HONORIUSZ BALZAC
KOMEDIA LUDZKA
XXIV
Studia filozoficzne (IV)
1967 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisi...
7 downloads
6 Views
HONORIUSZ BALZAC
KOMEDIA LUDZKA
XXIV
Studia filozoficzne (IV)
1967 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. HONORIUSZ BALZAC MISTRZ KORNELIUSZ ELIKSIR ŻYCIA WYGNAŃCY LUDWIK LAMBERT SERAFITA
Przełożyli TADEUSZ ŻELEŃSKI-BOY, JULIAN ROGOZIŃSKI Tytuły oryginałów francuskich: MAlTRE CORNELIUS LELIXIR DE LONGUE VIE LES PROSCRITS LOUIS LAMBERT SERAPHITA
MISTRZ KORNELIUSZ Przełożył JULIAN ROGOZIŃSKI HRABIEMU JERZEMU MNISZCHOWI * Hrabia Jerzy Mniszech poślubił w roku 1846 córkę pani Hańskiej, Annę. Balzac darzył go wielką przyjaźnią. Mniszech umarł bezdzietnie w 1881 licząc lat pięćdziesiąt osiem. Pochowany jest w Paryżu na cmentarzu Pere-Lachaise, w grobowcu, gdzie spoczywa Balzac. Ktoś ZAWISTNY, ujrzawszy, jak na tej stronicy jaśnieje jedno z najsławniejszych i najstarszych nazwisk sarmackich, gotów byłby pomyśleć, że niby złotnik podnoszę blask nowej pracy lśnieniami pradawnego klejnotu: iluzja to dziś modna; ale Pan, mój drogi Hrabio, obok kilku innych osób, będzie wiedział, że staram się tylko spłacić dług zaległy - Talentowi, Wspomnieniom i Przyjaźni. W roku 1479, w dzień Wszystkich Świętych - kiedy to rozpoczyna się nasza opowieść - nieszpory w katedrze w Tours dobiegały końca. Arcybiskup Eliasz de Bourdelles podnosił się właśnie z tronu, ażeby pobłogosławić wiernych. Kazanie było długie, podczas nabożeństwa zapadła noc, jak najgęstsze ciemności spowiły częściowo ów piękny kościół o dwóch głównych wieżach nie wykończonych jeszcze. A przecież sporo świec płonęło ku czci świętych w trójkątnych świecznikach służących ofiarom, których skuteczności ani sensu jak dotąd nie wytłumaczono dokładnie. Paliły się światła na wszystkich ołtarzach i we wszystkich kandelabrach prezbiterium. Nierównomiernie rozsiane wśród lasu filarów i arkad wspierających trzy nawy katedralne, owe masy światła rozjaśniały z ledwością ogromną budowlę - a przeplatając się z intensywnymi cieniami, które padały od kolumn poprzez krużganki, tworzyły mnóstwo fantastycznych efektów, podkreślanych jeszcze ciemnością, jaka spowijała łuki, sklepienia i boczne kaplice, pełne mroku nawet za dnia. Tłum przedstawiał się nie mniej malowniczo. Niektóre postaci słabo majaczące w półmroku mógłbyś wziąć za widma; inne, wśród rozproszonych blasków, przyciągały uwagę jak centralne figury w obrazie. Posągi wydawały się ożywione, a ludzie - skamieniali. Tu i ówdzie pod filarami rozbłysło czyjeś oko, kamień spoglądał, marmur przemawiał, strop wzdychał, cała budowla tchnęła życiem. W istnieniu narodów nie masz scen bardziej uroczystych ani bardziej dostojnych momentów. Człowiekowi, masie ludzkiej trzeba zawsze ruchu, aby powstał twór poezji; ale w tych godzinach nabożnej zadumy, kiedy bogactwa ludzkie kojarzą się z wielkością niebiańską, wzniosłość niewiarygodną napotykamy w milczeniu; ugięte kolana wyrażają trwogę, złożone ręce-nadzieję. Koncert uczuć, w którym wszystkie dusze wzbijają się do nieba, staje się wtedy źródłem zrozumiałego zjawiska duchowości. Mistyczna egzaltacja skupiska wiernych oddziałuje na każdego z osobna, i najsłabszych zapewne unoszą fale tego oceanu miłości i wiary. Modlitwa, potęga czysto elektryczna, wyrywa w ten sposób naszą naturę