ANNA BRZEZIŃSKA Letni deszcz Sztylet
Saga o zbóju Twardokęsku
część 4
Agencja Wydawnicza RUNA
LETNI DESZCZ. SZTYLET Copyright © by Anna Brzezińska, Warszawa 2009 Copyright © for the cover illustration by Dagmara Matuszak Copyright © 2009 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2009 Projekt okładki: Fabryka Wyobraźni Opracowanie graficzne okładki: własne Redakcja: Renata Lewandowska Korekta: Jadwiga Piller Skład: własny Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o. ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków Wydanie I Warszawa 2009 ISBN: 978-83-89595-57-7 Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j. Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: Agencja Wydawnicza RUNA
00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436 tel./fax: (0-22) 45 70 385 e-mail:
[email protected]
Prolog Wiedźma wiedziała, że zaraz przyjdą ją zabić. Wojownicy Warka dokonali tak wiele, by wydobyć się z Przychytrza. Z resztek sprzętów i nadpalonych desek, wyrzuconych przez fale zdołali sklecić łodzie i spuścili je na wodę. Kilka dni płynęli potem pod rozpalonym słońcem, mimo wycieńczenia szczęśliwi, gdyż już widzieli siebie na ojczystym brzegu, witanych w chwale - wszak powracali z kniaziem, wydobywszy go z najdotkliwszej opresji. Wicher popychał ich ku Sinoborzu i czuli na wargach, spieczonych od pragnienia, smak biesiadnego wina. Przekonywali się w myślach, że w niczym nie zawinili przeciwko bogom, a zamysły Warka, choćby najbardziej wszeteczne, dogorywały wraz z nim. Bo władca Sinoborza wciąż kołatał się pomiędzy życiem a śmiercią, kojony troskliwymi naparami przez kapłana. Wojownicy z rzadka spoglądali ku niemu. Pozostawiali tę sprawę bogom. Sztorm ogarnął ich bez ostrzeżenia. Tak się czasami zdarza. Spośród siedmiu łodzi, które wyruszyły z Przychytrza, tylko dwie uderzyły w kamienny brzeg. Ludzie ratowali się na oślep, płynąc pomiędzy ościeniami skał, które wypryskiwały ponad powierzchnię w bryzgach piany. Wiedźma nie pamiętała, jakim sposobem drużynnicy zdołali wydobyć z kipieli nie tylko Warka, ale również jeńców. Ocknęła się na plaży z ustami pełnymi żwiru. - Wciąż dycha, ścierwo! - Ktoś uderzył ją w twarz. Zbiegun, heretycki kapłan Kei Kaella, kołysał się nad nią, przykucnąwszy na piętach. - Pij! - Siłą rozwarł jej szczęki i wlał w usta kilka kropel mlecznego naparu.
Piekący ból natychmiast rozlał się w gardle i spłynął falą w dół ciała. Wzdrygnęła się. - Jesteście pewni, wasza wielebność? - dobiegł ją jeszcze głos drużynnika. Nie lepiej ubić? Odpowiedź zagubiła się wśród cierpienia, bo jad prędko wnikał w żyły. Podnieśli ją, wykręcili ręce. Ktoś krzyczał, lecz słowa uciekały już, rozmywały się w jasne strugi konających żmijów, kiedy wojownicy Warka zbierali z jałowej plaży trupy towarzyszy. Ocknęła się na lodowatej metalowej powierzchni. Deszcz wciąż zacinał. Huczało rozjuszone morze. Kapłan wychylił się ku wiedźmie, pomiędzy prętami klatki nabrał w dłoń kłąb włosów i szarpnięciem poderwał jej głowę. - Będziesz dla mnie śniła - wyszeptał; w jego konwulsyjnie wykrzywionej twarzy pobłyskiwały wielkie, końskie zęby. - Wyśnisz dla mnie wolność. Sięgniesz poprzez Wewnętrzne Morze i wezwiesz pomoc. Tak właśnie zrobisz albo zdechniesz. A oni wraz z tobą. Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem i w kącie klatki spostrzegła obu zwajeckich kniaziów, okrytych ciemnym łachmanem płaszcza. Czarnywilk zwiesił łeb, lecz spomiędzy skołtunionych włosów lśniły jego przemyślne, wiedzące oczy. Uważaj, dziewczyno, wołały. Sztorm ich pokonał, więc chcą dzisiaj zabijać. Suchywilk leżał nieruchomo. Mogłaby go wziąć za topielca, lecz w sinych, uchylonych wargach kołatał się jeszcze dech. Mimowolnie wspomniała wojownika, który zastąpił jej drogę na Książęcym Trakcie w Spichrzy połyskliwy szłom, huczący śmiech i ramiona tak pewne, jakby mógł toporem rozrąbać słońce. Nie rozpoznawała go w tym steranym starcu. Nie był już nawet kniaziem. Choćby zdołał jakąś bezprzykładną, baśniową sztuczką wydobyć się z niewoli, nikt go nie przyjmie na pokład, kiedy smocze łodzie wyruszą na południe przeciwko Wężymordowi i całej potędze Pomortu. Wojownicy nie podążą za kaleką, choćby najbardziej znamienitym. Ręka, która nie może utrzymać miecza, nie dzierży władzy. Tak zawsze było, tak i pozostanie. - Podciągajcie! - Kapłan się cofnął. Zaskrzypiał łańcuch i klatka zakołysała się gwałtownie. Wiedźma skuliła się, kiedy czterech rosłych wojowników zamocowało jej więzienie na masywnej
żelaznej sztabie, przecinającej łuk na wpół zapadniętej bramy. Co tu kiedyś było? - pomyślała machinalnie. Dzwonnica? Krużganek? - Nie zaczerpniesz mocy z ziemi. - Zbiegun przypatrywał się jej z nienawiścią. - Ani z kamienia, ani z trawy, ani z żadnej żyjącej istoty. Bez mojego pozwoleństwa nie zakosztujesz kropli wody ni okruszyny chleba, a wszystko, co dostaniesz, dostaniesz z mojej łaski, póki nie ulegniesz. Póki nie zawołasz dla mnie poprzez morze. Przycisnęła mocniej policzek do żelaznej posadzki, lecz nie zamknęła oczu: jawnie okazywane lekceważenie mogłoby go rozwścieczyć, a gniew Zbieguna zwykle sprowadzał razy nie tylko na nią, ale i na obu Zwajców. Poza tym chciała, żeby wierzył w jej opór, choć prawda była zupełnie inna. W rzeczywistości nie pozostały jej żadne moce. Sprzeniewierzyła się zwierzołakowi i nagięła jego wolę, a on ją opuścił. Reszty dopełnił sam Zbiegun, pojąc ją sokiem źródła Ilv. Nie rozumiał natury mocy. Usiłował okiełznać wiedźmę - wszak służki bogini czyniły tak nieraz - lecz nie znał rytuałów ni korczyw, jakimi pojono wołwy w ciemnych salach pod przybytkiem Kei Kaella. Tymczasem woda ze źródła Ilv nie wspomagała magii i nie wyostrzała wzroku. Nie, woda ze źródła Ilv, na dobre skalana pragnieniem Zird Zekruna, który poważył się zgasić skrzydlate węże nieba, niosła jedynie pustkę i zagładę wszelkiej mocy. Nie przyznała się do tego nawet przed Czarnywilkiem, choć teraz, kiedy zamknięto ich na przestrzeni długiej na pięć łokci i szerokiej na cztery, znacznie trudniej przyszło jej zachować tajemnicę. Bo siwowłosy Zwajca nie prosił i nie obciążał jej swą rozpaczą. Czasami jednak, kiedy wiatr cichł i słońce ogrzewało ich nieco, wyczuwała jego tęsknotę. Marzył o żegludze, o cudownym powrocie na wyspy, gdzie ziomkowie powitają ich winem i pieśnią, a Iskra mieczami wyrąbie drogę poprzez wrogów. I gdy podsuwał wiedźmie okruchy zeschłego chleba i ptasie jajka, miała wrażenie, jakby karmił nie ją, ale własną nadzieję. Wkrótce okazało się, że na próżno. Wyspa, na którą rzucił ich sztorm, wygrażała niebu nagimi bladożółtymi skałami. Biło na niej źródło, czyste i słodkie, lecz wojownicy Warka nie znaleźli tu nic, prócz zdziczałych kóz, które ogałacały ziemię z wszelkich roślin, pozostawiając za sobą nagie, wyschnięte kikuty krzewów. O dawnych mieszkańcach przypominały zaledwie resztki warowni, niszczejące na skałach nad
zatoką, i właśnie w nich Sinoborzanie znaleźli schronienie. Ściany zdążyły zatracić pierwotny kształt. Wichry i piasek starły zdobienia i rzeźby, jakimi zwykle przyozdabiano bramy. Drewno spróchniało. Spoglądając pomiędzy prętami klatki, wiedźma nic nie umiała wywieszczyć o ludziach, którzy przed wiekiem pieczołowicie wygładzili kamienie i spoili je zaprawą, żeby wznieść sobie mieszkanie pośrodku pustkowia. W zasadzie nie miało to znaczenia, gdyż po tym, jak Zird Zekrun objawił się pośrodku Wewnętrznego Morza, wiele rzeczy zmieniło się wśród wodnego przestworu. Ludy jakoby cofnęły się i skurczyły w sobie, umykając przed furią boga. Wicher kołysał jej więzieniem, żelazne ogniwa skrzypiały zgrzytliwie, strażnik kamieniami odpędzał morskie ptaki. Z każdym poruszeniem klatki myśli rozpierzchały się i wiedźmie zwidywały się kości i kruki: w jej stronach czasami wieszano przeklętnice w żelaznych klatkach i pozostawiano na rozstajnych drogach na śmierć. Śmierć zresztą pulsowała wszędzie wokół. Sok źródła Ilv jedynie wyostrzał jej zapach. Nabrzmiewała w poczerniałym kikucie ramienia Suchywilka i w spieczonych gorączką wargach jego kuzyna. Stała u posłania Warka, kiedy heretycki kapłan kruszył jego wolę, i biegła wraz z drużynnikami po skałach, gdy w odległych kształtach albatrosów upatrywali okrętów. A teraz szła ku niej z pięcioma sinoborskimi wojownikami. Nieśli wygrzebane z ruin przerdzewiałe pręty: żelazo miało na północy swą cenę, lecz tego miejsca nigdy nie splądrowano i niejeden Sinoborzanin wydobył z rumowiska kielich albo łańcuch, który wił się i srebrzył w palcach jak gładkołuska żmijka. To również ich przerażało. Wojownicy nie zostawiają za plecami skarbów. Owszem, Przychytrze upadło wraz z agonią flagellantów, lecz tutaj groza wydawała się znacznie bardziej przejmująca, bo nieznana. Nie umieli zgadnąć, co strawiło ludzi, którzy przed nimi stąpali po kamiennych posadzkach warowni - zaraza, napad czy gniew Zird Zekruna. Ostrząc miecze, codziennie przesuwali wzdłuż głowni przeczuwane niebezpieczeństwa i nieruchomieli, pokonani przez to, co jeszcze nie nadeszło. Lecz walka leżała w ich naturze. Dlatego, chociaż nie usiłowali już klecić tratw - z początku kilku z nich na wiązkach wątłych pni puściło się na wodę i zatonęło, zanim wypłynęli na pełne morze - ani nie palili nocami ogni, które miały ściągnąć ku nim kupiecki statek, nie potrafili się po prostu poddać. Potrzebowali zła, żeby je naznaczyć i pokonać.
