Nagroda im. Janusza A. Zajdla
2007
ANTOLOGIA UTWORÓW NOMINOWANYCH ZA ROK 2006 Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Wa...
14 downloads
14 Views
2MB Size
Nagroda im. Janusza A. Zajdla
2007
ANTOLOGIA UTWORÓW NOMINOWANYCH ZA ROK 2006 Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Warszawa 2007
Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2007. Antologia utworów nominowanych za rok 2006 Copyright © 2007 by Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Bóg marnotrawny © 2006 by Jakub Ćwiek & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Zmiana © 2006 by Maciej Guzek & Agencja Wydawnicza Runa Baham długiego pożegnania © 2006 by Marek S. Huberath & Wydawnictwo Literackie Piękna i graf © 2006 by Tomasz Kołodziejczak & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Smok tańczy dla Chung Fonga © 2006 by Maja Lidia Kossakowska & Agencja Wydawnicza Runa Raport z nawiedzonego miasta © 2006 by Wit Szostak & Agencja Wydawnicza Runa Plewy na wietrze © 2006 by Anna Brzezińska & Agencja Wydawnicza Runa Popiół i kurz © 2006 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Vertical© 2006 by Rafał Kosik & Powergraph Zakon Krańca Świata, tom II © 2006 by Maja Lidia Kossakowska & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Nocarz © 2006 by Magdalena Kozak & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Lux perpetua © 2006 by Andrzej Sapkowski & Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Redakcja: Piotr W. Cholewa Korekta: Krzysztof Wójcikiewicz Fotografia i grafika na okładce: Michał Dagajew i Mirosław Stelmach Projekt okładki i typograficzny oraz łamanie: Tomek Laisar Fruń Fotografie autorów: Katarzyna Aranowska-Guzek (Maciej Guzek), Michał Dagajew (Anna Brzezińska, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Maja Lidia Kossakowska, Magdalena Kozak, Andrzej Sapkowski), Joanna Kołodziejczak (Tomasz Kołodziejczak), Katarzyna Kosik (Rafał Kosik), Szymon Sokół (Wit Szostak), Maciej Wanicki (Jakub Ćwiek) Wydawca: Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” adres korespondencyjny: ul. Zamieniecka 46 m. 25, 04-158 Warszawa Wydanie I. Nakład 1700 egz. ISBN 978-83-921256-1-7 Publikacja non-profit, nieprzeznaczona do sprzedaży
Szczęśliwie już po raz trzeci udaje nam się wydać antologię tekstów nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla bezpłatny tomik, rozdawany na Polconie, rozsyłany do bibliotek i wręczany dziennikarzom. Do trzech razy sztuka, mówi znane powiedzonko, więc można tegoroczną antologię uznać za jubileuszową (przy dość szerokim znaczeniu słowa „jubileusz”). Co ciekawego zdarzyło się w tym roku? Nominacje zdominowały smoki - aż trzy opowiadania pochodzą z antologii Księga smoków, wydanej przez Runę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam tak mocnego uderzenia jednej książki. Poza tym można odnotować powrót mistrza - Marek S. Huberath wydał ostatnio zbiór w części nowych opowiadań, a czytelnicy nominowali tytułowe. Cieszy też obecność wśród nominacji tekstu Tomka Kołodziejczaka, który po dłuższej przerwie wrócił do działalności literackiej. Jakub Ćwiek trafił do tego grona rok temu, a teraz powtórzył sukces kolejnym opowiadaniem o Lokim. W grupie powieści znalazła się dwójka „debiutantów” - po raz pierwszy otrzymali nominacje Magda Kozak za Nocarza i Rafał Kosik za Vertical. Nominacje pozostałych autorów - trudno powiedzieć „weteranów”, bo jednak wiekiem niezbyt do tego określenia pasują - raczej nie były niespodzianką. Andrzej Sapkowski zakończył husycką sagę, Jarosław Grzędowicz po znakomitym wyniku w zeszłorocznym głosowaniu przedstawił nową powieść, Maja Lidia Kossakowska - drugą część powieści nominowanej w roku 2006, a Anna Brzezińska historię Szarki i zbója Twardokęska. Przed nami kolejny etap - w pewnym sensie wybór zwycięzcy przez bardzo szerokie jury, to znaczy głosowanie fanów na Polconie. Zachęcamy wszystkich, by wzięli w nim udział. Korzystając z okazji, chcielibyśmy wspomnieć z wdzięcznością o tych wszystkich, bez których antologia nie mogłaby się ukazać. 5
Najważniejsi są oczywiście autorzy - gdyby nie napisali swoich tekstów, nie mielibyśmy czym się zachwycać. Gdyby wydawcy tych dzieł nie wydrukowali, nie mogłyby trafić na listę nominacji. A przede wszystkim i autorzy, i wydawcy zgodzili się na bezpłatną, niekomercyjną publikację opowiadań i fragmentów powieści w niniejszym tomiku, za co jesteśmy im głęboko wdzięczni. Bardzo dziękujemy Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Narodowego, panu Kazimierzowi M. Ujazdowskiemu, który przyznał fundusze na sfinansowanie tej antologii. Dziękujemy również Rafałowi A. Ziemkiewiczowi za to, że w nawale pracy znalazł czas na przedmowę analizującą fenomen Janusza A. Zajdla i nagrody jego imienia. Nasza wdzięczność należy się oczywiście wszystkim osobom, które przy tej antologii pracowały - przy składzie, gromadzeniu tekstów, fotografiach, projektach i wszelkich innych etapach. Nie należy też zapominać o krakowskiej drukarni GS, która potraktowała nasze zlecenie wyjątkowo. Czy za rok ukaże się kolejna antologia? To w dużej mierze zależy od Was - jeśli jakiś utwór w tym zbiorze zwrócił Waszą uwagę, to kupcie, proszę, książkę, w której był pierwotnie opublikowany. Wydawcy powinni widzieć, że warto wspierać tę niekomercyjną inicjatywę. Piotr W. Cholewa Witold Siekierzyński
Można znaleźć w historii polskiej literatury fantastycznej pisarzy większych od Janusza Zajdla, ale nie można znaleźć takiego, który bardziej by zasłużył na patronowanie najważniejszej w gatunku nagrodzie. I to właśnie nagrodzie przyznawanej w plebiscycie uczestników ruchu miłośników fantastyki, zwanego z angielska fandomem. Uczestnicy tego ruchu są publicznością dość szczególną. Z jednej strony na pewno bardziej od przeciętnych czytaczy wyrobioną, śledzącą na bieżąco nowości księgarskie, gotową zawsze do dyskusji nad nowymi pomysłami, trendami i dziełami. Z drugiej strony kierującą się swoimi specyficznymi kryteriami oceny ulubionej twórczości, innymi niż te, które przyświecają zawodowym literaturoznawcom. Fani, jak zwykło się nazywać zorganizowanych miłośników fantastyki, nie są głusi na wartości literackie, ale ważne są też dla nich atrakcje czytelnicze czy, nazwijmy to, „hobbystyczne”, przez zawodowców zupełnie lekceważone - pomysłowość w odwoływaniu się do dokonań gatunku i ich wzbogacaniu czy umiejętność emocjonalnego przywiązania odbiorcy do przedstawianych światów i bohaterów. Ich głos jest zatem opinią pośrednią pomiędzy werdyktem zwykłych czytelników, mierzonym liczbą sprzedanych egzemplarzy, a opiniami krytyków. Pierwsi często dają się nabierać na komercyjną tandetę i wtórność, drugim zdarza się promować rzeczy zwyczajnie nudne, przedziwaczone, nieliczące się zupełnie z odbiorcą. Gusta fanów lokują się pomiędzy tymi skrajnościami i to czyni z nich grupę dla pisarza fantastyki szczególnie cenną. Janusz Zajdel cenił ich również. Z zawodu fizyk jądrowy, daleki był od artystowskiego pojmowania literatury. Stawiał sobie jako autor spore wymagania, ale dotyczyły one przekazania czytelnikom pewnej wiedzy bądź odkrycia przed nimi szczególnej prawdy. Bohater, fabuła, konstrukcja - to były dla niego sprawy rzemieślnicze, mające jak najlepiej posłużyć dogadaniu się z czytelnikiem, zabawieniu go tak, żeby przy okazji owej zabawy czegoś go nauczyć. 7
Dzięki serii swych powieści antytotalitarnych, dokonujących wiwisekcji upadlających człowieka systemów społecznych na modelu fantastycznego świata, stał się Zajdel natchnieniem i patronem dla pisarzy, którzy niekiedy uważali SF za konwencję, po którą poważnemu twórcy sięgnąć wypada tylko dla oszukania cenzury. Zajdel wcale jej tak nie traktował - perspektywy dalszego rozwoju cywilizacyjnego, podbój kosmosu, miejsce nauki i naukowców w przyszłym społeczeństwie, słowem wszystkie te sprawy, które ożywiały tradycyjną amerykańską SF „złotego wieku”, ożywiały także jego twórczość. Krytycy, niekiedy nawet przedstawiciele wewnątrzgatunkowej krytyki SF, miewali z tym kłopot; by z niego wybrnąć, zdarzało im się twórczość Zajdla dzielić. „Cylinder van Troffa” i to, co ukazało się po nim, to w tym podziale Zajdel „poważny”, podczas gdy wcześniejsze „Jady mantezji” czy „Lalande” to tylko wprawki, mniej wartościowe, młodzieńcze próby. Kto tak twierdzi, nie zauważa, że także „Limes inferior” czy „Paradyzję” można czytać jako klasyczne powieści science fiction, doskonale spełniające postulaty Campbella. Zajdel dokonał bowiem sztuki podobnej do tej, jaka w powieści kryminalnej udała się Chandlerowi, który doskonale spełnił wszystkie wymogi konwencji, zarazem nasycając ją treścią, jakiej przed nim nikt w kryminałach zawrzeć nie próbował. Krytycy wprowadzają tu rozróżnienie pomiędzy złamaniem konwencji a jej rozsadzaniem. Otóż Zajdel właśnie nigdy konwencji klasycznej SF nie złamał, pozostał jej wierny - ale ją rozsadził, mieszcząc w literaturze przeznaczonej pierwotnie dla hobbystów astronomii i astronautyki opowieść o absurdzie i upokorzeniu życiem w schyłkowym peerelu. Uczuciowy związek pomiędzy fandomem a Mistrzem był obustronny. Kluby często honorowały Zajdla swoimi wyróżnieniami i zapraszały na spotkania, a on przyjmował te honory bez cienia lekceważenia i gotów był dla uświetnienia fanowskich spotkań fatygować się na drugi koniec Polski nawet wtedy, gdy zmagał się już ze śmiertelną chorobą. Chętnie czytał amatorskie próby, podtykane mu przez początkujących autorów (których zawsze w fandomie 8
było pełno), nie odmawiał swej recenzji, fachowej rady. Snuł plany stworzenia nagrody im. George'a Orwella, którą chciał przyznawać najlepszym spośród debiutantów. Czuł się w fandomie dobrze, a fandom czuł się dobrze z nim. Gdy więc gruchnęła po klubach wieść o jego śmierci, trudno było o coś bardziej oczywistego niż wspólna decyzja liczących się klubów, żeby nagroda fandomu polskiego (do której utworzenia na wzór zachodni przymierzano się właśnie) nosiła imię Janusza Zajdla. I oczywiste było ze strony najbliższych zmarłego pisarza wyrażenie na to zgody. Nagrodę przyznawano początkowo na posiedzeniu przedstawicieli klubów, odbywającym się przy okazji dorocznego konwentu miłośników fantastyki, Polconu. Bogiem a prawdą, w pierwszych latach istnienia nagrody częściej był kłopot ze znalezieniem w rocznym dorobku działa wartego uhonorowania, niż z wyborem - bywały lata, kiedy od przyznania nagrody fani chwalebnie się powstrzymali. Potem, gdy z polską fantastyką zrobiło się lepiej, pojawiła się potrzeba stworzenia kategorii, spisania regulaminu. Wzorowano się przy tym na istniejącej od dawna nagrodzie Hugo, przyznawanej na światowym zjeździe, tzw. Worldconie. W plebiscycie biorą udział wszyscy uczestnicy zjazdu (w naszym wypadku Polconu), ale wybierając spośród nominacji wyłonionych wcześniej w głosowaniu korespondencyjnym, co zapobiega na przykład przecenieniu kandydata pochodzącego z miejscowości, gdzie w danym roku urządzany jest konwent. Jak właściwie każde udane przedsięwzięcie w naszym kraju, także i nagroda Zajdla nie miała lekko - bywała celem ostrych napaści, a ludzie, którzy włożyli sporo bezinteresownej pracy w to, żeby mogła być przyznawana, musieli za to znosić obelgi i insynuacje. Płynęły te ataki z dwóch stron: od pisarzy sfrustrowanych pomijaniem ich w fandomowych werdyktach bądź trawionych zawiścią, że tę samą co im nagrodę dano komuś, kogo Gwiazdor akurat nie lubi, oraz od wydawców - zwłaszcza czasopism - zainteresowanych, aby nagrodą wieńczono twórców przez nich właśnie lansowanych. Jedni domagali się, by nagrodę przyznawało gremium bardziej kompetentne, najlepiej zaprzyjaźnieni krytycy i wydawcy; 9
drudzy szermowali argumentem, że uczestnicy Polconu to grono zbyt nieliczne i niereprezentatywne, za wzór do naśladowania podając werdykty głosowań swoich czytelników bądź klientów zaprzyjaźnionych księgarni wysyłkowych. Jedni i drudzy nie cofali się przed pomówieniami, zwykle dowodzącymi, iż nawet nie znają regulaminu nagrody, no i przede wszystkim - wszyscy motywowali swe ataki wyłącznie bezinteresowną troską o dobre imię Janusza Zajdla, któremu przyznawana przez osoby niewłaściwe nagroda miała jakoby bardzo szkodzić. Jestem zobowiązany pani Jadwidze Zajdel, że znosiła zawsze ich troskę z dużym spokojem, a nawet poczuciem humoru. Przez te kilkanaście lat okazało się bowiem, że nagroda jest dla naszego środowiska wartością - właśnie dzięki owemu wypośrodkowaniu opinii, o którym pisałem na wstępie. Fanom zdarzało się pewne rzeczy przeceniać, pewnych nie doceniać, podobnie zresztą, jak zdarza się to i zawodowym krytykom, z jurorami nagrody Nobla na czele. Dopisałbym, gdyby istniała taka możliwość, kilka nazwisk do listy nominowanych i laureatów, a na skreśleniu kilku innych lista ta na pewno by zyskała. Pomimo jednak wszelkich zastrzeżeń nie ulega wątpliwości, że jeśli ktoś chce zapoznać się z tym, co w polskiej fantastyce lat ostatnich najważniejsze, to sięgnięcie po opowiadania i powieści uhonorowane Zajdlem jest najlepszym sposobem. Być może warto by na wzór USA - gdzie obok wspomnianej fanowskiej Hugo jest też przyznawana przez profesjonalistów Nebula - uzupełnić nagrodę Zajdla nagrodą zawodowców. Były takie próby, nie powiodły się. I może jest to sprawa znacząca: o ile wśród prawie pięćdziesięciu nagród przyznawanych corocznie dziełom z tzw. głównego nurtu nie ma ani jednej, która zależałaby od czytelników są wyłącznie takie, w których głosuje zawodowe jury - to w polskiej fantastyce odwrotnie, wszystkie nagrody są tu przyznawane w drodze plebiscytu. Na pewno to o czymś świadczy, choć trudno mi jednoznacznie przesądzać, o czym. Rafał A. Ziemkiewicz
10
Opowiadania Jakub Ćwiek Bóg marnotrawny (Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Maciej Guzek Zmiana (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Marek S. Huberath Balsam długiego pożegnania (Balsam długiego pożegnania, Wydawnictwo Literackie) Tomasz Kołodziejczak Piękna i graf (Niech żyje Polska. Hura!, tom 1, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Maja Lidia Kossakowska Smok tańczy dla Chung Fonga (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Wit Szostak Raport z nawiedzonego miasta (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
Powieści Anna Brzezińska Plewy na wietrze (Agencja Wydawnicza Runa) Jarosław Grzędowicz Popiół i kurz (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Rafał Kosik Vertical (Powergraph) Maja Lidia Kossakowska Zakon Krańca Świata, tom 2 (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Magdalena Kozak Nocarz (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Andrzej Sapkowski Lux perpetua (Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA)
Debiutował opowiadaniem Heroldowie Joe Blacka („Esensja” 6/2005). Mieszka w Głuchołazach, studiuje kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, pracuje jako animator kultury. Wiceprezes Śląskiego Klubu Fantastyki, członek klubowej grupy teatralnej Słudzy Metatrona - z jego inicjatywy i na podstawie jego scenariuszy miały premierę sztuki Arlekin i walentynki oraz Kaliope według komiksów Neila Gaimana. W ubiegłym roku otrzymał nominację za opowiadanie Cicha noc ze zbioru opowiadań Kłamca, których bohaterem jest nordycki bóg Loki, zatrudniony przez anioły do brudnej roboty. W tym roku nominację otrzymało opowiadanie Bóg marnotrawny, które ukazało się w drugim tomie opowiadań o Lokim. Imię i nazwisko: Jakub Ćwiek. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1982, Rak (bywa, że złośliwy, niestety). Aktywnie spędzani czas robiąc: zajmując się dwójką małych dzieci z talentem do polilokacji. Przy tym pozostałe zajęcia to prawdziwy relaks. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: oczywiście bezsprzecznie archanioł Metatron z „Dogmy”. Lubię też Batmana, ale jego nigdy nie zagrał Alan Rickman, więc nietoperz, chcąc nie chcąc, musi się zadowolić drugim planem. Bo nie wystarczy zabawnie się nazywać po czesku, by zdobyć u mnie miejsce na najwyższym stopniu podium... Polecana książka niefantastyczna: „Get Shorty” Elmore'a Leonarda. Autor ów zasiada bowiem po prawicy Zeusa jako absolutny Bóg dialogu. Dlaczego czytani fantastykę: bo jak już tyle jej nakupowałem, to coś z tym zrobić muszę. A nie mogę nie kupować, gdy ludzie piszą takie fajne rzeczy... Słowem, czytam zazwyczaj to, co dobre... a że masa z tego to fantastyka? Wypada się chyba tylko cieszyć, prawda?
BÓG MARNOTRAWNY (Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
Rzym, Włochy - Chodź, przystojniaczku, zabawimy się. Niewysoki, łysiejący jegomość o prezencji księgowego mafii zatrzymał się w pół kroku i rozejrzał niepewnie. Nikt go jednak nie widział, więc podszedł do wspartej o ścianę kobiety. Na swój delikatny, dziewczęcy sposób była bardzo piękna. Miała drobny, lekko zadarty nos, wydatne usta i naprawdę wielkie, ciemne oczy. Nosiła dżinsową kurtkę i takież spodnie. Wyglądała raczej na koleżankę z sąsiedztwa niż prostytutkę, ale wystarczyło, że się uśmiechnęła, a cała jej niewinność znikała w jednej chwili. Ta dziewczyna była wcielonym pożądaniem. - No dalej, złociutki - zachęcała. - Wiem, że bardzo chcesz mi go wsadzić. Za dwadzieścia dolców zafunduję ci wycieczkę do nieba i z powrotem. Co ty na to? Wysunęła lekko język i zwilżyła wargi. Palec wskazujący jej lewej ręki krążył wokół piersi, zataczając coraz mniejsze kręgi. Mężczyzna raz jeszcze rozejrzał się, po czym sięgnął do kieszeni po portfel. Widocznie uznał, że stać go będzie na tę wycieczkę, bo uśmiechnął się szeroko. - Gdzie pójdziemy? - zapytał. Zaczęła od tańca. Była w tym naprawdę dobra. Każdy ruch jej bioder poruszał zmysły, a ręce falowały płynnie przed twarzą
14
mężczyzny niczym węże tańczące w takt melodii fakira. Jędrne piersi lśniły od potu i wonnych olejków. - Raduj się swym szczęściem, człowieku - wyszeptała w ekstazie, odrzucając do tyłu głowę - bo dziś dostąpisz zaszczytu napełnienia mnie swym nasieniem. Mężczyzna zrobił głupią minę, ale uznał to za znak, że skończyło się bierne oglądanie. Niecierpliwym ruchem rozpiął pasek i ściągnął spodnie. Gwałtownym szarpnięciem zsunął szorty i wyciągnął ręce w stronę dziewczyny. Ta skoczyła na niego, dociskając swoje usta do jego ust... A potem zabrała go na przejażdżkę. Gdy już była pewna, że zasnął, ostrożnie wyśliznęła się z jego objęć i sięgnęła ręką do szuflady. Pomacała przez chwilę, aż natrafiła na długi metalowy przedmiot. Wyciągnęła go i obejrzała pod światło. Wciąż były na nim ślady krwi po poprzednim razie. Kiedy to było? Dwa lata temu? Trzy? Nie pamiętała. Miała jednak pewność, że i tym razem jej ukochana broń spisze się jak należy. Szpikulec do kruszenia zlodowaciałych serc bezdusznych mężczyzn - czy nie kryła się w tym jakaś poetycka sprawiedliwość? Ujęła przedmiot w prawą dłoń, odwróciła się... i zamarła. Leżący obok niej klient w niczym nie przypominał już podstarzałego księgowego. Teraz wyglądał raczej jak muzyk rockowy z okładki pisma dla nastolatek albo serialowy bad guy. Miał długie blond włosy i równo przystrzyżoną brodę okalającą nieco kanciastą twarz. Gdy się uśmiechnął, niedoszła zabójczyni ujrzała dwa rzędy równych zębów. - Cóż to, kochanie? - zapytał Loki. - Czyżbym zrobił coś nie tak? Przypominam, że to ja tutaj płacę i wym... Błyskawicznie rzucił się na bok, unikając starannie wymierzonego ciosu. Jego lewa ręka wystrzeliła w górę, łapiąc dziewczynę za nadgarstek i blokując kolejne uderzenie. - Oj, moja droga - stęknął - tak to się bawić nie będziemy. Prawą dłonią chwycił gardło prostytutki, po czym z całej siły pchnął ją w stronę drzwi. Dziewczyna przeleciała przez pokój i uderzyła plecami o ścianę.
15
Kłamca tymczasem doskoczył do swoich spodni. Wyciągnął z nich maleńką buteleczkę, odkorkował i chlusnął zawartością na twarz dziewczyny. Ta wrzasnęła przeciągle, a jej ciałem targnęły drgawki. Potem nagle znieruchomiała... i rozpłynęła się w powietrzu.
*** - To nie tak, że się nie cieszę, Loki - powiedział Gabriel. - Na prawdę jestem zadowolony, że wypowiedziałeś walkę sukubom i dbasz o moralność ludzi o słabszej woli. Ale nie uważam, że musisz przez to sypiać z każdym z nich. Pracujesz dla nas i to trochę psuje nasz wizerunek. Kłamca włożył do ust wykałaczkę i wzruszył ramionami. - To jedyny sposób, by się upewnić, z kim mam do czynienia stwierdził. - Myślisz, że mnie się to podoba? Że robię to dla przyjemności? Jestem teraz z Jenny i całkowicie spełniam się w tym związku. Mówiąc to, przez cały czas patrzył Gabrielowi głęboko w oczy. Ani razu nie mrugnął, za to kilka razy zmienił kolor tęczówek. To dekoncentrowało wszystkich. Archanioł nie był wyjątkiem. Kłamca uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni wykałaczkę. - A teraz, skoro zapomnieliśmy już o tej sprawie, czy możesz powiedzieć mi, po co naprawdę tu przyszedłeś? Przecież nie żeby mnie pochwalić, co? - Chciałem zapytać o postępy w sprawie Luigiego. - Pytasz o naszego ukochanego fryzjera, który do niedawna przewodniczył grupie przestępczej handlującej organami świętych? - upewnił się Loki. - Tego, który podawał się za filistyńskiego demona, nie mając pojęcia, że ów był kobietą? Niech pomyślę... Nie, żadnych postępów. Gabriel wyprostował się i rozłożył skrzydła. Natychmiast otoczyła go jasność. - To poważna sprawa, Kłamco - powiedział stanowczym głosem, zarezerwowanym dla zwiastowań i oficjalnych poselstw. - I nie 16
wolno ci jej lekceważyć. Przypominam ci, że święci zapracowali sobie na swoje tytuły. Należy im się z naszej strony gwarancja, że będą mieli przynajmniej spokój. - Dobra, dobra, bez nerwów! - Loki machnął ręką. - Odkąd przejąłeś tę sprawę, pieklisz się, jakby to była co najmniej apokalipsa. Zapewniam cię, że wyjaśniłem wszystko chłopakom i nie ustają w poszukiwaniach tego typka. Naprawdę mocno się zaangażowali. Prawie nie sypiają przez tę sprawę. - To mimo wszystko za mało - westchnął Gabriel, powoli wracając do swojej normalnej postaci. Złożył skrzydła i wspiął się na parapet. - Święci zaczynają szemrać, mówić coś o nieudolności... - Nic nie poradzę. - Wzruszył ramionami Kłamca. - Czasem zdarza się zastój i... Zresztą idź, zapytaj Jeffersona, może on coś... - Właśnie od niego wracam - archanioł wszedł mu w zdanie. - I owszem, miał pewien pomysł, ale jego wykonanie wymagałoby od niego opuszczenia dzielnicy, a w tym miesiącu mają tam jakiś festyn i alkohol wręcz płynie ulicami. Dlatego przyleciałem po ciebie, żebyś mi pomógł... Tak więc zbieraj się. - Jaki pomysł? - chciał wiedzieć Loki. Lata, jakie spędził na służbie u aniołów, nauczyły go, że im mniej mówią mu o sprawie, tym mniej jest ona przyjemna. - Dowiesz się, jak będziemy na miejscu - powiedział Gabriel, ucinając dalsze dyskusje. Kłamca westchnął ciężko i sprawdził, czy pistolet dobrze siedzi w kaburze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że lepiej pozostać przy jednym, bo dwa strasznie dużo ważyły, a poza tym wypychały marynarkę. Podszedł do okna i pozwolił chwycić się archaniołowi pod pachy. - Gdybym miał własne skrzydła... - zaczął, ale pęd powietrza sprawił, że umilkł w pół słowa. Wylecieli za okno. Noc zapowiadała się bezsenna.
Bratysława, Słowacja Bachus był niby spokojny, ale jego oczy pałały żądzą mordu. Nie odrywając wzroku od stojącego nad nim kelnera, powoli odstawił 17
kieliszek i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął z niej gruby plik banknotów spięty srebrną klamrą. - To są pieniądze, jakie planowałem przeznaczyć dziś na napiwek - powiedział, kładąc na blacie sześćdziesiąt euro w pięciu dziesiątkach. Odczekał chwilę, po czym zabrał z powrotem jeden banknot. - Tyle kosztował cię brudny kieliszek. Tyle wino... - sięgnął po drugiego dziesiątaka - ...które miast chilijskim Sauvignon Blanc okazało się dwuletnim niemieckim Rieslingiem. I w końcu tyle... - trzeci banknot wrócił na swoje miejsce w pliku - płacisz za opryskliwość. Zrozumiałeś lekcję? Kelner, wysoki chłopak o śniadej cerze i wyżelowanych włosach, wzruszył ramionami, po czym bez słowa zwinął ze stołu pozostałe trzydzieści euro. Nie patrząc więcej na Bachusa, odszedł w stronę kuchni. Bóg wina pokręcił głową z dezaprobatą i odchylił się w wiklinowym fotelu. Westchnął głęboko. - Ciężki przypadek - powiedział do siedzącego naprzeciw Erosa. - Ale mam nadzieję, że czegoś go to nauczyło. Jego towarzysz uśmiechnął się z drwiną. - Myślę, że zapamięta sobie ten dzień na długo - stwierdził. Wiesz, że nie jesteśmy już w Paryżu? - Co z tego? - nie zrozumiał Bachus. - To, że tu, w cholernej Słowacji, mają świetny dzień, gdy trafi im się klient, który zamówi za trzydzieści euro - wyjaśnił bóg miłości, nie kryjąc rozbawienia. - O napiwku tej wysokości nikt nawet nie marzy. Uczyniłeś chłopaka legendą wśród tutejszych kelnerów... I pomyśleć, że chciałeś go ukarać! Bachus zaczerpnął tchu, by odpowiedzieć, ale po chwili, w trakcie której nie przyszła mu do głowy żadna cięta riposta, wypuścił powietrze. Eros pokręcił głową i zabrał się za stojący przed nim smażony ser z frytkami, który z całą pewnością nie był ciepły już nawet wtedy, gdy lądował na stole. Siedzieli w Bratysławie drugi dzień, ale tak naprawdę po raz pierwszy jedli większy posiłek. A już na pewno pierwszy wspólny. 18
Zaraz po opuszczeniu samolotu rozdzielili się bowiem, by szybciej sprawdzić wszystkie otrzymane adresy, kontakty i możliwe kryjówki Luigiego. W Paryżu zapewniono ich, że tu na pewno go znajdą, ale dostali tylko kolejną porcję adresów i potencjalnych znajomych. Po samym fryzjerze nadal nie było śladu. Jakby zapadł się pod ziemię. To Bachus wybrał tę restaurację. Powiedział, że nie potraf myśleć na głodnego, a w miłej atmosferze, z pełnym brzuchem i kieliszkiem dobrego wina z całą pewnością wpadnie na pomysł, co robić dalej. Trudno powiedzieć, dlaczego wybrał akurat lokal „Lutecja”. Może dał się skusić kolumnom przy wejściu, zgrabnemu kamiennemu szyldowi albo starym beczkom ustawionym wzdłuż fasady budynku. Wszystko to wyglądało zachęcająco. Aż do teraz. Na dodatek - pomyślał bóg wina - znowu wyszedłem na idiotę. - Jeśli nie znajdziemy nic do jutra, przyjdzie nam zawiadomić szefa - powiedział, zmieniając temat. Wiedział doskonale, że jeżeli jest coś, co może powstrzymać Erosa od złośliwych docinków, to właśnie rozmowa na temat pracy. - A przyznam szczerze, że z tego, co mamy teraz, to nie jestem nawet w stanie wydumać, gdzie po winniśmy dalej lecieć. Loki nie będzie zadowolony. Eros wzruszył ramionami. - Są rzeczy, na które nic nie poradzisz - stwierdził. - Facet zdaje sobie sprawę, przed kim ucieka, i nie jest głupi... Jak na człowieka, znaczy. Bachus przez chwilę wpatrywał się w kieliszek, by zmienić gatunek trunku i dokonać w nim niezbędnych procesów fermentacji właściwych dla rocznika dwudziestego szóstego. Z całego stulecia ten jakoś najbardziej mu smakował. W końcu zadowolony z efektu podniósł kieliszek do góry, jakby wznosząc toast. Upił odrobinę i skrzywił się z niesmakiem. - To jednak nadal nie załatwia sprawy brudnego szkła - powie dział. - Ohyda! Zobacz, tu nawet... Nie dokończył, bo nagle ktoś potrącił jego krzesło. Bachus szarpnął się, łapiąc równowagę i przy okazji wylewając na siebie zawartość kieliszka. Zaklął pod nosem,
- Tak bardzo mi przykro - rozległ się za jego plecami kobiecy głos mówiący po angielsku i zaraz potem smukła dłoń podała mu chusteczkę. - Proszę, niech się pan powyciera, ja tak bardzo... ja nie chciałam i teraz... Pachniała słodko - wanilią z lekką domieszką pomarańczy. Zbyt słodko, zdaniem Bachusa, który przedkładał kwaśną woń wina nad wszelkie perfumy. Ale w jej zapachu było coś jeszcze, coś dziwnie ostrego, jak imbir albo... Bóg opilstwa odwrócił głowę... i zamarł. Tuż obok niego stała bowiem najpiękniejsza kobieta na świecie. Była doskonała. Miała ciemnoniebieskie oczy, twarz o idealnych rysach, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i pełne, naturalnie czerwone usta. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na odkryte ramiona. Ubrana była w kwiecistą sukienkę z dużym dekoltem, sięgającą nie dalej jak do pół uda. Bachus zmuszał się, by patrzeć jej w twarz. Jego wzrok przypominał piłeczkę na sznurku - sam zjeżdżał w dół i trzeba było sporego wysiłku woli, żeby go podciągnąć. - Nic się nie stało - powiedział. - Niech się pani nie przejmuje. To tylko białe wino. Nie zostawi nawet śladu. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco. - Naprawdę bardzo mi przykro - wyszeptała, powoli cofając się w stronę baru. Gruby bóg chciał ją zatrzymać, ale ona wyglądała na naprawdę zażenowaną sytuacją i wolała jak najszybciej zniknąć mu z oczu. Wzruszył ramionami i odwrócił się do stolika. Westchnął ciężko. - Możesz ją mieć dziś w nocy, jeśli chcesz - rzucił z rozbawieniem Eros. Jego towarzysz wyprostował się gwałtownie i przyłożył palec do ust. - Zamknij się, może cię usłyszeć - wycedził. - I nie potrzebuję twojej pomocy. Jeśli będę chciał... Eros parsknął. 20
- Przyjacielu, kiedy ostatni raz patrzyłeś w lustro, co? - zapytał, poprawiając marynarkę. - Bez obrazy, ale gdyby ziemniaki miały bogów, wyglądaliby jak ty. Mały, gruby, kanciasty i... - Zrozumiałem! - warknął Bachus. Przez chwilę wpatrywał się z wściekłością w Erosa, po czym szybkim ruchem podniósł kieliszek, dopił resztkę wina i energicznie odstawił go na stół. - Nie wierzysz, że mi się uda? Więc patrz... Tylko się nie wtrącaj. Bóg miłości uniósł ręce i zrobił niewinną minę. Zaraz potem kolejny raz parsknął śmiechem. - Zatem bierz ją, tygrysie! - zadrwił. - Pokaż, na co cię stać.
Arktyka - Mogłeś mnie uprzedzić, że wybieramy się na cholerny biegun północny - syknął Loki, trzęsąc się z zimna. - Wziąłbym choć rękawiczki. Gabriel strząsnął śnieg z bluzy i owinął się skrzydłami. - Pomyślałem, że skoro jesteś nordyckim bogiem, takie temperatury nie robią na tobie żadnego wrażenia - zakpił. Kłamca westchnął ciężko. - Na pewno nie tak wielkie jak anielska głupota - odparł. - Ale czy mam ci przypomnieć, że przeniosłeś mnie tu z cholernego Rzymu? Tam w dzień jest teraz przeszło trzydzieści stopni w cieniu! Archanioł uśmiechnął się tylko. - Spokojnie, zaraz się ogrzejesz, musimy tylko przejść parę metrów. Loki rozejrzał się. Co prawda porywany potężnymi podmuchami wiatru śnieg mocno ograniczał widoczność, nie na tyle jednak, by nie można było stwierdzić, że otaczały ich jedynie lodowce. No i woda, cały cholerny ocean za ich plecami. - Jeżeli masz w planach zrobić igloo - powiedział Kłamca - to ostrzegam, że piłę do śniegu zostawiłem w drugich spodniach. Co my tu właściwie robimy? Szukamy fok-zabójców czy jak? Archanioł pokręcił głową z rozbawieniem i ruszył przed siebie. Choć miał złożone skrzydła, swobodnie unosił się nad zwałami śniegu, ledwie tylko muskając je stopami.
21
- No rusz się, bo zamarzniesz! - zawołał, nie odwracając się. Loki zaklął. Gabriel najwyraźniej nie miał zamiaru ani niczego wyjaśniać, ani też pomóc. Kłamcę czekała zatem solidna śnieżna przeprawa... Gdy Loki dotarł wreszcie do wejścia lodowej jaskini, wyglądał jak bałwan. Brakowało mu tylko kapelusza i nosa z marchewki. Wsparty o ścianę Gabriel nie omieszkał tego skomentować, Kłamca był jednak zbyt przemarznięty, by silić się na odpowiedź. Skostniałą ręką otrzepał śnieg z ubrania i kilka razy odetchnął głęboko. Zrobił parę przysiadów, wzniósł ręce, by się przeciągnąć... i w tej samej nieomal chwili wielka śnieżna kulka trafiła go w twarz. Kłamca zatoczył się, lewą ręką ścierając z twarzy śnieg, a prawą próbując dobyć broni. Miał tego dosyć, archanioł czy nie... - Nie celuj tym we mnie! - Gabriel wzniósł ręce i mocniej przywarł do ściany. - Na Trony, to nie ja! - Więc kto? - Loki schował broń i omiótł wzrokiem jaskinię. Na pierwszy rzut oka wydawała się maleńka, ot, zwykła wnęka w lodowcu. Kłamca jednak nie pierwszy raz widział iluzję. Zmrużył oczy, wyszeptał kilka słów i po chwili przed oczami miał już prawdziwy obraz tego miejsca. Jaskinia była tak naprawdę wysokim lodowym tunelem opadającym gwałtownie ku skąpanemu w blasku placu. Po jednej i drugiej stronie skrzącej się błękitnej ścieżki ciągnęły się równo usypane śnieżne zaspy, a nad nimi zwisały, łypiąc złowrogo przypadkowymi błyskami światła, ogromne sople. To zza którejś z zasp z cala pewnością poleciała śnieżka - pomyślał Kłamca. - Jedyna możliwość. Cichy, stłumiony chichot potwierdził jego przypuszczenia. - Są tu jacyś ludzie? - zapytał archanioła. Ten pokręcił głową. - To nie ludzie, ale i tak nie wolno ci nic im zrobić - zastrzegł Gabriel. - Gospodarz nie byłby zadowolony. Poza tym to był przecież niewinny dowcip. Zwłaszcza ty powinieneś umieć je doceniać, prawda? Loki westchnął ciężko. 22
- Masz rację - przyznał niechętnie po chwili. - Powinienem. Ciągłe obcowanie ze skrzydlatymi całkowicie zabija moje poczucie humoru. - Coś w tym jest. - Archanioł odszedł dwa kroki od ściany i położył się na lodzie, formując skrzydła na kształt bobsleja. - Choć sądzę, że to bardziej sprawka Jenny niż nasza. Widzimy się na dole, Loki. - Jasne! - Kłamca uśmiechnął się i raz jeszcze spojrzał na śniegowe zaspy. - Będę zaraz za tobą. Lodowa droga okazała się na tyle gładka, że marynarka Lokiego zniosła rolę sanek nie gorzej niż skrzydła Gabriela. Kłamca podniósł się z ziemi i otrzepał ze śniegu. I wtedy właśnie zobaczył cel ich podróży. Ogromne, ciągnące się po horyzont skupisko ceglanych budynków otoczonych wysokim na kilka metrów murem było chyba największą fabryką na świecie. Albo raczej obozem pracy dla skazanych, bo - co zauważył po chwili Kłamca - oprócz kilkunastu dymiących kominów kompleks miał także równomiernie rozstawione wieżyczki i drut kolczasty rozciągnięty na ogrodzeniu. Dokładnie na wprost przybyłych znajdowała się ogromna stalowoszara brama nabita nitami wielkości pięści, z całą pewnością otwierana hydraulicznie. Loki znał co prawda kilku spośród mitycznych olbrzymów, którzy mogliby dać radę tym wrotom, ale raczej żaden z nich nie pracował tu jako odźwierny. Nawet aniołowie nie byliby takimi idiotami, by trzymać ich w środku i powierzać im pieczę nad drzwiami swego więzienia. - Rany, kto tu mieszka? - zapytał Loki. - Święty Mikołaj? Gabriel nie odpowiedział. Kłamca spojrzał na niego wymownie. - Żartujesz, prawda? To nie może być fabryka Mikołaja, bo i po co mielibyśmy tu przychodzić? Po plastikowy karabin z laserem? Roztarł skostniałe dłonie. - To na pewno był pomysł Jeffersona? Bo do tej pory miałem go za rozsądnego gościa... - Chodź już i nie gadaj tyle! - rozkazał archanioł. - Jeszcze chwila i sam się dowiesz. 23
- Dobrze, ale poczekaj. - Loki odwrócił się i ostrożnie podszedł do wylotu jaskini. Złożył ręce w trąbkę. - Świetny żart z tą śnieżką! - wrzasnął na całe gardło. - Naprawdę! Brawo, chłopaki! Archanioł skoczył w jego stronę, by zatkać mu usta, ale było już za późno. Krzyki Lokiego odbiły się echem od oblodzonych ścian, a zaraz potem zatrzęsła się ziemia i kilka spośród wielkich sopli zjechało pod stopy Kłamcy. Sądząc po stłumionych jękach zza zasp, niektóre spośród nich spadły również tam. Kłamca uśmiechnął się do archanioła. - No co? - zapytał, robiąc niewinną minę. - Nie chciałem, aby pomyśleli, że nie mam poczucia humoru.
*** Nic prostszego pod słońcem - pomyślał Bachus, stając za plecami piękności. - To tylko śmiertelniczka jakich wiele. Żadna sprawa dla boga. Nie potrafił jednak opanować drżenia nóg ani tego dziwnego uczucia, jakby skóra skurczyła się w praniu. W tej chwili miał napięty chyba każdy mięsień. I jeszcze to wrażenie, jakby właśnie wyszedł z kąpieli i nałożył ubranie na niedokładnie wytarte ciało. Zimny pot przyklejał mu koszulę do pleców i mroził kark przy najmniejszym ruchu powietrza. Po prostu dawno tego nie robiłeś - bóg wina pocieszał się jak mógł. - Ale co mogło się w tej kwestii zmienić przez ostatnie pięćset lat? Zasada ta sama, tylko gadżety inne. Wziął głęboki oddech i zrobił krok do przodu. - Przepraszam, można...? - Jego słowa zabrzmiały, jakby przejechał puszką po płycie chodnika. Odchrząknął, przykładając pięść do ust. - Chciałem zapytać, czy można się przysiąść. Dziewczyna odwróciła głowę. Gdy dostrzegła Bachusa, uśmiechnęła się szeroko. - Ależ oczywiście - odparła nieco zmieszana. - Myślałam jednak, że ma pan lepsze miejsce. 24
Brodą wskazała na stolik, przy którym siedział Eros. Spocony bóg zerknął w tamtą stronę, zaraz jednak wzruszył ramionami. - Jakość miejsca zależy od towarzystwa - odparł. - Tamto przestało mi odpowiadać. Zauważył, że dziewczyna roześmiała się, i przeanalizował, czy może posunąć się o krok dalej. Nie jest dobrze, gdy już na początku przesadzisz z żartami. - Poza tym zamówiłem butelkę Chateau Lemarche i mam zamiar się zrewanżować za moją marynarkę - zaryzykował. - No chyba że zgodzi się pani wypić je wraz ze mną, pozbawiając mnie amunicji. Uśmiechnął się, uważnie obserwując jej reakcję. Czy potraktuje to jako żart? A może uzna, że ma do niej pretensje, i znów zacznie przepraszać. Albo... Dziewczyna roześmiała się i wyciągnęła rękę. - Mary Ann - przedstawiła się. - Mary Ann Garrety. - Bartolomew Andrew Chus. - Bóg wina uścisnął dłoń dziewczyny i usiadł na krzesełku obok. Skinął na barmana. - Czego się pani napije? - Jeszcze nie dopiłam, ale dziękuję - wskazała na stojący przed nią kieliszek martini. - Więc również używa pan dwojga imion, tak? Podobno tak robią zwykle mordercy. Słyszałam to w jakimś filmie. Bachus wzruszył ramionami. - Papieżom też się zdarza, więc trudno o regułę - odparł. - A co do mnie, to w moim zawodzie czasem liczy się szacunek, a nic tak nie wzbudza respektu jak imiona, których wymówienie zajmuje minutę. Mary Ann odchyliła głowę i ponownie wybuchnęła śmiechem. Grubas w zachwycie przyglądał się jej odsłoniętej teraz szyi. - Zastanawiałem się - powiedział, przełykając ślinę - czy wi działa pani już film... Umilkł, rozpaczliwie szukając w pamięci jakiegokolwiek tytułu. Praca sprawiła, że ostatnimi czasy zaniedbał się całkowicie, jeśli chodzi o kulturę. 25
- Kilka widziałam - odparła wciąż rozbawiona Mary Ann. - Jeśli jednak próbujesz właśnie zaprosić mnie do kina, ostrzegam, że za grosz nie znam słowackiego. Przyjechałam tu na urlop i... - Myślę, że dam sobie radę z tłumaczeniem - Bachus wszedł jej w zdanie. - Albo wybierzemy jakiś film z Negerblackiem. Od kiedy zaginął, chyba co drugie kino ma jakieś przeglądy jego, wybacz dowcip, twórczości. Obejrzał się na przyjaciela. Cała rozmowa szła nad podziw dobrze i miał głęboką nadzieję, że zawdzięcza to sobie, a nie jego sztuczkom. Ten jednak nawet nie patrzył w ich stronę. Bóg wina podążył za jego wzrokiem i uśmiechnął się, dostrzegając zgrabną brunetkę w elegancko skrojonym kostiumie. Nie było wątpliwości, że dziewczyna ciałem i duchem należy już do Erosa. Po raz pierwszy od naprawdę dawna Bachus nie zazdrościł przyjacielowi planów na wieczór. Jego zapowiadały się wystarczająco ciekawie.
*** Gdy dotarli do bramy, Kłamca kolejny raz wyczuł iluzję. Ta była dużo słabsza i wymagała prostszego zaklęcia, by ją przejrzeć. Po chwili jego oczom ukazały się pancerne drzwi z zasłoniętym wizjerem. Obok był domofon z dużym czerwonym przyciskiem. Archanioł zawahał się. - Tylko spokojnie, Loki. I najlepiej nic nie mów. Dawno tu nie byłem, ale sądzę, że podejście do wulgarnego języka, jak twój, raczej się nie zmieniło. Kłamca wykonał gest, jakby zamykał usta na kluczyk, a potem wyrzucał go za ramię. Podszedł do bramy i oparł się o nią, zakładając ręce na piersi. Gabriel wdusił przycisk domofonu. - Musisz poczekać, skrzydlaty wypierdku - rozległo się po chwili z głośnika - aż Falin skończy srać. Bo mnie nie chce się ruszać.
26
Zanim archanioł zdążył odpowiedzieć, szum w głośniku ucichł. Znaczyło to, że rozmówca już się rozłączył. Gabriel zdezorientowany spojrzał na Kłamcę, ale ten stał niewzruszony, tylko patrzył pustym wzrokiem w skrzący się w słońcu lód. Jeżeli nawet słyszał, nie dawał tego po sobie poznać. Archanioł zastanawiał się przez chwilę, czy nie zadzwonić jeszcze raz, tylko tym razem użyć głosu zarezerwowanego dla posłań i zwiastowań, tak by strażnik wiedział, z kim ma do czynienia. Już nawet podniósł rękę, gdy nagle rozległ się zgrzyt i drzwi stanęły otworem. W progu zobaczyli karła o potężnych ramionach i długiej rudej brodzie zatkniętej za gruby skórzany pas. Miał pobrużdżoną twarz ciemną jak razowy chleb, a oczy szare jak wiosenna mgła. Ubrany był w czarny uniform ochrony i czapkę z daszkiem, na której napisano żółtymi literami brama. - No już, właź... - Blask bijący od lodu sprawił, że karzeł dopiero teraz spostrzegł, kto przed nim stoi. Gwałtownie cofnął się o krok i schylił głowę. - Wybacz mi, o świetlisty. Myśleliśmy, że to faerie wróciły ze zwiadu. Zauważyliśmy, że coś się pojawiło na radarze, i posłaliśmy je, żeby się rozejrzały, no i... Gabriel wzniósł rękę, uciszając go. - Rozumiem - powiedział. - Dość dawno nie byłem tu z wizytą, więc mogłeś nie wiedzieć, jak się zachować. Więcej jednak nie popełnij tego błędu. Karzeł odetchnął głęboko. - Dzięki ci za łaskawość, o świetlisty. Obiecuję, że już nigdy... - Zatrzymaj swoje obietnice i wpuść nas do środka - mruknął Loki. Wciąż wpatrywał się w lód, ale w jego głosie znać było zniecierpliwienie. Strażnik spojrzał w jego stronę i zesztywniał. Uśmiech zszedł z jego twarzy, a zastąpiło go napięcie. Archanioł dostrzegł tę reakcję. - Jego nie musisz się obawiać. Nie jest aniołem, ale jest tutaj ze mną. To...
27
- Loki, syn olbrzymów, zabójca Baldra - wycedził karzeł przez zęby. - Najbardziej przeklęty spośród bogów Asgardu. Kłamca powoli odwrócił głowę i wtedy po raz pierwszy spojrzał na odźwiernego. Zmarszczone brwi i ściągnięte usta sugerowały, że usilnie stara się skojarzyć jego twarz. Bezskutecznie. Pierwszy ze zdumienia wyrwał się Gabriel. - Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, że się znacie - powie dział dostojnym głosem. - Myślę, że będziecie mieli jeszcze czas porozmawiać, a tymczasem potrzebuję pilnie mówić z twoim panem. Loki jest moim gościem, zapamiętaj, strażniku! Karzeł powoli skinął głową, cofnął się o krok, tak by przybyli mogli spokojnie wejść na teren fabryki. Ani przez moment nie spuszczał jednak wzroku z Kłamcy. A jego oczy płonęły nienawiścią.
*** Gdy położyła dłoń na jego dłoni, zadrżał. - Nie - powiedziała. - Nie masz ochoty? - zapytał Bachus wyraźnie zdumiony jej reakcją. Do tej pory wszystko wskazywało na to, że dobrze zaplanował ten wieczór. A teraz... Mary Ann uśmiechnęła się do niego i cofnęła rękę. - Oczywiście, że mam, głuptasie - odparła. - Nie przyszliśmy tu przecież bez powodu. Ale co to za frajda z kupionym biletem? Bóg wina, wciąż zdumiony, schował portfel z powrotem do kieszeni i wyszedł z kolejki do kasy. Nie za bardzo rozumiał zasady jej gry, ale skoro tego właśnie chciała, nie zamierzał jej zawieść. - Jak więc tam wejdziemy? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Ale razem na pewno uda nam się coś wymyślić. - Popatrzyła na zegarek. - Tyle że jeśli mamy zdążyć, powinniśmy się pospieszyć. Seans już za osiem minut. Bachus pokiwał głową. Stał, przez chwilę skubiąc górną wargę i zastanawiając się, co w tej sytuacji zrobiłby Kłamca. On z całą pewnością nigdy nie płacił za kinowe bilety. 28
Tyle że szef potrafi przyjąć dowolną postać - pomyślał. - A poza tym jest cholernym bogiem kłamstwa, a to niezwykle przydatna umiejętność w takich sytuacjach. A do czego może przydać się... I nagle już wiedział. - Zaczekaj tu - powiedział do Mary Ann, po czym potruchtał w stronę chłopca kasującego bilety. Zbliżył się do niego i wyszeptał parę słów, wskazując na grupę nastolatków, która chwilę wcześniej minęła bramkę i teraz zmierzała już ku wejściu na salę. Chłopak odwrócił się gwałtownie i pognał za nimi. Grubas skinął na Mary Ann, by podeszła, po czym jak gdyby nigdy nic minęli bramkę i zanim pracownik wrócił na swoje miejsce, skręcili do najbliższej sali. Dziewczyna nie mogła wyjść z podziwu. - Jak to zrobiłeś? Co mu powiedziałeś? - dopytywała zdumiona. - Nic takiego. - Bachus wzruszył ramionami. - Ja tylko uprzejmie doniosłem, że grupa nastolatków wnosi w kubkach na colę alkohol. Mary Ann parsknęła śmiechem. - I uwierzył? Boże, jacy ludzie są czasem naiwni! A skąd ty to niby miałeś wiedzieć? - No właśnie, skąd? - Bachus również się roześmiał. Nie wiedzieć czemu znowu pomyślał o Kłamcy i jego metodach działania. Aż dziw, że ludzie wciąż łapią się na najprostsze sztuczki.
*** - O Boże! - To było jedyne, co zdołała z siebie wykrztusić. Jej ciało wciąż drżało od niedawnej rozkoszy, a serce wciąż tłukło się jak oszalałe. - O Boże... Eros założył ręce za głowę i z lekkim znużeniem przyglądał się swej zdobyczy. Właściwie w ubraniu wyglądała dużo lepiej, a cała frajda tego wieczoru skończyła się dla niego, gdy tym razem bez sztuczek zaciągnął dziewczynę do pobliskiego hotelu. Nie było to szczególnie trudne zadanie. 29
- To było... o Boże... - powtarzała jak zacięta płyta, wciąż jeszcze walcząc z nierównym oddechem. Ciemnobrązowe włosy lepiły jej się do czoła. - To było niesamowite. Bóg miłości westchnął. A jakie niby miało być? Od wieków dawał bądź potęgował rozkosz i znał wszystkie tajniki tej sztuki. Pomijając nawet jego moce, a biorąc pod uwagę samo tylko doświadczenie, czyż mógł nie być najwspanialszym kochankiem świata? I gdybym chciał- pomyślał - mógłbym spokojnie wyjść z tą dziewczyną Bachusa, a ona nawet by na niego nie spojrzała. Jedno słowo i nie widziałaby świata poza mną. Właściwie nie wiedział, dlaczego tak pomyślał, ale gdy już przemknęło mu to przez głowę, zmuszony był przyznać, że tu właśnie tkwi przyczyna jego złego nastroju. Bo Bachus nie musiał stosować żadnych sztuczek. Po prostu podszedł i zagadał. Jak miliony ludzi na całym świecie. Jak wszyscy ci, którzy tłumaczą uczucie chemią i nie potrzebują już boga miłości, by umawiać się na randki. - Jeszcze nigdy... - zaczęła dziewczyna, ale Eros nie miał ochoty tego słuchać. Dotknął jej kostki i wyszeptał zaklęcie. W jednej chwili wyprężyła się w spazmie rozkoszy, jęcząc cicho. Bóg miłości wstał, włożył ubranie i wyszedł bezgłośnie. Robota, dla której tu przyjechał, wciąż czekała. Miał nadzieję, że pomoże mu zająć myśli.
*** - Skąd znasz tego strażnika spod bra... - To on mnie zna, nie ja jego! - Loki posłał archaniołowi stanowcze spojrzenie, mając zamiar uciąć w ten sposób wszelkie dyskusje. Tym razem jednak nic z tego nie wyszło. - Przypominam ci, Kłamco, że dla nas pracujesz - powiedział Gabriel. - I nie życzę sobie, byś miał przed nami takie tajemnice. Ten karzeł wyglądał, jakby przy pierwszej lepszej okazji chciał cię zabić. Loki wzruszył ramionami. 30
- Tacy jak on zwykle nie czekają nawet na okazję - odparł. Jest nią sama obecność potencjalnej ofiary. To karzeł, archaniele, relikt świata, który zniszczyliście. Za co jestem wam oczywiście cholernie wdzięczny - dodał pospiesznie, widząc, że twarz Gabriela tężeje. - A co do tego, że wiedział, kim jestem? Powiedzmy, że tam, skąd pochodzę, byłem dość znany... i średnio lubiany. - Znam twoją historię - stwierdził archanioł. - Nie wiedziałem jednak, skąd pochodzi ten karzeł. Mnóstwo się tu plącze istot mitycznych z różnych światów. Przestałem je rozróżniać. - Tak, prawo zwycięzcy dzielić innych na swoich i przegranych. - Loki uśmiechnął się. - Aha, zapomniałem, są jeszcze straty wliczone. Prosty układ, podoba mi się. Gabriel chciał coś dodać, ale zrezygnował. Poruszył skrzydłami, by lepiej ułożyć się na poduszkach. Od blisko kwadransa siedzieli obaj na rozłożystej kanapie w przeszklonym biurze naprzeciwko bramy. Czekali, licząc, że siedzącej za biurkiem faerii o fioletowych włosach i srebrzystozielonych skrzydełkach uda się w końcu połączyć z sekretariatem Mikołaja. Z braku innych zajęć obserwowali przechodzące przez plac karły w roboczych strojach. Jedni ubrani byli w kombinezony, inni w czarne od smaru fartuchy. Niektórzy mieli na głowach górnicze kaski z latarkami. Wszyscy za to nosili długie brody podobne do tej, jaką miał strażnik przy bramie. Pomiędzy karłami śmigały, łopocząc motylimi skrzydłami, wielokolorowe faerie z papierowymi teczkami bądź neseserami w drobnych rączkach. Pomimo że bez trudu mogły wzlecieć wyżej, trzymały się na dokładnie takiej wysokości, by co rusz wpadać na karły i wykłócać się z nimi. Ku zaskoczeniu Kłamcy brodacze zwykle wychodzili z tych starć przegrani, pokornie przyjmując okładanie papierowymi teczkami po głowach. Czekali, aż skrzydlatym awanturniczkom znudzą się wrzaski, po czym spokojnie ruszali przed siebie. - Z tego, co widzę, wiele się w zwyczajach karłów zmieniło, od czasu gdy miałem z nimi styczność po raz ostatni. - Loki westchnął i podparł policzek kantem dłoni. Wciąż jeszcze pamiętał lanie, jakie 31
sprawiły mu pokurcze z gwardii Odyna w dniu, w którym go pojmali. I z całą pewnością nie użyli do tego gałązek jemioły. Wyciągnął z kieszeni pudełko wykałaczek. Włożył jedną z nich do ust i zerknął w stronę siedzącej za biurkiem faerii. - Hej, panienko, macie tu jakieś kolorowe pisemka z krzyżówkami? Albo cholerną telewizję? - Brodą wskazał odbiornik zawieszony pod sufitem naprzeciw biurka. - Nie żebym się żalił, ale troszkę nudno. - Loki! - syknął Gabriel. Każda chwila czekania dłużej nadwątlała powagę jego poselstwa, walczył więc o każdy jej okruszek. -Nie możesz w spokoju posiedzieć pięciu minut? - Mogę, ale dziś w programie Jerry'ego Springera będzie o kobietach, którym objawiły się anioły i zaszły w ciążę. Strasznie jestem ciekaw, jak to się udało, zważywszy, że skrzydlaci nie mają sprzętu, prawda? Wstał i nic sobie nie robiąc ze spojrzenia archanioła, podszedł do biurka. Tak jak się spodziewał, na blacie leżał pilot. Kłamca sięgnął po niego i włączył odbiornik. Na ekranie zobaczyli trójwymiarowy, obracający się powoli model mężczyzny. Nad jego głową migał napis: List numer 4000202, poziom życzeń 3, weryfikacja postępków. Loki spróbował przełączyć program, ale spowodował tylko, że na ekranie pojawiło się więcej tekstu. - Paweł Deptuch - przeczytał Kłamca. - Lat dwadzieścia jeden, obywatel Polski. Podszedł bliżej, by przyjrzeć się umieszczonemu w rogu zdjęciu. Dostrzegł pociągłą, pokrytą kilkudniowym zarostem twarz o prostym nosie i ciemnych, brązowych oczach. Trudno powiedzieć, że chłopak był uśmiechnięty, ale w kącikach jego ust krył się cień rozbawienia. Albo drwiny. - To tacy też piszą listy do Mikołaja? - mruknął zdziwiony Loki - Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co za... Przerwał i zmarszczył brwi. Tuż pod zdjęciem znajdował się mały napis: aktualne miejsce pobytu Bratysława, Słowacja. Kłamca odwrócił się i spojrzał na archanioła. 32
- To tak chcesz znaleźć Luigiego? - zapytał, nie kryjąc uznania. - Diablo sprytne. - Nie diablo, ale dziękuję za uznanie - odpowiedział archanioł z uśmiechem. - Przekażę Jeffersonowi. Faeria zza biurka odsunęła słuchawkę od ucha i przysłoniła dłonią mikrofon. - Święty Mikołaj serdecznie pana zaprasza, archaniele - powie działa cichym, melodyjnym głosem. - I przeprasza, że musiał pan czekać. Co do pańskiego towarzysza, to niestety nie może on wejść do biura przez wzgląd na zainstalowane w nim zabezpieczenia przeciwko istotom magicznym, ale za chwilę pojawi się przewodnik, by oprowadzić go po terenie zakładu. Loki skinął głową i westchnął. Zwiedzanie fabryki - naprawdę, zawsze o tym marzył...
*** Co ja robię?- przemknęło przez głowę Bachusowi. - Chyba już całkowicie mi odbiło. Mur, na który właśnie wszedł, miał niespełna dwa metry wysokości i był szeroki na dwie cegły. Ktoś średnio wysportowany mógłby spokojnie się po nim przespacerować, bez szczególnej trudności utrzymując równowagę. Mógłby też, co było zamiarem Bachusa, bez kłopotu stać w jednym miejscu dość długo, by narwać bzu na pokaźny bukiet. Problem boga wina polegał na tym, że ostatni raz mógł nazwać się wysportowanym jakieś dwadzieścia pięć wieków temu. A to szmat czasu nawet jak na bóstwo. - Złaź stamtąd, wariacie, bo zrobisz sobie krzywdę! - zawołała rozbawiona Mary Ann. - I tak nie będę miała co zrobić z tymi badylami. - Skoro ja mogę narażać życie... - Bachus złamał i szarpnął pierwszą gałązkę. - ...to ty poświęcisz się na tyle, by znaleźć jakiś wazon. A w hotelu jeszcze pięknie ci podziękują. Założę się, że w żadnym pokoju nie będzie tak ładnie pachnieć. No i jeszcze... 33
- Pożyczyć ci noża? - rozległ się nagle cichy szept spod drzewa. Bachus omal nie spadł, ale w ostatniej chwili mocniej złapał gałąź i jakoś odzyskał równowagę. Wytężył wzrok. Ogród z drugiej strony muru był pogrążony w ciemności, tak więc dostrzegł tylko niewyraźną męską sylwetkę. Ochroniarz! - pomyślał. - Tylko w takim razie dlaczego szepcze? Wtedy tajemniczy mężczyzna zapalił małą latarkę i oświetlił swoją twarz. Uśmiechał się złośliwie. - Coś się stało, Barti? - zapytała Mary Ann zaniepokojona. - Co tam widzisz? Bachus obejrzał się w stronę dziewczyny i zrobił nieszczęśliwą minę. - Spadły mi klucze - powiedział. - Muszę tam zejść. Zaczekasz tu na mnie? - Ależ skąd! - Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Na taką ofiarę, co gubi klucze w czasie kradzieży? Tylko bądź ostrożny, tam mogą być psy. Bóg wina pokiwał głową, kucnął i zeskoczył na ziemię. - Eros, do cholery - wycedził przez zęby. - Co ty tu robisz? Czego chcesz? Ten wzruszył ramionami. - Tak sobie tylko przechodziłem, wykonując naszą pracę, i przypadkowo was dostrzegłem. Pomyślałem, że zapytam, jak ci idzie. - Zanim się nie pojawiłeś, szło świetnie. - Bachus wstał i otrzepał ręce. - I zaraz znowu tak będzie, bo właśnie się stąd wynosisz, prawda? Eros sięgnął ręką i zerwał gałązkę, powąchał kwiat. - Strasznie wolno ci to idzie - powiedział. - Jak chcesz, to po mogę ci załatwić to szybciej i... Błyskawiczny, celnie wymierzony cios w podbródek powalił go na ziemię. Bóg miłości stęknął. Bachus pochylił się nad nim i pogroził pięścią. - Nie waż się nawet sugerować czegoś takiego, rozumiesz? To porządna dziewczyna!
34
- Tylko proponowałem, nie gorączkuj się! - Eros wyciągnął przed siebie otwarte ręce, dając znak, że się poddaje. Wstał powoli i otrzepał ubranie. - Baw się zatem dobrze. Tylko pojaw się rano w hotelu, bo znalazłem dziś naszego Luigiego. Teraz nie za bardzo można się do niego dostać bez narażania postronnych, ale rano zrobimy na niego... - Będę, idź już! - przerwał bóg wina. Odczekał, aż przyjaciel zniknie w ciemności, po czym wspiął się na mur. Stanął na nim i ponownie zaczął rwać gałązki. - Dałbyś już sobie z tym spokój - poprosiła Mary Ann. - I czy mi się wydawało, czy ty z kimś tam rozmawiałeś? - A owszem. - Bachus pokiwał głową i uśmiechnął się. - Z bogiem miłości... o tobie. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Proszę, proszę, jaki romantyk!
*** Zwiedzanie fabryki Mikołaja wlokło się Kłamcy niemiłosiernie. Służący mu za przewodnika i kierowcę gburowaty karzeł z brodą wyglądającą i śmierdzącą jak snopek gnijącego siana nie dość, że nie odpowiadał na żadne zaczepki, to jeszcze jedyne zdanie, jakie wypowiedział, brzmiało: I pod żadnym pozorem nie wolno schodzić z wózka w trakcie zwiedzania. Potem już tylko całą drogę nucił pod nosem pieśń o pojmaniu i uwięzieniu zabójcy Baldra. Loki nie miał pojęcia, że jest ona aż tak długa i pełna szczegółów. W pierwszej kolejności zwiedzili wszystkie place załadunkowe, warsztaty i ogólnie dostępne baraki, jak stołówka czy świetlica. Potem przyszła kolej na przestronne magazyny z wysokimi na kilka metrów regałami pełnymi kartonowych pudeł różnych rozmiarów. Kłamca nie miał pojęcia, dlaczego ktoś chce, by to wszystko oglądał. Nie mógł mi po prostu zaproponować, bym posiedział w świetlicy?- pomyślał, mocniej otulając się wypożyczonym futrem. - Ech, świeci i ich cholerne rozumienie uprzejmości!
35
Głośno jednak nie powiedział nic, robiąc dobrą minę do złej gry i czekając, aż w końcu trafią do głównej hali fabryki. Tam z pewnością musiało być cieplej. Niczego więcej nie oczekiwał. Główna hala od wewnątrz wyglądała na wskroś nowocześnie. Niewielu było w niej pracowników, za to pełno maszyn świecących milionami wielobarwnych światełek, metalowych koryt wypełnionych wiązkami kabli i elektronicznych tablic ze statystykami wykonanej pracy. Nad taśmami produkcyjnymi, które obsługiwały przeważnie ubrane w białe fartuchy faerie, sunęły na ogromnych szynach wielkie, zdalnie sterowane chwytne ramiona przenoszące kosze pełne nowych, gotowych zabawek. Trafiły one później na akumulatorowe wózki, a te odwoziły je do magazynu. Nieco głębiej, za oszklonymi ścianami, grupa gnomów w białych kitlach przeprowadzała eksperymenty na nowo zaprojektowanych lalkach barbie. Karzeł zatrzymał się tuż przy jednej z takich oszklonych ścian i wysiadł z wózka. -Bez słowa czy choćby jednego spojrzenia ruszył w stronę wejścia do tej sali prób. Loki po chwili wahania podążył za nim. Zaczynał mieć dosyć tego pokurcza. Nie podobało mu się, że brodacz tak jawnie okazuje swą pogardę. Przecież on, Loki, był kiedyś jednym z Asów, którym te kurduple składały przysięgi i biły pokłony. A teraz na dodatek był cholernym gościem ich szefa, Świętego Mikołaja. No tak - zreflektował się, jak głupia była to myśl, i uśmiechnął pod nosem. - Mnie z całą pewnością przekonałby taki argument. Tymczasem karzeł przeszedł przez pomieszczenie, zupełnie lekceważąc pracujące w środku gnomy, i otworzył masywne metalowe drzwi. Odwrócił się i ręką wskazał Lokiemu, by tamten wszedł pierwszy. Kłamca zerknął do środka. Oświetlony na czerwono korytarz o podłodze zbudowanej z połączonych ze sobą krat wyglądał jak wyciągnięty z jakiejś kosmicznej gry komputerowej. Na pewno nie jednej z tych, do których chciałoby się przenieść w rzeczywistości. 36
Mimo wszystko Loki zrobił krok do przodu, a potem chyba jeszcze jeden, choć tego akurat nie mógł być już pewny, bo mocny cios w tył głowy powalił go na ziemię, pozbawiając przytomności. Gdy się ocknął, leżał nagi na zimnej kamiennej posadzce, oświetlony migoczącym blaskiem pochodni. Potwornie bolała go głowa, a na kostce prawej nogi czuł mocny uścisk. Gdy nią poruszył, zabrzęczał łańcuch. No to, kurwa, pięknie - pomyślał, próbując podnieść się na czworaka, jednak przeszywający ból w lewym boku powalił go z powrotem na ziemię. Loki walczył z samym sobą, by znowu nie zemdleć, a żołądek skurczył mu się, grożąc mdłościami. Kłamca przywarł do posadzki, usiłując uspokoić oddech. Ból w boku musiał oznaczać przynajmniej jedno złamane żebro, starał się więc nabierać powietrza wolno i płytko. Cholerny pokurcz! Poza kręgiem światła coś się poruszyło. Najpierw był to pojedynczy dźwięk, zaraz jednak dołączyły do niego kolejne, dochodzące ze wszystkich stron. Najwyraźniej widzów zbierało się coraz więcej. Najdelikatniej jak tylko mógł Loki odwrócił głowę i wytężył wzrok. Po dłuższej chwili wydało mu się, że jest w stanie dostrzec sylwetki karłów, choć nie był pewien, czy nie jest to aby projekcja jego własnej wyobraźni usiłującej spłatać mu figla. Gdy jednak poleciała w jego stronę pierwsza śnieżka, przestał mieć wątpliwości. Kulił się, przyjmując kolejne mroźne uderzenia. - Zdrajca! - ryknął niski głos gdzieś z tłumu. - Pomiot skurwiałych olbrzymów! Śnieżka krzykacza, prawie w całości składająca się z lodu, ugodziła Kłamcę prosto w zraniony bok. Loki zawył z bólu. Tłum odpowiedział entuzjastycznym rykiem. - Morderca! - Tchórzliwe bydlę! Wyzwiska, a wraz z nimi mroźne kule padały coraz gęściej. Kłamca był pewien, że już dłużej nie jest w stanie wytrzymać. 37
Przed oczami widział czerwone plamy, bok palił go żywym ogniem, a chłód sprawiał, że każde uderzenie odczuwał podwójnie boleśnie. - I jak się teraz czujesz, zabójco Baldra?! - zawołał ktoś. - Czy nadal chcesz... - Wystarczy! I nagle wszystko ustało. Nie poleciała już ani jedna lodowa bryłka, nie rozległ się więcej żaden okrzyk. Wszystko ucichło w jednej chwili. W ciszy Loki usłyszał głośne kroki, a w chwilę później ubrana na czarno postać o twarzy przysłoniętej kapturem wkroczyła w krąg światła. Kłamca nie był już nawet w stanie unieść głowy. Leżąc płasko, ograniczał ruchy. Łzy bólu płynęły mu ciurkiem po twarzy, sprawiając, że wszystko widział jakby za mgłą. Postać stanęła tuż przed nim i pochyliła się, chwytając ofiarę za włosy. Szarpnęła, podciągając ją do góry. - Witaj, Loki - powiedziała niskim, męskim głosem. - Jak to miło, że postanowiłeś nas odwiedzić. Lewą ręką postać zsunęła kaptur, ukazując swą twarz. Niby podobną do wszystkich karlich twarzy, jakie Kłamca widział w życiu, ale z drugiej strony jakoś inną, dziwnie znajomą. - Poznajesz mnie? - zapytał pokurcz, szczerząc się w nieprzyjemnym uśmiechu. - Jestem... - Gloin... byłeś podczaszym Odyna - wystękał Loki, rozpoznając oprawcę. Przypomniał sobie wszystkie figle, jakie przez lata mu płatał, i skrzywił się na myśl o czekającej go przyszłości. Karzeł skinął głową, nie przestając się uśmiechać. Puścił włosy Kłamcy, pozwalając, by jego głowa swobodnie uderzyła o posadzkę. Wstał i otrzepał ręce. - Nasz gość już dość się dziś zmęczył - powiedział do ukrytych w ciemności pobratymców. - Zaprowadźcie go zatem do kwatery, a ja rano postanowię, co z nim zrobimy. Rozejść się. Pomruk niezadowolenia przemknął przez szeregi, ale szurania i odgłosy kroków, które rozległy się zaraz potem, świadczyły, że karły wykonały jednak polecenie. 38
*** Gabinet Świętego Mikołaja przypominał kancelarię prawniczą rodem z amerykańskiego serialu. Na wprost wejścia znajdowało się ogromne dębowe biurko, zza którego wystawał fotel obity czarną skórą. Po lewej, pod ścianą, stała biblioteczka z rzędami równo ustawionych, jednakowo oprawionych książek, a dokładnie naprzeciw barek. Na podłodze rozłożono puszysty jasnobrązowy dywan z obrazkiem przedstawiającym pierwszych ludzi polujących na mamuta. Nigdzie nie było widać ani fotela, ani chociaż krzesła dla petentów, co oznaczało, że święty albo nie zwykł przyjmować gości, albo zupełnie zapomniał, czym jest kultura. Gabriel zmarszczył brwi. Znał Mikołaja i zdziwiła go zmiana, jaka nastąpiła w tym miejscu od czasu jego ostatniej wizyty. Zapamiętał je zupełnie inaczej. Gospodarz pojawił się po kilku minutach, wchodząc drugimi drzwiami, niewidocznymi z powodu zasłaniającej je biblioteczki. Niósł w rękach obrotowe krzesło. Mikołaj różnił się bardzo od popularnego wizerunku, jaki znało każde niemal dziecko na świecie. Przede wszystkim miał śniadą skórę oraz wygląd i posturę dbającego o siebie czterdziestolatka. Ani śladu zbędnych kilogramów, za to wyraźne linie mięśni rysujące się pod napiętą koszulką. Nosił dobrze zadbaną brodę średniej długości, zdecydowanie czarną, choć w niektórych miejscach przetykaną pasemkami siwizny, oraz długie włosy związane w koński ogon. Na widok archanioła odetchnął z ulgą i odstawił krzesło. - Witaj, Gabrielu - powiedział, wyciągając rękę. -Ta cholerna faeria wprowadziła mnie w błąd. Byłem przekonany, że to Michał. Archanioł uścisnął podaną mu dłoń. - To dla niego to wszystko? Te zmiany? Kiedy byłem tu ostatnio, to pomieszczenie wyglądało jak pokój w akademiku. Pełno płyt na podłodze i plakatów na ścianach. A teraz... może spoważniałeś? Święty Mikołaj przestał bawić się w Piotrusia Pana i wydoroślał? 39
Święty odchylił głowę i roześmiał się. - Ależ skąd - odparł. - Ale Michał bywa tu dość często, a wiesz, jaki z niego tradycjonalista. Gdyby mógł, najchętniej zmusiłby mnie, bym postarzył swoje ciało, tak by wyglądało jak za życia. Wiesz, on uważa, że skoro to miejsce jest poniekąd więzieniem dla pogańskich wybryków natury, to ja, jako strażnik, muszę wyglądać jak święty z prawdziwego zdarzenia. Znaczy wychudły dziadyga, najlepiej jeszcze stale w szatach liturgicznych. Na to oczywiście nie pójdę, ale zgadzam się na małe ustępstwa, by go ugłaskać. Na przykład ostatnio zdjąłem ze ściany nowo zakupiony obraz Gigera. Zapłaciłem za niego dwadzieścia tysięcy dolarów na internetowej aukcji, a teraz stoi w magazynie i obrasta kurzem. Ech... - Założę się, że Michał docenił ten gest. - Gabriel uśmiechnął się. - Od jakichś kilku miesięcy nie znosi tego gościa i jego twórczości. Dokładniej od chwili, gdy Loki zmusił go, by wybrali się razem do kina na przegląd serii „Obcy”. - I co, jak rozumiem, filmy nie spodobały mu się za bardzo? zapytał święty. - A przy okazji, skoro wspomniałeś o waszym nowym pupilu, czy są już jakieś postępy w sprawie tego gościa, który się pode mnie podszywa? Czy wasz nordycki as już go odnalazł? - Niestety, Kłamca bardzo się stara, ale to nie jest łatwe. Poza tym pracujemy teraz nad czymś innym. Współpraca z piekielnymi demonami, zamach na niebiańskiego agenta i seria ataków wymierzonych w świętych. Dużo jak na śmiertelnika, nieprawdaż? Mikołaj pokiwał głową. - Domyślam się już chyba, po co przybywasz. Cóż, jeśli masz zamiar go odszukać, moje archiwa są do twojej dyspozycji. - Ręką wskazał na drzwi, którymi wszedł. - Jak się nazywa delikwent?
*** Bachus stęknął i wyczerpany opadł obok na łóżko. Mary Ann wtuliła się w niego i pocałowała w ucho. - Byłeś wspaniały - szepnęła. Miała słodki oddech. - Ty też byłaś niesamowita - zrewanżował się. - I dziękuję. 40
Objął ją ramieniem i leżał tak przez dłuższą chwilę, bezmyślnie wpatrując się w sufit i upajając niedawnymi chwilami uniesień. Teraz był już pewien, że kocha tę kobietę. Był pewien, że to właśnie to. - Powiedz mi, o czym myślisz - poprosił, czując, że to będzie dobre pytanie w takiej chwili. Taki mały dowód troski. Poza tym, cholera, naprawdę chciał wiedzieć. - Cieszę się, że udało mi się jeszcze komuś zaufać po tym, jak mnie skrzywdzono - odparła dziewczyna. - Nie sądziłam, że kiedyś mi się to uda. Bóg wina odsunął się od niej gwałtownie i usiadł. - Jak to skrzywdzono?! - zapytał, patrząc jej w oczy. - Powiedz kto, a zapewniam, że pożałuje tego, co ci zrobił. Będzie żałował całymi cholernymi tygodniami... Mary Ann uśmiechnęła się lekko i koniuszkiem wskazującego palca przejechała po piersi Bachusa, wciąż jeszcze mokrej od potu. - Nazywa się Lokstar Val Hallen - powiedziała. - I poznałam go dwa lata temu w Monte Carlo...
*** Ile czasu będzie potrzebował Gabriel, żeby się zorientować, że mnie nie ma? I czy w ogóle ma szanse mnie znaleźć? Kłamca wiedział, że szanse na to są nikłe. Karły były najlepszymi górnikami, jacy kiedykolwiek istnieli na świecie, i jeśli chcieli zbudować tunel, którego nikt nie znajdzie, to z całą pewnością go zrobili. I nawet całe zastępy Michała nie byłyby w stanie mu pomóc. Jeżeli chcesz na kogoś liczyć - pomyślał Loki - to tylko na siebie. Raz jeszcze rozejrzał się po klatce, w której został zamknięty. Nie było w niej nic, co dawałoby jakiekolwiek możliwości działania. Z wyjątkiem siennika i przerdzewiałego garnka mającego służyć za nocnik wnętrze więzienia było puste. Więzień westchnął i stękając, zmienił pozycję. Nie mógł się zdecydować, co jest gorsze: siedzenie zbyt długo w bezruchu sprawiało 41
mu ogromny ból, ale gdy zmieniał pozycję, odzywały się połamane żebra. Miał wrażenie, jakby przebijały mu skórę. - Nie tak gwałtownie, łgarzu - zawołał karzeł siedzący przy skale naprzeciw klatki. W dłoniach trzymał napiętą kuszę, a obok niego na niedźwiedziej skórze leżał ogromny bojowy topór. - Bom gotów pomyśleć, że coś podejrzanego majstrujesz. - Tobie wydało się podejrzane, że tworzę sobie iluzoryczne ubranie - odparł z wysiłkiem Loki. - No chyba że chciałeś pooglądać sobie mojego fiuta, co? Potem opowiesz żonie, że nareszcie rozumiesz, dlaczego... - Nie sprowokujesz mnie, łgarzu! - roześmiał się strażnik. Ostrzegali mnie, że będziesz próbował swoich starych sztuczek. Kłamca w odpowiedzi wywrócił oczami jak medium z kiepskiego horroru. Naraz z uwagą ściągnął brwi. - Tak, archaniele - powiedział cicho. - Z całą pewnością pod ziemią. I dziwne, że sygnał okazał się tak mocny. Karzeł nerwowo ścisnął kuszę. - Przestań natychmiast, słyszysz?! - zawołał. - Co ty w ogóle robisz? - Wzywam wsparcie - odparł Loki, wzruszając ramionami. Dużo go kosztował ten gest, ale nie dał po sobie tego poznać. - Nie myślałeś chyba, że aniołowie puszczają mnie tak samopas wszędzie, co? Mam nadajnik i łączność telepatyczną. Ponownie wywrócił oczyma i uniósł głowę, mamrocząc coś w niezrozumiałym języku. Po chwili z nosa trysnęła mu krew. Mimo to nie przestawał mówić. - Duchu Odyna, wybacz mi nieposłuszeństwo! - Karzeł uniósł kuszę i wycelował. I niemal w tej samej chwili tuż przed jego twarzą przeleciała płonąca strzała i wbiła się w skałę. - Ani drgnij, karle! - rozległ się niski głos, brzmiący jakby setka mężczyzn przemawiała jednocześnie. - I powiedz, dlaczego prześladujesz mojego sługę? Strażnik odwrócił głowę i zmrużył oczy. Kilka metrów od niego stał sześcioskrzydły anioł o kruczoczarnych włosach i twarzy 42
doskonałej jak najwspanialsza rzeźba. Czarne, nieczułe oczy świetlistego przybysza lśniły nieskończonością. W rękach trzymał łuk. Karzeł odruchowo wycelował kuszę i strzelił, ale bełt rozpłynął się w powietrzu z chwilą, gdy dotknął napierśnika anioła. Ten zaśmiał się tylko. - Prześladując mojego sługę, mnie prześladujesz... - powiedział, odrzucając łuk. Wzniósł rękę i naraz pojawił się w niej płonący miecz. Anioł ruszył do przodu. - A za to jest jedna kara. Uwolnij go! - Nigdy! - W strażnika w jednej chwili wstąpił nowy duch, doskoczył do topora i z nim wycofał się pod drzwi klatki. Stanął pewnie na rozstawionych nogach, wznosząc oręż. - Nie dostaniesz go, dopóki jest w tej grocie choć jeden karzeł zdolny utrzymać topór. I nagle anioł zafalował i rozpłynął się w powietrzu. Zniknął też odrzucony łuk, a nawet płonąca strzała. Nie został po nich nawet ślad. Wtedy właśnie strażnik poczuł na szyi chłód stali. - Nie nabiorę cię na stare sztuczki, karle - wycharczał Loki, dociskając sztylet do krtani pokurcza. Ten nie musiał nawet macać pasa, czuł, że to jego własne ostrze, wyszczerbione nieco o dwa palce powyżej jelca. Kłamca czuł się paskudnie, krew ciekła mu teraz nie tylko z nosa, ale także z ust i oczu. Prawie nic nie widział, a do tego szumiało mu w głowie. Jednak mimo wszystko czuł, że znowu jest górą. - Ale co powiesz na nowe? - Szarpnął ręką, podrzynając strażnikowi gardło. Przez chwilę trzymał go jeszcze drugą dłonią, po czym puścił. - Nigdy nie zadzieraj z bogiem - szepnął i bezwładnie runął na ziemię. Kolejny raz zapadł w ciemność.
*** Eros przeładował pistolet i raz jeszcze spojrzał na zegarek. - Kurwa - zaklął. Bachus nie przyszedł, nie dał też żadnego znaku, że może się spóźnić. Ani karteczki, ani telefonu, nawet pocałuj mnie w dupę. Po prostu go wystawił. 43
Bóg miłości włożył broń do kabury. Trzeba było od razu zamknąć sprawę - pomyślał. - Napełnić tę dziwkę obrzydzeniem do ochlejtusa. Wtedy nie byłoby tych wszystkich kłopotów. A teraz cała robota dla mnie. Zabębnił nerwowo palcami po kierownicy i ponownie wlepił wzrok w dom, przed którym zaparkował. Z tego, co zdołał się dowiedzieć, cel pojawił się tam wczoraj wieczorem u znajomych i miał też nocować. Gospodarze nie wiedzieli o jego procederze, poza tym byli dobrymi ludźmi i katolikami, więc skurczybyk sprytnie się ulokował. Eros miał tylko nadzieję, że to akurat zrobił nieświadomie. W końcu wszystko wskazywało na to, że jest coraz mniej ostrożny - powrócił do używanych już nazwisk i paszportów czy, jak teraz, odwiedzał znajomych. Może właśnie przyszedł czas, by fryzjer zaczął popełniać błędy. Drzwi frontowe otworzyły się i wyszła zza nich elegancko ubrana kobieta. Tuż za nią z bramy wyłonił się mężczyzna średniego wzrostu ubrany w przeciwdeszczową kurtkę. Eros zerknął na zdjęcie przyklejone do deski rozdzielczej. Nie było mowy o pomyłce. Odpalił samochód, a gdy tamci wsiedli do swojego auta, ruszył za nimi.
*** Paweł Deptuch zaczynał mieć poważnie dosyć tych wakacji. A już na pewno miał dość Słowacji. Przyjechał tu w nadziei, że zrobi parę sensownych zdjęć na konkurs „Nasi sąsiedzi” - pomysł głupi jak wiele koncepcji polskiego ministerstwa kultury, ale z kuszącą nagrodą. Dziesięć tysięcy i publikacja albumu to nie w kij dmuchał. Z początku zapowiadało się całkiem nieźle. Znajomy nakręcił mu tanie lokum, Magda, dziewczyna Pawła, powiedziała, że chętnie do niego dojedzie, jak tylko będzie mogła, a na dodatek w pierwszy dzień po przyjeździe znalazł sklep komiksowy pełen prawdziwych białych kruków. 44
Szybko jednak karta się odwróciła. „Tanie lokum” istotnie było niedrogie, ale należało do miejsc, gdzie normalni ludzie nie chodzą nawet za dnia, choćby im dopłacano. Z kolei Magdę rozłożyła choroba i musiała zostać w domu, a dzień po przyjeździe skradziono Deptuchowi portfel. Mimo wszystko zdjęcia szły mu nieźle i nie miał jeszcze ochoty wyjeżdżać. Za trzymane przezornie w tylnej kieszeni spodni dwadzieścia euro wywołał pierwszy film i postanowił sprzedać zdjęcia jako widokówki. Wiedział, że ludzie lubią, gdy mają okazję kupić coś niepowtarzalnego. Swój mały straganik ustawił niedaleko butiku, bo ten miał całkiem niezłe, szerokie schodki. Rozłożył koszulę, na niej fotografie i czekał na klientów.
*** - Dość już tej zabawy - burknął Eros i skręcił gwałtownie, zmieniając pas. Ktoś za nim zahamował z piskiem opon i nacisnął klakson, ale bóg miłości zupełnie na niego nie zważał. Wjechał na chodnik, niemal tuż przed Luigim, stając w poprzek i tarasując przejście. Zaledwie kilka centymetrów dzieliło maskę samochodu od schodków gustownego butiku. Przez otwarte okno wystawił lufę glocka. - Pozdrowienia z Niebios, Luigi! - zawołał. Fryzjer zareagował nadspodziewanie szybko, rzucając się w stronę schodów i łapiąc siedzącego na nich przerażonego chłopaka. Z kieszeni wyszarpnął pistolet i przyłożył zakładnikowi do głowy. - Zabiję go! - zawołał. Jego głos brzmiał nieco histerycznie. Przysięgam na pierdolone Niebiosa, że rozwalę mu łeb. Eros uśmiechnął się i cały czas celując, otworzył drzwi samochodu. Wysiadł, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od twarzy fryzjera. - Jak masz na imię, młody? - zapytał po słowacku, a widząc, że chłopak nie zna tego języka, powtórzył po angielsku. 45
- Paweł - przedstawił się zakładnik. - I ja naprawdę nie chcę umierać. - Kto tu mówi o umieraniu? - zdziwił się bóg miłości. Nareszcie pojął, jak robi to Loki. Grunt to mieć pomysł na każdą okazję i ani na chwilę nie tracić poczucia humoru. No i, rzecz jasna, umiejętnie stosować swoje talenty. - Nie zabijesz Pawła, Luigi, prawda? Tylko spójrz na niego. Na jego miłą twarz, młode, silne ramiona... Czujesz zapach jego włosów? Czy nie chciałbyś, zanurzając w nich swoje palce, niespiesznie zacząć je strzyc? Jak możesz zabić kogoś, kogo już zacząłeś kochać? Fryzjer zamrugał oczami, po czym przeniósł wzrok na zakładnika i gwałtownie odsunął pistolet od jego szyi. Ze wstrętem odrzucił broń i pobiegł się w stronę wylotu ulicy. Eros uniósł glocka i strzelił kilka razy, ale nie udało mu się trafić. Wepchnął pistolet do kabury i rzucił się w pogoń. Paweł patrzył przez chwilę za nimi, po czym pochylił się, by pozbierać zdjęcia. - Jak ktoś kupi - zawołał po angielsku - to opowiem co czuje zakładnik wariata! Znaleźli się chętni.
*** Kłamca nie miał pojęcia, ile czasu leżał nieprzytomny, ale nie mogło to trwać szczególnie długo, skoro nadal był w jaskini sam, tylko z ciałem strażnika. Przypuszczał, że karły musiały jakoś zaplanować zmiany warty. A to oznaczało, że nie powinien zwlekać. Podczołgał się kawałek do krat i sięgnął ręką do pasa karła, odpinając klucze. Potem z trudem otworzył drzwi klatki. Przez chwilę łapał oddech, walcząc ze sobą, by nie zwymiotować. Był tak wycieńczony, że mogłoby go to dobić. Potem ostrożnie przestąpił przez zwłoki i zgięty wpół, zataczając się, ruszył w stronę wyjścia z groty. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie wygrał. Tunele z całą pewnością pełne były karłów, a on nawet nie umiał stwierdzić, którędy 46
powinien iść. Mimo to szedł. Bo zatrzymanie się oznaczało pewną śmierć. Po najtrudniejszych w życiu jakichś trzydziestu krokach znalazł się w tunelu wysokim może na półtora metra, za to szerokim na ponad cztery. Ściany ozdobiono runami, a co kilka metrów rozmieszczono pochodnie, tak że żaden kawałek korytarza nie pozostawał zacieniony. Cudownie - pomyślał Loki. - Gdyby to chociaż były lampy elektryczne, przeciąłbym kabel i spokój, a tak? Jak na cholernym talerzu. Oparł się ręką o ścianę i powoli, powłócząc nogami, ruszył przed siebie. Nie zdążył przejść pięćdziesięciu metrów, gdy nagle tuż przed nim z bocznych tuneli wyłoniły się dwa karły. Oba uzbrojone w topory. - Proszę, proszę - odezwał się głos za plecami Kłamcy. - Kto by pomyślał, że jesteś taki hardy, zdrajco. Znać, że płynie w twych żyłach krew olbrzymów. A teraz bądź łaskaw grzecznie położyć się na ziemi. Loki spełnił to polecenie z pewną ulgą, czuł już bowiem, że nogi uginają się pod nim. Przywarł policzkiem do ziemi, kątem oka obserwując stopy karłów przed sobą. Ci postąpili do przodu. I nagle rozległ się świst, a w chwilę później dwa ciała z łoskotem runęły na ziemię. Ktoś podbiegł i szarpnął Lokiego za ramię. - Wstawaj, musimy uciekać! Kłamca, lekceważąc ból, podniósł głowę i spojrzał w twarz Gloina. - Ty? Ale dlaczego? - Później. - Karzeł raz jeszcze szarpnął go za ramię. - Zaraz pojawią się następni. Pomógł Lokiemu wstać i wciągnął go w boczny tunel. Tam nacisnął jedną z run, potem następną i jeszcze jedną. Gdy wstukał całą sekwencję, ściana przesunęła się, ukazując im małe pomieszczenie kabinę windy.
*** 47
Eros wszedł do apartamentu i trzasnął drzwiami. Tak niewiele brakowało! Dosłownie kilku metrów lub jeszcze jednej cholernej kuli. Jednak Luigi zdążył zatrzymać taksówkę i tyle go było. Teraz pewnie zrobi się ostrożniejszy Przeszedł do sypialni i zatrzymał się w progu. Na łóżku siedział Bachus. - Gdzieś ty, kurwa, był?! - ryknął bóg miłości. - Mieliśmy robotę, pamiętasz? Udałoby się, gdybyś był. Ale nie, ty wolałeś gzić się z tą swoją... - Miałeś rację - powiedział grubas. Siedział ze spuszczoną głową i wpatrywał się w swoje złożone dłonie. - ...głupią dziwk... coś ty powiedział? - Eros zamrugał. W jednej chwili uleciała z niego cała złość. Przeszedł przez pokój i usiadł obok przyjaciela. - Co się stało? - To, że miałeś cholerną rację, miłość nie istnieje. - Bóg wina odwrócił się i spojrzał Erosowi w oczy. - Mam nadzieję, że się cieszysz, bo znowu wyszło na twoje. - Nie bądź śmieszny. I mów, co się stało. - Wzięła mnie za mafiosa - zaczął Bachus. - Od tego się zaczęło. Uznała, że skoro jestem ubrany tak, a nie inaczej i do tego daję słone napiwki, to muszę prać pieniądze. Miałem też wtedy spluwę i ona zauważyła kaburę. No i jej zdaniem przypominam takiego jednego bossa z serialu o mafii. Podała mi nawet tytuł, „Rodzina Soprano”. - No dobra, wzięła cię za gangstera i co z tego? - nie zrozumiał Eros. - Może po prostu kręcą ją źli goście. Zdarza się. - Tylko że jej nie chodziło o uczucie. Ona szukała zemsty i próbowała upolować gościa, który zrobi dla niej wszystko. A konkretniej, załatwi faceta, który kiedyś zrujnował jej karierę. Bachus ponownie zwiesił głowę. Parsknął pod nosem. - A wiesz, co jest najzabawniejsze? - zapytał. - My znaliśmy tę dziewczynę. Co prawda tylko z opowieści, ale jednak. Pamiętasz, jak szef opowiadał o akcji w Monte Carlo, gdy przemienił się w modelkę? Potem uwiódł jakiegoś bogacza, zaciągnął go do łazienki i pokazał ptaszka, przypominasz sobie? Zaśmiewaliśmy się z tego do rozpuku. 48
Eros potrząsnął głową. - To ona? I chodziło jej o szefa? - nie dowierzał. - Rany, jaki ten cholerny świat mały! - To nie tak - westchnął bóg wina. - Jest na nim po prostu kilku bohaterów, a reszta to statyści, którzy służą celom prawdziwych gwiazd. Takie, rozumiesz, straty wliczone w koszta przez rozrzutnego Boga aniołów. Jak ja teraz czy ona wtedy... Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Jak chcesz, mogę sprawić, że przestanie cię boleć - zaproponował w końcu Eros. - Dzięki, ale nie. To nie pozwoli mi zapomnieć. - Bachus wstał i przeciągnął się. - A póki co czas chyba, bym wziął się do roboty, czyż nie?
*** Loki leżał okrwawiony na podłodze i wpatrywał się tępo w karła. Winda sunęła bezgłośnie i powoli, ale ku górze. - Nie patrz tak na mnie, zdrajco - powiedział Gloin. - Nie jestem dumny z tego, co zrobiłem. Kłamca nie odpowiedział. - Byłem jednym z tych, którzy przywiązywali cię do skały, wiesz? - Jego niespodziewany wybawiciel oparł się o ścianę i założył ręce za siebie. - Możesz nie pamiętać, nie byłeś wtedy w dużo lepszym stanie niż w tej chwili, ale ja nadzorowałem twoje uwięzienie. I byłem z tego dumny, wiesz? Spojrzał na Lokiego, ale ten wciąż milczał. Oddychał przez usta, z każdym wydechem puszczając kilka krwawych baniek. - Żeby nie było między nami niejasności - kontynuował Gloin nienawidzę cię. Nienawidzę z całego serca, tak jak reszta moich braci. W przeciwieństwie do nich uważam jednak, że musisz żyć. Bo chcesz tego czy nie, jako przybrany syn Odyna jesteś ostatnim z Asów. A zatem i ostatnią naszą nadzieją. Winda zazgrzytała i zatrzymała się na moment, zaraz jednak ruszyła dalej. 49
Karzeł pogłaskał jedną ze ścian, po czym przykucnął koło Kłamcy. - Ta winda jest najstarszą ze wszystkich, które postawiliśmy, gdy nas tu przywieziono - powiedział. - Jestem chyba ostatnim, który o niej pamięta. Nie uważasz, że byłoby zabawnie, gdyby się teraz zerwała i zabiła nas obu? Czy nie byłby to znak od twojego nowego Pana? Boga bez imienia? - Jego... jego nie ma - wyszeptał z wysiłkiem Kłamca. - Odszedł. Gloin tylko wzruszył ramionami. - Czy robi to komuś jakąś różnicę? - zapytał, nie kryjąc ironii. Kiedy nas tu przywieźli, powiedzieli, że to miejsce stanie się naszym nowym domem. Obiecali nam schronienie i pracę oraz poszanowanie dla naszej inności i kultury. A potem wytatuowali nam to... Rozchylił koszulę, pokazując mieniący się na jego piersi znak trójkąta z okiem. - Nałożyli też obroże na szyje jak psom, grożąc, że jeśli oddali my się za bardzo lub wystąpimy przeciwko świętemu, nasze głowy eksplodują. I wcisnęli nas tu pomiędzy inne rasy. Umieliśmy ciężko pracować, więc pozwolono nam zająć się tym, co kochamy, ale nic poza tym. Jesteśmy tu na samym dnie. Winda zatrzymała się, jednak mimo to Gloin ani drgnął. Nie patrzył już na Lokiego. Wyglądał, jakby myślami był daleko stąd. Gdy przemówił, jego głos brzmiał obco. - Nie chcę od ciebie obietnic, Kłamco, bo niejedną już złamałeś. Chcę tylko, byś pamiętał, kim jesteś i skąd pochodzisz. Bo kiedyś w końcu zrozumiesz, że stałeś się jedynie zabawką w rękach skrzydlatych. A wtedy my... cóż, będziemy na ciebie czekać. Pomógł Lokiemu wstać. Nacisnął przycisk i poczekał, aż drzwi otworzą się do końca. Wtedy wyszli.