jej samej. Ta niewłasnowolna unia poszczególnych woli w równej mierze leżących krzyżem, w równej mierze wzlatujących w niebo, stanowi chyba sekret, dla którego tak magiczny wpływ wywiera śpiew księży, muzyka organów, dymy kadzidła, uroczystości przy ołtarzu, pienia tłumu i jego milcząca adoracja. Nie dziwmy się zatem, że w średniowieczu większość amorów zaczynała się w kościele - po tylu długotrwałych ekstazach; amory te kończyły się częstokroć nie najzbożniej, ale w końcu kobiety jak zawsze płaciły za nie pokutą. Uczucie religijne miało z pewnością naówczas jakieś powinowactwa z miłością zmysłową, było jej istotą lub celem. Miłość stanowiła jeszcze wtedy religię, odznaczała się jeszcze pięknym, właściwym sobie fanatyzmem, naiwnymi przesądami, wspaniałą ofiarnością bliską ofiarności chrześcijańskiej. Obyczaje epoki tłumaczą skądinąd nieźle ów alians religii z amorami. Przede wszystkim towarzystwo zbierało się li tylko przed ołtarzem. Panowie i wasale, kobiety i mężczyźni tam jedynie byli równi. Tam jedynie kochankowie mogli widywać się i porozumiewać. Na koniec, święta kościelne były wtedy spektaklami, dusza kobieca silniejszych emocyj doznawała podówczas w katedrze niż dziś na balu albo w paryskiej Operze. A czy wzruszenia nie wiodą wszystkich kobiet do miłości? Religia, mieszając się z życiem i ogarniając je we wszystkich jego czynach, jęła współdziałać zarówno z cnotą, jak występkiem. Religia przeniknęła do nauki, polityki, krasomówstwa, zniżyła się do zbrodni i wstąpiła na trony, wśliznęła się w ciała ubogich i chorych; była wszystkim. Te na pół uczone uwagi uzasadnią może prawdziwość naszego Studium, w którym pewne szczegóły potrafiłyby urazić wydoskonaloną moralność dzisiejszej doby, moralność, jak wiadomo każdemu, nieco sztywną. Kiedy księża wyśpiewywać przestali, ostatnie zaś tony organów zmieszały się z wibrującymi amen, które dobyły się z potężnej piersi chóru, kiedy pod wysokimi stropami drżał jeszcze leciutki szmer, a ciżba wiernych czekała na dobroczynne słowa arcybiskupa - jakiś mieszczanin spieszący się snadź do domu albo niespokojny oswoją sakiewkę, która mogłaby mu zginąć w zatłoczonej kruchcie, wymknął się ukradkiem, nie zważając, że za czyn taki groziła reputacja złego katolika. Miejsce po roztropnym Tureńczyku zajął skwapliwie jakiś szlachcic, wynurzywszy się z cienia olbrzymich filarów okalających prezbiterium. Idąc tam ukrywał starannie twarz w piórach zdobiących wysoki popielaty kołpak, po czym ukląkł na kościelnym krześle z miną tak skruszoną, że zwiodłaby samego inkwizytora. Sąsiedzi, przyjrzawszy się młodzieńcowi dość uważnie, poznali go chyba, drgnęli jak gdyby tknięci jedną myślą - kostyczną i drwiącą, w której taiła się milcząca kalumnia - i znów pogrążyli się w modłach. Dwie staruszki pokiwały głowami i wymieniły spojrzenia zagłębiające się w przyszłość. Krzesło, na którym ukląkł młody szlachcic, stało u wejścia do kapliczki urządzonej między dwoma filarami, zamkniętej żelazną kratą. Kapituła odstępowała podówczas za sumy dość znaczne niektórym rodom szlacheckim, a nawet bogatym mieszczanom, prawo wysłuchiwania nabożeństw - prawo wyłączne, obejmujące zresztą i czeladź najemcy - w kaplicach bocznych, porozmieszczanych w dwóch wąskich nawach okalających katedrę. Symonię tę praktykuje się i dziś jeszcze. Dama wynajmowała sobie kaplicę, jak