Potrzebowali wiedźmy. Spostrzegła, że Czarnywilk poruszył się czujnie w kącie klatki. Jego kuzyn leżał w barłogu - wynędzniały, jednoręki starzec, jeden z najwspanialszych wojowników, którzy chadzali pod północnymi gwiazdami - i gapił się w niebo, lecz przed oczami, zamiast obłoków, miał raczej wyszarzałą, jałową równinę, po której wędrują upiory. I milczał. Wiedźma nie znajdowała żadnych słów, żeby go wyrwać z tej ciszy. Gdyby Iskra żyła, wyśpiewałaby sobie ścieżkę przez fale i odnalazła ich wśród sinego przestworu morza. Słońce rozkwitało jednak na niebie i nikło, a ona nie powracała. Więc może Zird Zekrun naprawdę zdołał nią owładnąć pośrodku mrocznej ziemi Pomortu? Bogowie nie darzyli litością takich jak ona. Wiedźma wiedziała o tym bardzo dobrze. Tymczasem sinoborscy wojownicy przybliżali się ku klatce, odmierzając kroki z powagą, jaka znamionuje ciężar powziętego zamiaru. Ostatni trzymał pochodnię i w jej świetle wiedźma zobaczyła coś jeszcze: poszczerbioną, piastą misę. Z trudem przełknęła ślinę. Od Wysp Zwajeckich, poprzez Pomort, Sinoborze aż po Wyspy Hackie - wszędzie krew ofiarnych zwierząt spływała do naczyń z czarnego kamienia, prostych, nieprzybranych żadną ozdobą ni nawet imieniem boga. W Górach Żmijowych wlewano w nie czasem juchę byków i baranów, żeby płonęła przed ołtarzem na chwałę Kii Krindara. Ale jasnowłosa niewiastka wiedziała, że w dziedzinie Kei Kaella wciąż sycono je krwią wołw. Wojownicy zatrzymali się u podnóża bramy. Jeśli nic się nie odmieni, w czas zimowych sztormów wyzdychają tu z głodu. Ich ciała, nieopłakane, pozostaną w obcej ziemi. Dusze, pozbawione posługi kapłanek, będą się błąkać w nieskończoność po bezimiennych skałach. Zatem któryś wymyślił sposób. - Gotuj się, przeklętnico - zwrócił się do wiedźmy najstarszy z Sinoborzan. Za twoją przyczyną nas bogini karze. Przez gębę biegła mu szeroka, zastarzała blizna: musiał chadzać na rabunek jeszcze z dawniejszym kniaziem, z Krobakiem. Kiedy ich spojrzenia spotkały się przelotnie, wiedźma nie dostrzegła w oczach wojownika zajadłości. Jałowe oczekiwanie wyniszczało Sinoborzan równie mocno jak jeńców.
Dwóch innych splunęło w ręce i zwolniwszy zaczep łańcucha, jęło powoli opuszczać klatkę. Czarnywilk uchwycił się pręta i z trudem dźwignął się na nogi. - Zostawcie ją - rzekł chropawo. - Nic wam nie zawiniła. Któryś z drużynników dobył miecza i zamierzył się na Zwajcę, lecz pobliźniony powstrzymał go gestem. - Odstąpcie, panie - poprosił cicho. - Nie każcie, byśmy dołożyli waszą śmierć do niegodziwości, które wcześniej popełniono. Lecz wołwa musi zginąć. Pożera nasze modły i poprzez swoją nieprawość więzi nas na tej wyspie. Was również. Chmury skłębiły się ponad murami warowni, odpychając krwiste, wieczorne słońce. Czarnywilk zaśmiał się. Jego włosy połyskiwały w półmroku jak mleko. - Myślicie, że wystarczy zarzezać wiedźmę, by Wewnętrzne Morze pokryło pamięć o waszej podłości? O uczcie, truciźnie i zdradzie, jakiej dotąd nie oglądano pod jasnym niebem bogów? Wojownik potrząsnął głową i spojrzał na niego łagodnie, jak matka ku dziecku. On jeden nie miał broni, tylko wiązkę metalowych prętów w ręku. Przebiją mi serce, pomyślała. Przeszyją usta, przygwożdżą dłonie i stopy do ziemi, a potem pogrzebią pod głazami, żeby żaden pręt nie wystawał ponad mogiłę i żebym nie zdołała się uwolnić, powróciwszy na ziemię upiorem. - To rzeczy kniaziów, panie, nie nasze. Kapłani nie władają w Sinoborzu, więc kiedy staniemy w Tregli, bojarzy wstawią się za wami i za waszym krewniakiem, a potem naznaczą za was okup, żebyście mogli na powrót popłynąć do swoich. Tutaj czeka tylko śmierć. Dla was i dla nas po równo. Nie dosłyszała odpowiedzi. Wojownicy poluzowali łańcuch i klatka uderzyła o kamienie. - Precz! - Czarnywilk rzucił się ku nim z rozcapierzonymi palcami jedynej ręki.
