Wszystkie wydarzenia i osoby są wytworem wyobraźni autora, a podobieństwo do prawdziwych sytuacji jest przypadkowe.
Spis treści Brud Przypisy
15 maja Niedziela, godzina 19.25
Nazywają mnie Relu. Kiedyś miałem telefon na ścianie. Gdy dzwonił, odbierałem, nie wiedząc, kto chce ze mną rozmawiać. Teraz jest łatwiej. Teraz wiem, kto dzwoni, bo numery się wyświetlają. Mogę nie odebrać. Nazywają mnie Relu. Lubię bary w hotelach i lotniska. Nie lubię poznawać ludzi. Ludzie są przewartościowani. Cały czas czegoś ode mnie chcą. A ja się wtedy męczę. Ludzie cały czas opowiadają mi historie. Rzadko kiedy są w nich szczęśliwi. Zazwyczaj są bardzo nieszczęśliwi. A w barach i na lotniskach można ich tylko obserwować. Jak bakterie pod mikroskopem. Tak jest okej. Jest maj. 19.25. Jestem w Koszalinie. Nie lubię Koszalina. Jest w pierwszej trójce najbrzydszych miast w kraju. Trójkąt bermudzki: Włocławek, Radom, Koszalin. Wielka płyta i koleiny jak tory tramwajowe ciągną się tu przez całe miasto. W tle Agnieszka śpiewa, że ona już tutaj nie mieszka. Słusznie, ja też bym się wyprowadził. W Koszalinie jest jeden w miarę przyzwoity hotel oraz apartamenty koło dworca kolejowego. Tym razem spałem w hotelu. Chciałem dostać smażony boczek na śniadanie.
Niedaleko jest stacja benzynowa, McDonald’s, Biedronka, bar z bilardem, a facet z recepcji od razu zapytał, czy jestem w delegacji. Kiedy potwierdziłem, polecił mi jakiś dom publiczny, w którym „ukraińskie agenturki” o „słodkich dupkach” miały się pobawić moimi kulami. Podziękowałem. Chyba grzecznie. Nie mam nic przeciwko prostytutkom, to ciężko pracujące kobiety, ale nie mam ochoty na prostytutki. Jestem Relu. Lubię whisky, zimną wódkę i zimnego szampana. Lubię dobre jedzenie, lubię rano smażony boczek i świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy, wygodne samochody, kubańskie cygara, dalekie podróże. Nie lubię zupy mlecznej. Mam na sobie ręcznie szyty szary garnitur od krakowskiego krawca Turbasy. Jeśli chcesz budzić zaufanie, włóż szary albo granatowy garnitur z niebieskimi koszulami i stonowanymi krawatami. Jeśli chcesz kogoś rozproszyć w trakcie rozmowy, zakładasz krawat w paski. Jeśli chcesz dominować, zakładasz krawat w mocnym kolorze, czerwony albo żółty. Masz mocno zaciśnięty węzeł? Przywiązujesz uwagę do detali. Na stopach mam czarne, gładkie oxfordy od warszawskiego szewca Kielmana z ulicy Chmielnej. Drugie, takie same, leżą na górze w prawidłach. Buty muszą odpoczywać przez dwadzieścia cztery godziny po każdym użyciu. Ludzie nie. Ludzie są widać bardziej wytrzymali. Jestem w barze, siedzę przy stoliku, mam przy sobie „Gazetę Wyborczą”, ale nie czytam. Gazeta jest na wypadek, gdyby ktoś chciał ze mną rozmawiać. Nie lubię, kiedy ludzie
chcą ze mną rozmawiać. Zamiast żołądka mam napięty do granic możliwości bukłak, w którym chlupocze kawa z mlekiem ze stacji Orlen, jeden red bull, zjedzony w pośpiechu schabowy z ziemniakami w gospodzie krytej strzechą przy drodze krajowej. Na szczęście nie zjadłem żurku, za żurek podziękowałem. Nie lubię zup z torebki. Czy to taki problem wziąć trochę razowej mąki żytniej i zrobić zakwas? Czy w tym świecie wszystko musi być w wersji instant? Oczy mam czerwone, a pod nimi wory kończące się na pierwszy rzut oka mniej więcej w połowie twarzy. I to tylko dlatego, że dalej zasłaniała je broda. Wyglądam jak nieboszczyk. Jestem nieboszczykiem? Szczypię się w rękę. Boli. Jeśli boli, to żyję. Przed chwilą oddałem do hotelowego sejfu paczkę zapakowaną w brązowy papier i starannie oklejoną brązową taśmą. Wygląda niepozornie. Jak przesyłka ekonomiczna Poczty Polskiej. Nie chciałem jej trzymać w hotelowym pokoju. Paczka waży cztery i pół kilograma. W środku jest dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt banknotów po dwieście złotych. Jeszcze godzinę temu miałem drugą, niemal identyczną paczkę. Obie trzymałem w skórzanej, staromodnej torbie, która przypomina te używane kiedyś przez lekarzy jeżdżących do pacjentów z domowymi wizytami. Za tę torbę dałem półtora tysiąca złotych. Lubię ją. Jest zapinana skórzanymi krótkimi pasami. Wygląda staroświecko i elegancko.
Rano wracam do Warszawy. Powinienem wrócić do pokoju i się położyć. Rozłożyć hotelowe zasłony. Zdjąć sztywny gors koszuli, zdjąć swój luksusowy garnitur, wsadzić buty w prawidła, stanąć pod prysznicem, zdjąć narzutę, na którą onanizowały się setki osób. Widziałem to na kanale National Geographic. W ultrafiolecie pokazywali ślady nasienia na rzadko pranych narzutach hotelowych. Przykryć się kołdrą okrywającą wcześniej setki osób. I zasnąć. Bez snów. Jestem Relu. Na razie zamówiłem trzecią whisky. Aby się wyleczyć. Aby wyleczyć chory żołądek. Barmanka jest nieco otyłą szatynką z czarnym lakierem na paznokciach, czerwonymi ustami i całkiem sporym biustem, którego fragmenty racjonuje mi przy każdym wypełnianiu szklanki lodem i szkocką. Czasami pół piersi. A czasami więcej. Ma stanik, który ten biust podnosi. Ma białą koszulę, rozpiętą o jeden guzik za dużo. Już wiedziałem, że dostanie ode mnie duży napiwek. Ona też o tym wiedziała. Myliła się jednak co do powodu. Byłem gotów się założyć, że pod tą koszulą ma wytatuowanego motyla, jakiegoś ptaka albo napis: „Mateusz forever”. A Mateusz jest dresiarzem w starym bmw, chodzi w bluzie z kapturem i w butach z fajką. Giba się na boki na ławce przed blokiem niczym gibon i pije piwo marki VIP albo Perła. W swojej pracy widywałem takie kobiety. Zazwyczaj po drugiej stronie kontuaru. Polska B i C. Pokolenie biedoty, wykształconej w lokalnych zawodówkach i wyższych
szkołach gotowania na gazie. Kasy w sklepach, półki w OBI, budowy, roznoszenie ulotek i bary z kebabem. Marzenia: bycie manago w McDonaldzie. Wiecznie na granicy ryzyka, na czarno albo na zleceniu. Współczesna pańszczyzna, jarzmo trudne do zrzucenia. Mieszkanie z rodzicami, meblościanka, a w środku za szklaną witryną słonie z podniesioną trąbą. Te z opuszczoną przynoszą pecha. W piątek i sobotę jest dyskoteka, sześć piw i seks w samochodzie. Gdy jest ciepło, ona jest oparta o maskę. Jeśli to się powtarza często, to ona jest łatwa. Później jest test ciążowy, ślub – bo tak wypada i babcia się obrazi. Przeprowadzka do rodziców. Jego lub jej. Częściej jej. Pojawia się dziecko, w sobotę jest grill, on stuka jakieś młode dresiary, ona tyje. Bieda rodzi biedę, schemat rodzi schemat, powtarzany przez ich potomka upasionego na snickersach. Cały czas jest źle, wszyscy mają lepiej, ale i tak nikomu nie chce się zmienić swojego życia. O twoich szansach w życiu w coraz większym stopniu decyduje to, kim byli twoi rodzice, a nie twoje IQ. Jak w średniowieczu. Barmanka miała dostać ode mnie napiwek. Ale nie za piersi. Choć jej piersi były bardzo dobre. Miała go dostać, abym ja poczuł się lepiej. *** Przy oknie siedzą dwaj biznesmeni koło pięćdziesiątki. Jeden jest z wąsem, drugi bez wąsa. Ten z wąsem jest szczupły, wysoki, obcięty na jeża i lekko zgarbiony. Wygląda jak sęp albo przedsiębiorca pogrzebowy. Drugi jest niższy, blady, piegowaty i rudawy. Ma za ciasną koszulę, przez którą
przebija się brzuch. Piją czystą pod sok porzeczkowy i zakąszają orzeszkami na przemian z czipsami. Rytualnie co jakiś czas serwetkami ocierają twarze z potu. Właściwie nie rozmawiają. Piją szybko. Kolejka za kolejką. Stara socjalistyczna szkoła. Chyba brakuje im meduzy, śledzia i ogórków. Ale i tak mają dobry wieczór. Obok nich są trzy kobiety zawieszone między czterdziestym którymś a pięćdziesiątym którymś rokiem życia. Dwie blondyny i jedna czarna. Hybryda na paznokciach, raz w miesiącu wstrzykiwane osocze małopłytkowe, żeby wyglądać dziesięć lat młodziej, rzęsy z norki, fryzjer co dwa tygodnie, a farba skrywająca siwe włosy koniecznie z olaplexem; wtedy nie niszczy włosów. Nie zwracają uwagi na swoich rówieśników. Szukają cały czas wzrokiem seksownego dwudziestoletniego kelnera, który podaje im drogie słodkie koktajle z parasolką. Mają nadzieję, że wejdzie w ich rubensowskie powłoki dwudziestoletnim penisem, doprowadzi przywiędłe, obwieszone złotem ciała do zgięcia się w łuk, pogryzie im wargi, zejdzie ustami między ich uda. A gdy wstaną rano po nieprzespanej nocy, okaże się, że wygładził im zmarszczki w kącikach oczu lepiej niż najskuteczniejszy kwas hialuronowy. Boją się, że dłonie ich mężów będą ostatnimi, które je dotkną. Chcą się czuć pożądane. Jeszcze raz, jeszcze przez moment, jeszcze przez piętnaście minut, jeszcze uciekając przed czymś, co jest dla kobiety gorsze niż śmierć, czyli starością. Rzucają resztki swojej urody, zakładając krótkie spódniczki, pokazując uda wyćwiczone w drogim fitness
clubie z trenerem personalnym, błyskając biustem i karminową szminką po to, aby wabić do siebie młodych mężczyzn z prekariatu. Ich czas miał nastąpić, kiedy zrobi się ciemno, kiedy zmierzch ukryje to, co już do pokazania się nie nadaje, kiedy w półmroku hotelowego światła będą mogły zrzucić z siebie drogą bieliznę. Tyle że kelner jest jeden, a one trzy. Więc gadają, ale od czasu do czasu każda łypie w jego kierunku, wypina piersi, poprawia ręką włosy, gapi mu się na krocze i chichocze zachęcająco, usiłując przebić koleżankę. Były razem, ale grały solo. Wybierz mnie, wybierz mnie, WYBIERZ MNIE. Kelner to widzi. Kelner to czuje. Ale one nie wiedzą i ja też nie, że on ma w głowie pewną drobną osiemnastolatkę, którą poznał trzy miesiące temu i która sprawiła, że cały czas jest mężczyzną jednej kobiety i innej nie chce. I on też nie wie, że jego osiemnastolatka, kiedy on teraz siedzi na swojej zmianie, zdradza go z jego własnym kumplem, który jest o tyle lepszy, że jest muzykiem, że rapuje, a kobiety zawsze lubią oddawać się artystom, bo to je uwzniośla i razem z nasieniem przechodzi na nie część ich chwały. Za mniej więcej dwa miesiące ta jeszcze nie kobieta, a już nie dziewczyna zajdzie w ciążę. I nie będzie za specjalnie nawet wiedzieć z którym, i będzie się zastanawiać, co dalej. Ale to później, jeszcze nie teraz. ***
W barze jest młody mężczyzna w niebieskim garniturze o starannie ułożonych brylantyną włosach. Widziałem ten jasnoniebieski garnitur w ubiegłym roku w Vistuli, kosztował osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt groszy w promocji, minąłem go bez słowa. Nigdy bym nie założył takiego garnituru. Mężczyzna ma buty ciemnobrązowe, starannie wypastowane, lśniące. Koszula biała, krawat granatowy w biało-czerwone pasy, obowiązkowa poszetka w brustaszy. Głowa wysoko podniesiona, w ręku biała filiżanka, pije kawę. Najmniejszy palec wystawiony do przodu i sterczący. Wygląda trochę jak prezenter telewizyjny, trochę jak początkujący mówca motywacyjny. Garnitur ponoć dobrze leży w trzecim pokoleniu. On jest pierwszym. Ale stara się, to już coś. Blondyn patrzy na ładną blondynkę. Ja na nią nie patrzę, co najwyżej zerkam od czasu do czasu, bo siedzi mi za plecami. Blondynka wybrała stolik pod żółtą ścianą, na której wisi tani landszaft z kucem i żołnierzem (Polska, dziewica, Bóg, honor, Matka Polka na pomniku, zawsze dziewica, jak daje, to powściągliwie i raz na miesiąc. Wysyła swojego faceta na wojny, on ginie, ona zostaje w żałobie i przez resztę życia, upamiętniając tego jedynego, nie rozkłada ud i instaluje tam szwajcarski zamek od sejfu). Blondynka siedzi sama, pije zimną wódkę z wodą i cytryną i maże piórem na stercie komputerowych wydruków. Na stopach nosi buty na niewysokim obcasie. Na tyle niewysokim, aby chodzić bez problemów. Na tyle
wysokim, aby podkreślić nogi. Spódnicę ma jakieś dziesięć centymetrów przed kolana. Cienkie pęciny. Nie, to konie mają pęciny. Jej nogi są po prostu długie, szczupłe i gładkie. Siedząc z nogą założoną na nogę, pokazuje kawałek uda. Włosy długie. Opadają jej na plecy. Oczy zielone, wystające kości policzkowe, usta niewielkie, ale dolna warga duża. Pompowana? Chyba nie, chyba tak naturalnie. Ciemnoczerwona szminka na ustach. Pachnie pieniędzmi. I może kogoś może zmylić jej sukienka wyglądająca jak z taniej sieciówki. Ale jej włosy są świetnie obcięte i doskonale ułożone. Nawet jeśli farbowane, to tego nie widać. Kobieta ma skórzane, nie plastikowe, buty. Na ręce drogi zegarek. Bransoletkę z Pandory. Niebieski garnitur obserwuje ją łapczywie. Patrzę na niego i wiem, że szuka w głowie słów, którymi mógłby ją przekonać do seksu, bo przecież żyjemy w czasach, w których wymiana śliny między ludźmi o niczym nie świadczy. Jest jak fitness albo zumba, tylko że bez majtek, a po treningu wszyscy się myją i wracają do domu. Mężczyzna szuka w swojej głowie kłamstw. Kłamstwa mogą być jednak dobre, czyli przekonujące, i złe, czyli nieprzekonujące. Mężczyźni obiecują kobietom różne rzeczy, których nie mają zamiaru dotrzymać, tylko po to, aby na chwilę zdjąć im majtki. Kocham (twój tyłek). Tęsknię (za twoimi piersiami). Śniłaś mi się (jak dobrze operowałaś ustami).
Nigdy cię nie opuszczę (do momentu, aż dojdę). Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie (moim zdaniem w tej sukience wyglądasz jak absolwentka dyskoteki, ale skoro dobrze ruszasz biodrami, a ja nie mogę być z kimś innym, to poudawajmy jeszcze trochę, że jest nam razem dobrze, okej?). Mężczyźni chcą wypełnić inne ciała. Kobiety chcą, aby ktoś wypełnił ich duszę. Nadał ich pustce sens. Ale miłości nie ma. Są tylko złudzenia, którymi ściągamy się do łóżka. *** Patrzę na zegarek na swoim przegubie. Zegarek nie jest drogi. Jest bardzo drogi. To Breitling Chronomat GMT Automatic na skórzanym pasku. Jest 19.40. Piję. Whisky jest delikatna, słodowa, pachnie jabłkiem i cytrusem. Kiwam ręką. Barmanka skwapliwie nalewa mi kolejną porcję. Nie powinienem już pić. Za dużo piłem dzisiaj. Rano jadę z tego miasta. Mam nadzieję, że nie wrócę tu zbyt szybko. Chcę się upić. Nie mogę się upić. Rano mam zjeść jajecznicę na boczku, napić się kawy z mlekiem, bo dzięki mleku jest zdrowsza dla żołądka, zjeść francuskiego rogala z masłem i powidłami, wrzucić swój neseser do bagażnika i jechać do Warszawy. Niebieski garnitur przełyka ślinę, zbiera się na odwagę, usiłuje coś powiedzieć. Chce być bogiem seksu. Chce, aby kobiety służyły mu swoimi ciałami. Chce, aby blondynka służyła mu swoim. Więc wstaje, idzie, uśmiecha się z daleka. Wszystko, czego pragnie, jest po drugiej stronie strachu.
– Puk, puk – mówi. Głos ma zaskakująco sympatyczny. – Kto tam? – pyta uprzejmie blondyna. Ja słucham. Barmanka słucha. Kelner nie słucha, nie może słuchać, jest za daleko. – Pukanko – wyjaśnia niebieski garnitur i się uśmiecha. Blondynka wie, że jest ładna, a jak o to zadba, to piękna. A ten mężczyzna mógłby się nawet jej spodobać. Mógłby ją pociągać, bo ma mocno zarysowany podbródek, duże oczy i silne ręce. – Jak masz na imię? – Aldona – odpowiada ponuro. – Jestem Antek. Mogę postawić ci drinka? – pyta on. – Nie piję. On patrzy zdziwiony na jej szklankę. – To wódka. – Pokazuje na szkło. – W sumie to nie wiem. Kiedy mi nalewali, butelka była już otwarta – odpowiada blondynka. Garnitur baranieje. – Kłamczuszka – mówi w końcu. Blondynka pociąga soczysty łyk ze swojej szklanki, uśmiecha się do niego szatańsko. – Mężczyźni zawsze kłamią. Dlaczego nam nie wolno? Kłamanie to najlepsza rozrywka kobiety – mówi. – Poza zrzucaniem z siebie ciuchów. Jest okrutna. Niebieski garnitur nie nadąża. Jego skrypt nie przewiduje takiej odpowiedzi. – Może zrzucisz je przede mną? – próbuje jeszcze. Barmanka prycha pod nosem z lekceważeniem. Ja nie
prycham. Trochę mi go żal. Trochę jestem zażenowany. Blondynka udaje cień zainteresowania, udaje, że zastanawia się przez chwilę, a w końcu odpowiada: – Na świecie nie ma tyle alkoholu. Niebieski garnitur nie wie, co robić dalej. Czuje się upokorzony, czuje się wściekły. Stoi przez moment w miejscu i w końcu odchodzi do swojego stolika. Barmanka uśmiecha się, ale niezbyt szeroko. Nie takie rzeczy tu widziała, nie takie rzeczy jeszcze zobaczy. Blondynka siedzi dalej nad swoimi wydrukami. Odwracam głowę w innym kierunku. Piję. Kiedyś, w podobnym barze, na drugim końcu kraju, pewna bardzo ładna pani z lekko rozmazanym makijażem opowiedziała mi, że najbardziej nieprzystępna kobieta to taka, która pamięta, że ma nieogolone nogi i okolice bikini. Bałagan w mieszkaniu się już nie liczy. Bałagan liczył się dekadę temu. A później wyszła z takim Włochem, który cierpliwie czekał, aż ona się upije. Najlepszy sposób na kobiety miał porucznik Dimitrij Rżewski. Porucznik Rżewski usłyszał, że aby poznać kobietę, trzeba do niej podejść (swobodnie i męsko), porozmawiać o pogodzie i się przedstawić. Pewnego dnia porucznik Rżewski spotkał dziewczę cudnej urody. Dziewczę spacerowało z psem. W oryginale był to pudel, ale biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, byłby to pewnie yorkshire terrier. Podszedł do kobiety, z całej siły kopnął psa w dupę i zagaił: „Nisko leci. Chyba na deszcz… Nawiasem mówiąc, niech pani pozwoli się przedstawić: porucznik Rżewski”.
*** – Macie tutaj jakieś kanapki? – Blondynka zaczepia kelnera. – Tuńczyk, kurczak albo żółty ser – wymienia. – Co podać? Zawahała się. – A może przyniosę pani całą kartę? – zaproponował kelner. Zniknął na zapleczu. Blondynka się zastanawia. A ja bardziej niż ona wiem, że powinna się zastanawiać jeszcze bardziej rozważnie. Byłem tutaj pięć albo sześć razy. Wiedziałem, że tutejszy kurczak smakuje jak opona od traktora, z tą różnicą, że jest jeszcze suchy i łykowaty. I odbija się tak strasznie, że żaden alkohol nie pomoże. Po tuńczyku dwa razy miałem ostre sranie i spędziłem wieczór w pozycji skoczka narciarskiego. Nie wierzę w przypadki. Pociągnąłem solidny łyk ze szklanki. Nie miałem ochoty na rozmowę. Nawet z ładną blondynką. Jakoś sobie poradzi, prawda? Są na świecie większe problemy niż sraczka. Jej stolik jest tuż przy barze. Jakiś metr dwadzieścia ode mnie. – Dobry wieczór – mówię do niej i sam się sobie dziwię. Ona nie. Statystycznie rzecz biorąc, samotna kobieta w barze przyzwyczajona jest do tego, że zaczepiają ją obcy mężczyźni. – Dobry wieczór – odpowiada. – Jest pani głodna – stwierdzam. – Trochę. Przekrzywia nieco głowę na bok, traktując mnie widać
jak ciekawego chrząszcza. – Nie jadłbym z rybą – radzę. Wydaje mi się, że uprzejmie. Tak, jak na mnie to uprzejmie. Blondynka patrzy na mnie badawczo. – Dlaczego? – pyta. Zastanawiam się chwilę, co jej odpowiedzieć i nadal pozostać kulturalnym mężczyzną, w dobrym garniturze, w wypastowanych starannie butach. – Tuńczyk będzie się pani odbijał przez pół nocy – wyjaśniam w końcu. Chyba chwyciło, bo kiwa głową ze zrozumieniem. – Kurczak? – próbuje. – Resztki z obiadu. Kucharzowi udaje się uzyskać coś, co jest gumowe i suche jednocześnie. Ratują to majonezem. Ale to nie jest dobry majonez. – Widzę, że często tu pan bywa. – Za często. Biorę gazetę i ją otwieram. Artykuł jest o strajku szykującym się na Poczcie Polskiej. Pracownice okienek narzekają w nim, że zarabiają mniej niż kasjerki w Biedronce. Blondynka zamawia kanapkę z serem, wyciskany sok z pomarańczy oraz jeszcze jedną wódkę. Kelner przyjmuje zamówienie, facet w niebieskim garniturze wypija jednym haustem resztkę swojej kawy, odsuwa krzesło. Nie dosuwa go z powrotem, odchodzi, rzuca mi jeszcze tylko spojrzenie pełne zawiści. Nie rozumiem dlaczego. Blondynka nie zwraca na niego uwagi. Je kanapkę. Żuje
ją jak za karę. W końcu się poddaje. Zostawia połowę na talerzu. – Dziękuję za radę. Pociągam kolejny łyk. Depresja pojawia się w momencie, kiedy pijesz i alkohol już na nic ci nie pomaga. Nie mam depresji. Lubię pić. – Nie ma za co – odpowiadam w końcu. Wracam do gazety. Czytam, że OECD wymaga od nas podniesienia podatków, bo wydatki publiczne są zbyt rozbuchane. W tekście wypowiada się kilku zatroskanych ekspertów, którzy do pracy dojeżdżają volvo albo subaru w najwyższej konfiguracji, mieszkają w przyjemnych apartamentach na warszawskim Powiślu, a ich myśli skupiają się wokół prywatnych szkół dla dzieci, kochanek i wakacji na Bali. W tekście są zatroskani. W tekście apelują o społeczną solidarność. – Dlaczego pan się zatrzymuje w tym hotelu, skoro jest tak kiepski? – pyta ona. – Słucham? – Dlaczego zatrzymuje się pan w tym hotelu, skoro jest tak kiepski? – Dla boczku. Podają tu rano smażony boczek – wyjaśniam spokojnie. Nie wracam do gazety. Nie mogę wrócić do gazety, kiedy ta kobieta mnie o coś pyta. To byłoby nieuprzejme. Człowiek dobrze wychowany ma się odnaleźć we wszystkich okolicznościach życia. – Wiesz pan, co rozczarowuje kobiety?
Patrzę na nią. Oceniam, że jest nieco pijana. Później zastanawiam się nad jej pytaniem i odpowiadam w końcu: – Metr dziewięćdziesiąt. Dziesięć centymetrów. Tysiąc pięćset netto. Kobieta się śmieje. – Kobiety są w stanie wybaczyć tysiąc pięćset na rękę. Kobiety są w stanie dużo wybaczyć mężczyznom pod warunkiem, że ich kochają. Kobiety są w stanie wszystko zrobić dla miłości. Ale zawsze są rozczarowane brakiem zainteresowania – mówi blondynka, a ja kiwam głową ze zrozumieniem. Po prostu jest zaciekawiona. Po prostu jesteśmy w barze. Bar ma swoje prawa. Po prostu mężczyźni są zawsze dla niej dyspozycyjni. Nie dziwi mnie to. Kiedyś pewnie też byłbym dyspozycyjny. – Co tutaj robisz? – Dopieszczam ludzi. – Jesteś prostytutką? – pyta. – Jak każdy w Warszawie – odpowiadam. – Marta – łże blondynka i podnosi swoją wódkę z cytryną. – Teodor – łżę ja, choć nie lubię, i podnoszę swoją szklankę. Jestem Relu. Przyjechałem tu pracować. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Ta blondynka kojarzy mi się z wakacjami. Z błękitnym niebem, białym piaskiem na wydmach w Łebie. Na tych wydmach zazwyczaj były młode dziewczyny w krótkich dżinsowych spodenkach i z długimi blond włosami.
A później zdejmowały te spodenki. Nosiły skąpe bikini. Ich pocałunki były słodkie i wilgotne. Usta smakowały tanim błyszczykiem. Skóra była nagrzana od sierpniowego słońca. Włosy targał wiatr. Miały ziarna piasku na płaskich brzuchach, na udach i na stopach. Gdy się uśmiechały, lśniły ich białe zęby. Ta biel odcinała się od opalonych twarzy. Kiedy o tym myślę, czuję w lędźwiach tęsknotę za tym, co było. Za tym, czego już nie będzie. Ta kobieta była kiedyś taką dziewczyną na piasku. Blondynka, która chce, aby nazywać ją Martą, mówi, że kiedy kobieta ma więcej niż dwadzieścia pięć lat, to żadne słowa faceta nie są w stanie jej zaskoczyć. Pije swojego drinka i cedzi nagle udawanym basem: – „Chodź, pokażę ci małe kotki”. „Zerżnąłbym cię nawet na trzeźwo”. „Byłaś kiedyś na Kubie?” „Nie”. „Cześć, Kuba jestem”. I moje ulubione: „Widzę, że lubisz wpierdalać. Coś nas łączy”. Akurat jadłam hamburgera z frytkami – wyjaśnia. – Ładne – przyznaję. – Podoba mi się. Jest w tym pewna szczerość. Kobieta umiera, kiedy odchodzi jej młodość. Ile czasu ci jeszcze zostało, Marto? Piętnaście lat? Może nawet dwadzieścia. Ma typ urody, który bardzo wolno się starzeje. – Pozwoliłam mu postawić sobie drinka. Temu od kotków również. Ach, i oczywiście zapomniałabym o takim jednym, który podszedł, stanął obok, spojrzał i powiedział: „Masz linijkę? To odmierz dwadzieścia jeden centymetrów”. Niestety, brakowało mu dwóch zębów z przodu. Powiedział, że wybili mu, jak był w więzieniu.
Tym razem śmiejemy się obydwoje. – Najgorszy jest typ: postawię ci, bo mnie stać, bejbe – zauważyła. – Jak byłam w ubiegłym roku w klubie w Berlinie, podszedł do mnie łysy, z brodą, w garniturze. Dość wysoki. Razem nawet to dobrze wyglądało. Pyta: „Jesteś Szwedką?”. „Polką”. „Super! Seks?” „Eee… Nie?…” „Dlaczego? Mam pieniądze”. Barmanka wyszła na chwilę. Kelner zapytał, czy chcę jeszcze. Jasne, proszę. – Jeszcze jedną wódkę z cytryną – powiedziała blondynka. Kelner uwinął się migiem. Ładne kobiety mają swoje przywileje. Barmanka wróciła, wyciera teraz kawałek dalej suchą ścierką kieliszki, żeby dobrze się błyszczały, żeby nie miały żadnej plamki. Pytam blondynkę, czym się zajmuje. Mówi, że wykonuje najbardziej obsceniczny zawód świata. – Jesteś prawnikiem? – Nie. Ale ciepło. – Lekarzem – stwierdzam i gratuluję jej szczerze. Wyrażam opinię, że jeśli ktoś miałby mi wtykać palec w odbyt, wolałbym ładną dwudziestosiedmiolatkę niż wielkiego, owłosionego niczym orangutan lekarza o łapach z żyłami jak cumy okrętowe. – To wcale nie zawsze wygląda tak fajnie, jak to Brazzers czy inny Red Tube wymyślił – odpowiada. – Że wchodzi
lekarka, ma pod fartuchem bieliznę i pończochy, zdejmuje facetowi spodnie od piżamy, a on ma największego, jakiego w życiu widziała. Wyobraź sobie, że trafiasz do szpitala z czymkolwiek mało romantycznym. Przychodzi do ciebie taka dziewczynka jak ja i pierwsze, co robi, to wsadza ci palec w tyłek, bez żadnego wstępu. Ja z reguły się przedstawiam, ale mało kto to robi. Potem stwierdzam, że trzeba ci umieścić cewnik. Mimo fajnej okolicy to wsadzanie cewnika nie jest fajne. I co? Czar pryska – stwierdza.
15 maja Niedziela, godzina 21.23
Wypiłem kolejną whisky. Odstawiłem szklankę i podjąłem decyzję, że ta jest ostatnia. Zamówiłem u barmanki gazowaną wodę. Bez lodu. Bez cytryny. Przedsiębiorcy budowlani skończyli butelkę wódki i wyszli. Jedna z rubensowskich kobiet poszła chwiejnym krokiem do toalety. Długo jej nie było, wróciła blada. Jej koleżanka poszła ją teraz odprowadzić do pokoju. Podtrzymując w pasie. Trzecia kobieta została przy stoliku. Zawołała kelnera, długo wypytywała go o różne drinki i potrawy. Poprawia włosy. Wyjaśnia, że jest tutaj przejazdem z koleżankami, jest właścicielką spa, błota, solaria, hydroterapie, zatrudnia dwanaście osób, ich specjalność to masaże i ona czasem też masuje, ale tylko specjalnych gości, którzy zaraz po tym masażu czują się jak nowo narodzeni. I że pokój numer dwadzieścia cztery w tym hotelu jest całkiem sympatyczny, łóżka mają bardzo wygodne, a ona przed snem chce się napić kieliszek szampana i nawet ma schłodzoną butelkę. A tak w ogóle to dawno nie miała nic konkretnego w ustach. A lubi grube rzeczy. Jak pasztetowa czy salami. Ale niestety dawno nie
była w mięsnym. Zbyt dawno. Czy może on jest w stanie jej jakoś pomóc? Kelner uśmiecha się tajemniczo. Ale mówi mało i odpowiada niekonkretnie. Jakby nie mógł się zdecydować, czego chce. Nie potrafi się zgodzić. Nie potrafi jednak też odmówić. Blondynka mi się podoba, bo jestem pijany. Nie powinna mi się podobać. Uśmiecham się do niej. Odpowiada śladem uśmiechu. Nie wiem wielu rzeczy. Że Marta tak naprawdę ma na imię Lidka. I mieszka we Wrocławiu. Chodzi po szpitalu w białym, dopasowanym fartuchu i czerwonych conversach, a cała fala mężczyzn patrzy na nią z pożądaniem. Ale ona nie chce wszystkich mężczyzn, ona chce jednego, którego poznała rok temu na festiwalu Open’er, podczas występu zespołu The Vaccines, który chciała zobaczyć tylko dlatego, że spodobała się jej nazwa. On był/jest fotografem. Podszedł do niej i nie było żadnego „nie wypada”, „nie można”, spojrzał jej w oczy, podniósł niewielki aparat marki Leica i zrobił jej zdjęcie, później następne, a zrobił to tak, jakby ją rozbierał, i czuła się naga. A potem faktycznie ją rozebrał. Żaden głupiec. Żaden facet-miś, facet-przyjaciel, facetchłopiec, tylko facet-facet. Jeździł na czarnym, wielkim motorze o litrowej pojemności. Na twarzy miał ślady czarnego zarostu, tak silnego, że właściwie powinien się golić rano i wieczorem.
Ona ma silny charakterek, więc facet-facet musiał mieć jeszcze silniejszy. To była wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Było ekstra. Było wesoło. Było tak, jak powinno być. On przyjeżdżał do niej, czasami nawet co drugi weekend, raz w miesiącu najrzadziej, i dzwonili do siebie prawie codziennie. Jaka była z nich dumna, że tak dają radę tworzyć związek na odległość! W Koszalinie zjawiła się przez tego mężczyznę. Chciała mu zrobić niespodziankę, przyjechała pociągiem, żeby wyskoczyć jak ten królik z kapelusza. Dotarła do jego mieszkania. A wcześniej w damskiej toalecie na paskudnym dworcu długo poprawiała makijaż. Zadzwoniła do jego drzwi, odtwarzając w wyobraźni sekwencję wydarzeń, w której będzie przy ścianie, a później na podłodze, a jeszcze później to się zobaczy. Na pewno pod prysznicem. Zamiast niego otworzyła jej młoda dziewczyna ubrana tylko w męską koszulę. Bardzo ładna dziewczyna, musiała przyznać, o białej skórze i małych piersiach. Lidka odwróciła się na pięcie i bez słowa poszła na dworzec łapać pociąg powrotny. Tyle że pociąg był dopiero rano. Wylądowała w hotelu, on dzwonił i przepraszał, że to nikt ważny, taka dziewczyna na chwilę, ale ona nie chciała słuchać jego przeprosin, bo w tym momencie do krawężnika na chodniku miała większe zaufanie niż do facetów. Chciała tylko upić się z rozpaczy. I piła, i czytała sterty notatek, które miały ją uczynić
pełnoprawną panią doktor, i mazała po nich długopisem, a w środku czuła, jak zamiast serca rosła w niej wielka czarna dziura. – Nie możesz się umawiać z lekarzami? – pytam. – Nie rozśmieszaj mnie! – Wzrusza ramionami. – Panowie doktorstwo: wiek trzydzieści dziewięć i pół, zazwyczaj turbosamochód, zazwyczaj w domu już gotuje i pierze przepiękna żona i biegają przepiękne dzieci. Pan doktor jest przystojny, szczupły, wysportowany, błyszczy wiedzą i żartem. Zaczyna od tego, że chce zaimponować, najpierw wiedzą. Więc się popisuje przed studentką, czego to on nie wie, i wyłapuje, czy studentka jest zainteresowana jego specjalizacją. Powiedzmy, że jest. No to zaczyna czarować: „Mogę panią nauczyć robić to i tamto, może pani wpaść na dyżur, to pokażę pani taki czy inny zabieg, nauczę panią”. Studentka się zgadza, podekscytowana, że nauczy się medycyny. Pan doktor szybciutko przechodzi na ty, zamiast nauki zawodu są rozmowy o życiu, planach. Oczywiście pan doktor bardzo chętnie odwiezie panią studentkę do domu, bo przecież ma taki ekstrasamochód. Blondynka patrzy na moje dłonie. Od kciuka do palca wskazującego na prawej dłoni mam bliznę. To ślad po wypadku na rowerze, kiedy byłem dzieckiem. Jeździliśmy po placu, bawiąc się w berka. Przewróciłem się prosto na żwir. Nie pamiętam już prawie nic z czasów, kiedy byłem dzieckiem, ale tę chwilę tak. Musiała być dla mnie ważna. – Później jest zawsze prezentacja samochodu, czyli jedziemy bardzo szybko i jest brum, brum! Tyle że po roku
pracy kupię sobie lepszy, więc panowie lekarze tak bardzo w ten samochód nie idą, bo wiedzą, że też mnie będzie stać. No i teraz jest moment, kiedy on pyta o numer. „Jakby był ciekawy przypadek, to dam znać. Wpadniesz, przeanalizujemy wspólnie”. Wieczorem już jest pierwszy SMS zwiadowczy, zazwyczaj z lekkim flirtem, ale jeszcze w miarę. Na drugi dzień jawny flirt, wieczorem konkretna propozycja. Dramat – ocenia. – Wydaje mi się, że dziewięćdziesiąt procent lekarzy zdradza swoje żony. Nie wyjdę za lekarza, never. Ja miałam dobrą lekcję, bo żona doktorka zorientowała się, co się święci po SMS-ie zwiadowczym, i na drugi dzień rano już czekała zapłakana na korytarzu. Widok – dla mnie trauma, jestem młodociana, jeszcze nie taka zepsuta i podziałało. Ale na pięć innych nie podziała. – Co ci napisał? – Zwiadowczo zazwyczaj jest coś w stylu: bardzo miło spędziłem z tobą czas/przypomniałem sobie, jak to jest być młodym/powiew młodości i świeżości/przypomniałaś mi, jaka medycyna jest fascynująca, chce ci przekazać jak najwięcej, będziesz fantastycznym lekarzem/bla, bla, bla, masz piękne oczy. A ona, stojąc przede mną, beczała, że nie ma pracy, ma trójkę dzieci, kocha męża i żebym tego nie niszczyła, bo gdzie ona pójdzie i co zrobi bez niego? Oni zazwyczaj nie żenią się z lekarkami, bo nie chcą mieć w domu konkurencji, wolą znaleźć jakąś szarą myszkę, która im ugotuje, posprząta, a przede wszystkim będzie bardzo wdzięczna za cudowną złotą rękę, która pozwala jej żyć na wysokiej stopie.
Taka będzie oddana i nie podskoczy, bo wie, że bez mężusia świat się skończy.
15 maja Niedziela, godzina 22.10
Jestem Relu. Byłem dzisiaj nad morzem. Siadłem na chwilę na skarpie, na plaży. Patrzyłem na Bałtyk, patrzyłem na niebo. Patrzyłem na wodę, myśląc, że jeszcze jestem młody, a czuję się tak staro. Blondynka opowiada o pracy. – Pół roku temu miałam w nocy pacjenta. Trzydzieści lat, przyjechał biedak, bo na swojego wacka naciągnął metalowe nakrętki, wiesz, takie jak do śrub, celem obciążenia i, rozumiem, wydłużenia. Zaczął źle, bo jak przyszłam, to się domagał zmiany lekarza, ale go przekonałam, że jestem najlepszym, co go spotkało na tej izbie przyjęć, no i dalej pokazał bez słowa, musiałam dopytać, co się stało, więc powiedział, że się przewrócił. Ja też się przewracam, ale jeszcze nie nadziałam się na nic – dziwi się spektakularnie. – Miał powód do powiększania? – Zdecydowanie nie. Norma krajowa. – A co to jest normatywny penis? – Zgodnie z podręcznikami polskiej medycyny to siedemnaście i pół centymetra. Zaśmiałem się i zauważyłem, że normy w męskich
przebieralniach są wobec tego niższe. Co prawda tam rzadko kto paradował z penisem we wzwodzie, ale generalnie można było ocenić sytuację. Zgodziła się ze mną. I opowiedziała, że kiedy takie to nowości pan profesor im wykładał, publicznie wyśmiała go w trakcie wykładu. Pozostałe studentki ją poparły. Panowie dyskretnie nie zabierali głosu. Profesor się zaczerwienił i skończył temat. Tego faceta z nakrętkami zrobiło się jej jednak żal. Wstrzyknęła mu efedrynę, aby krew odpłynęła z ciał jamistych, i sterydowy lek przeciwzapalny. Żeby nie miał jakiegoś zapalenia. I zaczęła ciąć. Ale śruby nie przecięła. Piłka się zgrzała. To były grube śruby z jakiegoś dziwnego stopu. Zadzwoniła więc po straż pożarną, aby uratowali gościa. Pomyślałem, że ci, którzy mówią, że lekarze to istoty bez serca, napędzane przez pieniądze i tylko obmacujące na nocnych dyżurach pielęgniarki, to ludzie niewrażliwi i zepsuci. Strażak wyglądał jak zawodnik MMA albo bokser wagi ciężkiej, miał prawie dwa metry wzrostu i łapy jak bochny chleba. – Przyjechał z takim czymś, nie wiem, czy to jest fachowo piłka do metalu, takie kółko się kręciło i cięło. Widzisz, możesz próbować mnie wyrwać na wyjaśnienie, czym jest piłka do metalu, bo i w tej materii nie jestem biegła. – Rozłożyła bezradnie ręce. – Pilarka – powiedziałem. – Pan śruba przeżył? – A jak. Spotkałam go kilka miesięcy później w klubie. On chciał umrzeć, ja w sumie też. Uciekał na mój widok tak, że
mało co odnóży nie połamał. – To był najdziwniejszy przypadek, jaki miałaś? – Nie. Raz miałam starszego pana z chomikiem w odbycie. – Przeżył? – zainteresowałem się. – Chomik? Nie. – Jak wkłada się chomika w odbyt??? – Nie mam pojęcia. Facet był nieprzytomny, strasznie w środku pocięty i poszedł na chirurgię od razu, a ja nie drążyłam tematu. Za dużo, nawet jak na mnie. Później dowiedziałam się od starego austriackiego geja, że motyw chomika jest znany w tym środowisku, bo dostarcza jakichś megadoznań. Zresztą nawet sobie nie wyobrażasz, co ludzie są w stanie zrobić ze swoim ciałem w poszukiwaniu uciechy. Albo co i w których otworach potrafią sobie umieścić. Kiedyś trafił do nas ksiądz z elementem dezodorantu w tyłku. – Przewrócił się i nadział? – strzeliłem. – A jak! A kojarzysz takie plastikowe pojemniczki, w których przynosi się leki pacjentom? W kształcie kieliszków? Jeżeli przyniesiesz w takim czymś pacjentowi czopek, to w dziewięćdziesięciu procentach pacjent włoży go razem z kieliszkiem. Widziałam już to parę razy, ciężko się nie śmiać. Blondynka opowiedziała mi jeszcze, jak raz przyszedł facet z kleszczem pod napletkiem. Zapytała, jak to się stało. Pacjent milczał. Zapytała więc jeszcze raz, zaznaczając, że nie będzie tego oceniać, po prostu musi wpisać coś w dokumenty.
I wtedy facet się przełamał i opowiedział, że był na rybach, ale nie brały. Więc chciał sobie z nudów zwalić. A żeby było fajniej, to sobie podłożył liść. „Wie pani doktor, tak jakby to nie moja ręka była, tak na niby”. I na tym liściu siedział kleszcz, który w najśmielszych swoich kleszczowych marzeniach nie przewidział takiego obrotu sprawy. *** – Znasz ten moment, kiedy spotykasz kogoś nowego i po chwili okazuje się, jakbyście znali się całe życie? – zapytała. Zastanowiłem się przez chwilę. – Nie. – Ja też nie. Szkoda – dodała. Patrzę na nią, patrzę na szklankę, patrzę na kelnera, patrzę na bar. Mam trzydzieści osiem lat. Ta kobieta zaraz stąd odejdzie i będę sam. – Idę na górę – powiedziałem, odkładając szklankę. – Ja też – powiedziała blondynka. Niedbałym gestem zebrała papiery i wyglądającą na drogą skórzaną torebkę. Weszliśmy razem do windy. Kelner spoglądał w naszym kierunku. Drzwi zamknęły się z miękkim suwnięciem. Obietnice składa się po to, aby ich dotrzymać. Na barze zostawiłem pięćdziesiąt złotych napiwku.
17 maja Wtorek rano
Nie obudził mnie budzik. Ostatnio rzadko budził mnie budzik. Budzę się sam. Czuję, że jestem nagi. Bez piżamy, bez bokserek. Penis mnie boli, jakby był mocno obtarty. Czuję, że ktoś obok mnie leży. To kobieta, słyszę. Oddycha lekko. Gdzie jestem? Nie otwieram jeszcze oczu. Czasami budzę się w środku nocy w nieznajomym hotelu i nieznajomym łóżku gdzieś na końcu świata i zaczynam się bać. Żelazna klamra łapie mnie i powoli wpadam w panikę. Jak to? To już ta chwila? Jestem już tak stary? Ludzie robią głupie rzeczy w obawie, że wszystko w ich życiu już się wydarzyło. Już nie będzie pierwszych randek. Już nie będzie tego uczucia, kiedy po raz pierwszy ściągasz z niej stanik, ona ma dwadzieścia lat i pachnie bzem. Nie będziesz już na studiach. Nie będziesz już pił do rana z przyjaciółmi, budując więzi, które są w stanie przetrwać dekady. Nie będziesz krzyczał do niej pełnym głosem „kocham
cię” i nie będziesz już widział pełnego oddania uśmiechu kobiety. Bez śladu cynizmu. Nie zobaczysz już nigdy światła w jej oczach na twój widok, kiedy masz swoje usta trzy centymetry od jej i trzymasz jej twarz w dłoniach. Nie pójdziesz już nigdy do pierwszej pracy. Bo masz ich za sobą już kilka. Tak jak w tej piosence Świetlików. Nie będzie już takiej wiosny, nie będzie takiego lata, a wódka nie będzie tak zimna i pożywna. Nie spełnisz swoich marzeń i planów, będziesz żyć poprawnie, nudno i przeciętnie jak miliony innych ludzi na świecie. Będziesz codziennie rano chodzić do pracy, która będzie w porządku, wracać do domu, robić obiad, sprzątać, zajmować się dziećmi – i to wszystko będzie poprawne i standardowe. Będziesz jeździć na wakacje. Dzieci się wyprowadzą, twój partner zestarzeje się i utyje, przejdziesz na emeryturę i będziesz powtarzać: zawsze chciałam/chciałem zobaczyć Bombaj. Zawsze chciałem/chciałam nagrać płytę, zobaczyć wschód słońca w Nowej Zelandii, jechać ferrari po bulwarze Zachodzącego Słońca, kochać. Nienawidzić, krzyczeć. Ale tego nie zrobiłem. Bo nie było pieniędzy, czasu, ochoty, możliwości. Bo się bałam/bałem. Straszne, prawda? Młodość jest fajna, bo jest intensywna. I można robić wtedy totalnie banalne rzeczy: siedzieć na koncercie, jechać pociągiem, pić piwo na plaży, całować kobietę na przejściu dla pieszych i ta chwila będzie trwała w twojej pamięci przez
lata. I dekadę później możesz być na koncercie, jechać pociągiem, pić piwo na plaży, całować kobietę, która będzie jeszcze piękniejsza niż ta poprzednia, ale to już nie będzie to samo, bo zabraknie tamtej intensywności. Nasze życie w pewnym momencie przyspiesza. Na początku jest gęste i upakowane, a później coraz rzadsze. *** Otwieram oczy. Mrugam gwałtownie niczym koliber. Czuję, że są opuchnięte i zmęczone, taką opuchlizną i zmęczeniem, których nie zatrze kilka godzin snu, żaden krem ani żadna kawa. Światło wbija mi się w mózg, niczym tępy nóż. Jestem w stanie uchylić je tylko trochę. Milimetr. Może dwa. Wąskie czerwone szpary. Boli mnie głowa. Kac? Leżę na plecach. Sufit jest biały. Kołdra też jest biała. Łóżko wygodne. Przekręcam głowę w prawo w kierunku kobiety. Leży obrócona do mnie tyłem. Kołdra przykrywa ją częściowo. Też jest naga. Duże biodra, okrągłe uda, długie nogi, fajne piersi. Pełne usta. Tak, zdecydowanie pełne. „Tak, był seks” – przypomniało mi się. Zamykam oczy. Potrzebuję zmiany. Potrzebuję nowego życia. Dlaczego nowego życia nie można kupić, zamówić przez internet, dlaczego go nie przesyłają zapakowanego w celofan i przygotowanego do użytku? Słyszę kroki. Lekkie kroki. Niezbyt długie. Zrelaksowane. Ktoś idzie korytarzem. Ktoś zbliża się do mnie. Pięć. Cztery.