*** - Tak, to na pewno ten - stwierdził archanioł, przyglądając się twarzy na monitorze. Spojrzał na Mikołaja. - Co teraz? Święty wzruszył ramionami. 50
- Teraz to już drobiazg - wyjaśnił. Głową wskazał na siedzącego przy komputerze gnoma. - Grach połączy się teraz z satelitą, który poda nam namiary z dokładnością do trzech metrów. Miejsce pobytu będzie aktualizowane co cztery sekundy, co chyba powinno wystarczyć twoim agentom, czyż nie? Gabriel pokiwał głową, rozglądając się po pełnej sprzętu pracowni. Był pełen podziwu dla tego, co działo się wokół niego. Rzędy komputerów, dziesiątki lśniących monitorów i przy każdym gnom pukający nerwowo w klawiaturę. Pokraczne stworki wyglądały głupio z długimi włosami i w hawajskich koszulach, zupełnie jakby wyciągnięto je z jakiegoś filmu o hakerach, ale wszystko wskazywało na to, że pracowały bez zarzutu. Mimo to archanioł nie mógł pozbyć się wątpliwości. Czy to aby na pewno dobra droga? A może to Michał miał rację? Czy nie cierpi na tym tradycja, a co za tym idzie - powaga Najwyższego? - Mam, szefie! - zawołał gnom. - Znalazłem go. - Postukał długim paluchem w róg monitora, gdzie pojawił się napis aktualne miejsce pobytu. - Macie tu jakiś telefon? - zapytał Gabriel. Mikołaj parsknął śmiechem. - To najnowocześniejsze centrum informatyczne świata, a ty pytasz, czy mamy telefon? Skrzydlaty skinął głową. - O to właśnie zapytałem. A ty, zamiast odpowiedzieć, grzeszysz pychą, o święty. Chyba powinienem zawiadomić o tym Michała, bo to może być wina tej całej nowoczesności, prawda? Twarz Mikołaja stężała. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon komórkowy. Bez słowa podał go archaniołowi.
*** Eros odłożył słuchawkę i wyrwał z notesika zapisaną karteczkę. - Dzwonił Gabriel. Namierzyli Luigiego. Bachus poprawił mocowanie kabury i wyprostował krawat. 51
- Świetnie, bo mam już dosyć tego siedzenia w jednym miejscu. Daleko? Bóg miłości pokręcił głową. - Nie zdążył opuścić Bratysławy. Jest w takim jednym podrzędnym hoteliku na przedmieściach. Pewnie się pakuje. Podszedł do krzesła, zdjął z niego czarną marynarkę. Włożył ją i przejrzał się w lustrze. - Wiesz, te identyczne ciuchy to naprawdę był świetny pomysł. Gdyby nie to, że jesteś taki gruby, moglibyśmy uchodzić za bliźniaków. Gruby bóg wzruszył ramionami, a na jego twarzy po raz pierwszy tego ranka pojawił się uśmiech. - A kto by chciał być twoim bliźniakiem, złamasie? Pół godziny zajęło im dotarcie do właściwego hotelu. Eros miał nadzieję, że nie przybyli za późno. Wyciągnął kluczyk ze stacyjki i wysiadł. - Tylko pamiętaj - pouczył gramolącego się z drugiej strony Bachusa. - Wiem, że jesteś w beznadziejnym nastroju, ale nie podnoś go sobie żadnymi monologami, dobra? Żadnych kawałków z Biblii i tym podobnych numerów. Wchodzimy, strzelamy i wychodzimy. Jasne? Bóg wina skinął głową i niemal w tym samym momencie z hotelu wyszedł Luigi. Dostrzegł Erosa i odruchowo spróbował z powrotem uciec do środka, ale trzymane w rękach walizki sprawiły, że się zablokował. - Poznajesz mnie? - zapytał Eros. - Bo ja dobrze sobie ciebie... Huk wystrzału zagłuszył jego dalsze słowa. Fryzjer zgiął się wpół, a na jego koszuli zaczęła rosnąć czerwona plama. Bachus podszedł i poprawił strzałem w głowę. - Żadnych gadek, pamiętasz? - zapytał, po czym schował broń i wsiadł do samochodu. Zdumiony bóg miłości rozejrzał się wokół. Na ulicy było coraz więcej gapiów, a recepcjonista z całą pewnością wezwał policję. Nie było na co czekać.
52
Wskoczył za kierownicę, odpalił samochód i ruszył z piskiem opon. - Rany, stary! - powiedział, pędząc ku drodze wylotowej z miasta. - Ostro poszedłeś. Naprawdę dopiekła ci ta mała. Dzwoń do Gabriela. Bachus wyciągnął telefon i wybrał numer z karteczki Erosa.
*** - No i zrobione - powiedział archanioł, oddając Mikołajowi telefon. - Szkoda, że wciąż jeszcze zdarzają się ludzie, którzy zatracają swą duszę, współpracując z demonami. - Po takim przykładzie z całą pewnością będzie ich mniej stwierdził święty. Archanioł pokiwał głową. - Na pewno o jednego. Telefon ponownie zadzwonił. Mikołaj odebrał. - Tak?... Oczywiście, już schodzimy. - Rozłączył się i spojrzał na Gabriela. - W holu jest twój towarzysz. Nagi i cały we krwi. Nie mam pojęcia, jak to się... Ale archanioł już go nie słuchał. Wybiegł z sali komputerowej i popędził ku windzie na dół. Gdy wpadł do holu, Loki siedział w fotelu, a grupa gnomów właśnie opatrywała mu rany. Na widok archanioła Kłamca uśmiechnął się. - Żałuj, że nie byłeś ze mną na zwiedzaniu fabryki - powiedział. - Świetna zab... - skrzywił się i zaniósł okropnym kaszlem. Na podłogę poleciało kilka kropli krwi. Archanioł podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. - Powiedz mi, kto ci to zrobił i dlaczego? Loki przestał kaszleć i na krótką chwilę zapatrzył się przed siebie. Za szklaną szybą biura nisko latające faerie przepychały się między zmierzającymi do pracy karłami. Któryś się wywrócił, inny tylko się zachwiał, rozsypując, co tam niósł, i teraz wściekle
53
wymachiwał rękoma. A pod samym murem wsparty o ścianę stał Gloin. I patrzył. Kłamca nie mógł widzieć stąd jego twarzy, ale nie musiał. I tak wiedział, co wyrażała. - Zostałem porwany - powiedział Loki. - Można powiedzieć, że chciano mnie zabić za dawne krzywdy. - Karły? - Gabriel zaczął rozglądać się za Mikołajem, ale święty najwyraźniej jeszcze nie zszedł. - Zaraz przekażę komu trzeba o tym buncie. - Dziękuję. - Kłamca zdobył się na uśmiech. - Ale wiesz, gdyby to były karły, chyba nie byłoby mi aż tak strasznie wstyd. Głową wskazał odwróconą faerię unoszącą się za biurkiem i parzącą herbatę. - Tylko błagam, nie pytaj, jak to zrobiły. Skrzydlaty nie zapytał.
*** Jenny doskonale spisywała się jako opiekunka. A miała przy Kłamcy sporo roboty, bo mimo że Rafael zrobił, co mógł, i poskładał go w środku, to jednak zabronił mu wstawać, by wszystko mogło się dobrze pozrastać. Przygotowywała więc posiłki, zmieniała pościel, myła go i podawała środki przeciwbólowe. A gdy przychodził wieczór, siadała na boku łóżka i wspólnie oglądali filmy albo rozmawiali o drobiazgach. Poniekąd nawet się cieszyła, że Loki został unieruchomiony, bo teraz miała go dla siebie i nie spędzała wieczorów na myśleniu, czy aby właśnie teraz nie wypełnia się jego przepowiednia. O powód obrażeń nie pytała, licząc, że kiedy przyjdzie czas, Loki sam jej o tym opowie. I nie pomyliła się. Opowiadał długo, mówiąc jej o wszystkim. O tym, jak przyjęto go do Asów i jak wielu potem wypominało Odynowi tę decyzję. Mówił o Baldrze i jego przechwałkach, a potem jak znalazł sposób, by go uśmiercić... i wykorzystał go. 54
Niczego nie ubarwiał, nie pomijał drastycznych szczegółów, jak te, gdy został przywiązany do skały wnętrznościami syna i jak Sygin uratowała go przed szaleństwem wiecznej agonii. Z każdym kolejnym słowem Jenny coraz bardziej zdawała sobie sprawę, jak mało o nim wie. Czuła zazdrość, gdy słyszała, jak mówił o żonie, ale doceniała też jego szczerość. Wiedziała, że gdy skończy, ona musi odpowiedzieć mu tym samym. - I wtedy Gloin powiedział, że nie chce, abym cokolwiek obiecywał. Tylko żebym pamiętał, kim jestem, gdy przyjdzie czas. - Czas na co, Loki? - zapytała. Kłamca westchnął. - Gloin uważa, że jestem jedynie zabawką w rękach aniołów, którą skrzydlaci wyrzucą, jak już im się znudzi. Myślę, że chodziło mu o chwilę, gdy zdam sobie z tego sprawę. Jenny sięgnęła po leżącego na stoliku Kłamczucha i przez chwilę wodziła palcem wokół śladu po kuli. - Pióra nic ci nie dadzą, kochanie - powiedziała w końcu po dłuższej chwili milczenia. - Nie uda ci się zostać aniołem. Loki spojrzał na nią i po chwili parsknął śmiechem. - A kto ci powiedział, że chcę zostać aniołem, wariatko? Stracić te wszystkie sypialniane numery na rzecz pary skrzydeł? Odbiło ci? Podniósł rękę i przygarnął ją do siebie. - Żeby pióro miało moc, musi zostać ofiarowane. I ja je do stałem. Teraz nikt nie może z nich skorzystać. A piór jest przecież ograniczona ilość, prawda? Kiedyś w końcu im się skończą. Lewą ręką sięgnął pod poduszkę i wyciągnął paczkę wykałaczek. Jedną z nich włożył do ust. - Wiesz, kochanie - powiedział, uśmiechając się do własnych myśli - może i jestem reliktem przeszłości i zapomnianym bogiem martwej religii, ale wiem, że nie zawsze trzeba wygrywać, żeby zostać zwycięzcą. Czasem wystarczy, że inni przegrają. Podniósł leżącego na kołdrze pilota i włączył telewizor. Akurat leciała „Armia Boga” - jego ulubiony film.
Urodził się w 1977 roku, ukończył wydział prawa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza (specjalizuje się w prawie podatkowym). Aktywny członek poznańskiego klubu „Druga Era", współpracownik fanzinu „Inne Planety". Jego opowiadania ukazały się m.in. w „Science Fiction", „Nowej Fantastyce" i antologii Młode wilki polskiej fantastyki. Nominowane w 2005 r. opowiadanie Królikarnią zdobyło drugą nagrodę w konkursie „Nowej Fantastyki" i British Council. Nominowane w tym roku opowiadanie - Zmiana - ukazało się w antologii Księga smoków. Imię i nazwisko: Maciej Guzek. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1977, Waga. Aktywnie spędzani czas robiąc: czytając/pisząc i biegając (lubię biegi długodystansowe, a że mieszkam na skraju lasu, to korzystam z okazji). Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: Thorgal (wiem, mało oryginalne) i Wilhelm z Baskerville (z „Imienia róży" w tej roli świetny Sean Connery). Polecana książka niefantastyczna: „Dreadnought" (R.K. Massie), „Warunek" (E. Rylski), cykl o Breslau (M. Krajewski), „Na zachodzie bez zmian" (E.M. Remarque), „Rozpoznanie wzorca" (W. Gibson), „Inny świat" (G. HerlingGrudziński), „Ogniem i mieczem" (H. Sienkiewicz - za język), „Punkt przełomowy" i „Błysk" (obie książki M. Gladwell)... Można by wymieniać długo, ale z wyżej wymienionych nie potrafiłbym wybrać tej jedynej. Dlaczego czytam fantastykę: bo jest zajeb....! (Tę odpowiedź pożyczyłem od jakiegoś forumowicza - bodaj z forum NF, o ile dobrze pamiętam. Uważam ją za wyjątkowo trafną) o ile dobrze pamiętam.
ZMIANA (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
1. Nie jesteśmy herosami, nie mamy szczególnych umiejętności, a cała nauka trwała śmiesznie krótko, tyle ile trwa przyuczenie rekruta, ot, szkolono nas w podstawach taktyki, wpojono wiedzę najpotrzebniejszą i najprostszą. Weryfikował front. Nie czujemy się wcale wyjątkowi - takich kompanii jak nasza jest wiele, a służba nie wiąże się z dużym prestiżem. Postrzegają nasz kawałek frontowego chleba jako łatwiejszy, a to nie przysparza popularności. Zabijamy każde gówno, które wyśle na nas druga strona - a wysyła ich mnóstwo, rozmaitych. Zwierzyńce tamtych pełne są wszelakiego tałatajstwa - wolałbym nie wiedzieć, gdzie też ono się rodzi. Może w owych puszczach, których, jak powiadają, bronią, na uroczyskach lub w dębowych gajach, co to mają być rzekomo zagrożone przez cywilizację. A może na bagnach, pośród mgieł i pajęczyn, na mokradłach dostępnych tylko największym z wielkich Uczonych? Lecz cóż oni mają za Uczonych, brak tam porządnych uniwersytetów, ośrodków badawczych, dyskusji, nie ma nic prócz mistrzów i uczniów! I cóż oni mają za naukę? Nauki tajemne, magię, gusła, hu-ha przy ognisku. Tfu! 57
Miast zgłębiać tajniki natury, miast gonić świat, który odjeżdża im w rytmie regularnych posapywań lokomotyw, brną w mistycyzmy, cały ów Elfor, ich duma, metropolia na kilka milionów mieszkańców, mieni się czarownym blaskiem. Jakby, jego mać, nie mogli zamontować sobie lamp gazowych. Elfy. Znów spluwam. Jednak, nawet mimo tych różnic, mimo rowów między nami, wierzę w egalitaryzm, wierzę w to, że my im, a oni nam są równi wszak i my, i oni obdarzeni jesteśmy inteligencją. Dlatego nie chcę ich zabijać i cieszę się, że służba podczas wojny przypadła mi w ezoterach, jednostce parającej się walką z wszelkim stworzeniem, które choć paskudne i groźne, nie wykazuje samo z siebie krzty rozumu. Niestety, ja i mój oddział - Trzecia Ezoteryczna - jesteśmy, rzec by można, wyjątkowi. Na pierwszego tego dnia trupa natykamy się przed południem, ledwie na dobre wchodzimy w pas ziemi niczyjej. Ów pas rozciąga się pomiędzy linią naszych umocnień - bunkrów, gniazd z kulomiotami, pozycji artylerii, głębokich transzei, wież obserwacyjnych, stanowisk inkantatorów, ognisk przeciwmgłowych, czujek, nasłuchujących i wypatrujących kolejnych bestii szturmowych i kabli telegrafu - a elfitami ze strony drugiej. Nie można powiedzieć, byśmy się trupów nie spodziewali. Gdy wojna, znaleźć trupa żadna to dziwność. Mimo wszystko ten nas zaskakuje - pierwsza myśl jest taka, że trafiliśmy na nieewidencjonowane torfowiska, na orkowy matecznik. Wiadomo: orki rodzą się z błota, elfy ze światła, a pozostałe rasy z kobiety. No i tak to właśnie na pierwszy rzut oka wygląda - jak gdyby rodził się ork. Wzgórek błota i gliny, oblepiający postać do połowy zanurzoną w brudnym bajorze, ręka wyciągnięta do góry, w stronę słońca... Zerkam na podkomendnych, widzę, że podobne przypuszczenia chodzą im po głowie, bo choć orki, to, w rzyć waleni, sojusznicy nasi, prosty żołnierz wie swoje i swoje pamięta. Lepiej tedy przetrzeć bagnet, odbezpieczyć karabin czy położyć dłoń na uspokajająco 58
chłodnej rękojeści granatu. Orki to wszak dzikie stworzenia, mały ledwie krok dzieli je od zwierząt. Przypatruję się więc wzgórkowi błota uważnie i dopiero przy bliższym oglądzie poznaję, że mam przed sobą trupa. I to nie byle jakiego - elf, nikt inny. Idę dalej, podbite gumą buty rozdeptują mętne bajoro, końcem bagnetu zdrapuję przyschnięte do jego munduru grudy błota. Mus, że oficer - tych elfickich choler jest tak niewiele, że za szeregowców służą u nich inne rasy. Dalej zdrapuję błoto, lecz wciąż nie można dostrzec szarży. - Musiał od kuli paść. Albo od gazu - mruczy Markus, chłop o szerokich barach i pyzatej twarzy, która po prawdzie ostatnio mocno się zwęziła, bo nam, frontowym, niezbyt się przelewa, a i z żarciem nie jest za dobrze po tym, jak Pani na Elforze zarządziła morską blokadę Kontynentu. Całe szczęście, że my, snale, nosimy brody, nie straszymy przynajmniej skórą bladą na papier i wyostrzonymi przez głód kośćmi. - Oczywiście, że musiał - potwierdzam to, co widać gołym okiem. Z pewnością nie zabił elfa wybuch, który osmalił pień pobliskiego dębu, zerwał dach z sagrady stojącej po mojej prawej ręce i wyżłobił ów głęboki lej, w którym zbiera się deszczówka. Nie, to nie wybuch, bo wtedy rozerwałoby zarazę na strzępy, a kałuża mieniłaby się błyskami, rzucanymi przez elfią świetlistą posokę. Lecz kiedy elf pozostaje w jednym kawałku, umiera inaczej - kamienieje, zastyga w posąg. Takie umieranie, nim duch ostatecznie opuści ciało, może, w wypadku gdy dany elf to znaczniejsza figura i moc u niego duża, potrwać wiele, wiele lat. Ci szaleńcy, bywa, ustawiają nawet swych padłych królów czy dowódców przed pałacami - iście nadają się na pomniki. Których miejsce, wedle mojego uznania, jest w muzeum. Z kieszeni wyciągam szmatę, służącą mi za czyściwo do karabinu. Maczam ją w kałuży i myję umarlakowi twarz oraz pagony. Nikt ważny, poznaję. Dwie i pół strzały na lewym ramieniu wprawdzie, tak jak sądziłem, oficer, ale mało ważny, starszy eomer pola. Przez moment spoglądam na wciąż jasne oblicze, na długie 59
blond włosy, na światłość, która emanuje z całej postaci, gdy się zeskrobie dostatecznie dużo błota. I w oczy, ciągle, zda się, żywe, tak charakterystyczne dla tej rasy, tak pełne wyższości i poczucia misji, że aż chce się rzygać. Światłość, kurwa! Misja! Gdyby ta światłość cokolwiek znaczyła, tysiące nie ginęłyby na froncie. Po obu stronach. Pluję elfowi w twarz. Po chwili, kiedy już się uspokajam, ponownie chwytam za szmatę - czas dowiedzieć się czegoś więcej. Obmywam więc mundur na piersi. Elfy noszą się po dawnemu, ich mundury są starego kroju, tu i tam wzmocnione pozłacaną blachą, by przypominały starożytne pancerze. Na piersi mają emblemat jednostki. Oczywiście taka konstrukcja ubioru bojowego utrudnia im walkę, bo całe odzienie staje się mało wygodne, ale ich dowództwo nie zdecydowało się na zmiany ze względu na blichtr, splendor, honor oficera... I tym podobne pierdoły. Pomaga mi Raan, jedyny rudobrody w mojej kompanii. Dołącza się z nożem, wywija nim zawzięcie, zdrapuje z bogatej tkaniny szare i płowe pryszcze brudu. Mimochodem zauważam, że oni, elfy znaczy, więcej chyba wydają na szaty niż na uzbrojenie, bo pod błotem kryje się materiał przedniego sortu. U nas, na targu w Unterbergu, za łokieć powierzchniowy takiego zapłacić by trzeba fortunę. Skrobiemy dalej i wreszcie - widzimy rezultat. Czerwona plama, którą spostrzegłem już wcześniej, okazuje się okiem, a czarna krecha pazurem. Obrazek ten jest wpisany w literę D, równie czerwoną jak oko. Dziwne. Znam wszystkie oznaczenia, którymi posługują się elfy. Są pośród nich białe łuki skrzyżowane ze strzałami, miecze rozmaitego kształtu, gwiazdy, a nawet, w przypadku artylerzystów, ogniste kule, jest głowa jednorożca, jest pięść, jest skrzydło stanowiące oznaczenie owych jednostek specjalnych, huzarów, co rzeczywiście groźni są niby bestie. Długo można by wymieniać. 60
Lecz takich emblematów, na jakie właśnie patrzę, wcześniej nie spotkałem. Oko i pazur. I litera D. Dziwne. Wówczas Rudi, półgnom, fizjonomią i dowcipem przypominający zeschły kołek, podchodzi do mnie i pyta: - Ekkehard, czemu ty mu naplułeś w gębę? No, to trup... Rudi to jeszcze dzieciak, chyba tylko on cieszy się, że nosi na ramieniu dwugłowego gryfa o jednej głowie białej, a drugiej czarnej - godło naszego imperatora, panującego nam bynajmniej nie miłościwie. Ojciec chłopaka, sam kaleka, okulawiony podczas tąpnięcia Długiego Chodnika w Unterbergu, jako niepełnosprawny przez lata czuł się wykluczony z górniczej społeczności. Wraz z nastaniem wojny pojawiła się szansa na społeczną akceptację i teraz papa Rudiego przechadza się po Górnych Pokładach zamienionych na karczmy, okryty chwałą syna, co poszedł na wojnę. Wojnę, która ma przynieść Unterbergowi i całemu Zagłębiu niezawisłość. Tak przynajmniej sądzi ojciec Rudiego, tak sądzą wszyscy w Unterbergu, bo każdy ma w pamięci Odezwę, skreśloną własnoręcznie przez cesarza. Niezawisłość. Sam w nią wierzyłem, póki nie stanąłem na froncie. Póki nie stanąłem... Potem wiele się zmieniło. Poprzez dymy i krzyki, poprzez krew i fontanny piachu świat wygląda inaczej. - No, czemu? - Rudi nie może zrozumieć, dlaczego ślina spływa po policzku elfa. Dla niego, choć przebywa na froncie już parę miesięcy, wojna to wciąż romantyczna przygoda, a przeciwnicy szanują się nawzajem, salutują sobie i toczą długie pojedynki na szable. Prawda wygląda jednak inaczej - nim elfia falanga dobiegnie do naszych linii, koszona jest bezlitośnie przez kulomioty i rwana przez granaty. A my, walczący po przeciwległych stronach, nienawidzimy się całym sercem. O bohaterach szybko się tutaj zapomina. 61
W masowych grobach nie odróżnisz, czy to tchórz, czy rycerz. I kule też ślepe. Wzdycham tylko w odpowiedzi. Rudi, chłopcze, ty oczekujesz kilku słów wyjaśnienia, a tu trzeba by wykładu, na który teraz, podczas zwiadu, nie ma czasu. Należałoby cofnąć się w przeszłość, gdy elfia koalicja parcelowała kraj twoich przodków i niewoliła narody, sadzając samą siebie na tronach. Trzeba by myślą przenieść się do elfich posiadłości i pałaców, porównując to z nędzą komór, w których śpimy my, w Unterbergu. Nie od rzeczy byłoby opisać strukturę społeczną, gdzie na szczytach wszelkich instytucji nic, tylko elfokracja. Nawet nasz cesarz, zwany Renegatem, ma w sobie sporą domieszkę elfiej krwi, inaczej by wszak nie dopuszczono, żeby przed kilkudziesięciu laty nałożył koronę. I jeszcze to trwające wieki embargo na technologię - ilu śmierci można by uniknąć, gdyby wcześniej zaczęto na poważnie zajmować się mechaniką, gdyby sztucznie nie hamowano postępu! Do listy elfich grzechów należałoby dodać i to, że nam w Zagłębiu nie wolno się samym rządzić, bo, jak mawia się w Elforze, idea państwa narodowego to niebezpieczny miazmat. I ostatnia rzecz okrucieństwo w czas wojny. W tej dziedzinie elfy przechodzą same siebie, choć nie powiem, byśmy pozostawali daleko z tyłu. Oto są przyczyny, dla których ja, Ekkehard Roog, inżynier i wykładowca Akademii Górniczej Unterbergu, przez długi czas zdeklarowany pacyfista i zagorzały socjał, pluję martwemu elfowi w twarz. Odchodzimy od trupa, przeszukawszy uprzednio kieszenie, w których nie ma, niestety, niczego istotnego, żadnych listów, komend, planów. Nie ma też, co gorsza, niczego do jedzenia. Ja i moi podwładni jesteśmy jednako rozczarowani. Wtem od strony nadpalonej sagrady rozlegają się dzikie wrzaski - to Alp i Har, bracia bliźniacy znaleźli świątynne zapasy. Cali weseli taszczą kosze chleba i solonego mięsa. Śmieją się przy tym i opowiadają, jak to zbezcześcili święte miejsce. Marszczę brwi i z punktu daję im po głowach. Takie zachowanie nie przyniesie niczego dobrego. Zły omen. Podczas wojny, gdy twoje życie zależy w większym 62
stopniu od ślepego losu niż od własnych poczynań, stajesz się przesądny. Niemniej przyznaję, że mięso jest smaczne, choć nieco żylaste i przesolone. Słyszałem, że i elfy mają problemy aprowizacyjne, do tego stopnia, że zaczęto u nich bić jednorożce. Żując krojone bagnetem kawałki polędwicy, krok za krokiem zagłębiamy się w okolicę, którą przykazano nam zbadać. Jest tak spokojnie, że aż dziwnie, jest też ponuro i złowrogo, bo otaczają nas ślady krwawej bitwy. Zwykle nie wykonujemy rozpoznań, to robota innych, lecz tym razem rozkaz jest wyraźny, a z rozkazami się nie dyskutuje. Zapytany, czego mamy szukać, pułkownik tylko się uśmiechnął. - Sam zobaczysz - powiedział. - Poznasz od razu. Dolina Wagu to miejsce, gdzie kilka miesięcy temu obie armie zderzyły się, zwarły i zaległy w okopach. Pierwotnie nasze oddziały stały dalej, kilka mil w stronę elfiej granicy - tam pobudowano fortyfikacje, porządne forty z grubymi murami, przykryte na dodatek kołdrą ziemi. Wzniesiono liczne bastiony i samodzielne reduty z czerwonej cegły - cały kompleks zwano twierdzą Wag. Jeszcze do niedawna, jak sądziłem, były tutaj nasze wojska, a twierdza Wag powszechnie uchodziła za linię umocnień nie do zdobycia. Kroczymy pomiędzy fortyfikacjami, rozglądamy się i ogarnia nas przerażenie. Twierdza Wag nie została zdobyta. Została zniszczona. Pogruchotana. Największe wrażenie robią osmalone mury. Cegła, niegdyś czerwona, nosi teraz czarne znamiona. To, co pobudowano z drewna, spaliło się do szczętu, to, co z metalu - stopiło. Zastanawiam się, jakich mocy użyli elficcy magowie, by uzyskać taką temperaturę. Przez kilka chwil stoję przed metalowymi drzwiami bunkra, drzwiami, które w części spłynęły po ścianie. Co to było? Zastanawia jeszcze jedno. Mury - solidne, wykonywane według najlepszych wzorców; podejrzewam, że to dzieło inżynierów 63
z Unterbergu. Takich umocnień nie skruszyłyby najpotężniejsze moździerze, nie pomogłaby i Wielka Wolva, której pociski biją na kilkadziesiąt wiorst. Żeby skruszyć te mury, potrzebny byłby wielodniowy, zmasowany ostrzał artyleryjski. Szkopuł w tym, że elfia artyleria jest marnej próby i prawdę rzekłszy, stanowi pośmiewisko innych armii. Ich cesarze i królowie tak długo wzbraniali się przed nowoczesnym uzbrojeniem, że zostali daleko w tyle. Elfy nie mają ani dobrych dział, ani dobrych artylerzystów. Kropka. Szkopuł w tym, że fortyfikacje w wielu punktach są jednak pokruszone, jedną małą redutę dosłownie zrównało z ziemią, gdzie indziej odłupało potężny kawał muru, w jeszcze innym miejscu w gruz obrócona została cała ściana. Co to mogło być? Ślady nie wyglądają na stare. Mój adiutant, bystrooki Sadr stwierdza, że bitwa rozegrała się tutaj nie dalej jak tydzień temu. Przyznaję mu rację. Przed oczyma stają mi kolumny rannych, wracające z frontu, całe furgony, ciągnięte przez muły, całe zgrupowania furgonów. Te szare, ponure twarze, te paskudne rany, to milczenie - wszystko to wbijało się w pamięć. Nas kilka dni wcześniej cofnięto na tyły, musieliśmy uzupełnić sprzęt, ludzi, na zastępstwo poszła Czwarta Ezoteryczna pod dowództwem Erika. Siedziałem przy drodze, jadłem chleb namoczony w rosole z żarptaka i patrzyłem na tych, co ocaleli. Nie mówili, skąd jadą, nie mówili, co zaszło, na wszelkie pytania odpowiadali wymijająco lub wcale. Prosili tylko o kawałek chleba, o łyk destylatu, który uśmierzy ból, lub, ci co cierpieli najbardziej, o kulę między oczy. W tych oczach zaś zajrzałem w nie - krył się strach. Teraz, gdy patrzę na pogruchotaną linię umocnień, sądzę, że wracali stąd, spod Wagu. Zaczynam rozumieć ich spojrzenia. Co ich tutaj spotkało? Co rusz przychodzą do mnie żołnierze, raportując. Przeważnie przynoszą mundury zabitych elfów, bardzo dużo już się tych mundurów uzbierało. Na wszystkich jest to nieznane dotąd oznaczenie litera D. 64
Czyżbyśmy natknęli się na jakąś jednostkę złożoną z samych czarowników? Szlag... Nagle spostrzegam, że Raan daje mi znaki ręką. Przystanął pomiędzy spaloną do szczętu jabłonką a ścianą bunkra. Podchodzę do niego i staję obok. Patrzę w kierunku wskazanym przez rudobrodego żołnierza. Początkowo widzę tylko deszczówkę, która zebrała się w przejściu pomiędzy dwoma fortami. Zwykła kałuża, choć o niecodziennym kształcie. ...Kształcie... W następnej chwili wstrzymuję oddech. Na Ducha Sztolni! Mimowolnie chwytam się muru. Chwilę zajmuje mi dojście do siebie, na szczęście Raan, wierny druh, jest przy mnie. Daje mi łyk destylatu z metalowej manierki. Płyn smakuje paskudnie, pali gardło, ale pomaga mi się ocknąć. Wtedy Raan pokazuje kolejne kałuże - ciągną się daleko, przerażająco regularną linią i wszystkie mają jednakowy kształt. Wołam kilku najbardziej zaufanych żołnierzy, zaprawionych w bojach, takich, którzy nieraz patrzyli w pyski chimerom, mantikorom czy innym elfickim szturm-bestiom. Nakazuję dokonać pomiarów. Klękają, rozwijają miary, sporządzają szkice, opisują znalezione ślady. Pozostałych odsyłam, by spatrolowali prawe i lewe skrzydło. Staram się unikać ich wzroku. Nie chcę, by którykolwiek z tych młodych chłopaków – kilkunastu jest dopiero od trzech, czterech dni na froncie - widział moją minę. Nie chcę, by widzieli, że ich dowódca się boi.
2. Spokój. Coś, co na wojnie jest prawie że nie do wyobrażenia. Brak nieustannych huków, pomruków, błysków i wołań inkantatorów. Brak tysięcy skamieniałych sylwetek martwych elfów. Brak rowów pełnych 65
gnijących ciał ludzkich czy snalskich. Nigdzie nie terkocze regularnie karabin, nie pokrzykują granaty, nie ryczą szturm-bestie. Jest tak normalnie, że aż dziwnie. Czasem myślę, że kiedy wojna się skończy, a ja, da Duch, wrócę do Unterbergu, oszaleję. Przegrupowanie. Ledwie kilkanaście wiorst od frontu, a już znajduję się w innym świecie. Błoto nie pryska dookoła, nie musimy przemykać płytkimi transzejami, znajdzie się nawet coś do żarcia. Toż to raj. Kocham przegrupowania! Drżącą ze szczęścia dłonią chwytam małą łupinę wypełnioną destylatem. Destylat przynosi mi Albert, chłopak z Pierwszej Ezoterycznej, z którą spotykamy się podczas przegrupowania. Wygląda na to, że zostaną rzuceni na ten sam odcinek, co my. Albert przeczesuje palcami brodę, jeszcze rzadką, jak to u młodzika, mruży oczy i pyta, jakby od niechcenia: - Tam na zwiadzie... Martwy elf... Świeży całkiem i dobrze zachowany. Twoi wspominali. Nie spuściłeś może juchy? Chociaż flakonik. Moglibyśmy pohandlować. Moglibyśmy. Albert zdecydowanie nie nadaje się na żołnierza - to urodzony handlowiec, skarbnica wszelakiego towaru i wszelakiej wiedzy, jednoosobowe centrum wymiany, które koordynuje przepływ dóbr w wielu przyfrontowych oddziałach. Pamiętam, kiedyś chciał sprzedać mi moździerz w pakiecie z żywym jednorożcem, którego nikomu nie mógł wcisnąć. Wyjaśniał później, że zwierzę tak go urzekło, że nie miał serca przerobić go na kiełbasy. Zwykle bywa jednak mniej sentymentalny - swego czasu przekupił oficera, podsuwając mu pod nos pieczeń z gryfa. Bądź co bądź gryf to nasze godło, należy mu się szacunek, ale na taką uwagę Albert tylko wyszczerzył zęby. - Byś widział, jak mlaskała ta gruba świnia. Czy jest lepszy wy raz szacunku? Teraz nagabuje mnie Albert o krew. Krew elfów. Towar to cenny. Czasami uda się go trochę zebrać w kałuży, gdzie rozerwało jakiegoś huzara czy innego wojownika, lub, nacinając szyję, upuścić z elfa, który dopiero co umarł, skamieniał, 66
choć serce jeszcze od czasu do czasu uderza, jeszcze tłoczy świetlistą posokę. Zażywa się jej niewiele, ledwie kilka kropel. Dodają je do rozwodnionego destylatu, do piwa, nawet do herbaty. Piją małymi łyczkami, starczą ponoć cztery, pięć, a nikomu nie udało się wypić więcej niż dziewięć. Mnie wystarczyły niegdyś trzy. Trzy łyki zapomnienia. Krew elfów nie działa tak samo jak destylat, piwo lub zioła sprowadzane z południa. Tamte specyfiki trochę cię rozweselą, trochę zakręcą w głowie, spowodują, że uśniesz bądź stracisz hamulce i oddasz się nieobyczajnym igraszkom. Lecz z krwią elfów jest inaczej. Dzięki niej zapomina się naprawdę - duch, czy raczej umysł, wskakuje na wyżyny, wspina się po drabinie bytów i pozwala odczuć choć ułamek tego, co przypisane istotom utkanym ze światła, istotom, które, jak same lubią się nazywać, są istotami wyższymi. Skala doznań staje się nieporównywalna z naszą i w zasadzie teraz nie mam jak jej opisać, bo brakuje mi słów. Jestem więźniem języka! Powiada się, że elfy, jako istoty półboskie, widzą światło, to światło, które stworzyło nas wszystkich, drzewa, trawy, wody i ziemię, zwierzęta lądowe i ptaki powietrzne. Światło, z którego emanuje siła, moc i nadzieja. My, snale, nazywamy je kagankiem w ręku Ducha Sztolni. To prawda, nawet łyk mocno rozwodnionej elfiej juchy podnosi na duchu. Lecz jest w tym pułapka - stan euforii trwa dopóty, dopóki krew działa, czyli nie za długo. Później wpada się w dół jeszcze większy, później każdy okop wydaje się bardziej zabłocony, każde słowo jeszcze bardziej bez znaczenia, a każdy szturm jeszcze bardziej beznadziejny. Kontury naszej rzeczywistości, tej wojennej, brudnej i pełnej bólu, wyostrzają się tak, że kłują w oczy. Tak, elfia krew to pułapka. Są tacy, co się od niej uzależnili, sam widziałem oficerów skręcających się z głodu lub rzucających pod łapy chimer tylko po to, by umrzeć. Nie mogli znieść powrotu do prawdziwego świata. Mówią też, że jeśli pije się elfią krew długo, a stężenie jest właściwe, samemu nabywa się pewnych cech elfich. Stajesz się elfem! Dlatego nigdy więcej nie wezmę jej do ust. Zmienić się w elfa? 67
Paskudztwo. Albert tymczasem nieodmiennie rozpoznaje, co jest w cenie, co idzie w górę, co warto zdobyć i odprzedać z zyskiem. - No, Ekkehard. - Szturcha mnie i nagabuje coraz natarczywiej. - Chociaż kilka kropel. Mam zamówienie... Mógłbym ci załatwić babę. Prawdziwą, wiesz, tę śpiewaczkę, która była na plakatach, nie jedną z tych, tutaj... Ruchem głowy wskazuje na obszerny namiot, przed którym tłoczą się szeregowcy. Namiot kiedyś był czerwony, później się upaprał, ale na to nikt nie zważa. Najważniejsze że w środku... w środku są rozkosze, o których tylko można pomarzyć na froncie. Wprawdzie te, które owych rozkoszy udzielają, nie należą do najpiękniejszych, bywają niedomyte i często, ze względu na przytłaczającą liczbę klientów, są tak znudzone, że podczas stosunków jedzą jabłka, palą ziele, czytają zwoje lub rozmawiają między sobą (łóżek w środku jest wiele, głowa leży przy głowie). Nam to jednak nie przeszkadza - ani brak intymności, ani znudzenie, ani nawet brud. Na Górnych Pokładach, w Unterbergu przez myśl by nam nie przeszło korzystać z takich rozrywek. Lecz front od Unterbergu się różni, Unterberg jest daleko, a wraz z nim nasze żony i kochanki. Stary świat odgrodzono barierą rozkazu, a nam zostały brudne łona kobiet złych. Śpiewaczka, myślę, to wszakże zupełnie inna para ciżm. Widziałem afisze - i jeśli w rzeczywistości jest choć w dziesięciu procentach taka, jak na plakatach, byłoby warto. Te nóżki zgrabne, te kabaretki, spódniczka, ten uśmiech i piersi - wspomnienie jej działa prawie tak dobrze, jak krew elfów. Cóż, że ze mnie snal, mały i nieproporcjonalny; wiem, że Albert ma kontakty i ma pieniądze. On, myślę, faktycznie mógłby ją załatwić, to tylko kwestia ceny. Dopiero po chwili przychodzi refleksja, że tam, pod górą, na Górnych Pokładach nigdy bym się tak nie rozmarzył. Lecz to było w innym życiu. Tutaj, wśród trupów i wybuchów, w obliczu niedoboru wszystkiego, nawet nadpleśniałego chleba, można się sporo nauczyć.
68
- Nie mam, Albert - mówię. Z prawdziwym smutkiem, wciąż widząc przed oczyma śpiewaczkę. - Za późno przyszliśmy. Zastygł już na dobre. A kto złożył zamówienie? Mój rozmówca, młodzik, uśmiecha się, jak gdyby był rekinem finansjery czy może wielkim jakimś prawnikiem. - Tajemnica handlowa - odpowiada śmiertelnie poważnie, po czym wyciąga zza pazuchy pomięte nieco kartki. - Rzyciorysy mam jeszcze. Same kobiety, prawdziwe, ludzkie, nie nasze. Nie chciałbyś? Oglądam rozebrane panie w buduarach, wdzięczące się, w haleczkach, w pończoszkach. Skąd też, zastanawiam się, on to bierze? Gmeram po kieszeni i jednocześnie mruczę: - Ile za sztukę? - Muszlę. Jedna mi starczy. Wiem, że przywiozłeś tego więcej, a chętnie posłucham, co się tam, w domu, dzieje. Więc i Albert bywa sentymentalny? Wyjmuję muszlę, na kawałku tektury kreślę ołówkiem runy, tak by mógł uruchomić urządzenie. To nasz, snalski wytwór i nasze zaklęcia, wszyscy nam go zazdroszczą, nawet Elfor. Przykładasz artefakt do ucha, aktywujesz zaklęcia, a potem... Informacje, pieśni snalskie, odczyty starych sag - nasz nadajnik w Unterbergu jest bardzo interesujący. Wprawdzie tutaj, na froncie, trzeszczy okrutnie i szumi, ale zawsze jest to jakiś kontakt z domem. - Dzięki. - Albert chowa muszlę do kieszeni, zapamiętuje wszystkie runy, potem wskazuje na ognisko, przy którym siedzi może z sześćdziesięciu żołnierzy, przeważnie snali, gnomów i orków, ludzi jak na lekarstwo, i dodaje: - Tam sprzedam więcej rzyciorysów. Przejdziemy się? Kiedy podchodzimy, spostrzegam, że wielu naszych trzyma w dłoniach pomięte kartki. Druk jest rozmazany, bardzo kiepski, wygląda na robotę pijanego zecera. Względnie elfów. „Czarny Cesarz, Mider, pcha do wojny masy! Niewinny lud! Dla jego zachciankom ginie tysiące. Zbuntujcie się, ludu, przeciw tytanowemu, który przedstawia uosobowienie zła...”.
69
Tak, ulotka to z pewnością dzieło elfów. Wykonana z typowym dla nich lekceważeniem - nie chciało im się nawet sprawdzić, czy nie ma w niej błędów, dokonać konsultacji językowych. Zgniatam podniesiony z ziemi świstek (wala się ich tu sporo, niedawno musiał nastąpić nalot orłów) i ciskam kulkę do ogniska. Pośród zgromadzonych rozchodzi się szmer aplauzu. Nie lubią oni elfitów i nie zmieni tego żadna agitka. Zatrzymujemy się z Albertem przy ognisku, grzejemy się, bo od deszczu (zapewne zesłanego przez elfy, niech je szlag) na-mokły nam mundury. Tłok spory, jedni czyszczą szmatami karabiny ze zbrylonego czarowidła, inni dopiero smarują nim mechanizmy, żeby zabezpieczyć broń przed zabójczym działaniem magii. Do wielkiej blaszanej puszki z ochronnym smarem wciąż ktoś podchodzi. Szeregowcy dzielą się skrętami ziela, krążą manierki z destylatem, ten i ów coś tam żuje, a wszyscy słuchają starca. Starzec to snal. Nie widzę jego twarzy, bo, jak na snala przystało, nosi długą brodę, poza tym płomienie skaczą nerwowo, rzucają cienie, tak więc mówcę widać niewyraźnie. Nie w tym jednak rzecz, by widzieć, tylko słyszeć, co starzec opowiada. A słychać go dobrze ma głos tubalny, głęboki, przypominający mi głosy najlepszych skaldów z Zagłębia. Opowieść zaś, choć niewesoła, płynie jak saga i jak saga wciąga, ma magiczną moc. Starzec mówi o bestii. - Rodzi się tedy z cienia. - Przegarnia brodę, wodzi wzrokiem po twarzach szeregowców, w większości przerażonych. - Z mroku, ze zła. Wojna to dla bestii wymarzony czas, zło wtenczas wylewa się jak z czary, pełno jest bólu, pełno cierpienia. To bestię wabi. I nie sądźcie - unosi palec- że ją poznacie. Niełatwo ją zobaczyć, z rzadka pokazuje prawdziwe oblicze. Już prędzej ukryje się za maską piękną czy szlachetną i nikt wtedy nie pomyśli, że to właśnie jest przeciwnik, zło wcielone. Zmiana następuje niezauważenie, w jednej chwili mamy porządnego snala, w drugiej, choć wygląd ten sam potwora. Tylko wciąż to tu, to tam znajdować będą trupy, z których bestia wyssała soki. 70
Starzec przerywa, a ten i ów zaczyna się podśmiechiwać - to jedyna obrona, jaka im została, choć w głębi duszy drżą pewnie z lęku. Prosty żołnierz jest przesądny i nie ma co od niego oczekiwać, by takim nie był. Zbyt dużo w jego życiu przypadku, zbyt dużo ryzyka, dlatego chwyta się wszystkiego i wierzy we wszystko. - Niby jak ona się rodzi? Ta twoja bestia? - pyta ktoś z tłumu. - To wojna - odpowiada niezrażony skald. - Wojna zamienia ludzi i snale w bestie. Zło rodzi się okopach, kiedy umiera nadzieja, kiedy umiera litość dla tych, którzy są po drugiej stronie. - A skąd ty możesz to wiedzieć, starcze? - zapytuje jeden z rekrutów, jeszcze zuchwały, jeszcze pewny siebie, bo nie liznąwszy frontu, nie miał dotąd do czynienia ze szturm-bestiami, z nalotem orłów, z fruwającymi wszędy kulami karabinów i świstem bełtów z zaklętych elfickich kusz wielostrzałowych. – Czy owa bestia to aby nie wytwór twojej wyobraźni? Głupia żołnierska legenda? Na jedną, krępującą chwilę zapada cisza. Lecz stary skald wcale nie wygląda na zażenowanego. Patrzy bezczelnie w oczy rekruta, przekrzywia głowę i wycharkuje odpowiedź: - A stąd! Szybkim ruchem odchyla brodę, ukazując szyję, poszarpaną i całą we krwi. Zgromadzeni odskakują, chwytają za karabiny, jakiś inkantator, przekonany, że skald to widmo, sabotaż ze strony elfów, zaczyna recytować zaklęcie neutralizujące. - Strzeżcie się bestii - charczy starzec. I znika. Wtedy dopiero przypominam sobie historię o Gormie Niemłodym, frontowym duchu oficera i patrioty, który zginął w noc po zdobyciu Wzgórz Ealed. Gorm wiódł szturm, ciągnęły za nim doborowe jednostki snalskie - to był znany dowódca i snal oddany całym sercem sprawie niezawisłości Unterbergu. Mówiono, że żołnierze skoczyliby za nim w ogień. I rzeczywiście, pod Ealed skakali. Walki były zaciekłe, a pod koniec trzeciego tygodnia tych, co ocaleli, nazywano szczurami spod Ealed, bo aby przeżyć, należało się wykazać iście szczurzą żywotnością. Kiedy wreszcie zdobyto redutę bronioną 71
przez huzarów, kiedy wreszcie ci, którym udało się podejść pod mury, wymordowali obrońców, kiedy wydawało się, że sytuacja została opanowana i że teraz punkt oporu jest w ich rękach, nadeszła noc. Noc, z której nie obudził się nikt. Zginęli wówczas zdobywcy Wzgórz - wszyscy. Z gardłami rozszarpanymi jak kawały mięsa, które padły pomiędzy dwie wygłodzone suki. Nie znaleziono tylko zwłok oficera sztabowego, człowieka, którego przysłano jako „politycznego” - ktoś musiał wszak mieć baczenie na poczynania śmiałej snalskiej dywizji. Kilka dni później po raz pierwszy snalskim żołnierzom objawił się Gorm, czy raczej zjawa przypominająca Gorma, o mord oskarżając owego sztabowca. Człowieka. Od tamtej chwili duch, powiadali, pojawiał się to tu, to tam, zawsze blisko linii frontu, zawsze blisko krwi. Cholerne widziadło to była zła wróżba. - Idziemy. - Albert szturcha mnie pod bok, spluwa śliną fioletową od południowego ziela. O dziwo, nie wygląda na zbytnio poruszonego zjawą. Zupełnie jak gdyby miał ważniejsze sprawy i silniejsze przeżycia. - Do Sternego. Sterne? Przyjaciel i mój, i Alberta, dusza snal, nieustraszony saper, a zarazem bardzo łagodna osobowość. Służy pod Erikiem. Nie widziałem go długi czas i zacząłem się już obawiać, czy jego również nie pokąsała wojna. Kolejne słowa młodego handlowca i jego mina udowadniają, że się nie pomyliłem. - Do lazaretu.
3. Zapach chemikaliów - oto co zapada w pamięć, gdy odwiedza się przyfrontowy szpital. Nie jęki, bo jęki słychać wszędzie i nie stanowią one wyjątku zastrzeżonego dla szpitala. Nie zafrasowane miny bo i to w czas wojny nie jest żadną rewelacją. Nie obskurne wnętrza i mdłe światła lamp olejowych - bo czy baraki żołnierzy są bardziej wygodne, a oświetlenie w nich lepsze? 72
Chemikalia zaś to domena szpitala. Stoją w wielkich kadziach u wejścia do każdej sali, dodatkowo dym odkażający sączy się z miseczek rozwieszonych nad co trzecim łóżkiem. Ci, którzy leżą długo, zapewne są z owym zapachem zaznajomieni, a może nawet zaprzyjaźnieni, lecz tacy jak ja, odwiedzający lazaret z rzadka i niechętnie, kręcą nosem. Bo chemikalia śmierdzą. Parszywie. Ledwie można oddychać. Wiem, to zabezpieczenie przed chochl-wampirami. Wiem, te małe chichoczące cholery przyczepiają się do każdej rany, jątrzą ją, ssą krew, przenoszą choroby, hałasują strasznie, tak że ranni nie mogą spać. Wiem też, że stosowanie takiej broni jak chochl-wampiry zostało zakazane przez konwencje międzynarodowe jeszcze wtedy, gdy ktokolwiek ich przestrzegał. Wskutek nieprzestrzegania przez elfy międzynarodowych zobowiązań w szpitalu śmierdzi. Łapię powietrze ustami i idę wzdłuż rzędów łóżek, z których dobiegają jęki rannych i posapywania gorączkujących. Widzę twarze sinozielone, prawie martwe - to ci, których ogarnęła elfia mgła, gdy nierozważnie rozbili obóz w leju po pocisku. Głupki, myślę, wiadomo przecież, że mgła osadza się właśnie w takich miejscach. Gdy nadciąga elfi, śmiercionośny opar, trzeba do góry - na drzewo, mur, pagórek. Tam gęstość jest mniejsza i szanse przeżycia rosną. Ale ci, oceniam, sądząc po ich twarzach, nie przeżyją. Nie ma takiej możliwości. Mimo wszystko żal mi ich - to w większości młode snale, nawet nie mają jeszcze porządnych bród, mogliby być moimi studentami w Unterbergu. Starczy rzut oka i poznaję świeżego rekruta. A cała ich wina to brak doświadczenia i brak wiedzy o wojnie, brak znajomości frontowych mądrości i żołnierskich przesądów. Szlag, niby gdzie mieli się tego nauczyć? Odwracam głowę i wbijam wzrok w plecy idącego przede mną Alberta. Skupiam się na ogniku skręta, który dymi pomiędzy jego palcami, pochłania mnie mało oryginalny, brązowozielony układ maskujących plam na jego mundurze, nucę melodię stanowczych Albertowych kroków - po to tylko, by nie myśleć o snalach, których mijam. By zająć się czym innym. By się nie zastanawiać, czy aby 73
zadowolenie Imperatora i niejasna perspektywa niepodległości są warte tych zaciągniętych śmiercią twarzy. Naraz ustaje rytm wybijany gumowymi podeszwami, zastyga w miejscu ognik czający się pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, przestaje skrzypieć brudna, drewniana podłoga. Słyszę, że Albert coś do mnie mówi, wskazując na leżącą niedaleko plątaninę krwawych bandaży. Dopiero gdy powtarza po raz trzeci, rozumiem jego słowa. - Sterne. Tak, no cóż. Co mam, do cholery, powiedzieć? Sterne, oględnie mówiąc, nie przedstawia imponującego widoku. Najpierw noga - owinięta bandażami przesiąkniętymi krwią, środkami dezynfekującymi, balsamami gojącymi i nie wiem czym jeszcze. Wygląda to źle i szczerze wątpię, czy kiedyś ujrzę jeszcze Sternego chodzącego na obu nogach. O ile w ogóle będzie chodził. Moje wątpliwości biorą się z odcienia jego skóry, która jest szara. Szara niczym zimna i niesmaczna zupa, którą podają nam co rano, a gotują bodaj ze szczurów. Szara jak frontowy świt, zmącony przez dymy dział. Jak szare są twarze tych młodzików, którzy leżą w korytarzu. Szara jak śmierć. Albert chwyta mnie za rękaw, powstrzymuje, kiedy chcę podejść do łóżka rannego. - Gorzej z nim... - mówi, jakoś tak dziwnie, urywając słowom końcówki. Czyżby płakał? - Gorzej, niż myślałem. Chwilę trwa cisza, w której obaj stawiamy krzyżyk nad naszym kompanem, bo oto druh od destylatu, kart i śmiałych natarć na szturm-bestie odchodzi z tego świata. Wreszcie Albert, wpatrzony w leżącą kilka kroków od nas postać, pyta: - Myślisz, że mogę wziąć jego amulet? Wygląda na to, że jemu... Urywa, by nie zwerbalizować myśli, która zagnieździła się również w mojej głowie. Jemu nie będzie już potrzebny, konkluduję, i gdy chcę odpowiedzieć Albertowi, że proszę, że ja nie mam nic przeciwko, chociaż nie wiem, ile ów kawałek bursztynu jest rzeczywiście wart, bo Sternemu 74
najwyraźniej pomógł niewiele, jeśli w ogóle, rozlega się głos: - Nie! Głos jest słaby, rwie się, lecz brzmi stanowczo. Ja i Albert przecieramy z niedowierzaniem oczy. - Jeszcze nie - powtarza Gerd Sterne, unosząc powoli głowę. Dopadamy do jego łóżka, przepraszamy, życzymy zdrowia. Albert wyciąga z kieszeni dwa cygara, skręcone z południowego ziela, owija je w swój najlepszy rzyciorys i wciska pod poduszkę Gerda, mówiąc coś, co zdumiewa mnie równie mocno jak nagłe zmartwychwstanie naszego przyjaciela. Albert mianowicie oznajmia: - Za darmo! Sterne dziękuje, lecz niemrawo, widać, że jest bardzo osłabiony. W jego wzroku czai się strach - ten sam, który dostrzegłem w oczach żołnierzy wracających spod twierdzy Wag. Zaraz, czy on przypadkiem nie brał udziału w tamtych walkach? Uświadamiam sobie, że przecież służył u Erika, a to właśnie oni zostali rzuceni jako nasza zmiana. Może Sterne wie coś o elfach noszących na piersi dziwny czerwony znak? Może potrafi wyjaśnić, jak to się stało, że stalowe drzwi spłynęły po ścianie jednego z bunkrów? Może...? Zadaję Gerdowi pytania i z każdym kolejnym tracę nadzieję. Czy Sterne coś wie? O, to wielce prawdopodobne. Tyle że nie może powiedzieć. Został - teraz staje się to dla mnie oczywiste - zaklęty. Wszystko, co uda mu się wydusić, to strzępki informacji, bełkotanie osobnika pogrążonego w gorączce, nie wiadomo, co jest warte uwagi, a co nie. - Twór...! - wykrzykuje i blednie, najwyraźniej przerażony samym wspomnieniem. - Szturm-bestia! Zabije... Milczenie. Dreszcze. Głowa unosi się nad zabrudzoną poduszkę. Spojrzenie Gerda napotyka moje. Kolejny krzyk. - Uważaj na tych, co nie patrzą ci w oczy! Milczenie. 75
Bladość. Tak, myślę, walki o twierdzę Wag to nie mogło być miłe przeżycie. W tym momencie pojawia się przede mną wiedźma oddziałowa, fuka gniewnie, że niby niepokoimy rekonwalescentów, wymienia chemikalia z zasobnika, gąbką sączy w gardło Gerda wywar wzmacniający. Stara się nie okazywać niepokoju, rzuca nam zapewnienia, że wszystko jest w porządku, ale po sposobie, w jaki zerka na obandażowaną nogę, wnoszę, że jeśli Gerd z kłopotów wyjdzie, to tylko o drewnianej protezie. Gdyby nie idiotyczne embargo, myślę, gdyby nie zakaz używania magii innej niż rodzima, można by wiele zdziałać. Elfy, te z zachodu, mają osiągnięcia, jeśli idzie o uzdrowienia. Lecz nie, szlus, nie wolno, koniec, kropka. Kiedy ktoś złamie to prawo, zajmie się nim imperialna policja polityczna, a wierzcie mi, ona potrafi zajmować się swymi ofiarami. W ten oto sposób krótka, całkiem niewinna noga Gerda stałaby się ofiarą wielkiej polityki. Z zamyślenia wyrywa mnie Albert, szarpiący moje ramię i wskazujący wejście do sali, w której leży Sterne. Mrużę oczy i w słabym świetle dostrzegam dwie postaci. Jedna to z pewnością znachor oddziałowy, nie może być inaczej - długie, czarne szaty, przyszyty do rękawa pęk ziół, a w dłoni biała apteczka. Obok niego stoi snal w mundurze, sporo niższy od znachora, choć, jak na snala, i tak dość wysoki. Przyglądam mu się, nie wierząc własnym oczom. Tak, to Erik, dowódca oddziału, w którym służył Gerd Sterne. Ten sam Erik, o którym krążyły już opowieści, który robił błyskawiczną karierę w armii i był uważany za wielką nadzieję Unterbergu, gdy po zakończeniu wojny przyszłoby wymusić obiecaną niezawisłość Zagłębia. Ten sam Erik, na którego wspomnienie apatyczny Sterne jął pluć obelgami. Mężczyźni dyskutują chwilę w drzwiach, a po gestach poznaję, że dyskutują o Gerdzie. Potem znachor znika, Erik natomiast rusza w naszą stronę. Sterne, którego Albert zdążył już poinformować o niespodziewanym gościu, z nagła traci siły i zemdlony opada na pościel. Dowódca czwartej kompanii ezoterów staje więc przy nas 76
bez słowa, zapewne z nadzieją, że Sterne jednak obudzi się z letargu. Wreszcie, zniecierpliwiony oczekiwaniem, wita się z nami, rzuca kilka luźnych uwag na temat podłych szpitalnych warunków, spogląda z ukosa na niższego szarżą Alberta. Widać nie w smak mu rozmowa ze znanym w całej armii spekulantem, więc bierze mnie pod ramię i odciąga na stronę. - Ciężko z nim - mówi, wskazując na Gerda. - Konsultowałem się ze znachorem. Obiecał, że potraktuje sprawę priorytetowo, dałem mu nawet łapówkę. Lecz szanse, wedle znachora, są marne. Sterne prawdopodobnie umrze. Szkoda. - Ale, Erik - chwytam rozmówcę za rękaw, na którym dumnie pręży się dwugłowy gryf Imperatora - co tam się stało? Byłeś w twierdzy Wag? Co się tam wydarzyło? Nieustraszony Erik milknie, traci rezon, traci pewność siebie. Przez moment widzę chmurę zmartwienia, która pokrywa jego twarz. Daje mi znak głową, byśmy opuścili szpital. Idziemy w milczeniu. - Dowiesz się - mówi wreszcie, gdy już straciłem nadzieję, że powie mi cokolwiek. - Wzywają do sztabu. Ciebie. I mnie też. Idziemy. Droga do kwater dowództwa wiedzie przez obozowiska, między namiotami wypełnionymi obolałymi snalami, orkami i, w mniejszej części, ludźmi. Mijamy ogniska, mijamy krzaki, w które całymi grupami chodzą szeregowcy za potrzebą, mijamy składy broni, a ja wciąż myślę o tym, co wykrzyknął Sterne, gdy Albert wspomniał o Eriku. „Posłał!”. „Pod ogień!”. „Pod łapy!”. I na koniec: „On się zmienił!”.
4. Zawsze, gdy spoglądam na mapę, dopada mnie banalna myśl doświadczam swojej małości w obliczu świata. Z jego ogromu zdaję sobie sprawę dopiero, kiedy mam przed oczyma odwzorowanie. 77
Teraz też spoglądam na mapę, rozwieszoną w namiocie, w którym mieści się kwatera główna generalicji. Wbijam wzrok w plątaninę czarnych linii skreślonych węglem na białych zwojach, śledzę czerwone i niebieskie prostokąty, strzałki, okręgi. Czerwień, ta krwista, to my, błękit, świetlisty, fluorescencyjny - oni. Jest jeszcze dziwna wielka kropa, której zieleń kłuje w oczy. Nie wiem, co oznacza. Znów doświadczam małości, lecz tym razem to nie świat mnie przytłacza, przecież mapa pokazuje ledwie mały wycinek frontu. Tym razem czuję się przytłoczony liczbą błękitnych pól. Jeśli mapa mówi prawdę - a niby czemu miałaby kłamać? - Elfor zgromadził przeciwko nam siły dwakroć liczniejsze, niż posiadamy my sami. W pewnej chwili dociera do mnie, że gwar w namiocie nieco przycichł, odkąd pojawiliśmy się w nim Erik i ja. Tak jak ja w mapę, większość oficerów wpatruje się we mnie, choć moja szarża jest niska i z pewnością nie elektryzuję tłumów, czym może się pochwalić choćby Erik. To jednak do mnie pierwszego podchodzą-kilku ludzi, sprawujących dowództwo nad naszymi armiami. Znam ich, widziałem wszystkich, prócz jednego. Tego najwyższego, w masce. Przez moment zastanawiam się, kim on jest, pierwszą myśl bowiem odtrącam, jest zbyt śmiała, by okazała się prawdziwa. Bo przecież to nie może być jeden z trzech gandalfów sztabowych, ten, który w walkach o Kopalnie Czarnej Wody stracił połowę twarzy od wybuchu oleju. Ten, który sam szedł przeciw falandze elfów. Ten, który przeżył masakrę pod Kolumnami Uzurpatorów i przeprawę przez nurty Isy. - Mamy więc pat - mówi zamaskowany. Odwracając się ode mnie i chwytając kawałek węgla, zbliża się do tablicy. Idąc, utyka na prawą nogę, jak gdyby była krótsza lub nie do końca sprawna. Zapewne postrzał lub elficka szabla. To jednak on, myślę. Oszpecony w Kopalniach. - Brak zmian... - Robi długą pauzę, spogląda na mapę, na której, poznaję, przedstawiono linię umocnień wzdłuż Wagu, na północ od twierdzy. - Raz oni nas, raz my ich przesuniemy o wiorstę, 78
a jeśli zdobędzie się jakiś bunkier, to już święto. Tylko transzeje wciąż spływają krwią... Umie gadać, myślę, nie ma co, umie gadać. Widzę oczy dowódców innych jednostek snalskich, słyszę pełne uznania ryki oficerów z Autonomicznego Regionu Orkijskiego. Wszystkich ten odcinek frontu mocno poszczerbił. Kosztował dużo krwi. - Oba sztaby generalne, i ich, i nasz, pojęły, że sytuacja dojrzała do tego, by podjąć kroki znacznie bardziej radykalne. - Zamaskowany milknie, pozwalając, by opadły głosy aprobaty, po czym mówi dalej: - By doprowadzić do przełomu. Obecnie fabryki Górskiego Okręgu Przemysłowego pracują pełną parą, wypluwają tysiące sztuk amunicji, konstruuje się coraz doskonalsze wozy bojowe, alchemicy zmieniają skład czarowidła tak, by nie trzeba było co noc czyścić karabinów. Na front zmierzają właśnie trans porty nowych dział, a kolejna runda mobilizacji zwiększy nasze siły o jakieś dwieście tysięcy rekrutów. Krótko mówiąc, dowództwo postanowiło zgnieść siły wstecznego reżymu i zapewne nam się to uda. A raczej mogłoby się udać. Znów zapada cisza, której nikt nie ośmiela się przerwać. Słuchacze są zahipnotyzowani, bo zaiste, Oszpecony ma dar wymowy wykraczający poza zwykłą retorykę. To prawdziwa magia słowa, i gdyby nie ekrany, wszechobecni ŁowCzy i odczynniki, sam pomyślałbym, że w swoich przemowach zamaskowany posługuje się magią, i to nie naszą, autoryzowaną. - Jest jednakże problem. - Wskaźnik, skierowany dotąd czubkiem ku noskom butów, unosi się w kierunku mapy. - Elfy były szybsze. Czubek wskaźnika, pokryty kurzem podłogi, przesuwa się od jednej błękitnej plamy do drugiej, łączy je w dywizje, brygady, armie, opisuje ich ruch, rysuje przewidywane linie natarcia i reakcję naszych jednostek. Wszystkie scenariusze zbiegają się w jednym punkcie - na płaskowyżu Höd. - Jeśli przejdą - bohater kryjący oszpeconą twarz za maską zawiesza głos - wiecie, co jest dalej. Wiemy. 79
Szeroka droga prowadząca prosto do Zagłębia, do Górskiego Okręgu Przemysłowego, do Unterbergu. A jeśli kolumny elfów skręcą nieco na południe, to dotrą do ARO i wtedy kłopot będą miały orki. Stają mi przed oczyma nasze miasta, które nie są przystosowane do obrony, w wyobraźni widzę zatłoczone orkijskie czworaki pod ostrzałem, ulice puchnące od biegających w przestrachu tłumów, tratujących się nawzajem, wyobrażam sobie elfich bombardierów sprowadzających na nasze miasta deszcz ognia i przechodzą mnie ciarki. - To bitwa - mówi oficer w masce, spoglądając w twarze snali i orków - o wasze domy i rodziny. Jeśli przebiją się przez te linię frontu, nim nadejdą posiłki, nic ich nie powstrzyma. Przecież w pobliżu są też miasta ludzi, zauważam, liczne i duże. Im również grozi niebezpieczeństwo. Chcę zaprotestować, lecz zamaskowany kontynuuje przemowę, jak gdyby czytał w moich myślach. - Wywiad zdobył informacje - wyjaśnia. - Elfy po przerwaniu naszych linii chcą iść na południe, by zniszczyć bazę przemysłową Cesarstwa. A zatem ARO i GOP. Pięknie, kurwa, pięknie. - No dobrze. - Z tłumu występuje stary snal, dowódca kirasjerów. Wreszcie ktoś odważny wchodzi w słowo człowiekowi w masce, aby powiedzieć to, co myśli wielu. - Widać, że mają przewagę liczebną, ale co z tego? Stosują archaiczne technologie, przestarzałe sposoby walki. My dysponujemy nowymi rodzajami broni, a oni... - A oni? - przerywa mówcy zamaskowany. Wtedy właśnie, po raz drugi tej nocy, spogląda na mnie. - Ekkehardzie - gestem zachęca, bym podszedł do niego - czy mógłbyś zdać relację z ostatniego zwiadu? Napisałeś poruszający raport. Idę chętnie. Od wielu tygodni nie występowałem przed publicznością, a tęsknota za Akademią, za salą pełną studentów, jest jednak silna. Pozostajemy więźniami swych nawyków. Gdyby nie temat, który przychodzi mi zreferować, powiedziałbym, że czynię to z radością. 80
Mówię długo, z detalami opisując to, co zobaczyłem w twierdzy Wag. Wreszcie przychodzi czas na konkluzję. - To nie mogła być chimera - stwierdzam. - Choć kształty są podobne, rozmiar śladów zupełnie nie pasuje. Zbyt duże są... - Yyy tam. - Wielgachny ork przepycha się między oficerami i kładzie upazurzoną łapę na ramieniu Erika. - Wy, snale, też nieduzi, a ten, o, jaki wyrósł. Zdarza się. Kręcę głową z dezaprobatą, zupełnie tak, jak zwykłem to robić w zaciszu sal wykładowych, kiedy głos zabierał zbyt pewny siebie i przemądrzały student. - Anomalie, oczywista, się zdarzają - potwierdzam. - Ale nie w takiej skali. Rozmiary śladów nie były większe o dziesięć czy dwadzieścia procent. Nawet nie o pięćdziesiąt... - No, gadajże jaśniej - warczy ork, nieobyty z uniwersyteckim sposobem wypowiedzi. - Ile? - Trzy i pół raza - odpowiadam, spoglądając w wielkie szare oczy, prawie pozbawione białek. Widzę, jak ork mruga z niedowierzaniem, słyszę, że w gardle więźnie mu ryk. Znać po nim, że wielokrotnie miał do czynienia z chimerami. Gdyby nie sierść na gębie i brązowa skóra tam, gdzie prześwitują łysiny, zapewne zobaczyłbym, że blednie. - Trzy i pół razy? - Orkowi, który zaniemówił, przychodzi w su kurs gnom, od artylerzystów. Przepycha się do mnie, chwyta za rękaw munduru i patrzy błagalnie, jak gdyby chciał usłyszeć, że coś mi się pomyliło, że to nieprawda. Niestety, druhu, nie mam dla ciebie dobrych wiadomości. Przez chwilę milczę, czekając, aż opadną emocje wzbudzone moją wypowiedzią. Oficerowie głośno dyskutują, gestykulują, kręcą głowami. Nic dziwnego, chimery stanowiły jedną z najgroźniejszych elfich broni. Sporo czasu upłynęło, nim poznaliśmy ich słabe punkty, wypracowaliśmy sposoby zabijania, a i tak była to w każdym przypadku krwawa operacja. Ileż razy owe szturm-bestie przerywały nasze linie, niszczyły umocnienia, w pojedynkę rozbijały kolumny wojska. 81
Pokryty twardą niby żelazo łuską łeb o lwim kształcie, lecz trzykroć większych rozmiarach, łapy jak kamienne kolumny, paraliżujący smrodogaz wydobywający się z gardzieli, no i ogłuszające ryki - oto krótkie, acz niepełne opisanie potwora. Moją rolą jest jednak nie opisywać bestie, lecz eliminować, co szło mi całkiem nieźle. Niemniej - wtedy gdy ja i mój oddział nie daliśmy którejś rady, jeśliśmy ją przepuścili dalej - zbierała krwawe żniwo. Zatem nie dziwota, że gardłują. Trzy i pół raza! Pośród tego morza wzburzonych głów dostrzegam dwie postaci trwające spokojnie, niewrażliwe na powszechny rozgwar i strach. Pierwszą jest zamaskowany oficer, drugą Erik. Stoją obok siebie i zachowują się, rzekłbyś, jednako. Milczą, rozglądają się po zgromadzonych, lecz nikomu nie patrzą w oczy, uciekają wzrokiem, jak gdyby można było z niego coś wyczytać. Sprawiają wrażenie, że wiedzą więcej niż pozostali. Wreszcie, zniecierpliwiony przeciągającymi się dyskusjami, Oszpecony unosi dłonie i klaszcze. Raz, dwa... - i wszyscy milkną. Ależ on ma charyzmę, myślę, a w tej samej chwili zamaskowany wskazuje na Erika i oznajmia: - Usłyszeliście dopiero wstęp. Erik chrząka w pięść, przeciera czoło i rozpoczyna opowieść. O twierdzy Wag. Na początku jest nudno i bez sensacji, zwykłe frontowe epizody ot, ktoś zamienił się w kamień, trafiając na elfią minę inkantacyjną, z gąszczu lasu wyskoczyło stado kościnogów, potem znów nastąpił atak ożywców, odparty nadzwyczaj sprawnie przez miotacze ognia. Niespodziewani nasi napotkali wojska elfów, wywiązała się strzelanina, której celem - jak zakładał plan - było wciągnięcie oddziałów wroga w głąb systemu naszych umocnień. Tamci, wedle słów Erika, byli wyjątkowo nieostrożni, rzucili się w pogoń za naszymi, mając najwyraźniej chętkę na zwycięstwo szybkie a łatwe. - Po zlikwidowaniu ożywców i kościonogów ja i mój oddział staliśmy z boku. - Głos Erika jest matowy niczym tkanina maskująca, z której uszyto nasze namioty. - Dlatego jeszcze żyję. 82
Erik robi przerwę. Sądzę, że chce wywrzeć na słuchaczach lepsze wrażenie. Zawsze zdradzał skłonności do efekciarstwa. - Przez pewien czas toczyła się zwyczajna bitwa - mówi. - Z naszych bunkrów szedł ciągły ogień, elfy mimo strat napierały, jeden z bastionów został przez nich zaklęty i runął pod własnym ciężarem, ale któryś z naszych snajperów sprzątnął zaklinacza. Pomyślałem wówczas: już wygraliśmy. A wtedy... - znów przerywa. - No co, kurwa, wtedy? - krzyczy zniecierpliwiony rudy ork. Po raz kolejny konstatuję ze smutkiem, że nie mamy sojuszników, jakich można by sobie wymarzyć. - Wtedy zadrżała ziemia. Po tych słowach Erik bierze głębszy wdech, zapala skręta. Wznosi wzrok, patrzy na plamy, którymi jest upstrzony namiot. - Za pierwszym razem pomyślałem, że to nasza artyleria - kontynuuje - że może przerzucono na ten odcinek frontu Grubą Wolvę. Później, kiedy rozpoznałem już, że ogień idzie od drugiej strony, doszedłem do wniosku, że to elfy, że zbudowały jakieś porządne działo. Był jednak pewien fakt, co przeczył temu, przyznacie panowie, odważnemu założeniu. Pociski... nie spadały. - Coś chyba pan widział? Nawet ludzie, zwykle powściągliwi i zachowujący pełen rezerwy dystans w stosunku do „ras niższych”, z którymi się z konieczności sprzymierzyli, zaczynają tracić cierpliwość, myślę, słysząc pytanie bladego, wysokiego blondyna o błękitnych oczach. Jest dwakroć wyższy ode mnie, ale kiedy staje niedaleko Erika, uświadamiam sobie, że mojego krajana i człowieka nie dzieli znów tak wiele. Dziwne, cholera, zawsze mi się zdawało, że Erik nie różni się zbytnio ode mnie. Przez głowę przemyka mi głupio, że urósł tak od sukcesu. - Początkowo nie widziałem - odpowiada Erik, a głos jego brzmi równie chłodno, jak głos człowieka. - Najpierw rzuciło mnie na ziemię. Wybuch - wyjaśnia, widząc pytające spojrzenia. - Zadrżały budynki, buchnęły płomienie, rozszedł się dym, a podmuch był tak silny, że upadłem. Kiedy wstałem, jeden z bunkrów był cały czarny, okna miał wypalone, podobnie drzwi, ze środka sączyły się smugi dymu. Z któregoś z okien zwisała czarna szmata. Dopiero 83
gdy tam podbiegłem, zrozumiałem, że to zwłoki któregoś z obrońców. Spalone. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem... - Namyśla się przez chwilę. - Przyczynę. Wychodził z lasu, roztrącając drzewa tak, jak gdyby to były źdźbła trawy. Stwór. Podobny trochę do chimery, ale tylko trochę. Używam tego porównania, bo nic innego nie przychodzi mi na myśl. Na plecach miał grzebień z łusek, ciągnący się aż do ogona. Przy czym szturm-bestia potrafiła się owym ogonem posługiwać znakomicie, ścinając nim naszych niby zboże lub uderzając w bunkry. Pod tymi uderzeniami... - Kruszył się mur - kończę za Erika, nagle rozumiejąc, jak powstały zniszczenia w pasie umocnień. - Pękały ściany. - Jednak to nie rozmiary bestii były najgorsze - mówi Erik. Nie ogon, nie skóra odporna na nasze pociski niczym pancerz. Najgorsze było to, że stwór pluł ogniem. Czy raczej plwociną, która, spadając, wybuchała i wzniecała pożary. W kilka chwil obrócił kompleks bastionów w pogorzelisko. - Nic pan nie zrobił? - pyta człowiek, karcąco spoglądając na snala. - Przecież od tego pan jest. Drżę. Za taką obrazę, za sugerowanie niedbalstwa, a może nawet tchórzostwa, honorowy snal potrafi zabić. Erik jednak dojrzał nie tylko fizycznie, ale i mentalnie, poznaję, że przystosował się do ludzkich kąśliwości. Stoi spokojnie, nie drgnie mu powieka, kiedy odpowiada: - Zrobiłem. Stąd trzy czwarte mojego oddziału nie przeżyło. Choć przyznaję, ani ja, ani moi snale na coś takiego nie byliśmy przygotowani. Moździerze, przenośne armatki, granaty zaklęte i cały nasz pozostały arsenał nie wywarły na stworze żadnego wrażenia. Wszystko odbijało się od niego jak od skały. Łańcuchów zaś nie mogliśmy zastosować, bo pod osłoną szturm-bestii biegły elfy, wycinając tych, co podeszli zbyt blisko. Nowa jednostka, świetnie wyszkolona i uzbrojona lepiej niż inni. Ich broń palna nawet się do czegoś nadawała, a prócz tego wiadomo, zaklęte bagnety i szable, kusze wielostrzałowe, trójzęby... łatwo ich poznać, bo na piersiach...
84
- Na piersiach mają czerwone oko, przecięte pazurem, wpisane w literę D - dopowiadam po raz kolejny, nie mogąc się powstrzymać. - To dragoni - objaśnia Erik. - Dragoni? - pyta któryś ze zgromadzonych. - A cóż to znaczy? Zamaskowany unosi prawą dłoń. Wszyscy milkną, a ja pojmuję, że oto doszliśmy do kolejnego punktu znakomicie wyreżyserowanego przedstawienia. W całym namiocie przygasają żarówki. - Nasz gość nie przepada za zbyt jaskrawym światłem - tłumaczy Oszpecony, wskazując na dwóch adiutantów, którzy prowadzą jakąś postać. Postać jest wysoka, podejrzanie wysoka, odziana w habit przypominający szaty kapłanów, których można zobaczyć w elfich sagradach, a jej twarz zakrywa kaptur. Przybysz stąpa lekko, jak gdyby płynął w powietrzu. Niczym duch. Niczym... Nieznajomy, stanąwszy pośrodku namiotu, szybkim ruchem zdejmuje kaptur, a ja poznaję odpowiedź, której i tak się spodziewałem. Na nasze twarze pada lekki, seledynowy blask. Elf. Słyszę wzbierający w gardle orka ryk, słyszę odbezpieczany dyskretnie pistolet, słyszę, że moi rodacy zgrzytają zębami. Tylko oficer w masce pozostaje nieporuszony. Kłania się przybyszowi, co jeszcze bardziej nas rozsierdzą i podburza, po czym oznajmia: - Oto najlepszy z naszych agentów. Oto człowiek. - Elfia krew... - wyjaśnia pospiesznie przybysz, który bynajmniej nie jest tak spokojny jak Oszpecony. Nasze twarze, co tu kryć, nie wyglądają przyjaźnie. - W dużych ilościach. Chodziło o to, by się upodobnić. By przeniknąć... - W elfie struktury... - wtrąca zamaskowany. - Nasz przyjaciel przeniknął głęboko. I to zarówno w znaczeniu metaforycznym, jak i, ha, dosłownie. Elf-nieelf kiwa głową. - Byłem w Cavach - mówi.
85
Nie wiem, czy ludzie lub orki wiedzą, co to takiego, ale my, snale, znamy to słowo bardzo dobrze, choć pochodzi z elfiego. W dodatku to południowy dialekt, zza Półwyspu wysuniętego hen, w Bezmiary. Znamy je, ponieważ „cava” oznacza jaskinię. Kiedyś, w dalekiej przeszłości, cavy były zamieszkane, jak chce legenda, przez nas, przez snale, lecz wraz z elfią inwazją wyrzucono nas stamtąd. Ponieważ jednak elfy nie przywykły do ciasnych, mrocznych przestrzeni, do wilgoci i braku świeżego powietrza, większość cav opuszczono. Tylko nieliczne pozostały zasiedlone, przy czym zagnieździły się tam indywidua tyleż dziwaczne, co niebezpieczne. Czarownicy. Ci najwięksi. Przybysz wpatruje się w mdły blask jedynej zapalonej żarówki. Mruży oczy i stara się za wszelką cenę nie odwracać głowy. - Odwykłem - mówi wreszcie. - W Caves de Drach nie było światła, prócz tego, które emanowało od elfów. Słyszeliście kiedy o Drachu? Nie, widzę, że nie - mruczy, spostrzegając nasze zdziwione spojrzenia. - Mało kto o nim słyszał, dba on bowiem o to, by świat nie wiedział o jego istnieniu. Lecz poznaliście jego dzieła. Mięsożerne jednorożce, orły o szponach ze stali, chimery... W stworzeniu wszystkich tych maszkar Drach brał czynny udział. Jednakże to były produkty uboczne. Na wiele lat przed wojną rozpoczął on badania nad bronią, która w ewentualnym konflikcie miała zapewnić elfom zwycięstwo. Nie tak dawno wysiłki te dobiegły końca. Przybysz robi przerwę, dyszy ciężko. - Dziwne tu macie powietrze - ciągnie. - Świeże. Kiedy kilka lat spędza się pod ziemią, przywyka się do oddychania mieszanką dymów z kadzi, wyziewów bijących z gejzerów, przywyka się do woni nietoperzy i zmurszałych kości. Do zapachu krwi i odoru gnijących ciał zwierząt. Bo Drach, trzeba wam wiedzieć, prowadził doświadczenia na zwierzętach. Aby stworzyć bestię nad bestiami, korzystał z żywych stworzeń - i były to zarówno ogromne, pustynne lwy szablastozębne, jak i małe węże zamieszkujące bagna. Były rzeczne jaszczury, były gryfy i hydry, i jeszcze wiele, wiele innych. W kotłach, których ścianki zostały pokryte pradawnymi inskrypcjami magicznymi, wciąż bulgotały roztwory, na paleniskach bez 86
ustanku buzował ogień, lała się sprowadzana w wielkich ilościach elfia krew. Drach krzyżował zarodki, przeszczepiał tkanki, zespalał mocą magii to, czego natura zespolić nie mogła, zmieniał i wpływał, aż wreszcie powstał stwór, którego świat wcześniej nie widział. Monstrum, mające zapewnić elfom przewagę. Od imienia Dracha zwą go dragonem, choć jest też i nazwa krótsza, sięgająca do starych legend, z których zresztą Drach zaczerpnął swój pomysł. Smok. Przez długą chwilę panuje cisza. Wszyscy czekają na dalszy ciąg opowieści, na dalsze wyjaśnienia, wszyscy też zastanawiają się, czy to koniec wojny, czy stoimy na straconych pozycjach, czy za moment falanga smoków runie na nasze linie i rozbije wojska w pył. - Skąd masz te informacje? - pyta któryś z ludzi. Oni zawsze pozostają podejrzliwi i pełni wątpliwości. - Magowie elfów to samotnicy, zazdrośnie strzegą swoich tajemnic. Elf-nieelf spogląda na pytającego wzrokiem, którego nie powstydziłby się najbardziej jadowity z węży. Opanowuje jednak emocje i odpowiada cicho, spokojnie: - Przez kilka lat byłem jednym z asystentów Dracha. Zaufał mi. Zapominasz, kim się stałem... Człowiek spluwa na piach w namiocie, pogardliwie wydyma wargi i parska. - Elfem. Elfem się stałeś, a elfy... Nie kończy, widząc tuż przed sobą stalowe oczy Oszpeconego, który nic nie mówi, lecz starczy sam żelazny wzrok, by oficer umilkł i opuścił głowę jak skarcony uczniak. Znów zapada cisza. Nikt nie wie, co teraz robić. Wreszcie ktoś rozpoczyna dyskusję, bezsensowne słowa płyną kaskadą. - Ale przecież... - Nie, nie, tak nie można, nasze działa są zbyt słabe... - Wybuchy... - Może mur? - Bzdury! Bzdury! - Ja wiem... Kręcę z niesmakiem głową, widzę bowiem, że nic, absolutnie nic nie wynika z owych rozmów, nikt nie ma pomysłu na walkę, mówią, 87
by mówić, by zagłuszyć rodzący się gdzieś w okolicach podbrzusza paraliżujący strach. Powoli i mnie ogarnia przerażenie, bo z nagła nasze zgrupowanie wojsk, broniące dostępu między innymi do mego ukochanego Unterbergu, zaczyna przypominać okręt bez sternika, który obraca się, okrąg za okręgiem, porwany przez wir. Sternik na szczęście jednak jest, jest kapitan. Na głośne klaśnięcie Oszpeconego milkną wszyscy. Przed oficerem w masce staje Erik. - Wag to był test, przygrywka. Główne natarcie pójdzie na płaskowyż. Bitwę wydamy tam, gdzie się kończy płaskowyż Höd oznajmia zamaskowany, uderzając wskaźnikiem w mapę tak moc no, że dziurawi papier. -Tam stawimy czoło elfom i ich smokom. A najważniejsza rola w bitwie przypadnie ezoterom. Zamaskowany spogląda wymownie na mnie, na pozostałych dowódców kompanii, walczących ze stworami mroku, po czym kładzie dłoń na ramieniu stojącego przed nim Erika, a ja wiem, co za moment usłyszę. - Oto osoba, która będzie odpowiedzialna za działania południowego skrzydła. Tam, przewiduję, skierują smocze uderzenie. Tam zastawimy pułapkę. I pamiętajcie - zwraca się do orków i do nas, snali - pamiętajcie, że walczycie nie tylko o wolność naszą, ludzi. Bijecie się też za wolność waszą, własną, za wasze domy i wasze żony. Pamiętajcie Odezwę cesarza. Pamiętamy. Czy dlatego ma nam się lżej umierać?
