0 BJ James Kobieta dla Lincolna Cade'a A Lady for Lincoln Cade 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY - Lincoln! Cześć, Lincolnie. Wolanie ucichło, ale na zachodnim past...
7 downloads
12 Views
610KB Size
BJ James
Kobieta dla Lincolna Cade'a A Lady for Lincoln Cade
0
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Lincoln! Cześć, Lincolnie. Wolanie ucichło, ale na zachodnim pastwisku posiadłości Belle Reve słychać było jeszcze tętent kopyt. Lincoln Cade, rozkoszujący się przez chwilę spokojem okolicy, westchnął i powrócił do rzeczywistości. Czuł się znużony po kolejnym ze zbyt wielu już jednakowych dni, które zaczynały się pracą w gabinecie weterynarza, a kończyły zajęciami, jakich wymagało od niego utrzymywanie w porządku odziedziczonej po przodkach rozległej plantacji. Przerwał inspekcję walącego się płotu i popatrzył spod ronda zniszczonego
S R
kowbojskiego kapelusza w stronę zachodzącego słońca, które rzucało czerwonawe światło na bujne, ogromne pola nadbrzeżnej niziny. Zobaczył przesuwający się ponad gęstą trawą ciemny kształt galopującego konia i jeźdźca. Lincoln podjechał w jego stronę i zapytał:
- Co się stało, Jesse? Coś złego z Gusem?
- Nie, chłopcze. Twój staruszek ma się dobrze. A przynajmniej poprawił sobie humor butelczyną. Lincoln roześmiał się. - Ile razy wyrzucał cię dzisiaj z pracy? - Chyba z dziesięć. - A ile razy groziłeś, że wrócisz do Arizony? Stary kowboj uśmiechnął się. - Pewnie tyle samo. - Skąd więc twój pośpiech?
1
Jesse podał Lincolnowi jakiś pakiecik. - To ekspresowa przesyłka z Oregonu. Pomyślałem, że może poczekać na ciebie w domu, ale pani Corey pognała mnie tutaj. Nikt jej się nie sprzeciwi! - Jesse Lee zerkał z ukosa na przesyłkę. Cade nie zauważył tego. Wpatrywał się w stempel. - Dziwne, prawda? odezwał się Lee. - Dziwne? Dlaczego? - Nie wiem. Z Oregonu, i ekspres. Mam nadzieję, że to nie żadna zła wiadomość. - A myślisz, że może być zła? - zainteresował się Lincoln. - Nie wiem, kogo znasz w Oregonie, ale mam przeczucie. Kiedy
S R
brałem to do ręki, zmroziło mnie.
Lincoln dawno nie myślał o Oregonie. Nie pozwalał sobie na to aż do tej chwili.
- Ja tam nic nie poczułem - skłamał. - Może wszystko dobrze. W rzeczywistości ogarnął go smutek.
- Nie otworzysz? - niecierpliwił się przesądny kowboj. - Najpierw skończę pracę,
- Znaczy, dobra czy zła wiadomość, przeczytasz ją sam. - Tak. Niezależnie, od kogo to przyszło. - To nie moje sprawy. Ale kogo ja znam w Oregonie? dywagował Lee. - Nie wiem, Jesse. Kogo? - Nikogo - stwierdził kowboj i odjechał. Wówczas Lincoln wyjął przesyłkę z kieszeni i otworzył. W kopercie był drukowany list z odręcznym dopiskiem oraz dwie
2
mniejsze koperty złączone czerwonym sznureczkiem. Cade zaczął od druku: Drogi Panie Cade! Jako tymczasowy kierownik urzędu pocztowego składam na Pana ręce serdeczne przeprosiny za opóźnione przesłanie załączonych listów. W związku ze złym stanem zdrowia dotychczasowego kierownika, niektóre przesyłki zalegały w naszym urzędzie i nigdy nie zostały wysłane. Znalazłem pośród nich i te dwie, zaadresowane do Pana. Mam nadzieję, że opóźnienie nie sprawiło Panu kłopotów. Oba listy zostały wysłane z tej samej wioski w stanie Oregon, w odstępie dwóch tygodni. Jeden był napisany ręką człowieka, którego
S R
Lincoln znał całe życie. Drugi - przez kobietę, której charakter pisma nie był dla niego aż tak łatwo rozpoznawalny. Jednak, mimo kłamstw, które sobie wmawiał, nie zapomniał jej przez sześć długich lat. Drżąc, przeczytał oba listy. Kiedy skończył, popatrzył przed siebie, ale nie widział już krajobrazu. Czas zdawał się płynąć szybko. Zbyt szybko. Lincoln pozostawił za sobą w życiu nierozwiązane sprawy. W końcu zrobiło się za późno, żeby zrobić z nimi porządek. Zebrał narzędzia, odwiązał konia i wsiadł na niego. Zwierzę z przyzwyczajenia ruszyło w stronę domu - ku Belle Reve. - Jeszcze nie, Diablo - mruknął Lincoln. - Musimy najpierw gdzieś wpaść. - Pokierował konia na rzadko uczęszczaną ścieżkę, a potem zaufał pamięci zwierzęcia i pogrążył się w rozmyślaniach. O minionych chwilach - i straconych przyjaciołach. Droga nie była długa. Kiedy koń i jeździec wyjechali na polanę, słońce zbliżało się do horyzontu, przeświecając pod drzewami
3
złocistymi promieniami. Cade znalazł się na ziemi Stuartów. Chciwi przodkowie Lincolna spoglądali na nią zawsze pożądliwym okiem. Pierwszy ze Stuartów, który się tu osiedlił, zbudował dom na skraju polany, przy strumieniu. Wyznaczał on granicę między posiadłościami Stuartów i Cade'ów. Niegdyś Lincoln często przebywał w tym pięknym miejscu, lecz ostatnio nie był tu od kilku lat. Farma nie zmieniła się z wyglądu jeśli nie liczyć chwastów, które widniały pośród ciągłe rosnących na swoich miejscach kwiatów, ziół, warzyw. Zanikły tu jednak śmiechy, radość, życie. Cade ruszył po schodkach ku drzwiom. Pod jego ciężarem złamała się spróchniała deska. Minęło ponad sześć lat od
S R
śmierci Frannie Stuart, wesołej, dobrej kobiety.
Ileż to razy mały Lincoln pędził tu przez pola ze swojego domu, w którym panował chłód, do tego, gdzie czuło się ciepło i rodzinną miłość? Tak bardzo zazdrościł swojemu najlepszemu przyjacielowi wspaniałej, kochającej matki. Frannie zawsze była gotowa przytulić któregoś z młodych Cade'ów, a jej syn Leland, nazywany przez kolegów Farciarzem, miał równie wielkie serce jak ona i nie był zazdrosny. Lincoln wszedł na werandę i pociągnął za klamkę. Otwarte. Jak zawsze. Schylił się, aby nie zawadzić o framugę, i wszedł. Przypomniało mu się, jak Farciarz witał go kiedyś radosnym wołaniem, a w powietrzu unosił się zapach ciasteczek jego mamy. Cade rozejrzał się. Zobaczył pajęczyny i kurz. Nikt jednak niczego nie zniszczył. Zdawało się, że Frannie i Farciarz mogą tu w każdej chwili wrócić. Gdyby mogli. Lincoln przeszedł się po domu i
4
przystanął w drzwiach sypialni Farciarza, gdzie na półce wciąż stały rzędem zdobyte przez niego puchary. Był świetnym baseballistą. Stał tu i jeden z pucharów Lincolna oraz jego zdjęcie z Diablo z czasów, kiedy Lincoln był chłopcem, a jego ogier - źrebakiem. Farciarz nie miał ojca; nie pamiętał go. A Lincoln nie miał matki. Może to ich zbliżyło. Jednak przede wszystkim ogromnie się polubili; łączyły ich także wspólne zainteresowania. Byli prawdziwymi przyjaciółmi. Razem przeszli przez szkołę podstawową, średnią, a nawet uniwersytet. Stuartowie i Cade'owie byli niegdyś zamożnymi rodzinami plantatorów. Później bogactwo jednych i drugich przeminęło. Frannie
S R
nosiła w sobie ducha nowoczesności i przygody. Zmieniała miejsca pobytu i zajęcia, aż wróciła do Belle Terre z nieślubnym dzieckiem na ręku - Farciarzem. Miała wówczas już czterdzieści lat. Niezrażona sytuacją osobistą, którą postrzegano jako skandal, wychowywała syna, darząc go miłością, radością i ciepłem.
Przekazała Farciarzowi zdolność do miłości i umiłowanie przygody. Lincoln zdawał sobie sprawę, że jemu także. Pamiętał, jak siadywali we dwóch przed kominkiem, a Frannie snuła opowieści o miejscach, w których była, i rzeczach, które robiła. Wyszedł na werandę. Niebo na zachodzie płonęło karminem. Zrobiło to na Lincolnie tak silne wrażenie, że stanął jak wryty i dalej zanurzał się we wspomnieniach. Oglądali z Farciarzem takie zachody, marząc. Pewni, że będą żyli długo i na zawsze pozostaną przyjaciółmi. Że będą dzielić wszystkie przygody. Lincoln wpatrywał się w zabraną z domu fotografię.
5
- Wszystkie przygody zaplanowaliśmy tutaj -mruknął. - Nawet tę ostatnią, która zniszczyła naszą przyjaźń. Czuł się zmęczony. Wsiadł na konia, ale zawahał się. Patrzył, jak dom zapada stopniowo w ciemności. Frannie umarła przed siedmioma laty. Farciarz - przed trzema miesiącami. Lincoln nie mógł zmienić przeszłości. Ruszając na swoją plantację, poprzysiągł sobie jednak, że niezależnie od tego, ile czasu mu to zajmie, spłaci dług zaciągnięty sześć lat temu. Przypomniany dzisiaj, w liście zza grobu. - Wiesz, Diablo - odezwał się - muszę odnaleźć pewną kobietę i
S R
dotrzymać złożonej obietnicy.
6
ROZDZIAŁ DRUGI - Specjalna przesyłka! - odezwała się od drzwi Haley Garrett, trzymając w ręku koszyk z żywnością. Lincoln przestał wpatrywać się w niebo i odwrócił się. Był blady, mimo opalenizny. - Czy coś się stało? Wystraszyłam cię? - Nieee... Zamyśliłem się. Zdawało mi się... - Że to ona? - Haley weszła do gabinetu Cade'a. - Linsey Stuart, której szukasz od kilku tygodni. - Skąd o niej wiesz?
S R
Haley postawiła koszyk na biurku.
- Trudno, żebym nie wiedziała - szukasz jej przez telefon, a nasze pomieszczenia nie są dźwiękoszczelne. - Nie chcę cię tym kłopotać.
- Nie kłopoczesz mnie. Dotąd nic nie mówiłam, bo to nie moja sprawa. Jako twój partner w interesach i koleżanka, stwierdzam, że od tej pory to już jest moja sprawa.
- Czyżbym przestał pracować jak należy?
- Wręcz przeciwnie - zamęczasz się. Dzisiaj pomagałeś przy porodzie źrebaka o trzeciej w nocy. Do krowy Hanka pojechałeś o szóstej. Nie jadłeś śniadania ani lunchu. Panna Corey przysłała ten koszyk, bo zaczęła się martwić. Bez tego pewnie obiadu też byś nie zjadł. - Co to ma wspólnego z interesami lecznicy, Haley?
7
- Mogłam wykonać te wszystkie telefony za ciebie, mając na uwadze, jak ciężko pracujesz. - Podniosła z biurka fotografię w zmatowiałej ramce. - Czy to Linsey Stuart? - Linsey, Farciarz i ja - odparł. - W Montanie. Jeździliśmy razem na doroczne szkolenia spadochronowe, z lądowaniami w dymie. To był ostatni rok. - Linsey też skakała na spadochronie do płonącego lasu? Widoczna na zdjęciu kobieta była drobna. - Owszem. Tam ją obaj poznaliśmy, na pierwszym szkoleniu. Z Farciarzem przyjaźniłem się od małego. Linsey dorastała w sierocińcu. Okazała się świetną dziewczyną. Dołączyła do nas.
S R
Utworzyliśmy trzyosobową drużynę skoczków. Wkrótce po zrobieniu tego zdjęcia Farciarz odjechał do domu, bo jego matka była ciężko chora. Wrócił po dwóch miesiącach. Wtedy skoczyliśmy razem jeszcze jeden, ostatni raz.
Haley słyszała w głosie Lincolna, że uwielbiał skoki spadochronowe. - Co się stało? - spytała.
- Byliśmy w Oregonie - zaczął powoli, podniósłszy wzrok. - Las płonął już od paru tygodni; skoczkowie musieli zmagać się nie tylko z pożarem, ale i silnymi wiatrami. Ubezpieczaliśmy się, jak zwykle. Ale wiatr nagle zmienił kierunek i pożar odciął naszą trójkę od innych. Farciarz świetnie czytał mapy. Odnalazł rzekę. Pobiegliśmy tam. Musieliśmy zjechać po stromym zboczu. Rozbiliśmy krótkofalówki. Miałem ranę głowy. Chwiałem się i byłem otępiały. - A Linsey i Farciarz wydostali się na górę?
8
- Tylko Farciarz. Wtedy wiatr znowu się zmienił. Zobaczyliśmy chatę. Miejsce było bezpieczne. Zorientowaliśmy się, że doznałem co najmniej wstrząsu. Farciarz ocenił, że mamy trochę czasu, osłonięci z trzech stron, rzeką, stokiem i spaloną ziemią. Zostawił więc Linsey, żeby się mną opiekowała, a sam wspiął się na górę i ruszył po pomoc. - Jak przedostał się przez pożar? - Biegł przez spalony teren, który mógł jednak w każdej chwili zająć się z powrotem. Ryzykował życie, żeby mnie uratować. - Ciebie i Linsey. - Haley widziała, że Lincoln bardzo cierpi. Opowiadał jej rzeczy, które skrywał przed ludźmi. Zawsze był skryty - znała go jeszcze ze studiów. Czuła, że nie powiedział jeszcze czegoś ważnego. - Kochałeś ją. - Obaj ją kochaliśmy.
S R
- I ty usunąłeś się na bok... Gdzie teraz mieszka Farciarz? - Umarł. Cztery miesiące temu. Haley miała łzy w oczach. - Bardzo ci współczuję...
Cade przesunął dłonią po zmęczonej twarzy. - Szukasz teraz żony Farciarza, żeby jej pomóc. - Nie było mnie przy nim, kiedy mnie potrzebował. A wkrótce po jego śmierci Linsey wyjechała z Oregonu i zniknęła. Nie ma rodziny, więc nikt nie wie, gdzie jest. Zwróciłem się do profesjonalistów, ale nie znaleźli jej ani żadnego śladu. Haley wiedziała, że Lincolnowi chodzi o coś innego niż to, że ciągle kocha Linsey Stuart. Nie był człowiekiem, który zamierzałby wykorzystać śmierć przyjaciela i żałobę wdowy po nim. Mimo to miała nadzieję, że Cade i Linsey odnajdą się i pokochają. Jednak nie
9
od razu. Podejrzewała, że byli kiedyś kochankami i musieli się teraz pojednać, pokonać zadawnione wzajemne urazy. - Późno już - powiedziała. - Starczy na dzisiaj pracy. Może zjemy te kanapki? Lincoln uśmiechnął się, widząc, jak koleżanka zachęca go do jedzenia. Wziął kanapkę. W jego oczach wciąż szkliły się łzy. Cade znowu sprawdzał płot. Trzeci raz w ciągu tygodnia znalazł na drucie kolczastym kępkę brązowej sierści. Psiej. W Belle Reve nie brakowało kundli - jasnych albo czarnych. Brązowych nie było. Zachodnie pastwisko ograniczały dwie rzeki, Belle Reve i ziemia Stuartów. W pobliżu nie było zabudowań, skąd mógłby przyjść
S R
czyjś pies. Może kręciło się tu stado bezpańskich? Takie psy mogą zagonić konia na śmierć, dla zabawy. Czarne araby, które hodował Jackson - brat Lincolna - były na to zbyt cenne. Trzeba będzie powiadomić ludzi i urządzić pułapkę.
Cade popatrzył na ścieżkę do posiadłości Stuartów. - Nie zaszkodzi tam zajrzeć - mruknął. - Może w stodole chowają się te psy? Trzeba naprawić schodek werandy. Mamy jeszcze parę godzin do zachodu, Diablo. Koń przesadził płot i pognał przed siebie. Przed farmą Lincoln zwolnił, żeby nie wypłoszyć jakichś psów. Nagle zatrzymał konia. Przez gałęzie zobaczył światło. Świeciło się na farmie Stuartów. Złudzenie? Złodzieje... po tylu latach niezamykania domu? To nie było złudzenie. Zaskrzypiały zawiasy, potem w drzwiach stanęła kobieta o złotych włosach, osłaniając oczy od słońca. Lincoln znał ją.
10
- Linsey? - Przyglądał się jej. Najpierw zauważył różnicę w stosunku do tego, co pamiętał. Potem - wszystkie przymioty wyglądu, które zachowała po sześciu długich latach. Wciąż nosiła długie włosy. Gęste, kręcone. Spięła je wysoko. I tak opadały jej kaskadami na policzki, a ona odgarniała je niecierpliwie. Jak dawniej zadzierała brodę, sygnalizując determinację. Uśmiechnęła się jednocześnie z radością i czułością. Lincoln porównywał ją ze wspomnieniem dziewczyny, którą pozostawił Farciarzowi. Miała okrąglejsze, pełniejsze piersi. Wyraz niewinności na jej twarzy ustąpił miejsca dojrzałej, kuszącej zmysłowości. Wydawała się
S R
jeszcze smuklejsza niż kiedyś.
Dziewczyna zmieniła się w pełni rozkwitłą kobietę. Wszyscy uważali ją za ładną, żywą, śmiałą dziewczynę. Lincolnowi jej widok aż zapierał dech w piersiach. Teraz była jednak jeszcze piękniejsza niż przedtem. Nie mógł uwierzyć, że to realna istota. A także temu, że odnalazł ją tutaj, po tym jak wynajął prywatnych detektywów, którzy przeczesali cały Oregon i Montanę. Przez miesiąc nie przyszło mu do głowy, żeby tu zajrzeć. Jak dawno przyjechała? Tydzień, dwa tygodnie temu? Kiedy zamierzała mu się pokazać? Nagle Lincoln poczuł wściekłość. Był zły na siebie. Zły, że Linsey ma dla niego znaczenie. Od lat próbował spojrzeć na minione dni z dystansu. Dni, które zaczęły się w chacie nad rzeką, podczas niebezpiecznego pożaru lasu, a zakończyły, gdy, zamiast nie znanego Linsey ojca, poprowadził ją do ślubu i oddał Farciarzowi.
11
Myślał, że ma to już poza sobą. Nagle przysłano listy. Zrozumiał, że wcale nie osiągnął spokoju. A nie zamierzał rozdrapywać starych ran. Wypełniał tylko wolę zmarłego przyjaciela. Po miesiącu poszukiwań, które były dla Cade'a czasem udręki i dużo go kosztowały, miał ochotę odjechać, jakby nie widział Linsey i nigdy jej nie kochał. Lecz dotąd nie złamał żadnej obietnicy danej Farciarzowi i nie zrobi tego teraz. - Cade - odezwała się kobieta. Zamarł. Nie był w stanie wypowiedzieć pozdrowienia. - Gdzie się podziewasz, tygrysku? Chodź, zanim zrobi się ciemno. Cade był zaszokowany, że Linsey wyczuła jego obecność pośród
S R
zapadającego mroku. Ciepły głos wygnał z jego duszy złość. Wówczas rozległo się szczekanie psa, a potem śmiech i głos dziecka.
- Tu jestem, mamo! W stodole, z Brownie. -W drzwiach stodoły pojawili się mały chłopiec i pies. Chłopiec miał na imię Cade. A pies wabił się Brownie. Lincoln wiedział już, skąd sierść tego koloru na drucie kolczastym. Wyjaśniona tajemnica psa była niczym w porównaniu z zagadką dziecka i jego imienia. Lincoln nie mógł oderwać wzroku od chłopca, który popędził przez podwórko i padł w ramiona matki. Nie będzie miała dość siły, żeby go podnieść, mimo że nie był aż tak duży. A jednak - uniosła go i obróciła parokrotnie wokół siebie, całując. Chłopiec śmiał się. Pies podskakiwał, próbując włączyć się do zabawy.
12
W końcu matka postawiła dziecko. Wykorzystując moment jej nieuwagi, chłopiec ściągnął jej z włosów klamrę. Włosy rozsypały się na ramiona Linsey. Chłopczyk chwycił brudną rączką kosmyk i wesoło pochwalił: - Ładne! Linsey roześmiała się. - E, tam. Na pewno mówi pan to wszystkim dziewczynom. - Nie. - Chłopiec chichotał, a matka łaskotała go. - Tylko tobie! - To się zmieni. - Kobieta przestała się śmiać i znów przytuliła synka. - Podoba ci się tu, Cade, prawda? - Tak. - Pokiwał głową. - Mamo, czy ja mógłbym mieć konia?
S R
- Konia? Hm. Może, któregoś dnia. A jakiego chciałbyś? - Takiego czarnego, jakiego ma ten wysoki pan. - Wysoki pan? Nie wiem, który wysoki pan, tygrysku. Czy to postać z jakiegoś filmu?
- Nie. Prawdziwy pan. Tam go widziałem - pokazał palcem. Linsey uniosła brodę i zmrużyła oczy. - Kiedy? Widzisz go jeszcze?
- Nie. Widziałem go ze strychu. - Chłopiec, który pokazywał w stronę Lincolna, miał kruczoczarne włosy, mimo że jego matka była jasną blondynką. - Wspiąłeś się na strych?! Przecież rozmawialiśmy o tym, że trzeba poruszać się tutaj bardzo ostrożnie. Dom i stodoła są stare i od dawna nikt ich nie naprawiał. Pamiętasz, co jeszcze mówiłam? - Że może pęknąć spróchniała deska i można spaść, i są pająki i węże. Pamiętam wszystko i poruszałem się bardzo ostrożnie.
13
- Po co tam poszedłeś? - Chciałem zobaczyć. Stamtąd jest ładny widok, mamusiu. Widać rzekę i drzewa. Ale więcej nie pójdę na strych, jeżeli nie chcesz. - Obiecaj mi, dobrze? Do czasu aż zdążymy go naprawić. Mały Cade z poważną miną stuknął się w pierś i powiedział: - Obiecuję. - To świetnie. - Mama postukała synka w nosek na znak, że wybacza, ale pamięta. - Chodź, skończymy nasz pudding czekoladowy. Co ty na to? - To będę mógł mieć konia? - Czarnego? - Tak.
S R
Linsey znów przytuliła chłopca. - Zobaczymy, malutki.
Zniknęli w drzwiach. Linsey przystanęła jeszcze i popatrzyła w stronę Lincolna. Przeszedł go dreszcz, mimo iż wiedział, że nie mogła go zobaczyć w ciemnej, gęstej kępie drzew. Koń wyczuł napięcie jeźdźca i zaczął się kręcić. Lincoln uspokoił go cicho. Linsey nie usłyszała ani nie zobaczyła niczego. Zaniknęła drzwi za sobą. Lincoln ruszył do Belle Reveé. Znalazłszy się na miejscu, obsłużył konia, wytrzymał krótką, nieprzyjemną rozmowę z ojcem, odmówił pannie Corey obiadu, który dla niego naszykowała, a potem wsiadł do samochodu i pojechał do swojego małego domku na przedmieściach Belle Terre.
14
Miasteczko, zanurzone w tradycji amerykańskiego Południa, stanowiło centrum okolicy. Domek Cade'a stał na samym końcu cichej, ślepej uliczki. Był stary, zabytkowy. Wąski, z otoczonym murem ogródkiem. W ostatnich latach, kiedy Lincoln dzielił czas pomiędzy Belle Terre a Belle Reveé - a właściwie znacznie częściej przebywał na plantacji niż w miasteczku od czasu wylewu ojca malutki domek w zupełności mu wystarczał. Godzinę po wyjeździe z plantacji chodził po zalanym światłem księżyca ogródku. Tak bardzo pragnął znaleźć się w tej spokojnej samotni. Miejscu, które było jego wyłączną własnością. Ale i tak nie mógł pozbyć się myśli o Linsey i chłopcu. - Chłopiec - mruknął.
S R
Wziął z kutego, żelaznego stołu jedną z odziedziczonych w spadku kryształowych szklaneczek. Kostki lodu zagrzechotały, gdy podnosił ją do ust i wypijał drinka. Nalał sobie następnego z zabranej do ogrodu karafki.
- Linsey, chłopiec i Brownie. - Wymawiał te słowa z trudem, mimo że mówił do siebie. - Chłopiec.
Chłopiec. Tak właśnie o nim myślał. Dziecko miało na imię Cade. Jednak z jakichś nieokreślonych powodów Lincoln Cade nie był w stanie nazywać syna Linsey swoim nazwiskiem. Opadł na krzesło i znowu uniósł drinka, naprzeciw zabytkowej latarni gazowej. Odbicie płomienia tańczyło w bursztynowej cieczy i krysztale. To ogień zmienił życie ich wszystkich. Pożar w Oregonie. Nagle Lincoln trzasnął szklaneczką w stół z taką siłą, że powinna była pęknąć. Większa część whisky wylała się.
15
- Kim on jest, Linsey? Dlaczego ma ciemne włosy, mimo że Farciarz miał jeszcze jaśniejsze niż ty? Kto nadał mu imię Cade? Boże! Złapał się za głowę i nie mówił już. Fontanna bulgotała, na ulicy rozległy się kroki, szkło stuknęło o szkło, gdy nalewał kolejnego drinka. W ogrodzie panowała cisza. W końcu Lincoln podniósł się. Nie wiedział, ile czasu siedział tak, pogrążony w smutku. Sączył powoli trzeciego drinka już słabego. Czas nie miał tej nocy znaczenia. Lincoln i tak nie mógłby zasnąć. W jego głowie kłębiło się zbyt wiele myśli. Serce bardzo mocno go bolało. Cokolwiek by zrobił, drążyły go niezrozumiałe dla
S R
niego emocje. A myślał, że trzy drinki zabiją w nim wszelkie uczucia - ponieważ on i jego bracia dawno zerwali z hulaszczym trybem życia. - Cholera - mruknął. - Przecież ja jestem tym poważnym, statecznym Cade'em. Myślę logicznie, pragmatycznie i jestem spokojny. Tak mi przynajmniej mówią. - Zacisnął pięść. - Dlaczego więc w tej chwili jest inaczej?!
