotłujące się w jego wnętrzu nie
dawały się uspokoić ani rozproszyć; wrzeszczały zniekształconymi i przemieszanymi głosami, z których kaŜdy za wszelką cenę chciał być słyszalny, kaŜdy bełkocząc bez związku. Wyczuwał zbliŜanie się śmierci z kaŜdym stawianym krokiem. Pragnął znowu móc choć na chwilę przywołać magię, nawet w jej najprostszej postaci, by się upewnić, Ŝe posiada pewien zasób mocy, który pozwoli mu się bronić. Wiedział jednak, Ŝe uŜycie magii obudziłoby wszystko, co Ŝyło w Dole, a chciał wierzyć, Ŝe jeszcze się to nie stało. Coll dotknął jego ramienia i wskazał miejsce, gdzie ziemia rozstępowała się przed nimi, tworząc groźnie wyglądającą rozpadlinę, która nieco dalej ginęła w mroku. Musieli ją obejść. Par skinął głową, ruszając przodem. Obecność brata dodawała mu otuchy, jak gdyby juŜ tylko to, Ŝe ma go przy sobie, mogło w jakiś sposób zapobiec groŜącemu niebezpieczeństwu. PotęŜna postać Colla wznosiła się jak skała za plecami Para, a na jego twarzy malowała się taka determinacja, iŜ wydawało się, Ŝe sama siła jego woli wystarczy, by ich bezpiecznie przeprowadzić. Par był bardziej zadowolony z tego, Ŝe brat z nim poszedł, niŜ potrafiłby to wyrazić. Wiedział, Ŝe to egoizm przezeń przemawia, ale tak czuł. Odwaga Colla w całej tej sprawie była w znacznej mierze źródłem jego własnej. Obeszli rozpadlinę i skierowali się z powrotem ku ruinom mostu. Wszystko wokół nich pozostawało niezmienione, milczące i nieruchome, pozbawione Ŝycia. Lecz nagle coś zamajaczyło niewyraźnie we mgle z przodu i z gruzów się wyłonił kanciasty kształt. Par zaczerpnął tchu, Ŝeby się uspokoić. Była to krypta. Pośpiesznie ruszyli ku niej. Par szedł przodem, a Coll zaledwie o krok za nim. Wyraźnie ukazały się ściany z kamiennych bloków, wyzbywając się nierealności, w jaką spowiła je mgła. Pod murami krypty rosły krzewy, winorośl wiła się na jej spadzistym dachu, a mech nadawał jej fundamentom rdzawą i ciemnozieloną barwę. Była większa, niŜ Par sobie wyobraŜał, miała dobrych piętnaście metrów szerokości i u szczytu wznosiła się na co najmniej sześć metrów. Wyglądem i nastrojem przypominała grobowiec. Ohmsfordowie dotarli do najbliŜszej ściany krypty i ostroŜnie skręcili za róg, wychodząc na jej front. Znaleźli tam napis wykuty w pokruszonym kamieniu, starodawną inskrypcję, niemal zupełnie zatartą przez upływ czasu i działanie pogody. Niektóre słowa były ledwie widoczne. Zatrzymali się z zapartym tchem i przeczytali:
Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolności tchnienie.
Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niechęć, i zgody pragnienie, by po wsze czasy godnie Miecza Shannary chronić lśnienie.
Nieco dalej znajdowały się potęŜne kamienne wrota. Były uchylone. Bracia spojrzeli po sobie bez słowa, po czym ruszyli naprzód. Dotarłszy do wrót, zajrzeli do środka. Znajdował się tam korytarz prowadzący w lewo i ginący w mroku. Par zmarszczył czoło. Nie oczekiwał, Ŝe krypta okaŜe się skomplikowaną budowlą; sądził, Ŝe będzie się składała z pojedynczej komnaty, w środku której będzie spoczywał Miecz Shannary. To, co ujrzeli, wskazywało na coś innego. Spojrzał na Colla. Jego brat był wyraźnie zaniepokojony. Rozglądał się nerwowo, przypatrując się najpierw wejściu, a potem ciemnemu gąszczowi otaczającego ich lasu. Coll wysunął rękę i pociągnął wrota. Bez trudu pozwoliły się otworzyć. Nachylił się do brata. - To wygląda na pułapkę - szepnął tak cicho, Ŝe Par ledwie go usłyszał. Parowi to samo przyszło do głowy. Drzwi do krypty, liczące trzysta lat i wystawione na klimat Dołu, nie powinny tak łatwo ustępować. Ktoś mógłby je bez trudu znowu zamknąć, kiedy on znajdzie się juŜ w środku. Wiedział jednak, Ŝe i tak tam wejdzie. JuŜ się na to zdecydował. Zbyt wiele przeszedł, Ŝeby teraz się cofnąć. Uniósł brwi i spojrzał na Colla. Spojrzenie to pytało: co proponujesz? Coll zacisnął usta. Wiedział, Ŝe Par jest zdecydowany iść dalej i Ŝe ryzyko nie odgrywa Ŝadnej roli. Z najwyŜszym wysiłkiem wypowiedział słowa: - Dobrze. Ty idź po Miecz. Ja stanę na straŜy. - Jego wielka dłoń zacisnęła się na ramieniu Para. - Ale pośpiesz się! Par skinął głową, uśmiechnął się tryumfalnie i odwzajemnił uścisk brata. Następnie wszedł do środka, szybko pogrąŜając się w mroku korytarza. Zapuścił się najdalej, jak mógł, kierując się słabym światłem zewnętrznego świata, które jednak wkrótce się rozproszyło. Przesuwając dłońmi po ścianach, szukał zakończenia korytarza, lecz nie znajdował go. Przypomniał sobie wtedy, Ŝe wciąŜ ma przy sobie kamień, który dała mu Damson. Sięgnął po niego do kieszeni, zacisnął na chwilę w dłoniach, Ŝeby go rozgrzać, i wyciągnął przed siebie. Mrok rozjaśniło srebrzyste światło. Par uśmiechnął się dziko. Znowu ruszył naprzód, wsłuchując się w ciszę i obserwując cienie. Posuwał się jeszcze jakiś czas krętym tunelem, zszedł po schodach i przedostał się do
drugiego korytarza. Zawędrował juŜ o wiele dalej, niŜ wcześniej wydawałoby mu się moŜliwe, i po raz pierwszy zaczął odczuwać niepokój. Nie znajdował się juŜ w krypcie, lecz gdzieś pod ziemią. Jak to było moŜliwe? Potem korytarz się skończył. Par wszedł do komnaty o wysoko sklepionym stropie i ścianach pokrytych malowidłami oraz runami - i zaparło mu dech w piersi z bolesną nagłością. W samym środku komnaty, z ostrzem zatopionym w cokole z czerwonego marmuru, spoczywał Miecz Shannary. Zamrugał oczami, Ŝeby się upewnić, czy wzrok go nie myli, po czym ruszył naprzód i po chwili stanął przed nim. Ostrze było gładkie i nienaruszone, stanowiło nieskazitelne dzieło kowalskiego kunsztu. Na rękojeści wyrzeźbione było wyobraŜenie ręki miotającej w górę pochodnię. Talizman połyskiwał w łagodnym świetle niebieskawym blaskiem. Par czuł, jak coś ściska go w gardle. To naprawdę był Miecz. Wezbrała w nim fala radosnego uniesienia. Ledwie mógł się powstrzymać przed zawołaniem Colla, przekazaniem mu okrzykiem tego, co czuje. Odczuł przypływ ulgi. PowaŜył się na to wszystko wiedziony jedynie przeczuciem - i przeczucie to okazało się trafne. Do kroćset, było trafne przez cały ten czas! Miecz Shannary rzeczywiście znajdował się w Dole, ukryty przez gąszcz drzew i krzewów, przez mgłę i noc, przez cieniowce...! Szybko powściągnął jednak swą radość. Myśl o cieniowcach przypomniała mu dobitnie o tym, jak niepewna jest jego sytuacja. Później znajdzie się czas na gratulowanie sobie, kiedy Coll i on wydostaną się bezpiecznie z tej szczurzej nory. W kamiennym postumencie, na którym spoczywał blok marmuru wraz z osadzonym w nim Mieczem, wykute były schody i ruszył w ich stronę. Lecz uczynił zaledwie jeden krok, kiedy coś oderwało się od ciemnej ściany naprzeciw. Natychmiast zatrzymał się, czując, jak do gardła podchodzi mu przeraŜenie. Jedno słowo wrzeszczało w jego myślach. Cieniowce! Lecz od razu spostrzegł, Ŝe jest w błędzie. To nie był cieniowiec. Był to męŜczyzna od stóp do głów odziany w czerń, w płaszczu z kapturem i z wizerunkiem głowy wilka wyszytym na piersi. Strach Para nie zmniejszył się, kiedy sobie uświadomił, kogo ma przed sobą. MęŜczyzną zbliŜającym się do niego był Rimmer Dali. Coll czekał niecierpliwie przy wejściu do krypty. Stał oparty plecami o mur, tuŜ obok drzwi, przeszukując wzrokiem mgłę. Nic się nie poruszyło. Nie docierał do niego Ŝaden odgłos. Wydawało się, Ŝe jest sam; a jednak nie czuł się tak. Przez korony drzew sączyło się światło