5. Destylat, tanie kobiety, śmiech. Wagony zapchane wojskiem. Jedziemy stłoczeni jak bydło, spoceni, ale weseli, bo oznacza to brak zagrożenia choć przez kilka dni. Front zostaje za nami, chroniony przez siły symboliczne. Większą część naszej armii przerzucają kilkadziesiąt wiorst dalej, na płaskowyż Höd, spotykamy się tam, jak wszystkie strumyki spotykają się w jeziorze u podnóża góry. Jest nas wielu, jesteśmy pijani i dlatego pełni nadziei. 88
Po przybyciu na miejsce dowiadujemy się, że elfy są daleko, że mamy jeszcze trochę czasu. Wprawdzie tylko jeden z trzech balonów zwiadowczych wrócił (pozostałe dwa rozerwały orły, kosze roztrzaskały się na górskich zboczach; paskudna śmierć), ale wieści i tak jest sporo. Po pierwsze, armie elfów są nieprzebrane, po drugie, liczba szturm-bestii przekracza nasze oczekiwania, a po trzecie, elfy rzeczywiście wiodą jakieś dziwne stwory. Tych ostatnich jednak zwiadowcy nie widzieli dokładnie i nie potrafią ich opisać. Nie muszą. Ja i tak wiem, co to jest. Ledwie udaje nam się nieco wytrzeźwieć, przystępujemy do realizacji planu, opracowanego podczas nocy pełnej rozmów, toczonych w namiocie Oszpeconego. Najpierw umocnienia, stanowiska artyleryjskie, gniazda karabinów, podkopy i miny. Równamy powierzchnie, żeby mogły wjechać tam nasze machiny, opancerzone, najeżone działkami i kaemami. Wreszcie kompanie inżynieryjne zabierają się do torów, które w czasie pokoju przecinały Höd i dochodziły aż do Elforu. Teraz, już od kilku lat, droga ta jest nieużywana, a tory... Ech, idę się im przyjrzeć. Pamiętam, że mój pierwszy dyplom zrobiłem nie z górnictwa, ale właśnie z kolejnictwa. Patrzę na tory i załamuję ręce. Minęło raptem parę lat, podczas których ich nie konserwowano, ledwie kilka lat, a magia elfów działała bez przeszkód i szyny są kompletnie do niczego. Powykręcane, pogięte, spękane, wyglądają żałośnie. Uświadamiam sobie, jak ważne jest czarowidło, jak ważne są codzienne, z pozoru bzdurne rytuały polegające na nacieraniu broni i każdego innego mechanicznego sprzętu ochronnym smarem. Bez tego nie mielibyśmy z elfami szans, dowolne urządzenie odmówiłoby posłuszeństwa w krótkim czasie. Nie bez przyczyny za prawdziwy przełom, kamień milowy na drodze rewolucji przemysłowej uznaje się opracowanie syntetycznego czarowidła. To prawda, że wkrótce potem Mider zniósł embargo na technologię, lecz co mógł zrobić? To dzięki czarowidłu powstały pierwsze maszyny parowe, które się nie rozwalały, mimo że nie były wspomagane magią. To wtedy, myślę, w jakiejś obskurnej piwnicy, w oparach zwierzęcego tłuszczu, ziół i destylatu elfy straciły władzę. 89
Teraz chcą ją odzyskać. Rzut oka na pokiereszowaną linię kolejową upewnia mnie, że nie możemy do tego dopuścić. Rządy elfokracji muszą się skończyć raz na zawsze. Świat powinien zapomnieć o magii. Musi nastąpić zmiana. Setki gnomów z oddziałów inżynieryjnych kręcą się przy torach, mną w brudnych od czarowidła palcach karteczki z wyrysowanymi na nich runami, szepczą pod nosem antyzaklęcia i smarują każdy łokieć torowiska, każdą śrubę, każdy podkład. Już niebawem, za dzień, może dwa, tory odzyskają sprawność. Pytanie tylko: czy elfy dadzą nam czas? Torowisko odgrywa w naszym planie rolę główną. Wszędzie napotykam świeżych rekrutów. Patrzę na nich ze smutkiem, bo ich spojrzenia wciąż są ufne, twarze wciąż niezepsute. Jeśli coś przeszli, coś przeżyli, była to fala w koszarach, było poniżanie przez dowódców, było sto okrążeń dookoła baraków... Cóż to takiego? Oddałbym majątek, by znów móc biegać dookoła baraków. Lecz nic im nie mówię. Po co mącić ich spokój, po co psuć ich dobre samopoczucie, po co podkopywać dumę? To i tak runie, niech tylko zagrzmią działa, niech pojawią się pierwsze trupy. Niech więc się jeszcze cieszą. Choćby dwa dni. Na widok tych transportów młodego mięsa armatniego nachodzi mnie jeszcze jedna, nieprzyjemna refleksja: kto, na Ducha Sztolni, upomni się o niezależność GOP-u? Kto, jeśli wszyscy zginą na froncie? Spluwam w piach. Spoglądam na błyszczącą w słońcu plwocinę, w której pobłyskują czerwone nitki. Krew. Nie ja, myślę, ja z pewnością nie upomnę się o Unterberg, nie zamacham Odezwą, nie poprowadzę rozgniewanego ludu na pałac Midera. Jeśli w ogóle wrócę, będę wypalony jak wrzucony do ogniska pień. Spluwam raz jeszcze, kaszlę w pięść, łykam destylat, który teraz noszę przy sobie w manierce. To od mgły, nawdychałem się jej nieco, kiedy nasza kompania pełniła nocną straż, polując na potwory i zjawy. Czas upływa nam na przygotowaniach, stukają kilofy, brygady żołnierzy zamienionych w robotników wznoszą umocnienia,
kopią doły w miejscach, które wcześniej oznaczyliśmy, ja natomiast nadzoruję. Przygotowania nie są złe, mógłbym się przygotowywać tak wieczność, byle tylko nie doszło do walki. Karmią nas przed bitwą dobrze, rzucili nowe konserwy i choć wiem, że w głębi kraju szaleje kryzys, a spekulanci potrafią dorobić się fortuny, handlując chlebem, nie narzekam. Podsmażam w menażce tłuste mięso, dodatkowo okraszone masłem, i maczam w tłuszczu pieczywo. Siadam z posiłkiem pośród moich żołnierzy, którzy tak samo jak ja objadają się, ile wlezie, na zapas, wiedząc, że jutro, najdalej pojutrze, sen się skończy. Mimo wszystko i oni, i ja nie do końca umiemy się weselić, choć nawet destylatu kwatermistrzostwo dziś nie żałuje. Powiedziałem im bowiem, z czym przyjdzie się nam zmierzyć. Milczeli długo, kiedy to usłyszeli, przestraszeni, tylko Raan, który już domyślił się, po co to właśnie nas posłano na zwiad, nie stracił pewności siebie. - Jakoś to będzie - powiedział, splunąwszy przeżutym zielem pod nogi. - Poradzimy sobie. Teraz też, po kilku łykach destylatu, wszyscy powtarzają „poradzimy sobie”, a ja modlę się do Ducha Sztolni - w którego przecież nie wierzę - by to oni, z tą ich naiwną wiarą, zaszczepioną przez Raana i procenty zawarte w destylacie, mieli rację. Czas płynie jednak szybko, kiedy nie walczy się o życie. Pierwszy, a potem drugi dzień spokoju mijają niezauważenie. Meldunki od zwiadowców, ostrzeżenia, jakie napływają z balonów obserwacyjnych, wreszcie tajne depesze docierające ze sztabu nie pozostawiają cienia wątpliwości. Jutro. Wieść szybko rozprzestrzenia się pośród żołnierzy, którzy usłyszawszy ją, zachowują się rozmaicie. Jedni się modlą, inni ze skupieniem czyszczą i smarują broń, wielu pije na umór i korzysta z usług frontowych dziwek. Ja, po odprawie z dziesiątkami innych oficerów, nie mogę znaleźć dla siebie miejsca w całym obozie. Chodzę pomiędzy namiotami, liczę je bezwiednie i zastanawiam się, ile z nich zostanie pozbawionych mieszkańców. Noc jest wyjątkowo 91
ciemna i ponura, co poczytuję za elfią robotę lub za złą wróżbę. Nie podoba mi się żadna z możliwości. Przez tę ciemnicę zauważam go w ostatniej chwili. Krył się dotąd w cieniu, pod drzewem stojącym nieopodal wejścia do mojego namiotu. Dopiero teraz się ujawnia i nim zdążyłem wejść, krzyknąć czy zareagować, odciąga mnie w mrok. Postać jest zakapturzona, lecz to nie elf ani człowiek. Jest zbyt niski. Sądząc po wzroście, to snal. - Cicho - warczy. Głos jest zniekształcony przez tkaninę, mimo to wydaje mi się znajomy. Napastnik odciąga mnie jeszcze kilka kroków, między skałki, rozgląda się na wszystkie strony, sprawdzając, czy nikt nas nie śledził. - Masz! Inaczej byś nie uwierzył, pomyślałbyś, żem mimikrant. - Wciska mi w dłoń coś obłego, jakiś mały okrągły przedmiot, w dotyku przypominający kamień. Zastanawiając się wciąż, skąd znam ten głos, spoglądam na swoją dłoń. Nieznajomy wyciąga flakonik z elfią krwią, rozpraszając ciemności. Mrugam z niedowierzaniem. To nie kamień. To bursztyn. Amulet. - Sterne?! - Gdyby nie przyłożył mi szmaty do ust, mój krzyk byłoby słychać w obozie. - Przecież ty... Ty... - Nie żyjesz? - Sterne zdejmuje kaptur, śmieje się triumfalnie, pokazuje jedną nogę, a potem drugą. Obie całe, obie zdrowe. - Wiem, skreśliliście mnie. Sam też prawie siebie skreśliłem. A byli i tacy, którzy chcieli w tym dopomóc... - Nie chrzań... - zaczynam, ale Gerd przerywa mi obcesowo: - Wiem, co mówię. Wtedy, gdy przyszliście do mnie, ty i Albert, a Erik gadał ze znachorem... Myślisz, że czego chciał, co? Uratować? Gówno! Proponował znachorowi pieniądze, proponował zwolnienie z frontu i przeniesienie do szpitala w głąb kraju, byle tylko się mnie pozbyć. Szczęście, że znachor uczciwy, wpierw przyjął łapówkę od mojego papy i czuł się zobowiązany. 92
No tak, zapomniałbym. Papa Sterne. Jeden z najbogatszych snali w całym Unterbergu, fabrykant, który dzięki wojnie jeszcze pomnożył swą fortunę. Gerd wcale nie musiał trafić na front, ale był dla swojego ojca niczym usprawiedliwienie w oczach pozostałych rodaków. Stary Sterne, planując po wojnie odegranie znaczącej roli w wybijaniu się Unterbergu na niepodległość, musiał dawać przykład. Lecz, oczywista, nie znaczyło to, że o swego syna przestał się troszczyć.. - Ale czemu, chłopie? - pytam, wciąż nie za wiele rozumiejąc. Czemu Erik miałby się ciebie pozbyć? Wiadomości o smoku już przeciekły, mówi o nim połowa armii... - Nie o to idzie... - warczy Sterne. - Erik jest zły. Zły, pojmujesz? Ty pamiętasz starego Erika, z Unterbergu, lecz teraz coś się z nim stało. Zmienił się. Widziałem, jak bezrozumnie posyła na rzeź pół kompanii, choć to w ogóle nie było potrzebne, widziałem, że cieszy oczy przelaną krwią. Widziałem, w jakiej jest komitywie z ludzkimi oficerami, widziałem wreszcie, jak sam dobija jednego z rannych snali. Myślisz, że takie świadectwo, jak moje, przysporzyłoby mu popularności? A ta świnia dba o swą karierę! O, o to dbać potrafi! Milknie i wpatruje się w gwiazdy. - Gdyby oni stamtąd nie przyszli - dodaje smętnie po chwili, strzykając palcami. Bezwiednie sięga do kieszeni i wyjmuje dwa skręty. - Gdyby zostawili nas samym sobie... Tak, myślę, wtedy byłoby lepiej. Dużo lepiej. Ale stało się... Elfy. - Słyszałeś te opowieści, powtarzane przy każdym ognisku i każdej kuchni polowej? Te o bestii? - pyta, z pozoru bez związku, błyskając gazową zapalniczką pośród ostrych skał. Podaje mi skręta. Zaciągam się i od razu domyślam, że to przesyłka od papy Sternego. Cóż za znakomity gatunek ziela! Jaki aromat! - Słyszałem - potwierdzam, delektując się dymem. Uśmiecham się, bo nieczęsto się zdarza nam, frontowym, mieć w ustach produkty zarezerwowane dla fabrykanterii. Uśmiech jednak znika, kiedy słyszę następne słowa Gerda: 93
- Sądzę, że Erik jest bestią. Być może z nogą Gerda już w porządku, konkluduję, infekcja zażegnana, lecz z głową... Nie wiedziałem, że został postrzelony również w głowę. - Gerd - odpowiadam, nie kryjąc oburzenia. - To jakieś gówno... Bzdura jakaś. Przecież Erik... - Wiem, wiem - wchodzi mi w słowo, a w jego głosie jest coś, co nie pozwala mu przerwać. - Wszyscy uważacie go za bohatera. Ale powiedz mi, tylko szczerze, jak odróżnisz bohatera od szaleńca? Jak poznasz, czy rzuca się na wroga z racji ideałów, czy też by poczuć zapach jego krwi, jej smak? A jeśli chodzi o krew... - Bierze głęboki oddech. Noc jest zimna, dostrzegam obłok pary przy jego ustach. - Jest jeszcze inna sprawa. Wiesz, że niektórzy oficerowie piją elfią krew? Wiesz, że są uzależnieni? Erik, sądzę, jest jednym z nich. I to sedno problemu. Bo, uważasz, elfia krew jest skażona. Brałeś ją, hę? Widzę, że tak, wszyscy tego próbowali. Nie zauważyłeś czego? Nie zauważyłeś aby cienia? Elfy od dawna już nie stoją po stronie światłości. Skąd wiesz, czy to, co objawia się w transie, co kształtuje twego ducha, to stworzyciel? A może... może ktoś inny? - Jeśli tak - wreszcie decyduję się mu przerwać - to dlaczego nie doniesiesz o tym Łowcom Czarownic? - ŁowCzy - burczy Gerd. - Myślałem o tym. Ale tych oficerów jest więcej i Erik z pewnością ma koneksje wyżej. Muszę mieć niezbite dowody. Potrzeba na to czasu, a tego mam akurat mało. Patrzę zdziwiony na przyjaciela. - Mało czasu? Przecież dopiero co ozdrowiałeś, jako rekonwalescent nie masz obowiązku brać udziału w walkach... - A ty co, głupka udajesz? Myślisz, że nasza medycyna dokonała przez dwa dni niespodziewanego skoku i teraz bez problemu leczą zakażenia, gangreny? Nie, Ekkehard, nic z tego. Wybór miałem prosty - albo do piachu, albo złamanie prawa. Ponieważ ja byłem półprzytomny, papa zdecydował za mnie. ŁowCzy już mnie szukają. - Magia elfów - w jednej chwili pojmuję, skąd to nagłe ozdrowienie. 94
Niedobrze. Bardzo niedobrze. To oznacza śmierć cywilną, to oznacza wyjęcie spod prawa. Teraz Gerda może zabić każdy i nie spotka go za to nawet upomnienie. - Całe szczęście, że do papy nie dotrą - mówi. - Cała wina spada na mnie. Ale wolę żyć. Żyć, rozumiesz? A te wszystkie odezwy, orędzia, te dezyderaty i kreślone przez Midera plany przyznania snalom niezawisłości kładę między bajki. Im chodzi tylko o bagnety, o mięso armatnie, o nasz przemysł. To dzięki fabrykom Zagłębia wygrają wojnę. Papa mówi, że w tej chwili patriotyzmem jest przeżyć i doczekać zawarcia pokoju. Bo oprócz tego, by Unterberg był wolny, ważne jest, by miał kto w nim mieszkać. - Żeby Unterberg był wolny - mówię przez ściśnięte gardło trzeba go najpierw obronić przed elfim uderzeniem. - Może, może... - Sterne wzrusza ramionami. - Ale powiedz, czemu tylko my stajemy w linii? Czemu tak mało tu ludzi? Papa twierdzi, że to świadoma polityka. Ekkehard - Gerd łapie mnie za ramię, spogląda w oczy. - Opuszczam front. Uciekam w głąb kraju. Silnik obieżyświata wciąż jest na chodzie, szofer czeka. Papa zapewni schronienie, pozwoli przetrwać do końca wojny. Jedź ze mną, Ekkehard. Po to właśnie przyszedłem, po ciebie. Ekki, przecież tu tylko śmierć. Najpierw - zapamiętuje się w tym snuciu planów - pojedziemy w stronę twierdzy Wag, by zmylić pościg. Tam teraz jest bezpiecznie, bo i nasi, i elfy koncentrację mają na płaskowyżu. A potem... Niechętnie zaprzeczam ruchem głowy. - Nie, Gerd - mówię, a Duch Sztolni mi świadkiem, że mówię szczerze. - Nie mogę. Sterne sapie, kopie ze złością w skałę, pluje zielem i dziesiątką przekleństw. Unosi głowę, patrzy na mnie i pyta drżącym głosem: - Idziesz? Ekki, więcej powtarzał nie będę. - Nie potępiam cię - odpowiadam. - Ale ja... Odwraca się i bez słowa niknie w oparach nocy. Gdyby nie intensywny zapach znakomitego ziela, pomyślałbym, że to był koszmar, wynik zbyt mocnego destylatu. Długo jeszcze tak patrzę w stronę, w którą odszedł mój przyjaciel. Wreszcie, czując, że chłód 95
nocy kąsa mi stopy, idę do namiotu, kładę się pod ciepły, choć nieco śmierdzący i zawszony koc, mrużę powieki. Czekam, aż przyjdzie upragniony sen. Zamiast snu przychodzą jednak oni. Przychodzą, kiedy trwam w przyjemnej drzemce. Przypominają zjawy - bladzi, wychudzeni, odziani w szaty, które wcześniej, w czasach pokoju, zostałyby wyśmiane, bo są żywcem przeniesione z epoki już minionej i niechlubnej. ŁowCzy. Bez słowa budzą mnie, zwlekają z siennika na ziemię, wyciągają z namiotu. Wszystko to robią w takiej ciszy, że nie budzą żadnego z pozostałych żołnierzy. Wciąż milcząc, prowadzą mnie przez pogrążony już we śnie obóz. Wkrótce docieramy do ich namiotu, tak samo czarnego jak odzienia ŁowCzych. - Kiedy z nim rozmawiałeś? - pyta najwyższy, łysiejący człowiek. Bladość jego twarzy ostro kontrastuje z czernią szaty. Zerknąwszy na podsunięty mi pod nos rys portretujący Gerda, zaprzeczam ruchem głowy, co wprawia we wściekłość całą czteroosobową grupę śledczych. - Wiemy, że był w obozie. Dziś w nocy. To twój druh. - Myślałem, że nie żyje. Wtedy, w szpitalu, wyglądał... - Jak kawał gówna - przerywa mi łysawy, śmiejąc się nieprzyjemnie. - I tak by pewnie skończył, gdyby nie przestępstwo ezoteryczne. - Daj spokój. - Inny ŁowCzy, snal, odciąga przesłuchującego na stronę. Mówi jednak celowo na tyle głośno, bym wszystko słyszał. - Nawet jeśli się z nim widział, nie powie. Nie teraz. Trzeba nad nim nieco popracować. Podsmażyć szczypcami. Podpiec... - Gerd i przestępstwo ezoteryczne - dukam, udając zdumienie, co wychodzi chyba nawet przekonująco. - Niemożli... Nie kończę, bo dostaję silny cios w szczękę. Potem drugi. I trzeci. Spadam z krzesła, na którym mnie posadzili. - Gadaj, pierdolony karzełku - warczy nade mną dwójka śledczych, którzy dotąd milczeli. - Gadaj, albo ci powyrywamy z dupy te krótkie nóżki. 96
Nie czekając, czy coś powiem, czy nie, zaczynają mnie kopać metodycznie, raz za razem. Potem, wytarzanego w piachu, obolałego, znów sadzają na krzesło, znów spoglądają groźnie, znów nachyla się nade mną ten z łysiną. - To było preludium tylko. Żebyś zrozumiał. Zrozumiałeś? Skwapliwie kiwam głową, lecz na kolejne pytanie o wizytę Gerda daję odpowiedź przeczącą. Jestem przekonany, że na mojej głowie za moment ponownie wyląduje but któregoś z oprawców, gdy poły namiotu rozsuwają się jak kurtyna w teatrze. Wchodzi Erik. - Co wy, kurwa...? - Podbiega do mnie, odpycha śledczych, wymachuje szpicrutą. - Coście mu zrobili, orcze syny? To jeden z moich najlepszych dowódców. Mieliście z nim porozmawiać, a nie znęcać się nad nim. - W porządku - dyszę. - Erik, to właśnie jest ich sposób prowadzenia rozmów. Najpierw trzeba poznać siłę interlokutora. Erik podtyka pod nos ŁowCzych rozkaz, którym został wyniesiony do rangi dowodzącego południowym skrzydłem operacji, prycha i mówi: - Zabieram go stąd. Bądźcie pewni, że porozmawiam z waszymi przełożonymi! Łysiejący szczerzy bladą gębę w półuśmiechu i odpowiada: Jesteśmy pewni. My sami nie mamy prawa przesłuchiwać oficerów! Erik zbywa tę uwagę wyniosłym milczeniem, wyciąga mnie z namiotu i chwyta pod ramię. - Sadyści. - Pogardliwie wygina wargi. - Przyszli do mnie w nocy, z wiadomością, że zlokalizowali Sternego, który zbiegł ze szpitala. Powiedzieli, że chcą cię przepytać! Przepytać, a nie wziąć na tortury. Dowódcę kompanii! Skandal. Przystajemy obok składu amunicji. Erik coś tam mruczy, coś kręci. Poznaję, że chce o coś spytać. - Słyszałeś? Słyszałeś o Gerdzie? Zwiał ze szpitala. Najpierw zastosował magię elficką, by uzdrowić sobie nogę, a potem, żeby przestępstwa nie wykryto, uciekł z lazaretu. 97
Milczę, udając, że wciąż mam problemy z mówieniem po laniu otrzymanym od stróżów prawa i sprawiedliwości. - Powiedz mi. - Erik kładzie dłoń na mojej dłoni. - Nie jak pod władny przełożonemu, ale jak kumpel kumplowi. Był u ciebie? Nie uwierzyłem w te brednie, które usłyszałem od Gerda, tłumaczyłem je sobie szokiem bitewnym albo efektem ubocznym działania magii elfów, lub zbyt dużym stężeniem chemikaliów. Uznałem za bzdurę twierdzenie, że Erik to zło, że niepotrzebnie wytracił pół kompanii. Mimo to, słysząc pytanie Erika, mówię to, co mówię. Nie wiem, dlaczego. Sam się sobie dziwię. - Nie widziałem go, Erik. Myślałem, że umarł w szpitalu.
6. Dum! Ziemia drży. Mógłbym długo opowiadać o bitwie. Widzę bowiem, jak ze wzgórz spływają elfie kawalkady, jak horyzont zagęszcza się głowami, jak sznury wojska wrzynają się w płaskowyż. Mógłbym opowiadać o chóralnych, przejmujących śpiewach tych z drugiej strony. Mógłbym mówić o przecinających niebo olbrzymich orłach, do których szyje nasza artyleria. I o towarzyszących im gryfach, znacznie łatwiejszych do zestrzelenia, lecz jeszcze straszniejszych w walce. Mógłbym. Dadum! Manierka podskakuje mi w dłoni, uderza w zęby, wychlapuję destylat na brodę i mundur. Wiele jest tu, na płaskowyżu Höd, rzeczy, które należałoby opisać. Choćby stanowiska naszych moździerzy - otoczone umocnieniami z kamienia i ziemi prężą się lufy wielkich kalibrów, spoglądają w słońce, gotowe, by rozpocząć koncert. Lub pancer-jazdy, nowy wynalazek prosto z Unterbergu, zapewne zaprojektowany przez starego Sternego, broń, która, jak liczymy, zaskoczy naszych 98
wrogów i da nam zwycięstwo. Można by też - półgębkiem, tak by nie usłyszał tego żaden szpieg - opisać drążone przez nas doły i tunele, dyskretnie znaczone przez czarne kamienie. Podkopy kryjące mnóstwo materiałów wybuchowych, czekających tylko na impuls płynący z detonatora. Nie dobiorą się elfy do wkopanych głęboko kabli, nie zdążą zabić tych, co obsługują detonatory, bo oni są dobrze chronieni, mają rozkaz nie wychodzić z bunkrów. Tak, elfy, przyszykowaliśmy wam wrażeń bez liku. I wy nam. Dum! Kamyki na skalistym podłożu drżą. Mógłbym opowiedzieć o ostrzale, który właśnie się zrywa gromkim huraganem, bo pierwsze elfie zagony weszły już w zasięg naszej artylerii. Mógłbym opowiedzieć o owym koncercie, który choć mało ma melodii, cieszy uszy. I oczy, poprawiam się, spoglądając na setki jaskrawych błysków i obłoczki dymu. Można by mówić o deszczu granatów, jaki sypie się na elfie pozycje z kilkudziesięciu naszych balonów. Ci lotnicy to prawdziwe bestie, niestraszny im wicher, który jak wiadomo poddaje się czasem woli elfów, niestraszne im szpony orłów. W każdym koszu jest operator kaemu mający chronić pozostałych - którzy robią z maszerujących elfów miazgę - przed ptakami. Nie obywa się, niestety, bez wypadków i nieporozumień. Dostrzegam, że jeden z karabinierów skosił właśnie całą załogę w sąsiednim koszu, inny znów sprawił, że czasza pięknego balonu, herbowego, bo na tkaninie wymalowano wielkiego dwugłowego gryfa, zajęła się ogniem, a przerażona załoga wyskakuje i rozbija się o skały. Widok ten przypomina mi boleśnie, że mamy wojnę. Dadum! To, niestety, nie grają nasze działa. Nie mogę już dłużej ignorować tego, co słyszę. I tego, co widzę. Zauważam go wtedy, kiedy zderzają się nasze armie, kiedy na linii, gęsto już usianej lejami po pociskach i trupami, milkną karabiny, a w ruch idą bagnety i granaty. Dzieją się tam rzeczy straszne, nasi giną tysiącami, takoż elfy, które gasną jak świece w podmuchu wichru. Dobrze, myślę, naszych trochę umrze, lecz kto zostanie po tamtej stronie? Przecież ich rasa od wielu lat notuje ujemny przyrost 99
naturalny! Jednakże szybko porzucam te rozważania. Naprawdę interesuje mnie tylko smok. Jest gigantyczny, sam nie wiem, do czego powinienem go porównać. Do sagrady? Do zamku? Do góry? Nie wiem, jakim cudem mogło powstać coś tak wielkiego. Nie wiem, jakim cudem nasze oddziały jeszcze trwają, jeszcze trzymają linię. Dlaczego, zastanawiam się, nie uciekają? Dlaczego? Dum! Potwór zahipnotyzował mnie swym majestatycznym chodem, spokojnymi ruchami, które mimo olbrzymiej masy wywołują złudzenie, że bestia płynie w powietrzu. To ślad po wężach, domyślam się. Szpieg wspominał, że w Cavach mag wykorzystywał do krzyżówek również węże. Dadum! Monstrum roztrąca zgrupowanie skałek, wysokich na kilkadziesiąt łokci każda. Jest coraz bliżej. Gdy głosy przy mnie cichną, zdaję sobie sprawę, że nadszedł czas działania. Spoglądam przez ramię - tak, Pierwsza Ezoteryczna. Tak to zaplanował Erik. Dostrzegam Alberta, który jest blady niczym nasze perspektywy na zwycięstwo, lecz wciąż stara się zgrywać chojraka. - Udało mi się - szepcze na odchodnym. - Dostałem tę krew elfów. I od razu obróciłem w pieniądz. Jestem bogaty. Niech no tylko wojna się skończy... - Nie powiesz, kto? - pytam. Jedną z cech, które nabywa się podczas pobytu w akademii, jest ciekawość posunięta do wścibstwa. - Powiem... - Macha mi ręką na pożegnanie i odbiega z pozostałymi członkami oddziału. Muszą się spieszyć, bo smok zaczyna dziesiątkować naszą południową flankę. Pełen złych przeczuć nakazuję kolejnej kompanii szykować się do uderzenia. Dum! To właśnie został zmiażdżony największy z naprędce wzniesionych bastionów. Widzę, jak rozsypują się ściany, jak kurz kłębami dusi tych, którzy ten atak przeżyli. Widzę elfy w tych dziwnych
100
mundurach, które pierwszy raz zobaczyłem w rejonie Wagu. Ci żołnierze są sprawni i szybcy. Husarzy, których miałem za jednostkę pośród elfów najlepszą, to przy nich partacze. Dragoni prezentują prawdziwą maestrię w uśmiercaniu i każdy żołnierz, co ma więcej doświadczenia niż pogodny rekrut, musi te kompetencje docenić, musi spojrzeć na nie z podziwem, jak na sztukę. Mimo że uśmiercają naszych. Dadum! Smok grzęźnie naraz w jednym z przygotowanych przez nas wykopów. Noga zapada się dość głęboko. Czekam, aż pierwszy oddział, ten z Albertem, dotrze pod osłoną artylerii na odległość, z której będą mogli strzelać podłuskowcami. Podłuskowce - kolejny wynalazek inżynierów z Unterbergu - były wprawdzie szykowane na zwierzynę znacznie mniejszą, lecz zasada, jak tłumaczył nam konstruktor, gdy oglądał szkic smoka, winna być ta sama. Najpierw dzięki czarowidłu przełamuje ochronne ezopole, jakie charakteryzuje każdą szturm-bestię, potem metalowe, spłaszczone ostrze wchodzi między łuski, następuje detonacja tylnej części pocisku, który wbija się w ciało pomiędzy łuskami, a wtedy eksploduje drugi ładunek, ukryty na przodzie podłuskowca. Nie samym podłuskowcem walczy snal. Dotykam kciukiem zimnej powierzchni detonatora, liczę w myślach do dziesięciu, czekam, aż w stronę bestii pomkną pierwsze podłuskowce, i naciskam przycisk. Z jamy, w którą wpadła łapa monstrum, tryskają dym, płomienie, gruz. Bestia ryczy tak, że przez chwilę mam wrażenie, że ją dostaliśmy. Nieważne, że bębenki w uszach pękają, nieważne, że nie słyszę tego, co mówi osoba, która siedzi obok mnie. Trafiliśmy ją. A ona trafiła nas. Na nieszczęście wybuch rozrywa ściany wykopu, umożliwiając smokowi uwolnienie kończyny. Nieco osmalonej, przyznaję, lecz niezbyt poważnie uszkodzonej, sądząc z chodu, miarowego i nawet rześkiego. Ci z podłuskowcami nie zdążyli dobrze się skalibrować, wciąż jeszcze chybiają, gdy smok odwraca ku nim swe przekrwione ślepia.
101
Pluje ogniem. Pozycje Pierwszej Ezoterycznej dzieli od bestii kilkaset kroków, lecz to nie jest, jak się okazuje, żadna przeszkoda. Przez chwilę na naszych liniach pali się dosłownie wszystko. Przykładając oko do dalnety, oglądam przygnębiający widok topniejących dział - ich lufy krzywią się, zginają i kapią na skały. Snale, ci, których mogłem dostrzec, po prostu wyparowali, podmuch gorąca był tak silny, że spłonęli, nim zdali sobie z tego sprawę. Na Ducha Sztolni! Albert! Aaalbeeeert! Dum! Idzie dalej. Przeklęta maszkara idzie dalej! Walkę podejmują zwykli żołnierze, nie ezoterzy, lecz kończy się to dla nich nie najlepiej - zostają zmieceni smoczym ogonem, rozdeptani, zniszczeni. Ich granaty, ich kule, ich bagnety nic nie znaczą wobec smoka. W myślach przeklinam Dracha, w myślach przeklinam - ja, snal, pierwszy raz w życiu - jaskinie, te na południu, z których wyszła owa cholera. Zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od Erika, posyłam do boju Drugą Ezoteryczną. Moja jest trzecia. Dadum! Na moment odwracam głowę, popatrując na pozostałe odcinki frontu, gdzie z naszej perspektywy sytuacja wydaje się dużo lepsza. Elfy, oczywista, pędzą całe zagony szturm-bestii, lecz bije w nie artyleria, biją w nie karabiny i ta czarowna, pierdolona menażeria pada raz za razem. Przynajmniej one nie są odporne na nasze kule. Całkiem nieźle radzą sobie też pancer-jazdy. Wzbudzają popłoch w elfich szeregach i zaiste, choć nasi też giną legionami, wszystko to wygląda obiecująco, bo jednak elfów i tych, którzy służą w elfich jednostkach, ginie więcej, znacznie więcej. Ja wiem, że są tam snale, że są tam ludzie i orki, i jeszcze inni, wiem, że El-for to królestwo wielu ras. Nie mogę jednak opanować satysfakcji, żwawego bicia serca, nie mogę się nie cieszyć, gdy nasze oddziały, idąc jak burza, skaczą po głowach wrogów, sieją zniszczenie. Ja, socjał i pacyfista, cieszę się każdym trupem, który pada po tamtej stronie. Zmieniłem się. 102
I nie bardzo podoba mi się ta zmiana. Dum! Ta dziura to przed chwilą był bunkier. Oko wciąż mam przyklejone do dalnety, która teraz przybliża mi tragedię Drugiej Ezoterycznej. Nie skutkują kubły z czarowidłem, ładunki wybuchowe ani srebrne łańcuchy, którymi próbują pętać nogi bestii. Nic nie daje to, że monstrum po raz kolejny zostaje unieruchomione, grzęznąc w następnym z przygotowanych przez nas wykopów. Ogon smoka wciąż pracuje, z nozdrzy bucha dym. Co rusz krople ognia wypluwane przez maszkarę dziesiątkują nasze oddziały. Cóż z tego, że na pozostałych odcinkach nam się wiedzie? Że się szczęści? Starczy smok, jeden jedyny, by zmienić losy bitwy. Dadum! To strzelają dragoni. Nie wiem, co to za broń, pierwszy raz ją widzę, ale zaczynam rozumieć, że tam, w elfich kuźniach pod górami, gdzie kują te ich magiczne cudeńka, też nie próżnowano. I w magii możliwy jest postęp. Znamienne, że nastąpił on dopiero na potrzeby wojska. Czasami myślę, że inteligencja - niezależnie od rasy najpełniej objawia się, gdy idzie o metody uśmiercania przeciwnika. Dragoni wyglądają na inteligentne elfy. Druga Ezoteryczna zostaje właśnie wybita do nogi. Dum! Tym razem to my grzmimy. Zza moich pleców, kiedy chwilowo pole jest wolne od naszych, bo na smoczym odcinku wszyscy oni zginęli, idzie palba za palbą, kładąc do grobu wielu dragonów. Teraz nasza strona popisuje się inteligencją. Obiecuję sobie, że jeśli przeżyję, przejdę się pomiędzy tymi zastygłymi, martwymi już dragonami i jak soku z brzóz, upuszczę z nich trochę elfiej krwi. Dla ciebie, Albert! Dadum! No tak, prawie bym zapomniał. Znowu wylazł! Spoglądam za siebie - żołnierze są poważni, spięci, wiedzą, co się stało z dwiema poprzednimi kompaniami. My, jako ostatni, jesteśmy delegowani do zabicia smoka. Jeśli się nie uda... 103
Dotąd sądziłem, że ścian Unterbergu nic nie sforsuje - przecież miasto jest zlokalizowane wewnątrz góry - lecz obecnie nie jestem już taki pewien. Wyobrażam sobie, że płonie Akademia, że wyplute przez bestię płomienie dostają się do biblioteki, pustoszą laboratoria... - Teraz my, snale! - wrzeszczę. Odpowiadają mi chórem. - Teraz, kurwa, my! Uśmiecham się, bo smok dotarł do następnego z kamieni znacznikowych. - Sięgnie go - mówię cicho, a zza naszych pleców rozlega się po tężny świst i następujący po nim stukot. Tadamtadam... tadamtadam... - to toczą się koła. Po szynach, wyprostowanych wysiłkiem tysięcy robotników. Pociąg pancerny. Ktoś krzyczy, ci, którzy byli przy mnie, wskakują do wagonów, dołączając do pozostałych, czekających już w pociągu. Wskakuję i ja, intonując „Podgórze” - nieformalny hymn Zagłębia. Inni chwytają prostą, smutną melodię, drzemy gardła, starając się przekrzyczeć bitewny zgiełk, stukot kół i zagłuszyć strach, który rodzi się w naszych piersiach na widok bestii. W myślach liczę łokcie, jeszcze kilka kroków, a smok ugrzęźnie w jamie, większej niż pozostałe i przyszykowanej specjalnie dla niego. Pociąg świszczę, nabiera rozpędu, pluje dymem tak, że z trudem łapię oddech. Spoglądam na ręce, które są całe czarne od sadzy. Dwóch snali, obnażonych do pasa, ładuje węgiel do brzucha lokomotywy. Kolejny świst przeszywa uszy, bucha para, a my jedziemy naprawdę szybko. Oddziały elfów, te, które szalały na południowej flance, przystają, patrzą na pociąg, chowają się w wykopy i naturalne zagłębienia. Ja tymczasem obserwuję smoka, który właśnie wpada w pułapkę. Dum! Jest nasz, myślę, oby tylko wystarczyło ładunków wybuchowych. Oby...
104
W tym momencie owiewa nas chmura gorąca. Czuję, że płonie moja broda, brwi, mundur. To smok - choć uwięziony w wykopie, nie zapomina o nas. Pluje ogniem, lecz na szczęście jest daleko. Nie na tyle jednak, by ocaleli ci, którzy prowadzili lokomotywę. Nie schronili się zawczasu, nie schylili głów, teraz leżą martwi, a pociąg z chwili na chwilę zwalnia. Przemyka mi przez myśl, że to koniec, ale wtedy dostrzegam Raana, który skacze z jednego wagonu na drugi. - Kierowałem czymś takim w kopalniach! - wrzeszczy do mnie. - Za Unterberg! - Za Unterberg! - odpowiadam, nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Raan, ten cynik, który powtarzał mi dzień w dzień, że jedynym zwycięstwem, jakie może odnieść na wojnie przeciętny snal, jest przeżycie, ten właśnie Raan zaczyna gorączkowo szuflować, manipuluje zaworami i pociąg znowu przyspiesza, pędząc w stronę śmierci. Owiewa nas kolejny obłok ognia, Raan jednak jest bardziej przezorny, chowa się za metalowymi osłonami, które rozgrzewają się do czerwoności, lecz wytrzymują. Pociąg gna, a smok... smok w dalszym ciągu jest unieruchomiony. Wychylam się i znów liczę łokcie. Jeszcze dwadzieścia i, tak jak to było zaplanowane, wyskakujemy. Wszyscy. Prócz maszynisty. Dragoni, początkowo zaskoczeni, pojmują, jaki jest nasz plan, i rzucają się w stronę pociągu. Krzyczę, zdzierając sobie gardło. Komenda obiega całą Trzecią Ezoteryczną, skaczemy pojedynczo, grupami, turlamy się po kamykach i trawie, strzelamy do nadbiegających dragonów, którzy próbują zdjąć Raana, co im się jednak nie udaje. Pociąg wciąż pędzi, wciąż szybciej i szybciej, a smok wciąż pozostaje uwięziony. Znajduję się teraz w centrum chaosu, trwa bezładna walka z dragonami, a wszystko to dzieje się przy akompaniamencie stukotu kolejowych kół i smoczych ryków. Widzę, jak Rudi dostaje postrzał w brzuch. Idzie kilka kroków niby pijany, chwiejnym krokiem podchodzi do śmiejącego się dragona, klęka...
105
Odpala granat. Dum! Płaskowyż wybucha. Stwierdzam, że ten wybuch to nie granat odpalony przez Rudiego, po czym wstrząsa mną ból. Niebo ciemnieje. Słyszę jeszcze, że ktoś z mojej kompanii wrzeszczy: - Dostaliśmy go! Dostaliśmy! Nie starcza mi sił, by odwrócić głowę w stronę smoka. Świat zmienia się przed moimi oczyma. Blaknie. Czernieje. W ustach czuję krew pomieszaną z trawą i gruzem.
7. Żyję - oto pierwsza myśl po przebudzeniu. Jednak żyję! Chcę krzyczeć z radości, lecz kiedy próbuję, czuję straszny ból i pluję krwią. Żyję, to prawda. Lecz nie wiadomo, jak długo to potrwa. Uświadamiam sobie, że ktoś na mnie leży - szturcham go raz, drugi, wreszcie, zrozumiawszy, że to trup, z wysiłkiem spycham z siebie zwłoki. Ta operacja kosztuje mnie tak wiele sił, że na moment tracę przytomność. Kiedy ją odzyskuję, jestem bardzo słaby i cały obolały, jak gdyby ogon smoka pogruchotał mi wszystkie kości. Z trudem rekonstruuję ostatnie chwile walki, wtedy gdy maszkara została śmiertelnie trafiona, kiedy poznaliśmy, że długo nie pożyje, gdy w przedśmiertnym akcie plunęła ogniem. Właśnie wtedy musieli mnie trafić. Spoglądam w niebo - jest jasne i obojętne. Czasami myślę, że jeśli gdzieś tam faktycznie jest jakiś Stwórca, Duch Sztolni czy Światłość, jak go zwał, tak zwał zresztą, nasze konflikty, nasze wojenki i nasza krew są dlań nieważne. Czyż inaczej po tak krwawej bitwie niebo byłoby tak pogodne? Tylko zapach, dziwny, mdły i nieprzyjemny, świadczy o tym, ile istnień znalazło swój kres tutaj, na płaskowyżu. Chcę podjąć kolejną próbę podniesienia się na łokciach, kiedy do moich uszu docierają głosy. Nie wiem, nasi to czy elfy, wolę więc 106
leżeć bez ruchu, udając trupa, co w tej masie ciał, które leżą tuż obok, nieodwołalnie martwych, pokrwawionych i poszarpanych, nie jest wielką sztuką. Słucham. Mówią po naszemu, lecz początkowo nie rozumiem, o czym rozmawiają. Nie rozpoznaję też głosów. - Straty... - dociera do mnie. - Bardzo poważne. Osiemdziesiąt procent batalionów złożonych ze snali i orków zostało rozbitych. Doszczętnie. Serce rwie mi się z bólu, łzy płyną po policzkach, lecz nasłuchuję dalej. Osiemdziesiąt procent! - A więc sukces - rozlega się inny głos. Sukces? Czyżby elfy? Dlaczego więc mówią w naszym języku? - I to podwójny - odzywa się pierwszy, właściciel głosu chłodnego jak łuska pocisku. - Nie dość, że elfy zostały odepchnięte, a ich cudowna broń zniszczona, to na dodatek zapewniliśmy sobie spokój po wojnie. Bo nie sądzę, by snalskie i orkijskie kobiety podniosły sztandary niepodległości. Drętwieję na te słowa. Pozbyć? Chcieli się nas pozbyć? Rozmawiający przybliżają się do mnie, słyszę ich coraz wyraźniej, a stalowy głos brzmi znajomo. Niepokojąco znajomo. - Podwójny sukces - powtarza stalowy. - A to twoja zasługa. To ty opracowałeś plan. Czeka cię wspaniała przyszłość, Eriku. Eriku? Czuję nagłe uderzenie zimna. Eriku? Zaraz, zaraz, myślę. Erik to popularne imię. Bardzo popularne. To nie może być ten Erik. To nie może być Erik z Unterbergu, mój student, zagorzały działacz ruchów niepodległościowych. Przecież on wszystko zawdzięcza pomocy snali - i awans społeczny, i wykształcenie, i to, że został dowódcą kompanii. Nie ten. Czekam bez ruchu, aż cienie, które dostrzegłem kątem oka, przesuną się tak, bym zyskał pewność, że obaj nieznajomi są 107
zwróceni do mnie plecami. Wreszcie są, a ja, ignorując ból, lekko unoszę tułów. Muszę wiedzieć! I wiem. Jako wykładowca nieraz i nie dwa wpajałem studentom prawdę, że nawet najbardziej gorzka wiedza jest lepsza niż jej brak. Teraz jednak nie jestem już co do tego przekonany. Erik. I Oszpecony. Jadą na koniach pośród morza trupów, zupełnie jak gdyby napawali się tym, ilu naszych poległo. Tak, kurwie syny, myślę. To wasze dzieło! Pieprzona polityka, lekce sobie ważąca szaraczków. To wasze dzieło. W dłoniach trzymają... Co właściwie? Żarówki? Co za brednie, przecież to niemożliwe. Więc? Pojmuję dopiero po chwili. Flakony z krwią. Krwią elfów. Zaciskam zęby, spomiędzy których sączy się krew, z bólu mrużę powieki i sięgam dłonią po karabin, który leży tuż obok. Powoli, bardzo powoli sprawdzam, ile zostało mi jeszcze pocisków. Dwa. Akurat. Wtedy, właśnie wtedy się odwracają. Pierwszą rzeczą, którą zauważam, wcale nie są ich zaskoczone miny, nie ich oczy pełne przerażenia. Najpierw dostrzegam twarz Oszpeconego, który o dziwo nie nosi maski. A więc nadszedł moment, w którym odkrywają się tajemnice, myślę. Widzę przed sobą twarz piękną, foremną, kształtną. Bije od niej światłość. Jak od elfa. Widzę twarz, na której nie ma śladu szpetoty, prócz bezwzględnego spojrzenia. Oblicze Erika też prezentuje się inaczej niż wcześniej. Jest mniej snalskie, bardziej wyniosłe i zacięte. Przez chwilę szukam w pamięci porównań, wreszcie staje mi przed oczyma zarozumiały oficer, który brał udział w naradzie kilka dni temu. Tak, Erik teraz znacznie bardziej przypomina człowieka niż snala. Domyślam się już, komu Albert dostarczał elfią krew. Czy dlatego szedł w pierwszym szeregu, przeznaczony na śmierć? 108
Przeskok ewolucyjny, poprzez wszystkie stadia, poprzez subrasy - aż do ideału. Do czego dążysz, Eriku? Gdzie jest cel ostateczny? A co będzie, myślę, przypominając sobie słowa Gerda, jeśli elfia krew jest zatruta? Ruszają w moją stronę. Naiwnie sądzili, że pośród trupów nic im nie grozi, zabrali więc tylko broń białą. To nie wystarczy. Dobrze, że biegną. Dzięki temu mogę dokładnie zobaczyć ich oczy. Mogę się przekonać, że Gerd miał rację. Wiem już, kogo mam przed sobą. Trzeba patrzeć im w oczy. Tam dostrzeżesz zmianę. Czuję, że to nie potrwa długo, że ręka słabnie, że w głowie się kręci. Uderza we mnie gorączka. Tak, to nie potrwa już długo. Ale zdążę! Drętwiejącymi ustami powtarzam kredo naszej kompanii, naciskając spust. - Nauczono mnie zabijać bestie. Taki jest mój fach i taki pozostanie.
Krakowski fizyk, piszący pod pseudonimem, zajmuje się badaniem układów biologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował opowiadaniem Wrocieeś Sneog, wiedziaam... („Fantastyka” 8/1987). W swym dorobku literackim ma wiele opowiadań i cztery powieści. Pisze teksty science fiction przesycone humanizmem, w których często wykorzystuje swą szeroką wiedzę biofizyka i miłośnika górskich wędrówek. Trzykrotny laureat Nagrody Zajdla - dwa razy za powieści: Druga podobizna w alabastrze (1997) i Gniazdo światów (1999) oraz za opowiadanie Kara większa (1991). Nominowane w tym roku opowiadanie Bąkam długiego pożegnania - ukazało się w zbiorze o tym samym tytule.
Imię i nazwisko: podobno jest to jedna z Trzech Tajemnic Fandomu. Nie chcę psuć zabawy. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1954, Byk. Aktywnie spędzam czas robiąc: łażąc po górach, zwiedzając miasta czy muzea, fotografując owady czy pająki; chociaż właściwie wtedy też pracuję. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: kiedyś Batman oraz Indiana Jones, ale kiedy ten pierwszy przyłożył pięścią w twarz Michelle Pfeiffer jako Kobiecie-Kotce, a ten drugi rozbawił mnie lękiem przed niegroźnymi i bez wątpienia najłagodniejszymi znanymi ptasznikami, obaj przepadli w moich oczach. Polecana książka niefantastyczna: Biblia. Dlaczego czytam fantastykę: bo Fabryka Słów podsyła mi gratisy, a Koledzy dobrze piszą.
BALSAM DŁUGIEGO POŻEGNANIA (Balsam długiego pożegnania, Wydawnictwo Literackie)
I. To niezwykłe, że w owalu maleńkiej Orefine udało się wyciąć aż tyle kanałów. Uczyniono tak, ponieważ kiedyś była ona skupiskiem bardzo bliskich siebie, jeszcze mniejszych wysepek. Wytyczono sieć kanałów, z których wiele wykopano sztucznie, a ziemię wykorzystano, by częściowo zasypać płytkie cieśniny i dawne wysepki połączyć. Najważniejszy z kanałów, Canale Grande, przecinał Orefine rozciągniętą literą „es”. Esowaty kształt nadawano największym kanałom na każdej wyspie laguny dla ochrony łodzi przed wysoką falą. Ten z Orefine nie zasługiwał na swoją nazwę, gdyż nie zawróciłaby tu nawet najmniejsza galera. Za dnia tłoczyły się na nim łodzie mieszkańców lub pękate szalupy dostawców z innych wysp; wieczorem pustoszał, a łodzie cumowały przy jego brzegach, jedynie czasem przemknęła oświetlona latarnią jedna z paru gondol podestii, z której czarny kolor odpadał płatami, bo don Massimo nie mógł się doprosić o nową dostawę lakieru. Od Canale Grande odchodziły krojące wyspę boczne, jeszcze węższe kanały, którymi mieszkańcy docierali do swych domostw i do których wyrzucali odpadki. Wyczuwalny na Orefine prąd lagunowy powodował, że w wąskich kanałach woda śmierdziała rzadko.
111
W lecie zielonoszara spokojna woda wokół wyspy nie budziła grozy - zachęcała, by spędzać na łodzi całe dnie. Nawet jej rozbryzgi były przyjemnie chłodne i szybko schły w mocnych promieniach słońca. A Canale Grande nawet nie musiałby wić się esowato. Woda nie była w nim nigdy dość wzburzona, by taki kształt kanału był potrzebny. - Frutta è verdura! - wykrzykiwał sprzedawca, cumując swoją barkę przy wylocie kanału. Dzisiaj nieco powiało i łódź straganiarza Beppino kiwała się w górę i w dół, a konopna lina cumownicza skrzypiała i trzeszczała, trąc o pachoł. Na nabrzeżu zaraz zgromadziło się wiele kobiet. Żywność przywożono z pobliskich wysp, bo całe Orefine podzielono i zasiedlono tak gęsto, że na warzywne ogródki nie starczyło miejsca. Kobiety radowały się widokiem dorodnych, pękatych pomidorów oraz tych dłuższych, czerwieńszych i słodszych, każdy z zielonym listkiem, by widać było, że świeżo zebrane; radowały się widokiem bielutkiego meszku na słodkich pastelowych brzoskwiniach; cieszyły się z zielonych lub żółtych, przypominających rzeźby, owoców papryki. Każdy jeden podziwiały jak dzieło sztuki, jak biżuterię, a najpiękniejsze pokazywały jedna drugiej. Palcami wskazywały wybrane jarzyny i owoce, a kędzierzawy Beppino pakował je i ważył. Gdy mylił się albo próbował oszukać, podsuwając inny, brzydszy, głośno protestowały. Mònica, żona nauczyciela Lorenzo, wybierała jeden dorodny pomidor po drugim. Wyraźnie wskazywała palcem owoce, jednak ostre słońce raziło w oczy, świetliste odblaski od fal oślepiały i straganiarz co chwilę próbował nabrać młodą gospodynię. Beppino był przekonany, że mimo upływu lat nadal ma wielkie powodzenie u kobiet. Pakując warzywa, celowo tak przekręcał sękate ramiona, aby rozbudowane sino-różowe tatuaże były lepiej widoczne, a głowę celowo zadzierał, by jaśniały tylko jego utlenione włosy i żeby klientki z nabrzeża nie mogły dostrzec łysego kółka na jego potylicy, mocno zaróżowionego od słońca. Chciał wywrzeć szczególnie mocne wrażenie na Mònice, ale akurat ta piękność nie reagowała na jego zaloty, więc celowo drażnił się z nią.
112
„Nosi złote kółka w uszach jak rybak, a jest tylko sprzedawcą”, pomyślała niechętnie Mònica. „A nogi ma krótsze od rąk”. Wydęła wargi. Była tu najmłodsza, więc jej protesty nie znajdowały wsparcia innych niewiast. Nie lubiły jej, niektóre nadal zazdrościły, że została żoną samego il grammatico. Gdy już kupiła, co chciała, Beppino wpadł w dobry humor i zaczął rozdawać kobietom przyprawy. - Rosemarino, prego signora Mònica, prego! - krzyczał, wciskając w dłoń Moniki parę gałązek. - La basĕlica!. Salvia! Uradowane kobiety wyciągały ręce po zwyczajowe upominki. Tylko nadąsana, piękna żona nauczyciela prychnęła gniewnie: przed chwilą oszukiwał w oczy, a teraz próbuje być miły. Jednak rozmarynu nie odmówiła, a zaraz dołączyła do niego grubą wiązkę pietruszki i pęczek bazylii. „Traktuje mnie jak niedorosłą pannę”, rzuciła straganiarzowi niechętne spojrzenie ciemnych oczu i dokładniej zawinęła się w czarną chustę, bo koło południa słońce paliło skórę.
II. Lorenzo wyszedł na nabrzeże od strony laguny: dziś mieli przywieźć sprzęt dla szkoły w Orefine. Pewnie ze dwa, trzy małe pakunki, bo uczniów ledwie kilkanaścioro. Ale pękaty mercatu miał przywieźć też sporo innych rzeczy zamówionych przez samego podestę. W oddali rysowały się pasma pobliskich wysp. Mgły nie było, na niektórych dało się dostrzec białe domki i rdzawe dachy. Stamtąd dowożą żywność do Orefine. Chmury pojedynczymi pasmami snuły się nad horyzontem. Woda miarowo uderzała o umocniony głazami brzeg. Zielone wodorosty wspinały się na zwilżane falą kamienie. Morze nie było tu zbyt żyzne: piana rzadka, czasem pojawił się brunatny krabik poszukujący czego do zjedzenia. Wodorosty czerniały, im bardziej w głąb pod wodę. Nieco dalej na głazach osiadła maleńka kolonia 113
ostryg. Ale kto by je tutaj zbierał? Muszle małe, niedorosłe, tylko stopy można by na nich pokrwawić. Nawet krabów nie interesowały. Nieco dalej w morze wcinała się ostroga wąskiego mola z butwiejących desek. Woda leniwie uderzała o sczerniałe pale. Od zawietrznej było tu dziś spokojniej niż na Canale Grande. Zresztą zwykle tak wiały tu wiatry i miast portu, całemu Orefine wystarczało to molo. W czasie jesiennych zawieruch, kiedy bubocco burzył wodę w lagunie, a fale regularnie zmywały deski pomostu i docierały pod progi pobliskich domów, nikt do Orefine nie przypływał, a nawet na Canale Grande ruch zamierał. Lorenzo przysiadł na pomoście, gapiąc się, jak załoga na wiosłach podprowadza do mola ociężałego mercatu. Spory statek nie wpłynąłby na Canale Grande. Pod linią wodną mercatu ukazywał się szeroki pas porosły wodorostami i pąklami. Przywieźli pewnie tylko odzież do sklepiku, może medykamenty, niewiele więcej rzeczy. „Znowu Massimo będzie gryzł się ze złości, że zapomnieli o czarnym lakierze”, pomyślał Lorenzo. „Jeśli dalej będą ignorowali naszego podestę, otworzymy lakiernię na Orefine. Potrafię zaprojektować destylarnię oleju lnianego”. Nauczyciel chciał przechwycić cumę, jednak kiedy mercatu wolno podchodził do pomostu, jeden z załogantów zręcznie zeskoczył na molo, głośno kichnął, wytarł nos w rękaw, i sam zacumował stateczek. Marynarze zaczęli znosić paczki z towarem na nabrzeże. Lorenzo interesowało tylko opłacone wcześniej zaopatrzenie dla szkoły. Kilka drewnianych cyrkli i linijek tablicowych przywieźli luzem. Dodali mały pakuneczek z kredą. Lorenzo pokwitował szyprowi odbiór. Kredę odpakował przy nich. Sprawdził ją na drewnie linijki. Skrzywił się: znowu przywieźli zbyt twardą, szarawą, która będzie rysować tablicę. „Jak zwykle przysłali byle co”, burknął pod nosem. „Wszystko co wartościowsze nie oddala się zbyt od Malamocco”. Mimo że Orefine była siedzibą samego podesty, obecnie nie mieszkało tu wielu ludzi. Jeden nauczyciel, jeden U dottore, stary malarz Bócline, który za grosze uwieczniał pary młode, a dla własnej przyjemności malował pejzaże, widoki Orefine czy martwe 114
natury, które potem wymieniał za rybę, chleb, wino czy warzywa, oraz jeden rzeźbiarz, który z braku zamówień tylko zdobił nagrobki. Bócline żartował, że mógłby malować glinką zbieraną z drogi, bo ściany piętrowych domków na Orefine tynkowano w kolorze żółtej lub czerwonej ochry. Domki nauczyciela, lekarza, malarza, a także starego rzeźbiarza Bassagno wyróżniały się balkonikami. Niektórzy mówili z przekąsem, że balkoniki zbudowano po to, by właściciele zawsze mogli widzieć pałacyk podesty. Z balkonu Lorenzo widać było lagunę i spory odcinek Canale Grande, jednakże rezydencję podesty zasłaniał dach. Mònica lubiła w wolnych chwilach gapić się w dal lub wypatrywać męża wracającego swoją barką ze szkoły i balkonu nie unikała. Odziana w szkarłatną suknię, stojąc na tarasie, przyciągała wzrok żeglujących kanałem. Zdarzało się, że zaśpiewał do niej któryś z gondolierów transportujących dostojnika. Piękna kobieta jak magnes przyciągała uwagę. Kiedyś namawiała męża, by Bócline ją namalował. „On ciągle maluje dachy Orefine. Mógłby mnie utrwalić, zanim zestarzeję się i zbrzydnę”, powiedziała. „Może nie ma szkarłatnej farby, żeby oddać barwę twojej sukni”, odpowiedział Lorenzo. „Sam mówił, że używa tylko ochry zmiecionej z drogi. A może zapomniał, jak się maluje inne motywy”, dodał. Jednak w tajemnicy przed żoną odkładał pieniądze na jej pełnowymiarowy portret. Duży olej musiał sporo kosztować. Lorenzo słabo znał starego, samotnego malarza.
III. Całe Orefine chorowało. Wszyscy kichali, gorączkowali, kości bolały. Objawy były na ogół bardzo podobne, chociaż niektórzy wstawali z łóżek już po trzech dniach, inni leżeli ponad tydzień. Szynkarz Ipólito często krwawił z nosa, mówiono, że gdy mocno kaszle, krople krwi ciekną nawet z kącików jego oczu. Il dottore miał wiele roboty, chodził od domu do domu. Jego zdaniem to załoga zaopatrzeniowego mercatu przywlokła grypę na wysepkę. Zwykle jesienne infekcje omijały małą społeczność, ta więc srożyła 115
się szczególnie. „To tylko grypa”, powtarzał sobie Michele, chociaż życie na Orefine właściwie ustało z powodu choroby. Lekarz najbardziej obawiał się o oberżystę, poświęcał mu najwięcej czasu. „Na Orefine umiera zwykle jedna osoba na miesiąc”, myślał, „ale przecież nie musi to być regułą”. Lubił starego Ipólito, nie chciał, by to akurat on wypełnił tę statystykę. Mònica opiekowała się mężem. Lorenzo zaraził się jako jeden z pierwszych. „Kichający bęcwał”, powtarzał w gorączce o nieznanym marynarzu, który nawet nie przypuszczał, w ilu domach nań złorzeczono. Żona jako jedna z nielicznych opierała się epidemii. Spędzała przy Lorenzo godziny, kiedy gorączkował, i karmiła go, gdy już zaczął zdrowieć. Wkrótce już wszyscy wracali do zdrowia, nawet starego Ipólito przestały dręczyć krwawienia. Miał dość siły, by na małym taboreciku przesiadywać przed swoją gospodą. Teraz grypie ulegli ostatni, ci najsilniejsi, których organizmy broniły się najdłużej. Wśród nich Mònica. Opieka nad chorą żoną sprawiała Lorenzo przyjemność. Parzył herbatę, podawał leki, jedynie gotowanie straciło na różnorodności, bo codziennie była pasta. Zresztą Mònica nie jadła prawie wcale, najwyżej rosołek przyniesiony z oberży starego Ipólito. Bardzo gorączkowała, chwilami nie poznawała Lorenzo. Wreszcie jej stan zaczął się poprawiać. Lorenzo podsadził ją wyżej, by nie polała się rosołem. - Trudno było się z tobą porozumieć, taką miałaś gorączkę - powiedział. - Ty też tak gorączkowałeś, aż obawiałam się o twoje życie. Michele radził nawet przenieść cię do zimnej wody, ale udało się tego uniknąć. - Zaraz jednak srebrzyste chochliki zatańczyły w jej ciemnych oczach. - Zresztą czasem trudno jest się z tobą dogadać, nawet jak nie masz gorączki... Mònica zdrowiała, jednak była jeszcze bardzo słaba. Lorenzo wynosił ją na balkon, bo mówiła, że w mrocznym pokoju brakuje jej powietrza do oddychania.
116
Życie na wyspie wracało w zwykłe koleiny. W najbliższy poniedziałek planowano wznowić zajęcia w szkole. A już dziś w zapadającym mroku zajaśniały w dali latarnie dwóch łodzi, które wypłynęły na nocny połów. Mònica, wygodnie rozparta w fotelu wystawionym na balkon, wpatrywała się w maleńkie, świetliste ziarenka pod mrocznym horyzontem. - Ależ goni, jakby chciało pognać za tymi rybakami - powie działa, kładąc bladą dłoń na piersi. - Co...? - No, serce. Wali, jakby chciało się urwać. Spojrzał na nią. Mówiła spokojnie. Nie było powodów do obaw. - Już przechodzi - powiedziała po chwili. - Domyśliło się, że za rybakami nie pobiegnie. Zresztą po co? Przecież pobiegło za nauczycielem... - Uśmiechnęła się.
IV. Tej nocy Lorenzo nie spał. Mònica gasła w oczach. Była zbyt słaba, nawet żeby się podnieść na poduszce. Dłonie i stopy miała zimne, jednak znowu czoło zapłonęło od gorączki. Serce biło jak oszalałe: zrywami, nierówno. Ciężko dyszała. A chwilami w ogóle nie mogła złapać tchu. Lorenzo chciał pójść po lekarza, jednak żona zapowiedziała, że nie zastanie jej żywej po powrocie. Nie uwierzył, ale nie chciał irytować chorej. Najbliższym sąsiadem był bogaty Camilo Gianni. Człowiek opryskliwy i nieprzyjemny, okazujący nauczycielowi wyższość i niechęć. Lorenzo przemógł się i poszedł pod jego drzwi. Nikt nie odpowiedział na stukanie do bramy, jednak rzucając kamykami w okno na piętrze, Lorenzo zbudził gospodarza. Nieoczekiwanie Camilo, niemal bez słowa, wysłuchał jego prośby. Zebrał się i poszedł po lekarza.
117
Michele przyszedł po godzinie. Nie znał dolegliwości Moniki. Pierwszy raz widział takie następstwa mało groźnej choroby. Zaordynował coś na obniżenie gorączki i leki uspokajające na trzepoczące serce. Przysiadł na zydlu i z niepokojem przypatrywał się leżącej. - I co? - Lorenzo zauważył, że lekarz nie zbliża się do wyjścia, jakby nie chciał, by zapytano go o prognozę. - Trzeba czekać, czas będzie działał - powiedział Michele. - Ja tu jestem bezradny. - Kiedy? Do rana? - Lorenzo nadal nie rozumiał sytuacji. - Może tylko do rana, może nieco dłużej. Usiadł przy łóżku Moniki, ujmując jej dłoń. Leżąca zaraz zapadła w pełen majaków półsen, czasem cicho bredziła. Nad ranem gorączka spadła, ale nie był to przełom. Chora spociła się cała. Serce trzepotało konwulsyjnie, leki podawane przez Michele nie pomagały. Lorenzo zwilżał nimi wargi nieprzytomnej, by się nie zadławiła. Uważał, że w taki sposób są przyjmowane. Mònica uspokajała się, oddychała coraz wolniej i słabiej, ruszała się coraz mniej. Lorenzo siedział, trzymając w dłoni chłodną dłoń żony. Chmurny Michele czuwał z nim, z rzadka podnosił się z fotela, by zmierzyć puls pacjentki. - Dosyć, Lorenzo - powiedział wreszcie zrezygnowany. - Mònica nie żyje. - Lekko palcami opuścił jej powieki. - Co...? - Lorenzo podniósł na niego nieobecny wzrok. - Choroba zabiła twoją żonę. Nie mogłem jej pomóc. Na Orefine nikt nie mógł jej pomóc. - Ale jakże...? Mònica? Ona...? - Lorenzo patrzył, jakby nie zrozumiał słów lekarza. Stary pokiwał głową. - Nic tu po mnie. Nie pomogłem - powiedział. Wyszedł z izby, zostawiając wdowca samego. Po drodze Michele zajrzał do podestii. Trzeba przecież było pomóc samotnemu nauczycielowi. Ktoś musiał przygotować pochówek. Lekarz sam nie potrafił oswoić się z tą wiadomością. Zaczął gadać do siebie: - Myślałem, że tego miesiąca w Orefine umrze więcej 118
osób, ale że umrze właśnie ta piękna kobieta? - Pokręcił głową. Młoda, silna, która tylko raz rodziła? Odszedł zgarbiony.
V. Lorenzo żył jak we śnie. Śmierć żony nadeszła tak nagle, że sprawiała wrażenie koszmarnego majaku, nie rzeczywistości. Nawet pogrzeb wydał się odrealniony. Żałobna, świeżo pomalowana gondola podestii wywiozła ciało Mòniki na San Tomaso, małą niezamieszkaną wysepkę, zwaną też Cimetiere, a inni żałobnicy towarzyszyli jej na swoich łódkach. Lorenzo wiosłował, stojąc na swojej barce, zaraz za skrytą za czarnym woalem trumną, ustawioną na żałobnej gondoli. Patrzył na orszak jak na barwny spektakl, nie jak na coś rzeczywistego. Stypę za żonę il grammatico zorganizowała podestia, więc i to nie dotknęło go zbyt boleśnie swoją realnością. Ból przyszedł dopiero wraz z codzienną pustką, kiedy zabrakło mu powiernika, przyjaciela, kogoś, z kim dzielił się wszystkimi sprawami, czyjej rady słuchał w kłopotach. Każdy kolejny dzień coraz mocniej uświadamiał nieodwracalność tego, co zaszło za szybko. Próbował zająć się pracą w czasie zbyt krótkich godzin zajęć lekcyjnych. Gdy twardą kredą rysował na tablicy kreski, każda z nich wyglądała jak piszczel, no, może te grubsze jak kości udowe rozpoczęte i zakończone główkami, gdyż chwila namysłu przed i po linii owocowała wygniecioną kropką. Kreślone twardą kredą linie nie chciały układać się w koła czy prostokąty, ale jak ułamki kości raniły czarną gładź tablicy. Uczniowie jakby stępieli. Nie odpowiadali na zadawane pytania, nie wyrywali się do odpowiedzi. A może po prostu nie rozumieli pytań wymruczanych pod nosem przez przygnębionego nauczyciela? Za to na przerwach nie kryli się z grą w kulki. Ci, co nie grali, palili papierosy za szkołą, a najbardziej bezczelni ośmielali się kończyć papierosy, wracając z przerwy na lekcję. Zresztą Lorenzo nie 119
utrudniał im tego. Zdarzało się, że widział palących uczniów, ale nie reagował, przestało mu to przeszkadzać. Kiedy cicho i niezdarnie, odwrócony do tablicy, próbował coś wyjaśniać, dwaj najwięksi utrapieńcy, smagłolicy Rugiero oraz jego najlepszy kumpel, chorobliwie nadpobudliwy, wychudły, jasnowłosy Stoiano, wstawali w ostatnich ławkach i przedrzeźniali nauczyciela. „Ma tak mały mózg, że nie wystarcza, by kontrolować ruchy osobnika”, zamiast karcić krzykiem, myślał Lorenzo, gdy przypadkiem zauważył popisy cyrkowe łobuza. Rzeczywiście Stoiano wyróżniał się małą głową. Z czasem jeszcze się pogorszyło - Lorenzo zaczął zaglądać do kieliszka. Zobojętniały i bezsilny il grammatico coraz gorzej radził sobie z codziennymi obowiązkami, coraz więcej czasu spędzał w oberży Ipólito. Kiedyś, gdy poprosił o następny kieliszek grappy, Ipólito pokręcił głową, przetarł blat i powiedział: - Za często tu przychodzisz. Il grammatico nie powinien tak się załamywać. - A ty sam poradziłbyś sobie z taką stratą? - Od piętnastu lat jestem sam. - Potrafiłbyś mi pomóc? - Ja nie, ale może malarz. - Bócline? - Tu nie ma innego malarza - rzucił Ipólito. Sprawił tym nauczycielowi nieoczekiwaną przykrość: Mònica też dobrze malowała.
VI. Drzwi do domu malarza były uchylone. Lorenzo zajrzał do pracowni. Bócline kładł ochrowy laserunek na malowane fale Canale Grande, w których odbijał się rząd żółtych domków Orefine, a z boku widać było dziób mieszkalnej łodzi samotnego Beppino Corelli, zwieńczony charakterystyczną figurą galionową przedstawiającą
120
Obfitość. Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem. - Domyślam się, po co przyszedłeś - powiedział. - Ipólito powiedział ci o Wyspie Umarłych? - Nie. Ipólito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc. - Nie wiem, czy potrafię. - Spojrzał badawczo na Lorenzo. -Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm. - Tak? - Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę. - Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine. - Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych. - Byłeś na niej? - Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi. - Jak ją rozpoznać? - Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności. - Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła. - Nic zza tych murów nie widać? - A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste. Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.
121
- Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje - powiedział Bócline. - Pokażę ci Wyspę Umarłych. Lorenzo bystro spojrzał na niego. - No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem. - Nigdy mi o tym nie mówiłeś. - To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek. Obrazy Bócline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko. - Piękne te obrazy. - Ona tam teraz jest. -Kto?' - Mònica, twoja żona. - Na tej wyspie? - Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych. - Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek. - Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią. - Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę? - Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej. - Jak ją odnaleźć? - Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babón.
VII. Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod
122
wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja. Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?”, pomyślał Lorenzo. Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bócline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babón osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bócline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też. Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr. Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi - rybaków na nocnym połowie, później znalazł 123
się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babón. Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku. Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi. W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bócline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru półhermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży - niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o 124
nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza. Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bócline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać”, pomyślał. Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach.
VIII. Tym razem wolno zbliżał się do bramy, chociaż gdyby go zaatakowano i tak nie zdążyłby uciec. Łódź lekko sunęła sama przed siebie. Woda miarowo uderzała o wynurzające się z toni kamienne stopnie. Ciemna postać zdawała się zerkać w stronę Lorenzo. Światło dochodziło jakby z wnętrza jej piersi. „Posąg-latarnia czy co...?”, pomyślał. „Przecież on ogląda się za mną”. Dostrzegł kamienny pachołek cumowniczy. „Komu chciało się rzeźbić coś takiego?” Lorenzo zacumował łódź i zszedł na ląd. Wspiął się po kilku śliskich stopniach, z których jeden kiwał się, obluzowany. Zatrzymał się obok czarnej postaci. Trzymetrowy gigant zaplótł ręce na piersi i chmurnie zerkał na przybysza. W milczeniu otulił się czarnymi skrzydłami. - Mogę tu wejść? - spytał Lorenzo. Odpowiedzi nie było. Zrobił kilka kroków, bacznie obserwując strażnika. Nadal brak reakcji. 125
Ominął go więc. Za bramą ciągnęła się aleja brukowana płytami białego wapienia, obsadzona po bokach imponująco wysokimi, ciemnymi cyprysami. W cieniu drzew widać było małe domki z białego kamienia. Uderzała cisza. Brakowało ćwierkotu cykad. Zostawił za plecami strażnika, poszedł dalej alejką. „Kogo rozpytać o Monikę, skoro tamten nie gada?” Z początku wydało mu się, że jest tu pusto, jednak wkrótce dostrzegł ludzi. Było ich tu wielu. Jedni przechadzali się, inni siedzieli na schodach przed domostwami, jeszcze inni - widoczni przez małe okienka - wykonywali zwykłe czynności gospodarskie: to myli naczynia, to zamiatali. Nie rzucali się w oczy, może dlatego, że byli ciemno odziani. To miejsce nie różniło się wiele od zwyczajnej wioski. Może nieco brakowało gwaru rozmów, ale czy zawsze musi panować hałas? „Czy ja ich zrozumiem?”, zatroskał się. Sytuacja rozwiązała się sama. Podeszła do niego odziana na czarno dziewczyna w mocnym jaskrawym makijażu. Była młoda i ładna, a jej czarna bluzka rozcięta bardzo głębokim dekoltem. - Ty nie jesteś stąd - zwróciła się do niego. - Nie mylę się, prawda? - Błysnęła białkami dużych, ciemnych oczu. - Jestem z najdalszej wyspy na lagunie, z Orefine. - Nigdy tam nie byłam. - Uśmiechnęła się i spojrzała wyczekująco. - Chciałbym tu spotkać moją żonę. - Jak ma na imię? - Mònica. - Tu jej nie ma. - Pokręciła głową. - Znałabym ją. - Jak to nie ma...?! Przecież ona jest na... - urwał, ponieważ nieznajoma położyła palec na wargach. - Tak, ale trafiłeś do innej bramy. - Popłyń ze mną. Wskażesz mi tę właściwą. - Nie mogę. Muszę tu odszukać moje serce. Nie krył zdumienia, więc nieznajoma rozsunęła całkiem dekolt, odsłaniając bladą skórę i piersi o uszminkowanych na czerwono koniuszkach. 126
- Widzisz? - spytała. - Tak. Jesteś piękną kobietą. - Ach, nie to... - zniecierpliwiła się i palcami rozsunęła skórę na mostku. Odsłoniła się podłużna, sinoczerwona rana, sięgająca w głąb jej ciała. Nie krwawiła. - Ja myślałam, że to zabawa, a oni wyrwali mi serce. Nie odezwał się. Zatkało go. - Chyba nie powinnam odejść, póki go nie odnajdę - powiedziała. - Znajdę ich i niech wtedy mają odwagę spojrzeć mi w oczy. - Skrzywdzili cię. - No, pewnie. - Dziewczyna wyciągnęła papierosy. - Zapalisz? - Nie, dzięki. Na naszej wysepce pali tylko stary Guido i malarz Bócline. Jeszcze dwóch uczniów i straganiarz Beppino. Nikt więcej. - Pewnie najgorsi uczniowie? Skinął głową. Nieznajoma zapaliła sama, głęboko zaciągając się. Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z rany na jej piersi. Lorenzo skrzywił się. - Przepraszam, nie chciałam cię zniesmaczyć. - Nieznajoma ściągnęła z powrotem bluzkę na piersi, przy okazji zaciskając ranę, by nie dymiła. Wyglądała miło i sympatycznie: zgrabna, ciemnowłosa, może trochę za chuda. Jej okaleczenie wzbudzało współczucie. - Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze sobą? - A o co mielibyśmy się nawzajem pytać? Przecież wszystko wiadomo. - Jak powinienem żeglować, żeby trafić na właściwą bramę? - Nie wiem. Płyń wokoło, to jej nie przegapisz. Może jest naprzeciw tej. Idź już, bo Strażnik może robić ci trudności. Lorenzo spojrzał niepewnie na mrocznego giganta zerkającego przez ramię w jego stronę. Tamten nie mógł się obrócić, musiał przecież wskazywać drogę swym światłem. - Jak masz na imię? - Giulia. - Znajdź swoje serce. 127
Giulia pokiwała głową i odeszła, ale obejrzała się jeszcze raz z większej oddali. Gdy Lorenzo go mijał, strażnik odwrócił się za nim, bacznie obserwując nauczyciela, jednak pozwolił mu opuścić wyspę. „On stale się każdemu przygląda”, pomyślał Lorenzo, odcumowując barkę.
IX. Dalej płynął już spokojniej: skoro przez tę bramę go wpuścili, inne też nie sprawią trudności. Gdyby był jeszcze spokojniejszy, podziwiałby piękno tęsknych postaci zdobiących mur Wyspy Umarłych. Podpływał do kilku kolejnych bram. Spotkał Strażnika Kamiennego, Brązowego i Srebrzystego. Skrzydła ich były dziwne: przypominały ażurowe wachlarze, to opalizujące muszle cięte w pasma jakby piór, to znowu poruszające się na wietrze smugi koloru. Za bramami znajdował spokojne aleje wykładane wapieniem, cieniste cyprysy i wszędzie małe kamienne domki, niektóre kryte płytami łupka. Nikt nie znał tu kobiety o imieniu Mònica, która ostatnio przybyła z Orefine. Dotarł wreszcie do bramy pilnowanej przez Strażnika całego w piórach. Skrzydła, ramiona, korpus i nogi miał szczelnie pokryte piórami, chociaż te na skrzydłach były najdłuższe, na kończynach krótsze, zaś te na ciele i twarzy przypominały puch. Kariatyda z brązu, całkiem naga, dziwnie pochylona, zaplatała dłonie za plecami, jakby zginała się pod ciężarem portyku, a jej sąsiadka z prawej siedziała, plecami oparta o portyk, jakby dźwiganie kamienia zmęczyło ją i teraz przez chwilę sobie odpoczywała. Kamienny pachoł cumowniczy był tu kanelowany, jak przerobiony z kolumny. Lorenzo oplótł cumę. „Żeby tylko kanelur nie pociął włókien”, pomyślał. Schody były bardzo śliskie, bo wodorosty wspinały się po nich wyjątkowo chętnie i zaszły wyżej niż zwykle. Stopnie rozdzieliły się 128
wskutek ich działalności i wszystkie kiwały się, zmuszając do uwagi. Strażnik spojrzał, ale nie odwrócił się. Poprawił tylko pióra na piersi, lekko je rozgarniając, żeby światło było lepiej widoczne. Stała zaraz za bramą, czekając na niego. Włosy splotła w gruby, czarny warkocz. Patrzyła na niego poważnie, a wyglądała, jakby rozstali się przed chwilą. - Mònica! - Ruszył ku niej, chcąc wziąć ją w ramiona. - Nie! Tego nam nie wolno - powiedziała, odsuwając się. Wiesz, gdzie jesteśmy. Była odziana w swoją ulubioną ciemnoszkarłatną sukienkę, w której ją pochowali. Oboje lubili ten kolor. - Czekałaś na mnie? - Tak. Mówili, że mnie szukasz. Zresztą nie miałam wątpliwości, że popłyniesz tu za mną. - Nie zmieniłaś się. - Mylisz się. To tylko z zewnątrz tak wygląda. Zmieniłam się bardzo. A ty wyglądasz bardzo źle. Masz cienie pod oczyma. - No, wiesz... Płynąłem całą noc. Ty jesteś cieniem, że nie wolno cię dotknąć? - Nie. Ale jednocześnie moje ciało leży w ziemi na San Tomaso. Nie możemy się dotykać. Widocznie wyglądał na nieprzekonanego, bo Mònica zerwała źdźbło trawy i mu podała. - Weź ją, nie dotykając mojej dłoni. „Zwykła trawa”, pomyślał. - Pozostaniesz tu na zawsze? - Nie, ale może na dłużej. Ty natomiast powinieneś już wracać. Zbyt długo stąpasz po tej wyspie. Wam tego nie wolno. - Tu jest tak cicho u ciebie. Brakuje mi ćwierkania cykad w tych cyprysach. - One tu milkną. Założyli im kiedyś szkołę ćwierkaczą, ale nie pomogło. Chciał spytać ją o tyle jeszcze rzeczy, o rodziców, o małą Domenicę, która umarła rok temu. Mònica jednak nalegała, by już odpłynął. 129
-
Czy wolno mi przypłynąć tu jeszcze raz? - odważył się spytać. To zależy od ciebie. Próbuj. Którędy mam płynąć, żeby wrócić na Orefine? Płyń przed siebie. Trafisz. Mgła cię zaprowadzi.
X. Miało się pod wieczór, Wyspa Umarłych tonęła w czerwonym świetle rzucanym przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wydawało mu się, że zza opierzonych ramion Strażnika dostrzega gibką sylwetkę Moniki. Słońce szybko zniknęło za horyzontem, wiatr ustał i nadeszła znajoma mgła. Lorenzo zrzucił żagiel. Trzeba wrócić do wiosłowania, przynajmniej nie uśnie. Spokojnie, równo, naciskając całym ciężarem ciała na drzewce wiosła, pchnięcie za pchnięciem. Na wszelki wypadek na rufie zapalił latarnię. Po, wydawałoby się, nieskończenie długim czasie mgła zaczęła rzednąć. Noc też jakby zmierzała ku końcowi. Może już minął Bocca del Babón? Cisza usypiała. Trzeba było zmuszać się do wiosłowania. Sen niepostrzeżenie wplątywał się w rzeczywistość. Chwilami wydawało mu się, że na dziobie łodzi przysiadła Mònica, a on ją właśnie wywiódł z Wyspy Umarłych. Gdy budził się, szkarłatna plama jej sukni znikała. Dwie nieprzespane noce mściły się teraz umykającą świadomością. Aby przepłoszyć sen, postawił żagiel. Nieoczekiwanie łatwo płótno nabrało wiatru. Lorenzo przestał wiosłować. Teraz mógł przemywać twarz wodą nabraną garścią, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Z ulgą dostrzegł pierwsze światełka rybaków na nocnym połowie. W Orefine przywitali go jak zjawę.. Sklarował łódź, przerzucił bagaż i zeskoczył na nabrzeże. Kilka osób otoczyło go kręgiem, jakby na niego czekali. Ktoś musiał zauważyć jego przybycie i ściągnąć ich wszystkich do mariny.
130
Wreszcie jakieś małe dziecko, chyba rezolutny pierwszoklasista Gino, odważył się go dotknąć paluszkiem i zaraz uciekł. - Il grammatico jest żywy, żywy! - zawołał chłopiec. - To nie umarły, chociaż taki blady, aż przezroczysty! Lorenzo zarzucił na plecy tłumoczek ze swoimi rzeczami. Skierował się do domu, a kilka osób poszło w ślad za nim. Gdy jednak nic się nie działo - przybysz nie znikał, szedł normalnie, nawet się nie zataczał - widzowie stracili zainteresowanie i jeden po drugim rozeszli się. Dzisiejsze lekcje zostały odwołane. Trzeba w domu przygotować jakąś strawę. W oberży nie skończy się tylko na posiłku. Nic go nie cieszyło, ruszał się wolno, ospale. Rozpakowując swoje rzeczy, zauważył, że barwa skóry jego ramion rzeczywiście uległa zmianie stała się ołowiście blada, jakby ciało pod nią było bezkrwiste. Całkiem podobnie jak skóra tej nieszczęsnej Giulii, której wydarli serce. W lustrze zobaczył upiora: włosy skłębione, rozczochrane, polepione, oczy czerwone, a podkrążone niemal na czarno. I ten przerażający kolor skóry. Któż może tu służyć radą? Wybrał się do starego malarza. Bócline wybałuszył oczy. - Och! - westchnął. - Namalujesz mnie? - Lorenzo spróbował się uśmiechnąć. - Byłeś tam, czy sam umarłeś? - Przestań. Widziałem w lustrze swój wygląd. Widocznie tak się robi od chodzenia po Wyspie Umarłych. - Odważyłeś się tam zacumować? - Ze cztery razy, zanim znalazłem właściwą bramę. - Spotkałeś żonę? - Mònica czekała na mnie. Oni tam jakoś dowiadują się, że będą odwiedziny. - Jak wygląda? Zmieniła się? - Lepiej niż ja teraz. Była w tej samej sukience, co na pogrzebie. Może trochę pobladła. Inni wyglądają gorzej. - Chcesz dla sprawdzenia ekshumować jej ciało? - Nie zniósłbym tego.
131
- Jak ta wyspa wygląda? - Jest piękniejsza, niż ją malowałeś. Nie ma pilastrów wzmacniających mur, ale jest wiele pięknych rzeźb czy płaskorzeźb. Opowiem ci jutro, jak się prześpię. - Snu ci teraz trzeba. Ja przespałem potem prawie dwadzieścia godzin, a tylko się zbliżyłem. Wyśpisz się, to opowiesz mi dokładniej. Namaluję Wyspę Umarłych według twoich słów.
XI. Dzień później Lorenzo popłynął na Cimetiere. Jedynym zabudowaniem tutaj był maleńki, rozsypujący się kościółek o odpadającym tynku. Prosta bryła z apsydą, pochylona dzwonniczka z samotnym dzwonem na wietrze. W środku kilka ławek w jednym rzędzie, grotka dla Madonny, dwa okna pokryte witrażem: z jednego promiennie uśmiechała się Santa Giustina w zieleniach i złotej aureoli, a drugie, mozaikowe, wpuszczało różnobarwne światełka. Nad ołtarzem prosty krzyż z drewnianą rzeźbą Ukrzyżowanego. Za kościołem niewielki cmentarz, okolony murkiem z łamanego kamienia. W sam raz wysokim, by porywisty bubocco nie gasił lampek i nie rozrzucał kwiecia. Lorenzo poszedł alejką wśród solidnych, kamiennych nagrobków, z najokazalszym wspartym na lwich nogach, wielokomorowym kamiennym pudłem przeznaczonym dla kolejnych podestów Orefine, najgodniejszych z obywateli, których godność przechodziła z ojca na syna. „Nie wolno im leżeć w grobie obok własnych żon”, pomyślał, mijając wysoką mogiłę. „A stary dobry Guido tak prosił, by zrobili dla niego wyjątek. Młody Massimo nie pozwolił na naruszenie zwyczaju”. W pobliżu najważniejszego rozmieszczono groby nauczycieli przecież to też ktoś ważny w malutkiej społeczności. Nauczycielom pozwalano zrobić tylko la catacomba, jak innym mieszkańcom. 132
Trumnę z Moniką przeniesiono już do nowej. Stara krypta wypełniła się w całości zbyt szybkimi zgonami w ich rodzinie i Lorenzo musiał niedawno wykosztować się na następną. Na cmentarzu było jeszcze dość miejsca. Nowa krypta znalazła miejsce obok starej. Położył wiązankę kwiatów na mogile żony. Mònica Martelli głosiły równe literki wykute przez Bassagno. Nie starczyło pieniędzy choćby na piccolo angelino wykutego udatnie z białego kamienia. Niekoniecznie dłuta wielkiego Saltimbassy jak srogie lwy przed schodami podestii sprowadzone aż z Malamocco. Bassagno też rzeźbił piękne, nostalgiczne anioły. „Pieniędzy zbierze się więcej, Mònica dostanie płaczącego anioła na pół szerokości nagrobka”, pomyślał. Myśli pobiegły ku jej imieniu wykutemu na płycie. „Jesteś tam jeszcze...? Schniesz na wiór, a twoja suknia zmienia się w rudy łachman?” Zmarli na maleńkim Cimetiere nie rozpadali się w brunatne szkielety, lecz obracali w brunatne mumie, o cerze niewiele ciemniejszej niż za życia. Dołożył nową wiązankę kwiatów do poprzedniej, która zdążyła już wyschnąć. „Wokoło morze, a wszystko wysycha na Cimetiere”, pomyślał.
XII. Lorenzo nadal nie mógł odnaleźć się w pracy. Zamyślał się, patrzył w okno, a nadpobudliwcy szczypali się nawzajem albo rzucali papierkami. Dyrektor Pantalazzi zwrócił mu uwagę, że rodzice donieśli samemu podeście, jakoby Lorenzo detto il Morto opuszczał się w pracy. Powiedział grzecznie il Morto, znaczy Martwy, zamiast wprost stwierdzić, że uczniowie zwali nauczyciela Trupem, il Cadavere. Lorenzo niechętnie patrzył na oblicze dyrektora, z ust którego dolatywały słuszne zarzuty. Twarz zwierzchnika wisiała na kościach czaszki jak pranie na sznurach, pod oczyma wory, nos pogruzłowany i poznaczony makiem wągrów. Z tego oblicza niemal 133
dało się wyczytać desperacką walkę wątroby z jeziorem kwaśnego wina i pagórkiem przypalonego, smażonego mięsa. W takt słów dyrektora podskakiwał jego mięsisty drugi podbródek. „Co to za szkoła?”, pomyślał Lorenzo. „Gdy Mònica odeszła, został mu jeden nauczyciel do kierowania. Nie chciałbym wyglądać za dwadzieścia lat tak jak on”. Rozmowa z dyrektorem niewiele pomogła. Lorenzo nadal z najwyższym trudem krzesał z siebie zapał do pracy. Przynajmniej na lekcjach ucichło. Nie musiał głośno napominać - uczniowie bali się brzmienia jego bezbarwnego matowego głosu. Wreszcie z powodu czyjegoś donosu sam podesta wezwał Lorenzo do siebie. Dostojnik za dnia nie opuszczał urzędu podestii. Podobno pracował od świtu do zmierzchu, także podczas sjesty, jednak w Orefine kpiono, że południowy upał woli przespać w chłodnych murach, niż piec się w słońcu, płynąc do swojego pałacyku dwa kanały dalej. Massimo był blady i otyły, przedwcześnie postarzał się. Mimo młodego wieku na skroniach rysowały się nitki siwizny, zmęczone oczy zerkały spod ciężkich powiek. Ruszał się mało, wiele pisał w świetle świec, rzadko nawet podchodząc do okna. Znaczna otyłość nie pomagała mu w pracy. Orefine było zbyt małe, żeby zarządzał nim podesta. Zachowano ten urząd raczej dla tradycji, a Massimo uważał, że wzmożoną aktywnością uzasadni potrzebę istnienia swojej godności. Pracował więc wytrwale, chociaż od lat moroppo nie przysłał tu żadnego rewizora. - Pan chce zrezygnować z pracy nauczyciela, signore? - zaczął podesta. - Ten zawód od pokoleń wykonywała rodzina Martellich. Został pan sam, mnie więc trudno będzie znaleźć kogoś w zamian, a jeszcze trudniej będzie znaleźć dla pana inny zawód, bo nikt inny nie zamierza rezygnować ze swojej profesji. - Byłem na Wyspie Umarłych i to mnie odmieniło. - To jest wiadome, ale sprawy prywatne nie mogą rzutować na pracę w zawodzie nauczyciela. Przecież od pana zależy przyszłość tych szkrabów, signore. 134
- Z każdym dniem jest ze mną lepiej. Odzyskałem normalne kolory, apatia odchodzi. Wrócę do normalnego życia. Zaległości spowodowane moją nieobecnością prawie nadrobiliśmy. - To dobrze. - Podesta pokiwał głową z ulgą. Nie był złym człowiekiem, tylko brakowało mu doświadczenia, a sytuacja, w której się obecnie znalazł, nie przydarzyła się żadnemu podeście od pokoleń. Wolał uniknąć decydowania w tej sprawie, albo przynajmniej jak najbardziej opóźnić tę chwilę.
XIII. Lorenzo otrząsnął się z marazmu i energicznie wziął do pracy. Wkrótce wyrównał zaległości, a nawet najbardziej utrapieni uczniowie dali się wziąć w karby i przestali rozrabiać. „Il Cadavere chce nas zamęczyć, zmienić w podobnych sobie”, mówili. Zerkali nieprzyjaźnie, jednak postępy w nauce robili nieoczekiwanie szybkie. Nawet nieznośny Stoiano, który nie potrafił wcześniej usiedzieć spokojnie pięciu minut, teraz sam na piasku rysował trójkąty, ćwicząc lekcje z geometrii. Lorenzo pilnie liczył oszczędzone pieniądze na piccolo angelino dla Moniki, ale pochłaniał go już inny zamysł. Zamierzał oto znowu odwiedzić Wyspę Umarłych. Raz uszedł z życiem, może uda się to po raz drugi. O swojej wyprawie nie powiedział nawet malarzowi Bócline. Jedynie uczniom obiecał dwa dni wolnego, jeśli wyprzedzą materiał. Pomyślał, że możliwość uniknięcia kontaktu z dziwnym nauczycielem zachęci wielu z nich do szybszej pracy, jednak nieoczekiwanie nie wszyscy się ucieszyli. Dodał więc, że w wolne dni mają samodzielnie ćwiczyć przerobiony materiał. Spakował rzeczy do podróży i zaniósł je na nabrzeże prawie o zmroku, by wypłynąć niepostrzeżenie. Spotkał tam jednak starą Silvię, która wypatrywała swojego Renato. Rybak nie wrócił parę lat temu, ale wdowa co wieczór wychodziła na nabrzeże, czekając jego powrotu. Ostatnio jednak jakby jej wiara słabła, bo coraz częściej opuszczała ten nocny posterunek. 135
Stara spojrzała na niego. - Znowu płyniesz odwiedzić swoją Monikę? Nie było sensu kłamać. - Spytaj o mojego Renato. Czy jest tam u nich. - Dobrze. Dzisiaj też była spokojna noc. Lorenzo wpadł w nastrój, który pamiętał z poprzedniej wyprawy - zobojętnienia, nieobecności, jakby półsnu-półjawy. Dawało to poczucie, że płynie właściwą drogą. Raz za razem napierał ciężarem ciała na drzewce wiosła. Barka sunęła bezszelestnie. Światła nocnego połowu oddalały się. Rybacy pewnie też obserwowali samotne światło. „il Morto płynie do swoich”, może powtarzali. Lorenzo zbliżał się do Bocca del Babón. Jak na zawołanie opadła gęsta mgła. „Babón znowu sobie chuchnął”, powtórzył w myśli powiedzonko. Tu zawsze w nocy zbierała się mgła, niby nad jakimi moczarami, nie laguną. Zwolnił tempo, by nie przegapić Wyspy Umarłych. Do celu można było dopłynąć dopiero przed pierwszymi blaskami świtu. Podróż jak ze snu ciągnęła się w nieskończoność. Pełną ciszę czasem rozrywało przypadkowe chlapnięcie wody spod cofanego wiosła. Wreszcie blady świt zaczął rozjaśniać opar, a ten jak na wezwanie rozdzielił się na pasma i przerzedził. Lorenzo dostrzegł świetlisty punkt, a niedługo potem jaśniejszy pas muru i ponad nim smoliste ostrza cyprysów. Zbliżał się do celu. Znów trafił do bramy Mrocznego Strażnika. Gdy cumował barkę do pachołka, który dzisiaj wydał mu się odrapany i toporny w robocie, rogaty Strażnik niecierpliwie poruszył nietoperzymi skrzydłami. Miał ich dwie pary. Lorenzo chyłkiem go ominął. Tamten burknął coś nieżyczliwie. Po drugiej stronie było pusto, tylko gdzieś dalej jakaś kobieta siedziała na murku pod drzewem. Poznał Giulię. - Znalazłaś swoje serce? - Uśmiechnął się do niej. - Ach, to ty, Lorenzo - powiedziała apatycznie. Była odziana tak samo jak ostatnim razem. Gdy podniosła się z kamienia, zbyt rozchełstana bluzka ujawniła sinoczerwoną ranę. - Masz papierosa? 136
Jej ciemne oczy nie błyszczały dziś. Makijaż wyglądał niedbale. - Nie pal. Brzydko wygląda ten dym wychodzący z rany. Skinęła głową. - Skąd znasz moje imię? - Mówili tutaj. Moje stopy zaczęły się zapadać w ziemię. Podeszwy jej butów rzeczywiście nie wystawały z ziemi. - Szukaj swojego serca, Giulio. - Nie przestanę, póki dam radę chodzić. Idź już, ale uważaj na Strażnika, bo dzisiaj jest zagniewany. Dobrze, że jesteś. Mijany olbrzym mruknął groźnie.
XIV. Lorenzo odważył się zacumować przy bramie, której strażnik miał tęczowe skrzydła. Nie był tam jeszcze. Poprzednio przepłynął obok tej bramy, nie wysiadając, dzisiaj wydało mu się, że ozdoby portalu wyglądają inaczej. Także mur otaczający wyspę miejscami wspierany był dzisiaj pilastrami, chociaż zdobiących go rzeźb nie ubyło. Sprawnie zacumował, zaklekotał chodakami po obruszonych stopniach. Skrzydła tego Strażnika przypominały dziesiątki pasm tkaniny w kolorach tęczy, powiewających na wietrze niewyczuwalnym w inny sposób, a wiejącym jakby we wszystkich kierunkach od latarni jaśniejącej na jego piersi. - Ty tu po co?! - rzucił Strażnik. - Nikogo tu nie znasz. Lorenzo zatrzymał się zdziwiony. - Szukam Renato, męża starej Silvii. - Dobrze. On jest tutaj. - Strażnik go przepuścił. Po drugiej stronie bramy też ujrzał alejkę brukowaną białymi płytami wapienia i małe domki kryjące się w cieniu cyprysów. Mieszkańcy snuli się apatycznie. Jak tu znaleźć starego? Zwykle tutejsi wiedzieli, że się ich szuka. Lorenzo rozejrzał się. Niedaleko jakiś starzec łatał sieci. Robota szła mu wolno, męczył się. Lorenzo podszedł do niego, ale zanim spytał, starzec sam odezwał się: 137
- Sieci zawsze łatała Silvia. Ona miała lepsze oczy. Mnie jest trudno to robić. - Renato? - No, pewnie. - Stary skinął głową. - Poznałem cię, Lorenzo. Też chciałem podejść, ale nić się poplątała. - Silvia stale na ciebie czeka. - Powiedz jej, żeby przestała wychodzić na nabrzeże. Lepiej, żeby mnie już nie spotkała. Ja wyglądam bardzo źle, przeraziłaby się. Lepiej, żeby nie wyłowili mojego ciała. Zbyt długo byłem w morzu. - A jak to się stało, Renato? - Kotwica zaplątała się w wodorostach. Zanurkowałem, żeby ją odplątać, a one również mnie omotały. Powiedz to Silvii. Niech się cieszy każdym dniem, bo teraz niepotrzebnie się niepokoi. Nie pozostawaj tu zbyt długo. Nie powiedział ci tego jeszcze nikt? - Nie znam tu wielu. Już było całkiem jasno. Lorenzo szukał bramy Pióroskrzydłego Strażnika. Płynął dość długo, zanim dostrzegł podobną, ale dzisiaj to lewa kariatyda wyciągnęła się i drzemała, a prawa wspierała portyk, rozkosznie prężąc się i przeciągając. „Rzeźby przy tej bramie są najpiękniejsze”, pomyślał Lorenzo. Pióroskrzydły zerknął na niego. Błysk w jego oku zdradził jakby wesołość. Przełożył lampę do drugiej ręki. - Długo na ciebie czekała - powiedział. - To dopiero następne wizyty powinny być coraz rzadsze. - Tak...? - wyrwało się Lorenzo, ale Strażnik już się nie odezwał. Przeszedł więc przez bramę. Mònica siedziała na murku opodal. Podeszła do niego. - Dobrze, że jesteś - powiedziała. Dziś była jakby bielsza niż ostatnio. Może to gęsta zasłona cyprysów spowodowała, że jej cera pojaśniała. - Mam prezent dla ciebie. - Wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko, klateczkę z cieniutkich deseczek. - Co to? - Ćwierkająca cykada. - Ach! 138
- Potrzymaj ją w tym pudełeczku. Pije wodę z cukrem. Może zorganizuje szkołę ćwierkaczą dla tych tutaj, milczących. - Podał jej pudełeczko, dbając, by ich dłonie się nie zetknęły. - Ale jeśli rychło nie zaczną, to puszczę ją wolno. Nie chcę ni kogo więzić - powiedziała Mònica. - Ona lubi swój domek. Dłużej żyje w klatce. Co u ciebie nowego? - A co może być u mnie nowego? - Parsknęła śmiechem. - No nie, żartowałam - dodała zaraz. - Stary Gianluca projektuje dla nas galerę, którą chcemy pofrunąć. - Pofrunąć? - No, przecież nie można pozostać na zawsze na Wyspie Umarłych. Lorenzo skinął głową. - Poprzednią galerą odlecieli twoi rodzice. Od tamtego czasu żadna nie wzbiła się w powietrze. - Rozmontowujecie ją wtedy? - Nie. Jeśli galera nie wzbije się w powietrze, grzęźnie w ziemi. Zaraz po moim przybyciu coś takiego się stało. Wioślarze przyrastają do ławek. Stopy pasażerów wrastają w pokład. Żebyś widział spojrzenia tych zapadających się z nią. Dobrze, że nie wsiadłam do tamtej galery. Czułam, że jeszcze nie jestem gotowa. - Skąd wiesz, do której z nich wsiąść? - Nie wiem, tego nikt nie wie. Ale do tamtej nie zamierzałam wsiąść. - Skąd bierzecie materiał do budowy statku? - W głębi wyspy jest skład drewna. Dla wszystkich starczy. - Nie znałem szkutnika Gianluki. - On był z innej wyspy. Bardzo odległej od Orefine. - Giulia mi powiedziała, że nie powinienem tu długo przebywać. - Ja też powinnam powiedzieć ci to samo, ale nie miałam siły. Tęsknię za twoimi wizytami. - Jesteś bledsza. - Trochę. To przez te cyprysy. Zacieniają alejki. Ale kiedy polecimy galerą ku światłu, odzyskam kolory. - Mònica, ja poleciałbym z tobą tą galerą. 139
- No, co ty? Na pewno nie zdążysz na tę samą. Ty szykuj się na coś zupełnie innego. A na razie mnie odwiedzaj. Przypłyń jeszcze choć raz. Giulii powiedz, żeby koniecznie odnalazła swoje wydarte serce. Już pora na ciebie.
XV. Do Orefine dotarł, jak poprzednio, na wieczór następnego dnia. Podróż przebiegła bez niespodzianek, chociaż musiał zmuszać się do wiosłowania. Dusza rwała się, by pozostać wśród czarnozielonych cyprysów i zamieszkać w białym kamiennym domku nie większym niż mogiła podestów, ale wiosłowanie wymagało niezwykłego trudu. Musiał często polegiwać w łodzi dla nabrania sił. Na nabrzeżu czekało parę osób. Nikt nie chciał mu spojrzeć w oczy, ludzie odwracali twarze. Milczeli. Szybko się rozeszli. Lorenzo musiał wyglądać naprawdę źle. Pozostała tylko jedna osoba, zawinięta w długą chustę z frędzlami, stara Silvia. - Był tam Renato? - spytała. - Tak - Lorenzo mówił z trudem, choć czuł się coraz lepiej. -On jest dotąd zaplątany w wodorosty. Mówił, żeby go nie szukać, bo wygląda bardzo źle. „Jeszcze gorzej niż ja teraz”, pomyślał. - Kazał coś przekazać? - Powiedział, byś przestała wychodzić na nabrzeże. Masz wziąć się do życia, bo czeka cię jeszcze wiele dobrego. - Dobrego? - burknęła. - Mateo i Sandro też zostali rybakami, jeszcze którego spotka to samo, co starego. On zawsze wiedział najlepiej. - Tak powiedział. Stara pokiwała głową. Lorenzo od razu skierował się do malarza Bócline. - Ależ ty wyglądasz... - świsnął przez zęby gospodarz. - Jak prawdziwy il cadavere. Nie odchodzi skóra? Lorenzo obejrzał swoje ręce. 140
- Widzisz jakieś pęknięcia? - spytał. - Nie, ale ten żółtozielony kolor i te purpurowe znamiona na dłoniach... Oczy masz zupełnie bez blasku, jak wysuszone. - Plamy opadowe są na przedramionach, bo leżałem z rękami pod głową. Bócline spojrzał z niedowierzaniem. - Podciągnij nogawkę - powiedział. - Zgadza się. Są także na łydce. To plamy opadowe. - Pokiwał głową. - I mówię z trudnością. Będę codziennie przychodził, a ty dokumentuj zmiany w moim wyglądzie. Jak szybko ustępuje każda z nich. - Niech będzie. Teraz zjedz talerz zupy. Zostało z obiadu. Lorenzo czuł, jak ciepła strawa z każdą kolejną łyżką, przywraca mu smak i zapachy świata. Rano uczniowie prześcigali się w trafnych odpowiedziach. Nie zmarnowali tych dwóch dni bez lekcji. „Wszystko lepsze, byle nie oglądać takiego pana”, pomyślał sarkastycznie. Gdy wykładał im kolejną porcję materiału, na sali panowała zupełna cisza. Może to jego głos niósł jakieś ponure nuty i sprawiał, że tak się obawiali. Raz ktoś szepnął: il Cadavere, i to było całe ich nieposłuszeństwo w ciągu godzin lekcyjnych. Podesta nakazał wnuczce rzeźbiarza Bassagno, by prowadziła gospodarstwo nauczyciela. Godności il grammatico przysługiwała gospodyni, wcześniej jednak o nią podesty nie prosił, gdyż Mònica sama kierowała domem i nie chciała pomocnicy. Dziewczyna szybko wykonywała należącą do niej pracę i znikała jak duch, zostawiając na stole gotowy posiłek i wysprzątaną izbę. Z Zurtano, sąsiedniej wyspy, przypłynął na Orefine sam moroppo, urzędnik stopniem wyższy od podesty. Lorenzo został wezwany do podestii. Moroppo był siwy jak gołąb, nosił się zupełnie na czarno, mówiono na niego don Pasquale Derpu. Starzec siedział w kącie pokoju, spod trój rożnego kapelusza lustrując spojrzeniem przybyłego. Lorenzo czuł się nieswojo pod świdrującym wzrokiem dostojnika. „Nie mogą mi zarzucić lekceważenia obowiązków”, pomyślał. 141
Nikt też o tym nie wspomniał. Lorenzo musiał dokładnie zrelacjonować przebieg swoich wypraw. - Czy możecie, signore Grammatico, nanieść Wyspę Umarłych na mapę laguny? - odezwał się wreszcie chmurny starzec. Lorenzo pochylił się nad pergaminem rozłożonym na biurku podesty. Mapa laguny zawierała wiele wysp o nieznanych mu nazwach, chociaż z pewnością nie obejmowała nawet części jej powierzchni, gdyż na północnym wschodzie nie sięgała do archipelagu Malamocco z miastem o tej samej nazwie, który kończył obszar laguny, jak Lorenzo wykładał to uczniom na lekcjach geografii. Zresztą może Malamocco istniało tylko w baśniach, gdyż po ostatnich modyfikacjach programu materiał o tym mieście mocno zredukowano. Na południowym zachodzie karta pergaminu kończyła się twarzą o wyłupiastych oczach i policzkach wydętych do dmuchania - rozpoznał Bocca del Babón. - W tę stronę, na odległość, jaką można przez jedną noc przebyć, płynąc ze średnim wiatrem. - Lorenzo wskazał ręką gdzieś w powietrze za arkuszem. - Chcę, żebyś mnie tam zawiózł - rzucił moroppo. Zdziwiony Massimo spojrzał na zwierzchnika. - Może spotkałbym syna, który zmarł w zeszłym roku. Z tą myślą przybyłem tutaj, nie po to, by przenosić urząd na Orefine. - Ależ tak, don Pasquale - skwapliwie rzekł podesta. - Nie mogę jeszcze wypłynąć. Muszę wrócić do normalnego wyglądu - powiedział Lorenzo. - Zaczekam.