Lincoln był drugim z czterech synów Caesara Augustusa Cade'a, urodzonych każdy z innej żony. Matka Lincolna była Szkotką. Z pewnością przekazała dziecku w genach pragmatyzm, mimo że umarła zbyt młodo, aby go wychować. - Chłopiec. - Szklanka łupnęła w stół po raz drugi, i znów ocalała. Cade wstał i z całej wysokości swojego ogromnego wzrostu spojrzał na piękny ogródek, który stworzył własnymi rękami. Przyjeżdżał tu, kiedy życie z takim ojcem, jak Gus, stawało się nieznośne. Z tego samego powodu dawno temu uciekał na farmę
16
Stuartów. Ale teraz nie miał dokąd uciec przed dręczącymi go wspomnieniami i pytaniami. Czuł gorycz, żal z powodu śmierci przyjaciela, poczucie winy. W jaki sposób miał sobie z tym poradzić? - Co z chłopcem? - W jego głowie wciąż powtarzał się szept: „Co z chłopcem?" Nagle z ulicy doleciał czyjś śmiech. To był ktoś dorosły, ale Lincoln wyobraził sobie niepokojący go śmiech dziecka. Czyjego dziecka?! Cade odwrócił się w stronę domu, plecami do ogrodu. Zdawał sobie sprawę, że od tej chwili nie zazna spokoju przez długi czas. Wiedział, co musi zrobić. I co zrobi.
S R
Dla Farciarza, dla Linsey, dla siebie. Dla chłopca.
17
ROZDZIAŁ TRZECI - Patrz, mamo! Patrz! Linsey zachichotała, zastanawiając się, jaki też nowy cud odkrył mały Cade. Całe rano spisywała rzeczy, które trzeba będzie naprawić. Ustaliła, co jest najważniejsze i na co będzie ją stać, gdyż miała niewielkie fundusze. Uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak jej synek zasypiał w starym domu, w którym byli od trzech dni. Powiedział, że to „najlepszejsze miejsce na świecie". Była ciekawa, co jeszcze „najlepszejszego" Cade znalazł. Wyszła ze stodoły. Oślepiło ją jasne światło dnia. - Co takiego odkryłeś? - Jedzie samochód!
S R
Linsey osłoniła oczy i zobaczyła przeprawiającą się przez bród na rzeczce terenową półciężarówkę. Kto mógł przyjechać? O powrocie wdowy po Farciarzu Stuarcie i jej synka wiedzieli tylko pracownicy elektrowni. Nawet jeżeli lubili plotkować, trudno, żeby wszyscy natychmiast poznali nowinę. Linsey nie była nawet jeszcze w mieście po zakupy. Chłopczyk zrobił dwa kroki w stronę samochodu, ciekaw spotkania z kimś nowym. - Zaczekaj, syneczku. - Matka położyła dziecku dłoń na ramieniu. - Kto to? Wiesz, kto to? - pytał ufny chłopiec. Gdyby nie ręka mamy, pobiegłby na spotkanie przybysza.
18
- Nie, i nie wiem, po co ktoś mógłby do nas przyjeżdżać... Chyba że... - Przypomniała sobie wysokiego jeźdźca na czarnym koniu, o którym mówił Cade. Wówczas pomyślała, że chłopcu coś się przywidziało. W końcu rozpoznała w kabinie samochodu mężczyznę, z którym miała nadzieję na razie uniknąć spotkania. Do czasu, aż odzyska wewnętrzny spokój i zakorzeni się w domu, w którym dorastał jej zmarły mąż. - Chyba że co? Nie przygotowała odpowiedzi na to pytanie. Nie musiała jednak chwilowo na nie odpowiadać, gdyż samochód zatrzymał się przed werandą. Wysiadł z niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Linsey
S R
czekała nieruchomo, osadzona na miejscu roztaczaną przez Lincolna aurą, jego magnetyzmem. Wspomnieniami.
Był bardzo wysoki. Przewyższał prawie wszystkich napotykanych mężczyzn. I szczupły. A jednocześnie miał szerokie, silne ramiona. Długie nogi, pięknie zarysowane przez obcisłe dżinsy. Wrażenie potęgowały dodatkowo kowbojskie buty na niskim obcasie, które dodawały mu jeszcze trzy centymetry wzrostu. Na głowie miał kowbojski kapelusz z szerokim rondem, spod którego ledwie było widać jego ciemne, krótkie włosy. Ich kępki porastały nierówno tył jego szyi, buntując się przeciw wysiłkom fryzjerów. Lincoln sięgnął po rękawice robocze i wtedy zobaczył Linsey. Udało jej się zachować zwykły wyraz twarzy. Pomyślała jednak, że Lincoln wciąż jest tak samo przystojny, jak kiedyś - jeśli nie jeszcze bardziej. I tak samo pociągający, fascynujący, charyzmatyczny.
19
Nie! Nie podziwiaj go za bardzo. Nie pokochaj! - tymi słowami miała ochotę ostrzec synka. Złamie także i twoje młode serce! Jednak wiedziała, że po wszystkim, co zaszło w krótkim jeszcze życiu jej dziecka, było już za późno na jakiekolwiek ostrzeżenia. Za późno od chwili, kiedy ten patrzący zimnym wzrokiem współczesny błędny rycerz opuścił swojego błyszczącego, stalowego rumaka. Cade przez całe życie był uczony, by kochać i podziwiać tego mężczyznę. Teraz wystarczyło, że podejdzie - wysoki, w kowbojskich butach, w kapeluszu, który zdawał się sięgać chmur - i synek Linsey pokocha go. Wiedziała o tym. Mały Cade będzie uwielbiał żywego Lincolna Cade'a jeszcze bardziej niż obraz, który celowo stworzył w jego umyśle Farciarz.
S R
- Cześć, Linsey - powiedział Lincoln i dotknął ronda kapelusza. Stał i patrzył szarymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Szukał na jej twarzy zmian. Z pozoru beznamiętnie przyjrzał się jej złocistym włosom, znoszonej koszuli, dawno spranym dżinsom, wreszcie zniszczonym, wysokim butom.
Potem przeniósł wzrok na Cade'a. Ocenił jego mocną budowę ciała, pogodną, inteligentną twarz. Kruczoczarne włosy, takie same jak jego własne. Chłopcu urosła trochę za długa grzywka i dotykała ładnie zarysowanych brwi. Dwie pary szarych oczu spotkały się. Patrzyły w siebie, jedna nieodgadnionym wzrokiem, druga - pełnym dziecięcego podziwu. Mężczyzna skinął głową i znowu dotknął ronda stetsona. - Witam cię.
20
- Dzień dobry panu. - Cade uśmiechnął się uprzejmie. Był dobrze wychowanym dzieckiem. - Czy wiesz, kim jestem? - Lincoln miał wrażenie, że chłopiec rozpoznał go. Linsey usłyszała w głosie przybysza nutkę napięcia. - Tak, proszę pana. Pan jest panem Cade. Kiedyś dawno, kiedy był pożar lasu, skakaliście z samolotów razem z Farciarzem i moją mamą. Lincoln uspokoił się, ale wciąż patrzył na dziecko. - Rzeczywiście. To było dawno temu. - Mam na imię tak, jak pan na nazwisko! - oświadczył z dumą Cade. - W Oregonie niektóre dzieci uważały, że to śmieszne. Ale
S R
Farciarz mówił, że dwa nazwiska są lepsze niż jedno kiepskie imię. - Farciarz tak powiedział? - Lincoln znieruchomiał. Nie mógł przestać wpatrywać się w chłopca. Zwrócił uwagę na zarys jego dziecięcej brody, który kiedyś powinien zrobić się masywny i... Nazywasz swojego tatę Farciarzem?
Linsey przez cały czas stała jak słup, powstrzymując emocje. Teraz dopiero wydała stłumiony okrzyk. Ale mężczyzna i chłopiec nie zauważyli tego. W tej chwili widzieli tylko siebie nawzajem. Chłopiec skinął głową. - A wiesz, dlaczego? - pytał Lincoln. Jakoś nie potrafił wymawiać imienia chłopca, które było jego własnym nazwiskiem. Przynajmniej na razie nie potrafił. - Tak, proszę pana. - Teraz dopiero chłopiec okazał niepokój. Zmarszczył brwi, odczekał chwilę, a w końcu odetchnął i ponownie
21
popatrzył na wielkiego Cade'a. - To tajemnica - ciągnął. - Farciarz mi powiedział. Tylko mnie, jak mężczyzna mężczyźnie. - Czy jeśli mi powiesz, złamiesz daną mu obietnicę? - Podziwiał chłopca jeszcze bardziej niż przed chwilą. - Nie. Złamałbym, gdybym powiedział niewłaściwej osobie albo w niewłaściwym czasie. - Skąd wiesz, która osoba będzie właściwa? To trudna decyzja dla małego chłopca. Nawet tak odważnego, jak ty. - To samo powiedział Farciarz. Ale zaraz potem zdradził mi tajemnicę, skąd będę wiedział. - To też tajemnica, skąd będziesz wiedział? Farciarz powiedział
S R
ci to wszystko? Dużo cię nauczył.
- Tak, proszę pana. - Usta chłopca zaczęły drżeć z żalu. - Dużo mnie nauczył.
Lincoln nachylił się nad dzieckiem.
- Farciarz był wyjątkowym człowiekiem - powiedział. - Mnie też nauczył odwagi. Tak, Farciarz i jego mama dużo mnie nauczyli. - Naprawdę? - Twarz chłopca pojaśniała. - Farciarz uczył pana? - No pewnie. - Lincoln oparł dłoń na ramieniu dziecka. Nauczył mnie być tak dzielnym, jak chciałem. Na pewno ty też staniesz się dzielnym mężczyzną. - Tak? - Zaczekaj, a zobaczysz. - Lincoln wyprostował się. - Słuchaj, czy myślisz, że mógłbyś mi pomóc? Przywiozłem deski, żeby naprawić schodki na werandę. Przyda mi się pomocnik. Mały Cade uśmiechnął się radośnie.
22
- Poważnie? - Poradziłbym sobie sam - wyjaśnił Lincoln. - Ale druga para rąk do pracy będzie bardzo pomocna. - Nie, Lincolnie!... - powiedziała Linsey, wciąż obserwując w napięciu pierwsze spotkanie syna i Cade'a. Chciała powstrzymać zawiązującą się między nimi przyjaźń. - Naprawdę potrafię sama naprawić schodek. Lincoln, który wciąż trzymał dłoń na ramieniu chłopca i patrzył na niego, odparł, nie odwracając się: - Wiem, że potrafisz. Ale właśnie znaleźliśmy się tu my dwaj. Uśmiechnął się do Cade'a. - Prawda?
S R
Chłopiec zaśmiał się wesoło. - Prawda!
- Nie rób tego, proszę cię! - jęknęła Linsey, zbliżając się do Lincolna. Nie śmiała go jednak jeszcze dotknąć. - To nie jest dobry pomysł.
Teraz dopiero Lincoln spojrzał na nią znowu tak zimnym wzrokiem, jak nigdy.
- To tylko schodki, Linsey. Na pierwszy rzut oka widać, że masz tu znacznie więcej do zrobienia. A my we dwóch szybko naprawimy schodki. - Wyciągnął palec i przesunął nim po notesie, który kobieta przyciskała do piersi. Mógł to zrobić kuszącym gestem, ale się powstrzymał. - Wtedy będziesz mogła wrócić do swojej listy. - Nie czekając na kolejny sprzeciw, obrócił się do Cade'a i spytał: Gotowy?
23
- Tak, proszę pana! - Chłopiec kiwnął głową i grzywka po raz kolejny opadła mu na oczy. Tym razem to nie on, a Lincoln odgarnął mu włosy, po czym nasadził Cade'owi na głowę swój kowbojski kapelusz. Odeszli, pozostawiając Linsey samą. Chłopiec poprawiał sobie spadający mu na nos kapelusz i starał się iść równo z Lincolnem, który skrócił krok. Linsey patrzyła na to, co się stało, z niepokojem. Lincoln nie tylko pocieszył chłopca i zdobył jego zaufanie, ale, świadomie czy nie, wpasowywał siew obraz bohatera, jaki nakreślił dziecku Farciarz. Lincoln zrobił właśnie pierwszy krok na drodze do tego, żeby jego
S R
prawdziwy syn stał się rzeczywiście i nieodwołalnie jego synem. - Wiedziałam... - mruknęła Linsey, patrząc, jak jej dziecko i Lincoln pracują razem. Lincoln przywiózł nawet na półciężarówce mały traktorek ogrodowy. Linsey obiecała umierającemu mężowi, że sprowadzi swojego syna na farmę Stuartów. Wiedziała już wówczas, że któregoś dnia spotka się z Lincolnem. I że zdarzy się nieuniknione. Że Lincoln rozpozna w chłopcu swojego syna. - Jak ja zdołam mu wytłumaczyć... ? - wymamrotała. - Boże, pomóż mi! Z rozmyślań wyrwał ją śmiech synka. I Lincoln chichotał. A potem dały się słyszeć nierówne uderzenia młotka trzymanego niewprawną rączką. Linsey obawiała się przyszłości - a wiedziała, że dzisiejsze spotkanie odmieniło jej bieg. Bała się. Popatrzyła na pracujących. Kapelusz leżał teraz na trawie; dwie ciemne głowy nachylały się blisko siebie. Między mężczyzną i chłopcem nawiązywała się więź.
24
Czy Lincoln zdawał sobie z tego sprawę? Z tego, co brzmiało w głosie małego Cade'a, co było widać w jego oczach, co działo się w jego serduszku? I, jeśli wiedział, czy obchodziło go to? - Oczywiście, że tak - oceniła na głos. Lincoln nie nazwał wprawdzie jeszcze Cade'a po imieniu, ale było widać, że mu na nim zależy. Zachowywał się uprzejmie, cierpliwie i naturalnie. Nie zmieniło go ani te sześć łat, ani niedyskrecja, której, jeszcze jako młodziutka osoba, raz dopuściła się pod wpływem emocji. Ani prawda, którą właśnie odkrył. Jej dawny przyjaciel, brat i - przez jedną noc - kochanek pozostał takim, jakim był. - Patrz, mamo! - Cade zaczął podskakiwać na wszystkich
S R
schodkach po kolei, testując ich wytrzymałość. Potem wbiegł z powrotem na werandę, gdzie stał Lincoln, i rzucił mu się w ramiona. Lincoln roześmiał się, jednak z nutką rezerwy. Linsey przypomniało się, że Lincoln to pragmatyk, którego decyzjami zawsze rządzi rozsądek. Jeśli uzna, że tak jest słusznie, opuści swojego syna na zawsze. Tak jak usunął się z jej życia. - Widziałaś, mamo?
- Na pewno widziała. Słyszało cię chyba pół okręgu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę przyjechał na wózku inwalidzkim Gus Cade, wołając, że płoszysz mu konie. Mały Cade zrobił zaciekawioną minę. Linsey wiedziała, że Lincoln będzie zasypywany przez jej synka pytaniami - chłopiec brał wszystko dosłownie i niczego nie uważał za pewne. I te cechy odziedziczył zresztą po Lincolnie.
25
- Pan Gus hoduje konie, mimo że jeździ na wózku inwalidzkim? - spytał Cade. Lincoln, który tymczasem wygładzał schodki papierem ściernym - a wymienił wszystkie - podniósł wzrok. - Słucham? - Powiedział pan, że... - Wiem, co powiedziałem, tygrysku. - Lincoln zorientował się, co zdziwiło chłopca. - Konie hodowane w Belle Reveé należą teraz do mojego brata Jacksona. Ale kiedyś Gus miał własne konie i jeździł na nich. Potem zachorował i jego nogi i ręce zrobiły się na to za słabe. Nie może nawet chodzić. Musi używać wózka inwalidzkiego.
S R
- Gdzie jest droga na pana plantację?
- Tam. Chodziliśmy nią z Farciarzem pomiędzy naszymi domami.
Farciarz opowiadał małemu Cade'owi wiele o farmie, okolicy, sąsiednich domach, przyjaciołach. A zwłaszcza o Lincolnie. - Farciarz nie mówił mi, że pan Gus jeździ na wózku inwalidzkim.
- Nie wiedział o tym, Cade - wtrąciła Linsey. Lincoln spojrzał na nią, a ona patrzyła na niego takim samym pytającym wzrokiem, jak jej synek. - To musiało się stać po tym, jak umarła Frannie i osiedliliśmy się w Oregonie. - Do tego czasu mój kontakt z Farciarzem urwał się - wyjaśniał Lincoln. — Wiedziałem tylko, że mieszka z twoją mamą w Oregonie. A przynajmniej tak myślałem. Nie wiedziałem nawet, gdzie dokładnie mieszkają.
26
- Ale mogłeś ich odszukać? - Mogłem. Ale wydaje mi się, że Farciarz nie chciałby tego. - Możliwe - zgodził się chłopiec. - Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, że on też jest chory. - Farciarz był chory?... - Lincoln złapał Cade'a za rękę. - Długo? - Tak. Przez okropnie bardzo długi czas. - W liście było napisane, że się przewrócił. - Przewrócił się, bo był chory. Miał słabe nogi i ręce, od choroby; tak samo jak pan Gus. Linsey wyciągnęła dłoń i pogłaskała jeżdżącego heblem po gładkim, schodku synka. Jej czuły gest mówił więcej niż słowa.
S R
- Ile trwał ten „okropnie bardzo długi czas", Linsey? - spytał Lincoln. Miał bardzo smutną minę.
Linsey skuliła się i zaczęła wyrzucać z siebie bolesne wspomnienia:
- Przez dwa lata był ciężko chory i cierpiący. Ale choroba postępowała już od kilku lat. Nie powiadomiliśmy cię, bo... wiesz, jaki on był. Chciał być taki silny jak ty, a nie mógł. Dlatego nadrabiał odwagą. Nie chciał twojej pomocy, Lincolnie. Ani mojej, do czasu aż nie miał innego wyjścia. A nawet wtedy, były dni, kiedy... Determinacja dodawała mu niezwykłej siły. - Linsey popatrzyła Lincolnowi w oczy. - Jeśli chcesz zapamiętać, jaki był w tych latach Farciarz, to wiedz, że był niezwykle odważny, i że w chwili śmierci był tak samo dzielny, jak przez całe życie. Lincoln miał setki szczegółowych pytań, ale chłopiec nie powinien słyszeć odpowiedzi.
27
- Jasne - mruknął. Spojrzał wzrokiem, który sugerował, że chciałby później wrócić do tej rozmowy, po czym odwrócił się do małego Cade'a. - Wygląda na to, że wyrównałeś już te schodki. Są gładkie i mocne, już pod nikim się nie załamią. Ale trzeba chyba zająć się podwórkiem. Co o tym myślisz? Chłopiec zmrużył oczy i odparł: - Można by skosić trawę i chwasty ! - Skosić trawę i chwasty... - powtórzył Lincoln, udając, że się zastanawia. - Chyba najlepiej będzie traktorkiem, prawda? - Tak! - Wygląda na to, że będzie z tym dużo pracy. Myślisz, że dasz
S R
radę utrzymać się na traktorku? Nie wiadomo, czy nie przyda się twoja pomoc.
- Naprawdę?! Będę jechał jak dyliżansem! - Jeżeli obiecasz, że nie będziesz się kręcił, tylko mocno się trzymał, dobrze? - Mała główka kiwnęła w górę i w dół; za duży stetson znowu spadł na ziemię. Lincoln podniósł go i powiedział: Świetnie, mój towarzyszu. Jeżeli twoja mama da nam trochę kartek z notesu, wyłożę nimi od środka kapelusz, tak że nie powinien ci spadać. Potem zabierzemy się do roboty - a mama będzie mogła zająć się jakąś inną pracą. Umowa stoi? - Stoi! - Linsey wyrwała plik kartek i chłopiec patrzył z fascynacją, jak Lincoln przysposabia dla niego kapelusz. Nałożył go dziecku na głowę. - I jak? - Czy ten kapelusz jest teraz mój? - upewnił się Cade.
28
- Oczywiście. Właśnie ci go dałem. A teraz pożegnaj się z mamą i powiedz, żeby się nie martwiła, bo pojedziemy kawałek stąd i zajmie nam to trochę czasu. Możemy wpaść po drodze do Belle Reveé. Zobaczyć konie, zjeść razem lunch. Chciałbyś? - Konie! Mamo, mógłbym zobaczyć konie?! -Chłopczyk podskakiwał z podniecenia. Kapelusz trzymał się na miejscu. - Mamo, mógłbym, proszę cię! Dziecko grzecznie prosiło, ale Lincoln nie spytał o pozwolenie. Linsey wiedziała, że jeśli odmówi, Lincoln to uszanuje. Ale mały Cade będzie nieszczęśliwy. - Dobrze, dobrze. Tylko zanim odjedziecie, musisz pójść do domu i umyć ręce, syneczku.
S R
- Nie ma aż takich brudnych rąk - zaprotestował Lincoln. - I tak mu się zabrudzą. Mamy w Belle Reveé wodę i mydło. - Lincolnie, chcę, żeby teraz umył ręce! - Przez cały dzień powstrzymywała się; teraz okazała stanowczość. - Posłuchaj mamy, przyjacielu. Ale pospiesz się -mamy mnóstwo trawy do ścięcia.
Chłopiec krzyknął z radości, uściskał matkę i wbiegł do mieszkania, trzaskając drzwiami. Kiedy się zamknęły, Linsey zaczęła mówić: - Co ty sobie wyobrażasz? Zachowujesz się tu jak u siebie. Kusisz Cade'a końmi. Zalecasz się do niego, jak... - Jak przyjaciel, który obiecał jego ojcu, że zajmie się tobą. Jak sądzę, to obejmuje także i dziecko. - Lincoln zbliżył się i podziwiał
29
mieniące się odcienie jej włosów. - Nie zrobię mu krzywdy, Linsey powiedział cichutko. - Cokolwiek się zdarzy, nie zrobię mu krzywdy. - „Cokolwiek się zdarzy"? - powtórzyła. Lincoln stał tak blisko, że mogliby zacząć się całować. Ale nie zaczęli. Zaciskała usta. Lincoln mógł być jej przyjacielem, ale mógł być i wrogiem. W każdym wypadku będzie musiała zachować czujność i nie ulegać czarowi tego mężczyzny, który objął już swoim działaniem jej synka. - Po co tu jesteś, tak naprawdę? - spytała wprost. - Czego chcesz, Lincolnie? - Nie wiem, Linsey. -Ale wrócę jutro, pojutrze i po-pojutrze. I każdego następnego dnia - do czasu, aż będę wiedział, po co tu jestem. - Nie. - Tak.
S R
Linsey uniosła rękę, żeby łagodnie go odsunąć, a on delikatnie ją złapał. Nie wyszarpnęła jej. -
- Kocham to miejsce - powiedział. - Ten dom był moim domem bardziej niż Belle Reveé. Farciarz był dla mnie bratem, a Frannie matką, której nigdy nie miałem. Dla nich i dla chłopca doprowadzę ten dom z powrotem do porządku. Tak, żeby mógł być z niego dumny. - Masz przecież pracę... - Nic z tego, złotko. Moja wspólniczka od miesięcy próbowała nakłonić mnie do urlopu. Teraz go wziąłem. Będę tu codziennie, przez całe dnie, tak długo, ile czasu mi to wszystko zajmie.
30
- Nie potrzebuję cię! Sama jestem w stanie doprowadzić farmę do porządku. - Naprawdę? - Lincoln puścił Linsey i cofnął się. Patrzył na jej usta i piersi. - Nie masz środków. Jest ci trudno. Przecież to widać. - I co z tego? Zanim znajdę pracę, poradzimy sobie z Cade'em bez tego, na co nas nie stać. Nie przyjmę od ciebie jałmużny. - To nie będzie jałmużna. - A jak byś to nazwał? - Nazwijmy to moim darem dla Farciarza za... - Za co? Jak ja mam to nazwać? - Może: podziękowaniem dla Stuartów za moje życie.
S R
Rozwarły się drzwi i wypadł z nich mały Cade. - Jestem gotowy! Buzię też umyłem, mamusiu! Linsey odwróciła się do synka. - To dobrze, tygrysku.
Lincoln ruszył ku werandzie i złapał podskakującego chłopczyka. Zaniósł go do mamy, żeby mogła pocałować go na pożegnanie, i zaraz odeszli. Linsey patrzyła za nimi; mały Cade obejmował Lincolna mocno za szyję. Wiedziała już, że cały dzień będzie się niepokoiła.
31
ROZDZIAŁ CZWARTY Chichot małego Cade'a wywołał Linsey do kuchennego okna. Przyzwyczaiła się już do tego odgłosu w ciągu paru tygodni, odkąd Lincoln wkroczył w życie jej i swojego dziecka. Mimo niepokoju uśmiechała się. Stanęła na palcach i pochyliła się nad zlewem, żeby lepiej widzieć. Obecność Lincolna, kwintesencji prawdziwego mężczyzny, zawsze sprawiała, że nie była w stanie do końca racjonalnie myśleć. W dodatku życie na farmie Stuartów skomplikowało się jeszcze bardziej - na jej podwórku kręciło się aż czterech dorosłych Cade'ów. Lincolnowi pomagali bracia. Dawniej
S R
znała ich tylko z wymienianych często przez Lincolna imion. Teraz wszyscy byli tutaj, codziennie. Czterej mężczyźni z krwi i kości, każdy w nieco inny sposób charyzmatyczny. Każdy znał się na czym innym i służył swoimi umiejętnościami.
Najstarszym był Adams. W odpowiedzi na prośbę Lincolna o pomoc sprowadził z miasta swoich robotników. Remontował zabytkowe domy. Teraz pracowali tu pod jego kierunkiem zdolni cieśle, hydraulicy, elektrycy, malarze.
Najpierw trzeba było zająć się domem, stodołę można było zostawić na później. Mężczyźni naprawiali lub wymieniali wszystko, co było zepsute, urywało się, przerdzewiało, skrzypiało. Najpierw pomalowali z zewnątrz dom i blaszany dach. Wymienili okiennice; te, które założyli, były piękne, dopasowane do stylu budynku. Naprawili kamienne chodniczki i płoty, aby chroniły kwiaty i warzywa przed sarnami i jeleniami. Ogrody także przywrócono do życia.
32
Najbardziej zdumiewało jednak Linsey to, co działo się z wnętrzem domu. Wiedziała, że niektóre elementy jego wyposażenia są bardzo cenne i piękne, choć wymagają ręki fachowca. Ludzie Adamsa zajęli się ich odnową. Antyki stanowiły część dziedzictwa Stuartów, które Farciarz przekazał ukochanemu, przysposobionemu dziecku. Pracownicy odmalowali także ściany, naprawili podłogi. Wszystko działo się tak szybko, że Linsey aż zapierało dech. Było jednak jeszcze więcej rzeczy do zrobienia. Adams pozostawiał Linsey decyzje w różnych sprawach, aby wykończenie domu odpowiadało jej oczekiwaniom. Trzecim z kolei Cade'em był Jackson, hodowca koni, najbardziej
S R
zapalczywy spośród braci. On zajął się ziemią. Zabierał ze sobą Lincolna i własnych ludzi. Naprawiali płoty, otaczające ponad czterdzieści hektarów pastwisk i lasu. Linsey zastanawiała się, co zrobić z tą ziemią. Jackson zaproponował jej rozwiązanie. Zyskała nieoczekiwane źródło dochodu, dzierżawiąc mu pastwiska. Najmłodszy z braci miał na imię Jefferson. Ten był cichy i uśmiechał się łagodnie. W jego towarzystwie Linsey czuła się najspokojniej. Jefferson zajął się sadem i kształtowaniem zieleni. Przycinał stare brzoskwinie, jabłonie i grusze, osłaniał leszczyny przed wiewiórkami. Doprowadził do porządku małą winnicę, która dotąd bardziej przypominała dżunglę. Zaproponował nawet i posadził rośliny domowe oraz kwiaty i warzywa. Wielkie zasługi w całym przedsięwzięciu położyła panna Corey, zatrudniona w Belle Reveé gospodyni. Linsey znała ją tylko z opowieści. Teraz trzy razy dziennie przychodziły na farmę Stuartów
33
kucharki, przynosząc zawsze gorące posiłki. Rano, w południe i wieczorem. Utrzymywała się piękna, bezdeszczowa pogoda. Mężczyźni spożywali je więc na prowizorycznych stołach ustawionych pod wiekowym dębem. Mały Cade nie posiadał się z radości. Podniecony, cieszył się trwającym na okrągło piknikiem. Po smutnej i długiej chorobie Farciarza, po jego śmierci i ponurej podróży z mamą do Karoliny Południowej, chłopczyk cieszył się towarzystwem tylu ludzi i tym, co robili. Kwitł w oczach, jak każdy pięciolatek, który stał się oczkiem w głowie wszystkich dookoła. Przez te kilka tygodni, jakich wymagało przeprowadzenie
S R
wszystkich prac, Lincoln pracował najciężej ze wszystkich, ale zachowywał bezpieczny dystans. Już po kilku dniach Linsey zdała sobie sprawę, że gdyby Jackson nie przydzielił go sobie do pomocy przy płotach, Lincoln sam by się do niego zgłosił. Albo znalazłby sobie inne zajęcie, w równie dużej odległości.