Odepchnęli go bez wysiłku. - Llostris, Llostris, Llostris... - zaszemrało w kącie. Nie zdążyła spojrzeć. Kłódka pękła i jeden z wojowników natychmiast wczepił się w jej włosy i wierzgającą, wywlókł ją na zewnątrz. Zaskowytała w uścisku, rozpaczliwie bijąc piętami w metalową podstawę. Czarnywilk usiłował ku niej sięgnąć, lecz ostrze miecza zagrodziło mu drogę. - Pomiłujcież, panie! - syknął ktoś przez zęby. Chyba ten stary. - Bo ubijemy. Jak psa ubijemy. Chciała zawołać do Zwajcy, lecz wojownik trzymał ją za gardło. Nawet nie próbowała się szamotać. Po raz pierwszy od długiego czasu czuła pod stopami żywe kamienie, a nie żelazo, które dawno temu wydarto z głębi wyspy i przetopiono w obcy kształt. Wprawdzie ziemia nie szeptała już do niej jak niegdyś, w Górach Żmijowych, kiedy, krusząc grudkę gliny, umiała wyczuć korzenie, ocierające się o siebie pod doliną, wytrwały mozół kreta w podziemnej dziedzinie i śliskie tory pędraków. Moc zgasła, stłumiona przez chłód wody Ilv. Pozostało jednak naczynie. Wyschnięte, puste naczynie, które wciąż pamiętało płynny ogień mocy. Czyż nie jestem głupia? - przemknęło jej przez myśl. Czy śmiertelnik może targować się z bogami? Wojownicy zatrzasnęli drzwi klatki, odgradzając ją od obu jednorękich mężczyzn. Nie chciała ich stracić: wszak zapłacili już tak wiele. Dobrze, pomyślała, otwierając się na tę ziemię, zimną, nieurodzajną i zupełnie obcą, bo przecież nie znała mocy, które się w niej skrywały. Weź mnie. Nie będę się opierać. Jednakże żadna odpowiedź nie nadeszła. Ktoś błysnął przed jej oczami ostrzem. - Llostris, Llostris, Llostris... - załkał znów zwajecki kniaź. Wiedźma odwróciła się ku niemu z mozołem, wkładając w ten drobny ruch
wszystkie swoje siły. Trzymający ją mężczyzna roześmiał się. Opór tylko go rozochocił. Chmury rozsunęły się na moment, odsłaniając wytarty miedziak słońca. Promień sieknął ją w twarz i oślepił, a potem wszystko zgasło i usunęło się sprzed niej bez śladu. Moc odpowiedziała. * * * Czarnywilk spostrzegł raptem, że w oczach niewiastki nie pozostał ani strzęp błękitu. Były teraz złote i przypominały płynny miód. Nie umiał zgadnąć, co przebudziło się pod ich powierzchnią. Żaden z Sinoborzan nie zauważył przemiany. W chwilę później chmury znów wygładziły się w czystą taflę czerni, a złoty blask w oczach wiedźmy zgasł bez śladu. Dwóch wojowników przygięło ją do ziemi. Trzeci trzymał misę z czarnego kamienia. Blisko, by nie uronić ani kropli, kiedy jej życie wytryśnie wreszcie spod cienkiego ostrza. Wiatr ustał, spostrzegł ze zdumieniem Czarnywilk. - Llostris, Llostris, Llostris... - wyrzęził kniaź. I wtedy znienacka ogarnęła ich nawałnica. Powietrze zgęstniało jak zupa, pełna pyłu, drobinek wody i wyschłych gałązek, które raptem podniosły się z ziemi. Przez tę krótką chwilę, kiedy Zwajca jeszcze coś widział, nigdzie wokół nie dostrzegł Sinoborzan. Ich krzyki dobiegały z ogromnej odległości, stłumione zawodzeniem wichru. Kamyki sypnęły mu w twarz jak grad. - Llostris! - wykrzyknął Suchywilk. Wiedźma stała przed nimi, w otwartych na nowo drzwiach klatki. Rozrzuciła szeroko ramiona, a zawieja uformowała wokół niej ciemny kłąb. Wirowały gałęzie, potężne głazy, strzaskane resztki kolumn, przegniłe belki i cegły,
przemieszane z jaśniejszymi pasmami wody i piany. Oni zaś tkwili w sercu tego tumanu, w bąblu spokojnego, nieruchomego powietrza, jak gdyby drobna sylwetka wiedźmy osłaniała ich przed burzą. - Zaczęło się - powiedziała kobieta, w jakiś niemożliwy, niewiarygodny sposób przebijając się przez łoskot wichury. - Usłyszała wołanie i wkrótce się obudzi. A po niej będą powracać inni. Jedno po drugim. Jej głos przeniknął Czarnywilka na skroś. Coś ciepłego pociekło mu nosa, uszy wypełnił szum. Na twarzy wiedźmy również połyskiwała świeża krew. Nabrała jej na palce, po czym skosztowała, jakby chciała ocenić konsystencję i smak. W oczach miała złocistą, roztopioną moc, kiedy utaczała w ręku krew zmieszaną ze śliną. Gdy popatrzył na jej dłoń, dojrzał, że spoczywał w niej malutki czerwony pajączek, ulotny i równie nierzeczywisty jak wszystko, co Zwajca właśnie zobaczył. Niewiastka uniosła pajączka do ust i dmuchnęła lekko. Wzbił się w powietrze. Kruchy, podniebny wędrowiec na paśmie przędzy, która wyglądała jak utkana z księżycowego światła. - Leć - powiedziała wiedźma. - Leć, póki nie nadejdzie świt. Wicher popchnął ją do wnętrza więzienia. Kiedy tylko jej stopy zetknęły się z żelazem, wichura ścichła, jakby ucięta nożem. Drzwi znów się zatrzasnęły.
Rozdział pierwszy To miejsce zostało utkane z kamienia i wichru. Chłód przenikał je na skroś, nieprzytłumiony ani przez ogień na palenisku, ani drewno, skóry, kobierce oraz zasłony, których tu nie szczędzono. Dobre miejsce, żeby usnąć, pomyślała. Dobre miejsce na śmierć. Jej ojciec podniósł ten dworzec ze zgliszczy po najeździe pomorckich frejbiterów. W tamtych czasach łupieżcy rzadko zapuszczali się tak daleko, lecz jakiś wyjątkowo zuchwały than - a może tylko bardziej wygłodniały od innych postanowił sprawdzić, czy jesienna zawierucha nie przytłumi czujności obrońców. I zapłacił za to swoją cenę, lecz nie od razu. Oczywiście próbowano stawić mu czoło. Pora napadu została jednak starannie wybrana, bo większość wojowników popłynęła z kniaziem na wiec. W dworcu był zaledwie z tuzin strażników, którzy zabarykadowali się wewnątrz palisady wraz z małżonką kniazia, dwójką maleńkich dzieci oraz garstką wolnych osadników, sprowadzonych naprędce z okolicznych gospodarstw. Przybyli wszyscy zdolni do walki, a w tej okolicy nawet siedmioletni chłopiec potrafił unieść siekierę lub ojcowski oszczep. Mógł więc również umrzeć. Dawno temu, kiedy pierwszy raz opowiedziano jej tę historię, napełniło ją to smutkiem. Bronili się jeden dzień i jedną noc. Później, w obawie przed odsieczą, której spodziewano się lada chwila, pomorcki than kazał podłożyć pod dwór ogień. Kryte torfem, nasiąknięte od deszczu dachy nie zapaliły się od razu, więc dzieła najeźdźców dokończyły nie płomienie, tylko dym. Wokół kopcącego się dworu stali pomorccy wojownicy i zabijali każdego, kto, oczadziały wyziewem ognia i strachem, usiłował wydostać się na zewnątrz. Potem splądrowali spichrze i
piwnice, zagnali na okręty owce i krowy, załadowali ziarno i odpłynęli na północ. Kiedy jej ojciec powrócił, nad ruinami dworzyszcza wciąż tlił się dym. Nikt nie ocalał. Dwie zimy zajęło mu pojmanie thana. W powrozach sprowadził go na zhańbioną ziemię, a następnie żywcem zakopał wśród popiołów i przykrył kamieniem, który stał się podwaliną nowego dworzyszcza. Znacznie, znacznie później jasnowłosej dziewuszce, jego córce z drugiej żony, wydawało się, że w wichrowe noce słyszy spod posadzki jęki konającego frejbitera. Z czasem ścichły. Nawet krew bowiem blednie kiedyś na głazach, a w tej krainie śmierć nie była niczym niecodziennym. Na kamiennym cokole wzniesiono dworzec z ciężkich, gładko ociosanych bali i nakryto go gontem, powleczonym błękitną farbą, jak czyniono daleko stąd, w najpiękniejszym mieście Krain Wewnętrznego Morza. Dziewczynka nigdy go nie oglądała. Kiedy jednak dorosła - jedyna dziedziczka swojego rodu, piękna i dumna, jak przystało córce jej ojca - świat zaczął przychodzić do niej. Zwajeccy kniaziowie, sinoborscy bojarzy, nawet Skalmierski książę przybijali do brzegów wyspy, żeby się o nią pokłonić przed rodzicem. Była wówczas muzyka, i śpiew, i wino, i zapach zimowych jabłek, choć czas nie sprzyjał radości, bo tuż pod ich bokiem ciemna ziemia Pomortu nabrała kształtu i wynurzyła się z dna morza, posłuszna woli Zird Zekruna. Stara kobieta pamiętała potężną falę, zrodzoną wokół nowego lądu, w samym sercu mocy boga, gdy uderzyła w ich brzegi. Stała na szczycie kamiennej strażnicy, patrząc, jak fala się przybliża, spiętrzona niczym skała i przybrana siną grzywą piany. Ściskała w ręku sztylet, jedyna w grupie przerażonych kobiet, która nie przyłączyła się do lamentów ani nie zamknęła oczu, kiedy morze porywało kolejne okręty i wciągało je w podmorski wir. Mówiono, że tamtego dnia ocaliły ich sorelki. Wodne panny od niepamiętnych czasów widywano na kamienistych plażach, jak czeszą włosy z zielonych i modrych wodorostów albo wylegują się przyodziane w skóry fok i morsów. Wyrywały wiosła nieostrożnym żeglarzom i potrafiły popchnąć statek na rafy, jeśli ktoś im ubliżył. Lecz zapraszano je również na biesiady i wkładano im nowo narodzone dzieci w ręce, aby błogosławieństwem zjednały im przychylność oceanu. Dlatego tamtego dnia, kiedy Zird Zekrun spróbował obrócić na swoją korzyść moc morza, stanęły przy skalistych brzegach wysp Zwajców, a także
plażach Sinoborza, na klifach Skalmierza i nad Cieśninami Wieprzy, a kipiel wygładziła się pod dotykiem ich dłoni. Mówiono też, że z tego właśnie powodu Zird Zekrun je znienawidził. Kobieta pamiętała również, jak Pomort próbował zetrzeć Zwajców z powierzchni morza i nękał tę wyspę corocznymi napadami. Jednakże teraz, kiedy jej serce stygło powoli i pokrywało się popiołem od zgryzot i zawiedzionych nadziei, coraz więcej czasu spędzała w ojcowskim dworzyszczu. Lubiła chwile, kiedy na pokładzie smoczego okrętu zapuszczała się w głąb zatoki i skalne urwiska zaciskały się wokół niego tak mocno, że niemal słyszała, jak burty ocierają się o głazy. Gdzieś w połowie wodna ścieżka rozszerzała się, tworząc zwodniczo łagodne jezioro, każdej wiosny zasilane przez spływające z gór strumienie. Właśnie tam jej ojciec rozkazał zatopić cztery łodzie: ich wraki strzegły przejścia przed wrogiem, który, nieświadomy tych wód, usiłowałby podpłynąć ukradkiem ku siedzibie władcy. Pod gładką taflą kryły się leniwe, przegniłe potwory, rokrocznie przesuwane przez prądy i pływy. Nawet mieszkańcy wyspy mówili o nich z lękiem i niejeden pewnie przeklinał starego kniazia, kiedy zapuszczał się na środek jeziora. Wraki nie czyniły bowiem różnicy między najeźdźcami a rybakami, zatem co roku dołączały do nich nowe łodzie, swojskie i obce. Gdy płynęła poprzez to cmentarzysko statków, czuła, jak krew zaczyna jej żywiej krążyć w żyłach - i odnosiła kolejne, drobne zwycięstwo nad losem, kiedy udawało jej się postawić stopę na twardym gruncie. Oczywiście istniały niebezpieczeństwa, którym przystępu nie broniły ani podwodne wraki, ani tarcze wojowników. Każdego dnia przypominały jej o tym świeże, niepoczerniałe dotąd koły w palisadzie i ślady kopyt, odciśnięte w skale tak wyraźnie, jak gdyby wypalono je pogrzebaczem w skórze. Poza tym było coś jeszcze. Jasnowłosa dziewczyna, spoczywająca w komnacie na szczycie kamiennej wieży. Tego dnia chmury rozproszyły się na niebie i przez otwarte okiennice wpadało słoneczne światło. Wicher poruszał lekko kobiercami na ścianach, mierzwił sierść na skórach, którymi zarzucono posłanie. Tutaj nigdy nie przestawało wiać, choćby i u kresu lata, kiedy morze było rozgrzane słońcem, a nad łąkami unosiła się woń skoszonego siana.