XVI. Po tygodniu Lorenzo uznał, że mogą wyruszyć. Jego wygląd przestał zwracać uwagę. Bócline zarzekał się, że przyjaciel wygląda znakomicie. Lepszym dowodem było, że od paru dni Chiara już nie uciekała, gdy tylko wydała mu obiad czy wysprzątała izbę. Raz nawet zatrzymała się na dłużej i zjadła razem z nim. 142
O umówionej godzinie Lorenzo podpłynął pod schody podestii. Don Pasquale, odziany w długi czarny płaszcz i trójrożny kapelusz, już czekał na nabrzeżu. Lekko wspierał się na czarnej lasce o srebrzystej główce. Lorenzo podał rękę staremu, by łatwiej mu było zejść z nabrzeża. Dostojnik skorzystał ze wsparcia i zręcznie wskoczył na barkę. Lorenzo odcumował i sztych za sztychem odepchnął łódź od brzegu. Moroppo usiadł na rufie, koło latarni. Gdy wypłynęli poza Signale, wiatr ospale wypełnił żagiel. Lorenzo najpierw kierował się na światełka rybaków. Wkrótce ich minął, gdyż wiatr przybrał na sile. Gwiazdy schowały się za chmurami. Barka gnała pełnym żaglem, Lorenzo usiadł na burcie, by zmniejszyć przechył łodzi. - Szybko dopłyniemy w tym wichrze, signore - powiedział do starca. - Nie jestem pewien. - Pokręcił głową don Pasquale. - Jak odróżnisz światła Strażników od latarń rybaków? - Wcześniej przyjdzie mgła, a świateł, które się za nią pojawią, nie pomyli z niczym innym. Coraz trudniej było utrzymać łódź na kursie. Lorenzo chciał jak najszybciej spotkać Monikę. Barka wdzięcznie cięła fale laguny. Mgła jednak nie nadchodziła. Wreszcie zaczęło zbyt falować - musiał zrefować żagiel, ale i tak żegluga szła szybko i sprawnie. Przynajmniej on tak uważał, wypatrując oczy w ciemności. Jeszcze później zaczęło świtać, mrok się rozrzedził. Mgła nie nadeszła. Gdy stało się na tyle jasno, by dało się określić położenie, Lorenzo ze zdumieniem zauważył, że zbliżają się do Orefine. - Dlaczego...? - wybąkał. - Bubocco zwodził nas przez noc. Niektórzy uważają, że to potrafi. - Don Pasquale wzruszył ramionami jak zmokłe ptaszysko. Nie wyglądał na zdziwionego. - Widocznie każdy musi sam popłynąć na Wyspę Umarłych. Lorenzo nie odezwał się. - Może jestem za stary, żeby zobaczyć syna. - Zapytam o niego podczas następnej wizyty. 143
Tym razem to moroppo się nie odezwał. Na samym cyplu Signale stała Chiara, trzymając w ręku koszyk. Lorenzo przycumował barkę. Chiara weszła na pokład, wspierając się na jego dłoni. - Przechodziłam tu przypadkiem, kiedy wróciłeś - powiedziała, wzruszając ramionami. Jednak nie było to całkiem prawdą, bo zaraz wyciągnęła z koszyka dzbanek z jeszcze ciepłą kawą i poczęstowała filiżanką najpierw dostojnika, potem nauczyciela. Don Pasquale uśmiechnął się porozumiewawczo do urodziwej panny. Chiara odpowiedziała mu niechętnym spojrzeniem dużych ciemnych oczu ocienionych długimi rzęsami. Lorenzo odwiózł starca do podestii, a potem zacumował przy rzadko używanym palino przed swoim domem. - Dopijmy tę kawę na balkonie. Świetnie zaparzona. Gdzieś daleko na horyzoncie czerwona tarcza słońca już do połowy wychynęła spod morskich fal.
XVII. Moroppo odpłynął z Orefine, nie czekając na kolejną wyprawę Lorenzo. Jeśliby spotkał na Wyspie Umarłych młodego Ermane, il grammatico miał złożyć pisemną relację z wyprawy w podestii, a poczta dostarczyłaby ją don Pasquale. Zachowanie moroppo trochę dziwiło, ale mogło być formą wymaganą przez jego funkcję. Z drugiej strony, stary dostojnik wkrótce przechodził w stan spoczynku i wolny od nawału pracy, mógłby się przenieść na maleńką Orefine. A może po prostu starzec chciał uniknąć zatargu z młodym podestą? Don Pasquale przesłał dobre plany małej galery na szesnaście wioseł - nie typowego galeasu, zwykle używanego do rejsów między wyspami. Dostarczono je specjalną przesyłką dla urzędu podestii, a Massimo wręczył projekt Lorenzo. 144
Chata Lorenzo odzyskała dawny wygląd. Chiara posadziła nowe kwiecie w drewnianych gazonach przed oknami. Sierpem przycięła trawę. Zadbała o wygląd sal szkolnych. Podesta wypłacał jej za tę pracę drobne kwoty. Gdy Lorenzo wspomniał Chiarze o planowanej kolejnej wyprawie na Wyspę Umarłych, jej piękna twarz pociemniała. - Dalej przyzywa cię la Catacombara... - mruknęła nadąsana, spuszczając oczy. „Ona jest o mnie zazdrosna?”, pomyślał zdziwiony, patrząc na jej smukłą sylwetkę, gdy Chiara krzątała się przy kuchni. „Taka piękność?” Nie odezwała się więcej. Przygotowała mu koszyk z prowiantem na drogę, zawinęła się szczelnie w haftowaną chustę z frędzlami i zaraz wyszła bez pożegnania. Nawet nie spojrzała na niego. Pogoda na wieczór nie popsuła się. Wygwieżdżone niebo zachęcało do nocnej podróży. Płynąc wolno pod żaglem, co jakiś czas raczył się filiżanką gorącej kawy. Jej zapach przyjemnie odróżniał się od zapachu bryzy. Lorenzo ciepło pomyślał o troskliwości Chiary. Ledwie dopił filiżankę, gdy barka przyśpieszyła i opuściła pobliże latarń rybaków. Wkrótce też nadeszła znajoma mgła, wiatr zaś ucichł. Monotonny rytm wiosła przyzywał wspomnienia. Wreszcie z mroku wyłonił się oczekiwany zarys bladego pasma muru, a nad nim ciemnej czapy drzew. Barka zbliżała się ku bramie Tęczowego Strażnika. Lorenzo nie odgadł, dlaczego trafia akurat ku tej, a nie ku innej bramie. Nie wysiadł z łodzi, lecz zawołał: - Szukam moroppo don Ermane, syna don Pasquale. - Nie ma tu takiego. - Strażnik pokręcił głową. - Nie szukaj go u mnie. Lorenzo powiosłował dalej. Płaskorzeźby zdobiące mur Wyspy Umarłych wydawały się dzisiaj wyjątkowo piękne i jakby inne, niż zapamiętał. A może po prostu odwykł od ich widoku? Nie, dzisiaj sporo czaszek i szkieletów, a między nimi nagie postaci urodziwych olbrzymek. 145
Wydawało się, że Pióroskrzydły Strażnik powitał go jak starego znajomego, bo pomachał mu dłonią, a może tylko strzepnął ją, ponieważ zdrętwiała od długotrwałego trzymania latarni? Lorenzo zacumował i z rulonem pod pachą ruszył przed siebie. - Wolniej! - Strażnik powstrzymał go stalowosilnym ramieniem. - Taak...? - Nie czuj się tu aż tak pewnie. Bądź uważniejszy. To nie jest twoje miejsce - opierzony olbrzym mówił głębokim basem. - Dobrze... panie... - wydusił zaskoczony Lorenzo i poszedł już spokojniej. Mònica czekała niedaleko bramy, jakby chowała się między cyprysami przed wzrokiem Strażnika. - Tu możesz przypłynąć tylko sam - zaczęła z wyrzutem. - Dobrze, że nic wam się nie stało. Bubocco jak szalony wirował tamtej nocy. Bałam się o ciebie. - Zdążyłbym na twoją galerę. - Uśmiechnął się. - Przed tobą jest co innego. Lepiej patrz na serca, które cię otaczają, bo przegapisz swoje szczęście. Nie zrozumiał. - Podesta przesłał ci plany galery. - Podał jej rulon. -To dla was. Skąd moglibyście mieć tutaj dobre projekty? Mònica rozwinęła plan. - Wygląda pięknie. Zaraz tu przyjdzie Gianluca. - Zawołasz go? - Nie muszę. Sam chciał z tobą porozmawiać o galerze. Rzeczywiście, nie poradził sobie z jej planami. - A jest tu don Ermane, syn moroppo don Pasquale? - Nie słyszałam o nim. - Jak spisuje się cykada? - Wypuściłam ją z klatki. Nie mogłam się powstrzymać. - Nauczyła inne ćwierkać? Dalej cicho na tych cyprysach. - Rozejrzał się. - Na wolności umilkła. Ćwierkała tylko w klatce. Może inne cykady przekonały ją, że tutaj ma panować cisza. Pokiwał głową. - Pewnie już zginęła - powiedział. Drogą zbliżał się siwy starzec. 146
- To Gianluca? Przytaknęła. Stary zatrzymał się przy nich. Przetarł łyse ciemię, porośnięte rzadkimi siwymi włosami jak piórka. - Gianluca, popatrz - Mònica zwróciła się do niego - Lorenzo przywiózł nam rysunki galery. Prezent od moroppo don Pasquale Derpu. Sprawdź, czy się przydadzą. Szkutnik rozwinął rulon i oczy mu się zaświeciły. - Piękna - powiedział. - Ja już zapomniałem swojego fachu, ale według tego planu pokieruję robotą. Podziękuj swojemu mężowi, signora Mònica. - On stoi tu obok. - Dziękuję. - Stary pokiwał głową. - Kim ty jesteś, że zdołałeś do nas przypłynąć aż trzykrotnie...? Lorenzo wzruszył ramionami: powtarzać mu, dla kogo tu przybywa? Przecież to oczywiste. Gianluca zainteresował się szkicem: - Ale my chyba trochę zmienimy ten plan... - Zastanowił się. - Będziemy wiosłować al gusto veneto - powiedział. - Wioślarz za wioślarzem. - Nikt tak nie wiosłował żadną galerą. Na planie jest poprawnie: wiosła idą al gusto classico, po dwóch wioślarzy przy każdym. Stary pokręcił głową. - Spróbujemy to zmienić. - Obawiamy się, żeby galera nie zapadła się w ziemi - wyjaśniła Mònica. - Pionowo ułożone wiosła ułatwią odbicie się w powietrze. Lorenzo był przeciwnego zdania. - Zbudujcie ją chociaż tak, by możliwe były oba sposoby wiosłowania. Na wszelki wypadek - powiedział. - Jesteś coraz bledsza - zauważył, gdy już pożegnali szkutnika. - Tak się powinno dziać. Powinnam zacierać się w twoich wspomnieniach. - Uśmiechnęła się bardzo blado, po raz pierwszy, odkąd ją spotkał na Wyspie Umarłych. Lorenzo próbował odpłynąć, jednak prąd czy może słabo wyczuwalny powiew wiatru skierował go ku bramie Czarnego Strażnika. Przybił więc do brzegu, mimo że chmurny olbrzym zawinął swoje światło nietoperzymi skrzydłami i mrocznie spoglądał na przybysza. Dzisiaj trzy pary rogów nad jego czołem tworzyły niemal wieniec. 147
„Nie wiem, czy powinienem tu wysiąść”, zapaliło się w mózgu ostrzegawcze światło. „On jest niebezpieczny”. Skoro jednak woda zaniosła go w to miejsce, Lorenzo wspiął się po śliskich stopniach. Na Wyspie Umarłych ci, z którymi chcesz rozmawiać, jakby już czekali na twoje przybycie. Ledwie Lorenzo zastukał obcasami po białych kamieniach drogi, wśród cyprysów, niemal podbiegła do niego Giulia. Odruchowo odsunął się, wiedząc, że ich ciała nie mogą się zetknąć. Widział jej radość, niezwykłą u mieszkańców tej wyspy, domyślił się zaraz, co ona chce mu zakomunikować. - Odnalazłam swoje serce! - to były jej pierwsze słowa. - Jest tutaj, na swoim miejscu. - Położyła dłoń na piersi. - Cieszę się. - Ale na wszelki wypadek przestałam palić, żeby nie dymiło, póki rana się całkiem nie zabliźni. - Na pewno trudno było je odnaleźć. - Nawet nie. Ten, co mi je wyrwał, był tu całkiem blisko. Paru innych też. Wystarczyło poszukać. On nadal trzymał je w kieszeni. Zaraz poznałam, bo kurtka mu w tym miejscu całkiem przesiąkła krwią. - Oddał je po dobroci? - A co mógł zrobić? - Zachichotała. - Oni już są po pas w ziemi. Takiemu trudno się ruszać. - Zapadają się? - Tak. Dla nich poziom gruntu jest znacznie niżej, ale każda próba poruszenia się wymaga przezwyciężenia oporu, jakby właśnie przepychał się przez ziemię. - Ty też się zapadałaś. - Tylko trochę. Odkąd zaczęłam szukać swojego serca, znów stąpam normalnie. Natchnąłeś mnie nadzieją. Urwała na chwilę, zamyśliła się. Lorenzo też milczał. - Wiesz, kiedy on wyrywał moje serce, kiedy umierałam, stale patrzył na mnie, a ja marzyłam, żeby wydłubać te jego wredne ślepia - powiedziała wreszcie. 148
Spojrzał na nią. - Teraz nie mógłby się obronić. Jego dłonie były głęboko w ziemi. Bez trudu mogłabym to zrobić. Choćby patykiem. - Nie zrobiłaś tego. - Właśnie. Ani trochę tego nie chciałam. Lorenzo uśmiechnął się - Już nie nosisz się na czarno - powiedział. - Zmieniłam to. Pragnę polecieć, ale nikt tutaj nie zbuduje galery. Każdy z nich co dzień stąpa niżej. Gadać z głowami wystającymi z ziemi? - Szukaj tych od Pióroskrzydłego Strażnika. Oni budują galerę. Może wezmą cię ze sobą. - Skoro radzisz, spróbuję do nich trafić. Ale ty nie przychodź już do tych wrót. Czarny Strażnik mógłby cię zatrzymać w zamian za mnie. Kiedy przysłania skrzydłami swoje światło, bywa naprawdę groźny. - To już pójdę. Lorenzo chyłkiem przemknął obok zgarbionej czarnej postaci. Usłyszał za sobą gwałtowny ruch i groźny ryk. Nie odwracając się, zrobił instynktowny unik, odbił od nabrzeża i wskoczył na barkę, aż zakolebała się dziko. Czarny Strażnik za nim nie pobiegł - widać jego funkcja nie pozwalała opuszczać posterunku. Teraz warczał tylko groźnie i szczerzył ostre, długie kły.
XVIII. Po powrocie Lorenzo zdołał jedynie dowlec się do chaty Bócline, by ten sporządził opis jego aktualnego wyglądu. Wezwana przez malarza Chiara nie mogła zabrać Lorenzo od razu: il grammatico był taki słaby, że nie był w stanie nawet pić zupy przez rurkę. Dopiero wieczorem dwóch opłaconych wieśniaków odniosło go do domu na drzwiach. - Nawet już śmierdzisz jak trup - zrzędziła Chiara. - Co się jeszcze z tobą stanie, il grammatico..?. 149
Jego stan poprawiał się wolno. Przez kilka dni Lorenzo nie opuszczał łóżka, jednak wracał do normalnego wyglądu. Chiara nadal patrzyła na niego z przerażeniem. Jej spojrzenie było bardzo wymowne. Odetchnął, gdy znów popatrzyła na niego zwyczajnie. Stało się tak, gdy samodzielnie był w stanie unosić się na łokciach na łóżku. Potrafił już przełknąć łyk ciepłej zupy, przygotowanej przez Chiarę. Ordynowała mu gorące okłady, mówiła, że jest zimny jak zwłoki. Trupi odór ustąpił dzień później. Chiara wyprowadzała go pod rękę, najpierw na balkon, potem, gdy już dał radę zejść po schodach, na ławeczkę przed domem. Lorenzo popijał kawę, dobrzał. Dostrzegł troskliwość jej zabiegów. Gdy kosmyk ciemnobrązowych włosów opadł jej na nos, lekkim dmuchnięciem go przepędzała. Podesta wezwał do siebie Lorenzo. Z jego oględnych wyjaśnień wynikło, że don Ermane został zasztyletowany przez człowieka, którego spadek po rodzicach przechwycił, wykorzystując swoje stanowisko. Często nadużywał pozycji dla własnego bogacenia się. Niegodziwiec był utrapieniem starego ojca. Lorenzo domyślał się, że mógłby znaleźć młodego moroppo jedynie u Czarnego Strażnika, jednak obawiał się tam zbliżyć raz jeszcze, a poza tym nie było gwarancji, że głowa don Ermane nadal wystaje z ziemi. Chiara rozpoczęła dla uczniów lekcje rzeźby. Wcześniej pomagała w warsztacie swojego dziadka i znała się na tym wystarczająco dobrze, by uczyć sztuki w małej szkole na Orefine. Podesta sam to zasugerował. Ujawnił, że jej wiedza była kryterium, na podstawie którego właśnie ją skierował do pomocy w szkole. „Nowe roczniki będą umiały rzeźbić, nie malować”, pomyślał Lorenzo. Postanowił przyjrzeć się lekcji prowadzonej przez Chiarę. Nie musiał się skrywać, wystarczyło, że przystanął na korytarzu - ona mówiła głośno, wyraźnie, przez przymknięte drzwi od sali lekcyjnej słychać było każde jej słowo. Od początku potrafiła zainteresować dzieci zajęciami. Modelowali z gliny żółwia hodowanego w szkolnym terrarium. Nie musiała uciszać nieposłusznych. Jedyne jej strofowanie to zabranianie uczniom mówienia il Cadavere na niego samego. Właściwie mógłby 150
usiąść na ławeczce przed budynkiem szkoły i też by było dobrze słychać. „Może ona specjalnie nie domknęła drzwi?”, pomyślał. Następnym lekcjom prowadzonym przez Chiarę przysłuchiwał się, czekając na swoją kolej, właśnie na tej ławeczce. Wkrótce docenił wiedzę Chiary. W umiejętność rysowania też wprowadzała uczniów nie gorzej niż Mònica. Dzieci wolały lekcje prowadzone przez Chiarę od nudnych wykładów z geografii, biologii czy matematyki prowadzonych przez Lorenzo. Potrafiła nawiązać lepszy kontakt z uczniami, a może po prostu zadecydował kontrast pomiędzy młodą, piękną kobietą a wzbudzającym przestrach il Cadavere.
XIX. Czas od ostatniej wizyty płynął niezauważenie szybko. Kiedy Lorenzo uświadomił sobie, jak dawno był na Wyspie Umarłych, postanowił natychmiast odwiedzić Monikę. Obiecał Chiarze, że wizyta będzie krótka, aby na pewno dało się go potem odratować. Zatroskana odprowadziła go do mariny. Z daleka widział jeszcze jej maleńką sylwetkę stojącą na nabrzeżu. Podróż biegła w zwykłym rytmie. „Zawsze tak samo”, zastanowił się, kiedy mgła zaczęła układać się w pasma. „Czy to jest podróż moich myśli?” Parę sztychów wiosłem. „Nie, gdy nie wolno było dopłynąć, bubocco nas nie dopuścił”, przypomniał sobie po chwili. „To podobieństwo drogi jest jakby drogowskazem na tę wyspę”. Pióroskrzydły Strażnik zwracał mało uwagi na Lorenzo, siedział na chodniku tyłem do przybyłego. Gapił się w głąb bramy, latarnię postawił obok. Lorenzo, przechodząc, pozdrowił go cicho, ale olbrzym nawet nie zareagował, bacznie obserwując, co dzieje się na wyspie. Przy bramie nie spotkał Moniki. Zaniepokoiło go to. Zdążył przyzwyczaić się, że ona zawsze na niego czekała. Ujrzał za to kilka nie znanych mu osób. Zaaferowani, obserwowali coś w głębi. Nie utrudniali mu przejścia, sami zbytnio czymś zaciekawieni. 151
Dojrzał smukły kadłub galery. Zadarta rufa z nadbudówką, pawęż zwieńczona potrójną latarnią, rząd nieco uniesionych wioseł, ostry dziób, któremu Gianluca dodał krótki bukszpryt, jedna latarnia na galionie. Cały kadłub wykonano z drewna, Lorenzo nie zauważył żadnych okuć. Siedząc wzrokiem piękną formę kadłuba, bezbłędne krzywizny, Lorenzo niemal czuł opuszkami palców jasne, polerowane drewno. Gładkie, regularne płaśnie, bez jednego zadziora. Nawet zawiasy oszklonych okien nadbudówki ktoś z wielką precyzją odrobił z drewna. Kilka osób stało na pokładzie nadbudówki, wspierając się o balustradę. Dostrzegł tam purpurową plamę sukni Moniki. Otworzyła okienko latarni i rozpalała knot. Zawołał do niej. Mònica spostrzegła go i pomachała ręką. „Zaczekaj”, zdawała się mówić i kontynuowała swą pracę. Zamknęła okienko latarni i zeszła po trapie do niego. - To już dzisiaj - powiedziała. - Dobrze, że zdążyłeś. Niewyraźnie się uśmiechnął: przecież znalazł się tu dzisiaj przypadkiem. - Udała się ta wasza nawa. Piękna sylwetka i zdobienia. - Niektóre ze zdobień sama projektowałam. Narysowałam tę klęczącą nimfę na pawęży. Podoba ci się? - Świetnie trafione proporcje. - Podziwiał znakomicie oddane kobiece ciało. - Dobra jak ta kariatyda przy bramie. - Ona mi pozowała. - Ciężko ją było rysować od strony lądu, lepiej widoczna jest od strony wody. - Poprosiłam ją, żeby tutaj przyszła. - Mònica wzruszyła ramionami. Nie odezwał się. - Te dwie leżące panny na nadbudówce i obramowania okien, to też moje projekty. Chciałam, żeby ci się spodobało. - Uśmiechnęła się. - A te tańczące morświny...? - Jemu też udzielił się dobry nastrój. Jakoś nie potrafił nie cieszyć się na jej podróż. Na pokład wchodzili kolejni pasażerowie. Niektórzy zajmowali pozycję przy
152
wiosłach, inni krzątali się na pokładzie. Gianluca uwijał się wśród nich. On teraz nadzorował prace, chociaż trudno było uporać się z bałaganem. Brakowało tu oficera. - I morświny, i konie morskie, i te fale. Właściwie wszystkie figury i większość wzorów. - Mònica była uradowana jak nigdy dotąd. Patrzyła, jak piękny okręt sposobi się do rejsu. - Morświny nie mają takich zabawnych dziobków jak delfiny, tylko krótkie pyski. - Ale bawią się najweselej. Poza tym są najmniejsze, a tam było mało miejsca. Teraz on się uśmiechnął. Nagle ktoś nieostrożny uderzył, czy zbyt mocno oparł się na ustawionym pionowo wiośle, a galera uniosła się w powietrze, napinając cumy. - Och! - krzyknęła Mònica. - Oni polecą beze mnie! Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie. Pokazywali sobie, co dzieje się na pokładzie. - Lorenzo, tyle czekałam na tę galerę! - Jej spojrzenie niemal oznaczało: „Zrób coś”. - Też chcę, żebyś nią pofrunęła - powiedział. Dopiero mówiąc to, uświadomił sobie, że właśnie tak myśli. Spojrzała na niego z uśmiechem. - Dobrze. A ty masz wrócić na Orefine... - zawahała się - ...i nie wolno ci przegapić szczęścia, które jest ci jeszcze pisane. Nie zrozumiał. Ktoś z pokładu galery zrzucił trap. Linowa drabinka rozwinęła się, sięgając ziemi. - Ktoś jeszcze powinien wsiąść - powiedział Lorenzo. - Tak... spróbuję. Dziękuję za twoje wizyty. - Mnie też były potrzebne. - Tak. Tobie bardziej - powiedziała i odeszła w stronę trapu. Najpierw ostrożnie obciążyła drabinkę swoim ciężarem, jakby obawiając się, że przez nią galera może zapaść się pod ziemię. Teraz stopień po stopniu wspinała się po szczebelkach. Niewiele ich było: trzydzieści, najwyżej czterdzieści. 153
- Dlaczego oni nie odlecieli bez niej...? - spytał stojącego obok, patrząc na szkarłatną chorągiew sukni żony. - Widać nie mogli odlecieć. Może cumy nie chciały puścić. Nieznajomy wzruszył ramionami. - Sami z siebie przecież nie zrzuciliby trapu. Jak się już unieśli, to pozwolić komu, żeby im popsuł ten lot...? Na pewno byli zmuszeni to zrobić. Nikt inny nie odważył się wspiąć po trapie śladem Moniki. Ona wyszła na pokład nadbudówki, oparła się o balustradę relingu i pomachała mu dłonią. Lorenzo jej odmachał. Jakaś szczupła kobieta w ciemniejszym stroju stanęła obok Moniki. Giulia...? Żałował, że żegna żonę, lecz cieszył się, że galera nie pofrunęła bez niej. Ktoś rzucił cumy. Napięte liny strzeliły jak struny. Kilka osób odskoczyło. Wioślarze zaczęli mieszać powietrze. Paradoksalnie wprawiło to nawę w majestatyczny ruch. Galera wzbijała się w górę. Gdy silniejszy wiatr zaczął ich znosić, opuścili wiosła pionowo w dół, a Gianluca polecił podnieść żagle, oba w barwie nasyconego kraplaku, jak suknia Moniki. „Szybko zrobił się z niego dobry oficer pokładowy”, pomyślał Lorenzo, śledząc wzrokiem małą sylwetkę starego szkutnika, koordynującego wysiłki załogi. Wtem żagle roziskrzyły się srebrzyście, kierując galerę ku pojedynczemu promieniowi światła przenikającemu przez chmury. „Rosa się perli na żaglach?”, pomyślał Lorenzo, podziwiając nawę, która jak cudowny motyl kierowała się ku jasności. Tunel światła wyglądał jak drogowskaz dla podróżnych. Mònica nadal machała do niego. Długo jeszcze widział jej maleńką sylwetkę, choć wcześniej przestał dostrzegać z oddali szkarłat jej sukni. Gdy tonącego w słupie światła, maleńkiego ziarenka, w które przemieniła się frunąca galera, nie dało się wypatrzeć mimo łzawienia oczu, Lorenzo uświadomił sobie, że powinien tę wyspę opuścić jak najszybciej. Czuł, że przyzwolenie na jego pobyt tutaj zostało cofnięte, a każda dalsza chwila spędzona na Wyspie Umarłych mu szkodzi.
154
„Czy naprawdę zataczam się?”, pomyślał, idąc ku bramie. Ścieżka jakby chciała uciec spod nóg. „Nie, to tylko ja próbuję uniknąć zderzenia z mieszkańcami tej wyspy”. Nie miał już pewności, czy to stojący na drodze zmarli, czy to wapienne płyty ścieżki. Wreszcie zobaczył wysoką, nagą ciemnoskórą kobietę, która gięła się jakby w pokłonie. „Ach, to ty”, powiedział do brązowej kariatydy i wsparł dłoń na jej udzie. „Teraz tylko nie spaść po schodkach do wody, bo utonę”. Na zielonym tle niewyraźnie jawił się ciemniejszy kształt. Lorenzo rozpoznał swoją łódź. Nie spróbował na nią wskoczyć. Pochylił się i złapał burtę. Z wysiłkiem przetoczył ciało przez nią i upadł na deski. Jeszcze odcumować. Jakiś czas zbierał siły, wreszcie podniósł się, sięgnął ręką, ściągnął cumę. Odepchnął się wiosłem od stopni. Barka oddaliła się od brzegu. Zaczęła jednak tracić swój pęd. Lorenzo przemógł się i podniósł. Sił starczyło jedynie, by wiosło pchnąć trzy razy. Znowu położył się na dnie. Wiedział, że powinien jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, a nie napędzana barka zwalnia. Dlatego gdy tylko zdołał, znowu spróbował powstać i wiosłować. Zaraz osłabł, jednak łódź gnała już ku Orefine. Ten cykl udało mu się powtórzyć parokrotnie, zanim całkiem nie opadł z sił. Barka po jakimś czasie zatrzymała się i tylko miarowo kołysała na drobnych falach laguny, dźwigając nieprzytomnego Lorenzo.
XX. Nad ranem, gdy mgła rzedła, z mroku wyłonił się ciemny kształt małej łodzi, oświetlonej latarnią. Samotny żeglarz dostrzegł światło dryfującej barki, podpłynął i związał obie łodzie. Następnie przesiadł się do barki nauczyciela. - Ależ cuchniesz - powiedziała cicho Chiara, przytykając usta chusteczką. - Dobrze, że nie widać tych upiornych plam opadowych - powiedziała. - A może ty już masz zielone plamy rozkładowe? -
155
dodała z troską. Okryła go kocem. Jego skóra była zimna. - Lorenzo, daj się uratować - zabrzmiało jak prośba. Nie próbowała go poić gorącą zupą, nadal był nieprzytomny. Wiedziała, że musi jak najszybciej dopłynąć z nim do Orefine, że tylko tam może go ocalić. Przywiązała swoją łódź i wzięła się do wiosłowania. Holowanie drugiej łodzi wymagało wielkiego wysiłku od dziewczyny. Płynęła bardzo powoli. Trupi fetor rozchodzący się od Lorenzo dodatkowo osłabiał: każdy oddech niósł mniej tlenu. Chiara jednak nie ustawała, twardo walczyła, by konwój obu łódek jak najszybciej dotarł do przystani. Wreszcie powiał wiatr. Poprawiło się. Postawiła żagiel, obie łodzie popłynęły same. Świeże powietrze wywiało nieznośny odór. Mogła odpocząć po wiosłowaniu. Nie dopuszczała do siebie myśli, że się spóźni, ani tym bardziej, że już jest spóźniona. Po poprzedniej wizycie też naznaczyło go takim zapachem - to nie mogło mieć znaczenia. Dopłynęła do mariny popołudniem. Musiała zapłacić za przeniesienie ciała Lorenzo do domu na drzwiach pożyczonych z oberży. Niosący go ostentacyjnie zatykali nosy. Nauczyciel wyglądał strasznie. Ciemne plamy opadowe wyraźnie rysowały się na zielonożółtej powierzchni skóry. Trupi smród był nieznośnie silny. Bócline przyszedł i opisał wygląd Lorenzo. Nie potrafił poradzić nic sensownego. Patrzył bezradnie i drapał się nerwowo po policzkach porosłych siwą szczecią. „Przesadził, przesadził z tą swoją tęsknotą”, powiedział wreszcie i zerknął badawczo na Chiarę. Ta zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem. Wezwany lekarz nie potrafił nawet orzec, czy Lorenzo żyje jeszcze, czy też już zmarł. Pozostało więc czuwać przy nim i wymieniać gorące kompresy na nowe. Wydawało się jej, że nie spała przez całą noc, jednak w tym czuwaniu przeskakiwały całe fragmenty rzeczywistości, a wreszcie jak za jednym błyskiem w pokoju zrobiło się jasno. Znów musiała nastąpić jakaś przerwa w istnieniu, bo nagle Bócline siedział na łóżku obok i lekko potrząsał nią, trzymając dłoń na jej ramieniu. 156
- On się zbudził - powiedział Bócline, wskazując dłonią na leżącego. Chiara spojrzała nieprzytomnie, próbując zrozumieć te słowa, a zaraz potem, już obudzona, uśmiechnęła się blado. - Dobrze. Odgrzeję rosół - powiedziała i zebrała się z posłania. Po przesiedzianej nocy bolały ją wszystkie kości. Rozmawiać będą później, teraz pacjent potrzebuje ciepłej strawy. Oczy Lorenzo zerkały spod mokrego kompresu na czole. Były jeszcze pozbawione blasku, ale białka już odzyskały swój kolor. Chiara dostrzegła to. Podsadziła go na poduszce. - Wrócisz z tego - powiedziała, podsuwając mu łyżkę rosołu. Jedz jak najwięcej, nawet jeśli nie masz apetytu. Musisz się rozgrzewać. - Za każdym razem tak go ratujesz? - spytał Bócline. - Dotąd pomagało, teraz też się uda - powiedziała z nadzieją. Ale nie pozwolę mu tam pojechać następny raz. - Zabronisz mu? - Stary uśmiechnął się ironicznie. Odpowiedziała mu nadąsana mina Chiary. - Ja bym posłuchał na jego miejscu - powiedział Bócline. To stwierdzenie nie poprawiło sytuacji, Chiara nie odezwała się, a tylko jej policzki poczerwieniały.
XXI. Lorenzo wrócił do zdrowia. Chiara go uratowała. Tak uważali zarówno Bócline, jak i podesta, któremu Lorenzo zrelacjonował swoją wyprawę. Ucieszyli się, że była to jego ostatnia wyprawa na Wyspę Umarłych, choć najbardziej uradowało to Chiarę. Dziwnego stanu, będącego następstwem pobytu na tej wyspie, nie udało się wyjaśnić. Wygląd i objawy niedwuznacznie pokazywały, że podróżnik ociera się o granice śmierci, a może nawet te granice przekracza. Lorenzo czuł jednak, że te jego odwiedziny u zmarłej żony przydały się im obojgu. Powtarzał słowa Mòniki, że wyprawy „jemu były bardziej potrzebne”. 157
Kiedyś siedzieli przy kawie z Bócline. Zima nadeszła i wiatr miótł drobniutkim śniegiem, więc ławę wniesiono do domu. Przed oknami barka Lorenzo kolebała się na krótkiej fali. Canale Grande był opustoszały, a niektóre fale były tak silne, że czasem łódź uderzała w palino. Podesta pozwolił za darmo cumować na Canale Grande, bo zimą woda na lagunie często była niespokojna. Dzisiaj nikt nie wypłynął na połów. Chiara podała drobne ciasteczka, słodkie i aż gęste od bakalii. Doskonałe do gorzkiej kawy. Wspominali, jak wyglądał Lorenzo, gdy ratowała jego życie ostatnim razem. Bócline stwierdził, iż nie miał wątpliwości, że Lorenzo był wtedy martwy. Chiara nie chciała się zgodzić, może zaskoczona myślą, że przyjdzie jej poślubić byłego trupa. - Nie chce, żeby uczniowie nazywali ją la Cadavera - powiedział Lorenzo. - Obleję cię kawą - pogroziła, trzymając dzbanuszek w dłoniach, chociaż jej oczy mówiły co innego. - Nie nazwą. Ani śladu podobieństwa do Lorenzo - włączył się Bócline. - Nadstaw mankiet. Ciebie też obleję. Zresztą dobrze mu tak, najpierw la Catacombara teraz la Cadavera. - Chiara roześmiała się w głos. - Dobrze mi tak, nie chcę niczego innego. - Lorenzo skinął głową. - Jest wiele rzeczy nierozwiązanych - zmienił temat. - Na przykład wiosłujemy al gusto veneto albo al gusto classico. Słowo veneto jest niejasne - powiedział nagle. - Trzymając wiosła albo pionowo, albo poziomo - wyjaśnił malarz. - Veneto to stare określenie na verticale. - Veneto to inne słowo. Pochodzi od nazwy miasta z bajki. Zresztą nikt z nas nie był nawet w Malamocco, o którym Chiara uczy dzieci w szkole. A czy i to miasto istnieje...? - Do Malamocco można dopłynąć laguną. Trzeba stale kierować się na północny wschód. - Tak stoi w programie szkolnym. Ale czy kto próbował tam dotrzeć? My pływamy wyłącznie do paru najbliższych wysepek, 158
trochę żeglujemy przy połowach. Pływanie na północny wschód nie udaje się, wiatr nie pozwala, wzburzone morze powstrzymuje. - Przecież regularnie przybywają do nas z zaopatrzeniem, ze wszystkim. Straganiarze przywożą warzywa i owoce - włączyła się Chiara. - Ale to oni przywożą nam owoce i warzywa. Nikt z naszych nie może zabrać się z nimi i popłynąć na ich wyspy. - Bo jest przesąd, że wożenie obcych swoją barką sprowadzi nieszczęście. Nikogo nie namówisz, żeby ciebie wziął - powiedział Bócline. - Może to tylko przesąd, a może dla nas opuszczenie naszych wysepek jest niemożliwe - powiedział Lorenzo. - Może masz rację. - Malarz uśmiechnął się. - Ale w zamian za naszą samotność dostaliśmy balsam długich pożegnań - powiedział. - Nikt z tego wcześniej nie korzystał. - Widać nie potrzebowali, albo dopiero ty odkryłeś, że nam to darowano. Fusina- Cortina d'Ampezzo-Krakow, 15 sierpnia-15 września 2005
Redaktor naczelny „Świata komiksu” i działu komiksów dla dzieci w wydawnictwie Egmont, a wcześniej redaktor kwartalnika „Voyager”. Debiutował w 1985 roku opowiadaniem Kukiełki opublikowanym w „Przeglądzie Technicznym”. Wydał cztery powieści (Wybierz swoją śmierć, Krew i kamień, Kolory sztandarów, Schwytany w światła), z których tylko pierwsza nie była nominowana do Nagrody Zajdla, zaś w 1997 roku Kolory sztandarów zostały nią nagrodzone. Jest autorem wielu opowiadań, z których trzy również zdobyły nominację do Nagrody. Autor tworzy głównie science fiction, choć wydał także kilka dobrych tekstów fantasy, w tym zbiór opowiadań dla dzieci zatytułowany Przygody Rycerza Darlana. Nominowane w tym roku opowiadanie Piękna i graf pochodzi z antologii Niech żyje Polska. Hura!.
Imię i nazwisko: Tomasz Kołodziejczak. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1967, Waga (zabobon!). Aktywnie spędzani czas robiąc: rodzina, koszykówka, książki, TVN24, planszówki, komiksy, jedzenie. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: niech będzie komiks: Thorgal, Tytus, Usagi Yojimbo. Polecana książka niefantastyczna: „Odział chorych na raka” Sołżenicyna. Dlaczego czytam fantastykę: lubię obcować z rzeczami zręcznie wymyślonymi i skonstruowanymi - zgrabną teorią naukową, efektywną formułą w arkuszu kalkulacyjnym, dobrym wywodem politycznym, wygodnym krzesłem. W obszarze literatury to właśnie fantastyka umożliwia tworzenie najciekawszych konstruktów, łącząc sztukę, naukę i wyobraźnię.
PIĘKNA I GRAF (Niech żyje Polska. Hura!, tom 1, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
1. Na soggotha najlepszy jest miedziany hak. Długi i wąski, taki żeby wszedł w głąb ciała, przebił jednocześnie oba serca i mózg. Koniecznie poświęcony, żeby soggoth nie mógł się obronić. Najlepiej „Made in Poland”. Tam, na wschodzie, za wielką rzeką robią najlepsze haki. Wszystko tam robią najlepsze. Geograf przywlókł soggotha wczesnym południem, gdy większość ludzi pracowała w polu. Stanął na skrzyżowaniu dróg w środku wsi, między gospodą a wieżą świetlnego telegrafu. Magicznym słowem docisnął swego więźnia do ziemi i gromkim głosem wywołał policjanta, Jana Macieszczaka. Stwór wił się i jęczał, błagał o litość, obiecywał zdradę swych dotychczasowych panów, wierną służbę królowi i hojne nagrody, ale chłopi z Karbuzowa wiedzieli swoje. Ktoś poleciał po sołtysa, żeby wydał prawomocny wyrok. Inny po rzeźnika, bo ten trzymał w domu dobry miedziany hak. Jeszcze ktoś po dzieciaki - żeby wszystko obejrzały sobie dokładnie. Na przyszłość. Ku nauce i przestrodze. Przyszła też i Kręczelewska, matka Jakuba, by popatrzeć na swego syna, który zmienił się w potwora. Poznała go, a jakże, po włosach i bliźnie na policzku po przebytej w dzieciństwie ospie. I chyba tylko po- tym, bo twarz chłopaka zdążyła się już przekształcić 161
w straszliwą maskę. Kobieta zaczęła płakać, coś chyba krzyczała do syna. Nawet zwrócił na nią uwagę, spojrzał w jej stronę, powąchał, rozdymając nozdrza, przewiercił jedynym szklistoczarnym okiem. Zasyczał, wywinął wargi, odsłaniając kły jadowe. Tego nie wytrzymała. Ze szlochem rzuciła się w stronę soggotha i gdyby nie powstrzymały jej silne ręce mężczyzn, pewnie i przypadłaby do niego, chcąc przytulić i pogładzić. A wtedy by ją zabił. W porę przyjaciółki wyprowadziły kobietę z kręgu, kreśląc cały czas na piersiach znaki krzyża, szczęśliwe, że to nie ich dzieci przeszły na służbę barłogów. Geograf nie zwracał uwagi na to zamieszanie i czekał cierpliwie. Wcześniej złamał soggothowi nogi, żeby nie uciekł, i potrzaskał palce u wszystkich rąk, żeby nie mógł złożyć dłońmi żadnych zaklęć. Zaciągnął też niewidzialny arkan na jego głowie, do krwi wpijający się w czaszkę i miażdżący policzki. Geograf ubrany był na zielono - kameleoni mundur, jakiego na co dzień używali polscy komandosi, przykrył elfim płaszczem. Na szyi nosił mały amulet, zawieszony na mitrylowym łańcuszku. W olstrze na prawym udzie mężczyzny tkwił szybkostrzelny peem, przy prawym boku kołysała się zdobiona bursztynem pochwa miecza. Twarz miał młodą, bez zarostu, wręcz dziecięcą. A jednak zmarszczki w kącikach ust, czujne spojrzenie, subtelne wzory elfich tatuaży ochronnych na policzkach sprawiały, że nikt z odrobiną oleju w głowie nie wziąłby tego mężczyzny za nieopierzonego młodzieńca. - Witaj, panie. - Chłopi rozstąpili się, przepuszczając sołtysa. Widzę, że przyprowadziłeś nam zgubę. - Witaj, Jerzy. Dobrze trafiłem? - Geograf mówił cicho i spokojnie, ale gdzieś na dnie każdego wypowiadanego słowa słychać było napięcie i wysiłek. Wszak cały czas kontrolował magię soggotha, neutralizował jej siłę. - Tak, to nasz chłopak, matka go poznała. Straszna, straszna sprawa. Nie wiemy, od kiedy przeszedł na ich stronę, nie wiemy od kiedy jest przekształcony. - Kiedy ostatni raz ktoś od was z nim gadał? 162
- Ze dwa dni temu normalnie chodził po wsi, zboże zbierał. W imię Ojca i Syna, normalnie nam po wsi chodził... - sołtys powtórzył przerażony, jakby teraz dopiero do niego dotarło, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się on sam i cała osada. Kiedy się przeżegnał, soggoth jęknął cicho i szarpnął się. Geograf spojrzał na niego, zacisnął wirtualny arkan, tak że niewidzialne pęto na dobre przecięło oko soggotha. Bryznęła lepka maź, a potwór padł na ziemię nieprzytomny. Jego cztery ręce spazmatycznie drżały, pazurzaste stopy darły stary asfalt. - Przyłapałem go w czasie rytuałów. Chyba zabił kogoś, bo miał ciało. Nikt wam nie zginął we wsi? - Nie, nie ostatnio. Może porwał kogoś z Zagranicza, przecież oni swoich też mordują. - Możliwe, możliwe... - zamyślił się. - No dobra, czasu szkoda. Macie narzędzia? - A jakże, mamy, panie - odpowiedział sołtys, stropił się, zamilkł. Po chwili cichszym, niepewnym głosem dodał: - Ale nie możemy go teraz zabić, panie. Dostaliśmy rozkaz z garnizonu. Wszystkie złapane soggothy trzeba tam żywcem dostarczyć. To może go tylko nakłujesz? Sołtys ostatnie słowa wypowiadał zupełnie już cicho, stropiony spojrzeniem geografa. Rozkaz to rozkaz. Wojsko trzyma komendę na pograniczu, pilnuje dróg, podsyła żywność na przednówek i lekarzy dwa razy do roku. Więc jasne było, że polecenie trzeba spełnić. Tylko czemu to on osobiście miał o tym informować tego strasznego, uzbrojonego, władającego potężną magią człowieka? Człowieka, który prowadząc swobodną rozmowę, cały czas siłą umysłu kontroluje soggotha - bestię, wyrodka, sługę czarnych jegrów. Człowieka - o czym sołtys doskonale wiedział - niespecjalnie lubiącego kontakty z regularną armią. I z wzajemnością. - Panie - kontynuował sołtys - ja już musiałem wydać polecenia. Odruchowo zerknął w górę, za plecy geografa. Mężczyzna też spojrzał za siebie. Na wieży sygnalizacyjnej właśnie zapłonęło małe ognisko i wioskowy policjant rozpoczął nadawanie komunikatu. 163
- Jeśli patrol jest w naszym powiecie, to będą tu jeszcze dzisiaj. Panie, do tego czasu musisz nam utrzymać soggotha, sami nie damy rady.
2. Mały konwój dotarł do stanicy Korniejewo tuż po wschodzie słońca. Ledwie purpurowy blask rozświetlił okolicę, a już zaktywizowały się dzienne systemy obronne bazy. Pierwsze obudziły się szpaki, cały ich rój sfrunął z okolicznych drzew, zakołował nad głowami konnych i pomknął ku stanicy. Kilka minut później orszak minął stojące po obu stronach drogi menhiry. Pomiędzy głazy pierwszy wjechał dowódca żołnierzy, elf w stopniu rotmistrza. W jego śnieżnobiałych włosach zatańczył blask nanokadabr - to brama przeskanowała przybysza i otworzyła się. Potem przejechali przez nią dwaj kawalerzyści, zaprzęg ciągnący wóz z miedzianą, przypominającą trumnę skrzynią, dalej kolejni czterej żołnierze. Na końcu bramę przekroczył piechur, ubrany na zielono mężczyzna. Kiedy znalazł się między menhirami poczuł mrowienie na dłoniach i policzkach. Delikatne, niemal pieszczotliwe, niczym muśnięcia kociej sierści. Odruchowo wyszeptał ochronne zaklęcie, jakbym chciał sprawić, by menhiry na pewno właściwie go zeskanowały. Zbyt często dotykał złych istot i ich ślady na pewno pozostały w jego aurze. Wkrótce zobaczyli pierwsze linie bunkrów i lufy cekaemów, a na ich powitanie z zamaskowanej przydrożnej strażnicy wyszło trzech żołnierzy. Luźno stanęli na środku drogi i poczekali, aż konwój podjedzie bliżej. Ich dowódca zasalutował niedbale rotmistrzowi, ten odpowiedział równie nieregulaminowym gestem. - Cześć, Henryk - powiedział elf, zsuwając się z siodła. - Dobrze widzieć cię znowu! - Witaj, Gardanie! - Dowódca straży uśmiechnął się szeroko. I ja się cieszę, że przyjechałeś! 164
Uścisnęli sobie dłonie, poklepali po ramionach, wymienili kilka uwag o twardych siodłach, o tegorocznej pogodzie i o żarciu w dalekich stanicach (a o wszystkich tych sprawach mieli wspólną opinię, której nie chcieliby słuchać wojskowi rymarze, meteoronomi i intendenci). Potem nieco ściszyli głosy, Henryk zadał kilka krótkich pytań, elf odpowiedział, raz tylko odwracając się w stronę mosiężnej skrzyni i zielonego piechura. Pokiwali głowami, pomruczeli coś jeszcze, znów uścisnęli dłonie. Gardan wspiął się na siodło i orszak ruszył w dalszą drogę. Wkrótce dotarli na centralny plac stanicy Korniejewo. Kwadratowy, wyłożony brukiem dziedziniec otaczały niskie, betonowe budynki. Zachodnią ścianę tworzył front modernromańskiego kościoła, jak przed tysiącleciem zbudowanego tak, by mógł pełnić funkcje i sakralne, i obronne. W małe okna domów wprawiono gęste siatki, mające chronić przed złowadami, a całe ściany pieczołowicie wysprajowano w zabezpieczające motywy. Na dachach usytuowano stanowiska ogniowe, mogące pokryć przedpole stanicy, ale też ostrzeliwać się w czasie ataku z powietrza. Precyzyjnie ustalone wymiary budynków i placu, kąty nachylenia ścian i wielkość okien dobrano zgodnie ze wszelkimi zasadami sztuki wojennego fengszui, tak by tworzyły optymalny czakram defensywny. Według tychże zasad loch zbudowano w północnym budynku i tam właśnie skierował się wóz z miedzianą trumną i przewożonym w środku soggothem. Ochronę transportu przejęli już miejscowi żołnierze, więc Gardan wydał krótkie rozkazy swoim ludziom i rozpuścił ich na kwatery. Sam skierował konia ku stojącemu nieruchomo na środku placu geografowi. - No i popatrz, udało się. Soggoth nie wyrwał się z więzów, nikt nas nie napadł, puszcza nas nie pożarła. Niepotrzebnie się obawiałeś. - Czemu go tu sprowadziłeś, Gardan? On już zakłóca menhipole. Osłabia was. Trzeba go było zabić od razu. Nie czujesz tego? Geograf machnął ręką, jakby chciał zerwać niewidzialną zasłonę. Przez moment ślad jego dłoni zawisł w powietrzu ciemnozieloną smugą, dała się wyczuć delikatna, ale nieprzyjemna woń. 165
Koń elfa parsknął, nerwowo przestąpił z nogi na nogę, podkowy mocno uderzyły o bruk. - Ciii, ciii. - Gardan uspokajająco poklepał wierzchowca po szyi. Pochylił się ku mężczyźnie. -Tak, czuć to nawet tu. - Więc po co? - Takie mamy rozkazy, już ci mówiłem. Mam dostarczyć do twierdzy każdego schwytanego przekształconego człowieka. Jegra, soggotha, wandala. Każdego. I nic więcej ode mnie nie usłyszysz. Idź, odbierz swoją nagrodę i wracaj do lasu, geografie. Tam jest twoje miejsce. - Odbiorę, kiedy będę chciał, i odejdę, jeśli będą miał taką ochotę. Elf nic już na to nie powiedział. Dwukrotnie objechał koniem stojącego w bezruchu człowieka, po czym skierował się do dowództwa garnizonu. Geograf jeszcze chwilę stał na placu, nie przejmując się zaciekawionymi spojrzeniami mijających go ludzi. Teraz musiał odebrać nagrodę i wynająć kwaterę. Wciąż zdawało mu się, że wdycha mdłą, nieprzyjemną woń zakłóconej aury. W jednym z najlepiej chronionych i najbezpieczniejszych miejsc na zachód od Odry wciąż wyczuwał smród barłogów i ich sług. Tak silny, że nie mógł pochodzić od jednego soggotha.
3. Podobno świat się zmienia, wszystko płynie, a entropia pożera rzeczywistość. Jednak są miejsca i byty, które wyłamują się z tych reguł. Bez wątpienia należy do nich stary Urlich Schroeder. Ile kroć Kajetan odwiedzał Korniejewo, stary Bawar zawsze siedział j na tym samym fotelu, przy tym samym stole, w tym samym kącie kantyny, być może nawet nad tym samym kuflem piwa. Urlich był kompletnie łysy, a skórę jego twarzy i czaszki znaczy ły ślady dawnych przygód - szramy, blizny po przypaleniach, 166
zneutralizowane bojowe tatuaże. Urlich dawno temu, jako podrostek, walczył w Grenzschutzu, bawarskiej partyzantce, która dość długo - jeszcze kilka lat po inwazji - stawiała opór barłogom. W końcu najeźdźcy spacyfikowali cały kraj, wytłukli lub zagarnęli w jegry niedobitki partyzantów. Na wschód przedarły się pojedyncze osoby, przynosząc dużo cennych informacji i chęć do dalszej walki. Urlich służył potem w polskim zwiadzie. Kiedy skończył służbę, nie chciał przenieść się do Warszawy. Został na granicy, tak blisko rodzinnego kraju, jak to tylko było możliwe. Tkwił przy tym swoim stole niczym kamień na granicy dwóch pól - oblepiony błotem, zarośnięty trawą, ale twardo i jednoznacznie wytyczający granicę między dwoma dziedzinami. Od kamienia różniło go to tylko, że bardzo lubił mówić. Posługiwał się płynną polszczyzną, bez śladu obcego akcentu. - Chcesz tu dłużej zostać, Kajetan? - Nie, tak naprawdę wędrowałem do Gorzowa. Muszę zdać relację z mojej ostatniej podróży, przekazać dane. Przez przypadek natknąłem się na tego soggotha, no a skoro go upolowałem, to należy mi się nagroda? Odsapnę dzień, dwa i ruszam dalej. - Przydałbyś się tutaj, do obrony. - Wiesz dobrze, że mam co innego do zrobienia. Zamilkli, przez chwilę delektując się gorzkim smakiem piwa. Siedzieli w kącie sali, Kajetan lekko wychylił swoje krzesło, plecami oparł się o betonową ścianę, wyciągnął nogi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował innych gości kantyny: żołnierzy, mieszkańców okolicznych osad, kupców, inżynierów geomancyjnych. Wojskowych wydawało się być więcej niż ostatnio, a cywilów mniej. To zaś oznaczało, że szerzy się niepokój, że wieśniacy boją się podróżować, a armia szykuje do walki. Kajetan postanowił się tym nie przejmować, o tak, ten wieczór relaksu należał mu się, po wielotygodniowej tułaczce po ziemiach, których nie ma na żadnych mapach, po przedzieraniu się przez umagicznione zaodrzańskie lasy, po walce z soggothem i wreszcie - konieczności wspólnej podróży z Gardanem, aroganckim elfem. Kajetan się luzował. 167
Urlich przeciwnie, siedział przygrabiony nad stołem, ściskając kufel swymi wielkimi łapami, tak że naczynie ledwo było widać spomiędzy palców. Wydawało się, że w każdej chwili gotów jest się sprężyć, poderwać, wyciągnąć z pochwy miecz i ruszyć do boju. W czym nie przeszkodziłby mu fakt, że zamiast nóg miał dwa kikuty odcięte powyżej kolan. - Co u ojca? - spytał Urlich, kiedy najwyraźniej uznał, że milczenie trwało już dostatecznie długo. - Prędzej ciebie mógłbym o to zapytać. Chodziłem poza Horyzontem, żadnej łączności. Jak dojdę do Gorzowa, to się z nim skontaktuję. Kiedy ruszałem, jego chorągwie szły na wschód. - Tam się uspokoiło, na szczęście. Finowie dobrze się spisali. - A tu? - Kajetan pokręcił głową, omiatając wzrokiem kantynę, a w rzeczywistości gestem tym oznaczając w ten sposób i samo Korniejewo, i wszystkie okoliczne ziemie. - Co tu się tak naprawdę dzieje? - Ruch, duży ruch, mamy więcej wojska, sporo elfów się pojawiło. Łowcy potworów poszli w puszczę, były duże obławy. Mają do tego specjalną formację teraz. Przysłali też sporo obeliksów, słyszałem, że stawiają menhiry równolegle w kilku powiatach. No i chwytają potwory. Zakazali zabijać, tylko łapią i wysyłają na wschód. Tu, na miejscu też trzymają kilka. Jest ruch. - Jegrzy podchodzą blisko? - Nie, to raczej w Polsce się zaczęło. Wraz marcem przyszły znaki. Pierwsza burza wiosenna nad Warszawą trwała równo trzynaście godzin, a w tęczy, która potem się pojawiła, podobno brakowało czerwonego koloru. Różnie ten znak interpretowano. Jedni mówili, że to zapowiedź końca wojny i przelewu krwi. Inni zaś odwrotnie, przepowiadali, że to wróży klęskę, bo wszak czerwony kolor występuje i na polskiej fladze, i w godle. Inny znak przyszedł z północy, wiosenny sztorm wyrzucił na gdyński brzeg gigantycznego kaszalota, w którego brzuchu znaleziono wrak okrętu podwodnego ORP „Orzeł”. Wiesz, zaginionego w boju ponad sto lat wcześniej. Urlich zawahał się na chwilę. - To była wojna z Niemcami. Potem, oczywiście, holowizyjni eksperci udowadniali, że nie ma w tym nic 168
dziwnego, że stwory tej wielkości rodzą się teraz w głębinach oceanu i że nic już nie blokuje im drogi do Zatoki Bałtyckiej. Kiedy taki kaszalot zbliży się zanadto do którejś z naszych pływających fortec, może się nieźle nałykać otaczającej ją ochronnej patriosfery. Zazwyczaj wtedy po prostu atakuje porty wroga, ale czasem rozpoczyna mistyczne poszukiwania. No i tym razem odnalazł ORP „Orzeł” i dusze pięćdziesięciu czterech marynarzy. Ale... eksperci gadają swoje, a ludzie i tak twierdzą, że odszukanie statku-legendy musi coś oznaczać. - A armia przyznała rację plotkom, a nie ekspertyzom i wzmacnia granice. - Ano właśnie. Tylko się boję, że to czarnych sprowokuje. Obeliksy jeszcze dostatecznie nie zabezpieczyli okolicy. To wciąż nie jest nasze terytorium. Jeśli barłogi uderzą dużą siłą, to wedrą się do marchii i podejdą pod samo Korniejewo. - Nigdy się ich nie bałeś, Urlich. Przez lata tłukłeś ich bez chwili wahania. - Bo przez lata nie miałem nic do stracenia. Zabrali mój hamat, moich bliskich, wszystko. Przemienili w czarną otchłań, w mrok. - A teraz? - A teraz? Teraz.... - Urlich zawahał się. - Uświadomiłem to sobie ostatnio. Mam nowy dom. Mam nowych bliskich. Innych niż tamci... tamtych nic nie zastąpi... ale są, istnieją... żyję wśród nich, choć - jak pewnie wiesz - większość tutejszych się mnie trochę boi. Tak jak i ciebie. Nie martwię się o swoje życie, ale nie chcę drugi raz patrzeć na zagładę hajmatu. Nie chcę. - Jednym haustem dopił piwo. Pochylił się i zaczął dopinać protezy do kikutów nóg. - Chodź, pokażesz mi, co ciekawego znalazłeś w obcych krajach. - Wiesz, że nie mogę. Urlich chwilę mocował się z opornymi paskami, wpinał kable protez w tkwiące w boku ud gniazda czipowe. Zasapał się przy tym nieco. - Szajse! Muszę w końcu wymienić ten sprzęt. - Narzekasz na niego za każdym razem, gdy się widzimy. I nie wymieniasz. 169
- Bo się z nim, jak by to powiedzieć...? zżyłem. Ufff... No dobra, chodźmy. - Wiesz, że nie mogę pokazywać ci żadnych zebranych za Horyzontem materiałów. Urlich podniósł się z krzesła. I dawniej był wysoki, ale protezy dodały mu dwadzieścia centymetrów. Kiedy się wyprostował, przestrzeń nagle zrobiła się wypełniona i zajęta - niczym zagracony pudłami strych. Przygiął kolana, kilka razy przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, sprawdzając kontrolę nad protezami. W milczeniu ruszył w stronę drzwi. Szerokie, czteropalczaste stopy przypominały łapy drapieżnego ptaka, choć pazury były schowane. Wypolerowane i lśniące, ciężko uderzały o podłogę. Ostatnie dziesięć lat swej służby Urlich spędził w lesie już z tymi protezami i zabił nimi wielu przeciwników. Kajetan ruszył za Bawarem. Kiedy wyszli z kantyny, ogarnął ich przyjemny chłód lipcowego wieczoru. W stanicy panował spory ruch. Na centralny plac wjeżdżały wojskowe pojazdy, przemykali przez niego jeźdźcy na koniach, spacerowało wielu pieszych. - Gdzie nocujesz? - Jak zwykle, w kwaterze wojskowej. - No to chodźmy. - Urlich ruszył szybkim krokiem. - Urlich, wiesz, że nie mogę udostępniać ci żadnych zebranych danych. Olbrzym zatrzymał się, odwrócił do Kajetana. - Nie musisz mi niczego udostępniać. Opowiesz mi, po prostu mi opowiesz. Jak tam teraz jest? Bo byłeś też w Niemczech, prawda? Kajetan już miał odpowiedzieć, gdy nagle zobaczył coś, co wstrzymało jego słowa. Z bocznej uliczki na plac wyszedł mały oddział. Czterech rosłych elfów otaczało drobną postać. Żołnierze ubrani byli według rytu, którego Kajetan jeszcze nigdy nie widział. Mieli hełmy z białego metalu szczelnie okrywające głowy, śnieżnobiałe mundury i rękawice, płaszcze, spod których wystawały czarne pochwy mieczy. Na plecach nieśli tarcze, również jaskrawobiałe, a na nich - zamiast rodowych znaków - umieszczony był czarny Run 170
Gromu, najsilniejszy antymagiczny znak obronny, jaki znał Kajetan. Używano go w czasie bitew z barłogami, jedynie w krótkich chwilach, gdy trzeba było posłużyć się największymi mocami, bo utrzymanie tego runu i korzystanie z niego wyczerpywało siły największych wojowników. Ci tutaj zaś nieśli go po prostu na swoich tarczach niczym zwykły znak herbowy. Pomiędzy żołnierzami szła jeszcze dziwniejsza postać. Wydawała się przy nich drobna i krucha, delikatna niczym dziecko ze szkła. Elfka o półprzymkniętych oczach, wąskich ustach, delikatnych, niemal przezroczystych nozdrzach, długich, siwych włosach opadających na kark. Też ubrana była w biały mundur o żeńskim kroju, na dłoniach miała rękawiczki z mitrylowej koronki, sięgająca bioder peleryna ochraniała jej plecy. I na tej pelerynie wyhaftowano Run Gromu, tyle że kilkakrotnie większy niż na tarczach rycerzy. Kobieta czuła jego ciężar, szła lekko przygarbiona, stawiała stopy ostrożnie, jakby obawiała się, że trafi na jakąś podziemną pułapkę, zapadającą się pod jej ciężarem - a bardziej nawet - pod ciężarem dźwiganego na plecach znaku. Mijani przechodnie rozstępowali się na widok białej grupy, tak ludzie, jak i elfy, ci drudzy pochylali jeszcze głowy w wyrazie szacunku, w którym Kajetan dostrzegł też coś, co początkowo wydawało mu się niemożliwe - lęk. Kajetan i Urlich również ustąpili z drogi, a wtedy na moment elfka podniosła głowę i otworzyła szerzej oczy. Spojrzała na Kajetana, najpierw na jego pierś, powoli przeniosła wzrok wyżej, na twarz. Miała biało-błękitne tęczówki, niczym rozpalone lipcowe niebo, a źrenice duże i smoliście czarne. Kajetan położył dłoń na wiszącym na szyi Kluczu, który ściągnął nań uwagę dziwnej elfki. A potem bezwiednie, wciąż patrząc jej w oczy, pochylił głowę w geście szacunku. Trwało to może dwie sekundy, wreszcie pochód minął ich, elfka odwróciła wzrok, znów wbiła spojrzenie w ziemię. - Idą do lochów - przerwał milczenie Urlich. - Będzie pracować, a to znaczy, że dziś w nocy wielu ludziom w Korniejewie przyśnią się koszmary. 171
- Kim ona jest? - Nie wiesz? Nie dziwię się. Znam elfy od sześćdziesięciu lat, a też nie miałem pojęcia o istnieniu takich. Ona jest katem. Torturuje potwory i wydobywa z nich informacje.
4. Cały następny dzień zszedł Kajetanowi na załatwianiu formalności związanych z odbiorem nagrody i porządkowaniu przywiezionych z wyprawy znalezisk. Kilka co delikatniejszych artefaktów musiał porządniej zabezpieczyć przed destrukcyjnym działaniem bojowych nanokadabr krążących wokół stanicy. Pochodziły z pozahoryzontalnych krain i nie wiadomo było, jak się zachowają w tej rzeczywistości. Amulety, małe rzeźby, zwoje ksiąg spisanych w obcych językach, parę malowanych miniatur - właśnie z takich ułamków i świadectw służby geograficzne próbowały złożyć obraz światów za Horyzontem. Ale nie tylko. Kajetan zrzucił na mocniejszy komputer i zbekapował zapisy kamer, aparatury meteorologicznej, sond biologicznych i chemicznych, wreszcie najważniejszych: krokomierzy i dżipiesów. Superkomputery w Warszawie dostaną nową porcję danych i spróbują je wtłoczyć w już istniejącą matrycę wciąż się zmieniającej geografii strefy przyhoryzontalnej - wielkiego terytorium pomiędzy Odrą a rzeką, która kiedyś była Łabą. Ziemi, na której trzydzieści lat wcześnie rozegrało się ostatnie wielkie starcie między barłogami i elfio-ludzką armią, a która dziś stanowiła granicę między władztwem czarnych a Królestwem Polskim. Barierę zmiennej geografii, wrót prowadzących do nowych światów, pułapek uginających przestrzeń i czas. Świata poza Horyzontem - nie dającego się badać z orbity ani z powietrza. Eksploracją tej przestrzeni zajmowali się geografowie podróżnicy, tacy jak Kajetan. Po odpaleniu komputerów mógł spokojnie zająć się innymi znaleziskami. Próbki roślin i nasion porozdzielał do hermetycznych 172
pojemników. Zeskanował ręczne zapiski i zgrał dźwięki z dyktafonu, na który udało mu się nagrać kilka próbek mowy, odgłosy przyrody, a także i własne komentarze. Po południu zajął się przeglądem broni i doładował w końcu kartę kredytową nagrodą za soggotha. Sprawdził też, że w ciągu najbliższego tygodnia do Gorzowa nie rusza żaden kupiecki konwój, z którym mógłby się zabrać, a z wojskiem nie chciał podróżować. Musiał zatem pożyczyć konia, ale z tym nie było żadnego problemu. Z wojskowych stajni bez problemu wybrał sześcioletniego smukłego wielkopolaka. Siwka, co rzadko się spotyka. Ciekawskiego i nader łasego - jak obwieścił koniuszy - na cukier. Po prawdzie wierzchowca oddawał niechętnie, gdyż ostatnio wokół Korniejewa trwał duży ruch, więc konie potrzebne były dla zwiadowców i gońców, ale glejty, którymi dysponował Kajetan, nie pozostawiały wątpliwości. Geograf pracował dla samego hetmana koronnego i miał prawo korzystać z nieograniczonej pomocy armii i służb cywilnych Królestwa. Wieczorem jeszcze raz sprawdził wszystkie pakunki i wziął długą kąpiel (czekały go cztery dni w siodle). Potem, popijając piwo, obejrzał skróty kilku serwisów informacyjnych, z których najświeższy pochodził sprzed dwóch tygodni. Nastawił budzik na czwartą rano i poszedł spać. Tak jak planował, obudził się przed świtem. Ale ze snu wyrwał go nie terkoczący dźwięk budzika, a mocny, rytmiczny sygnał wojskowej trąbki sygnałowej. Garnizon Korniejewo został zaatakowany.
*** Kajetan wybiegł z budynku, jeszcze dopinając pas z mieczem i kaburą peemu. Nie musiał zgłaszać gotowości bojowej w dowództwie fortu - ważniejsza była ochrona znalezisk - chciał zorientować się, co się dzieje. Niebo było ciemne, chmury przesłaniały księżyc i gwiazdy. W ten mrok, niczym w czarny kożuch przykrywający stanicę i otaczający ją las, wbijały się teraz snopy jaskrawego światła z rozmieszczonych na wieżach reflektorów. Szperacze przeszukiwały niebo, 173
kładły się niżej, by oświetlić teren wokół fortu, a czasem i sam fort. W kolumnach magicznego, białego światła wypalały się co chwila różnobarwne iskierki nanokadabr, a na granicy między blaskiem i ciemnością plotły się błyski wyładowań. Wewnątrz kolumn gęstniały też niewyraźne początkowo kształty bojowych świetlików, które co chwila wystrzeliwały w ciemność, szukając celu. Trąbki wciąż grały pobudkę, ale szybko ich dźwięki zmieniły się, skomplikowały, połączyły w melodię. To trębacze zapletli ochronną muzykę, stawiając wokół fortu kolejne bariery obronne. Komputery zaczęły włączać światła w niektórych budynkach osady, a wygaszać w innych, tak by rozświetlone okna tworzyły silne magiczne znaki, widoczne z daleka i już z dużej odległości blokujące drogę napastnikom. W oddali zaterkotały pierwsze karabiny. Grzmotnęły granatniki. Kajetan chwilę jeszcze postał na progu domu, zbierając te wszystkie sygnały i automatycznie wyszeptując mantry bojowe. Znów podniósł wzrok na niebo. Tak, było czarne, lecz na północnym zachodzie panował zdecydowanie gęstszy mrok. Chmura czarnego atramentu, obejmująca niemal jedną trzecią nieboskłonu, płynęła powoli ku Korniejewu, znacząc ślad marszu wojska barłogów. Zerkając co chwila na chmurę, ruszył szybkim krokiem w stronę budynku dowództwa. Tam w skarbcu przechowywano jego znaleziska i tam właśnie musiał się stawić, by móc je ochraniać. Po drodze minął wiele osób, najczęściej biegnących i uzbrojonych. Byli wśród nich i żołnierze podążający na swoje miejsca zbiórki, i cywile, na czas ataku przyporządkowywani do różnego rodzaju służb pomocniczych. Kiedy wyszedł na główny plac, usłyszał jeszcze stukot podkutych kopyt i zobaczył tył kłusującego ku bramie głównej półszwadronu ułanów. Kałkany, okrągłe tarcze, które nosili na plecach, i proporczyki wieńczące ich lance lśniły pomarańczowo. Z dachu dowództwa podnosił się właśnie helikopter, przez plac przebiegał kolejny oddział żołnierzy i jechała karetka. 174
Palba stawała się coraz intensywniejsza, zlewając się w jednostajny, miarowy terkot, przerywany czasem wybuchem granatów lub armatnich pocisków. Trębacze umilkli, wypełniwszy swe zadanie - utworzyli wokół fortu oktawową barierę defensywną. Teraz odezwał się kościelny dzwon, miarowym biciem wtłaczając w nią moc. Gwałtowny błysk przeciął niebo - to pierwszy z reflektorów trafił w czarną chmurę. Zakotłowało się, atramentowy kożuch ugiął się, rozstąpił. Sięgnął go kolejny świetlny promień, z którego wystrzelił także rój bojowych świetlików, zajadle atakujących i pożerających pole siły wroga. Magiczna chmura miała wszak dawać ochronę i moc idącym pod nią jegrskim oddziałom. Jeśli zostanie zniszczona bądź osłabiona, łatwiej będzie walczyć z agresorami. Dlatego kolejne reflektory wbijały się w nią, przecinały, wysyłały bojowe świetliki o różnych wzorach i mocy. Ale i chmura płodziła swoich obrońców płaskie, nietoperzowe kształty płanetników ciemniejszych jeszcze niż czerń, która ich zrodziła. Rzucały się na świetliki, wchłaniały je, czasem ginęły przy tym przepalane w nicość. Inne spływały z nieba ku walczącym żołnierzom, a następne kierowały się ku fortowi, po drodze formując się, zmieniając, przyjmując coraz wyraźniejsze i różnorodne formy. Tłukła w nie artyleria naziemna i magiczne światło szperaczy, wreszcie w polu walki pojawił się i helikopter z jarzącą się na burcie biało-czerwona szachownicą. Kajetan dotarł wreszcie do bunkra kwatery głównej. Od razu widać było, że jest to najważniejszy obiekt w całej stanicy. Komendanturę otaczał roślinny strażopłot, gęsty, czarnozielony i śmiertelny dla intruzów, z jednym tylko przejściem, pilnowanym teraz przez czwórkę strażników. Kilku innych, podzielonych na dwuosobowe patrole, nieustająco krążyło wokół ogrodzenia. Na dachu dowództwa stały wielofazowe szperacze różnej wielkości. Non stop przeczesywały niebo, tworząc nad kwaterą ochronny strop ze światła i wirujących świetlików. Pomiędzy nimi przemykały też ciemne sylwetki bojowych ptaków. Przy rozstawionych w rogach kwatery głównej działkach krzątali się artylerzyści. 175
Kajetan stanął przed strzegącymi bramy żołnierzami. - Oto mój znak. - Dotknął zawieszonego na szyi Klucza. Dowódca warty chyba był nowy w Korniejewie, bo nie rozpoznał Kajetana. Zgodnie z procedurą uaktywnił swój strażniczy pierścień i przeskanował sylwetkę przybysza. Geograf cierpliwie czekał, aż skaner zbierze jego indywidualną aurę. Pierścień zalśnił na zielono. - Dostęp uprawniony - potwierdził strażnik, cofając się pół kroku i dając Kajetanowi przejście. Gałęzie rozstąpiły się, otwierając bramę, i Kajetan ruszył w stronę dowództwa garnizonu Korniejewo. Próbował znów spojrzeć na niebo, ale ściany budynku z jednej, a strażopłot z drugiej strony zasłaniały widok. Tylko z wciąż gęstniejącego huku eksplozji można było się domyślić, że atak nie słabnie i zbliża się do stanicy. Nagle mężczyzna zatrzymał się. Poczuł ból. Lekki, pełgający, niemal na granicy wyczucia. Przez chwilę myślał, że to barłogom udało się przełamać bariery ochronne fortu i zaatakować obrońców. Ten pierwszy ślad bólu byłby wtedy tylko zapowiedzią cierpienia, jakie miałoby za chwilę spaść na ludzi i elfy, zmuszając ofiary do wycia, szarpania własnych ciał, szaleństwa i samobójstwa. Tak właśnie stałoby się, gdyby czarna chmura przedarła się nad osadę i opadła na ziemię w postaci atramentowej, zimnej rosy. Gdyby zrzucony przez nią deszcz złowadów wymył powietrze z ochronnych nanokadabr, tak jak zwykły deszcz zabiera ze sobą roślinne pyłki. Gdyby mroczne krople przepaliły ludzką skórę, a ich aura - ludzkie umysły. Wtedy Korniejewo by padło, a ci obrońcy, którzy przeżyli, zostaliby zamienieni w niewolników. Na szczęście ćmiący ból, który poczuł Kajetan, nie był pierwszym sygnałem klęski. Nie. Jego źródło mieściło się wewnątrz Korniejewa, blisko miejsca, w którym znajdował się mężczyzna. Obok komendantury stał mniejszy obiekt, bunkier niemal całkowicie zagrzebany w ziemi. Kajetan wiedział, że to specjalny budynek, magicznie wygłuszony, którego ściany stanowiły skomplikowaną konstrukcję z betonu, stali, mitrylu i drewna głogu. Bunkier 176
wykorzystywany był do przechowywania szczególnie cennych artefaktów, zawierania najmocniejszych umów i prowadzenia najtajniejszych narad. A teraz, pomimo metrów betonu i mikrometrów metalu elfów, sączyła się zeń magia. I cierpienie - ćmiące niczym ból zęba, ale rozlewające się po całym organizmie. Wejścia do bunkra pilnowali kolejni strażnicy, tym razem dwóch elfów z dziwnej, biało umundurowanej formacji, którą widział w ciągu dnia. Zagrodzili Kajetanowi drogę, lecz niemal natychmiast zorientowali się, kim jest. Pochylili głowy z szacunkiem. Odwzajemnił ukłon i wąskimi, betonowymi schodkami zszedł do drzwi bunkra. Otworzył je, mamrocząc mantry uśmierzające, nie przewidział jednak siły uderzania. Zabolało mocniej, a w nozdrza wdarł się gnilny smród. Kajetan poczuł gwałtowny, adrenalinowy impuls. Tam w środku było coś złego, bardzo złego i na dodatek obdarzonego potężną mocą. Bardzo, bardzo groźnego. I wtedy wyczuł coś jeszcze, ledwie ślad pięknego zapachu, trop woni niosącej radość i szczęście. Szybko wszedł do środka, zatrzasnął drzwi, stanął przed kolejnymi, a potem jeszcze przed następnymi. Przedarcie się przez śluzy zajęło mu sporo czasu, ale rozumiał, dlaczego zbudowano ich aż tyle. Miały chronić tych w bunkrze przed światem zewnętrznym. I świat zewnętrzny przed tym, co czasem w tym bunkrze przechowywano. Tak jak teraz. Ruszył wąskim, słabo oświetlonym korytarzem. Na jego ścianach dostrzegł ochronne płaskorzeźby i graffiti, kilka krucyfiksów, a po chwili zorientował się, że każdy jego krok śledzi umieszczona pod sufitem kamera. Korytarz opadał, za kolejnym drzwiami przekształcał się w wąską galeryjkę otaczającą dużą halę, wypełniającą zapewne większą część bunkra. Podłoga sali znajdowała się jakieś osiem metrów niżej, a strop - tuż nad głową Kajetana. Wciąż szepcząc ochronne mantry - bez nich pewnie już by wył z bólu - zatrzymał się na krawędzi galeryjki i oparł o ochronny płot z metalowych prętów, pomalowanych w biało-czerwone pasy. Spojrzał w dół. 177
Najpierw zobaczył stwora. Czarny kształt miotał się w niewidzialnej klatce stojącej w samym centrum bunkra. Ściany więzienia były przezroczyste, uformowane z magii i eteru. Czasem tylko, gdy potwór uderzył w nie szczególnie mocno, wydawało się, że można dostrzec w powietrzu równe pętle biało-czerwonego drutu, otaczającego potwora niczym gigantyczna cewka. Na górze i na dole odchodziły od niej dwa kable, zbiegające się w pudle urządzenia już jak najbardziej widzialnego - szafy pełnej pulsujących świateł, wskaźników, eteralnych komutatorów i bezpieczników. To był silnik generujący moc do niewidzialnej cewki wytwarzającej magiczne pole i więżącej potwora. Wyglądał niczym żywy, poruszający się kłąb żył i tętnic, odtwarzający pokrój ludzkiego ciała i sylwetki, ale niewypełniony mięsem. Tylko w miejscu oczu pulsowały grona światłoczułych soczewek, a zbudowane z linii i rurek ręce były dziwnie długie. Potwór giął się, zwijał, uderzał w ściany cewki eteralnej, wciąż się przekształcając, zmieniając proporcje, siejąc wokół czarnymi i srebrnymi fagami zarazy, bólu i straty. Z potężnego ciała odarła go eteralna maszyna więzienna, ale mocy nikt i nic nie mogło mu zabrać - co najwyżej uwięzić razem z nim. Lecz część z impulsów wyciekała z klatki, były tak silne i żywotne, że przesączały się nawet poza granicę bunkra. Uwięziony stwór nie był przekształconym człowiekiem - jegrem, wandalem czy wampirem. Nie, to był graf, sługa barłogów, który przybył na Ziemię z tamtego, czarnego świata. „Wyobraź sobie myśli i odczucia człowieka” - powiedział kiedyś Kajetanowi jego przybrany ojciec - „który torturuje dziecko i któremu to sprawia radość. Wiem, że to dla ciebie trudne... Ale pomyśl, bo przecież sobie czegoś takiego nie sposób wyobrazić, tak, pomyśl o człowieku, który zadaje ból bezbronnej istocie i czerpie z tego przyjemność. O tej obrzydliwej, okrutnej chwili, w której zaspokaja swoje wynaturzone pragnienia. Graf tak myśli zawsze, to obrzydlistwo non stop wypełnia jego jaźń i jest rozsiewane na umysły ludzi. Od tego można oszaleć. Dlatego nigdy, powtarzam - nigdy! - nie zbliżaj się do grafa bez przygotowania, bez wsparcia, bez zaufanej osoby”. 178
Przepraszam cię, ojcze, ale muszę to zrobić teraz! Naprzeciwko klatki z grafem, na wąskim i chyba niezbyt wygodny krześle siedziała elfka, ta sama, którą Kajetan widział wcześniej z eskortą. Biały płaszcz zarzuciła na ramiona, nogi skrzyżowała po turecku, dłonie wsparła o kolana. Wpatrywała się w potwora, czasem podrywała ramiona, kreśliła w powietrzu dziwne znaki. Kajetan dopiero po chwili zorientował się, że wygląda to tak, jakby elfka głaskała, przytulała i pieściła grafa. Stwór musiał odbierać te gesty, paliły go chyba niczym święcona woda, bo szarpał się, walił w ściany klatki, pluł fagami. Kobieta powiedziała coś do potwora. Kajetan wytężył słuch, lecz nie zdołał zrozumieć ani słowa. Za to graf usłyszał na pewno - zaczął się wić, przekształcać, raz po raz emitować fale bólu i pragnienie straszliwego zaspokojenia. Wyglądał groźnie i obrzydliwie jednocześnie, ale najgorsze myśli słał wprost w umysły patrzących nań ludzi. Kajetan wyjął z kieszeni bloczek samoprzylepnych zaklęć. Oderwał jedną żółtą karteczkę, przykleił sobie do piersi. Natłok płynącego od grafa zgiełku i bólu zmalał. Teraz Kajetan usłyszał wyraźnie, co elfka mówi do potwora. Jak opowiada o swojej miłości. Jak czule szepcze do niego. Jak żali się nad nim i mu współczuje. - Mów, mów - powtarza. - Już nie będziesz cierpiał. Mów, mów, kochany. Nagle przerywa. Podnosi głowę, przesuwa wzrok po ścianach, bunkra, galeryjce, wreszcie natrafia na Kajetana. Przez chwilę patrzy wprost na niego, ale jej spojrzenie biegnie gdzieś dalej, poza ścianę bunkra, poza Korniejewo, poza czas i przestrzeń. W oczach, błękitnych jak lipcowe niebo, ma łzy. I miłość. Kajetan znów czuje ból i obrzydzenie. Wycofuje się z tego dziwnego i strasznego miejsca, powoli, tyłem, krok po kroku. Już nie widzi kobiety, już ma za plecami chłód drzwi, już biegnie wąskim korytarzem. Nie wie, o co tu chodzi, nie rozumie, co się dzieje... Ta białowłosa elfka kocha grafa. Kocha wroga. Kocha potwora. 179
5. Atak odparto przed świtem, a jeszcze w czasie bitwy do Korniejewa zaczął wlewać się tłum przybyszów. Byli wśród nich uchodźcy z okolicznych osad, całe rodziny z wozami, bydłem i dobytkiem, które kierowano do prowizorycznego miasteczka namiotowego przy wschodnich rubieżach stanicy. Schodzili się też myśliwi i zwiadowcy, czy to chcący skryć się w bazie na czas zawieruchy, czy przynoszący nowe wieści, czy wzmacniający formacje obronne. Wracały też z lasu patrole straży granicznej i mniejsze oddziały, do niedawna stacjonujące w bazach polowych na zachód od Korniejewa. Co prawda do lasu natychmiast ruszały świeże czujki, ale w stanicy zrobiło się tłoczno i gwarno. Po jasnym, błękitnym, oczyszczonym z nocnego koszmaru niebie od czasu do czasu przepływały stada bojowych ptaków. Ale najważniejszy transport przyszedł ze wschodu. Jeszcze przed ósmą rano do granicznych rogatek dotarł pierwszy wehikuł geomancyjny, a za nim niemal trzydzieści potężnych ciągników parowych wiozących menhiry i moduły trylitowe. Kolumnę prowadziły i zamykały wozy piechoty. Po bokach kłusowało kilkunastu dragonów. Dawno w Korniejewie nie widziano tak potężnego ładunku menhirów. Dowództwo preferowało raczej taktykę powolnego dostarczania kilku sztuk, obawiając się, że wielkie przerzuty zostaną zauważone przez barłogów. I słusznie, jak się właśnie okazało. Nocny atak czarnego zagonu miał zapewne na celu nie zdobycie samego Korniejewa, a przełamanie struktur obronnych utrzymywanych przez ten węzeł, wdarcie się na terytorium Polski i zniszczenie menhirów jeszcze w drodze. Próba wyjaśnienia, skąd barłogi wiedziały o transporcie, przysparzała pewnie teraz o ból głowy najwyższe szarże w kontrwywiadzie. Ale, na szczęście, atak został powstrzymany i megality dotarły na miejsce. Ciągniki wjechały do Korniejewa, zajmując wszystkie główne ulice i plac centralny. Zaroiło się wokół nich od żołnierzy, 180
służb pomocniczych i inżynierów wojsk geomancyjnych, zwanych obeliksami. Szykowała się więc gigantyczna operacja budowlana. W ciągu kilkunastu dni ochraniani przez żołnierzy geomanci spróbują postawić menhiry i trylity na nowej rubieży obronnej. W ten sposób utrwalą polską władzę na ziemi odbitej w ciągu ostatnich miesięcy walk i zabezpieczą te tereny przed magią czarnych. Na tak odzyskanym obszarze powstaną nowe stanice wojskowe i zostaną posadzone dęby graniczne wzmacniające magię megalitów. Potem rozpocznie się osadnictwo. Od kilkunastu lat to ludzie i elfy byli w ofensywie, wyrywając barłogom coraz to nowe obszary. Strategiczne plany - według wiedzy Kajetana - zakładały, że w ciągu kolejnej dekady polskie władztwo w pełni wróci na linię Odry. Kajetan obejrzał sobie wchodzące do stanicy wojsko, zamienił kilka zdań ze znajomym obeliksem, spakował się i już konno podjechał do otoczonego strażopłotem sztabu. Tym razem strażnicy rozpoznali go od razu, przytrzymali wierzchowca, gdy zsiadał, wpuścili do środka. Nie wyczuł żadnej wrogiej magii. Może graf odpoczywał po nocnej aktywności, może jego moce osłabły w blasku słońca, a może wtedy był tak silny, bo czuł zbliżających się sojuszników. Za to nozdrza Kajetana połaskotała owa słodka, miła woń, którą poczuł w nocy. Biała elfka musiała być gdzieś blisko. Odmeldował się, wypełnił stosowne dokumenty i pobrał z magazynu dwa małe, hermetyczne pojemniki zawierające najcenniejsze znaleziska z ostatniej wyprawy - skroplone aury kilku napotkanych poza horyzontem zdarzeń istot. Z tych substancji magowie w Warszawie będą w stanie wycisnąć wiedzę tak o samych stworzeniach, jak i o naturze świata, do którego trafił Kajetan. Podobnie biolodzy potrafią wydobyć DNA z kilku komórek zwierzęcia i odczytać informacje o jego kształcie, zachowaniach i ewolucyjnej przeszłości. Kajetan umieścił oba termosy w specjalnej sakwie, którą potem starannie przytroczył do pleców. Mógł ruszać w drogę, ale chciał jeszcze wpaść do baru i pożegnać się z Urlichem. 181
Wyszedł z budynku sztabu, zmrużył od słońca oczy i raz jeszcze spojrzał na bunkier, w którym przetrzymywano grafa. W tym właśnie momencie drzwi budynku otworzyły się i stanął w nich wysoki, umundurowany elf w szarży rotmistrza. I on dostrzegł człowieka. Od razu ruszył w jego stronę. - Witaj, geografie! - powiedział, gdy stali już niemal twarzą w twarz. - Witaj, Gardanie - odparł Kajetan, tonem głosu dając do zrozumienia, że nie w smak mu ta rozmowa. - Więc wyjeżdżasz? - Za chwilę. - Widziałeś, co działo się w nocy. Jesteś tutaj, geografie, masz moc. Wesprzyj nas. - Wiesz, że już nie służę. - Mam mało ludzi, pomóż mi. - O co ci chodzi? - Jutro pani Anna Naa’Maar będzie wracać do Polski. Tu robi się zbyt niebezpiecznie. Poczekaj, zabierz się z jej konwojem. - Nie mogę czekać. - Czemu? - Bo tu jest zbyt niebezpiecznie, sam powiedziałeś. Nie mogę ryzykować, że moje trofea przepadną. Wiesz to doskonale. Elf nie odpowiedział od razu, patrzył na Kajetana. Wiatr rozwiewał jego długie, jasne włosy, w wąskich elfich oczach lśniły pomarańczowe tęczówki. Gładką, dziewczęco delikatną skórę twarzy znaczyła długa blizna, przecinająca prawy policzek. - Kiedyś byłeś inny. - Kiedyś służyłem w armii. Musiałbym zostać. Teraz służę hetmanowi koronnemu. Zostając, złamałbym jego rozkazy. Przecież to wiesz. - Tak - powiedział elf po kolejnej chwili wahania. - Wiem. - Więc po co... - zaczął Kajetan, ale Gardan mu przerwał: - Bo trzeba ją chronić, bo każdy miecz może być potrzebny, bo jesteś człowiekiem. - A ona? Kim ona jest? 182
Przez twarz Gardana przemknął cień uśmiechu. - A więc nie wiesz? Ty, geograf, podróżujący po światach poza Horyzontem. Ty, syn przyjaciela elfów, ty, posiadacz Klucza Przejścia? - Tak, ja, zmęczony tą rozmową człowiek... Nie wiem. I pewnie się nie dowiem, bo muszę już iść, a ty nie odpowiadasz na moje pytania, tylko ględzisz. Elf nie dał się sprowokować. Znów się uśmiechnął. - Ona jest katem - odrzekł spokojnie. - Chcesz usłyszeć więcej? I opowiedział, choć Kajetan nie wszystko zrozumiał. Anna Naa’Maar należała do szczególnej kasty w społeczeństwie elfów Zakonu Łabędzia. Jej zadaniem było wchodzić w umysły istot ze świata barłogów i ich sług. Rozumieć je, współczuć, wybaczać. Kochać je, a tą miłością zadawać ból i wydobywać informacje. Barłogi, grafy, jegrzy są źli. Nie dlatego, że wyznają inne wartości, religię czy porządek społeczny niż ludzie i elfy. Nie dlatego, że chcą podbić Ziemię, tak jak podbili już wiele innych światów, i że na zdobytych terenach narzucają swą okrutną władze. Są źli w sposób elementarny, karmią się strachem i bólem, czerpią siłę i rozkosz z cierpienia innych istot. Schwytani - oczekują ze strony swych strażników walki, zemsty, poniżenia, fizycznego bólu. Tymczasem Łabędzie kochają ich. Wybaczają. Żałują. Przenoszą na drugi kraniec etyki, odwracają znaki na osi emocji. Graf czerpałby satysfakcję z zadawania bólu małemu dziecku. Ale jeszcze większą z obserwowania cierpienia matki tego dziecka, zmuszonej do patrzenia na okrutny rytuał. Dla niej ta rozkosz wydaje się obrzydliwa, niepojęta, ona cierpi, płacze. Graf triumfuje. Lecz oto pojawia się Łabędź. Biały, czysty, rozmodlony. Przychodzi do grafa bez nienawiści i pogardy, nie zamyka umysłu przed jego zapachem i emocjami. Błogosławi go, zasklepia jego gniew, pieści umysł. Daje dobre sny, piękno, miłość. I w ten sposób zadaje straszliwy ból, miażdży, poraża. Jest katem i psychologiem, spowiednikiem i inkwizytorem, matką Teresą z Kalkuty i Torquemadą. Białym Łabędziem. 183
Kajetan nie przerywał Gardanowi, milczał też, gdy elf skończył opowieść i wyraźnie czekał na komentarz. - Rozumiesz teraz... - Rozumiem. Ty też z nią nie jedziesz. Będzie ją eskortować tylko oddziałek jej osobistych strażników i ludzie. Dlatego chcesz, żebym ich wzmocnił. - Tak. - Czemu nie użyjecie helikoptera? - Żaden helikopter nie uniesie skrzyni z grafem. Czarni nie mogą oderwać się od ziemi. Nie wiesz o tym? - Wiem, to daje nam przewagę w tej cholernej wojnie. Ale myślałem, że mądrale w Warszawie rozgryźli już ten temat podczas mojej nieobecności. - Nie rozgryźli. Znów chwila ciszy. Nagle elf drgnął, odwrócił się. Drzwi bunkra ponownie się otworzyły i w progu stanęła elfka w białej szacie, Anna Naa’Maar z Zakonu Łabędzia. Zobaczyła mężczyzn, uśmiechnęła się i ruszyła w ich stronę. - Boicie się jej - szybko szepnął Kajetan. - Prawda? Nawet wy, elfy. Szanujecie ją, uznajecie jej kunszt, ale się jej boicie. Elfka była coraz bliżej. Dopiero dziś, w pełnym świetle dnia i z bliska, Kajetan mógł zobaczyć, jak jest smukła i piękna. Miała delikatne rysy twarzy, wąski nos, pełne usta i błyszczące oczy. Bosa, ubrana jedynie w białą suknię sięgającą kolan, mocno wciętą w pasie, z odsłoniętymi ramionami. Jasne włosy splecione w kilkanaście warkoczyków opadały jej na ramiona i plecy, osłaniając spiczaste uszy. Wyglądała jak kilkunastoletnia dziewczyna, ale zapewne miała więcej niż sto ziemskich lat. - Nie wiecie, czy istota, która zdaje ból, może być dobra? szeptał dalej Kajetan, wpatrzony w zbliżającą się postać. Miał nadzieję, że elfka nie odczyta słów z ruchów jego warg. A może właśnie chciał, by je odszyfrowała. - Nie wiemy, czy dobra istota może kochać potwory. - I czy taka istota sama nie staje się potworem. Prawda?
184
Elf opuścił głowę i nie odpowiedział. Może dlatego, że Anna Naa’Maar stanęła już przy nich. - Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać, Gardanie - powiedziała. Kajetan drgnął. Słowa elfki wpłynęły do jego umysłu, była w nich i niepewność, i prośba o przebaczenie, i obietnica zadośćuczynienia. - Nic się nie stało, spotkałem starego znajomego. Nawet próbowałem go namówić, żeby nie wyjeżdżał z Korniejewa dzisiaj, tylko dołączył do ciebie, pani, jutro. - I udało ci się? - Niestety, nie. To Kajetan Horwath, geograf w służbie hetmańskiej. - Elf zrobił krok do tyłu, jakby zapraszając ich do zbliżenia się i podania sobie rąk. Ale ani człowiek, ani elfka nie ruszyli się z miejsca. - Zapewne ma swoje powody. Byłeś żołnierzem, Kajetanie? spytała Anna Naa’Maar, a on poczuł się jak uczniak na przesłuchaniu w sprawie jakiegoś szkolnego wykroczenia. Bał się i denerwował, lecz jednocześnie chciał odpowiadać długimi zdaniami, dodać coś od siebie, zrzucić winę na innych. I pragnął, by pytano go dalej. - Tak, oglądałem straszne rzeczy. - Dziś w nocy widziałeś mnie w trakcie pracy. I grafa. Tamte rzeczy były straszniejsze? - Niektóre tak. A niektóre piękniejsze. - Wędrowałeś po krainach po obu stronach Horyzontu? - Tak, badam je i opisuję, dlatego jestem geografem. - Ale szukasz czegoś innego, prawda? - Teraz spojrzała mu prosto w oczy. Znów poczuł uderzenie gorąca. Potem Anna Naa’Maar przeniosła wzrok niżej, a Kajetan odruchowo przykrył prawą dłonią wiszący na szyi Klucz Przejścia. - Tak, wciąż szukam. - Zatem życzę ci powodzenia. Jeśli nie możesz na mnie poczekać, to ruszaj w drogę, ale... - zawiesiła głos, jakby się nad czymś zastanawiając albo szukając w pamięci potrzebnych faktów. - Ale myślę, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie.
185
Uśmiechnęła się. Na chwilę z jej oczu i twarzy zniknęła powaga, zaduma istoty niosącej mroczne tajemnice. W tym uśmiechu była pewność, że to, co ma nastąpić, będzie dobre i przyjemne. Taką ją wtedy zapamiętał Kajetan. Elfkę o twarzy szczęśliwej nastolatki, której bali się nawet jej współbracia.