Z początku była mu wdzięczna. Szybko odkryła jednak, że i tak wyczuwa jego obecność. Wystarczyła świadomość, że Lincoln jest gdzieś w pobliżu, aby doświadczała napięcia i sprzecznych emocji. Udawało jej się być miłą dla jego braci i ich pracowników, jednak przy nim nie potrafiła zachowywać się na luzie. W końcu pracownicy Adamsa i Jacksona wrócili do Belle Terre i pozostali tylko czterej bracia. Nawet wtedy, po kilku tygodniach, nie była w stanie włączyć się w towarzystwo Cade'ów. Wiedziała, że to jej, a nie ich wina. Nigdy w życiu nie miała rodziny, do czasu aż poznała Farciarza i Lincolna. Oni byli moją
34
rodziną, myślała. Powstrzymała się jednak przed dalszymi rozważaniami na ten temat. Należało zająć się rzeczywistością, chwilą obecną. Martwiła się o swojego synka i myślała o Lincolnie. Mały Cade znowu zachichotał. Linsey patrzyła na podwórze. Jackson podniósł chłopca. Małemu spadł but. Jackson zdołał go złapać. Cade miał na sobie kowbojskie buty Lincolna, które ten oddał mu na kilka godzin, założywszy obuwie lepiej nadające się do chodzenia po blaszanym dachu stodoły. Jackson pobiegł z chłopcem i ściskanym pod pachą butem do Adamsa. Najstarszy z braci wszedł z Cade'em do stodoły, gdzie pracował. Linsey odwróciła się od okna i sięgnęła po odstawioną herbatę.
S R
Cade uwielbiał braci - Jacksona za spontaniczność i ekstrawagancję, Jeffersona za chłopięcą delikatność, Adamsa za cierpliwe odpowiadanie na nie kończące się pytania. Ale to Lincolna podziwiał ponad wszystko, naśladował go i kochał. A Lincoln nic nie mówił.
Ale wiedział. Wszyscy bracia wiedzieli. Było to widać w ich oczach, kiedy patrzyli na małego Cade'a. Milczeli jednak i czekali. I Linsey czekała... na Lincolna. - Linsey. Odwróciła się raptownie, upuszczając filiżankę. Rozbiła się na małe kawałeczki. - O, nie! - jęknęła i zaczęła je zbierać. - Była taka piękna. Lincoln zabrał jej z ręki resztki porcelany.
35
- To tylko filiżanka - powiedział. Pokręciła głową, ledwie zdając sobie sprawę, że Lincoln znowu dotykał jej dłoni, mimo że porcelana została już wyrzucona. - Nie rozumiesz - odparła. - To była filiżanka matki Farciarza. Część dziedzictwa Stuartów. - Tak. Ale wciąż to tylko filiżanka. - Wstali. - Frannie dawno zmarła. Te filiżanki są twoje. - Lincoln zaprowadził Linsey do stołu. Zaczekaj. Przyniosę plaster, żeby opatrzyć ci skaleczenie. Popatrzyła za nim. Mężczyzna o szerokich ramionach, który poruszał się po jej domu z pewnością siebie. Znał go od tylu lat. Spuściła wzrok i wtedy zauważyła, że
S R
rozcięcie na dłoni, które ledwie zarejestrowała, krwawi bardziej, niż mogłaby sądzić. Nic dziwnego, że Lincoln uznał, że trzeba się tym zająć - co nie znaczy, że wyraził to z czułością w głosie. Z dworu dobiegały śmiechy małego Cade'a i nawoływania mężczyzn. Jej synek był tu szczęśliwy. Jak nigdy w życiu. Czy jednak tak zostanie? Czy mogło tak zostać, kiedy w końcu powie Lincolnowi to, co musi mu powiedzieć. A on będzie ją nienawidził za to, co zrobiła. Wrócił Lincoln z miską wody, ściereczką i tubką maści. Spytał Linsey, czy dobrze się czuje. Odpowiedziała, że oczywiście. Widać jednak było, że jest zmartwiona. - To o co chodzi? Patrzyła na ich złączone dłonie, unikając wzroku Lincolna. Miał duże, silne, opalone ręce. Nawykłe do ciężkiej pracy, a jednocześnie delikatne. Jej dłonie były znacznie drobniejsze. Byłyby tym bardziej
36
delikatne, gdyby nie poczerwieniały od środków do czyszczenia i szorowania. Lincoln jednak nie zwracał na to uwagi. - Linsey? - odezwał się znowu. - Chyba nie martwisz się ciągle o tę filiżankę? - Powinnam była bardziej uważać. Widać, że kiedyś dbano tu o porcelanę. A ja od razu ją niszczę. - Nie zauważyłem, żebyś tu cokolwiek niszczyła. - Mężczyzna otworzył jej palce i przemył skaleczenie ciepłą wodą z mydłem. Nałożył maść, owinął ranę gazą, gazę umocował plastrem. - Powinno wystarczyć. Linsey czekała, aż Lincoln puści jej rękę i wstanie, ale wciąż
S R
klęczał przed nią i trzymał jej dłoń w swojej. Spojrzała i stwierdziła, że Lincoln przygląda się jej. Spotkali się wzrokiem. Milczeli. Linsey znów uderzyła uroda jego ciemnoszarych oczu.
Lincoln był niegdyś jej przyjacielem, mistrzem i pierwszym kochankiem. Wkrótce zapomni o tym. Cokolwiek do niej czuł tamtej nocy, podczas grożącego im pożaru, zostanie zastąpione jego gniewem i wrogością.
Linsey poczuła, że się czerwieni. Poczuła przypływ pożądania. Tak silnego, jak wówczas, w wąwozie. Wpatrywała się w usta Lincolna, przypominając sobie jego pocałunki i pieszczoty. Realizacja tego pożądania mogła jedynie znowu doprowadzić do złamania jej serca. Poczuła strach. Wówczas, po pożarze, Lincoln nie chciał z nią być. Usunął się zupełnie, jakby zbliżenie, do którego wówczas doszło, było tylko przypadkowym zatraceniem się w pożądaniu, wynikiem
37
szczególnej chwili, stanu zagrożenia życia. Zboczeniem z ich właściwych dróg. Czymś bez znaczenia. A jednak nawet chłodnym z pozoru dotykiem ten mężczyzna był w stanie sprawić, że go pożądała. To mogło być dla niej groźne. Może również i dla jej synka. Nie wolno jej znowu poddać się czarowi Lincolna. Dysząc z emocji, szukając w sobie siły, która pozwoliła jej przeżyć do tej pory, poprzysięgła sobie, że mu się nie podda. Cofnęła dłoń i powiedziała: - Poradziłabym sobie sama, ale dzięki. - Tak. - Lincoln wstał. - Potrafisz sobie poradzić sama, prawda? - W jego oczach błysnęło na moment coś - może złość, a może
S R
melancholia. - Zawsze potrafiłaś. - Staram się.
Pomyślała, że teraz Lincoln zacznie mówić. A jednak odwrócił się i poszedł. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach, jakby się zastanawiał. W końcu, nie odwróciwszy się, wyszedł na dwór. Gdy otwierał drzwi, śmiechy rozbrzmiały wewnątrz domu. Linsey odczuła to jak kpinę z jej zawziętego chowania się w wewnętrznym pancerzu, z jej ucieczki w samotność. Nie miała śmiałości pozwolić sobie względem braci Lincolna na inne uczucia niż tylko sąsiedzką wdzięczność. Nie ośmielała się ich polubić, nie pozwalała dojść do głosu potrzebie ich akceptacji. Jednak nie tylko Lincoln - ani Adams, ani Jackson, ani Jefferson, żaden z braci nie przyjmował jej niewypowiedzianego „nie". Każdy z nich był nieugięty. Nie zrezygnowali. Lincoln znowu zajrzał do środka.
38
- Moi bracia czekają. Skończyli pracę. Chcieliby się z tobą pożegnać. Spuściła wzrok. - Jak długie ma być to pożegnanie? - Oni nie gryzą. Nie żądają od ciebie grzecznego wyrażenia dozgonnej wdzięczności. Przyszli ci pomóc, bo jesteś wdową po Farciarzu. Pracowali aż do dziś, ponieważ cię lubią. A także ze względu na chłopca. Linsey zastanawiała się, czy Lincoln choć raz nazwał małego Cade'a po imieniu. Może i tak, ale jeśli nawet, to robił to bardzo rzadko. Poczuła, że ma chwilowo dosyć braci Cade'ów, ich
S R
uprzejmości, tego, że zaciągnęła wobec nich dług wdzięczności. Z tym też trzeba będzie sobie poradzić. Nie można ciągle udawać, że nic się nie czuje. Ale najpierw trzeba zająć się dzisiejszym dniem. Oto Cade'owie, którzy sprawiali, że jej synek całe dnie śmiał się, odchodzą. - Kiedy odjeżdżają?
- Niedługo. Linsey wstała.
- Nie chcę żegnać się z nimi, wyglądając tak, jak teraz. Zobaczyła, że ubranie ma poplamione krwią. - Odświeżę się trochę i przebiorę. Zaraz wyjdę. - Zaczekam. - Lincoln wszedł do pokoju. - Nie. - Powiedziała to odruchowo. Mimo że Lincoln nie zbliżył się do niej ani nie wyglądał groźnie, cofnęła się. - Nie ma potrzeby.
39
- Powiedziałem, że zaczekam, Linsey. - Odsunął sobie krzesło i stanął przy nim. Był dżentelmenem i nigdy nie siadał w towarzystwie stojącej kobiety. - Lincolnie... - Nie miała argumentów. - Idę się przebrać. Zamknęła za sobą drzwi sypialni, trochę zbyt energicznie. Lincoln stał nadal. Kiedy usłyszał szum prysznica, uspokoił się trochę. Zamiast siadać, ruszył w głąb domu. Zatrzymał się przy dawnej sypialni Farciarza, w której teraz mieszkał Cade. „Cade". Wszedłszy do tego pokoju, wypełnionego osobistymi skarbami małego chłopca, Lincoln nie mógł już o nim myśleć jako o „chłopcu", „tygrysku", „przyjacielu" czy kimkolwiek pospolitym.
S R
Ściany zostały odmalowane, a na łóżku pojawiła się nowa, kolorowa pościel, ale poza tym pokój niewiele się zmienił. Na półkach wciąż stały puchary baseballowe Farciarza, umyte i błyszczące. I jeden z pucharów Lincolna. Mały Cade był jeszcze za mały na baseball, ale niedługo...
Zdjęcie Lincolna z młodym Diablo zostało przeniesione na zaszczytne miejsce - na stolik przy łóżku. Chodzi o mnie czy o konia? - zastanowił się Lincoln. Roześmiał się - jeśli nawet o konia... Mały Cade tak fascynował się końmi. Za fotografią stała druga, także oprawiona w ramkę. Przedstawiała małego Cade'a i Farciarza. Chłopczyk stał przy wózku inwalidzkim Farciarza i z dumą prezentował maleńką rybkę dyndającą na żyłce umocowanej do kija. W tle widać było zielony brzeg rzeki. Lincoln przez długą chwilę przyglądał się widocznemu na fotografii chłopczykowi o inteligentnych szarych oczach i
40
zaraźliwym, szczerbatym uśmiechu. Z jego małych ust potrafiły padać setki pytań na godzinę. Na przykład: „Po co konie mają grzywy?" „Co widzi żółw, kiedy jest schowany do pancerza?" „Jak wysoko jest do samego nieba?" „Czy orzeł spadnie, jeśli zgubi za dużo piór?" - Jak ty odpowiadałeś na te wszystkie pytania? -mruknął Lincoln, patrząc na obraz człowieka, który przez prawie całe życie był jego przyjacielem. Ledwie go rozpoznawał. Farciarz, jakiego znał, był wprawdzie znacznie niższy od niego, ale mocniej zbudowany, o potężnych ramionach i wyraźnie, pięknie wyrzeźbionych mięśniach silnego mężczyzny. Farciarz widoczny na zdjęciu był wychudzony, blady. Jego jasne włosy poznaczone były jeszcze jaśniejszymi
S R
pasmami siwizny. Dawniej, unoszące się niesforną gęstwiną, na fotografii leżały oklapła, rzadkawą warstwą.
Uśmiechał się do aparatu, z pozoru wesoło. Ale, jeśli znało się Farciarza, rozpoznawało się na jego sfotografowanym obliczu napięcie. Pewną sztuczność uśmiechu, jakby mięśnie jego pożółkłej twarzy nie miały dość sił.
- Co się stało? - powiedział Lincoln na głos. - Co, na Boga, człowiek w takim stanie mógł robić na stoku, który groził zejściem lawiną ziemi?! - Ratował życie dwójki dzieci - wyjaśnił głos Linsey. Stanęła w drzwiach. Miała mokre włosy, które oplatały teraz ciasno jej ramiona. Pachniała mydłem i szamponem. — Skąd wiesz o stoku i zejściu lawiny ziemi? - Linsey nie wydawała się zdziwiona jego obecnością w pokoju Cade'a. - Jackson mi powiedział.
41
- A jemu - Cade - dokończyła za Lincolna. - Zrozumiałem, że Farciarz umarł w wyniku obrażeń odniesionych przy upadku. Pomyślałem, że to miało związek z jego pracą jako strażnika parku narodowego. - Wydano ostrzeżenie o możliwości zejścia błotnych lawin na stokach wzgórz sąsiadujących z naszą chatą. Takie lawiny zdarzają się w tamtej okolicy, a akurat wtedy padały przez dłuższy czas ulewne deszcze. Po wydaniu ostrzeżenia nikt rozsądny nie powinien iść w góry. - Linsey tłumaczyła przebieg tragicznych wypadków, zdradzając fachową wiedzę. Lincoln nie dziwił się. Szukając jej, dowiedział się, że pracowała dłuższy czas jako strażniczka parku narodowego. Chciał
S R
szybko poznać wszystkie szczegóły, ale nie przerywał jej. Poczuła na sobie jego wzrok. Wiedziała, że Lincoln zdaje sobie sprawę z siły swojego oddziaływania. Kiedyś nie był tego świadomy. Starała się mówić płynnie dalej:
- Dwoje dzieci z sąsiedztwa poszło na wagary. Schowali się przed rodzicami gdzieś w okolicy strefy zagrożonej. Ja byłam akurat w głębi parku. Farciarz przez lornetkę zobaczył dzieci. - Przecież był w takim stanie... - Lincoln pokazał zdjęcie, na którym widać było wychudzone, bezwładne nogi jego chorego przyjaciela. - Nie mógł zadzwonić po pomoc? - Zadzwonił. Ale czuł, że nie ma czasu do stracenia. Pełzł na czworakach... Nikt nie wie, jakim cudem tam dotarł. Ale dotarł. I zdołał nawet przekonać dzieci, żeby wspięły się wyżej, na stabilny grunt. Mniejsze z dzieci nie dawało sobie rady i Farciarz musiał mu
42
pomagać. Nie miał aż tyle sił. Wykrzesał z siebie resztki energii i zdołał ocalić dzieci. Ale wtedy siły opuściły go już zupełnie. - I spadł? Twarz Linsey mówiła wszystko. Pobladła. Lincoln miał jeszcze tylko kilka pytań. Chciał je zadać, żeby nie trzeba było już więcej wracać do tego tematu. - Od dłuższego czasu nie był już strażnikiem parku - odezwał się. - Był zbyt chory. - Postępujące stwardnienie rozsiane. Podobno tylko około piętnastu procent cierpiących na tę chorobę ma tę, najszybciej postępującą odmianę, jaką miał on. - Jak długo to trwało?
S R
- Jak długo był chory? Sześć lat. Początkowe stadium choroby, zanim została rozpoznana, trwało zapewne jeszcze dłużej. Lincoln przypomniał sobie wizytę w szpitalu w Oregonie. Farciarz był poparzony - to zdarza się skoczkom gaszącym pożary lasów. Ale wydawał się smutny, wyciszony, jakby cierpiał jeszcze na coś innego. Lincoln pomyślał później, że to z powodu trudnych decyzji, jakie Farciarz podjął, a które zmieniły bieg życia ich wszystkich. - To znaczy... - Farciarz dowiedział się o swojej chorobie w dniu, kiedy trafił do szpitala po tym, jak uratował nas w Oregonie. Potem robili mu różne badania, stosowali najnowocześniejsze terapie... - Linsey umilkła.
43
Lincoln patrzył w jej oczy. Nigdy nie mógł ustalić, czy są zielone czy niebieskie. Farciarz... Pokój zdawał się teraz przepełniony bolesnymi wspomnieniami. Głosy braci Lincolna słychać było teraz wyraźniej - trzej mężczyźni pozbierali już rzeczy i siedzieli na schodkach werandy, czekając na Linsey. Lincoln wziął ją pod rękę. - Moi bracia czekają. Czy wyjdziemy do nich? Ruszyli. Lincoln prowadził Linsey, trzymając ją pewnie i delikatnie. W wąskim korytarzu jego dłoń z konieczności przycisnęła się do boku jej piersi, znowu budząc drzemiące od dawna pożądanie. W sercu Linsey kłębiły się uczucia, w głowie - myśli. Miała
S R
ochotę odsunąć się od Lincolna. Chciała okłamać samą siebie, że go już nie kocha. A jednak coś się między nimi działo. Dzisiaj Lincoln patrzył i dotykał jej w sposób, który zwiastował trwałą odmianę. - Linsey.
Zatrzymała się, gdy przesunął palcami w dół jej ręki. Spojrzała na niego, starając sienie okazywać lęku. Uśmiechnął się, nachylił i musnął jej usta wargami. Raz i drugi.
Patrzyła, zmieszana. Lincoln znowu wziął ją pod rękę i powiedział: - Moi bracia to zwykli ludzie i nie są dla ciebie zagrożeniem. Żaden z nich nie zraniłby cię ani nie ośmielił osądzać. - Uśmiechnął się lekko. — Ani ja, kochanie.
44
ROZDZIAŁ PIĄTY Trzej mężczyźni wydali ciche odgłosy radości, kiedy Linsey wyszła z domu razem z Lincolnem. Popatrzyła kolejno na braci. Przez cały czas okazywali jej niewyobrażalną uprzejmość. Teraz zdążyli się umyć i przebrać w świeże ubrania, wyczyścić buty i kapelusze, które trzymali w rękach. Dopiero teraz Linsey zdała sobie sprawę, że Lincoln zrobił to samo. - Dziękuję - powiedziała do Lincolna, wiedząc, że to mu wystarczy. Wystarczyłoby wszystkim, ale zwróciła się do każdego po kolei. - Adamsie...
S R
Najstarszy z braci był szczupły, opalony, odrobinę szpakowaty. Obok niego, w cieniu dębu, stała oszałamiająco piękna kobieta, szatynka o wspaniałym uśmiechu. Linsey widziała ją raz i pamiętała, że to Eden, żona Adamsa. Z krótkich jego wypowiedzi, kiedy starał się rozluźnić atmosferę podczas pracy, Linsey wiedziała, że Adams Cade jest zakochany w swojej żonie do szaleństwa i że to pierwsza i jedyna kobieta, która miała znaczenie w jego życiu. - Ten dom reprezentuje wszystko, czego nigdy nie miałam zaczęła Linsey. - Rodzinę, korzenie, historię. Dziękuję ci za odnowienie go, za zmienienie go w dom, jakim powinien być. Dla małego Cade'a i dla mnie. Mam nadzieję, że kiedyś nie pożałujesz tego, co dla nas zrobiłeś.
45
- Ta skromna praca była dla mnie przyjemnością. Nie będę jej żałował. - Adams skłonił się grzecznie i zerknął ukradkiem w stronę żony. Ona zrobiła to samo. Od razu było widać, że naprawdę bardzo się kochają Kiedyś Linsey marzyła, żeby Lincoln patrzył na nią tak, jak Adams na Eden. Najstarszy z braci był tak szczęśliwym małżonkiem, jak tylko niewielu bywa. Trzymał na rękach malutką dziewczynkę, podobną jak dwie krople wody do niego. Bawiła się jego włosami, a potem nachyliła twarzyczkę i zaczęła całować tatę po policzku. Dwa kroki dalej stał w słońcu Jackson, spontaniczny mężczyzna o krótko przystrzyżonych, kasztanowych włosach. Szybko się
S R
denerwował, jeszcze szybciej śmiał. Odznaczał się siłą, a jednocześnie miał czułe serce i niebywałą intuicję. Zerkał teraz to na nią, to na Lincolna. Kiedy zaczęła mu dziękować, mrugnął do niej i uśmiechnął się.
- Jacksonie... Sama nie wiem, jak mogę ci podziękować za naprawienie tylu płotów, doprowadzenie do porządku wszystkich pastwisk, stodoły i... zrobienie z farmy Stuartów z powrotem prawdziwej farmy. - Nie mogę brać na siebie wszystkich zasług za naprawione płoty i prace na pastwiskach. Najciężej pracował Lincoln. To wyjątkowo dobry i pracowity facet. A za to, że jestem dobrym sąsiadem, nie musisz być mi wdzięczna; zwłaszcza że to ja będę korzystał z tych pastwisk bardziej niż ty. Ale, mając na uwadze, że Lincoln miał zły humor, z którym musiałem przez cały czas sobie radzić, przyjmuję
46
podziękowania. Nie za robotę, tylko za to, że oszczędziłem ci jego złego nastroju. Lincoln chrząknął z niezadowoleniem. Linsey odwróciła się do Jeffersona. Był szczuplejszy i wyższy od tamtych dwóch, ale nie tak wysoki, jak Lincoln. Miał długie włosy, które nosił spięte na wysokości karku rzemykiem z nanizanymi turkusami. Jackson miał włosy koloru ciemnoblond, czym wyróżniał się spośród braci. Był cichy, wrażliwy, delikatny. Linsey zastanawiała się, czy przeżył jakieś cierpienie, które uczyniło go tak czułym na kłopoty innych. - Nie przejmuj się Jacksonem - odezwał się. - On jest najbardziej zadowolony, kiedy przekomarza się z jakąś dziewczyną albo
S R
napuszcza nas na siebie. -Opierał prawą dłoń na ramieniu małego Cade'a. To dla niego bracia wykonali całą pracę. Jefferson patrzył na Linsey ciemnoniebieskimi, łagodnymi oczami i uśmiechał się. Linsey zdała sobie sprawę, że ten młody mężczyzna jest oszałamiająco przystojny. Kobiety musiały uwielbiać tak pięknego, cichego, czułego chłopaka.
Kiedyś Lincoln powiedział o nim, że to samotnik. Kochał braci i poszedłby za nimi w ogień, ale trochę różnił się od nich wszystkich. Farciarz mówił, że Jefferson spędza czas na polowaniach, łowieniu ryb, chodzeniu po bagnach i obserwacji przyrody - a także malowaniu obejrzanych stworzeń. Jeffie potrafił być dynamiczny i wesoły, jednak najbardziej lubił spędzać czas w samotności. Biedne dziewczyny! - Dom jest odbiciem jego otoczenia - odezwała się do niego Linsey. - Zieleń uczyniła to miejsce piękniejszym i zdrowszym dla
47
mojego synka. Miejscem, z którego można być dumnym, jak dumny był z niego Farciarz. Nigdy nie zdołam w pełni ci się odwdzięczyć. I tak podziękowała każdemu z osobna. Każdy z braci Cade'ów był nieco inny, ale każdy w jakiś sposób charyzmatyczny, poza tym przystojny i uprzejmy. To zwykli ludzie. Nie będą cię osądzać, pomyślała. Lincoln uniósł wolną rękę i pogładził Linsey po dłoni. Spojrzała na niego. Zachowywał jednak nieodgadniony wyraz twarzy. Wydawało się to z pozoru niemożliwe, jednak rozumiała każdego z pozostałych braci -choć przecież bardzo mało z nimi rozmawiała lepiej niż Lincolna, który był niegdyś jej przyjacielem. Patrzył jakoś dziwnie.
S R
- Lincolnie, czy coś się stało? - spytała.
- Nie. Pracowałaś za ciężko i za długo. A poza tym... - Urwał. Linsey, trzej bracia, Eden, mały Cade - wszyscy zamienili się w słuch i czekali, co powie Lincoln. Mijały sekundy. Mała Noelle roześmiała się.
Lincoln przekrzywił głowę, uśmiechnął się tylko do Linsey, i powiedział: - Nieważne. A przynajmniej niedługo to nie będzie ważne. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła bicie jego serca, ciepło jego ciała i może... skrywane przez tygodnie pożądanie. Tego dnia Lincoln zaczął realizować swój plan, który miał doprowadzić do tego, co najlepsze dla wszystkich - dla Linsey, dla niego samego i małego Cade'a.
48
- Świętujemy dziś zakończenie... i początek -oznajmił z uśmiechem. - Cieszmy się. Chodźmy do nich. - Tak - odparła Linsey. Kiedy uśmiechał się tak jak teraz, była gotowa pójść za nim, gdzie tylko poprosi. Jackson i Jefferson podeszli do niej. Jackson powiedział: - Mamy zaszczyt odprowadzić panią z dworu na posiłek oczekujący na nią w cieniu dębów. - Podali jej ręce, z dwóch stron. Lincoln nie puszczał jednak Linsey, tylko przeszedł z nią koło nich, mówiąc: - Przykro mi, chłopaki, ale będziecie musieli znaleźć sobie inne damy. Ta jest moja. - Kiedy mijali chłopca, Lincoln wyciągnął do
S R
niego dłoń i dodał: -Moja i Cade'a. - Usłyszawszy, że prawdziwy ojciec jej dziecka wypowiedział jego imię, Linsey ucieszyła się. Radość szybko ustąpiła miejsca oszołomieniu. Zastanawiała się, jak skończy się cała ta szarada.
