MATTHEW WOODRING STOVER
PRAWO
CAINE'A
PRZEŁOŻYŁ
WOJCIECH SZYPUŁA
WYDAWNICTWO MAG
WARSZAWA 2012
Tytuł oryginału: Caine's Law
Copyright © 2012 by Matthew Woodring Stover
Copyright for tiie Polish translation © 2012 by
Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce: Chris McGrath
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-250-5 Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-maił:
[email protected]
http://www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 721 30 00
www.olesiej uk.pl
Druk i oprawa:
[email protected]
OD AUTORA
Niektóre fragmenty tej historii mają miejsce przed wydarzeniami opisa-
nymi w Księdze Pierwszej Pokuty, zatytułowanej Caine Czarny Nóż. Inne
rozgrywają się później. Jeszcze inne toczą się jednocześnie przed i po
Czarnym Nożu. Pewne części mogą być zmyślone, a inne były prawdziwe
tylko przez pewien czas, zanim zostały odczynione.
Wokół bohatera staje się wszystko tragedyą, wokół półboga wszystko
satyrą; zaś dokoła boga staje się wszystko - no? może „światem”?
- Friedrich Nietzsche
Poza dobrem i ziem
(przeł. S. Wyrzykowski)
Dostatecznie mocna metafora rodzi własną prawdę.
- Duncan Michaelson
JEDEN CIENKI
PLASTEREK WIECZNOŚCI
UMIŁOWANY PRZEZ BOGA
BOGOWIE ISTNIEJĄ POZA OKOWAMI CZASU. KIEDY ZWRACAMY NA SIE-
BIE ICH UWAGĘ, MUSKAJĄ NAS SWOJĄ MOCĄ.
- ANGVASSE, LADY KHLAYLOCK,
463. BOJOWNICZKA KHRYLA
W Moim Śnie, Umiłowany, wiesz, kim jestem.
Twoimi oczami patrzę, jak twoje odrętwiałe i potrzaskane dłonie drapią
marmurowy stopień - dwa okaleczone pająki wykrwawiające się na mato-
we szkło. W twojej zakrwawionej brodzie i włosach tkwią drobinki torfu z
mieszanki zapalającej, która trysnęła z poszarpanego kikuta szyi twojego
nieodżałowanego druha Tyrkillda, gdy pozbawiłeś go głowy. Kiedy czoł-
gasz się po schodach i docierasz do ich ostatniego spiralnie skręconego
odcinka, prowadzącego do purificapeksu Wiecznotrwałego Bastionu Ryce-
rzy Khryla, znów żałuję - tak jak zawsze żałowałem i zawsze będę żałował
- że nie mogę cię zmusić, byś w tym miejscu spojrzał w bok. Nie robisz
tego. Nigdy nie zrobiłeś i nigdy nie zrobisz. A jednak w Moim śnie obrzu-
casz wzrokiem bezkres rzezi będącej dziełem Naszej Ręki, i widzisz, że jest
dobra.
7
Lodowaty śnieg z deszczem chłoszcze ci grzbiet. Znad piekielnego
ognia unosi się smród spalonych włosów. Połamane żebra piłują ci przebite
płuco, w tę i z powrotem. Pożar w kopalniach. Dym i mgła mieszają się
nad ogarniętym pożogą miastem. Bitewny zgiełk dobiega z miejskich po-
siadłości. Krzyki w oddali. Tysiące cierpią, przejęte zgrozą. Dziesiątki ty-
sięcy wkrótce będą cierpieć. Potem miliony, może nawet miliardy, ale tego
już się nie dowiemy. Będą krzyczeć długo po tym, jak My rozpłyniemy się
w wiecznej nicości. Po tym, jak Nas tam zabierzesz, Mój demonie błogo-
sławionej łaski.
Mój aniele potępionych.
Śnię ten sen, mimo że wcale nie śpię. Śniłem go niegdyś, chociaż nie
mam przeszłości, i będę śnił znowu, chociaż nie mam przyszłości. Śnię go
wiecznie.
Śnię o tym, że znałeś prawdziwą wartość transakcji, którą zapropono-
wałeś. Że z własnej woli, wręcz z ochotą, zgodziłeś się zapłacić cenę Mojej
Miłości. Że z radością ofiarowałeś wszystko, co robisz, oraz wszystko, co
ci zrobiono. Jako dar. Prezent ślubny. Wiano.
Warto się tym delektować. Dobrze, że będziemy dzielić ze sobą wiecz-
ność.