6. Aktualnie na odcinku Zielona Góra-Jomsborg Odra płynęła korytem biegnącym kilkadziesiąt kilometrów na zachód od starorzecza. Wielka wojna zmieniła geografię środkowej Europy. Atlantyk zatopił Danię i północne Niemcy, wypiętrzyły się nowe góry, wyschły stare rzeki. Stanica Korniejewo znajdowała się w okolicy dawnego niemieckiego Zechina. Najbliższą większą cywilną osadą, niemal pięćdziesiąt kilometrów na wschód, był gródek w Witnicy, strzeżony, tak jak osiemset lat temu, przez zakon templariuszy. Dwie trzecie tej drogi biegło przez lasy i ugory, tereny zamieszkane z rzadka, a stanowiące bezpośrednie zaplecze strefy frontowej. Prawdziwa Polska zaczynała się za twierdzą Gorzów, jednym z najważniejszych węzłów obronnych zachodnich Kresów. W drugą stronę dzikie tereny ciągnęły się aż do Łaby, wyznaczającej granicę państwa barłogów. Od blisko trzydziestu lat panował tu względny spokój, choć ludzie i elfy systematycznie przesuwali swe władztwo na zachód, a wojenne zagony czarnych wbijały się czasem w głąb kraju, kilkakrotnie nawet na przedpola Gorzowa. Szeroki trakt początkowo wiódł przez liściastą puszczę i Kajetan bardzo lubił ten fragment trasy. Chyba najbardziej w maju, kiedy las budził się do życia. Rosły tu jarzębiny kwitnące wtedy białożółtymi kwiatami dającymi silny migdałowy zapach, brunatne kasztanowce, jasnoszare kaliny, trafiały się klony i lipy. W regularnych odstępach nad traktem piętrzyły się potężne dęby, posadzone przed laty dla wzmocnienia aury. Otoczone płotami z kutego mosiądzu, z kapliczkami przymocowanymi do pni, 186
z mosiężnymi runami wbitymi w korę, miały blokować czarnych geomantów, a w razie potrzeby dawać moc polskiemu wojsku. I najwyraźniej wiele dębów wypełniło swe zadanie w przeszłości, bo wzdłuż drogi stały też wypalone kikuty starych drzew, trafiały się i pnie skamieniałe, zamienione w bursztyn, metal lub kość. Zwykle obok rosły już nowe, młode drzewka, posadzone przez obeliksów i przez nich doglądane. Ale wędrowiec mógł natknąć się na jeszcze inne miejsca, wypalone ludzką lub elfią ręką. Betonowe czapy, często wysprajowane ochronnymi graffiti, przykrywały korzenie drzew, które nie wytrzymały presji barłogów i przemieniły się w ich sługi. Wzmacniały magię czarnych, przekształcały geografię okolicy, atakowały podróżnych. Drzewa takie wypalano do korzeni ogniem i magią, księża je egzorcyzmowali, geomanci odprawiali elfie rytuały. Potem oddziały saperów i myśliwych wchodziły w las - ludzie z terkoczącymi licznikami, elfy z pierścieniami mocy - w poszukiwaniu skażonych żołędzi, zwierząt, które mogły je zjeść, i siewek czarnych dębów. Przez cały dzień Kajetan spotkał jedynie dwa małe konwoje zdążające do Korniejewa. W pierwszym jechało paru kupców, prowadzących załadowane wozy i objuczone konie. Wybierali się nie tylko do samej bazy, ale też do wsi i osad leżących na zachód od niej, tak więc informacje o ostatnim szturmie czarnych mocno ich zaniepokoiły. Rzecz jasna, nie zrezygnowali z dalszej podróży. Najlepsze zyski osiąga się wszak wtedy, gdy jest niebezpiecznie. Kilka godzin później wyminął Kajetana oddział szaserów. Ci nie zwolnili nawet, to geograf musiał im ustąpić drogi, zresztą zgodnie z panującymi na trakcie zasadami. Wojsko przodem! Teraz jednak nic ciekawego nie działo się na szlaku. Lipcowe słońce przyjemnie grzało twarz, w gałęziach drzew trwał ptasi harmider, gdzieś niedaleko cierpliwie pracowały dwa dzięcioły. Tak, Kajetan lubił ten fragment drogi, bo dopiero to właśnie miejsce, a nie Korniejewo, wydawało mu się zawsze pierwszym kawałkiem wolnego, bezpiecznego świata. Do stanicy wracał po tygodniach pobytu na rubieżach, po penetracjach krain za Horyzontem, po 187
walkach, które musiał stoczyć. Bez wątpienia mógł tam odpocząć i czuć się bezpieczny nawet, jeśli zdarzały się takie sytuacje jak wczorajszej nocy. Jednak Korniejewo było bazą wojskową, rozrastającą się już wprawdzie w cywilną osadę, ale wciąż żyjącą w bojowym reżimie, estetyce i celu. Śmierdziało tam smarem pancernych wozów, końskim łajnem i magią czarnych. Dopiero tutaj zostawiał to wszystko za sobą. Wierzchowiec szedł powoli, drzewa szumiały, czasem przez trakt przebiegł szarak albo poderwał się ptak. W regularnych odstępach na poboczu stały zbite z drewna zadaszenia, stoły i ławy, często z wkopanymi w ziemię pompami. Obok wielu z nich znajdowały się puste place zryte kołami i gąsienicami zatrzymujących się tu pojazdów. Mniej więcej co dziesięć kilometrów parking był jeszcze większy, a jego zabudowę uzupełniały cysterny na wodę oraz składziki węgla i drzewa dla parowych ciągników, które często woziły na tej trasie zaopatrzenie. Na krótkich odcinkach droga wyłożona była betonowymi płytami. Wtedy łagodny chód konia zamieniał się w pośpieszny stukot kopyt, jakby zwierzę chciało jak najszybciej znów znaleźć się na miękkiej ścieżce. Tak, dopiero na tym szlaku Kajetan czuł prawdziwie, że właśnie kończy kolejną wyprawę, że znów jest bezpieczny, że wraca do miejsca, które było jego domem od ponad dwudziestu lat, do Warszawy.
*** Przysypiał w siodle, więc nie zwrócił uwagi na pierwszy impuls z azymuletu. Drugi, mocniejszy sygnał - jakby dotknął nadgarstkiem czegoś bardzo ciepłego - obudził Kajetana w pełni. Odruchowo poprawił sakwy na końskich bokach, zlustrował broń. Nie spodziewał się tu żadnego zagrożenia, ale nawyki z długich tygodni przebywania w mniej bezpiecznych miejscach wciąż działały. Kilka minut później, po przejechaniu łagodnego zakrętu zobaczył ludzi krzątających się na poboczu drogi. I oni spostrzegli Kajetana, przerwali pracę, dwóch wyszło na szlak, przerzuciwszy broń 188
z pleców. Trzeci został, cofając się nawet w głąb lasu, by zająć lepszą pozycję strzelecką. Zachowywali się spokojnie. Nieraz spotykali na szlaku wędrowców, czuli się tu bezpiecznie, ale woleli przestrzegać regulaminu. Kajetan podjechał bliżej. Teraz dostrzegł obok drogi betonowy sześcian, wymalowany znakami ochronnego graffiti. Konstrukcja była nowa - zdeptana i zryta kołami koparek ziemia wokół betonowego klocka nie porosła jeszcze trawą i krzakami, farba na jego powierzchni lśniła świeżością. Drewno, z którego zbudowano stojącą obok małą kapliczkę z mało raczej udanym Jezusem frasobliwym, jeszcze nie poczerniało. Wcześniej w tym miejscu, o ile dobrze pamiętał Kajetan, stał dąb geomancyjny. Najwyraźniej potężne drzewo, które przetrwało wielkie bitwy sprzed kilkudziesięciu lat, w końcu uległo jakiemuś zagonowi jegrów albo fali magii płynącej wraz z takim atakiem. - Stój! - jeden z żołnierzy potwierdził komendę, podnosząc ramię, lecz w jego głosie i postawie nie dało się wyczuć napięcia. Na pewno zdążyli już przeskanować Kajetana i sprawdzić jego aurę. No, ale procedura to procedura i musieli ją przeprowadzić. - Zsiądź z konia i okaż dokumenty - powiedział drugi, młody, jasnowłosy podporucznik w polowym mundurze z dystynkcjami służb geomancyjnych. Na piersi dyndała mu upstrzona farbą przezroczysta maska, używana w czasie sprajowania. - Witam! - uśmiechnął się Kajetan, zeskoczył z wierzchowca, z kieszeni kurtki wyjął plastikową kartę identyfikacyjną. Żołnierz wyciągnął rękę, teraz dopiero zorientował się, że wciąż ma założone upaćkane farbą rękawice. Mruknął coś pod nosem, najpewniej niegrzeczną uwagę wobec samego siebie, ściągnął je, podał koledze i odebrał od Kajetana ajdi. Przesunął plastikową kartę nad prawym nadgarstkiem, z w zasadzie nad czujnikiem wszytym w rękaw munduru. Przeczytał wyświetlający się na tymże rękawie krótki komunikat potwierdzający tożsamość Kajetana. Spojrzał na wędrowca uważnie, jakby szukając w jego oczach potwierdzenia, że to, co zobaczył, jest prawdą. Miał oto przed sobą niewiele od siebie starszego cywila, którego karta oznaczona była jednak najwyższymi 189
priorytetami dostępu, a status umożliwiał przejęcie komendy i wydawanie rozkazów nie tylko jemu, podporucznikowi wojsk geomancyjnych, ale i dowódcy podporucznika, jak również dowódcy dowódcy. A i pewnie nie na nim kończyła się ta drabina zależności. Ten człowiek pracował bezpośrednio dla hetmana wielkiego koronnego. Podporucznik postanowił jednak nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie zrobił na nim ajdi Kajetana. - W porządku - powiedział spokojnym głosem, oddając kartę. Dziękuję. - Dużo wędrowców? - spytał Kajetan. - Nie, jest pan pierwszy od wczoraj - odparł dowódca patrolu. To znaczy w stronę Polski, bo na Korniejewo szło kilka kolumn. No, ale te pan pewnie widział. - Obozujecie na parkingu? - Tak, z kilometr stąd... - Będzie wam przeszkadzać, jeśli do was dołączę? I tak zamierzałem się zatrzymać w ciągu godziny, a w kilku zawsze bezpieczniej. Podporucznik zawahał się, nie był pewien, czy chce mieć tuż obok siebie tak dziwną osobę. Ale, rzecz jasna, nie mógł się nie zgodzić, pytanie Kajetana było tylko kurtuazyjne. Na szlaku wszyscy mogli korzystać z miejsc parkingowych, a ci, którzy wędrowali w prawdziwie sekretnych misjach, i tak nie zatrzymywali się w takich miejscach. - Oczywiście - odpowiedział więc, a po chwili dodał: - Możemy nawet tam jechać razem, robotę na dziś w zasadzie skończyliśmy. Odwrócił się w stronę pobocza i krzyknął: - Janek, zbieramy się! W krzakach zaszurało, zaszeleściło i na drogę, dopinając kaburę, wyszedł ostatni z geomantów. Ten też miał całe dłonie w farbie. - No i dobrze, bo zgłodniałem jak diabli - powiedział, nie przejmując się najwyraźniej obecnością obcego. Żołnierze przez kilka minut pakowali sprzęt. Podporucznik, który jak się okazało, miał na imię Michał, zdemontował stojący obok
190
betonowego sześcianu miernik aury. Urządzenie wysokie na półtora metra, kształtem przypominało dziewiętnastowieczny aparat fotograficzny, tyle że z dokręconą na czubku małą anteną satelitarną. Po złożeniu teleskopowych nóg i sferycznej czaszy dawało się zapakować do niewielkiego plecaka. Ów Janek, także w stopniu podporucznika, wytargał z krzaków sporą skrzynkę i zaczął wkładać do niej puszki sprajów i szablony runów. Magiczne znaki musiały być malowane idealnie według wzorców. Nawet drobna pomyłka - złe postawienie kropki czy zawijasa - mogło wypaczyć znak elfów i wygenerować czar o niespodziewanych, czasem wręcz przeciwnych pierwotnemu celowi konsekwencjach. Trzeci z żołnierzy, Piotr, był podchorążym Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie na wakacyjnych praktykach. Jemu więc przypadła w udziale najgorsza część pracy - posprzątanie po kolegach oraz dźwiganie wielkiego plecaka, którego zawartości Kajetanowi nie udało się poznać. No, a kiedy dotarli do obozowiska, to on właśnie wziął się za przyrządzanie posiłku. Zmierzchało. Było na tyle ciepło, że żołnierze patrolu nie rozstawiali namiotów - spali w śpiworach pod jedną z drewnianych wiat parkingu, najsolidniej zbudowaną, ze świeżymi śladami łatania i naprawiania. Parking nie był duży, składał się ledwie z trzech takich drewnianych półbudynków. Stała tu niedawno zbudowana komórka mająca pełnić funkcję łazienki, a w krzakach pobłyskiwała sławojka, pomalowana przez jakiegoś dowcipnisia na wściekle pomarańczowy kolor. Pomiędzy wiatami, również pod niewielkim zadaszeniem, zmontowano solidne palenisko, stół i ławy. Tuż obok znajdowała się mała, żółta skrzynka z końcówką sieciową. Kabel biegł pod ziemią aż do samego Korniejewa, specjalnym oprzędem osłonięty przed wpływem i wody, i magii. Kajetan zajął się koniem. Zdjął i odstawił na bok kulbakę. Ściągnął mokrą derkę, rozłożył ją na trawie, żeby wyschła. Poklepał konia po szyi. Z mantelzaka wyjął kostkę cukru i dał siwkowi, który
191
skwapliwie skorzystał z poczęstunku. Teraz Kajetan uważnie sprawdził kopyta wierzchowca. Na szczęście wszystko było w porządku. Przeprowadził konia do poidła, jeszcze raz poklepał po karku. Teraz mógł zająć się sobą. Zrzucił koszulę, buty i spodnie, po czym napełnił wodą wiadro. Zatargał ciężki cebrzyk do nibyłazienki - budki z sosnowych bali, tak ciasnej, że wewnątrz nie dało się rozłożyć rąk. Na szczęście ktoś rozumny zbudował ją na kamiennej podmurówce, więc w środku nie było błota. Ba, na małej półeczce leżała nawet na wpół zużyta kostka szarego mydła. Kajetan zdjął bokserki, opłukał twarz i ramiona, po czym chlusnął na siebie całą zawartość wiadra. - Cholera jasna! - przeklął swoje zamiłowanie do higieny, gdy lodowata woda spłynęła po plecach i nogach. Szybko wciągnął spodenki. Parskając i otrząsając się jak pies po długiej kąpieli, podszedł do ognia. Trzej młodzi żołnierze już tam siedzieli, wpatrzeni niby to w płomienie, a tak naprawdę w ustawiony nad nimi kociołek, z którego smakowicie parowała pomidorowa zupa. - Nigdy nie widziałem takich bojowych tatuaży - powiedział Jan, nie odrywając wzroku od ognia. - A dużo ich widziałeś? - spytał spokojnie Kajetan. - Jestem malarzem geomantą. Uczę się wzorów. Masz na sobie potężne znaki. - Żołnierz uznał, że i on może przejść z Kajetanem na „ty”. - Pracujesz bezpośrednio dla hetmana. Jesteś magiem? Elfoczłekiem? Czy walczyłeś na wschodzie? - Jestem geografem. - A nie mówiłem! - Powaga zniknęła z głosu Jana, wyraźnie triumfował nad kolegami. - Dawajcie po dyszce! No, panowie, szybciuteńko, po dziesiątaczku! - Był pan za Horyzontem? - Dowódca oddziału, Michał, nie zdecydował się na spoufalenie. - Trzydzieści siedem razy - powiedział Kajetan. A po chwili milczenia dodał: - A w zasadzie trzydzieści osiem. Ale od razu uprzedzam, nie usłyszycie ode mnie niczego więcej. - A w tych sakwach masz... - Janek nie ustępował. 192
- To, co myślisz. I jeszcze więcej. Ale nie bądź wścibski i nie dotykaj. A nawet się nie zbliżaj do moich bagaży. Chyba że chcesz zostać sparaliżowany na następne czterdzieści osiem godzin, a póź niej stanąć do karnego raportu. Michał uśmiechnął się, a Jan przez chwilę taktycznie pomilczał, a potem pogonił podchorążego. - No, młody, nalewaj już tę pyszną zupkę, bo mi w brzuchu tak burczy, że słyszy mnie chyba sam król barłogów w Monachium. Jedli w milczeniu i szybko, jakby bojąc się, że zabraknie dokładki. Żołnierze poczęstowali Kajetana chlebem, on odwdzięczył się dobrą, mocną kawą z termosu. Wraz z nadejściem zmroku zrobiło się chłodniej, więc przysunęli się bliżej ognia. Co dziesięć minut jeden z geomantów wstawał i ruszał na krótki obchód, by sprawdzić pieczęcie na totemach ochronnych otaczających parking. Kajetan docenił to. Pozornie wyluzowani, młodzi żołnierze nie zaniedbywali obowiązków. Nie była to czujność na pokaz, Kajetan zbyt wiele czasu spędził w wojskowych obozowiskach, na zwiadowczych wyprawach i samodzielnych podróżach, by nie dostrzec pozornie drobnych, ale istotnych oznak potwierdzających wyszkolenie i dyscyplinę. Sposób, w jaki usiedli przy ogniu, trzymali broń, bez słów i ponagleń ruszali na kolejne patrole, dobrze świadczył o ich wyszkoleniu i zgraniu, nawet jeśli jeden z nich był tylko praktykantem na treningu. - A wy co tu porabiacie? Front daleko, czarni tu nie dochodzą. - Gdy Jan ruszył na obchód, Kajetan przysunął się bliżej Michała. - Był wypadek, trzy miesiące temu. Właśnie ten dąb, przy którego sarkofagu nas pan spotkał. Czarna infekcja. Barłogi udoskonalają złowady. Zaatakowali na północ od Korniejewa. Jegrzy zostali odparci, jednak kilka bojowych rojów przedarło się przez granicę. Większość wydziobały nasze ptaki, rzecz jasna. No, ale niektóre dopadły drzew. Widział pan kiedyś te ich kleszcze? Małe, czarne, latają rojami po kilka tysięcy sztuk. Potrafią kodować coraz bardziej złożone zaklęcia. Niszczą i menhiry, i drzewa. - Ten teren jest stabilny? Szlak na Korniejewo nie zmienił się, odkąd tu bywam. 193
- To wymaga ciągłego umacniania, sadzenia nowych drzew. Na pewno słyszał pan, że w Polsce działy się dziwne rzeczy. No! - zamilkł na chwilę, zbierając słowa. - Więc te robale dotarły aż tutaj, przeżarły drzewo, wypaczyły je i dodały tak potężnej mocy, że droga zaczęła się zapadać. Nasi interweniowali od razu, lecz dębu już nie zdołali uratować. Wypaliliśmy go do korzeni, a ze stu ludzi szukało w okolicy czarnych żołędzi i siewek. Znaleźliśmy też kilka skażonych lisów. Potworny widok. - Michał aż się wzdrygnął na to wspomnienie. - Nie mieliśmy ze sobą elfów, więc roboty było sporo. Potem zaplombowaliśmy skażone miejsce betonem. No i dyżurujemy tu regularnie. Odnawiamy wypalone runy na plombie, bo tam ziemia ciągle promieniuje czarną magią i farba płowieje. A przy okazji patrolujemy ze dwadzieścia kilometrów drogi. Niby nic się tu nie dzieje, ale roboty sporo. - Czemu was tak mało? To długi odcinek dla małego patrolu. - Ha! - Michał dał Kajetanowi do zrozumienia, że docenia jego troskę. Zaraz jednak spoważniał. - Bo wojna idzie, tak myślę. Więc całe wojsko poszło na obsadzenie kresowych stanic albo cofnięto je na granicę Polski. - I dlatego po drogach łażą patrole poruczników i chorążych dodał Janek, który właśnie wrócił z obchodu i stanął za plecami rozmówców. - Znaki były w Polsce, pewnie to już wiesz. Wielka inżynieria geomancyjna zaczyna się na Kresach, to także pewnie zauważyłeś. No i barłogi się burzą. Bo jak już postawimy te wszystkie menhiry, to stracą kawał terenu. Myślę, że na to nie pozwolą. Zbierali siły przez tyle lat, hodowali jegrów i nowe złowady. I pewnie ich się tu jeszcze więcej nalazło z zaświatów. Mówię wam, ruszą na nas jeszcze w tym roku! Ale najbliższy miesiąc minie nam spokojnie! Możemy się założyć, ja zawsze wygrywam! Nieco później, gdy Kajetan kładł się spać, słowa młodego podoficera wciąż dźwięczały mu w uszach. To samo mówili ludzie w Korniejewie. To samo wyczytywał z twarzy elfów. Wojna. Nadchodzi wojna. Kiedy usnął, nie dręczyły go żadne koszmary. Obudził się w środku nocy. Usiadł na posłaniu, zlustrował wzrokiem otoczenie. Konie posapywały cicho, z oddali dobiegało 194
pohukiwanie sowy. Ciemny kształt - pewnie nietoperz - przemknął nisko nad obozowiskiem. Kajetan chwilę szukał wzrokiem strażnika, w końcu dostrzegł cień przesuwający się na granicy lasu, ale nie potrafiłby powiedzieć, który z młodych żołnierzy trzymał właśnie wartę. Spojrzał na zegarek - wpół do trzeciej. Środek nocy. Trzeba spać, bo jutro kolejny męczący dzień. Trzeba spać. Poprawił posłanie, zwinął służący za poduszkę koc. Położył się, wsuwając pod niego prawe ramię. Zawsze zasypiał z ręką pod głową, co kończyło się czasem przykrym odrętwieniem i chwilowym bezwładem. Kajetan usnął ponownie bez większych problemów. Tym razem dopadły go koszmary, a obudziło dobiegające z daleka wołanie o pomoc Anny Naa’Maar.
7. Kiedy pędził przez las, wciąż słyszał w głowie jej głos. Jakby senne wezwanie zostawiło w jego mózgu znacznik wskazujący właściwą drogę. Nie znał szczegółów, nie widział wyraźnych pejzaży, nie potrafił ostro odróżnić otrzymanej wizji od swoich wyobrażeń. Jednak to nie rozum go teraz prowadził, a instynkt, niczym laserowy wskaźnik wyznaczający trasę i cel. Wciąż słyszał krzyki ze snu ostrzegawcze zawołania ludzi, bojowe zaklęcia elfów, wrzask atakujących jegrów i jęk ich wierzchowców, niczym kamień trący o szkło. Widział obrazy, zastygłe w bezruchu zdjęcia, półsekundowe fragmenty ruchu, poszatkowane pikselozą i wynaturzone płynnymi odkształceniami. Sceny walki, śmierci ludzi i elfów. Rozpad jegrów. Widział też, jak miedziana skrzynia zrywa przykuwające ją do wozu pęta, unosi się w powietrzu, pokrywa siecią pęknięć, rozpryskuje. Jak wynurza się z niej ciemny kształt. A potem śmierć, śmierć, śmierć, padają kolejni ludzie i elfy z Zakonu Łabędzia, zasłaniający swą panią, śmierć, śmierć, śmierć. Z lasu wyjeżdżają wciąż nowi jegrzy. 195
Ucieczka, pęd, gałęzie drzew łamiące się na ochronnym polu otaczającym Annę Naa’Maar i jej wierzchowca. Cień za plecami. Czary gubiące, zamazywanie drogi, pęd, wciąż pęd. Anna Naa’Maar uciekała przed pościgiem, rozpaczliwie wysyłając całemu światu mentalne S.O.S. Drogę do Korniejewa miała odciętą. Musiała zagłębić się w las. Liczyć, że ktoś ją tu wesprze. A tu był tylko on i trzech młodych chłopców, którzy w walce z jegrami nie mieliby najmniejszych szans. Pędził więc na spotkanie, a wewnętrzny radar mówił, że jest coraz bliżej. I jednocześnie - że barłogi przełamały granicę Polski. Kajetan, geograf, tropiciel szlaków, czuł, że świat wokół niego płynie, że wymiary pęcznieją i zapadają się, że lokalne horyzonty zdarzeń odcinają przestrzeń, a spięcie magii elfów i barłogów tworzy nową geografię pogranicza. Ziemia przy tym nie dygotała, drzewa się nie waliły, nie pękały kamienie. Wszystko działo się płynnie, bez punktów nieciągłości, w milczeniu. Tylko moc mentalnej nici rozpiętej przez Annę Naa’Maar sprawiała, że wciąż znajdowali się w tym samym obszarze przestrzeni i że mieli szansę się spotkać. I nie byli tu sami. Ciemność nocy ustępowała już świtowi, ale nawet tego nie zauważył. Nie wiedział, gdzie jest, nie obmyślał trasy. Jakby pędził środkiem zielonego wiru liści, rury ożebrowanej wygiętymi pniami. Szlak giął się, umykał na boki. Czasem w jego środku wyrastało groźnie drzewo, które zmuszało wierzchowca do gwałtownych manewrów, a jeźdźca do osłonięcia ramieniem twarzy przed poharataniem o roztrącane gałęzie. Czasem zdawało się, że leśny tunel zaraz się skończy, urwie gwałtownie, ale nie - gdy byli już blisko krawędzi, rura wydłużała się, rosła, kierując ku niewidocznemu celowi. Kajetan, prowadzony głosem Anny Naa’Maar, budował ten szlak przez puszczę przekształcaną teraz pływami wrogich mocy. Kajetan próbował wezwać pomoc przez radio, uaktywnił też azymulet, śląc w przestrzeń memy S.O.S. Na próżno. A potem liściasty wir zwolnił, drzewa zaczęły się prostować i na powrót wypadli w normalną przestrzeń. Zmęczony wierzchowiec już zwalniał, charczał w biegu, piana płynęła po jego bokach. 196
Potknął się raz i drugi. Zbyt nisko skoczył nad przewróconym drzewem, tak że suche gałęzie porysowały jego bok. Lecz biegł dalej, posłuszny jeźdźcowi i mocy szkolenia, które przed laty przyjął od elfów i ludzi. Byli już niedaleko. Tuż, tuż.
8. Kajetan zeskoczył z konia i stanął na skraju lasu. Przed sobą miał łąkę, pokrytą wysoką trawą, gdzieniegdzie kępami krzewów. Linia drzew grodziła ją ostro, bez żadnego płynnego przejścia, co mogło świadczyć, że nie sama natura wykroiła z puszczy ten równinny kawałek ziemi. Trawiasty pas ciągnął się w obie strony po linię horyzontu, jego środkiem płynęła Komarka, rzeczka na tyle płytka i wąska, że nikt na niej nie budował mostów. Od miejsca, w którym stał Kajetan, było do niej może ze sto kroków. Trzy razy tyle dzieliło przeciwny brzeg rzeki od granicy lasu po drugiej stronie. Stamtąd właśnie szedł ten impuls magii i smród jegrów. Już wkrótce wyjaśniło się, dlaczego. Oto ściana lasu po drugiej stronie rzeki rozwarła się na chwilę, niczym wrota wypuszczające z domu gości. Jeden po drugim wypadły z niej trzy białe wierzchowce. Konie były zmęczone długim biegiem, ale gdy wreszcie zobaczyły przed sobą wolną przestrzeń, wykrzesały resztki sił i wyraźnie przyśpieszyły. Grupę prowadziła Anna Naa’Maar, nisko pochylona w siodle, z rozwianymi włosami, krwawym śladem na policzku. Z tyłu, wyraźnie ją osłaniając, galopowało dwóch elfów z przybocznej straży. I oni byli zmordowani, a jeden trzymał wodze tylko prawą ręką, lewą - najwyraźniej zranioną - przyciskając do boku. Nie oglądali się za siebie, ale nad ich głowami sunął sokół-zwiadowca, który co chwila zataczał kręgi i głośnym krzykiem meldował elfom swoje obserwacje. Nim jeźdźcy przebyli połowę drogi dzielącą ich od rzeki, las otworzył się ponownie. Ruch był wyraźniejszy, ostrzejszy, jakby 197
drzewa z ulgą rozchylały gałęzie, by wypluć coś, co sprawiało im ból. Jegrów. Na łąkę wyskoczył najpierw jeden, potem trzech naraz, potem jeszcze czwórka. Chwilę później kolejnych trzech. Czarne wierzchowce o pajęczych nogach bardziej skakały niż biegły, w nierównym rytmie, niczym wielkie insekty. Wyciągnęły do przodu bezokie łby, węchem szukając tropu uciekinierów. Skórne kołnierze na ich szyjach naciągnęły się, odsłaniając zębate pyski o czterech ruchomych szczękach. Jegrzy siedzieli w siodłach prosto i sztywno, jakby nierówny pęd koni nie robił na nich najmniejszego wrażenia. Ich czarne peleryny furkotały niczym ptasie skrzydła, symbiotyczne robaki tkwiące w oczodołach lśniły purpurowym blaskiem, niektórzy śpiewali. Wokół każdego jeźdźca unosiła się chmura czarnych fagów. Wypadli na otwartą przestrzeń, dostrzegli zbiegów i natychmiast sięgnęli po broń. Mroźny krzyk przeszedł przez łąkę. Na ten rozkaz ciemne fagi zgęstniały, zwarły się, tworząc czarne ptaki podobne do łabędzi. Te, jeszcze nie w pełni uformowane, pomknęły na spotkanie sokoła elfów. Kilku jegrów zwolniło bieg swych wierzchowców, sięgnęło do sajdaków po krótkie łuki. Załadowali je błyskawicznie i z każdego trysnął rój pierzastych strzał. Ale elfy już chwilę wcześniej pojęły, że nie umkną pościgowi. Gdy tylko przejechały przez strumień, wstrzymały zmęczone wierzchowce i zawróciły. Dwaj żołnierze stanęli z przodu, osłaniając Annę Naa’Maar. Błysnęły srebrem wyciągane z pochew miecze. Elfka, nieco cofnięta, nie dobyła broni. Skuliła się na siodle, przeżegnała, złożyła dłonie i rozpoczęła modlitwę. I czary. Ze strumienia w mgnieniu oka podniosła się wodna tafla, przezroczysta osłona oddzielająca dwa brzegi rzeki. Wydawała się niezwykle cienka, wyraźnie widać przez nią było szturmujących jegrów, ale wstrzymała wszystkie czarne strzały, które w nią trafiły. Wchodząc w nią, topiły się, rozpuszczały i ciemnymi smugami spływały w dół do rzeki. Także jeden z czarnych nibyłabędzi nie
198
zdołał poderwać się w górę. Uderzył w zaporę i bezgłośnie się w niej rozpłynął. W nozdrza obserwującego to wszystko Kajetana uderzyła fala smrodu - pośmiertnego krzyku ptaka. Trzy pozostałe łabędzie już zwarły się z sokołem, walcząc o to, kto zdoła narzucić swą magię ponad polem walki. Nie było na co czekać. Kajetan sięgnął po markebuz. Przeładował właściwy pocisk, wyszeptał słowa zaklęć, przyłożył broń do ramienia i nacisnął spust. Rozległo się ciche „puch!” i z lufy wystrzeliła garść czerwonych, czarnych i białych farfocli, tak jakby karabin był karnawałową zabawką do strzelania konfetti. Ale nie był. Zaklęcie formujące zaczęło zbierać farfocle w jeden kształt, wydłużony, aerodynamiczny, długodzioby. Kajetan nie czekał, aż ptak uformuje się w pełni, załadował drugi nabój i strzelił ponownie. Odłożył markebuz i sięgnął po sztucer. Kiedy brał na cel pierwszego jegra, dwa bojowe bociany już dotarły nad pole walki, wspierając sokoła elfów. Kajetan strzelał raz za razem, starając się wykorzystać to, że wierzchowce jegrów zwalniały nieco, podchodząc do wody, by wyrównać rytm biegu przed skokiem przez przeszkodę. Trafiał często, ale większość pocisków rozpływała się na polach ochronnych jegrów, znacząc tylko miejsca wyładowań tęczowymi smugami, niczym benzyna rozlana w kałuży. Wreszcie udało się umieścić pocisk celnie, dokładnie w wizurze lśniącej blaskiem symbiotycznego robaka. Trafiony w oko jegr zaskowyczał, jego wierzchowiec także zacharczał, potem ciało jeźdźca i konia rozprysnęło się na milion małych kropel, a Kajetan poczuł smród śmierci. Nie próżnowały i elfy. Wiedząc, że mają za plecami sojusznika, śmiało natarły na wyjeżdżających z rzeczki jegrów. Zadźwięczały miecze. Nad plecami elfów uniosły się siwe zjawy przodków, wyciągając ku jegrskim głowom mocarne ramiona. Anna Naa’Maar wciąż tkwiła w siodle niemal nieruchomo, plotła swą magię, stawiając na rzece coraz to nowe zapory, blokując ruch
199
jegrów, tak by jej towarzysze nie musieli się ścierać ze wszystkimi naraz przeciwnikami. Pod mieczem elfa padł kolejny jegr, ale pozostali już przedarli się przez rzekę. Chcieli objechać elfów, otoczyć ich. Zakotłowało się, strażnicy próbowali osłaniać Annę Naa’Maar, ale w końcu i ona sama dobyła broni. Strzelanie w ten wirujący kłąb ciał - jegrów, elfów, koni, duchów - mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Kajetan odrzucił sztucer. Lewą rękę sięgnął po peem, prawą po miecz. Z bojowym krzykiem runął ku walczącym. Jeden z jegrów oderwał się od bitewnego kłębowiska, skoczył ku Kajetanowi. Czarny wierzchowiec zakwiczał, z jego pyska wytrysnął trujący dym, który zabiłby lub przynajmniej sparaliżował zwykłego człowieka. Ale Kajetan nie był zwykłym człowiekiem. Poczuł tylko lekkie szczypanie oczu i mdły zapach wdzierającego się do płuc gazu. Spokojnie poczekał na nadjeżdżającego jegra, poderwał w górę peem, wycelował i palnął prosto w łeb wierzchowca. Pociski rozprysnęły się na magicznym czapraku konia, ale ogłuszyły go wystarczająco, by zarwał krok i zmienił tempo. Jegr machnął mieczem, ale bez szans na trafienie. Kajetan zrobił unik i sam chlasnął czarnego jeźdźca w ramię, po czym odskoczył w bok, by nie przygniotło go padające cielsko. Skowyt, czarne krople, smród. Kajetan natychmiast poderwał się, szukając kolejnego celu. Ale celu nie było. Skażoną ziemię pokrywały czarne, smołowate plamy. Wierzchowce elfów stały obok siebie, a Anna Naa’Maar podtrzymywała swego towarzysza, najwyraźniej rannego. Trzeci elf podjeżdżał właśnie do strumienia, uważnie obserwując las po przeciwnej stronie, wypatrując tam kolejnych napastników. Sokół kołował nad ich głowami, wykrzykując swój triumf, a dwa bojowe bociany, doskonały wyrób fabryki broni w Radomiu, właśnie rozpływały się w powietrzu po wykonaniu zadania. - Szybko! - powiedział Kajetan, wsuwając miecz do pochwy. Musimy ukryć się w lesie. Drzewa są dobre. To polski las. 200
9. Wydawało się, że nocny zmrok zapada szybciej niż powinien. Słońce osunęło się już nisko, pod korony drzew, cienie się wydłużyły, liście ściemniały. Pojawiła się mgła, początkowo płynąca przy powierzchni ziemi, szybko jednak podnosząca się i wpełzająca między pnie. Konie elfów przyjmowały to wszystko spokojnie, ale sokół nerwowo krążył nad jeźdźcami, nie oddalając się zbytnio od nich, jakby bał się sam zapuszczać w ciemność lasu. On, władca otwartych przestrzeni, szybownik i wojownik, musiał przemykać między rozcapierzonymi konarami i krążącymi wirami mokrej mgły. Może to były złudzenia, może nie działo się nic dziwnego, a tylko zmęczenie i przeżyte niebezpieczeństwa sprawiały, że wędrowcy czuli niepokój. Jednak wcześniejszy zmrok i cień na puszczy mogły też oznaczać coś naprawdę groźnego - przełamanie polskich linii obronnych i napłynięcie nad te tereny frontu czarnej magii, przygotowującej nadejście barłogów i ich sług. Najgorsze zaś było to, że Kajetan tak naprawdę nie wiedział, gdzie się aktualnie znajdują. Bezskutecznie próbował odszukać jakieś znajome elementy terenu. Czasem wstrzymywał konia, by określić dokładnie położenie. Próbował dostroić eteralne kompasy do linii wodnych cieków, ale azymulet nie dawał żadnych odczytów. Tym bardziej rosła w nim obawa, że barłogi ruszyły z poważnym kontrnatarciem, struktura terenu istotnie się zaburzyła, a szlaki, kierunki świata i znaki topograficzne zostały pomieszane. Pomimo tego wciąż podążali na wschód, a przynajmniej tak im się wydawało. Za Kajetanem jechały dwa konie, niemal bok w bok. Na jednym półleżał ranny w pierś elf. Tuż po potyczce, gdy Anna Naa’Maar opatrywała jego rany, drugi elf przebudował kulbakę towarzysza do pozycji transportowej. Z dala można by ją teraz wziąć za skrzydła pegaza, odgięte do tyłu łagodnym łukiem. Ranny mógł leżeć bez obawy, że spadnie na ziemię, nawet gdy uśnie albo straci 201
przytomność. Elf był w złym stanie, gorączkował, majaczył. Miecz jegra przebił go na wylot, zatruwając ciało i sącząc w umysł trąd słabości. Anna Naa’Maar cały czas jechała obok. Wlewała w usta wodę, zmieniała opatrunki, próbowała wywabić złe fagi. Ale - jak sama powiedziała - tu potrzebny był dobry lekarz egzorcysta, który potrafiłby oczyścić i ranę, i myśli wojownika. Straż tylną tworzył drugi elf. Na szczęście draśnięcia twarzy i ramienia nie okazały się zbyt groźne. Tyle że był zmęczony długą ucieczką, walką i złą aurą opadającą na świat. Co jakiś czas i on wymrukiwał ciche mantry, w których Kajetan rozpoznał kilka modlitw służących zamazywaniu śladów i utrudniających tropienie. Oczywiście Kajetan znał je w prostszej, przystosowanej dla ludzi wersji. Wszystko wydarzyło się wczoraj. Anna Naa’Maar, jej ochrona z Zakonu Łabędzia i oddział żołnierzy ruszyli w drogę jeszcze tego samego dnia co Kajetan, tyle że wieczorem. Prowadzili wóz ciągnięty przez cztery woły, wiozący dużą miedzianą skrzynię. A w niej grafa. Osłabionego wielodniowym więzieniem i przesłuchaniami, spętanego czarami elfki, ogłuszonego siłą miedzi. Kontrwywiad chciał go mieć w Warszawie. Konwój nie minął jeszcze pierwszego parkingu, gdy nastąpił atak czarnych. Błyskawiczny i niespodziewany. Równocześnie Korniejewo powiadomiło ich o szturmie i nakazało przyśpieszyć marsz, potem łączność się urwała. No, a później pojawił się odział jegrów, liczący kilkudziesięciu jeźdźców. Elfy i ludzie podjęli walkę, być może nawet udałoby się im odeprzeć atak, gdyby nie to, że graf zerwał pętające go więzy i wyrwał się ze swego więzienia. Zaczęła się rzeź. Wielu elfów i ludzi umarło, aby Anna Naa’Maar mogła przebić się przez linie wroga i umknąć do puszczy. Uciekinierzy stracili łączność, wkrótce okazało się, że ich tropem podąża pościg. Na słane przez elfy wezwania o pomoc Korniejewo nie reagowało. Zapewne zajęte było swoją walką, o ile w ogóle wciąż jeszcze się broniło. Dwa, trzy razy namierzyli się wzajemnie z jakimiś polskimi granicznymi patrolami, równie zagubionymi co oni sami, ale łączność szybko gasła. A to znaczyło, że las się zmieniał, że 202
barłogi zaatakowały punkty geomancyjne i przejmowały kontrolę nad przestrzenią. Na szczęście jedno z tych wezwań usłyszał Kajetan. I zdążył z pomocą. Tyle zdołał się dowiedzieć z krótkiej rozmowy od wojownika Łabędzi. Anna Naa’Maar milczała, jeśli nie liczyć mantr medycznych i prób nawiązania łączności. Kajetan spojrzał na zegarek. Była druga w nocy, niebo czarne, a mgła i las skracały widoczność tak, że nawet przy delikatnym świetle latarki nie było widać dalej niż na kilka kroków. Mocne światło bali się włączyć. Wstrzymał konia, poczekał, aż Anna Naa’Maar podjedzie bliżej. - Pani, zatrzymajmy się tutaj na odpoczynek. Konie i my musimy odetchnąć, rannemu to się przyda, a drogi i tak szukamy teraz po omacku. - Czy to dobre miejsce? - spytała cicho. - Nie wiem, ale też nie wyczuwam żadnego zagrożenia. Tu jest wgłębienie terenu, spróbujmy się w nim ukryć, może nawet trochę rozgrzać. - Mogą nas ścigać. - Zapewne. Ale przecież prędzej czy później i tak będziemy musieli odpocząć. Lepiej, gdy to my wtedy będziemy wyspani, a nie oni. - Uśmiechnął się. - To ty jesteś podróżnikiem, więc powinnam ciebie słuchać, prawda? - A jeśli już nas nie będą tropić? Zdaje się, że osiągnęli to, czego chcieli. Odbili grafa. Na twarzy elfki pojawił się smutny uśmiech, jakby na wspomnienie czegoś miłego i tragicznego zarazem. - Tak, straciłam go. Wiesz, że już za nim tęsknię? - Za kim? - Nie za bardzo zrozumiał. - Za grafem. Jego imię w waszym języku brzmi Kolor. - Bardzo ładne, takie, powiedziałbym... plastyczne. A jaki to kolor? Czarny? Krwawy? Trupi? 203
- Po prostu Kolor. I nie żartuj z niego. Jest zły. Bardzo zły. I wiesz, czego się boję? - No? - Że on też tęskni za mną.
*** Po wilgotnej i czarnej nocy nadszedł ciepły poranek. Swoje małe obozowisko zlikwidowali jeszcze przed wschodem słońca. Ranny elf- Omar - wciąż nie odzyskał przytomności, choć gorączka nieco zelżała. Kajetan i drugi elf- ten z kolei nazywał się Domicjan ostrożnie zapakowali go w ochronne siodło, po czym oddziałek ruszył w dalszą drogę. Kajetan nadal nie potrafił ustalić pozycji, ale wstające słońce jasno wskazywało kierunek podróży - wschód. Anna Naa’Maar nadal wydawała mu się tajemnicza i odległa, nawet jak na elfkę. Jednocześnie czuł, że ten dystans się skraca. Warunki, w jakich wspólnie podróżowali, nie sprzyjały eleganckim formom. Jasny strój miała pognieciony i pobrudzony. We włosy zaplątały się sosnowe igły. Małą rację śniadaniową pałaszowała pospiesznie, z wyraźnym apetytem i bez cienia szlacheckiej dystynkcji. Mógł wreszcie spokojnie przyjrzeć się jej twarzy, delikatnej, o charakterystycznym dla elfów kształcie migdała, ale o nietypowo łagodnym łuku brody, nie tak ostro zaznaczonych kościach policzkowych i dużych oczach oprawionych grubymi brwiami. Staranna do niedawna fryzura poległa w walce z wiatrem, gałęziami drzew i spaniem na poduszce z ramienia. Trefione włosy opadały na twarz i plecy w dużym nieładzie. Musiało ją to irytować, bo kilkakrotnie próbowała doprowadzić je do porządku, zaplatając w kok, który rozpadał się równie szybko, jak powstawał. Czoło i policzki elfki znaczyło kilka zadrapań. O tak, mniej baczny obserwator nie miałby problemu z zobaczeniem w niej młodej, pięknej dziewczyny o egzotycznej urodzie i nieco dziwnym, jak na podróżowanie po lesie, stroju. Lecz Kajetan potrafił dostrzec te drobne szczegóły, które sprawiały, że wciąż nie 204
czuł się przy niej swobodnie. Poruszała się z elegancją i wdziękiem, ale jednocześnie z uwagą i czujnością. Jakby każdy ruch, krok, pochylenie ciała było znakiem wypowiedzianym w niemym języku, coś znaczyło i określało. Może - budowało ochronne limesy. Może wzmacniało rezonanse aury leczące rannego. Może - sygnalizowało postronnym obserwatorom: mam moc, jestem silna, uważaj na mnie. W sposobie, w jaki składała zdania, zastygała spojrzeniem na jakimś zupełnie nieciekawym elemencie terenu, milkła niespodziewanie, można było dostrzec czujność, lęk i - Kajetan uznał, że to najodpowiedniejsze słowo - tęsknotę. W pewnym momencie przyspieszyła swojego konia i podjechała do Kajetana. - A może powinniśmy tam zaczekać? - spytała. - Z Gorzowa pewnie już idzie odsiecz, może samo Korniejewo przyśle kogoś po nas? - Możemy tak zrobić. Zatrzymać się choćby i tutaj. Tylko... Kajetan zawahał się, choć w zasadzie już podjął decyzję. - Tylko co? - To chyba nie jest dobry pomysł. Nie mamy gwarancji, że wasze wczorajsze S.O.S. do kogokolwiek dotarło. Nie wiemy, czy Korniejewo nie padło. Może być tak, że Gorzów wcale jeszcze nie wie o ataku. - To niemożliwe, musieli odebrać sygnały. - Źle się wyraziłem. Jasne, że jeśli wokół Korniejewa trwają walki, to nasi mają te dane. Ale mogą nie mieć pojęcia, że twój, pani, konwój stamtąd wyruszył. I że został rozbity, i że ty jesteś w niebezpieczeństwie. Na dodatek ja naprawdę nie wiem, gdzie jesteśmy. Daj Bóg, że nie wpadliśmy w kocioł zahoryzontalny, bo wtedy w ogóle nie mają szans nas namierzyć. - Więc? - Więc maszerujmy na wschód. Będziemy bliżej naszych, a dalej od czarnych. Może kogoś spotkamy. Może ktoś nas namierzy. Oczywiście, o ile wschód ciągle jeszcze jest na wschodzie. - Nie rozumiem. 205
- Na granicach horyzontów zdarzeń tworzą się iluzje, fatamorgany. Przecież to przestrzeń ściera się ze sobą, załamuje, dzieli. Widziałem już kawałki polskiej puszczy, gdzie równocześnie wschodziły trzy słońca. - Więc może jednak poczekajmy? - To w żaden sposób nie poprawi naszej sytuacji. Być może nic strasznego się nie stało i słoneczko nadal wschodzi tam, gdzie trzeba, a my jedziemy w dobrą stronę. - Rozumiem. Zrobimy, jak mówisz. - Zwolniła, czekając, aż dogoni ją koń wiozący Omara. Kajetan odprowadził ją wzrokiem. Spojrzał na Domicjana. Elf siedział w siodle w milczeniu, chyba niespecjalnie przysłuchując się rozmowie. Jego całą uwagę pochłaniała obserwacja sokoła. Ptak znów wzbił się w powietrze, choć nadal nie chciał wznieść się ponad drzewa. Jednak i to ożywienie ulubieńca sprawiło Domicjanowi wyraźną przyjemność. Rycerz Zakonu Łabędzia w ogóle odzywał się mało. Wykonywał polecania elfki, sam brał się za różne prace i non stop, każdym ruchem dawał do zrozumienia całemu światu, że jeśli ktoś lub coś zechce zrobić krzywdę Annie Naa’Maar, to najpierw będzie musiało zabić jego. Na szczęście sosnowy las wokół nie wydawał się groźny.
*** Tego przedpołudnia z Anną Naa’Maar rozmawiali jeszcze kilka razy. - Jak to możliwe, że wcześniej cię nigdy nie spotkałem? - Bo mnie tu nie było, to chyba proste. - Ale ja nigdy nawet nie słyszałem od Zakonie Łabędzia! A dużo wiem o elfach. W ogóle, dużo wiem. - Nie przejmuj się, nie jesteś jedynym zaskoczonym. Nas po prostu jest bardzo mało. Na Ziemię przybyło tylko trzech mistrzów, w Polsce ja jestem pierwsza. Tylko trzech. No tak, to wiele tłumaczyło. Zapewne tacy jak ona 206
pracowali przy najtajniejszych projektach. Brali udział w przesłuchiwaniu najważniejszych jeńców, kto wie, może i samych barłogów. Czemu zatem wysłali ją w tak niebezpieczne miejsce? Czemu pozwolili, by osobiście transportowała grafa? Czyżby był tak potężny, a informacje od niego tak istotne? To tylko potwierdzało wszystko, co mówił Urlich i młodzi, spotkani na szlaku żołnierze. Nadchodziła nowa wojna. - Od dawna jesteś na Ziemi? - Dwa lata. Dwa lata, trzy miesiące i czternaście dni. - Świetnie mówisz po polsku, bez żadnego akcentu. - Zaczęłam się przygotowywać dużo wcześniej. Odwróciła głowę, popatrzyła przed siebie. - Tęsknisz? - Za miejscem? Nie. - To za czym? - Czy któryś elf kiedykolwiek odpowiedział ci na takie pytanie? - Na trzeźwo, nie. - Uśmiechnął się. - Czy któryś elf kiedykolwiek upił się w twoim towarzystwie? Też nie, rzecz jasna. I na tym chyba polega wasz problem. Czasem powinniście się upić. Tak po chamsku, po prostu. No, ale to nie po elfiemu... - Nie po elficku - poprawiła go. - Ty powinieneś podszkolić swój polski. - Wiesz, wychowałem się na wsi. W odpowiedzi kiwnęła głową i znów na niego spojrzała. - Wiem. Jesteś sławny, wiesz? - Wiem. Konie stąpały cicho i spokojnie. Pod kopytami miały miękki mech, wokół brązowe pnie wysokich sosen. Ten las posadził niegdyś człowiek, bo drzewa stały w regularnych odstępach, wysokie, co najmniej sześćdziesięcioletnie. Nie było tu większych chaszczy, a młode sosnowe siewki nie miały szans w konkurencji ze swymi rodzicielami, których korony skutecznie odcinały dostęp słonecznego światła. Idealny las do podróży. Aż za idealny, zauważył wcześniej Kajetan. - No i jak ci się tu u nas podoba? 207
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Skoro pytam. - No to wyobraź sobie, że nagle ktoś zakłada ci na oczy ciemne okulary, w uszy wpycha watę, na dłonie każe założyć rękawiczki. I że zapada właśnie mrok, który wygasza naturalne kolory, i że tuż obok stoi gigantyczny dworzec kolejowy z jego kakofonią trzasków, wizgów i zgrzytów. Tak właśnie czuję się na Ziemi. Straciłam barwy, zapachy i dźwięki. Żyję w ciemnej piwnicy, a w mieszkaniu nade mną ktoś zbudował tartak. - Nie mam więcej pytań. - Żartowałam. Nie jest tak strasznie. - A coś ci się tutaj podoba? - Kilka obrazów. Rzeźby ze starożytnej Grecji. Pisanki. - Czytałaś coś? - Platona, Kanta i Biblię. No i kodeksy karne, oczywiście. Aha, czytałam też „Władcę Pierścieni”. Anna Naa’Maar roześmiała się, po raz pierwszy w jego obecności. Wiele ładnych kobiet nigdy nie powinno się śmiać, bo w jednej chwili tracą cały swój urok. Elfka z Zakonu Łabędzia do nich nie należała. -No i? - Bajki, oczywiście. Nic wspólnego z prawdą. Ale wszyscy uznajemy, że zrobiły nam naprawdę dobry pijar. Bez tej książki trudniej wam by było zaakceptować naszą obecność. - Tylko mi nie mów, że Tolkien był waszym agentem wpływu. - Tego nigdy nie powie ci żaden elf. - Czyli był?! Zawsze wiedziałem... Teraz pośmiali się trochę razem. - Wiesz - powiedział Kajetan - nie mogłem zrozumieć w tej książce jednej rzeczy. Dlaczego elfy nigdy nie próbowały leczyć orków? Przecież to byli ich współbracia. Przekształceni, okaleczeni, zniewoleni, ale jednak - potomkowie elfów. Mogli choćby zrobić jakiś eksperyment, na przykład wychowywać młode orki odebrane rodzicom. Po prostu badać, czy i jak można je przywrócić dobru?
208
- A można? - Nie wiem. Być może nie. Ba, raczej na pewno nie. Ale należało spróbować. Podjąć ten eksperyment. A gdyby się udało?! Jakie to stwarza perspektywy! Wychowujesz dobrych orków, dajesz im nadzieję, wysyłasz z powrotem do dzikich pobratymców, by szerzyli dobrą nowinę, zakładali sekty, szykowali spisek, podważali morale, głosili klęskę Saurona. Jak to ci się... - Kajetan zamilkł, bo zobaczył, że Anna Naa’Maar znów spoważniała. Przypominała teraz tę groźną i szaloną elfkę, którą spotkał w Korniejewie, w czarnym lochu, stojącą naprzeciw potwora. - To właśnie twoje zadanie... Prawda? - powiedział po chwili. Ty ich przekształcasz. Zadajesz im ból, bo formujesz w nich inne uczucia. Cierpią, bo chcesz przeprowadzić ich na jasną stronę. Prawda? Ty to robisz? - Nie - odpowiedziała spokojnie. - Ja ich nigdzie nie przeprowadzam. Ja po prostu zadaję im ból.
10. Pierwszy usłyszał je Domicjan. Chwilę potem ożył azymulet Kajetana, a Anna Naa’Maar gwałtownie wyprostowała się w siodle. Wirniki helikopterów mieliły powietrze, zaszumiał poruszony podmuchem las. - Idą ze wschodu! Czyli trzymamy dobry kierunek! - Kajetan zatrzymał konia, zawrócił. Domicjan już uruchamiał komunika tor. Umieszczony w łęku siodła głośniczek zatrzeszczał. - Tu Łabędź! Tu Łabędź! S.O.S.! Potrzebujemy pomocy. Pilne. Najwyższy priorytet! Tu Łabędź! Tu Łabędź! S.O.S.! Potrzebujemy pomocy. Pilne. Najwyższy priorytet! - powtórzył, ale nie udało mu się złapać sygnału. Wciąż nie widzieli helikopterów, lecz wydawało się, że cały czas się zbliżają, tyle że lecą w pewnej odległości, na północ od grupy wędrowców.
209
- Tu Łabędź! Tu Łabędź! S.O.S.! Potrzebujemy pomocy. Pilne! - powtarzał Domicjan raz za razem, cały czas manipulując sensorami. W odpowiedzi słyszał tylko szum. - Co się dzieje? - spytała elfka. - Czemu nas nie słyszą? - Zapewne nie prowadzą nasłuchu albo są przeładowani informacjami z innych źródeł. - Tu Łabędź! Tu Łabędź! S.O.S.! Teraz byli blisko. Właśnie ich mijali, dwa, może trzy kilometry na północ. - Tu Łabędź! S.O.S.! - Chyba że jesteśmy w strefie zahoryzontalnej. Wtedy mogą być i sto kilometrów stąd, choć nam się wydaje, że lecą tuż koło nas. Fatamorgana. Domicjan przestał nawoływać przez radio. Cicho tłumaczył coś siedzącemu na jego przedramieniu sokołowi. Ptak zastygł niby starożytna rzeźba, nawet nie mrugał. Wreszcie Domicjan wyrzucił ramię w górę, wykrzyczał jeszcze jeden rozkaz, którego Kajetan nie zrozumiał, i ptak pomknął ku wierzchołkom drzew. Jednocześnie Domicjan skulił się na siodle, zapadł, pochylił głowę, ukrył twarz w dłoniach. Anna Naa’Maar od razu podjechała, by go podtrzymać. Teraz część duszy elfa była w ptaku i przełamywała strach sokoła przed odłączeniem się od swego pana. To ona miała pokierować jego lotem. Helikoptery oddalały się. Czy sokół może je dogonić? - przemknęło przez głowę Kajetana. W realnej przestrzeni - zapewne nie. Ale też nie takie było zadanie ptaka. Miał przebić magiczne bariery oddzielające wędrowców od helikopterów, stworzyć eteralny tunel, którym potem pomkną zwykłe elektromagnetyczne fale. Czekali w bezruchu. Tak właśnie Kajetan zapamiętał tę scenę, jak kolorową trójwymiarową fotografię. Brązowe pnie sosen, tarantowaty koń dźwigający rannego Omara, skulony Domicjan i tuląca go do siebie Anna Naa’Maar w przybrudzonej już bieli. Zielone, iglaste korony drzew i prześwitujący pomiędzy nimi błękit nieba.
210
Minęło dziesięć sekund, a może minuta, a może kwadrans. - Szósta Dywizja Desantowa, major Uchalski! Powtórz komunikat! - Z głośnika dobiegł zagłuszony trzaskami, ale wyraźny głos. Powtórz komunikat! - Dobrze was słyszeć - powiedziała spokojnie Anna Naa’Maar. - Zakon Łabędzia, misja ściśle tajna. Przesyłam kody. Musicie nas stąd zabrać. Wyciągnęła miecz z pochwy, przesunęła palcami po jelcu. - Mam rozkazy! Na zachodzie ruszył front. Nie mogę się rozpraszać. Wezwę dla was pomoc! - Proszę jeszcze raz odsłuchać sygnał - powiedziała elfka. Musimy być natychmiast ewakuowani. Cztery osoby i konie. Mamy też rannego. Major Uchalski nie odpowiedział od razu. Pewnie dekodował sygnaturę elfów i zastanawiał się, co powinien zrobić. Ale w końcu zdekodował i postanowił. - Rozumiem, pani. Odłączam jedną maszynę od klucza. Dogodne miejsce do lądowania jest jakieś trzy kilometry na północny zachód od was. Musicie się trochę cofnąć. Przełączam was do nich. - Dziękuję, panie majorze - powiedziała elfka. Niemal w tym samym momencie Domicjan drgnął, a z nieba spadł szary kształt. Sokół wylądował na ramieniu elfa, lekko dziobnął go w ucho. Rycerz wyprostował się, otworzył oczy. Jeszcze przez chwilę były czarne jak oczy ptaka. - No - rzucił Kajetan - chyba wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło. Pomylił się.
*** Helikopterem, który odłączył się od klucza, dowodził kapitan Czaba Varga. Mówił po polsku dobrze, ale ze śladami obcego akcentu. W polskiej armii służyło wielu emigrantów - lub ich dzieci-z krajów zniszczonych bądź zajętych przez barłogów. Węgry, najeżdżane to przez koczowników ze wschodu, to przez regularne czarne
211
wojsko z zachodu, broniły się dzielnie. Trzydzieści lat temu, w czasie ofensywy barłogów nazwanej potem Marszem Kadłubów, wydawało się jednak, że nic nie uratuje kraju. Do Polski dotarło wielu uchodźców. Większość z nich wróciła potem do cudownie obronionej ojczyzny, jednak niektórzy zadomowili się w Polsce i z nią związali dalszy los. Kapitan Varga mógł być dzieckiem takich emigrantów. A może po prostu przyjechał do Warszawy na szkolenie wojskowe i zdecydował się tu zostać. Uznał zapewne, że szybciej i skutecznej pomści rzeź Budapesztu z czasów Marszu Kadłubów, gdy będzie latał na polskich śmigłowcach, a nie tłukł wojska czarnych na karpackim pogórzu. Królestwa Polski i Węgier utrzymywały ścisłe relacje dyplomatyczne i wojskowe. Obecnie, wraz z Królestwem Czech i Moraw, Księstwem Rusi Kijowskiej i Unią Ugrofińsko-Bałtycką, stanowiły trzon wolnego świata kontynentalnej Europy. Na zachodzie trwał niewzruszenie „lotniskowiec Brytania”, wciąż rządzony przez ludzkich królów. Dzielnie broniła się Andaluzja i Wolne Miasto Amsterdam. Reszta kontynentu należała do barłogów lub była zniszczona na skutek wojen. Na części tych ziem władały lokalne parlamenty lub władcy, niektóre ściśle współpracowały z aliantami, ale większość pogrążona była w chaosie, także geograficznym. - Jesteśmy nad miejscem lądowania. To spora polana - zameldował kapitan Varga. - Jak daleko? - W linii prostej cztery kilometry trzysta metrów od was. Macie namierniki? - Azymulet standardowy. - Wysyłam sygnał naprowadzający. Potwierdźcie. Chwilę potem Kajetan poczuł pulsowanie bransolety i zrozumiał, że jadą nieco zbyt na północ i że jeśli utrzymają tę trasę, to miną miejsce lądowania helikoptera. - Potwierdzam łączność, koryguję trasę. - Odwrócił się do elfki i wskazał, że powinni nieco skręcić. Kiwnęła głową na znak, że rozumie.
212
- Sprawnie władasz magią, geografie - powiedziała z wyraźnym uznaniem. - Oczywiście, powinnam się tego spodziewać, ale jednak mnie zaskoczyłeś. - Mam nadzieję, że nie ostatni raz, pani. - Kajetan skłonił się w podzięce za komplement, nieco przesadnie, mocniej niżby to nakazywała zwykła grzeczność. - Zapewne nie spotkałaś wcześniej człowieka, który by był w stanie korzystać z azymuletu? - Na pewno nie w sprzęgu bezpośrednim. - Ja potrafię. To nie znaczy, pani, że mogę sobie pozwolić na nonszalancję przy korzystaniu z magii. I dlatego, jeśli pozwolisz, zajmę się prowadzeniem was do helikoptera. - Pozwalam, geografie. - Teraz ona skłoniła się nisko. Kajetan nie mógł wiedzieć, o czym myśli ta kobieta i jakie sprawy rozważa w swym umyśle, tocząc jednocześnie grzeczną konwersację, lecz fakt, że już wkrótce otrzymają pomoc, wyraźnie ją rozluźnił. A przynajmniej takie wrażenie sprawiała. On natomiast powinien się skoncentrować. Płynący z azymuletu wprost do jego mózgu sygnał naprowadzający pozwalał mu bezbłędnie kierować konwojem w stronę helikoptera, ale i wymuszał skupienie. Znów odezwał się kapitan Varga. - Spuszczam zwiadowcę i zaraz siadamy. - Mamy rannego i cztery konie, pamiętacie o tym? - Możemy zabrać ludzi i sprzęt. Konie muszą zostać. - Kapitanie Varga, czy na pewno takie rozkazy pan otrzymał? Chwila ciszy. - Nie mam miejsca. Jestem załadowany bronią i amunicją. - Kapitanie Varga, więc wyładuje pan wszystko. I niech pan już zacznie to robić. Znów cisza, a potem ciche: „Bazd meg”. - Rozumiem. Lądujemy i robimy miejsce dla koni. Najwyżej nasi chłopcy w fortach nie dostaną amunicji. Ale co tam, konie będą przewiezione. - Kapitanie Varga, jeśli usłyszę jeszcze jeden komentarz tego rodzaju, złożę na pana raport. 213
Tym razem „bazd meg!” było głośniejsze i zostało powtórzone trzykrotnie. - Przyjąłem. Będę gotowy na wasze przyjęcie. - Dziękuję, kapitanie. Dotrzemy do was za jakieś dwadzieścia minut. - Już nie mogę się doczekać. Kajetan uśmiechnął się. Musiał przywołać pilota do porządku, ale jednocześnie go rozumiał. Kapitan Varga nie był chyba zbyt zadowolony z tego, że nie weźmie udziału w akcji bojowej na linii frontu, tylko będzie musiał transportować do Gorzowa nieznanych sobie osobników. Major Uchalski na pewno nie poinformował go, z kim będzie miał do czynienia. Prerogatywy Anny Naa’Maar były zbyt wysokiego poziomu, by mógł o nich powiadomić swojego podwładnego. Po prostu wydał rozkaz odłączenia od konwoju i zabrania na pokład pasażerów. Czy kapitanowi Vardze mogło się to wydawać ważniejsze niż dostarczenie amunicji walczącym oddziałom na zachodzie? Jasne, że nie. Do celu mieli już mniej niż trzy kilometry. Musieli nieco skręcić, by ominąć niezbyt głęboki, acz stromy wykrot. Azymulet od razu zasygnalizował zboczenie ze szlaku i wewnętrzny kompas w głowie Kajetana odchylił się, wzbudzając uczucie lekkiego niepokoju, a jednocześnie wskazując właściwą trasę. - Siedzimy - zameldował kapitan Varga - i czekamy. - Jesteśmy już niedaleko. Droga bez przeszkód. Kajetan pogładził szyję wierzchowca. - Chcieli, żebyśmy cię tu zostawili, bracie. Kawaleria powietrzna, w śmigło kopana. No, już niedługo sobie odpoczniesz. - Kajetan... - usłyszał zza pleców głos Anny Naa’Maar. Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Perspektywa szybkiego powrotu do domu i ją musiała wprawić w dobry humor. - Słucham, pani? - Odwrócił się i w jednej chwili uśmiech znikł z jego twarzy. Anna Naa’Maar patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jej wargi drżały. - Co się stało? - Ruszył w kierunku elfki. Jednocześnie usłyszał jęk rannego Omara i pierwsze słowa ochronnej mantry wykrzykiwanej 214
przez Domicjana. A potem i on poczuł ostrzegawczy impuls bransolety. Czarni. - Wróg blisko! - Natychmiast wznowił łączność z helikopterem. - Przyjąłem! Walczycie?! - Nie. Bądźcie gotowi! Domicjan zajął miejsce elfki przy boku rannego Omara. Anna Naa’Maar odrzuciła na plecy okrywający ją płaszcz. Sięgnęła po miecz. - Prowadź, geografie. Ruszyli galopem. Pierwsze strzały usłyszeli chwilę później. Terkotały pistolety maszynowe, waliły też działka śmigłowca. Teraz Kajetan nie potrzebował już magicznego nasłuchu. Mógł prowadzić galopujące wierzchowce prosto ku helikopterowi. - Są tu! - zacharczał głośnik. - Zabezpieczamy teren! - Potrzebujemy dwóch minut! - Czekamy! Nagle Anna Naa’Maar krzyknęła: - Startujcie! Natychmiast startujcie! Pęd. Pnie drzew. Nisko zwieszone gałęzie. Smród czarnych. - Nie podchodzą. Czekamy! - Startujcie! - To mój helikopter, pani, i dostałem rozkazy. Mam was stąd zabrać. I zabiorę. - Kapitanie, nic nie rozumiesz, startuj natychmiast! - Menj a picsaba! Czekamy! - krzyknął kapitan Varga, a potem usłyszeli jeszcze tylko: - O Boże! Chwilę później puszczą wstrząsnęła eksplozja. Potem druga. Kajetan wyhamował konia, obok zatrzymały się wierzchowce elfów. W oddali, pomiędzy drzewami dostrzegli kulę ognia, w niebo buchnął dym. Drzewa drżały poruszone wybuchem. Ptaki krzyczały, obwieszczając lasowi i jego mieszkańcom, że stało się coś strasznego i że nadchodzi ogień. Konie nerwowo potrząsały głowami, kręciły się w miejscu, ledwie poddając się uspokajającym głosom elfów. Kajetan próbował 215
nawiązać łączność, ale z komunikatora dobiegał jedynie jednostajny szum. Potem usłyszeli jeszcze dwa strzały, ludzki krzyk pełen przerażenia i bólu. A potem zapadła cisza.
11. Błądzili już od dwóch dni. Zmęczeni i niewyspani uciekali przed pogonią, o której wiedzieli tyle tylko, że na pewno jest. Ścigała ich mdła woń czarnych. Czasami ledwie ją wyczuwali, chwilami zaś uderzała w nozdrza ostrym smrodem. Wtedy próbowali poderwać zmęczone konie do szybszego biegu, a Domicjan zaczynał pleść czary fałszujące tropy i plączące drogi. Zazwyczaj wtedy udawało im się zgubić prześladowców na kilka godzin, ale czary maskujące niosły swój koszt - dodatkową dezorientację, zaburzenie kierunków, niemożność oznaczania ścieżek, którymi już szli. Na dodatek zaczęli się kłócić już podczas pierwszego postoju. - Oni czekali na nas! - Kajetan, pokrzykując na elfy, krążył wokół małego obozowiska niczym oszalała planetoida wokół Słońca. Domicjan i Anna Naa’Maar zmieniali właśnie opatrunek Omarowi. - Wylądowali, żeby nas uratować, czekali na nas, a my ich zostawiliśmy w niebezpieczeństwie! - Oni zginęli! Wszyscy! - spokojnie odpowiedział Domicjan, jednocześnie oczyszczając ranę swego towarzysza. - Nie wiesz tego! Skąd masz taką pewność?! Anna podniosła się znad ciała, podeszła do Kajetana, lecz on nawet nie zwolnił. Minął elfkę i kontynuował swój obchód. Obserwowała go w milczeniu. Poczekała, aż zrobi pełną pętle, po czym stanęła na jego drodze. Patrzyła mu prosto w oczy. Teraz się zatrzymał. - Myślisz, że zostawiliśmy pilotów, bo są ludźmi, prawda? Uważasz, że uznaliśmy nasze życie za ważniejsze od ich życia? I nie chcieliśmy ryzykować? Przyznaj, tak uważasz.
216
- Nie... Tak... - zawahał się. - Nie chcę tak myśleć, ale nie odrzucam całkowicie tego poglądu. Dopuszczam taką możliwość. To właśnie mnie wścieka. - To posłuchaj mnie uważnie. Gdyby oni jeszcze żyli, gdyby żyli, być może powinniśmy spróbować im pomóc. Usłyszałeś wyraźnie: „być może”. Nic o mnie nie wiesz. Nie znasz mojej misji. Nie rozumiesz, jaką cenę zapłacono, abym mogła znaleźć się w twoim świecie. Nie masz pojęcia, jakie umiejętności posiadam i jaką wiedzą dysponuję. I jak wiele od tego zależy. Więc, być może, nawet gdyby oni żyli, powinniśmy uciekać. Nie dlatego, że jestem elfem, tylko dlatego, że jestem tu bardzo, ale to bardzo potrzebna. Że żyję, by ratować twój świat. Nie muszę ci tego wszystkiego tłumaczyć, lecz chcę. Chcę, żebyś zrozumiał. Oni nie mieli żadnych szans, zginęli wszyscy. A my umarlibyśmy razem z nimi. - Skąd masz tę pewność? - Kajetan próbował jeszcze walczyć na argumenty, choć tak naprawdę wiedział już, że nie udowodni swoich racji. Nie wytrzymał jej spojrzenia, uciekł ze wzrokiem. Domicjan już się podniósł, stał teraz, uważnie obserwując rozmowę swej pani i człowieka. Wyglądał, jak ktoś, kto z troską obserwuje kłótnię bliskich przyjaciół i nie zależy mu na tym, żeby któryś z nich wygrał, tylko żeby się porozumieli. Kajetan jednak nie miał wątpliwości, że gdyby tylko wykonał wobec elfki jeden wrogi gest, Domicjan rzuci się na niego bez chwili wahania. - Bo to był on, graf - powiedziała Anna Naa’Maar powoli. Tropi mnie i będzie to robił, dopóki mnie nie zabije. - Czemu? Dlaczego zamiast uciec do swoich, wszedł na niebezpieczną ziemię? Podobno to ważna figura. Rozpoczęli wojnę, by go odbić. A on idzie za tobą na wschód. Czemu, elfko? - Bo go kocham, rozumiesz? - Nie. Nie rozumiem. - Moja miłość wypala jego ciało i zabija. - Dalej nie rozumiem. - Albo tylko to udajesz. Dobrze więc, wytłumaczę ci to, geografie, najprościej jak umiem. Jeden, ostatni raz. A potem zajmiemy
217
się wspólnie tym, co koniecznie, żebyśmy to wszystko przetrwali. Czy tak? - Tak. - Więc posłuchaj. Barłogi i grafy to nasi wrogowie. Walczymy z nimi w wielu planach, także na naszym ojczystym świecie. To wojna. Ale niech cię nie zmyli nauka, jaką wyciągasz z podręczników historii. Oni są wrogami nie dlatego, że pragną twojej ziemi, twoich bogactw czy wiedzy. Nie dlatego z nimi walczymy, że wyznają inną religię albo mają inne obyczaje lub inne gusta. Nie mówimy, że są źli, bo lubią inne niż my kolory, mają inne rytuały, światopogląd, prawo czy nawet porządek etyczny. Nie, geografie, oni po prostu są źli. Nie da się z nimi negocjować, nie można ich obłaskawić i nic nie pomoże wysłanie do nich misjonarzy - zawiesiła głos, popatrzyła na wiszący na szyi Kajetana Klucz Przejścia. - Ale ty przecież wiesz to wszystko, prawda? - Kim był ten, którego przesłuchiwałaś? - w odpowiedzi sam zadał pytanie. - To graf. Istota z ich świata, a nie przekształcony człowiek. Ważny graf. Wódz. Żeby wydobyć od niego informacje, musiałam zadać mu ból. Nie ból fizyczny, a cierpienie kompatybilne z jego sposobem postrzegania rzeczywistości. Więc - pokochałam go. Litowałam się nad nim i radowałam na jego widok. Mentalnie pieściłam i koiłam. Graf rejestrował moje uczucia. Wyżerały mu trzewia, degradowały umysł. I dopóki będę żyć i go kochać, on będzie cierpieć, naznaczony, wyklęty przez swych panów i sługi. Więc mnie zapamiętał. Musi mnie zabić i na pewno chce zemsty. Zamilkła, wciąż opanowana, jakby cała ta opowieść nie wywołała żadnych emocji. - Ufasz mi? - zapytała po chwili. - Wierzysz, że nie opuściliśmy lotników tylko dlatego, że my jesteśmy elfami? - Tak. - Kajetan już się uspokoił. - Ufam. - No to pakujmy się i w drogę! - w końcu odezwał się Domicjan. - Mam też dobrą wiadomość. Omar się obudził. 218
12. Obóz rozbili już w ciemnościach, kiedy natrafili na małe źródełko. Jakiś czas szli jego biegiem, aż znaleźli polanę, od strony rzeki porośniętą bardzo gęstymi krzakami. Uznali, że dostaną w ten sposób osłonę przynajmniej z jednego kierunku. Kajetan oporządził konie na tyle starannie, na ile było to możliwe w tych warunkach. W tym czasie Domicjan i Anna Naa’Maar obeszli teren wokół obozowiska w promieniu mniej więcej stu metrów. Szukali jakichś groźnych obiektów, śladów złej magii, ale też i sami rozwiesili na gałęziach drzew kilka amuletów i magicznych potykaczy. Od północnego wschodu byli względnie bezpieczni, osłaniały ich krzaki i asekurowała rzeczka, z której przekroczeniem miałby problemy graf. Jednak z pozostałych kierunków nie mogli liczyć na żadną ochronę. Nie odważyli się więc rozpalić ogniska, na szczęście nie było chłodno. Mieli tylko jedno naczynie - termoaktywny kubek Kajetana. Pili kolejno. Po nabraniu wody wrzucali do niego kostkę odżywczą, a Domicjan podgrzewał kubek w dłoniach delikatnym muśnięciem magii. Gęsty bulion ładnie pachniał, nieźle smakował i - co najważniejsze - pozwalał zaspokoić głód. - Od jutra musimy zmniejszyć racje - powiedział Kajetan po uważnym przejrzeniu zapasów. - Dobrze by było zapolować. - Powinniśmy wzbudzać jak najmniej zamieszania w lesie. - Nie wiem, jak długa droga jeszcze przed nami. Moje zapasy mogą się nam przydać w naprawdę trudnym momencie. - A ta rzeka? - spytał Domicjan. - Nie rozpoznajesz jej? - Właśnie zamierzałem ją zbadać. Pójdziesz ze mną? - Chcę przygotować posłanie dla Omara. - Ja pójdę. - Anna Naa’Maar podniosła się z ziemi. - Ty widziałeś mnie przy pracy, teraz ja chcę zobaczyć ciebie, geografie. - To nic ciekawego. Będę pił surową wodę i mamrotał mantry. - A zwierciadło wodne? 219
- Tak, może rzeka pokaże mi prawdziwy układ gwiazd na niebie nad nami. Ale ten rytuał nie uda się, jeśli mnie rozproszysz. - Nie rozproszę. - Uśmiechnęła się. - Zapomnisz o mojej obecności, geografie. - No, skoro tak... - powiedział Kajetan bez szczególnego przekonania, że ktokolwiek byłby wstanie zapomnieć o stojącej za plecami elfce. Ze swoich bagaży wyjął dżipiesowy zestaw - wahadełko z jarzębinowego drzewa zawieszone na srebrnym łańcuszku; małe kryształowe lusterko, które chciał przeobrazić w wodne zwierciadło do obserwowania prawdziwego położenia gwiazd; trzy bursztynowe rezonatory; nakładkę na azymulet ze skóry wędrownych gęsi oraz mały licznik cieków wodnych, zwany potocznie różdżką. - Naprawdę nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy? - spytał Domicjan. - Znałem tu kiedyś każdą piędź ziemi, ale użyli magii geograficznej. Lokalnie zmienili teren, zniszczyli stare znaki. Mój dżipies milczy. Nasze satelity nie zrobiły jeszcze nowych map tego terytorium. Najpewniej ten las w ogóle nie leży w ich horyzoncie zdarzeń. - Na chwilę przerwał przygotowania, podniósł wzrok na elfa. - Więc nie wiem. Skończył pakowanie, starannie podopinał sakwy. - Chodźmy, pani. - Wskazał elfce kierunek. - Bądźcie ostrożni - usłyszeli jeszcze za plecami głos Domicjana. - Dzięki za radę - mruknął Kajetan. - Właśnie zamierzałem zacząć wrzeszczeć. Albo kąpać się w rzece na golasa. - Nie przepadasz za nim? - W głosie elfki pobrzmiewało raczej rozbawienie niż troska. - Nie mam powodu, żeby go nie lubić. - Ale w ogóle nie przepadasz za elfami. - Uratowaliście nas. Uratowaliście Polskę. Europę. Ziemię. Tylko że nie całą... I nie wszystkich... O to ci chodzi? Kajetan nie odpowiedział, bo doszli właśnie do brzegu szerokiej na jakiś metr leśnej rzeki. Płynęła leniwie, czarna jak smoła, czasem tylko iskrzyły się w niej odbite gwiazdy, których blask zdołał
220
się przedrzeć przez korony drzew. Coś plusnęło, zarechotały żaby. Kajetan zabił na twarzy zbyt natrętnego komara. - Jak możesz ich kochać? - Odwrócił się. - Jeśli są tak źli, jak możesz to robić? Przebaczać im? - Jesteś katolikiem, prawda? - zawiesiła pytanie. - Powiedzmy, że tak - odparł. - To tak, jak ja. Nasza religia to nakazuje. Przebaczać. Miłować. Jezus też przebaczył grzesznikom. - Ale czy przebaczył szatanowi? Anna Naa’Maar przeżegnała się tylko, nie podjęła rozmowy.
13. Ruszyli o świcie. Omar, któremu szybko wracały siły, okazał się jeszcze mniej towarzyski od współplemieńców. W milczeniu kołysał się w swoim siodle-kołysce, czasem kreśląc na piersi zamaszysty znak krzyża. Tylko jego usta poruszały się bezgłośnie. Może klepał mantry lecznicze, a może odmawiał modlitwy za poległych braci zakonnych. Elfy wszystko robiły porządnie. Kiedy ustanowiły królestwo w Polsce, szybko przyjęły chrzest i zostały lepszymi katolikami niźli niejeden rodak wymachujący biało-żółtymi chorągwiami i wywieszający w oknach święte obrazki. Elfy poszczą w piątki, chowają po katolicku elfie dzieci i odbywają pielgrzymki do Częstochowy. Wiedzą, kiedy była bitwa pod Grunwaldem, kto to Traugutt i co oznacza data 18 listopada. Elfy nie piją za dużo, raczej się nie awanturują, bardzo rzadko popełniają przestępstwa, są uprzejme, grzeczne i wykształcone. Porządni obywatele. To tak, jakby zaczerpnąć wszystkich ludzi galaktycznym durszlakiem i pozwolić wyciec przez dziury wszelkim mętom, złodziejom, mężom bijącym żony (i odwrotnie), piratom drogowym, gnojkom wymazującym flamastry na siedzeniach autobusów, ćmulom tępo niezainteresowanym światem. I tym podobnym niby
221
quasi homo sapiens płci obojga. Nie oznacza to, że żaden zły elf nie spłynie z kosmicznego sitka, ale będzie ich niewiele i nieszczególnie paskudnych. Można powiedzieć, że elfy to tacy lepsi ludzie: trochę, zazwyczaj, statystycznie. Podstarzali harcerze, przy czym określenie „podstarzali” należy rozumieć: w wieku średnio stu pięćdziesięciu lat. Niektórzy mistycy uważali, że były aniołami, które przybrały postać popkulturowych ikon, żeby zostać przyjęte przez zlaicyzowane społeczeństwa Zachodu. Inni, bardziej ekumeniczni osobnicy, że chodziło o tolerancję i uniwersalizm. Elfa mogą wszak zaakceptować wyznawcy różnych religii i przedstawiciele kultur całego świata, a chrześcijańskiego anioła niekoniecznie. Przecież na Ziemi więcej ludzi czytało Tolkiena niż Biblię. Rzecz jasna, byli też i tacy, którzy mieli w tej kwestii pogląd całkowicie przeciwny - elfy to demony, sługi szatana, które pod pozorem pomocy chcą przejąć władzę nad światem. Z kolei dla socjalistycznych narodowców niedopuszczalne było przywrócenie w Polsce monarchii, i to przez obcą rasę. „Polska dla Polaków!” - darli się na demonstracjach. - „Precz z elfami!”. A za symbol wzięli sobie zikonizowane twarze Lenina, Hitlera i Che Guevary, nad którymi unosiło się oko Saurona. Pojawiały się też sekty i organizacje pozostające pod wpływem barłogów. Wyznawcy. Renegaci. Zdrajcy. Terroryści. Agenci wpływu. Czasem - autentyczni wysłannicy czarnych. Przybrany ojciec Kajetana zajmował się rozpracowywaniem takich grup i ich eliminacją. Tam, daleko, w Warszawie. Tu trwa inna walka. Wojna o geografię. Magia wojenna próbuje stabilizować przestrzeń na granicy z dawnymi Niemcami. Kotwiczy ją - menhirami, kamiennymi kręgami, trylitami. Świętymi dębami zakorzenia geografię w ziemi, nie pozwala jej drgnąć. Dolmenami poległych bohaterów nasącza pogranicze mocą. Wydziera zdrową przestrzeń barłogom, odzyskuje Polskę i to, co zostało z Europy, kawałek po kawałku. Ale nie zawsze to się udaje i wtedy ścieżki się gubią, rzeki zmieniają bieg, a gwiazdozbiory tworzą fatamorgany. 222
Ale geograf jest od tego, by znajdować właściwe szlaki. Ledwie minęło południe, gdy Kajetan pomiędzy drzewami dostrzegł to, czego szukał od kilku dni. Kotwicę topograficzną - dwanaście kamiennych bloków wysokich na dwa metry, ustawionych wzdłuż nieistniejącej ścieżki, wymalowanych w biało-czerwone znaki i z mosiężnymi tabliczkami znamionowymi. Mały orszak zatrzymał się, a Kajetan, wciąż czując pulsowanie azymuletu, powiedział: - Wydostaliśmy się z pętli geomancyjnej! Ten alignment wskazuje drogę na wschód. Musimy tylko przez niego przejechać. Domicjan i Anna Naa’Maar nawet się nie uśmiechnęli, a Omar, tym razem na głos, zaczął odmawiać różaniec.
14. Leśny trakt łagodnym łukiem wspinał się na niewysokie wzniesienie. Prowadził na wschód, nieco tylko odbijając ku południu. Był wystarczająco szeroki, by dwa konie mogły jechać obok siebie, a ich jeźdźcy zbyt często nie musieli schylać głów pod niskimi gałęziami. Kajetan spojrzał na kompas, podniósł rękę z azymuletem, uważnie przyglądał się lasowi. W końcu zsiadł z konia i ukląkł. Dłońmi zaczął odgarniać suche liście i igły leżące na ścieżce. Wreszcie podniósł szczyptę brązowej ziemi. Obejrzał ją dokładnie, powąchał. Z uśmiechem odwrócił się ku elfom: - To leśny szlak z Kozodojnic. Wieśniacy wożą nim torf... - A ponieważ z twarzy swych towarzyszy nie wyczytał oznak pełnego zrozumienia, dodał szybko: - Torf. Do ogrzewania domów zimą. Od torfowiska jest ze wsi kilkanaście kilometrów. Nie wiem dokładnie, w którym punkcie wyszliśmy, ale przed wieczorem dotrzemy do wioski, to pewne. A stamtąd będzie już blisko do Gorzowa. Domicjan spróbował złapać łączność radiową, ale z głośnika dobiegał tylko szum i trzaski. 223
- Mamy za słaby nadajnik, baterie ledwo zipią - powiedział zrezygnowany po kilku minutach. - Na dodatek jesteśmy w dolinie pomiędzy wzgórzami - dodał Kajetan. - Nie wyładuj baterii. Droga się wznosi, może ze szczytu będzie łatwiej? Jednak szlak omijał wzgórze, szedł po krawędzi stoku. To było raczej logiczne, zważywszy, że jeździły nim ciągnione przez ludzi lub woły wózki załadowane torfem. Wieśniacy woleli nadłożyć trochę drogi, niźli wdrapywać się pod górę. Kajetan zwolnił, poczekał, aż minie go koń Omara, i zrównał się Anną Naa’Maar. - Może zatrzymajmy się tu na kilka minut. Ty, pani, zostaniesz z końmi i Omarem, a ja z Domicjanem wdrapiemy się na czubek. Wskazał ręką las po prawej stronie ścieżki. - Może stamtąd złapiemy łączność? Elfka odwróciła się, pytająco spojrzała na swojego ochroniarza. - Konie nie wejdą pod tę górę - powiedział Omar po chwili namysłu i obserwacji zbocza. - A nam zajmie to najwyżej parę minut. Gdybyśmy wezwali pomoc, helikoptery z Gorzowa będą tu za pół godziny. Warto zaryzykować. - Dobrze, tylko zeskanujcie najpierw teren. - Jesteśmy już w Polsce - powiedział Kajetan. - On na pewno zrezygnował. Nie dostanie tu żadnego magicznego wsparcia... - Zeskanujecie teren, zanim odejdziecie - przerwała mu Anna Naa’Maar. - Dobrze, dobrze... - mruknął mężczyzna. Jego azymulet nie zgłaszał żadnego zagrożenia, ba, wskazywał nawet, że w pobliżu znajduje się jakieś źródło wspierającej siły. - Nie zatrzymujmy się tutaj, podjedźmy jeszcze kawałek - powiedział, ale nawet nie musiał niczego tłumaczyć elfom, bo oto zobaczyli małe rozwidlenie leśnego traktu. Druga ścieżka, niemal prostopadła do pierwszej, prowadziła w dół zbocza, na zachód. Zaś na rosnącym obok rozwidlenia drzewie powieszono małą, drewnianą kapliczkę, z umieszczonym wewnątrz, a wystruganym najwyraźniej przez domorosłego ludowego artystę świątkiem. Kapliczka 224
wisiała na wysokości metra, drewno poczerniało i popękało. Ślad farby ocalał jedynie na twarzy Chrystusa, stojącego w jej środku z szeroko rozwartymi ramionami. Ręce nie były równej długości, oczy i usta namalowano nieproporcjonalnie duże, a wystająca spod szaty lewa stopa już się ułamała. Ale jednonogi i wielkooki Jezus wciąż musiał cieszyć się u wieśniaków wielką atencją - w kapliczce leżał bukiet leśnych kwiatów, przyniesiony nie dawniej niż kilka dni temu. Pod drzewem wkopano w ziemię kilka kamieni, teraz upstrzonych stearynowymi plamami. Dwa kroki obok stała ławka, równie stara i powykrzywiana co sama kapliczka. Zatrzymali się na rozstaju. Anna Naa’Maar i Domicjan zsiedli z koni, przyklękli i przeżegnali się. - To nie może być przypadek. - Uśmiechnęła się elfka. - Tu możemy zostać. Idźcie i wracajcie szybko. - W porządku - Kajetan przeprowadził konia nieco dalej, gdzie na poboczu ścieżki rosła gęsta zielona trawa. Poklepał go po głowie, przejechał dłonią wzdłuż szyi. Przywiązał wodze do pnia młodej brzozy, tak żeby wierzchowiec mógł wykorzystać wolne chwile na poskubanie świeżych kąsków. Przepiął kaburę peemu z olstra przy siodle do pasa, w rękę wziął bukłak z wodą. - Gotowy? - Odwrócił się w stronę Domicjana. Właśnie w tym momencie poczuł smród grafa, tak intensywny, jakiego nie było nawet przy zniszczonym helikopterze kapitana Vargi. A potem wydarzyło się wiele rzeczy naraz. Anna Naa’Maar krzyknęła ostrzegawczo, a w jej głosie był i strach, i radość z długo oczekiwanego spotkania. Domicjan gardłowym głosem wyrzucił z siebie serię bojowych zaklęć w elfim języku. Z jego ramienia wystartował sokół, już w locie zmieniający się w czerwonokrwisty piorun. Omar poderwał się na swoim siedzisku, sięgając po broń i wykrzykując obronne mantry. Drewniana kapliczka i stojący w jej wnętrzu Chrystus rozjarzyły się pomarańczowym blaskiem trawiącego drewno od środka żaru i rozpadły na proch. Spomiędzy drzew na drogę, którą właśnie przejechali, wypełzł graf, od razu rozwijając swą bojową formę. 225
Wyglądał niczym olbrzymi, tłusty człowiek, na którym ktoś rozpiął sieć o regularnych kwadratowych okach. Jej sine żyły wpijały się w miękkie ciało, które pulsowało, wybrzuszało się, czasem otwierając mięsiste gardziele, w innych miejscach wystrzeliwując cuchnącą ropę. Grube, porośnięte futrem nogi otaczała mgła fagów, formujących się już w zębate pyski i w pająkokształtnych enpisowych wojowników. Wielopalczaste dłonie kreśliły w powietrzu znaki kondensujące moc. Graf nie miał szyi, głowa wyrastała bezpośrednio z barków. Była niemal idealnie kulista, jak odwrócone akwarium i tak jak ono przezroczysta. W środku tej czaszki pływały zgęstki wielu oczu, mózg, gonady i wszczepy nanokadabrowe. Graf nie miał ust, energię życiową czerpał z esencji zabijanych istot, a wchłaniał ją czterema skrzydłopodobnymi bateriami. Teraz rozwinął je ledwie w połowie, dygotały za jego plecami, mieniąc się barwnymi wzorami - te znaki i rytm pracy skrzydeł wytwarzały fale mocy, kierujące formowaniem bojowych enpisów i siejące fagami trwogi. Graf miał dwa i pół metra wzrostu. Cuchnął. Jego okrzyk bojowy był jak zwielokrotniony tysiąckroć trzask łamanej gałęzi. Zaatakował. Skoczył ku elfom w kuli sinego blasku, chroniącej przed strzałami i magią. Za nim zaczęły płonąć drzewa, przed nim formowały się bojowe enpisy. Przyjmowały kształty murenopodobnych ryb o podwójnych paszczach, wielkich pająków plujących zatrutymi nićmi, kul podobnych do kłębków wełny złożonych z żył, mięśni i zębów. To był potężny graf, potrafiący ze swych fagów formować naraz różnych pomocników. Ale najgroźniejszy atak przypuścił na umysły swych przeciwników. Kajetan najpierw poczuł znużenie i senność, a potem otępienie, zniechęcające do wszelkiego działania, poddające ciało wyrokom losu. Gdzieś w głębi jego umysłu rozjarzyły się wspomnienia złych uczynków, które popełnił, zaznanych klęsk, poniesionych strat. Złe myśli pęczniały, rozlewały się na cały umysł, paraliżowały. Nagle znów wróciła ta chwila, gdy zobaczył martwą siostrę, gdy zrozumiał, że jej nie upilnował, że sam wydał w ręce wroga. 226
„Zabiłeś ją” - szeptał jego umysł. - „Sprowadziłeś jej mordercę. To ty jesteś winien. Jesteś zły. Zły, zły, zły...”. Zapewne gdyby Kajetan sam stanął naprzeciw grafa, uległby. Jego ochronne zaklęcia zostałyby ostatecznie przełamane, a umysł poddał się destrukcji. Tu jednak graf musiał walczyć z wieloma przeciwnikami, skierować ostrza mocy ku innym celom. Atak zelżał i ta chwila wystarczyła, by Kajetan odzyskał władzę nad sobą. A może pomogła też iskra, która zapłonęła na moment w jego myślach. W tym błysku było wspomnienie matki, szorstki, ale przyjacielski uścisk dłoni przybranego ojca, kilka nut preludium e-moll Chopina, blask witraży warszawskiej katedry elfów, błękit oczu Anny Naa’Maar. „To nie ty ją zabiłeś, geografie. Ona wcale nie zginęła i może w końcu ją znajdziesz” - mówił inny głos. - „Jesteś dobry!”. Kajetan otrząsnął się. Jednym spojrzeniem ogarnął pole walki. Zobaczył, jak Domicjan tnie mieczem enpisy grafa. Z ostrza broni elfa unosiły się bojowe zmory, przyjmujące kształty wielorękich centaurów. Natychmiast po uformowaniu rzucały się enpisy, zwierały z nimi w niszczącym uścisku, zamieniały w kłąb wirującej mgły, która po zneutralizowaniu wrogiej mocy rozwiewała się bez śladu. Walczył też Omar, wychylony ze swego siodła, starał się osłaniać prawy bok Domicjana. Sam generował mniej mocy, ale skutecznie powstrzymywał te enpisy wroga, które przedarły się przez zaporę. Lewego boku swego pana strzegł sokół, miotający się niczym czerwona błyskawica, uderzający wroga, odskakujący tak szybko, że jego kształty rozmywały się, albo nawet rozdzielały. Chwilami wyglądało to tak, jakby walczyło kilka ptaków. Sama Anna Naa’Maar stała za plecami swoich obrońców. Wzniosła miecz i wykrzykując słowa mantr bojowych, krzesała z jego ostrza magicznych pomocników. Naprzeciw, ukryty za mgłą nanokadabr i ciałami swych sług, stał graf. I on tłoczył w przestrzeń magię, a jego opięte siną siecią żył ciało pulsowało rytmicznie. Kilkakrotnie bojowe zmory elfów docierały do niego, raniły, ale graf zdawał się tym nie przejmować. Opędzał się tylko od nich jak od natrętnych owadów. Jego dłonie nie 227
roztrzaskiwały ich ani nie odrzucały na boki, tylko rozpraszały niby obłoczki dymu. Tylko czasem, gdy spojrzeniu Anny Naa’Maar udawało się przedrzeć przez zasłony, które postawił, gdy musnęła go wzrokiem niczym promieniem latarki - wtedy dygotał nagle, wtedy otwierały się spazmatycznie gardziele na jego skórze, wtedy mętniał płyn w czaszce, a gonady rozpalały się mdłym blaskiem. To wszystko zobaczyłby Kajetan, gdyby miał czas na spokojne oglądanie bitwy. Nie miał. Zeskoczył z konia, wyszarpując jednocześnie swój peem i miecz. W dwóch skokach znalazł się na linii walki. Władował serię w naj bliższego enpisa, ciął przez zębaty pysk drugiego, jednocześnie czarami bojowymi próbując utkać wokół siebie sieć ochronną. Zaczepił ją o pień przydrożnego buka, z drugiej strony o pole obronne Omara, napiął mentalnie, sprawdził rezonans. Teraz mógł nie obawiać się pomniejszych tworów grafa. Skupił się zatem na największych, tłukąc do nich krótkim seriami, tnąc mieczem, pętając tą bojową magią, którą jako człowiek był w stanie wygenerować. Zaskoczył grafa. Sługa barłogów zwinął swój atak, odstąpił pola, a w powstałą lukę natychmiast wskoczył Domicjan. Elf ciął potężnego enpisa, znów ruszył do przodu tak, że brzeg jego magicznej tarczy naparł na pole nanokadabr grafa. Zaiskrzyło, wyładowania mocy były tak potężne, że wiele okolicznych drzew zwaliło się, w jednej chwili spróchniałych i zgniłych od środka. Ostrze świsnęło tuż przed głową grafa, kolejny cios przeorał jego ramię, rozcinając oko sieci. Kajetan skoczył z drugiej strony, waląc bez przerwy i, peemu w osłabione miejsce. Graf zaskowyczał, cofnął się, machnął rękami, jakby rozpaczliwie próbował się ochronić przed kulami. Domicjan postanowił go dobić. Runął w pustą przestrzeń, z której graf wycofał swoje nanokadabry, wziął potężny zamach, by rozłupać czaszkę przeciwnika. Popełnił błąd. Graf bowiem sprężył się, a jego baterie mocy przyśpieszyły rytm drgań i zmiany kolorów. Wyciągnął ramiona, z których wyrosły nagle blade ostrza. Potężne wyładowanie przeszyło przestrzeń, 228
uderzając Domicjana prosto w twarz. Elf zachwiał się, oślepł na moment. W tym momencie graf skoczył w jego stronę i jednym ciosem przebił na wylot. Domicjan nawet nie jęknął. Zadygotał tylko, a potem opadł na pierś wroga niczym opuszczona pacynka. Graf warknął tryumfalnie, potężnym uściskiem ramion zmiażdżył elfa. Anna Naa’Maar krzyknęła z bólu. W tym samym momencie sokół znów zmaterializował się w swej zwykłej ptasiej postaci, by od razu jak kawał martwego mięsa spaść na ziemię. Bojowe zmory Domicjana zniknęły. Graf, wraz ze swoimi enpisami, skoczył ku elfce. Potężnym uderzeniem odtrącił próbującego zastąpić mu drogę Omara. Nie sprawdził nawet, czy go zabił, czy tylko ogłuszył. Tak jak kwiat obraca się do słońca w poszukiwaniu energii życia, tak on wycelował w swoje źródło blasku po to - by je zgasić. Anna Naa’Maar rozpostarła przed sobą ochronne bariery. I choć była potężną elfką, władającą wielką magią i szkoloną do pętania potworów - nie dałaby rady. Przeciwnika napędzał ból, nieznane cierpienie, przerażające światło opłukujące jego jaźń z siły. Ta elfka, biała i gorejąca, słała ku niemu falę magii, z jaką się wcześniej nie zetknął. Musiał ją zabić. Zmiażdżyć. Poniżyć. Czaszka grafa rozbłysła, żyły oplatające ciało nabrały barwi krwi. Skrzydła baterii rozłożyły się maksymalnie, pulsując barwami śmierci, jedzenia i kopulacji. Graf przedarł się przez ochronne bariery, chwycił przedramię Anny Naa’Maar, powstrzymał przed kreśleniem ochronnych znaków. Znów zawarczał peem Kajetana, ale kule rozpływały się na nanokadabrowej zbroi. Stwór trzymał już elfkę za obie ręce. Pochylił się ku niej, przysuwając swą czaszkę do jej twarzy. Światłoczułe zgęstki we wnętrzu ułożyły się w rytualne wzory, gonady pulsowały, skrzydła to otwierały się, to zamykały. Kajetan przestał strzelać. Próbował pchnąć grafa mieczem, ale ten jednym gestem mocy szarpnął ciałem mężczyzny, cisnął go na ziemię, zmiażdżył piersi, pozbawił oddechu. Kajetan znów poczuł w sobie obecność obcego umysłu, jego gnijący gniew i głód zadawania 229
śmierci. Potem pojawiła się jeszcze chwila czegoś na kształt zaciekawienia, gdy graf odkrył wiszący na szyi Kajetana Klucz Przejścia. Ale nie było to zadziwienie odnalezieniem czegoś interesującego, a raczej wściekłość, że tak długo trwało poszukiwanie tego cennego przedmiotu, i satysfakcja z działań, które za jego pomocą będzie można podjąć. Przez mgnienie Kajetan odebrał te wszystkie uczucia, a raczej ślady echa prawdziwych, acz niepojętych dla człowieka emocji potwora. Zrozumiał, że umiera, że ogrania go ciemność, lecz że tak naprawdę jego śmierć i krzywda jest niczym wobec tego, co zaraz spotka tu Annę Naa’Maar. Spróbował wierzgnąć, poderwać się, odzyskać władzę. Bez miecza, peemu, choćby kamienia skoczył jeszcze ku grafowi, rozcapierzając palce, wykrzykując jakieś fragmenty bojowych zaklęć. Kolejny cios znów powalił go na ziemię. Upadł skulony w kłębek, niczym kot topiony w zbyt ciasnym worku. I gdy już myślał, że umiera, usłyszał: - Kocham cię! Kocham cię i wybaczam ci to, co robisz! Graf wrzasnął, a Kajetan otworzył oczy. Stwór trzymał jeszcze elfkę, przygięty, niemal kładąc ją na ziemi, rozpinając barwne skrzydła. Wydawała się w jego rękach drobna i bezbronna, a jednak patrzyła wprost na skierowane na nią światłoczułe zgęstki, pływające we wnętrzu czaszki. - Kocham cię - powtórzyła i graf zaczął się rozpadać. Pożerał go od wewnątrz ogień, biały blask, rozkładający się czasem na tęczowe barwy, czysty i jasny. Trawił ciało i skrzydła, przemykał po zewnętrznych żyłach, wpełzł do przezroczystej czaszki. Graf zaskomlał jeszcze, ale inaczej niż poprzednio. Cicho. Miękko. I zniknął pożarty przez światło. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował, ziemia zmieniła się w czarny pył. Anna Naa’Maar klęczał nad tym pyłem, zanurzała w nim ręce, rozcierała go na twarzy. I płakała, płakała, płakała...