Rozmyślając w ciągu tygodni samotnej pracy, przez cały czas wiedziała, że to ona musi przemówić pierwsza. Ale jakoś nie nadarzył się odpowiedni moment, zabrakło im prywatności. Teraz nie miała zbyt wiele czasu. Bracia wkrótce odjadą. Pozostanie sama z dzieckiem i Lincolnem. Przynajmniej do chwili, aż skończy się jego przedłużony urlop. Wtedy mu powie. W ostatnim dniu jego pobytu. Może podczas krótkiej nieobecności małego Cade'a, kiedy będzie na przykład badał strumień albo ganiał z Brownie za królikami. Dziwnie będzie powiedzieć Lincolnowi coś, o czym i tak wiedział. Ale niedługo mu powie. Podjąwszy decyzję, Linsey poczuła się, jakby zdjęto z niej najcięższe w życiu brzemię. Niepokój i winę
49
odczuwa się inaczej. Uśmiechnęła się nawet szczerze do Cade'a, który wyrwał naprzód i zaczął wykrzykiwać coś do niej radośnie. Odpowiedziała mu. Miejsce prowizorycznych stołów zajął mniejszy, prawdziwy stół, przykryty lnianym obrusem. W naczyniach znajdowały się wymyślne potrawy, które z pewnością nie pochodziły z kuchni panny Corey. Gotowała smacznie, ale były to raczej solidne posiłki dla pracujących fizycznie mężczyzn. Dziś na stole stało egzotyczne, oszałamiająco pachnące jedzenie. Linsey poczuła dojmujący głód. Ilość jedzenia, które pochłonie, zdziwi braci. Dotychczas często wykręcała się od jedzenia posiłków.
S R
Cade'owie nie wiedzieli, że Linsey traci apetyt, kiedy jest spięta, zaniepokojona czy zmęczona. A teraz - nie była. - Czy mogę pokazać pani miejsce i nałożyć potrawę? - odezwał się ktoś. Spojrzała w górę, a potem jeszcze wyżej. Stał koło niej olbrzymi, ciemnowłosy mężczyzna o rysach mieszkańca jednej z wysp Pacyfiku, ubrany w bielutką marynarkę.
- Cullen - odezwał się Lincoln, przywitawszy się serdecznie z olbrzymem o złocistej skórze. - Nie odstąpisz na krok Eden ani Noelle. Cullen skłonił się z uśmiechem. - Jestem na każde ich skinienie. Lincoln uśmiechnął się do Linsey tak, jak nigdy dotychczas, i powiedział: - Poznajcie się. Kochanie, to jest Cullen - przyjaciel, kamerdyner i niania Eden.
50
Linsey trochę mieszało się w głowie, ponieważ Lincoln powiedział do niej „kochanie", jak gdyby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie. Patrzył teraz na nią, jak gdyby stanowiła dla niego środek wszechświata. - Myślę, że przede wszystkim niania - skomentował Jackson. - I to bardzo dobra. - Przynajmniej tak dobra, jak Jackson - dopowiedział swoje Jefferson. - Nasza mała dziewczynka owinęła sobie Jacksona wokół palca. - Nie myśl sobie, Linsey, że Lincoln jest w niej mniej zadurzony, niż pozostali z nas - dodał Jackson.
S R
Lincoln roześmiał się, nie zaprzeczając. Złapał znowu za rękę małego Cade'a i powiedział:
- A teraz mamy kolejne oczko w głowie. Trochę starsze, trochę mniej delikatne, za to - prawdziwego zdobywcę. Słyszałem, jak kłóciliście się dzisiaj o to, czyim pomocnikiem zostanie Cade, tak przypadło wam do gustu jego towarzystwo. - Lincoln mrugnął do zdumionego chłopca i dodał: - Prawda, tygrysku? - Prawda! - Mały Cade rozstawił nogi na tyle szeroko, na ile pozwalały na to kowbojskie buty Lincolna, poprawił kapelusz, i oświadczył z dumą: - Adams mówi, że lubi ze mną przebywać, bo zadaję dobre pytania. - Rzeczywiście, nikt nie wątpi, że zadajesz - skomentował Jefferson. Podniósł chłopca i ku jego zdumieniu wziął go na barana. Chodź. Pójdziemy sobie nad strumień i umyjemy ręce, a oni będą nakładać. Kiedy wrócimy, zjemy wszystko, co nam zostanie.
51
- Fajnie! - ucieszył się chłopiec. - Dlaczego nosisz niebieskie kamyki we włosach? Naprawdę będę mógł zjeść całe to dziwne ciasto? Odbiegli. Eden odezwała się do Linsey: - To prawda, bracia przywiązali się do chłopca. Adams co wieczór opowiada o nim Cullenowi i mnie. Linsey odwróciła się do niej. Dotychczas rozmawiała z nią tylko raz, w dniu, kiedy Cade'owie pojawili się na farmie. Eden zaofiarowała wszelką pomoc, mówiąc, że wystarczy ją wezwać. Oczywiście Linsey nie musiała jej wzywać. Cieszyła się jednak, że jest w pobliżu kobieta, która tak dobrze zna braci Cade'ów.
S R
- Cieszę się, że przyszłaś, Eden - powiedziała. -Jest mi trochę... Urwała. Eden roześmiała się.
- Domyślam się, jak się czujesz. Pewnie jesteś trochę oszołomiona. Ale Cade'owie potrafią oszołomić kobietę, nawet specjalnie się nie starając.
- Ha! - rzucił Lincoln, włączając się w rozmowę. Objął Linsey, przyciągnął ją do siebie i założył jej ręce wokół pasa. - Powiedz to jej. Albo Noelle. Myślę, że obie są nami nieco oszołomione. Prawda, kochanie? Zanim Linsey mogła cokolwiek odpowiedzieć, Lincoln nachylił się i dotknął ustami jej skroni. Serce jej podskoczyło, ale próbowała przekonać siebie, że to nic nie znaczy, że to może być tylko gra, którą Lincoln odgrywa przed braćmi. Albo małym Cade'em
52
Być może jednak czuły pocałunek Lincolna był szczery? Tak jak szczera była troska, jaką okazywali Linsey wszyscy czterej bracia. A może to jednak gra? Okaże się. - Wyobrażasz sobie, że Cade'owie mogą mnie oszołomić? Nie dam się! Eden roześmiała się, złapała dłoń swojego męża i skomentowała: - Zdaje się, Lincolnie, że trafiłeś na równą sobie. Jesteście pod pewnymi względami bardzo podobni. - I bardzo dobrze - odparł natychmiast Lincoln ponieważ w swoim czasie zamierzam poprosić tę damę o...
S R
- Lincoln!... - przerwał mu okrzyk Jeffersona. Był niby opanowany, ale słychać było, że coś się stało. Jeszcze zanim się odwróciła, Linsey wiedziała, że chodzi o małego Cade'a. Gdy zobaczyła krew, ogarnęło ją przerażenie. Ubranie Jeffersona było poplamione krwią. Krwią jej synka.
53
ROZDZIAŁ SZÓSTY Linsey znów czuła ten zapach. Skrajnie ją przerażał. Próbując się opanować, opuściła wzrok i zacisnęła pięści, aż zbielały. Ledwie je widziała. Nie była w stanie ani się odwrócić, ani podnieść oczu. Nie chciała sobie przypominać. Przyzwyczaiła się do widoku sal szpitalnych, lekarzy, pacjentów. I do podobnych zapachów. Zapachów ludzi - cierpiących, zdrowiejących. I umierających. Pamiętała dobrze zapach krwi, kiedy zamknęły się za Farciarzem
S R
drzwi sali intensywnej terapii. Żaden lekarz nie mógł go już uratować. Została sama.
Pamiętała, oczywiście, tę straszną scenę, ale potrafiła nie przywoływać jej do wyobraźni. Teraz za drzwiami innej sali intensywnej terapii leżał mały Cade. A ona z każdym oddechem wdychała zapach jego krwi.
Czekała, aż do poczekalni przyjdzie ktoś z wiadomościami o jej dziecku.
Raz po raz dawały się słyszeć kroki. Powolne. Energiczne. Pośpieszne i nerwowe. Jej serce za każdym razem drżało - a każdy przechodzący mijał poczekalnię, co najwyżej spojrzawszy na Linsey. Wiedziała już, że reguła „brak wiadomości to dobra wiadomość" nie sprawdza się w przypadku obawy o czyjeś życie. Brak wiadomości oznacza udrękę. Nasłuchiwała, czekała, modliła się.
54
W końcu nie była w stanie już tego dłużej znieść. Popatrzyła wzdłuż jaskrawo oświetlonego korytarza. Podwójne drzwi sali intensywnej terapii były zamknięte. Marzyła, że się otworzą i wyjdzie zza nich jej synek, cały i zdrowy. Starała się nie mrugać, bo kiedy zamykała oczy, widziała go w okropnym stanie. Wciąż powracał do jej wyobraźni widok Cade'a w ramionach zlanego jego krwią Jeffersona. Rozdarty but wciąż tkwił na zmasakrowanej nodze jej dziecka. Krew lała się szkarłatnym strumieniem. - Linsey... Linsey, kochanie, Cade jest w najlepszych rękach... Lincoln przysiadł koło niej na skórzanej kanapie i położył dłoń na jej
S R
dłoniach. Normalnie uspokoiłoby ją to. Ale to, co się stało, było tak straszne, że czuła tylko przerażenie. - Proszę, wypij to. - Lincoln podał jej kubek mocnej herbaty z cytryną.
Cały czas zdawała sobie sprawę z obecności Lincolna. To on wziął Cade'a z rąk Jeffersona, trzymał go w czasie szaleńczej jazdy, a potem przekazał specjalistom. Czuwał przy Linsey; pozostawił ją tylko na parę sekund - i proszę, już wrócił z herbatą. - To od Eden - wyjaśnił. Linsey nie poruszała się, więc włożył jej kubek między palce, znowu złapał jej dłoń i poprosił: - Wypij chociaż jeden łyk. Tylko jeden. A potem potrzymaj kubek. Niech cię trochę ogrzeje. Posłusznie wypiła łyk. Herbata nie tylko ją rozgrzała, ale przede wszystkim przypominała jej, że nie jest sama. Podniosła oczy na Lincolna i z przerażeniem szukała na jego twarzy sygnałów, że wie o czymś, o czym jej nie powiedział.
55
Lincoln zabrał jej kubek, odstawił, po czym wziął jej dłonie. Uniósł je kolejno i przesunął ustami po kostkach dłoni Linsey. Uśmiechnął się. Z troską, ale nie przestrachem. Jej widok chwytał za serce. Wydawała się taka bezbronna, pełna obaw, smutna. Lincoln wiedział, że ta kobieta nie pierwszy raz tak czeka w szpitalu. Poprzednio była zupełnie sama. I doczekała się śmierci ukochanego męża. Lincoln zaczynał lepiej rozumieć Linsey. Jej naznaczone odwagą życie. Życie, które przekazała synowi. Jego synowi!... Świadomość znaczenia tych słów była dla Lincolna porażająco
S R
silna. Tak, Cade był jego synem. Wiedział to od chwili, kiedy po raz pierwszy go zobaczył. Musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć uderzającego podobieństwa między nimi.
Bracia Lincolna także wiedzieli. Widać to było w ich oczach, kiedy patrzyli na małego Cade'a. Żaden dotąd nie odezwał się słowem na ten temat. I żaden nie próbował osądzać czegoś, czego nie rozumiał. Nawet Jackson potrafił ugryźć się w język. Wszyscy trzej czekali na słowa i decyzje Lincolna. Uparty, pragmatyczny Lincoln Cade także czekał, z ostrożności. Nie chciał przyznać przed sobą, że to skrajnie głupie. Zrozumiał to ostatecznie dopiero teraz. Nieważna była ani przeszłość, ani to, co sądziła Linsey, ani wreszcie to, czy był czemuś winny i jak bardzo. Ważny był mały Cade. I kobieta, która siedziała przy boku Lincolna.
56
- Linsey, to inna historia niż ta z Farciarzem - odezwał się. Obawiał się, czy nie pogarsza tylko sprawy. Jednak musiał próbować uspokoić Linsey. - To Cade. Odniósł poważną ranę, ale nie zagrażającą życiu. Jest silny, młody i ma ciebie. To gra na jego korzyść. Zwłaszcza to, że ma ciebie. - Naprawdę tak uważasz? - spytała. - Tak. - Ale... - Żadne „ale", Linsey. Musimy teraz myśleć tylko o tym, żeby doprowadzić Cade'a do zdrowia. Przed chwilą rozmawiałem z pielęgniarką. - Uśmiechnął się. - Nie ustępowałem. Kiedy
S R
zorientowała się, że nie pójdę, dopóki nie dowiem się tego, czego chcę, poprosiła o aktualny raport o stanie Cade'a. Operacja przebiegła dobrze i w ciągu pół godziny powinniśmy dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego... Do tego czasu Adams i Eden powinni wrócić z kawiarni. Jackson skończy zapewne doglądać konie i przywiezie Jeffersonowi świeże ubranie. - Lincoln pogładził Linsey po policzku wierzchem dłoni. Pięknie ukształtowany policzek był prawie biały. Lincoln tak bardzo chciałby przywrócić mu kolor. Pociągnął dłoń dalej, do ust Linsey, i dotykał ich, choć wolałby ją pocałować. - Jefferson - przypomniała sobie Linsey, podczas gdy Lincoln zabrał dłoń. - Ciągle tu jest? Cały czas? Nie widziałam go. - A gdzie miałby być, jeśli nie tutaj? Gdzie miałby być ktokolwiek z nas? Jackson także by nie wyjeżdżał, gdyby miał dość ludzi w stajniach.
57
- Gdzie jest Jefferson? - Linsey wstała. Rozejrzała się, ale z tej małej, wygodnie urządzonej poczekalni nie miała dokąd pójść, tylko do windy oraz ku drzwiom, za którymi znajdował się Cade. Cade'a musiano ratować z powodu Jeffersona. Musiał przeżywać okropne katusze. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła, że Lincoln także wstał. Wiedziała - pozostawał dżentelmenem niezależnie od sytuacji. Oparła mu dłoń na piersi, a potem zacisnęła pięść. Czuła bicie serca Lincolna. Silne i spokojne. Takie, jakim mężczyzną stał się Lincoln. Musiała zrzucić już z siebie brzemię skrywanej przed nim prawdy. Jednak byłoby nie w porządku otwierać w nim zadawnioną ranę w tej chwili, z powodu słabości i strachu. Tego dnia odnieśli
S R
wszyscy już dość ran. Zebrała wszystkie siły i znowu zapytała: - Gdzie jest Jefferson? Chciałabym się z nim zobaczyć. Lincoln był zaskoczony.
- Pracuje tu jego kolega ze szkoły średniej. Wpuścił Jeffiego pod prysznic, pożyczył mu lekarski fartuch. I pozwolił mu się schować do czasu, aż Jackson przywiezie mu świeże ubranie... I aż dowiemy się czegoś o małym.
- Jefferson czeka, aż dowiemy się czegoś o Cadzie? Dlaczego? Linsey zdała sobie sprawę, jak bardzo przejęli się wypadkiem wszyscy, którym zależało na jej synku. Dotąd nie pojmowała w pełni, jacy to ludzie. Przypomniała sobie teraz, że Adams, Eden i Jackson nie odstępowali jej. Jackson musiał pojechać na swoją farmę. Wtedy Eden poszła wezwać Cullena. Kamerdyner przyjechał po Noelle i zajął się innymi pilnymi sprawami. Potem Adams poszedł z Eden do kawiarni na obiad, ponieważ nikt z nich dotąd nic nie jadł.
58
Eden zdawała sobie sprawę, że Linsey nie jest w stanie jeść z powodu stresu, i posłała jej herbatę. - Jefferson schował się, żeby zejść mi z oczu -stwierdziła Linsey. - Proszę cię, zawołaj go. Powiedz mu, że chcę go zobaczyć. - Nie wiem, czy to odpowiedni moment... - Proszę cię. Nie będzie odpowiedniejszego. - Jeśli jesteś pewna... - Wszystko będzie dobrze, naprawdę. - Zaraz wrócę. Gdybyś mnie potrzebowała, będę przy automatach telefonicznych za rogiem. - Dziękuję. - Linsey uśmiechnęła się słabo. Strach nie
S R
paraliżował jej już. Opanowała się. Cała sprawa dotyczyła Cade'a, nie Farciarza. Jej synek był młody, silny i znajdował się w najlepszych rękach.
Lincoln wrócił szybko, a po chwili otworzyły się drzwi windy i wysiadł Jefferson. Nie miał na sobie lekarskiego fartucha, tylko za duże dżinsy i koszulę. Buty miał własne, wyczyszczone do połysku. Nie było już na nich krwi Cade'a.
Jefferson miał na twarzy spokój, ale głęboki smutek w oczach. Linsey nie wiedziała, do jakiego stopnia czuje się winny za wypadek. Nie powinien jednak czuć się winny. Podeszła, wzięła go za rękę i powiedziała: - Dziękuję ci. - Daj spokój... Przecież... - Dziękuję ci, naprawdę. Gdyby nie ty, Cade mógł utopić się w strumieniu, kiedy zemdlał. Albo wykrwawić na śmierć.
59
- Być może... - Jefferson nie był w stanie patrzeć jej w oczy. Ale gdybym zauważył tę pułapkę, nie wpadłby do niej. - Czy to znaczy, że w Karolinie Południowej często znajduje się w strumieniach pułapki na niedźwiedzie? - Jasne, że nie! - Teraz Jefferson zezłościł się. - Widziałem już takie pułapki na bagnach. Ktoś je ustawia, a potem zapomina o nich albo po prostu zostawia, nie przejmując się, jaką krzywdę mogą komuś wyrządzić. Co za debil mógł zastawić tę pułapkę na waszym terenie! I to w zaroślach, na samym brzegu strumienia! - Raczej nie dowiemy się tego, Jeffie - wtrącił Lincoln. - W to miejsce przychodzą pić jelenie. Pułapkę mógł zastawić kłusownik,
S R
który boi się strzelać. Albo jeden z sąsiadów, żeby zabić lisa porywającego mu kury.
- I który mieszka dość blisko albo jest aż tak głupi?! zaoponował Jefferson. - Co za idiotą trzeba być, żeby zastawić coś takiego? Nawet zwierzę zostałoby niepotrzebnie zmiażdżone przez tak wielką pułapkę.
- Komu przyszłoby do głowy, żeby szukać czegoś tak nieprawdopodobnego? - zauważyła Linsey. - Oczywiście, mnie nie przyszło. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - ciągnęła Linsey. -A czego ja nie byłabym w stanie zrobić. Nie miałabym siły otworzyć tej pułapki. Nie mogłabym... - Urwała. - Tak bardzo chciałabym cofnąć czas i odwrócić bieg wydarzeń. Ale skoro się już stało, dziękuję Bogu za jedno - że byłeś tam z Cade'em. - Zrobiła krok i objęła obiema rękami smutnego młodego
60
człowieka. - Dziękuję ci, Jeffersonie, za przytomność umysłu i za wszystko, co zrobiłeś dla mojego synka - zakończyła. Puściła go. Milczał. Lincoln klepnął go w ramię i powiedział: - Nikt nie wyraziłby tego lepiej niż Linsey. A wszyscy myślimy tak samo. Wszyscy pokochaliśmy Cade'a. I... szczęściem w nieszczęściu było to, że ty tam byłeś. Ja też jestem ci wdzięczny, Jeffie. - Jestem już! - zameldował się Jackson. Obok niego stali Adams i Eden. - Słyszałem, co mówiłeś. Myślę dokładnie to samo. Nie powiedziałem mu tego, bo pomyślałem, że nie będzie chciał słuchać. - My też - dorzuciła Eden. Spojrzała z niepokojem na Linsey i
S R
spytała: - Czy coś wiadomo...?
Jak na zawołanie, masywne drzwi na końcu korytarza otworzyły się i wyszedł z nich wysoki lekarz w pełnym stroju chirurga. Podszedł, ściągając po drodze maskę i czapeczkę. Popatrzył na zebranych, którzy znieruchomieli, kiedy tylko otworzył drzwi. Skinął głową, przesuwając wzrokiem po wszystkich, po czym spojrzał w oczy Linsey.
- Pani Stuart, nazywam się Davis Cooper. - W jego niskim, łagodnym głosie brzmiało współczucie. Podał Linsey rękę i zaprowadził ją na kanapę. Usiadł koło niej. - Pierwsze i najważniejsze jest to, że Cade będzie miał całą i zdrową nogę. Może być pani spokojna. Na szczęście został uwolniony z pułapki fachowo i szybko przywieziony do szpitala. Złamanie było zwykłe, jednokrotne. Natomiast największy kłopot sprawia nam rana. Nasz ośrodek jest wprawdzie mały, ale cieszy się dobrą opinią i zatrudnia znakomitych
61
fachowców. Zapewniam panią, że Cade'em zajmują się najlepsi. Stracił sporo krwi. Nie tyle, żeby zagrażało to jego życiu, ale sporo. Normalnie wypisalibyśmy go do domu, wydając szczegółowe instrukcje, jak postępować. Ale taka pułapka to nie jest coś normalnego. Nie wiadomo, jak długo tam leżała. - Obawiasz się infekcji... - wtrącił Lincoln. Znał się na rzeczy, jako weterynarz. Niejedno zwierzę zdechło z powodu infekcji rany od pułapki. Cooper podniósł na niego wzrok. - Zrobiliśmy wszystko, żeby do niej nie doszło. - Ale w takich przypadkach nie da się przewidzieć, czy nie
S R
nastąpi infekcja - dokończył za niego Lincoln. Objął Linsey. - Możemy pomóc Cade'owi jeszcze w jeden sposób - ciągnął lekarz. - Transfuzja. Jeśli dostanie krew, będzie od razu silniejszy i łatwiej stawi opór ewentualnej infekcji. Zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani syn ma dość rzadką grupę krwi? W naszym miasteczku jest sporo ofiarnych dawców, ale niewielu z akurat tą grupą. Nastąpił przykry zbieg okoliczności - na autostradzie zdarzył się akurat wypadek i zużyliśmy większość zapasu krwi. Zaapelowaliśmy do naszych stałych krwiodawców, ale liczę na to, że może ktoś z rodziny chłopca ma tę samą grupę. Linsey pobladła jeszcze bardziej i zacisnęła usta. - Ma pani inną grupę krwi niż syn? - upewnił się doktor. - Inną.
62
- Ja oddam krew. Mam tę samą grupę, co Cade. Prawda? Uśmiechnął się szeroko. Był przystojny, a jego uśmiech był wyjątkowo piękny; podobnie jak u Jeffersona. Linsey usłyszała odpowiedź lekarza: - Miałem nadzieję, że się zgłosisz. - Wątpiłeś w to? - odparł Lincoln. Linsey spojrzała na niego. Odwijał rękawy. - Lincolnie... - Wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie ze wszystkim. Ale zanim zajmiemy się przyszłością, trzeba pomóc Cade'owi teraz. Po raz pierwszy w życiu Cade mnie potrzebuje. Adams, Jackson, Jefferson i
S R
Eden będą tu przy tobie. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, tylko poproś. To nie potrwa długo. A kiedy cała sprawa już się zakończy, zabierzemy Cade'a do domu. Razem.
Lincoln znowu wymówił imię Cade'a! Powtórzył je tego dnia kilkakrotnie. Linsey była mu tak bardzo wdzięczna. Brakowało jej słów. Patrzyła więc tylko na niego i, choć pobladła, uśmiechała się, a jej oczy błyszczały. Lincoln odpowiedział jej uśmiechem, nachylił się i przesunął ustami po jej ustach. Zadrżały jej wargi, a w sercu zrodziła się nadzieja. Wyprostował się i popatrzył na nią chwilkę, - Idziemy? - zwrócił się do lekarza. - Tak. Linsey popatrzyła za odchodzącymi. Dwaj mężczyźni zniknęli za masywnymi drzwiami.
63
Znów czekała. Ale po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie czuła się osamotniona i zagubiona. „Zabierzemy Cade'a do domu. Razem". - Do domu - powtórzyła szeptem. - Razem.
S R 64
ROZDZIAŁ SIÓDMY - Cześć, tygrysku. Linsey odwróciła się od okna wychodzącego na przyległy do szpitala park. Zerknęła na Cade'a - rzeczywiście, obudził się i uśmiechał do Lincolna, który stał w drzwiach, z książką i przewiązanym wstążką pakunkiem w rękach. - Lincoln! - Chłopiec uniósł się z trudem, mimo że jego spięta metalowymi klamrami noga utrzymywana była w górze przez wyciąg. - Mama mówiła, że masz tyle pracy, że możesz nie zdążyć dzisiaj
S R
przyjechać. Zwłaszcza że miałeś taki długi urlop. - Coś ty - odparł Lincoln, podchodząc do Linsey i łóżka Cade'a. Ciągle mam urlop. Dzisiaj sprawdziłem tylko, co z moim tatą, i omówiłem pewne sprawy dotyczące plantacji. Ale nawet gdybym miał więcej do zrobienia, i tak znalazłbym czas dla mojego dzielnego jeźdźca.
Chłopiec nachmurzył się.
- Pewnie długo nie będę mógł jeździć na kosiarce. Ani na źrebaku, którego pokazał mi pan Jesse. - Może nie aż tak długo, jak myślisz? – Lincoln odłożył prezent i popatrzył na Linsey. Obawiał się, że wypadek Cade'a to będzie już dla niej za wiele. Tyle się przecież wycierpiała. Najpierw błagał ją, żeby zgodziła się zamieszkać w pokoju, który zaofiarowała jej Eden. W ten sposób Linsey nie byłaby sama, a w razie nieobecności gospodarzy zawsze mogłaby liczyć na pomoc służby. Odmówiła jednak. Próbował
65
wówczas przekonać ją, żeby zamieszkała w jednym ze starych, odnowionych domów, przekazanych na własność szpitalowi; domów, które służyły za miejsca pobytu rodzicom chorych dzieci. Linsey nie chciała jednak opuścić sali, gdzie leżał Cade. Lincoln nie dziwił się. - Widzę, że zajęli się Cade'em - powiedział. - A jak ty się czujesz? Spałaś? - Dostatecznie dobrze. - Pokazała na wielki, wygodny fotel. Szpital dba o zaniepokojonych rodziców. Śpię tak samo dobrze od pięciu nocy, odkąd tu jesteśmy. Lincoln delikatnie przesunął palcami po twarzy Linsey, po ustach.
S R
- Możesz pocałować mamę! - odezwał się Cade. - Wiem, że dorośli to lubią. - Cade! - ofuknęła go.
- Czasem Lincoln patrzy na ciebie tak, jakby mu było smutno. A jak się pocałujecie, to może będzie weselej.
Wiesz co, tygrysku? - skomentował Lincoln. - Ty chyba masz rację.
Linsey odruchowo zaczęła się cofać. Lincoln złapał ją za rękę i spytał: - Co o tym myślisz, mamusiu? - Sala szpitalna nie jest odpowiednim miejscem na takie wygłupy - burknęła. - Jakie wygłupy? Przecież to poważna sprawa. No nie, Cade? Lincoln patrzył na Linsey takim wzrokiem, że nie mogła mu się oprzeć. Chłopiec chichotał.