świtu, zalewając go swym chłodnym, szarym blaskiem. Par nie wraca juŜ zbyt długo, pomyślał. Nie powinno mu to zabrać tyle czasu. Spojrzał szybko przez ramię na czarne wejście do krypty. Postanowił, Ŝe poczeka jeszcze pięć minut, a potem sam wejdzie do środka. Rimmer Dali zatrzymał się o cztery metry od Para, uniósł jakby od niechcenia rękę i zsunął z głowy kaptur swego płaszcza. Jego koścista twarz nie była zamaskowana, lecz w półmroku krypty tak mocno spowita cieniem, Ŝe prawie niewidoczna. Nie miało to znaczenia. Par rozpoznałby go wszędzie. Ich spotkanie w gospodzie „Pod Modrym Wąsiskiem” było zdarzeniem, którego nie miał nigdy zapomnieć. Miał nadzieję, Ŝe więcej się ono nie powtórzy; a jednak stali oto raz jeszcze naprzeciw siebie. Rimmer Dali, pierwszy szperacz federacji, człowiek, który ścigał go po całym Callahornie i tyle razy miał go niemal w ręku, nareszcie go dopadł. Drzwi, przez które Par wszedł, pozostały otwarte za jego plecami, jak zapraszające go schronienie. SpręŜył się, gotowy do odwrotu. - Poczekaj, Parze Ohmsfordzie - rzekł tamten, jakby czytając w jego myślach. - Taki jesteś skory do ucieczki? Tak łatwo cię przestraszyć? Par się zawahał. Rimmer Dali był olbrzymim męŜczyzną; jego obramowana rudą brodą twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu, tak wydawała się surowa i groźna. JednakŜe jego głos - a Par nie zapomniał go takŜe - był łagodny i sugestywny. - Czy nie powinieneś najpierw wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia? kontynuował wielki męŜczyzna. - Czy to moŜe zaszkodzić? Od bardzo dawna czekałem tutaj, Ŝeby z tobą porozmawiać. Par patrzył na niego ze zdumieniem. - Czekałeś? - AleŜ tak. Prędzej czy później musiałeś tutaj przyjść, kiedy juŜ podjąłeś decyzję dotyczącą Miecza Shannary. Przyszedłeś po Miecz, nieprawdaŜ? Oczywiście, Ŝe tak. No więc jednak miałem rację czekając, czyŜ nie? Mamy wiele spraw do omówienia. - Nie sądzę. - Myśli kłębiły się w głowie Para. - Próbowałeś aresztować Colla i mnie w Yarfleet. Uwięziłeś moich rodziców w Shady Yale i okupowałeś wioskę. Tygodniami ścigałeś mnie i moich towarzyszy. Rimmer Dali skrzyŜował ręce na piersi. Par zauwaŜył znowu, Ŝe lewa tkwi po łokieć w rękawicy. - Powiedzmy, Ŝe ja będę stał tutaj, a ty tam - zaproponował wielki męŜczyzna. - W ten sposób będziesz mógł odejść, kiedy zechcesz. Nie zrobię nic, Ŝeby temu przeszkodzić.
Par głęboko zaczerpnął powietrza i cofnął się o krok. - Nie ufam ci. - Czemu miałbyś mi ufać? - Wielki męŜczyzna wzruszył ramionami. - A jednak, czy zaleŜy ci na Mieczu Shannary, czy nie? Jeśli ci na nim zaleŜy, musisz najpierw mnie wysłuchać. Potem będziesz mógł wziąć go ze sobą, jeśli zechcesz. Czy nie jest to uczciwa propozycja? Par poczuł, jak włosy jeŜą mu się ostrzegawczo na karku. - Czemu miałbyś zawierać ze mną taki układ po tym wszystkim, co zrobiłeś, Ŝeby mi przeszkodzić w zdobyciu Miecza? - Przeszkodzić ci w zdobyciu Miecza? - Tamten zaśmiał się niskim i przyjemnym śmiechem. - Parze Ohmsfordzie. Czy choć raz przyszło ci do głowy poprosić o Miecz? Czy kiedykolwiek rozwaŜałeś moŜliwość, Ŝe mógłbym po prostu ci go dać? Czy nie byłoby to prostsze niŜ myszkowanie po mieście i usiłowanie wykradzenia go jak zwykły złodziej? Rimmer Dali wolno pokręcił głową. - Jest tyle rzeczy, o których nie wiesz. Pozwól mi o nich opowiedzieć. Par rozglądał się niepewnie wokół, nie mogąc uwierzyć, Ŝe nie jest to jakiś podstęp mający uśpić jego czujność. Krypta była labiryntem cieni, które szeptały o istotach czających się wśród nich, ukrytych i wyczekujących. Potarł mocno kamień, który dała mu Damson, Ŝeby wzmocnić jego światło. - Ach, myślisz, Ŝe ukrywam tu kogoś w ciemności, czy tak? - szepnął Rimmer Dali. Słowa dobywały się gdzieś z głębi jego piersi i dudniły wśród ciszy. - Spójrz więc! Uniósł dłofi w rękawicy, uczynił szybki ruch i komnata wypełniła się światłem. Parowi wyrwał się okrzyk zdumienia i cofnął się jeszcze o krok. - Czy sądzisz, Parze Ohmsfordzie, Ŝe tylko ty posiadasz władzę nad magią? - zapytał spokojnie Rimmer Dali. - No więc, tak nie jest. Prawdę powiedziawszy, mam na swoje usługi magię o wiele potęŜniejszą od twojej, a być moŜe potęŜniejszą od magii dawnych druidów. Jest więcej takich jak ja. W czterech krainach jest wielu, którzy posiadają magię starego świata, świata przed nastaniem czterech krain i Wielkich Wojen, i samego człowieka. Par przypatrywał mu się bez słowa. - Czy teraz mnie wysłuchasz, Ohmsfordzie? Póki jeszcze moŜesz? Par pokręcił głową, nie w odpowiedzi na postawione mu pytanie, lecz z niedowierzania. - Jesteś szperaczem - rzekł w końcu. - Tropisz tych, którzy posługują się magią. Wszelkie jej stosowanie, nawet przez ciebie, jest zakazane! - Tak zadekretowała federacja. - Rimmer Dali uśmiechnął się. - Ale czy to
powstrzymało cię przed stosowaniem magii, Parze? Albo twego stryja Walkera Boha? Albo kogokolwiek, kto ją posiada? To w istocie niedorzeczny dekret, którego nigdy nie uda się wprowadzić w Ŝycie, chyba Ŝe przeciwko tym, którym i tak jest to obojętne. Federacja marzy o podbojach i budowie imperium, o zjednoczeniu krain i plemion pod swoim panowaniem. Rada Koalicyjna knuje i układa plany, a jest pozostałością świata, który juŜ raz zniszczył sam siebie w wojnach o władzę. UwaŜa samą siebie za powołaną do rządzenia, poniewaŜ nie ma juŜ Rad Plemion ani druidów. Zniknięcie elfów uwaŜa za błogosławieństwo. Zajmuje prowincję Sud-landię, grozi Callahornowi, dopóki ten się nie podda, i prześladuje nieuległe karły po prostu dlatego, Ŝe moŜe to robić. UwaŜa to wszystko za dowód swego prawa do rządzenia. Ma się za wszechwiedzącą! W ostatecznym geście arogancji wyjmuje spod prawa magię! Ani przez chwilę nie zastanawia się nad tym, jakiemu celowi słuŜy magia w ogólnym planie rzeczy, po prostu odmawia jej prawa do istnienia! - Ciemna postać pochyliła się do przodu, rozplatając ramiona. - Prawda jest taka, Ŝe federacja to gromada głupców, nie mających pojęcia o tym, czym jest magia, Ohmsfordzie. To magia stworzyła nasz świat, świat, w którym Ŝyjemy, w którym federacja uwaŜa się za najwyŜszą władzę. Magia stwarza wszystko, czyni wszystko moŜliwym. A federacja chciałaby zlekcewaŜyć taką potęgę, jakby była pozbawiona znaczenia? - Rimmer Dali wyprostował się, potęŜniejąc w blasku dziwnego światła, które przywołał; ciemna postać, tylko z grubsza przypominająca człowieka. - Spójrz na mnie, Parze Ohmsfordzie - szepnął. Jego ciało zaczęło drŜeć, a następnie się rozpływać. Par patrzył z przeraŜeniem, jak ciemna postać wznosi się na tle cieni i słabego światła, z oczami płonącymi szkarłatnym ogniem. - Widzisz, Ohmsfordzie? - szeptał bezcielesny głos Rimmera Dalia z pełnym zadowolenia sykiem. - Ja właśnie jestem tym, co federacja chciałaby zniszczyć, a nie ma o tym najmniejszego pojęcia! Ironia tego stwierdzenia umknęła Parowi, który nie dostrzegał nic ponad to, Ŝe wystawił się na największe z moŜliwych niebezpieczeństw. Odstąpił jeszcze krok od człowieka, który nazywał siebie Rimmerem Dallem, istoty, która naprawdę nie była człowiekiem, lecz cieniowcem. Cofnął się, gotowy do ucieczki. Lecz w tej samej chwili przypomniał sobie Miecz Shannary i nagle, bez zastanowienia, zmienił zdanie. Gdyby zdołał się dostać do Miecza, miałby broń, którą mógłby zniszczyć Rimmera Dalia. Cieniowiec jednak wydawał się zupełnie spokojny. Powoli ciemna postać powróciła do ciała Rimmera Dalia i głos wielkiego męŜczyzny odezwał się znowu. - Zostałeś okłamany, Ohmsfordzie. Niejeden raz. Mówiono ci, Ŝe cieniowce są złymi