Kończą się kamienne schody, wychodzisz na platynowy wierzchołek i
stwierdzasz, że szczyt Wiecznotrwałego Bastionu jest skuty grubym na pół
dłoni lodem. I kiedy inny człowiek ugiąłby się przed lodem gładkim jak
szkło, przebitym płucem, strzaskaną ręką i skomplikowanym złamaniem
nogi, ty sięgasz po sztylet (ten sam, za pomocą którego zakręciłeś opaskę
uciskową na kolanie) i na wpół sprawną dłonią zaczynasz wyrąbywać w
lodzie stopnie.
Tak oto u kresu czasu jesteś sobą, takim jak zawsze byłeś: gotów
umrzeć, ale nie gotów się poddać.
Ta śmierć jest ci przeznaczona, Umiłowany. Stąd nie ma ucieczki, a po
Naszym Spełnieniu twoje życie dobiegnie kresu. Nawet Ja nie mógłbym
cię teraz ocalić, gdybym z jakiegoś powodu uznał, że twoje życie jest waż-
niejsze od Mojej śmierci.
8
Nie, Umiłowany. Nigdy. Czekałem na to tysiąc lat, a każda sekunda ty-
siąca Moich lat trwa dłużej niż istnieje wszechświat. To koniec. Teraz od-
dasz swoje życie, żeby odebrać Moje. Taka nasza prywatna umowa o
wspólnym samobójstwie.
Moje nieskończone milenium skończy się w chwili skoku Naszego uko-
chanego.
Czuję jęzory ognia smagające twoje nerwy i wyczuwam strzępy dyscy-
pliny, które nie są w stanie całkiem wypchnąć tego bólu z twojej świado-
mości. Czuję, jak tępy żar odmrożeń wgryza ci się w palce zdrowej nogi i
złamanej ręki. Czuję uwodzicielski chłód lodu, po którym się wspinasz;
czuję, jak chłodzi ci rozpalone nerwy, i czuję ogarniającą cię wszechpotęż-
ną ochotę, żeby się puścić, położyć, zasnąć i spadać przez wieczność...
Ale nie zrobisz tego. Nigdy tego nie robisz. Nigdy nie zrobiłeś, wiec ni-
gdy nie zrobisz.
Docierasz do platynowego ołtarza i usiłujesz wstać. Opierasz się o oł-
tarz, lecz z wysiłku robi ci się ciemno przed oczami. Osuwasz się bezrad-
nie. To koniec nadziei. Nareszcie pokonany.
Ostatnim wysiłkiem woli wyciągasz rękę, chwytasz rękojeść tkwiącej w
ołtarzu Przeklętej Klingi i rozpalasz jej moc. Pod twoim dotykiem Przeklę-
ta Klinga znów staje się Mieczem Człowieka. Pierwsze spazmatyczne
drgnienie twojej zmasakrowanej dłoni wyrwie go z platynowego grobowca.
Wiecznotrwały Bastion runie w gruzy, które zniszczą Moje Ciało i twoje,
przynosząc Nam kres, którego nic nie zdoła odczynić.
Po to cię właśnie stworzyłem, Umiłowany. Żebyś mnie uwolnił.
Po to cię tu przyzwałem, każąc ci śnić o Czarnych Nożach i morder-
stwie. Po to stworzyłem Dymny Łów i skierowałem jego głód przeciw
niewinnym.
Po to zdjąłem cię z krzyża.
Zaciskasz dłoń na mieczu i chwila przeciąga się coraz bardziej, coraz
bliższa nieskończoności. Dręczące przedłużenie wieczności. Czy zawsze
tyle czekałeś ze zrobieniem tego, po co się urodziłeś? Za każdym razem to
tyle trwa czy...?
9
Czy też - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wbrew brzemieniu
rzeczywistości - jest to coś nowego?
I nagle, pierwszy raz od wieków, kaszlesz i odpluwasz krew z przebite-
go płuca. Szkarłat bryzga ci na bezużyteczne nogi. Dyszysz ciężko, gdy
żebra haratają ci pierś, i wtedy... nie, to niemożliwe... wtedy...
- Wiem... wiem, czym jesteś... skurwielu. - Masz głos jak zardzewiały
drut kolczasty, który przy każdym słowie szoruje ci po gardle. - Wiem, kim
jesteś. Słyszysz mnie... gnoju? Rozumiesz mnie? Znam cię.
Znasz Mnie...? O, Umiłowany, to Mój sen niewyśniony! Ale...