230
15. Śmigło helikoptera mieliło powietrze, poruszając okoliczne drzewa i zagłuszając pokrzykiwania uwijających się wokół ludzi. Ciało Domicjana już załadowano na pokład, teraz wnoszono do środka nosze z rannym Omarem. Życiu elfa nic nie groziło, ale czekała go długa rekonwalescencja. Obok maszyny stały dwie metalowe, pomalowane w maskujące barwy skrzynie, zabezpieczone przed otwarciem potężnymi szyframi. Kajetan zdołał zmieścić w nich wszystkie artefakty i rejestratory, które wcześniej wiózł do Gorzowa. - Na pewno nie polecisz z nami, geografie? - spytała Anna Naa’Maar. Mówiła cicho, a jednak jej słów nie zdołał zagłuszyć szum wirników. - Powinieneś odpocząć. - Nic mi nie jest. Muszę tam wrócić. Podszedł do nich dowódca śmigłowca. - Zaraz startujemy. Czas na pokład, pani. - Jeszcze minuta, kapitanie. - Pani, pospieszmy się. Wprawdzie sprawdziliśmy teren, ale skoro graf tu doszedł, to i inne... - Kapitanie, proszę o jedną minutę. - Tak, pani. - Pilot zasalutował. Już miał odejść, ale zawahał się. Wyciągnął rękę do Kajetana - Powodzenia. Moja załoga... Powodzenia. - Dziękuję, kapitanie - odpowiedział Kajetan. - Zaopiekuj się moim bagażem, proszę. - Zostanie dostarczony zgodnie z instrukcją. - Pilot wymawiał słowa starannie, dając do zrozumienia, że jeśli tylko nie nastąpi koniec świata, on osobiście dotarga przesyłkę Kajetana tam, gdzie trzeba. I to nie dlatego, że otrzymał takie rozkazy. Pilot odszedł. Do helikoptera załadowano już bagaże, teraz z lasu wychodzili ostatni żołnierze osłony. Swój sprzęt spakowali też
231
magochemicy, oczyszczający teren skażony przez grafa i jego śmierć. - Kajetan... - zaczęła Anna Naa’Maar, ale przerwał jej. - Ty naprawdę kochałaś grafa. Wiesz, że ja cały czas, pomimo wszystkich znaków, myślałem, że to tylko gra, magia, metafora? Tymczasem ty go kochałaś i zabiłaś miłością. Nie zniósł twojego uczucia, wyprażyło jego czarną duszę, czy tak? To dlatego nawet elfy boją się ciebie. Odstąpiła krok. Skrzyżowała ręce na piersiach, chwytając dłońmi ramiona. - Tak. Dlatego. Dziękuję za wszystko. - Cofnęła się, ale Kajetan ruszył za nią. - I dlatego nie zabiłaś go, kiedy wyrwał się z klatki. Oczywiście, był wtedy blisko swoich, na nieustabilizowanym magicznie terenie, miał więcej siły i w ogóle nie wiadomo, czy dałabyś radę. Ale ty nawet nie spróbowałaś go zniszczyć. - Miałam rozkaz dostarczenia go do Polski żywcem. - Owszem, miałaś. Ale nie zabiłaś go wtedy, bo go kochałaś, czy tak? A to kosztowało życie kolejnych elfów i ludzi... Nie odpowiedziała. Odwróciła się i ruszyła w stronę helikoptera. Kajetan patrzył, jak wzbudzone wirnikami powietrze rozwiewa jej włosy, szarpie zabrudzoną, białą niegdyś szatę. Pochyliła się, podbiegł do niej jeden z żołnierzy, podał ramię, pomógł wspiąć się na pokład. Spojrzała na Kajetana i po chwili podniosła dłoń w pożegnalnym geście. Odpowiedział tym samym. Uśmiechnął się nawet, ale pewnie tego już nie zobaczyła. Helikopter zakołysał się, a potem poderwał w niebo, znów wzburzając wierzchołki okolicznych drzew. Kajetan poprawił paski plecaka, sprawdził ułożenie miecza i igłowca, przeżegnał się. Czekała go powrotna wędrówka na zachód. Mniej więcej trzydzieści kilometrów lasem, który być może został zainfekowany wrogą magią, a już na pewno poplątał dawne ścieżki. Co prawda załoga ratunkowego śmigłowca przyniosła dobre wieści 232
- Korniejewo się obroniło i polska rubież obronna nie pękła - ale po ostatnich bitwach bez wątpienia po tym pustkowiu kręciły się jakieś niedobitki czarnych. Trudno. Kajetan miał sprawę do załatwienia. Musiał odszukać zniszczony helikopter kapitana Vargi i pochować jego załogę. Żołnierzy, którzy zginęli, bo chcieli mu pomóc. Zerknął na azymulet, jeszcze raz się przeżegnał i ruszył w drogę. Las za jego plecami powoli się uspokajał. Wysoko nad drzewami szybował czarny sokół, czasem przemieniający się w krwistoczerwony znak. A może się tak tylko Kajetanowi zdawało.
Warszawianka, plastyczka, archeolog i dziennikarka. Pisarka zyskująca sobie coraz większą popularność, publikująca wcześniej przede wszystkim na łamach „Feniksa” oraz „Magii i Miecza”. Debiutowała opowiadaniem Mucha („Fenix” 1/1997). Wiele tekstów autorki traktuje o aniołach, ale niezwykłych, bo choć dumnych i walecznych, to obarczonych ludzkimi wadami i namiętnościami. Wydała zbiór opowiadań Obrońcy Królestwa, powieść Siewca Wiatru, a także dwa tomy powieści Zakon Krańca Świata. Opowiadania autorki wielokrotnie były nominowane do Nagrody i tak się stało również w tym roku. Nominację otrzymało opowiadanie Smok tańczy dla Chung Fonga oraz drugi tom powieści Zakon Krańca Świata. Imię i nazwisko: Maja Lidia Kossakowska-Grzędowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1972, Ryby. Aktywnie spędzani czas robiąc: aktywnie walę w klawiaturę. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: Indiana Jones (dzięki niemu zostałam archeologiem). Polecana książka niefantastyczna: Zafon - „Cień wiatru” (czytadło na lato). Dlaczego czytam fantastykę: bo muszę przeczytać to, co napisałam.
SMOK TAŃCZY DLA CHUNG FONGA (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Niniejsze opowiadanie jest fikcją literacką, a wszelkie podobieństwo do osób, nazwisk, nazw i wydarzeń jest czysto przypadkowe. Prawdziwy może być tylko smok. Śmierć ma kolor starego złota. Teraz to zrozumiałem. Trochę za późno, fakt. Ale widziałem wiele śmierci, co dało mi powód, żeby sądzić, że wiem o nich wystarczająco dużo. Myliłem się. Taki dżos, jak powiada Chung Fong. I śmieje się. Lubi się śmiać. W ogóle pogodny z niego facet. Zdążyłem go poznać, a nawet polubić. W pewnym sensie, oczywiście. Bo między nami jednak stoi dobre osiem ton pięknej jak cholera, całkiem niemożliwej śmierci. A o tym nie wolno zapomnieć. Zwłaszcza gdy jest się w takiej sytuacji, jak moja. Dobra, pewnie powinienem się wycofać, kiedy pojawiły się znaki. Eleganckie ostrzeżenia, które przyprawiłyby o palpitację każdego zabobonnego mieszkańca Dalekiego Wschodu. Tylko że ja jestem przedstawicielem zgniłej kultury Zachodu i dżos zrządził, że pracuję w takiej branży, w której nie można sobie pozwalać na czytanie znaków. Gdybym umierał na widok każdego czarnego kota lub odmawiał wejścia do samolotu, jeśli przede mną na pokład ładuje się grupa zakonnic wybierających się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela, w krótkim czasie nadawałbym się w sam raz do Bedlam. Albo umarł z głodu. 235
Prawdę powiedziawszy, nie poczułem nic, kiedy odebrałem zlecenie. Żadnego nagłego dreszczu niepokoju, wrażenia, że życie ludzkie jest jak pył na wietrze, drżenia kolan albo ckliwego zapatrzenia w szczęśliwe czasy dzieciństwa. Jeśli mam być szczery, pomyślałem tylko o pieprzonych jedenastu godzinach w samolocie. Dlatego podałem odpowiednio wysoką stawkę, która natychmiast została zaakceptowana. W porządku. Jadę więc do Tajlandii. Czemu nie? Dwa w jednym, biznes i wakacje naraz, niczym w reklamie szamponu. Deszcz tłukł w szyby jak potępieniec dobijający się o odpust, wielka, czarna bryła twierdzy Spielberg przypominała tort na przyjęciu u Drakuli, a całe Brno tonęło w jesieni niczym w mrocznym, lodowatym oceanie. W tej sytuacji morze w kolorze kurtki Wranglera, czerwone i złote pagody, plaże z bielutkim piaskiem, a nawet korki w Bangkoku nabierały dodatkowego znaczenia. Nie powiedziałem jeszcze definitywnie „Tak”, ale w głębi duszy już wiedziałem, że wezmę tę robotę. Sprawdziłem więc zleceniodawcę. Wbrew temu, co można przypuszczać, sukces w mojej profesji sprowadza się przede wszystkim do doskonałego rozeznania. Ów zawód opiera się na tym, żeby wiedzieć. Wszystko. Oczywiście w granicach możliwości. Jeśli wiesz, potrafisz prawidłowo zareagować, a to znaczy, że przeżyjesz. Nie jestem z natury pedantem. Ale musiałem nim zostać. W moim domu wszystkie przedmioty leżą na swoich miejscach, nie ma zbędnych mebli, blokujących z góry wytyczone trasy odwrotów i ucieczek, nie ma dywanów, o które można się potknąć, ani mosiężnych posążków, odlanych z myślą, żeby dać im szansę posłużenia jako maczugi. Za to znajdują się tu liczne poręczne schowki, nieduże półki kryjące pożyteczne rzeczy, choć obcy przybysz nie widzi, co na nich leży, judasz w drzwiach, patrzący rybim ślepiem na całą klatkę schodową, nawet tę wnękę przy oknie, i kolekcja jednookich, doskonale pasujących do dłoni przyjaciół, czuwających, żebym spokojnie spał. Moje mieszkanie z pięknym widokiem na katedrę to przytulna, schludna warownia. Drugą, podobną, utrzymuję w Kolonii. Miałem kiedyś jeszcze trzecią, najprzyjemniejszą, w Tunisie, 236
wśród kolonialnej bieli koronkowych kamienic w Alei Stanów Zjednoczonych, ale musiałem ją opuścić, gdy w Afryce popsuł się klimat. Cóż, wojna. Teraz będę miał okazję zobaczyć postrzępione czupryny palm w Tajlandii. Zleceniodawca, pan Sutham Tamakorn, okazał się niezłą szychą pracującą w branży chemicznej. Barwniki, odczynniki, surowce do produkcji leków, co tam sobie kto zamarzy. Ale największą kasę robił na specyficznych chemikaliach, które pozwalały strudzonym ludziom na chwilę prawdziwego odlotu, okupionego, jeśli się nie uważało, pewnymi poważnymi kłopotami. O tak, pan Tamakorn siedział naprawdę głęboko w branży chemicznej i coś mi mówiło, że nie miał zamiaru ustąpić pola jakiemuś agresywnemu konkurentowi. Pozostawało pytanie: czemu nie załatwił sprawy własnymi siłami? Bez wątpienia musiał mieć sporo niezłych specjalistów. Ale to jego wybór, a mój zysk. Wyciągnąłem walizkę, spakowałem piaskowe i oliwkowe koszule, płócienne spodnie, a po namyśle zdecydowałem, że polecę do Bangkoku jako Adrian Faber. Już na początku powinienem zacząć się wahać. Kiedy sypały się te wszystkie drobiazgi, które absolutnie nie miały prawa nie działać. Czytałem kiedyś o genialnym malarzu, który stracił wzrok. Nie mógł już, co prawda, malować, ale nie zarzucił sztuki, gdyż znaczyła dla niego więcej niż życie. Zaczął rysować. Nie potrzebował do tego oczu, przenosił na papier wizje kłębiące się w głowie. Widziałem reprodukcje tych rysunków. Były perfekcyjne w proporcjach i detalach. Niewidomy artysta nie mógłby stworzyć żadnego z nich, gdyby nie miał absolutnej kontroli nad otoczeniem. Każdy ołówek leżał w ściśle określonym miejscu, wystarczyło tylko sięgnąć. Znając twardości i właściwości grafitów, ślepiec potrafił tworzyć swoją sztukę. Ja też jestem takim ślepcem. Gdybym poruszał się w przestrzeni nieoznaczonych przypadków, nie mógłbym pracować. Splot niefortunnych wydarzeń oznaczałby mój koniec. Dlatego zawczasu powinienem się głęboko zastanowić. Ale nie zrobiłem tego, co samo w sobie daje do myślenia. 237
Sprawdziłem za to podstawowe wiadomości o Tajlandii. Mają tam króla, do kupy jakieś sześćdziesiąt milionów ludzi i bahty, które stoją mniej więcej czterdzieści jeden i pół do dolara. Mają także plaże, przy których serwują drinki z małymi parasoleczkami. Ustaliłem sobie trasę przelotu, zarezerwowałem bilety. Powiadomiłem też pana Tamakorna o terminie przyjazdu. Chyba zapalił ze szczęścia trociczki, bo odwrotny mail brzmiał niczym radosna pieśń króla Dawida. Widocznie jednak nie miał tak dobrych specjalistów, jak przypuszczałem. Zajrzałem do skrytki na dnie szafy, żeby odnaleźć paszport na nazwisko Faber. Perfekcyjny, nowiutki, zaopatrzony we wszystkie idiotyczne, nowatorskie rozwiązania, łącznie z brzydkim kleksem mojego odciśniętego kciuka. Stary Archie naprawdę się postarał. A teraz pan Faber (pośrednictwo handlowe) mógł bez przeszkód udać się do kraju słoni i Szmaragdowego Buddy. Alleluja. Wyciągnąłem szufladkę, wyjąłem paszport i zacząłem czytać dane. Tak na wszelki wypadek, z przyzwyczajenia. Mówiłem już, że musiałem stać się człowiekiem ostrożnym. Trzeba pamiętać wszystkie swoje daty urodzenia oraz imiona całego korowodu ojców. A potem wymazać z głowy te, które nie dotyczą Adriana (pośrednictwo handlowe). Czytałem sobie spokojnie, póki mój wzrok nie natrafił na rząd cyfr na dole. Równiutki, elegancki, pieprzony rząd cyfr, który zaczął właśnie wyglądać jak kod odliczający sekundy przed wybuchem bomby. Wziąłem głęboki wdech i przeczytałem jeszcze raz. Znów nie uwierzyłem. Sięgnąłem po ołówek, precyzyjnie zaostrzonym grafitem dźgałem każdą cyfrę po kolei. Nie było wątpliwości, ale powtórzyłem operację. Przygryzłem wargę, odłożyłem paszport na stolik i odchyliłem się głęboko na fotelu. Potem wstałem, nalałem sobie szkockiej, a z szuflady wygrzebałem paczkę marlboro. Nie muszę pić, żeby się uspokoić. Nie jestem nałogowym palaczem. W ogóle staram się do minimum ograniczać wszystko, co muszę robić. Tak jest bezpieczniej. Ale właśnie dotarło do mnie, co z pewnością będę zmuszony 238
zrobić staremu Archiemu. Otóż: rakietnicę do fajerwerków z jego tłustej, zasranej dupy. Z tym pieprzonym paszportem pojechałem do Belfastu. I do kraju Basków. Dobry Jezu w cierniowej koronie, do Iranu też z nim pojechałem. Fantastycznie. Upiłem łyk whisky, postukałem szklaneczką o zęby. Jak to się, cholera, mogło stać? Mój piękny, perfekcyjny paszport stracił ważność jakieś pół roku temu. OK, Archie się pomylił. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Ma już swoje lata, choć to najlepszy fachman, jakiego znałem. Ale ja? Jakim cudem nie zauważyłem, że data się nie zgadza? Skoro Koleś Chodząca Perfekcja dał ciała, to może powtórzyć swój wyczyn jeszcze raz. Albo kilka, aż wyląduje w brudnej wodzie Mekongu, czy co tam płynie przez ten parszywy Bangkok. Menam, podpowiedziała usłużnie pamięć. Długość około tysiąca dwustu kilometrów, żeglowny od ujścia rzeki Meping, po tajsku nazywa się Chao Phraya. Usiadłem, ukrywszy twarz w dłoniach, i siedziałem tak długą chwilę. Niełatwo zaakceptować fakt, że wizerunek absolutnego perfekcjonisty, który budujesz od lat, zaczyna się trochę sypać. OK, w porządku. Stało się. Pojadę do Bangkoku jako Hans Pavelka, Austriak z czeskimi korzeniami. Sięgnąłem do szufladki po stary wyświechtany paszport. Dane wyrecytowałbym na Sądzie Ostatecznym, upierając się, że to moje prawdziwe nazwisko. Popłakałbym się na wspomnienie wesołej mamusi, zawsze w za ciasnych, kolorowych kieckach, i poczciwego, brzuchatego ojca, który najbardziej na świecie kochał piłkę nożną oraz piwo. Mimo to otworzyłem dokument. Ze zdjęcia spojrzało na mnie jedno oko z kawałkiem policzka. Resztę pokrywały czarne plamy, wywołujące wrażenie, że fotografię cyknięto trupowi unoszącemu się w wodzie, pośród atramentowych wytrysków kałamarnicy. Tekst był prawie nieczytelny. Pojedyncze litery ocalałe z pogromu sterczały szyderczo spomiędzy kałuż tuszu. I ten paszport odłożyłem. 239
Nie wiem, co się stało. Do dziś tego nie wiem. Nigdy nie noszę przy sobie piór, które mogłyby wylać. Wróciłem na fotel, do ciepłej whisky i wałeczka popiołu, w który zmienił się mój papieros. Przymknąłem oczy. Jako Aaron Weltman zdecydowanie nigdzie nie mogłem pojechać. Chyba że na cmentarz. To nazwisko było definitywnie spalone. Paszport powinienem zniszczyć jeszcze przed podróżą do Tajlandii. Został Jean Louriniac, przez krótki czas najemnik w Afryce, potem ochroniarz pól naftowych i lewych przedsięwzięć na Bliskim Wschodzie. Odpada. Westchnąłem. W takim razie Kant. Jasne, że nie Immanuel. Nie wolno rzucać się w oczy, a takie nazwisko łatwo zapamiętać. Wilhelm Kant, poczciwy mieszkaniec Kolonii, urodzony i wychowany w Londynie, syn uciekinierów z Enerdówka. Tylko że ostatnio cholernie często go wykorzystywałem. Trudno. Innego wyjścia nie było. Sięgając do schowka, dłonie miałem pewne niczym pylony podtrzymujące Golden Gate. Gapiłem się na kartki dokumentu chyba z dziesięć minut. Wydawał się czysty. „Wydaje się”, „chyba” oraz „prawdopodobnie” awansowały teraz na moje ulubione słowa. Sam nie rozumiem, dlaczego nie napisałem do pana Tamakorna, żeby poszukał sobie innego frajera. Czy parszywa pogoda za oknem mogła mieć jakieś znaczenie? Albo bunt, który nagle wybuchł mi w środku głowy? Bo co to, kurwa, miało właściwie znaczyć?! Jestem niezwykle ostrożny, gdy chodzi o sprzęt od pracy. Do domu nikt nie wtargnął. Sprawdziłem pułapki. Czary? Pieprzone bzdury. Raczej zmęczenie materiału. Nawet Pan Czyściutka Perfekcja mógł zapomnieć cienkopisu w kieszeni albo nie zwrócić uwagi na datę nowiutkiego paszportu. Dlatego postanowiłem zrobić sobie wakacje. W gorącej, zielonej Tajlandii.
*** Samolot spóźnił się cztery godziny, więc straciłem następne połączenie. Wszystkim było bardzo przykro. Mnie też. Musiałem zrobić 240
niezłą awanturę, żeby znaleźli mi zastępczą trasę, dłuższą o jakieś pięć godzin, ale trudno. W efekcie wylądowałem na Heathrow. Siedząc już w samolocie, na miejscu przy oknie obserwowałem, jak suną do luku bagażowego trzy ołowiane, zapieczętowane trumny. Kto, do cholery, chce zostać pogrzebany w Tajlandii? Byli jeńcy obozu nad rzeką Kwai? Piętnaście minut po planowanym terminie odlotu zaaferowana stewardesa oznajmiła, że start się opóźni, ponieważ kapitan nagle zasłabł. Zastanowiłem się ponuro, czy przypadkiem nie na widok raportu mechanika o stanie maszyny. Już myślałem, że do lotu nie dojdzie, ale ściągnęli cudem jakiegoś innego pilota. Jednak wznieśliśmy się w powietrze. Alleluja. Spodziewałem się co najmniej przymusowego lądowania w Mongolii, lecz do żadnych wypadków nie doszło. Tylko moje piaskowe koszule i spodnie khaki poleciały do Kuala Lumpur. Biorąc pod uwagę poprzednie niedogodności, zniosłem cios pogodnie. W końcu szczoteczkę do zębów można kupić wszędzie. - Welcome in Thailand - powiedziała uśmiechnięta panienka z obsługi. Moje wakacje się rozpoczęły. Hotel „Four Wings”, konsekwentnie nawiązując do nazwy, zbudowano na planie krzyża greckiego. To mi się podoba. Lubię, gdy rzeczy znajdują się na właściwych miejscach. Orchidei w holu było chyba więcej niż w dżungli. Spoza gąszczu kwiatów wychynęła prześliczna maleńka recepcjonistka, która podała mi kartę otwierającą drzwi pokoju numer 387, a potem znikła za kontuarem wśród uśmiechów, ukłonów i kolorowych płatków. Wjechałem na wskazane piętro. Oczywiście moja karta nie działała. Za cholerę nie mogła jej uruchomić ani pokojówka, ani ochroniarz. Maleńka Tajka z recepcji o mało nie zemdlała ze zgrozy. Składała rączki, strzelając pingwina za pingwinem, aż się przestraszyłem, że rozwali sobie czoło o kontuar. Dali mi inny pokój, stokrotnie przepraszając, że muszę chwileczkę zaczekać, aż skończą sprzątanie. Wypiłem w barze drinka i udało mi się nie zakrztusić oliwką z martini. Byłem zmęczony jak diabli, ale postanowiłem chociaż przejść się po ulicy, przy której stał hotel. Ledwo zamknęły się drzwi klimatyzowanego 241
holu, upał walnął mnie po przyjacielsku w kark. Uśmiechnąłem się. Lubię gorąco. Tłum samochodów sunął dostojnie jezdnią niczym stado delfinów w drodze na brzeg, krzaki o ciemnych, sztywnych liściach dosłownie wybuchały fajerwerkami czerwonych, różowych i szafranowych kwiatów, a koszmarne tuk-tuk taxi śmigały we wszystkie strony niczym gondole na kółkach, pyrkocząc rachitycznymi motorkami. Nabrałem w płuca gorącego, wilgotnego powietrza, popatrzyłem na szpaler rozczochranych palm. Podobało mi się tutaj. Dużo bardziej niż ponura bryła twierdzy Spielberg w deszczu. Naprzeciw hotelowego wejścia stała szkarłatna niczym ugotowany homar kapliczka. Przypominała skrzyżowanie londyńskiej budki telefonicznej z miniaturową strzelnicą. Spośród złotych frędzli i pęków wszechobecnych orchidei wyzierały wystraszone buzie barwnie ubranych laleczek, na których widok każda szanująca się mała dziewczynka zaczęłaby piszczeć ze szczęścia. Kukiełkom asystowały niezliczone słonie różnej wielkości, od przypominających gabarytami myszki japońskie do osiągających rozmiar sporego spaniela. Pif-paf, dla panienki dzielna księżniczka Cho czy raczej słonik? Szkarłatną strzelnicę otulał welon z kadzidlanego dymu. Gdybym miał trochę rozumu, ukłoniłbym się i poprosił o pomoc dobre bóstwa. Chociaż nie sądzę, żeby to coś pomogło. Wróciłem do hotelu. Na szczęście pokój był już gotowy. Na poduszce leżała żółta niczym odłamany promień słońca orchidea. Zastanowiłem się przelotnie, czy nie pójść popływać w basenie, jednak ostatecznie postanowiłem się zdrzemnąć. Wiem, że nie powinno się tego robić, ale ja naprawdę mam wprawę. Z Suthamem Tamakornem byłem umówiony na kolację, zostało mi więc sporo czasu na sen.
*** Bangkok nocą widziany z drugiej strony Chao Phraya wygląda jak coroczny zjazd robaczków świętojańskich albo hurtownia 242
konstelacji gwiezdnych. Usypane w nieregularne kopczyki sznury i piramidy świateł za kratownicą wielkiego mostu. Wody Menam, czarne jak ropa naftowa, płyną sobie leniwie, omywając taras restauracji. Pan Tamakorn podnosi do ust kieliszek z winem. Stara się uśmiechnąć, ale jego twarz jest czujna i zmęczona. Widywałem wiele takich twarzy. Oblicza starych lwów, które zgarnęły dla siebie całą pulę, a teraz obsesyjnie boją się jej utraty. Typowy wizerunek zleceniodawcy. Sutham Tamakorn okazał się nienagannie ubranym, szczupłym Azjatą w nieokreślonym wieku, który zwykło się nazywać średnim. Mówi niewiele, z niezłym akcentem dobrej londyńskiej uczelni. Przyszedł z dwoma ochroniarzami i sekretarzem, przypominającym mi brzuchomówcę bez lalki. Asystent mojego pracodawcy dudni gdzieś z głębi pokaźnego niczym beka torsu przerażającym głosem trolla i chyba wydaje mu się, że wypowiada się po angielsku. Jego nazwisko przywodzi na myśl bojowe miauczenie starego kocura, więc naprawdę nie sposób go powtórzyć. Kojarzy się odlegle ze słowem „Wariatu”. Uważam, że świetnie do niego pasuje. Jak większość Tajów, nie widzi różnicy między głoskami „w” i „b” oraz „g” i „k”. W ogóle podchodzi do angielskiego w bardzo twórczy sposób. - Zje pan coś, panie Kant? - pyta Tamakorn uprzejmie. - Chętnie - odpowiadam. Popijam swoje wino, a tymczasem chyba ze stu kucharzy, stojących wewnątrz ogromnego, kolistego baru za naszymi plecami, wrzuca do oszałamiającej liczby woków wszystko, co się nadaje, lub zupełnie nie nadaje, do jedzenia. Na szczęście restauracja jest wiatą bez ścian, nie trzeba więc zdejmować butów. Nie czułbym się dobrze, negocjując warunki kontraktu w samych skarpetkach. Mój zleceniodawca robi zapraszający gest dłonią. - Proszę sobie wybrać. Polecam owoce morza. Mają tu naprawdę wyśmienite. Podchodzę do kontuaru, na którym konają poukładane wytwornie na lodzie niezliczone ryby, krewetki i homary. Kraby, wielkie 243
jak przeciwczołgowe miny, mają szczypce powiązane taśmą klejącą, żeby nie biły się ze sobą. Wzruszające, że nawet w tak ekstremalnej sytuacji mają jeszcze ochotę na ustawki. Ich czarne paciorkowate oczy zachodzą bielmem szronu. Wybieram jednego średniej wielkości i kilka langustynek, żeby nie czuł się za bardzo samotny. Kiedy wracam do stolika, Wariatu grzmi z głębi trzewi: - Jeszcze bina? Nie mam szczególnej ochoty na bino, wolałbym bhisky, ale nie odmawiam. Sekretarz usłużnie przechyla butelkę. Przyjemna, biznesowa kolacja. Tylko że niedługo ktoś podzieli los mojego kraba. Raz, dwa, trzy, kogo dziś wybierze pan Tamakorn? Śmiało, proszę się nie wahać. Wrogich konkurentów mamy dziś bardzo świeżych. - Chciałbym się czegoś dowiedzieć o moim zadaniu - mówię. Kim mam się zająć? - Nazywa się Fong. - Tamakorn wypluwa to nazwisko z obrzydzeniem, niczym tarantulę wygrzebaną z kaczki po pekińsku. - Chińczyk? Mój pracodawca kiwa głową. Wariatu krzywi się, jakby natrafił na łuskę pocisku w swojej cytrynowej zupie. Wygląda na to, że pan Fong nieźle zalazł im za skórę. - Proszę mi o nim szczegółowo opowiedzieć. - Pochylam się nad stolikiem. - Wszystko, co panu tylko przychodzi do głowy. Nawet jakieś na pozór nieistotne drobiazgi. To może mi się potem przydać. - Powinien pan wiedzieć - zaczyna - że nie został wynajęty tylko przeze mnie. Jestem przedstawicielem większej grupy przedsiębiorców, których łączą wspólne interesy. O, ładnie, zaczynam nabierać szacunku dla tego Chińczyka. - Proszę zrozumieć - w głosie Azjaty słychać napięcie - budowaliśmy nasze firmy przez lata, czasem przez pokolenia. Nie stać nas na nieoznaczony element chaosu. Dlatego sięgamy po ostateczne rozwiązanie.
244
Brzmi coraz ciekawiej. Do tej pory jeszcze nie zabiłem żadnego nieoznaczonego elementu chaosu. Czego on chce? Żebym rozstrzelał asteroidę? Uśmiecham się zachęcająco. - Proszę kontynuować. Słucham. Opowieść, która się właśnie zaczyna, przypomina trochę „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” ale bardziej „Kwaidan”. Sutham Tamakorn, dotąd opanowany i dystyngowany, zaczyna się rozkręcać i mógłbym przysiąc, że odrobinę gestykuluje. Gdybym lepiej znał się na ludziach, już wtedy odkryłbym, że obaj, mój szef i jego sekretarz, boją się Chung Fonga bardziej niż tego, że nigdy nie osiągną nirwany. Fong zjawił się w Tajlandii jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Był bardzo młodym, bardzo biednym uciekinierem z kraju środka i zbiorowej odpowiedzialności. Prawdopodobnie nie przekroczył nawet szesnastu lat. Nie bardzo wiadomo, co robił przez pierwsze dwa, trzy lata. Pewnie starał się najmować jako robotnik sezonowy, żebrał lub kradł, a najpewniej próbował wszystkiego po trochu. Na szersze wody wypłynął, kiedy zaczął dilować na najniższym szczeblu drabinki, gdzieś w jakiejś dziurze na północy kraju. I już wtedy zaczynało się objawiać jego niesamowite szczęście. Traf chciał bowiem, że szef miejscowego gangu narkotykowego, zasuszony staruszek o nazwisku brzmiącym jak ciąg pomiaukiwań, stracił w ciągu roku wszystkich swoich synów. Młody Fong zaś jakoś tak przypadł mu do serca, że praktycznie go adoptował i uczynił swoim następcą. Zdążył jeszcze wprowadzić Chunga w tajniki zawodu, a potem wyruszył w wielką podróż za swoimi rodzonymi dziećmi. Fong opłakał dobroczyńcę rzetelnie, następnie zaś wziął się do pomnażania schedy, co szło mu nadspodziewanie dobrze. Już po kilku latach pozakładał filie w okolicznych miastach, a nie minęło dziesięć lat, jak zrobił nalot na stolicę. I z miejsca wziął najlepsze karty. Jego nieludzkie wprost szczęście stało się w Bangkoku przysłowiowe. Nie przepadła mu nigdy żadna partia towaru, nie zatonął ani nie został
245
przechwycony żaden okręt. Zakrojona na szeroką skalę akcja Interpolu narobiła przedsiębiorcom z branży prawdziwych spustoszeń, ale magazyny i laboratoria Fonga pozostały nienaruszone. Natłukł wtedy kasy, bo swobodnie dyktował ceny na dotkniętym posuchą rynku. Owszem, starano się go przejąć, podporządkować lub nawet zniszczyć, ale wszystkie takie akcje kończyły się fiaskiem. Chcąc czy nie, grube ryby musiały zaakceptować istnienie u swego boku niesłychanie fartownej płotki. Bo interesy Fonga, w porównaniu z ich własnymi, nie były jakoś szczególnie duże. Zresztą Chung się nie wychylał. Zawarł sojusze, wpasował się w strukturę, układając własne małe klocki obok milowych kamieni konkurentów. Zajął swoją niszę i siedział grzecznie przez jakieś pięć lat, aż wszyscy odetchnęli. A potem uderzył. Wojna była krótka i miała zaskakujące zakończenie. Fong wjechał do ogródków swoich starszych kolegów niczym czołg Merkava do obozu uchodźców. A kiedy wszyscy otrząsnęli się z szoku, nie było co zbierać. Owszem, wielkie i od lat istniejące firmy ciągnęły dalej siłą rozpędu, ale na fundamentach, które starannie podkopał ten piekielny Chińczyk. Przez pięć kolejnych lat próbowano zgładzić Fonga wszelkimi prostymi i wymyślnymi sposobami. Bezskutecznie. Sukinsyn z każdego zamachu wychodził obronną ręką. Legenda więc rosła, a strach się szerzył. Szeptano, że Chińczyk jest faworytem bogów, że to nieśmiertelny demon, że każdy, kto podniesie na niego rękę, umrze. Doszło do tego, że żaden hitmen nie podjąłby się zadania zgładzenia Fonga. Dlatego padło na mnie. Głupi, prymitywny białas ma szansę załatwić dziecko szczęścia, bo jest zbyt toporny, żeby wierzyć w klątwy. Oczywiście pan Tamakorn nie powiedział tego wprost, ale mój biały europejski mózg okazał tyle subtelności, że sam zrozumiał. Niestety, nie wystarczyło mi bystrości, żeby wstać i oznajmić przedstawicielowi grupy przedsiębiorców, w którą część dupy może mnie ewentualnie pocałować. Czułem się trochę jak gwiazda ringu, a trochę jak neandertal w krainie homo sapiens. 246
I przyjąłem to cholerne zadanie, nie bacząc, że smok tańczy dla Chung Fonga. Broń, którą zamówiłem u Tamakorna, odebrałem w kompleksie świątynnym otaczającym pagodę Szmaragdowego Buddy, pod niebem błękitnym jak emalia, wśród porażającego spokoju czerwonych i złotych dachów, między krzewami azalii, w ciszy przepojonej cichutkim szczebiotem nieodłącznych dzwoneczków. Kazałem sobie załatwić dwa pistolety - Glock 33 kaliber 357, poręczną, małą klamkę zwaną czasem kieszonkową rakietą, i Heckler & Koch czterdziestkępiątkę, w wersji VI. Chłopcy Tamakorna wydziwiali trochę, że łatwiej byłoby im dostarczyć bardziej popularny sprzęt, ale pozostałem nieugięty i w końcu dostałem, co chciałem. Torbę przekazał mi wysoki, milczący Taj, prawdopodobnie jeden z hitmenów mojego pracodawcy, przybyły w towarzystwie nieodstępnego Wariatu. - Gdzie mogę znaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby wypróbować sprzęt? - spytałem. Killer popatrzył na mnie wzrokiem głodnego gada, a Wariatu zrobił taką minę, jakbym nagle zaczął cuchnąć niczym coś, co leżało miesiąc poza lodówką. Widocznie złamałem jakieś cholerne tajskie tabu. - Pan nam nie ufa? - wydudnił z urazą w głosie sekretarz. - Muszę sprawdzić, jak niesie, jak leży w dłoni, jak kopie. To niezbędne, żebym mógł pracować - wytłumaczyłem cierpliwie. Wariatu westchnął ciężko. - Yote bskaże panu miejsce - burknął. Skinąłem głową. Dzwonki chichotały na wietrze, ogromny demon, strażnik świątyni, łypał na nas podmalowanym emalią okiem, a złoto na dachach pagód wyglądało jak płynne słońce. Przechodzący obok buddyjski mnich uśmiechnął się do mnie. Wiatr wydął jego szatę barwy szafranu. Ująłem rączkę torby, zacisnąłem palce. - Na razie - rzuciłem moim towarzyszom. 247
Wariatu chwycił mnie za rękaw. - Dokąd pan idzie? - spytał zdumiony. Wyszczerzyłem w uśmiechu zęby. - Obejrzeć Szmaragdowego Buddę. W końcu jestem turystą z Europy, nie? Sekretarz Tamakorna rozdziawił usta, ale nic nie powiedział. Budda był ogromny, roześmiany, calutki z zielonego nefrytu. Siedziałem przed nim na podłodze, z nogami niewygodnie wykręconymi do tyłu, w Tajlandii bowiem wskazywanie czegokolwiek stopą, szczególnie zaś świętych wizerunków, uchodzi za wielką nieprzyzwoitość i przejaw niesłychanego chamstwa. Zastanawiałem się, czy Budda zechce udzielić swojej protekcji mnie, czy raczej Chińczykowi nazwiskiem Fong. Nie udzielił mi odpowiedzi, więc zabrałem ciężką od przyczajonej śmierci torbę i wróciłem do hotelu.
*** W ciągu najbliższych dni zdążyłem przyzwyczaić się do nowej broni i uważnie przyjrzeć domostwu Pana Mamy, Cholera, Problem. Żeby nie rzucać się w oczy, postanowiłem postąpić jak rasowy turysta. Wynająłem małą łódkę, coś w rodzaju tramwaju wodnego, którym popłynąłem na słynny Floating Market. Kiedy znaleźliśmy się w porcie, spomiędzy ciężkich brzuchów masowców wyprysnęły jak ławica rybek maleńkie dżonki z towarami. Podpływały do mojego wodnego tramwaju, natarczywie trącając burty nosami. Kupiłem słomkową panamę i trochę rambutanów, więc potem mogłem z czystym sumieniem zarządzić mały rejs w głąb Menam. Płynęliśmy szeroką, leniwie rozlaną rzeką, mijając domki na palach, które niczym chłopki, podwinąwszy spódnice tarasów, wkraczały po kolana w nurt. W Bangkoku na rzece toczy się głównie życie biedaków, ale też ludzi całkiem zamożnych. W wodach Chao Phraya kobiety myją włosy i piorą, dzieciaki grają w pływanego berka, a mężczyźni łowią ryby. Niektórzy stawiają w nurcie ogrodzenia, jakby otaczali płotem przydomowe ogródki. 248
Dom Chung Fonga znajdował się w dobrej dzielnicy willowej, tuż nad rzeką. Przyjrzałem się uważnie rozległemu, płaskiemu budynkowi, białemu niczym myśli kolonizatorów. W ogrodzie rosły mangowce, których dojrzewające owoce ktoś starannie zawinął w gazety, by ochronić je przed żarłocznością papug. Między krzewami kwitnących azalii przechadzały się pawie, a po żwirowych ścieżkach biegała sfora pekińczyków - ich liczba i tusza sugerowały, że są przeznaczone na obiad dla gości. Samego Fonga nie dostrzegłem. Nie szkodzi. I tak udało mi się zgromadzić sporo informacji o Jego Chińskiej Wysokości. Po pierwsze, nie bał się. Jakby wiedział, sukinsyn, że nic mu nie grozi. Chodził po mieście kiedy chciał, oczywiście z obstawą. Nie miał żony, stałej konkubiny ani dzieci. Pojawiał się od czasu do czasu w świątyni, a na wakacje i dłuższe wyjazdy nie wybierał się prawie nigdy. Uchodził za hojnego i lojalnego pracodawcę. Lubiano go. Urósł do symbolu szczęściarza, swojego chłopaka, któremu się powiodło. Chyba nigdy nikogo osobiście nie zabił. Nie należał do Country Clubu i nie udawał, że jest wielkim przedsiębiorcą. Lubił się bawić, z lubością oglądał popisy tresowanych słoni, bywał, jak zwykły turysta, na farmie krokodyli, gdzie śmiał się do łez, oglądając młodzieńców w czerwonych, wyszywanych cekinami gatkach, którzy pakowali głowy w rozdziawione paszcze sennych gadów lub dosiadali ich niczym trytony delfinów. Jak wszyscy Azjaci, był zapalonym hazardzistą. I często pojawiał się na Potpongu. A ja postanowiłem to wykorzystać, żeby przyjrzeć się temu dziecku szczęścia z bliska. Potpong jest trochę ulicą, trochę dzielnicą, a trochę osobnym światem. Żyje tylko nocą, między dziewiątą wieczór i ósmą rano. Można tu kupić podroby każdej marki świata. Gdyby Indianie Yanomani zastrzegli nazwę handlową dla produkowanych przez siebie tykw, na Potpongu bez trudu dostalibyście fałszywki. Co noc kłębi się tu nieprzytomny tłum, a ja za każdym razem odnoszę wrażenie, że trafiłem na inaugurację jakiegoś szalonego roku szkolnego 249
w Elitarnym Gimnazjum Seksu i Hazardu, bo wszyscy mężczyźni noszą białe koszule i czarne spodnie. Dzięki temu wydają się jeszcze bardziej identyczni niż zwykle. Wyżej, ponad kramami, jak dziuple w starych olbrzymach z puszczy, otwierają się niezliczone boksy oferujące rozrywki dla ciała i duszy. Miniaturowe bary, gdzie bez trudu można dostać hasz, kokę i herę, saloniki masażu erotycznego, go-go w komórce wielkości szafy, rozkosze burdelu w pomieszczeniach przypominających pudełka od butów, kasyna o gabarytach mniejszych niż wafel pod piwo oferujące karty, kości i ruletę, albo okrojone do minimum ringi, gdzie adepci sztuki tajskiego boksu i kick boxingu starają się usilnie kopnąć przeciwnika w głowę. A wszystko to za pieniądze, z możliwością stawiania zakładów. Gdyby prawdziwy Taj dowiedział się na sto procent, że jutro nastąpi koniec świata, założyłby się z każdym, o której godzinie to nastąpi. Prześliczne dziwki, wyglądające jak cała sfora sióstr bliźniaczek, ze śmiechem ciągnęły mnie za rękawy i poły koszuli. Oganiałem się od nich jak od rozbawionych szczeniaków, tłumacząc, że muszę pozostać wierny swojej dziewczynie. Chichotały zachwycone dowcipem, świergocząc koszmarnym angielskim: „Dobla zabawa! Postaw dlinka ładna dziewcynka. Ty bardzo scęśliwy! Choć zobacysz!”. Uwolniłem się dopiero, kiedy trzech autentycznych niemieckich seksturystów rozpoczęło negocjacje z prawdziwego zdarzenia. Nie liczyłem specjalnie, że spotkam pana Fonga, ale też nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, jak kroczy w asyście dworu. Uśmiechnięty, drobny, średniej postury, przywodził na myśl ojca, który wybrał się na przechadzkę w towarzystwie rozchichotanych, podekscytowanych córek i mrocznych, nabzdyczonych synów. Wyjątkowo kuso ubranych córek i pakernych synów w garniakach od Prądy. Zatrzymał się ledwie paręnaście metrów ode mnie, przed kantorem bukmachera, a nad jego głową, niczym niebiańscy Dioskurowie, okładali się pięściami dwaj identyczni, złotoskórzy młodzieńcy. Kiwał głową, pokazując coś palcem swojemu stadku 250
luksusowych dziwek, a tymczasem profesjonalnie ponurzy ochroniarze gapili się zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Żaden nie zwrócił uwagi na Europejczyka w obszernej hawajskiej koszuli, stojącego przed ogromną jak lotnisko ladą zarzuconą istną hałdą broni wszelkich rodzajów, rozmiarów i kalibrów. Roześmiani ludzie celowali do siebie wzajemnie, sprawdzali magazynki, gapili się w oczy celowników, nakręcali tłumiki. Drogie, porządne bibigany firmy Tamiya mieszały się z tandetnymi podrobami z Tajwanu i Chin. Rajska sytuacja. Wszędzie śliczne, plastikowe i metalowe zabawki strzelające kolorowymi kulkami, dokładne repliki prawdziwych pistoletów różnych marek. Dla niewprawnego oka kompletnie nie do odróżnienia. Czego więcej chcieć? Pozwoliłem sobie na leciutki uśmiech, bo szczęście pana Fonga za moment miało się rozprysnąć jak dojrzały arbuz. Dalej komentował walkę, wymachując rękami przed twarzami popiskujących z zachwytu azjatyckich barbetek. Fartowne sytuacje czasami po prostu się zdarzają, a doświadczenie uczy, że trzeba je wykorzystywać. Kto się waha, traci szansę. Nie miałem zamiaru się wahać. Spokojnie, dyskretnie sięgnąłem do torby na kamerę, odpiąłem rzep i wyciągnąłem klamkę. Płynnym ruchem wyjąłem z kieszeni spodni tłumik, nakręciłem i zważyłem broń w dłoni, udając, że sprawdzam jak leży. Obejrzałem dokładnie, pomacałem co trzeba i wycelowałem w najbliższą turystkę, blondynkę gapiącą się w skupieniu w lufę wielkiego jak lokomotywa desert eagle'a. Uśmiechnąłem się do niej, a ona w odpowiedzi wyszczerzyła zęby ujęte w metalowe wędzidło aparatu. Uniosła kciuk i powróciła do skrupulatnych oględzin plującego plastikowymi kulkami olbrzyma, a lufa mojego glocka podjechała do góry, wskazując jednego ze złotych młodzieńców pocących się na ringu. A potem zjechała spokojnie, zatrzymując się na okrągłej, krótko ostrzyżonej głowie Chung Fonga. Żaden z jego ochroniarzy nie zareagował. Prężyli klaty, wysuwając do przodu szczęki, przekonani, że wyglądają przynajmniej jak Brudny Harry. Dobranoc, przyjacielu, pomyślałem. 251
Wysoki, ostry krzyk przeciął powietrze, przebijając się przez gwar rozmów i wszechobecne tajskie disco lejące się z niezliczonych tranzystorów. A wtedy tłum zafalował, wzburzył się niczym woda w kiblu, jakiś kram upadł z trzaskiem, sypiąc wokół zegarkami mniej więcej Roleksa i cyfrówkami marki, powiedzmy, Kodak, ludzie rozstępowali się wkurzeni lub wystraszeni, przekupnie zaczęli wrzeszczeć. Za to pan Fong zniknął. Zasłonił go mur barczystych pleców i szerokich jak drzwi stodoły klatek piersiowych przyobleczonych w eleganckie garnitury od Prądy. Zblazowani pretorianie zamknęli się nad nim niczym rzymski żółw, pozostawiając na zewnątrz tylko tupiące obcasikami dziwki, jak wystraszone jelonki Bambi. Zacisnąłem zęby i powoli opuściłem broń. Taki dżos, pomyślałem sobie, czując, jak mięśnie szczęk drgają mi pod skórą. Trochę się jednak wkurzyłem, prawdę powiedziawszy. Bałagan na bazarze osiągał zenit, a ja mogłem tylko patrzeć, jak żywy czołg wynosi mojego Chińczyka ze strefy zagrożenia. Za chwilę wiedziałem już, co się stało. Chudy chłopak o trupiej twarzy okolonej skudlonymi dredami biegł środkiem Potpongu niczym wskrzeszona z martwych gorgona, powiewając zdechłymi wężami włosów. Za nim pędziła maleńka Azjatka, wymachując kijem do wieszania ubrań. Wykrzykiwała coś po tajsku i w mieszaninie różnych, kaleczonych niemiłosiernie języków. - Lapaj! Kradła! Kradła! - zakrakała łamanym angielskim. Dzieciak, prawdopodobnie narkoman, z rozszerzonymi przez głód i przerażenie oczami gnał prosto na mnie, a ja byłem tak wściekły, że przez króciutki moment, mgnienie, pragnąłem położyć palec na spuście i posłać go do Krainy Wiecznych Łowów. Zamiast tego zrobiłem mały krok do przodu i pieprznąłem go serdecznie w pysk, kiedy mijał mnie w przelocie. Potknął się z wdziękiem nieustępującym popisom kota Dżinksa i zarył dziobem w ziemię. Natychmiast otoczył nas tłum Tajów w białych koszulkach polo, wylewnie okazujących mi wdzięczność. 252
- Nie ma za co - burknąłem i poszedłem, zostawiając za sobą rosnące z każdą chwilą zbiegowisko. Za moimi plecami sprawiedliwość uosobiona przez rozczochraną, zdyszaną Azjatkę okładała kijem chudego narkomana, skrzecząc złowieszczo: - Kradła!
*** Kiedy wróciłem do hotelowego pokoju, na poduszce leżała piękna czerwona orchidea. Wziąłem prysznic, zszedłem do baru i zacząłem myśleć. Nadszedł czas, żeby porządnie wziąć się do roboty. Postanowiłem złożyć mojemu Chińczykowi wizytę. Telefon zadzwonił wczesnym rankiem. W słuchawce zadudnił basowy głos Wariatu. - Kant? Chcę się z panem dzisiaj spotkać b sprabie biznesobej. Może być przed południem b parku rozrybki Samutprakarn? Ulica Taiban numer 7. Będą pokazy tresury słoni. Zgodziłem się. Nie jestem specjalnym miłośnikiem słoni, ale niech tam. Wariatu się spóźniał, więc dałem sobie zrobić zdjęcie z tygrysem. Wielki kot wyglądał, jakby się do końca nie obudził. Leżał na wyliniałym dywaniku niczym ogromna pręgowana kanapa, tylko koniec kosmatego ogona drgał nerwowo. Jego sierść była w dotyku bardziej sztywna, niż można się było spodziewać. Rozdziawił imponującą paszczę, ziewając szeroko, i ukazał światu różowe podniebienie pełne długich jak palec kłów, ale na mnie wcale nie zwracał uwagi. Schowałem zdjęcie. Będę miał przynajmniej pamiątkę z Wakacji, niczym rasowy turysta. Samutprakarn okazało się kompleksem parkowym z wielkim ZOO i słynną farmą krokodyli. Spacerowałem alejkami, pośród rzesz zwiedzających i całej gromady rozanielonych dzieciaków, 253
karmiących małpy i gapiących się na egzotyczne zwierzęta. Na małej arenie przybrane w kolorowe czapraki słonie krążyły sennie w kółko, trzymając się za ogony, albo wdrapywały na kolorowe stołki. Poganiacze ciągnęli je za uszy i ściskali grube karki bosymi piętami, chcąc skłonić zwierzęta do sprawniejszego wykonywania sztuczek. Wariatu zjawił się wreszcie zdyszany i skruszony, już z daleka przepraszając za spóźnienie. - Panie Kant, nasz bspólny przyjaciel urządza przyjęcie dla sboich partnerób biznesobych. B domu. Krill, hostessy, drinki w okrodzie, pokaz sztucznych okni - powiedział, kiedy wreszcie przestał mnie przepraszać. - Pomyślałem, że pobinien pan biedzieć. - Kiedy? Podrapał się w kark. - Byślę, że dziś. - Nie jest pan pewny? Pokręcił głową. - Przyjdą tam jacyś biali? Europejczycy albo Amerykanie, czy w razie czego będę wyglądał jak Czarny na wiecu Ku-Klux-Klanu? - Przypuszczam, że pobinni. Fong probadzi interesy z zakranicą. - Przypuszcza pan? Tego też nie udało się wam ustalić? - Nie - burknął. Westchnąłem. Na arenie poganiacze rozkładali właśnie coś w rodzaju pościeli i zapraszali widzów, żeby się położyli na posłaniach, które mnie nieprzyjemnie kojarzyły się z azjatyckim rodzajem mar. - Dobra - mruknąłem. - Może ta informacja na coś mi się przyda. Co potrafi pan powiedzieć o zabezpieczeniach w domu Fonga? Wariatu spuścił wzrok. Wydawał się zmieszany i jakby przestraszony. - On nie ma zabezpieczeń, panie Kant - odrzekł cicho po chwili milczenia. 254
- Jak to, nie ma? Kamery, alarmy, drut kolczasty, elektryczny pastuch? Cokolwiek? Znów pokręcił głową. - Nic z tych rzeczy. To zbykły dom z okrodem, może pan sprabdzić. Spojrzałem mu w oczy. - Z pewnością tak zrobię. O której zaczyna się przyjęcie? Rozłożył bezradnie ręce. - Nie biem. Chyba o zmroku. Za moimi plecami szare kolosy ciężko przełaziły nad leżącymi pokotem ludźmi. Jak dla mnie, rozrywka mocno przereklamowana. - Dziękuję - powiedziałem do Wariatu. - Spróbuję wykorzystać pańską informację. Sekretarz Tamakorna spojrzał na mnie niepewnie. Wyglądało na to, że się waha. Wreszcie odezwał się stłumionym głosem. - Niech pan lepiej przejdzie pod słoniem, panie Kant. Trzy razy, na szczęście. Odwróciłem się i zerknąłem na sznureczek rozbawionych turystów, którzy, chichocząc i popychając się, przebiegali pod brzuchem największego słonia. Machnąłem ręką. - Nie trzeba. Mam swoją króliczą łapkę. - Mrugnąłem do niego. Rozdziawił usta ze zdumienia, a ja poszedłem sprawdzić, czy rzeczywiście Fong tak bardzo ufa swojemu szczęściu. Ufał. Oprócz kilku krążących po posiadłości ochroniarzy nie zdołałem znaleźć żadnych innych zabezpieczeń. Dziwny facet z tego Chińca. Zobaczymy, jakie urządza balangi. Jeszcze dziś wieczorem.
*** Czerwona orchidea na poduszce ma przyjaciółki. Sypią się po całej pościeli, szkarłatne i wilgotne. Chyba powinienem zaprać te cholerne prześcieradła, ale na razie nie mam do tego głowy. 255
Siedzę na łóżku, zastanawiając się, jak, do kurwy nędzy, mogło do tego dojść? „Dla niego tańczy smok”, powiedział Chińczyk, którego zabiłem. Uśmiechał się cały czas, a w oczach miał coś szalonego, nienormalnego, jakby mówił o jakimś pieprzonym bogu. Smok tańczy dla Chung Fonga. Nie dostaniesz go, białasie. To chiński król Artur, bohater legend, nieśmiertelny Superman wykarmiony na ryżu i zupkach udon. Cholerny Doktor No. Chyba świruję. Dość mam tego gówna, ale coś mi mówi, że nie wypłaczę się łatwo. Chiński bóg już mnie zauważył. Przesuwam po włosach ręką lepką od czerwieni. Powinienem się wykąpać. Powinienem się napić, przespać, zebrać myśli. Albo dać na mszę. Na jedno pewnie wyjdzie. Coś mi się jednak zdaje, że cokolwiek bym zrobił, pan Fong pozostanie bezpieczny w cieniu ogromnych, błoniastych skrzydeł swojego szczęścia. Papierowe lampiony rozświetlały ogród łagodnym, złotawym blaskiem. Węgle pod ogromnym grillem rozgrzały się tak, że przypominały rubiny. Na ruszcie skwierczały kawałki wieprzowiny, kurczaki i wielkie tygrysie krewetki owinięte liśćmi bananowca. Piękne dziewczyny kręciły się między gośćmi, rozdając drinki i uśmiechy. Kwiaty w gęstych czarnych włosach wyglądały jak kolibry, które tam na chwilę przysiadły. Niektórzy goście już zrzucili garniaki i pluskali się w basenie. Pawie wzywały gdzieś w ciemności swymi wysokimi głosami kogoś, kogo imię brzmiało prawie jak Leon, a kosmate, krzywonogie pieski łaziły gościom pod nogami, gapiąc się wypukłymi ślepiami na smakołyki z grilla. Zapowiadała się niezła impreza. Wariatu miał rację. Dostać się do domu Fonga nie było trudniej niż wsiąść do tramwaju. Ochroniarze sprawiali wrażenie zbitych z tropu liczbą gości. Wydawało się, że gospodarz urządził przyjęcie dla całej pokaźnej chińskiej prowincji. Na szczęście przybyło też sporo Europejczyków, a ja mam dobrze opanowany system nierzucania się w oczy, zwłaszcza na takich imprezach. 256
Zdobyłem już sporo przygodnych znajomych, którzy byliby w stanie przysiąc, że znają mnie przynajmniej z widzenia, choć dopiero niecałą godzinę temu przelazłem przez płot, starając się nie pognieść porządnego tropikalnego garnituru. Dyskretnie obserwowałem Fonga. Królował przy grillu, ubrany w zielony sarong dla ochrony przed moskitami. Wyglądał jak dobroduszny papa z komedii o perypetiach rodzinnych. Uwielbiam to słowo. Perypetie. Trudno o coś bardziej banalnego i nudnego. Zabawne perypetie pana Fonga w branży narkotykowej. Impra wyglądała na kolejną wymarzoną sytuację, stworzoną, by wykonać zadanie. Dlatego pierwotna, zabobonna cząstka mojej duszy zaczęła się trochę niepokoić. Tylko trochę, bo chłopaki od ochrony zachowywali się jak aktorzy z kiepskiego serialu. Nie potrafiłem pojąć, jakim cudem ich pracodawca jeszcze żyje. Musiał naprawdę mieć fart. Popijałem drinki, szczerzyłem zęby do lasek, wymieniałem zdawkowe uwagi z opalonymi na heban, wysokoprocentowymi biznesmenami lub królami koki z odległych kontynentów, czekając, aż gospodarz zniknie choć na chwilę w głębi domu. Wtedy poszedłem w ślad za nim, cichy, niewidzialny, nieistotny i gotowy. Ale zaskoczył mnie. Przeszedł spokojnie przez salon, a potem odwrócił się i uśmiechnął. Nie mógł mnie widzieć. Przysięgam, że nie mógł. A jednak. - Zdaje się, że nas sobie nie przedstawiono - powiedział po angielsku, patrząc prosto w ciemność, która mnie okrywała. Wiedziałem, że w każdej chwili może zacząć wrzeszczeć. Cień za filarem zrobił się nagle nieznośnie ciasny. Heckler & Koch leżał mi w dłoni pewnie i ufnie, gotowy przemówić. Zgiąłem palec. Rozległ się głuchy trzask. I tyle. Fong nadal milczał, choć zdawało mi się, że jego uśmiech się pogłębił. Backup. Natychmiast schyliłem się do kostki po backup. 257
Kiedy wyciągnął do mnie rękę, byłem pewien, że trzyma w niej broń. Jeszcze zanim zdążyłem wyszarpnąć glocka, zobaczyłem sztywny, osmalony nad ogniem liść bananowca. - Poczęstuje się pan? - spytał. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale przysięgam, że właśnie to powiedział. Krewetki pachniały apetycznie, a Fong wcale nie zamierzał krzyczeć. Nacisnąłem spust, chociaż wiedziałem już, co usłyszę. Klik. Wciąż mogłem go zabić. Nożem, gołymi rękami, ale na te kilka sekund po prostu mnie sparaliżowało. To nie był świat, który znałem. Rzeczywistość wywinęła fikołka, a ja znalazłem się nagle po drugiej stronie lustra. Ruch, dostrzegalny ledwie kątem oka. Zareagowałem instynktownie i tym razem Glock przemówił. Kaszlnął głośno jak mówca, starający się zwrócić uwagę niesfornym słuchaczom. Rosły ochroniarz zwalił się na posadzkę. Drugi wyrósł tuż za nim, krzycząc coś rozpaczliwie do chlebodawcy. Strzeliłem do niego, upadł, ale ruszał się jeszcze, więc poprawiłem. Przyskoczyłem do więdnącego błyskawicznie ciała, odkopnąłem upuszczoną klamkę gdzieś w kąt. Odjechała po posadzce z ostrym chrobotem. Przylepiłem się plecami do filaru, obrzucając okna i drzwi prędkim spojrzeniem. Czysto, lecz Fong zniknął. Nagle za szybą wybuchła kolorowa łuna. Przez chwilę myślałem, że wybuchło niebo. Ale to wystrzeliły fajerwerki Wielkiego Szczęściarza. Jak symbol jego triumfu. Na zewnątrz chłopaki z ochrony dostali już pewnie niezłej szajby. Jeśli chciałem przeżyć, musiałem się szybko zmywać. Nieważne, co stało się ze światem oraz konstrukcjami panów Hecklera i Kocha. Nieważne, który diabeł osobiście odpowiadał za szczęście Chung Fonga. Teraz pozostało mi tylko wyjść. 258
Szept brzmiał ochryple, upiornie niczym wołanie wprost z dna piekła: - Nie... dostaniesz go... dla niego tańczy... smok... uważaj... biały... on... Słowa jakby wylewały się z krwią z ust umierającego Chińczyka, pękały niby bańki na posiniałych ustach. Ostatnie ostrzeżenie rzucone przez trupa. Triumfalne słowa fanatyka, gotowego oddać życie za swego cholernego boga, który, ubrany w zielony sarong, grilluje sobie w najlepsze krewetki. Blask szaleństwa w oczach Azjaty przygasł. Skonał, zanim zdążył dokończyć. Gapiłem się na niego przez mgnienie oka, zanim zdołałem ochłonąć. Wyskoczyłem oknem do ogrodu. Na razie sztuczne ognie były moimi sprzymierzeńcami. Śmignąłem w ciemność wstrząsaną wybuchami złota, szkarłatu i cynobru. Goście Fonga wydawali pełne zachwytu okrzyki, ochrona miotała się niczym ryby w kubełku wędkarza, a ja, trzymając się najgłębszych cieni, biegłem w głąb ogrodu, między wystraszone pawie. Żaden człowiek mnie nie zauważył. Ale przeklęte tłuste pieski tak. Rzuciły się za mną ujadającą piskliwie sforą, wyciągając ile sił krótkie, parszywe łapki. Chłopaki Fonga odwrócili się jak na komendę i pognali w moją stronę. W jaskrawych wyładowaniach sztucznych ogni przypominali ożywione potwory Frankensteina. Na szczęście bali się strzelać w tłumie gości swojego Chińczyka. Puściłem się w długą, wiedząc, że mam przewagę i prawdopodobnie zdołam uciec. Dopadłem płotu, wdrapałem się po kutym, ozdobnym parkanie, a wtedy czubek buta ześlizgnął się ze szczególnie bogatej arabeski. Poleciałem w dół, czując, jak rozdzierający ból eksploduje w lewym przedramieniu. Zawisłem na płocie, nadziany rękawem na ostry pręt na szczycie ogrodzenia. Zamachawszy rozpaczliwie nogami, zdołałem zaczepić stopy o jakiś ozdobny element sztachety. Wtedy koło ucha gwizdnęła mi pierwsza kula, a huk wystrzału poszybował w pękające od fajerwerków niebo. 259
Szarpnąłem wściekle ramieniem w górę. Przed oczami zobaczyłem wszystkie konstelacje bólu, ale rękaw nie puścił. Kolejny pocisk zrykoszetował o metalowe pręty ogrodzenia. To była naprawdę niezła motywacja. Szarpnąłem jeszcze raz i materiał rozdarł się z trzaskiem. Rzuciłem się w ciemność, biegiem ku rzece. Gonili mnie, lecz poza terytorium Fonga już nie ośmielili się strzelać, jakby płot stanowił jakąś cholerną magiczną zasłonę. Nie bolałem nad tym zbytnio. Wkrótce udało mi się zgubić pościg. Naprawdę jestem niezły, nawet jeśli ostatnio nic na to nie wskazywało. Zdyszany, łapałem z trudem powietrze, oddychając mulistym, gorącym odorem rzeki. W głowie wciąż tłukło mi się jedno, powtarzane niczym w pozytywce pytanie. Jak, kurwa, mogło do tego dojść? Odpowiedzi nie potrafiłem znaleźć ani podczas wędrówki brzegiem, ani w taksówce, ani w zacisznym pokoju hotelowym. Siedzę teraz ponuro na brzegu łóżka, krwawiąc i próbując podsumować straty. Superimpreza. Uciąłem sobie pogawędkę z trupem, facet, którego magicznym sposobem nie zdołałem zabić, poczęstował mnie krewetkami, a potem nadziałem się na parkan niczym jakiś pieprzony strach na wróble. Wspaniale. Gratulacje, panie Kant. Wciągam głęboko powietrze. Może i mam nad sobą gwiaździste niebo, ale żadne prawa moralne czy logiczne za cholerę nie chcą tu działać.
*** Zielone, rozległe pola koją wzrok. Postrzępione fryzury palm kołyszą się w rytm lekkich powiewów wiatru. Kolorowe papugi polatują nad nimi, skrzecząc, podobne do kawałków porwanej bibułki. Jest gorąco, spokojnie i elegancko. Po ścianach leniwie łażą gekony, półprzejrzyste niczym dziecięcy przysmak, galaretki z żelatyny.
260
Siedzimy na tarasie Country Clubu. Pan Tamakorn, Wariatu, ja i jeszcze jeden zażywny Taj w średnim wieku. Dep Shiengthong, przyjaciel mojego zleceniodawcy. Jemy śniadanie. Tamakorn siorbie w milczeniu ryżankę z krewetkami, a ja grzebię w talerzu pełnym czegoś, co przypomina gotowane oczy w sosie na bazie spermy. Podobno bardzo odżywcze. Rozharatana ręka boli koszmarnie, a wściekłość buzuje we mnie niczym para w kotle. - Nie doszłoby do czegoś takiego, gdybym dostał porządny sprzęt, a nie jakieś pieprzone gówno, które rozleciało się, ledwo go dotknąłem - mówię dobitnie. Tamakorn podnosi wzrok znad ryżanki. - Otrzymał pan dokładnie taką broń, jakiej żądał. Udostępniliśmy panu miejsce do ćwiczeń i tyle czasu, ile pan zechciał... - Świetnie, ale w akcji to kurestwo się zacięło i doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę! - przerywam gniewnie. - Oba pistolety, Tamakorn! To chyba o czymś świadczy. Milczą. Wariatu gapi się z nietęgą miną na własne ręce, a mój zleceniodawca i jego przyjaciel wymieniają znaczące spojrzenia. Wreszcie odzywa się Shiengthong. - Rozumiem, że chce pan zrezygnować z misji? Jasne, że nie mam zamiaru rezygnować. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. - Nie - warczę ze złością. - A skąd taki pomysł? Wypuszczają wstrzymywane powietrze z mieszaniną ulgi i zdziwienia na twarzach. - Jesteśmy gotowi podwyższyć stawkę - zaczyna ostrożnie Tamakorn. Kiwam głową. - Oczywiście. Będę potrzebował broni. Dwa sig-sauery i uzi. Poza tym wszystko, co tylko uda się zgromadzić na temat Fonga. Wszystko, rozumiecie?
261
Wygląda na to, że rozumieją. Spoglądają na mnie z powagą i jakby lekkim niedowierzaniem. Zaciskam zęby, patrząc na zielony przestwór golfowych pól. Właśnie wypowiedziałem panu wojnę, Fong. Dostałem obsesji na punkcie Chińca. Próbowałem go stuknąć jeszcze cztery razy, bez powodzenia. Zawsze zdarzało się coś nieprzewidzianego, co rozwalało starannie zaplanowaną akcję. A to akurat przewrócił się wózek z owocami i zbiegowisko uniemożliwiło mi pracę, a to kierowca tuk-tuka władował się pod ciężarówkę, w banku zarządzili nagle ćwiczenia przeciwpożarowe, ktoś dla żartu podał informację o podłożeniu bomby i tak dalej. Cholerny żółtek był nie do wyjęcia. Starałem się go rozgryźć, znaleźć słabe punkty, poddać sekcji i złożyć z powrotem. Pracowałem bez wytchnienia w dzień i w nocy, chorobliwie, gorączkowo, wściekle. Nie odkryłem niczego szczególnego. Niczego poza starym magazynem na portowym nabrzeżu, oznaczonym numerem 29876 oraz literami tajskiego alfabetu, który wygląda jak grupka dżdżownic ćwiczących aerobik. Fong chodził tam regularnie, mniej więcej raz na dwa tygodnie. Zamykał się w środku, a po kilku godzinach wychodził. Nie zabierał ze sobą żadnych przedmiotów, jedzenia ani broni. Po prostu siedział w starym, zardzewiałym magazynie. Czego tam szukał? Więził kogoś? Medytował? Oddawał się jakimś paskudnym perwersjom? Ćpał? Odpada. Wszystko to mógł robić z powodzeniem w domu albo gdziekolwiek indziej. Im dłużej o tym myślałem, tym głębszego nabierałem przekonania, że rozwiązanie zagadki Fonga kryje się w metalowym pudle na portowym nabrzeżu Menang. Nazwisko Fong po tajsku brzmi Fongamornkul, niczym imię czarownika z tandetnej fantasy. Ale Chińczyk nie jest żadnym magiem, tylko zwykłym gangsterem, cholernym bossem narkotykowym. Może i ma fart, ale kiedyś karty muszą się odwrócić. A ja postaram się w tym pomóc. 262
Port w Bangkoku jest brzydki jak wszystkie porty. W niebo sterczą zardzewiałe szubienice dźwigów, woda ma kolor i konsystencję oleju, śmierdzi szlamem i zdechłą rybą. Wielkie kadłuby statków przypominają z lądu wywrócone wieże. Wybrałem drugi z kolei dzień po wizycie Fonga. To powinno zapewnić mi spokój. Przed magazynem 29876 stanąłem, czując dziwny niepokój, który już od rana zamieszkał w mojej klatce piersiowej. Nabrzeże było puste, od lat nikt tu niczego nie składował. Czarna woda przywodziła na myśl Styks. Wokół konały porzucone przed wiekami ciężarówki, walały się sterty pustych beczek, rdzewiały graty niepodobne już do niczego, paskudne wypluwki morza. Nie podobało mi się tutaj. Przynajmniej nikt się nie kręci w pobliżu, pomyślałem, obchodząc magazyn. Właściwie nie magazyn, ale potężny, wrośnięty w beton kontener, pewnie zdjęty za dawnych czasów z pokładu jakiegoś statku. Stał cichy, ciemny i rdzawy, brzydki, zwykły kubus z blachy, ale dla mnie nieprzyjemnie mroczny, jakby emanował ciężkim, piżmowym zapachem strachu. W zasadzie nie bałem się, choć przez chwilę poczułem ucisk w gardle i chęć, żeby zawrócić, machnąć ręką, wrócić do hotelu, a może nawet wyjechać z Tajlandii. Zamiast tego obejrzałem dokładnie drzwi. Solidne, zamknięte na trzy potężne sztaby zabezpieczone pokaźnymi kłodami. Cokolwiek znajdowało się w środku, miało pozostawać słodką tajemnicą pana Fonga. Stałem, bezwiednie zaciskając dłonie, kiedy wewnątrz kontenera coś się poruszyło. Drgnąłem gwałtownie, bo wyraźnie usłyszałem szuranie, jakby ktoś ciągnął po podłodze wielką, ciężką płachtę. Niemal w tym samym momencie rozległ się niski, przeciągły syk, przypominający spust pary. Jednak dranie coś tam kombinowali. Produkowali narkotyki? Mało prawdopodobne. Znałem lokalizacje wszystkich laboratoriów Fonga, nawet tych położonych poza Bangkokiem. Każdej wspartej na bambusowych kołkach wiaty, w której mieszano i pakowano proszek. 263
Teraz myśl, żeby opuścić miasto, nie wchodziła w grę. Musiałem się dowiedzieć, co Chung Szczęściarz trzyma w tym cholernym magazynie. Jeszcze raz obszedłem blaszane pudło. U samej góry, pod płaskim dachem znalazłem wąską, zakratowaną szczelinę. Okno. Bingo. Tego właśnie szukałem. Zdjąłem z ramion plecak, wyciągnąłem kupioną w żeglarskim sklepie linę, zakończoną kotwiczką. Wiedziałem, że siedzą w środku, ale prawdę mówiąc, gówno mnie to obchodziło. Byli wyraźnie zajęci, a ja potrafię się zachowywać naprawdę cicho. Zresztą, co mogli mi zrobić, zamknięci od zewnątrz na trzy solidne sztaby? Zadzwonić do szefa? Skorzystać z telefonu zaufania? Zarzuciłem kotwiczkę. Dwa razy spadała z brzękiem, za trzecim załapała. Opasałem się linką i zacząłem włazić po ścianie kontenera. Szło mozolnie, zraniona ręka rwała jak diabli, ale wspinałem się cierpliwie. Pełniąca obowiązki okna szczelina przybliżała się z każdym krokiem. W końcu znalazła się na linii mojego wzroku. Czułem, jak tłukące się między żebrami serce przyspiesza nie tylko z wysiłku. Podciągnąłem się ostatni raz, zaparłem stopami i spojrzałem w mrok magazynu. W pierwszej chwili nie dostrzegłem niczego prócz ciemności. Cuchnącej mułem i rybami ciemności, w której coś się wolno poruszyło. Skupiłem wzrok, czekając, aż oczy przywykną do nikłego światła w środku. Widziałem jakieś oleiste błyski, bliki blasku, przesuwające się po czymś ogromnym i gładkim. W uszach zabrzmiał suchy szelest, szuranie i głuchy bulgoczący syk. Zmrużyłem oczy, spojrzawszy nagle w lśniące rubinowe latarnie, przecięte wąską gadzią źrenicą. Stopy obsunęły się bezwiednie, palce poszorowały boleśnie po linie, serce podskoczyło do gardła. Zleciałbym, gdyby nie pętla. Krztusiłem się własnym oddechem, nie wierząc wytrzeszczonym ze zdumienia i strachu oczom. Patrzyłem prosto w ślepia ogromnego smoka. Zwariowałem. Jasne, to jedyne rozwiązanie. Ale on tam był. Wielki, złocisty i szkarłatny, identyczny jak na chińskich rycinach. 264
Poruszał się, syczał bulgotliwie, kiwał łbem, zaniepokojony tłukł skrzydłami i śmierdział. Gapiłem się na niego, zawieszony na ścianie niczym jakiś pieprzony Batman. I tak się czułem. Superbohater z komiksu. Nieprawdziwy, niemożliwy, kołyszący się na linie w równie niemożliwym świecie. Kurwa mać, smoków nie ma. Z wyjątkiem tego. Ten miewa się wyśmienicie i nawet wiem, jak ma na imię. Nazywa się „Szczęście Chung Fonga”. Jasne, że zrozumiałem, jak tylko go zobaczyłem. Olbrzymiego chińskiego gada prosto z niebios, który siedzi w opuszczonym magazynie, pilnując, żeby nic złego nie spotkało pewnego małego, żółtego cwaniaka. Jednak zrozumieć a uwierzyć to dwie różne sprawy. Wiedziałem już, odkryłem tajemnicę, na której mi zależało, ale nie wierzyłem w to, co widzę. Nie mogłem, cholera. Po prostu nie mogłem. Pisk hamulców brzmiał w moich uszach niczym wrzask banshee. Oderwałem wzrok od mrocznej szczeliny w ścianie i zacząłem zjeżdżać. Nie zastanawiałem się, skąd Fong wiedział, że tu jestem. Pewnie smok mu powiedział. Nadał morsem, stukając ogonem. Nieistotne. Od dziś nigdy już nie będę umiał się dziwić. Zdążyłem wylądować, zanim chłopaki Chińczyka wysypały się z wozów niczym schludne, identyczne karaluchy. Złapałem torbę, wskoczyłem między beczki i zabrałem się do jedynej rozsądnej rzecz w tej sytuacji. Do ucieczki. Przemykając pod osłoną strupieszałych ciężarówek, rdzewiejących kontenerów lub gratów nieznanego pochodzenia, zobaczyłem jeszcze, jak ochroniarze obstępują uśmiechającego się Fonga, wyraźnie starając się wepchnąć go z powrotem do samochodu. W tym momencie jeden z psów wyciągnął rękę, a za moimi plecami zaklekotała seria, więc na głowie miałem inne sprawy niż bezpieczeństwo Chińca. Śmignąłem między złom, zajęty ratowaniem własnego tyłka. 265
Ratowanie tyłka nie idzie mi najlepiej. Mówiąc prawdę, nie jest dobrze. Chłopaki Chunga miotają się po całym nabrzeżu, robiąc mnóstwo hałasu, a ja siedzę w brudnej beczce niby pieprznięty Diogenes, zastanawiając się usilnie, jak wrócić do mojego zacisznego mieszkania z widokiem na brneńską katedrę i ponury masyw twierdzy Spielberg. Cokolwiek bym zrobił, i tak się nie uda. Nigdy nie byłem niczego tak pewny. Jestem lepszy od wszystkich tych głupków wymachujących klamkami, ale to im się powiedzie, nie mnie. Jeśli wyjdę i zacznę się przebijać, tknie mnie nagły paraliż, dostanę zaniku pamięci, będę celował jak ślepa kura, potknę się o własne nogi albo nieumyślnie zwiążę sobie sznurowadła. Wszystko przez tego cholernego gada, który zasysa szczęście niczym czarna dziura światło. Cały fart należy teraz do małego Fonga, cokolwiek byś zrobił, chłopie. Czas się z tym pogodzić i spróbować wywinąć innym sposobem. Mam dwa sigi, kanciasta bryła uzi uciska mi kolana, a ja nie potrafię wymyślić nic rozsądnego. Jedyny pomysł, na który mnie stać, wydaje się wprost groteskowo głupi. Przypomina film dla dzieci, nie wiedzieć czemu nazywany familijnym. Free Willy. Free dragon. Idiotyczne? Wiem, i co z tego? Przecież tu nic nie trzyma się kupy. Smok jest szczęściem Fonga. Jeśli go uwolnię, poszybuje wysoko do nieba, zabierając ze sobą fart mojego żółtka. A wtedy może, powtarzam: może uda mi się wrócić do domu. Szukają mnie, przetrząsają portowe rupiecie, ale na szczęście nie przychodzi im do głowy, że mogę cofnąć się znów do magazynu. Nikt normalny by tak nie postąpił. To ponura konkluzja, lecz podjąłem już decyzję. Pieprzyć Fonga. Chcę wyjść z tego żywy. Idę wypuścić smoka. Stoję sam przed drzwiami magazynu. Kłódki wiszą na sztabach niczym brzydkie, pokurczone owoce. Nic mnie już nie obchodzi. 266
Złocisty gad to moja ostatnia szansa. Nie przebiję się przez gangsterów Fonga. Potrafię ocenić sytuację. Wyszedłbym, ale potrzebowałbym chociaż odrobiny szczęścia, a ten skurwysyn zagarnął całość. Wiem, że odgłos strzałów sprowadzi mi na łeb chłopaków w drogich garniakach. Trudno. I tak nie pozostaje mi nic innego, tylko rozstrzelać kłódki. Jakieś ostatnie życzenia, przyjaciele? Nie? Dobra, wasza strata. Seria rozwala kłody, pruje drzwi. Nie szkodzi. Nawet jeśli zabiję przypadkiem smoka, osiągnę cel. Wolny czy martwy, nie będzie już chronił tego piekielnego Chińca. Wielkie metalowe wrota poddają się niechętnie, lecz w końcu ulegają. Smok żyje. Słyszę, jak syczy wściekle. Wali ogonem o ściany, blacha rezonuje niczym dzwon na pogrzeb. Mrużę oczy i wsuwam się do środka. Czas, żebyś uleciał w niebiosa, stary. No, dalej, jesteś wolny. Ale ogromny gad się nie porusza. Spoglądam w rubinowe ślepia i wiem już, dlaczego wszystko stracone. Śmierć ma kolor starego złota. Waży pewnie z osiem ton, cuchnie mułem i rybami, szczelnie wypełnia prowizoryczny magazyn z falistej blachy. Teraz wreszcie, w blasku tajskiego słońca, wdzierającym się przez rozwalone drzwi, mogę się dobrze przyjrzeć. Stare złoto, karmazynowa czerwień i jaskrawa, trawiasta zieleń, jak wodorosty płynące pod prąd w górze rzeki Kwai. To barwy, jakie nosi śmierć. Chłopcy Fonga pędzący ku nam po nabrzeżu, wbici w drogie garnitury od Prądy czy Lagerfelda, z żelem lśniącym na czarnych jak muł włosach, nie są śmiercią, mimo że tak im się wydaje. Mam pistolet maszynowy i dwa sigi pod pachami. Gdyby chłopcy Chunga stanowili jedyny problem, wyszedłbym stąd. Wyszedłbym z tego żywy, zjawił się w biurze Tamakorna i obiema rękami podał mu głowę czarownika Fongamornkula owiniętą w origami z bibułki w złote żurawie. Ale nie wyjdę. 267
Osiem ton śmierci wijącej się w magazynie, trzęsące cienkimi, rozprażonymi ścianami to nie kwestia amunicji, celnego oka ani wyszkolenia. To, jak mawia pewnie Chung, dżos. Mam wrażenie, że musi szczególnie lubić to słowo. Poznałem już jego tajemnicę. On nie umrze ani dziś, ani jutro. W tym magazynie za chwilę, albo kilka chwil, umrę ja. Teraz. Dzisiaj. W ten upalny, lepki zmierzch barwy starego złota. Jutro moje ciało wypłynie grzbietem do góry na Floating Market. Tak, jak powiada I-Ching. Przesilenie, przyjacielu. Moment, kiedy fart się odwraca. Nie smuć się, bądź jak słońce w południe. Tyle że dla mnie właśnie zaczyna się noc. Słońce zachodzi w rubinowych ślepiach smoka. Głupota drogo kosztuje, Wilhelmie Kant. Szczęście to nie więzień, lecz przyjaciel. Jest z tobą dobrowolnie. Nie można go schwytać, zmusić, by ci służyło. Olśnienie przyszło za późno. Fong nie schwytał tego smoka, nie zwabił podstępem ani czarami w pułapkę, żeby zapewnić sobie powodzenie w życiu i interesach. On po prostu urodził się farciarzem, a jego szczęście było tak wielkie, tak niesłychane, że któregoś dnia zrodziło smoka. Wypromieniowało swój własny symbol. Symbol, tylko tyle. Nie wiem, w jaki sposób się objawił. Po prostu nagle sfrunął z nieba, zmaterializował się z wiatru, chmur, wody, czy z czego tam powstają smoki. Wypełzł ze snów Chunga, ogromny, złoty, lśniący szkarłatem. Teraz to nieistotne. Fong trzyma go tu i karmi z sentymentu. Olbrzymi, wężowy, skrzydlaty gad, z grzywą i wąsami mieniącymi się tęczą jest czymś w rodzaju domowego zwierzątka. Nie zginę za jego przyczyną. Zabije mnie dżos. Ślepy los, który jednym pozwala wygrać, a drugim przegrać. Uśmiecham się, patrząc na osiem ton śmiertelnego piękna. Gigantyczny łeb kolebie się, długie szkarłatne i szmaragdowe wąsy 268
falują niczym wodorosty w nurcie rzeki. Rubinowe ślepia przymykają się ciężko, jakby gad słuchał rozbrzmiewającej tylko dla niego muzyki. Smok z wolna, rytmicznie przestępuje z łapy na łapę, wężowe cielsko zwija się, pręży. Ogon tłucze o ściany. Tańczy. Tańczy dla Chung Fonga. Ja też przymykam oczy. Po drugiej stronie rzęs uśmiecha się do mnie drobny, niemłody mężczyzna w zielonym sarongu. Odwzajemniam uśmiech. Niech ci się dobrze wiedzie, przyjacielu. Twoje szczęście znów dzisiaj zwyciężyło. Warszawa, październik 2006
Mieszka i pracuje w Krakowie. Z wykształcenia filozof, oprócz tekstów fantastycznych pisze też doktorat z filozofii dialogu. Członek Towarzystwa Tischnerowskiego i miłośnik twórczości Tolkiena; jest też znawcą i zbieraczem muzyki ludowej, od kilku lat zapisuje nuty ostatnich skrzypków ludowych, gra na skrzypcach, gęślach i dudach. Debiutował opowiadaniem Kłopoty z błaznan („Nowa Fantastyka” 9/1999). Kilka swoich opowiadań zebrał w zbiór Ględźby Ropucha. Nominowana w roku 2004 powieść Wichry Smoczogór to niezwykła historia o muzyce i poszukiwaniu prawdziwej, pierwotnej nuty, która może uratować choć cząstkę ginących gór. Kontynuacją smoczo-górskich wątków była powieść Poszarpane granie. Nominowane w tym roku opowiadanie Raport z nawiedzonego miasta pochodzi z antologii Księga smoków. Imię i nazwisko: Wit Szostak. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1976, Wodnik. Aktywnie spędzam czas robiąc: staram się unikać wszelkiej aktywności. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: nie miewam od lat ulubionych bohaterów, bo takowi kojarzą mi się z pluszowymi przytulankami. Polecana książka nie fantastyczna: ostatnio przeżywam fascynację powieścią „Ogród, popiół” Danilo Kiśa. Klimat mocno Schulzowski, maestria wykonania i wysmakowany język - rzecz o poszukiwaniu ojca w poprzek mijającego czasu. W mojej opinii strefa okołonoblowska. Dlaczego czytam fantastykę: wśród moich lektur fantastyka nie zajmuje jakiegoś szczególnego miejsca. Natomiast fantastyczność prozy często bywa atutem - pozwala penetrować te rejony rzeczywistości, w których zwykłe przykładanie lusterka do świata nic nie daje. Niestety, fantastyczność równie często oznacza tylko pewien scenograficzny sztafaż i rekwizytorium. Jeżeli na tym fantastyka poprzestaje, staram się jej unikać - co wynika z zasady podanej w trzecim punkcie.
RAPORT Z NAWIEDZONEGO MIASTA (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
Dzień pierwszy Musiał przybyć do miasta w porze sjesty, w tym czasie nieruchomym, co zastyga od gorącego powietrza i ludzkiej bezwoli. W czasie, kiedy całe miasto pogrążone jest w bezdusznej, lepkiej drzemce, która nie przynosi snów, tylko mokre od potu zmęczenie i niechęć do jakiejkolwiek pracy. Z drzemki takiej człowiek budzi się jak oczadziały, z bólem głowy i niepewnością tego, czy już powrócił na jawę. W czasie tym całe miasto zamiera, skryte za ciężkimi okiennicami, a obywatele chowają się w najciemniejsze i najchłodniejsze kąty swych domostw. W tym czasie zamiera wszystko, zamykane są sklepy, w świątyniach ustają modły. Woda nie tryska z fontann, a nieliczne chmury zastygają na nieboskłonie. Nikt nie wychodzi na rozpalone słońcem ulice i rozżarzone kłęby powietrza mogą bezgłośnie wypełniać place i zaułki, przylegając szczelnie do kamieni i cegieł. W czasie tym zamierają nawet ludzkie myśli, zniewolone gęstą jak oliwa atmosferą. Cichną też, bez jakichkolwiek prób walki, wszelkie uczucia. Nikt nie wybiera tej pory na kłótnie, gdyż nawet gniew ustępuje pola bezruchowi. Nikt wówczas nie nienawidzi i nikt nie kocha. Oblubieńcy rozstają się na długie chwile, lecz rozłąka ta nie rodzi w nich żadnej tęsknoty. W czasie tym każdy ruch jawi się jako zdrada, jako nieudolna próba zaprzeczenia powszechnym 271
prawom świata. Miasto obumiera, czekając na odpowiedni moment, by po dwu godzinach ponownie uruchomić tryby zwyczajnego bytowania. I właśnie ten czas, kiedy obywatele pogrążeni byli w bezsennych i bezdennych snach, wybrał na swoje przybycie. Zapewne pojawił się w mieście na drodze ze Sieny, wybierając wejście przez Porta degli Innocenti. Łatwiej tamtędy wspiąć się na płaskowyż, sunąc w cieniu oliwnych gajów. Przemieszczał się wolno, niemal doskonale udając wszechobecny bezruch. Bezgłośnie i bezszelestnie przemierzał piaszczyste zakręty, mozolnie zbliżając się do murów. Strażnicy nie mogli go zauważyć. Pozlepiani snami nie do opowiedzenia zastygli na swoich posterunkach. A on przekroczył cień bramy i ruszył ulicami miasta. Skręcał, poddając się nieprzeniknionej logice zaułków i przewężeń, ocierał się o chropowate ściany domów i wież. Pewnie co jakiś czas unosił głowę i omiatał zwierciadlanym spojrzeniem skryte w mroku okiennic komnaty i korytarze. Jego oddech tchnął w tunele ulic jeszcze większy żar, gorąco nie do wyobrażenia, powolne fale upału, które kazały parować wodom z uśpionych fontann i wykrzywiać obrazy budowli w fantastyczne i nieistniejące w ludzkim świecie kształty. Wszystko to naruszało odwieczny bezruch tej pory, lecz nie było wówczas w mieście nikogo, kto zdołałby dostrzec to poważne pogwałcenie praw natury. Musiał poruszać się bezgłośnie, bez pozostawiania po sobie najmniejszego śladu. Ludzie, którzy godzinę później przeszli jego trasą, nie wyczuli niczyjej obecności, zastali swój świat takim, jakim pozostawili go przed sjestą. W wężowych zakrętach Via d'Inferno Vuoto zapewne czuł się jak ryba w wodzie. A potem musiał prześlizgnąć się po dnie patelni, jakim wówczas było Campo di Conchiglia, i wspiąć stromą Via Sangiovese w kierunku Piazza del Duomo. Miał za sobą dziesiątki wyborów i wiele odrzuconych fałszywych skrętów i skrzyżowań. I zapewne nieomylnie wybrał drogę najkrótszą, nie ulegając pokusie zacienionych i chłodnych zaułków. Kiedy dotarł na plac przed katedrą, przystanął na chwilę przed kamienną fasadą. Nie wiadomo, czy się zachwycił majestatem Duomo, choć niewielu potrafi oprzeć się 272
jego marmurowemu urokowi. A potem pokonał dwanaście stopni, minął zaryglowane od środka główne wejście i, popychając lekko spiżowe drzwi zamykające transept od południowej strony, zanurzył się w mrok katedry. Miasto z wolna się budziło i każdy starał się wrócić do własnych spraw. Przerwane obowiązki dawały się podjąć, czyniąc to jednak z niekłamaną niechęcią. Wątki zawieszonych na czas sjesty rozmów zdążyły ulecieć ku niebu. Otwarto sklepy, z kuchennych kominów trattorii znów zaczęły się sączyć bielutkie wstążki dymu. Ulice napełniły się zapachem smażonego czosnku, rozgrzanej oliwy i wonnych ziół. Drożdżowe ciasta wyrastały w dzieżach. Stukot dochodzący z rzemieślniczych warsztatów mieszał się ze śpiewnymi nawoływaniami kobiet. Miasto, nieświadome niczego, starało się doprowadzić kolejny dzień do szczęśliwego końca. Wieczór przybliżał się z codzienną nieuchronnością. I właśnie wtedy, kiedy sukiennicy zaczęli szykować się do wieczerzy, farbiarze rozwieszali płótna na sznurach, a kupcy korzenni zawiązywali worki z wonnościami, na Campo, główny plac Miasta, wbiegł szaleniec, wykrzykując, że w katedrze przyczaił się smok. Większość sprawiedliwych obywateli Miasta przystanęła i mieszając niedowierzanie z zaciekawieniem, zaczęła wsłuchiwać się w jego słowa. A ten krzyczał tak, że nie można było wzruszyć ramionami i zwyczajnie go zignorować. Podbiegał do gromadzących się na Campo grupek, roztrącał je, odbijając się od spracowanych mieszczan. I bez przerwy wył, powtarzając bezładnie wieści o smoku. Wielu obywateli znało twarz szaleńca. Jego oczy zwrócone w żebraczej prośbie rzucały im co tydzień wyzwanie, kiedy dumni ze swych chrześcijańskich cnót po niedzielnej mszy wychodzili z katedry. Szaleniec przenikał ich spojrzeniem pogodzonym z cierpieniem i biedą. Teraz, potrząsając chudymi, odzianymi w łachmany ramionami, tańczył między mieszkańcami Miasta, wykrzykując nowiny o bestii. Niektórzy zaczęli sięgać do sakiewek, chcąc uciszyć żebraka. Jałmużnę uznawali za niezawodny środek na zapewnienie sobie spokoju sumienia. Pobrzękiwały drobne monety. 273
Szaleniec nagle zamilkł i sytuację uznano za zażegnaną. I zapewne nikt by się jego krzykami nie przejął, gdyby nie to, że w pewnej chwili żebraczyna stanął, wyrzucił ramiona ku niebu i znieruchomiał. A ci, którzy mu się przyglądali, zauważyli, jak rysy mu tężeją, twarz żółknie. Jak kamienna żółć piaskowca obejmuje skołtunione włosy, połatane łachmany, tułów, ręce, krogulczo zakrzywione palce. Jak pełznie w dół, liżąc nogi i pokryte wrzodami bose stopy. Nie minęła chwila, kiedy szaleniec, nikt nie pamiętał jego imienia, zmienił się w kamień. Ludzie się rozstąpili. Pomiędzy nimi stał na ugiętych nogach, zastygły w dziwnej pozie, posąg z piaskowca. Spokój, który perspektywa wieczerzy wlała w serca obywateli Miasta, pierzchł owego dnia z Campo di Conchiglia. Ludzie cofali się na obrzeża placu, udając, że nie mieli z przedziwnym wydarzeniem nic wspólnego. Przekonywali siebie i innych, że nawet nie byli jego świadkami, że nie słyszeli słów szaleńca, że nie widzieli, jak zmienia się w kamień. Campo szybko opustoszało. Jeszcze tego samego wieczoru kilkanaście osób pobiegło na Piazza del Duomo. Byli to nieliczni, którzy uwierzyli. Wieści o smoku, nawet wobec kamiennego posągu szaleńca, nadal brzmiały mocno niewiarygodnie. Ochłonąwszy, obywatele udali się na zasłużoną wieczerzę. Ci zaś, którzy uwierzyli lub z czystej ciekawości chcieli sprawdzić, na ile mogą uwierzyć, rozprawiając o przebrzmiałych legendach wspięli się na plac przed katedrą. Robiło się ciemno, mrok wpełzał w zaułki i ulice. Na fasadzie katedry kładły się długie cienie. Kontrast pomiędzy układanymi w poziome czarne i białe pasy płytami marmuru zacierał się coraz bardziej. Karminowe jęzory słońca lizały nagrzany kamień. Odwaga szacownych obywateli zaczęła chyłkiem pierzchać w boczne uliczki, kryć się pod arkadami loggii. Wreszcie, mnąc w dłoniach czapkę w kolorze palonej sjeny, pierwszy ruszył ku spiżowej bramie farbiarz Giuseppe. Wsunął się przez szczelinę i zniknął z oczu. Z wnętrza świątyni nie doszedł ani jeden odgłos. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, kroki Giuseppe ucichły. Następna chwila rozpostarła się na wiele uderzeń serca. Nawoływania przez uchylone drzwi nie pomogły. Wracały, rozmyte 274
echem. Słońce schowało się za mury i na niebie pozostała różowa łuna. Nikt nie odważył się sprawdzić, co przydarzyło się farbiarzowi Giuseppe. Tak zakończył się pierwszy dzień nawiedzenia.