66
Linsey zachwyciła się tym, że znowu słyszy śmiech swojego dziecka. Lincoln zaczął tymczasem pieścić jej dłoń; w końcu powiedział zmysłowym tonem: - No cóż, mamusiu, czekam. Linsey nie była pewna, czy Lincoln nie prowadzi z nią jakiejś dziwnej gry. - Powiedz jej, dlaczego jesteś smutny - pouczył go Cade. - Tu mnie boli - odparł Lincoln i postukał się w policzek. Pocałujesz? - Nie - zaprotestowała Linsey. - Niepoważny jesteś. - Ależ skąd, jestem poważny jak renifer Rudolf, który zgubił swój czerwony nos.
S R
- Rudolf? Przecież jest lato! - Cade wybuchnął śmiechem. Linsey uśmiechnęła się mimo woli.
- Nie jesteś podobny do renifera Rudolfa - stwierdziła. - A poza tym, jak zauważył Cade, jest lato.
Lincoln uśmiechnął się pięknie. Linsey pomyślała, że skoro dzięki Lincolnowi mały Cade śmiał się, to mogła pozwolić na jeden pocałunek. Stanęła na palcach i lekko pocałowała Lincolna w policzek. Cofnęła się szybko, ale i tak poczuła jego zapach. A dotknięcie jego skóry wywołało nader silne odczucia. Pomyślała o sprawach, których rozważania starała się unikać. Próbowała wyzwolić się od magnetyzmu tej chwili, magnetyzmu, którego oboje byli bardzo mocno świadomi. Jej dłoń w dłoni Lincolna zadrżała. - Nie tak szybko, mały tchórzu. Boli mnie jeszcze gdzie indziej.
67
Mały Cade był rozbawiony. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co odczuwało w tym momencie dwoje dorosłych ani jak potencjalnie niebezpieczna była ta gra. - Musisz pocałować Lincolna jeszcze wiele razy! - powiedział. - Właśnie - zawtórował Lincoln. - Nie - powiedziała, ale z niezbyt silnym przekonaniem. - Daj spokój. I tak z nami nie wygrasz, bo jest nas dwóch. Cade i ja. Jesteśmy mężczyznami twojego życia i zawsze nimi będziemy. Prawda, tygrysku? - Prawda! Linsey nie miała już siły się opierać. Przede wszystkim była bardzo zmęczona.
S R
- O co ci chodzi, Lincolnie? - spytała.
- O pocałunek, kochanie, żeby mnie nie bolało. Lincoln zrobił krok naprzód, tak że teraz ich ciała dotykały się. - A gdzie cię boli?
- Tutaj. - Położył zaciśniętą dłoń na sercu. Linsey wystraszyła się, że nie powstrzyma łez, których zdołała uniknąć aż do tej pory. Tutaj - powtórzył Lincoln. - Uniósł dłoń i dotknął drugiego policzka. Ale na razie wystarczy, jeśli pocałujesz tu. Nie była w stanie dłużej protestować. Starając się nie odczuwać kuszącego dotyku jego skóry, pocałowała go w drugi policzek. Lincoln przekręcił głowę i dotknął wargami jej ust. Niespodziewanie dla niej zaczęli się całować.
68
Trwało to i trwało. Przedłużający się pocałunek przeniknął umysł i ciało Linsey, wzbudzając narastające pożądanie. Ogarnęły ją jednocześnie gniew, desperacja i pożądanie. Całował ją już przed wypadkiem Cade'a, ale nie w taki sposób. Wtedy kontrolowała się w pełni. Teraz nie zdawała sobie nawet sprawy, że drży. Jej ręce uniosły się i przyciągnęła jego głowę. Pomyślała, że chce, aby ten pocałunek nigdy się nie skończył. Być może okaże się, że w końcu Lincoln będzie jej nienawidził, ale nie potrafi mu teraz odmówić. Nagle chwycił ją za ramiona i odciągnął od siebie. Zaczerwieniła się, zakłopotana. Uśmiechnął się smutno.
S R
- Mamy towarzystwo - wyjaśnił.
Zobaczyła w drzwiach drobniutką kobietę o platynowych włosach.
- Przepraszam, zapukałam i weszłam, zanim... -Uśmiechnęła się ze skruchą. - Nie chciałam przeszkadzać.
- Nic się nie stało, Haley - odparł Lincoln, jak gdyby podobne sytuacje zdarzały mu się codziennie. - Cieszę się, że tu jesteś. Poznajcie się. To nowi sąsiedzi mojego ojca. Linsey była niezbyt wysoka, jednak przy znajomej Lincolna wydała się sobie niezgrabną olbrzymką. Haley była niska - w butach do jazdy konnej miała najwyżej metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Wydawała się elegancko ubrana, mimo że miała na sobie niebieską bluzkę, czarną, skórzaną kamizelkę, czarne dżinsy i jeździeckie buty. Jej ubiór podkreślał wspaniale ukształtowane, pełne piersi, wąziutką talię i drobne biodra. Haley Garrett nie miała makijażu i nie
69
potrzebowała go - miała nieskazitelną cerę i wspaniałe, ciemnoniebieskie oczy. Była tak piękna, że kiedy Lincoln podszedł do niej, Linsey poczuła się fatalnie. Tym bardziej kiedy pocałował Haley w policzek. Miała ciepły, miły uśmiech. - Cześć, Haley - powiedział. Zaprowadził ją do łóżka Cade'a. To jest Cade Stuart. A to pani doktor Garrett, moja koleżanka ze studiów i przyjaciółka od lat. - Dzień dobry. - Chłopiec nieśmiało skłonił głowę. Nawet takiego malca onieśmieliła kobieta piękna jak anioł. Pani naprawdę leczy konie i inne zwierzęta, tak jak Lincoln? - Cześć, Cade. Tak, leczę konie i inne zwierzęta, tak jak Lincoln.
S R
- Podała chłopcu rękę jak dorosłemu. -Przyjechałam tu, ponieważ leczyłam dzisiaj chore zwierzę w Belle Reveé i Jesse Lee powiedział mi, jakim jesteś dzielnym, młodym człowiekiem. - Naprawdę?
- Owszem. Powiedziałam, że cię odwiedzę, i wtedy Jesse poprosił mnie, żebym przekazała ci kilka wiadomości od niego. Po pierwsze - Browniemu podoba się na plantacji, ale tęskni za tobą. Po drugie - źrebak ma się dobrze, ale chyba też za tobą tęskni. Prawie tak, jak Brownie. - Wiem, że Brownie tęskni - jesteśmy przyjaciółmi. Ale źrebak też tęskni? - Pewnie. - Haley położyła rękę na sercu. - To się czasem zdarza źrebakom. Wiążą się uczuciowo z jakimś człowiekiem - może to kwestia instynktu. A ten źrebak związał się z tobą. Dlatego Jesse prosi cię, żebyś wymyślił źrebakowi imię.
70
- Mogę wymyślić mu imię? Mamo, słyszałaś?! - To wspaniale, Cade - odpowiedziała Linsey, ciesząc się z radości synka. - Musisz nadać mu jakieś odpowiednie, żeby do niego pasowało. - Poza tym - ciągnęła Haley - Jesse powiedział, że kiedy zdejmą ci te klamry i nabierzesz sił, a źrebak podrośnie, mógłby ci się przydać pomocnik do szkolenia go. - Nie umiem szkolić konia - stwierdził chłopczyk. - Może mi się nie uda? - Jesse będzie cię uczył, a ty będziesz uczył źrebaka - wyjaśnił Lincoln. - Jesse jest w tym najlepszy, tak samo jak Jefferson, a na
S R
drugim miejscy są Jackson i Menie Alexandre - pewna pani, której jeszcze nie poznałeś.
- Farciarz mówił, że Jefferson znajduje wspólny język ze zwierzętami - powiedział Cade.
- Chyba rzeczywiście tak jest - zgodził się Lincoln. -A już zwłaszcza z końmi. I wiesz, z Haley jest tak samo. Kobieta roześmiała się i odwróciła do Linsey. - Witaj, Linsey! Lincoln nie wspomniał, że od niezbyt dawna jesteśmy współwłaścicielami lecznicy. Nie jestem aż tak dobra, jak zasugerował, ale rzeczywiście, łatwo porozumiewam się ze zwierzętami - a także z dziećmi. Krótko mieszkam w Belle Terre i nie poznałam jeszcze braci Lincolna. Z tego, co słyszałam o Jeffersonie, przypuszczam, że nie mogę się z nim równać, jeśli chodzi o podejście do koni.
71
Podała jej rękę. Linsey nie zdziwiła siła uścisku tej malutkiej kobietki. Z bliska Linsey stwierdziła, że strój doktor Garrett był po prostu odpowiedni do jej pracy, a że przy okazji fantastycznie w nim wyglądała, wynikało raczej z przypadku. Zresztą, w czym nie wyglądałaby fantastycznie? - Dziękuję za to, co zrobiłaś dla małego Cade'a -powiedziała Linsey. - Smutno mu było, że ominie go wszystko, co zaplanował sobie na wakacje. Postawiłaś przed nim fajne zadanie. Miło mi cię poznać - zakończyła szczerze. - Dziękuję ci, Linsey. Tak się cieszę, że w końcu tu przyjechałaś. Myślałam, że Lincoln oszaleje ze zmartwienia, kiedy tak cię szukał i szukał!
S R
- Lincoln mnie szukał?! - zdumiała się Linsey. Popatrzyła na niego, na Haley, znów na niego.
- Przez ponad miesiąc - wyjaśnił.
Linsey przyszły do głowy nowe pytania, ale to nie był odpowiedni czas ani okoliczności, żeby je zadać. - Nie wiedziałam - odparła.
- A ja nie wiedziałam, że jest już tak późno - zakończyła niezręczną sytuację Haley, wyciągnąwszy z kieszeni zegarek. - Muszę wracać do lecznicy. - Nie jedziesz do River Trace? - zdziwił się Lincoln. - Jedna z klaczy Jacksona spodziewa się źrebaka, który jest wyjątkowo duży. Może uda się uratować i ją, i źrebię, ale wymaga to niemal codziennej kontroli weterynaryjnej.
72
- Chyba nie jestem tam mile widziana. Nasza sekretarka powiadomiła telefonicznie twojego brata o mojej wizycie. Oddzwonił jednak i powiedział, żebym nie zawracała sobie głowy i że zaczeka na ciebie. - To bez sensu! - stwierdził Lincoln. - Klacz może zdechnąć. - Wiem. Dodatkowym powodem, dla którego tu wpadłam, było powiadomienie cię o tej sytuacji. - Haley gestykulowała wdzięcznie zgrubiałymi od fizycznej pracy dłońmi. - Zdaje się, że twój brat nie lubi kobiet. - To kompletnie bez sensu! On uwielbia kobiety. Wszystkie, każdego typu urody. A kobiety uwielbiają jego.
S R
- Może woli nieśmiałe albo nie lubi weterynarzy. Z jego słów jasno wynikło, że nie ufa moim umiejętnościom i nie odda w moje ręce swojej klaczy... W każdym razie, może będziesz chciał ją zbadać. - Zbadam ją, dzięki.
- Muszę iść. Cade, wymyśl źrebakowi wspaniałe imię! - Haley odwróciła się do Linsey i uśmiechnęła. - Masz szczęście. Z tego, co opowiadał Jesse, Cade to wspaniały chłopiec. Będzie prawdziwym mężczyzną, tak jak jego tata. - Zerknęła na zegarek. - Trzymajcie się! Wyszła, pozostawiając za sobą nagłą ciszę. - Czy ona zawsze taka jest? - odezwała się w końcu Linsey. Taka ciepła, uprzejma, miła... - Tak. W dodatku to jedna z najinteligentniejszych osób, jakie znam. Należała do najlepszych na roku. - Zaprzyjaźniliście się na studiach i dlatego została współwłaścicielką lecznicy? - upewniła się Linsey.
73
Nic dziwnego - z pewnością Haley czuła się przy Lincolnie bezpieczniej i lepiej. Linsey sama tak się przy nim czuła - i zakochała się w nim bez pamięci. Czy Haley także? Czy to dlatego sprowadziła się do Belle Terre? - Kiedyś, przez krótki czas mieszkała w Belle Terre, kiedy jej ojciec stacjonował w bazie, gdzie, zdaniem jej rodziców, nie było bezpiecznie. Mieszkała tu chyba ze swoją ciocią czy kimś takim. Dla Haley ten niedługi okres przeżyty w Belle Terre był jedynym, który wspomina jako coś zbliżonego do życia w normalnym domu. Powiedziała mi o tym, gdy byliśmy na studiach. Zaprzyjaźniliśmy się. Także dlatego, że masz skłonność do opiekowania się każdą
S R
młodą kobietą znajdującą się w niełatwej sytuacji, pomyślała Linsey. Ciekawe, czy między Lincolnem a Haley coś było. - Haley i ja mamy szczęście, że cię spotkałyśmy - powiedziała. - Lincoln! - zawołał mały Cade.
- Słucham, tygrysku. Dobrze się czujesz? - Dobrze.
- Starałem się wam nie przeszkadzać. Ale czy ta książka i paczka...? - Czy są dla ciebie? - Lincoln oparł dłoń na ramieniu chłopca. Oczywiście. A dla kogóż innego miałyby być? - Tak myślałem. Ale zepsułem ci but i twój kapelusz wpadł do strumyka, i zakrwawiłem ci koszulę; i myślałem, że może uważasz, że nie zasłużyłem...
74
- Przecież to pułapka zepsuła mój but, nie ty - uspokoił chłopca Lincoln. - Koszulę dawno uprałem. A kapelusz da się uratować. I naprawić. Będzie na ciebie czekał. Chłopiec rozpromienił się. - To mogę otworzyć prezenty?! - Lincoln podał mu je. Cade spojrzał najpierw na książkę o koniach. - Ale piękne! - powiedział z zachwytem, wybałuszywszy oczy. - Kiedy nauczę się czytać, dowiem się z tej książki wszystkiego o koniach? - Tak. Jeśli chcesz, będziemy ją razem czytać, gdy wrócisz do domu. Przyszłą obecność Lincolna w swoim domu Cade uznał za coś naturalnego.
S R
- Ty będziesz musiał czytać, a ja będę oglądał obrazki powiedział.
- Umowa stoi. - Lincoln wystawił dłoń i poczekał, aż chłopiec w nią klepnie.
Po chwili Cade radośnie rozrywał papier zakrywający drugi prezent. Tymczasem Linsey odezwała się do Lincolna: - Mówisz tak, jakbyś zamierzał regularnie przebywać na naszej farmie. - Bo tak będzie, Linsey. Mam zamiar przebywać na farmie tyle czasu, ile tylko będę mógł. Każdego ranka i wieczora. Linsey wpatrywała się w Lincolna. - Koń! - zawołał radośnie Cade. - Mamo, patrz, Lincoln dał mi zabawkowego konia! Ruszają mu się nogi i ma siodło ze skóry! To najpiękniejszy koń, jakiego widziałem, oprócz Diablo i mojego
75
źrebaka. -Chłopczyk odwrócił się do Lincolna. - To najwspanialszy prezent, jaki dostałem! - oświadczył. - Mam jeszcze jedną niespodziankę. -Jaką? - Co powiesz na to, żeby odwiedził cię Jefferson? I spędził tu noc, dzisiejszą noc? - Razem z moją mamą?! - zdumiał się chłopiec. - Nie, zamiast twojej mamy. Mama siedzi tu już od pięciu dni, bez przerwy. Teraz czujesz się już o wiele lepiej i chciałbym zabrać na noc twoją mamę do domu, żeby zjadła w spokoju obiad i wyspała się we własnym łóżku. - Nie! - zaprotestowała Linsey. Mężczyzna i chłopiec nie zwrócili jednak na to uwagi.
S R
- I naprawdę przyjedzie Jefferson?
- Tak powiedział. Ma wielką ochotę. I powiem ci coś jeszcze, w tajemnicy: nikt nie opowiada ciekawszych historii niż Jefferson! - O bagnie i ptakach, i zwierzętach, które widział? - Tak. Ale poza tym, kiedy Jefferson miał około szesnastu lat, przez dwa lata pracował na ranczu w Arizonie? - Był kowbojem, tak jak pan Jesse?! - Tak. I tam go poznał. - Lincoln zerknął na Linsey. Zdawała sobie sprawę, że nie może odrzucić planu Lincolna, jeśli nie chce zasmucić dziecka. - I opowie mi o tym? - dopytywał się chłopiec. - Jeśli będziesz chciał. - Bardzo chcę! Mamo, zgadzasz się?
76
Chciała powiedzieć „nie". Jednak mieli z Lincolnem do wyjaśnienia naprawdę ważne sprawy i zbyt długo już z tym zwlekali. Zgodziła się więc. Z bijącym sercem popatrzyła za okno. Nadszedł dzień, którego obawiała się i jednocześnie pragnęła.
S R 77
ROZDZIAŁ ÓSMY Zachodziło słońce. Po wschodniej stronie nieba gromadziły się chmury, dając nadzieję na deszcz, którego od długiego czasu nie było. Linsey milczała przez cały czas jazdy ze szpitala, zaciskając dłonie. - Rozluźnij się - odezwał się Lincoln. Zbliżali się już do farmy Stuartów. - Jefferson ma podejście do dzieci. - Tak... - odpowiedziała bezbarwnie. Pojawiła się farma - zadbana, błyszcząca świeżą farbą.
S R
- Jesteśmy w domu, Linsey.
Zadrżała na te słowa. Lincoln wziął jej rękę w swoje dłonie, dotknął jej zobojętniałej ze zmęczenia twarzy i odwrócił ją ku sobie. Nie broniła się, tylko przymknęła oczy. - Otwórz oczy. Popatrz na mnie.
Lincoln czekał. W końcu uniosła powieki. Lincoln czuł, że mógłby utonąć w tych oczach. Musiał uważać, żeby nie postępować za szybko.
Od tygodni starał się bardzo. Próbował zapomnieć o przeszłości. Może i udałoby mu się, gdyby nie Cade. Wspaniały, żywiołowy chłopiec. Czy mieli z Linsey zaprzyjaźnić się, zostać wrogami czy też kochankami, należało przede wszystkim mieć na uwadze dobro dziecka. Dziecka, które znał ledwie od kilku tygodni, ale dla którego podjął wszystkie swoje ostatnie wybory i dla którego będzie podejmował wszelkie wybory w przyszłości.
78
Dziś mieli wyjaśnić wszystko i ustalić, co robić dalej, dla Cade'a. Dla mojego syna, pomyślał Lincoln. Po raz pierwszy odważył się nazwać go w myśli w ten właśnie sposób. Najwyższy czas. Lincoln pogładził Linsey po brodzie i powiedział: - Cade będzie miał się świetnie. Sprawimy to razem. Linsey czuła się tak, jakby śniła. Kiedy wchodzili do domu, podniosła wzrok i stwierdziła: - Myślałam, że będziesz mnie nienawidził. - Dlaczego? - Za to, czego cię pozbawiłam. Za stracone lata. Za moje milczenie.
S R
- Próbowałem - przyznał Lincoln. Jeśli mieli rozwiązać tę sytuację, musieli być ze sobą szczerzy. -Pierwszej nocy, po dniu, kiedy dowiedziałem się prawdy, chciałem cię znienawidzić. Dlatego, że poczułem się winny, i wciąż tak się czuję.
- Tamtego wieczoru... - ciągnęła Linsey - Cade zobaczył mężczyznę na koniu. Ciebie, na Diabłu.
- Przyjechałem, żeby sprawdzić, czy nie zagnieździły się tu bezpańskie psy. W rzeczywistości przygnały mnie tu wspomnienia. - Wywołane listem od Farciarza. - Listami od was obojga. - To niesamowite, że otrzymałeś je razem. Farciarz miał nadzieję, że nadal uważasz go za przyjaciela, pomimo sześciu lat milczenia. Poprosił cię, żebyś się mną zajął. A ja powiadomiłam cię w liście o jego śmierci. Musiałeś się poczuć... Nawet nie jestem sobie w
79
stanie wyobrazić, jak się poczułeś. Ale Farciarz nie wspomniał w swoim liście o dziecku. Dlaczego? - zastanawiała się Linsey. - Wiesz dobrze, jak go kochał. I ja, znając Farciarza i teraz Cade'a - wiem, że obaj bardzo się nawzajem kochali. Linsey uniosła brwi. - To dziwne, że poprosił cię o pomoc dla mnie. Wiedział przecież, że jeśli się mną zajmiesz, będziesz musiał zaopiekować się i Cade'em. A istnienie Cade'a zachował przed tobą w tajemnicy. Do samego końca Farciarz zachował pełną jasność umysłu. Ale... Nie rozumiem tego. - Gdy obaj dorastaliśmy, Farciarz znał mnie lepiej niż ja sam.
S R
Wiedział, jak zareaguję albo co mogę powiedzieć w określonych sytuacjach. Pracowaliśmy z braćmi ciężko na plantacji, buntując się przeciw twardej ręce Gusa. Szaleliśmy całe noce, rozrabiając i podrywając dziewczyny. Farciarz nigdy nie brał w tym udziału. Był cichy, spokojny. Ale na zawsze pozostał przyjacielem, który znał mnie na wylot, często lepiej niż bracia. Pozostał taki aż do śmierci, nawet przez te sześć lat milczenia. Pamiętał, że najlepiej radzę sobie z problemami wtedy, kiedy sam podejmuję decyzję, we właściwym dla mnie momencie, nie opierając się na niczyich sugestiach. - Lincolnie, Farciarz nie uważał Cade'a za problem! zaprotestowała Linsey. - Oczywiście, że nie. To ja byłem problemem - nie wiadomo, jak zareaguję, co zrobię. Ale skoro Farciarz przysłał cię tu, to znaczy, że i tak wiedział, co będę czuł. - A co czujesz?
80
Lincoln wyjrzał przez okno. Słońce zniżało się; drzewa rzucały wydłużone cienie. Powoli odwrócił się z powrotem ku Linsey i odpowiedział: - Kocham go. Pokochałem go od razu, mimo że na początku trudno mi było zaakceptować fakty. W dniu, kiedy przyjechałem naprawić schodki, wiedziałem już, że nie jestem w stanie zaprzeczyć temu, co czuję. Cade wziął mnie od razu za rękę. Poczułem się, jakby chwycił mnie za serce. - Odwrócił wzrok, przejęty. Był bardzo małomównym człowiekiem. Zwykle starannie dobierał słowa i nie zdradzał swoich uczuć. A teraz powiedział prosto z serca, co czuje. Wiedział, że powinien był to powiedzieć dużo wcześniej. Wiele stracił
S R
przez swoją skrytość i nie zamierzał więcej niczego ukrywać. Spojrzał znowu na Linsey. Widziała po jego twarzy, że mówi prawdę.
- Kocham Cade'a - powtórzył. - I kochałbym go, niezależnie od tego, czyim byłby synem. Ale jestem bardzo dumny, że to moje dziecko.
Linsey wstrzymała oddech. Poczuła wielką ulgę, ale wiedziała, że to jeszcze nie koniec rozmowy. - I co zrobisz? - spytała. - Chcę być prawdziwym ojcem dla Cade'a - nie tylko przez chwilę, ale co dzień i co noc. Człowiekiem z krwi i kości, a nie bohaterem, o jakim opowiadał mu Farciarz. Potem, kiedy nadejdzie czas, chcę powiedzieć mu, że jest moim synem, a ja - jego ojcem. Kiedy będzie w stanie to zrozumieć. Wówczas będzie mógł samodzielnie podjąć decyzję.
81
- Podjąć decyzję?! Chcesz mi go odebrać?! - Co ty wygadujesz?! - Lincoln zirytował się, że mogła go posądzić o podobne okrucieństwo. - Oczywiście, że nie. Na litość boską, jak mógłbym oderwać dziecko od matki? Linsey pobladła, ale jej oczy płonęły. Lincoln uspokoił się. - Nie chciałem cię przestraszyć, kochanie - powiedział. - To głupie z mojej strony, ale nie przyszło mi do głowy, że możesz się obawiać... Możesz być pewna, że nie odebrałbym ci go. Przecież to by było dla niego straszne. I tak stracił już Farciarza... A mówiąc o wyborze, miałem na myśli tylko nazwisko. Czy wybierze sobie nazwisko Stuart, czy Cade.
S R
- A jeśli będzie wolał nadal nazywać się Cade Stuart, co wtedy? - spytała Linsey. \
- Poradzę sobie z tym. Dzięki tobie i Farciarzowi Cade jest dzieckiem, z którego każdy ojciec byłby dumny. Mogę jedynie mieć nadzieję, że zechce być znany ludziom jako mój syn. Linsey wiedziała, jaką decyzję podejmie kiedyś mały Cade. Farciarz sam od początku zamierzał wprowadzić ją w życie, gdyby dożył odpowiedniej chwili. Farciarz radził sobie z wyrzutami sumienia w ten sposób, że uczył Cade'a kochać prawdziwego ojca, zanim chłopczyk go poznał. A Lincoln okazał się naprawdę taki, jak w opowieściach Farciarza. Zawsze taki był. - A jak wytłumaczysz wszystkim, że teraz masz syna? - spytała. - Powiem im prawdę. Kiedy sam ją poznam.
82
- Tak. - Linsey uważała, że prawda to właśnie to, od czego należy zacząć nowe życie. A ich życie od dziś będzie już na zawsze inne niż dotychczas. - Czy mam zacząć mówić? - Jesteś wyczerpana. Przywiozłem cię do domu, żebyś mogła odpocząć i zjeść coś innego niż szpitalne jedzenie. Już dość dzisiaj sobie powiedzieliśmy. Resztę możemy zostawić na jutro. Chyba czas spróbować pyszności, które przysłała dla nas Eden. - Nie jestem w stanie. - Poczucie winy, które Linsey nosiła w sobie od lat, zmalało. Rozluźniwszy się trochę, opadła jednak do końca z sił. I, jak zwykle, straciła przy tym apetyt. Zerknęła do kuchni i zobaczyła pięknie nakryty stół i kosz
S R
zjedzeniem, ozdobiony lilią. Eden i Cullen przygotowali to wszystko dla niej, na prośbę Lincolna. Nie miała siły zaakceptować tak wyjątkowej uprzejmości.
- Przepraszam... - Było jej okropnie wstyd, że okazuje słabość. Przepraszam za to, że jestem taka słaba. I za wszystko. - W jej oczach pojawiły się łzy.