Na drewnianej framudze zaczepiła się pajęcza nić. Falowała na wietrze, krucha i przezroczysta, na wylot prześwietlona słońcem. Uwieszony na niej pajączek wyglądał jakby wypełniono go krwią. Dziewczyna na wielkim, rzeźbionym łożu nie poruszała się. Jej wąska biała twarz przypominała migdał. Kiedyś, w czasach jej młodości, kupiec ze Szczeżupin podarował gospodyni dworca skórzany mieszek, pełen tych osobliwych, południowych orzechów. Nigdy wcześniej nie oglądała podobnego specjału, więc - co wspominała z mieszaniną wstydu i rozbawienia - zjadła je pospiesznie, ukryta za węgłem stodoły. Pamiętała, że strasznie rozbolał ją brzuch. Pamiętała również ich dziwny, słodko-gorzki smak. Kiedy patrzyła na to nieruchome dziecko, uwięzione w jej ślubnym łożu i wewnątrz własnego snu, znów czuła ten smak w ustach. Niekiedy stawał się tak intensywny, że ledwo powstrzymywała mdłości. Rude włosy opadły na podłogę, potargane przez wiatr. Staruszka odwróciła wzrok. Te pozory życia, przejrzysty i złoty blask, nawet teraz roztaczany przez dziewczynę, sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze trudniejsze. Jednakże babka przychodziła tutaj każdego dnia. Zawsze była uparta, a na starość nie pozostało jej nic prócz wytrwałości. Wiatr zaklekotał okiennicą i uniósł pajęczą nić ku łożu. Lato dobiegało kresu. Pnącza malin łamały się pod ciężarem owoców, a w brzęczenie pszczół wkradła się nowa, leniwa nuta. Lecz w tej komnacie, w całym dworcu, nic nie zmieniło się od dnia, kiedy podwórzec pokrył się lodem pod kopytami wierzchowców, które nie urodziły się ani w tym, ani w żadnym z innych światów. Llostris - córka jej wnuka, dla której popłynął w niebyt - śniła jak jedna z baśniowych księżniczek, zamkniętych wewnątrz kryształowego sarkofagu, podczas gdy mężczyzna, który ją tu przywiózł... Babka gwałtownie obróciła się ku palenisku i czubkiem laski rozgarnęła żar. W komnacie nieustannie zalegał chłód, bijący od kamiennej posadzki i od tej marmurowo obcej postaci na łożu. Staruszka nie ufała sobie wystarczająco, by myśleć tu o synu Smardza. Pogrzebała męża i synów i nikt nie mógł powiedzieć, że widział jej łzy. Teraz też nie zamierzała płakać. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na rozpacz, na choćby jedną, jedyną łzę, pryśnie harda nieustępliwość, dzięki której trwała w tym miejscu na przekór ludziom, bogom i temu, co sobie
nawzajem uczynili. Oczywiście nic nie było przez to łatwiejsze. Usiadła nieruchomo na zydlu, utkwiwszy wzrok w klepsydrze. Musiała przesypać się jeszcze pięć razy, żeby staruszka mogła się podnieść, tłumiąc westchnienie bólu, i odejść. Dwanaście obrotów klepsydry. Co dnia. Tym właśnie stało się jej życie. Piasek opadał bezszelestnie. Za oknem, w dole na dziedzińcu, szczekały psy. Każda myśl, każde podejrzenie, plan i nadzieja, zostały w tej komnacie po wielekroć przesypane w pamięci i okazały się jałowe jak piasek. Złożono ofiary, odprawiono modły, wezwano alchemików, wędrownych kuglarzy, medyków i wiedzące babki. Wszystko zawiodło. Właściwie staruszka przewidziała tę porażkę już wówczas, kiedy książę - dziecko z kohorty boga - ułożył rudowłosą na nagiej ziemi u jej stóp. Nazwał ją wtedy iskrą na dnie swojego serca. Lecz iskry gasną nieuchronnie, a wiedząc, co wydarzyło się na Rogobodźcu, Zwajka wątpiła, by w sercu dziedzica żalnickiej korony pozostało jeszcze cokolwiek z gorącego, rozedrganego losu człowieka. Jego płaszcz wciąż leżał w nogach łóżka. Nie odważyła się go wyrzucić. Był częścią tego, co się stało, nieodłącznym elementem układanki, zakleszczonej wokół nich jak żelazne wnyki. Podobnie jak błękitnoskrzydły wierzchowiec, który rozpalał zawiść w wojownikach. Krążył wokół dworca, krzykiem przyzywając swoją panią, podfruwał, tłukł skrzydłami w okiennice. Na darmo usiłowali odpędzić go wrzaskiem albo kamieniami. Przestraszony, powracał wkrótce, ściągany przymusem, który okazał się silniejszy niż głód i pragnienie, aż wreszcie któregoś dnia połamał sobie skrzydła o wystający okap dachu. Musieli go dobić. Przestraszyła ją ta śmierć. Cuda, które zeszłego roku, kiedy Suchywilk ściągnął do dworzyszcza z odnalezioną córką, wydawały się kojące i łaskawe, teraz nikły jedne po drugich. Jej czas dobiegł końca. Piasek przesypał się. Wstała, jednak nieostrożnie i zbyt szybko. Poczuła w krzyżu ostrzegawcze ukłucie i na chwilę pociemniało jej przed oczami. Ból, nieodłączna przypadłość
jej wieku, nasilił się tego lata. Nie buntowała się przeciwko temu. Nie miała już na co czekać. W drzwiach przystanęła na moment, usiłując przyoblec twarz w surową pewność, która pomagała jej ludziom przetrwać. Musieli mieć nadzieję. Musieli wierzyć, że to dziwne lato wreszcie minie. W końcu była gotowa. Zaczerpnęła tchu i wtedy za jej plecami, tak słaby, jak westchnienie dziecka, rozległ się głos: - Usłyszałam wołanie. Jak długo śniłam? * * * Chciała płakać - łzy wydawały się stosowne w obliczu boskich cudów - lecz oczy, nieustępliwe i uparte, pozostały suche. Tylko serce kołatało się z przerażenia jak ptak złapany w siatkę. Bo nie potrafiła się cieszyć. Nie umiała podbiec do tego dziecka, tak upragnionego, tak drogo okupionego, i schwycić go w ramiona, żeby upewnić się, że przebudziło się naprawdę. Ogień wpleciony we włosy Iskier nie ogrzewał śmiertelnych. Zwajka przekonała się o tym dogłębnie, kiedy śmierć jasnej Selli popchnęła trzech spośród jej prawnuków w szarą, spienioną zgubę pomiędzy Żebrami Morza. Przycisnęła ręce do piersi, nagle bardzo świadoma swojej starości, grzbietu przygiętego do ziemi, oczu wypełzłych od nieskończonych zdrad, okrucieństw i smutków, jakie oglądały. Świat przemieniał się wokół niej. Z każdą jesienią i wiosną nabierał nowych, odrażających kształtów. Niektóre z nich nosiły imiona bogów, wysnute z ich potęgi i uformowane przez umysły, których nie dało się ogarnąć. Lecz kiedyś, gdy była młoda, umiała znaleźć pomiędzy nimi również sprzymierzeńców i uszczknąć dla siebie, choćby podstępem, odrobinę ich mocy. A teraz jej dary - uroda, potęga rodu, nawet rozum - przeminęły. Nic już nie mogła zrobić. Zupełnie nic. Żaden bóg nie stanie więcej na jej progu. Nie zatrzyma się tu, ani żeby jej pobłogosławić, ani żeby ją zabić. Jednak za tą złotą, roziskrzoną dziewczyną, córką jej wnuka lub nie, podążą jak psy za suką. Jedni będą chcieli ją rozszarpać, inni nią owładnąć. Żaden się nie zawaha. Zastanawiała się, czy zdołałaby ją na to przygotować. Zapewnie. Śmiertelnik nigdy nie może być gotów na spotkanie z bogiem.