Nie, nie mówisz tak. Nic nie mówisz. Nigdy nie mówiłeś, więc nigdy
nie powiesz.
Nie możesz.
- Nie wiem... czy mnie rozumiesz. Nie wiem, czy w ogóle... mnie sły-
szysz... yhh. Ale, do kurwy nędzy, masz mnie słuchać i chuj.
Wiem, że nie jesteś po prostu... Bogiem Dymu. Wiem, że Panchasell
Mithondionne Spętał Cię i uwięził w tym miejscu, i wiem po co to zrobił.
Wiem, że wybrałeś mnie, żebym Cię uwolnił... i mam Ci coś do powiedze-
nia.
Gdybym oddychał, wstrzymałbym teraz oddech...
- Nie.
Co?
- Słyszałeś? Kumasz, co mówię? Powiedziałem: nie, kutafonie.
Nie. Warunki... naszej umowy... wszechświat pełen bólu... nasz własny
Show Caine'a... yhh... Nie było tam ani słowa o tym, że mam Cię... zabić.
Nie w taki sposób. Ani w żaden inny.
To niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę. Nie może się dziać. Nigdy
się nie wydarzyło i nie wydarzy.
- Nie chodzi... o ludzi, którzy tu zginęli. O Prattów, T'Passe, Kieren-
dal... Ani o tych, których zamordowałem: Khlaylocka, Tyrkillda... Nie w
tym rzecz, że... palnąłem Angvasse prosto w ryj... odstrzeliłem jej łeb...
mimo że chciała mi tylko... pomóc...
10
Dlaczego miałyby Mnie interesować powody, dla których postanowiłeś
Mi się sprzeciwić? Jak możesz się łudzić, że masz jakiś wybór?
- Chodzi o... - Kręcisz głową. Łzy płyną ci spod zaciśniętych powiek. -
Wszystko naraz. O cały świat. O tę niewolnicę z hrabstwa Faltane... która
zginęła w pożarze...
Rozkazuję Ci: dobądź Miecza. Oddaj życie, by otworzyć więzienie, któ-
re jest Moim Ciałem. Teraz i na wieki, niech się dzieje Wola Moja.
To wbrew rozumowi, ale zamiast poczuć, jak zaciskasz dłoń na rękoje-
ści i wyciągasz Miecz, czuję, jak szczerzysz słone od krwi zęby.
- Poczułem to... - mruczysz. - Czyli jednak słuchasz. Hmm... To dobrze.
Dzieje się rzecz niemożliwa: siła znów napływa do twoich potrzaska-
nych członków, wspierasz się na Mieczu, podciągasz się i wstajesz, balan-
sując na zdrowej nodze.
- Pirichanthe, na twe Imię, zaklinam Cię: usłysz mnie. Pirichanthe, na
twe Imię, zaklinam Cię po dwakroć: zrozum mnie. Pirichanthe, na twe
Imię, zaklinam Cię po trzykroć: uwierz mi.
Dyszysz, kaszlesz, plujesz obficie krwią, którą unosi burzowy wiatr.
Twój głos brzmi jak szept, ale słyszę go, rozumiem i wierzę... - Chcesz,
żebym dobył tego Miecza i odesłał cię z powrotem w pizdu, do jakiegoś
przeklętego nie-miejsca w Zewnętrzu, tak? W porządku. Mogę cię zabić. Z
przyjemnością. Ale ja jestem zawodowcem, pierdolcu. Mnie się za to płaci.
Płaci...
Twoja dłoń spoczywa na Mieczu, który ma nas Spętać w wiecznej te-
raźniejszości. Szczerząc okrwawione zęby w wilczym uśmiechu, zadzierasz
głowę i patrzysz w płonące niebo.
- Dogadajmy się.
WSTĘP
LĘK, KTÓRY OKREŚLA
NAWET NIE PRÓBUJĘ SOBIE WYOBRAZIĆ, JAK WIELE BĘDZIE CIĘ KOSZ-
TOWAŁO ŻYCIE, KTÓRE WYBRAŁEŚ.