Dzień drugi Wieści o farbiarzu Giuseppe rozeszły się szybko. Jego zniknięcie i stojący na samym środku Campo posąg szaleńca nie pozwalały zapomnieć o dziwnych wydarzeniach minionego wieczoru. Od rana na Piazza del Duomo zaczęli się zbierać obywatele Miasta. Zbici w ciasne grupki dyskutowali z ożywieniem, snuli domysły. Pomiędzy nimi lśniły kałuże. W nocy spadł deszcz, a słońce jeszcze nie zdążyło osuszyć mokrych plam. Wspinało się na nieboskłon i plac przed katedrą pozostawał w cieniu. Mieszczanie miny mieli niepewne. Nie wierzyli w smoki, byli bowiem ludźmi uczciwymi i pobożnymi. Ale nieobecność farbiarza domagała się jakiegoś wyjaśnienia. I choć dodawano sobie otuchy wesołymi komentarzami, nikomu nie było do śmiechu. Mówiono, wprawdzie, że Giuseppe musiał zemdleć ze strachu tuż za drzwiami świątyni, ale w to wytłumaczenie wierzono jeszcze mniej niż w smoka. Spośród zebranych wyłoniła się grupa sześciu młodych chłopców. Uzbrojeni w kije, noże i rubaszne żarty powoli wspięli się ku spiżowej bramie. Lżąc nieistniejącą bestię, śmiało zniknęli w ciemnej szczelinie. Po chwili ich kroki i pokrzykiwania umilkły. Ani tego dnia, ani następnego nikt ich nie zobaczył wśród żywych. Wreszcie z tłumu wyrwały się trzy kobiety - żona farbiarza Giuseppe i matki młodzieńców. Przed drzwiami przeżegnały się i rozpoczęły modlitwę. Modlitwa zawisła na „owocu żywota”, tuż po tym, kiedy kobiety odważnie wkroczyły w mrok katedry. Potem nikt nie chciał ryzykować. Zebrani na Piazza del Duomo obywatele zaczęli się bać i roznieśli swój strach do domów i warsztatów. 275
Większą grupą podeszliśmy do drzwi transeptu. Ostrożnie pchnięte ukazały nam potężną nawę poprzeczną. Była pusta. Ani śladu zaginionych, ani śladów wieszczonego smoka. Jeśli w istocie przyczaił się w katedrze, musiał siedzieć w głównej nawie. Ale nikt nie chciał sprawdzać. Ci, którzy mieli odwagę, zniknęli. Ostrożnie, by nie drażnić tego, który zapewne nie istniał, przymknęliśmy spiżowe wrota. Na Miasto padł strach. Wprawdzie nikt nie wierzył w obecność smoka, ale tajemnicze wydarzenia w katedrze nie pozwoliły udawać, że jest to kłopot jedynie zamienionego w kamień szaleńca, którego imienia nikt nie pamiętał. Ja ze swej strony zrobiłem to, co do mnie należało. Wspiąłem się na katedralną kampanilę i zacząłem bić na trwogę. Nie pamiętam, jak długo ciągnąłem za sznury. Dźwięczne, pełne niepokoju głosy dzwonów niosły się daleko poza mury Miasta. Widziałem ludzi na pszenicznych połach, którzy przerywali pracę i zapewne spoglądali w stronę biało-czarnej dzwonnicy. Złote łany, rozsiane na okolicznych wzgórzach, wydawały się nieporuszone. Kiedy skończyłem dzwonić, usiadłem, czując na twarzy powiew wiatru. Serce biło mi szybko, a rytmiczne porywy wichrów targały moimi mokrymi włosami. Koszulę miałem mokrą od potu. Przeniknęło mnie zimno. Na tej wysokości powietrze nigdy nie zastygało w bezruchu. Nawet w porze sjesty. Prawa sjesty dotyczyły świata, który rozpościerał się nisko pode mną. Popatrzyłem w dół, na ceglaste dachy Miasta. Pode mną wszystko zbudowane było z wypalonej gliny. Mury i dachy, pałace i kościoły, również place wykładano rdzawymi, wypalanymi w piecach płytami z gliny. Miasto sprawiało wrażenie, jakby samo wyrosło na wzgórzu. Przypominało żywe stworzenie, z nieregularnymi, krętymi zaułkami, z pozbawionym logiki układem placów i ulic. Nie wyglądało jak dzieło ludzkich rąk. Przywodziło raczej na myśl rodzinę grzybów, skupioną wokół siebie pod dębem, stykającą się kapeluszami i pochłaniającą coraz większe połacie lasu. Wyobrażałem sobie, że Miasto wyrosło przed wiekami, zapewne po ulewnych opadach, a ludzie, którzy napotkali 276
je na swej drodze, musieli uznać to miej ee za dobre do zamieszkania. Tak samo jak eremici wybierają na swe cele niestworzone ludzką ręką jaskinie. W Mieście wszystko było ceglane i organiczne poza marmurową, czarno-białą katedrą. Duomo nie pozostawiało żadnych złudzeń. Musiało być dziełem człowieka. Harmonia brył, proporcje naw, geometria sklepień, matematyczna równoległość wzorów, strzelistość kampanili i majestat kopuły. To wszystko zostało przemyślane, wyliczone, wyrysowane. Marmury na elewację i wewnętrzne kolumny sprowadzono z Carrary. Zatrudniono najlepszych architektów, rzeźbiarzy i mozaicystów. A potem poproszono samego Francesca del Piera, by ozdobił prezbiterium freskami. Dzwony, rozhuśtane przeze mnie, powoli zastygały w bezruchu. Jeszcze kołysały się lekko, ale serca od dawna nie dotykały ich spiżowych krawędzi. Z miejsca, gdzie siedziałem, zobaczyłem straże miejskie, które w pośpiechu zamykają bramy. A zewsząd, wszystkimi ulicami i zaułkami, na Campo zaczęli spływać obywatele Miasta. Strumienie kolorowo odzianych ludzi zbierały się pod dumnym budynkiem Palazzo Publico. Ruszyłem schodami w dół, by dołączyć do zgromadzenia. Władzę nad Miastem ponownie przejęli starcy. Wszystkie nadzieje złożono w ręce Rady Pięciu. Ale ludzie Rady nigdy nie potrafili być powiernikami cudzych nadziei, dlatego dobrze wiedzieli, że znaleźli się w wielkim kłopocie. Fakt, że zwrócono się o pomoc właśnie do nich, najlepiej pokazywał, w jakim stanie znalazły się umysły obywateli. Poprzednio powierzono starcom losy Miasta w czasie zarazy. Ci natomiast zamknęli się w swoich wieżach i pozwolili, by zaraza zabrała piątą część obywateli. Stare rody pozostały niemal nietknięte. Starcy przychodzili na obrady pojedynczo, z trudem przeciskając się przez gęstniejący na Campo tłum. Prowadzeni przez synów i zięciów zmierzali drobnymi kroczkami w kierunku Palazzo Publico. Wreszcie dotarli wszyscy i Rada Pięciu rozpoczęła posiedzenie. Na mocy dawnych obyczajów rządzili Miastem w imieniu pięciu najznakomitszych rodów. W rzeczywistości Miasto nie potrzebowało
277
ani ich rządów, ani ich wątpliwej mądrości. Zbierali się więc parę razy do roku i wydawali nikomu niepotrzebne oświadczenia. Dwa pokolenia wcześniej rosnący w siłę kupcy korzenni i sukiennicy wżenili się w podupadłe rody starej arystokracji, które na swoją obronę miały tylko zmyślone genealogie sięgające czasów Rzymu. Sukiennicy pobudowali sobie pałace przy najpiękniejszych placach Miasta i uwierzyli, że panowanie nad obywatelami przypomina zarządzanie kramami z suknem. Rozpoczęły się dobre rządy, gdyż starcy nie krzyżowali swych dróg z obywatelami. Tego dnia w Palazzo Publico zebrali się nestorzy pięciu rodów. Radzie przewodniczył Gianluca Caprioli. Niegdyś potężny, po śmierci drugiej żony zdziecinniał i w przeciągu kilku lat stał się cieniem samego siebie. Niegdyś władczy, dziś był drobnym, zgarbionym staruszkiem, który śmiesznymi kroczkami przesuwał się po ulicach Miasta i rozdawał dzieciom słodycze. Gładził je po główkach i prosił, by mu powiedziały, gdy zobaczą jego ukochaną Battistę. Obok Capriolego zasiadł otyły ponad miarę Benedetto Fagiolini, a także chutliwy mimo wieku Domenico di Galonero, zdewociały Gianbattista Montecapri i Tomasso Cencio, który dzięki żywym rumieńcom robił, zwłaszcza na dzieciach, niezwykle korzystne wrażenie. Pięciu mężczyzn, odsuniętych wiele lat wcześniej przez synów od rodzinnych interesów, owdowiałych bądź porzuconych przez małżonki, które wstąpiły do klasztorów, miało radzić nad losami Miasta. Musieli zastanowić się, co zrobić ze smokiem, choć nigdy smoka nie widzieli. Na ich obronę można powiedzieć to, że nikt smoka nie widział, może poza szaleńcem, który teraz kamiennym spojrzeniem wpatrywał się w okna Palazzo Publico. Starcy mieli dyskutować, choć nigdy tego nie robili, do tej pory albo zgadzając się ze sobą, albo walcząc bez wdawania się w dyskusję. Wszyscy zebrani na Campo czuli tę wiszącą w powietrzu bezradność. Około południa starcy posłali po przeorów franciszkanów i dominikanów. Niedługo potem ze swych klasztorów przybyli ojcowie 278
Cosimo i Jacopo. Biskupa wezwać się nie dało, gdyż od wielu tygodni bawił we Florencji. Swoją trzodę odwiedzał z rzadka i raczej niechętnie. Zakonnicy wyjaśnili starcom teologiczne podstawy niewiary w smoka. Na pytanie, dlaczego szaleniec zmienił się w kamień na oczach dziesiątków ludzi, nie było dobrej odpowiedzi ani w „Summie” Akwinaty, ani w „Kwiatkach” Biedaczyny z Asyżu. Niemniej hipoteza, jakoby ktoś chciał zakpić z szacownej Rady, rozpuszczając plotki o smoku, musiała zostać odrzucona. Twarze starców zdradzały, że na taką ewentualność nie byli przygotowani. Sekretarz zredagował lakoniczny komunikat: „Nie wiadomo, czy w katedrze jest smok. Tego, kto to sprawdzi, czeka nagroda. Ludzie giną i to napawa Radę niepokojem. Rada z troską pochyla się nad tym nieszczęściem. Trzeba zachować nadzieję”. Herold z balkonu odczytał te słowa zebranym przed Palazzo Publico. Obywatele byli rozczarowani, ale w głębi duszy nikt nie spodziewał się niczego więcej. Starcy wycofali się do swych pałaców, zostawiając Miasto jego troskom. Dalej wydarzenia potoczyły się kilkoma torami. Zakonnicy zanieśli do swych klasztorów najnowsze wieści. Wśród żebraczych wspólnot rozpoczęły się teologiczne dysputy, jak wyjaśnić to, czego wyjaśnić się nie da. Jeśli w Duomo zamieszkała bestia, to co może oznaczać jej pojawienie się? Wszak do tej pory smoki istniały tylko w jarmarcznych pieśniach i na obrazach ze świętym Jerzym. Co do bestii z Apokalipsy, preferowano wykładnię alegoryczną. Czy smok jest dziełem Boga, czy wysłannikiem Szatana? Dlaczego nawiedził akurat nasze Miasto, a na miejsce swego pobytu wybrał Dom Boga? Co z tego wynika dla zwykłych grzeszników? Relacje z tych debat zdawano w kazaniach. Kościoły się wypełniły, ludzie modlili się o to, by było jak dawniej. Zycie Miasta przeniosło się na obrzeża, gdzie znajdowały się klasztory. Przez Campo przechodzili tylko pojedynczy ludzie, Piazza del Duomo opustoszała. Nikt już nie chciał samodzielnie sprawdzać, czy w katedrze naprawdę jest smok. Opowieści o skamienieniu bezimiennego żebraka przemówiły do wyobraźni bardziej niż płomienne kazania przesycone wonią piekielnej siarki. 279
Ludzie starali się wracać do zwykłych zajęć i monotonią dnia codziennego próbowali oswoić obecność smoka. Ale ten, jeśli pogłoski były prawdziwe, przecież cały czas leżał zwinięty niemal w samym sercu Miasta. Leżał, oddzielony od ludzi jedynie ścianami katedry. I każdy w głębi duszy czuł, że bestia nie pozostanie w katedrze wiecznie. Widmo nieznanego zawisło nad spokojnym snem obywateli. Ludzie źle sypiali, do swych kramów i warsztatów przychodzili z podkrążonymi oczami. Sjesta straciła swe dotychczasowe uroki. Jej naturalny bezruch coraz częściej był kwestionowany. Czeladnicy mylili robotę, kupcy sami siebie oszukiwali na wadze. Nikt nie wiedział, do czego to wszystko zmierza. Niezależnie od tej niewyraźnej i niedającej się oswoić trwogi, kilku obywateli zebrało się w sobie i zastukało we wrota pałacu zajmowanego przez odważnego Ghiralda da Firenze. Mąż ten, zwany wszędzie II Cinghiale, był kondotierem, o którym śpiewano pieśni. Chwile największej chwały musiał mieć już za sobą, skoro wybrał na schronienie właśnie nasze Miasto. Niegdyś przyjmowany przez rządców Sieny, Orvieto i Urbino, dziś z rozczuleniem wspominał dawne wiktorie. II Cinghiale lekko posiwiał, brzuch z trudem udawało mu się wtłoczyć w pośniedziały pancerz. Ale widok zgiętych wpół rzemieślników wzruszył go szczerze. Uprzejmie potakując, gładził wypielęgnowaną brodę, z udawanym zawstydzeniem reagował na komplementy. Nie prostował, kiedy na wyrost chwalono nie jego zasługi, i nawet otarł łzę z policzka, kiedy mieszczanie ulokowali w nim resztki swej nadziei. Obiecał, że następnego dnia, w samo południe, stawi czoło smokowi. Miasto może spać spokojnie. I tak zakończył się drugi dzień nawiedzenia.
Dzień trzeci Rankiem, zanim na Piazza del Duomo zaczęli ściągać obywatele Miasta chcący być świadkami wiktorii mężnego Ghiralda da Firenze, 280
zbliżyłem się do katedry. Szedłem wzdłuż południowej ściany, przesuwając dłonią po chłodnym marmurze. Wyobrażałem sobie, że tuż za murem budzi się smok. Że nasłuchuje moich kroków, czeka na mnie. Chciałem wejść do środka. Bałem się, ale kusiło mnie, by sprawdzić. Szaleniec, który przed dwoma dniami przybiegł na Campo, pewnie w porze sjesty zakradł się do Duomo i usnął w bocznej kaplicy. Kiedy się obudził, smok już tam był. A może nie było żadnego smoka? Może biedaczyna, dobiegłszy na Campo, skamieniał ot tak, bez przyczyny? Może skamieniał z woli Boga za bluźnierstwo, jakim było głoszenie obecności smoka? Wsparłem plecami katedrę i wyobrażałem sobie jej wnętrze. Trzy nawy, transept, boczne kaplice. Spokój białych ścian i dostojeństwo czarno-białych kolumn. Często przychodziłem tu, by podziwiać wspaniałe freski przedwcześnie zmarłego Francesca del Piera. Zwłaszcza popołudniami prezbiterium było dość dobrze oświetlone, światło skłaniającego się ku zachodnim wzgórzom słońca wpadało przez alabastrową rozetę nad głównym wejściem, wydobywając z cienia dzieło wielkiego malarza. Odkąd do Miasta sprowadziły się zakony żebracze, umiejętnościami kaznodziejskimi gromadząc w swych kościołach tłumy, katedra z rzadka była odwiedzana przez obywateli. Stare kobiety wybierały na swoje litanie świątynie mniejsze i mniej wspaniałe, a wiekowa budowla pogrążała się w zapomnieniu. Nie pomogły nawet freski Francesca, mające, wedle biskupa, przyciągać wiernych. Spacerując główną nawą, czułem się jak w ogromnym grobowcu. Rozeta i okna nad bocznymi nawami nie wpuszczały zbyt dużo światła, a to, co wpadało, było rozproszone i nierealne. Człowiek czuł, że zanurza się w inną przestrzeń. Taką, w której może zrozumieć i kontemplować tajemnice Najwyższego. Francesco namalował swoje dzieło na ścianach prezbiterium. Upadek pierwszych Rodziców, wygnanie z Raju, żywot świętego Piotra i historię Krzyża. A wszystko zamykał niedokończony fresk Zmartwychwstania. Del Piero nie zdążył namalować postaci Chrystusa. Na malowidle pozostał pusty grób i uśpieni strażnicy. Za wcześnie odszedł, za wielu ludzi pozostawił. Nie mając jego, mogłem tylko podziwiać jego 281
freski. I przypominać sobie, jak przynosiłem mu na rusztowanie ser z pieczywem, dzban wody, gdyż Francesco nie uznawał sjesty. Jak siadaliśmy wieczorem w jednej z trattorii, a on milczał, łamiąc chleb, albo patrzył ciężkim wzrokiem poza twarze towarzyszących mu ludzi. Nie był jedynym, którego zabrała zaraza, ale jego brakowało mi najbardziej. Tego dnia chciałem wejść do katedry. Pchnąć ciężkie wrota, spokojnym krokiem przemierzyć transept i rzucić wyzwanie temu, co czaiło się w głównej nawie. Podszedłem do drzwi. Pośniedziałe od deszczów i wieków spiżowe historie biblijne rozgrywały się bez mojego udziału. Ludzie, zajęci ratowaniem dobytku przed potopem, walką z Filistynami i budową Świątyni nie patrzyli mi w oczy. Zbyt zajęci swoimi sprawami, zaklęci przez artystę po wieczność mierzyli się z kolejnymi wyzwaniami, które rzucał im Bóg. Zamiast pchnąć drzwi, podszedłem do wieży i przekręciłem klucz w zamku. A potem wolnym krokiem, przystając na kolejnych kondygnacjach, wspiąłem się na szczyt dzwonnicy. Dzwony tak wspaniałe, jak w katedralnej kampanili, wymagają odpowiedniej ręki. Precyzyjnie odlane przez ludwisarzy są doskonale ze sobą zestrojone. Trzeba poznać głos każdego z nich, gdyż każdy z dzwonów ma jedyny, właściwy sobie i oddający różne nastroje. Jedne wydają dźwięk szlachetny, doniosły, godny wyrazić chwałę boskiej potęgi. Inne odzywają się ze smutkiem, płacząc ku niebu, ich głos jest jak skarga, jak błagalna modlitwa. Jeszcze inne grają, jakby wyznawały grzechy. W każdym uderzeniu spiżowych serc słychać szczerą skruchę. Po wielu latach pracy dzwonnika wiedziałem, czego mogę się po nich spodziewać. Poprzedniego ranka grałem na trwogę. Ale dziś musiałem pociągnąć za inne sznury. Nie mogłem pozwolić sobie na rozchwiany rytm, na nutę niepokoju i zwątpienia. Równo kwadrans przed południem pociągnąłem za sznur i największy z katedralnych dzwonów zapowiedział odsiecz. Spieszący na Piazza del Duomo obywatele Miasta szli pełni nadziei i odwagi. Na katedralny plac zaczęły ściągać tłumy. Potoki ludzi wypełniły uliczki, obywatele pięli się pod górę, by być świadkami triumfu 282
kondotiera. „Widziałem, jak ludzkie strumyki przybywają na dźwięk dzwonów. O tej porze nikt nie myślał o zbliżającej się sjeście. Spać nie zamierzali nawet starcy, choć, nie chcąc mieszać się z tłumem, czekali na wieści w swoich pałacach. Wielka nadzieja musiała żyć w sercach mieszczan, skoro uważali, że II Cinghiale poradzi sobie z bestią wewnątrz katedry. Nikt nie zakładał nawet, że smok może wychynąć ze świątyni i spustoszyć plac. Smok był zagrożeniem, ale tylko dla tych, którzy sami zechcą go uznać za zagrożenie. Tak myślano owego ranka na Piazza del Duomo. Ludzie tak wierzyli w męstwo kondotiera, że ucichły również głosy wątpiących w to, że smoka nie ma. Nawet jeśli smoka nie było, to II Cinghiale i tak go pokona. Dzwony ucichły, choć kołysały się jeszcze lekko. Wraz z nimi zaczęły cichnąć rozmowy na placu. I wtedy od strony Campo, szeroką ulicą Sangiovese nadjechał sam II Cinghiale. Jego rumak w kłębie był wzrostu rosłego mężczyzny. Odziany w złoto-czarny czaprak, uszyty z tej samej tkaniny co płaszcz kondotiera, mienił się delikatnym splotem. Służący Ghiralda da Firenze przez całą noc polerowali puklerze, by teraz ich pan jaśniał należytym blaskiem. Jeśli ktokolwiek stracił nadzieję, na dźwięk podków uderzających o kamienie nadzieję swą odzyskał. Serca rosły. Ludzie wstrzymali oddech. Tłum rozstępował się przed kondotierem, a ten uzdą ściągał konia, by podjechać do katedry w sposób jak najbardziej dostojny. W prawej dłoni dzierżył kopię gotową kruszyć mury. U pasa błyszczał zaprawiony w bojach miecz. I tak II Cinghiale zbliżył się do schodów. Koń przystanął, mężny Ghiraldo omiótł wzrokiem wypełniający plac tłum. Rumak postawił lewe przednie kopyto na stopniu katedry, potem prawe przednie na następnym i rychło się okazało, że schody są zbyt strome. Tylne kopyta rozjechały się na bruku, spod podków poszły iskry. Kondotier, niezrażony, spiął konia jeszcze raz, a potem kolejny. Rumak parsknął i bezradnie spojrzał na fasadę świątyni. Tłum zaczął szemrać. II Cinghiale powiedział coś do stojących najbliżej, po czym zawrócił wierzchowca i usiłując zachować godność, 283
spokojnie jął objeżdżać katedrę od południowej strony. Tłum rozstępował się, ale nikt nie opuścił Piazza del Duomo. Kondotier dotarł do wylotu Vicolo di Misericordia, jednego ze ślepych zaułków odchodzących od Piazza del Duomo. Tam spiął rumaka i przystanął. Jego służący ruszył w stronę katedry, nawołując ludzi do utworzenia szerokiego szpaleru. Ghiraldo da Firenze postanowił zdobyć katedrę od strony transeptu. Kiedy droga przed nim została otwarta, na kilka chwil cofnął się w cień zaułka i zniknął z oczu zgromadzonym na placu obywatelom. A potem, jakby nieudana próba nie miała w ogóle miejsca, II Cinghiale powtórzył swój triumfalny wjazd na plac. Tym razem potrząsał kopią, pozdrawiając tłumy, i uśmiechał się do machających chustkami kobiet. Zadęły trąby. Kiedy dotarł w pobliże spiżowych wrót, jego zadanie było łatwe. Piazza del Duomo jest pochyła, wejście do transeptu znajduje się na równi z ceglaną nawierzchnią placu. Potem, już za drzwiami, kilka stopni wiedzie w dół, ale te nie powinny sprawić rumakowi kłopotu. Dlatego też bez większych przeszkód i upokorzeń Ghiraldo da Firenze dojechał do spiżowej bramy. Spojrzał na słońce, posłał obywatelom nostalgiczne spojrzenie, westchnął, po czym wierzchołkiem kopii pchnął spiż. Po chwili zniknął we wnętrzu katedry. Odgłos podków uderzających o posadzkę wydostawał się przez otwarte wrota. Nikt nie poszedł za nim, ludzie stłoczyli się wokół portalu. Stojący nieco dalej wskakiwali innym na plecy, by lepiej widzieć. Ci, którzy byli najbliżej wydarzeń, raz po raz rzucali w tłum kolejną porcję wrażeń. Powtarzane wieści rozbiegały się po Piazza del Duomo. Jedzie; przystanął; nie, jedzie dalej; dojechał do głównej nawy; osadził konia; pochylił kopię; wyprostował się w siodle; wyszeptał imię Najświętszej Panienki. I tu relacje się urwały. Stojący najbliżej wrót nie reagowali na pokrzykiwania zza pleców. A Ghiraldo da Firenze zaczął kamienieć. W mgnieniu oka jego twarz stężała. Wargi, które jeszcze przed momentem szeptały modlitwy, nagle znieruchomiały. Cała twarz zbielała, chwilę potem biel pożarła jego szatę, czaprak rumaka i całego wierzchowca. Wszystko to działo się między jednym a drugim 284
uderzeniem wystraszonego serca. A kiedy serce tłumu zabiło po raz trzeci, wszyscy mogli już tylko z niedowierzaniem wpatrywać się w kamienny posąg dumnego kondotiera. Napierającym z tyłu rzucono tylko kilka słów. Skamieniał jak szaleniec, ta wieść obiegła cały plac. Ci, którzy to widzieli na własne oczy, pobladli wycofywali się spod katedry. Ci, którym nie było to dane, przepychali się, by zobaczyć posąg. I tak zakończył się sen o wybawieniu, które miało przyjść wraz z Ghiraldem da Firenze, zwanym II Cinghiale. Nie było sensu wracać do codziennych zajęć, obywatele zatem rozeszli się do swych domów i tawern, by przy czerwonym winie omówić całą sprawę. Dla tak sennego miasta jak nasze nie trzeba smoka, by rozpalić wyobraźnię i umysły obywateli. A co dopiero, kiedy pożywką dla rozmów są takie wydarzenia! Z jednej strony Miasto zasmuciła klęska kondotiera, II Cinghiale bowiem zawiódł pokładane w nim nadzieje. Z drugiej strony fakt, że poza nim nikt nie ucierpiał, choć przecież, wyjąwszy starców i kaleki, w zasięgu smoka znaleźli się dzisiaj wszyscy, napawał nadzieją. Coraz wymyślniejsze pomysły na pokonanie bestii walczyły z ogarniającym obywateli przekonaniem, że do smoka trzeba się przyzwyczaić. Byle tylko nie zaglądać do katedry. Fatalizm mieszał się z beztroską, wino zaostrzało niegroźne spory. Tego wieczoru większość mieszczan zasypiała z przekonaniem, że jutro trzeba wstać i normalnie żyć. Tak, jakby smoka nie było. Przecież jego istnienie nie zostało jeszcze przez nikogo udowodnione. Kiedy całe miasto śniło, że smoka prawie nie ma, na Piazza del Duomo drobnym kroczkiem wspiął się jeden ze starców, Gianluca Caprioli. Postukując niezdarnie laską, podszedł do katedry i ostrożnie pchnął spiżowe wrota. „Battisto, idę do ciebie”, niewyraźnie wykrzyczał w ciemność bezzębnymi ustami. A potem zanurzył się w mrok Duomo. Ale Miasto nie zauważyło tego cichego dramatu. Kołysane winem pogrążyło się w sennym spokoju. I tak zakończył się trzeci dzień nawiedzenia. 285
Dzień czwarty Ranek zburzył ten pozorny, rozlewający się leniwie spokój. Mieszkam tuż przy Piazza del Duomo, w niewielkim domu przy Vicolo di Misericordia. Zaułek jest ślepy, lecz teologowie z naszego Miasta nigdy tego należycie nie przemyśleli. Pora była szara, przedświtowa. Świat nie miał jeszcze żadnych barw, na powierzchni ziemi pozostały tylko bryły i kształty. W takiej porze człowiek albo śpi głęboko, przedzierając się przez najgęstsze sploty snów, albo budzi się co chwila, czekając na rodzący się na wschodzie poranek. Tego dnia, w popielatej porze przedświtu usłyszałem dochodzące z dołu zawodzenie. Tak zawodzą tylko matki nad grobami swych dzieci. Rozpacz bez dna, skowyt człowieka spadającego w czarną otchłań. Poruszony, podbiegłem do okna - zawodzenie dochodziło od strony placu przy katedrze. Narzuciłem na ramiona płaszcz i zbiegłem po schodach. Przez środek Piazza del Duomo kroczyli mężczyzna i kobieta, potykając się o niewidzialne przeszkody. Byli nadzy. Ona zawodziła, wypowiadając słowa w nieznanym języku. Jej głębokie oczodoły skrywały wypłakane oczy. Rękami niezdarnie zasłaniała piersi i łono. Mężczyzna szedł w milczeniu. Łkanie wstrząsało jego barkami, ale zaciskał zęby i tylko chował twarz w dłoniach. Kilkakrotnie upadali i podnosili się niezdarnie. Widziałem zdartą skórę na ich kolanach i łokciach oraz ciemne, pozbawione czerwieni strużki krwi. Szli wolno, jakby drogi im przybywało. Kobieta parę razy oglądnęła się lękliwie za siebie. Przez ramię spoglądała na ciemny masyw katedry, po czym zaczynała wyć jeszcze głośniej, rzucając głową na boki. Światło kaganków mrugało zza okiennic, zbudzeni mieszkańcy przyglądali się osobliwej scenie. Wreszcie, głusi na nawoływania porządnych obywateli, nadzy ludzie opuścili plac. Podążali w stronę Porta degli Innocenti. Korytarze ulic wypełniły się szlochem i niewypowiedzianą, odartą ze słów skargą. Ruszyłem za nimi, a wraz ze mną kilku wybudzonych. 286
Nie jestem pewien, czy ci ludzie mieli w pamięci fresk Francesca del Piera z naszej katedry. Nie wiem, czy towarzyszący mi, ziewający obywatele Miasta wiedzieli, że podążają krok w krok za wygnanymi przed chwilą z Raju Adamem i Ewą. Wygnańcy nie reagowali na ludzkie słowa. Szli, jakby głusi i ślepi na to, co się dzieje wokół nich. Jakby oni i ich dramat wypełniali cały świat. Kiedy dotarliśmy do bramy, robiło się już jasno. Nieoczekiwanie popielata tkanina nieba pojaśniała i zaróżowiła się na wschodzie. Z drzew za murami odezwały się ptaki. Zrównałem swój krok z nagą parą. Ktoś litościwie okrył kobietę kawałkiem sukna. Wyglądali jak żywi. Byli żywi. Ich krew była prawdziwą krwią, czerwoną w świetle budzącego się dnia, a łzy prawdziwymi łzami, słonymi jak morska woda. Przypomniałem sobie, jak Francesco wyrysowywał na mokrym tynku czerwonym kolorem kontury postaci. Przypomniałem sobie, jak w skupieniu nadawał odpowiedni wyraz twarzom pierwszych Rodziców. Pamiętam, jak pewnego dnia przyszedłem do niego i wspiąłem się na rusztowanie. Kiedy po raz pierwszy spojrzałem na ukończoną twarz Ewy, naprawdę usłyszałem jej krzyk. Ten sam, który obudził mnie dzisiejszej nocy. Adam i Ewa opuścili Miasto. Spojrzeli tęsknie na jego kamienne mury, po czym ruszyli pylistą drogą w dół wzgórza. Zatrzymali się dopiero na sąsiednim garbie. Mieszczanie wrócili do swych domów, ja zaś siadłem w nieznacznej odległości i z biciem serca przyglądałem się wygnańcom. Widziałem, jak Adam na kolanach szarpie palcami trawę, jak wyrywa i odrzuca kamienie, jak łamie paznokcie na twardych korzeniach drzew. Co jakiś czas przecierał pokrytą pyłem twarz. Bez chwili wytchnienia walczył z ziemią. Ewa znikła mi z oczu, pewnie na moment schowała się w cieniu oliwki. Czułem, że podglądam coś, czego nie powinienem widzieć. Jakbym był świadkiem wydarzeń, które dokonywały się bez świadków. Zawstydzony wróciłem do Miasta. Kiedy dowlokłem się na Piazza del Duomo, panowało tam dziwne poruszenie. Na stopniach katedry siedziała zawinięta w bandaże kobieta. Jej twarz była żółta, powieki ciężkie, spojrzenie nieobecne. 287
Rozglądając się niepewnie, próbowała niezdarnie zedrzeć z siebie krępującą ruchy tkaninę. Zabandażowanymi dłońmi pocierała na przemian ramiona i tułów, z każdym ruchem nieznacznie rozluźniając białe zwoje. Jej rysy były ostre, głęboko żłobione. Wciągnąłem powietrze, ale nic nie czułem. Uklęknąłem przy niej i pomogłem jej zrzucić zwoje. Inne kobiety nakryły jej wychudzone, żółte ciało płaszczem. A ja podniosłem bezradną niewiastę i pomogłem jej ustać. Jej nogi, zdrętwiałe od długiego skrępowania, z trudem potrafiły stawiać kroki. Zaprowadziłem Tabitę do mojej gospodyni i poprosiłem o troskliwą opiekę. Dziewczyna usiadła w kuchni i przez chwilę patrzyła mi w oczy. Za sprawą Francesca del Piera, Tabita miała twarz Battisty Caprioli. Wydarzenia dzisiejszego poranka były jedynie zapowiedzią tego, co miało się jeszcze stać w ciągu dnia. Kolejne postaci schodziły z fresków Francesca del Piera i ruszały w Miasto. Po wskrzeszonej Tabicie był święty Piotr, który swym cieniem uzdrowił kaleki siedzące wzdłuż Via Roma. Chromi powstali, ślepi przejrzeli, głusi zaczęli słyszeć. Piotr, patrząc przed siebie, opuścił Miasto i ruszył drogą w stronę Rzymu. Ze wszystkich namalowanych przez Francesca świętych Piotrów smok musiał wybrać akurat tego, który mimowolnie uzdrawiał cieniem. Nie tylko cudownie uleczeni poczuli do smoka sympatię. Po Apostole wyszło wiele postaci tworzących tłum na freskach. Świadkowie kazań, uzdrowień, wskrzeszeń, osoby bez imion i historii. Ci, ubrani współcześnie, wtopili się w tłum, chcąc powrócić do miejsc, z których zostali wyrwani. Do warsztatów tkackich, kramów z owocami, klasztorów. Ale nie czekały na nich żadne krosna, wagi i modlitewniki. Błąkali się po ulicach przez cały dzień. Nie wiem, gdzie znaleźli spoczynek. W porze sjesty, kiedy plac znów opustoszał, z katedry wyszedł mężczyzna w sile wieku. Odziany był zwyczajnie, schludnie, ale niezbyt wykwintnie. Przez chwilę mrużył oczy i przesłaniając je dłonią, spoglądał w niebo. A potem wolnym krokiem ruszył w dół po schodach i skierował się do swej pracowni przy Vicolo di 288
Misericordia. A kiedy zastał ją zamkniętą, postanowił odwiedzić przyjaciela, który mieszkał w sąsiedniej bramie. Spałem, kiedy Francesco del Piero zapukał do mych drzwi. Zaprosiłem go do środka i długo w milczeniu patrzyliśmy sobie w oczy. Znałem to spojrzenie, zagadkowe, pełne wątpliwości. Często, oglądając freski Francesca, spoglądałem na mężczyznę słuchającego kazania świętego Piotra. Inni namalowani przez del Piera patrzyli w spokojną, mądrą twarz Apostoła, ale ten jeden wydawał się niezainteresowany cudownymi wydarzeniami. Głowę miał odwróconą i spoglądał prosto w oczy każdemu, kto podziwiał malowidło. W jego spojrzeniu było tak wiele tęsknoty. Francesco nie chciał umieszczać swojego autoportretu wśród fresków. Zrobił to na wyraźną prośbę biskupa. Dopiero w ostatniej chwili przemalował twarz jednego z mieszczan. Po śmierci mistrza często odwiedzałem to milczące oblicze. Teraz ten Francesco siedział przy moim stole. Gdyby nie kaprys biskupa, pewnie bym go już nie spotkał. Nie mówił wiele. Opowiedziałem mu o smoku i wydarzeniach ostatnich dni, ale zdawał się nie słuchać. Był nieobecny, bezwiednie błądził wzrokiem po domowych sprzętach. Potakiwał tylko po to, bym przyspieszył opowieść. Jakby o wszystkim wiedział. Jakby znał prawdę o całej sprawie, a ode mnie dowiadywał się nieistotnych szczegółów. Nie był tym Franceskiem, którego znałem. Trudno przecież, żeby był nim naprawdę. Zapytałem go, kim jest smok. Popatrzył na mnie, a w jego spojrzeniu były dziesiątki odpowiedzi. Chciałem go nakarmić i napoić, ale jedynie się uśmiechnął. Potem wstał i poszedł przejść się po mieście. Nie wiem, po co smok ożywił wizerunek mego przyjaciela. Czy za tą twarzą, za łudząco ludzkim spojrzeniem był tam jeszcze choć strzęp prawdziwego Francesca del Piera? Czy ożywione malowidła miały duszę? Czy miały ciało, które potrzebuje jeść, pić i spać? Czy były ludźmi, czy też podobnymi do smoka bestiami, przybyłymi spoza świata żywych i martwych? Skąd oni wszyscy pochodzili? Czy smok też był ożywionym malowidłem smoka, które zeszło z fresku w jakiejś odległej katedrze? Dlaczego smok zmieniał w kamień to, co żywe, i ożywiał to, co było martwe? 289
Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nie wiem nawet, czy są dobrze postawione. Powędrowałem do klasztoru predykantów, gdzie nieustannie prowadzono teologiczne dysputy o smoku. W młodości studiowałem w Perugii sztuki wyzwolone, zanim los uczynił ze mnie dzwonnika w Mieście. Ciekaw byłem, czy zakonnicy zbliżyli się do odpowiedzi na moje pytania. Czy stawiali je tak samo, czy też zupełnie inaczej. W klasztorze utworzyły się dwie frakcje. Jedni byli zwolennikami tezy, że smok to dzieło Szatana. Wypędza ludzi ze świątyni, zabija niewinnych, zmieniając ich w kamienie. Bluźni przeciw boskim prawom, ożywiając malowidła. Czyż stwarzanie nie jest zarezerwowane jedynie dla samego Boga? Inni twierdzili, że smok może być znakiem od Boga. Ukarał tylko nadmiernie ciekawych i pewnych siebie. A może to jest powtórne przyjście, wymknęło się jednemu zakonnikowi, który zaraz zamilkł wystraszony swą hipotezą. Zastanawiające było to, podjął ojciec Iacintho, że smok wybrał na swą siedzibę kościół, gdzie znajduje się niedokończony fresk Zmartwychwstania. Gdyby Francesco del Piero dokończył swe dzieło, pewnie wśród nas chodziłby sam Chrystus, ożywiony mocą i wolą smoka. Mielibyśmy iść za nim? Byłby prawdziwym Bogiem czy tylko obrazem Zmartwychwstałego? Czy obraz może zobowiązywać? Smok oszczędził nam takich wątpliwości, spośród setek kościołów wybierając akurat ten, który zamiast Chrystusa Zmartwychwstałego ma fresk pustego grobu. Z tego trzeba wyciągnąć logiczne konsekwencje. W sali było gęsto od sylogizmów i przywoływanych autorytetów. Jeden z pomysłów był taki, by pokonać smoka jego własną bronią. Wstawić do katedry obraz bohatera pokonującego smoka. Ożywiając bohatera, smok unicestwi sam siebie. Były głosy sceptyczne. Smok łatwo w pułapkę schwytać się nie da. A co będzie, jeśli ożywi bohatera, ten go zabije, a smok okaże się Bożym posłańcem albo, tu ściszano lękliwie głos, Bogiem samym? Jaka przyszłość czeka Miasto, które nie zauważyło Jego powtórnego przyjścia? Ulec Szatanowi to ludzka rzecz, która zapewne znajdzie zrozumienie, lecz powtórnie zabić Boga to zbrodnia, której nie można wybaczyć. 290
Ojciec Bonawentura z kolei zaproponował karkołomną tezę, że smok jest poza Bogiem i Szatanem. Że antynomia tych dwóch jest niewystarczająca, by zrozumieć to, co się wydarzyło. Poza dobrem i złem, poza życiem i śmiercią, poza bytem i nicością, oto tezy Bonawentury. Zanim skończył wyciągać z nich konsekwencje, umilkł, spłoszony swymi słowami. Zauważyłem, że wszyscy gładko posługiwali się słowem „smok”. Nawet kiedy deklarowali, że nie wierzą, by w katedrze naprawdę zaległa bestia. Jednakże dla własnej wygody właśnie smokiem nazywali cały zbiór dziwnych przypadków ostatnich dni. Smok zmienia w kamień, smok ożywia freski. Poręcznie było nazwać niezrozumiałą tajemnicę tym słowem. Bezpiecznym, bo będącym imieniem nieistniejącej, baśniowej bestii. Na wynik debaty niecierpliwie czekali ojcowie, którzy w każdej chwili mogli zająć się szukaniem winnych. Mieli już własne propozycje, szeptem przekazywali sobie prawdopodobne nazwiska. Byli gotowi do poszukiwań, jeśliby tylko rozstrzygnięto, że pojawienie się smoka jest winą, i to na dodatek czyjąś. Byli gotowi w każdej sytuacji. Mimo to, wobec braku właściwego rozpoznania postanowiono debatę odłożyć do dnia następnego. Franciszkanie byli równie bezradni. Po co smok ożywił wizerunek mego przyjaciela? Pewnie nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Ale nie zapomnę też miny Francesca, kiedy patrzył wieczorem na wychodzącą z katedry widmową armię cesarza Konstantyna. Żołnierze na silnych koniach. Kopie i piki wzniesione prosto w niebo. A pomiędzy nimi Krzyż. Na ich twarzach nie było żadnych uczuć. Tylko spokój i wiara. Kroczyli powoli, z godnością, do Porta Aurea. Za murami straciliśmy ich z oczu. Francesco szedł koło mnie i płakał ze szczęścia. Nigdy go takim nie widziałem. Jeżeli to nie była reakcja prawdziwego człowieka, to nikt z nas nie był wtedy człowiekiem. Przy wieczerzy, której Francesco nie zjadł, udało mi się go namówić na dzban wina. Wypił i zachęcony przeze mnie opowiedział, co czuł, patrząc na własne, cudownie ożywione dzieło. Ale nie mówił o tym tak, jak potrafiłby to prawdziwy Francesco del Piero. 291
Wtedy tęsknota w oczach namalowanego przyjaciela wydała mi się pozorna. Głębia maskowała pustkę, a ożywiony przez smoka Francesco był tylko skorupą pochlapaną farbami. Był pusty jak wydmuszka jajka. Usnąłem z twarzą w półmisku. I tak zakończył się czwarty dzień nawiedzenia.
Dzień piąty Nie spałem dobrze. Ktoś, pewnie Francesco, musiał mnie przenieść od stołu na posłanie. Sam pewnie poszedł do swej pracowni, do której wreszcie dostał się przed wieczorem. Raczej nie spał, po cóż miał spać, tylko chodził i oglądał szkice i niedokończone obrazy. Wszystko trwało tam tak, jak zostawił to w dniu śmierci. Powinienem się dziwić. Dziwić powrotowi przyjaciela, dziwić smokowi i jego dziełom. Ale się nie dziwiłem, tylko spałem. Nad ranem obudził mnie sen. Byłem w namiocie i wtedy zobaczyłem anioła. Leciał w moją stronę, głowę ukrył w ramionach, a we mnie wymierzył wskazujący palec. Wiedziałem, że nie zdołam się przed nim nigdzie ukryć. W ostatniej chwili anioł zawisł na szczycie namiotu. W jego dłoni zobaczyłem złoty, jaśniejący krzyż. Temu znakowi służyć będziesz, pod tym znakiem będziesz wiódł swe wojska, wyśpiewał cicho anioł. Obudziłem się i siadłem na łóżku. Serce mi łomotało. Wylałem na głowę wiadro zimnej wody, a potem podszedłem do okna i pchnąłem okiennice. Nie mnie jednego obudził ten sen. Ludzie stali w oknach, patrzyli lękliwie na niebo i czynili znak krzyża. Tej nocy całe Miasto śniło sen Konstantyna, wymalowany po prawej stronie prezbiterium, u samego dołu. Nie mogłem usnąć aż do rana. Przewracałem się w pościeli. O pierwszych zorzach ubrałem się i poszedłem na spacer po mieście. Snułem się po uliczkach i pustych placach, zaglądałem do chłodnych kościołów. Zauważyłem, że zaklęty w piaskowiec szaleniec z Campo di Conchiglia zaczyna się osypywać. Jego twarz niemal 292
straciła rysy, z sylwetki, łachmanów, kościstych kończyn pozostały jedynie kontury. U stóp posągu zobaczyłem kupkę kamiennego pyłu. Jakby rzeźby nie wykonano w kamieniu, tylko ulepiono ją z piasku. Ruszyłem dalej, wędrując bez celu. Kiedy natrafiłem na pierwszych przechodniów, ziewających i zdążających do swych zajęć, wróciłem na Piazza del Duomo. Katedra wyłaniała się powoli z ciemnego tła. Kształtów nabierała fasada, kopuła, ostry hełm kampanili. Krążyłem wokół niej jak sęp wokół dogorywającego wołu. Zbliżałem się i nagle przystawałem, spłoszony własnymi myślami. Wstępowałem na stopnie, dotykałem ścian, po czym odwracałem się i uciekałem w głąb placu. Wreszcie podjąłem decyzję. Zaczerpnąłem powietrza i szybkim krokiem podszedłem do drzwi transeptu. Nie patrzyłem na biblijne historie, zostawiłem Kainowi dramat Kaina, Abrahamowi dramat Abrahama. Pchnąłem drzwi i zanurzyłem się w kadzidlany półmrok. Siły starczyło mi na pierwsze kilka kroków. Szybko zszedłem po stopniach na poziom posadzki i przystanąłem. Drzwi, dobrze naoliwione w zawiasach, cicho zamknęły się za mną. Wolno ruszyłem naprzód. Transept się skończył, na lewo ode mnie rozciągały się trzy nawy. Nie patrzyłem w tamtą stronę. Serce biło mi jak oszalałe. Spojrzałem na prezbiterium, ale było za ciemno, by dokładnie przyjrzeć się freskom. Zobaczyłem tylko, że pozostał krajobraz łagodny błękit nieba i wzgórza, ze strzelającymi w górę cyprysami, pszenicznymi łanami i oliwnymi gajami. Postaci znikły. Nie mogłem dłużej udawać. Nie przyszedłem tu podziwiać fresków Francesca. W kilku krokach podbiegłem do pierwszej kolumny i przylgnąłem do zimnego marmuru. Plecy miałem całe mokre i moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Nasłuchiwałem, ale wokół panowała całkowita cisza. Żaden odgłos, żaden zapach nie dobiegał z głównej nawy. Nie odrywając pleców od kolumny, zacząłem powoli i bezgłośnie okrążać marmurowy pień. Wpierw zobaczyłem posąg kondotiera. W mroku nie udało mi się zobaczyć twarzy U Cinghiale. Rumak nie wyglądał na przestraszonego. Stał spokojnie, ze spuszczoną głową. Przesuwałem się dalej. Wtedy dostrzegłem grupę 293
postaci. Najdalej od ołtarza stał posąg farbiarza Giuseppe. Też zaczął się osypywać, ale nadal miętosił w rękach czapkę. Pozostałe postaci kryły się za jego plecami, wychylone zza kolumn, zza ambony patrzyły na główne wejście. Kilka klęczało, inne były skulone, jedna zaś, chyba kobieta, leżała krzyżem z twarzą ku ziemi. Rzuciłem krótkie spojrzenie na główne wrota. Niczego i nikogo nie zauważyłem. Plątanina wzorów na posadzce, wszędzie czarny i biały marmur. Gąszcz kolumn, żeber i łuków. Coraz odważniej wysuwałem się z ukrycia. Co chwila zastygałem w bezruchu. A kiedy nic się nie działo, ruszałem dalej. Nagle owładnęła mną nadzieja, że smoka już tu nie ma. Jeśli nawet był, to sobie poszedł. Uwolnił freski i znikł. Zebrałem się na odwagę i oderwałem od marmurowej osłony. Wolno i ostrożnie wyszedłem na środek nawy. Moje oczy przyzwyczaiły się do katedralnego mroku. Rozglądnąłem się uważnie. I wtedy go zobaczyłem. Był wszędzie. Wężowymi splotami owijał się wokół kolumn, liczne głowy i ogony leżały na posadzce. Był czarno-biały, w poprzeczne pasy, idealnie dopasowany do wnętrza Duomo. Nie poruszał się, a ja zamarłem w bezruchu. Wzrokiem biegłem za kolejnymi zakrętami jego tułowia. Patrzyłem i trwałem w zachwycie. Był piękny i przerażający zarazem. Znów usłyszałem bicie swojego serca, czułem, że on też je słyszy. Chciałem uciec, ale nie mogłem, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem tak, sam, bezradny, na środku nawy. Do najbliższej kolumny miałem kilkanaście kroków, posągi skamieniałych zostały za mną. Byłem tylko ja i smok. Cóż mogłem mu zrobić? Nawet z rumakiem i kopią byłbym śmieszny. Nawet cała armia cesarza Konstantyna byłaby śmieszna i nieporadna. Tak bezsilny nie czułem się nigdy. Rozglądałem się wokoło. Ogony smoka były w bocznych nawach, wspinały się po kolumnach ku sklepieniu. Jeden ze splotów przesłonił rozetę w fasadzie. Nie próbowałem liczyć, ile miał łbów i ogonów. Co chwila odnajdywałem kolejny, wciśnięty między filary, opleciony wokół kolumny. Wtedy się poruszył. Jeden z łbów, dotąd spoczywający na posadzce, uniósł się wolno. Dostojnym, spokojnym ruchem wzniósł 294
się pod samo sklepienie, jakby chciał wyjrzeć przez alabastrowe okno. A potem zaczął schodzić, kołysząc się na boki. Patrzyłem za nim, kiedy się przesuwał od jednej do drugiej kolumnady, zbliżając się coraz bardziej. O ucieczce nawet nie myślałem. Nie mogłem oderwać stóp od ziemi. Wreszcie długa, czarno-biała głowa zjechała na wysokość mojej twarzy. Był w zasięgu ręki. Zamknął powiekę i obrócił łeb bokiem do mnie. A potem powieka odsunęła się i ujrzałem oko smoka, zwrócone prosto na mnie. Ujrzałem wypukłe zwierciadło, bez źrenicy, stalowe i zimne. A potem w zwierciadle zobaczyłem siebie. Ale nie takim, jakim chciałbym się oglądać. W zwierciadlanym oku smoka byłem mały i podły. Widziałem siebie w najbardziej wstydliwych momentach swego życia. Widziałem siebie w sytuacjach, o których dawno zapomniałem i o których nie chciałem pamiętać. Nawet podczas spowiedzi mówiłem o nich okrężnie i na tyle ogólnie, by nikczemność moich czynów nie wyszła do końca na jaw. W oku smoka wszystkie te sceny wróciły. Nie były to wielkie zbrodnie. Odmówiłem żebrakowi pomocy, bo śmierdział uryną; innemu dałem miedziaka z taką pogardą, że się skulił pod ścianą; uwodziłem dziewczynę i okłamywałem ją, by mi się oddała; kiedy przyjaciela w czasach uniwersyteckich niesłusznie oskarżono, ze strachu wyparłem się go i stanąłem w tłumie. Uczynki, które każdy ma na sumieniu i je bagatelizuje. Czymże one są wobec prawdziwych zbrodni? Tak sądziłem do tej pory, triumfując moralnie nad cudzołożnikami, zabójcami i zdrajcami. Ale w oku smoka zobaczyłem całą codzienną podłość samego siebie. Patrzyłem na siebie w oku smoka i czułem do siebie odrazę. Z kimś takim nigdy bym się nie zaprzyjaźnił. Ten ktoś, mały i podły, wydawał mi się obrzydliwy. Zbierało mi się na mdłości. Stałem nagi wobec prawdy o sobie, wobec samego siebie. Nie było już smoka, nie osądzał mnie. Byłem sam i uczciwie musiałem potępić to, co robiłem. Odrzucić wszelkie pospiesznie budowane usprawiedliwienia, okoliczności łagodzące. Wiedziałem, że nie mogę okłamać samego siebie. A potem miałem wrażenie, że ten mój upadek, tę klęskę największą, widzą wszyscy. Widzą i śmieją się ze mnie. Oglądają 295
mnie w chwilach największej intymności, chwilach, które chciałbym najbardziej skryć przed innymi. I poczułem, jak płonę ze wstydu. Jak zaczynają mnie palić policzki, potem uszy i cała twarz. Jak zaczynają swędzieć mnie ręce, jak zaczyna swędzieć przyrodzenie, brzuch, nogi, stopy. Chciałem uciec, schować się, skryć przed czyimkolwiek wzrokiem. Chciałem wleźć w najgłębszą norę, uciec od innych i od siebie, ciągle oglądanego w smoczym oku. Swędzenie narastało. Wiedziałem, że nie mogę się ruszyć. Chciałem się podrapać, zetrzeć z siebie te rumieńce, wykwity wstydu, lecz nie mogłem. Smok powoli zaciągnął powiekę i odsunął głowę. A potem uniósł powoli łeb pod samo sklepienie i znów zaczął go opuszczać, kołysząc smukłą, długą szyją. Wreszcie delikatnie, bezgłośnie dotknął posadzki, daleko ode mnie, przy bocznej nawie. Chciałem zaczerpnąć tchu i nie mogłem. I wtedy zrozumiałem, że jestem kamiennym posągiem. Że to się dokonało. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nic zrobić. Skoro jednak skamieniałem, to dlaczego mogę patrzeć? Widzę smoka, widzę katedrę. Zatem jestem jeszcze czy mnie już nie ma? Nie wiem, ile to wszystko trwało. Pewnie nie dłużej niż czas pomiędzy dwoma uderzeniami serca, lecz dla mnie to była wieczność. Nagle poczułem, że odrywam się od swego ciała. Że więzy przykuwające mnie do marmurowej posadzki opadają. Mogę po ruszyć ręką, nogą. Cofnąłem się o krok. Udało się. Jeszcze jeden. I wtedy zobaczyłem przed sobą swój posąg. Obszedłem go dookoła. Zawstydzony człowieczek z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma. Próbujący się podrapać. Spojrzałem na swoje ręce, do tknąłem twarzy. Nie tych kamiennych, tylko tych, które z pewnej odległości przyglądały się bryle piaskowca. Miałem ciało. Miałem oczy, usta, w ustach język i ślinę. Miałem głowę, włosy na głowie, bolało, gdy je pociągnąłem. Zatem jednak żyłem, zostawiając za sobą skamieniałego siebie. Nie patrzyłem na smoka. Nie patrzyłem na nic, tylko, potykając się o własne nogi, czym prędzej uciekłem z katedry. Owionął mnie prawdziwy, poranny wiatr. Oparłem się o ścianę i zemdlałem. 296
Kiedy się ocknąłem, zbliżało się południe. Wstałem i poczułem się lekki i rześki. Radośnie przebiegłem przez plac. Nikt nie zwrócił uwagi na moje zachowanie. Sprężystym krokiem ruszyłem do domu. Przywitałem moją gospodynię, kobietę surową i pobożną. Nie odpowiedziała. Stała przy stole i zagniatała drożdżowe ciasto. Pozdrowiłem ją jeszcze raz, a potem podszedłem bliżej. Nie zareagowała. Ostrożnie zbliżyłem się do jej twarzy i szybko przesunąłem otwartą dłonią przed jej oczami. Wydawało mi się, że zmarszczyła na moment brwi, ale nawet nie przerwała pracy. Krzyknąłem jej prosto do ucha. Chyba potrząsnęła głową, ale nie byłem pewien. Wybiegłem z domu i zaczepiłem kilku przechodniów. Z podobnym skutkiem. Wróciłem więc, poczłapałem na górę i rzuciłem się na posłanie. Jeszcze raz spojrzałem na swoje ręce, dotknąłem nimi twarzy. Dlaczego inni mnie nie widzą, skoro ja siebie widzę? Nie przestałem przecież istnieć, jakoś muszę istnieć, skoro chodzę, biegam, oglądam świat. Nie miałem pomysłów na rozwikłanie tej zagadki. Kiedy znów wyszedłem na zewnątrz, dla pewności sprawdziłem, czy dalej mnie nie widać. A potem zacząłem spacerować po mieście, próbując poukładać sobie to wszystko w głowie. Smok istniał, to było pewne. Nie wiem, w jaki sposób, i czyim był posłańcem. Gdybym nawet znał odpowiedzi na te pytania, niewidzialny i niesłyszalny nie na wiele przydałbym się zakonnym teologom. A więc smok był, siedział w katedrze. Żywych ludzi zmieniał w kamień, ale nie unicestwiał ich. Jacyś straceńcy, podobni mnie, musieli chodzić po mieście. Podobnie jak ja, snuł się uliczkami farbiarz Giuseppe, Ghiraldo da Firenze i ci wszyscy, których posągi ujrzałem w Duomo. Smok ożywia też malowidła, ale po rozmowie z Franceskiem wiedziałem, że to tylko ludzkie powłoki. Zrozpaczeni pierwsi Rodzice potrafią tylko lamentować po utracie Raju, bo tak zostali namalowani. Święty Piotr będzie tylko uzdrawiał cieniem, a Tabita może powstawać z martwych i zrywać bandaże. Nie mają własnego życia, zapewne nie mają też żadnej świadomości tego, że istnieją. 297
Wysuwałem śmiałe hipotezy, obalałem je, kreśliłem różne możliwości. Tak dotarłem na Campo i bezwiednie podszedłem do posągu szaleńca. Dlaczego skamieniał poza katedrą? Próbowałem go sobie przypomnieć. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem jego imię. Ale pamiętałem, jak mówił. Wszyscy wiedzieli, że był niespełna rozumu. Może zobaczył smoka, wybiegł z katedry i dopiero tu, wiele kroków dalej dotarło do niego, co uczynił? Może dlatego dopiero tu obrócił się w kamień? Smok posłużył się prostaczkiem, a myśmy mu nie uwierzyli. Szybko odrzuciłem tę myśl. Przeraziłem się, do czego może mnie doprowadzić. Jeśli w oku smoka zobaczyłem prawdę o sobie, to być może smok jest dziełem, narzędziem samego Boga. Ale też nie mogłem wykluczyć, że mój wstyd, bezradność i tamtejsza nagość były dziełem Szatana. Może nie jestem aż taki zły, tylko smok, narzędzie Szatana, podaje mi ten wykrzywiony obraz za prawdę? Kim był smok? Wcześniej, myśląc o nim, traktowałem go jak potężne zwierzę. Jak wielkiego węża, gigantyczną jaszczurkę. Ale ten nie pił i nie jadł. Czy oddychał? Tego też nie widziałem. Czy zatem żył? Zabić można przecież jedynie to, co żyje. Jeśli zaś nie był żywym stworzeniem, to kim? Jak można go było pokonać? I czy w ogóle trzeba było z nim walczyć? Przez te wszystkie dni nikt nie zadał sobie tych pytań. Czułem, że każda z możliwości wcześniej czy później zakończy się ślepym zaułkiem. Ogarniająca mnie bezradność sięgała jednak jeszcze głębiej. Teraz, kiedy spisuję te słowa, starając się nieudolnie zdać relację z owych dziwnych wydarzeń, których świadkiem jest całe Miasto, czuję bezbronność inną niż starcy z Rady Pięciu, choć może tylko pochlebiam sobie tą innością. Boże, pomóż mi zrozumieć, o ile i na ile uznasz to za stosowne, co się wokół mnie dzieje. A kiedy już pozwolisz mi ogarnąć to umysłem, daj mi właściwe słowa, gdyż te, którymi władam, nie pozwalają opisać smoka. Jest tak inny od wszystkiego, co znam, że wszelkie pojęcia ześlizgują się po jego biało-czarnej łusce. Boże, mój Boże. Jeszcze raz spojrzałem w twarz szaleńca. Ale twarz zniknęła. Pozostały tylko oczodoły, niewyraźny guz na wysokości nosa i otwór w 298
miejscu, gdzie jeszcze kilka dni temu były usta. Jak ostry kamień w rzece stanie się z czasem obły, tak skamieniałe posągi traciły swoją wyrazistość. Wiatr rozrzucił pył z posągu szaleńca po całym Campo. Sam miałem na butach trochę żółtego piasku. Pył chrzęścił pod stopami przechodniów. Ruszyłem w górę, w stronę Piazza del Duomo. Snułem się jeszcze trochę, po czym poczułem zmęczenie. Nie byłem głodny, ale wiedziałem, że muszę się przespać. Gospodyni dalej mnie nie zauważała. Dowlokłem się do łóżka i od razu zasnąłem. Kiedy spałem, dobiegł końca piąty dzień nawiedzenia.
Dzień szósty To była noc bez snów. Obudziłem się nad ranem i w pierwszej chwili nie pamiętałem, co przydarzyło mi się wczoraj. A gdy pamięć już wróciła, chciałem pobiec na plac i namawiać wszystkich, by weszli do katedry, by się nie bali. By spojrzeli w oko smoka. Czułem się dobrze, rozpierała mnie radość. Kiedy wyszedłem z domu i dotarłem do Piazza del Duomo, przypomniałem sobie o konsekwencji mojej przemiany. Nie mogłem nikogo do niczego namówić, bo nikt z żywych nie wie o moim istnieniu. Nie potrafię nikomu udowodnić, że naprawdę jestem. Bezradnie rozejrzałem się po placu. W zasadzie nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. W takim stanie trudno być dzwonnikiem, trudno też prowadzić jakiekolwiek życie. Nikt spośród ludzi, którzy mnie mijali, nie wiedział o moim istnieniu. Byłem w gorszym położeniu niż żebracy, bo ich obecności ludzie usilnie starają się nie zauważać właśnie dlatego, gdyż ponad wszelką wątpliwość wiedzą, że żebracy istnieją. Żebracy, odkąd Miasto dowiedziało się o smoku, opuścili schody świątyni. Do katedry i tak nikt nie chodził, więc przenieśli się w pobliże fontanny. Część zapewne chciała szukać szczęścia pod innymi kościołami, ale kilku pozostało. Podszedłem do nich, początkowo z 299
zamiarem odnalezienia tego, którego przed laty potraktowałem z taką pogardą. Ale po drodze uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jego twarzy. Nie wiem, kiedy to było, jak wyglądał, ile miał lat. Jasność widzenia przeszłości, jaką miałem, patrząc w oko smoka, minęła. Pomiędzy żebrakami zauważyłem jednak szaleńca. Siedział na uboczu, co chwila spoglądając na swych towarzyszy. Zdaje się, że tak robił i wcześniej, przez swą ułomność skazany na życie na uboczu. Podszedłem do niego, a on mnie dostrzegł. Przyspieszyłem kroku. Najpierw trochę się przestraszył, ale uspokoiłem go łagodnym powitaniem. Usłyszał. Zatem mogłem się porozumiewać, ale tylko z tymi, którzy spojrzeli w oko smoka. Usiadłem obok niego, wprost na ceglanej nawierzchni Piazza del Duomo. Zapytałem o oko smoka. I od razu uświadomiłem sobie, że z nim nie porozmawiam. Co z tego, że mnie słyszy, skoro nie za bardzo rozumie, co chcę mu powiedzieć. Powtarzał tylko słowa: „smok”, „katedra”, „przyczaił”. Ciągle i w kółko. Pożegnałem go i ruszyłem dalej, by odnaleźć pozostałych skamieniałych. Większości z nich nie znałem. Nie wiedziałem też, gdzie mieszka choćby farbiarz Giuseppe. Był znany, ale gdzie mieszkał? Zresztą, co by mi przyszło z tego, że znałbym drogę do jego domu? Przecież na pewno tam nie siedzi, bo i po co. Co więcej, może po tylu dniach swego niebytu zaszył się gdzieś, znudzony. A może odwrotnie, może wszyscy skamienieli odnaleźli się i są gdzieś w mieście, razem rozprawiając i zastanawiając się nad dalszym losem? Mieli przecież więcej dni, by oswoić się z nieistnieniem. Nie wiedząc za bardzo, gdzie ich szukać, ruszyłem najpierw w stronę pałacu Ghiralda da Firenze. Musiałem przejść prawie całe Miasto, gdyż II Cinghiale mieszkał przy Via Vecchia, niedaleko klasztoru dominikanów. Po drodze nie spotkałem żadnego skamieniałego. Bramy pałacu kondotiera były zamknięte. Stukałem długo, potem waliłem pięściami. Bez skutku. Wreszcie przyszła mi do głowy bluźniercza myśl i spróbowałem przejść przez ścianę. Cofnąłem się i odważnie zrobiłem krok do przodu. Za bluźnierstwo zostałem ukarany wielkim guzem na czole. Zniechęcony powędrowałem dalej. 300
Jeśli jestem duszą pokutującą, to kara jest rzeczywiście dotkliwa. Nie ma żadnej smoły, żadnej siarki, tylko samotność. Jestem, ale dla nikogo nie istnieję. Będę błąkał się po świecie, nie mogąc z nikim porozmawiać. W tym momencie przemknęło mi przez myśl, że nie uda mi się spotkać nikogo ze skamieniałych. To, że rozmawiałem z szaleńcem, jeszcze niczego nie przesądza. On za życia był inny, po skamienieniu jest inny, nawet skamieniał w inny sposób. Przebiegł kilkaset kroków, zanim do niego dotarło, co się stało. Z pozostałymi, z kondotierem, farbiarzem, może być jak ze mną. Możliwe, że błąkamy się, mijając się na ulicy, nie widząc się nawzajem i nie słysząc. Poczułem się samotny. Skuliłem się i objąłem rękami, chcąc poczuć choć własną obecność. Przysiadłem pod murem, gładząc się po policzku. Ludzie przechodzili obok, nie zauważając mnie. W tym dziwnym stanie niebytu czas płynął zupełnie inaczej. Człowiek pozostawiony samemu sobie nie widzi, jak upływają chwile. Nie musi na nic czekać, nic go nie goni. Nie czuje głodu, nie pragnie. Przestaje żyć nadziejami, które otwierają go na czas przyszły. Trwa w teraźniejszości, a wokół czas ucieka niezauważenie. Ja dostrzegłem to dopiero, siedząc pod murem. Wydawało mi się, że od mego wstania, rozmowy z szaleńcem minęła może godzina, ale wokoło właśnie kończyła się sjesta. Takie zwykłe przycupnięcie pod murem sprawiło, że nagle kilka godzin wyciekło, nie pozostawiając po sobie śladu. Kiedy pomyślałem, że muszę jakoś tę przyszłą wieczność zaplanować, ogarnęła mnie panika. Ile dni można chodzić po mieście, stawiać hipotezy, ile czasu można się użalać się nad swoim losem? Bałem się pomyśleć, co będzie, kiedy i to się skończy. A jak utracę stare nawyki? Przecież tylko im zawdzięczam, że cokolwiek robię. Co będę robił, kiedy nic nie będę robił? Nie namyślając się wiele, postanowiłem pójść do katedry. Smoka już się nie bałem. Drugi raz mnie w kamień nie zamieni, a gdyby nawet, to już wiem, jak to jest. Zamiast samotnie błądzić po mieście, zadam mu kilka pytań. Szedłem, zaciskając pięści. Bez strachu dotarłem na Piazza del Duomo. Pasiasty marmur przełamał 301
wszechobecną ceglastość. Kiedy zbliżałem się do drzwi, poczułem lęk. Lęk przed tym, że w katedrze nikogo nie zastanę. Że wejdę tam, stanę w głównej nawie, a smoka nie będzie. Ale nie miałem wiele do stracenia. Po raz kolejny pchnąłem drzwi, Stary Testament rozstąpił się na boki. Smok był, ale inaczej niż poprzedniego dnia. Dziś nie leżał na posadzce, tylko unosił się ponad nią. Na tyle wysoko, że musiałem zadzierać głowę. W połowie wysokości głównej nawy zobaczyłem jego zwoje. Kłęby ogonów nadal oplatały kolumny, szyje wspinały się po łukach i żebrach sklepienia. Tym razem był w ciągłym ruchu. Niemal niezauważalnie, ale nieprzerwanie jego ciało przelewało się to w jedną, to w drugą stronę. Zasupływał się w nowe węzły i rozsupływał te zadzierzgnięte wcześniej. Patrzyłem z podziwem. Stałem tam pod nim i czułem, że drżą mi łydki. Nie byłem już taki pewny siebie. Nie chciałem ponownie zobaczyć siebie w zwierciadlanym oku. Nie chciałem oglądać swych nikczemności, codziennych bezinteresownych podłości i zaniechań. Smok się poruszał, ale nie zwracał na mnie uwagi. Stałem, nie kryjąc się w bocznych nawach, a jednak nie skierował ku mnie żadnego ze swych potężnych łbów. Czyżby już ze mną skończył? A może, jak inni, też mnie nie zauważał? Zrobiłem kilka kroków i zamachałem rękami. Nadaremnie. Zacząłem więc chodzić po głównej nawie, z zadartą głową podziwiając smoka. Cóż innego mogłem robić? Miałem przecież mnóstwo czasu. Nie patrząc pod nogi, w pewnej chwili potknąłem się. Potknąłem się o siebie, o swój kamienny posąg. Zajrzałem sobie w oczy, ale twarz z piaskowca nie przypominała mojego oblicza. Była podobnie zniekształcona i wypłukana jak twarz szaleńca na Campo. Podszedłem do innych figur. To samo. Z najstarszych pozostały tylko kupki piasku. Dość dobrze trzymał się koń Ghiralda, ale po jeźdźcu nie było ani śladu. W proch się obrócisz, powiedziałem nad resztkami farbiarza Giuseppe. Oglądanie smoka wyczerpuje. Ścierpł mi kark i trochę rozbolały oczy. Nie czułem zmęczenia w zwykłym znaczeniu, tylko jakieś niewyjaśnione wycieńczenie. Smok nadal nie reagował na mnie, więc 302
ośmielony chodziłem po całej katedrze, zaglądając i podglądając go z rozmaitych stron i perspektyw. A ten unosił się coraz wyżej. Większość jego zwojów znajdowała się już na wysokości łuków bocznych naw. Ogony zaczęły się uwalniać od kolumn. Fala wyczerpania powróciła. Wtedy przyszło mi do głowy, że jeśli się prześpię, to może ktoś mi się przyśni. A we śnie może będę mógł rozmawiać z ludźmi. Pokusa tego iluzorycznego kontaktu, tej namiastki prawdziwego istnienia pociągała mnie coraz bardziej. Z początku skierowałem swe kroki ku drzwiom, ale po chwili zrozumiałem, że nie mam ochoty spać w tamtym świecie, poza katedrą. Wspiąłem się więc na ambonę, zwinąłem w kłębek i usnąłem. Nie wiem, ile spałem. Kiedy się obudziłem, słońce jeszcze nie zaszło, gdyż przez alabastrową rozetę wsączało się do wnętrza katedry jego odrealnione, blade światło. Spojrzałem w górę i zobaczyłem smoka. Był już pod samym sklepieniem, spora jego część wypełniła kopułę. Co dziwne, smok zaczął tracić wyrazistość swego ubarwienia. Ostro skontrastowane pasy niemal zlały się ze sobą, zanikły granice między czernią i bielą. Smok nie dotykał już ścian katedry. Spomiędzy gęsto splecionych zwojów jego cielska zwisały prosto ogony, niczym wąsy winnego krzewu. Łby stłoczyły się w kopule. Smok zamarł nade mną w bezruchu. Przypominał skłębioną chmurę. Słońce chyba kryło się za dachami pałaców, światło bowiem było coraz słabsze. Smok na moich oczach stawał się szaro--popielaty, niemal zupełnie jednorodny. I wtedy się zaczęło. Najpierw zobaczyłem błysk tak oślepiający, że aż zasłoniłem oczy. I w tym samym momencie katedrą wstrząsnął potężny huk. Spod samego sklepienia w posadzkę jęły bić pioruny. Grzmoty ciągłym łomotem wypełniły marmurowe wnętrze. Smok rozjarzał się co chwila. Zamknąłem oczy, choć przez powieki i tak widziałem nagłe rozbłyski. Iskry szły po posadzce po każdym gromie. Hałas stał się nieznośny, miałem wrażenie, że mury katedry zaraz pękną. Aż wreszcie spod sklepienia lunął deszcz. Wpierw poczułem na nosie kilka kropel. Jednak nim zdążyłem zadrzeć głowę, byłem cały mokry. Drobne krople siekły mnie po twarzy. Na 303
posadzce pode mną zaczęły się tworzyć kałuże. Szybko się powiększały i zlewały ze sobą. Cała podłoga katedry wypełniła się wodą. Nadal grzmiało. Pioruny błyskały i z sykiem gasły w wodzie, jak głownie pochodni zanurzane w fontannach. Na języku poczułem cierpki, metaliczny smak. Stałem wsparty o krawędź ambony niczym kaznodzieja i patrzyłem na rozszalały żywioł. Po twarzy strumieniem spływała mi woda. Na moment przestało grzmieć i wtedy usłyszałem drżenie dzwonów. Wstrząsy, jakie przyniosła katedralna burza, sprawiły, że najlżejsze z dzwonów, zawieszone na niższych kondygnacjach kampanili, zaczęły rezonować. Odzywały się niepewnie i z przestrachem. Szybko przestałem je słyszeć, gdyż burza rozigrała się na nowo. Na powierzchni wody tworzyły się fale i jezioro wypełniające katedrę zaczęło się kołysać od jednej bocznej nawy do drugiej. Spojrzałem w górę i w kolejnym rozbłysku zobaczyłem smoka, małego i skulonego pod sklepieniem. Deszcz nie był już tak intensywny, ustały też pioruny. Smok z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Wreszcie ubyło go na tyle, by cały zdołał się zmieścić w kopule. Odtąd krople spadały tylko stamtąd. Tafla się uspokoiła. Gdybym się mocno wychylił z ambony, pewnie mógłbym zaczerpnąć dłonią wody z morza pode mną. Ulewa przeszła w lekki deszczyk, smok znikał w oczach. Zauważyłem, że alabaster popękał i powypadał z okien i rozety. Kiedy przestało padać, pod kopułą katedry nie pozostał nawet cień smoka. Siedziałem jak Noe w mojej arce i nie wiedziałem, co mam robić. Nagle coś zatrzeszczało przy głównym wejściu. Odgłosy się powtórzyły, aż wreszcie główna brama nie wytrzymała i puściła pod naporem wody. Wiry, które zaczęły kipieć pod amboną, z hukiem i furią wypadły na zewnątrz, spływając w dół po Piazza del Duomo. Zapewne woda wybrała najkrótszą drogę, prowadzącą w dół, przez Via Sangiovese, Campo, Via d'Inferno Vuoto aż do Porta degli Innocenti. Tam, pewnie nie przejmując się zamkniętą bramą, znalazła ujście na szlak wiodący do Sieny. Trochę to trwało, zanim całe morze uszło z katedry. Siła nurtu wyrwała główne wrota z zawiasów i uniosła je z prądem. Razem z wodą odpłynęły też wszystkie 304
posągi i pył, który po nich pozostał. Z Campo di Conchiglia zniknął też zapewne posąg szaleńca. Kiedy wszystko się zakończyło, zszedłem z ambony i rozchlapując kałuże, wyszedłem z katedry. Na Campo ostrożnie zbierali się ludzie. Wychodzili z ukrycia, gdzie przeczekali żywioł, i zaczynali głośno debatować nad tym, co się stało. Wtedy to z Via Sangiovese, od strony Piazza del Duomo, na główny plac Miasta wbiegł szaleniec i wykrzyczał, że smoka już nie ma. Tym szaleńcem byłem ja. A ludzie widzieli mnie i słyszeli, co mówię. Tego samego wieczoru wielu obywateli Miasta wspięło się na plac katedralny i ostrożnie, głównym wejściem, zajrzało do Duomo. Ale w środku nie zobaczyli nic nadzwyczajnego, poza kałużami wody na posadzce. Miasto długo nie mogło spać. Na placach rozpalono ogniska, przy których pieczono zabite z tej okazji woły i jagnięta. Właściciele tawern częstowali winem, a do weselących się grupek podchodzili starcy, pytając, co się właściwie stało. Wokół odnalezionych skamieniałych tworzyły się grupki słuchaczy, ale ci opowiadali o ostatnich dniach jakoś dziwnie i niezrozumiale. Wszędzie grała muzyka i obywatele Miasta tańczyli, łącząc się w długie korowody. Żywe węże oplotły całe miasto. A ja, kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, wspiąłem się na szczyt kampanili i dzwoniłem na radość, aż opadłem z sił. I tak zakończył się szósty dzień nawiedzenia.
Dzień siódmy Rankiem do Miasta powrócił nasz biskup, oczekiwany Lorenzo di Sansepolcro. Posłano po niego przed kilkoma dniami, a wieści o smoku były tym, co go zaciekawiło i szczerze zatroskało o losy owczarni. Najwyraźniej był dobrze poinformowany, bo nie okazał 305
zdziwienia, widząc ślady po wyrwanych z zawiasów wrotach i zniszczoną alabastrową rozetę. Spojrzał ze spokojem i oznajmił, że za chwilę odprawi w katedrze mszę. W intencji Miasta i jego obywateli. Katedra wyglądała jak dawniej. Wprawdzie na posadzce zostały jeszcze pojedyncze kałuże, ale nikt się tym nie przejmował. Freski Francesca del Piera znikły zupełnie, poza jednym, niedokończonym malowidłem Zmartwychwstania. Chyba po raz pierwszy wszyscy obywatele Miasta zebrali się na mszy w Duomo. Przyszli nawet ci, którzy zwykle omijali kościoły. Mimo to nie zdołali wypełnić wszystkich trzech naw. Ktoś, kto przyglądałby się nam spod samej kopuły, mógłby nawet powiedzieć, że była nas ledwie garstka. Setki ludzi niknęły w dostojnym ogromie Duomo. Patrzyliśmy po sobie, jakbyśmy nie wierzyli we własne bezpieczeństwo. A biskup z właściwą mu jowialnością wygłosił umacniającą homilię, potem wszystkich pobłogosławił i rozesłał. Zanim wróciłem do domu, wspiąłem się na kampanilę. Patrzyłem, jak ludzie wąskimi uliczkami wyciekali z placu, a potem z radością biłem w dzwony. Daleko ponad Miastem niosły się ich mocne, czyste dźwięki. Francesca del Piera już nigdy spotkałem. Zniknął, podobnie jak reszta ożywionych przez smoka malowideł. Odwiedziłem jego pracownię. Zobaczyłem po raz pierwszy, jak miał wyglądać Chrystus z fresku Zmartwychwstanie. Przyjrzałem się niedokończonemu projektowi witraża, który niegdyś miał zastąpić alabastrową rozetę. Teraz wiem, że się przyda. Zanurzyłem się w Miasto. Ludziom udzielił się spokój i entuzjazm biskupa. Rozmawiali tak, jakby smoka nigdy nie było. Udawali, że nic się nie stało, że wszystko nam się przyśniło. Zresztą dla wielu z nich smoka naprawdę nie było. Miasto mogło powrócić do dawnego rytmu. Podczas sjesty ulice znów opustoszały. Gdyby tego dnia pojawił się przy Porta degli Innocenti smok, znowu nikt by go nie zauważył. Dobrze się czuję, nie trapią mnie żadne choroby. Jestem zdrów i w pełni sił. Sądzę, że pożyję jeszcze kilka lat. Mam nadzieję, że starczy mi czasu, by dokładnie przemyśleć to wszystko, co się wydarzyło 306
w Mieście w ciągu ostatnich dni. Może w końcu uda mi się to zrozumieć. Zajęcie dzwonnika nie powinno mi w tym przeszkadzać. Badia di Montemuro - Kraków, lipiec - sierpień 2006
Debiutowała opowiadaniem A kochał ją, że strach („Magia i Miecz” 10/1998), które otrzymało Nagrodę im. Janusza A. Zajdla (1999). W rym tekście po raz pierwszy wystąpiła wioskowa czarownica, babunia Jagódka - postać wysoce kontrowersyjna, lecz ciesząca się sympatią czytelników. Dalsze opowiadania o Jagódce ukazały się w zbiorze Opowieści z Wilżyńskiej Doliny. Autorka pisze fantasy wzorowane na realiach późnego średniowiecza albo włoskiego renesansu (zbiór opowiadań Wody głębokie jak niebo). W latach 1999 i 2000 wydała dwie części opowieści o zbóju Twardokęsku: Zbójecki gościniec i Żmijowa harfę (Nagroda Zajdla 2001), w których wykorzystuje wiedzę zarówno o historii, jak i języku średniowiecza. Kontynuacją cyklu jest wydany w ubiegłym roku tom Letni deszcz. Kielich. Nominowana powieść, Plewy na wietrze, to zmieniony i rozszerzony pierwszy tom sagi o zbóju Twardokęsku. Od 2002 roku autorka jest współwłaścicielką Agencji Wydawniczej Runa. Imię i nazwisko: Anna Brzezińska. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1971, Bliźnięta. Aktywnie spędzam czas robiąc: zupki dla maluchów, pranie, prasowanie i sprzątanie, a czasami nawet książki. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: brak - komiks to nie moje medium, a z filmów najczęściej oglądam obecnie Boba Budowniczego i Czerwony Traktorek. Polecana książka niefantastyczna: „Ucieczki z Sybiru” Wiktorii Sliwo-wskiej. Dlaczego czytam fantastykę: bo lubię opowieści wykraczające poza moją wyobraźnię.
PLEWY NA WIETRZE (fragment)
Prolog Przed północą spłonęła kolejna wiedźma. Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu. - Rychło przyjdzie i wasza kolej. - W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. - Najpierw was dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni. Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu. W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo. Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie 310
zdołał jednak zapanować nad ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt ludzkiej szyi. Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się - nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia - ale wkrótce usłuchał i mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód. Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze widzieli całą mizerię swego położenia. Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty, przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach, gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu. - Zdziwionyś, Twardokęsek? - Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego twarzy zaskoczenia i strachu. - Czego chcesz? - warknął zbójca. Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka 311
zbójcy z zagrabionym skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni. Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę. - Pogawędzić. - Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać. Za całą odpowiedź zbójca strzyknął śliną. Plwocina, podbarwiona na różowo z popękanych warg, opadła o dobre trzy kroki od człowieczka w brunatnej szacie. Mroczek nie stropił się. - Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi - rzekł. Wiesz, że cię mają jutro ogniem palić, myślisz więc sobie, jaka dla ciebie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko się na stosie zdycha. Twardokęsek wzruszył nieznacznie ramionami. Spodziewał się raczej, że Mroczek będzie z niego szydził albo zechce go choćby osmagać w odpłacie za niedawną krzywdę. Ale nieoczekiwana łagodność jeszcze bardziej zaniepokoiła zbójcę. - Był już tu wcześniej ktoś, co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth. I z niczym precz poszedł. - Ale wróci, Twardokęsek. - Mroczek pokiwał głową. - Wróci niezawodnie. A zgadujesz, co wtedy się zdarzy? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz. Zbójca popatrzył ku rozciągniętej na dębowej ławie wiedźmie. Jej twarz pozostała nieruchoma, po policzku chodziła wielka mucha o błękitnym odwłoku, lecz rytm oddechu zmienił się nieco i Twardokęsek odgadł, że przebudziła się już. Słuchała, jej magia wszakże była nieprzewidywalna i zmienna jak woda w górskim strumieniu to rwąca i przemożna, to sączyła się tylko słabo po dnie. Nie, na wiedźmie zbójca nie mógł polegać. Nie zamierzał jednak zaufać 312
dawnemu druhowi, szczególnie jeśli ten wstąpił na służbę do pomorckich kapłanów. - Ona cię od kaźni nie wybawi. - Mroczek widać wyczuł jego niepewność. - A ja okowitę przyniosłem. - Dobył z sakwy solidny bukłak. - Zamroczysz się i lżej będzie zdychać. Twardokęsek poruszył językiem, chropowatym i wyschłym jak paździoro. Od kilku godzin nie miał w gębie ani kropelki. - Popatrz, zbójco - dawny kupiec bławatny zakołysał naczyniem i gorzałka zachlupotała kusząco - jak to się dziwnie na tym świecie plecie. Tyś mnie wczoraj sztyletem dźgnął, dzisiaj ja ciebie w ciemnicy nawiedzam. - I litość cię przygnała? - zakpił Twardokęsek. - Ciekawość. - Mroczek wykrzywił się i jego pociągłe, wąskie oblicze stało się z nagła podobne do pyska rosomaka. - Chcę wiedzieć, co się wydarzyło na południowych szlakach i jakeś do tej katowni zbłądził. Bo coś się stało niezawodnie, jeśli i książę Evorinth, i kapłani z wielkiej świątyni przychodzą z tobą mówić niczym z jaką personą. W coś się, Twardokęsek, wplątałeś z głupoty albo przypadku. I coś wiesz, skoro wciąż żyjesz. Może więc cząstka tej wiedzy i mnie pomoże. - Przy tych słowach twarz mu się skurczyła, a kącik ust zaczął drgać nerwowo. Odwrócił się prędko i pociągnął z gąsiora. Boi się, pomyślał zbójca, dziwnie poruszony przerażeniem kompana. Na Przełęczy Zdechłej Krowy mało kto zdradzał się ze strachem; co bardziej lękliwi szybko kończyli w przydrożnym zielsku z rękojeścią noża wystającą spomiędzy żeber. Mroczek, chociaż ostrożny i przebiegły jak liszka, nie był tchórzem. Od lat krążył z grasantami u traktu, że zaś znał miejskie obyczaje, przyłączał się do kupieckich konwojów, by wciągnąć je potem w pułapkę. Chadzał też na zwiad do Spichrzy, gdzie na jego głowę naznaczono sowitą nagrodę, i nigdy nie wracał bez zysku. Tym razem jednak trafił na pomorckich kapłanów. - Co ci, Twardokęsek, za różnica? - podjął ochryple Mroczek. I tak zdechniesz. Nikt się tu o ciebie nie upomni, więc i ty nikomu niceś niewinien. Dobrze gadam? 313
Nie spuszczając z niego wzroku, zbójca powoli skinął głową i aż mu się nieswojo zrobiło od zadowolenia, które rozlało się po obliczu kamrata. - Sam widzisz - Mroczek poweselał i znów potrząsnął gąsiorem że możesz kupić za tę opowieść pociechę przed zgonem. Gadaj więc wszystko wedle porządku, od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem czmychnąłeś z kompanii. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale cię nie dościgliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy dościgli...
ROZDZIAŁ PIERWSZY Przychodzi kiedyś taki czas, że człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów dzień zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Kamraci wlekli się ospale, niechętnie, bo też kupiecka straż porządnie ich poszarpała. Dwóch zbójców sczezło; jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki zniecierpliwiony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić ścierwo do rozpadliny, po czym wymknął się przed świtem. Sam nie wiedział, co go właśnie tej nocy natchnęło do ucieczki. Bo nie bitwa przecież, która, choć zaciekła i krwawa, nie różniła się niczym od setek wcześniejszych napadów, rzezi i potyczek. Razem z resztą kompanii siedział długo u ogniska, racząc się miodami i złupionym z konwoju Skalmierskim winem, aż wspomnienie jatki przybladło i zatarło się w jego pamięci. Potem odszukał Vii, która jak zwykle przyjęła jego pijackie zaloty z rozbawieniem i pozwoliła się odciągnąć na bok, pomiędzy stosy zdobycznego dobra. Kiedy odeszła, leżał z otwartymi oczami na beli kupieckiego aksamitu, gapiąc się bezmyślnie w górę. Od trunku kręciło mu się trochę we łbie, a czasami gwiazdy zdawały się przybliżać i zawisać tak nisko, że niemal mógł do nich sięgnąć ręką. 314
Nie zdołał usnąć. Niebo zaczęło jaśnieć, od ziemi podniósł się ziąb, on zaś trwał w dziwnym odrętwieniu, aż nocny ptak krzyknął chrapliwie nad obozowiskiem. Wówczas się ocknął. Spróbował się podnieść, lecz zastałe mięśnie nie usłuchały. Strzyknęło go w krzyżu, zakłuło w kolanie, stłuczonym jeszcze zeszłej jesieni. Dopiero po chwili powstał i wyprostował się z trudem, tłumiąc syknięcie bólu. Nie chciał się wydać ze słabością, wszelako kamraci spali pokotem u wejścia do jaskini, wśród zwojów kosztownych tkanin i beczułek wina, urżnięci jak świnie. Nawet Olsza i Strzałka, którzy jako najgłupsi zostali wyłączeni z ogólnej zabawy i naznaczeni na wartowników, odczekali tylko, aż herszt się spije, po czym ciszkiem dołączyli do reszty i pochrapywali teraz błogo tuż obok dogasającego ogniska.
Debiutował w 1982 roku na łamach tygodnika „Odgłosy” opowiadaniem Azyl dla starych pilotów. Od tamtej pory znany z opowiadań, publikowanych głównie w antologiach oraz w pismach - m.in. „Feniksie” i „Fantastyce”. W 1990 roku wraz z Andrzejem Łaskim, Krzysztofem Sokołowskim, Dariuszem Zientalakiem i Rafałem Ziemkiewiczem założył magazyn literacki „Fenix”, w którym prowadził dział prozy polskiej, a od 1993 roku był jego redaktorem naczelnym. Opublikowane w 1999 roku w Internecie opowiadanie Klub Absolutnej Karty Kredytowej otrzymało nominację do Nagrody Elektrybałta. W roku 2006 autor zdobył obie statuetki Nagrody za opowiadanie Wilcza zamieć oraz pierwszy tom debiutanckiej powieści Pan Lodowego Ogrodu. W rym roku nominację otrzymała powieść Popiół i kurz.
Imię i nazwisko: Jarosław Grzędowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1965, Byk (albo bawół, nie pamiętam). Aktywnie spędzam czas robiąc: książki. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: Lobo. Polecana książka niefantastyczna: „Rio Anaconda” (czytadło na plażę). Dlaczego czytam fantastykę: nie pamiętam.