istotami, Ŝe są pasoŜytami, które wdzierają się do ciał ludzi, Ŝeby uŜywać ich do swoich celów. Nie, nie próbuj temu zaprzeczać ani pytać, skąd to wiem - rzekł szybko, przerywając krótki okrzyk zdumienia Para. - Wiem wszystko o tobie, o twojej wyprawie do Culhaven, Wilderun, Hadeshornu i jeszcze dalej. Wiem o twoim spotkaniu z duchem Allanona. Wiem o kłamstwach, które wsączył ci do serca. Kłamstwach, Parze Ohmsfordzie, a biorą one swój początek od druidów! Mówią wam, co musicie zrobić, jeśli cieniowce mają zostać zniszczone, a świat znowu stać się bezpieczny! Ty masz szukać Miecza, Wren - elfów, a Walker Boh zaginionego Paranoru, wiem! - Koścista twarz skrzywiła się gniewnie. - Lecz posłuchaj teraz, czego ci nie powiedziano! Cieniowce nie są wynaturzeniem powstałym pod nieobecność druidów! Jesteśmy ich następcami! Jesteśmy tym, co po ich odejściu zrodziło się z magii! Nie jesteśmy potworami wdzierającymi się do ciał ludzi, Ohmsfordzie, same jesteśmy ludźmi! Par potrząsnął głową, jakby chciał zaprzeczyć temu, co usłyszał, lecz Rimmer Dali szybko uniósł dłoń w rękawicy, wymierzając ją w Ohmsforda. - Magia Ŝyje teraz w ludziach, tak jak kiedyś Ŝyła w baśniowych istotach. W elfach, zanim stąd odeszły. Potem w druidach. - Jego głos stał się cichy i przenikliwy. - Jestem człowiekiem jak kaŜdy inny poza tym, Ŝe posiadani magię. Tak jak ty, Parze. W jakiś sposób odziedziczyłem ją po moich przodkach, którzy Ŝyli przede mną w świecie, gdzie stosowanie magii było powszednim zjawiskiem. Magia sama się rozsiewała i zapuszczała korzenie, nie w ziemi, lecz w ciałach męŜczyzn i kobiet naleŜących do plemion. Zakorzeniła się i wzrosła w niektórych z nas i posiadamy teraz moc, która kiedyś była wyłącznym udziałem druidów. Wolno skinął głową ze wzrokiem utkwionym w Parze. - Ty posiadasz moc. Nie moŜesz temu zaprzeczyć. Teraz musisz poznać prawdę o tym, co posiadanie tej mocy oznacza. Urwał, czekając na odpowiedź Para. Lecz młodzieńca do szpiku kości przeniknął chłód, kiedy wyczuł, co zaraz nastąpi, i mógł jedynie bezgłośnie wykrzyczeć swój protest. - Widzę po twoich oczach, Ŝe rozumiesz - rzekł Rimmer Dali jeszcze cichszym głosem. - Oznacza to, Parze Ohmsfordzie, Ŝe ty równieŜ jesteś cieniowcem. Coll odliczał w myślach sekundy, robiąc to najwolniej, jak mógł, i jednocześnie mając nadzieję, Ŝe Par lada chwila się pojawi. Lecz nie było ani śladu brata. Z rozpaczą potrząsnął głową. Oddalał się parę kroków od posępnej ściany krypty i wracał do niej znowu. Pięć minut minęło. Nie mógł dłuŜej czekać. Musiał wejść do środka. PrzeraŜało go, Ŝe pozbawi ich w ten sposób zabezpieczenia od tyłu, lecz nie miał wyboru. Musiał się dowiedzieć, co się stało z Parem. Odetchnął głęboko, Ŝeby się uspokoić przed wejściem do krypty. W tym samym momencie czyjeś ręce chwyciły go od tyłu i przewróciły na ziemię.
- Kłamiesz! - wykrzyknął Par do Rimmera Dalia, zapominając o strachu, i groźnie postąpił do przodu. - Nie ma nic złego w byciu cieniowcem - odparł tamten ostro. - To tylko słowo, którego inni uŜywają na określenie czegoś, czego w pełni nie rozumieją. Jeśli zdołasz zapomnieć kłamstwa, którymi cię uraczono, i pomyślisz o moŜliwościach, łatwiej ci będzie zrozumieć to, co do ciebie mówię. ZałóŜmy przez chwilę, Ŝe mam rację. Jeśli cieniowce są po prostu ludźmi, którzy mają zostać następcami druidów, to posiadanie władzy nad magią jest nie tylko ich prawem, lecz obowiązkiem. Magia jest dziedzictwem, czyŜ nie to Allanon powiedział Brin Ohmsford, kiedy umierając, naznaczył ją własną krwią? Magia jest narzędziem, którego naleŜy uŜyć dla uszlachetnienia plemion i czterech krain. Co w tym jest takiego trudnego do przyjęcia? Problemem nie jestem ja ani ty albo inni tacy jak my. Problemem są głupcy, tacy jak ci, którzy rządzą federacją i sądzą, Ŝe wszystko, czego nie są w stanie kontrolować, musi zostać zdławione! W kaŜdym, kto się od nich róŜni, upatrują wroga! - Jego surowa twarz ściągnęła się. Lecz kto chce uzyskać dominację nad czterema krainami i ich ludnością? Kto wypędza elfy z Westlandii, niewoli karły na wschodzie, oblega trolle na pomocy i twierdzi, Ŝe wszystkie cztery krainy naleŜą do niego? Jak sądzisz, czemu cztery krainy zaczynają podupadać? Kto jest tego przyczyną? Widziałeś biedne stworzenia mieszkające w Dole. UwaŜasz je za cieniowce, prawda? Tak, rzeczywiście nimi są, lecz za ich stan odpowiedzialni są ci, którzy je tam trzymają. Są ludźmi jak ty i ja. Federacja je więzi, poniewaŜ wykazują zdolność posługiwania się magią i są poczytywane za niebezpieczne. Stają się tym, za co są uwaŜane. Obumiera w nich Ŝycie, które mogłaby im dać magia, i popadają w szaleństwo! Tamta dziewczynka w górach Toffer; co się jej przydarzyło, Ŝe stała się tym, czym jest? Zagłodzono w niej magię, której potrzebowała, odebrano moŜliwość jej stosowania i wszystko, co pozwalało jej pozostać sobą. Została zmuszona do udania się na wygnanie. Ohmsfordzie, to federacja sieje zniszczenie w czterech krainach swoimi głupimi, ślepymi dekretami i gnębicielską władzą! Tylko cieniowce mają szansę to zmienić! Co się tyczy Allanona - ciągnął - jest on zawsze i przede wszystkim druidem o typowym dla druida umyśle i zwyczajach. Tylko on wie, co chce osiągnąć, i przypuszczalnie nadal tak pozostanie. Ty jednak dobrze byś zrobił, nie przyjmując zbyt łatwo za prawdę tego, co ci mówi. Mówił z takim przekonaniem, Ŝe Par Ohmsford po raz pierwszy zaczął wątpić. A jeśli duch Allanona rzeczywiście kłamał? CzyŜ nie było prawdą, Ŝe druidzi zawsze bawili się w kotka i myszkę z tymi, od których czegoś chcieli? Walker ostrzegał go, Ŝe tak właśnie jest i Ŝe błędem jest przyjmować za dobrą monetę to, co mówił im Allanon. Coś w słowach Rimmera
Dalia zdawało się szeptać, Ŝe w tym wypadku moŜe być tak samo. Jest moŜliwe, pomyślał z rozpaczą, Ŝe został całkowicie wywiedziony w pole. Wysoka, spowita w płaszcz postać przed nim wyprostowała się. - Twoje miejsce jest wśród nas, Parze Ohmsfordzie - rzekł spokojnie Rimmer Dali. Par szybko potrząsnął głową. - Nie. - Jesteś jednym z nas, Ohmsfordzie. MoŜesz temu zaprzeczać tak długo i głośno, jak zechcesz, lecz niczego to nie zmieni. Jesteśmy tacy sami, ty i ja: posiadacze magii, spadkobiercy druidów, powiernicy dziedzictwa. - Urwał, zastanawiając się przez chwilę. WciąŜ się mnie boisz, prawda? Cieniowiec. JuŜ sama ta nazwa cię przeraŜa. To nieunikniony wynik przyjęcia za prawdę kłamstw, które ci opowiedziano. UwaŜasz mnie raczej za wroga niŜ za bratnią duszę. Par milczał. - Zobaczymy, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Tam. - Wskazał nagle na Miecz. Wyjmij go z kamienia, Ohmsfordzie. NaleŜy do ciebie, jest twoim dziedzictwem jako spadkobiercy elfijskiego rodu Shannary. Weź go. Dotknij mnie nim. Jeśli jestem czarną istotą, przed którą cię ostrzegano, wówczas Miecz mnie zniszczy. Jeśli jestem złem kryjącym się w kłamstwie, Miecz to pokaŜe. A więc weź go w ręce. UŜyj go. Przez długą chwilę Par nie ruszał się z miejsca, po czym podbiegł po schodach do bloku czerwonego marmuru, chwycił Miecz Shannary w obie ręce i wyciągnął go. Wysunął się bez trudu, gładki i lśniący. Par odwrócił się szybko w stronę Rimmera Dalia. - Podejdź bliŜej, Parze - szepnął tamten. - Dotknij mnie. W myślach Para zakłębiły się wspomnienia, fragmenty pieśni, które śpiewał, historii, które opowiadał. Teraz trzymał w rękach Miecz Shannary, elfijski talizman prawdy, przed którym nie mogło się ostać Ŝadne kłamstwo. Zszedł ze schodów i zaciskając dłoń na rzeźbionej rękojeści z wyobraŜeniem płonącej pochodni, trzymał ostrze ostroŜnie przed sobą. Rimmer Dali czekał. Znalazłszy się na odległość ciosu, Par wyciągnął do przodu ostrze talizmanu i przycisnął je mocno do ciała tamtego. Nic się nie stało. Ze spojrzeniem utkwionym w Rimmerze Dallu przytrzymał ostrze nieruchomo i wyraził Ŝyczenie, by prawda została odkryta. WciąŜ nic się nie działo. Par czekał tak długo, jak zdołał wytrzymać, po czym zdesperowany opuścił ostrze i odstąpił do tyłu. - Teraz juŜ wiesz. Nie ma we mnie kłamstwa - rzekł Rimmer Dali. - Kłamstwo jest w tym, co ci powiedziano.