dziś wynajmuje się lożę w teatrze Włoskim. Na dzierżawcy owych uprzywilejowanych miejsc ciążył obowiązek przystrajania stojących tam ołtarzy. Każdy z najemców poczytywał sobie za punkt honoru, by ołtarz jego wyglądał najwspanialej, owa zaś próżność przynosiła kościołowi profit niezgorszy. W rzeczonej kaplicy, tuż za kratą, na pięknej aksamitnej poduszce, czerwonej ze złotymi chwastami, klęczała młoda kobieta - obok miejsca, które przed chwilą opuścił mieszczanin. Pozłacana lampa, zawieszona u stropu kaplicy przed wspaniale ozdobionym ołtarzem, rzucała mdłe światło na modlitewnik damy. Modlitewnik zadrżał gwałtownie w jej dłoniach, kiedy pojawił się młodzieniec. - Amen! Ów respons zaśpiewany głosem łagodnym, lecz pełnym okrutnej emocji, zagłuszony szczęśliwie przez ogólne pienia, uzupełniła żywo szeptem: - Gubisz mnie. Wyrzekła te słowa z niewinnością, wobec której byłby winien cofnąć się każdy subtelny mężczyzna; niewinność ta trafiała bowiem do serca, przenikając je na wskroś; lecz nieznajomy, poniesiony zapewne paroksyzmem namiętnej miłości, która zagłusza głos sumienia, nie ruszył się z krzesła i tylko uniósł nieco głowę, by zajrzeć do kaplicy. - Śpi - ozwał się głosem ściszonym tak umiejętnie, że do młodej damy dotarło jakby tylko echo. Dama pobladła i oderwała na moment oczy od welinu modlitewnika, kierując je ku starcowi, na którego spojrzał był młodzieniec. Ileż okrutnego porozumienia było w tym zerknięciu! Przypatrzywszy się staremu, odetchnęła z ulgą i piękne czoło przyozdobione klejnotem wzniosła ku obrazowi Najświętszej Panny; ów ruch pełen prostoty, poza, zwilgotniałe oko mówiły z nierozważną naiwnością o całym jej życiu; gdyby była zepsuta, potrafiłaby się maskować. Osobistością tak oboje kochanków trwożącą był staruch niski, garbaty, łysy, arcyniemiłego wejrzenia, z długą brudnosiwą brodą przystrzyżoną w szeroki wachlarz; na piersi błyszczał mu krzyż Świętego Michała; dłonie ordynarne a mocne, gęsto porośnięte szarawą szczecią, przed chwilą splecione, rozplótł teraz nieco we śnie, któremu tak nieroztropnie dał sobą owładnąć. Prawa dłoń sięgała jakby po sztylet ze stalową rękojeścią wyrobioną w kształt muszli; żelazo to ułożył sobie w taki sposób, aby mieć je w pogotowiu; gdyby nieszczęściem dłoń dotknęła broni, zbudziłby się natychmiast i spojrzał na żonę. Z warg sardonicznych, dolnej szczęki spiczastej i kapryśnie wysuniętej do przodu, mogłeś wyczytać charakter jadowity, rozum przebiegły a zimny, który domyślał się trafnie wszystkiego, ponieważ wszystko przypuścić umiał. Czoło było żółtawe, pofałdowane jak u ludzi nawykłych do tego, by w nic nie wierzyć i wszystko rozważać - ludzi, co, podobni skąpcom kładącym na szali złoto, starają się czyny bliźniego przeliczać na wartość pieniądza. Grubokościsty, mocnej budowy, zdawał się muskularny, więc i krewki; słowem, rzekłbyś, niedoszły ludożerca. Gdyby zbudził się ów pan groźny, dama nie uniknęłaby strasznego niebezpieczeństwa. Zazdrosny mąż dostrzegłby ani chybi różnicę między sędziwym mieszczuchem, który nie wadził mu wcale, a nowoprzybyłym - młodzieńcem dwornym, smukłym i wykwintnym. - Libera nos a malo - rzekła dając znać o swoich obawach nieustępliwemu młodzieńcowi. * Libera nos a malo (łacińskie) - Zbaw nas od złego. Młodzieniec podniósł głowę i spojrzał na nią. W oczach miał łzy - łzy