- DELIANN MITHONDIONNE,
DRUGI CESARZ ANKHANY,
TRZECI PATRIARCHA KOŚCIOŁA ELKOTHAŃSKIEGO,
OSTRZE TYSHALLE'A
Simon Faller po raz setny poprawił krawat. Wszystkie kołnierzyki, które
miał, zrobiły się na niego za duże i zakładając krawat, musiał dążyć do
kompromisu między kołnierzykiem rozchełstanym jak u pijaka i ściśniętym
ciasno jak u Tymczasowego w garniturze z ciuchlandu. Skrzywił się i spoj-
rzał na lustrzany ekran palmpada; odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pod
oczami miał sińce czarne jak zakrzepła krew. Zza uszu sterczały mu smętne
resztki włosów. Poszarzałe wargi dopasowały się kolorem do garnituru.
Kiedy przesuwane drzwi, przy których stał, otworzyły się niespodziewanie,
wzdrygnął się i o mały włos nie upuścił palmpada.
12
Asystentka była trzy razy młodsza od niego.
- Pracowniku? Dyrektor pana przyjmie.
Faller wsadził palmpad pod pachę i w ślad za asystentką pokonał trzy
zewnętrzne warstwy dyrektorskiego biura. Gabinet nowego dyrektora nie
był specjalnie imponujący, podobnie jak sam dyrektor, niski nerwus z per-
manentnym marsem na czole; w tej akurat chwili zatroskane oblicze zwró-
cił ku wbudowanemu w biurko wyświetlaczowi. Nie podnosząc wzroku,
spławił gestem asystentkę, która ulotniła się dyskretnie.
- Pracowniku Faller... Proszę się nie fatygować i nie siadać.
Faller darował sobie uwagę, że dyrektor zajmuje jedyne krzesło w poko-
ju.
- Jak pan sobie życzy, Administratorze. Dziękuję, że tak szybko zgodził
się pan ze mną spotkać.
- Proszę sobie też darować pochlebstwa. - Mars na czole zwrócił się ku
Fallerowi. - Jest pan Pracownikiem z urodzenia, jak mniemam.
- Ja... ehm... znaczy, tak. Tak, proszę pana.
- Pochodzę z rodziny Rzemieślników z ponadstuletnią tradycją. Jestem
pierwszym jej członkiem, który awansował do kasty Pracowników, i jedy-
nym wyniesionym do godności Administratora. Zazwyczaj cenię sobie
służalczość poddanych nie mniej niż inni Administratorzy, ale to nie jest
zwyczajny dzień.
- W rzeczy samej, proszę pana. Dlatego właśnie poprosiłem o spotkanie.
- Faller oblizał wargi i wystawił palmpad przed siebie jak kelner tacę. - To
jest... To znaczy, widział pan to? To, co mam mu pokazać?
- Naturalnie.
- Panie Administratorze, proszę mnie zrozumieć... To go nie przekona.
Ani nie przestraszy. Jest to dokładne przeciwieństwo tego...
- Dosłownie przed chwilą zakończyłem rozmowę z Radą Zarządców, w
której przedstawiłem taki właśnie argument. Rzecz w tym, że ich nie inte-
resują nasze argumenty ani nasza opinia. Żądają posłuszeństwa, więc im je
okażemy.
13
- Panie Administratorze... - Drugi raz w ciągu pięciu minut Faller pra-
wie wypuścił palmpad z rąk. Położył go na biurku dyrektora i cofnął się. -
Nie wiem, czy dam radę to zrobić.
- Jestem pewien, że tak.
- Ale... proszę, panie Administratorze. Myślałem, że go pan zna. Nie
mogę grozić jego rodzinie... Wie pan, co się dzieje z ludźmi, którzy grożą
jego bliskim?
- Nie będzie pan groził jego bliskim. Ja zresztą również nie. Mamy mu
tylko przekazać konkretną informację w konkretny sposób.
- To jakieś... - Faller zamierzał parsknąć śmiechem, ale zamiast tego z
jego gardła dobyło się rozpaczliwie beczenie. - Sądzi pan, że on zwróci
uwagę na to subtelne rozróżnienie?
- Pan się boi.
- Oczywiście, że się boję! Nie oglądał pan nagrania z pożaru w domu
Marca Vilo? Nie widział pan Z miłości do Pallas Ril!?
Dyrektor podniósł rękę, jakby zamierzał rozmasować sobie obolałą
głowę, ale dłoń mu lekko zadrżała i tylko starł warstewkę potu perlącego
się na czole. Długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i głową wspartą
na spoconej dłoni, zanim nieoczekiwanie westchnął i wstał.
- Pracowniku Faller, analiza, którą za chwilę panu przedstawię, opiera
się wyłącznie na moich domysłach, niczym więcej. Mimo to, jeśli posta-
nowi ją pan komukolwiek lub czemukolwiek powtórzyć, nie tylko się jej
wyprę, ale dopilnuję, żeby został pan zdegradowany do niższej kasty za
zniesławienie firmy. Zrozumiał pan?