- Zbyt długo - przemówiła wreszcie schrypniętym głosem. - Spałaś zbyt długo, dziecko. Jasnowłosa odrzuciła skóry, wystawiając ciało na podmuchy wiatru, a jej dłonie, zagłębione wśród koców, napotkały pochwy zakrzywionych mieczy. Pogłaskała je delikatnie, a potem jednym gwałtownym ruchem obnażyła klingi. Czerwony pajączek toczył się po jej twarzy jak krwawa łza. - Sądziłam, że będziesz chciała je mieć przy sobie - rzekła cicho staruszka. Dziewczyna przesunęła palcami po żelazie. Wypolerowane ostrze chwytało promienie słońca. - Teraz pamiętam - powiedziała, wpatrując się w błękitny przestwór za oknem. - Pamiętam ucztę, krew i morze. Pamiętam również sok źródła Ilv i moc Zird Zekruna, która zakiełkowała we mnie jak jaskółcze ziele. Eweinren! wykrzyknęła naraz. Odwróciła się ku staruszce. Jej oczy zdawały się płonąć. - Co on zrobił? Co zrobił Koźlarz? Zwajka przymknęła na moment powieki. Nie wiedziała, jak streścić te długie, znojne tygodnie lata i zamknąć wszystko, co przyniosły, w kilku krótkich słowach. - Och, kochanie - rzekła w końcu. - Była bitwa. W tej samej chwili wiatr pochwycił wreszcie szkarłatnego pajączka i uniósł go w dal. * * * Zanim jednak rozpętała się bitwa, wydarzyło się coś jeszcze - jedno z drobnych, nieprzewidywalnych drgnień, które bezpowrotnie burzą pajęczynę tkaną przez bogów. Ukryty głęboko w źrenicy Zird Zekruna Mroczek śledził armie, maszerujące poprzez Żalniki. Spoglądał oczami sług Pomortu, nasłuchiwał myśli i w miejsce niedawnego przerażenia rosło w nim poczucie własnej potęgi. Porwał go rwący nurt mocy, która nierozpoznana, unosiła się na powierzchni Żalników jak brunatna piana. Kapłani w podziemnych przybytkach, dziady proszalne z miseczką Cion Cerena pobrzękującą u boku, bosonodzy heretycy,
pyszni panowie w kontuszach i zbrojach oraz obdarte niewiasty uciekające przed zarazą - wszyscy snuli plany, nienawidzili, głodowali, mścili się, korzystali z rozkoszy i uciech, nie widząc podskórnych ścieżek, drążonych w ich umysłach poprzez Zird Zekruna. I Mroczek przez chwilę stał się częścią tej niepojętej potęgi, która tak wezbrała w siłę, że niepomna na dawne układy i zakazy, wylewała się ze starego koryta. Zird Zekrun sięgał po wyznawców innych bogów. Podstępnie i skrycie wyrywał śmiertelników z ich przeszłych przysiąg i powinności. Owszem, od wieków zdarzali się odstępcy, którzy, uprzykrzywszy sobie jednego pana, oddawali się innemu w opiekę - nie było to jednak częste i nie zaskarbiali tym sobie laski współplemieńców. Teraz wszakże działo się inaczej. Zird Zekrun nie czekał już na ludzkie przyzwolenie. Po prostu brał to czego pragnął, a skalne robaki kruszyły wszelki opór, niwecząc po równo ciało i wolę. A może jest jednak inaczej? - pomyślał Mroczek i poczuł, jak skały na moment przybliżyły się do niego. Może sami otwieramy się na moc, a ona niepostrzeżenie wlewa się przez szczelinę, kropla po kropli? Istotnie, dziś wydawało mu się, że sam zaprosił boga i roztworzył się na jego przyjęcie, żeby choć przez chwilę uczestniczyć w jego przejmującej wszechwładzy. Nikt nigdy nie znalazł się tak blisko Zird Zekruna, myślał. Nawet Wężymord. Mroczek widział go teraz, jak maszeruje gościńcem, wyniosły i pyszny na jabłkowitym rumaku. Nie czuł wdzięczności, ten syn kmiota, który zimą układał się pośród świń na spoczynek i na przednówku świńską karmę jadał. Nie rozumiał, że bóg wybrał go, bez żadnej jego zasługi, i wyniósł ponad innych. Przybiegał pod Hałuńską Górę jak pies, wyrywał z ręki boga ochłapy mocy i uciekał precz, równie krnąbrny i dwulicowy jak niegdyś. I knuł. Nieustająco snuł swoje drobne spiski. Kamrat Twardokęska obserwował go oczami kapłanów i sług, czując narastającą wściekłość. Kiedyś, w cytadeli, która strzegła ugoru, w jaki zamieniono dawną stolicę Żalników, Wężymord spojrzał na niego jak na łajno. Grudkę gnoju, którą rozgniecie butem, gdy pan Pomortu znuży się nową zdobyczą Owszem, padły jakieś słowa. Durne słowa o ścieżkach i gwiazdach. Ale tutaj w głębi Hałuńskiej Góry, gwiazdy wydawały się kruche jak sopelki lodu i żadne ścieżki nie prowadziły na powrót ku dawnemu życiu. Bo też Mroczek rozumiał wyśmienicie, że nikt nie upomni się o niego, nikt nie wyszepcze za nim słów modlitwy, kiedy Zird Zekrun postanowi go wreszcie odesłać mroczną ścieżką ku
Issilgorol. Pozostawiono mu jedynie to ciemne miejsce, gdzie bezustannie tracił samego siebie. Było jednak coś jeszcze. Czasami człek mocarny poślizgnie się i na gównie, myślał mściwie dawny zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, a furia wrzała w nim jak szalejowy napar. Sam nie wiedział, w jaki sposób udało mu się wpleść ją na chwilę w moc boga. A wtedy napotkał inną nienawiść, równie silną jak jego własna. * * * Nazywano ich Świętym Hufcem. Kiedy wjeżdżali na bitewne pole, zakuci w lustrzane zbroje i ustrojeni w jabłonne pędy z czystego srebra, nikt nie potrafił ich zatrzymać. Odgrażali się, że choćby niebo zaczęło im się walić na głowy, podtrzymają je kopiami. Teraz, gdy po czterech w szeregu jechali wąskim traktem, wiatr igrał z zielonymi proporcami i szeleścił srebrzystymi liśćmi na pędach jabłoni osadzonych na kulbakach. Konie, potężne i wyszkolone do walki, stąpały równo i spokojnie, a towarzysze tkwili w siodłach w pełnym rynsztunku, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Istotnie, droga wiła się tutaj pomiędzy stromiznami gęsto porośniętymi puszczą, w której bez nijakiego śladu mogło się zapaść kilka dobrych kop chłopa. Jednakże nawet jeśli się tam kryli, z pewnością nie pokwapiliby się do ataku na konną rotę, najznamienitszą w tej krainie i osławioną w licznych bojach tak dalece, że na sam jej widok nieprzyjaciel pierzchał precz. Gdyby unieśli kopie, kołysałyby się nad nimi jak smukła, młoda drzewina widok dawno nieoglądany w tych stronach, bo spomiędzy wszystkich autoramentów tego właśnie Pomorcy nienawidzili najbardziej. Jeszcze większe wrażenie czyniły proporce. Wtapiały się w zieleń lasu, soczyste i jaskrawe jak świeże liście. Na każdym z nich jak pociągnięte sadzą odcinały się żalnickie kroczące lwy. Niżej było już tylko złoto, srebro i blask. Zbroje, bogate ponad wyobrażenie, z nieodzowną ością, biegnącą w poprzek piersi, żeby ostrza spis i koncerzy ześlizgiwały się z niej bez uszczerbku. Cętkowane skóry lampartów i rysi, narzucone na barki. Szyszaki przyozdobione czaplimi piórami. Pyszne, barwione purpurą ryngrafy na piersiach. Rzędy strojne srebrem i drogimi kamieniami, czapraki tkane błękitem i szkarłatem, jakoby przeznaczono je do świątynnych
przybytków, nie zaś na końskie grzbiety. Wszystko lśniło, mieniło się w słońcu. Ktoś za plecami Bogorii westchnął rzewnie. - Synkowie nasi! Szlachcic obrócił się gwałtownie. - Kurwi synkowie - rzucił z pasją - co dla bujdy pozłocistej poszli do zdrajcy na służbę. Wrazi sobie jeden z drugim jabłoniowy chabaź w kuper, rad, że oto się w bohatera przemienił. Niedoczekanie! Pierwej im się te chabazie świeżym kwieciem pokryją. Nikt się nie zaśmiał. Czterech szlachciców, wraz z Bogorią utajonych pomiędzy krzakami nad krawędzią zbocza, w zakłopotaniu odwróciło twarze. Dwóch pozostałych bez skrępowania gapiło się na przeciągający przesmykiem w dole hufiec. Bogoria wykrzywił się kwaśno. Oczy miał nabiegłe krwią, podbite zmęczeniem. - Czego ty od nich chcesz? - Szydło wzruszył ramionami. - Toć każdy jeno nogami przebiera, żeby tam swoich synaczków oglądać, przybranych w błyskotki i pobrzękujących jak żeleźniak łańcuchami na jarmarku. - Et, nie starczyłoby złociszów w mieszkach! - Bogoria zaśmiał się rubasznie. - Wężymord nic darmo nie daje, ani w mordę nawet. Po mojemu tam każda szarża za sutą wioszczynę kupiona albo i lepiej. - A wprzódy inaczej bywało? - Karzeł machnął ręką. - Animusz pański za darmo nie wzbiera, ani o suchym pysku. Szlachcic z namysłem poskrobał się po głowie. - Ich się nie lękam - oznajmił po chwili - jeno tamtych. Istotnie, w dolinie po drugiej stronie Rogonoszy rysowali się już drabowie w brunatnej barwie Wężymorda. Szli ciasno, wedle porządku, nie mieszając szyku. Za nimi majaczyły chorągwie lekkiej jazdy, takoż przyozdobione żalnickimi lwami.