Lincoln widział, że Linsey jest wyczerpana, lecz nie postrzegał w niej słabości, ale wielką siłę. Była jedną z osób o niezłomnym duchu, które walczą tak długo, aż ciało odmówi im posłuszeństwa. - To ja powinienem cię przeprosić - zaoponował. - Przywiozłem cię do domu na niezbędną chwilę odpoczynku i męczę cię. - Podniósł się, podał jej rękę i pomógł wstać. - Jedzenie też może zaczekać do jutra. Przyda ci się za to szklaneczka najlepszego wina Eden i długa kąpiel w wannie. - Linsey nie protestowała. Propozycja wydawała jej się zbawienna. - Nadchodzi burza - ciągnął. - Może wreszcie spadnie
83
deszcz. Siedź sobie w wannie, a ja posprzątam ze stołu. Potem powinienem pojechać do Belle Reveé, żeby zobaczyć, czy nie trzeba pomóc Jessemu przy koniach. Araby Jacksona boją się burzy i wiatru. Nasz stary kowboj nigdy nie powie, że potrzebna mu pomoc, ale dzisiejszej nocy może mu być niezbędna. - Pojedziesz do River Trace? - spytała Linsey. Nigdy jeszcze tam nie była, ale słyszała dużo o miejscu, gdzie mieszkał Jackson Cade. Przystojny kawaler zajmował część starego pałacu. - Muszę sprawdzić, co z ciężarną klaczą. Rozmawiałem z Jacksonem. Jefferson jest w szpitalu przy Cadzie, więc Merrie
S R
Alexandre obiecała pomóc kowbojom przy koniach. Tylko Jesse i Jefferson, może jeszcze sam Jackson, są w tym jeszcze lepsi od niej. O ile klacz nie będzie rodzić, świetnie poradzą sobie beze mnie. Widać było po Linsey, że chce się dowiedzieć, kto to jest Merrie Alexandre. Tłumaczył więc: - Menie jest córką przyjaciółki Eden. Mieszka i pracuje u niej, jednocześnie studiując w college'u. Ojciec Merrie to biznesmen, nieprawdopodobnie bogaty, mieszka w Argentynie. Uważa, że każdy powinien nauczyć się pracy i cenić ją także jego jedyna córka. Jest też przekonany, że kobieta powinna być po pierwsze - damą, a po drugie - jeździć konno. Bynajmniej nie powinna zachowywać się jak kowboj. Zwłaszcza jego córka. - I przysłał ją tutaj, gdzie pracuje przy koniach -skwitowała Linsey, uśmiechając się. - Za pozwoleniem ojca. Poza tym jest pod opieką Eden.
84
- Jestem przekonana, że nikt lepiej niż Eden nie nauczy Merrie bycia damą. Lincoln znał jedną osobę, która mogłaby zrobić to równie dobrze, jak Eden, jednak Linsey naprawdę należała się nareszcie kąpiel, a nie komplementy, których i tak w tym momencie by nie przyjęła. Z czułością zaprowadził ją do łazienki. Nagły podmuch wiatru uderzył w okna i drzwi. - Jeśli zaraz wejdziesz do wody, zdążysz sobie po-leżeć powiedział Lincoln. - Jednak gdyby słychać było bliskie grzmoty, natychmiast wychodź z wody. Powinnaś być już wtedy gotowa na spokojny sen. Ja wrócę bardzo późno. - Wrócisz?
S R
- Powiedziałem, że będę tu co dzień i co noc, Linsey. I zaczynam od dzisiaj.
- W tym domu są tylko dwie sypialnie.
- Wiem o tym. Zamierzam sypiać w pokoiku w stodole. Nocowali w nim na zmianę kowboje Jacksona, pilnując nocą koni. Jackson urządził bowiem w stodole Stuartów stajnię i trzymał tam niektóre konie. - Sypiałbym tam, nawet gdyby było tu więcej sypialni. Nie chcę cię budzić, kiedy ktoś wezwie mnie w środku nocy. No, to na mnie pora. - Lincoln przyciągnął do siebie Linsey i pocałował ją. Z przykrywającej powierzchnię wody piany unosiła się woń wspaniałego zapachu płynu do kąpieli. W bąbelkach odbijało się światło pojedynczej świecy, którą Linsey zapaliła zamiast żarówki. Tańczyło na jej skórze.
85
Ciepło stopniowo rozluźniało napięte mięśnie i koiło umysł. Oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Nie wiedziała, jak długo tak trwa, kiedy rozległo się delikatne pukanie do drzwi łazienki. - Tak? - Czy jesteś ubrana? Popatrzyła na bąbelki, które zasłaniały ją od brody aż po palce nóg. - Jeśli piana to ubranie, to tak - odpowiedziała z chichotem. Od tak dawna się nie śmiała. Od tak dawna nie słyszał jej śmiechu stojący za drzwiami mężczyzna.
S R
Wszedł. Powstrzymał okrzyk podziwu. Jeszcze nigdy nie widział Linsey tak zrelaksowanej - i tak pięknej. Nawet przed narodzinami Cade'a.
Pożądał jej tak, że powstrzymywanie się przed sięgnięciem po jej ciało było dla niego cierpieniem. Łatwo byłoby mu porzucić ostrożność, zapomnieć o wszystkim - przeszłości i przyszłości - i mieć przed oczami tylko Linsey.
Powstrzymując przemożną żądzę, zbliżył się, starając się nie widzieć jej urody. Mówi się, że piękno jest względne, ale, tak czy owak, dla niego Linsey Blair zawsze była cudownie piękna. I nigdy tak piękna, jak teraz. Zaraz, przecież już od sześciu lat nie nazywała się Blair... przypomniał sobie. I teraz łatwiej było mu się opanować. - Nie chciałem ci przeszkadzać - odezwał się - ale
86
Eden nalegała, żebyś spróbowała szklaneczki jej ulubionego wina. Powiedziała, że pachnąca kąpiel i to właśnie wino potrafią czynić cuda. - Postawił na stoliku karafkę i kieliszek. Wzięła go, dotykając przelotnie jego palców. Znowu poczuł ogromną żądzę. - Dlaczego to robisz? - spytała sennym głosem. -Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry po tym, co ci zrobiłam? - Być może dlatego, że zachodziły poważne okoliczności łagodzące. Może, jeśli w ogóle jest w tym wszystkim wina, to w większym stopniu... moja? - Nie... Nie rozumiesz. Nie okłamałam cię, ale nie znasz prawdy...
S R
- Mylisz się, Linsey. Rozumiem. Jedyną prawdą, która ma znaczenie, jest ta, że jesteś matką mojego dziecka. - Lincolnie...
- Ciii... Kąp się i relaksuj. Wrócę w nocy, ale zobaczymy się rano. Cooper chce wypisać Cade'a. Przywieziemy go do domu, oboje, razem.
- Wypuszczają Cade'a ze szpitala?!
- Tak. Jutro. - To powiedziawszy, Lincoln uśmiechnął się i wyszedł. Nie wiedziała, jak długo słuchała szeptu wiatru za oknami, poddając się aromatowi, ciepłu i wilgoci wody. Może godzinę, może dwie. W końcu, gdy wychodziła z wanny, woda wystygła, a piana znikła. Śmiała się pod nosem, kiedy sięgała po ręcznik. Spojrzała na karafkę. Była pusta. Roześmiała się znowu.
87
- To wina Lincolna. To przez niego! Wytarła się niestarannie, rzuciła ręcznik i poszła do sypialni. Za oknami szumiał suchy, gorący wiatr. Linsey włożyła stary szlafrok i zaczęła słuchać wiatru. Podeszła do okna. Za okiennicami pokoiku w stodole widać było światło. Lincoln wrócił. Myślała o wietrze i tajemnicach, które nie mogą już dłużej pozostawać tajemnicami. I nagle, wciąż mokra i pachnąca kąpielą, nie zważając na to, że wytarty szlafrok nasiąka wodą i przykleja się do ciała, pobiegła do Lincolna.
S R 88
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ciepły wiatr pchał Linsey w kierunku stodoły, jak gdyby popędzając. Świecił księżyc, pachniało siano... Coś przebiegło Linsey pod stopami i krzyknęła cicho. To wystarczyło, żeby Lincoln usłyszał i otworzył drzwi. Zalała ją struga światła. Lincoln zobaczył Linsey z mokrymi włosami, ubraną jedynie w cieniutki, przylegający do ciała, prawie przezroczysty szlafrok. - Linsey? - Stał w drzwiach, z ręcznikiem na szyi, ubrany jedynie w dżinsy/. Nie spodziewał się nikogo, a już najmniej Linsey, i to w takim stroju.
S R
Jego wilgotna skóra połyskiwała w słabym świetle; wydawał się w nim mocno opalony. Od chwili przyjazdu na farmę Stuartów Linsey ani razu nie widziała Lincolna bez koszuli. Pracując, osłaniał się ubraniem przed palącym słońcem. Teraz oniemiała z zachwytu, widząc tego pięknego mężczyznę półnagiego.
Ściągnął z szyi ręcznik. Światło uwydatniało mięśnie rysujące się na jego piersi i ramionach. Jego ciało było prężne i silne. Wydawał się piękny, wspaniały, a do tego, jak gdyby... dziki. - Co się stało?! - spytał z niepokojem. - Czy coś z Cade'em? Pokręciła głową. Nie była w stanie mówić. - Czy coś ci się stało? Proszę cię, powiedz! - Lincolnie! - Wypowiedziała jego imię z bólem. Nie zadawał więcej pytań, tylko przytulił ją. Muskając ustami jej skroń, zaczął uspokajać ją cichymi słowami:
89
- Spokojnie, moja malutka, nie myśl o niczym. Nie martw się o nic. Tu jestem, kochanie. Zawsze tu będę. Nie ma się czego bać. - Lincolnie... muszę ci powiedzieć prawdę. - Cofnęła głowę i popatrzyła na niego. - O Cadzie. - Znam ją, Linsey. - Przytulił ją znowu, wkładając dłoń pomiędzy jej złote włosy. - Chyba od samego początku ją znałem. Zbyt długo nie chciałem przyznać, że jestem temu wszystkiemu tak samo winien, jak ty czy Farciarz... A to i tak nieprawda. Dlatego że to właśnie przede wszystkim ja jestem temu winny. I zasłużyłem sobie na cenę, którą za to zapłaciłem. - Nie! - zaprzeczyła. Nie była jednak w stanie mówić ani myśleć,
S R
gdy Lincoln musnął wargami jej usta. Patrzył na nią z góry i widział wciąż tę samą dzielną dziewczynę, co dawniej, która zmagała się z chorobą męża. I czuł wielką dumę. Dumę z matki swojego syna, z kobiety, którą opuścił jak nieopierzony głupiec. Której nigdy nie przestał pożądać jak nikogo innego.
- Przeszłość nie ma już znaczenia - powiedział. -Teraz liczy się tylko Cade. I ty. - Pocałował ją raz, potem drugi. I trzeci. - Nadszedł nasz czas - dodał. - Nie można psuć go przypominaniem smutków przeszłości ani wyobrażaniem sobie problemów przyszłości. Jesteśmy teraz oboje starsi i mądrzejsi. Poradzimy sobie z tym, co nadejdzie. A na razie mamy dla siebie tę chwilę... Linsey nie sprzeciwiała się, kiedy podniósł ją i zaniósł do swojego pokoiku. Zamknął drzwi. Nie była w stanie mu się oprzeć. Pragnęła seksu, swobody, puszczenia wszelkich hamulców. Chciała
90
wygnać w ten sposób z duszy poczucie winy i żałobę. Poddać się żądzy, mimo że była to tylko żądza, a nie miłość. Teraz, jak i w przeszłości. Przycisnął ją mocno do siebie. I wiedziała, że miał rację - teraz nie miało znaczenia nic innego, tylko Cade i on, Lincoln. Dotknęła jego nagiej piersi. Czy przyszedłby do niej, gdyby ona nie przyszła do niego? Jego usta poszukały jej ust, już mniej delikatnie. Natychmiast rozchyliła wargi. Wszystkie zmysły Linsey ogarnął zapach, dotyk, obecność Lincolna. - Lincoln! - szepnęła. Mój najdroższy, mój jedyny! - myślała. Potem nie myślała już wcale.
S R
To on pierwszy cofnął się, ponieważ zapragnął na nią popatrzeć. Najpierw znów na jej twarz, w jej oczy, a potem w dół, na ciało, które oglądał raz w życiu. Pamiętał je jednak tak dobrze, jak gdyby minął od tamtego czasu jeden dzień, a nie kilka lat. Podziwiał kształty Linsey, rysujące się pod szlafrokiem.
Pożądał jej jednak tak mocno, że nie wystarczyło mu to. Wyciągnął rękę i, wcale nie spokojnym ruchem, przesunął nią po jej szyi, potem piersi. Zadrżała, on też zadrżał. Wiatr zaczął słabnąć. Robiło się cicho, gorąco, parno. - Chcę cię zobaczyć, całą! - powiedział. - Chcę cię dotykać, ciebie, nie ubranie. Pragnę cię. Tym razem nie zrobię ci krzywdy. Już nigdy nie zrobię ci krzywdy! Nie była w stanie się ruszyć ani sprzeciwić. Lincoln powiedział to, o czym marzyła. Oprócz jednego. Jeśli tak miało zostać na
91
zawsze... Było jej smutno. Spuściła oczy, żeby nie pokazywać tego po sobie, i uniosła drżącą rękę, żeby rozpiąć szlafrok. - Pozwól, że ja to zrobię... - Lincoln rozpinał guziki szlafroka, jeden po drugim, a ona miała łzy w oczach. Szlafrok opadł na podłogę. Przez dłuższą chwilę Lincoln był w stanie tylko patrzeć i podziwiać Linsey. - Wiesz co? - szepnął w końcu, podnosząc wzrok. Pewnie nie zdajesz sobie sprawy, jaka jesteś piękna! - Nie jestem piękna - odparła. Jako dziecko uważała siebie za brzydkie kaczątko, i teraz nie mogła być łabędziem. - Nie możesz uważać mnie za piękną, nawet ty. - Ależ jesteś bardzo piękna! Odtąd moim życiowym zadaniem
S R
będzie sprawić, żebyś w to uwierzyła! - Dotknął ustami jej ust, przesunął dłonią po jej plecach, i zaprowadził ją na wypchany ostrą słomą materac.
Rozpinając spodnie, dodał: - Zacznę od teraz, kochanie! „Kochanie". Zupełnie, jakby ją kochał. Zaczął ją całować, dotykać. Pożądanie płonęło w niej jak ogień. Poddawała się pieszczotom i pieściła go.
- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - sapnął, dysząc. Wszystko posuwało się zbyt szybko. - Tak... - zgodziła się, pragnąc doprowadzić do tego, żeby oszalał z prawdziwej miłości do niej. Zaczął pieścić ją dalej, aż w końcu, na twardej, zbitej z desek pryczy, powtórzyła się historia. Napięcie narastało, zamieniając się w ekstazę, i kipiało tak, aż w końcu nastąpiło coś, jakby nirwana. Ostatni powiew ustającego wiatru otworzył zużytą zasuwkę drzwi i rozwarł
92
je. Do pokoiku wpadł łagodny, chłodzący powiew. Wyczerpani kochankowie wciąż przytulali się, jakby nawet we śnie obawiali się wypuścić siebie nawzajem z rąk. Kiedy Lincoln się obudził, był sam na pryczy. - Linsey? - spytał, rozglądając się. Z żalem zobaczył, że z powrotem zasłoniła wspaniałe ciało szlafrokiem. - Co robisz? Stała w drzwiach. - Pada - odpowiedziała. - A właściwie dopiero zaczyna. Na razie jest mgiełka. - Podziwiała rozpoczynający się świt. Lincoln sięgnął po dżinsy. Skoro się ubrała, to pewnie i on powinien. Włożył spodnie, podszedł do niej i objął ją od tyłu.
S R
Położyła dłonie na jego rękach, które spoczywały na jej brzuchu. Za pierwszym razem, kiedy się kochali, rano zaczął już istnieć mikroskopijny Cade. Boże, jeśli historia powtórzy się aż tak dokładnie...
Lincoln nie nosił przy sobie prezerwatyw. Nie miał ich ani wtedy, ani teraz. Nie był mężczyzną gotowym na każdą okazję. Ona, oczywiście, nie łykała pigułek. Po co miałaby to robić, skoro nie spodziewała się intymnego związku? Zdrowie Farciarza już na dłuższy czas przed śmiercią uniemożliwiało mu normalne współżycie, więc antykoncepcja stała się niepotrzebna. Nawet nie wyobrażała sobie, że stanie się to, co stało się mijającej właśnie nocy. Czyżby ten jednorazowy wyskok miał znowu mieć trwałe konsekwencje? Przez chwilę miała nadzieję, że tak; natychmiast zbeształa się za tak głupią myśl. Kolejne dziecko poczęte ze zwykłej żądzy zamiast z miłości mogło oznaczać tylko tragiczną komplikację.
93
Miała nadzieję, że tym razem nie zajdzie w ciążę. Niezależnie od tego, że marzyło jej się drugie dziecko Lincolna. Nachyliła się do niego, a on, zachęcony, zaczął całować jej plecy. - Czy jest coś piękniejszego niż mglisty poranek? - odezwała się. Odwrócił ją twarzą do siebie. - Jest. Ty - powiedział. - Cała jesteś piękna, ale najpiękniejsze masz serce. Zbyt piękne, żeby winić wszystkich tych sukinsynów, którzy cię zranili. Zamiast tego winisz siebie - myślisz, że nie byłaś wystarczająco ładna, inteligentna czy miła. W ten sposób usprawiedliwiasz rodziców, którzy cię opuścili, i rodziny zastępcze,
S R
które nie były wiele lepsze. A nawet - mnie. Nie rób tego. Nie szukaj w sobie winy, która usprawiedliwiłaby mnie. Jak mogłem zrobić ci coś takiego - odebrałem ci niewinność, a potem zostawiłem! - Byłeś ranny. Nie zdawałeś sobie sprawy... - Diagnoza wykazała tylko łagodny wstrząs. Kochając się z tobą, dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. I wiedziałem, że to było złe. To nie był czas ani miejsce, a zwłaszcza powód. Bardzo się wstydzę, ale nie powstrzymało mnie to. Nie wiem, czy cokolwiek mogłoby mnie powstrzymać... Potem, kiedy Farciarz spojrzał mi w oczy, czułem się, jak gdyby przejrzał moją duszę na wylot. Wiedział, że zrobiłem straszną rzecz, a jednak nie wspomniał o tym ani słowem. Powiedział tylko, że od dawna cię kocha. Wycofałem się jak tchórz. - Mówisz tak, jakbyś mnie zmusił... Przecież zrobiłam to z własnej woli. Nie przymuszałeś mnie.
94
- Nie? Tak cię pożądałem, że nie myślałem o niczym innym, nie myślałem nawet o tym, jak wielką mogę zrobić ci krzywdę. - Lincoln umilkł i przypomniał sobie tamten straszny dzień. Bał się, ale mniej śmierci, a więcej - tego, że umrze, nie zdążywszy naprawdę pożyć. Nie zdążywszy być z Linsey, kochać jej i kochać się z nią. - Pożar wzmocnił we mnie pożądanie, uczucia, które tak długo skrywałem. Bałem się - przyznał uczciwie, jak potrafi tylko silny człowiek. Bałem się, że to moja jedyna, ostatnia szansa. I mój umysł zaprzątnęła tylko myśl, że cię pożądam. Ze potrzebuję tego. I wykorzystałem cię, wiedząc z góry, że nie odmówisz, bo mi współczujesz. - Nie wykorzystałeś mnie. Zrobiłam to z własnej woli i równie
S R
silnej potrzeby. - Linsey chciała przekonać Lincolna, że jeśli są czemuś winni, to oboje. Jednak widziała, że jeszcze nie skończył mówić i trzeba pozwolić mu wydobyć na światło dzienne wszystko, co go bolało. Słuchała więc.
- Kiedy ustąpiłem pola Farciarzowi - ciągnął -uważałem, że ustępuję człowiekowi lepszemu ode mnie. Próbowałem też uciec przed poczuciem winy. Byłem wówczas pewien, że właśnie tak będzie, najlepiej dla nas wszystkich. A jednocześnie tak okropna było dla mnie to, że na zawsze zwiążesz się z Farciarzem, że uciekłem od was jeszcze przed waszym ślubem. - Nie wiedziałeś, że zaszłam z tobą w ciążę. - Bo nie pozostałem blisko ciebie dość długo, żeby to spostrzec... To wszystko moja wina. Mam się za co wstydzić. Nawet nie pomyślałem, jakie mogą być dla ciebie konsekwencje tego... Uciekłem, jeszcze przed zakończeniem sezonu skoków gaśniczych. A
95
potem, dwa miesiące później, pojawiłem się znowu i, występując w roli ojca, poprowadziłem cię do ślubu. Skrzywdziłem cię także i wtedy, oddając cię Farciarzowi. Nie zadałem pytań, które powinienem był zadać. - Nie mogłabym na nie odpowiedzieć, Lincolnie. Nie podejrzewałam, że coś może rozegrać się inaczej. Dopiero miesiąc po ślubie dowiedziałam się, że noszę twoje dziecko. Nie wiedziałam dlatego, że często zdarzało mi się... - Linsey, prowadząca pełen stresów tryb życia, miewała wyjątkowo nieregularne krwawienia miesięczne; leczyła się nawet z tego powodu. - Rozumiem - odparł Lincoln. - Wiesz, jestem przekonany, że
S R
Farciarz wiedział o nas. Wyczuł w nas zmianę. Teraz, kiedy wiem, że tamtego strasznego dnia dowiedział się, że jest śmiertelnie chory... W naszej trójce każdy był zawsze tak samo ważny, wszystko ze sobą dzieliliśmy.
Linsey zaczynała rozumieć.
- Nie powiedział nam, że pozostał dłużej w szpitalu z innego powodu niż poparzenia czy zatrucie dymem - ciągnął Lincoln. - Nie dziwię się, że w desperacji, żeby jeszcze pożyć, sięgnął po ciebie. - Nie mógł wiedzieć, jak się zachowasz! - Wiedział. Już kiedyś wycofałem się, kiedy obaj czegoś bardzo pragnęliśmy; ponieważ uważałem, że jestem mu to winien. Tym razem było podobnie, tylko rzecz dotyczyła nieporównanie poważniejszej sprawy. Okazał się prawdziwym bohaterem, uratował nam życie, a tymczasem my... Dzieliliśmy ze sobą coś tak ważnego i intymnego, czego on nie dostąpił. Wiedział,że tym razem także
96
wycofam się dla niego. Zrobiłem to, i w ten sposób ostatecznie zniszczyłem naszą ewentualną wspólną przyszłość. Pozostawiłem cię w przekonaniu, że to, co ze sobą robiliśmy, wynikło tylko z pożądania seksualnego. Zachowałem się jak kolejna osoba w twoim życiu, która pokazała ci, że cię nie chce... - A Farciarz mnie chciał... - dokończyła za Lincolna Linsey. - To dlatego, kiedy się dowiedział, że jestem w ciąży, był raczej przybity niż wściekły. Dlatego uparł się, żeby dać dziecku na imię Cade. Dlatego od początku uczył Cade'a kochać ciebie i dlatego kazał mi obiecać, że sprowadzę się tu z dzieckiem... - Przygotował wszystko, aby zwrócić mi mojego syna.
S R
- Nie mógł wiedzieć, czy dotrzymam słowa i przyjadę tu. Czy zaryzykuję... - Omal nie powiedziała: „czy zaryzykuję związanie się z tobą".
- Wiedział... Wiedział, jak będziesz reagować i ty, i ja. - Dobrze to rozegrał... - szepnęła Linsey. - Wiesz, na krótko przed ślubem powiedział mi o swojej chorobie i dał mi wolną rękę. Zawsze postępował uczciwie, zawsze tak, jak należało. Dlatego też przygotował twojego syna na powrót do ciebie. - Naszego syna. Czy będziemy ze sobą żyli, czy też nie, Cade zawsze będzie naszym synem. A na razie wraca jutro do domu. Musimy odnaleźć Brownie. - Przywiozłeś go z Belle Reveé. Słyszałam, jak szczeka. Gdzie jest?
97
- Rozgląda się po farmie za Cade'em. Zawołamy go później i wysuszymy, żeby zabrać go do samochodu. Cade powinien ucieszyć się na widok psa, nie uważasz? - Oczywiście. - Linsey była przekonana, że Lincoln będzie wspaniałym ojcem. I - Hej, nie martw się. Od dzisiaj zaczynamy układać nasze życie. Będziemy robić wszystko, żeby Cade miał się jak najlepiej. Słuchaj, czy tańczyłaś kiedyś w deszczu? Linsey popatrzyła na Lincolna, jakby zwariował. - Nie? - Uśmiechnął się. - Nigdy - odpowiedziała marzycielskim tonem.
S R
- To najwyższy czas, kochanie, żebyś zatańczyła. - Roześmiał się i wyciągnął Linsey na dwór.
98
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Cade śmiał się, a Brownie szczekał jak oszalały. Linsey, która kopała w ogrodzie, wyprostowała się i z radością nasłuchiwała upragnionego dźwięku. Determinacja Cade'a, żeby wyzdrowieć, i wpływ Lincolna były zbawienne. Mały Cade wciąż dawał po sobie poznać, że pragnie stać się taki, jak mężczyzna, wokół którego kręciło się teraz jego życie. Mimo chorej nogi, „uśmiechał się i znosił to", będąc przekonanym, że tak robiłby Lincoln. Linsey patrzyła za synkiem, człapiącym po podwórku w gipsie.
S R
Nie narzekał przez długie kilka tygodni, kiedy miał na nodze metalowe szyny, ciężkie i uniemożliwiające ruchy kolana. W krótszym, niewygodnym przecież gipsie i tak było mu wygodniej, gdyż mógł teraz przynajmniej zginać kolano. Noga zrastała się, choć powoli.
Dzisiejszego dnia wstał radosny i pozostał taki, mimo że Lincolna wezwano przed świtem do chorego zwierzęcia i dotąd nie wrócił. Cały dzień chłopiec chodził z pieskiem po polanie i wzdłuż strumienia, obserwując wszystko. Linsey (niepokoiła się trochę, chociaż wiedziała, że czterech braci Cade'ów przeczesało dokładnie oba brzegi strumienia na odcinku po dwa kilometry w każdą stronę, sprawdzając, czy nie ma więcej pułapek. Nie przykazywała jednak synkowi, żeby na to uważał. Nie chciała mu przypominać tego, co się stało.
99
Lincoln co dzień udowadniał, że jest dobrym, troskliwym, kochającym ojcem. A kiedy nadarzała się rzadka sposobność - że jest czułym zalotnikiem i kochankiem. Ale czy był w tym szczery? Linsey nie potrafiła tego ocenić. Jak mogłaby źle myśleć o mężczyźnie, który przez cały czas okazywał serce jej i dziecku i nie odstępował ich. Powrócił do pracy w tydzień po przywiezieniu Cade'a ze szpitala. Spędzał poranki z nimi, potem pracował, później miał zajęcie w Belle Reveé, u ojca -i wreszcie, wróciwszy do domu, znowu zajmował się Cade'em i Linsey. Powinien być wyczerpany, ale nie skarżył się nigdy, a nawet wcale nie zachowywał się jak człowiek zmęczony. Zdarzało się, że Cade spał spokojnie i mocno, i Lincoln szedł z Linsey
S R
do pokoiku w stodole. Kiedy się kochali, Lincoln okazywał wielkie zaangażowanie. Mimo to nie wiedziała jeszcze, do czego to ostatecznie doprowadzi.