Zaraz otworzy drzwi. Trzy. Drzwi lekko skrzypią, trzeba będzie je nasmarować, kiedy? Może w piątek wieczorem albo w sobotę rano. Nie, w piątek wieczorem nie mogę, mamy jakąś imprezę, przyjęcie czy raut. Czyli w sobotę rano, pod warunkiem, że nie będę zbyt skacowany. Dwa. Czuję ciepłą rękę na moim ramieniu. Jeden. – Djaczego bydło ma czteji żołądki? Otwieram oczy jeszcze raz. Czuję w nich piach. Przede mną stoi trzyletni chłopczyk o przenikliwych niebieskich oczach. Za kilkanaście lat dziewczęta będą tonąć w tych oczach. Będą dzwonić do tych oczu i prosić o spotkanie. Będą z ich powodu płakać, a jeśli oczy spojrzą na nie w odpowiedni sposób, będą pięknieć z każdą sekundą. Ale to jeszcze nie teraz, jeszcze trzeba poczekać, aż obaj się postarzejemy. Chłopczyk jest krótko obcięty, niczym amerykański marine. Ma na sobie pasiaste spodenki od piżamy oraz koszulkę z R2-D2. Chłopczyk jeszcze nie wie, co to są Gwiezdne Wojny. Sam kupiłem mu tę koszulkę. Mam podobną. – Djaczego bydło ma czteji żołądki? – powtarza pytanie chłopczyk i świdruje mnie wzrokiem. Podnoszę się. Spuszczam nogi na drewnianą podłogę. Nie ma tu wykładziny ani dywanu. W sypialni jest tylko łóżko, dwie szafki nocne i wielka kolonialna skrzynia na
pościel. Zrobiona z teaku. Są tutaj dwa okna, teraz zasłonięte drewnianymi żaluzjami, wysokie od podłogi do sufitu. Widać przez nie przycięty krótko trawnik. Latem wszystko wygląda tu lepiej. Można rozpiąć hamak między drzewami, wziąć kieliszek koniaku, założyć słuchawki i puścić Milesa Davisa. I patrzeć w niebo albo na ogród. Wkładam bokserki. Czarne z czerwoną taśmą u góry. Chłopczyk nie mówi jeszcze „r”. Kilku innych głosek zresztą też nie. – Bo życie jest ciężkostrawne – odpowiadam w końcu. Chłopczyk zastanawia się przez chwilę nad sensem odpowiedzi. Zadaje kolejne pytanie: – Tato, a djaczego jekiny uciekają przed falami ejekjomagneticznymi? Tato: Google. Gdzieś tu powinien być jakiś T-shirt… Kiedyś, dawno temu, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na Powiślu, w sypialni mieliśmy wielką szafę z przesuwnymi drzwiami. Wstawałeś z łóżka i mogłeś się od razu ubrać. Komu to przeszkadzało? Teraz mamy garderobę. To znaczy kobieta, która leży na łóżku, ma garderobę. – Bo się ich boją – wyjaśniłem chłopczykowi. Znajduję pod łóżkiem szarą koszulkę, której czasami używam w charakterze góry od piżamy. – Tato, a djaczego hipopotamy w porze suchej muszą uważać na ujwiska? Tato, dlaczego gryziesz syfon. – Bo się obsuwają. I hipopotamy mogą spaść razem
z takim urwiskiem i zrobić sobie krzywdę – tłumaczę cierpliwie. Bo życie jest niebezpieczne. Bo ludzie pragną stabilności, a życie jest niestabilne. Ale to już tylko myślę. Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, toby sobie usiadł. – Idę – mówi chłopczyk na koniec i obraca się na pięcie, idąc w miejsca, w które chodzi się, mając trzy lata. Jak to jest mieć trzy lata? Czy byłem szczęśliwy? Czy byłem kochany? Nie pamiętam. Później od siódmego czy dziesiątego roku życia pamiętam jakieś urywki. Jakieś sceny. Mam takie zdjęcie, na którym siedzę nad Poczytaj mi, mamo. Jestem ubrany w białą koszulkę z zaokrąglonym kołnierzykiem. Dołki w policzkach. Fryzurę na garnek. Patrzę uśmiechnięty w książkę. Jestem pełen nadziei. Ufności. Świat jest dla mnie dobrym, przyjaznym, ciepłym miejscem. Kiedy to znika? Na nocnym stoliku leży komórka. Wyleczyłem się z zaglądania do służbowej poczty zaraz po przebudzeniu. Jeśli to byłoby coś naprawdę ważnego, ktoś by zadzwonił. Jaki jest dzisiaj dzień? Środa? A może wtorek? Tak, chyba jednak wtorek. – Dasz radę odwieźć go do przedszkola? – Słyszę mruknięcie spod kołdry. Spoglądam w tamtym kierunku. Dawno, dawno temu, kiedy modelki miały jeszcze piersi, firma Wonderbra zrobiła
plakat. Na tym plakacie jest Eva Herzigova z miotłą kręconych blond włosów, wyglądająca, jakby wstała z łóżka albo właśnie się tam wybierała. Stoi w czarnym staniku, idealnie eksponującym naprawdę spore cycki. Totalny kociak. Kciuki dłoni ma wetknięte za ramiączka biustonosza. Na twarzy zaś wyraz: „Wiem, że mnie chcesz. Wiem, bo każdy chce”. Ten plakat miał podpis: „Nie potrafię gotować. Ale kogo to obchodzi?”. Nikogo. Ciekaw jestem, ile było przez ten plakat z Herzigovą wypadków. Kobieta na łóżku też ma świetne ciało, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. – Zrobię to – odpowiadam. Uśmiecha się do mnie. Kobieta pokazuje twardą i wysoką pierś. Pierś, która nigdy nie karmiła dziecka, a właściwie karmiła, ale przez kilka dni, a później już nie mogła. Jej ciało jest wyrzeźbione na fitnessach i nartach, jej nogi są silne, brzuch płaski, a biodra szerokie, ale w ten sposób, który odbija się mężczyznom w dolnej części kręgosłupa. Kiedyś inaczej patrzyłem na kobiety. Kiedyś potrafiłem się zakochać w kilka minut. Dlaczego teraz nie potrafię? Gdy miałem piętnaście lat, bardzo lubiłem jeździć autobusem. Nie ze względu na to, że ciągnęły mnie rury wydechowe czy przegubowiec wyginał się w odpowiedni sposób. Raz na trzy, cztery dni wchodziła tam dziewczyna, w której zakochiwałem się mniej więcej w takim czasie, w jakim można powiedzieć: toabsolutnienajpiękniejszadziewczynanaświecie.
A raczej szybciej. Spalałem się uczuciem gwałtownym, wyobrażając już sobie, jak chodzimy za ręce po parku, jak przeczesuje włosy dłońmi (dziwnym zbiegiem okoliczności zazwyczaj moje wybranki miały blond włosy do tyłka), jak rozmawiamy do świtu, jak rozchylam jej usta i w końcu jak zdejmuję z niej obcisłą koszulkę (zawsze miały obcisłe koszulki) i zostawiam w samych skąpych majtkach, a na koniec zdejmuję i je (seks, długie nogi skrzyżowane na moich plecach). Pałałem do niej potężnym uczuciem przez pięć, siedem, a czasami nawet jedenaście autobusowych przystanków. Dziewczyna stała niewzruszona i nieświadoma naszej fantastycznej przyszłości. Nieświadoma również, jak w akcie orgazmu krzyczy moje imię do ucha. Oczywiście serce rozpadało mi się absolutnie na kawałki w momencie, kiedy wysiadała z autobusu. Przyzwyczajasz się do człowieka, a on co? Wysiada na następnym przystanku. A to była miłość. Naprawdę. Ślepa, szczeniacka miłość. Co z tego, że pięciominutowa? *** Kobieta przykrywa głowę poduszką. Idę do łazienki, do której można wejść tylko z naszej sypialni. Zapalam światło, ledy ostro wgryzają się w moją twarz. Robią to bez żadnej litości. Spoglądam w lustro. Nie mam twarzy, mam mordę. Zaspaną i opuchniętą. Ryj pokryty szczeciną, wory pod oczami. Kiedyś kobiety mówiły mi, że jestem przystojny. To bez znaczenia. Kobiety od
mężczyzn przystojnych wolą zdecydowanych. Jeszcze raz spoglądam w lustro. Nic z nim nie jestem w stanie zrobić. Nie mogę się wyspać, nie mogę odpocząć. Najważniejsze, że Koszalin jest już załatwiony. Prysznic gorący. Prysznic gorący, bo nie lubię zimnych. Znam mężczyznę, który bierze tylko zimne prysznice, wręcz lodowate. Odprowadza swoje dziecko do przedszkola w Tshircie. Zimą. Ludzie patrzą na niego jak na delfina. Biorę żel pod prysznic, który ponoć jest z kofeiną. Smaruję się dokładnie, spłukuję, wychodzę spod prysznica. Nagi biorę telefon z nocnej szafki. Ubrać się. Zostawiam mokre ślady moich stóp na podłodze. Idę długim korytarzem, prosto do garderoby. Wielkie szafy. Oddzielne, wysuwane przegródki na krawaty, spinki do koszuli, bieliznę i skarpetki, specjalne szuflady na staniki, półki na buty, z których każdy jeden był w prawidłach, przegrody na spodnie, na garnitury, na suknie, sukienki. Fą, fą, fą. Tylko futer tu nie ma, ona brzydzi się futrami, uważa, że to niehumanitarne ubierać się w padlinę. Wkładam nowe bokserki, tym razem czarne z zielonym, ciemnogranatowe nowe dżinsy i szary T-shirt. Jeszcze nie czas na garnitur, jeszcze nie czas na pracę. Przebiorę się w biurze. Skarpetki. Kuchnia. Kuchnia jest duża. Biała. Z wielkim, drewnianym stołem pośrodku. Zrobiona w kiedyś modnym prowansalskim stylu, który polecała nam droga projektantka wnętrz. Teraz modne
jest pewnie coś innego. Ale już się do niej przyzwyczaiłem. Pstrykam ekspres do kawy, żeby się nagrzał. Dużo kawy. Ale kawy nie z poidła dla bydła, chcę normalnej kawy. Parzonej w przyzwoitym ekspresie. Dlatego trzeba poczekać. Dawniej mężczyźni pili kawę, aby uniknąć picia wina. Wstawali od stołu i szli się napić kawy i do dwóch godzin nikt im wówczas wina nie proponował. Teraz pije się kawę, aby się obudzić. Biorę patelnię, jajka z lodówki, krojony w plasterki boczek w plastikowym opakowaniu. Chleb, masło, ser cheddar w plasterkach. Chłopczyk patrzy na mnie uważnie. Włączam radio. Podkręcam pod patelnią palnik na dwójkę i rzucam na nią boczek. Z patery stojącej na stole wyjmuję pięć pomarańczy. Wyciskam je. Ręcznie. Złotawy sok płynie po wyciskarce. Pani w radiu mówi, że na stacji paliw w Warszawie zmarł wczoraj trzydziestosiedmiolatek. Kupił tam wódkę, wypił ją, po czym stracił przytomność i zmarł. Rząd będzie obniżać wiek emerytalny i że to oznacza katastrofę dla finansów publicznych. Zabraknie nam dwustu pięćdziesięciu miliardów. Albo czterystu. Nie będę musiał pracować do sześćdziesiątego siódmego roku życia, tylko do sześćdziesiątego piątego. Nie cieszę się tym ani nie przejmuję. Pamiętam, jak trzy lata temu chyba nawet ta sama pani mówiła, że będę musiał pracować do sześćdziesiątego siódmego roku życia, a może i siedemdziesiątego. I wiem, że za chwilę przyjdzie jakiś nowy polityk i powie: „Wszystko zmieniamy”. I też ludzie
pomyślą: „O, super, brawo”. Będą głosować. A za dwa lata przyjdzie ktoś i powie: „Niestety”. – Co chcesz, młody, na śniadanie? – pytam. – Ziemniaki z kaltoflami – odpowiada spokojnie, jakby to było coś normalnego. – Tego, czego pan sobie życzy, nie ma – odpowiadam. – Płatki z mlekiem mogą być? – proponuję. Młody kiwa potakująco głową. – Ale nie ciepłe. Po ciepłym chce mi się zigać – wyjaśnia skrupulatnie. Uśmiecham się wewnątrz, rozpuszczam się jak to masło na patelni, ale na zewnątrz przybieram poważny wyraz twarzy i tłumaczę, że nie mówi się „rzygać”, tylko „wymiotować”. – A jak się wymiotuje? – interesuje się nagle. – Tak samo jak rzyga – odpowiadam. Młody się śmieje. Sypię płatki, zalewam mlekiem, podaję mu razem z łyżką, podsumowanie półrocznych rządów Beaty Szydło, oskarżeni w aferze taśmowej staną przed sądem, rozważania, jak wypadnie Polska na Euro, Lewandowski to jest potęga, ma ładną żonę, nalewam sok do szklanki i stawiam koło niego. Boczek skwierczy na patelni, rozbijam jajka, będą sadzone. Smaruję chleb masłem, nakładam ser, solę jajka, pieprzę jajka, kroję jeszcze pomidora, który jest zaskakująco dobry, chociaż przecież mamy dopiero wiosnę. – Tato? – pyta. – Co tam, synku?
– Siakale są miesiozielne, tato. Rozumiem aluzję. Kładę mu na talerzu kawałek smażonego boczku. Ekspres się nagrzał, więc nalewam sobie dwa nieco przedłużone espresso plus drugie tyle mleka. Idę przed dom po gazety. Jest jeszcze zimno. Notuję, że trzeba zabrać dla młodego bluzę, po czym nakładam na talerz boczek, jajka, pomidory i chleb z serem. Jestem głodny. Biorę „Politykę” i „Newsweeka”, nie żebym liczył, że napisali tam coś mądrego. Młody zostawił swoje płatki, rozgrzebane w połowie, teraz ogląda z zainteresowaniem pudełko. – Wypiłeś sok? – Taaak! – odpowiada rezolutnie. – Młody, nie kituj ojcu swemu. – Hi, hi! Włączyłem komórkę. Telefon złapał zasięg i zaczął wibrować jak oszalały. Niechętnie spoglądam na wyświetlacz. Cztery SMS-y. Karina: „Dziś o 11. Nie spóźnij się”. Krzywię się. Ja się nie spóźniam. Skasuj. Ona: „Karton białego i czerwonego. Tylko nie chardonnay. I jakieś sery”. I drugi: „Tylko żadnych śmierdzących!!! I żadnych z robakami!!!”. Zostaw. Uśmiecham się na moment do wspomnień. Trzy lata temu byliśmy w wakacje na Sardynii. Sardynia w świecie jest
znana z Franceski Careddu, która w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat spełniła swoje wielkie życiowe marzenie, uzyskując dyplom ukończenia gimnazjum, znana jest też – i z tego chyba bardziej – z sera casu marzu. Robi się go prosto. Bierze włoski ser pecorino. Wprowadza do niego larwy much, które się nim żywią, doprowadzając go do stanu lekkiej fermentacji. Ser je się z tymi larwami, które mają około ośmiu milimetrów długości. Larwy są go pełne. Jednak przy jedzeniu trzeba mocno uważać, bo potrafią skakać na wysokość mniej więcej piętnastu centymetrów i uciekają z talerza. Zamówiłem casu marzu na deser. Kiedy kelner postawił przed nami porcję, Katarzyna ukroiła kawałek, zajrzała do środka, a następnie wrzasnęła przeraźliwie. Po czym chwyciła talerz, jakby ciągnęła za odwłok groźnego skorpiona, i ruchem, którego nie powstydziłaby się młociarka Anita Włodarczyk, wyrzuciła go ze swojego talerza. Prosto na szybę stojącego przy restauracyjnym ogródku fiata 500. Właściciel nie był szczęśliwy. Ja swój ser zjadłem. Był całkiem niezły. Ostatni SMS przyszedł z numeru, którego nie znałem. „Odezwij się, jak kiedyś będziesz chciał pogadać. Marta”. Skasować czy zostawić? Nie wiem. Idę do pracy. Młody by powiedział: HUJA!!!
17 maja Wtorek, godzina 10.57
Wychodzę z windy. Jest 10.55. Winda zatrzymuje się tylko na tym piętrze. W ręku mam brązową paczkę oklejoną brązową taśmą. Jestem. Jestem człowiekiem. Jestem adwokatem, mam togę z zielonym żabotem, będę adwokatem do śmierci, chyba że naruszę tajemnicę adwokacką albo nie zapłacę składek. Jeśli naruszę tajemnicę, raczej nadal nim będę, jeśli nie zapłacę składek, to wtedy przestanę nim być na pewno. Po co mi to wszystko? Trzeba było się wziąć za coś innego. Zostać archeologiem. Nie wiem. Weterynarzem? Pracować w organizacji charytatywnej. Jak w tym starym dowcipie. Moskwa. Zima. Śnieg. Chłopczyk systematycznie, niczym automat, napierdala śnieżkami w okna. Tłucze w końcu szybę, wybiega stróż i zaczyna wrednego gówniarza gonić. Stróż goni, dziecko ucieka i myśli: „Po chuj mi te śnieżki, po chuj
mi te okna, po chuj mi ten image wrednego, małego skurwysyna? Dla kogo ja się tak popisuję? Ech, byłbym szczęśliwy, leżąc sobie w domu na kanapie, z herbatą, i czytając książkę mego ulubionego pisarza – Ernesta Hemingwaya”. Hawana. Ernest siedzi w ogromnej willi, wali wściekły w maszynę i myśli: „Po chuj mi to wszystko?! Po chuj mi ten image twardego skurwysyna, po chuj mi ta literatura, po chuj mi ta Kuba, trzcina cukrowa i upał? Ech, byłbym szczęśliwy, siedząc ze swoim przyjacielem André Maurois w Paryżu. Wzięlibyśmy butelkę rumu, dwie ładne dziwki, porozmawiali o życiu, pośmiali się trochę. Świat od razu nabrałby barw”. Paryż. André Maurois leży w sypialni na ogromnym łożu i posuwa leniwie od tyłu piękną dziwkę, równie znudzoną jak on sam. Nie przerywając swojej czynności, sięga na nocny stolik po szklankę rumu i opróżnia ją do połowy jednym haustem. Połowę przełyka, drugą wypluwa na jędrne piersi kobiety do towarzystwa. Zaczyna z jednego cycka zlizywać rum, a jednocześnie myśli: „Po co mi ten Paryż, ci głupi, mieszczańscy Francuzi ze swoimi domami, urzędniczymi karierami i kompleksami małych fiutów? Po co mi te kobiety, które nawet rżną się jakby za karę? Mógłbym być w Moskwie, gdzie mróz, śnieg, siedzieć u mego przyjaciela, Andrieja Płatonowa, przy szklance wódki i dyskutować o sensie życia. Tak, wtedy byłbym szczęśliwy!”. Moskwa… Zima… Śnieg… Andriej Płatonow… W czapce uszance… W walonkach… Z miotłą… Goni małego chłopca
i myśli: „Kurwa!!! Jak dogonię, to zajebię gnoja!!!”. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Więc może dobrze jest, jak jest. *** Wychodzę z windy i widzę sekretariat, który przypomina szklarnię. Ma ściany ze szkła od podłogi do sufitu i od sufitu do podłogi. Szkło jest zimne, precyzyjne. Błyszczy. Przez okna widać TVN-owską panoramę miasta, przy której kamerzysta dostaje erekcji. Wysokościowce. Reklamy. Samochody. Warszawa wygląda stąd jak metropolia. Wszystko, co brzydkie, jest niewidoczne. Stąd widzi się tylko to, co imponujące, drogie i najlepiej w euro. Chanel, fluid, maserati. Z głównego gabinetu na tym piętrze jest wyjście na taras. Przed tarasem jest ogród zimowy. Zieleń uspokaja. Palmy. Dużo palm. Mają wąskie, długie liście. Dużo egzotycznych roślin. Nie wiem jakich. Nigdy nie znałem się na botanice. Znając właściciela, na pewno były drogie i można je było kupić w trzech miejscach na świecie. Wykupywali je nadzy Zulusi, przymocowywali do penisów i przenosili przez dwa tysiące kilometrów do portu. Biedni ludzie uważają, że bogaci myślą tylko o pieniądzach. Tak nie jest. To biedni myślą o pieniądzach. Bogaci chcą się tylko wyróżnić. Chcą pokazać swoją oryginalność. Są łasi na uznanie. Na podłodze leży biały marmur karraryjski. Skoro Michał Anioł mógł zrobić z niego watykańską Pietę, to dla Janusza
też był w porządku. Tu zresztą chodzi o to, aby powiedzieć do gości, którzy cię odwiedzają: „A na podłodze mam marmur karraryjski. Michał Anioł z niego rzeźbił”. Przy czym nie sądzę, aby Janusz wiedział, kim był Michał Anioł. Stoję w progu. Podchodzi do mnie kobieta. Jest ładna. Ma duże usta i duże ciemne oczy, ale tylko usta się uśmiechają. Kobieta pokazuje białe, równe zęby. Ma wystające kości policzkowe. Długie, naprawdę długie rozpuszczone włosy. Usta z kwasem. Co najmniej jednym mililitrem kwasu hialuronowego. Długie paznokcie opiłowane w migdały. Włożyła czarną sukienkę, bardziej odpowiednią na wieczorne przedstawienie w operze niż do biura. Krótką, z odkrytymi ramionami i dyskretnym dekoltem. Tutaj wszystko jest doskonałe, więc ona też musi być. Brzuch płaski, lekko umięśniony, ale nie za bardzo. Mężczyźni miękną przy niej jak biszkopt. Kobieta jest na wysokich szpilkach. Wszystkie dziewczyny pracujące w sekretariacie u Janusza są na wysokich szpilkach. Minimum to osiem centymetrów. Ciekawe, czy Janusz wpisuje im to w umowę o pracę. W tych szpilkach kobieta jest niewiele niższa ode mnie. Jest miła. Bardzo miła. Jest jak stewardesa linii lotniczych Emirates. Zna mnie. Ja znam ją. Wiem, że ma na imię Sylwia. – Dzień dobry, panie Relu. Kawy? – proponuje. Kręcę przecząco głową. – Wody? A może whisky? Koniak? Wódka?
Uśmiecham się do niej. Nie odpowiadam. Nie muszę odpowiadać. Kobieta uśmiecha się jeszcze raz. Jeśli nawet ją rozczarowałem, to i tak nie da tego po sobie poznać. – Trzeba poczekać kilka minut. Pan Janusz ma spotkanie. Ale zaraz się skończy – wyjaśnia i nieśpiesznym krokiem oddala się do monumentalnego biurka w kształcie litery C, przy którym siedzi jeszcze z dwiema koleżankami. Patrzę na nią. Kręci biodrami. Bez ostentacji. Jeden ruch jej bioder w końcu wystarczy do tego, aby większość mężczyzn doszła we własnych spodniach. Ona o tym wie. Ja o tym wiem. Świat pozostaje w równowadze. *** Kobiety z sekretariatu parzą w ekspresie kawę kopi louvak (bo jest najdroższa na świecie). Janusz wysyła je co lepszym klientom, którzy przyjeżdżają do miasta robić z nim interesy. Są jak darmowa czekoladka na poduszce w pięciogwiazdkowym hotelu, która czeka na gościa, gdy ten wraca z biznesowej kolacji. Jedzą kolację z klientem, idą do teatru, uśmiechają się, a później się rozbierają. Rano pakują swoje rzeczy i grzecznie wracają do domu taksówką. A Janusz dostaje od swoich kontrahentów SMSy z podziękowaniami. Wszystkie mają po dwadzieścia kilka lat. Każda wygląda tak, jakby za chwilę miała wziąć udział w nagraniu teledysku Blurred Lines Robina Thicke. Mają rybie usta, którymi robią dzióbki, a później wrzucają fotki na
Instagrama, razem ze szpilkami Loboutina, torebkami od Chloe, złotymi łańcuszkami, różowymi paznokciami. Dostają ciuchy, buty, biżuterię, zagraniczne wycieczki. Od czasu do czasu którejś z nich udaje się złapać jednego z tych gości na męża. Ich marzeniem jest być jak Natalia Siwiec. „Followują” ją na Instagramie, podobnie jak Kim Kardashian. Starsi faceci bardzo lubią takie kobiety. Są bezproblemowe. Dobrze wyglądają. Nie zadają pytań. Nie robią awantur. Zastanawiam się, co przyciąga takie dziewczyny do takiej pracy. I chyba wiem. Masz dwadzieścia kilka lat i twoim jedynym kapitałem jest to, że masz trochę ładniejszy tyłek niż inne, trochę fajniejsze piersi, trochę ładniejsze usta i nagle ktoś ci mówi, że nie musisz jak twoje koleżanki pracować za dwa tysiące złotych po studiach, tylko za cztery razy tyle. A jak będziesz miła raz, dwa, trzy albo cztery w miesiącu, dostaniesz na szpilki od Lee, sukienkę od Versace i krem do twarzy za półtora tysiąca. Będziesz spała w dobrych hotelach, będą ci odsuwali krzesła, będą wstawali na twój widok, będziesz chodziła do spa, do fryzjera, do makijażystki, jeździła samochodami za kilkaset tysięcy złotych i wszystko dlatego, że w odpowiednim momencie zdejmiesz sukienkę albo na trzy minuty padniesz na kolana (im wystarczą trzy minuty, jeśli się postarasz, oczywiście). I to jest pokusa bardzo trudna do odrzucenia. Siadam na skórzanej kanapie, która kosztowała tyle, ile
przeciętny prawnik wypije w dwa lata. Czyli dużo. Janusza stać na palmy, kanapę i marmur, bo jest multimilionerem, takim prawdziwym, z listy „Forbesa”, a właściwie to więcej niż multimilionerem, bo ma tych milionów kilka setek. Wszystko zdobył sam. Jego ojciec był badylarzem, miał jakieś pomidory czy ogórki pod folią, koło Koszalina, i od kiedy Janusz skończył sześć lat, to zbierał te warzywa z całą rodziną od rana do nocy, później z nielicznymi przerwami na szkołę. No chyba że były wakacje. Do szkoły szedł sześć kilometrów po kostki w błocie, i z każdym krokiem myślał, jak się stamtąd wyrwać. Krok, błoto, krok, śnieg, krok, woda, krok, krok, zaciśnięcie zębów. I koło piętnastego roku życia faktycznie uciekł. Poszedł do szkoły ogólnospożywczej z internatem, gdzieś na Śląsku. Dalej już nie było można. Kiedy skończył osiemnaście lat, dowiedział się, że można zrobić niezłe pieniądze, będąc kierownikiem sklepu. Zrobił papiery na tego kierownika i przez jakiś rok prowadził sklep. W tamtych czasach było to bardzo łatwe. – Pół kilograma zwyczajnej poproszę – mówi klient. – Nie ma – odpowiada ekspedientka. – To poproszę pół kilo parówkowej. – Też nie ma. – A co pani ma? – To, co pan widzi. Klient rozglądał się po sklepie, widział godło i mówił: – Poproszę pół orła.
Janusz był jednak zachwycony. Odkrył swoją życiową pasję: handel. Ze sklepu szybko zrezygnował, bo on chciał sprzedawać, a nie udawać, że sprzedaje. Zaczął skupować od sportowców kryształowe puchary i sprzedawać je za granicą. Te puchary były z wiszącymi tabliczkami, które dawały się zdjąć, i z grawerem, którego już usunąć się nie dało. Jak były z grawerem, to chodził po ogródkach w zachodnich Niemczech i mówił: „Guten Tag, cristal, foto! Foto, cristal!”. I tłumaczył łamaną niemczyzną, że „I miejsce” to znaczy pierwsza jakość. Z jednego wyjazdu przywoził nawet czterysta marek, w czasach gdy pensja w Polsce to było jakieś sześćdziesiąt marek. Jak się wymieniło sto marek na dolary, to można było kupić w Peweksie kilkadziesiąt flaszek wódki albo dobre jeansy Wranglera czy Rifle. Albo pani negocjowalnego afektu w warszawskiej Victorii mogła za to zrobić uprzejmość, ale taką, że pamiętało się ją długo, jeśli nawet nie do końca życia. Janusz nie kupuje rzeczy, aby się nimi cieszyć. Janusz kupuje rzeczy, aby na nich zarabiać. Tam, gdzie inni widzą rzecz, plastik, przyjemność on widzi PLN-y, dolary, euro, jeny i ruble. Jak miał magnetowid, to zapraszał do siebie znajomych na nocne seanse i szedł spać do drugiego pokoju. Od każdego brał sto złotych, a oni oglądali Lody na patyku, Rambo i Akademię Policyjną. Rano, gdy się budził, miał tysiąc złotych. Zakładał restauracje i dyskoteki. W pewnym momencie miał ich dwanaście czy piętnaście. W Gdyni, Sopocie,
Zakopanem etc. Oczywiście nie na siebie, tylko pozapisywane na znajomych i rodzinę. I raz jeden z tych znajomych trzydziestopięcioletni ekskolarz, ojciec dwójki dzieci, łysy jak kolano, chciał go oszukać. Nie chciał mu płacić czy chciał ten lokal sprzedać, nie pamiętam dokładnie. Wtedy Janusz przyjechał do jego domu z trojgiem swoich ludzi. Jego ludzie w tamtych czasach nie nosili dobrze uszytych garniturów, ale tak jak teraz byli twardzi, ogorzali, mieli wielkie ramiona i brak skrupułów. Wyciągnęli kolarza w środku nocy z domu, załadowali do bagażnika samochodu. On zaczął się bać. Ze strachu nasikał w spodnie. Wysadzili go na leśnej drodze, śmierdzącego moczem. Kazali mu zlizać to, co nabrudził w bagażniku. A później zaczęli go metodycznie, bez pośpiechu bić. Po dziesiątym czy dwudziestym ciosie już tylko leżał na ziemi i błagał o litość. Z ust i z nosa ciekła mu krew. Jego wargi trzasnęły niczym zmiażdżone wiśnie, nos, złamany w kilku miejscach, spuchł i przypominał bulwę buraka. Kolarz spędził miesiąc w szpitalu. A później, jak gdyby nic się nie stało, dalej prowadził dyskotekę Janusza. Teraz jest jego kierowcą. Nos ma ciągle krzywy, przez co oddycha z dziwnym świstem. Ożenił się, ma trzynastoletnią córkę, która chodzi do gimnazjum. Mieszka na Pradze w dużym, trzypokojowym mieszkaniu. Na ścianie ciągle trzyma rower wyścigowy. Swoją historię opowiedział mi, opierając się o drzwi bentleya. Mówił spokojnie, jakby opowiadał dobry dowcip. Jakby to dotyczyło kogoś innego. Kierowca ma nową religię.
Wyznaje Janusza. *** Drzwi do gabinetu otworzyły się szeroko. Nie stanął w nich jednak miliarder, tylko smutny gruby facet o oczach spaniela, którego dobrze znam z telewizji. Jest znanym politykiem prawicy. Jest żonaty. Ma czwórkę dzieci i ze trzydzieści kilo nadwagi. Pot z czoła wyciera chustą wielkości pokrowca na fiata 126p. Poprawia przekrzywione okulary. – To już koniec spotkania, panie ministrze? – Sylwia podbiegła do niego niczym łasząca się łania, w podskokach i uśmiechach. Minister rozpromienił się na jej widok. – Och, pani Sylwio!!! Jakże pięknie pani wygląda. Co za włosy! Co za sukienka! Pani jest taka kobieca! – zapiał. Idą blisko siebie, ona kręci biodrami i odrzuca włosy ręką, on patrzy na nią jak zahipnotyzowany. Janusz pierwsze poważne pieniądze zarobił w osiemdziesiątym dziewiątym roku, kiedy zaczął z Chin ściągać ubrania. Głównie dresy. Całymi kontenerami. A później dżinsy: marmurki i piramidy. Jak ktoś wtedy na bazarze kupował coś takiego, to niemal na pewno od niego. Handlował też kurtkami. Takimi do pasa, z emblematami drużyn koszykówki. Chicago Bulls na przykład. Te kurtki strasznie dobrze się sprzedawały. Na tyle dobrze, że Janusz postanowił otworzyć sklep z ciuchami. Później drugi. A teraz ma ich ponad dwieście. Ma hotele. Biurowce. Firmę deweloperską budującą mieszkania. Jakieś
centra handlowe. Ma odrzutowiec, ma własny jacht, ma dom, kolekcjonuje sztukę i nawet się już na tym zna. Ma specjalną kuratorkę do kupowania obrazów, z którą oczywiście sypia, jeśli chce i kiedy chce. Ma również żonę. Czwartą. Tak naprawdę kochał może tylko pierwszą, bo pierwszej przy rozstaniu zostawił ponoć pół swojego majątku, a kolejnym to już nie. Ale nie mam pewności, bo mawia, że jedyna kobieta, którą kochał, była z innym mężczyzną. I była jego matką. Ile dostała żona numer dwa, nie wiem, ale żona numer trzy, zgodnie z intercyzą, dziesięć milionów złotych. Wiem, bo widziałem tę intercyzę. Żona numer cztery jest młodsza od niego o sto czterdzieści dwa lata, czyli dużo. Była drugą czy trzecią miss czegoś tam. Później modelką. A później, jak związała się z Januszem, już nie musiała pracować. Przefarbowała włosy na blond i zrobiła sobie cycki w rozmiarze jabłka polskie. Wytrzymała z Januszem już dwa lata. Jak wytrzyma jeszcze dwa, też dostanie dziesięć milionów. Ma motywację. Mają chłopca, a teraz spodziewa się dziewczynki. Ta kobieta wie, co robi. Biodrami podnosi swoją pozycję społeczną. Później te biodra, brzuch oraz piersi będą odpompowane z tłuszczu, naciągnięte i wypchane, tak aby nie było żadnych śladów po dzieciach. Zresztą dziećmi i tak zajmować się będą wykwalifikowane opiekunki. Drzwi gabinetu znów się otwierają, widzę łysy czerep Janusza. Kiwa do mnie ręką, żebym wszedł. Tnie się na zero od trzech, czterech lat, kiedy zobaczył, że na głowie rysuje
się mu goły placek. Jak żona mu powiedziała, że mógłby sobie zrobić przeszczep włosów, odpowiedział: „Skoro Bóg zdecydował, że włosy mają być na jajach, to ja nie będę przenosił ich na głowę. Ludzie by się zastanawiali, czy chuja na czole też mam”. Dla kontrastu na twarzy ma kilkudniowy zarost. Oczy? Skośne, wąskie i dzikie. Ani chybi jedna z jego antenatek została zgwałcona przez jakiegoś Tatara albo Mongoła. W sumie wygląda jak coś między seterem irlandzkim a wojownikiem ninja. Ludzie się go boją. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to jest to bardzo dobra reakcja. – Kreseczka, dupeczka czy łiskaczyk? – zagaja gościnnie w progu. Zawsze pyta o to samo, zawsze odmawiam. – My już kończymy, Relu, już kończymy, zaraz pogadamy – dodaje. Ma szeroko otwarte oczy. Jest zrelaksowany i uśmiechnięty. Czytałem kiedyś badania, że szczęście zaczyna się od siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów dochodu rocznie. Te siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów to, licząc w PLNach, dwieście osiemdziesiąt tysięcy, czyli trochę ponad dwadzieścia trzy tysiące miesięcznie. Czyli dużo. U nas zarabia tyle dwie dziesiąte procent społeczeństwa. Mogłoby się wydawać, że im więcej pieniędzy ludzie mają, tym szczęśliwsi się stają. Ale nie. Jeśli zaczynasz zarabiać powyżej stu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów rocznie, to twoje wewnętrzne poczucie szczęścia zaczyna
spadać, spadać i robi bum. Pojawia się za dużo stresu. Dla ludzi jest oczywiście gigantyczna różnica, czy zarabiają dwa dwieście brutto, czy, dajmy na to, siedem albo dziewięć na rękę. Ale między piętnastoma a dwudziestoma pięcioma tysiącami przestaje ona właściwie występować. Pieniądze szczęścia nie dają. Ale tym, którzy je mają. Oprócz Janusza w pokoju jest jeszcze kobieta. Ma krótko obcięte czarne włosy i biały kostium. Do tego jest jeszcze naszyjnik z dziwnych czarnych korali, które sięgają jej mniej więcej do połowy piersi. Kobieta ma na imię Karina. W niczym nie przypomina słowiańskich matek Polek, z dzieckiem przy biuście, niebieskimi oczami i bulwiastymi twarzami. Jest pół Polką, pół Greczynką, po ojcu. – Wodę. Gazowaną – odpowiadam. – Bez lodu. Bez cytryny. – A może dwie dupeczki z kreseczką? – Janusz się nie zraża, po prostu negocjuje. – Zestaw jak w McDrive na wynos? Nie sądzę, żeby Janusz w ostatnim dziesięcioleciu był w McDonaldzie. – Woda wystarczy – odpowiadam. – Nigdy nie pozwalasz mi, abym pokazał swoją gościnność. – Rozkłada ręce, niby bezradnie. Taki show. – Karina, idź, przynieś Relu wody. Jak zwierzęciu. Karina nie jest od przynoszenia wody. Sekretarki są tu od przynoszenia wody. I kręcenia biodrami. Ale Janusz z jakichś przyczyn postanowił jej właśnie pokazać miejsce
w szeregu. Może chodzi o to, że jej zwyczajnie nie szanuje, bo ją ma, bo ją kontroluje, bo jej płaci. Karina spogląda wściekła w moją stronę, ale posłusznie idzie do sekretariatu. Janusz siada na swoim prezesowskim fotelu, kładzie nogi na biurku, na nogach ma buty, które jak nic kosztowały jakieś dziesięć tysięcy euro. W ręku trzyma gazetę. Wachluje się nią. – Widzisz, Relu, co za czasy. Prasa na ryj upadła. Piszą jakieś pierdoły o mnie, że ja związków zawodowych nie pozwalam u siebie otwierać, że zwalniam dyscyplinarnie, jak ktoś chce związek założyć, że nie chcę z nimi rozmawiać. – A nie pozwalasz? – pytam. – Jak ktoś chce zakładać związek zawodowy, niech go sobie zakłada. Ale nie u mnie w firmie. U mnie się pracuje, Relu, ciężko pracuje, aby utrzymać swoje rodziny i zapłacić rachunki – prycha lekceważąco. – Czyli prawdę napisali? – Jak ja bym chciał, żeby w gazetach pisano prawdę, tobym nie dawał tam reklam – mówi. – Taki dziennikarz siedzi w redakcji na dupie, jest mu ciepło, na głowę nie pada i coś mu się wydaje. Że zna życie. Jakie on, kurwa, zna życie zza biurka i komputera? Że sobie z kolegami z kawiorowej lewicy na temat ciężkiego losu ludu miast i wsi porozmawia? Pożyteczny idiota, chuj mu w dupę. Karina sfochowana wchodzi do pokoju ze szklanką wody. Jej wzrok mówi: zapłacisz mi za to. To nieważne, że to nie moja wina. Jej pozycja, jej autorytet został właśnie podważony. Ignoruję ją na razie. Ale czuję, że w przyszłości
będzie z nią problem, że narasta tu coś niedobrego. – I co byś, Relu, zrobił na moim miejscu? – pyta Janusz. – Nie jestem specjalistą od ochrony dóbr osobistych. – Nie pierdol, Relu, tylko mów. – Możemy iść do sądu – zaproponowała Karina. – I co mi z tego, że za trzy, cztery lata zapadnie jakiś tam wyrok? Ja nie potrzebuję wyroku za trzy czy cztery lata. Ja potrzebuję spokoju. – Ale co się ten koleś spoci, to jego – mówi Karina. Janusz wzrusza ramionami. – Napisz pismo do redaktora naczelnego. Że ten dziennikarz działa na zlecenie twojej konkurencji i bierze za to pieniądze – podpowiadam. – Uwierzą? – Janusz się zdziwił. – Pewnie, że nie uwierzą. Ale się zastanowią. Im większe oskarżenie, im bardziej absurdalne, tym bardziej ludzie myślą: „A może coś w tym jest? Przecież w każdej plotce jest ziarno prawdy”. Oczywiście, oficjalnie będą twierdzić, że wszystko jest w porządku, że mu ufają, że w niego wierzą. Ale jak przyniesie kolejny tekst na twój temat, to już go obejrzą bardzo dokładnie. Zadadzą autorowi bardzo dużo pytań. A on jak się będzie musiał przy każdym tekście wytłumaczyć z pięć razy, to się zastanowi, czy w ogóle o tobie pisać. Ludzie są praktyczni, ludzie unikają kłopotów. Janusz spogląda na Karinę, Karina niechętnie kiwa potakująco głową. – Do naczelnego „Głosu Biznesu” też zadzwoń – radzi. – Do tego lachociąga? – Janusz się krzywi
z obrzydzeniem. – Powiesz, że dziennikarze, przekupieni reklamami przez zagraniczną konkurencję, cię szkalują. Że tu upadek obyczajów. I mediów. Że ty, polski przedsiębiorca, który stworzył firmę od podstaw, nie możesz się na to zgodzić. Oni wszystko wydrukują, na dwóch kolumnach to puszczą, tylko mu reklamę obiecaj. Oni teraz bardzo potrzebują reklam. Poprzedni naczelny wkopał ich w kilka procesów, które przegrają. Potrzebują gotówki, bardzo potrzebują gotówki – radzi Karina. Janusz zastanawia się chwilę, bierze swoją komórkę i dzwoni. Ktoś szybko odbiera. To nic dziwnego, ludzie bardzo szybko odbierają połączenia od Janusza. – Cześć, Tomuś – mówi. – Jak życie bieżące? Słucha przez moment, nie jest specjalnie zainteresowany odpowiedziami. – Dzwonię do ciebie, stary byku, bo słyszałem, że jakieś problemy finansowe macie. Wiesz, startujemy teraz z nową kampanią naszej sieci. Przyda nam się trochę reklam u was. Przytulicie, prawda? Nieważne jakiej sieci, nieważne jaka kampania. Liczy się magiczne słowo: reklama. Janusz słucha odpowiedzi, uśmiecha się szeroko. – Czy zgodziłbym się na wywiad? Generalnie to niechętnie, ale dla ciebie, skoro prosisz, to jasne, czemu nie. Ktoś się do ciebie odezwie, dogra szczegóły. Janusz kończy połączenie, odkłada telefon na biurko. – Zajmij się tym – mówi do Kariny. – Jak było
w Koszalinie? – To już do mnie. – Załatwione. – Ile wziął ten chuj złamany, urzędas pierdolony w dupę i oko jebany? – pyta Janusz. – Pięćset pięćdziesiąt tysięcy. – A ile chciał? – Milion. – Milion? Kiwam głową potakująco. Janusz chce wybudować hotel nad morzem. Właściwie to prawie na plaży. Hotel ma być duży. Dziesięć pięter. Tysiąc pokoi. Aquapark, kompleks SPA, sale sportowe, centrum kongresowe, może usługi medyczne. Jednocześnie będą tam mogły nocować trzy tysiące osób. Ale to środek lasu. Plan zagospodarowania przestrzennego pozwala na zabudowę tylko piętnastu procent trzydziestohektarowej działki, a budynek nie może być wyższy niż trzy piętra. Spotkałem się z człowiekiem, który zmieni ten plan, aby Janusz mógł postawić, co chce. Ma już projekt, chce, aby prace budowlane ruszyły w tym roku. Za dwa lata, choćby kondory w Peru przestały srać, ma tam już stać hotel i przyjmować gości na konferencje. To duży biznes. – Czyli taki głupi nie jest. Jak zszedłeś z miliona do pięciuset tysięcy? – pyta Janusz. – Do pięciuset pięćdziesięciu, z czego on wziął pięćset tysięcy – precyzuję. – Powiedziałem, że jego szefowi damy milion. Ale wtedy on nie dostanie nic. – I to go przekonało?
– Tak. Ma plan, jak poprawić swoje życie. I nigdy nie widział takich pieniędzy. – Widzisz, Karina? – Janusz zwrócił głowę do swojej prawniczki. – To jest dobry człowiek. Dobry fachowiec. Potrzebujemy tu takich. Zna ludzką naturę. Zna człowiecze słabości. A nie mogłeś mu dać trzystu tysięcy? Tu nie chodzi o oszczędzenie dwustu pięćdziesięciu tysięcy. To rzecz jasna dużo pieniędzy. Ale Janusz od razu myśli, że jeśli ktoś mógł wziąć milion, a wziął pół miliona, to mógł się też zadowolić mniejszą kwotą. Bo jest słaby. – Nie – odpowiadam. – Dlaczego? – On ma marzenia, które kosztują pół miliona złotych. Chce mieć bmw za dwieście tysięcy. I dom. – A jak go ktoś zapyta, skąd ma pieniądze? – Wygrał. Na wakacjach wygrał. Ma zaświadczenie z kasyna – tłumaczę. – A ile kosztuje takie zaświadczenie z kasyna? – Pięćdziesiąt tysięcy złotych. – Dobrze wydane pieniądze – mruknął Janusz. – Szkoda tylko, że tak mało w tych kasynach można wygrać. – Ja bym utargowała mniej – powiedziała Karina, zaciskając usta. – Mogłam ja pojechać. Wzruszyłem ramionami. I ja, i ona wiedzieliśmy, że nie mogła, bo Janusz nie chciał, aby jechała. Było to zwyczajnie zbyt ryzykowne. Gdyby ktoś zobaczył, choćby przypadkiem, że prawniczka Janusza rozmawia z tym urzędnikiem poza godzinami jego pracy i poza urzędem, byłby problem.
Zostałby ślad. A później, kiedy dokumenty będą już wydane, ktoś mógłby sobie o tym przypomnieć. I napisać donos do prokuratury. Albo pójść do prasy. Na fali oburzenia społecznego mogłoby się to skończyć jakimś procesem i wstrzymaniem na chwilę prac budowlanych. Oczywiście nic by nie udowodniono. Ale duże interesy lubią ciszę i pozory. A ja? Byłem nikim. Za moje usługi płaciła luksemburska spółka Toco Tax. W żaden sposób nie można było udowodnić jej powiązań z Januszem. O to, żeby nie można było tego udowodnić, troszczyło się kilku poważnych panów w dobrych angielskich garniturach, specjalistów od optymalizacji fiskalnej, trustów i fundacji. Ci panowie zabezpieczają majątki bardzo bogatych osób. Nie powiększają ich. Multimilionerzy i miliarderzy doskonale radzą sobie z tym sami. Panowie z Toco Tax zwyczajnie dbają o to, aby nic się nie stało pieniądzom, nieruchomościom oraz ruchomościom. Podatki są dla biednych. Panowie z Toco Tax polecili mnie Januszowi jako dyskretną pomoc do pewnego zlecenia dwa lata temu. Po tym pierwszym pojawiło się kolejne. W sumie było ich siedem. Od czwartego Karina zaczęła mnie traktować z wyraźną niechęcią. – Sukces jest jak kobieta w ciąży. Wszyscy jej gratulują, a tylko ona wie, ile razy musiała się dać wyruchać, aby go osiągnąć – mówi sentencjonalnie Janusz. – Jestem z ciebie zadowolony, Relu – dodaje. – Rzadko mogę to powiedzieć o kimkolwiek, więc tym bardziej jestem zadowolony. Jadę pod koniec miesiąca na to forum ekonomiczne w Trójmieście,
mają mi tam dać jakąś nagrodę czy coś… – Zastanawia się, co to jest to coś. – Przyjedź tam. Będę miał dla ciebie zlecenie. A poza tym musimy porozmawiać. Musimy porozmawiać o twojej przyszłości, Relu. W Polsce mamy dużo węgla. Ale ja potrzebuję diamentów, takich jak ty. Nie komentuję. Nie jestem tu od komentowania. Audiencja skończona. Żegnam się z Januszem i wychodzę. Karina mnie odprowadza. Drzwi za mną zamykają się szyderczo, odcinając dostęp do świata luksusu. Wyjść stąd na świeże powietrze. Za tymi ścianami jest moje miasto. Są budynki, kundle, bary, centra handlowe, kina, ulice, samochody i kebaby. Bankomaty, autobusy i tramwaje. Jest życie. Ludzie zakochują się i nienawidzą, piją wódkę, palą papierosy i tęsknią za czymś, czego być może nie ma i nigdy nie będzie. Sekretarki uśmiechają się do nas, mijamy je, idziemy w milczeniu do windy. Czekamy na windę. – Jak sądzisz, Relu, po co tutaj jesteś? – pyta Karina. Spoglądam na jej twarz, która jest piękna. Karina wygląda jak grecka rzeźba, jej twarz jest doskonała, jej makijaż perfekcyjny, jakby zaraz miała rozpocząć zdjęcia do wysokobudżetowego serialu. Jak tak piękna i tak zimna, że musi być sama. Po co tu jestem? – Przechodzimy przez administracyjne procedury związane z uzyskaniem pozwolenia na budowę – odpowiadam sucho.
– Nie, to jest ten oficjalny kit, który wciskasz samemu sobie, żeby poczuć się lepiej – mówi ona z ironicznym grymasem na twarzy. – Jesteś tutaj po to, aby zrobić rzeczy, których innym nie chce się robić. Wchodząc do kibla, nie zastanawiasz się, dlaczego on jest czysty. Ale wcześniej ktoś tam przyszedł z wózkiem, ze sprejem antybakteryjnym, ze szczotami i posprzątał wszystko, wycierając szczyny i ślady gówna na sedesie. To twoja praca, Relu. Sprzątasz, aby inni mogli skorzystać. Nie zapominaj o tym – mówi i uśmiecha się do mnie. Też patrzę na nią, patrzę w jej oczy i też się uśmiecham. – Następnym razem spróbuj powiedzieć to inaczej – mówię. – Niby jak? – Do widzenia, panie Relu, miło było pana znowu u nas zobaczyć. Wchodzę do windy. Muszę się napić.
17 maja Wtorek, godzina 12.30
Siedzę w kawiarni w GalMoku, patrzę na ładną kelnerkę, która przed momentem przyniosła mi kawę, i myślę o kieliszku zimnego rieslinga. Ale tutaj nie ma rieslinga, jest tylko kawa, na dodatek niedobra, jest też kelnerka, do której uśmiecha się każdy mężczyzna, a kilku nawet już sobie wyobraża, jak by to było rozbierać ją z tego fartuszka i z tego, co ma pod nim (na razie to ma niebieski T-shirt z wcięciem, które jest na tyle płytkie, aby nie szokować, ale na tyle głębokie, aby intrygować i budzić różne skojarzenia). A ona dobrze wie, o czym oni myślą, bo już na tej planecie spędziła dużo czasu, jakieś dwadzieścia pięć lat, co najmniej, i wie, czego od niej mogą chcieć mężczyźni, którzy są od niej o dwadzieścia lat starsi. Zresztą, również dobrze wie, czego mogą od niej chcieć mężczyźni w jej wieku, i pewnie za jakiś czas będzie jej tego zainteresowania brakowało. Pociągam kawę, która robi się zimna i fatalna, choć kelnerka przykryła ją kożuchem czarnej, sproszkowanej czekolady. Ale nie lubię czekolady w kawie, w tej chwili nie lubię nawet samej kawy.