Par poczuł, Ŝe drŜy. - Ale czemu Allanon miałby kłamać? Jaki mogłoby to mieć cel? - Pomyśl przez chwilę, o co cię proszono. - Wielki męŜczyzna odpręŜył się i jego głos był spokojny i pewny. - Proszono cię, byś sprowadził z powrotem druidów, zwrócił im ich talizmany, a nas spróbował zniszczyć. Druidzi chcą odzyskać to, co utracili, władzę nad Ŝyciem i magię. Czy róŜni się to w jakiś sposób od tego, co lord Warlock usiłował zrobić dziesięć wieków temu? - Ale ty nas ścigałeś! - śeby z wami porozmawiać, wyjaśnić. - Uwięziłeś moich rodziców! - Ustrzegłem ich przed większym nieszczęściem. Federacja wiedziała o tobie i posłuŜyłaby się nimi, Ŝeby do ciebie dotrzeć, gdybym jej nie ubiegł. Par umilkł, wyczerpawszy na razie argumenty. Czy wszystko, co usłyszał, było prawdą? Do kroćset, czy tamto wszystko było kłamstwem, jak twierdził Rimmer Dali? Nie mógł w to uwierzyć, lecz nie potrafił równieŜ zdobyć się na to, Ŝeby nie wierzyć. Ogarnął go zamęt myśli, sprawiając, Ŝe poczuł się mały i bezbronny. - Muszę pomyśleć - rzekł zmęczony. - Więc chodź ze mną i pomyśl - natychmiast odparł Rimmer Dali. - Chodź ze mną i porozmawiajmy jeszcze o tym. Masz wiele pytań, które wymagają odpowiedzi, a ja mogę ci ich udzielić. Jest wiele rzeczy, które powinieneś wiedzieć o zastosowaniu magii. Chodź, Ohmsfordzie. Zapomnij o swoich obawach i wątpliwościach. Nic złego ci się nie stanie. Nie moŜe się stać komuś, czyja magia jest tak pełna obietnic. Mówił tak spokojnie i sugestywnie, Ŝe przez chwilę Par dał się niemal przekonać. Tak łatwo byłoby się zgodzić. Był zmęczony i chciał, Ŝeby jego wędrówka juŜ dobiegła końca. Dobrze byłoby mieć kogoś, z kim moŜna by porozmawiać o problemach związanych z posiadaniem magii. Rimmer Dali z pewnością je znał, poniewaŜ sam ich doświadczył. Mimo Ŝe niechętnie to przed sobą przyznawał, nie czuł juŜ zagroŜenia ze strony tego człowieka. Wydawało się, Ŝe nie ma powodu, by nie zrobić tego, o co prosił. A jednak tak właśnie zrobił. Zrobił to, sam nie wiedząc dlaczego. - Nie - odparł spokojnie. - Pomyśl, ile rzeczy będziemy mogli sobie powiedzieć, jeśli ze mną pójdziesz - nie ustępował tamten. - Mamy tyle wspólnego! Z pewnością pragnąłeś porozmawiać o swojej magii, o magii, którą byłeś zmuszony ukrywać. Przede mną nie było nikogo, z kim mógłbyś to zrobić. Wyczuwam w tobie tę potrzebę; czuję ją! Chodź ze mną, Ohmsfordzie, musisz...
- Nie. Par się cofnął. Coś zaczęło nagle szeptać w jego myślach, jakieś niedobre wspomnienie, które nie miało jeszcze twarzy, lecz którego głos wyraźnie rozpoznawał. Rimmer Dali przyglądał mu się, a jego koścista twarz przybrała nagle surowy wyraz. - To niemądre, Ohmsfordzie. - Odchodzę - rzekł cicho Par, napięty teraz i znowu czujny. Co go tak niepokoiło? - I zabieram Miecz. Postać w czarnym płaszczu stała się jeszcze jednym cieniem w półmroku. - Zatrzymaj się, Ohmsfordzie. Są mroczne sekrety, które się przed tobą ukrywa, rzeczy, których powinieneś się ode mnie dowiedzieć. Pozostań i wysłuchaj ich. Par cofnął się w stronę korytarza, którym wcześniej przyszedł. - Drzwi są tuŜ za tobą - rzekł nagle Rimmer Dali ostrym głosem. - Nie ma Ŝadnych korytarzy, Ŝadnych schodów. Wszystko to było złudzeniem wywołanym przez moją magię, by zatrzymać cię na wystarczająco długo, abyśmy mogli porozmawiać. Czeka na ciebie prawda, Ohmsfordzie, i na jej twarzy maluje się przeraŜenie. Nie zdołasz się jej oprzeć. Pozostań i wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia! Potrzebujesz mnie! Par potrząsnął głową. - Przez chwilę mówiłeś, Rimmerze Dallu, tak jak one, tamte inne cieniowce, które zewnętrznie są zupełnie do ciebie niepodobne, lecz mówią z tą samą co ty natarczywością. Podobnie jak one, chciałbyś mną zawładnąć. Rimmer Dali stał w milczeniu naprzeciw niego, patrząc w bezruchu, jak się cofa. Światło sprowadzone przez pierwszego szperacza przygasało i komnata szybko pogrąŜała się w mroku. Par Ohmsford chwycił Miecz Shannary w obie ręce i rzucił się do ucieczki. Rimmer Dali mówił prawdę o korytarzach i schodach. śadne nie istniały. Wszystko to było złudzeniem, wytworem magii, który Par powinien był od razu rozpoznać. Wybiegł z ciemności krypty wprost w szary półmrok Dołu. Natychmiast spowiła go wilgoć i mgła. Mrugając oczami, kręcił się w koło i rozglądał. Coll. Gdzie jest Coll? Ściągnął z siebie opończę i pośpiesznie zawinął w nią Miecz Shannary. Allanon powiedział, Ŝe będzie go potrzebował, jeśli Allanonowi wciąŜ moŜna było wierzyć. W tej chwili tego nie wiedział. Ale o Miecz trzeba było dbać; musiał mieć zadanie do spełnienia. Chyba Ŝe utracił swą moc. Czy mógł utracić moc?