- Ehm... ja... tak, panie Administratorze. Zrozumiałem.
Dyrektor wyszedł zza biurka i przysiadł niezobowiązująco na jego
przednim narożniku.
- Byłem portierem i dorabiałem jako asystent pielęgniarza na pół etatu
w szpitalu St. Luke's Ecumenical w Chicago, kiedy Arturo Kollberg został
jego dyrektorem. Umiałem zwrócić na siebie jego uwagę; starałem się być
mu przydatny i pomocny w każdy możliwy sposób, o którym chociażby
napomknął. Okazałem się na tyle użyteczny, że kiedy Studio go zatrudniło,
14
zabrał mnie ze sobą i zasponsorował mi awans do kasty Pracowników,
żebym mógł zostać jego osobistym sekretarzem, które to stanowisko pia-
stowałem przez ponad dziesięć lat. Po tym, jak Przewodniczący Kollberg
przeszedł załamanie psychiczne, w tym samym charakterze służyłem no-
wemu Przewodniczącemu, Pracownikowi Hariemu Michaelsonowi. Po-
nieważ zdaniem Rady Zarządców Przewodniczący Michaelson był czło-
wiekiem nieodpowiedzialnym i potencjalnym zdrajcą, zażądano ode mnie
regularnych sprawozdań z jego działalności. Moja gorliwość w wykony-
waniu rozkazów Rady doprowadziła do sytuacji, w której znalazłem się
dosłownie tak blisko... - W tym miejscu Dyrektor przysunął dłoń do twarzy
Fallera, aż ten ostatni wyraźnie poczuł bijącą od niej woń potu. - Powta-
rzam: znalazłem się tak blisko twarzy Hariego Michaelsona, że mogłem mu
policzyć włoski w nosie, kiedy on poradził mi, żebym przypomniał Radzie,
że w gruncie rzeczy zna się tylko na jednym: na zabijaniu ludzi gołymi
rękami.
Faller cofnął się o krok. Sam też kilka razy znalazł się tak blisko Harie-
go Michaelsona.
- I co pan zrobił?
- Spełniłem swój obowiązek - wycedził Dyrektor przez zęby. - Tak jak
zawsze to robię. I tak jak pan to zrobi.
Dopiero teraz Faller zwrócił uwagę, że dyrektor ma pod oczami sińce
niewiele jaśniejsze niż on sam, a jego chiton i chlamida są przepocone pod
pachami.
Dyrektor wstał i podszedł do okna.
- Jesteśmy na niego przygotowani - powiedział. - Najlepiej jak to moż-
liwe.
Faller stanął obok niego. Jałowe pustkowie wokół gmachu jeżyło się
stanowiskami artyleryjskimi, bunkrami i różnego rodzaju fortyfikacjami.
Daleko na twardym, granatowym niebie pięć gwiazd zabłysło srebrno,
schodząc łukiem w stronę lądowiska na dachu. Faller z trudem przełknął
ślinę; wyschnięte na wiór gardło nie chciało się otworzyć.
15
Część działek przeciwlotniczych cały czas namierzała spadające gwiaz-
dy, reszta trzymała się predefiniowanych wektorów ostrzału.
Cztery z tych gwiazd były najnowocześniejszymi pancernymi samocho-
dami antyzamieszkowymi, których ciężkie uzbrojenie mogło poważnie
nadkruszyć otaczające gmach umocnienia. Piątą gwiazdą, która poruszała
się w środku szyku, była specjalnie zmodyfikowana więźniarka.
A wszystko to dla jednego człowieka, który na dodatek był nieprzytom-
ny.
- Pan wybaczy, Administratorze, ale mam przeczucie, że nawet gdyby-
śmy zebrali tu całe wojsko dostępne na naszej planecie, na niewiele by się
to zdało. Sprowadziliśmy go tutaj, do nas. Do środka.
- Wojsko nie ma nas przed nim chronić - odparł dyrektor głosem bez-
namiętnym jak granitowy nagrobek. - Ma mu uniemożliwić ucieczkę.
Faller wybałuszył oczy.
- Ale to...
- Wydaje mi się, że znalazł się pan tutaj z tego samego powodu, co ja.