Wsiadłbym do samochodu, przycisnął pedał gazu, pojechał z Warszawy do Łodzi, nie musi być szybko, te sto czterdzieści na godzinę wystarczy, ale też nie pojadę, bo powinienem wstać, wejść do hipermarketu połączonego z centrum handlowym, a ja nie wstaję, bo kawa niedobra. Nie mogę też wstać, bo myślę o Januszu, który ma wobec mnie jakieś plany. A ja wcale nie chcę, żeby je miał. Potrafię bez problemu przewidzieć, co nastąpi dalej. Będzie natarczywy, będzie domagał się coraz więcej i coraz gorzej znosił słowo „nie”. A w momencie, kiedy się ocknę, egzystencja kancelarii będzie zależała od tego, czy pozwoli na przelew na nasze konta. Powinienem się z tej współpracy wycofać, ale to nie jest proste, bo nie można ot tak powiedzieć Januszowi: „Nie”. Takie osoby bardzo nie lubią słyszeć, jak ktoś im się sprzeciwia. Ale mogłem być mniej użyteczny. Bardziej powściągliwy. No i miałem po swojej stronie Karinę, która na sto procent szeptała mu do ucha, aby dać sobie ze mną spokój. Zostawiam kelnerkę, wstaję i idę do Carrefoura. Potrzebuję precyzyjnie odmierzonej dawki dwunastoletniej whisky oraz steka. Przemierzam zrobioną z kartonu świątynię luksusu. Mijam obojętnie dziesiątki młodych mężczyzn, którzy przyszli tu spędzić swój czas, mimo że jest wtorkowe popołudnie, a na zewnątrz świeci słońce. Faceci, którzy mają w roczniku 80 albo 90, to pierwsze pokolenia dzieci, które były zawożone do szkoły i z niej przywożone. Wychowani na porno z internetu. Pierwsze pokolenie, które dzięki
internetowi miało dostęp do nieograniczonej ilości kobiet. Żyją w galeriach handlowych, pożądają kosmetyków i szmat. Ich wszechświatem jest matka i komputer. Matka pierze, sprząta, gotuje, jak potrzeba kupi piwo i da pieniądze. Matka ma zawsze rację i żadna dziewczyna nie jest w stanie z nią konkurować. Matka jest święta jak Grand Theft Auto albo Call of Duty. A na komputerze jest i internet, i gra się w grę. Z pokolenia na pokolenie żyliśmy lepiej, stawialiśmy sobie coraz wyżej poprzeczkę. A teraz dochodzi do sytuacji, że pokolenie młodych mężczyzn radzi sobie gorzej niż ich ojcowie. I co robią zamiast to zmienić? Rozmawiają o butach, dresach i o tym, jak przyciąć brodę. *** Są ludzie, którzy nienawidzą zakupów. Ja nie. Mam plan. Po pierwsze mam słuchawki na uszach, a w słuchawkach jest audiobook. Słucham biografii Steve’a Jobsa Waltera Isaacsona. Po drugie mam listę zakupów i będę się jej trzymał. Tak aby spędzić tutaj jak najmniej czasu. Mogłem, owszem, zrobić zakupy przez internet. Ale jeszcze ani razu nie dowieźli mi wszystkich rzeczy, które zamówiłem. Raz, zamiast dorsza, dostałem hodowlanego łososia. Pani, do której się wtedy dodzwoniłem, nie rozumiała, dlaczego mam z tym problem. Ryba to przecież ryba, prawda? Podszedłem do wózków. Pierwszy zostawiłem. Miał
skrzywione koła. Nie ma nic gorszego w markecie niż wózek, który skręca ci cały czas w jedną stronę i który musisz pchać na siłę, walcząc, aby jechał prosto. Drugi miał w środku potworną ilość gazetek i starych opakowań po lodach. Więc trzeci. Przez sklep przeszedłem jak Mojżesz przez Morze Czerwone, zbierając przy tym produkty jak pracownik magazynu Amazona. Po siedemnastu minutach byłem już przy winach i kierowałem się w stronę kas. Kolejka we wtorek koło trzynastej powinna występować w stanie szczątkowym. Tu wyglądała jednak, jakby pół Warszawy przygotowywało się do kolejnego oblężenia miasta przez Armię Czerwoną. Co najmniej pół godziny stania. Przepuściłem starszą kobietę we wrzosowym, ciepłym swetrze. Na starość ludziom chyba robi się zimno. Na szczęście nie planowałem dożyć starości. Kobieta podziękowała mi skinieniem głowy i drobiąc wolno niczym gejsza, przesuwała się, aby zająć miejsce w kolejce. Robiła to jak w slow motion. Klatka po klatce. Kiedy była już bliska swojego celu, wyprzedził ją mężczyzna w różowej koszuli. Wepchnął się przed nią ze swoim wózkiem. Zresztą chyba jej nawet nie zauważył. „Co za niewychowany, chamski tłuk” – pomyślałem. Typ wyglądał na jakieś dwadzieścia osiem lat. Miał czarne włosy i czarne brwi, różową koszulę, a pół twarzy przesłaniała mu starannie wypielęgnowana broda. Rozmawiał głośno przez telefon. Zdusiłem w sobie
potrzebę, aby końcem skórzanych butów kopnąć go w tyłek, ucząc tym samym szacunku dla starszych. „Karma to suka – pomyślałem. – Sama mu odpłaci”. W ogonie miałem spędzić dwadzieścia osiem długich minut. Ale miałem audiobooka. A Jobs mówił, że pamięć o tym, że zaraz umrzesz, to najlepszy sposób na pozbycie się złudzeń, że masz cokolwiek do stracenia.
17 maja Wtorek, godzina 13.44
Do bagażnika wielkiego, starego mercedesa 560 SEC wkładałem metodycznie: karton z butelkami białego wina (sauvignon blanc oraz pinot gris), karton z butelkami czerwonego (głównie malbec oraz shiraz), naturalne jogurty (te owocowe były właściwie jogurtem naturalnym, ale z łyżką dżemu), biały tłusty ser, śmietanę, rzodkiewki, kabanosy, pomidorowy sos, wielkiego arbuza, mleko, płatki oraz dwa steki typu rib eye z sezonowanej wołowiny. Szukałem T-bone’ów, które były jak szampon wash and go, z jednej strony miały kawałek polędwicy wołowej, a z drugiej rostbefu, ale akurat ich zabrakło. Wykupili. Warszawa to inny kraj, gdzie dwieście złotych to mało. Samochód był trzydrzwiowy. Czarny. Czarna była też skóra, która pokrywała drzwi. Na tablicy rozdzielczej rozpościerał się pas drewna. Podobnie jak w okolicy automatycznej skrzyni biegów oraz radia. Uruchomiłem potężny pięcioipółlitrowy silnik. Zabulgotał jak wściekły tygrys pociągnięty za ogon. Silnik miał tylko dwieście siedemdziesiąt dziewięć koni. Ale mesio ciągle przyspieszał do setki w siedem i dwie dziesiąte sekundy, czyli dokładnie
tyle,
ile
zapisano
w
specyfikacji
fabrycznej
w
tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Licznik prędkościomierza z żółtym wskaźnikiem wyskalowany był do dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kilkakrotnie jechałem nim dwieście czterdzieści. Stary mercedes może dać tyle samo radości, co ferrari. Kupiłem go pięć lat temu za osiemdziesiąt tysięcy złotych. Nie jeździł nim lekarz ani ksiądz, ani nikt nie trzymał go pod kocem. Auto miało uczciwie ponad ćwierć miliona kilometrów przebiegu, ale, jak zapewniał mnie człowiek, który szukał go na moje zamówienie przez pół roku, blachy były prawie zdrowe, a silnik niczym dzwon. Pas bezpieczeństwa podjechał automatycznie pod rękę, abym nie musiał wychylać się do tyłu. Przypiąłem go. Pas się schował. Takich mercedesów wyprodukowano w sumie dwadzieścia osiem tysięcy dziewięćset dwadzieścia dziewięć sztuk. Model coupé na rynku pojawił się w osiemdziesiątym piątym roku. Samochód miał elektryczne fotele przednie i tylne (z pamięcią), elektryczne zagłówki oraz elektryczny szyberdach. Mój egzemplarz miał dodatkowo klimatyzację, poduszkę powietrzną dla pasażera i kierowcy oraz reflektory ze spryskiwaczami. Auto sprawiało właściwie tylko jeden problem. W mieście paliło dwadzieścia litrów na sto kilometrów. No, może trochę ponad. Na szczęście zbiornik na benzynę miał tych litrów dziewięćdziesiąt. Parkowałem na poziomie parasola, blisko stromego zjazdu z wyższego poziomu. Wrzuciłem wsteczny i zacząłem wycofywać się centymetr po centymetrze. Mercedes miał
pięć metrów długości, a takie manewry przypominały prowadzenie małego żaglowca. Już prawie wystawiłem tyłek samochodu z miejsca postojowego, gdy kątem oka w lusterku zobaczyłem biały samochód, który zjeżdżał po pochylni ponad czterdzieści na godzinę. W miejscu, gdzie powinno się jechać dziesięć na godzinę. Debil. Warszawski debil. Wdeptałem hamulec w podłogę. Auto zaprotestowało, ale posłusznie stanęło w miejscu. Biała škoda octavia przeleciała obok, minęła mój tylny zderzak o trochę więcej niż grubość lakieru i jechała dalej, nie zwalniając ani na sekundę. Kierowca wyjeżdżającego kawałek dalej białego bmw X1 miał mniej szczęścia. Owszem, prawie mu się udało. Prawie. Octavia ostro odbiła w bok, bmw zatrzymało się gwałtownie niczym koń, którego jeździec pociągnął ostro za wodze. Zabrakło im jakichś pięciu centymetrów. Škoda z głuchym łoskotem walnęła bmw tuż poniżej czerwonego światła stopu. JEBUDU!!! Od siły uderzenia samochód zarzuciło tyłem w bok. Octavia stanęła. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Ze środka wyleciał facet i zaczął szarpać klamkę od strony kierowcy w bmw. Wrzeszcząc przy tym na cały regulator. Jak mówiłem – debil. Bruno, czyli mój wspólnik, twierdził, że octavia to samochód handlarzy pastą do zębów i papierem do drukarek, który, owszem, idealnie nadaje się do transportu beczki na
kiszone ogórki z Castoramy na działkę, ale nie do pokazywania się na mieście. Ja nigdy nie rozumiałem tego polskiego zwyczaju oceniania ludzi po samochodach. Niemieckie lepsze niż francuskie. Francuskie lepsze niż włoskie. Lepiej mieć dwudzietoletnie bmw niż nową dacię. Bo to bmw. A metka musi być na wierzchu. Facet szarpiący klamkę był w różowej koszuli i w sumie, jakby się zastanowić, to wyglądał identycznie jak ten facet z Carrefoura, który wepchnął się przede mnie z wózkiem. Przyjrzałem się mu. Tak, to był dokładnie ten facet. Z bmw wysiadła kobieta. Mężczyzna w różowej koszuli rzucił się do niej, wrzeszcząc i machając rękoma. – Jak jeździsz, głupia dziwko? Co za jebana kretynka! Kto ci, idiotko, dał prawo jazdy? Ślepa jesteś?! – wrzeszczał. Tak, tej polskiej furii za kierownicą też nie rozumiałem. Tej walki o każdy wolny centymetr na drodze, tak że auta jechały zderzak za zderzakiem. Tej manii „muszę być pierwszy”. Tego wybaczania sobie każdego błędu, bo to przecież przypadek, i wyzywania innych od najgorszych, bo przecież jeżdżą jak debile, a kobiety to już w szczególności. Polska byłaby szczęśliwszym krajem, gdyby ludzie potrafili posługiwać się kierunkowskazem. Kobieta musiała odpowiedzieć mężczyźnie w różowej koszuli coś, co go jeszcze bardziej rozjuszyło, bo rzucił się na nią i szarpał na boki niczym szmacianą lalkę. Uderzyła go w twarz. Westchnąłem ciężko. Trzeba było zrobić zakupy na Sadybie. Wjechałem z powrotem na miejsce parkingowe.
Odpiąłem pas i wyleciałem z samochodu. W naszej kulturze dominuje pogląd, że największym bólem, jaki może spotkać człowieka, jest poród. Kobiety snują długie opowieści kurczącej się macicy i nacisku niemowlaka na pękające krocze. To błąd. Wykonałem dość precyzyjny zamach prawą nogą, po czym czubek mojego starannie wypolerowanego buta umieściłem dokładnie między nogami napastnika. Zadziałało jak naciśnięcie klawisza off w telewizorze. Wrzask zamarł mężczyźnie w ustach, puścił kobietę, padł na kolana i zwinął się w kłębek na brudnej podłodze garażu. Znieruchomiał. Jęczał. Wiele kobiet rok, dwa, trzy albo pięć po porodzie zapomina o bólu. I znowu zachodzi w ciążę. Nie znam jednak żadnego faceta, który zapomniałby ból po kopniaku w jaja. I chciałby być w nie uderzony jeszcze raz. Spojrzałem na kobietę, która stała jak wmurowana przy swoim aucie. Była chyba w szoku. Kanon obowiązującej współcześnie urody przewiduje trzy trendy. Pierwszy, inspirowany najwyraźniej Egiptem, czyli szkielety mumii, ledwie obciągnięte skórą i płaskie jak nieszczęście, zasilane tylko wodą i symboliczną ilością kalorii. Drugi, rodem prosto z filmów porno, zakłada styl na bladź. Solar, usta faszerowane hialuronem, które zimą się nie domykają, i koniecznie doczepy włosów. I trzeci – na dziunię z TVN. Świetlista cera, regularne rysy twarzy, ciało jak torebka Chanel. W sumie każda kobieta może być piękna. Nie każda
ma na to pieniądze. Kobieta, która stała przy bmw, reprezentowała trzeci typ. Miała skórzaną, czarną spódnicę przed kolano, krótki, bladoniebieski sweterek z rękawami do połowy łokcia, odsłaniający płaski brzuch, i równie bladoniebieskie szpilki. Była atrakcyjna. Smukła i dość wysoka, bo niższa ode mnie tylko o pół głowy. Czyli miała jakieś sto siedemdziesiąt, sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Jej ciało przypominało koncert wysmukleń i wysklepień, włosy sięgające mniej więcej do biustu lśniły, ułożone w jakąś pozornie niedbałą fryzurę, która prawdopodobnie wymagała godzinnej sesji u fryzjera. Na brodzie miała niewielki dołek. Usta pociągnięte ciemną szminką. – Nic się pani nie stało? – zapytałem ponuro, już żałując awantury, w którą wplątałem się absolutnie bez sensu. „Trzeba było poczekać na ochronę” – pomyślałem. „Chociaż jaką ochronę? Komu chce się ryzykować drutowanie szczęki za pięć złotych za godzinę?” Samochody były mniej więcej całe. Octavia miała powgniatany zderzak, a bmw błotnik, ale nie blokował tylnego koła. W sumie nic, z czym nie poradziłby sobie średnio sprawny blacharz. Podszedłem do ciągle leżącego na ziemi typa w różowej koszuli, który najwidoczniej zaczynał dochodzić do siebie. Ze złośliwą satysfakcją stwierdziłem, że oczy ma załzawione, zwija się niczym embrion na brudnej posadzce. – Pan mi za to zapłaci – wyjęczał.
Proszę, a jednak już pan. Ludzie są jednak nauczalni. Niektórzy po prostu potrzebują do wzmocnienia procesu edukacji mocnego kopnięcia. Tutaj jednak reedukacja zatrzymała się o krok za blisko. Różowa koszula już zaczął bluzgać pod nosem. Niestety w takich przypadkach była tylko jedna metoda. Gdy zaczynało się używać przemocy, trzeba było jej już używać cały czas. Coraz więcej. Nasz mózg całe życie uczy nas, aby unikać rzeczy niebezpiecznych. Kiedy dotkniesz gorącego czajnika, oparzysz się. Kiedy dotkniesz noża, to się skaleczysz. Mózg tak nami steruje, abyśmy unikali podobnych sytuacji. Z premedytacją nadepnąłem brunetowi butem na dłoń i przycisnąłem ją do betonowej posadzki. Zawył. Potrzymałem podeszwą tę dłoń jeszcze chwilę. Chciał coś wykrzyczeć, ale nachyliłem się nad jego twarzą i wyjaśniłem spokojnie: – Czasami na swojej drodze spotykasz osobę, której nie należy wkurwiać. To ja. „Co za tandeta – dodałem już w myślach. – Tekst jak w tanich filmach sensacyjnych”. Dobrze, zrobiłem, co zrobiłem, nie da się tego cofnąć. – Już spokojnie, już się nic nie dzieje, prawda? – zapytałem mężczyznę. Pokiwał głową skwapliwie, krzywiąc się z bólu. Przesunąłem but, uwalniając jego dłoń. – Pani jak ma na imię? – zwróciłem się do kobiety. – Julka. – Relu – odpowiedziałem jej i wyciągnąłem dłoń do
leżącej postaci. A pan? – zapytałem. – Sebastian – odpowiedział niepewnie. – Może pan wstać, panie Sebastianie – dodałem łaskawie. Mężczyzna z trudem podniósł się z posadzki, trzymając zdrową dłoń na obolałej, a obolałą na okolicach swojego krocza. Był lekko przygarbiony. – Widzi pan, panie Sebastianie, rzeczy się psują. Nie należy na nich koncentrować swojej uwagi. To tylko samochód, nie wolno być niewolnikiem samochodu, prawda? Sebastian pokiwał gorliwie głową, że się zgadza. – To są koszty życia. Gdy pan się decydował na jazdę autem po mieście, przyjął pan, że jest ryzyko, że będzie pan miał wypadek. Są ważniejsze sprawy. Ludzie chorują, umierają. Czy gdyby miał pan umrzeć za rok, przejmowałby się pan tym wgnieceniem? – Nie – wydusił z siebie. – Widzi pan, panie Sebastianie. Gniew nie jest odpowiedzią na problemy w życiu. I ja doskonale rozumiem, że wkurwia nas wszystko. Że jest za ciepło, że jest za zimno, że ktoś coś powiedział, że ktoś czegoś nie powiedział, że ktoś zostawił otwartą klapę od kibla, że zarysowaliśmy w samochodzie zderzak, że nam nie dała albo że nam dała zbyt powściągliwie, że ktoś nie wysłał e-maila albo obiecał, ale tego nie zrobił, że nam żarcie do stolika przynieśli zbyt mało energicznie i nie pocałowali wystarczająco miłośnie w dupę. Irytujemy się drobiazgami, czyli rzeczami, które tak naprawdę nie mają znaczenia. Nasze życie staje się ciągiem tanich, niepotrzebnych dram. Zamiast żyć, odczuwać, cieszyć
się, napierdalamy na nieustającym wkurwie. Rozumie pan mój tok myślenia? – Tak – bąknął. – Zostało nam tylko trochę formalności. Musi pan wypełnić oświadczenie sprawcy kolizji drogowej. Ma pan takie w samochodzie? Sebastian pognał gorliwie. Wycofał swoje auto na wolne miejsce parkingowe, wypisał na masce formularz, z własnej woli zadzwonił na infolinię ubezpieczalni, zgłaszając kolizję, a następnie zapytał, czy może już iść. Ależ on wiał!!! Widziałem, jak oddycha przy tym z ulgą. Byłem przekonany, że będzie chciał o tym wszystkim zapomnieć. Że zracjonalizuje to sobie. Że za dwa lata będzie z tego wszystkiego pamiętał tyle, że miał stłuczkę, wypełnił oświadczenie i starał się być pomocny i miły, kiedy jakiś furiat go zaatakował i kopnął w jądra. Kobieta, która przedstawiła się jako Julka, przypatrywała mi się z uwagą. Miała spojrzenie jak dźgnięcie stalowym prętem. – Wyglądasz na tępego mięśniaka – stwierdziła w końcu. Spojrzałem na nią z wyrzutem. Nie żebym liczył na jakąś elementarną wdzięczność. Życie mnie nauczyło, że jeżeli komuś pomogłeś, to za chwilę ta osoba zamelduje się u ciebie drugi raz, później trzeci, a później będzie już uważała, że pomoc jej to twój obowiązek. A jeśli odmówisz, śmiertelnie się obrazi i nazwie egoistą. Ale w tym przypadku
oczekiwałbym choćby słowa „dziękuję”. I nie, tej kobiety nie tłumaczyło to, że miała ogromne oczy. Swoją drogą dziwny kolor, coś między niebieskim a szarym. – Jestem tylko tępy – odpowiedziałem chłodno. – To widać – prychnęła. – Po czym? – Nie zaprosiłeś mnie jeszcze na kawę – odparła. – Już piłem – wyjaśniłem kwaśno. – Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele, mięśniaku. Potrzebuję po prostu twojego numeru telefonu. – Po co? – warknąłem. – Gdyby ubezpieczalnia domagała się ode mnie świadka. Niechętnie podałem numer oraz imię i nazwisko. – Będziemy się lubić? – zapytała na koniec. – Oczywiście – skłamałem. Zrobiłem to strasznie niechętnie. Bardzo, ale to bardzo nie lubię kłamać. Było mi przykro, że straciłem czas. I koszmarnie rozbolała mnie głowa. Pożegnałem się grzecznie. Kobieta zaczęła iść do swojego auta. Nagle się odwróciła. Podbiegła do mnie. Szybko, zdecydowanie. Z trudem pohamowałem instynkt i nie zrobiłem kroku do tyłu. Była zaskakująco blisko, tak blisko, że czułem ciepło jej ciała i biust dotykający mojej klatki piersiowej. Pachniała. Porzeczką. Cytrusem. Drzewem. Piżmem. Orientem. A później po prostu mnie pocałowała. W usta. Była ciepła
i słodka, smakowała cynamonem, mlekiem, kawą i czekoladą. – To za to, że byłeś miły – powiedziała. I odeszła.
17 maja Wtorek, godzina 17.00
Jestem. Jestem warszawiakiem z dziada pradziada. Przed II wojną moja rodzina miała kamienicę przy ulicy Długiej. Dziadek chodził na kawę do Loursa albo Bliklego, jeśli miał ochotę na dłuższy spacer. Był dziwkarzem, kokainistą i hazardzistą. I prawnikiem, jak mój ojciec. Miał samochód Chevrolet Master Sedan, którego kupił w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku za złotych polskich siedem tysięcy sześćset w czasach, gdy litr paliwa był drogi, bo kosztował pięćdziesiąt groszy, a bardzo dobry obiad kosztował złotych pięć. To tak jakby miał samolot. Auto zrobiła firma Lilpop, Rau i Loewenstein. Nie ma tej fabryki. Nie ma tej kamienicy. Nie ma też dziadka. Jestem ja. Jest stare mieszkanie w kamienicy przy Poznańskiej. Sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych, pięć pokoi, siedmioro prawników. Ja mam jeden. Bruno, mój wspólnik, drugi. W pozostałych trzech siedzi pięcioro radców (trójka mężczyzn, dwie kobiety, wszyscy poniżej trzydziestego
piątego roku życia, nie są istotni) i dwie sekretarki: Dorota i Malwina. Mój pokój ma pomalowane na biało ściany. Pod dużym oknem, tak zwanym skrzynkowym, stoi równie duże mahoniowe biurko. W mojej rodzinie jest od ponad stu lat. Niewiele nam zostało pamiątek poza tym biurkiem. Podłoga jest z ciemnego drewna. Po renowacji. Biurko stało prawie puste. Tylko telefon z interkomem. Laptopa miałem w teczce. Siedziałem na skórzanym fotelu. Fotel był wygodny, masywny, z ciężkiej, bardzo ciemnej skóry. Ciemnobrązowej, nie czarnej. To dla mnie ważne, aby ten fotel był ciemnobrązowy. Opieram się o fotel, jestem oparty. Są tu dwa krzesła dla gości. Niewygodne. Nie da się na nich wytrzymać więcej niż pół godziny. Celowo takie wybrałem. Nie chcę, aby klienci siedzieli tu zbyt długo. Na ścianie nie mam obrazu, wszystkie spłonęły. Powiesiłem tam zdjęcie dziadka. Jest czarno-białe. A właściwie brązowo-białe. Dziadek uśmiecha się ironicznie. Jak nic był pijany. Mam krawat. Mam śnieżnobiałą koszulę, krochmaloną i prasowaną. Mam garnitur z dobrej angielskiej wełny i wypastowane starannie czarne skórzane buty, ręcznie robione całkiem niedaleko stąd, u Kielmana na Chmielnej. Są twarde i ciężkie, kiedy je zakładam. Ale po kilkunastu minutach skóra się rozgrzewa. Noszę je tylko jeden dzień. Czyszczę i wstawiam w prawidła. Następnego dnia zakładam kolejną parę. Mam pięć par takich butów. Może sobie zrobię
szóstą. Czytam. Czytam głośno, czytam wyraźnie, nie oceniam. Do Sądu Okręgowego Wydział Cywilny w Warszawie Pozew o rozwód z orzeczeniem o winie pozwanego W imieniu własnym wnoszę o: 1. Rozwiązanie mojego małżeństwa z Violettą Sonią Koniecpolską przez rozwód z orzeczeniem o jej winie. 2. Pozbawienie Violetty Soni Koniecpolskiej władzy rodzicielskiej nad małoletnimi dziećmi Helenką i Stefanem. 3. Zobowiązanie pozwanej Violetty Soni Koniecpolskiej do płacenia tytułem alimentów na każde z dzieci po 500 zł miesięcznie, płatnych z góry w ciągu pierwszych ośmiu dni miesiąca do moich rąk z ustawowymi odsetkami w wypadku zwłoki. 4. Ewentualne zasądzenie od pozwanej na moją rzecz kosztów postępowania w całości przy nieuwzględnieniu wniosku. UZASADNIENIE Zawarliśmy związek małżeński dnia 22 czerwca 2013 roku. Ze związku tego narodziło się dwoje dzieci: Helenka mająca obecnie 2 lata, Stefan mający obecnie 1 rok. Małżeństwo nasze od ponad roku się nie układa.
Pierwsze kłopoty małżeńskie rozpoczęły się dwa lata po ślubie. Żona była i jest uzależniona od portali społecznościowych. Pod ich wpływem wywołuje awantury i jest agresywna, krzyczy na mnie przy dzieciach i próbuje poniżać. Żona nałogowo flirtuje za pośrednictwem portali internetowych, co zostało przeze mnie udokumentowane. Celem ratowania naszego małżeństwa namawiałem żonę na terapię. Jednakże żona nie chciała skorzystać z profesjonalnej pomocy, twierdząc, że jej nie potrzebuje. Żona została przeze mnie wielokrotnie przyłapana na wysyłaniu swoich nagich zdjęć obcym osobom. Dodatkowo korespondencja pomiędzy moją żoną a obcymi mężczyznami wskazuje na przygotowania do spotkania o charakterze seksualnym. W tej chwili ma miejsce zupełny i stały rozkład pożycia. Na podstawie art. 112 KRO wnoszę o pozbawienie mojej żony władzy rodzicielskiej nad naszymi małoletnimi dziećmi z uwagi na jej uzależnienie od internetu i problemy natury psychicznej uniemożliwiające jej w sposób trwały sprawowanie władzy rodzicielskiej. Jestem z zawodu wykonywanego dyrektorem zarządzającym zatrudnionym w firmie Burger i Katz. Z tego tytułu otrzymuję wynagrodzenie w wysokości 8100 zł. W mojej ocenie małżeństwo nasze jest związkiem martwym i bez perspektyw. Jestem przekonany, iż orzeczenie rozwodu jest jedynym słusznym i celowym rozwiązaniem naszych problemów małżeńskich. Decyzję o rozwodzie podjąłem po głębokim przemyśleniu i jest ona ostateczna.
Kończę czytać, patrzę prosto w oczy kobiecie, która siedzi przede mną. Patrzę na nią z pewnym zainteresowaniem. Nie wiem, dlaczego zawsze, gdy mówimy o kobietach, zaczynamy od koloru włosów. Ta ruda. Ta czarna. Ta blondynka. Przecież kolor włosów to coś, co kobieta zmienia najszybciej. Obecnie Violetta Sonia Koniecpolska jest blondynką. Włosy ma długie. Wygląda na jakieś trzydzieści lat. Wygląda, jakby wyszła z klubu. Ma spódniczkę mini, czerwoną i tak opiętą na biodrach, że musi pęknąć, gdy kobieta pochyli się i siądzie na fotelu dla gości. Ale nie pękła. Szpilki w kolorze nude na dziesięciocentymetrowym obcasie. Usta również ma pomalowane na czerwono. W ręku iPhone 6. Violetta Sonia Koniecpolska ma szczęście, i to podwójne. Jej mąż pożałował pieniędzy i ściągnął wzór pisma rozwodowego z internetu, które następnie przysposobił do swoich celów, wstawiając w puste miejsca imiona i nazwiska oraz opis sytuacji. To błąd, którego jego żona już nie popełniła. Po prostu poszła do prawnika. Kobiety są dużo praktyczniejsze niż mężczyźni. Zwłaszcza jeśli chodzi o zapewnienie bytu dla swoich dzieci. Mąż pani Violetty nie wiedział też, że prawdopodobieństwo, że jakikolwiek sąd w tym kraju przyzna mu opiekę nad dziećmi, było równe temu, że wyląduje na księżycu. Czyli owszem, teoretycznie była taka możliwość, aczkolwiek korzystano z niej powściągliwie. Matka może pić, może szafować swoimi kobiecymi
wdziękami za darmo albo za pieniądze, może się narkotyzować, ale wystarczy, że wyrazi skruchę, a dostanie opiekę. Bo jest matką. Tak są zorganizowane sądy w tym kraju. Zresztą, znając życie, ten facet wcale nie chce opiekować się dziećmi. Chce jej tylko dokopać, bo jest zły. Otwieram szufladę, wyjmuję notes i pióro. – Wysyła pani swoje nagie zdjęcia? – pytam. – Oczywiście. Ale bez twarzy – zastrzegła. – Co mam nie wysyłać? Do momentu, kiedy jeszcze mogę coś pokazać, to będę pokazywała. Uśmiecha się zalotnie. – Umawia się pani z innymi mężczyznami? – A co? Ma pan ochotę? – pyta zaczepnie. Nogi założyła jedna na drugą. Patrzy na mnie. Zdejmuje na moment prawą, rozkłada uda, po czym znów zakłada nogę na nogę. Obserwuje, czy widzę? Czy jest jej po prostu cholernie niewygodnie na tym krześle? Przybieram profesjonalny wyraz twarzy. Jak znam życie, pani Violetta ma konto na każdym serwisie randkowym, który jest dostępny w tym kraju, od Tindera po Badoo. Szuka emocji. I pewnie kolejnego męża. Choć mąż do emocji nie jest absolutnie potrzebny. Mąż jest potrzebny do płacenia rachunków. Ignoruję jej gest. I mówię to co zawsze w takiej sytuacji: – Pani Violetto. – Violu – prostuje i uśmiecha się do mnie. Jestem poważny. Jestem rzeczowy. – Violu. Rozwód będzie możliwy, gdy sąd stwierdzi
zupełny i trwały rozkład pożycia. Sąd prowadzi postępowanie dowodowe. Będzie was przesłuchiwał, bo to jest jeden z dowodów w takiej sprawie. Zapyta, czy są widoki na utrzymanie małżeństwa. Sąd będzie chciał wiedzieć, czy sypia pani z mężem w jednej sypialni, czy uprawiacie państwo seks, czy rozmawiacie ze sobą, ile macie dzieci, w jakim wieku, jaki macie majątek, ile zarabiacie. Niektóre z tych pytań mogą być bardzo intymne. To nie będzie przyjemne. Biorąc pod uwagę emocje ze strony męża, będzie on usiłował przedstawić cię w jak najmniej korzystnym świetle. Jeśli spotykałaś się z jakimiś mężczyznami, on to wyciągnie. Jeśli pijesz, też to wypłynie. Jeśli masz problemy z narkotykami, również. Jeżeli małżeństwo ma dzieci, a wy macie, sąd będzie chciał doprowadzić do ugody między stronami postępowania. Jeśli uzna, że są widoki na utrzymanie małżeństwa, zawiesi postępowanie. Sąd będzie chciał ustalić, z czyjej winy nastąpił rozpad pożycia, ewentualnie wskaże winę obydwojga małżonków. Czy masz jakieś pytania odnośnie do tego, co powiedziałem przed chwilą? – Nie – odpowiada. – Teraz ja zadam kilka. Proszę o prawdziwą odpowiedź. Ta rozmowa na razie zostaje między nami, a lepiej, żeby nic nas nie zaskoczyło na sali sądowej. – Czy pijesz alkohol? – Tak. – Dużo? – Butelkę wina dziennie, czasami dwie. Zapisuję: pije.
– Narkotyki? Wzrusza ramionami. – Wolę wino. Najlepiej białe. Albo wódkę z sokiem grejpfrutowym. Nalejesz mi czegoś dobrego? – Na sali sądowej nie ma alkoholu – wyjaśniam surowo. – Czy uprawiacie seks? – Mąż nie zwraca na mnie uwagi, traktuje mnie jako matkę swoich dzieci. Uprać, ugotować, pobawić dzieci i zrobić loda. Chyba na tyle jestem mu potrzebna. Rozmawia z córką, jakby miała czterdzieści lat, Helenka płacze przez niego. – Śpicie razem w jednej sypialni? – Tak. – Kłócicie się? – Oczywiście, że się, kurwa, kłócimy – prycha lekceważąco. – Mogę zapalić? – pyta. – W sądzie nie wolno palić – ucinam. – O co się kłócicie? – O wszystko. – Czy mąż cię bije? Waha się. – Tydzień temu walnął mnie w twarz. Za pyskowanie. I za jego zestaw do kina domowego też. Wyniosłam z domu jego kolumny i postawiłam pod śmietnikiem. Wiedziałam, że go to ruszy. – Zachichotała. – I wtedy cię uderzył? – Nie. Wrócił do domu, zapytał, gdzie są kolumny, powiedziałam mu, gdzie są, wybiegł z domu, ale pod śmietnikiem już ich nie było. Wtedy wrócił do mieszkania
i powiedział, że jestem wredną kurwą. A ja mu odpowiedziałam, że od dwóch dni nie ma go w domu, a Stefan ma kolki. A ja dostaję pierdolca. I że ile mogę być nieszczęśliwa. Niedługo padnę z przemęczenia i ciągłego wkurwiania się. Boże, ten człowiek nic mi nie pomaga. Niania jest w tygodniu od dziewiątej do siedemnastej, później jestem sama, bo tego chuja wiecznie nie ma. – Co zrobił? – Zapytał, dlaczego wystawiłam jego kolumny, i powiedział, cytuję: „Teraz, kurwa, będziesz musiała odkupić takie same”. – A dlaczego je wystawiłaś? – Jak to: dlaczego? Żeby go wkurwić. – Wzruszyła ramionami. – Mój mąż uzależnił się od oglądania filmów porno. Laski jęczą na tych głośnikach, a on wali do tego konia. Naprawdę nie wolno tutaj palić? – Sięgnęła do torebki. – Nie. I wtedy dał ci w twarz? – Nie. Wtedy zaczęliśmy się kłócić, że nic nie pomaga przy dzieciach. A on zarzucił mi, że go okłamałam, że zaszczepiłam Stefanka na polio. – A okłamałaś go? – Tak. – Wzruszyła ramionami. – Nie zaszczepiłam. Nie wierzę w szczepionki. To spisek koncernów medycznych. Badacze są sponsorowani przez koncerny i robią kłamliwe statystyki. Lekarze są zaślepieni i bezkrytycznie wierzą w same zalety szczepień. Nigdy nie widzą żadnego związku między chorobą a szczepieniem. Są błędnie nauczeni. A później twoje dziecko ma porażenie mózgowe, paraliż,
zapalenie opon mózgowych, sepsę, autyzm, nowotwór, cukrzycę, astmę albo śmierć łóżeczkową. Powiedziałam mu to i wtedy dał mi w twarz. I wyszedł. I znowu go nie było przez dwa dni. Pewnie się puszczał z jakąś kurwą, jak ma w zwyczaju. – Zdradza cię? – A bo to raz?! – prychnęła. – Ostatnio przyłapałam go na gorącym uczynku. Rozmawiał przez komórkę z jakąś suką. Przepraszam, kochanką, jak wynikało z kontekstu – poprawiła się. – Myślał, że mnie nie ma w domu. Mówił, że z miłą chęcią spędzi kolejną noc razem z nią i że ostatnio było bardzo przyjemnie, i że mu nikt tak dobrze ustami nie zrobił!!! Co za bydlę, a ja głupia litry jego sparciałej spermy wypiłam! – To jedyny przypadek? – Nie. Dwa miesiące temu przyszła do nas jakaś studentka. Dwadzieścia jeden lat. Otworzyłam drzwi. Taka zdzira bez dupy i cycków, za to z odrostami. Zapytała, czy zastała męża w domu, bo chciałaby z nim porozmawiać. A on nie odbiera od niej telefonów. Powiedziałam jej, że męża nie ma. I że nie będzie, bo ją olał. I że nie jest pierwszą, którą wypierdolił i zostawił. – Jej imię i nazwisko? – Nie wiem. Nie chciałam się zagłębiać i wiedzieć, co ich łączyło, nie chciałam się denerwować – Masz jakieś dowody jego zdrad? – Mam jego e-maile. „Są e-maile” – zapisałem w notesie.
– Zdradzasz go? – Czasami. – Wzruszyła ramionami. – Z jednym, drugim, trzecim. Lubię, jak mają dobrze wyrzeźbione mięśnie brzucha i duże penisy. Kobieta w moim wieku ma swoje potrzeby. Ja chcę żyć. Ile mi zostało? Dziesięć lat? Kto mnie później będzie chciał? – On wie, że go zdradzasz? Kobieta się śmieje. – Gdzie tam. On nie zwraca już na mnie uwagi. – Czy istnieją jakieś widoki na utrzymanie małżeństwa? – Widoki? Znasz to powiedzenie, że z mężem jest jak z naleśnikiem? – Nie znam. – Pierwszego trzeba wypierdolić. – Chichocze. *** Wydaje mi się, że wiem, jak wygląda jej mąż. Biała służbowa toyota auris kombi. Mieszkanie na kredyt. Skórzana, czarna kanapa w salonie. Prywatne ubezpieczenie medyczne. Karta MultiSport. Wczasy z rodziną w Egipcie. On jest szczerze sympatyczny dla wszystkich poza swoją żoną. Lekko otyły, ale bez przesady, bo ćwiczy regularnie, żeby od czasu do czasu uprawiać seks z nowymi kobietami. Czasami, gdy jest bardzo pijany, czuje, że zmarnował życie. Oczywiście nie jest pierwszym ani ostatnim facetem na tej planecie, który wybrał niewłaściwą kobietę, bo podobało mu się jej ciało, a potem okazało się, że seks trwa, owszem, jakieś piętnaście minut, ale dzień z nią trwa siedemdziesiąt dwie godziny
i jeszcze się dłuży. I to jest oczywista oczywistość, że ludzie w związkach potrafią robić sobie różne rzeczy. Mój kolega, trzydziestosiedmioletni znawca literatury militarystycznej, potrafiący odróżnić, dajmy na to, czołg Abrams od T-72 jedynie po gongu silnika, który od razu wiedział, co to jest tkanina z Bayeux, zanim zdążyłem rozwinąć temat, który nigdy nie odpuścił żadnemu muzeum i uwielbiał impresjonistów, mierzył niedawno za pomocą długiej szkolnej linijki poziom zupy w garnku. Konkretnie chodziło o krupnik. Mierzył z zapałem, a następnie wyskoczył z kuchni, niczym kobieta po torebkę w Lidlu, do swojej żony i wrzasnął: „Zmierzyłem ją! Jeśli ta bura suka, twoja siostra, przyjdzie do nas i poczęstujesz ją zupą, będę od razu o tym wiedział! Zabraniam, kurwa! Ja za tę zupę zapłaciłem!!!”. W zupie chodziło o coś głębszego. O zawód – jak możesz mi marnować życie, suko? O miłość – dlaczego tak się zmieniliśmy? Skąd się wzięły te kapcie (mieliśmy nigdy nie chodzić w góralskich kapciach) i warknięcia zamiast rozmowy? O nienawiść. O chęć dokopania za wszelką cenę drugiej osobie, z którą dzielił życie i z którą miał ubóstwianego przez nią i przez siebie syna. – Dzieci? – pytam, bo muszę zadać takie pytanie. – Oczywiście, że zostaną ze mną. Może je widywać w weekendy, jeśli chce. Pewnie i tak nie będzie tego robił, ale niech mu będzie.
– Jaki macie majątek? – Mieszkanie w Wilanowie, cztery pokoje. To prezent od jego rodziców. Muszę zabrać swoje i dzieci rzeczy. Urządziłam mu je. Zostanie, kurwa, ze swoim metalowym łóżkiem i kanapą, za którą jest mi krewny jeszcze dwa tysiące. Aaa, zostaną mu jeszcze talerze i komputer. A jeśli czegoś nie uda mi się zabrać, to to, kurwa, zniszczę. Nic mu nie zostawię. Piszę: „Mieszkanie, Wilanów, cztery pokoje”. – Auto? – Ma służbowe. Dostał od firmy škodę octavię. Zamarłem. – Jest może brunetem? – zapytałem. – Nie, blondynem, a co? – Nieistotne. – Odprężyłem się. – A pani, przepraszam, ty jakie masz auto? – Mam w leasingu na firmę, takie małe czerwone renault, wiesz, takie trochę wyższe, z dziwną nazwą. Jak dres czy coś takiego. Nie oceniam. Piszę: „Škoda octavia na firmę męża, renault, chyba capture, na firmę żony”. – To twoja firma? – Tak. Mam w centrach handlowych kilka wysp ze skarpetkami. Jest tylko na mnie. – Akcje, oszczędności, biżuteria, dzieła sztuki? – Z Tajlandii przywieźliśmy taki posążek Buddy. Wiesz, taki niewielki, ze trzydzieści centymetrów, ale ponoć jest stary i sporo wart. Kupiliśmy go na bazarze jako okazję.
Mam trochę złotych pierścionków, jakieś naszyjniki, zegarek Omega, który dostałam od rodziców w prezencie ślubnym. Kosztował kilka tysięcy. Bardziej dziewięć niż trzy. Telewizor. On ma playstation. Oszczędności nie mamy, trochę debetu na kartach kredytowych. U mnie koło dziesięciu tysięcy. U niego pewnie podobnie, bo cały czas puszcza pieniądze na jakieś tępe lachociągi. Piszę: „Złote pierścionki. Naszyjniki. Damska omega. Telewizor. PlayStation. Po 10 tys. debetu. Posążek??? WTF?”. To pierwsza rozmowa. Później trzeba będzie to wszystko sprawdzić. Może kogoś wynająć, aby sprawdzić, czy mąż nie ma czegoś więcej. Ale to później. Nie teraz. Wszyscy kłamią. Pytanie, jak bardzo. – Czy masz do mnie jakieś pytania? Milczy. Czekam. – Nie tak miało być – mówi w końcu. W sumie się z nią zgadzam. Mamy jedno życie. A niemal zawsze uważamy, że jest nie tak. I chcielibyśmy zacząć od początku. Tyle że to nie jest gra. – Dlaczego mi się to przydarzyło? – pyta. Nie wiem, co jej powiedzieć. Że co, że niby dlatego, że co drugie małżeństwo kończy się rozwodem? Że dawniej ludzie naprawiali rzeczy, jak się zepsuły, a teraz je wyrzucają? Że żaden rozwód nie załatwi problemów, które mają sami ze sobą? – Po prostu się przydarzyło. Popełniłaś błędy, on popełnił błędy – odpowiadam. Nie wydaje się przekonana. Odprowadzam ją do drzwi
gabinetu, żegnam się, podając jej rękę. Ściskam jej dłoń, patrzę przez moment w oczy, uśmiecham się ustami, mówię do widzenia, proszę Malwinę, aby umówiła ją na przyszły tydzień. Wracam do pokoju i podchodzę do komody art déco stojącej w kącie pomieszczenia. Znajduje się na niej taca z koniakiem, trzema rodzajami single malta, likierem Sheridan’s, który jest paskudny, ale czasami częstuję nim klientki, rumem oraz wodą gazowaną w szklanej butelce. Wyjmuję kieliszek. Nalewam sobie koniaku. Spoglądam jeszcze raz na kieliszek i dolewam odrobinę, po czym zabieram go i rozsiadam się w wygodnym fotelu. Zdejmuję buty, kładę nogi na blacie. Odchylam głowę do tyłu. Zamykam oczy. Aby lubić swoją pracę, trzeba wykonywać głównie przyjemne rzeczy. Otwieram oczy, przechylam się do interkomu i naciskam klawisz. – Malwina. Przed chwilą była u mnie pani z ruchu na rzecz powrotu polio. – Już poszła. – Jak następnym razem się u nas pojawi, wyślij ją do Bruna, proszę. Sporządzę mu opis tej sprawy. – Eee??? – Malwina wydaje się nieco spłoszona. – To Bruno ją do ciebie przysłał. – Po co??? – Nie wiem. – Uśmiechał się. – Głos Malwiny stał się nieco płaczliwy. – Ale mówił, że będziesz wdzięczny. – Jest u siebie?
– Jest. Niechętnie odstawiam kieliszek i wkładam buty. Życie to walka. Niestety.
17 maja Wtorek, godzina 18.00
Bruno Wyszomirski ma trzydzieści osiem lat, o osiem miesięcy mniej niż ja, i jest radcą prawnym. Uprawnienia zdobył za drugim razem. Zdobyłby za pierwszym, ale za bardzo rozpraszał go klub Planeta na Woli. I kobiety, które do tego klubu chodziły, a w szczególności fakt, że niektóre udawały, że robią to w spódniczkach. Ma siwe albo szpakowate, jak kto woli, skronie. Brwi są za to czarne. Nadaje mu to nieco diaboliczny wygląd. Jest wysoki, szczupły, uszy ma małe, ściśle przylegające do czaszki. Podbródek wyraźnie zarysowany, nos nieco spłaszczony i haczykowaty jak u zawodowego boksera. Nie jest specjalnie przystojny, ale widać, że kipi testosteronem i pewnością siebie. Coś trochę jak Jason Statham, tylko bardziej owłosiony. Rodzice Bruna to bardzo spokojni ludzie. Jego matka jest dyrektorem szkoły w Płocku, ojciec z kolei przez lata pracował w Orlenie, w czasach gdy ten nazywał się jeszcze Petrochemią Płock. Poznaliśmy się na studiach. Dobrze grał w brydża i miał duże zdolności lingwistyczne, zna biegle niemiecki, angielski i francuski.
Dobrze się z nim piło. Dobrze chodziło na kobiety. Przyjaźń wymaga dużej ilości taniego alkoholu, długich rozmów do świtu, długich podróży zapchanym pociągiem, a czasem i trzymania za włosy, gdy ktoś rzyga do kibla, choć to ostatnie to raczej w przypadku kobiet. A w miarę upływu czasu coraz trudniej jest poznawać kogoś nowego, bo zamykamy się na takie doznania, stajemy się coraz bardziej cyniczni i podejrzliwi. Nie jesteśmy w stanie już się otworzyć, tak jak to było, kiedy się miało osiemnaście lat. Bruno ma trzy obsesje. Pierwsza to Apple. Ma macbooka, iPhone’a, iPoda, iPada, a nawet jakieś applowskie coś do pomiaru kalorii, ciśnienia i tętna, z którym non stop łazi po biurze. Druga to kobiece szpilki. Jest fetyszystą stóp. Ale generalnie lubi kobiety w całości i to w ilościach przemysłowych. Przyjmuje je jak Biedronka klientów. A trzecia – najświeższa – to kokaina. Kokainę przywozi mu diler, chudy, wątły mężczyzna, który wygląda na pięćdziesiąt lat, a ponoć ma niewiele ponad trzydzieści. Chodzi w wełnianych czapkach, bo wiecznie mu zimno. Ma popsute zęby i jest uzależniony od heroiny. Koks dostarcza w plastikowych przeźroczystych pojemnikach na cienie do powiek. Są pakowane w strunowe torebki i dodatkowo jeszcze owijane pozłotkiem. Gram kosztuje czterysta złotych. Gram czegoś porządnego, nie amfetaminy wymieszanej z pokruszoną świetlówką. Bruno twierdzi, że kokaina pomaga mu w pracy, gdy jest
zmęczony. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to zwyczajnie lubi się polansować w knajpach na Hożej, a kokaina wzmacnia jego wizerunek niegrzecznego chłopca. Wszedłem do jego pokoju, gdzie rozpędzony od razu podetkał mi pod nos swoją komórkę (jedną z czterech). – Zobacz, zobacz – wyrzucił z siebie, podekscytowany, z prędkością karabinu maszynowego. Przeczytałem na głos: „Gdybyś teraz stanęła koło mnie, to czybyś chciała, czy nie, wypierdoliłbym cię na stojąco, trzymając mocno za włosy. Ewentualnie na podłodze, sprowadzoną do parteru na kolanach. Ale wiem, że byś chciała. I na stojąco, i na podłodze”. Spojrzałem na niego pytająco. – Na odpowiedź spójrz! „Jasnowidz czy co?” – czytam. – Niezła suka, nie? Pokiwał głową z uznaniem dla pomysłowości swej interlokutorki. – I teraz wchodzę ja! Cały na biało!!! Przerwałem mu ten radosny nastrój. – Czy możesz mi powiedzieć, w jakim celu przysłałeś do mnie tę Koniecpolską? – Koniecpolską? – Blondynka. Rozwód. – A, Viola!!! Fajna dupa, nie? Cyce ma, stary, takie, że obśliniłem się na jej widok. Podesłałem ją, żebyś sobie poruchał – wyjaśnił szczerze. Spojrzałem na niego zdziwiony. – Od razu ciśnienie ci zejdzie, bo jakiś spięty chodzisz.
Marudny. Widać, że dawno nie dymałeś. Broń Boże, ja cię nie osądzam! – zastrzegł. – Ale takie poczatkujące rozwódki są najlepsze. Nie dość, że wyposzczone, to jeszcze wdzięczne za każdy dobry wsad. Zrobią wszystko, co ci tylko do głowy przyjdzie, i wcale nie mają ochoty na żaden związek. Po prostu ideał. Więc jest taki moment, kiedy one, w sensie kobiety, zrzucają maskę. Rozluźnia im się twarz, czują się bezpiecznie i jestem głęboko przekonany, że są tak urobione, że już wiedzą, żeby popuścić szparę. Nie ujmę tego literacko. Ale to jest ten moment, kiedy zdejmują zbroję. Rozluźnia im się twarz. Kurwa, to jest niesamowite. I ta Viola to ma w spojrzeniu. Po pięciu minutach gadki. Od razu. Bez żadnego alkoholu. Bierzesz i masz. Wiem, wiem, co chcesz mi powiedzieć. Tak, urodziła dwójkę dzieci. Ale pogadałem z nią, sprawdziłem, przez cesarkę. – A co to ma do rzeczy? – zdziwiłem się. – Wszystko. Uprawianie seksu z kobietą po urodzeniu dziecka jest jak wrzucanie kiełbasy do studni. Poza tym urodziła wcześnie, więc jest wyjątkiem. Normalnie kobietom po ciąży dupy rosną jak zęby bobrom. A ta ma – na pewno zwróciłeś uwagę – dupkę zgrabną, nie za wąską, nie za szeroką. Człowieku, absolutna rewelacja, wszystkich soków cię pozbawi. – Jak ty to sobie wyobrażasz? – Normalnie. Mam kolegę. I on ma żonę. Ma od kilku miesięcy taką panią, którą regularnie pierdoli. Spotyka się z nią co sobota o szóstej rano. Jadą do lasu, tam ją pół godzinki dyma. A później idzie po bułki. I jak go żona pyta,
gdzie był, to mówi, że po pieczywo na śniadanie. I jeszcze ma za to lodzika od prawowitej, że mu się chce tak rano w weekend budzić ku chwale rodziny! No, co tak patrzysz? Cała nasza cywilizacja jest oparta na zdradzie. Spójrz na Chrystusa. Wmawia się nam, że jego matka była dziewicą. A nie dziwi cię, że przy jego narodzinach pojawiło się trzech innych kolesi i każdy miał jakieś dary? Ha? – Bruno, weź ją ode mnie. – Daj spokój, Władziu. Taką okazję przepuścisz? – Bez wahania. – Jesteś smutasem. To skrót od smutny kutas. – Ty potrzebujesz być radosny, aby żyć. Ja nie.