- Par. Ohmsford podskoczył, wystraszony głosem. Dobiegał tuŜ zza jego pleców, z tak bliska, Ŝe mógł być szeptem rozlegającym się w jego uchu, gdyby nie szorstkość jego dźwięku. Odwrócił się. Stał przed nim Coll. Albo coś, co kiedyś było Collem. Twarz jego brata była ledwie rozpoznawalna, naznaczona jakimś wewnętrznym cierpieniem, które Par ledwie mógł sobie wyobrazić, wykrzywiona grymasem, który zniekształcił znajome rysy, czyniąc je obwisłymi i pozbawionymi Ŝycia. RównieŜ jego ciało było zdeformowane, powykręcane i zgarbione, jakby kości zostały poprzestawiane. Miał ślady na skórze, zadrapania i stłuczenia, a jego oczy płonęły od gorączki, którą Par natychmiast rozpoznał. - Uprowadzili mnie - szepnął rozpaczliwie Coll. - Zmusili mnie. Proszę, Par, potrzebuję cię. Przytul mnie. Proszę. Par zaniósł się krzykiem, wyjąc, jakby miał nigdy nie przestać. Pragnął, by istota stojąca przed nim odeszła, zniknęła z jego oczu i myśli. Wstrząsał nim dreszcz i zdawało się, Ŝe za chwilę zapadnie się bez reszty w pustkę, która zaczęła się w nim otwierać. - Coll! - Załkał. Jego brat potknął się i poleciał ku niemu z wyciągniętymi rękoma. W uszach Para szeptało ostrzeŜenie Rimmera Dalia - prawda, prawda, przeraŜenie, jakie z sobą niesie! Coll był cieniowcem, w jakiś sposób stał się nim, istotą podobną do innych w Dole, o których Rimmer Dali twierdził, Ŝe federacja je zniszczyła! Jak to się stało? Zdawało się, Ŝe Para nie było zaledwie parę minut. Co zrobiono jego bratu? Stał tam, oszołomiony i drŜący, gdy istota stojąca przed nim chwyciła go palcami, a potem ramionami, obejmując go, szepcząc bez przerwy „przytul mnie, przytul mnie”, jakby to była modlitwa mogąca zwrócić jej wolność. Par pomyślał, Ŝe chciałby nie Ŝyć, nigdy się nie urodzić, zniknąć jakoś z powierzchni ziemi i pozostawić wszystko, co się działo, daleko za sobą. Pragnął miliona niemoŜliwych rzeczy - czegokolwiek, co mogłoby go uratować. Miecz Shannary wypadł z jego omdlałych palców i czuł się, jakby wszystko, co wiedział i w co wierzył, w jednej chwili zostało zdradzone. Ręce Colla zaczęły go szarpać. - Coll, nie! Wtedy głęboko w jego wnętrzu coś się stało, coś, przeciw czemu bronił się jedynie przez chwilę, zanim całkowicie nim to owładnęło. Jakiś Ŝar wezbrał w jego piersi i wydostał się
na zewnątrz przez jego ciało jak ogień, którego nie sposób opanować. Była to magia - nie magia pieśni, magia nieszkodliwych obrazów i zmyślonych rzeczy, lecz tamta druga. Była to magia, która zamieszkiwała niegdyś w Kamieniach Elfów, magia, którą Allanon wiele lat wcześniej ofiarował Shei Ohmsfordowi, która zasiała swe ziarno w Wilu Ohmsfordzie i poprzez pokolenia jego rodziny dotarła do niego, zmieniając się, rozwijając i wciąŜ pozostając tajemnicą. OŜyła w nim, magia potęŜniejsza od pieśni, twarda i nieustępliwa. Przepłynęła przez niego i wybuchła na zewnątrz. Krzyknął do Colla, Ŝeby go puścił, Ŝeby uciekał, lecz jego brat go nie słyszał. Coll, udręczona istota, karykatura człowieka z krwi i kości, którego Par kochał, był poŜerany przez własne szaleństwo. Cieniowiec, którym się stał, wciąŜ musiał się czymś Ŝywić. Magia zawładnęła nim, spowiła go i w jednej chwili obróciła w popiół. Par patrzył z przeraŜeniem, jak jego brat rozsypuje się na jego oczach. Oniemiały, półprzytomny opadł na kolana, czując, jak Ŝycie ulatuje zeń wraz z Ŝyciem Colla. Potem inne ręce wyciągnęły się po niego, mocując się z nim, ciągnąc go ku ziemi. Napierał na niego wir wykrzywionych, poranionych twarzy i ciał. Cieniowce z Dołu przyszły równieŜ po niego. Były ich dziesiątki, ich ręce usiłowały go pochwycić, a palce szarpały i darły, jakby chciały rozerwać go na strzępy. Czuł, jak się rozpada, rozłamuje pod cięŜarem ich ciał. A potem magia powróciła, wybuchając raz jeszcze, i cieniowce zostały odrzucone jak kawałki suchego drewna. Tym razem magia przybrała postać. Była to przyobleczona w Ŝycie nie wzywana myśl. Zakrzepła w jego dłoniach, stając się poszczerbionym odłamkiem niebieskiego ognia, którego płomienie były zimne i twarde jak Ŝelazo. Nie rozumiał go jeszcze, nie pojmował jego źródeł ani istoty - lecz instynktownie rozumiał jego cel. Promieniowała przezeń moc. Krzycząc z wściekłości, śmiercionośnym łukiem zadał cios swoją nowo pozyskaną bronią, rozcinając ciała stworzeń wokół niego, jakby były wykonane z papieru. Od razu upadły na ziemię, a ich głosy były niezrozumiałe i odległe, kiedy umierały. PogrąŜył się w szale zabijania, uderzając na oślep, dając upust swej wściekłości i rozpaczy, które zrodziły się w nim w chwili śmierci jego brata. Śmierci, której on był przyczyną! Cieniowce odstąpiły od niego - te, których nie zabił, zataczając się i powłócząc nogami jak marionetki. WciąŜ rycząc na nie, ściskając w ręku odłamek magicznego ognia, Par pochylił się i chwycił leŜący na ziemi Miecz Shannary. Czuł, jak go parzy, przypiekając mu rękę. Ból był przenikliwy i nieoczekiwany. W tym samym momencie jego magia rozbłysła i zgasła. Cofnął się ze zdumienia,
spróbował przywołać ją znowu i stwierdził, Ŝe nie jest w stanie. Cieniowce natychmiast ruszyły w jego stronę. Zawahał się, po czym zaczął uciekać. Biegł, wzdłuŜ ruin mostu, potykając się i ślizgając na rozmokłej ziemi, dysząc cięŜko z wściekłości i frustracji. Nie wiedział, jak blisko niego są stworzenia z Dołu. Biegł nie oglądając się do tyłu, za wszelką cenę pragnąc się wymknąć, uciekając w równej mierze przed potwornością tego, co mu się przydarzyło, co przed ścigającymi go cieniowcami. Dotarł juŜ niemal do ściany urwiska, kiedy usłyszał Damson. Pobiegł w jej stronę, tak zmęczony i przeraŜony, Ŝe był w stanie myśleć jedynie o potrzebie wydostania się na zewnątrz. Miecz Shannary miał przyciśnięty mocno do piersi. Nie parzył go juŜ, jakby był zwykłym mieczem, owiniętym w jego zabłocony płaszcz. Upadł, przywierając twarzą do ziemi i łkając. Znowu usłyszał głos Damson i krzyknął w odpowiedzi. Po chwili trzymała go w ramionach, dźwigając go z powrotem na nogi, ciągnąc go za sobą i pytając: - Par, Par. co ci jest? Par, co się stało? A on odpowiedział jej, z trudem chwytając powietrze i łkając: - On nie Ŝyje, Damson! Coll nie Ŝyje! Zabiłem go! Z przodu stały otworem drzwi do skalnej ściany, czarna wnęka z przycupniętym w niej małym, kosmatym stworzeniem o szeroko rozstawionych oczach. Wsparty na Damson, Par wbiegł do środka i usłyszał, jak drzwi zatrzaskują się za nim. Potem wszystko i wszyscy zniknęli w rozdzierającym dźwięku jego krzyku.