Tak czy owak, nie była w stanie mu odmówić, kiedy uśmiechał się do niej, kusił, pozwalał sobie na erotyczne pieszczoty. Kiedy w chwilach prywatności niepokoiła się, że znajduje się zbyt daleko, żeby słyszeć wołanie
Cade'a, Lincoln natychmiast zainstalował w stodole monitor, pokazujący obraz z pokoju ich dziecka. Cade'owi bardzo się to spodobało. Lincoln zachęcał go, żeby mówił do niego o dowolnej porze nocy. I Cade robił to. Wielokrotnie, położywszy dziecko spać, kończąc domowe zajęcia, Linsey słyszała, jak Cade szepcze swoje marzenia mężczyźnie, którego kochał. Nie wiedziała, co będzie dalej, ale nie przeszkadzało jej to. Wszystko układało się wspaniale. Lincoln nauczył się potrzeb jej ciała
100
i lepiej od niej wiedział, co w którym momencie zrobić. Był jej przyjacielem, opiekunem, silnym, miłym, czułym mężczyzną. Zaczynała wierzyć, że jest piękna. Kiedy zamykała oczy, marzyła o tym, że są z Lincolnem w stodole. - Mamo - odezwał się Cade, wyrywając ją z rozmarzenia. Mamo, dobrze się czujesz? - Świetnie. Odpoczywałam sobie tylko. A ty, jak się bawisz? - Dobrze, ale mam problem. Bardzo wielki. -Chłopczyk rozłożył rączki. Linsey zaniepokoiła się i ruszyła za nim. - Przewróciłeś się? Boli cię noga?
S R
- Nie. Przepraszam. Nie chcę, żebyś się martwiła. - Nie musisz przepraszać. Mama od tego jest, żeby martwiła się o swoje dziecko - powiedział Lincoln, który pojawił się nagle, nie wiadomo skąd. Przytulił chłopca. - A tata też? - Tak. Tata też.
- A ty martwiłeś się, kiedy wpadłem w pułapkę? - Tygrysku! Martwiłem się bardziej niż ktokolwiek na świecie, oprócz twojej mamy. - Nie wiem. - Cade zastanawiał się. - Jefferson strasznie się martwił. - Rzeczywiście - zgodził się Lincoln. - Wszyscy się martwili. Adams, Jackson, Eden, Cullen, Jesse. Nawet stary Gus Cade. Ale mogę się założyć, że nikt nie martwił się o ciebie bardziej niż twoja mama i ja.
101
Linsey słuchała i zastanawiała się, jaki problem ma jej synek i co z tego za chwilę wyniknie. - Jefferson powiedział, że wlali mi twoją krew... - zaczął chłopczyk. - Podobno nie mieli w banku krwi dla mnie. Farciarz zawsze dostawał z banku. - To dlatego, że masz rzadką grupę krwi. Rzadki rodzaj. Nie mieli go akurat w banku krwi. Stosunkowo niewielu ludzi ma tę grupę krwi, a ja akurat mam. - A mama? - Nawet twoja mama ma inną grupę krwi niż ty. Potrzebowałeś tylko trochę i oddałem ci trochę. Ale oddałbym całą, gdyby było trzeba.
S R
- A czy Farciarz miał tę samą grupę krwi, co ja? - Nie, Cade. On też miał inną.
- To tylko my mamy tę samą grupę krwi - dywagował chłopiec. I pomieszała się. To tak, jak wtedy, kiedy Indianie zawierają braterstwo krwi, na filmach. Jak uznają kogoś za brata. Prawda? Lincoln zerknął na Linsey. Oboje byli równie zaskoczeni. Musiał sobie poradzić. Koniecznie powiedzieć prawdę, ale tak, żeby nie obciążać umysłu chłopca. - To niezupełnie tak - bo nie będziemy akurat braćmi. Ale to coś podobnego, w pewnym sensie. Wytłumaczę ci, jak będziesz na tyle duży, żeby to zrozumieć. Dobrze? Chłopczyk zgodził się. Jego rodzice wiedzieli jednak, że na długo nie powstrzyma ciekawości. - Mam problem - powiedział.
102
- Jaki? - Nie wiem, jakie imię dać źrebakowi. Nic dostatecznie dobrego nie przyszło mi do głowy. A Jesse mówi, że źrebak już dawno powinien słyszeć swoje imię. Myślałem o tym braterstwie krwi. Może dać źrebakowi indiańskie imię? - Świetny pomysł. - Ale nie znam żadnych indiańskich imion. - A ja znam kogoś, kto zna mnóstwo indiańskich imion oznajmił niby obojętnie Lincoln. - Kogo? Kogo? - Jeśli się zgodzisz, Linsey... - Na co?
S R
- Jefferson jedzie z Merrie Alexandre posiedzieć w swoim leśnym domu na drzewie. Cade może zabrać się z nimi. - Zaraz... - Linsey była odrobinę zdziwiona. - Jefferson ma dom na drzewie?
- Tak. Zaczął go budować jeszcze jako dziecko -wyjaśnił Lincoln. - I ciągle coś dobudowywał. W tej chwili dom jest całkiem duży. - Ale czy Cade nie będzie im przeszkadzał w nocy? - upewniła się Linsey. - Nie, nie jest tak, jak myślisz. - A co myślę? - Biorąc pod uwagę, jak się ostatnio zachowujesz, wyobrażam sobie. Ale to miłe, że tak się zachowujesz. - Jak śmiesz?!
103
- Cóż, pozwalam sobie wobec ciebie na mnóstwo rzeczy. Ale nie ma się o co martwić. Jefferson i Merrie lubią po prostu razem polować, łowić ryby, jeździć konno. Jefferson zachowuje się, jakby poprzysiągł sobie celibat, a Merrie jest tak niewinna, że pozwala się całować tylko koniom. Po człowieku natychmiast umyłaby sobie usta mydłem. - Skąd jesteś taki pewien? - Kobiety szaleją za Jeffersonem, ale on tego nie zauważa. Mężczyźni na widok Merrie stają jak wryci, z otwartymi ustami - ale ona zwraca uwagę tylko na jeźdźców. Jefferson i Merrie są jak dwoje dorosłych dzieci. On boi się związać, ona nie jest jeszcze na to
S R
gotowa. Zostali za to najlepszymi przyjaciółmi - tak jak kiedyś Farciarz i ja. Sami spytali, czy Cade może pojechać z nimi. Nic mu nie będzie, a mieszkanie na drzewie to naprawdę niezwykła przygoda. - No, dobrze. Ale boję się, żeby nie spadł i nie zrobił sobie krzywdy.
- Dlaczego miałby spaść? Jest zwinny jak kot. - Przecież on ma gips!
- No to co? Pewnie na nim stąpa. A Jefferson i Merrie oboje nosili kiedyś gips, więc wiedzą, jak się trzeba zachowywać. - Nie wiem... - Linsey nie chciała rozczarować synka. - Będę musiała się nad tym zastanowić. - Lepiej zrób to szybko, bo Jeffie i Merrie właśnie przyjechali. Cade pobiegł przywitać przybyszów. -Cade będzie wniebowzięty przekonywał Lincoln. -Zaopiekują się nim. A ty, kochanie, potrzebujesz zmiany scenerii i tempa.
104
- Jakiej zmiany scenerii? I tempa? - Będziemy się nim opiekować zapewniła Merrie Alexandre. Obiecuję. - Siedziała z Cade'em i Jeffersonem w starym land-roverze. Była oszałamiająco piękną i wręcz porażająco inteligentną młodziutką kobietą, spokojną i radosną. Miała długie, smukłe nogi, gęste, ciemnokasztanowe włosy sięgające aż do pasa, ciemne oczy. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jaka jest piękna ani co mężczyźni czują na jej widok. - Merrie będzie mi czytać książkę o komach! -zakomunikował Cade. - Z tego, co mówił Lincoln, znasz ją już na pamięć. - Jefferson
S R
uśmiechnął się do chłopca swoim przepięknym uśmiechem. - Kiedy wrócisz, będziesz miał gotowych kilka świetnych imion do wypróbowania na źrebaku. Może przyjdą nam do głowy, kiedy będziemy patrzyli w gwiazdy - W nocy?!
- Pewnie. A widziałeś kiedyś gwiazdy w dzień? -Jefferson śmiał się. - No, to pocałuj swoją mamusię. Ja też ci obiecuję, Linsey, że będziemy się nim dobrze opiekować. Cade - siedzisz na miejscu dla strzelca, więc miej oczy otwarte! - Zachichotał. Cade także śmiał się, szczęśliwy. Podczas gdy Merrie mówiła coś do Linsey, Jefferson przybił w powietrzu „piątkę" bratu i powiedział: - Linsey i Cade są wspaniali. - Wiem. Wiem to od dawna - zapewnił Lincoln. Jefferson spojrzał na niego poważnie i oznajmił: - Najwyższy czas.
105
- Na co? Żeby ogłosić światu, że oboje są moi? - Jeśli tylko masz w sobie odrobinę rozsądku... - To nie takie proste, Jeffie. - Lincoln posmutniał. - W grę wchodzą różne rzeczy, nie tylko to, co czuję i czego chcę. - Możesz być spokojnym samotnikiem albo szalonym kochankiem. Ale po pewnym czasie to za mało. Nawet w odniesieniu do ciebie. Każdy głupi widzi, że nadeszła odpowiednia pora. Jefferson ruszył i zawołał na odjezdnym: - Teraz, bracie! - O czym rozmawialiście? - zainteresowała się Linsey. - To było coś poważnego. - Jeffie dał mi pewną radę.
S R
- Nie wiedziałam, że Jeffiemu zdarza się mówić innym, co mają robić.
- Zazwyczaj mu się nie zdarza. Chyba że widzi, że ktoś postępuje jak kompletny idiota.
- Nie zauważyłam, żebyś był kompletnym idiotą. - Linsey roześmiała się.
- Ale Jeffie ma rację. Ostatnio byłem... aż do tej chwili - ciągnął poważnie Lincoln. - Ale już nie będę. Pomyślimy o tym wkrótce. A na razie mam dla ciebie plan. Mam nadzieję, że ci się spodoba. - Jaki to plan? - Spędzenie nocy gdzie indziej niż na twojej farmie. Jefferson wie, że zawsze noszę pager i w razie czego na pewno się odezwie. A co najważniejsze, Cade pojechał na najfajniejszy weekend swojego życia. Jeśli masz jakieś jeszcze inne „ale", jestem w stanie odeprzeć je silnymi argumentami.
106
- Hm. W takim razie nie zamierzam przedstawiać ci żadnych „ale". - Co za bystra dziewczyna. - Uśmiechał się. - Muszę najpierw wpaść do Belle Reveé, rzucić okiem na Gusa i sprawdzić, co u Jessego. Ale za godzinę będę już z powrotem. Zdążysz się przygotować? - Jeśli nie powiesz mi, dokąd jedziemy, nie będę wiedziała, jak się ubrać. - To niespodzianka. Ubierz się tak, jaki masz akurat nastrój! Teraz Lincoln uśmiechnął się kusząco. – To będzie specjalna noc. Noc spełniania twoich życzeń. Kieruj się nimi.
S R
- Wrócisz za godzinę...? - upewniła się Linsey, drżąc z ekscytacji.
- Najdalej. - Lincoln pocałował ją i poszedł. - Cudnie tu! - Linsey obchodziła otoczony murem ogródek, przyglądając się z podziwem latarniom gazowym i widocznym w ich migotliwym świetle pięknym krzewom i egzotycznym kwiatom. - To zupełnie niezwykłe miejsce! Nikt, kto nie zna Belle Terre, nie zgadłby, że za tym starym murem znajduje się mały raj. - Z tym rajem to przesada - odparł Lincoln ze śmiechem. - Ale to mój dom - kiedy tylko mam czas w nim mieszkać. - Ostatnio miałeś bardzo mało czasu. Przepraszam... - Nie przepraszaj. - Patrzył na Linsey, ubraną w starą, kremową suknię z delikatnej tkaniny. Należała niegdyś do Frannie Stuart; pochodziła jeszcze z czasów jej młodości. - Spędzałem czas tak, jak
107
chciałem. - Zerwał kwiat gardenii i zatknął go Linsey za dekolt. - To mały dodatek do sukni pięknej pani. - Dziękuję! - Dotknęła delikatnych płatków, a on ujął jej dłoń. - Nie masz żadnych „ale"? - Sprawiasz, że zaczynam wierzyć w przyszłość, Lincolnie odparła. W odpowiedzi zbliżył jej dłoń do swoich ust i zaczął całować ją delikatnie, palec po palcu. - Przed końcem tej nocy będziesz wierzyć mocniej niż do tej pory, kochanie.
S R 108
ROZDZIAŁ JEDENASTY Nazywał ją już „kochanie", ale jeszcze nigdy nie wypowiedział tego słowa z taką mocą i czułością. Wziął ją za rękę i poprowadził przez czarowny ogród za stary krzak mirtu, którego poskręcane gałęzie wznosiły się niezwykłym ornamentem ku rozgwieżdżonemu niebu. W ciemności za krzakiem, złamanej jedynie białym światłem księżyca, oczom Linsey ukazały się spiralne schody prowadzące do sypialni domku Lincolna. Zakątek koło schodów był najwspanialszym miejscem ogrodu.
S R
Zasłonięty przed światłem gazowych latarni, pełen oszałamiającej roślinności, był wprost wyśnionym miejscem dla kochanków. - Tu jest po prostu idealnie... - szepnęła Linsey. - Bajkowe miejsce, poza czasem i przestrzenią!
- To jeszcze nie wszystko. - Lincoln poprowadził ją w górę po kręconych schodach. - Patrz - powiedział, wykonując szeroki gest ręką.
Znaleźli się na balkonie, z którego ukazał się widok na całe Belle Terre i migoczącą za nim odbiciami świateł rzekę. Wprost magiczny. Ogród, rozpościerający się w dole, wydawał się zaczarowany, jak ze snu. - Tu właśnie przychodzisz do domu po pracowitym dniu? spytała. - Kiedy tylko mogę.
109
Odwróciła się od widoku na miasto, od ogrodu - ku Lincolnowi, który był jej snem, jej marzeniem i jej rzeczywistością. - Pięknie tu - powtórzyła. - Tak - zgodził się. - Ale i tak ty jesteś piękniejsza od tego wszystkiego. Nie protestowała już. Pociągnął ją delikatnie i zaprowadził ku ławeczce; usiadł naprzeciw Linsey i popatrzył na nią z dołu. To była szczególna chwila. Lincoln złamał zasadę, której hołdował; siedział, podczas gdy kobieta stała. Przekrzywił głowę i patrzył. Jego włosy błyszczały w świetle księżyca jak heban. Podniosła rękę i pogłaskała go po głowie, a on złapał ją, opuścił jej
S R
dłoń po swoim policzku i zaczął ją całować.
Zadrżała, czując ciepły dotyk jego języka. Puścił ją i przyciągnął za biodra do siebie. Zaczęło ich ogarniać narastające pożądanie. - Pokażę ci, jaka jesteś piękna.
Zaczął pieścić ją przez jedwabną suknię; nie miała nic pod spodem i on wiedział o tym. Dotykając jej, czuł, że żadna kobieta nigdy tak go nie pociągała.
- Przygotowałaś się - skomentował z uśmiechem. - Miałam nadzieję, że tak będzie... Wyczytałam to z twoich oczu - odparła. - Wiedziałaś. Od pierwszego dnia wiedziałaś, co będzie między nami. Zawsze wiedziałaś. - Tak... - szepnęła, a Lincoln objął ją i pieścił dalej, językiem. Wiedziałam - wydobyła z siebie. - Tylko bałam się.
110
Pieszczoty Lincolna z intensywnych, gorących, stały się naraz delikatne i powolne. Kiedy była już bardzo podniecona, zaczął mówić: - Chciałem to zrobić w noc burzy, kiedy przyniosłem ci wino do kąpieli. Byłaś cała w pianie i ledwie się powstrzymałem... - Nie przerywając pocałunków, podnosił teraz powoli jej sukienkę. Zrzucamy to! Nie wahała się. Wybrała tę piękną suknię na tę właśnie chwilę, którą zapamięta do końca życia; po to, aby jedwab spłynął do jej stóp i leżał, odrzucony. Nagie ciało Linsey było najświetniejszą ucztą dla oczu Lincolna.
S R
- Mówiłem, że jesteś piękna - szepnął, kontrolując pożądanie ale tak pięknej jak teraz nie widziałem cię jeszcze nigdy w życiu. -Przyciągnął powoli do siebie jej dłonie. - Teraz ty - powiedział. Nie dawała się długo prosić. Zaczęła pieścić go, niespiesznie, stopniowo. Ona z kolei chciała udowodnić mu, że nie ma na świecie lepszej kobiety dla niego. Tylko ona! Rozbierała powoli Lincolna. Najpierw odrzuciła zegarek.
- Czas nie ma dla nas znaczenia - oznajmiła. Rozpięła mu koszulę i głaskała go po brzuchu, piersi, plecach. Wciągnął powietrze, gdy zniżyła dłoń do jego pasa. Roześmiała siei uniosła ją znowu... Napięte, muskularne ciało Lincolna drżało. Pocił się. W końcu oboje nie byli już w stanie znieść napięcia. Linsey chwyciła Lincolna za ręce, a on wstał bez wahania. Rozpięła mu pasek, po chwili spodnie znalazły się na podłodze balkonu. Nie było wątpliwości, że Lincoln jest podniecony.
111
Podniósł ją, umieścił na ławce, i złączyli się w jedno. Poruszali się oboje w pierwotnym, naturalnym rytmie. Zwalniał, żeby nie skończyć zbyt szybko, ale Linsey przyspieszała. Falowali jak ocean, jak dźwięki muzyki. - Popatrz mi w oczy i zobacz, jaka jesteś piękna! - szepnął Lincoln. Poczuli oboje rozkosz, silną i wszechogarniającą. A potem zanurzyli się wzajemnie w swoich objęciach. Lincoln przytulał Linsey, a ona trzymała go w ramionach, i patrzyli w noc, przez długą chwilę, która zdawała się trwać wieczność. Oboje czuli, że dzieje się z nimi coś niezwykłego. Czuli, że są zakochani.
S R
U ich stóp rozprzestrzeniał się cichy ogród, a jedynym odgłosem był delikatny szmer małej fontanny. W końcu Lincoln ścisnął Linsey trochę mocniej, jakby odrobinę nerwowo. Popatrzyła na niego pytająco. Złożył na jej ustach długi, mokry pocałunek, a potem szepnął:
- Chcę ci powiedzieć, że cię kocham. Kocham cię! Następnie podniósł Linsey z ławki i zaprowadził do łóżka. Kochali się dalej, z przerwami, przez całą noc. Lincoln obudził się o wschodzie słońca. Linsey stała w drzwiach balkonu, bosa i naga, osłonięta częściowo jedynie rozpiętą, białą, męską koszulą. - Lepiej wygląda na tobie - pochwalił. - Lincoln! Nie chciałam cię obudzić... - szepnęła przepraszająco. - Obudził mnie brak ciebie przy mnie. Naprawdę pięknie wyglądasz...
112
- Dziękuję! - O czym myślałaś? - spytał Lincoln. - Chciałam zobaczyć ogród w dziennym świetle. Zastanawiałam się, czy za dnia może wyglądać równie czarownie, jak w nocy. - No i jak wygląda? Linsey nie mogła się napatrzeć na piękne, muskularne, szczupłe ciało Lincolna, odcinające się opalenizną od białej pościeli, którą częściowo się okrył. - Jest tak samo wspaniały, jak po ciemku - odpowiedziała. - A zatem, czy zechcesz ze mną żyć i być moją . miłością i moim życiem?
S R
Linsey ogarnęły tysiące pytań. Wymówiła jedno z nich, stosunkowo najprostsze: - Żyć... tutaj?
- Tutaj, na farmie, w Oregonie - gdzie tylko chcesz! - A co będzie z Cade'em?
- Kocham Cade'a. I on kocha mnie. Słyszałaś, jakie zadawał pytania. On chce mieć ojca. Pragnie, żebym to ja był jego ojcem. Jest gotów, żeby usłyszeć prawdę. - Chcesz mu powiedzieć, że to ty jesteś jego prawdziwym ojcem? Jak wytłumaczysz to takiemu dziecku? - Razem odpowiemy na wszystkie jego pytania. Z czasem zada kolejne i na nie także będziemy stopniowo odpowiadać. - Powiedziałeś, że sam powinien mieć możliwość zdecydować, czy chce nazywać się Stuart, czy Cade. A jeżeli postanowi, że Stuart, co zrobisz?
113
- Mam nadzieję, że wybierze nazwisko Cade. Ale jeśli nie, poradzimy sobie z tym. - Co powiesz swojej rodzinie i przyjaciołom? Lincoln wstał i podszedł do Linsey, nie zważając, że jest nagi. Delikatnie złapał ją za brodę i odpowiedział: - Powiem prawdę. Już ci mówiłem - moi bracia na pewno nie będą cię osądzać. Ani sąsiedzi. W tym mieście zdarzyło się wiele większych skandali. - Myślisz, że nikt nie będzie nam dokuczał? Aż tak różowo to na pewno nie będzie... - Jeśli nawet, poradzimy sobie z tym.
S R
- My - pewnie tak. A Cade?
- Nauczymy go radzić sobie. Przede wszystkim w ten sposób, że wpoimy mu dumę z tego, kim jest.
- Nie powinien mieć takich problemów...
- Rzeczywiście, ale w świecie idealnym. Ale nasz niedoskonały świat jest najlepszy, jaki mamy. - Lincoln objął mocno Linsey. -1 razem jesteśmy w stanie sprawić, żeby był prawie idealny oświadczył. - Odebrałam ci dziecko... - wyrzucała sobie. - O którym wówczas nie wiedziałaś, że istnieje. -Pogłaskał ją. Gdybym nie nazwał błędem tego, co zaszło między nami podczas pożaru; gdybym nie uciekł... czy wówczas i tak wyszłabyś za Farciarza? - spytał. Popatrzyła na ogród. Lincoln był prawdziwym mężczyzną takim, który potrafi przyjąć fakt, że jest czemuś współwinny.
114
- Tak czy owak, stało się - odparta. - To niczego nie zmieni... - Proszę cię, odpowiedz. Powiedz mi prawdę. Czy gdybyś wiedziała, że chcę z tobą być, wybrałabyś Farciarza czy mnie? - Farciarz był chory i potrzebował mnie. Zrobiłabym niemal wszystko, żeby mu pomóc.... Ale to ty byłeś moją miłością, pierwszą i jedyną. Farciarza kochałam jak przyjaciela. I nigdy nie udało nam się tego zmienić. Oboje z tego powodu cierpieliśmy, ale nie umiałam kochać go tak, jak tego pragnął, ani tak, jak na to zasługiwał. - W takim razie teraz zrób to, czego on pragnie. Zabrał mi ukochaną i dziecko, ale przez lata uczył je,jaki wspaniały jest Lincoln Cade, a potem poprosił mnie, żebym obiecał ci pomóc, a was posłał
S R
do mnie. Kochałaś mnie, a nie jego, a on rozumiał to, ale wiedział, jak potoczy się dalej życie, i zrobił tak, żeby po jego śmierci toczyło się jak najlepiej. A zatem - skoro Farciarz nas pobłogosławił, a my przebaczyliśmy sobie, czy możemy rozwijać dalej tę wspaniałą rzecz, która zdarzyła się nam dwojgu? Czy chcesz ze mną żyć i pozostać moją jedyną miłością aż do końca naszych dni?
Linsey patrzyła w błyszczące, szare oczy, i widziała w nich miłość. - Tak... - odpowiedziała. - Tak! - Linsey! - Jefferson wymyślił, żeby go nazwać po hiszpańsku - tak mówi dużo Indian! Hijo del Diablo - to znaczy „syn diabła" - trajkotał mały Cade. - Ale potem przyszło mu do głowy, że to brzmi jak przekleństwo. No i wymyśliliśmy, żeby w dokumentach było „Hijo
115
del Diablo", a my będziemy wołać na źrebaka po prostu Sonny „synek". - Świetny pomysł - pochwaliła Linsey. - A czy twój źrebak jest rzeczywiście synem Diabla? - Tak; tak twierdzi Jefferson. I mówi, że-jak go będę dobrze szkolił, to Jesse pozwoli mi go trzymać tutaj, na farmie! - Źrebaka, nie Jeffersona, prawda? - uśmiechnęła się Linsey. Cade zachichotał; tymczasem rozległ się tętent kopyt. - Chyba jedzie Merrie. Powiedziała, że zawiezie mnie na koniu do domu dziadka Gusa, żebym posiedział z panną Corey! Linsey odstawiła brudny talerz.
S R
- Do domu „dziadka Gusa"?! - powtórzyła. - Tak! Powiedział, że skoro mam na imię Cade, tak jak on na, nazwisko, to możemy poudawać, że jestem jego wnukiem, a on moim dziadkiem.
- Coś takiego? To chyba dobry pomysł.
- Jefferson i Jesse powiedzieli, że dobry. A stary Gus to syn pirata. Myślisz, że ten pirat miał przepaskę na oku? - Nie wiem, synku. Może Jefferson ci powie. Kilka minut później Merrie ruszyła z Cade'em do Belle Reveé. Tymczasem miał przyjechać Lincoln i zabrać Linsey na obiad do należącej do Eden restauracji przy promenadzie; mieli się tam spotkać z Adamsem, Eden, Jacksonem i Jeffersonem. Przed nastaniem nocy wszyscy dorośli Cade'owie, poza starym Gusem, dowiedzą się tego, czego się domyślali o pochodzeniu małego Cade'a.
116
Kiedy zapukał Lincoln, Linsey oceniała przed lustrem, jak wygląda w sukience, którą kupiła w Belle Terre za dużą część oszczędności. - W porządku, chociaż mogłoby być lepiej... - mruknęła do siebie. - Muszę sobie szybko znaleźć pracę. - A co? - zaskoczył ją zza pleców głos Lincolna. - Lincoln! Wystraszyłeś mnie. Po co pukasz, skoro i tak od razu wchodzisz? - A czemu nie zamykasz drzwi, jeśli nie chcesz, żebym wszedł? Co mówiłaś o pracy? Lincoln oświadczył wcześniej, że to musi być uroczysty
S R
wieczór. Sam ubrał się w Czarny smoking i muchę. Wyglądał wprost zabójczo. Linsey starała się jednak tego nie zauważać - musiała zachować tego wieczoru zdolność logicznego myślenia. - Piękna sukienka - pochwalił. - Powiedz, dlaczego pomyślałaś o pracy.
Linsey chciała uniknąć tej rozmowy do czasu, kiedy dostanie już pracę.
- Staram się o pracę strażnika parku narodowego - wyjaśniła. - Po co? - Potrzebuję pracy. Już dawno złożyłabym aplikację, gdyby nie wypadek Cade'a. - Nie musisz pracować. - Oczywiście, że muszę. Nie zarabiam, a mam do zapłacenia mnóstwo rachunków. Przede wszystkim rachunek za szpital i za opiekę lekarską nad Cade'em.
117
- To mój obowiązek, żeby za to zapłacić. A jeżeli nie chcesz się czuć zależna finansowo ode mnie, masz przecież pieniądze za dzierżawę, które płaci Jackson. - Owszem, ale na razie nie pasie koni na moich pastwiskach, a stajnia stoi pusta. Słuchaj, może dokończymy tę rozmowę innym razem, a teraz już jedźmy, co? Lincoln zachichotał. - Chyba zapomniałem, jaki z ciebie niezależny człowiek. Ale zanim wyjedziemy, możemy się jeszcze pocałować. Linsey roześmiała się i objęła go. - To tutaj?! - zawołała zdumiona Linsey, podczas gdy Lincoln
S R
otworzył jej drzwi, żeby wysiadła. Zajechali na nadrzeczną promenadę błyszczącym jaguarem Lincolna.