17 maja Wtorek, godzina 19.15
Wszedłem do domu. Na lodówce znalazłem kartkę: „Zabrałam młodego na basen. Pies znowu gdzieś polazł. Zrób coś z tym”. Nasz pies wabi się Józek. Jest owczarkiem niemieckim. Chyba. Kto wie, może nawet rasowym. Jego matki o to, kto jest jego ojcem, nie pytałem, bo jej nie znałem, ale wykluczyć tego nie można. Wzięliśmy go ze schroniska cztery lata temu. Był chudy, odwodniony, zarobaczony i przez pierwsze pół roku odwiedzaliśmy weterynarza ze dwa razy na miesiąc. Teraz wygląda imponująco. Ma czarny pysk. Czarną, lśniącą sierść na grzbiecie, jasnorude łapy, a klatę przetykaną na przemian rudym i czarnym włosiem. I śmierdzi. Na początku chcieliśmy go nawet trzymać w domu. Było mu jednak za gorąco, toteż szybko sprawiliśmy Józkowi wielką ocieplaną budę. Nie trzymamy go na łańcuchu. Może biegać po całym podwórku. Na początku był nieśmiały. Później zaczął z wielkim zapałem obgryzać drzewka i kopać dziury w trawniku. Gdy to widziałem, waliłem psa zwiniętą w rulon „Rzeczpospolitą”, która w końcu się do czegoś przydała. Ta metoda raczej
zawiodła, bo Józek, otrzymawszy cios, tylko otwierał paszczę, ziewał, lizał mnie, a później domagał się drapania. Zacząłem go więc polewać wodą z węża standardowo służącego do podlewania trawnika. Tego na początku trochę się bał. Ale w gorące dni zaczął sam przychodzić, aby go polać, więc wąż jako środek odstraszający przestał pełnić swoją funkcję. Józek poczuł się u nas pewnie jakiś rok temu. Przeskoczył wtedy przez płot i polazł na wagary. Z późniejszej relacji wynikało, że w trakcie spontanicznej wycieczki pogonił kota sąsiadów (niebieski rosyjski) tak, że ten wlazł na dach. Kot go jednak szybko znudził. Powędrował więc do sąsiadów trzy domy dalej, którzy wybudowali w ogrodzie wielki staw z karpiami koi. Józek wpadł do niego w poszukiwaniu ochłody. Na początek tylko pływał, ale szybko zobaczył, że w stawie są jakieś dziwne prawie metrowe ryby, więc postanowił sobie zrobić sashimi. Upolował karpia, z dumą wywlókł go w pysku z wody, a następnie zeżarł na oczach przerażonego właściciela, którym jest wysoko postawiony manager firmy Orange. Kiedy na początku usiłował rybę psu zabrać – Józek warczał. Wydarzenie to nie zbudowało mi najlepszych relacji z sąsiadem. Józka znalazłem pod sklepem, gdzie żebrał o jedzenie. Dość skutecznie, bo dostał od kogoś kawał kiełbasy. Wiecznie nienażarte bydlę. Sam karp o nazwie doitsu kujaku kosztował mnie wtedy tysiąc sześćset złotych. Józek, jak się okazało, upolował zakupioną niedawno perłę kolekcji.
Innymi słowy: przeanalizowałem sytuację i jeszcze tego dnia zamówiłem mu obrożę z elektrycznym pastuchem. A dookoła płotu ułożyłem kabel. Gdy Józek chce przeskoczyć płot, dostaje lekki impuls elektryczny. Trzeba przyznać, że pies szybko się zaadaptował. Średnio raz na miesiąc, sobie znanym tylko sposobem, zdejmuje obrożę z elektrycznym pastuchem i przeskakuje przez ogrodzenie. Tyle dobrego, że na ryby już się nie wyprawia. Może dlatego, że po zjedzeniu tego karpia rzygał? Wyszedłem na taras, stosując najbardziej skuteczną metodę przywabienia Józka. Zastukałem głośno drewnianą łyżką w jego miskę. Jak on biegł!!! Zeżarł kilkoma kłapnięciami szczęki to, co mu nasypałem, a następnie wsadził mi łeb między nogi i zaskamlał. Założyłem mu normalną obrożę, dołożyłem kaganiec. – Spacer, Józek – powiedziałem. Właściwie stwierdzenie „spacer” było niepotrzebne. Wystarczył sam kaganiec, aby ogon Józka wirował w takim tempie, że tylko cudem jego tył nie unosił się w powietrze. Przed domem trochę się porozciągałem. Zacząłem biec. Pies obok. To znaczy przyjmijmy, że czasami był obok. Większość czasu spędzał bowiem z tyłu, z przodu, z boku. Wąchał i dyszał. Biegłem wolno, nie przemęczając się zbytnio, prosto na plac zabaw przy pobliskim orliku. Były tu drążki, poręcze oraz mostek, który od biedy mógł służyć jako poręcze równoległe. Trening podchwyciłem od amerykańskiego aktora
Charliego Hunnama, którego widziałem w serialu Sons of Anarchy. Hunnam dzięki tym ćwiczeniom wygląda jak rozcięta na pół chuda wędzona ryba. Jest żylasty, z sześciopakiem i dużymi bicepsami. Pies się kręcił w okolicy. Podciągnąłem się w sumie siedemdziesiąt pięć razy. Zrobiłem siedemdziesiąt pięć szrugsów na poręczach, co miało wzmocnić moje barki, sto pięćdziesiąt przysiadów oraz sto pięćdziesiąt pompek, przy czym ostatnich dwadzieścia przypominało ruchy pacjenta szpitala psychiatrycznego podpiętego pod elektrowstrząsy. Kiedy skończyłem, pot lał się ze mnie strugami, a wyglądałem, jakbym miał za chwilę wołać karetkę na OIOM. Mimo to, wracając, zatrzymałem się jeszcze przy murku. Był mniej więcej na wysokości siedemdziesięciu centymetrów. Mój mózg mówił: takie skoki ćwiczą skoczność, brzuch i nogi. Na dodatek poprawiają dopływ tlenu do mózgu. Moje serce i płuca były sceptyczne. Skakałem jak żaba. Skok i zeskok. Skok i zeskok. W górę. W dół. W górę. „W sumie to ta Violetta Sonia Koniecpolska miała naprawdę niezły tyłek” – pomyślałem. W dół. Ciekawe, jak wygląda bez tej spódniczki?
W gó…. OOOOO KURW…!!! Zawadziłem podeszwą prawego buta o murek. I jak nie wyrżnąłem w beton golenią!!! Czasami przy takich okazjach mówi się, że ktoś zobaczył gwiazdy. Wobec tego u mnie była to cała galaktyka, która zaprosiła na dodatek sąsiadów. Poskakałem przez moment na jednej nodze, międląc pod nosem różne nieprzyzwoite słowa. Zrobiło mi się mokro w nogawce od dresów i trochę miękko w głowie. Schyliłem się, oddychając szybko, i trochę przeszło. Dokończyłem serię i dobiegłem do domu. Nieco kulejąc. Tuż przed furtką pies zobaczył sukę i zaczął na nią szczekać. Spojrzałem na niego. – To dlatego nie masz żadnych przyjaciół, Józek. W domu opuściłem spodnie. Na goleni miałem wielką krwawiącą ranę, mniej więcej trzy na trzy centymetry. Wyglądało to tak, jakbym piszczelą chciał rąbać drewno. Poszedłem pod prysznic. Kiedy puściłem zimną wodę, wydawało mi się, że noga mnie szczypie i boli. Byłem w błędzie. Prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy użyłem żelu pod prysznic, a ten spłynął mi prosto na ranę. Poczułem się, jakby ktoś opalał mi nogę nad paleniskiem. W sumie bym zawył, ale było mi wstyd. Zrobiłem jedyną rzecz, która wydała mi się w tej sytuacji słuszna. Wytarłem się, wyszedłem z łazienki i zalepiłem całość plastrem. A później wlałem w siebie dla dezynfekcji ogólnej potężną dawkę irlandzkiej whisky. Jak to mawiał Forrest
Gump: „Kiedy myślisz, że gorzej już być nie może, zacznij się walić deską po nodze. Zobaczysz, jaką poczujesz ulgę, gdy przestaniesz”[1]. *** Koło 23.45, kiedy leżałem już w łóżku i czułem dzikie pulsowanie w nodze, ciszę przerwał pisk SMS-a. Nie znałem tego numeru. Wiadomość brzmiała: „Bardzo ci dziękuję za pomoc z tym facetem od samochodu. Bez ciebie nie dałabym sobie rady. Jakie filmy lubisz? Julka”. Odpisałem: „Porno. W nich wszystko dobrze się kończy, a hydraulik zawsze przychodzi punktualnie”. Wyłączyłem telefon. I poszedłem spać.
18 maja Środa, godzina 12.04
Dzwonek telefonu. Nie znam tego numeru, ale odbieram. To może być coś ważnego, klient może dzwonić… Choć jeśli klient dzwoni, to zazwyczaj nie jest nic ważnego. Zerkam na zegarek. 12.04. Dopiero południe, a ja już jestem zmęczony. – Dzień dobry – mówię. „Że tak pozwolę sobie skłamać z samego rana”. Drugie zdanie było już tylko w moich myślach. – Dzień dobry, nazywam się Jan Misiura, dzwonię z niemieckiego banku inwestycyjnego Sparegold i chciałbym pana zainteresować naszą ofertą… Głos męski. Głos poważny. Zatroskany? Tak, zatroskany. Ale nie słucham dalej, nie jestem zainteresowany. – Dzień dobry, nazywam się Relu. Jaki jest pana adres? – Po co panu mój adres? – Misiura w słuchawce się zdziwił. – Na koniec tej rozmowy wystawię panu fakturę na moje usługi konsultingowe. Biorę osiemset złotych za godzinę swojej pracy. Uprzedzam, że nasza rozmowa jest nagrywana. Halo? Halo? Połączenie zostało przerwane. Odkładam telefon na
biurko. Misiura chyba nie zechce kontynuować, ale nie, telefon znowu dzwoni. Trzeba przyznać, że uparty człowiek. Są ludzie, którzy nie rozumieją, jak im się łagodnie mówi „nie”. Dopiero jak im się powie mieszanką języka literackiego i nieliterackiego, posłuchają. Odbieram jeszcze raz. – Pieprz się!!! – Tym razem mówię stanowczo, mówię głośno. Tak, to powinno załatwić sprawę. – Dzień dobry, panie mecenasie. Nie powiem, brałam pod uwagę taką możliwość jeszcze rano, ale mój facet jakoś szybko zwinął się do pracy. Głos w słuchawce należy do kobiety. Jest figlarny. – Julka – wyjaśnia. – Poznaliśmy się wczoraj, panie Relu. Kiedy deptał pan po ręce pewnemu mężczyźnie. Pewnie pan pamięta. Chyba że depcze pan tak codziennie? – Przepraszam, pani Julio – mówię zawstydzony. – To oczywiście nie było do pani. Usiłowałem coś wyjaśnić w niemieckim banku… A swoją drogą skąd pani wie, czym się zajmuję? – Umiem korzystać z Google’a, panie Relu. Wiesz – przeszła płynnie na ty – teraz dzieci w szkołach mają zajęcia komputerowe, kobiety też nie są tak tępe, jak się mężczyznom wydaje. Co robisz? – pyta nagle. – Pracuję – odpowiadam zbaraniały. – Umawialiśmy się na kawę. Masz chwilę? – Ale… – Zastanawiam się, co jej powiedzieć, aby tylko dała mi cenny spokój. – Pięć minut. Chcę ci podziękować. – Teraz jest prawie
słodka. Jak lejący się karmel. Spoglądam na zegarek, jeszcze raz wzdychając ciężko. – Chętnie bym się spotkał – kłamię. – Ale mam dzisiaj mnóstwo pracy – kłamię po raz kolejny. Niedobrze. Powinienem żyć w zgodzie ze sobą. Mówić to, co myślę. – To zajmie tylko chwilę. Poza tym w pracy też chyba pijesz kawę, prawda? – Mam czas tylko do trzynastej – wysuwam zgodnie z podstępną taktyką negocjacyjną, aby oferować drugiej stronie coś takiego, co niby wychodzi naprzeciw jej oczekiwaniom, ale z czego nie jest ona w stanie skorzystać. Z własnej, rzecz jasna, winy. – To świetnie – parska zadowolona. – Jestem akurat w okolicy. Tel Aviv za pięć minut? – Podała nazwę hipsterskiej kawiarnio-restauracji, kilka kroków od kancelarii. – Może być – odpowiadam ponuro. Wariatka. Po prostu wariatka. *** Opuściłem kamienicę dziesięć po dwunastej. Mogłem wyjść wcześniej, ale chcę jej dać do zrozumienia, że się śpieszę, że nie mam czasu, że jestem zajęty. Kiedyś, kiedy byłem młody, na Poznańskiej stały nocą kobiety i sprzedawały tu swoje wdzięki. Czy też coś, co te wdzięki miało przypominać. Pewnego dnia mój kolega
z liceum, o wystającej szczęce i ksywie Dżigit, zamiast kupić na Stadionie Dziesięciolecia od rosyjskiego handlarza najnowszą płytę Eminema oraz nakładkę na Quake’a, stracił z jedną z nich swoje dziewictwo. Z rudą, o szerokich biodrach, o dużych, ciężkich piersiach, o twarzy pokrytej grubą warstwą makijażu, o oddechu tchnącym żołądkową gorzką, przed II wojną światową zwaną nalewką kardynalską. Za kilka banknotów o niewielkim nominale nadstawiła mu się tyłem w bramie niedaleko poczty i przez trzy minuty dawała dostęp do swojego raju, aż on skończył i na moment poczuł się mężczyzną. Kibicowaliśmy mu z oddali, upojeni wodą zmieszaną z piwem, czyli wyrobem lokalnego browaru Królewskie. Gdyby to był normalny dzień, poszedłbym w prawo na obiad. Doszedł do apteki Europa, stanął i zastanawiał się, co dalej. Zastanawiał, bo jeszcze niedawno trzy minuty drogi stąd, na Hożej, był Meat Love. Ale już go nie ma. Nie ma kanapek z rostbefem. Spieszcie się kochać warszawskie restauracje, bo tak szybko odchodzą. Ta chyba po trzech latach. Zaraz przy aptece, w tym samym nowoczesnym apartamentowcu, jest z kolei Delizia, gdzie gotuje Lorenzo. Zjeść tu można potwornie drogi, ale dobry filet z polędwicy wołowej i jeszcze droższy domowy makaron tagliatelle ze świeżymi truflami prosto z Umbrii. Sam nowoczesny apartamentowiec od biedy by się w tej okolicy pełnej kamienic odnajdywał. W sumie wiele bym mu wybaczył, gdyby nie te dziwne okrągłe okna sterczące z elewacji niczym okrętowe bulaje. Architekt puścił się
poręczy albo, co gorsza, posłuchał klienta. A klienci, jak powszechnie wiadomo, gustu nie mają. Klienci są od tego, aby płacić faktury i nie narzekać. Zaraz przy apartamentowcu, przy Poznańskiej 21, jest chyba najstarszy budynek Śródmieścia. To dwupiętrowa kamienica wzniesiona bodaj w 1879. Pierwsza murowana na tej ulicy, w czasach kiedy Poznańska nazywała się jeszcze Wielką. Nie jest zbyt piękna, raczej prosta. Teraz należy do miasta i, jak wiele rzeczy, które należą do miasta, sypie się, a w końcu pewnie zawali. Od ponad dziesięciu lat nie mogą jej wpisać do rejestru zabytków. Jak się zawali, to będzie tu kolejny apartamentowiec. Z nową restauracją. Dziś idę w przeciwnym kierunku. W lewo idę. Po jednej stronie jest Beirut, po drugiej Tel Aviv, oddzielone szerokością ulicy Poznańskiej. Tel Aviv jest trochę restauracją, trochę kawiarnią. Z jednej strony mi się tu podoba, wystrój jest bezpretensjonalny. Proste stoliki, białe krzesła, białe ściany, a na jednej z nich flaga Izraela. Z drugiej są nie tylko wegańscy, ale jeszcze bezglutenowi i do tego bezcukrowi. To fatalne połączenie sprawia, że mimo iż restauracja jest tuż obok, trafiam tu niezmiernie rzadko. Jeśli mam ochotę na podobną kuchnię, to zdecydowanie lepszy jest BeKeF na Hożej, gdzie, owszem, podaje się kuchnię koszerną, owszem, środek knajpy wygląda jak stołówka studencka, ale jest tam doskonały hummus, a przede wszystkim nie boją się kurczaka, ryby i wołowiny. Na dodatek płaci się grosze. No, jak na warunki warszawskie.
Rozglądam się, widzę ludzi, głównie mężczyzn w rurkach, spoglądających w swoje telefony. Nie rozmawiają ze sobą. Nie znam ich, nie zwracam na nich uwagi, nie chcę ich poznać. Julka już tu jest. Siedzi pośrodku, siedzi tak, aby można było ją łatwo zobaczyć. Uśmiecha się na mój widok. Wita się, cmokając mnie w policzek. W normalnych okolicznościach uznałbym, że to o dwa kroki za daleko. Ale to nie były normalne okoliczności, a poza tym pod tym względem już zdążyliśmy się poznać. Jest ubrana w czarne spodnie, białe szpilki i dziwną białą ni to koszulkę, ni to sweter. Sweter jest bez rękawów, pokazuje jej gołe ramiona, ale z kolei u góry to półgolf. Do tego zestawu na prawej ręce nosi dziwaczne bransoletki w kolorze starego złota. Obok niej leży beżowa torebka. Ma rozpuszczone długie włosy, które owijają się wokół jej twarzy, i pomalowane na bladoróżowo usta. I przez moment patrzę na nią jakby z pożądaniem. Z podziwem. Takim, z jakim mężczyzna patrzy na piękną kobietę, która wie, że jest piękna. I sam się dziwię swojej reakcji. Składamy zamówienie. Proszę o kawę, ona o marokańską herbatę ze świeżą miętą. WTF??? Jeszcze raz mi dziękuje, wręcza paczkę, w której jest butelka dwunastoletniego glenliveta. – Myślałem, że zaproszenie na kawę jest podziękowaniem – mówię, bo coś wypada powiedzieć. – Chciałam ci dać jakieś filmy – opowiada. – Czeskie kino. Ale po przeczytaniu SMS-a zmieniłam zdanie.
Idzie nieźle, idzie bezboleśnie. Przepraszam ją za głupi dowcip. Zapada krępująca cisza. To znaczy dla mnie nie jest krępująca, ale dla ludzi generalnie chyba tak, bo kiedy nikt nic nie mówi, czują niepokój. Boją się, że są nudni. Zazwyczaj to prawda. Wystrzegaj się pierwszych reakcji. Mogą być prawdziwe. – Co robisz w życiu? – pytam, aby nie wprawiać jej w zakłopotanie. – Serio? – Krzywi się teatralnie. – Pytania jak na tandetnej randce? W łóżku też jesteś tak nudny? Buzi, buzi, cztery smyrnięcia po cycku, wsad, chrapanie? Ale krótko opowiada, że pracuje w firmie farmaceutycznej, trzyma ją tam głównie wyciąg z konta, w korpo jest dość przeciętna, ale dobrze zarządza swoimi relacjami, więc równie dobrze zarabia i jeszcze jej nie zwolnili. Ma chłopaka, są od ośmiu lat razem. On jest managerem w banku, mieszkają razem na Żoliborzu, gdzie wynajmują trzypokojowe mieszkanie z wysokim sufitem. – W moim domu jedno jest pewne: że dobrze zjesz i może czegoś się napijesz, ale nie gwarantujemy czystej pościeli i zmiany ręczników. Starczy, nudziarzu. Ile lat ma twój samochód? – zmienia temat. – To osobiste pytanie – ucinam. – Proszę… – Uśmiecha się. – Ledwo się znamy. – Polansuj się – zachęca. – Dwadzieścia pięć. Kiedy byłem dzieckiem, chciałem taki mieć.
– I? – I teraz mam. Jeżeli czegoś nauczyłem się w życiu, to tego, że marzenia należy spełniać. Więc ja spełniłem swoje. – Nie mógłbyś sobie kupić nowego bmw? – Nie mam potrzeby. Poza tym nowe bmw to po prostu nowe bmw. Zwykły kawałek metalu i plastiku. – A nowego mercedesa? – Nie podoba mi się. – Dlaczego? – Bo jest nowy. A ja chciałem mieć starego. Gdybym kupił nowego mercedesa, spełniłbym marzenie kogoś innego. Tłumaczę jej, choć niechętnie, że w życiu najtrudniejsze jest odkrywanie swojej tożsamości. Czy ta whisky rzeczywiście ci smakowała, czy może tak ci się wydawało, bo smakowała twoim kolegom? Czy kupiłeś ten telefon dla siebie, czy żeby pokazać, że cię stać? Czy słuchasz tej muzyki dlatego, że ci się podoba, czy dlatego, że słuchają jej twoi znajomi, a ty boisz się przyznać, żeby cię nie wyśmiali? Co jest naprawdę twoje? Z takich drobnych rzeczy układa się nasza tożsamość. Kiedy wiesz, co naprawdę lubisz, trochę bardziej wiesz, kim jesteś. Ludzie mają z tym problem. Dlatego najłatwiej jest zacząć od jedzenia. Każdy wie, co mu smakuje. Ja przynajmniej w to wierzę. – Deser? – Pokazuję na kartę. – Lasie nie jedzą deserów. Gdyż od deserów lasiom rosną dupska i zamieniają się w pasztety. Dobrze, idę teraz do pracy wydoić krowy na wirtualnej farmie i najechać jakąś
wioskę w miejscu, gdzie jestem królową wszechświata – mówi. Pożegnała się i poszła, a przy kasie zapłaciła za mnie rachunek. Zrobiło mi się lżej, że tę historię mam już za sobą.
18 maja Środa, godzina 16.57
Potrzebuję chwili relaksu. Nie. Inaczej. Potrzebuję chwili, gdy będę ze sobą sam na sam. Mężczyźni cały czas grają różne role. Ojca, męża, doskonałego pracownika, szefa, przyjaciela. I każda rola ma swój kostium, swoje miny, swoje rytuały. To męczy. Podchodzę do barku. Biorę butelkę martella. Stawiam kieliszek. Napełniam go do połowy. Kropla spada z szyjki butelki prosto na politurę barku. Wycieram starannie blat białą serwetką, specjalnie przeznaczoną do tego celu. Alkohol niszczy politurę. 16.58. Sadowię się wygodnie. Zdejmuję buty. Nogi kładę na biurku. 16.59. Rozgrzewam koniak w dłoni. Jest ciemnozłoty z miedzianym odcieniem. Pachnie suszonymi owocami, pszczelim woskiem, skórą i suszonymi kwiatami. Jak powącha się go chwilę dłużej, czuć gałkę muszkatołową i drzewo sandałowe. Lubię koniak. Lubię whisky z wyspy Islay: Lagavulin, Laphroaig, Bruichladdich Rocks, Bowmore. Lubię steki w wersji blue, czyli prawie surowe. Kroję wówczas wołowinę w drobne plasterki, maczam w maśle i piję wino. Malbec, chianti albo médoc.
I już, już miałem pociągnąć pierwszy łyk z kieliszka, już nachyliłem się nad nim, gdy ktoś zapukał do drzwi i całą moją pięknie szykowaną koncepcję szlag trafił. Niechętnie odstawiam kieliszek na stół. Zdejmuję nogi ze stołu. – Proszę – mówię w końcu. Wchodzi Malwina. Malwina, kiedy przyszła do nas do pracy, była młodą prawniczką. Teraz jest moją sekretarką, bo do niczego innego się już nie nadaje. Malwina jest szczupła, a właściwie za szczupła. Gdyby była modelką, nie wpuściliby jej już na niektóre wybiegi, podejrzewając anoreksję. – Mam problemy ze snem. Praktycznie w nocy nie śpię – mówi do mnie. Patrzę na nią. Mówi głosem dorosłej, zmęczonej kobiety, a skończyła dwadzieścia siedem lat. Jest blada. Jej oczy błyszczą. Jej usta błyszczą drogą szminką. Bierze teraz kokainę. Ciągnie ją przed wyjściem do klubu. Robi to na kuchennym blacie albo w łazience. Czasami już w klubie, również w łazience. Dzięki temu wie, że kluby w Warszawie dzielą się na takie, w których zrobisz wszystko, i na takie, gdzie mogą być kłopoty. Ostatnio była w Śpiewie Hipsterów. Wciągała ostrożnie, w pustej łazience. Ale jak wyszła, znajomy ochroniarz popatrzył na nią z daleka, przejechał palcem dwa razy po nosie, po czym pokręcił przecząco głową. Malwina ostatnio przychodzi do mnie się zwierzać. Nie wiem dlaczego, ale tego potrzebuje. Bardzo potrzebuje, więc
jej słucham. – Bierzesz coś na to? – pytam, bo naprawdę chcę wiedzieć. Chcę, aby czuła się lepiej. – Tak. Nasen – poprawia się. – Ale ja coraz gorzej śpię. To znaczy nie śpię już bez nich. Więc zwiększam dawkę. Ale te tabletki są diabelskie. Jak je wezmę, muszę szybko iść do łóżka. Nie daj Boże, jeśli ktoś mnie obudzi po godzinie czy dwóch. Zachowujesz się niby normalnie, ale nie masz świadomości. Zwyczajnie nie pamiętasz, co się działo. W niedzielę o siódmej rano obudziłam się na jakimś afterparty. Zaczęłam kojarzyć, że jestem pijana. Nie pamiętałam, jak się tam znalazłam. Jak się ubrałam. Jak umalowałam. Musiałam sprawdzać w telefonie, o której w ogóle zamawiałam taksówkę. Pytałam ludzi, co się działo. Lekko drży. – Uprawiałaś seks? – Tak. – Pamiętasz to? – Nie. Ale wiem, kto to był. Mam prześwity. – Zgodziłabyś się na to, gdybyś miała świadomość? – Nie. – To pierwszy raz? Stop. Nieprecyzyjne pytanie. – Czy to był pierwszy raz, kiedy utraciłaś po tych tabletkach świadomość, a następnie uprawiałaś seks, nie wiedząc o tym? – poprawiam się. – Nie – odpowiada. – Jakiś czas nocowali u mnie dwaj koledzy, którzy wiedzieli, że biorę nasen. Mówiłam im, że nie
chcę zostać sama, że mogą zostać ze mną, ale że nie chcę seksu. Że biorę te tabletki i że nic po nich nie pamiętam, ale robię głupie rzeczy, więc żeby na mnie uważali. Malwina straciła kontrolę nad swoim życiem. Nie ma planu. Płynie. Nie wierzy w nic. Ma nadzieję, że ktoś ją ocali. Tajemnica polega na tym, że ocalić się może tylko ona sama. Ale nie jest w stanie. – Rozebrali mnie, a później mieliśmy seks. – We trójkę? – Tak. Jak potem miałam do nich pretensje, to powiedzieli mi, że myśleli, że tego chcę. Bo mówiłam normalnie, patrzyłam normalnie. Więc nie mogli się oprzeć. Jednego już pogoniłam ze swego życia, a drugi mi powiedział, że po tabletkach jestem dużo słodsza i milsza niż normalnie. A później, jak miałam pretensje, to się obraził. Powiedz mi, Relu – mówi płaczliwym głosem – dlaczego oni wszyscy chcą mnie tylko przelecieć? Przecież ja naprawdę jestem fajna. Jestem wyluzowana. Nie focham się. A faceci traktują mnie, jakbym była łatwym celem do zaliczenia. Jakby zaliczenie mnie było jakimś punktem honoru. Może dlatego nikt mnie nie szanuje, że ja sama siebie nie szanuję. Jakbym była brzydka, to może jak ktoś by się mną zainteresował, nie chodziłoby tylko o to, że mam dobry tyłek i ładne cycki – mówi gorzko. Kiwam głową. Mężczyźni, którzy przyjeżdżają do tego miasta, myślą tylko o pieniądzach. O zarabianiu pieniędzy. O tym, żeby mieć ich jak najwięcej. Kobiety, które przyjeżdżają do tego
miasta, myślą głównie o mężczyznach. Jakby to mężczyźni je definiowali. Jakby to męski penis w stanie wzwodu, umieszczony w ich pochwie, decydował o jakości ich życia. A jego brak o porażce. W Warszawie łatwo jest o penisy i o pieniądze. Malwina siedzi przede mną, nogi ma splecione pod krzesłem, rękami trzyma się kurczowo oparcia. – Wiesz, kiedy byłam małą dziewczynką, myślałam, że jak będę mieć już dwadzieścia siedem lat, to będę miała faceta na stałe, może nawet dziecko. A po prostu przespałam parę lat życia, a prawie całą resztę spędziłam na nauce i pracy. – Jesteś rozczarowana? – Nie. To świat jest mną rozczarowany. Mówi mi, że najgorszą rzeczą jest bycie samą. Dla matki, babki, ojca poniosłam życiową porażkę, bo jestem SAMA. Nikogo nie mam. A skoro nie mam, to zawiodłam. Nikt mnie nie chce. – Mówiłaś to swojemu psychoanalitykowi? – pytam. – Tak. Ale mam wrażenie, że on chce mnie przelecieć. – Dlaczego? – Chciał się ze mną umówić. Obejmował mnie. – Możemy ci załatwić innego psychoanalityka. Kobietę. Malwina jest na terapii. Płacimy za nią. Kiedy kilka lat temu Malwina przyjechała do Warszawy, zaczęła pracę w jednej z prawniczych sieciówek. Nie trafiła najlepiej. Spodobała się swojemu szefowi, pięćdziesięcioczteroletniemu radcy prawnemu. Pewnego wieczora, to była środa, kiedy jak szalona kserowała akta, szef przyszedł do niej.
Położył rękę na jej pośladkach i wychrypiał: „Jesteś taka piękna, taka piękna”. Następnie usiłował ją pocałować. Wyszarpnęła się. Uciekła. On się nabzdyczył, a dwa tygodnie później ją zwolnił. Po prostu powiedział, że nie chce z nią pracować, bo nie jest elastyczna. Malwina miała wtedy dwadzieścia pięć lat, właśnie skończyła prawo w Szczecinie i prawo w University of York. Była więc pełną gębą magistrem prawa oraz Bachelor of Laws. Szykowała się do egzaminu na aplikację. Była efektowna. Miała sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu i ważyła trochę ponad pięćdziesiąt kilogramów. Jak każda kobieta, usiłowała wyglądać inaczej niż w rzeczywistości. Naturalnie była ciemną blondynką. Ale farbowała włosy na rudo. Farbowane włosy pasowały do brązowych oczu, które w rzeczywistości nie były brązowe, lecz zielone. Nosiła barwione soczewki. Kiedy ją zwolniono, wysłała do nas pytanie, czy może byśmy jej nie przyjęli na wakacje, Bruno zaprosił ją na rozmowę. Później nie mówił mi, co mu się bardziej spodobało: ona czy jej CV. Ale nie pytając mnie o zdanie, dał jej trzy tysiące na rękę i umowę na rok. Malwina była wtedy w związku z chłopakiem w jej wieku. Miał depresję, bo ona nie kochała jego matki i siostry tak bardzo jak on. I nie była względem mamy posłuszna. Depresja przejawiała się głównie tym, że przez pół roku jej nie dotykał. Malwina miała dwadzieścia pięć, nie sto dwadzieścia pięć, lat i seks generalnie lubiła.
Dzień po tym, jak ją przyjął do pracy, zaprosiła Bruna na imprezę. Jej chłopaka tam nie było. A ona miała dekolt, który mówił: „weź mnie”. Więc Bruno ją wziął. Bez szczególnego trudu. A kiedy rano zamówił jej taksówkę i wychodziła od niego z mieszkania, zapytała, jak się właściwie nazywa. Bo nie pamięta. Ujęła go tym. Drugą rzeczą, która go ujęła, było to, że dawała robić ze sobą wszystko. Mężczyźni lubią mieć władzę absolutną. To ich podnieca. Wyczuwają swoją przewagę. Bruno wiedział, że podoba się Malwinie. Podoba się jej nawet jego smród. Kiedy ich romans się zaczynał, była pewna siebie. Wiele lat tańczyła, potrafiła iść do klubu i bez alkoholu przetańczyć pół nocy. Tyle że praca w kancelarii dla młodego prawnika na dorobku nigdy się nie kończy. Po pracy idziesz się bawić ze znajomymi z pracy. W weekend odrabiasz zaległości z pracy. A w poniedziałek znowu idziesz do kancelarii, aby pracować do wieczora. Kokainą po raz pierwszy poczęstował ją Bruno. Zrobił to, gdy poskarżyła się, że jest zmęczona. Później brała ją za każdym razem, kiedy jechała do niego po całym dniu pracy i chciało jej się tylko spać. Wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, to on będzie narzekał, może być zły. Chciała sprostać jego wymaganiom, chciała maksymalnie wykorzystywać te rzadkie chwile, kiedy się widywali sam na sam. A kokaina dawała jej dużo energii, której już nie miała, i dużo pewności, którą straciła nie wiadomo czemu. Zresztą nawet jak nie miała już siły, to i tak ją sobie brał. Jak chciał. Okładał pejczem. Policzkował. Wyzywał od kurew. Chętnie słuchał,
jak opowiadała, kto miał na nią ochotę, kto jej stawiał w klubie drinki, kto usiłował wsadzić jej ręce do majtek. Na początku ją to podniecało. Może dlatego, że czasami potrafił być czuły. Taki seks określała jako waniliowy. Potem już nie. Potem było już tylko to. Każdy wieczór wyglądał tak samo. Pili razem wino, a później pieprzył ją w różnych pozycjach. Tłukł ją pejczem, oczywiście po tyłku i po plecach. Jak próbowała zasłaniać się rękami, to była kara. I uderzał ją mocniej. Raz się popłakała. Wtedy położył ją na brzuchu, rozłożył jej nogi, przygniótł ciałem i wziął ją od tyłu. Analnie. Nie była rozluźniona. Nie wziął żadnego nawilżacza. Po prostu wszedł w nią i czuła tylko ból. O czwartej rano cała spuchnięta i zbolała wróciła do swojego faceta, który obrażony na nią spał na kanapie. Rano rozczesywała włosy przez ponad godzinę. Bruno traktował Malwinę jak konia, rasowego araba, którego od czasu do czasu trzeba przegonić i potraktować batem, tak aby ułożyć go pod siebie. Cóż, oczywiście nigdy nie był względem niej szczery, choć, jak trafnie zauważył na początku, nie musiał. W końcu zdradzała z nim swojego faceta. Gdzie te czasy, kiedy pułkownik Wieniawa-Długoszowski przesłał znajomej damie bukiet kwiatów, a w załączonym liściku napisał: „Szanowna Pani! Zeszłej nocy śniła mi się Pani w taki sposób, że poczułem się zobowiązany”. ***
Na Gwiazdkę Bruno dostał od niej spinki do koszuli. Były na nich czerwone czaszki. Spodobały się mu. Nosił je często. On nie kupił jej nic, wychodząc z założenia, że jego obecność jest dostatecznym prezentem. Malwina rzuciła swojego faceta i teraz już mogła skakać wokół Bruna jak głupia, ślepa kura przez dwadzieścia cztery godziny siedem dni w tygodniu. Zatraciła się. Straciła poczucie własnej tożsamości. Nie włączył się jej żaden ABS czy ESC, nie rozumiała, że mężczyźni szybko się nudzą, kiedy dostają wszystko za nic i od razu. Bruno złamał nadgarstek na rolkach? Była jego pielęgniarką. Gotowała, sprzątała. Chcesz piwo? Jasne. Jechała z drugiego końca Warszawy i przywoziła mu sześć rodzajów. Oczywiście z lodówki. Seks oralny? Wchodziła pod stół i pracowała tak długo, aż doszedł. Kiedy nie miał ochoty z nią być, to po prostu przez dwa tygodnie do niej nie dzwonił ani nie wysyłał SMS-ów, żeby przyjechała. Akceptowała to. Bardziej jej przeszkadzało, że miał tylko dwa komplety pościeli. Wyobraźnia podpowiadała jej, kto w jego mieszkaniu był wcześniej. Kto pocił się razem z nim. Kto jęczał. Czyje soki pryskały na kołdrę. Napawało ją to obrzydzeniem. Najchętniej wzięłaby go do Ikei i od razu kupiła dziesięć kompletów. A przy okazji wymieniła materac. Kiedyś oglądałem film o takiej relacji. Główna bohaterka jest tancerką. Jest piękna. Spotyka faceta, przez chwilę przeżywa szaleństwo. A później on ją rzuca i z szaleństwa zostaje już tylko ból i upokorzenie.
Ona leży w korytarzu, obejmuje go za nogi i jęczy: „Oskar, nie mogę żyć bez ciebie”. „Obawiam się, że będziesz musiała” – odpowiada on. Ona krzyczy: „Zrobię wszystko, aby tylko z tobą zostać, proszę. Wszystko”. Z offu dochodzi jego głos: „Każdy ma w sobie coś z sadysty. I nic nie wywołuje tego bardziej niż świadomość, że ktoś jest zdany na naszą litość. Jeśli chciała żyć w piekle, to uczynię go dla niej tak gorącym, że nawet ona stamtąd ucieknie”. I robi to. Siedzi z dwiema atrakcyjnymi kobietami. Adoruje je. Ona na to patrzy. Wygląda jak kopciuch w kiecce typu worek na kartofle, z włosami jak sześćdziesięciolatka, obciętymi sekatorem i pomalowanymi na siwo. „Właśnie podziwialiśmy twoją nową fryzurę. Susan uważa, że ci w niej do twarzy. Ja też. Kogoś mi w niej przypominasz… Już wiem. Ritę!” – mówi on triumfalnie. Pijany. „Ritę?” – pyta ona. Zrozpaczona. „Psa sąsiadów”. Ona odwraca głowę do góry. Płacze? „Zaczekaj chwilę – mówi on. – Co to jest? Zdaje się, że masz syfa. I nos ci się świeci. Kochanie, nie znam się na makijażu, ale nawet ja ukryłbym to lepiej”. I wtedy ona idzie do łazienki, aby się przypudrować. Ten film się nazywał Gorzkie gody. Nakręcił go Roman Polański. Widać coś go w pewnym momencie życia zabolało. Dla kobiet nie ma ważniejszych rzeczy niż miłość. Dla miłości głupieją, dają się zeszmacić, dla miłości się poświęcają, cierpią, ryczą, tną włosy albo farbują, chudną i tyją oraz zdejmują z siebie majtki. ***
W lutym Malwina dowiedziała się, że Bruno sponsoruje kobiety za seks. Właściwie sam się wysypał. Dostała zaproszenie od koleżanki modelki na pokaz. Modelka to wysoka, ładna blondynka o twarzy pracownicy Monaru, która widziała już wszystko. Pokaz był porażką. Szczupłe, wysokie, anorektyczne kobiety chodziły po wybiegu, a Bruno śmiertelnie się nudził i ziewał. Na koniec zaczął ją wypytywać o koleżankę. Kim jest? Ile ma lat? A w pewnym momencie stwierdził: – Ale wiesz, że ona się bawi w sponsoring. – Skąd wiesz? – zapytała zdziwiona Malwina. – Mój kolega korzystał z jej usług – wyjaśnił. – Znalazł ją na takim portalu, gdzie laski szukają sponsorów. Malwina zmieniła temat, jednak kilka dni później zaprosiła modelkę do domu. Modelka, podobnie jak jej koleżanki z branży, żywiła się głównie wodą i słońcem. Malwina podała jej mefkę, czyli mefedron. W skutkach to coś między amfetaminą a kokainą. Później było jeszcze wino. I pizza. A właściwie dwie pizze. I właśnie w tym momencie, kiedy modelka kończyła jeść ostatni brzeg od pizzy (na początku odkładała je na bok talerza), kiedy już były prawie gotowe rytualnie pójść do ubikacji zwymiotować wszystko, co zjadły, właśnie wtedy powiedziała, że są plotki. Że słyszała i że jej to nie interesuje, ale skoro doszło do niej, to niech uważa. Bo może też dojść do jej bliskich, że oddaje się za pieniądze. I że to dla niektórych będzie znaczyć, że jest kurwą. Koleżanka pękła i przyznała, że daje się sponsorować.
Jak się rozkręciła, to zaczęła nawet się chwalić, że niektórzy jej klienci są całkiem przystojni. O, na przykład ten. Nie trzeba się zbyt długo zastanawiać, kto był na zdjęciu. „Trzydziestoośmioletni przystojny prawnik – jeśli jesteś ładna, to napisz. 500–600 zł za spotkanie”. Oczywiście na zdjęciu był Bruno. W garniturze. Mój wspólnik, mimo błyskotliwej inteligencji, jest, jak widać, umysłowo niepełnosprawny. Mógł chociaż jakoś zakryć twarz, tak żeby go klienci nie rozpoznali. Ale nie. Nie zakrył. Malwina zobaczyła zdjęcie i zwymiotowała na podłogę. Bruno, jak to on, dał sobie radę. Wytłumaczył Malwinie, że ktoś musiał ściągnąć zdjęcie z jego konta na Facebooku. I zrobił mu głupi kawał. A tak w ogóle to jak ona śmie go podejrzewać o takie rzeczy? Jest po prostu śmieszna. Obraża go. On czuje się urażony. Malwina zaczęła go więc przepraszać za swoje podejrzenia. Ale Bruno obraził się i kazał jej się wynosić. „Między nami wszystko skończone” – powiedział, a Malwina płakała, łzy i gluty leciały jej po twarzy. Trzeba mężczyzny, któremu w ogóle nie zależy, aby totalnie podporządkować kobietę. Jeśli ona ma dookoła siebie stu mężczyzn i dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich kocha ją szaleńczo, a jeden uważa, że jest beznadziejna, tępa i brzydka, wybierze właśnie jego. Tylko kobieta jest w stanie w największym skurwielu dostrzec mężczyznę swojego życia. A czasami trzydziestokilkuletni mężczyzna dostaje dwudziestokilkuletnią dziewczynę, która nie jest w stanie
postawić żadnych warunków. On pcha, pcha i czeka na te granice. A ich nie ma. W końcu robi z niej gumową lalkę. Pustą. Zakochaną. Gotową na wszystko. *** Malwina nie odzywała się wtedy do Bruna przez czterdzieści jeden długich dni. Przychodziła do pracy jak automat. Ale nie robiła tu właściwie nic. Tylko godzinami patrzyła we włączony monitor. Nie zdała egzaminu wstępnego na aplikację. Bruno wtedy napisał do niej e-mail. Widziałem go przed wysłaniem. Odradzałem mu jego wysłanie. Nie posłuchał. Hej, Malv! Nie wiem, co pomyślisz o tym mailu i jak go odbierzesz, ale nie po to go piszę, żeby się nad tym zastanawiać. Jeśli będziesz chciała, to po prostu skasujesz, i tyle. Niezależnie kiedy bym z tobą zerwał, efekt byłby ten sam. Może to wytłumaczenie nie ma sensu, ale chciałem dać nam szansę – inaczej: dać sobie szansę na otworzenie się na ten związek. To, że skończyło się tak, a nie inaczej, nie znaczy, że moje gesty były nieszczere i udawane. Robiłem to, co czułem. Wątpliwości mam zawsze, odnośnie do wszystkiego, staram się, żeby nie dyktowały mi każdego kroku. Mam taką tendencję, self-preservation thing, do uciekania przed tym, co rani moje uczucia. Moje
commitment issues są ogromne. Przepraszam, że Cię w ten sposób zraniłem, nie mam nic na swoją obronę. To żałosne w tym kontekście, ale chcę, żebyś wiedziała, że każda chwila z Tobą była dla mnie cenna i będzie mi tego brakowało. Może kiedyś przypomnisz sobie to i zrozumiesz, że byłaś/jesteś kimś wyjątkowym w moim życiu. Mimo tego, jak to popieprzone chwilami było. Bruno Malwina pokazała mi ten e-mail i płakała. Już dzień później poszła z nim do łóżka, bo „przecież on napisał, że mu na mnie zależy”. I przez miesiąc było normalnie. Ona liczyła na jakiś krok w przód, on tradycyjnie się wymigiwał. Ale z drugiej strony potrafił jej powiedzieć, że nie może powiększyć piersi, bo przecież będzie karmić ich dzieci. Ale seksu było coraz mniej. Malwina robiła wszystko, co robią kobiety, kiedy czują się zagrożone. Szalała. Jednej z nielicznych nocy, kiedy przez sto dwadzieścia sekund był w niej, doszedł na jej brzuch, po czym zasnął, sięgnęła po jego komórkę. Znalazła tam dwie rzeczy, z których żadna nie przyniosła jej satysfakcji. Rozkwitający flirt z niejaką Natalią (po zdjęciach na Facebooku oceniła, że jest brzydsza od niej, starsza, ale z własną firmą i dłuższymi nogami), a także drugą rozmowę, w której kłócił się z pewną kobietą o piersiach jak dorodne gruszki klapsy, żeby zeszła z ośmiu stów do sześciu, ot tak, na początek, a później się zobaczy. Pisał do niej my girl. Malwina wyszła w nocy z jego mieszkania, zanosząc się
płaczem. Było to już na tyle standardowe, że nie zrobiło na nim większego wrażenia. Bruno tym razem nie wybuchnął. Wytłumaczył jej chłodno, że Natalia to po prostu przyjaciółka. Przyjaciółka, która jej, czyli Malwiny, nie lubi. A Bruno jej broni. Dziewczyna za sześćset złotych? Ot, błąd. Ale to tylko dlatego, że tęsknił za nią, czyli Malwiną, był w rozsypce i tak, owszem, pojechał do niej, ale do niczego nie doszło. I dodał, że to przez nią nie są w stanie stworzyć normalnego związku, bo jest zbyt podejrzliwa. – To koniec – powiedział. – Nie dzwoń do mnie więcej – powiedziała ona. On uwierzył. Ona nie.
20 maja Piątek, godzina 10.00 rano
Pies leży w cieniu. Dyszy. Chyba coś mu jest. Nasypałem mu żarcia do miski, ale zjadł tylko trochę, a później chciał jedynie pić wodę. Martwię się o niego. Jeśli mu nie przejdzie do jutra, pojadę z nim do weterynarza. Dzisiaj nie jadę do kancelarii. Pracuję z domu, szkoda mi tracić czas na dojazdy. Wieczorem mamy gości. Muszę przystrzyc trawnik. Na razie położyłem się na hamaku. Odłożyłem telefon, na trawie postawiłem szklankę z bourbonem Four Roses Single Barrel, którym wypełniłem szklankę. Hojnie. Prawie do połowy. Leżę w spokoju. Oddycham. Rację miał Mrożek. „Życie to jest następne pięć minut. Reszta to wyobraźnia”[2]. To jest moje pięć minut. Chcę przez nie patrzeć w niebo. Ale nie popatrzę. Sygnał SMS-a. Ona: „Gdzie jesteś?”. Ja: „Zostałem w domu”. Ona: „To dobrze. Uszczelka w łazience zaczyna cieknąć”. Ja: „Mam zamiar strzyc trawnik”. Ona: „Jak będziesz chował kosiarkę, wyczyść grilla”.