XXXIII Nad masywem Smoczych Zębów przechodził deszcz, zimna, uporczywa, szara ulewa, przesłaniająca niebo od horyzontu po horyzont. Morgan Leah stał na krawędzi urwiska i spod kaptura swego płaszcza spoglądał w dal. Wzgórza na południu wyglądały we mgle jak niskie, faliste cienie. Mermidonu wcale nie było widać. Świat poza miejscem, gdzie stał, był niewyraźnym i odległym obszarem i Morgan miał nieprzyjemne uczucie, Ŝe juŜ nigdy nie zdoła znaleźć sobie w nim miejsca. Osłaniając dłońmi twarz, zamrugał powiekami, by strząsnąć krople deszczu, które wiatr nawiewał mu do oczu. Rude włosy kleiły mu się do czoła i było mu zimno w twarz. Ciało pod przemoczonym ubraniem miał podrapane i obolałe. DrŜał, nasłuchując odgłosów wokół. Wiatr chłostał urwisko i drzewa w dole i jego wycie zagłuszało czasem huk grzmotów rozlegających się daleko na północy. Wzburzone potoki opadały kaskadami ze skał za plecami Morgana, pieniąc się i rozpryskując, a ich wody wciąŜ wzbierały, spływając w zalegającą w dole mgłę. To odpowiedni dzień do rozwaŜenia na nowo swego Ŝycia, pomyślał ponuro Morgan. Odpowiedni dzień do rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Od tyłu podszedł do niego Padishar Creel - potęŜna, spowita w płaszcz postać. Po jego twarzy spływał deszcz, a jego ubranie, podobnie jak ubranie Morgana, było kompletnie przemoczone. - MoŜemy juŜ ruszać w drogę? - zapytał spokojnie. Morgan skinął głową. - Jesteś gotowy, chłopcze? - Tak. Padishar spojrzał w bok poprzez deszcz i westchnął. - Nie potoczyło się to wszystko tak, jak mieliśmy nadzieję, prawda? - rzekł spokojnie. Ani trochę. Morgan zastanowił się przez chwilę, po czym odparł: - Nie wiem, Padisharze. MoŜe jednak tak. Wczesnym rankiem banici prowadzeni przez Padishara wyszli z tuneli pod Występem i ruszyli w stronę gór na wschodzie i północy. ŚcieŜki, którymi szli, były wąskie i strome, a teraz dodatkowo śliskie od deszczu, lecz Padishar uznał, Ŝe bezpieczniej będzie pójść nimi, niŜ usiłować się przedostać przez przełęcz Kennon, która z pewnością była strzeŜona. Zła pogoda stanowiła raczej dogodność niŜ przeszkodę. Deszcz zmywał odciski ich stóp, zacierając wszelkie ślady mogące wskazywać, gdzie wcześniej byli i dokąd zmierzają. Od chwili roz-
poczęcia ucieczki nie natknęli się na armie federacji. Jeśli nawet zorganizowano pościg, to ugrzązł gdzieś albo pobłądził. Występ został wprawdzie utracony, lecz banici uciekli, by podjąć walkę innego dnia. Było teraz popołudnie i utrudzeni uciekinierzy dotarli do miejsca gdzieś ponad rozwidleniem Mermidonu, skąd jedna jego odnoga płynęła na południe do Tęczowego Jeziora, a druga ku równinie Rabb. Na występie skalnym, gdzie górskie ścieŜki rozbiegały się we wszystkich kierunkach, przystanęli na odpoczynek przed rozdzieleniem się na mniejsze grupy. Trolle miały podąŜyć na północ, w stronę gór Charnal i swojej ojczyzny. Banici mieli się ponownie zebrać w Fi-rerim Reach, będącym jeszcze jedną ich redutą. Padishar miał wrócić do Tyrsis, Ŝeby poszukać Damson i zaginionych Ohmsfordów. Morgan zaś miał się udać na wschód do Culhaven, by dotrzymać obietnicy danej Steffowi. Po czterech tygodniach wszyscy mieli się ponownie spotkać na przełęczy Jannisson. Mieli nadzieję, Ŝe do tego czasu armia trolli zostanie juŜ w pełni zmobilizowana, a Ruch skonsoliduje swe podzielone odłamy. Nadejdzie wtedy czas na wypracowanie precyzyjnej strategii dalszej walki przeciw federacji. Zakładając, Ŝe ktoś z nich pozostanie przy Ŝyciu, by wypracować strategię, posępnie pomyślał Morgan. Nie miał juŜ pewności, Ŝe tak będzie. To, co się stało Teel, wzbudziło w nim gniew i zwątpienie. Wiedział juŜ teraz, jak łatwo było cieniowcom - a więc równieŜ ich sprzymierzeńcom z federacji - przenikać w szeregi tych, którzy przeciwko nim występowali. KaŜdy mógł być wrogiem; nie sposób było powiedzieć, kto nim jest, a kto nie. Zdrada mogła przyjść zewsząd. Co mieli zrobić, Ŝeby się przed nią uchronić, skoro nigdy nie mogli być pewni, komu moŜna ufać? Morgan wiedział, Ŝe problem ten nie daje równieŜ spokoju Padisharowi, chociaŜ herszt banitów był ostatnim człowiekiem, który by się do tego przyznał. Morgan obserwował go uwaŜnie od czasu ich ucieczki i wiedział, Ŝe wielki męŜczyzna widzi duchy na kaŜdym kroku. Lecz, prawdę powiedziawszy, on widział je takŜe. Czuł. jak ogarnia go czarna rezygnacja, przenikając go chłodem, jakby chciała go zmienić w sopel lodu. Pomyślał, Ŝe moŜe będzie najlepiej dla nich obu, jeśli jakiś czas spędzą w samotności. - Czy będziesz bezpieczny, próbując tak wcześnie wyruszyć do Tyrsis? - zapytał nagle, chcąc nawiązać rozmowę, usłyszeć głos tamtego, a jednocześnie nie mogąc wymyślić nic lepszego do powiedzenia. Padishar wzruszył ramionami. - Nie mniej bezpieczny niŜ zwykle. Tak czy owak będę przebrany. - Spojrzał w stronę
Morgana, pochylając na chwilę twarz, by osłonić się przed zacinającym deszczem. - Nie martw się, góralu. Ohmstbrdom nic się nie stanie. Dopilnuję tego. - Męczy mnie, Ŝe nie idę z tobą. - Morgan nie potrafił ukryć rozgoryczenia w swoim głosie. - W końcu to ja namówiłem Para i Colla, Ŝeby tutaj przyszli, a przynajmniej miałem w tym znaczny udział. JuŜ raz zostawiłem ich samych w Tyrsis, a teraz zostawiam ich znowu. ZnuŜony pokręcił głową. - Ale nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Muszę zrobić to, o co prosił mnie Steff. Nie mogę tak po prostu zlekcewaŜyć... Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, gdy w myślach ukazał mu się na chwilę obraz umierającego przyjaciela, i odczuł na nowo przejmujący ból po jego stracie. Przez moment myślał, Ŝe popłyną mu łzy, ale tak się nie stało. Być moŜe wypłakał juŜ wszystkie. Padishar połoŜył mu rękę na ramieniu. - Góralu, musisz dotrzymać obietnicy. Jesteś mu to winien. Kiedy to załatwisz, wracaj tutaj. Ohmsfordowie i ja będziemy czekali i zaczniemy wszystko od nowa. Morgan skinął głową, wciąŜ nie mogąc dobyć z siebie słowa. Poczuł na ustach smak kropel deszczu i zlizał je. Surowa twarz Padishara pochyliła się nad nim, na krótką chwilę zasłaniając mu wszystko inne. - Robimy to, co musimy w tej walce, Morganie Leah. Wszyscy. Jesteśmy wolno urodzeni, jak mówią słowa naszego zawołania: ludzie, karły, trolle, my wszyscy. Nie mamy oddzielnych wojen do prowadzenia; ta wojna jest sprawą nas wszystkich. Idź więc do Cul-haven i pomóŜ tym, którzy tam tego potrzebują, a ja pójdę do Tyrsis i zrobię to samo. Ale nie zapomnimy o sobie nawzajem, prawda? Morgan potrząsnął głową. - Nie, nie zapomnimy, Padisharze. Wielki męŜczyzna odstąpił o krok do tyłu. - Dobrze więc. Weź go. - Podał Morganowi pierścień z wizerunkiem sokoła. - Kiedy znowu będziesz chciał mnie odnaleźć, pokaŜ go Matty Roh w gospodzie „Whistledown” w Yarfleet. Zadbam o to, by znała drogę do mnie. Nie martw się. JuŜ raz spełnił tę rolę; spełni ją i tym razem. A teraz ruszaj w drogę. I powodzenia. - Wyciągnął rękę i Morgan uścisnął ją mocno. - Tobie teŜ niech sprzyja szczęście, Padisharze. - Zawsze i o kaŜdej porze, chłopcze. - Padishar Creel zaśmiał się. - Zawsze i o kaŜdej porze. Ruszył z powrotem przez skalny cypel w stronę grupy wyniosłych jodeł, gdzie czekali na niego banici i trolle. Wszyscy, którzy mogli, podnieśli się na nogi. Nastąpiły słowa
poŜegnania, odległe i ledwie słyszalne poprzez deszcz. Chandos uścisnął Padishara, inni klepali go po plecach, paru uniosło z noszy ręce, Ŝeby mógł je uścisnąć. Nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło, jest wciąŜ jedynym przywódcą, jakiego pragną, pomyślał Morgan z podziwem. Patrzył, jak trolle ruszają między skałami na północ; ich olbrzymie, cięŜkie postacie wkrótce wtopiły się w krajobraz. Padishar patrzył teraz na niego. Morgan podniósł rękę i pomachał mu na poŜegnanie. Zwrócił się na wschód w stronę przedgórza. Chłostał go deszcz i trzymał głowę nisko pochyloną, Ŝeby osłonić twarz. Oczy utkwił w ścieŜce przed sobą. Kiedy po jakimś czasie spojrzał do tyłu, Ŝeby po raz ostatni zobaczyć tych, u boku których walczył i z którymi wędrował, juŜ ich nie było. Dopiero teraz uświadomił sobie, Ŝe nie powiedział Padisharowi nic o magii, która wciąŜ tkwiła w złamanym Mieczu Leah i uratowała Ŝycie im obu. Nie opowiedział mu, jak pokonał Teel, w jaki sposób udało mu się zwycięŜyć cieniowca. Nie było czasu o tym porozmawiać. Sądził, Ŝe nie było równieŜ powodu, Ŝeby to robić. Sam jeszcze nie w pełni to rozumiał. Nie wiedział, czemu w ostrzu wciąŜ jeszcze mieszka magia. Nie miał pewności, dlaczego był w stanie ją przywołać. Przedtem sądził, Ŝe jest doszczętnie wyczerpana. Czy teraz teŜ tak było? Czy teŜ pozostało jej wystarczająco duŜo, Ŝeby jeszcze raz go uratować, jeśli zajdzie potrzeba? Zastanawiał się, jak długo potrwa, zanim będzie miał okazję się o tym przekonać. Schodził ostroŜnie po górskim zboczu, po czym zniknął wśród deszczu.