- Patrzajcie, jak to się Wężymordowi, psiej jusze, odmieniło. Bogoria splunął pomiędzy paprocie. - Ledwo poczuł żar przy skórze, a już się niby liszka w lwią skórę okręcił i prawowitego żalnickiego pana udaje, jego znakiem w oczy kłuje. - No, nie wiedzieć jeszcze, pod czyim zadkiem ten żar się w ogień rozpali zadrwił karzeł. - Wedle mego rachunku kniaź ma po trzykroć więcej żołnierza, niźli wam się udało ściągnąć. - Lezą, ścierwa, jak na weselisko - mruknął ogorzały na gębie szlachcic, niegdyś chorąży z wilczojarskiego zaciągu. - Ani jazdy bokiem nie posłali, coby się sprytnie rozpatrzyła. - A czegóż mają się lękać? - Szydło wykrzywił się szpetnie. - Jaśnie księciu Koźlarzowi ryby już pewnie ślepia wyjadły, Twardokęsek własnym zbójectwem tak zaprzątnięty, że się na druhów w opresji nie obejrzy. Kto zatem Pomorckim drogę zastąpi? Lisy i borsuki? - Borsuki to z takich bardziej wypasionych! - Bogoria z lubością poklepał się po kałdunie. - A i lisy zajadłe jak trzeba, czyż nie tak, mości Liszyco? zwrócił się do wychudłego szlachcica po swej prawicy. - Znajdzie się tam u was jeszcze kieł ostry na Pomorca? - Znajdzie i żelazny. - Panek pogładził rękojeść karabeli, którą na okoliczność podpatrywania nieprzyjaciela podłożył sobie pod brodę. - Już i pierwej pomorckiej juchy kosztował, a czego raz zazna, tego potem łaknie - dodał butnie. Pozostali ze szlachty milczeli jednak, a na ich twarzach rysowało się zmieszanie. Bogoria zdawał sobie sprawę, że widok pomorckiej armii w pochodzie odebrał im ducha i żadne prześmiewki ani pokpiwania nie zatrą obrazu Świętego Hufca, maszerującego pod starodawnymi żalnickimi znakami. Panowie szlachta niby wiedzieli, że w tej batalii brat stanie przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu, bo przecież wielu spośród sąsiadów i pobratymców, czy z chęci zysku, czy ze strachu lub w desperacji, przystało na służbę u Wężymorda. Jednak wcześniej, na Lipnickim Półwyspie i w Wilczych Jarach, gdzie wojna toczyła się od tuzina zim z okładem, wszystko wydawało się mniej prawdziwe. W co drugiej wioszczynie albo i na urzędzie siedział krewniak, wprawdzie opłacany z Wężymordowej szkatuły, ale wszak swe obowiązki względem pobratymców
rozumiejący. Wrota tiurmy nocką odmykały się cudownym sposobem, żelazne kajdany same opadały z nóg. Rebelianci też bardzo baczyli, by w pogoni za pomorckim zagonem nie stratować swojakowi kapusty, a w potrzebie potrafili wspomóc go cząstką zrabowanego najeźdźcom dobra. I tak wszystko trwało, niezmiennie od wielu zim. Teraz jednak miało się odmienić i to nie na dobre. - Las tutaj gęsty wokoło. - Liszyca podrapał się po brodzie. - Pewnikiem ichni zwiad pójdzie na zachód, żeby trakt na lipnicką stronę przepatrzyć i starą kapliczkę na zboczu Rogonoszy. Oby się wasi ludzie dobrze pokryli, mości Bogorio. * * * Pan Krzeszcz modlił się z głową nakrytą rąbkiem płótna. Nie potrzebował oczu, by widzieć, jak przeklęci przybliżają się ku nim ze wszystkich stron. Świat wokół chwiał się, chybotał, szukając oparcia i wydało mu się raptem, że góra pod jego stopami jest jak korab, który uniesie ich bezpiecznie ku kryjówce bogini. Tak, niezawodnie tak właśnie miało być. Wyczuł tę pewność w głosie bogini, kiedy odnalazła go znienacka na ścieżce ku Uścieży i wezwała w zupełnie inną stronę. On zaś pospieszył jakoby na weselisko, z tą samą ochotą, z jaką zawsze wypełniał jej wolę. Bo to miała być próba. Ostatnia próba, która dowiedzie, że są godni zabić wiedźmę, która broniła ich pani przystępu na okrwawioną ziemię. Nie bał się. Czyż nie był nagim ostrzem w jej ręce? Mieczem, który wyrąbie drogę poprzez zastępy zdrajców i niewiernych? * * * Krzywy Włokita z odrazą poskrobał się po karku. Ostatni raz doglądał wozów, ukrytych pomiędzy niską sośniną, sprawdzał ładunek i solidność klinów, które podłożono pod koła. Prorok nie lubił, kiedy coś szło nie po jego myśli. A w gniewie nie szczędził nawet najwierniejszych towarzyszy. Krzywy Włokita bynajmniej do nich nie należał. Do sierotek przystał późno, dopiero u schyłku wiosny, kiedy w jego rodzinnych stronach na dobre rozgościła się czerwona zaraza. Uciekł z wyludnionej wioski z jednym syneczkiem,
Kiełbieniem, przygłupim na dodatek, pozostawiwszy za sobą niepogrzebane trupy. Głód pchał go naprzód. Między ludzi, w murowane dworce, gdzie zawsze mogła się trafić okazja do napełnienia brzucha. Pod wiekową kapliczką - w gębie posągu nie dało się już dopatrzyć żadnych rysów, ani Bad Bidmone, ani Zird Zekruna - przyłączył się do pochodu pątników. Wieśniacy, biczyskami odganiający ofiary moru, bywali znacznie bardziej łaskawi dla bogobojnych wędrowców. W każdym razie na to liczył, kiedy, powłócząc z wyczerpania nogami, brnął wraz z innymi ku połyskującym cyną dachom klasztoru. To, co wydarzyło się później - spieszna rzeź pomorckich kapłanów i ucieszne widowisko, które nastąpiło potem, kiedy grzebano ich w jabłoniowym sadzie - napełniło Krzywego Włokitę nabożnym wręcz podziwem. Bez oporu pozwolił, aby tłum podochoconych piwskiem sierotek zagarnął go i poprowadził do najbliższego pańskiego dworu. Szerokimi z zadziwienia oczami patrzył, jak pachołkowie, którzy próbowali zastąpić im drogę, w kilka chwil zostali posiekani. Z resztą też heretycy uporali się szybko. I żaden ogień nie spadł na nich z nieba, kiedy smagali przy gumnie szlachcica w portkach z czerwonego sukna. Nic nie stało się również następnego dnia, kiedy złupili na dziedzińcu kupieckie wozy. Ani kiedy podłożyli ogień pod klasztorek brunatnych mniszek. Ani gdy na niewielkiej polanie wybili do nogi podjazd rebeliantów. Samego proroka Krzywy Włokita oglądał z rzadka i z daleka. Nie garnął się do słuchania kazań, którymi zaczynano i kończono każdy dzień w obozowisku. Nie wyrywał mu z szat nitek, jak czyniły niektóre z kobiet w przekonaniu, że strzępki odzieży świętego męża strzegą przed zarazą i wszelką ziemską chorobą. Nie próbował się zasłużyć w jego oczach szczególną zajadłością, kiedy gromadzie udało się schwycić żywcem kilku panów albo pomorckich popleczników. Właściwie nie zaprzątał sobie zbytnio głowy całą tą świętą wojną ani powtórnym przyjściem bogini. Grunt, że miał pełny brzuch. I wreszcie nie musiał się o nic troszczyć. Trzymał się blisko koni i teraz, kiedy spomiędzy chaszczy spoglądał na maszerujące w dole wojsko, niepokoił się, czy jego syn zadba odpowiednio o dwie siwe kobyłki, które zeszłej nocy poodbijały sobie kopyta na trakcie. Trupów się nie bał. Zdążył się na nie wystarczająco napatrzeć, kiedy czerwona zaraza rozswawoliła się w jego stronach. Może właśnie dlatego wyznaczono go do tej roboty. Bo nie dopraszał się o nią, wcale nie. Ale skoro już padła na niego,