Ja: „Teraz jestem na hamaku”. Ona: „Jak wrócę, zrobię ci azjatycki peeling”. Sprawdziłem w sieci. Nie zapowiadało się to zbyt dobrze. Chodziło o zdzieranie skóry z twarzy. Ja: „Twarzy???”. Ona: „Nie, penisa”. Ja: „Kury nioski mają wnioski. Idę po kosiarkę”. Ona: „Musisz podjechać po tort do Smaków Warszawy. Ja nie dam rady”. Cisza. Pociągam porządny łyk ze szklanki i od razu czuję się lepiej. Ale nie. SMS. Ona: „Skoro Romeo i Julia zabili się z miłości, myślę, że mógłbyś chociaż odpisać na SMS-a, że zrozumiałeś”. Ja: „Romeo był postacią fikcyjną, niestałą w uczuciach i lekkomyślną. Odbiorę”. Na końcu jest kropka. Ale to nie jest kropka nienawiści. Otwieram kindle’a i czytam: „Ciche czyste dziewczęta w kraciastych sukniach z bawełny…”[3] – Panie Relu. Rozejrzałem się. Nie. Zdawało mi się. „Znam tylko kurwy, byle prostytutki, wariatki, widuję mężczyzn z cichymi, delikatnymi kobietami – widuję ich w supermarketach…” – Panie Reluuuu!!! Pokręciłem głową dookoła na hamaku, ale niczego nie
zauważyłem. Czytałem dalej: – PANIE RELUUUUUUU!!! To był już wrzask. Damski bas. Tym razem usiadłem na hamaku. Widzę potężne zwały biustu tuż za płotem. – Dzień dobry, pani Antolukowa. Antolukowa ma jakieś sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i waży ze sto dwadzieścia kilogramów. Tak pewnie J.R.R. Tolkien wyobrażał sobie żonę trolla. Jej ulubionym zajęciem jest gotowanie dla Antoluka, czyli męża, oraz dwóch siedemnastoletnich synów, którzy, z tego, co widzę, też potrafią nieźle machać sztućcami. Antolukowa jest tradycjonalistką, nie pracuje, ale należy do osób, które oceniają innych po kroju ubrania i kolorze skarpetek. Twierdzi na przykład, że biedni są sami winni swojej biedy, bo są leniwi i głupi. Jej matka od maleńkości zaś powtarzała, że kobieta powinna sobie znaleźć odpowiedniego mężczyznę, który się o nią zatroszczy. I proszę, Antolukowa znalazła. Jej mąż, pięćdziesięciokilkuletni niski mężczyzna z potężnym brzuchem, jest piekarzem. W sensie ma piekarnię i kiedyś w niej piekł, ale teraz to już ma od tego ludzi. I duży zakład. Jak twierdzi, gdy ktoś ma małą piekarnię, to od razu może sobie w łeb strzelić. Ludzie pieczywa coraz mniej jedzą, a konkurencja na rynku coraz większa. Antolukowi idzie chyba nieźle, bo kupił sobie ostatnio olbrzymie bmw X6. – Dzień dobry, sąsiedzie. A dlaczego pan nie w pracy? Piątek przecież jest! – dopytuje Antolukowa takim tonem, że
przez moment czuję wyrzuty sumienia. – Pracuję dzisiaj z domu – odpowiadam uprzejmie. – W czym mogę pomóc, pani Antolukowa? – Dzik mi zginął. – Jak to: dzik? – dziwię się. – No dzika upiekłam. Mąż upolował, to upiekłam, nie? Prawdziwy sekret jest taki, że bierzemy cebulę, marchewkę i robimy ciach, ciach, ciach!!! Połowę warzyw trzeba zalać czerwonym winem z jałowcem i rozmarynem. Przykryć i wstawić do lodówki na całą noc. A następnie mięso wyciągamy z marynaty, broń Boże nie wylewać marynaty! Przyda się. I obsmażamy mięso na masełku. Do piekarnika i pieczemy, podlewając bulionem warzywnym. Panie Relu, palce lizać! – I co z tym dzikiem, pani Antolukowa? – przerywam. – Upiekłam, wystawiłam przed dom i ktoś mi ukradł!!! To znaczy – zreflektowała się – tylko przykryte naczynie zostało, a dzika ani kawałka! Zeżarli!!! – Dużo? – zainteresowałem się. – No dużo. Mój Wiesiek lubi duże rzeczy. – Poklepała się znacząco po biodrach. – Dwa kilo dzika. – To nie ja, pani Antolukowa. – No, tak przypuszczam. Pan duży jest, panie Relu. – Zmierzyła mnie uważnie wzrokiem. – Ale dwa kilo naraz toby pan nie zjadł. Chyba? – Łypnęła podejrzliwie. – Pani Antolukowa, ja karkówkę wolę, i bardziej z grilla, szczerze mówiąc. – A może to jacyś, ci, no, IMIGRANCI!!! – podsunęła
szatańsko. – Jacy znowu imigranci, pani Antolukowa? – Wie pan, panie Relu, ci SYRYJCZYCY!!! – Mówiąc szczerze, pani Antolukowa, to ja się słabo znam na imigrantach, ale Syryjczycy w większości wyznają islam. A islam zabrania jeść wieprzowiny. A czym jest dzik? To zwyczajna świnia. – Myśli pan??? To może ci z Pragi??? – Słucham? – No ci z Pragi. Oni dzicy są. Wie pan, panie Relu, co oddziela ludzi cywilizowanych w tym mieście od zwierząt? Wisła, panie, Wisła. Po prawej stronie miasta mieszkają zwierzęta. Może się tu zakradli??? Przez płot przeskoczyli i ukradli? – Po pani dzika? – No a jak? – To możliwe – cedzę wolno. – Słyszałem – ściszyłem głos – że najgorsi są ci z Saskiej Kępy. Jak się w korkach nastoją, to… – teraz mówiłem już szeptem – gwałcą. – O mój Boże!!! – Antolukowa przeżegnała się odruchowo. – Jak będzie pani miała z nimi jakiś problem, to niech się pani do mnie zgłosi. Tanio policzę. Zniżkę dam. Do zobaczenia, sąsiadko – dodaję i uciekam po kosiarkę.
20 maja Piątek, godzina 18.00
Siedzę i czytam komentarz do zmian w Kodeksie postępowania karnego. Młody bawi się przed kominkiem klockami Duplo. Siedzę, czytam i wzdycham ciężko, bo mniej więcej rok temu o tej samej porze też czytałem nowelizację tego samego kodeksu. Wprowadzała rewolucję. Ta tę rewolucję odwracała. Wiele osób zapomina, że polityk to jest zawód. Zawód, którego skuteczność polega na tym, że ktoś będzie wybrany (czyli jest skuteczny) albo nie będzie wybrany (czyli jest nieskuteczny). Polityk mówi więc, co chce usłyszeć wyborca, a robi to, co uzna, że mu się opłaca. Młody się znudził klockami. Podchodzi i pyta: – Tato, czy jak byłeś mały, to już wynaleziono lizaki? – Tak. Ale lizaki szkodzą na zęby. Młody trawi odpowiedź. – Tato, czy Supejmen by pokonał Spajdejmena? Chyba jest już gotowy na swój pierwszy konwent. Z jego pytań, które wprawiły mnie ostatnio w stupor, szczególnie zapamiętałem: „Tato, czy jak nasz pies poszedłby do nieba,
to dalej by śmierdział, czy nie?”. – Narysuj coś, młody – radzę, aby mieć kilka minut spokoju. Młody wziął kredki. Dziesięć minut przerwy. Rysuje z wywieszonym językiem. Przyniósł mi swoje dzieło. Zobaczyłem brązową plamę z licznymi żółtymi zdobieniami. – Bardzo ładne, synku – pochwaliłem. Przyjrzałem się jeszcze raz. – Eee, a co to właściwie jest? – To jest ziemniak – odparł dumnie. – A na nim jóźne bakteje. Pokiwałem głową ze zrozumieniem. – Jesteś głodny? – Chcę kanapkę. Zostawiłem komentarz, zrobiłem mu kanapkę. Taką, jak lubił. Z opieczonego w opiekaczu chleba, posmarowaną masłem, z kiełbasą żywiecką oraz czerwoną papryką. Zjadł połowę, popił sokiem. – Młody, zjedz jeszcze kawałek, to dam ci spokój. – Ale ja już dałem sobie spokój. „Też bym tak chciał” – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Młody wlazł mi na kolana z kartką i kredkami w garści. – Lubię, jak jesteś w domu, tato – powiedział i znowu zaczął rysować. „Wyposażamy dzieci w umiejętności – pomyślałem gorzko. – Pracujemy ciężko, aby dać im tych umiejętności coraz więcej. Podstawówka, później liceum, punkty, więcej punktów, dodatkowa matematyka, bo trzeba, angielski,
niemiecki, chiński i norweski, bo się przyda. Teraz kursy doszkalające, kursy zdawania egzaminów, szydełkowania na bananie, korepetycje, studia, praktyki, staże, a wszystko po to, aby pewnego dnia dostały własne biurko w szklanym budynku i monitor. Czasami są to dwa albo trzy monitory. Później kredyt na wielki telewizor, na samochód, na mieszkanie, na toster z powłoką z tytanu, na kuchennego robota, który zaoszczędzi dziesięć minut dziennie, na odkurzacz, który sam zbiera śmieci, i na wakacje dwa razy do roku. Kluby fitness, podciąganie cycków, botox, uczucie wypalenia. Teraz kochanek albo kochanka, oszczędzanie na emeryturę, plany, co by było, gdybym odeszła albo odszedł. Budujemy domy i korporacje, a marzymy o pokojach hotelowych. Pragniemy stabilizacji, a marzymy o szaleństwie i życiu chwilą. Kiedy mamy jedno, tęsknimy za drugim. Gdy mamy to drugie, tęsknimy za pierwszym. Zawsze niespełnieni, zawsze rozdarci, zawsze nieszczęśliwi i potwornie marudni. Dzieci bardziej niż umiejętności potrzebują czasu z rodzicami. Potrzebują rozmowy. Tak aby się nauczyły, jak szukać własnego szczęścia. Kiedy udało nam się wszystko tak zjebać???”. Kiedy wykąpałem młodego, ona wróciła z pracy. Przywitałem się i wyszedłem przed dom rozstawić grilla. Pies przybiegł do mnie powoli, bez zwyczajowego entuzjazmu. Podał mi ciężki łeb. Śmierdział jak zwykle. Poklepałem go po boku. – Wszystko w porządku, Józek? Józek spojrzał na mnie zamyślony i znów poczłapał do
miski z wodą. Wziąłem go za łeb i zaniepokojony zacząłem oglądać jego pysk. Wtedy czknął. Czosnkiem. Zielem angielskim. A nade wszystko dzikiem. – Józek, ty świnio. Skruszony, wsadził pysk między łapy. – To, że ukradłeś, to ci wybaczam wspaniałomyślnie. Ale jak, bydlaku, położyłeś z powrotem pokrywkę na naczyniu??? Józek w odpowiedzi zamachał tylko ogonem.
21 maja Sobota, godzina 14.00
Przyjęcie chyba się udało. Ona zrobiła jakąś sałatę, kalmary, krewetki oraz pstrąga z masłem i czosnkiem z grilla. Na deser był tort bezowy z żurawiną oraz sery. Przyszli jej koledzy i koleżanki z pracy. Ona tak naprawdę ma na imię Izabela. Jest trenerem. Uczy pracowników korporacji, jak szukać swoich silnych i słabych stron. Wszystko po to, aby sprzedawać więcej rzeczy. Przyjęcie chyba się udało, bo wszyscy dużo mówili, choć mało rozmawiali. Jadłem kalmary i piłem białe wino. Poszedł cały karton białego. Później prawie całe czerwone. Rano długo leżałem w łóżku. Obudziłem się z kacem po białym i czerwonym. Czułem tępe pulsowanie w czaszce. Leżałem i myślałem, że umieranie wcale nie jest takie straszne. Przygotowujemy się do tego przecież całe życie. Kiedy jesteśmy dziećmi, obserwujemy, jak powoli odchodzą nasi dziadkowie, którzy ruszają się coraz wolniej. Aż w końcu widzimy, jak trumna z nimi w środku powoli spuszczana jest do ziemi. A my, jako najmłodsi, ostatni rzucamy na nią bryłę ziemi. Później zaś, wiele lat później, widzimy, jak oczy
naszych
matek
i
ojców
pokrywają
się
pajęczynami
zmarszczek. Coraz głębszych. I w końcu to oni wymagają opieki. Oni uczyli nas, jak korzystać z łyżki. Teraz my pomagamy im chodzić. A później wstałem z łóżka, wziąłem dwa saridony na ból głowy, puszkę coli na podniesienie poziomu cukru we krwi i nasmarowałem drzwi.
23 maja Poniedziałek, godzina 10.15
– Dzień dobry, Karino. To miłe, że zrobiłaś mi ten zaszczyt i do mnie zadzwoniłaś. – Nie pajacuj, Relu. Janusz chce się z tobą zobaczyć w Gdańsku. Masz być dwudziestego dziewiątego maja o dziewiętnastej w Willi Rybaka. – Adres? – Znajdziesz sobie w Google’u. To cię nie przerasta, prawda? Nie dam się jej wyprowadzić z równowagi. – Będę na miejscu. Jak zwykle – odpowiadam więc uprzejmie. – Relu. Siad – cedzi przez usta. – Do widzenia, Karino. Odłożyła słuchawkę. Brak seksu źle wpływa na kobiety. Zapisuję w kalendarzu datę. Gdy kończę, rozlega się pukanie do drzwi. – Proszę – mówię. Do środka wchodzi Malwina. Jest ubrana na biało. Ma rozpuszczone włosy. Obiektywnie rzecz biorąc, wygląda
nieco lepiej niż zazwyczaj. To chyba słońce. Witamina D. Opaliła się trochę. Kiedy zrobiłem Malwinę swoją sekretarką, miałem nadzieję, że to chwilowe. Że po pewnym czasie zrozumie, że Bruno jest Brunem i się nie zmieni. A ona odejdzie. I może to by się nawet udało. Traf chciał, że miesiąc po ich kolejnym, tym razem ponoć ostatnim, wielkim rozstaniu okradli ją w klubie. W środku nocy zadzwoniła do jedynej osoby, która przyszła jej do głowy. Czyli do Bruna. Odebrał ściszonym głosem. Powiedział, że zaraz oddzwoni. Zrobił to z innego pokoju, wyjaśnił, że powinna pójść na policję, zastrzec karty itd. Zapytała, czy może do niego przyjechać. Odpowiedział, że nie. Jest zmęczony, a jutro rano ma sąd. Ale zadzwoni o ósmej. Oczywiście nie zadzwonił. O ósmej trzydzieści rano przyjechała pod jego blok na Saskiej Kępie. Weszła tam jako listonosz. Poszła pod jego drzwi. Słyszała szum prysznica. Wysłała do niego SMS-a, że jest pod blokiem. Odpisał, że jest już w pracy. W tym momencie zaczęła walić w drzwi pięściami, tak że zdarła sobie z nich skórę. Zapiekło. Wypadł z mieszkania, wyzwał ją od histeryczek i wariatek. Po czym szybko zamknął drzwi na klucz. Zapytała go, czy zrobi jej herbatę. Odpowiedział, że nie. – Jesteś sam? – dociekała. – To nie twoja sprawa. Odprowadzę cię do taksówki. Poczekał, aż odjedzie. Malwina zrobiła taksówką kółko wokół osiedla, po czym znów wysiadła pod jego blokiem.
Zapłaciła taksówkarzowi dwadzieścia złotych i ponownie, sprawdzoną wcześniej metodą „na listonosza”, weszła do bloku. Podeszła pod jego drzwi i przyłożyła do nich ucho. Słyszała, jak Bruno komuś o niej opowiada. Jak ją przedrzeźnia. Usiadła na schodach piętro wyżej i czekała. Wyszedł piętnaście po dziewiątej. Z kobietą. Z Natalią. Swoją niby-przyjaciółką. Obejmował ją. Całował. I śmiali się przy tym. Chciała podbiec do niego i wrzeszczeć. Ale czuła pustkę. Nie rozpacz. Pustkę. Wyjęła telefon i napisała do niego, że właśnie ich widziała i odpuszcza. Odpisał: „Jesteś nienormalna. Nigdy, powtórzę, NIGDY nikt inny nie zachowywał się wobec mnie w tak pojebany sposób. Nie wiem, czemu, żeby coś zrozumieć, musisz się tak upokorzyć i nic do Ciebie nie dociera inaczej. Ale skoro tak wyszło, to pewnie musiało”. Zaczynamy jako nieznajomi. Tak samo kończymy. *** – Chciałabym z tobą porozmawiać. Mogę chwilę? Kiwam głową, że tak. Siada na fotelu. Patrzę na nią. – Dlaczego do mnie przychodzisz, Malwino? – Jesteś moim mentorem. Mogę ci mówić rzeczy, których nie mogę powiedzieć swojemu psychoanalitykowi. Przed nim muszę grać. Przed tobą nie, bo wiesz już wszystko. – Co chcesz mi powiedzieć? – Założyłam konto na Tinderze. Wiesz, co to jest Tinder? Kiwam głową, że tak. Kiedyś nasza księgowa, lat czterdzieści dwa, która woli
młodszych, bo może ich kontrolować i mają sześciopaki, pokazała mi dwa wpisy z Tindera, które szczególnie przypadły jej do gustu. Jeden był dwudziestopięcioletniego Michała: „Szukam dziewczyny, która będzie ze mną śpiewała piosenkę Tarzan zespołu Tarzan Boy. Szczególnie zależy mi na refrenie, gdzie ja będę śpiewał: «Bum tarararara, za oknami noc. Czego chcesz, dziewczyno, ja wiem», a Ty odpowiesz: «Tarzana! ». Jak sam to robię, nie brzmi to dobrze”. A drugi był od dwudziestoczteroletniego Mateusza: „Lubię, gdy porno ma jakiś sensowny scenariusz, fabułę, przedstawia konkretną historię. Gdybym chciał obserwować, jak coś pierdoli się bez powodu, spojrzałbym na swoje życie”. I ona się zastanawiała, czy wybrać jednego, czy drugiego. Doradziłem, że ten pierwszy wygląda raczej na typ rozrywkowy, a drugi na umysł analityczny. Aczkolwiek ta selekcja i tak jest bez sensu, bo przecież wiadomo, do czego służą podobne aplikacje – do czystego seksu. Więc seks się odbywa albo nie, a obie strony wracają do swoich dylematów. To kwestia złego wychowania od dziecka. To kwestia złych aspiracji. Jedną z najsłynniejszych bajek, jakie nam opowiadają w dzieciństwie, jest Kopciuszek. I aby zrozumieć kobiety, trzeba zrozumieć Kopciuszka. To jest dopiero historia, przy której feministki powinny podjąć jakieś radykalne działania, a nie skupiać się na niegoleniu nóg, walce o osobowość prawną macicy i pozbawianiu facetów jąder. Oczywiście można przekonywać, że Kopciuszek wcale nie
chciał żadnego księcia. Chciał mieć wolny wieczór, nową kieckę i skuć się na mieście. Ale to najprawdziwsza nieprawda. O czym tak naprawdę jest Kopciuszek? Dziewczyna, która jest pomiotłem, dostaje nagle od ciotki (dobra wróżka) szansę, żeby się pokazać (sporo pieniędzy). Dostaje nową sukienkę, nowe buty, odpowiednik limuzyny z szoferem na jeden wieczór, robi sobie tapetę na twarzy, jedzie do klubu, a tam wyrywa ją niezły bażant (książę). Na imprezie pije za dużo, dużo za dużo, więc gubi szpilkę, a żeby nie zwymiotować na księcia (bażant), zwija się szybciej do domu. Rano kac, a trzeba ruszać do pracy. Macocha zła, pół nocy sprzątała wymiociny w korytarzu i prała dywaniki. Siostry przyrodnie też w nerwach, bo również z syndromem dnia wczorajszego i nikt nie chciał ich namawiać na seks w łazience. Na dodatek mają już ze dwadzieścia pięć lat, więc czują, że zaraz wypadną z rynku. Kobiety w tej bajce są sprowadzone do funkcji użytkowych. Mają ładnie wyglądać. Nie ma tu fragmentu o tym, że książę wziął na bok Kopciuszka i zapytał: „Co sądzisz o eksperymencie z kotem Schrödingera?” albo: „Jak ci się podobały baśnie braci Grimm?”. Książę zainteresował się Kopciuszkiem, bo nieźle wyglądał w nowej kiecce, kręcił biodrami na parkiecie i dawał mu niezły widok na piersi i uda. A ponieważ nagle uciekł, to dostał takiego ciśnienia w rajtuzach, że latał z tym pantofelkiem po całej okolicy, przymierzając i przymierzając (też musiał się nieźle sponiewierać, że nie zapamiętał jej
twarzy). Książę odnajduje Kopciuszka (nie bez kozery słowo „Kopciuszek” pochodzi od słowa „kopcić”), ostry seks, ciąża, a następnie szybki ślub i przeprowadzka do ojca pana młodego (król). Młodych, jak to młodych, nie było stać na własne mieszkanie. Poszczególne elementy tego schematu zasłyszanego w dzieciństwie powtarzają się w dorosłym życiu. Kobiety cały czas szukają księcia. I zrobią wszystko, aby tylko go dostać. Ale jak już się postarają dla niego, zeskrobią owłosienie, nałożą kolory i maski, chcą, aby zostało to zauważone. Kobiety chcą, aby to mężczyzna chciał i to pokazał. Nie po to udają, że lubią przysiady z ciężarkami, kupują stringi i kremy przeciwzmarszczkowe, żeby zostało to przemilczane. Tyle że faceci nie mają już ochoty niczego pokazywać. Wolą pograć i napić się z kumplami. – Wybrałam trzech mężczyzn, z którymi chciałam się umówić – mówi Malwina. – Później spojrzałam na nich jeszcze raz i zrozumiałam, że są właściwie identyczni. Przynajmniej na profilówkach. Wszyscy stoją w kiblu, rozebrani do pasa. Albo jeszcze bardziej goli, w bokserkach, trzymając w jednym ręku iPhone’a, to zawsze musi być iPhone, a drugą ręką obejmując swojego fiuta. Mają starannie ułożone włosy i ślady trzydniowego zarostu na twarzy. Spotkałam się już z jednym. Spałam z nim. Teraz się nie odzywa. Znasz tego mema? „Żyjemy na Facebooku, śpimy z telefonem, kochamy się na niby, rozstajemy na zawsze”? Takie właśnie jest moje życie – mówi gorzko.
Nie odzywam się. Słucham. – Wczoraj poszłam do fryzjera. Chciałam zrobić coś nowego. Obciął mi włosy. Wymodelował je. Skakał przy mnie przez półtorej godziny. Na koniec powiedział: „I jak? Bosko, no nie?”. Odpowiedziałam: „I to jak! Jesteś doskonały!”. Wróciłam do domu i płakałam w trakcie układania sobie włosów na nowo przy pomocy pianki i lakieru. Nie byłam w stanie powiedzieć mu, że nie podoba mi się to, co mi zrobił na głowie. Rozumiesz to? Milczę. Nie rozumiem. – Zerżnęło mnie już pół tego miasta, w każdy otwór, a drugie pół zaraz zerżnie. A ja chcę tylko miłości – mówi, wstaje i wychodzi.
23 maja Poniedziałek, godzina 15.00
Wyglądam przez okno. Patrzę. Na ulicy pod kamienicą, należącą kiedyś do rodziny przemysłowców Glassów, dwóch młodych facetów z koczkami na głowie całuje się zawzięcie. Budynek postawiono pod koniec XIX wieku. Wtedy kamienica miała trzy piętra i była secesyjna, ale w latach dwudziestych XX wieku kupił ją rząd Związku Radzieckiego, skuł sztukaterie, zlikwidował prawie wszystkie balkony i nadbudował dodatkową kondygnację. Nad oknem pierwszego piętra, nad przejazdem bramnym, umieszczono godło ZSRR. Dodali też gwiazdę, sierp, młot oraz obściskujących się robotnika i chłopa. Jak Warszawę zajęli Niemcy, wprowadził się tu Wehrmacht. Prawdopodobnie dzięki temu po powstaniu warszawskim jej nie zbombardowano. Teraz jest tu pięciogwiazdkowy hotel H15 Boutique oraz restauracja Signature, w której mają bardzo dobry filet z kaczki podawany z marynowaną młodą marchwią, duszonym fenkułem i sałatką z mizuny, która smakuje trochę
jak musztarda. Siadam za biurkiem, włączam laptopa. Czytam, że wicepremier Mateusz Morawiecki chce zbudować w Polsce milion elektrycznych samochodów. Że przez upały jest ryzyko, że zabraknie u nas prądu. I że Polacy uciekają na emeryturę. Zamykam Gazeta.pl, wchodzę na Facebooka. W górnym prawym rogu pali się na czerwono ikona zaproszenia do grona znajomych. Klikam. Julia Lewandowska. Potwierdź. Usuń zaproszenie. Waham się. Wchodzę na jej profil. Gdyby Facebook chciał kiedyś zarobić gigantyczne pieniądze, wystarczyłoby, aby za pięć dolarów miesięcznie udostępniał informacje, kto przeglądał czyj profil. Niejeden związek by tego nie wytrzymał. Siedzi na schodach wiślanego bulwaru w czarnej sukience mini, złotym płaszczu oraz złotych szpilkach. Wygląda, jakby wracała z pokazu mody. Może zresztą wraca? Płaszcz zwija się w malowniczym nieładzie na brudnych stopniach, ale jej to nie przeszkadza. Obok są otwarte trzy butelki piwa. Malowniczo porozstawiane. Widać jej długie nogi. Głowę podpiera ręką opartą o kolano. Uśmiecha się trochę smutno w kierunku obiektywu. Widać wyszła z imprezy, widać jej się nie podobało. Widać potrzebowała czegoś innego, czegoś bardziej prawdziwego. Następne zdjęcie. Manifestacja. Stoi z drucianym niebieskim wieszakiem w ręce przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego. Ten wieszak ma kolor jej oczu. Kot. Czarny.
Myje łapę. Kolejny kot. Tym razem szary, leży w plamie słońca pod regałem z książkami. Julka na plaży nad Bałtykiem zimą. Jej włosy rozwiewa wiatr. Klikam „potwierdź”. To nic nie znaczy. Mam wśród znajomych wiele osób dodanych na zasadzie: „kiedyś widziałem tę osobę, a teraz z trudnością sobie przypominam gdzie”. Myślę, że Facebook przypomina Na wspólnej albo M jak miłość. Jest w nim dużo postaci epizodycznych. Nie wierzę w Facebooka. Nie ma w nim nic prawdziwego. Pokazuje tylko, kim chcielibyśmy być. To świat, gdzie dominuje perfekcja. Gdzie ludzie rano biegają, jedzą perfekcyjne śniadania w domu albo na mieście, pieką ciasta, wyjeżdżają na weekend, a później na wakacje oraz godzinami bawią się z dziećmi. Tu umierają tylko koty, a właściwie są wiezione do weterynarza, aby je uśpić. To jedyny dramat, a znajomi składają współczujące wpisy. Ludzie siedzą, piją kawę, zapalają papierosy i oglądają, co robią ich znajomi. I później siedzą i się gryzą, że inni mają udany dzień, a oni nie, a oni marnują swoje życie. A nie mogą mieć udanego swojego życia, bo przecież tylko oglądają, co robią inni. Dzieci sieci. Zagubione między blagą a rzeczywistością. Usiłujące zasłużyć na to, aby ktoś je pokochał.
23 maja Poniedziałek, godzina 16.30
– Relu, taki mam dla ciebie dowcip, że padniesz i się poturlasz. No więc blondynka rozmawia z mężem przy obiedzie. Pomidorowa, niedziela, siorbie te kluchy, przegląda jakieś „Życie na Gorąco”, on coś tam jednocześnie w telewizorze ogląda, bo mecz jest, i WTEM ona pyta: „Kochanie, czy ty uważasz, że jestem płytka?”. On spogląda na nią zdziwiony i odpowiada: „Nie, dlaczego? Przecież wchodzi do końca”. Bruno śmieje się głośno i zaraźliwie. – Dobre, nie? Nożeż, kurwa mać, uśmiechnij się. Ja się tutaj staram, nie? A to znasz? Miliarder wzywa prawnika, dyktuje mu testament i mówi: „Tylko przy słowach «nie zostawiam wam nic» niech pan jeszcze nieprzyjemnie zarechocze!”. – Słyszałem. Bruno podszedł do mojego barku i nalał sobie mojej whisky. – Stary. Co jest z tym światem? Znam aktualnie trzy atrakcyjne babki chronicznie niedojebane przez partnerów. Supermilfy. Kurwa, w pale się nie mieści. Ale żeby plusy nam
nie przesłoniły minusów, to odkryłem problem dużej liczby kochanek. Otóż jest to czasochłonne. One na przykład dzwonią po kolei i opowiadają mi o swoich problemach. Ale to trwa, bo się muszą wygadać. Oczywiście na żaden ich problem nie masz rozwiązania, tylko musisz POSŁUCHAĆ. Najgorsze w tym jest zainteresowanie, które musisz wyrazić. Ale jak wyrazisz, to są szczęśliwe. – To nie brzmi jak przyjemność. Raczej jak praca na pełen etat. – Bingo! – Bruno jednym pociągnięciem wychylił połowę szklanki. – Ale jak idziesz do agentury, to za obciągnięcie musisz zapłacić. A tak masz za darmo. Kurwa, że ja się z ich imionami nie mylę, to jest cud! Wczoraj odwożę jedną. Grzebie mi w samochodzie. I wyjmuje spinkę do włosów, taką ozdobną. I mnie pyta, CZY TO MOJE. Mówię: „Nie moje. Jeździła ze mną koleżanka z pracy”. – Zamilkł na chwilę. – Ale powiem ci, że długo myślałem, czyja to może być spinka.
25 maja Środa, godzina 20.30
– Chcesz pójść na spacer? Na profilowym zdjęciu duże usta Julki Lewandowskiej pociągnięte są czerwoną szminką. Oko – jedno, bo drugie
zasłaniają włosy – mocno pomalowane. Sukienka jest retro i żółta. Mało kto dobrze wygląda w takim kolorze. Ona tak. Jest dwudziesta trzydzieści. Mam przed sobą piętnaście tomów akt. Sprawa z urzędu. Teoretycznie adwokat to wolny zawód. Ale wzięcia urzędówki nie możesz odmówić. Jak na razie otworzyłem pierwszy tom i przeczytałem coś w rodzaju: „Odmowa wszczęcia postępowania w sprawie stwierdzenia nieważności postępowania odmawiającego wszczęcia postępowania w sprawie z wniosku o stwierdzenie nieważności postępowania umarzającego postępowanie wszczęte wezwaniem do usunięcia naruszenia prawa dotyczącego bezczynności”. Później mnie delikatnie zemdliło i aby nabrać sił na dalszą lekturę, przejrzałem bardzo dokładnie większość portali internetowych, ale też zostawiłem je z odrazą, bo z każdym miesiącem stawały się coraz bardziej prymitywne. Przeczytałem tekst w „New Yorkerze” o szukaniu złota i pociągów pełnych złota na Śląsku, przeczytałem, że w Sejmie znajdzie się projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji, i wcale mi to jakoś nie pomogło, więc znowu poszedłem zobaczyć, co jest na Facebooku. Znajomy rozdawał trzy koty. Jeden nazywał się ASAP, drugi FAKAP, a trzeci FORWARD. Czwartego sobie zostawił. A chwilę później dostałem pytanie jak na początku. Nie byłem zbyt błyskotliwy, nie chciałem być błyskotliwy, wydawało mi się, że to po prostu pomyłka, że chciała zapytać kogoś innego. – Ja? – odpisałem.
– Nie. Święty Mikołaj. Jasne, że ty, idioto – wyświetliło się na ekranie. To chyba jednak faktycznie ja. Chyba bierze mnie za lekko tępego. – Powinieneś brać mniej sterydów. To cię przytępia. Idziesz czy nie? Później kilkakrotnie zastanawiałem się, dlaczego poszedłem. Odpowiedź na to pytanie za każdym razem była taka sama: za cholerę nie chciałem się dowiedzieć, co jest dalej w tych aktach.
25 maja Środa, godzina 21.15
Spotkaliśmy się w parku Szczęśliwickim, bo Julka nigdy tu nie była, a chciała zobaczyć. Ja przeciwnie, znałem ten park dość dobrze. Chodziłem tutaj niedaleko, na Wawelską 46, do całkiem przyzwoitego liceum imienia Juliusza Słowackiego, zwanego krócej Słowakiem. Ukończył je Juliusz Machulski, Katarzyna Grochola, Karolina Korwin Piotrowska, mój były wykładowca z UW Lech Falandysz i nawet ja. Aczkolwiek trzeba przyznać, że bardzo starałem się tego nie zrobić. W parku Szczęśliwickim wielokrotnie lądowałem zamiast na lekcjach, snując się tam z tanim piwem w garści i grając w kosza. Z samej górki – już bez piwa – zjeżdżaliśmy na rowerach. Mój kolega z klasy, niejaki Słoniu, uzyskał tu imponującą prędkość siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Z perspektywy czasu przyznaję, że było to głupie i niebezpieczne. Aczkolwiek miło powspominać. Zaparkowałem koło chińskiego osiedla, gdzie była restauracja Pekin Duck, słynna z tego, że z całego jej długiego menu należało zamawiać tylko kaczkę. Szedłem długą ścieżką między drzewami, w kierunku boiska, gdzie się umówiliśmy.
W żołądku czułem coś dziwnego. I im bardziej zbliżałem się do boiska, na którym rolkarze ćwiczyli jazdę tyłem, tym bardziej narastało to dziwne uczucie. Czyżbym się czymś zatruł??? Nogom Julki Lewandowskiej, podkreślanym przez szorty, wystawiłem dziewięć punktów w skali dziesięciopunktowej, gdzie dziesiątka oznaczała Gisele Bündchen. Włosy miała tym razem spięte w koński ogon. Kiedy do niej podszedłem, jadła hamburgera. Nieśpiesznie. Trudno jeść coś takiego i wyglądać dobrze. Ona jakoś potrafiła. Uśmiechnęła się na mój widok. – Myśl o tym, kto będzie cię nosił na rękach. Nie żryj na noc – powiedziałem bezczelnie na przywitanie. I sam się zdziwiłem, że palnąłem coś takiego. Julka wybuchnęła jednak śmiechem. – Cenię proste przyjemności – odpowiedziała. – To pierwszy w tym roku. Dzisiaj postanowiłam, że będę niegrzeczna. Gdyby wszystko na świecie było tak proste jak tycie… Ugryzła hamburgera, pakując tym razem do ust za jednym zamachem jedną trzecią bułki. Po czym przełknęła wszystko za jednym zamachem, popiła colą i zapytała: – Chcesz ogórka? Nie chciałem. Szliśmy parkiem pod górę, rozmawiając o rzeczach nieistotnych. Opowiedziała o swojej przyjaciółce singielce, która, zapytana przez nią ostatnio, co sądzi o dzisiejszych mężczyznach, wzruszyła tylko ramionami i powiedziała:
„Zamiast rozłożyć nogi, rozkładam ręce”. Zaśmialiśmy się oboje. Na potwierdzenie tej tezy zarysowała mi obraz dwudziestosiedmioletniej kobiety o czarnych włosach, która leży na brzuchu przed swoim laptopem. Nie licząc majtek, jest naga. Kobieta ma dość duże piersi i ciemne oczy. Jeden z jej mężczyzn na chwilę (w dzisiejszych czasach wszystko jest na chwilę – telefony, samochody, ubrania, przyjaźnie, praca – mężczyźni także) powiedział jej kiedyś tuż po: „Większość dup w twoim wieku nieźle robi loda, bo uważacie to za punkt honoru. Ale mało która potrafi porządnie wypiąć dupę. Jesteś, młoda, wyjątkiem”. Kobieta leży, a młody dwudziestopięcioletni mężczyzna wchodzi do jej pokoju bez pytania. Jest jej współlokatorem. „Pamiętaj – zastrzegł. – Jakby ktoś pytał, to leżę i zdycham”. Spojrzała na niego pytająco. Współlokator wyjaśnił jej pokrótce, że doszedł do wniosku, że z dziewczyną, z którą się spotyka od miesiąca, nic nie wyjdzie. Obiecał jej, że dziś pójdzie na wesele. Ale mu się nie chce, więc załatwił sobie od lekarza zwolnienie. I teraz ma tydzień wolnego i cieszy się, bo może jechać do domu do Sosnowca, gdzie umówił się z inną laską. Powiedział to wszystko, wyrzucając z siebie słowa w tempie karabinu maszynowego, i wyszedł, nie zamykając drzwi. Nie spojrzał przy tym ani na moment na jej tyłek. Pojechał do centrum handlowego kupić sobie fluid do twarzy. Zrewanżowałem się jej hiszpańskim przysłowiem na temat kobiet, a jeszcze konkretniej brunetek. Że niebieskie oczy u brunetki mówią: KOCHAJ MNIE. A czarne: KOCHAJ
MNIE, BO CIĘ, KURWA, ZABIJĘ. – Znasz jakąś szczęśliwą parę? – zapytała. – Znam kilka takich, które wyglądają na szczęśliwe – stwierdziłem dyplomatycznie. – Ponoć kluczem do powodzenia jest komunikacja. Jak to mawia moja babcia: jeśli potrafisz wziąć jego kutasa w usta, możesz również porozmawiać z nim o tym, co cię wkurwia. – Naprawdę tak mówi twoja babcia? – zdziwiłem się. – Tak – powiedziała z dumą. – Ale do końca nie wiem, co ma na myśli, bo mówi też: związek to dwójka ludzi, którzy cały czas pytają siebie, co chcą zjeść na obiad, do momentu, aż jedno z nich nie umrze – dodała. – Ona klnie jak spawacz, a pali jak palacz w kotłowni. Codziennie wieczorem pije pięćdziesiątkę wódki, albo i dwie, a ma osiemdziesiąt lat. To chyba kwestia jej zawodu. Była architektem. Całe życie pracowała z mężczyznami na budowie. A tobie podoba się w małżeństwie? – Tak – mówię szczerze. Na szczycie było pusto. Julka wyciągnęła skręta z trawą. Zawahałem się przez moment, ale w końcu siedliśmy na trawie i paliliśmy tego skręta solidarnie, raz ona, a raz ja. – Nie brakuje ci kobiet? – Nie. – Dlaczego? – Każdy kolejny związek i tak byłby taki sam. Poznajesz kogoś, spotykacie się. Później jest kryzys, potem się rozstajecie i znowu jest to samo. I znowu te same, nudne tańce godowe. I na spotkania ze znajomymi jedziesz
motocyklem, mając nową dwudziestoletnią kobietę za sobą, ale już cały czas się boisz, że wybrałeś źle, bo gdzieś tam kryje się lepsza. Wyglądająca niczym robione przez sześć godzin ujęcie na Instagramie. Ja tego nie chcę, za stary na to jestem. Jedna kobieta to wystarczająco dużo do ogarnięcia dla mężczyzny. A ty? – Jesteśmy ze sobą osiem lat. – Wydmuchała z płuc potężną chmurę dymu, niczym komin z elektrociepłowni Siekierki. – Mam wrażenie, że ludzie w związku najbardziej pamiętają pierwszy rok – dodała. – I to, co się wtedy wydarzyło. I czasami dla wspomnień tego pierwszego roku są ze sobą całe życie. Pamiętam, jak Artur mnie pierwszy raz pocałował. Na środku Krakowskiego Przedmieścia. Była druga w nocy. Późna, ciepła jesień. Przyparł mnie do jakiejś ściany. I chyba wyglądało to dobrze. Dostaliśmy brawa od przechodniów. I chyba się zakochałam – wyjaśniła prosto. Wyprostowałem nogi. Czułem się zrelaksowany. W tle pyszniła się panorama oświetlonych warszawskich wysokościowców. Miasto z tego miejsca wyglądało nawet ładnie. A powiedzmy sobie szczerze, z całą moją miłością do Warszawy niewiele jego części jest ładnych, ot tak, po prostu. Kawałki Powiśla, Starej Pragi ze Stalową na czele, bo jest zrujnowana, ale malownicza, Biblioteka Uniwersytecka, Centrum Nauki Kopernik, most Świętokrzyski, może fragmenty starego Żoliborza i Traktu Królewskiego. To właściwie tyle. – Dlaczego mnie zaprosiłaś? – Wiesz, co od kilku miesięcy dzieje się w mojej głowie?
Od stanu otępienia przechodzę w maksymalną chęć życia. Potrafię obudzić się przerażona i za kilka godzin mieć wszystko w dupie. Jednego dnia myślę, że najważniejsze jest tu i teraz, a drugiego wpadam w panikę, że jednak nic już nigdy nie będzie takie samo. Dziś miałam taki moment, że bardzo chciałam poczuć, że żyję. I wiesz co? Kompletnie nie wiedziałam, co robić! – Zaśmiała się. – Brakuje mi poczucia bezpieczeństwa i przekonania, że będzie dobrze. Miałam je przez całe życie. Wiesz, przez wiele lat czułam, że wszystko będzie pluszowo. Spokojnie. Miło. Dostatnio, świadomie. Bezpiecznie. Że będę się otaczała dobrymi ludźmi i rzeczami. Rozwijała. Wyjadę na zajebiste wakacje. Na Bali albo gdzieś tam. A potem obudziłam się jednego dnia i mi się wszystkiego odechciało. Rzeczy przestały mieć znaczenie. Bezpieczeństwo zniknęło. Kurde, muszę przyhamować z tą szczerością. – Dmuchnęła dymem prosto w moją stronę. – Nie mam nic przeciwko szczerości. – Muszę przyhamować, bo zaraz dojdziemy do historii typu „mama mnie nie przytulała, a tacie kradłam drobne z kieszeni”. A ja jestem wtedy cholernie urocza. Tego możesz nie znieść. – Mama mnie przytulała, drobne dostawałem od babci. – A w sypialni masz świeczki i zapas płatków róż do końca września. Oraz płytę z muzyką Kenny G. – Ała. To nie było miłe. Dlaczego jesteś zła na rodziców? – Zadajesz pytania jak moja psychoterapeutka. – Po co ci psychoterapeutka? – Jak to: po co? Jestem pierdolnięta. A rodzice?
Uważałam od małego, że hamowali mój potencjał. I byli niesprawiedliwi. Psychoterapeutka powiedziała mi, że to dzięki nim nie potrafię siebie nagradzać oraz jestem pierwszą osobą, która sobie przypierdoli. Nic oryginalnego. Rodzice nas psują. Szkoła nas psuje. Nienawidzimy rodziców. Nienawidzimy szkoły. A później to samo robimy swoim dzieciom. Psujemy je i wysyłamy do szkoły. Są małżeństwa, są rozwody, dzieci dorastają, zajmujemy się nimi, żonglujemy całym tym gównem, dajemy z siebie wszystko i nagle one się wyprowadzają z domu, nienawidząc nas. Z wielką ulgą. I wtedy przychodzi myśl: To było to? To było życie? Naprawdę już się skończyło? Skończyła się moja młodość? One już dorosły? Tak to się toczy. I nie mamy na to wpływu. I chyba to mnie najbardziej wkurwia. A twoi rodzice? – Nie chcę o tym mówić. – Powiedz szczerze, co cię gryzie. – Komary. – Aż tak? – żachnęła się. Było późno, ciemno i ciepło. Pocałowałem ją. Miała duże, ciepłe, miękkie usta. Po chwili się odsunęła. – Czy ja ci pozwoliłam? – Słucham? – Czy ja powiedziałam, że możesz mnie pocałować??? Znów ją pocałowałem. Tym razem się nie odsunęła. Było to czułe, delikatne i trwało przyjemnie długo.
– Nie możemy się tak całować w nieskończoność – stwierdziła w końcu. Cisza. Julka spoglądała na mnie z zainteresowaniem. – Mam cię traktować jak mężczyznę? – To takie zaskakujące? – Mama cię nie uczyła, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie? – Mama mnie uczyła, że dziewczynki przepuszcza się w drzwiach. – Pytam, bo ja się wolno orientuję w tych klimatach. Pewnie dlatego szanse u mnie mają faceci potrafiący o pewnych rzeczach mówić wprost. Inaczej mogę nie wiedzieć, że jesteśmy na randce. Jesteśmy teraz na randce? Zamiast odpowiadać, pocałowałem ją w szyję. – Lubię cię – dodała. – Dlaczego? – Bo masz podobne deficyty do moich. I nie jesteś tępym chujem, i coś tam wiesz o życiu. Muszę już iść. Nie pocałowałem jej na dobranoc. Moje membrum virile uważało, że to poważny błąd.
29 maja Niedziela, godzina 19.10
Janusz siedział w jacuzzi, a jego łysa czacha lśniła z oddali. Towarzyszyły mu trzy sekretarki, na czele z Sylwią, która chyba była pierwszą między równymi. Wszystkie były topless. Czarna, siedziała po jego lewej stronie, ruda po prawej, a Sylwia naprzeciwko. Janusz, jak widać, cenił różnorodność. Ponad czterysta kilometrów – na początek autostradą A2, a później A1 – jechałem dwie godziny i pięćdziesiąt minut. Mimo końca maja i początku sezonu urlopowego nie było kolejek na bramkach. Budowa tych autostrad była moim zdaniem jedynym osiągnięciem Platformy Obywatelskiej w ciągu ośmiu lat rządów. W tym kraju wszystko robi się mimo polityków, a nie dzięki nim. W pomieszczeniu znajdował się niewielki basen. Woda świeciła na niebiesko. Do basenu doklejone było wspomniane okrągłe jacuzzi na podwyższeniu. W porównaniu z basenem było spore. Spokojnie mieściło się tam osiem osób. W tak zwanej strefie spa były jeszcze dwie sauny suche, jedna mokra, trzy gabinety do masażu i jeden kosmetyczny. Nieco powyżej jacuzzi niewielki balkon. Można było z niego zejść po schodach prosto do basenu.
Teraz jednak stał na nim dwudziestokilkuletni skrzypek w marynarce, krawacie i w markowych okularach z czarnymi oprawkami. Włosy miał krótkie i jasne. Grał na skrzypcach Koncert Skrzypcowy E-dur BWV 1042 Bacha, usiłując bezskutecznie przebić się przez szum hydromasażu. Janusz na czas pobytu wynajął cały pensjonat, który normalnie mógł przyjąć pięćdziesiąt osób. Teraz mieszkał tu on, jego sekretarki, dwóch kierowców, kilku ochroniarzy, oczywiście Karina, ale dostęp do spa miał tylko on i kobiety. Przez moment zacząłem się zastanawiać, ile kosztuje wynajęcie czegoś takiego. Sto tysięcy? Dwieście? Nie miało to w sumie znaczenia. Rachunek i tak płaciła firma. W kącie stał barek na kółkach wyładowany alkoholem, a obok niego usiłował zniknąć w ścianie młody, pryszczaty kelner w białej koszuli, czarnych spodniach i muszce. Po twarzy ściekały mu krople potu. Nie wiem, czy pocił się aż tak od temperatury, która sięgała tutaj spokojnie powyżej trzydziestu stopni, czy od półnagich kobiet, które, widząc jego rumieńce i zażenowanie, specjalnie prężyły się w jacuzzi, pokazując wszystko to, co się do pokazywania nadawało. Pewnie od obu rzeczy. Obecnie starał się patrzeć w punkt pomiędzy ścianą a sufitem. Znałem ten stan. Nie ogarniał, co się dzieje. A skoro nie ogarniał, to był śmiertelnie przerażony. Ruda sekretarka kiwnęła leniwie ręką. Kelner, widząc ten gest, drżącymi dłońmi nalał cztery kieliszki szampana, który chłodził się w lodzie, po czym poszedł do jacuzzi,
niosąc je ostrożnie na tacy. Pierwszy podał Januszowi. Skrzypek grał. Zastanawiałem się przez moment, co mi to przypominało, i chyba wiedziałem. To scenariusz wysokobudżetowego porno, kręconego w ultra HD, za duże pieniądze. Z krochmalonymi mankietami, czerwonymi szminkami, ze starannie wydepilowanymi kobietami bez śladu rozstępów, z perfekcyjnymi figurami, nienagannym makijażem, które wyginają się w satynowej pościeli i mówią: „Tak, mocniej, tak, jesteś cudowny”. – Reluuuu! – krzyknął radośnie Janusz z wanny. Miał nienaturalnie powiększone oczy, a głos wyraźnie wskazywał, że nie był to pierwszy kieliszek. Może czwarty. A może szósty. Janusz machnął do skrzypka, żeby ten przestał grać. Skrzypek zrobił to z wyraźną ulgą, a ja podszedłem bliżej. – Dołącz do nas, mecenasku. – Janusz machał zapraszająco ręką. – Zagotujesz się w tym garniturze. Chodź do wody. – Nie mam kąpielówek. – Ja też nie. – Janusz wzruszył ramionami. – Spójrzcie, dziewczyny: nie chciałybyście zobaczyć, co tam Relu chowa pod tym garniturem? Dziewczyny spojrzały na siebie i zachichotały uwodzicielsko. – Chłop jest atrakcyjny. Nie to, co te wymoczki w rurkach, z ich pretensjami, kompleksami i chai latte ze Starbunia – powiedziała ruda i oblizała wargi.
– I jest duży. Wygląda na ładnie umięśnionego – dodała brunetka. – Chyba że wolisz Sylwię? – powiedział Janusz i uśmiechnął się zachęcająco. Sylwia nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się uwodzicielsko i wyszła z jacuzzi. Schodek po schodku. Nie była skrępowana swoją nagością. To ona była od tego, aby krępować innych. Jej włosy ściemniały od wody. Widziałem, że jest smukła, ale ma duże, dobrze zrobione piersi. Ma długie nogi. Proste. Chude. Jej kusy dół kostiumu kąpielowego jest w paski. Jeden granatowy, drugi jasnoniebieski, trzeci zielony. To pewno jakiś najnowszy model kupiony przez kogoś za zylion kruzejros. Uśmiechnęła się do mnie uwodzicielsko. I chciałbym powiedzieć, że nie robi to na mnie wrażenia, ale bardzo bym skłamał. Przypomina mi tę amerykańską modelkę. Jak ona się nazywała? Ratajkowski. Ciekawe, czy w Kaligulę Janusz bawi się regularnie, czy ten spektakl jest specjalnie dla mnie. Jeżeli tak, to się nudzą albo Janusz chce ode mnie czegoś więcej. Półnaga kobieta staje obok mnie. Krople wody spływają z jej ciała. – Jestem Kicia – szepcze mi do ucha. – Dlaczego Kicia? – pytam. – Bo mruczę, jak mi dobrze. Nachyla się do mnie. Czuję jej zapach. Czuję jej mokre włosy. Gryzie mnie delikatnie w lewe ucho. Zostawia krople wody na moim garniturze.
– To co, wejdziesz? – pyta Janusz i dla podkreślenia efektu uderza w wodę dłonią. Oczami wyobraźni widzę, jak wchodzę do tej wielkiej wanny, widzę, jak te kobiety zaczynają się do mnie przytulać, widzę schłodzonego szampana Moët pitego z długich, wysokich kieliszków. Widzę ich piersi, ich uda, opalone i sprężyste, widzę ich pośladki. Słyszę jęk. Prosto do mojego ucha. Pożądam ich. Mimo maestrii mojego krawca będzie to zaraz widać, nawet przez spodnie („A szanowny pan Relu to po której stronie szabelkę nosi?”). Ale na pewno nie wejdę. Czasami za jeden błąd płaci się całe życie. W tym pomieszczeniu wszystko należy do Janusza. To jego kelner, jego facet gra na skrzypcach, jego jacuzzi i jego kobiety. Nie mogę pozwolić mu na przejęcie kontroli jeszcze nad sobą. – Nie mogę. Mieliśmy porozmawiać, Janusz. Mieliśmy porozmawiać o interesach – mówię zimno i beznamiętnie. Krzywi się, niby rozczarowany, ale kiwa głową i każe mi poczekać w barze.