Rzecz nie w tym, że jakoś szczególnie dobrze go znamy; założę się, że
istnieją tysiące, jeśli nie miliony jego wielbicieli, badaczy i historyków,
którzy znają go lepiej, niż my obaj kiedykolwiek moglibyśmy poznać. Po-
dejrzewam, że ściągnięto nas tutaj, ponieważ to on zna nas. - Dyrektor od-
wrócił się do Fallera. Jego spojrzenie złagodniało od nieoczekiwanego
współczucia. - Zna nas i nas nie lubi.
Tępa zgroza ścisnęła Fallera za gardło.
- Czyli ta... - Zakaszlał i omdlewającym gestem skinął na palmpad. - Ta
informacja, którą Rada... kazała nam...
- Tak. Domyślają się, że jeśli zdoła się uwolnić, to kogoś zabije, i to
najprawdopodobniej więcej niż jedną osobę - odparł bez ogródek dyrektor.
- Ta... informacja będzie mu się kojarzyła z naszymi twarzami, a ja osobi-
ście mam wrażenie, że taki właśnie jest plan Rady. Mają nadzieję, że dopó-
ki będzie próbował zabić nas, im da spokój.
- No to... Jak niby mamy...?
- Co to za skamlenie, Pracowniku? Był pan Aktorem. Wie pan, jak to
działa. - Dyrektor Keller rozłożył ręce. - Zwyciężaj albo giń.
CAŁA PRAWDA
BLIZNY I BLIZNY
KORYJSKI TOPÓR.
STRZAŁA NA TERAŃSKIEJ RÓWNINIE ZALEWOWEJ. GWÓŹDŹ Z KRZYŻA.
POPARZENIE PRZEZ BOGA KRUCZEJ GRZYWY. NÓŻ W ZAUŁKU, DAWNO
TEMU, JESZCZE W DOMU. CEGŁA. PIĘŚĆ MOJEGO OJCA.
- CAINE (PRAC. HARI MICHAELSON)
ODWRÓT Z BOEDECKEN
Tydzień lub dwa po moich siódmych urodzinach ojciec pobił matkę na
śmierć.
Przypomniałem to sobie. Przypomniałem sobie wszystko. Nareszcie.
Przypomniałem sobie, jak to było. Jak zawsze będzie.
Posłuchajcie mnie.
Tak, wy. Skupcie się. To ważne. Oto cała historia. Wszystko inne to
tylko kontekst.
Słuchajcie:
17
Klinika Robotnicza Mission District... Tata, ja i pobliźniony starzec...
Tata i ja - razem na plastikowej ławce dosuniętej do zagrzybionej ścia-
ny, dwa metry od zmatowiałych ze starości pancerszklanych drzwi wej-
ściowych. Obok mnie dziewczyna, pewnie dwunasto-, trzynastoletnia, bo
wtedy wydawała mi się dorosła. Mówiła coś, właściwie mamrotała pod
nosem; większości jej słów nie rozumiałem, a to, co rozumiałem, nie miało
sensu. Kołysała się w przód i w tył, podciągnąwszy jedno kolano do piersi.
Jej druga noga, zwisająca swobodnie, podrygiwała i wierzgała od czasu do
czasu, ale ona jakby tego nie zauważała.
Po jej drugiej stronie leżał na ławce jakiś obdartus, bardzo stary, może
nawet w wieku mojego taty, i z głową opartą na kłębku szmat chrapał gło-
śno, wydmuchując nosem różowawe bańki krwistych wymiocin.
Obok mnie z drugiej strony siedział tata.
Łokcie na kolanach, ręce zwieszone między uda, wpatrzony w prze-
strzeń przed sobą, prawie nie mrugał, a ja wiedziałem, że ogląda nie szpi-
talną poczekalnię, lecz sceny rozgrywające mu się w głowie. Tak mu się
robiło po tych jego epizodach. Jakby umierał - tylko że normalnie oddy-
chał, poruszał się i w ogóle. Odkąd usiedliśmy, nie wydał żadnego dźwię-
ku. Czyli od ponad godziny.
Ja też nie.
Poczekalnia w klinice była większa niż całe nasze mieszkanie. I czyst-
sza. Dochodziło południe, najluźniejsza pora dnia, i w kolejce do lekarza
czekało pięćdziesięciu, najwyżej sześćdziesięciu Robotników. Większość z
nich miała wypieki i mokry, lepki kaszel - objawy dychawicy, która rozsza-
lała się na początku roku. A lato się jeszcze nie skończyło. Dychawicę
można było wyleczyć, łykając po jednej pigułce dziennie p...