miłości i rozpaczy. Na ten widok kobieta zadrżała, zmieszała się do cna. Oboje opierali się zapewne od dawna - a teraz opierać się już nie mogli - miłości, którą podsycały z dniem każdym nieprzezwyciężone przeszkody, miłości pielęgnowanej wśród lęku, a umacnianej młodością. Była to kobieta urody miernej, lecz bladość oblicza świadcząca o utajonych cierpieniach czyniła ją powabną. Figurę miała pełną gracji, a włosy najpiękniejsze pod słońcem. Strzeżona przez tygrysa, kto wie czy nie ryzykowała życiem wypowiadając jedno słowo, pozwalając na uścisk ręki, odwzajemniając spojrzenie. Jeśli nigdy jeszcze miłość nie była utajona głębiej w dwóch sercach i z większą smakowana rozkoszą, nigdy też nie groziła okrutniejszym niebezpieczeństwem. Łatwo odgadnąć, że dla tych dwojga aura, dźwięki, odgłos kroków na posadzce - rzeczy dla innych znikomej wagi - nabierały wartości rzeczywistych, znaczeń szczególnych, im jedynie wiadomych. Może miłość zesłała im wiernych pośredników nawet w lodowatych palcach starego księdza - ich spowiednika, dłoniach, które podawały im hostię, kiedy przystępowali do stołu Pańskiego. Miłość głęboka, miłość wrośnięta w duszę, jak na ciele póki życia trwa ślad po głębokiej ranie. Kiedy spojrzeli po sobie, kobieta powiedziała jakby: "Umrzyjmy, ale się kochajmy". A młody szlachcic odpowiadał jakby: "Będziemy się kochać i nie umrzemy". A wtedy melancholijnym ruchem głowy wskazała starą ochmistrzynię i dwóch paziów. Ochmistrzyni spała. Młodzi pazie nie zdawali się troskać o sprawy swojego pana. - Nie zlęknij się przy wejściu i nie opieraj. Ledwie szlachcic wyszeptał te słowa, dłoń starego pana osunęła się na sztylet. Uczuwszy chłód żelaza ocknął się nagle; żółte oczy wlepił w żonę. Przywilejem dość rzadkim, nawet u ludzi genialnych, odzyskiwał natychmiast jasność umysłu taką, jakby nie zdrzemnął się wcale. Był to mąż zazdrosny. Ale młody szlachcic zerknął jednym okiem na kochankę, a drugim na jej męża; porwał się zwinnie z klęczek i uskoczył za filar w momencie, kiedy drgnęła dłoń starego pana, po czym zniknął z lekkością ptaka. Dama utkwiła oczy w modlitewniku i siliła się na spokój; nie mogła jednak zaradzić ani na rumieniec, który wykwitł na jej licu, ani na bicie serca nad wyraz mocne. Stary pan usłyszał ową palpitację, która odbiła się echem w kaplicy, i dostrzegł niezwyczajny szkarłat na policzkach, czole i powiekach żony; podejrzliwie rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegłszy nikogo, kto budziłby w nim nieufność, zagadnął: - O czymże to tak dumasz, moja miła? - W głowie mi się kręci od kadzidła - odparła. - Widać dzisiaj w złym ono gatunku - powiedział stary. Szczwany starzec nie uwierzył jednak w ten wybieg; węsząc utajoną zdradę, postanowił z jeszcze większą bacznością czuwać nad skarbem. Arcybiskup udzielił błogosławieństwa. Nie czekając, aż padną słowa saecula saeculorum, tłum niczym wezbrany potok runął ku drzwiom kościoła. Swoim zwyczajem stary pan odczekał roztropnie, aż ludzie przestaną się tłoczyć, po czym wyszedł puściwszy przodem ochmistrzynię i młodszego z paziów, który niósł latarnię; podał ramię żonie - starszy paź zamykał pochód. Kiedy stary pan docierał do drzwi w ścianie wschodniej, którymi zwykł był wychodzić, od tłumu odłączyło się kilkudziesięciu mężczyzn zawracając ku bocznej nawie - a że masa ludzka zatarasowała