29 maja Niedziela, godzina 19.30
Wychodzę ze spa. Plączę się przez moment po korytarzach, ale w końcu znajduję bar. Jest nietypowy, dość niski, otaczają go nie barowe stołki, ale sześć normalnych drewnianych krzeseł. Pośrodku baru między butelkami jest wielkie lustro, z którego górnej ramy zwisają jak nietoperze kieliszki. Patrzę na siebie. W barze ani za barem nikogo nie ma. Patrzę na swoje odbicie. Jestem Relu. Nie uległem. Z drugiej strony co to, kurwa, za osiągnięcie? W barze są też cztery skórzane fotele. Wyglądają jak małe, wygodne kanapy. Przy nich stoliki. Akurat takie, aby odstawić drinka lub piwo. Ktoś, kto projektował ten bar, wiedział, co robi. Siadam, zadowolony z siebie, w jednym z foteli i wyjmuję telefon komórkowy. Piszę: „Jak życie?”. I wysyłam do Julki. Odpowiada szybko: „Jak w XVII wieku. Kiła, sraczka, plagi i zaraza i czas jakoś leci. A Ty?”. Uśmiecham się, czytając jej odpowiedź. Chowam telefon, odpiszę później. Janusz przychodzi do mnie mniej więcej dziesięć minut
później. Jest w wielkim, czarnym szlafroku od Armaniego. Puszysty materiał jest szeroko rozchełstany tak, że widać ciemne, gęste włosy na jego na klatce piersiowej. – Napijemy się wódeczki – stwierdza. Zdejmuje z półki na barze 0,7 litra wódki Sobieski. Bardzo taniej jak na niego. Bierze duże kieliszki, klasyczne pięćdziesiątki. Ciężkie, wysokie, mają gdzieś dziewięć, dziesięć centymetrów wysokości. Siada naprzeciwko mnie. Stawia wódkę na drewnianym stoliku i polewa. Wódka jest ciepła. Nie lubię ciepłej wódki. Wolałbym koniak. Ale wódkę pije się nie po to, aby smakowała. Wódkę się pije, żeby rozmawiać. Czuć się lepiej. Albo gorzej. Po to, żeby pulsowało w skroniach. – Wiesz, Relu, za co cię cenię? – pyta Janusz. Nie odpowiadam. Nie wydaje mi się, aby Janusz oczekiwał odpowiedzi. – Jesteś, Relu, psychopatą. – Rzeczywiście jej nie oczekiwał. – Zawsze kalkulujesz, co ci się opłaca, a co nie. Co jest możliwe, a co nie. Jeśli coś jest możliwe, ty to robisz. Jeśli jest niemożliwe albo ryzyko jest zbyt duże, nie robisz. Szukasz innego wyjścia. Nie potwierdzam. Nie zaprzeczam. Wódka pali mi gardło. Oddycham. Janusz szybko nalewa jeszcze raz. – Ja rozumiem takich jak ty, bo sam jestem podobny. Owszem, jestem od ciebie starszy, ale cię rozumiem. Za to tego młodego pokolenia już nie – mówi. – Wypijmy! Pijemy. – Mężczyźni. Tfu. To nie są mężczyźni. Ostatnio
wezwałem do mnie do gabinetu takiego jednego. Kurwa, miał na głowie koczek. KOCZEK. Relu, kobiety chodzą w koczkach. A ten miał jeszcze pomalowane lakierem paznokcie. Bezbarwnym, ale jednak. Żeby był chociaż jeszcze pedałem. Ale nie. Nie był. Ponoć jest hetero, na cyce moich sekretarek w każdym bądź razie się gapi. „W każdym razie” – myślę. Ale nie komentuję. – Opierdalam go, że ten projekt, nad którym pracuje, jest chuja warty, że to wszystko trzeba wyrzucić do śmieci i zrobić od nowa. I wiesz, co on wtedy zrobił? Kręcę głową, że nie wiem. – Rozpłakał się. – Janusz bezradnie rozłożył ręce. – Normalnie się rozpłakał. Nie bronił się. Ryczał jak piętnastolatka, kiedy rzuci ją chłopak. Żeby choć się wkurwił. Nie! Łzy leciały mu po policzkach i smarkał. Dałem mu chusteczkę i kazałem spierdalać. To odpady poprodukcyjne, a nie mężczyźni. A kobiety? Możesz z nimi zrobić wszystko. Wsadzić w dupę, wytrzeć we włosy i co ci powiedzą na koniec? Kup mi coś ładnego. To ich słowo klucz. Kup mi coś ładnego. Coś ładnego, czyli za przynajmniej tysiąc euro. Torebka może być. Biżuteria może być. Kiecka może być. Kosmetyki mogą być, ale kosmetyki to mniej chętnie. Gotówka też może być. Pamiętasz, jak parę lat temu była afera z polskimi modelkami, które jeździły do ciapatych, do Dubaju, żeby im klocki na cycki stawiali? Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za pięć dni pierdolenia w dupę. Relu, dałbyś się zapiąć w tyłek za takie pieniądze, po to, żeby na Instagramie pokazać się z wielbłądem i w kiecce od Chanel?
A one tak, a one chętnie i tylko: „Kup mi coś ładnego”. Kup mi coś ładnego. Rozumiesz to? Mówię, że też nie rozumiem. – Ostatnio moja córka zrobiła w domu imprezę. Wróciłem wcześniej, celowo wróciłem, bo chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Wiesz, jakie imprezy potrafią zrobić ludzie, jak są młodzi. Jak mają basen do dyspozycji i niekończące się ilości darmowego alkoholu. No ale tylko raz się jest młodym, więc się zgodziłem. Wracam, patrzę i oczom nie wierzę. Nikt się nie pierdoli po krzakach, nikt nie rzyga, nikt się nawet nie maca. Po lewej faceci, po prawej dziewczyny, mało kto tańczy, mało kto rozmawia, tylko niebieska poświata od telefonów komórkowych bije. Piosenki z telefonów sobie puszczają. Zamurowało mnie. To ma być życie? To tak wyglądają ci, którzy nas zastąpią? Napijmy się – wydaje komendę. Przechylamy jednocześnie kieliszki. Odstawiam swój na stolik. Wódka jest już przyjemna. Nie przeszkadza tak, nie drażni. Janusz znów polewa, butelka już w połowie pusta. – Ludzie teraz to bawić się nie umiom. Siedzą skwaszone przed monitorem, jedną ręką marszczą freda, w drugiej trzymają paczkę chusteczek. Widzisz, Relu, ja nawet tęsknię za komuną. Byłem dużo biedniejszy, ale i dużo szczęśliwszy. Ja wiem, byłem młodszy, młodość ma swoje prawa, zawsze to, co się wydarzyło, kiedy byliśmy młodzi, wydaje się piękniejsze, ale to chuja prawda. Moja młodość była przykra i ponura. Nie chciałbyś chodzić na piechotę do szkoły sześć
kilometrów w śniegu i regularnie dostawać w dupę kablem, za byle gówno, tak że masz na dupie i nogach szramy na centymetr, prawda? – Nie chciałbym – odpowiadam i jest to prawda, bo nie chciałbym. Bo sam pamiętam, jak matka mnie lała. – Ale był takim moment za komuny, kiedy było pięknie. Połowa lat osiemdziesiątych? Tak, to była połowa lat osiemdziesiątych. Zacząłem zarabiać jakieś tam pieniążki. Jakiś sosik. Wiesz, ja, co chciałem, to już sobie kupiłem. Ale wtedy pieniążki miały urok nowości. Była wódka, golonka, schabowy, kapusta, a wieczorami bułgarskie wino i dyskoteki. Przepraszam, dancingi. „Nie mów nic, zabawa trwa, świat się kręci, a my z nim. Zdarta płyta gra zapomniany dawno hit. Daj mi tę noc, tę jedną noc!”[4] Janusz śpiewa głośno, ma silny, pewny głos, ja patrzę i słucham. Zastanawiam się, ile dzisiaj wypił. Widać ma wolne. Każdy od czasu do czasu powinien mieć wolne. – To Bolter – wyjaśnia. – Zespół Bolter. Straszna wieś. Ale mi się podoba. Widzisz, PRL kojarzy mi się z tym Bolterem i chwilą, jak przed północą siedzę przed swoją restauracją w Sopocie w nowym bmw, które właśnie kupiłem w Monachium. Żaden samochód później nie pachniał tak jak ten, mówię ci, Relu, a miałem później, i mam teraz, bardzo dużo samochodów. I siedziałem w nim, wdychałem zapach skóry prosto z fabryki, a dwudziestoletnia dupa siedziała i ujeżdżała mnie rytmicznie, wciskając mi cyce prosto w twarz. Było miło, było bardzo miło i tylko kątem oka
widziałem, jak jakiś koleś wylazł, zataczając się, z restauracji i zaczął rzygać na świeżo pomalowaną ścianę lokalu. A wtedy, Relu, wcale nie było łatwo zdobyć farbę fasadową, musiałem się postarać, musiałem dać łapówkę, kręcąc dolarowe banknoty wokół szyjki butelki czerwonego johnniego walkera. I zacząłem się zastanawiać, czy nie przerwać swojej podwójnej przyjemności i nie kopnąć go w dupę. Nawet zaczynałem się zbierać, ale w tym samym momencie drzwi knajpy się otworzyły i moi chłopacy, och, nie ma już takich dobrych i tak tanich chłopaków, wyprowadzili jakąś pijaną dwudziestoparoletnią sukę, ciągnąc ją za bluzkę i włosy. Bluzka pękła, pokazując cycki. Gorsze miała niż ta moja w samochodzie! – Janusz macha ręką. – Gorsze, ale ja już wtedy pukałem najładniejsze laski. Ochroniarze odwlekli ją na bok. Siedziała na gołej ziemi ze spuszczoną głową. Nic, zero kontaktu. Jeden z tych moich chłopaków kopnął w dupę tego rzygającego kolesia, tak że ten zameldował się centralnie w te rzygi. Bardzo dobre kopnięcie, obowiązkowy chłopak, pełen zapału, nie to, co te pokurcze teraz, dałem mu później za to premię. Po tę pijaną to przyjechała milicyjna nyska. Wrzucili ją najebaną do środka. Coś tam nawet już kontaktowała. Jeden z tych gliniarzy od razu położył ją na brzuch, ściągnął z niej dżinsy i majtki, rozpiął rozporek i załadował od tyłu. Nie protestowała nawet. Wiedziała, że dostanie po mordzie, jak zacznie. Pierwszy skończył, poczęstowałem go czerwonymi marlboro. Paliliśmy sobie spokojnie, gdy drugi ją ruchał. Dobrze mu szło, energicznie. Dałem im dwadzieścia dolarów,
byli bardzo zadowoleni. Tę noc skończyłem w towarzystwie muzyków z jakiejś brytyjskiej kapeli, którzy przyjechali do Sopotu na festiwal. I razem piliśmy ciepłą wódkę, w kolejce czekały chętne kobiety, spragnione funta i zagranicznego chuja. Jak będę umierał, to będę, Relu, na łożu śmierci wspominał ten wieczór. Tego dnia byłem u szczytu. Już nigdy nie będę tak młody. Tak pełen życia. Pasji, Relu, pasji do życia… – Janusz uśmiecha się do swoich wspomnień. – Napijmy się. Pijemy ciepłą wódkę, a ja zastanawiam się, po co ten wstęp. – Sprawa jest – mówi on. – Jak mogę ci służyć? – pytam. – Wiernie. – Janusz się uśmiecha tak, jak uśmiecha się drapieżnik, który wie, że w każdej chwili może upolować słabsze zwierzę. Że to tylko kwestia czasu. – Pójdziesz jutro na obiad z kilkoma prawnikami – mówi. – Zamówicie, co tam lubicie. To włoska knajpa, Trattoria Raviolo się nazywa, na pewno znajdziesz coś dobrego. Pogadacie o dupach. Czy facetach, jeśli tam będą jakieś pedały. Ale później, jak już będziecie się zrzucać na rachunek, to powiedz, że nie możesz zejść niżej niż sto dwadzieścia dziewięć złotych od łba. – A oni? – A oni, jak znam życie, się nie zgodzą i będą mówili, że zrzuta jest po dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Wtedy powiesz, że ni chuja i że to twoja ostateczna oferta. – Uwierzą? – Oczywiście, że nie. Ale skończy się na stu dziewięciu
złotych. – A jak się nie skończy? – To powiesz: pas. Zapłacicie i wyjdziecie. Wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, a Kopciuszek wyjdzie za księcia i będą mieli pięcioraczki i dwa tysiące złotych miesięcznie w ramach programu rodzina pięćset plus! – Macha ręką. To, o czym mówi Janusz, to zmowa cenowa. Oczywiście zakazana przez polskie prawo. Sieci hotelowe nie chcą tak poważnej rzeczy jak interesy zrzucać na tak niepewny twór jak wolny rynek. Sieci nie chcą wojny cenowej. Wojna powoduje spadek zysków. Sto dwadzieścia dziewięć złotych, które proponuje Janusz, to prawdopodobnie minimalna cena za wynajęcie pokoju hotelowego w promocji. Ale niektóry chcą je sprzedawać jeszcze taniej. Jeśli jednak wszystkie największe firmy ustalą jedną cenę, reszta będzie musiała się dostosować. Albo zginąć. To bardzo… racjonalne rozwiązanie. I bardzo nielegalne. – O której? – Karina ci powie. Kiwam głową, że rozumiem, że temat jest zamknięty. Janusz też tak myśli, rozlewa resztę wódki do kieliszków. Pijemy. – Widzisz, Relu, ja cię obserwuję i widzę, że masz potencjał. Mogę ci dać stałą pracę, jeśli chcesz. Stałą pracę i bezpieczeństwo. Karina to kobieta, nie przeczę, ładna kobieta i mądra, nawet czasami błyskotliwa, dupę ma rewelacyjną i przydaje się do różnych rzeczy, ale szefem to musi być mężczyzna, nie pizda rozregulowana raz
w miesiącu pod wpływem hormonów. Rozumiesz mnie, Relu? Na pewno mnie rozumiesz. Patrzy na mnie spojrzeniem, w którym jest wszystko: ojcowska czułość, troska, słońce Toskanii, dojrzałe grejpfruty i pomarańcze, prawda. Tak, najwięcej jest tutaj prawdy. I pieniędzy, rzecz jasna. To bardzo dobra mina, bardzo przekonująca, wielu na pewno się na nią nabrało. Ale to nie mój etap. Ja mogę pracować dla Janusza, ale nie mogę pracować u Janusza. Nie mogę mu jednak ot tak powiedzieć „nie”. Tacy ludzie nie lubią słyszeć „nie”. Więc pytam go: – Wiesz, dlaczego zostałem prawnikiem, Janusz? – Chciałeś pieniędzy, to proste. – Nie, Janusz, to moi koledzy z roku chcieli pieniędzy. Mnie podobały się godziny pracy. Pamiętasz, jak szedłeś, będąc młodym chłopakiem, przez to błoto? Marzyłeś wtedy o kasie? Nie, marzyłeś o wolności. Że się stamtąd wyrwiesz. Ja pracuję, aby być wolnym, Janusz. Od początku wiedziałem, idąc na te studia, wiedziałem, że chcę prowadzić kancelarię po dziadku i ojcu, że chcę mieć luksus powiedzenia „spierdalaj” każdemu, kogo nie będę chciał obsługiwać. I ciężko przez ponad dziesięć lat na ten luksus pracowałem. Dlatego teraz jestem tu, gdzie jestem. I czuję się z tego dumny. Bo jestem wolny. – Nikt nie jest wolny, Relu. Każdego można kontrolować – odpowiada, ale uśmiecha się jeszcze raz, klepie mnie porozumiewawczo w ramię, klepie, jakby przyjął moje argumenty, choć mówi coś zupełnie innego, choć się nie
zgadza. Mówi: – Wrócimy, Relu, jeszcze do tematu, wrócimy. Trzymaj się ciepło, chłopaku, spisz się tam jutro. – Po czym odwraca się i idzie w swoim szlafroku w kierunku spa. Zostaję sam z pustą butelką po wódce. Nie mogę wracać samochodem. Muszę znaleźć taksówkę. Muszę dojechać do hotelu Mercure, który zarezerwowała Malwina, i wstać rano. Wrócić tutaj po samochód. Po kolei. Punkt pierwszy: wyjmij telefon. Punkt drugi: wyszukaj lokalną taksówkę. Czy tutaj jest Uber??? Punkt trzeci. Punkt trzeci przewidywał… Nieważne, co przewidywał punkt trzeci. Do pokoju weszła Karina. Przyszła sama albo przysłał ją Janusz. A jeśli przysłał ją Janusz, to po co? Karina z lodówki bierze butelkę rieslinga. Sama ją otwiera. Sama sobie nalewa. Po raz pierwszy widzę ją w dżinsach. Ma na sobie czarną bluzkę z krótkim rękawem. Czarna szpilka. Czerwona szminka. Jest jak zastygła krew. Jest szczupła. Ciekawe, czy choruje na bulimię. Żyjąc z takim skurczem żołądka… To zła kobieta czy tylko nieszczęśliwa? Co robi, kiedy wraca do swojego mieszkania, do kilometrowego apartamentu na Powiślu? Sama otwiera sobie kluczem drzwi, bo wie, że nikt na nią nie czeka. Kubek z niedopitą kawą stoi w tym samym miejscu, co zwykle. Wchodzi, nalewa wina do czaszek swoich wrogów? I co dalej? Ogląda kolekcję szpilek? Ciekawe, kim jest, kiedy zdejmuje maskę. Czy ona w ogóle to robi? Jest singielką. Jest ich mnóstwo w moim mieście. Od poniedziałku do
piątku praca. Są garsonki, są miny, jest makijaż, profesjonalizm, szpilki, starannie dobrane staniki i minki, jest ą, i jest ę. UMIEM – PAMIĘTAM – WIEM – ZROBIĘ TO – BĘDZIE W TERMINIE. Są zakupy w hipermarkecie, gdzie podobne samotne kobiety pakują do swoich wielkich toreb płatki owsiane i mrożonki, trzymając na drugim ramieniu laptop. Nikt nie pomoże dźwigać zakupów, nikt nie ma wymagań: chcę kurczaka, mam ochotę na piwo, jakie wino, nie kupuj papierosów, obiecałaś, że rzucisz. A w piątek jest klub, w nim mężczyźni, z których większość jest pijana (jak proszą o numer, to podaje im 566 108 100). Większość jest namolna, a ci, którzy są najfajniejsi, chcą ją na raz. I czasem to nawet robi, bo myśli: „A co mi tam”, bo każda kobieta ma swoje potrzeby. Bo potrzebuje męskiej ręki. Szczególnie między swoimi udami. Od pewnego czasu widzi, że nawet na jednorazowe pójście do łóżka konkurencja się robi coraz większa. Kobieta po dwudziestym piątym roku życia jest jak pies. Jeden rok życia liczy się jej za cztery. A w klubie są dziewiętnasto-, dwudziesto-, dwudziestojednoletnie dziewczyny, które wychodzą z facetami ot tak. Ona musi się zdecydować, czy chce startować w tej konkurencji. Na razie strzela sobie foty, bo teraz wszyscy robią foty niczym Japończycy, i koniecznie muszą być z dzióbkiem, o co akurat jest jej łatwo, bo trenuje to od lat, zanim dziubek był jeszcze mainstreamem. Później są jeszcze pijane telefony i SMS-y. Do eks. Albo do faceta, do którego w żadnym razie nie powinna się odzywać, i gdy jest trzeźwa, nawet rozumie, że nie powinna
tego robić. I wcale nie pomaga to, że mówiła przyjaciółce, żeby jej zabrała w takiej sytuacji telefon, bo celowo poszła do łazienki, tak aby ona tego nie widziała. A najgorsze jest, że jego numer zna na pamięć i może go recytować we śnie i po spożyciu w różnych konfiguracjach, to jest normalnie, od tyłu, w liczbach porządkowych jak te, które podajesz w banku (podaj drugą cyfrę telekodu itp.). I w telekodzie się myli, a przy jego numerze nigdy. Wraca z klubu pijana i jeśli jest z kimś – bardzo rzadko – ma seks, który wcale nie jest taki, jaki być powinien. Kilka ruchów (uważaj, bo strzelam), kilka jęków, więc wygina się, że jej niby tak zajebiście dobrze, później on idzie spać, a ona zgarnia ubrania i wraca jeszcze pijana do domu taksówką. Później szuka w torebce kluczy. Idzie spać. Jeśli ma szczęście, zmywa makijaż. Rano, czyli koło jedenastej w sobotę, budzi ją telefon. Idzie na późne śniadanie na miasto. W ciemnych okularach zasłaniających podpuchnięte oczy. Ogląda się w lustrze przed wyjściem i dochodzi do przykrej konstatacji, że kiedyś (pięć albo dziesięć lat temu, czyli strasznie dawno i nieprawda) było jednak inaczej i regenerowała się szybciej. I nie było jeszcze zmarszczek ani takich ciemnych worów na twarzy. I nie było tak ciężkich poranków ze świadomością, że coś w końcu musi się zmienić. Je śniadanie, rozmawia, później jest obiad, wraca do domu, ogląda jakiś serial z sieci i zaczyna szykować prezentację i kieckę na poniedziałek do pracy. – Co tak na mnie się gapisz jak sarna postrzelona w dupę? – dziwi się. – Janusz z tobą rozmawiał?
– Rozmawiał. Mam iść na obiad. O której mam iść na obiad, Karino? – Lunche są o trzynastej. Ten lunch też jest o trzynastej. Nie spóźnij się. – Karina upija łyk wina. Jej długie paznokcie nerwowo bębnią po kieliszku. Nie czeka na odpowiedź. – Przyjmiesz propozycję Janusza? Przejścia do nas? A więc rozmawiał z nią o tym. To znaczy, że poważnie bierze to pod uwagę. – Zastanawiam się nad tym – odpowiadam dyplomatycznie. – Twoja sprawa. Ale wiesz, jaki on jest. Szybko zmienia zdanie. Szybko się zniechęca. Lubi kontrolować ludzi. A to chyba ci się, Relu, nie podoba. Martwisz się tym. – A to coś pomoże, jak się będę martwił? – pytam, bo jeszcze nie spotkałem sytuacji, żeby zamartwianie się załatwiło jakiś problem. – Poza tym lubię pieniądze – dodaję. – Każdy lubi. Napijesz się? – proponuje. Kręcę głową, że nie. Wypiłem już za dużo. Karina pije słomkowożółte wino. Pije je szybko, z doświadczeniem kogoś, kto wypił już niejedną taką butelkę wieczorem. Szukając rozluźnienia, szukając momentu, kiedy spięte mięśnie zaczynają puszczać. – A jeśli cię przekonam, żebyś tego nie robił? Karina spogląda uwodzicielsko. Gdyby miała długie włosy, gwarantuję, że kręciłaby nimi na palcu. Jest słodka jak beza. Ukrywam irytację. – Nie sądzę – ucinam. Nie patrzę na nią z pożądaniem. Nie jestem w liceum.
Nie muszę spać z każdą ładną kobietą, aby udowodnić sobie, że jestem mężczyzną. Z tego już wyrosłem. Zmienia front. Teraz atakuje, teraz jest nieprzystępna. – Czyżbyś był pedałem? Teraz ponoć to trendy być gejem. A może masz małego siusiaka i się wstydzisz? Nie przejmuj się, Relu, ponoć wielkość się nie liczy. Tak mówią niektóre kobiety. Ja, co prawda, tego nie rozumiem, ale będziesz się im mógł wypłakać. Jesteś impotentem? W sumie wyglądasz na takiego. Staje ci jeszcze? – szydzi. – Tak, tak, jestem bezlitosną suką. Popłacz sobie w kąciku. Uwłacza mi. Chce mnie zawstydzić. Po co? Jaki ma cel? – Jasne – mówię i patrzę jej w oczy równie obelżywie. Uśmiecham się. To nie jest ładny uśmiech. To jest paskudny uśmiech. I rzucam ciepło: – Karina, skarbie, ty możesz mi co najwyżej obciągnąć. Obracam się i idę w kierunku drzwi. Zły. To było niepotrzebne. Karina kładzie rękę na moim ramieniu. Uśmiecha się. – Yes, boss – mówi miękko. Klęka. Rozpina mi rozporek. „Nie lubię jej” – myślę. Ale nie protestuję zbyt żwawo. Przez trzydzieści osiem lat swojego życia nauczyłem się o kobietach i seksie oralnym kilku rzeczy. Dla zdecydowanej większości kobiet decyzja, że będą lizać i ssać penisa, w ich mniemaniu czyni z nich boginie seksu. Niemal każda uważa przy tym, że posiada w tej dziedzinie naturalny talent, niczym van Gogh do operacji uszu. Często jest to błąd w założeniu. To, że mężczyzna miał orgazm, nie znaczy, że
było mu szczególnie dobrze. Zazwyczaj jest mu po prostu miło. Kobieta bardzo szybko również się orientuje, że mężczyzna może odmówić schabowego z kapustą i kartoflami, może odmówić piwa i wódki, może odmówić nawet seksu, bo jest skrajnie wykończony, ale niemal na pewno nie odmówi, gdy zaproponuje się mu zrobienie laski. Zwyczajnie byłaby to nieuprzejmość. Przez chwilę umieram. Czy ja śnię? Kim jestem? Kim byłem wcześniej? „Jesteś w pracy, idioto” – odpowiada głos wewnątrz mojej głowy. Odczekałem chwilę, aż Karina, bardzo z siebie zadowolona, wypuści mnie z ust. Przełyka ślinę. – I jak? Podobało ci się? – Tak. Jak padałaś na kolana – wyznałem szczerze. Zapinam rozporek, Karina wstaje, wypija kolejny łyk rieslinga. – Zaskoczyłeś mnie – mówi. Uśmiecham się, tym razem krzywo. – Kiedy powiesz Januszowi, że nie przyjmiesz jego propozycji? – Już powiedziałem. Jakieś – spoglądam na zegarek – piętnaście minut temu. Karina zerwała się z podłogi jak tygrysica, chcąc wydłubać mi oczy, a w wariancie minimum przeciągnąć paznokciami po moich policzkach. Mam dużo szczęścia, bo
zupełnym przypadkiem udało mi się złapać ją za ręce i unieruchomić. Dyszała wściekle. Ale trzymałem ją mocno. – Spokój mi tutaj. – Wykorzystałeś mnie! – syczy. Wzruszam ramionami. – Relu, ty masz w ogóle jakieś ludzkie uczucia? – Mam. – Jakie? – Głód. Lubię upokarzać agresywne kobiety. Puszczam ją i wychodzę. Przed hotelem odpisałem Julii: „Właśnie kobieta zarzuciła mi, że wykorzystałem ją seksualnie”. Poczekałem chwilę, na ekranie pojawił się komunikat: wyświetlone. Odpowiedź nieco mnie zaskoczyła. „Kobiety jęczą, że mężczyźni wykorzystują je do seksu. Nie rozumiem tego. Seks jest zajebisty. Rozumiem, gdyby jęczały, jak facet każe im robić pranie”.
30 maja Poniedziałek, godzina 13.20
Kelnerka była młodą blondynką, ewidentnie z małego miasteczka. Widać przeniosła się do Trójmiasta. Miała czarną bluzkę, czarną spódnicę i strach w oczach. Wystarczyło na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, że jest to jej wakacyjna praca, że jest tu może drugi albo trzeci dzień i bardzo się stara. Włosy związała w koński ogon. Nachyliła się nad nami, przyjęła zamówienie, zapisując je pośpiesznie w białym notesie. Lokal mieścił się w poniemieckiej willi zbudowanej jeszcze w latach dwudziestych, z wielkim, ale trochę zaniedbanym ogrodem. Nad wejściem wisiał szyld z nazwą Trattoria Raviolo wypisaną wielkimi czarnymi literami na białym tle. Restauracja znajdowała na parterze, przylegał do niej taras z drewnianą podłogą, gdzie właśnie siedzieliśmy przy dużym stole przykrytym białym, lnianym obrusem. Zjawiłem się punktualnie o pierwszej, ale byłem ostatni. Przy stole jadł już prosciutto wytworny sześćdziesięciokilkulatek ubrany w białą koszulę, czarną kamizelkę i wściekle niebieską muszkę. Łysiał, ale na ptasiej twarzy miał kilkudniowy zarost, na nosie zaś klasyczne, duże
okulary. Na stole stała jeszcze butelka z przyzwoitą oliwą, dużo chyba świeżo pieczonego chleba, czerwone, dojrzałe pomidory z mozzarellą zrobioną z byczego mleka oraz coś, co jak dla mnie wyglądało na hiszpańskie salami chapata. Plus dwie karafki białego wina. Jedna z nich była prawie pusta. Dobry początek. Sześćdziesięciokilkulatek wstał, uścisnął mi dłoń i przedstawił się: Szymon Gelbfisz. Adwokat. Głos miał głęboki. Po drugiej stronie stołu, plecami do mnie, siedziało dwóch mężczyzn koło czterdziestki. Albo przed. Pierwszy wyglądał jak Che Guevara w białej koszuli szytej na miarę. Rękawy miał podwinięte, na przegubie omegę. Przyzwoitą, ale bez sensacji. Wyglądał jak dziwkarz, choć w sumie sympatycznie. On również wstał i przedstawił się krótko: – Piotr. Jego kumpel, otyły brunet w błękitnej koszuli Ralpha Laurena, nie był już tak wylewny i nie podnosząc się z krzesła, tylko burknął: – Marian. – Po czym wrócił do rozmowy z Che Guevarą. – Napisała mi: „Pod zlewem są dwa pełne worki śmieci! Muszę je sama wyrzucić, bo śmierdzą! Miałeś mnie wspierać!” – wyrzucił z siebie. – I co jej odpowiedziałeś? – zainteresował się Che Guevara. – To banalnie proste. – Marian wzruszył ramionami. – „Pod moim pitolem też są dwa pełne worki. A walę sobie
ręką. Miałaś mnie wspierać!” Che Guevara zaśmiał się głośno i zapytał, co ona na to. – Nic. Zabrakło jej konceptu. Wiedziała, że mam rację, po prostu. Wznowię obowiązki domowe, jak mój pitol zostanie należycie obsłużony. Żeby mi chociaż cycki pokazała! Choć gwarantuję, że jeżeli ma jakiegoś współspacza na boku, to pokazuje mu chętnie i w wielu pozycjach. Usiadłem. Wziąłem kawałek chleba, hojnie polałem po talerzu oliwą. Następnie zanurzyłem w niej chleb i lekko go posoliłem. Gelbfisz obserwował to wszystko z aprobatą. Wziął karafkę i gestem zapytał: „Nalać?”. – Bardzo proszę. – Skinąłem głową. Spróbowałem chleba. Był przyjemnie mięsisty, skórę miał twardą, tak jak lubię. Czułem głód. – Piękny garnitur, panie kolego. To Zaręba czy Turbasa? – zagadnął Gelbfisz. – Turbasa. Często bywam w Krakowie, a wydaje mi się, że u niego są lepsze ceny. I jakoś lepiej na mnie działa atmosfera tego miasta. – Klejonka czy włosianka? – dociekał. – Włosianka. – Słusznie. – Gelbfisz pokiwał głową. – Jak już się wydaje dziesięć tysięcy na garnitur, to nie ma sensu oszczędzać na takich rzeczach. A w włosiance człowiek latem się nie poci. Przy stole siedział jeszcze czwarty mężczyzna. Jego akurat znałem. Ma na imię Hubert. Poznałem go kiedyś przez Bruna. Razem skaczą na spadochronach. Nie dlatego,
żeby to lubili. Nie lubią. Boją się. Ale zdjęcia z tych skoków dobrze wyglądają na Facebooku. Hubert pracuje w dużej sieciówce typu Baker Norton. Ma białe, błyszczące zęby, opaleniznę z Azji i dobry garnitur. Lepszy od mojego. Ten garnitur kosztował tyle, ile kelnerka musiała zarabiać w dziewięć miesięcy. Kelnerka postawiła przed Hubertem carpaccio, mówiąc: „Proszę, oto gnocchi”, a następnie podeszła kawałek dalej, do mnie, i zostawiła mi gnocchi z gorgonzolą, mówiąc: „A dla pana carpaccio”. Uśmiecham się, bo pomyliła się i to podwójnie. Raz – myląc nazwy potraw. Dwa – to ja zamawiałem carpaccio, a blondyn gnocchi. Ale Hubert posiniał z irytacji. – Co to jest? Carpaccio pani od gnocchi nie odróżnia? Jakim trzeba być tłukiem, żeby nie widzieć, czym jedno się od drugiego różni? – warknął. Kelnerka się zaczerwieniła. – Przepraszam – wyjąkała. Che Guevara spojrzał na Huberta jak na dziwny, wyjątkowo paskudny okaz płaza, który trzeba jak najszybciej zdeptać obcasem buta. – I właśnie wtedy zrozumiałem, że muszę się skupić na tym, co w anegdocie zwanej życiem jest najważniejsze: na sobie – powiedział. – Szekspir? – zapytał Gelbfisz. – Nie. Ale blisko. Król Julian. – Wszystko już okej – powiedziałem pojednawczo do
Huberta i podałem mu jego talerz. Oddał mi mój. Kelnerka, nadal czerwona, odeszła od naszego stolika. – Kurwa, kogo oni tu zatrudniają? – sapnął Hubert, błyskając swoimi białymi zębami. – Dostają dotację z PFRONu czy jak? Pytanie zostało bez odpowiedzi. Mnie za to przypomniało się, jak kilka lat temu wszedłem do prywatnej firmy handlującej alkoholem, gdzie powitał mnie właściciel, człowiek lat około pięćdziesięciu. Szedłem korytarzem, prowadząc niespieszną rozmowę o pieniądzach małych i dużych, a przy jednym z biurek siedziała ładna kobieta, w wieku mniej więcej trzydziestu lat. Schylała się po jakieś dokumenty, miała kieckę kończącą się dziesięć centymetrów przed kolanem. Właściciel tonem pełnym szacunku (gdyż uznał mnie za równego sobie) powiedział: „Pan poczeka moment, panie Relu”. Podszedł do tej trzydziestolatki, zamachnął się dłonią i ostrym klapsem strzelił ją w tyłek: „Kto wypina, tego wina!” – krzyknął. Zrealizował swoje podstawowe prawo: właściciela. Kto pierwszy, ten lepszy. Kto silny, ten rządzi. Bardziej zaskakujące było dla mnie co innego. Ta kobieta nie uderzyła go w twarz. Nie posiniała z wściekłości. Zapłoniła się na twarzy, zachichotała i powiedziała: „Och, panie prezesie! Z pana prezesa to taki figlarz!”. „W Polsce ciągle panuje mentalność folwarczna” – pomyślałem ze smutkiem. Jest pan na folwarku. Pan na folwarku ma swoje prawa. Chce klepać swoją własność, to
klepie. Chce przejechać się na swojej kobyle, to ją wyciąga ze stajni i jedzie, a później, zadowolony i zmęczony, odstawia ją z powrotem. Jestem panem i płacę. Sprzedawca/kelner/stażysta/pracownik jest podczłowiekiem. Tępym robolem, który przegrał swoje życie i teraz musi robić to, co robi. Trzeba było się uczyć. Trzeba było bardziej się starać, tobyś nie skończyła w takim miejscu, tępa dzido. Niektórzy ludzie są tacy ubodzy. Jedyne, co mają, to pieniądze. Czuję się zażenowany. – Hubert, nie zachowuj się jak cham. Przeproś panią – powiedziałem. – Ale to tylko kelnerka – prychnął. – Na dodatek gówniana kelnerka, która nie wie, co sprzedaje. – Och, szanowny panie, nie jest sprawą mężczyzny uczyć kobietę, czy coś robi dobrze, czy źle. Mężczyzna ma ją szanować. Mężczyźni mieliby raj na ziemi, gdyby tylko zaczęli szanować kobiety – powiedział wytwornie Gelbfisz i poprawił muszkę. Hubert spojrzał na mnie, spojrzał na Gelbfisza, po czym stwierdził widać, że sprawa nie jest warta zachodu. Machnął ręką i powiedział: – Dobra, kurwa, przeproszę, ale robię to tylko dla was. – Panie Gelbfisz, pan mówi o szacunku. Może to i dla niektórych dobre rozwiązanie. Ale moim zdaniem kobietę powinno się dobierać pod swoje potrzeby. – Marian podniósł znacząco palec. – O, dajmy na to jak samochód. Skoro masz
nim jeździć na co dzień, to bierzesz nowy egzemplarz od dealera. A jeśli już ma być używany, dbasz o to, aby wybrany egzemplarz miał niski przebieg. To w końcu dziwna sytuacja, kiedy widzisz znajomego, który spogląda na twoją starą brykę i mówi: „Jeździłem nią. Wolna, kiepskie ssanie, słabo przyspiesza i pożyczałem ją wszystkim dookoła”. A jeśli potrzebujesz adrenaliny, pożyczasz sportowe auto i jedziesz nim na tor. Nie interesuje cię, kto siedział w nim przed tobą ani kto będzie po tobie. Liczy się przyjemność, tu i teraz. A później po prostu oddajesz kluczyki i wsiadasz do kombi. Hubert zarechotał. Do spółki z Marianem. Che się uśmiechnął. – Co pan na to, panie Relu? – zainteresował się Gelbfisz. Łypnął swoimi lekko wyłupiastymi oczami. – Mężczyźni szybko nudzą się samochodami – odpowiedziałem. – Czy to jest škoda octavia, czy porsche 911. Mężczyźni cały czas chcą nowych aut. Mogą być brzydsze niż to, które mają na stanie. Ale jeszcze nimi nie jeździli. To ich przyciąga. Urok nowości. – One i tak chcą się tylko dymać – stwierdził Hubert. – No i jeszcze naszych pieniędzy. Pierdolone PLN-y, które kochają tak bardzo, że są w stanie sprzedać dupę, duszę i wszystko po kolei, żeby móc kupić sobie szmaty u projektanta i zapłacić w hotelu naszymi pieniędzmi za siebie i kolesia, który je świetnie wydyma, choć nie ma kasy. Wyjął z kieszeni marynarki paczkę R1 i zapytał: – Marian, idziesz zapalić? Prawnik pokiwał głową, wstali od stołu.
Jadłem. I piłem. Wino było dokładnie takie, jak przypuszczałem, czyli stołowe, za to zimne. Wołowina w carpaccio przeciętna. Ale kucharz nie żałował parmezanu, a rukola była świeża i tworzyła na talerzu kolorystyczny kontrast, którego nie powstydziłby się malarz Vittore Carpaccio. Z chęcią dołożyłbym do tego jeszcze białe trufle. – Widzi pan, panie Relu, piękne mamy kobiety w naszym kraju – zaczął Gelbfisz. – Ale za dużo mężczyznom wybaczają, za mało wymagają. Traktują ich jak dzieci, więc oni zachowują się jak dzieci. Pan spojrzy na tego Huberta, ja go znam dobrze, jego ojca też dobrze znam. I jego szefa, bo i ojciec, i jego szef to starzy prawnicy, z którymi nieraz na salę chodziłem. Jemu się wydaje, że on jest brutalny i męski, a w rzeczywistości jest bezradny. Na nic nie ma wpływu. – Gelbfisz wychylił ze smakiem zawartość swojego kieliszka. – Musi się wyżyć, bo nie ma wpływu na to, że szef, za przeproszeniem, jebie go jak burą sukę. Nie ma wpływu na to, że musi wchodzić w rzyć klientom. Nie ma wpływu na to, że robotnicy wykańczający jego mieszkanie mają go w owej rzyci i śmieją się z niego za jego plecami. Nie ma wpływu na to, że żyje na kredyt. Ale to problem nas wszystkich, panie Relu, w dzisiejszych czasach. W każdym momencie życia staliśmy się zależni od innych. A chcielibyśmy być niezależni. Mój ojciec to był żydowski szewc. Buty robił, bardzo dobre buty. Ale jak dach w naszej chałupie przeciekał, to wchodził na dach i też go naprawiał, bo inaczej ciekło na głowę. Było zimno? Matka robiła na drutach ciepły sweter. Kiedyś mieliśmy poczucie sprawstwa, panie Relu. Tego, że każdy
nasz problem da się łatwo rozwiązać. Teraz czujemy, że na nic nie mamy wpływu. Prosty przykład: zepsuł mi się ostatnio samochód. Niby Toyota, taka niezawodna marka, ale się zepsuł. Jak miałem poloneza, to otwierałem maskę i młotkiem mogłem go naprawić. A teraz stanąłem na poboczu, podniosłem maskę, spojrzałem do środka i nic nie zrozumiałem. Musiałem zadzwonić do warsztatu, umówić się na wizytę, wzięli ode mnie dużo pieniędzy i niby naprawili. Ale czy dobrze naprawili? Tego nie wiem. Mogę tylko wierzyć, że dobrze. I tak jest, panie Relu, ze wszystkim. Nie ma wody w kranie? Można co najwyżej zadzwonić do wodociągów i się pokłócić. Chce się kupić mieszkanie? Trzeba wziąć na nie kredyt i spłacać go według zasad, których się nie rozumie. Nawet na swoją pracę mamy coraz mniejszy wpływ. Każdy ogarnia coraz mniejszy fragment prawa. Możemy przełożyć papiery z prawej strony biurka na lewą. Z lewej na prawą. Zjeść na nich śniadanie. Wyrzucić je do kosza. Podrapać się po pośladkach. Aby zacząć cieszyć się życiem, trzeba zrozumieć, że na większość rzeczy po prostu nie ma się wpływu. A skoro nie ma się wpływu, to po co się nimi przejmować? Pan pracuje dla pieniędzy, panie Relu, czy dla przyjemności? – Mam więcej, niż potrzebuję – odpowiedziałem. – Ja też miałem więcej, niż potrzebuję, ale miałem też cztery żony. Każdej z nich wybudowałem dom i coś jeszcze. – Gelbfisz westchnął ciężko. – I pan spojrzy, jestem Żyd, wieczny tłumacz, cały czas tłumaczę, że nie mam pieniędzy. I ciągle nie mam tyle, ile mi trzeba. Jak ja się w końcu
dorobię, to sobie kupię fotel bujany i się bujnę. Pan nie powinien tu już być. Trzeba się życiem cieszyć, z przyjaciółmi się spotkać. Porozmawiać. Nie ma nic przyjemniejszego w życiu niż rozmowa w dobrym towarzystwie, a do tego jeszcze trochę wódeczki i coś na ząb. Lorneta i galareta. To jest, panie Relu, najlepszy plan na wieczór. Nie to, co te pomidory i wino. Jak to może być, że w kraju ziemniaka wino pijemy? – Gelbfisz się skrzywił, ja nie. Ja lubię wino, wolę je od wódki. Wrócił Hubert. – I przeprosiłem – powiedział. – Brawo. Zuch – podsumował Gelbfisz. – Wziąłem od niej numer – pochwalił się Hubert. – Umówię się z nią na wieczór i zerżnę w dupę. No co? – Spojrzał na nas. – Kobiety uwielbiają dawać prawnikom. Czują się wtedy dowartościowane. – To będzie miłość – stwierdził Marian. – Eee – skomentował Hubert z powątpiewaniem. – Pewnie, że miłość. Od pierwszego włożenia – wyjaśnił Marian. Hubert zachichotał złowieszczo. Kelnerka przyniosła jeszcze dwie karafki wina. Na ten widok Gelbfisz uśmiechnął się z uprzejmą aprobatą, Hubert uśmiechnął się z kolei zachęcająco, jak tygrys widzący, że mu wrzucają do klatki królika. – Panowie życzą sobie coś jeszcze? – zapytała. – Tak, królowo – powiedział Hubert. – Ekspresso – zażądał, szczególnie wyraźnie podkreślając „ksss”. –
Podwójne. Z cukrem. Słodkie jak pani usta. Spojrzeliśmy na siebie z Gelbfiszem. Ona nachyliła się w moim kierunku i szepnęła konfidencjonalnie: – Jak znam życie, to mu naplują do tej kawy. – Przeprosił. – I co z tego? – Gelbfisz wzruszył ramionami. – Kobiety są mściwe. Też zamówiłem kawę. Ku memu zdumieniu była bardzo dobra. Zazwyczaj w polskich restauracjach za ciężkie pieniądze dostawało się rozwodnioną lurę, smakującą brudną ścierą. Tu kawa była aromatyczna, gęsta i smolista, podana w bardzo małej filiżance, wypełnionej płynem do połowy. – Dobra, nie zebraliśmy się tutaj, aby tańczyć – powiedział Che. – Jesteśmy lokajami w służbie korporacji, czas zarobić na swoją pensję. – A deser? – zapytał Gelbfisz. – Kawę weź, panie Gelbfisz – poradził Marian. – Na starość cukier szkodzi. Sklerozę wywołuje. Z japy od niego śmierdzi. A my jesteśmy wystarczająco słodcy. To co – bullshit bingo? – Co za czasy, żeby nawet w kwestii cen w hotelach się umawiać… – Gelbfisz niechętnie odsunął od siebie kartę. – Hotele towar jak każdy inny. Ja się już umawiałem w zegarkach, drogach, taksówkach, a nawet, kurwa, w mleku i jogurcie. A wszystko ku czci jak najwyższego ROI. – stwierdził Hubert. – Ludzie nie zauważą. Ludzie nie są racjonalni. Jak cyfry wyglądają? Panie Piotrze? – Gdyby ludzie działali racjonalnie, to zamiast grać
w Lotto, nie pisaliby SMS-ów w trakcie jazdy samochodem. Sto dziewiętnaście – odpowiedział Che. Gelbfisz wytarł usta serwetką i zajrzał do porządnego, czarnego moleskine’a zamykanego na elastyczną taśmę. – Siedemdziesiąt dziewięć – stwierdził uroczyście. – Ile, kurwa? – Siedemdziesiąt dziewięć. Jestem adwokatem, czy kiedykolwiek widział pan, panie Hubercie, żeby adwokat chciał za coś dużo płacić? – Sto pięćdziesiąt dziewięć – zripostował Hubert. – I ani grosza mniej. – A pan, panie Marianie, co nam powie? – zapytał Gelbfisz. – Sto dziewięć złotych. I bingo. Zebrani spojrzeli na mnie. – Sto dwadzieścia dziewięć. I od razu powiem, że nie zejdę niżej niż sto dziewięć złotych. – To się nie dogadamy – warknął Hubert. – Nie dogadamy – przyznał Gelbfisz. – Nie mamy plenipotencji do podobnych ustaleń, panowie. Zresztą gdybyśmy wszystko załatwiali na pierwszym spotkaniu, to jeszcze nie daj Bóg nasi mocodawcy doszliby do wniosku, że jesteśmy im niepotrzebni. – Kończyć flaszkę i do domu – powiedział Marian. – Tfu, do hotelu – poprawił się. To, że wszyscy zostają tu jeszcze na noc, było jasne. Klient płacił. Kelnerka przyniosła rachunek na czterysta piętnaście złotych. – Po sto? – zaproponował Che.
Mężczyźni po kolei wkładali banknoty do skórzanego etui. Gelbfisz był ostatni. Spojrzał na rachunek, spojrzał na pieniądze, przeliczył, a następnie dołożył tam pięćdziesiąt złotych. Spojrzałem na niego badawczo. – Cztery żony – odpowiedział.
31 maja Wtorek, noc
Siedzę przed komputerem i piszę apelację. Jest druga rano. Godzina tęsknoty za ludźmi, którzy nie tęsknią za nami. Koło północy dostałem SMS-a od Huberta: „Wyruchałem ją. Wiesz, co mi powiedziała na koniec? Nienawidzę cię”. I po chwili drugi: „Tak się bawi, tak się bawi W W A”. I wykrzyknik na końcu. Radość nie jest pełna, dopóki nie pochwalisz się innym, co zrobiłeś. Jest już sobota, napisałbym tę apelację wcześniej, ale wcześniej nie było czasu. Jestem trzeźwy. Nie lubię pisać nocą, kiedy jestem pijany. Telefon piszczy. Mam wiadomość od Julki na Facebooku. Ostatnio zauważyłem, że coraz częściej się cieszę, kiedy coś do mnie napisze. To przerywa rutynę. Rozmowa była krótka. – Czemu facet w twoim wieku nie śpi o tej godzinie? – zapytała. – Nie jestem typowym facetem w moim wieku. A ty dlaczego nie śpisz? – Bo piję. – Czy po alkoholu jesteś bardziej rozwiązła?
– Totalnie. A co, oceniasz swoje szanse w najbliższej perspektywie? – Ja nie oceniam. Ja mam szanse. – W polskich domach walimy się po bożemu. W niedzielny poranek. A prawdziwa zabawa jest z piątku na sobotę. Wczoraj w nocy przyszedł mi do głowy pewien pomysł… – Będziesz nieustająco uprawiać seks, aby zbijać kilogramy – zasugerowałem. – Nazwałeś mnie grubą. Wpisać cię w grafik poniedziałkowy czy wtorkowy? – Wolę wtorki, w poniedziałki często jestem w sądzie. – A nie boisz się, że będziesz miał ze mną kłopot? Zakocham się. Wiesz, odjebie mi. Uwieszę się na tobie i ze łzami w oczach będę o coś tam błagać. Zacznę rozpowiadać, że mamy romans. – Dlaczego miałabyś tak robić? – Jestem kobietą. Kobiety tak robią. – Nie wierzę ci. – Słusznie. Jestem taka jak ty. – To brzmi jak pułapka. – Być może kłamię od samego początku. Jeszcze się nie zdecydowałam.