Par Ohmsford dryfował między snem a jawą. Nie spał, bo śpiąc musiałby śnić, a sny były dla niego udręką. Nie przebywał równieŜ na jawie, gdyŜ musiałby wówczas stawić czoło rzeczywistości, od której tak rozpaczliwie chciał uciec. Dryfował po prostu, pogrąŜony zaledwie do połowy w jakiejkolwiek rozpoznawalnej egzystencji, wepchnięty gdzieś w szarą strefę między tym, co jest, a tym, czego nie ma, gdzie jego myśli nie musiały się na niczym koncentrować, a wspomnienia były rozproszone, gdzie czuł się bezpieczny od przeszłości i przyszłości, ukryty głęboko w sobie. Wiedział, Ŝe narasta w nim szaleństwo. Lecz szaleństwo to było poŜądane i poddawał mu się bez walki. Wprawiało go w zamęt, zniekształcało jego doznania i myśli. Dawało mu schronienie. Spowijało go w całun nieistnienia, który oddzielał go jak mur od wszystkiego - a tego właśnie potrzebował. JednakŜe nawet w murach są szczeliny i pęknięcia, przez które przenika światło, i tak samo było z jego szaleństwem. Docierały do niego rozmaite sygnały - odgłosy Ŝycia ze świata,
przed którym tak bardzo starał się ukryć. Czuł dotyk okrywających go koców i łóŜka, na którym leŜał. Jak przez mgłę widział płonące świece, punkciki Ŝółtego blasku, jak wysepki na czarnym morzu. Z szaf, półek, pudeł i toaletek spoglądały na niego osobliwe stworzenia o twarzach wykonanych z sukna i futra, oczach z guzików i przyszywanych nosach, obwisłych albo sterczących w górę uszach. Były zastygłe w wystudiowanych, czujnych pozach, które się nie zmieniały. Słuchał wypowiadanych słów, unoszących się w powietrzu jak drobiny kurzu w smugach słonecznego światła. - Jest bardzo chory, śliczna Damson - powiedział jeden głos. A drugi odparł: - On się w ten sposób broni, Krecie. Damson i Kret. Wiedział, kim są, chociaŜ nie potrafił ich dokładnie umiejscowić w pamięci. Wiedział równieŜ, Ŝe rozmawiają o nim. Nie miał nic przeciwko temu. To, co mówili, było pozbawione znaczenia. Od czasu do czasu przez szczeliny i szpary dostrzegał ich twarze. Kret był stworzeniem o okrągłej, porośniętej futrem twarzy i wielkich, dociekliwych oczach. Stał nad nim, przyglądając mu się w zamyśleniu. Od czasu do czasu przynosił dziwne zwierzęta i sadzał je obok niego. Parowi wydało się, Ŝe jest bardzo do nich podobny. Zwracał się do nich po imieniu. Rozmawiał z nimi. One mu jednak nie odpowiadały. Dziewczyna karmiła go co jakiś czas. Damson. Wlewała mu łyŜką zupę do ust i polecała mu ją przełykać, a on robił to bez sprzeciwu. Było w niej coś niepokojącego, coś, co go fascynowało, i raz czy drugi próbował się do niej odezwać, zanim nie dał za wygraną. To, co pragnął powiedzieć, nie chciało mu przejść przez gardło. Słowa uciekały i chowały się. Jego myśli ulatywały gdzieś. Patrzył, jak jej twarz rozpływa się wraz z nimi. Wracała jednak. Siadała obok niego i trzymała go za rękę. Czuł to z miejsca w swoim wnętrzu, w którym się zaszył. Mówiła cicho, dotykała palcami jego twarzy, dawała mu odczuć swą obecność, nawet kiedy nic nie robiła. To jej obecność, bardziej niŜ cokolwiek innego, sprawiała, Ŝe nie odpływał w zupełną nicość. Wolałby, Ŝeby pozwoliła mu to zrobić. Sądził, Ŝe w końcu tak się stanie, Ŝe odpłynie dość daleko, by wszystko zniknęło. Ona jednak do tego nie dopuszczała i mimo Ŝe czasami go to draŜniło, a nawet budziło jego gniew, intrygowało go równieŜ. Czemu to robiła? Czy pragnęła go przy sobie zatrzymać, czy po prostu chciała, Ŝeby ją z sobą zabrał? Zaczął słuchać bardziej uwaŜnie, kiedy mówiła. Jej słowa stawały się wyraźniejsze. - To nie była twoja wina - mówiła do niego najczęściej. Powtarzała mu to wciąŜ na nowo i przez długi czas nie wiedział dlaczego. - Ta istota nie była juŜ Collem. - To równieŜ mówiła. - Musiałeś ją zniszczyć.
Mówiła te rzeczy i czasem wydawało mu się, ze niemal ją rozumie Lecz posępne, mroczne cienie spowijały jego umysł i spiesznie się przed nimi chował. Lecz pewnego dnia wypowiedziała te słowa i zrozumiał od razu. Dryfowanie skończyło się, mury się rozpadły i wszystko wtargnęło do środka z mroźną tuną burzy śnieŜnej. Zaczął wtedy krzyczeć i zdawało się, ze nie moŜe przestać. Powróciły wspomnienia, zmiatając po drodze wszystko to, co z takim trudem wznosił, by ich do siebie nie dopuścić, i jego gniew i lęk nie miały granic. Krzyczał i Kret cofał się przed nim, dziwne zwierzęta spadały z brzegu jego łóŜka, a przez łzy widział migoczące świece i tańczące wesoło cienie Uratowała go dziewczyna. Przedarła się przez jego wściekłość i lęk, nie zwaŜając na jego krzyki, i przyciskała go do siebie Przyciskała go, jakby jego dryfowanie mogło się zacząć od nowa, jakby groziło mu, ze zostanie bezpowrotnie uniesiony w nieznane, i była zdecydowana go nie wypuścić. Kiedy jego krzyki w końcu ustały, stwierdził, ze odwzajemnia jej uścisk. Potem zasnął głębokim i pozbawionym marzeń snem, który ogarnął go bez res/ty i pozwolił mu odpocząć. Kiedy się obudził, po szaleństwie nie pozostało śladu, dryfowanie się skończyło, a szary stan półsnu przeminął. Znowu wiedział, kim jest; rozpoznawał swe otoczenie i twarze Damson Rhee oraz Kreta, kiedy obok niego przechodzili. Wykąpali go i dali mu czyste ubranie, nakarmili go i pozwolili mu jeszcze trochę pospać. Nie rozmawiali z nim. Być moŜe rozumieli, ze me byłby im jeszcze w stanie odpowiadać Kiedy obudził się znowu, wspomnienia, przed którymi się chował, wypłynęły na powierzchnię jego myśli jak stworzenia łaknące powietrza. Ich widok nie był juŜ tak odraŜający jak przedtem, chociaŜ przygnębiły go i wywołały w nim uczucie pustki. Dopuszczał do siebie jedno po drugim i pozwalał im mówić. Kiedy to zrobiły, chwytał ich słowa i oprawiał je w okna światła, które ukazywały je z całą wyrazistością. Uznał, ze chciały powiedzieć, iŜ świat został wywrócony na opak Miecz Shannary leŜał na łóŜku obok niego. Nie był pewien, czy znajdował się tam przez cały czas, czy tez Damson tam go połoŜyła, kiedy odzyskał przytomność Wiedział jedynie, ze jest bezuŜyteczny Miał stanowić środek do zniszczenia ciemowców, a okazał się całkowicie nieskuteczny przeciwko Rimmerowi Dallowi. Zaryzykował wszystko, zęby zdobyć Miecz, i wydawało się, ze wszystko to było bezcelowe. WciąŜ nie miał obiecanego mu talizmanu. Kłamstwa i prawdy było więcej mz dosyć i nie potrafił jednego od drugiego oddzielić. Rimmer Dali kłamał na pewno - Par to wyczuwał. Lecz mówił równieŜ prawdę. Allanon mówił prawdę - lecz równieŜ kłamał. śaden z nich nie był do końca tym, za kogo się podawał Nic nie wyglądało dokładnie tak, jak kaŜdy z nich to przedstawiał Nawet on sam mógł być kimś innym,