POPIÓŁ I KURZ (fragment) Don't pay the ferryman, Don't even fix the price. Don't pay the ferryman, Until he gets you to the other side. Chris de Burgh, „Don't Pay the Ferryman”
PROLOG OBOL DLA LILITH Jeżeli w wieku trzydziestu lat ockniesz się nagle na dworcu, siedząc na ruinie całego dotychczasowego życia, bez grosza przy duszy, pokryty nie swoją krwią, to pewnie ostatnie, czego byś chciał, to spotkać wujka-świra. Zakałę rodziny. Ja również nie miałem najmniejszej ochoty spotykać swojego nieszczęsnego siostrzeńca. Paweł Porębski na razie nie został jeszcze menelem. Jeszcze nie spadł na dno. Ale pojmował przynajmniej, w rzadkich przebłyskach świadomości, że ma do tego cholernie blisko. To bardzo łatwe. Dużo łatwiejsze niż ludzie sądzą. Po prostu samo się dzieje. Jeżeli nie słuchasz już niewyraźnych, wygłaszanych nabzdyczonym, damskim głosem komunikatów w rodzaju: „Pociąg osobowy do Koluszek odchodzi z peronu drugiego, tor trzeci”, to znaczy, że nigdzie się nie wybierasz. Jeżeli widzisz tylko nogi od kolan w dół spieszących się 317
we wszystkie strony podróżnych, należących do głównego nurtu życia, bo siedzisz bezmyślnie na twardej ławce peronu, gapiąc się w pokrytą lastrykowymi płytkami podłogę, to znaczy, że siedzisz na dworcu dlatego, że nie masz dokąd pójść. W twojej kieszeni nie spoczywa bilet, a tobół u twoich nóg to nie bagaż przygotowany w pośpiechu na kilkudniowy wyjazd. Przyszedłeś tutaj, ponieważ nie masz pojęcia, gdzie się podziać. Na dworcu jest jakiś dach, ściany i nikt nie zwraca uwagi na człowieka siedzącego na ławce. Te wszystkie buty, które widzisz zamglonymi oczami przed sobą, to podróżni. Ludzie, którzy tu przybyli, bo muszą się gdzieś przejechać pociągiem. Mokasyny, półbuty, pantofle, adidasy, szpilki i sztyblety należą do płynących z prądem życia. Ty natomiast znajdujesz się na rafie. Na mieliźnie przeznaczonej dla rozbitków. A jeżeli cię to nie obchodzi, tym gorzej dla ciebie. Mój nieszczęsny, oszalały z przerażenia, w upapranej krwią koszuli siostrzeniec wylądował na dworcu nie dlatego, że nie miał gdzie pójść. Chyba początkowo rzeczywiście chciał gdzieś jechać. Chciał uciekać. Bóg jeden wie, dlaczego akurat pociągiem. Ale nie uciekł. Gdy człowiek wpada w panikę, jego umysł płata najrozmaitsze figle. Panika to przystosowanie ewolucyjne. Kiedy nie ma możliwości walki ani ucieczki i sytuacja staje się beznadziejna, mózg przestaje cokolwiek planować. Gdy uznaje, że to już koniec, tłucze szkło i wciska wielki czerwony guzik z napisem „panika”. Wykonujemy wtedy mnóstwo chaotycznych, losowych czynności, bo taktyka i strategia zawiodły, a histeryczna miotanina niekiedy jednak daje jakieś efekty. A jeżeli nie, to przecież i tak nie ma nic do stracenia. Lepsza taka szansa niż żadna. Ale czasami bezpiecznik nie wytrzymuje i człowiek zawiesza się jak komputer. Siedzi wtedy na dworcu, z półotwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, gapiąc się na nogi przechodzących peronem podróżnych. Mniej więcej w taki sposób wylądowałem kiedyś w szpitalu na oddziale psychoneurologicznym z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej. Obecnie zaleczonej, dziękuję bardzo. Opisanej w papierach jako „epizod schizoidalny” o całkiem dobrym rokowaniu. 318
Nie poznałem go od razu. W moim świecie nigdy nie występował w takim kontekście. Słyszałem o nim od mojej matki jako o młodym zdolnym, jako o wzorowym mężu i ojcu, jako o robiącym karierę wspaniałym synu mojej kuzynki. A ostatnio jako o potworze i czarnej owcy. Boże, co za tragedia! Co za wstyd! W naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Jak on mógł porzucić rodzinę! Wygnali go ze stada. Koniec z obiadkami u babci Heli, koniec z urodzinami u cioci Jadźki. Koniec z imieninami u wujka Czesia. Nie obeszło mnie to, bo sam byłem wyrzucony z plemienia, sam już nie wiem, czy od czasów mojego pobytu w psychiatryku, czy też może w momencie, kiedy uparłem się zostać etnologiem zamiast lekarzem. Świr. Odmieniec. Wujek-wariat. Zresztą dopiero gdy Paweł stał się bohaterem skandalu, po raz pierwszy poczułem do niego jakąś sympatię. Patrzyłem, jak siedzi obojętnie na ławce, zacierając rozdygotane dłonie, popatrzyłem na jego koszulę pokrytą zrudziałymi smugami krwi i zrozumiałem, że nie mogę go tak zostawić. Dwaj rośli policjanci w kombinezonach koloru sadzy i kanarkowych kamizelkach zwrócili już na chłopaka uwagę. Ich powolny spacer wzdłuż peronu zyskał nagle jakiś cel. Jeszcze trzy minuty i mój siostrzeniec zobaczy pośród żwawo maszerujących przed jego oczami butów podróżnych dwie pary zupełnie innych. Czarnych, sznurowanych kamaszy piechoty firmy „Wojas”. Usłyszy wyszczekane głosem robota: „dokumenty proszę” i jeżeli uniesie wzrok, zobaczy również obłe końcówki dwóch szturmowych maczug z włókna szklanego, majtające się mężczyznom na wysokości kolan. Uderzenie taką pałką może zwalić byka z nóg. Nie mogłem tego tak zostawić. W końcu to jakaś tam rodzina. Nie pamiętam dlaczego, ale o krewnych należy dbać bardziej niż o innych ludzi. Westchnąłem, podszedłem do siostrzeńca i solidnym chwytem za ramię postawiłem na nogi. Był lekki i nie stawiał oporu, poza faktem, że nogi miał jak kawałki liny. Chwyciłem go wpół i powlokłem w kierunku najbliższych ruchomych schodów. 319
- Idziemy - wycedziłem. - Ruszaj kulasami, bo za chwilę wylądujesz na dołku. Zaraz cię zwinie blacharnia, jak będziesz tu siedział. Poszedł bezwolnie, mamląc coś wilgotnymi ustami. Nie wiedziałem jeszcze, co mu jest. Delirium? Naćpał się jakiegoś świństwa? Przedawkował środki uspokajające? Wiele rzeczy różni mnie od normalnych ludzi, nie tylko moje osobliwe zajęcie. Nie tylko to, że od dziecka widzę więcej niż inni. Nie tylko to, że wiem, iż nasz świat to tylko jedna z wielu płaszczyzn, po których się poruszamy. Różni mnie także to, że umiem postępować z ludźmi pogrążonymi w kompletnym szoku. Normalny człowiek zadaje takiemu mnóstwo zbędnych pytań. „Co się stało?”, „Co ci jest?”, „Co tu robisz?”, „Dlaczego nic nie mówisz?”. To są pytania bez mała filozoficzne. Gołym okiem widać, że facet nie umie złożyć do kupy trzech słów, a co dopiero opowiedzieć „co się stało”. Przecież nie wie. Wczoraj jeszcze był szanowanym obywatelem i ojcem rodziny, gwiazdą agencji reklamowej MBD, tym który wymyślił Kogutka Bulionka. Jeździł „rodzinnym” renault espace i wiązał jedwabne krawaty, a dzisiaj siedzi na dworcu zwinięty w kłębek i dzwoni zębami. Co ma wam odpowiedzieć? Że świat oszalał? Że życie wybuchło mu w twarz? Że spadł nagle do piekła? Równie dobrze możecie go zapytać: „Czym jest Bóg?” albo: „Po co jest życie?”. Trafiłem na dworzec dlatego, że odprowadzałem parę przyjaciół i chciałem zajrzeć do tamtejszej trafiki. Nie zamierzałem nigdzie podróżować, więc mój poobijany „samuraj” stał opodal pod parkometrem. Wsadziłem siostrzeńca na miejsce pasażera policyjnym chwytem, przyginając mu kark. Robi się tak, żeby klient nie gwizdnął łbem w krawędź dachu. Chwilowo był bezpieczny. - Pokaż, gdzie jesteś ranny - rozkazałem. Rodzina czy nie, nie chciałem, żeby zafarbował mi tapicerkę. - Chcesz do szpitala? 320
Walczył z mięśniami ust, jakby sparaliżowało mu twarz. - To. Nie. Moja. Krew. Cztery osobne zdania. Przynajmniej nie miał zamiaru odwalić kity, zanim dojedziemy do domu. Niejeden już krwawił w tyr^ samochodzie. Ja też. Straszny potem bałagan. Wygłoszenie tych czterech słów zdaje się kompletnie go wykończyło. Otworzyło jednak jakąś klapkę w mózgu, bo zwinął się w kłębek i zaczął gwałtownie szlochać. To dobrze. Płacz jest już ludzką reakcją. Towarzyszy wychodzeniu z szoku. Gdyby w ogóle nie reagował, znaczyłoby, że wszystko gotuje mu się w środku, a wtedy mogło chłopaka kompletnie wypłaszczyć. Jechałem ostrożnie, bo ostatnie, czego było mi trzeba, to policyjny alkomat. Byłem trzeźwy, ale wczorajsze „Polaków rozmowy” mogły pozostawić jakiś ślad. Zerknąłem w bok. Siostrzeniec łkał gwałtownie, spazmy tłukły jego czołem o panel pasażera. Z nosa ciekła struga śluzu. Westchnąłem i zapaliłem papierosa. - Jeszcze jednemu się kabaret spalił - mruknąłem. Zdecydowałem się nie parkować przed domem i wjechałem prosto do garażu. Sąsiad stał przed swoim domem z wężem ogrodowym w ręku i usiłował zatopić rabatkę z przekwitłymi portulakami. Gapił się na mój samochód z takim natężeniem, jakby w środku był klub go-go. Z garażu mam osobne przejście do wnętrza domu. To bardzo wygodne. Można spokojnie przetransportować to, co przywiozłeś samochodem, z dala od wścibskich oczu pana Marciniaka. Nawet jeżeli to jest twój pociotek zamieniony w upaprany krwią, zapłakany flak. Zdjąłem mu pokrwawioną koszulę, zmierzyłem puls, zajrzałem w źrenice, obejrzałem nadgarstki i przedramiona. Nic, poza rzetelnym szokiem. Zastosowałem standardową terapię: seta, prysznic, nowe ubranie. Zakrztusił się koniakiem, omal nie utopił w kabinie prysznicowej i nie mógł sobie poradzić z nogawkami, ale program jakoś zrealizował. 321
Potem posadziłem go w fotelu na wprost kominka, nalałem sobie śliwowicy i zapaliłem papierosa. Byłem gotów dowiedzieć się, w co się wpakowałem. Niepotrzebnie kazałem mówić „po kolei”. Gdyby opowiadał od końca, przynajmniej poznałbym jakieś fakty. Najpierw w ogóle nie wiedział, co powiedzieć. Najwyraźniej za dużo tego było i kłębiło mu się po głowie jak gniazdo żmij. I zaczął od początku - znaczy, uraczył mnie historią swojego małżeństwa. Trzeba przyznać, że przecieki, które znała moja matka i którymi w chwilach łaskawości raczyła mnie przez telefon, były podobne do prawdy gdzieś w jednej piątej. Nie dość, że nie jestem człowiekiem rodzinnym, to na dodatek nie obchodzą mnie sprawy innych ludzi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale nie jestem kompletnym psychopatą. Po prostu widziałem rzeczy, które zwykłym ludziom ciężko byłoby nawet pojąć, a co dopiero w nie uwierzyć. Zbyt przerażające i ostateczne, żebym potem umiał się jeszcze przejmować tymi wszystkimi małostkowymi bzdurami, które uważacie za prawdziwe życie. Dziwne rzeczy widuję od dziecka. Jeżeli chcę normalnie zasnąć, muszę kłaść się do łóżka zmęczony do nieprzytomności albo pijany jak bela. Jestem samotnym człowiekiem. Nie potrafię się przejąć tym, „jak ona mogła mi tak powiedzieć” albo tym, czego kto oczekiwał, albo jak bardzo się zawiódł. Czasem chciałbym mieć takie problemy jak inni, ale nic z tego. Siedziałem, obracając w dłoni kieliszek pachnący sadami śliw z okolic Łącka, i słuchałem śmiertelnie nudnej i banalnej historii, takiej samej, jakich pełno w telewizji, wszystkich pismach ilustrowanych i radiowych piosenkach. Poznali się na studiach, ona była cudowną, niebiańską istotą, on dzikim odludkiem, bez szczęścia do kobiet, on ją kochał szaleńczo, ona jego tak średnio, ale w każdym razie chwilowo powierzyła mu swoje wdzięki, więc miał w życiu cel - sprawić, żeby go pokochała i była z nim szczęśliwa, co mu się po jakimś czasie niby udało, i tak dalej, panie dzieju. Widziałem tę jego wybrankę. Raz na kilka lat mojej matce udaje się, szantażem i intrygami, których nie powstydziłby się Machiavelli, 322
zmusić mnie do wzięcia udziału w jakiejś imprezie zbiorowej tej bandy hipokrytów, którą nazywam rodziną. Przy takiej okazji widziałem żonę mojego nieszczęsnego pociotka. Nawet niebrzydka, jeżeli ktoś lubi filigranowe blondyneczki. Przypominała mi jakąś piosenkarkę. Proste włosy koloru słomy, cienkie, czarne brwi, niemal niewidoczne okulary bez oprawek. Wszystko było w porządku, dopóki nie otworzyła ust. Zawsze musiała mieć odmienne zdanie, wygłaszane tym nieznośnym, pełnym wyższości tonem, jaki w reklamach wkłada się w usta Odpowiedzialnym, Nowoczesnym, Ambitnym Kobietom Prowadzącym Aktywne Zycie. Wszystko jedno, czy zrobiłeś uwagę na temat barszczu, pogody czy omletów, natychmiast słyszałeś votum separatum wygłaszane przez panią Jestem Tego Warta. No ale, jeżeli mu wierzyć, kochał swoją żonę i nie było dla niego większego spełnienia niż ją zadowolić. I jak często bywa, nic z tego w końcu nie wyszło. Nie bardzo umiał to opowiedzieć, bo najwyraźniej nie bardzo rozumiał, co mu się przytrafiło. Gadał chyba z godzinę i nie mógł przestać. Historia nieskończenie przewidywalna, bez żadnego zwrotu akcji, rozwijająca się jak grecka tragedia. Skakała mu po głowie ileś tam lat, raz chciała tego, raz tamtego, ale nigdy nie była zadowolona. Zdaje się, że miała taki patent na życie. Zamierzała być króliczkiem, którego goniłby aż do starości, i zawsze miałaby w zanadrzu „zmarnowałeś mi życie” oraz „co ja w tobie widziałam”. Sam mógłbym dopowiadać kolejne etapy. Domagała się od niego forsy, jak nauczył się ją zarabiać, zaczęła się domagać dzieci. Kiedy już je miała, nagle chciała „wyjść z tego domu, rozwijać się i poznawać ludzi”. I tak w kółko. Chciała się rozwijać zawodowo, a zaraz potem „nie mogła znieść presji”. Oczywiście przestała z nim sypiać, była zbyt zmęczona i zupełnie straciła już zainteresowanie „takimi rzeczami”, ale chyba nie do końca, bo wyglądało na to, że zaczęła sypiać z innymi. Paweł znosił to długo, aż zorientował się, że zajechał w rejony, których nigdy w życiu nie chciał zwiedzać, i nie umiał pojąć, skąd, u diabła, się tu wziął. Tak to już jest. Są kłótnie, które zostają na zawsze, 323
i sytuacje, które wszystko zmieniają, jak wybór złego zjazdu na autostradzie. Nadszedł dzień, gdy mój siostrzeniec uświadomił sobie, że jego życie aż do tego momentu zostało kompletnie schrzanione i że wynika to z systemu, według którego funkcjonuje ich związek, toteż nic nie będzie lepiej. Zbuntował się i postanowił ratować to, co mu jeszcze zostało. Miał forsę, więc wynajął mieszkanie, zabrał jakieś osobiste rzeczy i rozpoczął życie wygnańca, śpiąc na materacu z Ikei wśród nierozpakowanych pudeł z książkami i patrząc przez obce okno w maleńkim pokoju na obcą ulicę. Nie bardzo umiał pojąć, jak właściwie do tego wszystkiego doszło, jednak fakt pozostawał faktem. Czuł się wolny. Był winny, był potworem, ale był wolny. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Słuchałem nadal cierpliwie, lecz ta historia nijak nie tłumaczyła ani dworca, ani jego rozdygotanego, łamiącego się głosu, białej jak papier twarzy i krwi na ubraniu. Bywają związki kompletnie nieudane, a bywają takie, które z czasem takimi się stają. Kiedy słyszałem tę historię w nieco innej wersji od mojej matki, powiedziałem obojętnie: „Cóż, widocznie Bóg stworzył ich do siebie plecami”. Usłyszałem wtedy gniewne kazanie o wartościach rodzinnych, bo moja matka jest prawowierną katoliczką i nic jej tak nie drażni, jak pewna tradycja, w myśl której praojciec Adam był żonaty co najmniej dwukrotnie. Pierwsza żona Adama, imieniem Lilith, w momencie stworzenia była przyrośnięta do niego plecami, potem nigdy się nie rozumieli, a w końcu go porzuciła. Co do mojego siostrzeńca, to byłem pewien, że wreszcie dojdzie do miejsca, w którym zatłukł swoją byłą pogrzebaczem. Wyglądało na to, że już się do tego zbliżamy, więc nalałem mu jeszcze koniaku. Niewiele więcej mogłem zrobić. Można by sądzić, że jeśli ludzie doprowadzą już swoje życie do ruiny, to powinni przynajmniej zachować na drogę jakieś dobre wspomnienia. Podać sobie ręce i rozstać się w zgodzie. Gdzie tam. Mój siostrzeniec był oczywiście do bani i unieszczęśliwiał tylko swoją żonę, ale gdy przestał, stał się obiektem najzjadliwszej nienawiści, jaką sobie można wyobrazić. Nie mógł zrozumieć, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali, mogą się tak traktować. 324
Ja rozumiałem. Porzucił ją pierwszy. Kopnął Jej Wysokość w tyłek. Gdyby to ona zdążyła, byłoby „zostańmy przyjaciółmi”, a tak ubliżył jej ostatecznie. Przecież miała tyle lepszych propozycji. Zaczął go prześladować dziwaczny, niezrozumiały pech. Szwankowało mu zdrowie. Nagle okazało się, że ma początki cukrzycy, siada wątroba. Coś niedobrego zaczęło się robić z sercem. W jego branży albo się maszeruje, albo dostaje kulę w łeb, więc nie mógł iść do szpitala. Kampanie reklamowe, w których brał udział, kończyły się klapą. Miał mocną pozycję, zatem nie wyleciał z roboty, ale działo mu się kiepsko. Od pewnego momentu czegokolwiek się dotknął, zamieniało się w zgliszcza. Nabawił się nerwicy. Co gorsza, pech przeniósł się na wszelkie kobiety, z którymi miał coś wspólnego. Pracował w reklamie, więc nie miał problemu z chętnymi dziewczętami, którym wydawało się, że fikołki na materacu z Ikei mogą im pomóc w karierze. Zaczęło się robić dziwnie, kiedy jedna zginęła w wypadku samochodowym, następna przewróciła się na nartach wodnych i wylądowała na wózku ze sparaliżowanymi nogami, a trzecia przedawkowała środki usypiające. To nie były jakieś płomienne związki, raczej przygodne znajomości, lecz wyglądało na to, że jeżeli jakakolwiek panienka wyślizgnie się z majtek na jego brązowym tapczaniku, ma zagwarantowany ekspres na tamtą stronę tęczy w ciągu miesiąca. O stanie nerwów mojego siostrzeńca najlepiej świadczy to, że zaczął we wszystkim widzieć klątwę swojej byłej towarzyszki życia. To znaczy, ja bym tak pomyślał od razu, ale ja jestem świrem. Dla niego podejrzenie, że w głębi duszy wierzy w swoją eks dźgającą szpilkami woskową laleczkę, oznaczało, iż pożegnał się z rozumem. Słuchałem w milczeniu, bawiąc się ponuro stopką kieliszka. Sprawa zaczynała się pomału zbliżać do rejonów, w których sam zazwyczaj przebywam, i wcale mi się to nie podobało. Potem w jego życiu pojawiła się zupełnie nowa kobieta. Taka, jaką powinien był spotkać już dawno temu. Dla odmiany nie była to modelka ani nikt taki. Zajmowała się składem komputerowym, ale wszystko, co robiła, dla niego było objawieniem. Lubiła się śmiać, 325
potrafiła śpiewać na ulicy, jeżeli akurat miała na to ochotę, i nic ją nie obchodziło, co ludzie sobie pomyślą. Traktowała Pawła jak prezent od losu, a nie jak zło konieczne albo szczebel w karierze. Wolne chwile wypełniały jej rozmaite radosne hobby, których go natychmiast nauczyła. Lubiła żeglarstwo, nurkowanie, piwo trąbiła jak czeski żołnierz. Mój siostrzeniec odżył. Zamieszkali razem w jej maleńkim mieszkaniu, ale to już przynajmniej nie była wynajęta kawalerka, tylko dwupokojowe mieszkanko na zaadaptowanym strychu. Paweł rozpakował wreszcie pudła z książkami, przestał się żywić „gorącymi kubkami” i pizzą. Letarg dobiegł końca. Chłopak był szczęśliwy jak nigdy w życiu, ale nie mógł nic poradzić na przerażające uczucie, że klątwa nadal wisi mu nad głową i lada sekunda jego szczęście zostanie przerwane. To było kompletnie irracjonalne, jednak żył z mrocznym cieniem za plecami, podświadomie czekając na cios. Jego przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, eks dzwoniła niemal codziennie z kolejnymi żądaniami, szantażami albo zwykłymi obelgami. Nauczył się to znosić spokojnie. Miał już jakieś oparcie. Sielanka trwała ze dwa miesiące. Do zeszłej środy. Musiał wyjechać na dwa dni, nadzorować plan zdjęciowy w Krakowie. Jechał pełen najgorszych przeczuć, przekonany, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Samochód, którym podróżował z ekipą, nie wpadł czołowo pod ciężarówkę, nie napadli ich, nawet nie przypłacił biegunką flaczków zjedzonych w przydrożnym barze. Podczas zdjęć reflektor nie spadł mu na głowę. A potem wrócił do domu. Następnego dnia zaczynał urlop. Mieli jechać na Kretę. Nie mógł mówić dalej, ręce znowu zaczęły mu dygotać, słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło. Jego dziewczyna, jego Magda nie odpowiadała na domofon. Kiedy zaczął otwierać drzwi do mieszkania, okazało się, że są zamknięte od środka. Mieli taki zamek, który od wewnątrz zamykał się inaczej niż z klucza. Można go było otworzyć, ale z trudem. 326
Szarpał się z nim kilka minut i dlatego wiedział, że drzwi zostały zamknięte od środka. W tym momencie sam zacząłem mieć złe przeczucia. Nie o to chodzi, że przeczuwałem coś złego, bo wiedziałem, że tak się stało, ale dlatego, że zacząłem mieć własne podejrzenia. Takie rzeczy się zdarzają. Bardzo rzadko, jednak to, co opowiadał, wyglądało jak coś, co już kiedyś widziałem. Coś z mojej branży. Opowiadał jak przed sądem. Krótkimi, wyduszonymi zdaniami, pozornie bez emocji, drewnianym głosem robota. Trochę jakby odtwarzał częściowo już zatarty w pamięci koszmarny sen. Otworzył te drzwi. W środku było cicho, tylko woda lała się do wanny. W łazience kłębiła się para, ale w pełnej aż po otwór przelewowy wannie nikt nie leżał. Magdy ani śladu. Mój siostrzeniec zakręcił wodę i wszedł do pokoju. Najpierw zobaczył rysunki na ścianach. Brązowe, prymitywne wzory pokrywały każdy kawałek otynkowanej ściany. Spirale, oczy, odciski dłoni, zygzaki, strzałki. Magda leżała na łóżku, w pościeli przesiąkniętej szkarłatem. Z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, które przywiązano do podpór łóżka za pomocą wstęg zbrojonej tkaniną, szerokiej, srebrnej taśmy klejącej. Mógł tylko podejrzewać, że ciało należało do jego dziewczyny. Nie umiał powiedzieć, co jej właściwie zrobiono, poza faktem, że zrobiono to nożem. Pamiętał tylko migawki, niczym serię slajdów z policyjnego aparatu. Jej włosy razem ze skórą przybite nad łóżkiem, wyglądające jak czarne, kudłate zwierzątko pełznące po ścianie. Jej pierś leżącą na talerzu na stole zastawionym do kolacji. Sztućce, serwetki. Pierś ze śladami zębów. I krwawe bazgrały na ścianie.
Debiutem literackim autora było opowiadanie Pokoje przechodnie opublikowane w „Nowej Fantastyce” w 2001 roku. Publikował także w „Science Fiction” oraz w internetowych czasopismach „Fahrenheit” i „Esensja”. Od trzech lat wydawany jest jego cykl science fiction dla dzieci: Felix, Net i Nika. Pierwszą powieścią był opublikowany w 2003 roku Mars, zaś w 2006 ukazała się powieść Vertical nominowana w tym roku do Nagrody Zajdla.
Imię i nazwisko: Rafał Kosik. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1971, Waga. Aktywnie spędzam czas robiąc: pisząc. Mam ryle zajęć, że nie starcza czasu na leniuchowanie. Nie przesiaduję przed telewizorem, wolę spotkania z przyjaciółmi. Trochę rzeźbię się na siłowni i odbrzuszam na rowerze. Czytam też przy każdej okazji, głównie fantastykę i książki popularnonaukowe. Stres zwalczam, gotując. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: wielu po trochu, żaden do końca. Nie istniał nigdy bohater, z którym bym się utożsamiał. Mogę wymienić kilku, do których czuję sympatię: Deckard z „Blade Runnera” i parę innych wcieleń Harrisona Forda, Atreyu z „Niekończącej się opowieści”, Mulder z „Archiwum X”, Ripley z „Obcego”... Polecana książka niefantastyczna: jeszcze takiej nie odkryłem. Dlaczego czytam fantastykę: wolę latać niż pełzać. Fantastyka stara się odpowiadać na pytania, których mainstream nawet nie potrafi zadać. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia autora i czytelnika. Świat niefantastyczny mamy na co dzień wokół siebie, w gazetach i serwisach informacyjnych. Dokumentowanie rzeczywistości mnie nie interesuje.
VERTICAL (fragment)
Kapitan długo siedział w wielkim fotelu i wpatrywał się w okular teleskopu. W końcu wstał i oparł się silnymi dłońmi o barierkę. Był postawnym mężczyzną w sile wieku. Wiatr poruszał jego peleryną i czarnymi, przetykanymi siwizną włosami. Spojrzał z góry na wszystkich mieszkańców. - Zobaczyłem miasto na południu - oznajmił. - Jest odległe o kilka miesięcy. Rozwińcie żagle. Rozległy się wiwaty na cześć kapitana i obserwatora. W ciągu godziny na linach między pokładami i na dodatkowych masztach rozpięto kilka żagli. Północny wiatr popychał nas w stronę spotkania. Wspiąłem się po krótkich schodkach do małego królestwa Sigga i przytknąłem oko do okularu teleskopu. Między chmurami zobaczyłem czarną kropkę i nieostre, szarawe pasmo ich wiązki. Sigg mruczał pod nosem, zapisując coś starannie w swojej wielkiej księdze. Wreszcie zamknął ją, założył okulary i odwrócił się do mnie. Pokaźny brzuch utrudniał mu poruszanie się po ciasnym i zagraconym pokładzie obserwacyjnym. - Oczy już nie te - westchnął. - Widzę zaledwie nieostrą plamkę. Założę się, że ty potrafisz rozpoznać nawet jego kształt. - Ma kształt prawie-kuli - przytaknąłem. - Tak jak nasze. Pamiętam, jak Sigg opowiadał, że kiedyś chciano przerobić jego przyrząd na coś bardziej pożytecznego, ale udowodnił, że teleskop się przydaje. Sigg był wyjątkowym człowiekiem, a jego pokład wyjątkowym miejscem. Mimo to nikt poza mną nie interesował się 329
jego pracą. Uważano go za nieszkodliwego dziwaka. Gdyby nie to, że potrafił dostrzec inne miasto z odległości kilku lat, dawno zagoniono by go do innej pracy, a jego skarby wymieniono na pożywienie lub ziemię. Wychyliłem się przez barierkę i spojrzałem w dół. Wystające poza obrys miasta mechanizmy były przytwierdzone solidnymi wspornikami pod głównym pokładem. Wolno przesuwały się w górę po linach, ciągnąc za sobą całą konstrukcję. Cesenu podchodził kolejno do każdej z lin. Uderzał w nie i słuchał wibracji, słyszalnych tylko dla niego. Patrzył w górę, potem w dół. Obserwowałem jego poczynania. Chodził zwykle w specyficzny sposób: powoli, w ostatniej chwili wydłużając krok. Sprawiał wrażenie człowieka, który nigdy się nie spieszy, ale i tak zawsze zdąża na czas. Cesenu miał czarne, kręcone włosy i lekko się garbił. Starzał się, to fakt, ale wciąż był niezastąpionym mechanikiem. Wiedział wszystko o napędach i mechanizmach miasta. Niewiele mówił. Nie odpowiadał na pytania, jeśli odpowiedź wymagała użycia kilku zdań. Mimo jego wszystkich dziwactw, szacunek okazywał mu nawet kapitan. Wreszcie Cesenu poszedł do kapitana poinformować go o wynikach swoich oględzin. Każdy inny wykrzyczałby nowiny na całe gardło, żeby podkreślić swoją rolę w społeczności. Ale nie on. Pobiegłem na dół posłuchać. Jedna z lin mogła należeć do miasta znajdującego się o dwa lata drogi nad nami. Pozornie swobodne liny od zachodu przez dłuższy już czas nie zmieniały znacząco swego położenia, co mogło znaczyć, że są resztką ich wiązki. Nasze starania o przemieszczenie mogły kolidować z planami tych na górze. Korzystniej było więc odczepić tę linę i zastąpić za jakiś czas inną. Nasze miasto wisiało na dziewięciu linach, a mieliśmy jeszcze dwa wolne napędy. Pozbycie się tej jednej liny nie powinno zachwiać równowagi. Kapitan ustalił, że wyczepienie nastąpi rano.
*** 330
Noc. Gwiazdy w górze, gwiazdy w dole. Cisza, nie licząc poświstywania wiatru i cichych trzasków naciągów sieci. Pająk pod sufitem też rozpinał własną sieć, a ja nie zamierzałem mu przeszkadzać. Staruszek obok zaczął cicho pochrapywać. Większa część pokładów i ścian była wykonana z drobnych krat bądź perforowanych blach. Przez małe otwory w ścianie oddzielającej nasze mieszkania wyraźnie widziałem jego siwe włosy. Przypomniał mi się Harsid. Wraz z nim odeszła część starej mądrości. Nie zdążył jej nikomu przekazać. Może nie miał komu. Już nie mogłem zasnąć. Leżałem i patrzyłem na słabo jarzące się okrągłe lampy, wmontowane w elementy nośne. Same zapalały się o zmierzchu, a gasły rano. Rozpraszały mrok, ale pozwalały też spać. Wyszedłem z korytarzyka, w którym miałem swój kąt, potem wspiąłem się po schodach na główny pokład. Pusty, bez ludzi, wydawał się być ogromny. Mężczyzna pełniący nocną straż na pokładzie dowodzenia pomachał do mnie z góry. Pozdrowiłem go dłonią i podszedłem do barierki. Mechanizm napędu mozolnie wciągał miasto po linie bez końca. Obserwowałem go przez kilka minut. Potem przeniosłem się pod Drzewo. W wielkiej, wielokrotnie łatanej donicy rosła największa i jedyna całkowicie nieprzydatna roślina. Rodziła tylko żołędzie - niesmaczne orzechy, choć podobno jedzono je w czasach głodu. Drzewo było bardzo stare, miało głęboko spękaną korę. Pewnie mogłoby urosnąć większe, gdyby jego korzeni nie ograniczała donica. I tak było wyższe nawet od dorosłego mężczyzny. Wszyscy lubili Drzewo, więc nie groziło mu przerobienie na opał. Sigg siedział w swoim ogromnym fotelu i wpatrywał się w okular teleskopu. Konstrukcja z prętów i blach częściowo osłaniała jego królestwo i umożliwiała przykrycie go brezentem na wypadek deszczu. Starając się nie hałasować, wspiąłem się na jego pokład. Obserwator i tak od razu mnie usłyszał. Przesunął się, bym mógł usiąść na poręczy fotela. Przyłożyłem oko do teleskopu. Gwiazdy, widziane przez przyrząd, były tylko odrobinę jaśniejsze, ale wcale nie większe.
331
- Czy liny są przyczepione do tamtych gwiazd? - zapytałem. - Nie. - Uśmiechnął się. - Gwiazdy się obracają, wszystkie razem, a my nie. - Jakbyśmy siedzieli we wnętrzu kuli? - Tak to wygląda. A może to my się obracamy, a gwiazdy stoją? Nigdy się nie dowiemy. Gwiazdy migotały delikatnie w nocnym powietrzu. Patrzyłem na nie długo. Nigdy się nie dowiemy. - Kto zrobił nasze miasto? Wszystkie miasta? Sigg zmarszczył brwi, a przynajmniej wydał ciche pufnięcie, które zawsze towarzyszyło zmarszczeniu brwi po kolejnym trudnym pytaniu. - Pytałeś o to wiele razy. - A supły na linach? Czy widziałeś kiedyś supeł? - To tylko legenda. Bajka dla niegrzecznych dzieci. - A słońce, które pewnego razu zapłonęło w dole? - Tak... jakby gdzieś komuś coś się pomyliło... Sigg lubił mnie, nawet kiedy zadawałem dziwne pytania. Mówił, że go inspiruję, ale nie wiedziałem, co miał na myśli. - A co się dzieje ze słońcem? Gaśnie co wieczór, a zapala się co rano. Kto to robi? Siwa broda Sigga łaskotała mnie w kark, gdy w zamyśleniu kręcił głową. - Jutro wyczepienie liny. Powiedział to tak, jakby wszystkie inne rzeczy miały zblednąć i stracić wagę przy tym wydarzeniu. Wiedziałem, że nie dowiem się już niczego więcej.
*** Było nas wszystkich razem około setki. Stałem z innymi na wyższych pokładach i obserwowałem napęd zachodniej liny. Kilka głośnych uderzeń, krótki jęk dźwigarów i drgnięcie podłogi - konstrukcja zawsze reagowała na zmianę układu sił. Miasto 332
przechyliło się ledwo wyczuwalnie. Regulatorowi zajmie chwilę przywrócenie poziomu. Szczęki napędu rozwierały się powoli, a wszyscy patrzyli na to jak na niezwykłe przedstawienie. Po minucie, lina z dziwnie cichym puknięciem, wysunęła się poza szczęki i odpłynęła powoli. Zaczepiła jeszcze o jeden z masztów, od którego na tę okazję odpięto sieć, i sama oddaliła się na zachód. Naprawdę musiała należeć do wiązki tych z góry, skoro zrobiła to tak szybko. Dobrze, że się jej pozbyliśmy. Odprowadzałem linę wzrokiem, aż ktoś mnie potrącił i nie potrafiłem jej już odnaleźć. W jej miejsce za kilka godzin, może dni, trafi inna lina, współtworząc naszą wiązkę i po tygodniu nikt nie będzie o tym pamiętał. - Lina to los. Odwróciłem się, słysząc znajomy głos. Kapitan stał za mną i patrzył gdzieś w dal. Miał na sobie długą pelerynę - niepraktyczny, acz przydający majestatu atrybut. Nie wiem, czy mówił do mnie, ale i tak poczułem się wyróżniony. Znaczenie tego prostego stwierdzenia miałem zrozumieć dużo później.
*** Sigg wyliczył, że miasta szybko zbliżają się do siebie. W ciągu jednej doby pokonaliśmy kilka dni. Nie było pewności, czy cały manewr się powiedzie. Jeśli jeszcze któraś z lin naszej wiązki, kilka lat wyżej, poza granicą widoczności, należała do innego miasta, mogło się zdarzyć tak, że wykonamy tylko spore bujnięcie i wrócimy do poprzedniej pozycji. Nie było na to rady. Nie było nawet sposobu, by przekonać się, która lina nas trzyma na taką odległość. Pozostawało wierzyć, że mamy czystą wiązkę. Bardzo potrzebowaliśmy tej Wymiany. Wszyscy liczyli, że uda się nam dostać trochę ziemi. Wiedziałem już wtedy, że ziarenka ziemi powoli ulatywały z wiatrem. Nie pomagały żadne zasłony ani przykrywki. Zapytałem Yeresta, naszego nowego ogrodnika, skąd się bierze ziemia pod uprawy. Właściwie to znałem odpowiedź, nim jeszcze 333
do niego poszedłem. Brzmiała ona w większości wypadków tak samo: - Spada z Nieba. Jak by się nie troszczyć o zielone tarasy, wznoszące się ponad górnymi pokładami, i tak ziemi z nich ubywało. Jeszcze gorzej było ze skrzynkami, w których wokół niższych pokładów rosły pnącza. Ogrodnik wbił łopatkę w doniczkę. Nie był tak dobry jak Harsid, to wiedziałem nawet ja, ale i tak był najlepszy z nas wszystkich. - Inne miasta potrafią ją poławiać - powiedział. - My za to specjalizujemy się w cięższych przedmiotach, które tamtym drą sieci. Wymieniamy się potem. Nie miało sensu tłumaczyć, że pytałem o to, skąd się wzięła ziemia, zanim spadła z Nieba. Chyba tylko Sigg był w stanie zrozumieć to pytanie, choć i on nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zazwyczaj ludzie sądzili, że dokonali niebywałego odkrycia, gdy wpadli na to, że wszystko, co lądowało w naszych sieciach, musiało kiedyś wylecieć z miasta gdzieś nad nami. To wiedziałem od dawna, ale ja chciałem wiedzieć, gdzie była ziemia, zanim trafiła do pierwszego z miast.
*** Stali, jak i my, przy relingach. Niektórzy machali do nas, my czasem machaliśmy do nich. Od jakiejś godziny dawało się poznać poszczególne postacie. Byli niżej od nas. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby nasze miasto zwolniło, żeby tamci nas dogonili. Ale to przecież niemożliwe. Nie mieliśmy wpływu na prędkość wznoszenia. Trzy dziewczyny siedziały pod Drzewem. Były pięknie wystrojone, szykowały się do odejścia. Pulchna Chloe już zaczynała chlipać. Przez trzy kolejne Wymiany nikt jej nie chciał. Teraz nawet nasi patrzyli na nią z niechęcią. Zdarzało się, że odchodzili i młodzi mężczyźni. Działo się tak jednak bardzo rzadko - za mężczyznę również trzeba było dużo zapłacić. Dziewczyny były znacznie tańsze, miały więc większą swobodę wyboru. Ludzi nie traktowano wcale jak 334
towaru. Negocjowana cena była raczej rekompensatą za ich odejście z miasta, odejście zresztą dobrowolne. Najczęściej zdarzało się tak, że wymienialiśmy dziewczynę na inną. Harsid mówił kiedyś, że źle jest, jak rodzi się więcej niż jedno pokolenie bez wymiany kobiet. Teraz dopiero przyszło mi do głowy zapytać dlaczego. Mogłem zapytać Sigga, ale on interesował się innymi sprawami, głównie obserwacjami Nieba. Nie zapytałem więc. Na pokładzie głównym, pod pokładem dowodzenia układano towary, które przeznaczyliśmy na wymianę. Trzech członków Rady naradzało się co do wartości poszczególnych przedmiotów i tego, na co chcemy je wymienić. Najbardziej zależało nam na ziemi. Sigg też szykował się na Wymianę. Szperał w swoich kufrach i wynajdywał coraz to nowe, najmniej przydatne drobiazgi, których przeznaczenia nawet się nie domyślałem. Liczył chyba na to, że spotka kogoś podobnego sobie. Mężczyźni przy linie zmienili się. Byłem jeszcze za młody, by im pomagać. Siedziałem na schodach prowadzących do obserwatorium. Kawałek materiału, niesiony podmuchem wiatru, nadlatywał od strony obcego miasta. Przyglądałem się jego dziwnym ruchom z rosnącym niepokojem. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że wiatr wieje z innego kierunku, a szmata porusza się zbyt regularnie. Z przerażeniem zauważyłem, że to nie jest szmata! Brunatne coś, postrzępione z tyłu, z przodu ostro zakończone szpikulcem, poruszało się, jakby było żywe. Z przodu miało czarny, błyszczący guzik. Frędzle z tyłu tego czegoś poruszały się nieco sztywno. Przeszedł mnie dreszcz. Na dole też zapanowało spore poruszenie. Dziwna rzecz okrążyła nas i podążyła z powrotem do obcego miasta. - Sigg! Sigg! Co to było? - krzyczały z dołu dzieci. - Ptak. - Co to takiego? - Zobaczycie. Chciałem obejrzeć go przez teleskop, ale Sigg mi nie pozwolił. Wykonywał pospieszny szkic miasta i mruczał coś pod nosem. Zobaczyłem przez ramię, że narysował ptaki. Gdy kwadrans później 335
miasta były oddalone od siebie o dwie szerokości, dostrzegłem kilka ptaków dostojnie szybujących wokół ich wiązki. - Czy to jakieś mechanizmy? - zapytałem. Obserwator zaśmiał się i zamknął swoją księgę. - To zwierzęta - wyjaśnił, mierzwiąc mi włosy. - Takie jak szczury albo króliki. Latające zwierzęta... Interesujące. Poszedłem na jeden z pokładów ogrodniczych, gdzie nie było ludzi, by przyjrzeć się połączeniu i przemyśleć sprawę latających zwierząt. Może ludzie też mogliby latać, gdyby skonstruować dla nich skrzydła? Ta nagła wizja porwała mnie natłokiem kolejnych pytań i pomysłów, których nie nadążałem śledzić. Tak mało wiedziałem...
Warszawianka, plastyczka, archeolog i dziennikarka. Pisarka zyskująca sobie coraz większą popularność, publikująca wcześniej przede wszystkim na łamach „Feniksa” oraz „Magii i Miecza”. Debiutowała opowiadaniem Mucha („Fenix” 1/1997). Wiele tekstów autorki traktuje o aniołach, ale niezwykłych, bo choć dumnych i walecznych, to obarczonych ludzkimi wadami i namiętnościami. Wydała zbiór opowiadań Obrońcy Królestwa, powieść Siewca Wiatru, a także dwa tomy powieści Zakon Krańca Świata. Opowiadania autorki wielokrotnie były nominowane do Nagrody i tak się stało również w tym roku. Nominację otrzymało opowiadanie Smok tańczy dla Chung Fonga oraz drugi tom powieści Zakon Krańca Świata. Imię i nazwisko: Maja Lidia Kossakowska-Grzędowicz. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1972, Ryby. Aktywnie spędzam czas robiąc: aktywnie walę w klawiaturę. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: Indiana Jones (dzięki niemu zostałam archeologiem). Polecana książka niefantastyczna: Zafon - „Cień wiatru” (czytadło na lato). Dlaczego czytam fantastykę: bo muszę przeczytać to, co napisałam.
ZAKON KRAŃCA ŚWIATA TOM 2 (fragment) ROZDZIAŁ 1 Bezoki bezskutecznie starał się uderzyć dziobem swego trójokiego przeciwnika. Bił dwiema parami skrzydeł i skrzeczał ze złością. Atakowany podskakiwał na jedynej szerokiej, wielopalczastej łapie, strosząc się gniewnie. Otworzył połyskujący metalicznie dziób, z którego wystrzelił długi bicz jęzora. Ślepy ptak trafiony potrząsnął łbem, kracząc wściekle. Łańcuszek umocowany do obręczy na jego nodze zabrzęczał cicho. Drugi koniec tkwił mocno w ściance pudła z ciemnego drewna, służącego krukom za ring. Trójoki ponowił uderzenie, lecz tym razem obły, pozbawiony oczodołów łeb uchylił się zwinnie, a zbrojna w ostre pazury łapa prześliznęła się po piórach na piersi napastnika. Kruk wrzasnął niemal ludzkim głosem i spróbował wzbić się w powietrze, ale łańcuszek nie pozwolił mu odlecieć. W trzech błękitnych ślepiach niby w lustrach odbijał się obraz pomieszczenia. Za każdym uderzeniem skrzydeł rozwścieczonych stworzeń powietrze przepajał oszałamiający, słodki zapach wanilii i kwitnącej czeremchy. Wysoki mężczyzna o bladej twarzy i włosach czarnych niczym atrament nie zwracał uwagi na walczące ptaki. W skupieniu wpatrywał się w leżącą na stole marmurową tabliczkę, pokrytą połyskliwą szarą substancją. Każdy ruch kruków sprawiał, że na srebrzystej tafli pojawiał się skomplikowany znak. W końcu linie i punkty pokryły całą powierzchnię tabliczki. Blady mężczyzna zacisnął usta. 338
Ptaki walczyły, pokrzykując chrapliwie. Brwi czarnowłosego zmarszczyły się, tworząc ciemną, prostą kreskę. Wiadomość była jednoznaczna. Drzewo wykazało wzmożoną aktywność. Niewykluczone, że znów kogoś wezwało. Mężczyzna splótł palce. Zastanawiał się przez chwilę, a potem szybkim ruchem starł znaki, pozostawiając taflę połyskliwą i gładką. Długim, czarnym jak obsydian paznokciem nakreślił na powierzchni marmuru przekreślony dwukrotnie trójkąt. Linie o poszarpanych krawędziach przypominały zadaną szponem drapieżnika ranę. Zadanie zostało przyjęte. Wiedział, że nie wolno mu odmówić. Gdyby chodziło o zwykłego pozyskiwacza, rozważałby, czy chce podjąć wyzwanie. Ale nie wtedy, gdy w grę mogło wchodzić powołanie. Na pewno nie wtedy. Kruki nadal walczyły zaciekle, chociaż przekaz przestał już płynąć. Czarnowłosy wstał od stołu. Spojrzał obojętnie na ptaki. Później rzuci im jakieś ochłapy, psie szczury albo młodego kłapacza, zdecydował. Teraz musi zacząć przygotowania do czekającej go roboty.
*** To nie ma sensu, pomyślał Berg, gramoląc się z koi. Rozejrzał się niechętnie po azylu. Odrapane, brudne ściany bez okien, ciasnota i zapach stęchlizny. Pomieszczenie wydało mu się bardziej ponure niż chram Mistrza Przemian. Maszyny zawodziły monotonnie, sezam terkotał wstrząsany drgawkami, jakby zaraz miał się rozlecieć. Sprzęt gorszy niż u najbardziej szmatławego pasterza. Berg spuścił nogi na podłogę i pomasował skronie. Koja miała spieprzoną wentylację, więc w dusznym powietrzu rozbolała go głowa. Poczekał, aż sezam przestanie się trząść, i uchylił czaszę. Na dnie leżał nowiutki sześcian energetyczny, dwa naładowane talizmany uzdrawiające i średniej wielkości wykrywacz. Pryz raczej przeciętny, chociaż tutaj oczekiwany jak skarb. 339
Tutaj, pomyślał Lars i skrzywił się. W małym, prowincjonalnym miasteczku, daleko na północy. W cholernej dziurze, która nie była niczym więcej niż nadmiernie rozciągniętą wiochą. Kiedy przybył tu prawie trzy tygodnie temu, nie przypuszczał, że zostanie dłużej niż kilka godzin. Akurat tyle, żeby naprawić przednie koło Achillesa. Ale utknął na dobre. Bo cholerny pech sprawił, że spotkał Zekego. Małego, łysawego człowieczka z końską twarzą, który sam siebie nazywał burmistrzem i trząsł całym tym parszywym miasteczkiem. I bardzo się ucieszył na widok prawdziwego pozyskiwacza, wlokącego się leśnym traktem na popsutym motocyklu. Zaproponował nieoczekiwanemu gościowi nocleg, kolację i wannę pełną gorącej wody. A potem z życzliwym uśmiechem obserwował, jak oczy przybysza płoną niczym gwiazdy na myśl o wszystkich tych cudach cywilizacji. Po posiłku wypytywał uprzejmie o wieści z wielkiego świata i mimochodem napomknął, że ma wygodny, nowoczesny azyl, tylko pozyskiwaczy kiepskich i całkiem pozbawionych talentu. Gdyby więc szanowny Grabieżca zechciał nieco podreperować swój budżet, przeprowadzając jeden czy dwa abordaże, to on, Zeke, byłby naprawdę zaszczycony. A senny Grabieżca, który dopiero teraz poczuł, że naprawdę jest bardzo zmęczony, z trudem odzyskiwał czucie w skostniałych dłoniach. W kominku płonęły suche świerkowe szczapy wysokim, jasnym płomieniem. Z kuchni dochodził cudowny zapach pieczonego drobiu. Na niskim stole stał kubek pełen grzanego wina z miodem. Ściany z solidnych belek chroniły przed hulającym na zewnątrz zimnym wiatrem. Fotel, w który Berg zapadł, był wielki i wygodny, a łagodny głos gospodarza zdawał się przytaczać same rozsądne argumenty. Grabieżca przymknął oczy. Dawno nie czuł się tak dobrze. Dwa tygodnie spędzone na trakcie wydawały się paskudnym, nużącym snem, który właśnie dobiegł końca. Na samą myśl, że miałby spędzić następną noc w namiocie, Berg poczuł dreszcze. W końcu co w tym złego, jeśli zdecyduję się zostać na trochę. Wykonam kilka abordaży, zarobię parę groszy i odpocznę, pomyślał sennie. Koncepcja wydała mu się doskonała. Prawdziwe zrządzenie 340
losu. Odemknął z trudem powieki i spojrzał serdecznie na drobnego burmistrza. Dobrze spotkać naprawdę życzliwego człowieka. Zwłaszcza po dwóch tygodniach włóczenia się po lesie w czasie parszywej, zimnej jak diabli wczesnej wiosny. Rozparty w sąsiednim fotelu Zeke obiecywał pomoc w naprawie Achillesa. Kiedy tylko mechanik wróci z wyprawy do swojej rodzinnej wioski. Niedługo. Pewnie za kilka dni. Grabieżca kiwał potakująco głową. Nie słuchał. Znów zamknął oczy i pozwolił, żeby ogarnęła go rozkoszna, leniwa senność.
*** Maszyna burczała coraz ciszej, od czasu do czasu wstrząsana atakiem dychawicznej czkawki. Berg westchnął i ponownie roztarł skronie. Po cholerę się w ogóle zgadzałem? - pomyślał ze złością. Trzy tygodnie psu w dupę. Achilles stał w szopie Zekego, nawet nietknięty ręką mechanika, który, co Berg zaczął w końcu podejrzewać, okazał się istotą mityczną, widywaną w mieścinie równie często, co jednorożec. Osławiony, dobrze wyposażony azyl był brudną norą pełną zebranego naprędce, zdezelowanego sprzętu, a Grabieżca tracił czas na bezsensowne abordaże. - Dość tego - powiedział półgłosem. - Czas ruszyć tyłek, Berg. Przez szczeliny w deskach wpadały do szopy długie smugi słonecznego światła. W powietrzu tańczyły drobiny kurzu. Berg mocował się z kołem Achillesa. Na szczęście awaria okazała się niezbyt groźna. Rozlazło się łączenie doprowadzające oddech energetyczny z kryształów bezpośrednio do osi. Zaburzenia w cyrkulacji mocy blokowały koło. Grabieżca wcisnął palce pod metalową osłonę i spróbował pochwycić cienki błękitny kabelek dyndający pod cięgłem reduktora. Już prawie dotykał jarzącego się słabym niebieskim blaskiem oplotu, gdy nastąpiło wyładowanie. Iskra strzeliła białym zygzakiem i na podobieństwo rozzłoszczonego owada ukąsiła Berga w palec. Grabieżca odruchowo cofnął rękę, a ostra krawędź osłony zostawiła na skórze płytkie nacięcie. Kabelek zakołysał się i napiął, chowając się 341
między zagiętymi blachami. Widać było tylko cienką błękitną strunę oplotu. Berg spojrzał na nią z nienawiścią. Potem westchnął i uniósł wzrok na górującą nad nim bryłę motocykla. - Nie pomagasz mi, stary - mruknął z wyrzutem. Wytarł skaleczony palec o spodnie, rozmazując czerwoną kreskę krwi. Sięgnął po wąskie, wydłużone szczypce i szósty czy siódmy raz spróbował dosięgnąć za ich pomocą kabla. Parszywa niebieska smużka wcisnęła się głębiej w szczelinę w osłonie. Lars zaklął. Odłożył szczypce i przesunął ręką po twarzy. - Dobra - powiedział pod nosem. - Spróbujmy wygiąć haczyk z drutu. Zaczepimy drania i pociągniemy. Co ty na to, Achilles? Przez długie, spędzane na trakcie dni nabrał nawyku gawędzenia z motorem. Czasem żałował, że nie podróżuje na koniu czy innym żywym stworzeniu, w którym tliłaby się choć iskra świadomości. Motocykl stał nieruchomo na podpórkach. Grabieżca leżał na brudnej podłodze szopy, otoczony rozrzuconymi niedbale narzędziami. Starał się właśnie zaczepić wygięty kawałek drutu o kabel, gdy drzwi otwarły się ze skrzypnięciem. Berg usłyszał odgłos drobnych kroków i tuż przed sobą zobaczył noski wyglansowanych trzewików burmistrza. Zeke przykucnął. Na bladej końskiej twarzy, która pojawiła się w polu widzenia Larsa, malowało się zafrasowanie. - Aaa, Bergerson - zaczął z naganą w głosie. - Po co leżysz na tej brudnej, zaśmieconej podłodze? Poczekaj, aż wróci mechanik... - Jasne - burknął Lars. - Właśnie widzę, jak bardzo się śpieszy. Spuszcza się po linie z samego księżyca. Malutki burmistrz żachnął się, wyraźnie urażony. - No wiesz, Bergerson. Chciałem tylko pomóc. Lars wyczołgał się spod Achillesa i wstał. Oczy miał chłodne niczym stawy w czasie roztopów. - Wyjeżdżam, Zeke. Gdy tylko zdołam naprawić motor. Jeszcze dziś, a najpóźniej jutro rano. Burmistrz rozłożył ręce. W jego głosie dawało się słyszeć rozczarowanie. 342
- Dlaczego tak nagle? Poczekaj trochę. Kilka dni. Wróci mechanik, naprawi motor i wtedy... Berg potrząsnął głową. - Jaki mechanik, Zeke? Ten sam, co składał trumnę dla Królewny Śnieżki? Nie macie tu żadnego mechanika, burmistrzu. Nasz układ się skończył. Już dla ciebie nie pracuję. Na twarzy małego człowieczka pojawił się uśmiech zrozumienia. - Chcesz pogadać o podwyżce, tak? Dobra, zastanowię się... Lars pochylił się nisko, żeby spojrzeć w oczy pracodawcy. - Zeke, nie zgrywaj idioty. Muszę jechać. I tak zostałem znacznie dłużej, niż było trzeba. To koniec współpracy. Zrozumiałeś? Burmistrz wsadził ręce w kieszenie starannie skrojonego garnituru z drelichu. - Co ci się nie podoba, Bergerson? Do tej pory nie narzekałeś. Pracujesz, zarabiasz, masz gdzie mieszkać i co jeść. Dokąd się nagle spieszysz? - Nie twój interes, kolego. Przyjechałem, popracowałem i wyjeżdżam, jasne? Zeke podrapał się w policzek. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. - Nie bardzo. Źle ci u mnie? Porządna robota, klarowne warunki... - Posłuchaj... - Mięśnie szczęk Berga zadrgały. - Jestem Grabieżcą. Gdybym szukał roboty, zostałbym w mieście, a nie trafił do twojej zakazanej dziury. Było miło, ale to koniec. Obaj odnieśliśmy korzyści z tej krótkiej znajomości. Ty zarobiłeś, ja zarobiłem. Wspaniale. A teraz odsuń się, muszę dokończyć naprawę. Burmistrz cofnął się posłusznie. Wyglądał żałośnie, jakby nagle zeszło z niego powietrze. - Lars - zaczął słabym głosem - to miasto cię potrzebuje. Potrzebuje twego talentu... - Jasne - warknął Berg. - Codziennie rano gromady wdów i sierot szlochają z rozpaczy, gdy pomyślą, że mogłoby mnie tu zabraknąć. Uszanuj moją inteligencję, Zeke, i nie wciskaj mi takiego gówna. 343
Mały człowieczek wyprostował się. - W porządku - burknął. - Ja cię potrzebuję. Muszę mieć dobrego pozyskiwacza. Bez ciebie daleko nie zajadę. - Masz Schififera. Zeke prychnął oburzony. - Dobrze wiesz, że to stary pijak. Jest skończony. Berg klęknął na podłodze i sięgnął po szczypce. - Jakoś sobie radziłeś, zanim przyjechałem. Burmistrz zniecierpliwiony machnął ręką. - Świetnie to ująłeś. Jakoś. A teraz... - Przeżywasz chwilowy okres prosperity, bo trafił ci się na tym zadupiu Grabieżca - warknął Lars. - I powinieneś za to dziękować losowi. To był bonus, Zeke. Prezent. A teraz żegnaj, kolego. Jestem zajęty. Zeke przykucnął na podłodze. - Zostań. Co ci szkodzi? Chociaż trochę. Berg przesunął dłonią po twarzy. - Zeke, jesteś rozsądnym facetem. Czego właściwie nie rozumiesz? Sądziłeś, że będę tu siedział w nieskończoność? Dobrze wiedziałeś, że to układ na krótko. Najwyżej kilka dni. I co? Chcesz mnie zatrzymać siłą? Czarne jak u krewetki oczy burmistrza wydawały się bezbrzeżnie smutne. - Zostań, Berg. Błagam. Nie możesz odejść. Nie teraz. Tyle kasy, takie zyski. Nie rób mi tego. Pięknie, skonstatował ponuro Lars. Zwariował. Potrząsnął głową. - Nie ma mowy. Koniec współpracy. Rozumiesz? Chuda pierś opięta drelichem poruszyła się w bezgłośnym westchnieniu. - Trudno. Idź swoją drogą. Ale zostań chociaż do jutra. Zaraz zrobi się ciemno. Lars spojrzał na drzwi. Rzeczywiście, wpadające do szopy światło było już czerwone i złote jak świąteczny serwis obiadowy. Wzruszył ramionami. 344
- Zobaczę. Zależy, o której skończę. Jeśli zejdzie mi do nocy, może zostanę. Zeke westchnął. - Dobrze, Lars. Ale pomyśl jeszcze nad tym. - Przykro mi - mruknął Berg. - W sumie miło było cię poznać, Zeke. Wyciągnął do burmistrza dłoń, a ten zacisnął na palcach Grabieżcy małą, wilgotną łapkę. - Szkoda tracić takiego pozyskiwacza. Ale co poradzę. Na razie. Berg patrzył, jak Zeke idzie do drzwi, szurając nogami. Chyba naprawdę miał nadzieję, że zostanę, pomyślał. Biedny świr. Ukląkł i znów zanurzył szczypce w trzewiach motocykla.
Debiutowała opowiadaniem Nuda opublikowanym w sieciowym magazynie „Fahrenheit”. Publikowała także na łamach „Nowej Fantastyki”, „Science Fiction” oraz „Esensji”. Nominowana powieść Nocarz jest debiutem książkowym autorki. Z wykształcenia lekarz, pracuje w dziedzinie badań klinicznych, a jej hobby to wszelkiego rodzaju militaria. Imię i nazwisko: Magdalena Kozak. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1971, Rak. Aktywnie spędzam czas: strzelanie, skoki ze spadochronem, walka wręcz, różne takie gry i zabawy zespołowe... Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: nie mam. A raczej co chwila mam innego, bom niestała w uczuciach. Polecana książka niefantastyczna: ostatnio byłam pod dużym wrażeniem „Modlitwy o deszcz” Wojciecha Jagielskiego. Dlaczego czytam fantastykę: czytam dużo, w tym i fantastykę. ;-)
NOCARZ (fragment)
„Ja, Obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków funkcjonariusza Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej, a także honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej”. Rota ślubowania ABW Ustawa z dnia 24 maja 2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu. (Dz. U. nr 74, poz. 676); Art. 47. pkt 1
Operacja „Faust” Centralny Ośrodek Szkolenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Emowie, ul. Nadwiślańczyków, 05-462 Wiązowna Jerzy Arlecki wpatrywał się w czerwoną tabliczkę z białymi literami, nad którymi przycupnął orzełek w koronie. W zamyśleniu potarł brodę i spojrzał na zegarek. Za piętnaście ósma rano. Westchnął lekko, po czym podszedł do wartowni, wyciągając portfel z 347
kieszeni. Wyjął z niego legitymację i dowód osobisty, podał dokumenty zaspanemu funkcjonariuszowi. Tamten tylko pokiwał głową, po czym bez słowa zaczął wpisywać cos' do zeszytu. Przerwał nagle, wyjął drugi brulion i przez chwilę się w niego wczytywał, porównując dane. Po chwili podniósł wzrok na petenta i pokręcił przecząco głową. - To nie tu - powiedział, zamykając zeszyt. - To nie to szkolenie. Arlecki stłumił westchnienie. Znowu ta sama zabawa, sprawdzanie odporności psychicznej kandydata. Pierwszy raz poddawali go takiej próbie w szpitalu MSWiA na Wołoskiej, kiedy przechodził testy psychologiczne. Pani doktor nieustępliwie wmawiała mu, że kłamał przy wypełnianiu kwestionariuszy, on zaś bronił się jak mógł. Wreszcie wymigał się jakoś. Potem dowiedział się, że test zdał. Każdego, kto przepraszał i przyznawał się do najdrobniejszego błędu, wyrzucano na bruk. Funkcjonariusz ABW musi umieć się znaleźć w kłopotliwej sytuacji. Wrażliwych nie potrzebują. - Lepiej sprawdź jeszcze raz w tym swoim zeszycie - powiedział więc wartownikowi. - Mam skierowanie. - Wyjął kolejny dokument z portfela i położył go na parapecie okienka wartowni. - Adres się zgadza? Godzina też? No to jestem na szkoleniu. I lepiej mnie wpuść, zanim się spóźnię i będzie afera. Tobie też się oberwie, zaręczam. Tamten rzucił okiem na kolejny papier, po czym pokręcił zdecydowanie głową. Zebrał dokumenty Arleckiego, wysunął rękę przez okienko i pomachał nimi nagląco. - Biuro do spraw białego wywiadu sekcja trzecia ma swój własny ośrodek szkoleniowy - odparł niewzruszenie. - Ulica Nadwiślańczyków trzy a - zaakcentował mocno literę „a” - masz tu napisane. - ...baranie! - dodawał wyraz jego twarzy. Jurek zmarszczył brwi z niedowierzaniem. - W tył zwrot, w prawo, a potem przez las. Lepiej jedź już, za nim się spóźnisz i będzie afera! - dorzucił wartownik kpiąco. - Bo jeszcze mi się oberwie... Arlecki wpatrzył się uważnie w skierowanie. Rzeczywiście, przy adresie widniał gryzmoł, który przy odrobinie dobrej woli można 348
było uznać za „3a”. W nagłówku dokumentu zaś - literki BBW III, które uznał był za specyfikację trybu szkolenia. Tymczasem miałby to być jego nowy przydział? Zmarszczył brwi ze zdziwieniem. Biuro Analiz i Informacji, zajmujące się białym wywiadem, mieści się na Rakowieckiej, nigdy nie słyszał, żeby mieli jakąś filię. Cóż, o wielu rzeczach jeszcze nie słyszał w tej firmie. I o wielu z pewnością nigdy nie usłyszy... Warknął coś niecenzuralnego pod nosem, odwrócił się i spiesznym krokiem udał się do samochodu. Wskoczył za kierownicę, ruszył gwałtownie. Skręcił we wskazanym kierunku, okropnie wyboista droga powiodła go przez las. Z niepokojem obserwował wskazówki zegara. Do ósmej zostało mu zaledwie pięć minut. No pięknie, spóźni się, i to na samym początku swojej oszałamiającej kariery kontrwywiadowcy. Wreszcie dotarł do metalowej bramy, tu i ówdzie nadgryzionej przez rdzę. Zatrzymał samochód tuż przed nią, wysiadł, rozglądając się wokół. Okolica wyglądała nadzwyczaj nieprzyjaźnie, drzewa i krzewy straszyły bezlistnymi gałęziami, wyleniała trawa pokładała się smętnie pod nimi. Do tego siąpił drobny marcowy deszcz, a niebo zaciągnięte chmurami zdawało się wisieć tuż nad czubkami drzew. Arlecki przeciągnął ręką po króciuteńko obciętych ciemnych włosach, zbierając z nich wilgoć. Podszedł do sąsiadującej z bramą furtki, na której wisiała niegdyś czerwona, teraz brunatna tabliczka. Pochylił głowę, starając się odczytać niewyraźne litery. „Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Biuro do spraw Białego Wywiadu, sekcja III” - odszyfrował wreszcie. Pokiwał głową, pchnął furtkę. Zaskrzypiała, ale ustąpiła bez specjalnych problemów. Zdziwił się lekko - wejście bez wartowników? Nie miał już jednak zbyt wiele czasu do namysłu, wyciągnął więc dłoń z pilotem w kierunku samochodu. Auto zapikało w odpowiedzi, mrugając światłami. Arlecki ruszył spiesznie krętą drogą wśród drzew, co chwila zerkając na zegarek. Było już pięć po ósmej, kiedy dotarł do małego, szarego budynku, wciśniętego w wysoki żywopłot z tuj. Wbiegł po kilku schodkach, położył rękę na mosiężnej klamce, nacisnął ją i pchnął 349
wielkie drewniane drzwi. Znalazł się w niewielkim przedsionku. Z lewej strony ziewał wartownik w swojej kanciapie. - Taaak? - rzucił funkcjonariusz niechętnie, podnosząc wzrok. - O co chodzi? Jurek wydobył czym prędzej portfel, wysupłał zeń papiery i rzuciwszy na nie okiem dla wszelkiej pewności, wręczył je wartownikowi. Tamten przyglądał się dokumentom przez chwilę, po czym pokiwał głową. - Szkolenie, mhm - powiedział, kryjąc kolejne ziewnięcie. Nowy nabytek, no proszę... Wchodź! - Wcisnął guzik otwierający wielkie stalowe drzwi i machnął głową w ich kierunku. - Samochód stoi pod bramą... - zaprotestował Arlecki. - Może wjadę? - Jesteś już spóźniony - warknął tamten. - Poczekasz jeszcze, aż cię ochrzanią? Ktoś się zaopiekuje twoim samochodem... Może. Jurek kiwnął spiesznie głową i wszedł. Omiótł wzrokiem hall, równie obskurny i ponury jak cała okolica. Już zaczynam żałować tej całej awantury, pomyślał gorzko. Zachciało mi się bawić w Bonda, cholera. Źle mi było w mojej starej repiarni? Zacisnął nagle wargi. Tak, źle było, i to bardzo źle. Choćby nie wiem co, postara się tam już nie wrócić. A jak na razie tutaj, w ABW, nie jest tak najgorzej. Nawet mimo nudnego jak cholera stażu i braku jakichkolwiek gwarancji, że teraz będzie inaczej. Ze schodów zbiegł mężczyzna ubrany w znoszony brązowy sweter i niebieskie dżinsy. Podszedł do Jurka i podał mu dłoń. - Witamy w sekcji trzeciej! - powiedział bardzo oficjalnym tonem. - Jestem kapitan Morawski, będę pańskim oficerem prowadzącym podczas szkolenia. Bardzo rzadko przyjmujemy nowe osoby, mam zatem nadzieję, że udowodni pan swoją przydatność do naszych celów. - Szeregowy Arlecki - odparł Jurek, ściskając mu dłoń. - Zrobię, co tylko w mojej mocy - dodał w nadziei, że zabrzmiało to wystarczająco gorliwie. Tamten pokiwał głową. 350
- Zapraszam - rzucił i ruszył korytarzem w prawo. - Jak rozumiem, odbył pan już okres próbny i jest po przysiędze? - spytał, nie odwróciwszy się nawet. - Tak, oczywiście - potwierdził Jurek skwapliwie, podążając za nim i rozglądając się wokół. Nic szczególnego nie przykuło jego uwagi. Po obu stronach korytarza widniał szereg drewnianych drzwi opatrzonych jedynie numerami, bez żadnych tabliczek. Słabe światło żarówek ledwie rozjaśniało panujący tu półmrok. Drewniana klepka pokryta wytartym purpurowym dywanem trzeszczała w rytm kroków. - Czym pan się zajmował na okresie próbnym? - ciągnął Mo rawski. Arlecki z trudnością pohamował zniechęcenie. - Tym samym, co, zdaje się, przypadnie mi i tu w udziale. Westchnął mimowolnie. - Biały wywiad. Zbieranie informacji z ogólnodostępnych źródeł. Krótko mówiąc, siedziałem godzinami w Internecie i wyciągałem byle bzdury... - Biały wywiad to podstawa pozyskiwania informacji - przerwał mu Morawski sucho. - A bez tego nie ma mowy o jakiejkolwiek robocie operacyjnej. Zatrzymał się przed drzwiami numer dwanaście, odwrócił się i popatrzył na podwładnego uważnie. - Każdy by chciał być Bondem - powiedział z nutą szyderstwa w głosie. - Pan też? - W oczach zamigotały mu złośliwe ogniki. Jurek wzruszył ramionami. - Przedtem pracowałem jako przedstawiciel medyczny w firmie farmaceutycznej - odparł zwięźle. - Mówiąc wprost, byłem akwizytorem leków. Nie wyobrażam sobie zajęcia bardziej odległego od przygód Bonda niż to, które oferowała mi moja poprzednia firma... - Proszę, oto pańskie miejsce pracy - uciął kapitan, wchodząc do pokoju. Arlecki wsunął się tuż za nim. Powiódł wzrokiem po swoim nowym życiu. Niewielki pokoik o poszarzałych, zabrudzonych ścianach, bez żadnych obrazów. Cztery drewniane biurka z przestarzałymi monitorami komputerów, zajmującymi prawie połowę blatu. Przed 351
biurkami obrotowe krzesła, bynajmniej nie pachnące nowością. Wystrzępiony dywanik był dla odmiany zielony. - A gdzie pozostali pracownicy? - Jurek popatrzył na przełożonego pytająco. - Biegają. O ósmej jest zaprawa poranna - wyjaśnił tamten. - O dziewiątej śniadanie. Pracę rozpoczynamy o dziewiątej trzydzieści. Pan dopiero przyjechał, ominęły więc pana te przyjemności. Milczeli chwilę. - Obiad o drugiej - odezwał się wreszcie Morawski. - Potem od trzeciej znowu robota, aż do wpół do siódmej. O siódmej kolacja. Potem zajęcia wieczorne, zazwyczaj strzelanie. O dziesiątej cisza nocna. - I tak dzień w dzień? - zapytał Jurek z niedowierzaniem. Mieszkacie tu, jecie, śpicie i pracujecie tak w kółko? - Wyraził pan zgodę na pracę w systemie skoszarowanym, prawda? - rzucił Morawski niechętnie. - Niedziele są wolne. Ale żeby wyjść na miasto, potrzebna jest przepustka - zastrzegł. Jakie miasto? - westchnął Arlecki w myślach. Dookoła same lasy, do Warszawy ze czterdzieści kilometrów... Zresztą po co komu przepustka? Do tej zardzewiałej, niepilnowanej bramy? Nie powiedział jednak nic. Olśniewająca kariera polskiego Jamesa Bonda wydawała się coraz mniej realna, naiwne marzenia rozpadały się na kawałki pod naporem twardej rzeczywistości. Ale przynajmniej nie trzeba będzie włazić w tyłki tym cholernym lekarzom, przekonując, że lek produkowany przez pracodawcę jest jedynym specyfikiem godnym ich wielce przewielebnej uwagi. Chociaż tego nie będzie musiał robić i może odzyska odrobinę szacunku do siebie samego. Chociaż odrobinę. Nagle pochwycił uważne, taksujące spojrzenie kapitana. - Podobno jest pan bardzo dobry w skokach do wody? - spytał Morawski z dość wyraźnym zainteresowaniem. Arlecki pokiwał głową. - Kiedyś byłem - powiedział. - Szmat czasu temu. Było, minęło.
352
W myślach błysnęła mu twarz trenera sprzed lat. Kutas, wiecznie się czepiał, a jak przyszło co do czego, zablokował mu wejście do reprezentacji. Młody zawodnik nie wytrzymał, strzelił go jedynym w swoim życiu prawym prostym i na tym zakończył swój udział w jakichkolwiek zawodach. Jurek westchnął ukradkiem. Całe życie pełne bezsensownie zmarnowanych szans. Teraz też utknie gdzieś w obskurnym pokoiku na zadupiu, z oczami przykutymi do ekranu komputera. Ku chwale Ojczyzny zresztą. - No to chodźmy - rzucił kapitan, przybierając znów chłodny wyraz twarzy. - Przejdziemy teraz do drugiego budynku, gdzie znajduje się część mieszkalna. Rozpakuje się pan i zadomowi. Aha, i proszę zabrać samochód spod bramy. Blokuje przejazd. Arlecki pokiwał smętnie głową. - Tak jest! - powiedział, starając się ukryć rozczarowanie.
*** Kiedy rozpoczął pracę, dwóch kolegów i koleżanka zza biurka przywitali go nijako. Ani szczególnym ciepłem, ani też chłodem od nich nie wiało. Przedstawili się krótko: Maria, Staszek, Wojtek. Wszyscy byli w stopniu porucznika, bez żenady więc zaczęli wysługiwać się szeregowym, wyznaczając mu doniosłe zadanie robienia kawy na życzenie. Na szczęście jednak pominęli oficjalną tytulaturę i pozwolili sobie mówić na „ty”. Jurek nie protestował zbytnio. Stopień oficerski mógł dostać dopiero po szkoleniu, taka to już była koncepcja przyjęta w ABW. Tylko co to za szkolenie, czego on się tu nauczy? Szperania w Sieci? Robienia kawy? Co za bezsens, chciało mu się wyć. Omal się nie roześmiał gorzko, kiedy przeczytał oficjalnego maila od Morawskiego, przydzielającego mu pierwsze zadanie. Sekcja III od lat gorliwie pracowała nad koncepcją zebrania i usystematyzowania danych na temat zdolności kamuflujących różnych istot, nie wyłączając postaci fantastycznych i literackich, w warunkach środowiska ludzkiego. Obecnie szeregowy Arlecki miał się zająć
353
zbadaniem wszelkich aspektów potencjalnego funkcjonowania wampirów w społeczeństwie współczesnym. Kręcił z niedowierzaniem głową, czytając wiadomość po raz drugi, a potem trzeci i czwarty. Nabrał w końcu niezachwianego przekonania, że zadanie było kolejnym testem, zresztą spodziewał się czegoś takiego już od samego początku. Już kiedy był na okresie próbnym, przełożeni zadawali pytania, na które znali odpowiedzi, i patrzyli, jak sobie radzi z wyszukiwaniem informacji. A potem, co znacznie trudniejsze, ze zbieraniem ich do kupy i opracowywaniem w miarę sensownej notatki. Przyznać jednak należy, że żadne z poprzednich zadań nie było aż tak bezsensowne jak to. Wampiry, też wymyślili, naprawdę... Uśmiech spełzł mu z twarzy pod wpływem kolejnej refleksji. Zapewne jego nowi koledzy sprawdzają właśnie, jak działa w warunkach wysokiej niepewności, graniczącej z absurdem. Na ile jest subordynowany i elastyczny, gotowy na wypełnianie najbardziej idiotycznych rozkazów. To już nie jakaś tam praca, to służba w warunkach specjalnych i trzeba się jak najlepiej wywiązać z każdego powierzonego zadania. Nawet jeżeli miałoby nim być przeprowadzenie badań nad protokołem dyplomatycznym krasnoludków. Kapitan w mailu sugerował, aby Jurek jak najszybciej zabrał się za uzupełnianie wiedzy. Na biurku leżało zaś coś, co koledzy określili „wstępniakiem”. Kilka filmów na DVD. Jurek przeleciał wzrokiem po okładkach. „Nosferatu - symfonia grozy” Murnaua z 1922 roku, „Dracula” Fisheraz 1958, „Nazarin” Bunuela z 1959. Wszystkie trzy do obejrzenia jeszcze dziś wieczorem, na jutro zapowiedziano następne. Do tego lektura obowiązkowa: Johann Wolfgang Goethe „Narzeczona z Koryntu”, John William Polidori „Wampir”, Prosper Merimee „Upiór. Ballada morlacka”. Ciąg dalszy nastąpi. Arlecki westchnął ukradkiem. No cóż, początki nigdy nie są łatwe. Jak mu to mówił znajomy kardiolog z Wołoskiej: „Młody lekarz musi być jak buldog: jak się wgryzie, to nie popuści”. Widocznie młody funkcjonariusz też taki musi być. 354
No cóż. Chcą o wampirach, niech im będzie. Znajdzie, co tylko będzie mógł. Może im całą historię Vlada Tepesa wygrzebać, do tego dokładając wirtualny przewodnik po jego stolicy, Targoviste. Zaraz, zaraz, błysnęła mu pełna ożywienia myśl. W Targoviste w grudniu 1989 został stracony czerwony dyktator Nicolae Ceausescu wraz z żoną. Może po prostu szykuje się jakaś polityczna rozgrywka z Rumunią? Może nasi zamierzają zagrać jakąś bardzo niestereotypową kartą i po prostu potrzebują do tego danych? Może te informacje nie są wcale testem, ale rzeczywiście komuś są do czegoś potrzebne? No, w takim razie to może być coś, na co warto spojrzeć... Arlecki wpisał w Google'a hasło „Targoviste” i z zapałem zabrał się do pracy.
Łodzianin, ukończył handel zagraniczny na Uniwersytecie Łódzkim. Debiutował opowiadaniem Wiedźmin („Fantastyka” 12/1986) nadesłanym na konkurs literacki. W licznych opublikowanych opowiadaniach i pięciotomowej sadze stworzył spójny świat fantasy, opisując barwnym językiem przygody Geralta - pogromcy strzyg i wszelakich potworów. Autor pisał też z powodzeniem opowiadania grozy. Od kilku lat utrzymuje się tylko z pisarstwa; pięciokrotny laureat Nagrody Zajdla, laureat Paszportu Polityki. Pierwsza część opowieści o Reynevanie, zatytułowana Narrenturm, była nominowana do Nagrody Nike. Nominowana do Nagrody część trzecia Luxperpetua - jest ostatnim tomem, zamykającym husycką sagę.
Imię i nazwisko: Andrzej Sapkowski. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1948, Bliźnięta. Aktywnie spędzam czas robiąc: łowiąc ryby na sztuczną muszkę. Jeśli zaś coś uniemożliwia mi wyjazd na ryby, odpoczywam w kuchni przy garnkach, rondlach i patelniach. Gotowanie mnie odpręża i bawi. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: Daryl Van Home z „The Witches of Eastwick” - fakt, że to bohater literacki autorstwa Johna Updike'a, ale Jack Nicholson unieśmiertelnił go w filmie właśnie. Na drugim miejscu G'Kar z serialu „Babylon 5”. Polecana książka niefantastyczna: „Imię róży” Umberto Eco. Dlaczego czytam fantastykę: miłość od pierwszego wejrzenia. Po przeczytaniu, w wieku lat dziewięciu, opowiadania „Skalny nurek” Harry'ego Harrisona.
LUX PERPETUA (fragment) Senne koszmary nie stanowiły ostatnimi czasy problemu dla Elenczy Stietencron - a jeśli i stanowiły, to niewielki i mało problematyczny. Po całodziennej pracy przy chorych w oławskim hospicjum Świętego Świerada Elencza była najczęściej zbyt zmęczona, by śnić. Budzona i zrywana z łóżka ante lucern, przed jutrznią, wraz z Dorotą Faber i innymi wolontariuszkami biegła do kuchni przygotowywać posiłek, który trzeba było wkrótce roznosić chorym. Potem była modlitwa w szpitalnej kaplicy, potem krzątanie się przy pacjentach, potem znowu kuchnia, potem pralnia, znowu sala szpitalna, modlitwa, sala szpitalna, mycie podłóg, kuchnia, sala, kuchnia, pralnia, modlitwa. W efekcie zaraz po wieczornym Ave Elencza padała na posłanie i zasypiała jak kłoda, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kołdrze w lękliwym przeczuciu rychłego budzenia. Nie dziwota, że taki tryb życia skutecznie pozbawił ją marzeń sennych. Koszmary, które niegdyś były dla Elenczy problemem, przestały nim być. Tym dziwniejsze, że wróciły. Od połowy adwentu Elenczy znowu zaczęły śnić się krew, mord i pożoga. I Reynevan. Reinmar z Bielawy. Reynevan przyśnił się Elenczy Stietencron kilkakrotnie, w tak koszmarnych okolicznościach, że zaczęła włączać go do wieczornej modlitwy. Jego też, jak mnie, weźcie pod obronę, powtarzała w duchu, chyląc głowę przed ołtarzykiem, przed Pietą i świętym Świeradem. Jemu też, jak mnie, dodaj siły, użycz pociechy, powtarzała, patrząc na rzeźbione oblicze Bolesnej. Jak mnie, tak i jego chroń pośród nocy, bądź mu tarczą i puklerzem, bądź strażą nieuśpioną. 357
I daj mi choć raz jeszcze go zobaczyć, dodawała w jeszcze głębszym duchu, tak cicho i tak skrycie, by ani Orędowniczka, ani święty nie posądzili jej o nazbyt świeckie myśli. Szesnasty stycznia roku 1429, niedziela przed świętym Antonim, była dla szpitala dniem równie pracowitym co dni powszednie, pracy bowiem niespodzianie przybyło. Czescy husyci, o których przez cały grudzień było głośno, podeszli pod Oławę w dzień Trzech Króli, a nazajutrz wkroczyli do miasta. Obeszło się, wbrew czarnym i panikarskim przepowiedniom niektórych, bez zdobywania grodu, walki i przelewu krwi. Ludwik, książę na Oławie i Niemczy, zachował się identycznie jak przed rokiem - zawarł z husytami ugodę. Obustronnie korzystną. Husyci przyrzekli nie palić i nie plądrować książęcych dóbr, w zamian za co książę udzielił rannym, chorym i kalekim Czechom azylu w obydwu oławskich szpitalach. A szpitale natychmiast zapełniły się pacjentami. Zabrakło prycz i posłań, materace i sienniki kładziono na podłogach. Było mnóstwo pracy, rosła nerwowość, szybko udzielająca się wszystkim, nawet spokojnym zwykle mnichom premonstratensom, nawet spokojnej zwykle Dorocie Faber. Rosła nerwowość. Niepokój. Zmęczenie. I przemożny, paraliżujący lęk przed zarazą. Zgiełk, który ją rozbudził, Elencza wzięła początkowo za majak senny. Z jękiem szarpnęła barchan kołdry, tocząc głową po wilgotnej od śliny poduszce. Znowu ten sen, znowu śni mi się Bardo, pomyślała, chwiejąc się na grani snu i jawy. Zdobycie i rzeź Barda, cztery lata temu. Alarm dzwonów, buczenie rogów, rżenie koni, huk, łomot, dziki krzyk najeźdźców, wycie mordowanych. Ogień, podświetlający błony w oknach, błyskliwą mozaiką tańczący na powale... Zerwała się, usiadła. Dzwony biły na trwogę. Rozbrzmiewał krzyk. Odblask pożaru podświetlał okna. To nie sen, pomyślała Elencza, to nie sen. To się dzieje naprawdę. Pchnęła okiennice, do izby, wraz z zimnem, wdarł się swąd spalenizny. Pobliski rynek rozbrzmiewał wrzaskiem setek gardeł, migotał chwiejnymi światłami setek pochodni. Od strony Bramy Wrocławskiej słychać było wystrzały. Kilka okolicznych domów stało 358
już w ogniu, łuna wypełzała na niebo nad Nowym Zamkiem. Pochodnie zbliżały się. Grunt zdawał się dygotać. - Co się dzieje? - spytała trzęsącym się głosem jedna z wolontariuszek. - Gore? Budynek nagle zadygotał, rozległ się trzask i łoskot wyłamywanych wrót, dziki ryk, palba. Szczęk oręża. Wolontariuszki i mniszki zaczęły krzyczeć. Tylko nie to, pomyślała Elencza. Byle nie tak, jak wtedy w Bardzie. Nie krzyczeć, nie piszczeć, nie kulić się w kącie z głową między kolanami. Nie zsikać się ze strachu, jak wtedy. Uciekać. Ratować życie. Boże, gdzie jest pani Dorota? Znowu trzask wyłamywanych drzwi. Tupot nóg. Szczęk żelaza. Wrzaski. - Śmierć heretykom! Bij, kto w Boga wierzy! Bij! Przytajona w kątku sieni Elencza widziała, jak wojsko i uzbrojony motłoch wdziera się do hospicjum, widziała wybałuszone oczy, spotniałe i czerwone twarze, zęby wyszczerzone w morderczym szale. Za moment zaciskała dłonie na uszach, by nie słyszeć makabrycznego wycia mordowanych rannych. Zaciskała powieki, by nie widzieć krwi, gęstą falą wylewającej się po schodach. - Bić ich! Rżnąć! Rżnąć! Motłoch z tupotem przebiegł tuż obok niej, czuła smród potu i alkoholu. Mniszki w dormitorium krzyczały cienko. Elencza dopadła drzwi wiodących do pralni. Ze szpitala wciąż dobiegały obłąkańcze wrzaski mordowanych. I dziki ryk morderców. Usłyszała łoskot buciorów, ciemność pralni rozjaśniły pochodnie. - Mniszeczka! Siostrzyczka! - Husycka kurewka! Bierta ją, chłopy! Chwycili ją, przewrócili na posadzkę, szamoczącą się wtłoczyli pomiędzy szafliki, przydusili, narzucając na głowę ciężkie, mokre prześcieradło. Krzyczała, dusząc się ich smrodem i odorem ługu. Słyszała rechot, gdy rozrywali i zadzierali jej sukienkę. Gdy wpychali kolana pomiędzy uda. - Hej! Co tu się dzieje? Zaprzestać! Wraz, żywo! Uwolniona, zdarła prześcieradło z głowy. W drzwiach pralni stał zakonnik. Dominikanin. W ręku miał pochodnię, na habicie półpancerz, 359
u pasa kord. Napastnicy pospuszczali głowy, pomruczeli. - Zabawiacie się tu - warknął mnich. - A tam wasi bracia rozprawiają się z wrogami wiary! Słyszycie? Tam, tam jest dziś miejsce dobrych chrześcijan! Tam czeka dzieło Boże! Dalej, precz! Napastnicy wyszli, spuściwszy głowy, pomrukując i szurając podeszwami. Dominikanin zatknął łuczywo w uchwyt, podszedł. Elencza rozdygotanymi dłońmi usiłowała ściągnąć w dół zadartą powyżej bioder sukienkę. Oczy jej łzawiły, wargi trzęsły się od wstrzymywanego płaczu. Mnich pochylił się, podał jej rękę, pomógł wstać. Po czym z mocą walnął pięścią w ucho. Pralnia zatańczyła w oczach dziewczyny, posadzka uciekła spod stóp. Upadła znowu; nim oprzytomniała, mnich klęczał już na niej. Wrzasnęła, wyprężyła się, wierzgnęła. Z rozmachem trzepnął ją w twarz, chwycił za sukienkę na piersiach, rozerwał tkaninę gwałtownym ruchem. - Heretycka suko... - wycharczał. - Już ja cię nawróc... Nie dokończył. Reynevan przedramieniem przegiął mu głowę w tył i nożem poderżnął gardło.
*** Zbiegli po schodach w mroźną noc, w czerwono podświetloną ciemność, wciąż rozbrzmiewającą wrzaskiem i zgiełkiem walki. Elencza pośliznęła się na oblodzonych stopniach, upadłaby, gdyby nie pomocne ramię Reynevana. Spojrzała w górę, na jego twarz, spojrzała przez łzy, wciąż oszołomiona, wciąż nie do końca pewna, czy przypadkiem nie śni. Nogi uginały się pod nią, łamały. Dostrzegł to. - Musimy uciekać - wykrztusił. - Musimy... Chwycił ją wpół, wciągnął za załom muru, w kryjący mrok. W samą porę. Zaułkiem przebiegł półnagi i pokrwawiony mężczyzna, za nim, wyjąc i rycząc, pędziła tłuszcza. - Musimy uciekać - powtórzył Reynevan. - Albo ukryć się gdzieś... 360
- Ja... - przemogła bezdech i dygot ust. - Ty... Ratuj... mnie... - Uratuję. Nagle znaleźli się na rynku, przy pręgierzu, wśród oszalałego tłumu. Elencza spojrzała w górę, wprost w oblicze Śmierci. Krzyk zgrozy zamarł jej w krtani. To tylko rzeźba, uspokajała się, dygocąc. Tylko rzeźba. Wyrzeźbiona w tympanonie nad zachodnim wejściem do ratusza kościotrupia śmierć, wyszczerzona, wywijająca kosą. To tylko rzeźba... Z okien płonącego ratusza strzelano. Huczała broń palna, z sykiem leciały bełty z kusz. To ci lżej ranni Czesi, przypomniała sobie z zaskakującą jasnością Elencza, lżej rannych i rekonwalescentów zakwaterowano na ratuszu. Nie pozwolili się rozbroić... Kroczyła chwiejnie, nie wiedząc, dokąd idzie. Reynevan zatrzymał ją, silnie ścisnął ramię. - Stójmy tu - wydyszał. - Stójmy bez ruchu. Umkniemy uwadze... Oni są jak drapieżniki... Reagują na ruch. I na zapach strachu. Jeśli się nie ruszymy, nawet nas nie zauważą... Stali więc. Bez ruchu. Niczym posągi. Pośród piekła. Ratusz padł, obronę przełamano, horda napastników z wrzaskiem wdarła się do środka. Wśród potępieńczego wycia zaczęto wyrzucać ludzi z okien, na bruk, wprost pod czekające maczugi i siekiery. Kilkunastu wywleczonych żywych i półżywych ostrza pik przybiły do muru. Dogorywających tratowano, rozrywano na strzępy. Krew lała się strugami, pieniła w rynsztokach. Od pożarów zrobiło się jasno jak w dzień. Gorzał ratusz, Śmierć wyrzeźbiona w tympanonie ożyła w tańczącej poświacie, szczerzyła zęby, kłapała żuchwą, machała kosą. Płonęły domy wschodniej pierzei rynku, paliły się jatki za ratuszem, paliły sukiennice, ogień trawił warsztaty walońskich tkaczy i bogate kramy na ulicy Maryjnej. Płomienie tańczyły na fasadzie i dachu szpitala Świętego Błażeja, ogień przeżerał belkowania i kalenice. Przed szpitalem piętrzyła się sterta zwłok, na którą wciąż dorzucano nowe i nowe ciała. Skrwawione. Pokaleczone. Zmasakrowane do niepoznania. Trupy włóczono po rynku na strykach wiązanych do szyj lub kończyn. Wleczono je ku studniom. Studnie były już przepełnione. 361
Sterczały z nich nogi. I ręce. Rozcapierzone, wzniesione, jakby wołające pomsty za zbrodnię. - Choćbym... - powtarzała Elencza, z trudem poruszając zdrętwiałymi wargami. - Choćbym chodziła doliną cienia i śmierci, zła się nie ulęknę. Bo Ty jesteś ze mną. Wciąż ściskała dłoń Reynevana, czuła, jak dłoń zwarła się w pięść. Spojrzała na jego twarz. I prędko odwróciła wzrok. Pijany wściekłością i mordem motłoch tańczył, śpiewał, podskakiwał, potrząsał włóczniami z nadzianymi na groty głowami. Głowy kopano po bruku, przerzucano się nimi jak piłkami. Składano jak hołd, jak ofiarę, przed stojącą na rynku grupą konnych. Konie, wietrząc krew, chrapały, tupały, dzwoniły podkowami. - Będziesz musiał mnie rozgrzeszyć, księże biskupie - powiedział ponuro jeden z jeźdźców, długowłosy mężczyzna w skrzącym się od złotych i srebrnych hartów płaszczu. - Książęcym słowem honoru zagwarantowałem tym Czechom bezpieczeństwo. Przyrzekłem azyl. Przysiągłem... - Luby książę Ludwiku, młody mój krewniaku. - Konrad, biskup wrocławski, uniósł się w siodle, wspierając na łęku. - Rozgrzeszę cię, kiedy tylko zechcesz. I ilekroć zechcesz. Choć w mych oczach jesteś sine peccato, a i w oczach Boga niezawodnie również. Przysięga dana heretykom jest nieważna, słowo dane kacerzowi nie wiąże i nie zobowiązuje. Działamy tu na chwałę Bożą, ad maiorem Dei gloriam. Ci dobrzy katolicy, żołnierze Chrystusowi, dają tam, spójrz, wyraz swej miłości do Boga. Ta wszak objawia się poprzez nienawiść do wszystkiego, co Bogu przeciwne i wstrętne. Śmierć heretyka to chwała chrześcijanina. Ze śmierci kacerza korzyść odnosi Chrystus. A dla samego kacerza zatracenie ciała to ratunek ducha. - Ale nie myśl - dodał, widząc, że jego słowa robią na Ludwiku Oławskim niewielkie raczej wrażenie - że się nad nimi nie lituję. Lituję się. I błogosławię ich w godzinie śmierci. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie. Et lux perpetua luceat eis. Kolejna krwawa głowa poturlała się pod nogi książęcego konia. Koń spłoszył się, zadarł łeb, zadrobił nogami. Ludwik ściągnął mu wodze. 362
Motłoch wył, ryczał, wrzeszczał, przetrząsał domy w polowaniu na coraz mniej licznych ocalałych. Wciąż targały powietrze rozlegające się z uliczek wrzaski mordowanych. Huczał pożar. Niemilknącym jękiem spiżu zanosiły się dzwony. Wyrzeźbiona w tympanonie ratusza Śmierć śmiała się szyderczo i wywijała kosą. Elencza płakała.
Nagroda Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych utworów literackich. Nagroda przyznawana jest obecnie w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Każdy czytelnik fantastyki może wybrać od jednego do trzech utworów w każdej kategorii, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Po pięć (zazwyczaj) utworów, które zbiorą najwięcej głosów, znajduje się na liście nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy Polconu, czyli Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki, dokonują wyboru Laureatów. Wszystko zaczęło się w 1984 roku, gdy na spotkaniu w Łodzi kluby ustaliły powołanie Nagrody Fandomu o nazwie Sfinks. Na początku 1985 r. w Świnoujściu ustalono, by nagrodę przyznawać na każdym Polconie w wyniku głosowania klubów. Na pierwszym Polconie w Błażejew-ku (październik 1985) po raz pierwszy przyznano nagrodę Sfinks - za najlepszy polski utwór wydany w roku 1984. Otrzymała ją powieść Janusza A. Zajdla Paradyzja. Ponieważ laureat zmarł 19 lipca 1985r., nagrodę odebrała pani Jadwiga Zajdel w 1986 roku na Polconie w Katowicach. W wyniku obrad Komitetu Organizacyjnego Polconu zmieniono nazwę Nagrody Fandomu Sfinks na Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Jednocześnie patronat nad nagrodą objęła pani Jadwiga Zajdel. Od roku 1990 Nagroda im. Janusza A. Zajdla przyznawana jest drogą głosowania wszystkich uczestników Polconu w danym roku (przedtem w wyniku głosowania klubów), zaś nominacje wyłaniane są w ogólnopolskim plebiscycie. W 1991 roku po raz pierwszy wręczono Nagrodę w postaci statuetki (autorstwa Wiesława Bielaka) i dyplomu. Od roku 1992 Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: powieść i opowiadanie.
364
1985
Polcon '86, Katowice Marek Baraniecki Głowa Kasandry
1986 Polcon '87, Warszawa nagrody nie przyznano
1987 Polcon '88, Katowice nagrody nie przyznano 1988
Polcon '89, Gdańsk Edmud Wnuk-Lipiński Rozpad połowiczny
1989 Polcon'90, Waplewo nagrody nie przyznano 1990
Eurocon-Polcon '91, Kraków Andrzej Sapkowski Mniejsze zło
365
1991
Polcon '92, Białystok Marek S. Huberath Kara większa
1992
Polcon '93, Waplewo powieść: Feliks W. Kres Król Bezmiarów opowiadanie: Andrzej Sapkowski Miecz przeznaczenia
1993
Polcon '94, Lublin powieść: nie przyznano opowiadanie: Andrzej Sapkowski W leju po bombie
1994
Polcon '95, Jastrzębia Góra powieść: Andrzej Sapkowski Krew elfów opowiadanie: Ewa Białołęcka Tkacz Iluzji 366
1995
Nordcon '96, Jastrzębia Góra powieść: Rafał A. Ziemkiewicz Pieprzony los kataryniarza opowiadanie: Konrad T. Lewandowski Noteka 2015 1996
Polcon '97, Katowice powieść: Tomasz Kołodziejczak Kolory sztandarów opowiadanie: Rafał A. Ziemkiewicz Śpiąca królewna
1997 Polcon '98, Białystok powieść: Marek S. Huberath Druga podobizna w alabastrze opowiadanie: Ewa Białołęcka Błękit maga 1998
Polcon '99, Warszawa powieść: Rafał A. Ziemkiewicz Walc stulecia opowiadanie: Anna Brzezińska A kochał ją, że strach 367
1999
Eurocon-Polcon 2000, Gdynia powieść: Marek S. Huberath Gniazdo światów opowiadanie: Antonina Liedtke Cyberjoly Drim
2000 Polcon 2001, Katowice powieść: Anna Brzezińska Żmijowa harfa opowiadanie: Jacek Dukaj Katedra
2001 Polcon 2002, Kraków powieść: Jacek Dukaj Czarne oceany opowiadanie: Andrzej Ziemiański Autobahn nach Poznań
2002 Polcon 2003, Elbląg powieść: Andrzej Sapkowski Narrenturm opowiadanie: Andrzej Pilipiuk Kuzynki 368
2003 Polcon 2004, Zielona Góra powieść: Jacek Dukaj Inne pieśni opowiadanie: Andrzej Ziemiański Zapach szkła
2004 Polcon 2005, Błażejewko powieść: Jacek Dukaj Perfekcyjna niedoskonałość opowiadanie: Anna Brzezińska Wody głębokie jak niebo
2005 Polcon 2006, Lublin powieść: Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu, tom I opowiadanie: Jarosław Grzędowicz Wilcza zamieć
Agencja Wydawnicza Runa http: //www. runa. pi ul. Grzybowska 77 lok. 434, 00-844 Warszawa Allegro - Serwis aukcyjny http://www.allegro.pl QXL Poland sp. z o. o. ul. Marcelińska 90, 60-324 Poznań Arctic Paper http://www.arcticpaper.com/ ul. Fabryczna 1, 66-470 Kostrzyn n/Odrą Art-Media - Agencja PR Sp. z o.o. ul. Mikołaja Kopernika 32 lok. 8, 00-336 Warszawa Esensja - Magazyn kultury popularnej http://esensja.pl ul. Wiązana 15c, 04-680 Warszawa. Fahrenheit http://www.fahrenheit.eisp.pl Impresja - Studio Promocji ul. Tarczyńska 5/9 lok. 28, 02-025 Warszawa Inny Świat http://www.innyswiat.pl Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA http://supernowa.pl ul. Daleka 8/92, 02-024 Warszawa
370
Wstęp: Witold Siekierzyński, Piotr W. Cholewa 5 Przedmowa: Rafał A. Ziemkiewicz 7 Nominacje 2006 11 Opowiadania: Jakub Ćwiek - Bóg marnotrawny 13 Maciej Guzek -Zmiana 56 Marek S. Huberath - Bąkam długiego pożegnania 110 Tomasz Kołodziejczak - Piękna i graf 160 Maja Lidia Kossakowska - Smok tańczy dla Chung Fonga 234 Wit Szostak - Raport z nawiedzonego miasta 270 Powieści: Anna Brzezińska - Plewy na wietrze 309 Jarosław Grzędowicz - Popiół i kurz 316 Rafał Kosik- Vertical 328 Maja Lidia Kossakowska - Zakon Krańca Świata, tom 2 337 Magdalena Kozak - Nocarz 346 Andrzej Sapkowski - Luxperpetua 356 Historia Nagrody im. Janusza A. Zajdla 364 Laureaci Nagrody im. Janusza A. Zajdla 365 Przyjaciele Nagrody 370 Podziękowania 372