wrota główne, starzec ze swoją kompanią cofnąć się nie mógł. Sędziwego pana i jego żonę jął wtedy wypychać z kościoła silny napór ciżby. Starał się przejść pierwszy, ciągnąc za sobą damę, ale w tejże chwili z energią wypchnięto go na ulicę, a ktoś obcy wydarł mu żonę. Groźny garbus pojął, że wpadł w obmyśloną z dawna już pułapkę. Żałując, że spał za długo, zebrał wszystkie siły; jedną dłonią chwycił żonę za rękaw, drugą próbował wczepić się w drzwi. Ale zapał miłosny zatriumfował nad rozwścieczoną zazdrością. Młody szlachcic, objąwszy kochankę wpół, uniósł ją błyskawicznie, z siłą tak desperacką, że złotogłów, brokat i fiszbiny pękły z trzaskiem. W dłoni męża pozostał rękaw. Nad wrzaskami ciżby rozległ się ryk lwa, straszliwy głos zagrzmiał: - Do mnie, Poitiers! Do kruchty, ludzie hrabiego de Saint-Vallier! Na pomoc! Tutaj! I hrabia Aymar de Poitiers, pan na Saint-Vallier, już dobywał szpady, aby utorować sobie drogę; lecz otoczyło go i jęło nań napierać ze czterdziestu szlachty, których ranić byłoby niebezpiecznie; kilku z nich, z rodów najwyższych, odpowiedziało hrabiemu żartami ciągnąc go w uliczkę wiodącą do klasztoru. W oka mgnieniu młody szlachcic zaprowadził kochankę do otwartej kaplicy i posadził za konfesjonałem, na drewnianej ławie. W blasku świec płonących przed patronem kaplicy spoglądali chwilę po sobie w milczeniu, złączywszy ręce w uścisku i dziwiąc się własnemu zuchwalstwu. Hrabina nie miała okrutnej odwagi czynić młodzieńcowi wyrzutów, że tę pierwszą chwilę szczęścia zawdzięczali czynowi tak śmiałemu i ryzykownemu. - A nie uciekłabyś ze mną za granicę ? - zagadnął żywo młodzieniec. - Niedaleko stąd czeka para angielskich koni, zdolnych przebiec trzydzieści mil bez odpoczynku. - Och - westchnęła cicho - a gdzież znajdziesz na świecie takie miejsce, gdzie mógłbyś ukryć córkę króla Ludwika XI? - To prawda - zgodził się szlachcic zaskoczony, że nie przewidział tej trudności. - Czemuż więc wydarłeś mnie mojemu mężowi? - spytała nie bez grozy. - Niestety, nie wyobrażałem sobie nawet, że kiedy znajdę się przy tobie i usłyszę, jak mówisz do mnie, wpadnę w konfuzję aż tak wielką. Ułożyłem ze trzy plany, a teraz, kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, żem dokonał już wszystkiego. - Ależ ja jestem zgubiona. - Jesteśmy ocaleni - odparł szlachcic w ślepym porywie miłości - posłuchaj. - Przypłacę to życiem - rzekła płacząc rzewnie. - Może dziś jeszcze mąż mnie zabije! Ale pojedź do króla, opowiedz mu, jakie katusze jego córka cierpi od lat pięciu. Kochał mnie bardzo, kiedy byłam mała, nazywał mnie żartobliwie Marią łaski pełną, ponieważ byłam brzydulą. Ach, gdyby wiedział, jakiemu oddał mnie człowiekowi, uniósłby się straszliwym gniewem. Nie śmiałam się skarżyć przez litość dla mojego męża. A zresztą jakże mój głos dotarłby do króla? Nawet mój spowiednik to szpieg mojego męża. Zgodziłam się więc na to grzeszne porwanie w nadziei, że zyskam obrońcę. Ale czyż mogę zaufać komuś... O - przerwała blednąc - paź nadchodzi. Biedna hrabina zasłoniła twarz dłońmi. - Nic się nie lękaj - odparł młody szlachcic - kupiłem go. Możesz się nim posługiwać z całkowitym zaufaniem, należy do mnie. Uprzedzi nas, gdyby hrabia się tu zbliżał. W konfesjonale - dodał szeptem - siedzi pewien kanonik, mój przyjaciel, który wybawi cię z kłopotów, a w tej kaplicy