1 czerwca Środa, godzina 9.00 rano
„W życiu najważniejsze jest, aby od czasu do czasu umieć się nagrodzić” – pomyślałem. Ot, proszę, ciężko pracowałem cały weekend, no, prawie cały, powinienem, owszem, powinienem przerzucić jeszcze trochę akt. Ale człowiekowi należy się odpoczynek. Mózg potrzebuje regeneracji. Raczej mało kto na łożu śmierci żałuje, że nie spędzał więcej czasu w biurze. Jestem Relu. Relu odpoczywa. Chciałem pobawić się z dzieckiem, poleżeć, poczytać, popatrzeć na jasnoniebieski horyzont, zrobić naleśniki na śniadanie, umiarkowanie coś wypić. Tak wyobrażałem sobie ten dzień. Nic skomplikowanego. Proste rzeczy. Pobawiłem się z młodym. Porzucaliśmy piłką w ogrodzie, przy czym młody odśpiewał głośno, ale za to fałszywie: – My Little Pony jedzą opony! A gdy się zmęczą, zigają tęczą!!! Śmiałem się. Później się rozpadało. Zrobiłem typowe amerykańskie pancakes z bekonem
i polane syropem klonowym. Młody zjadł, popił mlekiem. Ja i ona – kawą i sokiem pomarańczowym. Teraz siadłem na skórzanym fotelu w bibliotece. Nogi oparłem na podnóżku. Byłem bardzo precyzyjnie przygotowany. Wcześniej nalałem sobie kieliszek brandy ArArAt Dvin, który odstawiłem na mahoniowy stolik. Odłożyłem tam telefon, wyciągnąłem się wygodnie na fotelu, po czym otworzyłem książkę. Wspomnienia o warszawskich knajpach Wiesława Wiernickiego. Czytałem, jak to „pan Wiktor, lubiący pociągnąć z kieliszka, iż przy niedzieli postanowił zwiedzić Sielankę, bardzo drogą, podówczas podmiejską, knajpę. Było lato. Pan Wiktor ubrał się w nowy ancug na zawiasach z ferklajdunkami, wziął laseczkę ze skuwką, kapelusz nasunął dziarsko na bakier i bawiąc się po facetowsku laseczką à la książę Walii – wparadował do hallu Sielanki. Przy wejściu do restauracji zatrzymał go portier i spokojnym słowem powiedział: «A ty gdzie, k… twoja mać?». Pan Wiktor się zdumiał. Opowiadając mi o tym, nie czując się obrażonym, nie mógł wyjść ze zdziwienia. Skąd on wiedział?”[5]. Skąd on wiedział, to akurat było dla mnie jasne. Po butach. Przed drugą wojną każdy klient porządnej restauracji miał porządne buty robione na zamówienie u dobrego szewca, na przykład u Hiszpańskiego na Krakowskim Przedmieściu. No i oczywiście poznał go po wełnie, z której zrobiony był garnitur. Przechyliłem się do stolika, bo chciałem pociągnąć
pierwszy łyk armeńskiej brandy, którą ponoć Stalin częstował Churchilla w Jałcie, gdy telefon zrobił bip. BIP!!! BIP!!! Natarczywy skubaniec. Wziąłem go niechętnie do ręki. To ona. Moja żona. SMS głosił: „Coś jest w kominie”. „To niemożliwe” – odpisałem. „Mógłbyś choć raz przyjąć, że nie wszystko, co mówię, jest głupie. Coś się tłucze jak potępione. Albo to duch mojej nieboszczki babki, albo szczur, albo spadł nam do komina ptak. Zrób coś z tym. Ja jadę z młodym na basen”. Odłożyłem książkę. Kiedy przeprowadzałem się na wieś ze Śródmieścia (ona bardzo nalegała, a jak nalegała, to szyby w naszym mieszkaniu w kamienicy na Powiślu się trzęsły), przekonywałem sam siebie, że własny dom ma pewne zalety. Własny ogród. Kawa. Gazeta. Las w pobliżu. Budzisz się, a ptaki śpiewają. No i całkowicie odpada problem windy, a właściwie jej braku, bo choć nasze mieszkanie na Powiślu było duże i komfortowe, a od podłogi do sufitu miało ponad trzy metry wysokości, to akurat windy tam nie było. I ona wchodziła z wózkiem, czasami i pięć razy dziennie, na górę. Tyle że dość szybko po przeprowadzce okazało się, że Wilanów to również korek w Dolince albo alei Wilanowskiej. Na kościele wisiał tutaj komunikat: „500 wesel. Jeden pogrzeb”. Taka dzielnica. Przedszkoli, przynajmniej publicznych, właściwie tu nie było. Do tych nielicznych, które występowały, kolejki były jak po salceson w latach PRL-u.
Własny dom to obowiązki. Zimą trzeba brać łopatę i odgarniać śnieg z podjazdu, żeby się dokopać do drogi. Z chodnika przed domem też, żeby się tam nikt przypadkiem nie wywrócił. Choć pod tym względem i tak miałem całkiem nieźle. Kolega mecenas, jak mu opowiedziałem, że pół sobotniego poranka spędziłem na odśnieżaniu trawnika, zrewanżował się historią o swoim tarasie. Mieszkanie było takie sobie, ale deweloper skusił go tarasem, który miał metrów kwadratowych sto czterdzieści. Latem było fajnie. Ale zimą, co sobota, jak był śnieg, to brał łopatę i zaczynał go z tego tarasu zgarniać. Tyle że mieszkał na ostatnim, piątym, piętrze. Przez barierkę śniegu nie można było zrzucać, bo konstrukcja budynku była taka, że zwężał się on ku górze. Czyli wrzucając śnieg za barierkę, wrzucałby go jednocześnie na tarasy sąsiadów. Można przypuszczać, że nie reagowaliby zbyt entuzjastycznie. Adwokat próbował rzucać dalej. Poza tarasy. Po trzech łopatach dostał zadyszki, a po sześciu kolki. Poszedł do wspólnoty z pytaniem, co ma robić. Kobieta doradziła mu, żeby nosił śnieg do łazienki i roztapiał w wannie. Ewentualnie ładował do wiaderka, jechał na dół i wysypywał. I tak siedemset pięćdziesiąt razy w górę i w dół. Za tysiąc lat antropolodzy pewnie będą się zastanawiać, co za specyficzny obyczaj religijny odprawiali mieszkańcy tego budynku, jeżdżąc w górę i w dół z jednym wiaderkiem. Doradziłem mu wtedy, aby zatopił się w tym doświadczeniu. Za kilka lat będzie to jedna z tych nielicznych rzeczy, którą
będzie pamiętał ze swojego całego życia. Zszedłem po schodach i podszedłem do kominka. Miałem zamiar przyłożyć ucho do obudowy, ale specjalne nasłuchiwanie nie było konieczne. Z rury przy kominku dobiegał chrobot. Faktycznie jakby ptak tłukł skrzydłami o rurę. Na kominkach znałem się w stopniu, jak mi się wydawało, wystarczającym. Wiedziałem, że trzeba włożyć do środka drewno i podpalić, a wtedy on grzeje. Innymi słowy: odpaliłem Google’a. Na forum Muratora: „ptaki w kominie”, zasugerowano, że teraz w kominku należy rozpalić. A problem rozwiąże się jakby automatycznie. Tylko palić trzeba mocno, żeby później nie przeszkadzał smród smażonych piór. Po krótkiej analizie wyeliminowałem ptasi holokaust jako rozwiązanie skrajnie nieestetyczne i niehigeniczne. Ptaka można było też wypuścić na wolność. W internecie było to banalnie proste. Należało tylko odkręcić coś, co się nazywało płytą paleniska, i przykręcić z powrotem. Śrubokręt miałem. Poszedłem do garażu. Do śrubokręta dołożyłem plik starych gazet. Po raz kolejny z przykrością skonstatowałem, że to wielka szkoda dla remontów, że „Rzeczpospolita” zmieniła format na mniejszy. Wziąłem jeszcze arkusz folii oraz taśmę malarską, po czym zaniosłem wszystko przed kominek. Przebrałem się w stare spodnie od dresu adidasa oraz podziurawiony i wymięty T-shirt, w którym zazwyczaj ścinałem trawę. W sumie wyglądałem jak rasowy hipster. Brakowało mi
jeszcze macbooka i mógłbym iść do Starbunia na kawę. Rozłożyłem na podłodze folię. Starannie ją przykleiłem, a na to położyłem gazety. Następnie umocowałem je do podłoża, tworząc w ten sposób bezpieczną strefę, mniej więcej półtora na półtora metra. Bardzo zadowolony z siebie podziwiałem przez chwilę swoje dzieło. Na forumciach pisano, że przy tej operacji trzeba uważać na sadzę. Pomyślałem, że nawet jeśli osadziło się jej sporo, to gazety powinny ją zatrzymać. Prawda? Otworzyłem jeszcze drzwi na taras, aby ptak miał drogę ucieczki, po czym przystąpiłem do odkręcania. Dwie śruby puściły od razu. Niestety trzecia zamknęła się w sobie, jak Bruno, gdy klient, po wygłoszeniu dwugodzinnego monologu, wyznał, że nie ma pieniędzy, ale może go w podziękowaniu zaprosić na działkę pod namiot, bo ma dużą. Napiąłem się tak, że mi żyły wyszły na czole i pośladkach, ale dało to tylko tyle, że ptak wystawił kawał dzioba. Jakby mówił: Pośpiesz się, ile mam tutaj siedzieć??? Wujek Google poradził, że mogę użyć palnika, aby podgrzać śrubę, ewentualnie popsikać ją płynem WD-40. Palnika nie miałem, spreju zresztą też nie. Po chwilowej analizie doszedłem do wniosku, że zakup WD-40 będzie jednak obarczony mniejszym stopniem komplikacji. Wsiadłem w samochód i już po pół godzinie wróciłem do domu. Wróciłem nieco zmoknięty, bo dalej padało. Gdzie to lato, do kurwy nędzy? Ptak powitał mnie radośnie, machając skrzydłami. Popsikałem. Odczekałem kilka minut. Nie wiem, czy pomogło psiknięcie, czy śruba zwyczajnie się namyśliła,
ale jakoś poszło. Żeliwna płyta zgrzytnęła niczym otwierany sarkofag, a następnie zrobiła jeb, wzniecając tuman czarnego pyłu, który pokrył wszystko w okolicach kilku metrów, łącznie z moimi włosami i twarzą. Sam ptak, wkurwiony jak borsuk, wyleciał z komina, a następnie przeleciał przez pół salonu, zostawiając za sobą ślady sadzy niczym palący się wojskowy myśliwiec F-16. Wreszcie wylądował zgrabnie na żyrandolu, ozdabiając go w czarne paciaje. Był całkiem spory. Ot, na oko jakieś dwadzieścia centymetrów. Ornitologiem nie jestem. Ale jak dla mnie był to szpak. Oryginalnie te ptaki mają czarne pióra z metalicznym połyskiem i licznymi białymi plamami. Ten, po pobycie w kominie, był czarny. Czarny jak Murzyn z Senegalu albo PlayStation 4. Kichnąłem, wzbudzając kolejną fontannę pyłu. Pokój wyglądał jak przedsionek w kopalni. „I tyle na temat zabezpieczeń” – pomyślałem ponuro. Szpak, rad z cudem odzyskanej wolności, rozejrzał się dokładnie, kontemplując wystrój, po czym rozległ się gwizd, pochodzący ewidentnie z jego dzioba. Dokładnie taki sam, jakim wołam psa. Józek, będąc posłusznym przedstawicielem swego gatunku, wgalopował niczym tornado przez drzwi na taras. Z trudem wyhamował przede mną, otworzył szeroko paszczę i chyba się zdziwił. Mordę i łapy miał całe w błocie, co oznaczało, że chyba postanowił wykopać coś ze swoich kilku kryjówek w ogrodzie. Albo zakopać. Deszcz mu, jak widać,
nie przeszkadzał. Porządki zapowiadały się coraz okazalej. „Trzeba będzie wyrównać trawnik” – pomyślałem zrezygnowany. Znów rozległ się gwizd z żyrandola. Szpak przedefilował po nim dumnie i leniwie, zostawiając kolejne ślady sadzy. Pies zgłupiał. Spojrzał na żyrandol. Spojrzał na mnie. Żyrandol. Ja. Jego spojrzenie wyrażało bezbrzeżne zdziwienie. „A co to za dziwo?” – wydawał się mówić jego wzrok. „Dlaczego to to gwiżdże?” Psy w swoich reakcjach to proste stworzenia. Skoro coś się rusza i jest mniejsze od ciebie, to można to gonić (gonić można również rzeczy większe od siebie, ale to już lepiej robić ostrożnie). Józek zaczął skakać pod żyrandolem, zostawiając plamy wody i błota. Szpak obserwował go majestatycznie i wyniośle. Zaskrzeczał jak stara pompa od studni, po czym pofrunął, jakby nieco pijany, raz przyspieszając, a raz zwalniając. Siadł na kanapie. Józek na ślizgających się łapach rzucił się na kanapę. Zostawił tam kilo błota, ale momentalnie zmienił kierunek, bo szpak już nieśpiesznie pofrunął w stronę drzwi balkonowych. Łapy psa zabuksowały na zakręcie i prawie się przy tym wywalił na mordę.
Szpak poczekał na niego kulturalnie, siedząc na drzwiach balkonowych (kolejne paciaje) i zaskrzeczał, jakby mówiąc do psa: „Ale pospiesz się, czekam na ciebie”. Józek nabrał prędkości, szpak zerwał się do lotu i w takiej też kolejności znaleźli się w ogrodzie. Rozejrzałem się. Rozłożone gazety bez wątpienia nieco pomogły. Tam, gdzie były, było najczyściej. BO ściany obok kominka zrobiły się czarne. Podobnie jak spora część podłogi. O żyrandolu nie wspominając. Pięć minut później Józek wrócił. Wywalił jęzor w moim kierunku i polizał mnie po rękach. Jego spojrzenie wyrażało: „Dzielny byłem, nie? Ładnie go pogoniłem. POCHWAL MNIE!!!”. Spojrzałem na niego, spojrzałem na jego sierść i pomyślałem, że trzeba będzie go wykąpać, bo wygląda jak lump. – Co powiesz na kąpiel, Józek? Poklepałem psa ostrożnie po karku, żeby nie ubrudzić go sadzą. Józek zamachał energicznie ogonem, po czym się otrzepał.
1 czerwca Środa, godzina 13.00
Herkulesowe wysiłki zakończyłem już cztery godziny później. Umyłem i wyfroterowałem parkiet tak, że bił od niego blask. Ściany zmyłem gąbką maczaną w wiadrze z gorącą wodą i płynem do mycia naczyń, wymieniając wodę tylko dwunastokrotnie. Trudniej było z żyrandolem, bo musiałem do niego przydźwigać drabinę z garażu, a następnie tańczyć na niej jak Barysznikow. Padłem wykończony na klapę od sedesu, gdzie zutylizowałem zawartość ostatniego wiadra. Praca fizyczna uszlachetnia. Gdybym mógł, tobym zastepował i zajodłował jednocześnie z radości, że to już koniec. Ale nie miałem siły.
2 czerwca Czwartek, godzina 13.00
Pukanie do drzwi. – Proszę – mówię. Do środka wchodzi Malwina. – Boli mnie brzuch. – Whisky? Koniaku? – proponuję. – Nie. Jestem wkurwiona. Chcesz dłuższą wersję czy krótszą? Krótsza jest naprawdę krótka. Mam chujowe życie. – A dłuższa? – Boję się, że Bruno się już nigdy do mnie nie odezwie. Nie powie: chodź do mnie, siądź mi na kolanach, wypnij się! Cokolwiek więcej niż: Relu jest? Albo: zrób mi kawy. Kiedyś wchodziłam do niego do gabinetu głównie po to, żeby mu zrobić loda. Teraz przynoszę mu filiżanki. Poszłam wieczorem na siłownię. Myślałam, że dostanę przypływu endorfin itepe, więc zostawiłam komórkę, poćwiczyłam, poszłam na saunę i do jacuzzi. I zero. Dalej byłam smutna. I wyczerpana. – Bierzesz antydepresanty? – Tak. Cipramil. I depakine chrono trzysta. W nocy postanowiłam się zabić.
Milczę. – To znaczy nie zabić. Nie mam odwagi tego zrobić – prostuje. – Ale postanowiłam, że dziś wyjdę i nie wrócę. Będę szła przed siebie. Zostawię wszystko, koty nie zginą, mam u siebie teraz koleżankę, która czasem się u mnie zatrzymuje. I będę szła przed siebie i przy odrobinie szczęścia w nocy zaatakuje mnie jakieś zwierzę. Albo z wycieńczenia padnę. Ale nie mam siły nawet na to. – Masz wiele powodów, aby cieszyć się swoim życiem – mówię i słyszę, jak to brzmi, i wiem, że jest nieprzekonujące. I Malwina też to wie. Prycha. – Jakich? Bo większość mężczyzn chce mnie wypierdolić? Bo rozbierają mnie wzrokiem na ulicy? Bo nie muszę płacić za obiady i kolacje, ponieważ zawsze ktoś za mnie zapłaci? Bo w klubach nie płacę za drinki? Bo dostałam ostatnio od jednego faceta po seksie torebkę od Prady? Bo jedyne moje wydatki to kokaina? Bo pracuję w prestiżowej, butikowej kancelarii w starej kamienicy w centrum miasta? Bo moja matka uważa, że zmarnowałam sobie życie, mimo że mam dwadzieścia siedem lat? Powiedz mi, Relu: z czego ja mam się cieszyć??? – Rozumiem twój gniew. – Nie. Nie rozumiesz – odpowiada zaczepnie. – Dziś idę do klubu swingersów. Popatrzeć – zaznacza. – Już mnie nosi i chcę zrobić złe rzeczy i się wyżyć. Zrób coś! – Abrakadabra. Patrzy na mnie jak na niedorozwiniętego. – Ja go chcę. Jak on może mieć tak zajebistą mnie
w dupie? Jak go spotkasz przez przypadek, możesz mu powiedzieć mimochodem o tych swingersach. Chociaż może bardziej by go ruszyło, gdybym poszła do łóżka z jakimś facetem i jakąś laską. Jak sądzisz? Powiesz mu? Powiedz! Nie odpowiadam. Nie chcę być pośrednikiem między nią a nim. – Może wstawię logo klubu na Instagramie dziś. Niech sam się domyśli – mówi z nadzieją. – Ludzie pomyślą, że się puszczasz. – Ale to prawda. Ja się chcę puszczać. Chcę tam pójść i zobaczyć, co to jest i jak będzie. Nikt mnie nie tknie, jak mi się nie spodoba. Tam nie ma przymusu. Jak mi się nie spodoba, to wyjdę. To coś jak edukacja. Coś, co każda młoda kobieta powinna zobaczyć, zanim wyjdzie za mąż. Aby zrozumieć, jak działają mężczyźni. Co ich napędza. Dobra, chce mi się mocnego seksu. Mam miesiąc bez ostrego seksu. Miesiąc i tydzień. Nie może być tak, że tylko on zaspokaja moje potrzeby, a teraz pieprzy inne. A ja mam czekać, aż kogoś poznam. I ten ktoś będzie się bał mi dać klapsa w tyłek. Myślisz, że się odezwie? Chcę, żeby się odezwał! Musi być sposób na faceta. Na niego. Nie byłam mu obojętna. Nikt mi nie dogodzi jak on. Malwina wychodzi. Mogę wrócić do pracy. Zamiast prawnikiem faktycznie powinienem zostać psychoanalitykiem. Najlepiej w Nowej Zelandii. Świat jest pełen rozczarowanych kobiet, które w dzieciństwie miały problemy z dręczącą je matką. I ojcem, którego nie było.
A teraz niszczą każdy związek, bo nieustannie domagają się uwagi i adoracji.
2 czerwca Czwartek, godzina 13.30
W korytarzu słyszę głos Bruna. – Relu jest? Nie słuchając odpowiedzi, Bruno wchodzi do gabinetu. Nie ma garnituru, włożył ciemnoniebieskie jeansy, chyba Diesla, oraz opiętą białą koszulę, której rękawy podwinął do ramion. To znaczy, że dzisiaj nie ma sądu. – Czego chciała ta psychiczna? – pyta. – Siedziała tu z pół godziny. – Porozmawiać – ucinam. – Chce iść do swingers klubu. – Po co? Przecież ją tam tylko wszyscy wyruchają – dziwi się. – Chce, żebyś był zazdrosny. – Ona jest jebnięta. – Cóż, sam nie jesteś bez winy. – Ja nie jestem bez winy??? A pochwaliła ci się, co zrobiła, jak z nią zerwałem? Byłem wtedy z taką Natalią. Przez ponad pół roku. Pamiętasz Natalię. Zgrabna dziewucha. Miała czym oddychać i lubiła się ruchać. Kanapki mi robiła do pracy. Z ogórkiem! I co? Ta suka się znów przypałętała. Mówi, że zrobi mi loda. Wiesz, stary, są takie
rzeczy, których facet nie może odmówić. Zrobiła mi tego loda, posunąłem ją, owszem, później kilka razy, ale niezobowiązująco, na zasadzie odświeżenia wspomnień. Ale ta sucz, Malwina, po piątym czy szóstym razie napisała do mnie, że zemsta jest słodka i żebym przygotował sobie dobrą wymówkę, i że na chuja trzeba chujem. Następnie spakowała wszystkie nasze rozmowy z Fejsa, wszystkie nagie zdjęcia, które sobie wysyłaliśmy, i poszła z tym do Natalii. Mówiąc, że zdradzałem ją tyle i tyle razy w tym i w tym miejscu. A później jedna i druga zablokowała mnie na Facebooku!!! – Kobiety, jak chcą pokazać, że cierpią, zaczynają milczeć. – Dobrze się zresztą stało – mówi po namyśle. – Monogamia to sytuacja, kiedy masz jednocześnie o jedną dupę za dużo i za mało. Związki nie są dla mnie. Męczę się za bardzo. Byłem wczoraj w Szybach. Wydymałem w kiblu jakieś dwie małolaty. Później siedziałem z nimi przy stoliku, dzieliłem na iPhonie kreski złotą kartą kredytową i pomyślałem, że czuję się teraz męski. I że nawet jestem szczęśliwy. Właśnie w tym momencie, czujesz? – To nie szczęście. To amfetamina – mówię i biorę telefon do ręki, bo dostałem wiadomość. Julka: „Wyzwanie. Jak zgadniesz, co to jest, to pokażę ci cycki”. Do wiadomości dołączone jest zdjęcie, a na nim jakaś nieapetyczna breja. Zaczynam się jej przyglądać na wszelkie strony i powiększać. – Co tak gapisz się w tego smartfona jak Bambi? – prycha
Bruno. – Wiadomość. Od klienta – łgam bez zmrużenia oka. – Co to jest twoim zdaniem? – Pokazuję mu zdjęcie. – To? Rzygi – odpowiada zdecydowanie. – Jakbyś dostał wiadomość od klienta, toby ci nawet brew nie drgnęła. Kim ona jest, jak wygląda i jakie ma cycki? – Znajoma. – Jasne. A zagrała ci już na puzonie? – Bruno wykonuje gest świadczący dokładnie, jaki puzon ma na myśli. – Czy po prostu gra z tobą w trąbę? Nie komentuję. – A widzisz, nie chciałeś tej dupiastej rozwódki. A mówiłem: spuść ciśnienie z instalacji, to mnie olałeś! Tylko się nie zaangażuj. – Dlaczego? – pytam z uprzejmości. Wcale nie jestem zainteresowany odpowiedzią. – Bo to się nie opłaca. Dam ci prosty, koherentny przykład. Klarowny jak orzeczenie Sądu Najwyższego. Mam kumpla, który jest urzędnikiem miejskim w Kielcach. Kolega tego mojego kolegi się żenił. Szybko się żenił, bo rodzina przypadkowo napompowanej panny młodej domagała się legalizacji związku, aby potomek urodził się w początkowo całej rodzinie. Wieczór kawalerski jak wieczór. Chlanie, kieleckie dyskoteki, kolega odpadł coś koło drugiej rano. Zostałby dłużej, ale rano musiał iść do roboty, no i sprowadził na chatę przedstawicielkę klasy robotniczej albo jakąś studentkę, chuj nie wybiera. No to jeszcze polał jej w domu dla zmniejszenia oporów, pierwsze lody za płoty,
później nadmuchał dwa razy, ona z grzeczności, albo nie, krzyknęła aaAAAA, po czym zasnął. W sumie to nie pytał, czy z grzeczności – reflektuje się Bruno. – O szóstej trzydzieści zadzwonił budzik. Kolega wstał. Relu, w jakim można wstać stanie po trzech godzinach snu i wieczorze kawalerskim??? Chociaż ty to pewnie tego już nie pamiętasz. – Bruno macha lekceważąco ręką. – Ze studiów sobie przypomnij. Najebany jak meserszmit, błędnym okiem zlustrował gołą dupę, zastanowił się przez chwilę, czy nie uprzyjemnić sobie jeszcze raz poranka, ale czas naglił. Zrezygnował więc, potrząsnął ją mocno za ramię i wyjaśnił jej, że musi iść. – A czemu jej nie zostawił w mieszkaniu? Bruno spogląda na mnie jak na idiotę, który nie rozumie, że żyjemy w czasach, gdy poznanie czyichś płynów ustrojowych jest zaledwie wstępem do znajomości. Czymś w rodzaju wymiany blankietów wizytowych. – No laska, fakt, nie była zbyt szczęśliwa, ale kumpel nie dał jej wyboru – przyznaje. Dalej to już był standardzik. Laska poszła, on puścił pawia, umył zęby, kawa, autobus i do pracy, nie? – Nie mam czasu – protestuję. – Cicho, to dobre będzie. Kolega przespał się w pracy w kiblu, wrócił do domu, spożył klina w postaci stu pięćdziesięciu gramów wódki czystej marki Absolwent, podgrzał pierogi z Carrefoura i odkrył w łóżku parę koronkowych majtek. Znaczy się stringów, wiesz, takich, co się w dupę wpinają, z takim sznurkiem. – Bruno kręci się w miejscu, aby dobrze zwizualizować ten proces. – Kiedyś, by
zobaczyć pośladek, trzeba było odsunąć majtki. Teraz, by zobaczyć majtki, trzeba odchylić pośladek – mówi sentencjonalnie. – Stringi stanowczo nie jego. „Musiała zostawić”, pomyślał kumpel. I zagrzebał się w pościeli. I, mój drogi, dwa miesiące później ten mój kumpel jedzie autobusem komunikacji miejskiej. Kac po prostu jak granat. Czacha go napierdala, pije sobie red bulla, aby się obudzić. Wtedy na jednym z przystanków wsiada betoniara w kusej kiecy. A wyglądała, ziomek, identycznie jak ta, którą pierdolił w domu. Tyle że wtedy ciemno było. „Ta czy nie ta?”, zaczął się zastanawiać. Blondynka? Blondynka. Duże usta? Duże usta. Odrosty? Odrosty? No, ta ma niby solar, ale mogła się przecież opalić, nie? „Chyba ta – pomyślał. – Podejdę do sasanki, przedstawię się, zwrócę majtki, może zaliczę, miło przecież było, nie? Dlaczego ma nie dać? Skoro raz dała? Jak raz dała, to znacznie łatwiej dać raz drugi. Bo już wie, jak to jest. A jeśli to nie ta? – zafrasował się jednak. – Podejdę i wyjdę na idiotę? Bo jak to? Cześć, mam twoje majtki? Jak będzie wychodzić z autobusu, podejdę, zaczepię niby przypadkiem”, kombinował. Reasumując: kino moralnego niepokoju. I tak się zastanawiał, popadał w wątpliwości, aż zachciało mu się srać. – Muszę iść. Spotkanie mam. – Jak kocha, to poczeka. Minuta. Wiesz, red bull strasznie działa na jelita. „Kurwa, jak mi się chce srać – skonstatował nagle kolega. – Gdzie tu klocka można postawić?” Guido rozejrzał się uważnie, ale gdziekolwiek spojrzał z autobusu, tylko bloki z wielkiej płyty. „Co za jebane zadupie! Gdzie ona
mieszka? No ja cię pierdolę, żeby taki kawał dla dymania gdzieś jechać”. W końcu wysiadła. On też wysiadł. Chciał zdążyć za nią, ale żołądek mu nagle stanął dęba, tak że z trudem nie popuścił w gacie. Stanął dęba, niczym koń przed przeszkodą, i zacisnął zwieracze. Głowa chce, kutas chce, dupa nie pozwala się ruszyć z miejsca. W końcu ruszył za nią powoli. Skoro wlókł się za nią taki kawał drogi, chciał się dowiedzieć, czy to ta. Albo nie ta. Przyspieszył, bo dziewczyna zniknęła za winklem bloku. „Hej, koleżanko!!! – wrzasnął rozpaczliwie. – KOLEŻANKO!!!” Dziewczyna obejrzała się w jego kierunku. On zadrobił cztery kroki w jej stronę. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że bomba atomowa, która zbierała się sekretnie w żołądku od rana, właśnie eksplodowała. Rozpaczliwie rzucił się w krzaki, drapiąc sobie ryja. Zrzucił spodnie i zaczął srać, jakby przyznawano za to główną nagrodę w Lotto. Srał zapamiętale, aż przez załzawione oczy zobaczył ryj jamnika. Jamnik spoglądał na niego z pewnym niesmakiem, ale również szykował się do zrzucenia ładunku. „Pimpuś – usłyszał męski głos. – PIMPUŚ!” Kumpel patrzy, a tu jakiś bananiarz koło pięćdziesiątki gapi się na niego. Na niego, na jamnika, na niego, na jamnika. I w końcu mówi: „Pimpuś, do nogi! Zostaw tego degenerata!”. Precel skończył srać. Wyrzucił majtki. Wytarł starannie tyłek liśćmi. I wiesz, jaki z tego wszystkiego płynie wniosek? – Nie – odpowiadam z kamienną twarzą. – Jak ci na kobiecie nie zależy, to możesz zrobić z nią wszystko. A jak ci zaczyna zależeć, to kończysz z gołą dupą
w krzakach, a wszyscy mają cię za idiotę albo się z ciebie śmieją. – To stalking. Kobieta w autobusie spotkała mężczyznę, z którym uprawiała seks. Prawdopodobnie fetyszystą, bo zabrał jej majtki. Później ją śledził. Potem zaczął na nią krzyczeć. A następnie ukrył się w krzakach. Jak nic, będzie miała traumę do końca życia. – Kurwa, ja pierdolę, jaki ty się zrobiłeś czerstwy. Jak tarta bułka w hipermarkecie. Wzruszam ramionami. – Skończyłeś? – pytam. – Nie. Właściwie to mam ci coś do powiedzenia. – Bruno nagle się strapił. – Czy to coś miłego? – Nie. Wzdycham ciężko. – Czy to prawda? – Tak. – Czy musisz to powiedzieć? – Eee, no, raczej tak. – To mów. Na co czekasz? – Napijesz się? – Nie czekając na odpowiedź, podchodzi i nalewa nam hojnie do szklanek. – Ja jestem prosty człowiek, a to mnie dręczy. Nie mogę zbyt dużo myśleć, a teraz chodzę i myślę: mówić, nie mówić. To mnie przerasta. Spać nie mogę. – Mów, Bruno. I kończmy tę rozmowę. – Pamiętasz, jak byłeś w Koszalinie?
– Tak. – Podałem wtedy takiemu ssakowi leśnemu w kiblu w klubie. – Super. Mam ci wysłać kwiaty? – Do tej pory nie wiem, jak miała na imię. Mówiłem na nią kicia. Taka suka z Facebooka. Płaska, ale zgrabna. Dobre nogi. Z ryja taka sobie, ale seksowna. I ona była z koleżanką. Trójkąty nie są mi obce i nie mówię o matematyce – mówi z dumą. – Koleżanka niestety się zmyła, a żałuję, bo dupę miała co prawda ciut dużą, ale… – Gratulacje – przerywam mu zimno. – Coś jeszcze? Frasuje się momentalnie. – Wziąłem ją ze sobą do Interconti, bo nie chciałem jej do mieszkania sprowadzać, to raz, a dwa, miałem zamiar rano popływać w basenie na czterdziestym trzecim piętrze i, jak się da, zerżnąć ją w wodzie jeszcze raz… Dobra, już dobra, nie patrz tak na mnie, mówię już. I rano zjadłem z tym ssakiem śniadanie i kiedy wychodziłem już z hotelu, zobaczyłem przy recepcji twoją Izabelę – wypala w końcu. – I? Bruno jest ewidentnie zakłopotany. – Była tam z jakimś facetem. Takim szpakowatym, starszym. Śmiali się. A on trzymał rękę na jej tyłku. – Bruno spogląda na mnie lekko spłoszony. Słucham dalej. – Powiedz to wreszcie. – Chyba brali pokój – wykrztusza w końcu. – To wszystko?
– Tak. – Już myślałem, że stało się coś naprawdę poważnego. – Nie przeszkadza ci to? – dziwi się. – A to miałoby jakieś znaczenie, gdyby mi przeszkadzało? W sumie chyba wolałbym nie wiedzieć. Ale niech ma coś z życia. – Wzruszam ramionami. Bruno jest w takim szoku, że zostawia niedopity alkohol i wychodzi. Ludzie nie byli w stanie pojąć, że w dzisiejszych czasach seks to jest seks, miłość to miłość, a małżeństwo w dzisiejszych czasach to odpowiednik spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Spółka ma swój majątek, którym zarządza. Dom, mieszkanie, samochód, albo i dwa. Musi być reprezentowana na zewnątrz, do czego upoważnione są obie strony. Ważne decyzje dotyczące przyszłości spółki odbywają się na naradach zarządu. Spółka czasami ma swoich pracowników – dzieci, koty, psy, papugi oraz króliki. Trzeba więc zadbać, aby dostawali na czas żarcie, lekarza i opierunek, a także aby ktoś zawoził je na miejsce (szkoła). Resztę czasu (poza posiedzeniami zarządu i formalnymi wyjściami na spotkania z kontrahentami jednej lub drugiej strony, na spotkania z przyjaciółmi żony albo męża) można już spędzić, jak się chce. Wziąłem telefon i strzeliłem: „Rozgotowany, brejowaty ryż albo kasza???”. Odpisała: „Nope. To mocząca się owsianka. Poświęcenie kobiet, aby tylko mieć chudą dupę i podobać się facetom, nie zna granic”.
3 czerwca Piątek, wieczór
Była 21.05. W Warszawie przez pół dnia znowu padał letni deszcz, później na miasto zwaliła się lawina wody razem z gradem, ale teraz ulice były już prawie suche. Ciśnienie poszło za to do góry i czułem się zdecydowanie lepiej. Siedziałem za biurkiem, mając otwarte okno, zerkałem od czasu do czasu na ostatnie promienie słońca i studiowałem podręczne akta. Czytałem sprawę niejakiego Goworka, który miał działkę gruntu w Warszawie, wartą według wyceny rzeczoznawcy dwa miliony złotych polskich. Notarialnie obiecał ją sprzedać trzem ukraińskim biznesmenom za półtora miliona. Wziął od nich nawet pół miliona zaliczki. Potrzebował pieniędzy na ślub syna, a syn żenił się drogo z pewną celebrytką znaną z tego, że kiedyś przez kilka miesięcy współżyła z bardzo popularnym polskim aktorem. Blondynem zresztą. A teraz Goworek usiłował się z tej umowy wykręcić. Choć powód, muszę przyznać, miał dość racjonalny. Pewien deweloper z Woli chciał mu za działkę dać dwa miliony dwieście tysięcy. Był gotów przepłacić, bo chciał ją przyłączyć do innego kawałka gruntu, który miał już
wykupiony.
Goworek,
będąc
człowiekiem
czynu,
od
dewelopera też wziął siedemset tysięcy zaliczki i nawet zdążył z tego wydać ponad połowę. Niestety, zarówno Ukraińcy, jak i deweloper nie podzielali jego ułańskiej fantazji i chcieli przeniesienia własności gruntu. Zwrot zaliczek ich nie interesował, o czym jedni i drudzy zdążyli mnie już poinformować. Ukraińcy długo mówili o tym, że Polska to dziki kraj. Deweloper mówił dużo mniej, za to konkretniej, bo warknął jedynie, że nikt go „nie wychuja”, bo „nie jest miękkim kutasem robiony”. Czyli pat. Goworek płacił jednak dobrze, a na dodatek był naszym stałym klientem, więc gotowi byliśmy sobie z tym patem jakoś radzić. Owszem, kiedy zaczynałem pracę, wydawało mi się, że będę bronił głównie uciśnionych i pokrzywdzonych. I niewinnych. Ale, jak pokazała praktyka, jeśli ktoś jest niewinny i pokrzywdzony, to niestety zazwyczaj nie ma również pieniędzy, a co za tym idzie, nie stać go na porządnego adwokata. Lannisterowie z serialu Gra o tron, który bardzo lubię, mieli nieoficjalne zawołanie: „Lannisterowie zawsze spłacają swoje długi”. Gdyby polscy adwokaci i radcy mieli opracować swoje zawołanie, byłoby to: „Najważniejsza jest faktura”. Komórka zrobiła: ping, ping. „Przyjedziesz do mnie?” Zapytałem tylko: „Gdzie?”. A pomyślałem: „Nareszcie”.
3 czerwca Piątek, godzina 21.06
Czułem swego rodzaju ekscytację. Ostatni raz podobne uczucie towarzyszyło mi w dziewięćdziesiątym szóstym, czyli dwadzieścia lat temu, kiedy NASA wysłała na Marsa sondę Mars Global Surveyor, Pfizer opatentował Viagrę, co miało zmienić zwyczaje mężczyzn po czterdziestym roku życia, była premiera filmu Fargo, Andrzej Gołota stoczył walkę z Riddickiem Bowe, a moi koledzy z prawa marzyli, że weźmie ich na staż firma doradcza Arthur Andersen. Co w tamtych czasach miało być przepustką do chwały i niekończącej się ilości mamony. Ja, muszę przyznać, miałem plany bardziej spektakularne i niezwykle konkretne. Marzyłem o zdjęciu majtek z pewnej koleżanki z roku. Była to wiotka blondynka o niebieskich oczach i fantastycznych piersiach (banał, wiem, ale jakże cudowny), na dodatek prawdziwych, a nie z Silicon Valley, co nieczęste w obecnych czasach. Dobrze dla niej, a źle, niestety, dla mnie, koleżanka była bardzo praktyczna i preferowała wówczas głównie starszych, bo nawet czterdziestokilkuletnich, mężczyzn jeżdżących samochodami typu mercedes. A o mnie można było wówczas
powiedzieć wiele rzeczy, ale tego akurat nie. Ona chciała nieco innego świata i trudno było ją za to winić. Miała wszystkie atrybuty, aby dostać to, co chce. Zatem wzdychałem i spalałem się, myśląc o jej biuście, na odrzucenie reagując po polsku, czyli alkoholizowaniem się. Oraz innymi kobietami. I coraz częściej je znajdowałem, więc jeśli ktoś mówi, że kobiety są nieczułe na męskie cierpienie, to nie zna świata i od dziś ma we mnie śmiertelnego wroga. Piękne w tej historii jest jednak to, że rok później moje marzenie się spełniło. Na Starym Mieście w Warszawie jest taka ulica: Brzozowa. Przy tej ulicy znajduje się minitaras widokowy, gdzie stoją ławki. I na jednej z tych ławek, będąc w stanie upojenia ciepłą nocą, tanim alkoholem i zaliczoną w terminie sesją, blondynka w dziewięćdziesiątym szóstym roku usiadła mi na kolanach. Następnie byliśmy bardzo szczęśliwi, jej usta były słodkie i wilgotne, przysięgaliśmy sobie wierność i miłość, co udało nam się osiągnąć całkiem długo, bo aż do rana. Od tej pory mam duży sentyment do tej ulicy i do tego tarasu. I wcale mi nie przeszkadza, że to wzniesienie nazywa się Gnojna Góra i kilka wieków temu było tam wysypisko śmieci, w którym zakopywano po szyję ludzi chorych na syfilis, wierząc, że ich to uzdrowi (nie uzdrawiało). A Arthur Andersen kilka lat później i tak utonął w skandalu Enronu, pokazując, że pasja i namiętność, choćby do kobiecych piersi, jest dużo lepszym pomysłem na życie niż
koniunkturalne nastawienie na zarabianie pieniędzy. Wykąpałem się szybko w firmowej łazience, włożyłem świeżą koszulę, przyniosłem ostatnio z pralni sześć sztuk, zmieniłem formalne spodnie na dżinsy i zrobiła się godzina 21.30. Jestem Relu. Czy na pewno wiem, w co się pakuję?
3 czerwca Piątek, godzina 22.00
Julka podała mi adres apartamentowca M2, w dalekim Śródmieściu, tuż przy metrze Dworzec Gdański. Wsiadłem na stacji Centrum, bo tam całkiem niedaleko był przyzwoity sklep z alkoholami, i pojechałem. Metrem, nie taksówką ani Uberem, bo i tak byłbym mniej więcej w tym samym czasie. Przed wejściem zaczepił mnie żul. – Szefie, szefie. Za zeta opowiadam dowcipy. – I nie czekając na odpowiedź, wyrecytował: – Przychodzi laska do baru, zamawia piwo, barman mówi: „Dwanaście złotych. Proszę pani! Co pani robi? Dlaczego pani zdejmuje majtki?”. „Jestem prostytutką. Chciałam zapłacić zbliżeniowo”. Byłem w dobrym humorze. Dałem mu piątkę i kazałem wypić za swoje zdrowie. Wcześniej kupiłem szampana, do tego na wszelki wypadek trójpak prezerwatyw. Gdy jechałem metrem w kierunku stacji Dworzec Gdański, ogarnęły mnie jednak wątpliwości i zacząłem się zastanawiać, czego ona ode mnie chce. Że seksu, to mi się wydawało akurat pewne. W końcu zapraszała mnie do M2, dwóch wież przypominających
z wyglądu kobiece nogi, ze ściągniętymi w dół stringami, gdzie było bodaj najwięcej mieszkań do wynajęcia na doby. Mekki wszystkich pracowników korporacji zdradzających swoich partnerów (ci zdradzający żony z prostytutkami jechali na Łucką do ponurego masowca zbudowanego przez J.W. Construction). Ale czego chciała ode mnie??? To pozostawało zagadką.
3 czerwca Piątek, godzina 22.20
– Cześć, Torbo – przywitałem się dowcipnie. – Torbo?! – zapytała i otworzyła drzwi, abym mógł wejść. – Od Hermesa. – Mogłeś czulej, na przykład: „głupia krowo”. Przyniosłeś chociaż kwiaty? – Przyniosłem szampana. Może być? Wzięła butelkę do ręki i obejrzała dokładnie. – Znam się trochę na jedzeniu i winach. To jest, powiedzmy, białe. – Odstawiła butelkę na prosty drewniany stół z pięcioma krzesłami. Nie miała na sobie sukienki, tylko kwieciste legginsy i zwykły biały T-shirt. Włosy spięła w kok. Mieszkanie znajdowało się na czternastym piętrze. Okna, zgodnie z modą stosowaną w warszawskich apartamentowcach, były od podłogi do sufitu. Przy ścianie w salonie stała wielka kanapa z szarego pluszu. – Twoje? – Możesz tu wynająć mieszkania na doby. Robię to, jak chcę być sama – wyjaśniła. – I teraz chcesz być sama?
– A jak ci się, debilu, wydaje? Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. Nie protestowała. Była piękna. Słodka. Jej zapach, jej skóra, jej ciepło. Pożądanie było nagłe i ostre niczym cios noża prosto w brzuch. Chciałem ją gryźć, rozbierać, całować, rzucić na podłogę, rozłożyć uda, czuć jej paznokcie wbijające się w moje plecy. Widziałem ją. Pod prysznicem. Mokrą. Z dłońmi opartymi o zaparowaną kabinę. Z rozłożonymi udami. Z wypiętymi pośladkami. Z mokrymi włosami. Z rozmazaną szminką… – Przestań – przerwała, nagle dysząc ciężko. Odsunęła się ode mnie. Włożyła ręce pod bluzkę i zdjęła stanik. Następnie podwinęła koszulkę, pokazując biust. Miała małe, sterczące piersi. – To są moje cycki – wycedziła. – Zadowolony? Czy musisz się jeszcze na nie spuścić, żebyśmy mogli normalnie pogadać? Uśmiechnąłem się krzywo. Ale zostawiłem ją. Poszedłem do kuchni, znalazłem w szafce jakieś kieliszki i otworzyłem szampana. Zły. – Powinnam mieć męża górala. Ten toby mnie postawił do pionu – wyznała. Zignorowałem zaczepkę. Koło jej torebki leżącej na
blacie było opakowanie tabletek z napisem: Tramal. Zobaczyła, gdzie patrzę. – Chcesz spróbować? Uspokajają i poprawiają nastrój. Na początku jesteś nawet w euforii. – Nie, dzięki. – No co się, kurwa, nadąłeś? Nie strzelaj focha. To moja specjalizacja. Jak mężczyzna może się obrażać na kobietę? – Kobieta, jak rozumiem, może. – No ba! – prychnęła. – Czasem obrażam się na zawsze, czasem na pięć minut. Zawsze szybko. Idę na łatwiznę i się nie odzywam. Czasem tydzień. Czasem kilka godzin. Albo już nigdy. Musi samo przejść. – A jak Julka przeprasza? – Julka nie przeprasza. – Nigdy? – A sorry się liczy? – Liczą się intencje. – Wbrew pozorom nie wchodzę w aż takie interakcje, żeby musieć przepraszać. – A jak się pokłócisz z przyjaciółką, to co wtedy? – Biorę ją na przeczekanie. Zwykle wymięka pierwsza. Jak nie, znaczy, że jej nie zależało. – To straszne i potwornie głupie – stwierdziłem. – Wiem o tym – powiedziała i popiła szampanem tabletkę Tramalu.
3 czerwca Piątek, godzina 23.00
Leżeliśmy na drewnianej podłodze zetknięci głowami. Moje nogi celowały w okna, jej w dokładnie przeciwną stronę, czyli na korytarz. Łona, trzydziestopięcioletni raper ze Szczecina, który jako jeden z nielicznych w swoim fachu chodził w garniturze i z całą pewnością jako jedyny miał uprawnienia radcy prawnego, melorecytował z przenośnej stacji podłączanej do iPhone’a: „I tu się muszę mierzyć z kontrą, że to błąd, że to błąd, że to błąd, błąd. Rozstrzygnięcia tutaj nastąpią, że to błąd, że to błąd, że to błąd, błąd. Niestety, już rzeczy znane mi są to, że to błąd, że to błąd, że to błąd, błąd”[6]. – Pamiętasz, kiedy stałeś się dorosły? – zapytała. – Dorosłość jest wtedy, gdy większość piłkarzy jest młodsza od ciebie. – Pamiętam, jak było wcześniej. Jak byłam dzieckiem. Zakładałam krótką spódniczkę i nie byłam dziwką. Ojciec wydawał mi się superbohaterem i największym człowiekiem
na świecie. Matka robiła pomidorową i żadna zupa nie smakowała tak jak jej. Nie wiedziałam, co to zioło i alkohol. Żułam gumy Turbo, lizałam oranżadę w proszku i kolana miałam całe porozbijane. W telewizji była Drużyna A i Doktor Queen. Bawiłam się w podchody, siedząc całe dnie na dworze. Pamiętasz, jak się krzyczało: „Pobite gary”? – Pamiętam – mruknąłem. – Miałam schadzki z chłopakami na trzepaku i były tylko niewinne pocałunki, a nie ostre rżnięcie na pierwszej randce. Moje koleżanki kochały się w Nicku Carterze z Backstreet Boys. Ja wolałam Jonathana Brandisa z SeaQuest. On później się powiesił. – Przerwała. – Co było najgorszą rzeczą, która mogła się wydarzyć, kiedy byłeś chłopakiem? – Jak się zostało wybranym jako ostatni przed meczem w gałę. Wtedy nie było dla ciebie nadziei. A co było najgorsze dla dziewczyny? – Jak zaczynała rozumieć, że jest brzydka. Zaczynasz się porównywać z koleżankami. Czy masz takie same ciuchy. Fajny piórnik. Kanapkę z nutellą. Potem zaczynasz patrzeć na ciało. Czy jesteś największa. Najgrubsza. Najniższa. Najchudsza w klasie. Wszystko, co wyłamuje się poza standard, jest złe. A potem wystarczy głupi komentarz kolegi rzucony na temat wyglądu trzynastolatki. I trzydziestoletnia kobieta cały czas go pamięta. Przez całe liceum spóźniałam się na lekcję na ostatnim piętrze, wiesz czemu? Żeby nikt nie miał mojego tyłka na wysokości oczu, kiedy będę wchodziła po schodach. Bo jeden debil powiedział, że mam grubą dupę. I nie ma tutaj znaczenia, że dziś nie dałabym mu szansy
nawet na trzyminutową rozmowę. – Czy później którykolwiek z twoich facetów składał w kwestii twojego tyłka jakiekolwiek zastrzeżenia? – Nie. – I to nie ma znaczenia? – Oczywiście, że nie. Zresztą co kobieta może powiedzieć dobrego o swojej dupie na podstawie grymasu ich twarzy w trakcie orgazmu i gorących śladów na plecach? – Co musiałoby się stać, żeby cię przekonać, że to niezły tyłek? – Medycyna musiałaby się rozwinąć do tego poziomu, żeby można było go przeszczepić – wyznała ponuro. – System jest przeciwko nam. Kobiety wychowuje się w presji bycia ładną. Jeśli nie jest ładna, czuje się bezwartościowa. Rodzice nie utwierdzają córek w ich atrakcyjności. „Ale ty masz krzywe nogi, nie zakładaj tak krótkiej kiecki”. „Jesteś za gruba na tę bluzkę. Będziesz wyglądała jak baleron”. „Ale ty jesteś brzydka”. Później pojawia się facet, przyzwyczajony do pornoli, gdzie panny są pompowane silikonem, zgrillowane na solarze, skatowane na siłowni i napędzane na gipsie, który hamuje apetyt. Powiedzmy sobie szczerze: mało która normalna laska jest w stanie wytrzymać z nimi konkurencję. Gość patrzy więc na nią, patrzy na telewizor, patrzy na nią i mówi: „Zrób coś ze sobą”. – A kiedy dziewczyna zaczyna wiedzieć, że jest ładna? – Są trzy opcje. Pierwsza, kiedy o tym wie od małego. Faktycznie jest ładna i z tego jakimś cudem nie wyrasta. Druga opcja, kiedy zmienia środowisko w szkole średniej i na
nowo zostaje poddana ocenie atrakcyjności przez otoczenie. Teraz to może być nawet w gimnazjum. A potem, kiedy zaczyna mieć kasę, może już wyglądać tak, jak chce.