mz sądził, a jego magia obosiecznym mieczem, przed którym jego stryj Walker zawsze go ostrzegał. Lecz najboleśniejsze i najbardziej gorzkie było wspomnienie martwego Colla. Jego brat został przemieniony w ciemowca, kiedy próbował go osłaniać, w istotę z Dołu - i Par go za to zabił Nie zamierzał, ajuz na pewno nie chciał tego zrobić, lecz magia przybyła nie wzywana i zniszczyła go. Zapewne nie mógł zrobić nic, zęby temu zapobiec, lecz stwierdzenie tego nie przynosiło mu Ŝadnej pociechy ani uspokojenia. Był winien śmierci Colla. Jego brat wyruszył na tę wyprawę z jego powodu. Ze względu na niego zszedł do Dołu. Wszystko, co zrobił, stało się z powodu Para. Bo Coll go kochał. Pomyślał nagle o ich spotkaniu z duchem Allanona, gdzie tak wiele zostało zawierzone wszystkim Ohmstordom oprócz Colla Czy to oznaczało, ze Allanon wiedział, iŜ Coll umrze9 Czy dlatego nie został tam wspomniany i nie otrzymał Ŝadnego zadania? Taka moŜliwość rozwścieczyła Para. Obraz twarzy jego brata unosił się w powietrzu przed nim, zmieniając się, wyraŜając całą gamę nastrojów, które tak dobrze pamiętał Słyszał głos Colla, odcienie jego szorstkiej intensywności, bogactwo jego tonów. Przywołał z pamięci wszystkie przygody, które wspólnie przeŜyli w dzieciństwie, wypadki, kiedy postępowali wbrew woli rodziców, miejsca, które odwiedzali, ludzi, których spotkali i o których rozmawiali. Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich kilku tygodni, począwszy od ich ucieczki z Yarfleet. Wiele z tego było zabarwione jego poczuciem winy, jego potrzebą wzięcia odpowiedzialności na siebie. Lecz większość wyzbyta była wszystkiego oprócz pragnienia zapamiętania, jaki był jego brat Coll. Coll, który nie Ŝył. LeŜał godzinami, myśląc o tym, umieszczając ten takt w świetle swego umysłu, w ciszy swoich myśli, usiłując znaleźć sposób, by uczynić go realnym. Nie był jednak realny - jeszcze nie. Był zbyt straszny, by mógł być realny, a jego ból i rozpacz zbyt dojmujące, by dać im upust. Coś w głębi serca nie pozwalało mu przyznać, Ŝe Coll nie Ŝyje. Wiedział, Ŝe tak jest, a jednak nie potrafił się wyzbyć tej nikłej, zupełnie niedorzecznej nadziei. W końcu przestał próbować. Jego świat się skurczył. Jadł i odpoczywał. Od czasu do czasu zamieniał parę słów z Damson. LeŜał w mrocznym, podziemnym domostwie Kreta, wśród śmieci i odpadków świata na górze. Sam równieŜ był odpadkiem, tylko trochę bardziej Ŝywym niŜ szmaciane zwierzaki, które trzymały przy nim straŜ. JednakŜe jego umysł cały czas pracował. W końcu w pełni odzyska siły, obiecywał
sobie. Kiedy to się stanie, ktoś odpowie za to, co się stało z Collem.
XXXIV Więzień obudził się, wychodząc powoli z narkotycznego snu, który utrzymywał go w stanie odrętwienia niemal od chwili, gdy został pojmany. LeŜał na macie w zaciemnionym wnętrzu. Sznury krępujące jego ręce i nogi zostały zdjęte, nie było równieŜ kawałków materiału, którymi zakneblowano mu usta i zawiązano oczy. Mógł się poruszać. Powoli usiadł, usiłując opanować nagły zawrót głowy. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i był w stanie określić kształt i rozmiary swego więzienia. Pomieszczenie było obszerne, miało ponad czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz maty znajdowała się w nim drewniana ława, mały stół i dwa krzesła. Było teŜ okno o metalowych okiennicach i metalowe drzwi. Zarówno okno, jak i drzwi były zamknięte. Na próbę wyciągnął rękę i dotknął ściany. Była zbudowana z kamiennych bloków związanych zaprawą. Trzeba by długo kuć, Ŝeby się przez nią przedostać. Zawroty głowy w końcu ustały i podniósł się na nogi. Na stole stała taca z chlebem i wodą. Usiadł i zjadł chleb oraz wypił wodę. Nie widział powodu, Ŝeby tego nie robić; gdyby ci, którzy go tutaj trzymali, chcieli jego śmierci, juŜ dawno by nie Ŝył. Zachował niewyraźne wspomnienie drogi, którą go tutaj wieziono - skrzypienie wozu, którym jechał, parskanie ciągnących go koni, stłumione głosy ludzi, mocny uścisk rąk, które go podtrzymywały podczas karmienia i układania na posłaniu, oraz ból, jaki odczuwał za kaŜdym razem, kiedy przebywał na jawie dostatecznie długo, by cokolwiek poczuć. WciąŜ miał w ustach gorzki smak narkotyków, które mu wepchnięto do gardła, mieszaniny roztartych ziół i lekarstw, które rozlały się ogniem w jego ciele i pozbawiły go świadomości, sprawiając, Ŝe unosił się w świecie snów pozbawionych wszelkiego podobieństwa do rzeczywistości. Skończył jeść i znowu wstał. Zastanawiał się, gdzie go przywieźli. Bez pośpiechu, gdyŜ wciąŜ był bardzo słaby, podszedł do zamkniętego okna. Okiennice nie przylegały ściśle do siebie i były między nimi szpary. OstroŜnie wyjrzał na zewnątrz. Znajdował się gdzieś bardzo wysoko. Letnie słońce oświetlało krajobraz pełen lasów i trawiastych pagórków, które ciągnęły się aŜ do brzegu olbrzymiego jeziora połyskującego jak roztopione srebro. Nad jeziorem latały ptaki, szybując wysoko w górze i opadając w dół. Ich nawoływanie niosło się daleko wśród ciszy. Na niebie rozpięta była ogromna, wielobarwna tęcza, łącząca swym łukiem obydwa brzegi jeziora.
Więzień wstrzymał oddech ze zdumienia. Było to Tęczowe Jezioro. Pośpiesznie przeniósł wzrok na zewnętrzne ściany swego więzienia. Mógł dostrzec jedynie ich mały fragment, gdyŜ wnęka okienna otwierała się szeroko i mury opadały gwałtownie w dół. Były zbudowane z czarnego granitu. Tym razem jego odkrycie wprawiło go w osłupienie. Przez chwilę nie mógł w to uwierzyć. Znajdował się wewnątrz StraŜnicy Południowej. Wewnątrz. Lecz kto go w niej trzymał - federacja, cieniowce czy jeszcze ktoś inny? I dlaczego StraŜnica Południowa? Czemu tutaj był? Czemu w ogóle jeszcze Ŝył? Na chwilę ogarnęło go zwątpienie, oparł głowę o parapet okna i zamknął oczy. Znowu tak wiele pytań. Wydawało się, Ŝe nigdy się one nie skończą. Co stało się z Parem? Coll Ohmsford wyprostował się i otworzył oczy. Ponownie przycisnął twarz do okiennicy i patrząc na okolicę w dali, zastanawiał się, jaki los przeznaczyli mu ci, którzy go tutaj więzili.
Tej nocy Coglin śnił. LeŜał pod osłoną leśnych drzew otaczających nagie wzniesienia, na których stał niegdyś prastary Paranor. Przewracał się niespokojnie pod cienkim okryciem swych szat, dręczony przez wizje, które przejmowały go chłodem większym niŜ jakikolwiek nocny wiatr. Obudził się z nagłym szarpnięciem. Trząsł się ze strachu. Śniło mu się, Ŝe wszystkie dzieci Shannary nie Ŝyją. Przez chwilę był przekonany, Ŝe rzeczywiście musi tak być. Potem strach ustąpił miejsca irytacji, ta zaś z kolei gniewowi. Zdał sobie sprawę, Ŝe to, co zobaczył we śnie, było raczej przeczuciem czegoś, co mogło nastąpić, niŜ wizją tego, co jest. Uspokoiwszy się, rozpalił małe ognisko, przez jakiś czas grzał się przy nim, po czym z sakwy przy pasie wyjął szczyptę srebrzystego proszku i wsypał go w płomienie. Podniósł się dym, wypełniając powietrze przed nim obrazami, które mieniły się opalizującym światłem. Czekał, pozwalając im się wybłyszczeć i przyglądając im się uwaŜnie do czasu, aŜ zupełnie zniknęły. Następnie chrząknął z zadowoleniem, rozdeptał ognisko, zawinął się z powrotem w swoje szaty i połoŜył się znowu na ziemi. Obrazy nie powiedziały mu zbyt wiele, lecz więcej nie potrzebował. Odzyskał spokój. Sen był tylko snem. Dzieci Shannary Ŝyły. Oczywiście zagraŜały im niebezpieczeństwa - jak zawsze od samego początku. Wyczuwał je w obrazach -
potworne i przeraŜające, mroczne widma tego, co moŜliwe. Ale tak musi być. Starzec zamknął oczy, a jego oddech stał się wolniejszy. Tej nocy w Ŝaden sposób nie moŜna było temu zaradzić. Wszystko, powtórzył, jest tak, jak być musi. Potem zasnął.