da ci azyl. Wszystko więc przewidziane, żeby oszukać twojego męża. Na te słowa obeschły łzy hrabinie, ale smutek zasępił jej czoło. - Nikt go nie oszuka! - odrzekła. - Dziś jeszcze będzie wiedział wszystko, jeśli więc chcesz odeprzeć jego ciosy, pojedź do Plessis, dostań się do króla i powiedz mu, że... - tu zawahała się, ale snadź ośmielona jakimś wspomnieniem zdradziła sekret swojego małżeństwa: - A więc powiedz mu, że hrabia, aby mną władać, puszcza mi krew z ramion, bo to mnie wycieńcza. Powiedz mu, że mnie szarpie za włosy, powiedz, że jestem uwięziona, powiedz, że... Serce nabrzmiało jej żałością, szlochanie uwięzło w gardle, uroniła kilka łez; a wśród tego poruszenia dozwalała młodzieńcowi całować jej ręce. Młody szlachcic gadał gorączkowo: - Nikt nie może dostać się do króla, moja biedna mała! Chociaż jestem synowcem dowódcy kuszników, nie wpuszczą mnie dziś do Plessis. Pani mojego serca, piękna moja władczyni! Wielki Boże, ileż ona wycierpiała! Mario, pozwól mi powiedzieć dwa słowa albo będziemy zgubieni. - I cóż począć ? - zagadnęła. Hrabina dostrzegłszy na czarnej ścianie obraz Najświętszej Panny, na którą padało światło lampki, zawołała: - Doradź nam, Święta Boża Rodzicielko! - Dziś wieczór - podjął młodzieniec - będę u ciebie. - A to jak? - spytała naiwnie. Byli w niebezpieczeństwie tak wielkim, że najsłodsze słowa wydawały im się obojętne. - Dziś jeszcze - oznajmił młodzieniec - pójdę do mistrza Korneliusza, bankiera królewskiego, z prośbą, żeby mnie przyjął na ucznia. Wystarałem się o listy polecające, a więc mnie przyjmie. Jego dom przytyka do twojego. A kiedy znajdę się pod dachem tego starego sknery, po drabinie z jedwabnego sznura potrafię dostać się na twoje komnaty. - Och! - zdrętwiała z przerażenia - jeśli mnie kochasz, nie chodź do mistrza Korneliusza. - Ach! - zawołał tuląc ją do serca z siłą właściwą tylko wiekowi tak młodemu - a więc mnie kochasz! - Kocham. Czyż nie jesteś moją nadzieją? Jesteś szlachcicem, zawierzyłam ci swój honor. A zresztą - dodała spoglądając nań z godnością - jestem nazbyt nieszczęśliwa, abyś mógł zawieść moje zaufanie. Ale po co to wszystko? Daj pokój, wolałabym umrzeć, aniżeli widzieć cię u mistrza Korneliusza! Bo jak ci wiadomo, wszyscy jego uczniowie... - Zginęli od stryczka - roześmiał się szlachcic. - Czy myślisz, że nęcą mnie jego skarby? - Och, nie chodź tam! Opętają cię czarami. - Nie ma takich skarbów na ziemi, których nie oddałbym za szczęście służenia tobie! - odrzekł ogarniając ją płomiennym spojrzeniem. Spuściła oczy. - A mój mąż? - zagadnęła. - Tym go uśpimy - odparł dobywając flakonik z zanadrza. - Ale chyba nie na zawsze? - zaniepokoiła się mocno. Młodzieniec wzdrygnął się ze zgrozą. - Gdyby nie był taki stary, dawno już wyzwałbym go na pojedynek - odparł. - Zachowaj Bóg, abym kiedykolwiek miał uwolnić cię od niego trucizną. - Przebacz mi - odrzekła hrabina oblewając się rumieńcem - ale ponoszę okrutną karę za moje grzechy. Nieraz już w momentach desperacji chciałam zabić męża, zlękłam się więc, aby i tobie coś podobnego nie przyszło do głowy. Wielka jest moja zgryzota, a nie mam sposobu wyspowiadać się ze swoich grzesznych myśli; ale też trwożę się, by nie odgadł ich i nie zemścił się na mnie. Wstyd ci za mnie teraz - dodała urażona milczeniem szlachcica. - Zasłużyłam sobie na wzgardę. Potłu...