zamierzał wykonać ją wedle swoich sił. Wyczekał, aż prorok - a wyglądał dzisiaj zgoła po pańsku, niczym karmazynowy kogucik w srebrzystym żupanie, purpurowym kontusiku, czapce z czaplim piórkiem i wysokich butach z polerowanej skóry - da znak. Kiedy zaś to nastąpiło, ze spokojem usunął kliny spod kół. Wóz z turkotem potoczył się po zboczu, a za nim kolejne. Krzywy Włokita przyglądał im się z namysłem, jak gospodarz na skraju ścierniska, oceniający swoją pracę. Słońce świeciło mu prosto w oczy. * * * Wedle legendy Bad Bidmone wynurzyła się o poranku z toni rdestnickiego jeziora, świetlista i jasna jak jutrzenka. Zaledwie postawiła stopę na brzegu, słudzy miejscowego władcy postanowili ją pojmać i w pętach zaprowadzić do swego pana. Wówczas bogini uczyniła nieznaczny gest lewą, karzącą dłonią o sześciu palcach i spomiędzy mchów wystrzeliły w górę młode pędy jabłoni. Drzewka rosły i potężniały, a potem na oczach zdumionych pogan przemieniły się w ludzi, uzbrojonych rycerzy. Tak właśnie powstał Święty Hufiec, chluba Bad Bidmone i widzialny znak jej potęgi. Choć ożywieni z jabłoniowego drewna, jego wojownicy na zawsze zachowali już ludzki kształt. Z czasem osiedli w posiadłościach wokół rdestnickiego jeziora i spłodzili synów, dając początek najznamienitszym spośród żalnickich rodów. A ich potomkowie, którzy również jeździli w zastępie bogini, na pamiątkę praojców przyozdabiali swoje zbroje pędami jabłoni, wykutymi w srebrzystej blasze przez kowalskich mistrzów. Żeby one tylko tak cholernie nie zawadzały przy zamachu, pomyślał kwaśno Rytar. Nie miał wyboru. Skoro Wężymord postanowił odnowić Święty Hufiec, w Żarnikach zawrzało jak w ulu, kiedy się weń wrazi dobrze okopcony wiecheć. Oczywiście podkomorzy nie mógł pozwolić, by inni wyprzedzili go w wyścigu do zaszczytów i splendorów. - Kiep, kto od nas mieniłby się godniejszym - oznajmił, z dumą głaszcząc się po brodzie.
W głębi ducha gryzł się jednak i martwił. Wieść o niecnym postępku babki, która, pobuntowawszy pół czeladzi, zemknęła do rebeliantów, mogła lada chwila dotrzeć aż na uścieski dwór. Z najmłodszego, durnego potomka zdołałby się jeszcze jakoś wytłumaczyć, wszak nic dziwnego, że dał się smark zbałamucić. Lecz w obłęd babki nikt nie uwierzy. Dlatego podkomorzy modlił się do wszystkich bogów, żeby krewka starowina wnet zdechła, oszczędziwszy mu wstydu i dalszych nakładów, gdyby, bogowie uchowaj, przydybano ją na zbójectwie. I musiał jak najprędzej zatroszczyć się o pierworodnego. Do tej pory Rytar tylko zbijał bąki. Niby jakąś chorągiew dla Wężymorda prowadzał, ale po prawdzie więcej było z tego smrodu niż pożytku. Bo chłopak nie wdał się w rodziciela. Babka mawiała z przekąsem, że nosząc go pod sercem, matka musiała się niezawodnie na woźnego zapatrzyć albo inszego jurystę. Nie wrzała w nim fantazja, z jaką miejscowe niedorostki zasadzały się przy trakcie na przejezdnych kupców, tłukły po mordach chłopstwo i pchały się pod Jastrzębcową komendę, aby w zacnej kompanijce pohulać sobie wreszcie i pogrzeszyć do woli. Rytar, przeciwnie, do ksiąg się garnął i każdy krok po trzykroć szacował. - Jak jakiś serowar albo byle kuśnierz - śmiała się babka, złośliwie spozierając ku mości podkomorzemu, który w takich chwilach odymał się na gębie i czerwieniał jak indor. - Oj, nie z naszej krwi idzie podobna ospałość i pierzchliwość. U nas w rodzie każdy chłop był jak płomień: co w sercu, to na języku, a w ręku szabla goła. No, ale nie wiedzieć, kto się tam u was, ziętaszku umiłony, w pergaminach skrywa. Matka Rytara tymczasem płakała po kątach w obawie, żeby syn z nadmiaru wilgotności w umyśle w melancholiję nie popadł albo i, uchowajcież bogowie, w szaleństwo. Sprowadzała nawet do dworu medyków, którzy zaordynowali upust krwi dla oczyszczenia panicza i pozbycia się złych waporów. Kuracja okazała się zawodna, bo w dwa dni po niej znów przydybała pierworodnego z jakimś nadpleśniałym pergaminem w ręku. Wezwano zatem następnego doktora, a potem jeszcze jednego, aż wreszcie nieszczęsny młodzian pojął, że pierwej wykrwawi się jak wieprzek niźli jego czcigodna rodzicielka zrezygnuje z prób ocalenia mu życia. Dlatego nie burzył się, kiedy ojciec postanowił go wyprawić do Uścieży. Zresztą i tak nikt by go nie słuchał. Właściwie wygnanie na dwór Wężymorda miało i swoje dobre strony. Tutaj
nikt nie dybał na niego z nożykiem do otwierania żył, a wielka biblioteka w północnym skrzydle cytadeli stała otworem. Co więcej, często zaglądał tam sam kniaź, zatem brzydka skłonność synalka, która niegdyś stanowiła w oczach rodzica skazę na honorze rodziny, obecnie wydawała się jakby bardziej znośna. I tylko niekiedy ojciec błagał w listach, żeby się Rytar, chociażby z musu, upił w towarzystwie kamratów i zgrał do nich w karty, bo inaczej przylgnie do niego miano skąpca i mizantropa. Powołanie Świętego Hufca okazało się odpowiedzią na modły pana podkomorzego także i w tym względzie, bo w oddaleniu od ukochanej biblioteki chłopak pił i hulał jako reszta. Ale kiedy Rytar jechał teraz w promieniach wiosennego słońca, całe połyskliwe i zbrojne ochędostwo na grzbiecie gryzło go i uwierało jak nieczyste sumienie. Wiedział, że większość jego towarzyszy nigdy dotąd nie oglądała krwawego pola. Ich szkolenie trwało nie dłużej niźli cztery niedziele - dość, by zapamiętali swoje miejsce w szyku i nauczyli się umocować kopię w tulejce. Jednak niewiele więcej. Nic nie uzasadniało wystawienia Świętego Hufca jako przedniej straży. Zwłaszcza tutaj, na przedpolu Wilczych Jarów, gdzie w każdym wykrocie należało się spodziewać zasadzki. Zastanawiał się, czy nie zdradzić się ze swoimi wątpliwościami przed rotmistrzem. Ale Pociej był tak wzruszony, tak dogłębnie przejęty powierzoną mu misją, że Rytar nijak nie potrafił zepsuć starowinie radości. Gryzł się zatem i dręczył w samotności, osobliwie odkąd szpica armii weszła głęboko w gardziel Rogobodźca, skąd wąskim przesmykiem mieli się przedostać prosto ku Wilczym Jarom. I moim ziomkom, pomyślał, zwilżając czubkiem języka popękane wargi. Spomiędzy tych, z którymi nadmuchiwał żaby dymem i podkładał zaskrońce w kaplicy świątobliwych panienek, przemożna część zbiegła do rebeliantów. Miał nadzieję, że nadejście pomorckiej armii natchnęło ich puste łepetyny tą prostą myślą, że należy siedzieć w krzakach, póki się wszystko nie uspokoi. Zdążył jednak poznać szczerych wilczojarskich patriotów wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie przepuszczą okazji do godziwej awantury. Po prostu nie leżało to w ich naturze. Oby tylko ojcu udało się na czas przydybać Nieradzica, pomyślał. Byłoby żal smarkacza.