3 czerwca Piątek, godzina 23.30
– Obiecaj mi jedno. – Tak? – Że nie będziemy sobie kłamać. Zastanowiłem się. – To bardzo poważna obietnica. Jesteś tego pewna? – Tak – powiedziała poważnie. – Okej. – Dlaczego nie chcesz rozmawiać o rodzicach? – zapytała. – To nie fair – powiedziałem. – Obiecałeś. Spojrzałem na nią. Nagle była spięta. – Oboje nie żyją. Nie powiedziała nic. Wpatrywała się tylko we mnie. – Matka była… Matka była bardzo ładną kobietą – powiedziałem powoli. – Pamiętam, miała wielkie zielone oczy. Wydaje mi się, że ciągle pamiętam jej zapach. Nawet teraz. Ojciec był bardzo dobrym prawnikiem. Adwokatem. Matka też, ale od kiedy go poznała, pracowała właściwie na pół etatu. On chciał mieć efektowną żonę. Taką, którą można
się pochwalić. Można powiedzieć, że jego żona jest radcą. Ale chciał też, aby o szesnastej odbierała dziecko, czyli mnie, z przedszkola. A kiedy on wróci z pracy, to dostanie gotowy obiad. I wracał. Dostawał ten obiad. Poświęciła swoją karierę. Zresztą nawet chyba nie uważała, że to było poświęcenie. To były inne czasy. Kobiety były z tyłu, mężczyźni mieli więcej do powiedzenia. Ojciec lubił imprezy. A ludzie lubili jego. Był duszą towarzystwa. Raz, jeszcze za komuny, a mieszkaliśmy wtedy na Ochocie, wyszedł z domu wyrzucić śmieci. To była zima. Wyszedł w swetrze i nie było go trzy dni. Matka szalała, bo nie wiedziała, gdzie jest. Komórek nie było. Dzwoniła do znajomych ze stacjonarnego, ale nikt nie słyszał, co się z nim dzieje. Poszła nawet na milicję. Tam jednak tylko wzruszyli ramionami. A on po prostu spotkał kolegę. Później poniósł go melanż. No. Jak się dostałem na studia, pojechali na spływ kajakowy Krutynią. To był sierpniowy weekend. W poniedziałek on miał rozprawę w sądzie. Mieli więc wracać w niedzielę po południu. Ale on wypił do obiadu kilka piw. Byli znajomi. I było miło. W rezultacie wyruszyli koło dwudziestej. Matka chciała zostać na noc i wstać rano. Bo on, czyli Andrzej, był ciągle wcięty. Mówiła, że to nie jest daleko, dwieście kilometrów od Warszawy. Nawet wtedy to było góra trzy i pół godziny jazdy. On miał wtedy takiego peugeota czterysta sześć. – Przerwałem. Poczułem, że dziwna gula robi mi się w gardle. Przełknąłem ślinę. – Zjechał z drogi za Ostrołęką. Uderzył w drzewo. Ona zginęła na miejscu, ale jego zawieźli jeszcze do szpitala. I dopiero tam umarł. Miał
prawie promil alkoholu we krwi. Kiedy do mnie zadzwonili o szóstej rano i powiedzieli, co się stało, to tej nocy poszedłem do sklepu, kupiłem dwie butelki wódki i piłem. Płakałem i piłem. I następnego dnia też. I następnego również. W sumie to Bruno załatwił wszystkie formalności związane z pogrzebem. Musiałem jednak odebrać zwłoki. Tyle.
4 czerwca Sobota, godzina 00.10
Dalej leżeliśmy na podłodze. Usiadłem, spojrzałem na nią. Była dziewczęca. Wyglądała tak niewinnie. I seksownie. Twarda i miękka jednocześnie. W sumie mógłbym się zakochać w takiej kobiecie. Nie chodzi o to, jakie ktoś sprawia wrażenie. Chodzi o to, aby dobrze się czuć w czyimś towarzystwie. Wziąłem jej twarz w dłonie. Pocałowałem ją. I jeszcze raz. – A jaka jest twoja tajemnica? – zapytałem. – Każdy, jak po nim poskrobiesz, kryje jakiś brud. Każdy. Idealna gospodyni domowa serwująca ciepłe ciasto i gorącą herbatę. Matka dwójki dzieci. Ojciec biegnący co niedzielę na mszę. Małżeństwo z trzydziestoletnim stażem. Pozornie doskonała uczennica. Czasami musisz po prostu drapać głębiej. Kochanka. Kochanek. Sekretnie oglądane porno, eksplozje wściekłości, ploty i plotki, noże w plecy pod dobrotliwym uśmiechem, alkohol, narkotyki, środki nasenne, modły, aby sąsiad miał gorzej, radość, że komuś się nie powiodło. Ludzie są grzeszni. – Nie. Ludzie to po prostu ludzie – odpowiadam. – Jest
pani bardzo bystra, pani Julio – zauważyłem. – Tak, tak. Wy wszyscy lubicie mnie słuchać – wymruczała. – I przy okazji ma pani fajny tyłek. – Misiu, niewiele o mnie wiesz. Takie komplementy nie robią na mnie wrażenia. – Podobają mi się też twoje cycki. – Miałam na myśli to, że zdarza mi się spotykać na boku z wysokim brunetem o mocno zarysowanej szczęce, który mówi mi nie takie rzeczy. Przerwałem całowanie. – Masz kochanka? – zdziwiłem się. – Nie – odpowiedziała. Cisza. – Mam dwóch kochanków. Zamarłem. – Idź już sobie. Proszę. Chcę być sama.
7 czerwca Wtorek, godzina 15.00
– Tak, Karina, odsłuchałem twoje wiadomości. – Tę, w której nazwałam cię pierdolonym dupkiem, też? – zapytała ostro. – Miło było usłyszeć twój głos – zełgałem bez zmrużenia oka. Znowu siedziałem w tej samej kawiarni w centrum handlowym GalMoka. Galeria była tylko kilka minut drogi od centrali firmy Janusza. Pracownicy okolicznych biurowców nazywali tę dzielnicę miasta Mordorem. Wjechać tu rano (co trwało minimum godzinę) i wyjechać stąd po siedemnastej (kolejna godzina) było większym wyzwaniem niż wszelkie targety, które ludzie tu pracujący mieli wyznaczone w korporacyjnych celach. Znam takich, którzy, wiedząc, że ich firma przenosi się do Mordoru, rezygnowali z pracy. Karina nie użyła najgroźniejszej broni kobiety, czyli czerwonej, obcisłej kiecki. Ale była blisko. Miała na sobie czarną spódnicę ołówkową za kolano, za to z potężnym rozcięciem, takim, aby przy każdym kroku demonstrować swoje nogi. Do tego szpilki z zapięciem wokół kostki.
Przyszła w czarnym, krótkim żakiecie. Ale zaraz po wejściu się rozebrała. To znaczy powiedziała: „Uf, ale dzisiaj gorąco” i żakiet zdjęła. Pod spodem miała białą szyfonową koszulę z głębokim dekoltem w kształcie litery V. Koszula odsłaniała wiele z tego, co było do odsłonięcia, a trochę było. Starałem się nie patrzeć zbyt nachalnie na jej sterczące sutki, aż nadto widoczne pod białym materiałem, ale było to trudne. Jej piersi miały, jak widać, właściwości hipnotyzujące. Byłem na siebie zły. Karina wręcz przeciwnie, widząc mój wzrok, wypięła biust jeszcze bardziej. Przysiągłbym, że moja mina sprawiała jej wielką przyjemność. Gotów też byłem się założyć o duże pieniądze, że normalnie nosi pod tą koszulą stanik. W tym przypadku komunikat był jasny: „Patrz, czego nie będziesz miał. Śliń się, bydlaku”. To w sumie interesujące. Nie ma żadnej rozrywki w dowalaniu komuś, kto jest ci obojętny. To było pierwsze spotkanie od czasu naszego tête-àtête… Hm… oko w oko. Wczoraj, kiedy byłem na sali sądowej, w ciągu godziny nagrała mi na skrzynkę głosową trzy wiadomości. Głos za każdym razem był lodowaty. 1. „Tu Karina. Oddzwoń”. 2. „Tu Karina. Spotkamy się jutro. Musimy porozmawiać o interesach. A następnym razem, jak dzwoni do ciebie twój najważniejszy klient, to rusz dupę, Relu”. 3. „Pierdolony dupku, możesz odbierać ten telefon? Czy, jak cały ród męski, nie wiesz, do czego on służy?”
Zaproponowałem jej, ale już na wszelki wypadek przez SMS-a, spotkanie w tej kawiarni o piętnastej. – Fascynująca koszula – zauważyłem bezczelnie. – Bardzo mi się podoba – dodałem. Karina prychnęła lekceważąco. – Jest kolejne spotkanie obiadowego klubu prawników, Relu. Janusz chce, abyś na nim był. Nasza oferta się nie zmieniła. Oferty innych ponoć tak – dodała. Nie chcę iść na to spotkanie. – Chciałbym, żeby poszedł tam Bruno. Mój wspólnik – mówię. – Jest profesjonalny, załatwi sprawę tak samo jak ja, albo i lepiej. Karina kręci przecząco głową. – Januszowi się to nie spodoba – cedzi przez perfekcyjnie białe zęby. – Jakoś to przeżyje. – Wzruszam ramionami. – I on, i ja. – Janusz jest dość pryncypialny. Ciebie zna. Bruna nie zna. To dla niego spora różnica. – Nie przesadzajmy, chodzi o zwykły obiad. – Jak chcesz. Mnie jest wszystko jedno. Wtorek, czternasty czerwca. Godzina piętnasta. Do widzenia. – Do widzenia. Nie rusza się jednak od stolika. Uśmiecha się złośliwie. – Nie wiem, czy wiesz, ale znam Bruna. Spałam z nim. Jest takim samym chujkiem jak ty. Z jedną ważną różnicą. – Tak? – Nachyliłem się z pewną nadzieją. – Ma większego.
7 czerwca Wtorek, godzina 20.00
Siedzieliśmy na plaży z widokiem na Grubą Kaśkę, czyli warszawską studnię miejską przy Wiśle. Jej nazwa pochodzi od Grubej Kaśki, to znaczy studni miejskiej z XVIII wieku przy placu Bankowym. Czyli, reasumując, w stolicy są dwie Grube Kaśki, a kiedyś był jeszcze bar o takiej nazwie, a więc trzecia. Bruno, kiedy mu to opowiedziałem, skomentował tylko, że on zna jeszcze jedną grubą Kaśkę na Mokotowie i ze dwie na Bemowie. A ta na Mokotowie dobrze operuje biodrami. Słońce zachodziło krwawo. Podałem Julce piersiówkę z whisky. Kobieta leżała na plaży w szarej bluzie od dresu firmy Abercrombie and Fitch. Jej długie nogi były nagie. Na głowę założyła kaptur. Napiła się trochę, zwróciła mi piersiówkę, z której też zdrowo pociągnąłem. – Dlaczego nie zostawisz Artura? Skoro nie chcesz być mu wierna? – Na ten moment to najlepsza opcja. Dla mnie. Jestem wygodna. Chociaż tak zajebiście nudna. Zdrowie siądzie. Dupa urośnie. Uroda przeminie. Praca się skończy. Rodzice
umrą. Trzeba mieć w życiu coś pewnego. Ja stawiam sprawę jasno od samego początku. Niezależnie od tego, co się wydarzy, nie odejdę od Artura. Mam swoje ułożone, przyzwoite, nudne, dostatnie życie. W sumie liczą się tylko emocje. Trzeba mieć defekt mózgu, żeby czerpać radość z kawy z cynamonem pitej z ulubionego kubka. Codzienność jest dobijająca. Życie jest dramatycznie nudne. A skoro brakuje mi emocji, to szukam ich na boku. – Skąd bierzesz tych facetów? – Nie szukam. – Wzruszyła ramionami. – Sami się pojawiacie. Niekoniecznie proszeni. Praktycznie zawsze w okolicy był jakiś miły chłopak, który bardzo się starał. Jedni wytrzymywali kilka miesięcy, inni kilka lat. Nauczyłam się ostatnio jednego: jak nie chcesz mieć faceta na karku, nie patrz mu prosto w oczy. – A mi patrzyłaś w oczy dłużej niż dwie sekundy? – Nie wiem. Z tobą to co innego. Nawet do końca nie wiem, co się dzieje. – Bo? – Wydaje mi się to cholernie bezpieczne. Ale tu nie ma miejsca na coś więcej. Jeśli czujesz coś takiego, to sobie idź. Siedziałem dalej. – Chyba że chcesz mi teraz powiedzieć, że żałujesz, że poznałeś mnie tak późno. Kiedy życie jest już ułożone i w ogóle. Ci żonaci z dziećmi zawsze to mówią. Najlepszy kochanek to kochanek żonaty. Gdyż on też musi to utrzymać w tajemnicy. I nie truje ci dupy jakimiś obiadami u mamy. – Co twoim zdaniem decyduje o szczęściu?
– Dobrze dobrane leki psychotropowe – odpowiedziała. – Okej, to zapytam inaczej. Co jest dla ciebie teraz najważniejsze? – W Ikei zaraz będzie nowa kolekcja. *** Kiedy byłem młody, nie za specjalnie wiedziałem, czego chcą ode mnie kobiety. Uchodziłem za dobrego studenta. Całkiem niesłusznie. Owszem, na zajęciach kłóciłem się całkiem przekonująco, miałem też ładną skórzaną teczkę, ale tak naprawdę na studiach byłem dobry w trzech rzeczach: brydżu, wyszukiwaniu blondynek z ponadnormatywnym biustem oraz grze strategicznej StarCraft, w którą grałem na przemian z moją ówczesną religią, czyli Heroes of Might and Magic III. Ale jak już znalazłem te blondynki, to nie bardzo wiedziałem, co z nimi robić. Mieszkałem wtedy w kołchozie. Ludzie do nas przychodzili i wychodzili, zostawiając głównie sterty brudnych naczyń, puszki po piwie i powiększone rachunki za wodę. Nie przeszkadzało mi to. Za bardzo. Był luty. Walentynki, ale jak dla mnie po prostu środa, czwartek albo piątek. Akurat zakończyłem sesję. Postanowiłem to uczcić. Byłem profesjonalnie przygotowany. Miałem mrożoną pizzę w lodówce, kilka czekoladowych batonów, sześć piw marki Warka Strong (słodkie, ale dobrze trzepało), wielkie pudło lodów, dziewiętnastocalowy monitor, byłem wyspany i zadowolony z życia. Zdany egzamin na studiach dostarczał podobnie krótkotrwałej satysfakcji jak
orgazm, tyle że zostawał po nim wpis w indeksie. Zacząłem koło jedenastej. Rozegrałem jakąś krótką partyjkę i poszedłem do kuchni po pierwsze piwo. Trochę się zdziwiłem, bo była szesnasta. Ale nic to. Mam czas. Jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora. Unoszę się. W kuchni była Anka. Rozmawiała z Brunem. Anka dziś jest panią adwokat. Wtedy była brunetką o kręconych włosach, znacznie poniżej ramion, brązowych oczach o odcieniu ciemnej czekolady i długich nogach. Mnie się podobała tak sobie. To była chyba kwestia tego, że miała nieco owłosione ręce. Teraz pewnie je depiluje. Ale oddajmy sprawiedliwość – tyłek miała rewelacyjny (teraz pewnie nieco gorszy). Pamięć ma zawodna jest, ale była ubrana w kiecę ze sporym dekoltem, takim, że w trakcie rozmowy z trudem koncentrowałem się na jej oczach. Poza tym nie włożyła stanika. Skąd wiem? Wiem. Takie rzeczy się wie. – Cześć, Anka. Co tu robisz? – Przyszłam do ciebie. Chcę pożyczyć komentarz do kpc. Okej, walentynki, umówiła się z jakimś gościem na mieście, wpadła na chwilę, aby pożyczyć książkę. – Chodź! – Kiwnąłem głową. – Dam ci ją. Piwo? Lody? Chciała książkę, lody i piwo. Dokładnie w tej kolejności. Poszliśmy do mojego pokoju, Anka dostała swoją książkę, puszkę, miskę z lodami, a ja swój komputer. Położyła się na moim łóżku, otworzyła komentarz, zaczęła go przeglądać i jeść lody. Co było dalej, nie wiem, bo ja zacząłem zabijać. Kiedy znów odwróciłem głowę, Anka leżała na łóżku
z rozpuszczonymi włosami, a sukienka jej się podwinęła, ukazując bardzo długie nogi i pończochy. „W sumie to jest bardzo ładna kobieta” – pomyślałem. „Jestem dla niej niesprawiedliwy. Ciekawe: z kim się umówiła???” Po tych głębokich przemyśleniach wróciłem do gry. Po dwudziestej pierwszej – wiem, że było po dwudziestej pierwszej, bo poszedłem do kibla i sprawdziłem na zegarku godzinę – Anka nachyliła się nad moim biurkiem, prezentując bardzo ponętny cyc. Zdjąłem słuchawki. – Przynieść ci piwo? – wyszeptała. – Jasne! – Machnąłem ręką, bo miałem właśnie oblężenie miasta, i mówiąc szczerze, mało czasu na pierdoły. Trzy minuty później dostałem swoje piwo. Anka przyniosła je, kręcąc tyłkiem jak kelnerka w klubie go-go. Uśmiechnąłem, podziękowałem, a ona coś tam majstrowała przy sukience, poprawiając ją tak, że prawie mogłem zobaczyć majtki. Dobra, były czerwone. Widać jej się coś źle kiecka ułożyła. „Czy ona nie szła na jakieś spotkanie??? Chyba koleś przełożył” – uracjonalniłem sobie. Później to już była rzeźnia, bo popełniłem drobny błąd w obliczeniach, który zaskutkował tym, że zabili mi herosa i straciłem miasto, a chwilę później i drugie. Zanim jako tako opanowałem sytuację, minęło sporo czasu, a do rzeczywistości wróciłem dopiero wtedy, gdy Anka objęła mnie przyjacielsko od tyłu, zdjęła jedną słuchawkę z mojego
ucha i zapytała czule: – Mogę się dziś u ciebie przespać? Późno już, nie chcę wracać do domu o tej porze. Jej biust dotykał mojej głowy. Było to niezwykle miłe uczucie. Duże, ciepłe, jędrne cycki. Z nieco sterczącymi sutkami. Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie. „Jakiś koleś ma szczęście” – pomyślałem. A na głos powiedziałem: – Sure, wyjmij sobie z szafy jakiś ręcznik i koszulkę. Anka zniknęła na dłużej. Kiedy się pojawiła, było już całkiem nieźle. Właśnie goniłem ostatniego rycerza po planszy, napakowany jak Rambo III. Anka ubrała się chyba w najbardziej ciasny Tshirt, jaki miałem w szafie, tak że jej cycki mało go nie rozsadziły, a na dodatek z trudnością zakrywał jej uda. I teraz z całą pewnością było widać jej majtki. Położyła się grzecznie na łóżku i wzięła do ręki jakąś gazetę. – Przyjdziesz? – Poklepała poduszkę. – Wiesz, mam coś jeszcze do zrobienia, ale zgaś światło, nie chcę ci przeszkadzać – odpowiedziałem. Koło piątej rano przyniosłem sobie piwo i zjadłem dwa batony. Spojrzałem na Ankę, która spała w najlepsze. Odsłaniała płaski brzuch, a biust… hmmm… bardzo intrygująco układał się pod tkaniną. „Ech, pobawić się czymś takim” – rozmarzyłem się i siadłem do komputera. O dziesiątej rano zjadłem zbilansowane śniadanie: pół litra lodów i starą bułkę. Wróciłem do pokoju, otworzyłem
okno, przewietrzyłem go nieco i powdychałem świeże powietrze, po czym zrobiłem pięćdziesiąt pompek. Siadłem na moim obrotowym krześle i ruszyłem z krucjatą przeciw złu. Kilka godzin później poczułem, że z głodu zaczęło mi burczeć w brzuchu. Zrobiłem save i przeciągnąłem się rozkosznie. Na porządnie posłanym łóżku leżała zgrabnie złożona koszulka, ręcznik i mój komentarz do kpc. Hmm… była tu Anka. Ciekawe, co się z nią stało. Poszedłem do kuchni upiec sobie mrożoną pizzę. Spojrzałem na zegarek. Czternasta. W kuchni nad zlewem stał Bruno, z tępą miną skrobiąc przypalony garnek przy zlewie. Bez słowa otworzyłem lodówkę, wyjąłem dwie puszki piwa, po czym je otworzyłem. Jedną podałem Brunowi. Wziął ją, również bez słowa, i siorbnął. Wspólnota zainteresowań. Przyjaciele tak mają. – Była tu Anka – zagaiłem. – Tak, poszła do domu koło jedenastej. Chyba była zła. – Aha – skomentowałem. – A o co? – Nie wiem. Wzruszyliśmy ramionami i piliśmy dalej.
7 czerwca Wtorek, godzina 21.00
– Jesteś ładna. – Nie mów mi, że jestem ładna. Mam dwóch nudziarzy, którzy mi to ciągle powtarzają. Nie szukam kolejnego. – A co mówią poza tym? – Jeden ma słabość do wysyłania dziwnych SMS-ów. Co mi będzie robił, kiedy się spotkamy. W zasadzie miał. Bo kilka razy odpisałam mu: „Dziękuję”. – „Dziękuję”? Tak. Umiem zabić każdą kreatywność. Poza tym z obietnic typu: „Zerżnę cię tak jak nikt do tej pory” wychodzi: „Czy mogę zdjąć ci majtki?”. Gdzie te szybkie numerki, na które wszyscy narzekają? Może dlatego, że trafiam na samych takich ambitnych. Dwadzieścia minut lizania po szyi, pół godziny szarpania za cycek. Sami romantycy, kurwa jego mać. Czasem kobieta chce być potraktowana instrumentalnie. Jak mi się spieszy, ogarniam temat w mniej niż minutę. – Na przykład? – Zajebiście robię loda. – Cieszę się.
– Kiedyś na firmowym czacie ustawiłam sobie opis: „Boli mnie gardło, chyba obtarłam”. I od tej pory jestem ulubienicą informatyków od siebie z firmy. *** – Wierzysz w Boga? Że tam, po śmierci, coś na nas czeka? – pyta. – Wierzę, że są rzeczy większe od nas. Religia to jest religia, Bóg to jest Bóg, a Kościół to instytucja. Ludzie stworzyli Boga na własne podobieństwo. Idziesz do kościoła i widzisz starca podobnego do świętego Mikołaja. Wszędzie mamy Jezusa Chrystusa, który jest białym gościem, taki rockandrollowiec z brodą. W Biblii o Jezusie piszą, że to typowy człowiek dla swojego czasu i swojego miejsca. Czyli Hebrajczyk. Z ciemnymi włosami, ciemną karnacją i brodą. Zresztą jeśli Biblia jest dowodem na istnienie Boga, to Piotruś Pan jest dowodem na istnienie Nibylandii. Po prostu włożono nam do głowy, że to święta księga, a jak ktoś nie wierzy, to go spalą na stosie. No i jak przez kilka wieków palili za to na stosie, to teraz już każdy wierzy. – A religia? – To po prostu mechanizm do kontroli ludności. Żeby nam głupie pomysły nie przychodziły do głowy. Rodzisz się i co ci mówią jako pierwsze? Masz grzech pierworodny. To znaczy jeszcze nie zdążyłeś pierdnąć, a już zgrzeszyłeś przeciwko porządkowi boskiemu. „Ale nie martw się! – mówi ksiądz. – Bo ja trzy godziny temu rozmawiałem z Bogiem i ja ci powiem, co zrobimy, żebyś jednak nie miał przesrane! Rób
to, co mówię, a będziesz miał życie wieczne w niebie. A jak zgromadzisz dużo cierpienia, to już na pewno”. Zajebisty produkt. Nikt nie jest w stanie go sprawdzić. Ktoś tam poszedł, zobaczył i wrócił z informacją, że faktycznie jest tam zajebiście? Nie. Ale przecież błogosławieni ci, którzy nie zobaczyli, a uwierzyli. I już pozamiatane. Nie jestem fanem żadnych religii. Wszyscy się wkurzają na ISIS na Bliskim Wschodzie, a czym to się różni od hiszpańskiej inkwizycji? Gdyby nie religie, tobyśmy nie musieli się bić, która książka jest ważniejsza. A to Żydów nie lubię, a to tamtych nie lubię. – Ludzie muszą mieć jakąś nadzieję – mówi cicho. – Ja jej nie mam. W życiu liczy się tylko następne pięć minut. – Pocałuj mnie. Chwila przerwy. – W usta, idioto!
8 czerwca Środa, godzina 17.00
– Poznałam kogoś. – Ooo – zainteresowałem się uprzejmie. Malwina często poznawała nowych ludzi. Tfu, mężczyzn. Dość szybko szła też z nimi do łóżka. Ktoś mógłby mnie nazwać tradycjonalistą, ale nie do końca jestem przekonany, czy normalnych facetów kręcą kobiety, których nie miał tylko listonosz i facet z gazowni. Owszem, seks jest ważny. Ale kobiety uniknęłyby wielu problemów, gdyby nie dały z siebie ściągnąć majtek na pierwszym, drugim, trzecim ani czwartym spotkaniu. Mężczyźni są jak psy. Cenią to, na co długo czekali. Czym dłużej czekają – tym bardziej są napaleni. – Nowego – dodała pośpiesznie. – I się z nim przespałam. Było idealnie przed, w trakcie i po. Słuchałem dalej. Musiał być jakiś problem. – Był jeden problem. Uprawialiśmy seks tak jak z Brunem, czyli to, co uwielbiam. Ale po on mnie przytulał. Delikatnie. I nie mogłam zasnąć. Leżałam na jego klatce piersiowej. Trzymał mnie jedną ręką, a drugą dotykał mojej głowy. Czułam, że jest tak samo nieosiągalny jak Bruno.
Uciekłam od niego, jak spał. Obudził się, kiedy już zbierałam się do wyjścia. Było koło dwunastej. Nie mogłam znaleźć stanika i majtek. Zapytał, dlaczego wychodzę. Mieliśmy iść na lunch przed jego wylotem. – Co mu odpowiedziałaś? – Zbyłam go. Kwiaty, które od niego dostałam, zostawiłam w windzie. Nie wzięłam od niego numeru. On wziął mój. Napisał do mnie, że chce mieć kontakt, że chce się spotkać. A ja się boję. – Kim jest? – Francuzem, pilotem w Air France. Mieliśmy mieć imprezę zamkniętą w takiej willi w Łomiankach, na sto osób. I basen wewnętrzny. Znałam jedną osobę, która mnie zaprosiła. W ostatniej chwili coś jednak nie wypaliło. I tak gdzieś trzydzieści osób postanowiło, że idziemy gdzie indziej. Powiedzieli, żebym pojechała, więc pojechałam. Do Mariotta, na trzydzieste siódme piętro. To był apartament, wynajmował go jakiś biznesmen. Chyba też Francuz. Większość gości była zagranicznych, kobiety Polki. Poszłam z zamiarem, że poznam nowych ludzi. I było bardzo fajnie, naprawdę. On przyszedł z drugim pilotem. No i tak na mnie spojrzał… Potem łapałam jego spojrzenia, ale myślałam, że jest za przystojny. Tam było dużo ładnych dziewczyn. I wiele z nich było nim zainteresowanych. Padło hasło, że jedziemy do Bank Clubu. Zorganizowaliśmy taksówki. Wsiadłam z kim innym. A on podbiegł do drzwi i powiedział do mnie po angielsku, że jestem najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział. Odpowiedziałam, żeby więcej już nie pił. W Banku byliśmy
krótko. On tańczył, ale nie ze mną. Nie szukałam go. Nie zwracałam na niego uwagi. Piłam i rozmawiałam z ludźmi. Poszliśmy do Enklawy i tam tańczyliśmy całą ekipą, a on tańczył gdzieś oddzielnie, ale w miarę blisko. Wyglądałam tego wieczoru ładnie i seksownie. I dobrze się ze sobą czułam. Zaczepił mnie w tańcu i zaczęliśmy tańczyć razem. Spodobało mi się, że nie dążył do zmacania mnie, jak każdy facet w klubie. Był strasznie zabawny. Ujął mnie tym. Wygłupiał, śmiał się z tego, co ja. Potem rozmawialiśmy. I nie był w żaden sposób natrętny czy nachalny, nie czułam parcia na seks z jego strony. Im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej zaczynałam kruszeć. I popłynęłam. Pragnęłam go tak bardzo, chciałam, żeby mnie mocno objął i wziął. A nawet nie byłam pijana. Było mi zdecydowanie za dobrze. Resztę nocy spędziliśmy razem. Potem jakoś tak wyszło, że część ekipy wróciła do Marriotta i my też tam pojechaliśmy z tym drugim kolegą. Wylądowałam u nich w pokoju. Ten jego kolega był megapijany i wystartował z łapskami do mnie. Powiedziałam, że już pójdę i że jeśli mieli nadzieję na trójkąt, to się pomylili. Ale ten mój się też wkurzył i kazał mu się odpieprzyć. Tamten poszedł spać. A ja zostałam, rozmawialiśmy, leżeliśmy, no i przytulał mnie. Zaczęliśmy się całować, a potem się rozkręciliśmy. Miał idealnie wysportowane ciało. Był bardzo przystojny. Ale nie taki wymuskany. Był męski. Takiego ciała jeszcze nie miałam. Pieprzyliśmy się mocno, ja musiałam być cicho. O dziwo, bardzo długo to trwało. Czułam się dobrze po raz pierwszy od długiego czasu. Wydaje mi się, że on chce się spotykać
i chce mieć kontakt. A ja oczywiście też chcę, ale, kurwa, tak się boję, że popłynę, że znowu coś sobie powymyślam i będę żyła złudzeniami. To jest i tak z góry skazane na niepowodzenie. Nawet jeśli założymy, że on jest okej i naprawdę mnie polubił itepe. On nie dość, że mieszka w Paryżu, to jeszcze jest pilotem i w kółko lata. Myślenie mi chyba szkodzi. Było miło przez chwilę, szkoda, że nie może być dłużej. Albo trafiam na ochłapy warszawskie, a jak ktoś ciekawy i normalny, to zajęty, albo jak sensowny, to nie stąd. Po tej imprezie wypisuje do mnie strasznie dużo gości. Zarywają. A wczoraj mój zaręczony znajomy ze studiów zaczął do mnie startować. Na bezczela, sugerując, że chciałby, aby była dyskrecja itepe. Serio się wkurwiłam, jego narzeczona jest niezłą laską. Co się, kurwa, dzieje z tym światem? Napisałam mu, że zajętych nie ruszam. Może jestem głupia, może jestem łatwa. Ale nie jestem wredna.
9 czerwca Czwartek, godzina 15.00
Julka siedziała przede mną w pokoju mojej kancelarii. Weszła ze słowami: „Zgubiłam swojego misia, mogę spać z tobą?”. – Zrobiłam właśnie eksperyment. I chyba się nie udał – powiedziała. – Nie obcięłaś, mam nadzieję, włosów? Zauważyłbym? – Gorzej! Wcale nie żartowałam, że zrobiłam zdjęcie swoich cycków, na wypadek gdybyś rozwiązał zagadkę. Więc wysłałam słit focię Arturowi, żeby się nie zmarnowała. I teraz zgadnij, co odpisał. – „Ubierz się, bo się przeziębisz”? – Lepiej. Wysłał mi dwadzieścia znaków zapytania. – Wysyłałaś mu wcześniej coś podobnego? – Nie! Ale teraz zacznę. Był wspaniale zdezorientowany. To po prostu było najbardziej emocjonujące wydarzenie dzisiejszego dnia. Ale wieczorem mam randkę, więc to się może zmienić. Poczułem szarpnięcie. W środku. I zapiekło. Zapiekło tak, jakby ktoś mi tarł drobnoziarnistym papierem ściernym po otwartej ranie. – Co robicie?
– Idziemy na spacer, a później do niego. – Chcesz mi powiedzieć coś więcej czy się droczysz? – To zależy, co chcesz wiedzieć. – Kim on jest? – To nieistotne. – A ten drugi? – Po prostu drugi. – Co masz zamiar robić? Zabębniłem palcami po biurku. – To, co zwykle. – Wzruszyła ramionami. – Czyli? – Coś dobrego. Jeżeli poczułeś zazdrość, kończymy zabawę. Siedzimy ze sobą tu już dwie godziny, żegnamy się, a ja czuję, że jest za mało. Ile czasu muszę z nią spędzić, aby się nasycić? Dwanaście godzin? Dobę? Całe życie? – Nie sądzę, aby mi to groziło. – Ty nie masz kochanki? – Nie. – Nic? Absolutnie? – dopytywała. – Żadnych macanek na boku? – Nie. Po co? Wtedy chcesz więcej i więcej nowych kobiet. Przepraszam, ostatnio w trakcie wyjazdu pewna kobieta zrobiła mi laskę. Ale to była właściwie praca. – I tak się będziesz tłumaczył żonie? – Tak. – Nie chciałabym, żebyś miał kochankę – stwierdziła. – Jeśli czujesz się zazdrosna, to powinniśmy przestać.
Prycha lekceważąco. – Czyli ty możesz mieć dwóch, a ja ani jednej? – Tak właśnie. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Tak jest sprawiedliwie. Czy mi przejdzie, jeśli ją wypierdolę jak szmatę? Czy zejdzie mi wtedy wewnętrzne ciśnienie, czy zacznę wtedy z powrotem oddychać, czy zacznę znów normalnie myśleć? Teraz jest wszędzie. Budzę się i myślę o niej. Ale o niej czy o jej wyobrażeniu? Mam ją zaraz pod skórą. Jest trucizną, która powoli sączy się przez moje żyły. Od głowy, przez płuca, po nogi. Zabija mnie. Wszystko przestaje mieć znaczenie. Chcę ją pocałować, ale nie mogę. Chcę jej dotknąć, ale wiem, że to zły pomysł. Nie mogę jej dotknąć. Wstaje. Pochylam się nad nią. Dotykam jej. Jej usta są gorące. Jej skóra jest zimna. Chcę usłyszeć, jak krzyczy moje imię. Nie chcę usłyszeć, jak krzyczy moje imię. Tracę równowagę. – Idę – powiedziała i zabrała torebkę.
9 czerwca Czwartek, godzina 20.00
Myślę o niej. Nie myślę o niej. Nie chcę o niej myśleć. Ale myślę. Podła, wredna dziwka! Żywi się mną. Żywi się każdym facetem, który choć przez chwilę jest w jej okolicy. Pożera ich. Pożera mnie. Nienawidzę jej. To najbardziej nienaturalny stan u mężczyzny. Wiedzieć, że ktoś teraz ją rozbiera. Rzuca na stół. Rozsuwa jej długie nogi. Zrywa z niej spodnie. Jej sutki tężeją na myśl o innym facecie. O innych owłosionych rękach. Innym brzuchu. O innym kutasie. Że wchodzi w nią, spuszcza się i oddycha z satysfakcją. Że ona mu obciąga. Że to on z gestem triumfu wypina biodra do przodu, gdy dochodzi po raz drugi. On.
Nie ja. Nie miałem do niej żadnych praw. A jednak czułem, że ktoś mi je gwałci, rżnie i podciera sobie nimi dupę. Pożądałem jej. Jej piersi i ud. Ona teraz jęczała. Ja też. Mentalnie. I czekałem, aż się odezwie. Ona. Pierwsza.
10 czerwca Piątek, godzina 11.00
Nie odezwała się. Dzisiaj się złamałem i napisałem: „Jak po wczorajszym spacerze?”. „37.5 i bolą mnie kości”. „Nie mogłaś znaleźć kogoś z krótszym?” „Debil”.
10 czerwca Piątek, godzina 18.00
Nie mogłem się odnaleźć w pracy, więc wcześniej zebrałem się do domu. Jechałem dwadzieścia na godzinę osiedlową drogą i już z oddali czułem, że coś jest nie w porządku. Na poboczu stała grupka dzieci zbitych w kupę niczym kury chroniące się przed deszczem. Zatrzymałem auto, włączyłem światła awaryjne i przez moment wcale nie chciałem wyjść. Ale musiałem. Józek leżał przy drodze, sto metrów od naszego domu, a krew leciała mu z pyska. Miał złamane chyba wszystkie łapy, ktoś musiał przejechać po nim dwa, trzy razy. To cud, że jeszcze żył. Podbiegłem do niego. Padłem na kolana. Dotknąłem jego łba. Poznał mnie. Zaskamlał. „To mój pan”. Zaskamlał, jakby prosił: „Uratuj mnie”. – Ja widziałem tego pana, co go przejechał – krzyknął do mnie mały chłopczyk w okularach, mniej więcej siedmioletni. – On był łysy. I tak dziwnie oddychał! Wstałem. Dlaczego to tak boli? Co z nim zrobić? Jak mu pomóc? Idę. Biegnę. Szybciej. Aż zaboli od wysiłku.
Do domu Antoluka. Dzwonię. Jeszcze raz. I jeszcze. Kurwa mać! OTWIERAJ! Czy ja powiedziałem to na głos? Nie wiem. Gruby mężczyzna otwiera drzwi, otwiera usta, chce coś powiedzieć, ale spogląda na moją twarz i cofa się o pół kroku. – Sąsiedzie, sąsiad ma sztucer – wycharczałem. – Ktoś potrącił mi psa. – Pan poczeka, panie Relu – odpowiedział nerwowo i poszedł w głąb domu. Wrócił z bronią. Sztucer miał lunetę i wymienny magazynek. – Kaliber trzysta osiem Winchester – powiedział. Wyszliśmy. Rozumiałem, że ta kupa futra, która cieszyła się zawsze na mój widok, za chwilę zamieni się w sztywnego trupa. Już nie zaszczeka. Nie poliże. Będzie tylko stygła. – Dzieci, do domu! – krzyknął Antoluk. – Sio stąd!!! – Tupnął nogą. Dzieci niechętnie się rozbiegły. Antoluk odbezpieczył broń. Zbliżył lufę do psa. Wycelował. Józek leżał na ziemi. Ciężko dyszał. Z pyska wydobywały się krwawe bąble. Podkulił ogon. Podszedłem do niego. Podniósł łeb. Pogłaskałem go. Chciał mnie polizać. Jak zwykle. Ale już nie mógł. Już nie skamlał. Nie miał siły. Antoluk przymierzył się do strzału. Patrzyłem na niego.
Patrzyłem, jak celuje. Nie chciałem patrzeć na psa. Ale nie strzelił. Nagle zdjął broń z ramienia i zapytał niepewnie: – Panie Relu, może pan sam… Wziąłem od niego strzelbę. Wycelowałem. Pies spojrzał mi w oczy. W tym spojrzeniu było wszystko. Ganianie za piłką na słonecznym trawniku. Kąpiele pod wężem ogrodowym. Wyścigi z młodym, któremu pozwalał siadać na karku. Spacery do lasu. I żal. Jakby rozumiał, że to się już skończyło. Nacisnąłem spust, celując w psi łeb. Potem następny raz. A później opuściłem broń. Nie pamiętam, jak ją oddałem Antolukowi. Poszedłem po worki na śmieci i łopatę. Wykopałem Józkowi grób niedaleko hamaka. Głęboki. Na więcej niż metr. W tym miejscu był cień. W gorące dni lubił tam leżeć. Zawsze latem stawialiśmy mu tam miskę z czystą wodą. Kiedy skończyłem, usiadłem na gołej ziemi. Iza przyniosła dwa piwa. Otworzyła je. Podała mi jedno, siadając obok. – Dlaczego tak go lubiłeś? – zapytała. – Ten pies był najlepszym człowiekiem, jakiego znałem. Wieczorem, kiedy kładłem młodego spać, zapytał: – Co się stało z pieskiem? – Rozbolał go brzuszek, synku – odpowiedziałem.
14 czerwca Wtorek, godzina 22.00
Dzisiaj poszedłem na spotkanie klubu prawników. Byliśmy w restauracji Różanej na Mokotowie. Zjadłem tatara wołowego z polędwicy z domowymi marynatami, zdobionego pietruszką i podanego w kształcie puszki konserw. Do tego naleśniki z rakami. I wątróbkę cielęcą na sosie z konfitury z czerwonej cebuli ze smażoną gruszką i młodymi ziemniakami. Popiłem to wszystko stopką zmrożonej wódki. A później drugą. Gelbfisz opowiedział mi żydowskiego szmoncesa. Leci to tak: – Rebe, jadę na wczasy nad morze – chwali się Mosze. – Ale słyszałem, że tam kobiety ubierają się bardzo nieskromnie. Rebe, może uczciwy Żyd patrzeć na kobietę w mini i w bluzce z wielkim dekoltem? – Może. – A w bikini? – Może. – A gdy jest topless? – Może.
– Rebe, a czy są rzeczy, na które Żyd nie powinien patrzeć? – Są. – Jakie na przykład? – Spawanie. Tym razem Gelbfisz wytargował, żebyśmy wszyscy wzięli deser. Zamówiłem truskawki zapiekane w koglu-moglu, bo nigdy czegoś takiego nie jadłem. Były takie sobie. Marian i Che chwalili za to jabłecznik. Aha. Dogadaliśmy się. Skończyło się na stu dziewięciu złotych. Tak jak chciał Janusz.
15 czerwca Środa, godzina 10.00 rano
Pamiętam tę scenę, mimo że minęło od niej osiemnaście lat. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w nieistniejącej już francuskiej restauracji na Wspólnej, a za dziesięć sekund miałem jej powiedzieć zdanie, które przypomina wrzucenie granatu do rowu pełnego gnojówki. Nie spieszyłem się. W dorosłym życiu robiłem to po raz pierwszy, ale wiedziałem jedno: nie będzie miło. Był piątek, dwudziesta pierwsza. Ta dziewczyna miała dwadzieścia trzy lata. Kiedyś zapytałem ją, co jej się najbardziej w sobie podoba. Odpowiedziała: buźka. Miała ciemne włosy sięgające do połowy pleców, dobre nogi i piękną twarz z dużymi oczami, pełnymi ustami oraz niewielkim, zgrabnym nosem. Wystające kości policzkowe. Studiowała fizykę. Miała doskonałe piersi. Naprawdę duże. Seks był taki sobie. Choć pamiętam scenę, kiedy było szczególnie miło. Padał wtedy deszcz. Jedna z tych letnich burz, które szybko mijają, a deszcz jest ciepły i ożywczy. Wiał wiatr. Kierowany nagłym impulsem, otworzyłem drzwi na balkon i pociągnąłem ją tam. W burzę. Momentalnie była mokra,
miała mokre włosy, a ubranie przylgnęło do jej ciała. Opierała się kurczowo o poręcz balkonu. Podniosłem jej spódnicę. Krzyczała w noc. Nie przejmując się tym, że ktoś może ją zauważyć. Całą sobą czerpała przyjemność z tego, że żyje. Czuła, jak pulsuje jej krew. Lubiłem ją. Była fajna. Potrafiła mnie rozbawić. Ale ona chciała czegoś więcej. Była gotowa do poświęceń. Ja jednak nie chciałem żadnych poświęceń z jej strony. To nie miało być nic poważnego. Dzisiaj miałem tylko powiedzieć: „NIC Z TEGO NIE BĘDZIE”. Kelnerka przyniosła dwie kawy. Gazowaną wodę dla mnie. I odeszła. Siedzieliśmy, milcząc. Zapaliła cienkiego papierosa. Spojrzałem na jej wielkie, wilgotne oczy, na fantastyczny biust, który podkreśliła takim dekoltem, że jeszcze chwila, a piersi całkowicie wypadłyby z bluzki. NIC Z TEGO NIE BĘDZIE. Spojrzałem na nią i powiedziałem: „Jesteś cudowną dziewczyną, możesz zawsze na mnie liczyć, ale nigdy nie będziemy razem”. Co usłyszała? To, co słyszy w takiej sytuacji każda zakochana kobieta: „Jesteś cudowną dziewczyną, możesz zawsze na mnie liczyć”. Nie przyjęła mojej deklaracji do wiadomości. Pomyślała, że zmienię zdanie. Że skoro jest dla mnie cudowna, to na pewno istnieje jakaś szansa i coś można z tym wszystkim zrobić. Oczywiście to był błąd. Nie jej. Mój. Zamiast ułatwić to jej, ułatwiłem sobie. Pokazując, jakiż to jestem szlachetny.
Nawet rzucając ją, zrobiłem to tak, aby podpompować swoje ego. Sprawiając, że było jej jeszcze trudniej. „Zostańmy przyjaciółmi”. „Możesz na mnie liczyć”. Nigdy więcej nie popełniłem podobnego błędu. W pewnych sytuacjach liczy się szczerość. Nie ma rozstań z godnością, niemal zawsze ktoś jest skrzywdzony, zraniony i kopnięty w dupę, czego skutki ciągną się za nim czasami do końca życia. Można jednak osłabić ból. Można sprawić, aby komuś było nieco łatwiej zapomnieć. Dlatego nie chciałem się spotkać. Nie chciałem zadzwonić. Podszedłem do komputera. Napisałem: „Nic z tego nie będzie. Nie chcę się już więcej spotykać”. Wszystko, co napisałem, było prawdą. Mimo to się zawahałem. Przez krótki ułamek sekundy. Ale nacisnąłem enter. Odpisała krótko: „Okej. Spierdalaj”. I to były ostatnie słowa, jakie zamieniliśmy między sobą. Mam pewien sekret. Czasami, raz na tydzień, dwa tygodnie wchodzę na jej Facebooka i patrzę, co u niej. Najczęściej oglądam to zdjęcie, na którym siedzi na schodach. Raz na jakiś czas w naszym życiu pojawiają się ludzie, po których sprzątamy latami.
15 czerwca Środa, godzina 19.30
Przy drzwiach pojawił się kurier. W ręku miał wiklinowy koszyk, z którego coś piszczało. Postawił go na podłodze, a z koszyka wyjrzał wielki łeb psiego szczeniaka. Wyglądał jak biszkopt i miał grube, krótkie łapy. – Proszę podpisać – powiedział kurier i się uśmiechnął. Chyba nieczęsto doręczał podobne przesyłki. – Piesek! – Młody zerwał się do szczeniaka, który na jego widok pisnął i zamerdał ogonem. Do koszyka załączona była kartka: „Słyszałem, że coś ci się stało z psem. Najlepszy sposób, aby zapomnieć o starym psie, to nowy pies. Jest łagodny, przyjazny, posłuszny i wierny. I zawsze się słucha. Janusz”. Trzy miesiące później
27 września Wtorek, godzina 23.00
Wall Julii Lewandowskiej na Facebooku: Julki już z nami nie ma. Odeszła nad ranem, we wtorek, w szpitalu. Julka od roku wiedziała, że jest chora. Zakazała mi o tym mówić. Nie chciała być traktowana jak trędowata z żalem i wstydem, i współczuciem, jak jakaś jebnięta kretynka (to jej słowa). A ona chciała żyć jak dotąd. Mimo że spadała z urwiska. Miała guza pnia mózgu. Kiedy rozmawialiśmy z lekarzem, na samym początku, gdy ją już zdiagnozowano, powiedział nam, że to glejak wielopostaciowy, który wytrąca z rąk lekarza jakąkolwiek broń. Bardzo gwałtownie się rozwija, może nie dawać żadnych objawów. A to, że go w ogóle wykryto, to przypadek, bo Julka wywróciła się na rolkach nad Wisłą, uderzyła w bok głowy, a na SOR-ze zrobili jej skan. Ten lekarz powiedział nam, że progresja choroby będzie bardzo szybka. Do tego stopnia szybka, że nikt nie podejmie się operacji. A w pewnym momencie guz ją po prostu wyłączy, bo pień mózgu odpowiada za pracę serca
i oddychanie. I właśnie Julkę wyłączył. Kilka godzin przed kazała, abym przytulił ją bardzo mocno. Później spojrzała w świetlówki i powiedziała: „Byłoby znacznie lepiej, gdyby pewnego dnia wszystkie jarzeniówki odmówiły posłuszeństwa. Do dupy się w nich wygląda”. To były jej ostatnie słowa. Leć do swoich drzew i kotów, kochanie. Przez łzy, Artur. Julkę pochowano w październiku równo w południe. Przyszło dużo ludzi. Nie wiem, czy byli tam ci dwaj. Pewnie tak. Nie wiem, czy wiedzieli, że jest chora. Myślę, że nie. Artur płakał nad trumną. Wygląda na porządnego faceta. Żal mi go. Coś musiało mi wpaść do oka, bo po policzku poleciała mi łza.
5 października Środa, godzina 17.30
Wybrałem numer telefonu. Odebrała po piątym sygnale. – Cześć. Tu Teodor z Koszalina. – Cześć, Teodorze z Koszalina. Nie była zaskoczona. – Opowiedz mi coś zabawnego, Marto. – Latem miałam pacjenta. Zbadałam go. „Tu pacjent ma prostatę” – powiedziałam dumnie do swojego kumpla, który nadzorował to badanie. Kumpel pokiwał głową potakująco, zebraliśmy się i wyszliśmy. Miesiąc później ten pacjent przyszedł do tego mojego kumpla i powiedział, że już załatwił wszystkie sprawy i jest gotowy. Stwierdzenie „tu pacjent ma prostatę” zrozumiał jako ciężki wyrok, chorobę terminalną. Uznał, że umiera. Co więc zrobił? Rzucił żonę, wybzykał sąsiadkę, sprzedał samochód i pojechał żegnać się z życiem do Egiptu. A teraz bardzo prosi, żeby coś zrobić, aby nie bolało. Był bardzo zdziwiony, kiedy usłyszał, że właściwie to jest zdrowy jak koń, a każdy facet na świecie ma prostatę. I wiesz co? Nie wrócił do żony, tylko zamieszkał z sąsiadką. Powiedział, że na taką kobietę czekał całe życie. I nie chciał już dłużej czekać. Halo???
Jak upadniesz, trzeba chwilę poleżeć. Zebrać siły. I iść dalej. Jestem Relu. Relu się nie poddaje. Nigdy.
Przypisy [1]
W. Groom: Forrest Gump. Tłum. J. Leliwa. Poznań 2007. S. Mrożek: Małe listy. Kraków 1982. [3] Ch. Bukowski: Ciche czyste dziewczęta w kraciastych sukienkach z bawełny… W: Tegoż: Noce waniliowych myszy. Wybór wierszy. Warszawa 2014. [4] Bolter: Daj mi tę noc. Sł. A. Sobczak. [5] W. Wiernicki: Wspomnienia o warszawskich knajpach. Warszawa 1994. [6] Łona i Webber: Błąd. Sł. Adam Zieliński. [2]
Brud Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-346-3 © Piotr C. i Wydawnictwo Novae Res 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res. REDAKCJA: Anna Gajda KOREKTA: Paulina Zyszczak OKŁADKA: Krzysztof Szymański ILUSTRACJE: Porysunki/Magda Danaj KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl WYDAWNICTWO NOVAE RES al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia tel.: 58 698 21 61, e-mail:
[email protected], http://novaeres.pl Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl. Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.