Lincoln opowiedział jej historię mieszczącej się w pięknym budynku restauracji, od lat należącej do rodziny Eden. - To była kiedyś dzielnica utrzymanek bogatych mieszkańców miasta. Żyły wraz z nieślubnymi dziećmi w całkiem luksusowych warunkach. Później ich domy podupadły, a ulica zaczęła wyglądać jak slumsy. Eden odnowiła swoją restaurację, a Adams odnawia po kolei wszystkie domy w tej części promenady. - Lincoln mówił, żeby Linsey nie niepokoiła się spotkaniem. Drżała jednak. - Nie denerwuj się - powiedział. - Nikt nie będzie cię osądzał. - Wiem. Ale i tak się boję. Nagle z cienia wyszedł jakiś krzepki obdartus. - Proszę, proszę! Kto to tu przyszedł?! - rzucił drwiąco.
118
- Snake! Co tu robisz? Adams i Cullen zatłuką cię, jeśli zobaczą cię w promieniu mniejszym niż kilometr od Eden! Rozumiesz? Jeśli sam najpierw nie przetrącę ci karku. Nie wiem, po co tu stoisz, ale zjeżdżaj stąd, póki możesz. - Dobra, dobra. Tylko najpierw przyjrzę się twojej paniusi. Obdartus wlepił w Linsey wzrok, od którego aż się wzdrygnęła. - A więc to ona. Słyszałem, że przyjechała ta twoja kurewka, razem z waszym bękartem. Lincoln wyprowadził błyskawiczne uderzenie sierpowym, rozcinając Snake'owi wargę. Osiłek ruszył ze zwierzęcym rykiem na wyższego od siebie Lincolna. Zaczęli się bid.
S R
Zanim Linsey zdążyła jakoś zareagować, walka była skończona. Pijak leżał na ziemi, a Lincoln stał nad nim, wciąż z zaciśniętymi pięściami.
- Spadaj, skąd przyszedłeś! - warknął. - I żebyś przypadkiem nigdy więcej nie zbliżał się do mojej żony albo syna - ty ani nikt z twojej rodziny - bo inaczej znajdę cię i zabiję. Zrozumiałeś? Snake podniósł się z trudem na nogi, z nienawiścią w oczach. Tymczasem drzwi restauracji rozwarły się z trzaskiem i wypadli z nich Adams, Jackson, Jefferson i ogromny Cullen. Pobity Snake zniknął w cieniu. - Nie gońcie go! - zawołał Lincoln. - Nie brudźcie sobie rąk. - Widzę, że już poradziłeś sobie z nim sam - skomentowała Eden, która wyszła z budynku za mężczyznami. - To był Snake Rabb powiedziała do Linsey, obejmując ją. - Stara sprawa. Z całą rodziną
119
Rabbów. To okropni ludzie i co jakiś czas powstaje z ich powodu nowa przykra sytuacja. Kosztowało nas to już wiele zmartwień... Eden zaprowadziła Linsey do restauracji. Rozeźleni bracia wraz z Cullenem weszli za nimi. - Nie mogę na to pozwolić, Eden... - powiedziała Linsey, wyglądając przez okno na ciemną toń rzeki. - Wszystko mi jedno, jaki jest powód waśni pomiędzy Cade'ami a Rabbami, czy długo się to ciągnie i czy fakt, że ten człowiek zobaczył mnie z Lincolnem, dał mu tylko pretekst. Natomiast na pewno nie mogę pozwolić, żeby nasz synek ucierpiał z tego powodu. - Co chcesz zrobić? - spytała Eden. Przed chwilą opatrywała
S R
zakrwawionego Lincolna. Stały teraz z Linsey przy oknie, podczas gdy Lincoln rozmawiał z Jerichem Riversem, szeryfem z Belle Terre. - W tej chwili - wrócić na farmę. A w ogóle - kiedy tylko znajdę gdzieś pracę, wyjadę stąd razem z synkiem. - Chcesz zabrać Lincolnowi dziecko?
- Muszę. Żeby nic się nie stało ani jednemu, ani drugiemu. Obie wiedziały, że Lincoln nie zdoła jej powstrzymać ani nie będzie próbował odebrać jej Cade'a. - Słuchaj, to naprawdę ważne, żebyś zrozumiała, że to był przypadek. Zbieg okoliczności, który nie miał nic wspólnego z tobą ani z małym Cade'em. - A jednak sprowokowaliśmy bójkę... - mruknęła z goryczą Linsey. - I może się zdarzyć, że nasza obecność będzie dalej prowokować tych Rabbów, i że komuś z nas stanie się krzywda. Z nas
120
wszystkich. A najbardziej boję się o dziecko. Najłatwiej je skrzywdzić. - To nieprawda. Twój synek ma bardzo mocną psychikę zauważyła Eden. Popatrzyła na Linsey. - Nie mam prawa przekonywać cię, żebyś została, ale mam nadzieję, że jednak zostaniesz... Dla dobra swojego synka, dla Lincolna... przede wszystkim dla siebie samej. - Nie mogę. - Linsey odwróciła wzrok. - I nie zostanę. - Może jeszcze zmienisz zdanie... Lincoln musi odpowiedzieć na wszystkie pytania szeryfa. Jeśli chcesz natychmiast jechać, Cullen cię zawiezie. I wiesz, muszę ci powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po
S R
pierwsze, przez jednego z Rabbów byliśmy przez długi czas rozłączeni z Adamsem. Nie powtarzaj tej historii, bo nie warto. A po drugie, wszyscy wiedzą, że Noelle została poczęta przed naszym ślubem. I nikt rozsądny nas nie potępia.
Proszę cię, zastanów się jeszcze i nie popełniaj błędu, który może być największym błędem twojego życia... - To powiedziawszy, Eden uśmiechnęła się ciepło, po czym poszła poszukać Cullena.
121
ROZDZIAŁ DWUNASTY Linsey czuła się zmęczona. Wyczerpana. Minął tydzień, odkąd oznajmiła Lincolnowi, że zdecydowała się wyjechać razem z Cade'em. Pracowała od tego czasu dzień i noc, mało jedząc, prawie nie śpiąc. Dom był czystszy niż kiedykolwiek. Podobnie stodoła, która miała stać się niedługo stajnią dla nowych koni Jacksona. Ogród wyglądał jak na obrazkach z książki. Linsey czekała tylko na odpowiedzi na jej podania o pracę, które
S R
rozesłała po całym kraju; a także na dokumenty dotyczące zdrowia Cade'a, które miał wypisać jej Davis Cooper. Żałowała, że to nie on będzie zdejmował Cade'owi gips, jeśli jednak straż któregoś z parków narodowych odezwie się z propozycją pracy, trzeba będzie jechać. Odłożyła motykę i poszła rozejrzeć się za dzieckiem. Cade bawił się z Brownie, choć widać było, że posmutniał. Nie miała dotąd odwagi powiedzieć mu, że wyjeżdżają, ale wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Przez kilka dni wciąż widywał codziennie Lincolna, ale tylko w Belle Reveé. Ostatnio przestał bywać i tam. Sam tam jeździł na rowerze, pedałując pomimo gipsu. Linsey niepokoiła się o niego, ale teraz, kiedy sam bał się ją opuszczać, wolałaby już, żeby pojechał odwiedzić Lincolna. - To do ciebie nie pasuje. Nie wyglądasz na tchórza, Linsey odezwał się nagle jakiś nieznany, męski głos. Odwróciła się przerażona. Koło płotu stał staromodny powóz, zaprzężony w dwa
122
konie. Lejce trzymał Jesse Lee; ukłonił się grzecznie, bez uśmiechu. Jednak tym, który się odezwał, był starszy mężczyzna siedzący z tyłu. - Słucham? - powiedziała. - Czym mogę służyć? - Nie widziała go jeszcze nigdy, ale od razu wiedziała, że to Gus Cade. Nie tylko dlatego, że przyjechał z Jessem, ani dlatego, że jego sparaliżowana prawa ręka zwisała bezwładnie. Nie był właściwie podobny do żadnego z czterech synów. Ale miał w sobie coś takiego... może w ruchach, a może w sposobie bycia, co kojarzyło się z nimi wszystkimi. - Możesz wziąć się z powrotem w garść i zaufać charakterowi swojego chłopaka. - Którego chłopaka? Tego dużego czy małego?
S R
Gus zachichotał ochryple.
- Masz głowę na karku, dziewczyno. Nie dziwię się wcale. Z tego, co mówił Lincoln i reszta moich synów. .. Słyszałem, że jako dziecko miałaś ciężkie życie, ale wyrosłaś na dzielną kobietę. Żałuję, że nie chcesz pozwolić swojemu synowi wyrosnąć na silnego faceta. - Wyrośnie na silnego faceta - zapewniła.
- A powiedziałaś mu, że wyjeżdżacie? Nie. Bo wystraszyłaś się, że sam mógłby zdecydować, że zostaje! Linsey czuła, że ten stary, kłótliwy człowiek ma rację. - Jest za mały, żeby wszystko zrozumieć i ocenić - odparła. - Za mały? A ile ty miałaś lat, moja droga, kiedy zaczęłaś rozumieć, co warto robić? Pewnie tyle samo. Albo i mniej. Wiem, że z ciebie twarda dziewucha i mój Lincoln też jest twardzielem. Na pewno Cade odziedziczył to po was. Pozwól mu zdecydować. Jesteś mu to winna. Tyle chciałem ci powiedzieć. Ale... - głos starego Cade'a
123
złagodniał nagle - .. .gdybyś pozwoliła mi go zabrać na chwilę do Belle Reveé... Stęskniłem się za szkrabem... przez te dwa dni. Linsey, znając opinie o Gusie, zdziwiła się, zobaczywszy na twarzy tego zniszczonego, upartego człowieka wyraz samotności i tęsknoty. Uświadomiła sobie nagle, że Gus Cade, którego życie nie oszczędzało, także wciąż walczył; i rozumiał ją jak nikt inny. Złość przeszła jej nagle. Powiedziała: - Może pozwolimy, żeby Cade sam zdecydował, czy chce jechać? - Dobry początek - ucieszył się Gus. Po chwili, pocałowawszy serdecznie mamę, Cade wspiął się do powozu, wraz z psem.
S R
- Uważaj na niebo, dziewczyno - poradził na odjezdnym Gus. Coś wisi w powietrzu. Konie to wyczuwają. - Rzeczywiście, para koni przez cały czas była dziwnie zaniepokojona, aż Jesse musiał cmokać i przemawiać do nich łagodnie.
Mężczyźni uchylili kapeluszy i odjechali; Cade pomachał mamie na pożegnanie.
- Czy on ma rację? - spytała Linsey samą siebie. Chwyciła z powrotem motykę. - Przecież Cade ma dopiero pięć lat. Przypomniało jej się, że miała właśnie pięć lat, kiedy odrzuciła imię i nazwisko, jakie wymyślili dla niej urzędnicy. Oczywiście, i tak wołano na nią tym imieniem, chociaż wcale jej się nie podobało. „Hannah Jones". Mając dziesięć lat, ostatecznie pozbyła się niechcianej tożsamości. Wymyśliła, że odtąd będzie nazywać się Linsey Blair i poradzi sobie ze wszystkim. Jej ulubiona nauczycielka,
124
zakonnica, pomogła jej załatwić sprawę formalnie, ale to Linsey podjęła decyzję, jak ma się nazywać. Rozmyślając, nie zwróciła uwagi, że w powietrzu panuje nienaturalna cisza i że szybko robi się coraz goręcej. I zaczyna wiać, najpierw słabymi podmuchami, a potem silniej. Do rzeczywistości przywołał ją dopiero tętent kopyt. Podniosła wzrok i zobaczyła Diabla i jeźdźca. Za nimi niebo było ciemnoszare, niewyraźne; kłębiły się na nim jakieś dziwne żółtawe chmury. - Lincoln! - zawołała, przestraszona. - Co to jest?! - Tornado. Skoczyła ku niemu. Wciągnął ją na konia. Ruszyli, nie zwlekając.
S R
- Cade! - krzyknęła z lękiem. - Cade jest bezpieczny.
Nastąpił silny podmuch wiatru. Wiatr tak świstał, że trudno było rozmawiać.
- Nie trzeba zabezpieczyć domu? - spytała. - Nie ma czasu. Wir dotknął ziemi. Zbliża się ku nam. Złapała się mocniej Lincolna i nie próbowała już nic mówić. Diablo przeszedł w galop. Nie wiedziała, dokąd jadą, ale rozumiała, dlaczego Lincoln nie przyjechał po nią samochodem. Przeskakiwali płoty, lawirowali między drzewami. Podmuchy wichru cały czas się wzmagały, temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Niebo zrobiło się czarne.
125
Zatrzymali się gdzieś i zsiedli. Wiatr napierał teraz ze złowieszczą, narastającą siłą. Lincoln poprowadził Linsey i konia w jakieś zagłębienie. - To resztki starego domu! - krzyknął, przyciskając niemal usta do jej ucha. - Z tyłu jest piwnica, w lewym tylnym rogu dawnej kuchni! Biegli truchtem; Lincoln kierował nią lekko. W pobliżu trzasnęła złamana gałąź. Kiedy zbliżyli się do drugiego końca ruin, Lincoln zawołał: - Zaczekaj! - po czym wyjął z kieszeni szal i zawiązał koniowi oczy. Później ściągnął mu siodło i położył konia na boku. Spętał go.
S R
Następnie zaczął rozgarniać warstwy starych liści. Odnalazł klapę. Wytężył się, ale nie chciała dać się unieść. Linsey przemieściła się z trudem parę kroków, przykucnęła i zaczęła pomagać Lincolnowi. Klapa drgnęła i zaczęła się podnosić.
- Dasz radę wrzucić do środka siodło?! - zawołał. Skinęła głową. Udało jej się jakoś.
- Co będzie z Diabłem?! - krzyknęła.
- Nic więcej nie możemy dla niego zrobić! Schodzimy! Nie ma czasu! Stoisz przy schodach! - Nagle runęła ulewa. Przemokli do nitki w ciągu trzech sekund. - Słuchaj! Zejdź, a potem zablokuj klapę siodłem! Zrób to dobrze, bo jak się zatrzaśnie, możemy się stąd już nigdy nie wydostać! - wołał jej w ucho Lincoln. Gdy zeszła, zablokowali klapę, Lincoln wślizgnął się do piwnicy. Linsey dziękowała Bogu, że udało im się schować, i modliła się, żeby w środku nie było węży. Wtem trąba powietrzna uderzyła.
126
Rozległ się straszliwy łoskot gruchotanych i wyrywanych z korzeniami drzew. Ryk żywiołu zagłuszał wszystko. Zdawało się, że ciężka, stalowa klapa wygnie się na siodle w pałąk. Z trzaskiem pękającego metalu oderwała się i odleciała w powietrze. Lincoln i Linsey leżeli na wilgotnej, kamiennej podłodze, przyciśnięci do siebie. Teraz Lincoln osłonił Linsey ciałem, żeby przyjąć na siebie ewentualne uderzenia porwanymi przez wicher przedmiotami. Ryzykował życie, aby ochronić ją - ponieważ ją kochał. W tej straszliwej sytuacji Linsey zdała sobie nagle sprawę, jak dojrzale zachowywał się Lincoln względem niej i Cade'a. Nie zbliżał
S R
się do niej za szybko, żeby nie zranić dziecka. Teraz, z miłości do niego, był gotów pozwolić im obojgu wyjechać. A ona - ona postępowała jak tchórz!
Nieoczekiwanie huragan ucichł. Tornado przeszło. - Udało się, Lincolnie! - zawołała. - Znowu przeżyliśmy, tak samo jak podczas pożaru!
Nie odpowiadał. Wydostała się spod niego i zobaczyła, że jest zakrwawiona, a on - nieprzytomny. To była krew Lincolna. Nerwowo zaczęła szukać na jego ciele ran. Miał tylko parę niewielkich zadrapań - i ranę w głowie. - Boże! - jęknęła. - Muszę szybko sprowadzić pomoc. Zawołała na Diabla. Odezwał się. Wybiegła na górę, przełamując chęć pozostania przy Lincolnie, i podbiegła do konia, mijając połamane, pozbawione liści gałęzie. Ogier miał tylko kilka zadrapań. Rozwiązała go. Wstał z trudem, wysuwając naprzód jedną
127
nogę. Kulał. Powstrzymała panikę - panika nie pomoże Lincolnowi. Próbowała zorientować się, gdzie jest, i zdecydować, czy iść piechotą w poszukiwaniu pomocy, czy zostać przy rannym. Nagle usłyszała znajome głosy. - Tutaj! - zawołała. - Tutaj! Wkrótce byli przy niej Adams, Jackson, Jefferson i Cullen. Bracia upewnili się, że nie jest ranna, i natychmiast zajęli się Lincolnem. - Nic mu nie będzie! - zawołał Jackson. Podszedł i położył dłoń na ramieniu Linsey. - Widzę, że nic mu nie będzie. Dostał znowu w głowę, ale Cooper sobie poradzi - trajkotał, uśmiechając się. - Będzie
S R
miał tylko potężnego guza, no i głowa poboli go mocno przez jakiś czas... - Linsey jeszcze nigdy nie widziała rezolutnego Jacksona tak bladego i zdenerwowanego, pomimo wymuszonego uśmiechu. Sam bał się o brata, ale starał się dodać jej otuchy. Zresztą, nie bez skutku. - Dziękuję ci. Nie wiem, jak ci się odpłacę, Jacksonie powiedziała.
- Możesz, i chyba wiesz jak.
- Chcesz mnie poprosić, żebym została? - Nie była świadoma, że płacze. - Proszę cię o to, dla mojego brata - powiedział Jackson, gładząc ją delikatnie po policzku. - Zostań chociaż przez jakiś czas. Zobaczysz, jak będzie... Zagryzła wargi, widząc półprzytomnego Lincolna, któremu dwaj bracia i Cullen pomagali wydostać się z piwnicy. Adams podszedł i poinformował:
128
- Przestał krwawić, jest przytomny. Dojdzie do auta. Jefferson zajmie się Diabłem, a my wszyscy pojedziemy na farmę, gdzie powinien zaraz dotrzeć Cooper. - Co z farmą? - Linsey w ogóle o niej do tej pory nie pomyślała. - Dom i stodoła stoją. Tornado przeszło bokiem. Zniszczyło ogródek kwiatowy, ale ominęło dom, zrywając tylko ze dwa kamienie z komina, a potem we-ssało starą szopę i porwało twój samochód. Szczątki leżą na zachodnim pastwisku. - I tak miałaś szczęście - ocenił Cullen, kiedy biegli truchtem do samochodu. Adams i Jackson prowadzili z dwóch stron Lincolna. Dobrze, że Lincoln dotarł na czas i pamiętał o tej piwnicy. - Tak. Dobrze...
S R
- No, teraz już wcale nie widać, że było tu tornado! - powiedział z zadowoleniem Cade. Stał na werandzie i przyglądał się uporządkowanej polanie. Jedno ogromne drzewo, które wyrwała trąba powietrzna, zostało pocięte i ułożone w stos na opał. Jefferson ogrodził znów ogród kwiatowy i posadził nowe rośliny. Zdun Adamsa szybko naprawił komin, a jego inni pracownicy uprzątnęli teren. To, co zostało nieodwołalnie zniszczone, to szopa oraz samochód Linsey. W tydzień po tornadzie Lincoln wyglądał dość przerażająco, spuchnięty i posiniaczony. Dla Linsey były to jednak dowody jego odwagi i dlatego wydawał jej się piękny, jak zwykle. - Wiesz co, Cade? - powiedział Lincoln, siedząc na schodkach. Chodź no tu na chwilę. Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
129
Linsey, która stała w drzwiach i obserwowała ich obu, zesztywniała. Zdecydowali z Lincolnem, że powiedzą Cade'owi, czyim jest synem. - Wiem. Farciarz mi mówił - odparł poważnie chłopczyk, siadając obok Lincolna. Ten zaniemówił. - Farciarz ci mówił?! Że będę miał ci coś ważnego do powiedzenia? - Tak. To część tajemnicy. - Tej tajemnicy, którą miałeś zdradzić tylko wtedy, kiedy sam będziesz wiedział, że powinieneś? - Cade pokiwał głową. Linsey i Lincoln byli zdumieni. - Czy to ja jestem tą osobą, która usłyszy
S R
tajemnicę? Czy nadszedł już czas? - Chyba tak. - Chyba czy na pewno?
Chłopiec popatrzył na Lincolna. Szukał w nim czegoś i znalazł. - Na pewno.
- A czy myślisz, że mama też powinna to usłyszeć? - Tak. - Linsey podeszła, przysiadła koło nich i przytuliła dziecko. - Jesteś pewien, że chcesz teraz zdradzić tę tajemnicę, syneczku? - spytała. - Już dawno chcę. Zanim Farciarz umarł, powiedział mi, dlaczego nie pozwalał mi mówić do siebie „tato". Bo nie był moim tatą, tylko jakby pożyczył mnie od mojego prawdziwego taty, i niedługo miał mnie mu oddać.
130
- I powiedział ci, kto jest twoim prawdziwym tatą? - Lincoln był wzruszony. - Nie. Ale powiedział, że go rozpoznam. I on mnie też, chociaż nie wie, że istnieję. I Farciarz kazał mi obiecać, że będę cierpliwy i zaczekam, żeby wszystkim ułożyło się to w głowach. On mówił, że to będzie pewnie trochę długo trwało, ale że potem mój prawdziwy tata będzie mnie bardzo kochał, tak jak mama. Linsey miała łzy w oczach. I Lincoln nie był daleki od łez. - I czy myślisz, że spotkałeś swojego prawdziwego tatę? - pytał. - Chyba tak. - Czy myślisz, że to ja jestem twoim prawdziwym tatą?
S R
Cade zagryzł usta i odwrócił wzrok, wystraszony. Lincoln objął go.
- Tygrysku, jeśli tak myślisz i masz nadzieję, że to ja, to dobrze bo to właśnie ja - powiedział. - Ja jestem twoim prawdziwym tatą. Cade skoczył i przytulił ojca najmocniej jak umiał. - Tak się cieszę, że Farciarz przysłał mi cię z powrotem powiedział Lincoln. - Miał rację - kocham cię tak samo jak mama. Linsey płakała ze szczęścia i jednocześnie uśmiechała się. - Jest jeszcze tylko jedna sprawa - ciągnął Lincoln. - Jak chcesz się nazywać? - A co? Chcesz, żebyśmy mieli to samo nazwisko? - spytał chłopczyk. - Tak. Ale to do ciebie należy wybór. To tak jak z twoim źrebakiem - ty też już dawno powinieneś wiedzieć, kim jesteś. Teraz wiesz już, że jesteś moim synem. Chciałbym, żeby inni też to
131
wiedzieli i mogli poznać po nazwisku. Ale jeżeli chcesz, możesz dalej nazywać się Stuart. - Nazywałbym się Cade Cade. To trochę śmiesznie. - A może Leland Stuart Cade - odezwała się Linsey, nie wiedząc, co o tym pomyśli Lincoln. - To wszystko twoje imiona i nazwiska, tylko w innej kolejności. Cade pomyślał chwilę. - To kim bym w końcu był? Lelandem czy Stuartem? - A może dalej Cade'em? - zasugerowała Linsey. - Czasem używa się u nas nazwiska w roli imienia - zawtórował Lincoln. - Na przykład Cooper ma na imię Davis, ale wszyscy
S R
znajomi mówią na niego „Cooper".
- Więc będę Cade. Leland Stuart Cade - powtórzył chłopiec. Fajnie! - Zachichotał, a potem spoważniał. - A jak mam mówić do ciebie? - A jak byś chciał? - Może... tato.
- Ja też bym tak chciał. - Lincoln uśmiechnął się z dumą. - Tata - wymówił Cade. - Super! Nigdy nie miałem taty! - A od teraz już będziesz zawsze miał. - Słuchaj, to znaczy, że dziadek Gus jest naprawdę moim dziadkiem? No tak! Mogę pojechać mu to powiedzieć?! - Pewnie. - Linsey pogłaskała synka po główce. -Pojedź do Belle Reveé i powiedz to dziadkowi Gusowi i wszystkim innym. - Hurrra!!! - Cade ucałował mamę i tatę, a potem zbiegł ze schodów i wsiadł na rower. Po chwili już go niebyło.
132
- Jaki on już jest mądry! - powiedział z podziwem Lincoln. - Tak. Ale nie ostrzegliśmy go jeszcze, co mogą mówić ludzie. - Czy ty uważasz, że on sobie z tym nie poradzi? Bo ja nie mam wątpliwości. Pamiętasz, w Belle Terre, w ogrodzie, zadałem ci jedno ważne pytanie... Chciałbym usłyszeć odpowiedź. Teraz. - Czy chcę z tobą żyć i być twoją jedyną miłością? - Tak. Linsey nachyliła się i zaczęła całować Lincolna. - Cade'a nie będzie przez kilka godzin - zamruczała. - Więc może pokażę ci odpowiedź... Kocham cię, Lincolnie. Zawsze cię kochałam. I zawsze będę kochać.
S R
- Aż śmierć nas rozłączy?
- Nie. Dłużej. Ruszyli do sypialni.
- Co powiesz na więcej synów, albo może córki? - spytała Linsey po drodze.
- Świetny pomysł! Wiesz, Cade będzie fantastycznym starszym bratem.
Linsey i Lincoln patrzyli na siebie. Odnaleźli się po latach i nareszcie naprawdę byli razem. Stworzą prawdziwą, wspaniałą rodzinę. „Kocham cię, Linsey". Przypominała sobie te słowa, ścinając jeszcze jeden kwiat gardenii. Sprowadzona przed rokiem z ogrodu w Belle Terre roślina kwitła pięknie i pachniała intensywnie w gorącym, letnim powietrzu. Linsey powąchała ją i przypomniała sobie inny kwiat gardenii, sprzed roku. Wówczas, na balkonie, pośród nocy, Lincoln po raz pierwszy wypowiedział do niej słowa, które odtąd stały
133
się muzyką jej życia. Mogła była domyślić się ich wcześniej, zanim je wypowiedział. Kiedy sprawdzał dokładnie jej spadochron przed każdym skokiem... Gdy kochali się podczas pożaru... Kiedy naprawił schodki. Gdy zaprzyjaźniał się z Cade'em. Kiedy oddawał dla niego krew. Tańczył w deszczu. Kochał się z nią na balkonie, tak aby uwierzyła, że jest piękna. Uratował ją podczas tornada. Największe prezenty od Lincolna były dwa. Jeden - to Cade. Drugi rósł cicho pod sercem Linsey. Oparta dłoń na brzuchu, jak gdyby przytulając dziecko, które już kochała. Zamknęła oczy i podniosła twarz ku słońcu. Teraz w jej uszach rozbrzmiała inna ulubiona muzyka: wysoki śmiech Cade'a i niski - Lincolna.
S R
Podniosła koszyk z kwiatami, które ozdobią tego wieczoru ich stół. W dniu, kiedy powiedziała Lincolnowi o drugim dziecku. - To dla ciebie, Lincolnie - szepnęła. - Prezent mojej miłości! Czekał na nią, kiedy szła z kwiatami. Objął ją i przytulił, jak zawsze.
Milczeli i w ich milczeniu słychać było słowa miłości.
134