Uniósł głowę i gdzieś między daszkiem a nosalem mignął mu zarys zrujnowanej kapliczki na szczycie Rogonoszy. Przez moment miał wrażenie, że coś poruszyło się wysoko na zboczu, pomiędzy chaszczami. Obiecał sobie solennie, że gdy tylko staną wieczorem na popas, wedrze się do namiotu Pocieja i wymoże na nim, by odtąd szerzej rozsyłał zwiady. Ktoś powinien siedzieć na górze i pilnować traktu. Nawet jeśli Koźlarza wymiotło precz, prędzej czy później wilczojarscy na nas skoczą, pomyślał. Choćby grupa pijanych młokosów. Choćby dla zabawy. Nagle jego uwagę przykuł jeszcze jakiś ruch tuż nad traktem, między niską sośniną. Zaraz potem na drogę wpadł pierwszy wóz, wlokąc za sobą kamienistą kurzawę i odór śmierci. * * * Kiedy na czele pochodu podniósł się kurz, wielmożny Pociej pchnął naprzód konia. Jego przyboczni rzucili się oczyszczać drogę dla dowódcy, bo towarzysze już łamali szyk, chcąc dojrzeć, jaka też nowa uciecha im się przytrafiła. W innych okolicznościach komendant zapewne skarciłby ich z tym samym dobrotliwym uśmiechem, z jakim pozwalał im biesiadować do białego rana i rezygnował z dodatkowego obwarowania obozu. Za to go przecież kochali, tego siwowłosego starca, który był dla nich łaskawszy i bardziej cierpliwy niż ojciec. Teraz jednak Pociej pędził na oślep, płazując po grzbietach tych, którzy nie mieli dość rozumu, by na czas uskoczyć mu sprzed konia. Nigdy nie należał do zauszników starego kniazia, choć z racji urodzenia przynależało mu miejsce u jego boku. Ale mierził go Smardz i jego drobne krętactwa. Zamiast rwać się do synekur i skarbów, wołał Pociej siedzieć w kniei, biesiadować w gronie zacnych kamratów, z oszczepem chadzać na niedźwiedzia i mile podłechtany miodem, przysłuchiwać się graniu żab na groblach. Miał, czego tylko dusza zapragnie. Dostatek, stateczność w oczach ludzi, a nade wszystko święty spokój. Który mu Wężymord brutalnie zakłócił, powoławszy Święty Hufiec. Byłby się może z niego Pociej jakoś wykręcił, choćby i ściągając na siebie kniaziowską niełaskę, na przeszkodzie stanęła mu wszakże droga połowica. Skrupulatna we wszelkich niewieścich obowiązkach powiła małżonkowi pięciu
chłopaków i półtuzin córek na dodatek. A fortunka, choć zacna, kurczyła się przy kolejnych ożenkach jak ziarno rozdziobywane przez kury. - Pójdziesz! - Pani Pociejowa migiem rozstrzygnęła wątpliwości męża. Oczywiście, że pójdziesz! - Stuknęła w stół kopystką, którą właśnie skończyła mieszać kluski. - Ech, trzeba będzie klasztor dla Zird Zekruna wyszykować, żeby mu się za tę łaskę wywdzięczyć. Pociej zmarszczył wtedy brwi. Nigdy nie nadążał za jej bystrym umysłem, szybką mową i nieustanną krzątaniną, która sprawiała, że od samego widoku bełtało mu się we łbie. Posłuchał jednak, bo przez całe życie podążał za nią z łagodnością wielkiego zwierza, który tak przywykł do łańcucha, że już go nawet nie czuje. Ale teraz był skazany tylko na siebie. * * * Stojący na wzniesieniu tuż przed wejściem do przesmyku Surmistrz z trudem skrył grymas satysfakcji. Formacja Pocieja rozsypała się jak garść słomy zdmuchnięta wichrem z klepiska. Wcale im nie pomogły pokraczne srebrzyste zbroje. Nic dziwnego. Surmistrz dobrze pamiętał, jak swego czasu wyrzynali ich właścicieli całymi tuzinami. Bo kiedy Wężymord poprowadził frejbiterów na niewiarygodną wyprawę w głąb kraju, od tylu zim budzącego w nich grozę, weszli w tę ziemię jak nóż w masło. Surmistrz, którego pradziada trzy pokolenia wcześniej ofiarowano na mierzwę dla żalnickiej bogini, przypominał sobie, jak zatrzymywali się przy świątyniach i klasztorkach Bad Bidmone, a potem w zapamiętaniu rąbali toporami uparte pnie i ściągali je na wielki stos; iskry biły wysoko ku niebu, jemu zaś zdawało się, że każda jest duszą jednego z brańców, uwolnioną wreszcie spod władzy Kwietnej Panny. Lecz im mocniej zanurzali się w tę niezwykłą, nabrzmiałą od lata krainę, tym bardziej gniew Surmistrza słabł. Ziemia chciwie wchłaniała krew i popiół porastał trawą. Jeszcze przed pierwszymi przymrozkami Wężymord nadał mu włości, daleko przy Skalmierskiej granicy. - Będziesz uprawiał winorośl - powiedział, a w jego oczach połyskiwało błękitne niebo i moc Zird Zekruna. - I będziesz moim nagim mieczem dla tej ziemi.
Surmistrz, który prowadził prawe skrzydło w bitwie pod Lutomierzem i rozgromił dla Wężymorda zbiegłe z Rdestnika niedobitki Świętego Hufca, bez słowa skinął głową, po czym zebrał swych ludzi i wyruszył w drogę, zanim na kopytach końskich zakrzepło błoto z poprzedniej wyprawy. Nie żałował. Dobiegał zaledwie kresu drugiego tuzina zim - wszyscy byli wówczas tak szaleńczo, nierozważnie młodzi - lecz większość dorosłego życia spędził na wędrówce w łodziach zalewanych słoną wodą, wymykając się na skalistych ścieżkach pogoni lub pędząc do okrętu zrabowane owce. Wtedy poszedłby za Wężymordem na koniec świata - i tak właśnie uczynił, podobnie jak wielu jego druhów, którzy pewnego letniego ranka usłyszeli, po co naprawdę wyruszyli do Rdestników. - Otworzą nam bramy, a kiedy tylko wjedziemy na dziedziniec, uderzymy na nich - mówił Wężymord. - Nie będą się niczego spodziewać. Obozowali nad jeziorem: nad wodą unosiła się poranna mgiełka i w głębi trzcin słyszał buczenie bąków. - A bogini? - zapytał ktoś, nie Surmistrz. Wężymord nie poruszył się. Ci, którzy siedzieli wówczas w namiocie, należeli do jego najbliższych towarzyszy i wiedzieli już, co się wydarzyło przy źródle jasnej wody Ilv. Jednakże jego zuchwałość nawet ich przyprawiała o zawrót głowy. - Bogini jest ścierwem - odparł beznamiętnie. - Tak samo jak wielu tych, którzy jej służą. Nie trapcie się nią. Nie musicie się lękać Bad Bidmone. Dopiero kiedy Zird Zekrun wystąpił przed nich w płonącej twierdzy i odrzuciwszy kaptur, zszedł w podziemia pod przybytkiem bogini, Surmistrz zrozumiał, że Wężymord zaplanował wszystko i obmyślił co do joty. Ale wtedy, nad jeziorem o tafli poznaczonej kręgami grażeli i lilii wodnych, po prostu chciał mieć udział w jego szaleństwie. - Przyjęliśmy srebro żalnickiego kniazia - zaczął znów ktoś, ten sam, który obawiał się Bad Bidmone. - I przysięgaliśmy... Choć ani najstarszy, ani najbardziej doświadczony, Surmistrz obrócił się naówczas ku tamtemu i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Komu? Komu przysięgałeś, głupcze? Czy nie tym, których serca krzyczą spomiędzy korzeni jabłoni? To było ich zawołanie, znak kreślony palcem na powierzchni wody, kiedy jeszcze nie ośmielali się podżegać przeciwko Żalnikom w portowych karczmach i na thingach. Serca uwięzione w korzeniach drzew. I w mroczne grudniowe noce niejeden słyszał, jak krzyczą do niego duchy przodków, nieopłakanych i nieoczyszczonych w płomieniu. Tak się zawsze działo na północy. Zemsta nie blakła wraz z odchodzącymi pokoleniami, utrwalała się raczej i ciemniała, jak stare znaki wycięte na belkach nad paleniskiem. Dlatego poszli za Wężymordem, choć wydawał im się obcy i budził lęk. Zausznik Zird Zekruna. Ziemskie ramię boga, utkane z krwi, kości i bólu. I kiedy wreszcie zwyciężyli, żaden z pomorckich dowódców nie mógł się uskarżać na skąpstwo wodza, a wioski, miasta i ogromne włości rozpościerały się przed nimi, czekając na nowych panów. Nastał czas cudów, o jakich nawet nie marzyli, żując zimową, suszoną rybę w niskich, okopconych dworzyszczach na czarnych skałach Pomortu. Wszystko było możliwe. Wszystko znalazło się w zasięgu ręki. A jednak ta ziemia, podbita i rozwarta przed nimi na oścież, znalazła sposób, aby ich okiełznać. Aby nami zawładnąć, poprawił się w myślach. My, którzy byliśmy ludźmi północy, staliśmy się ludźmi południa. Nie chodziło tylko o miód, pszeniczny chleb i obfitość zwierzyny. Nie o srebrny łańcuch, który zwieszał mu się teraz z karku, ani o rubinowe guzy przy żupanie. Nie o konie, sprowadzane z turzniańskich targowisk, ani przejrzyste roztruchany, w których połyskiwało ciężkie Skalmierskie wino. Jego krzepkie, nawykłe do postów i trudów ciało mogłoby się bez tego obyć, zamienić kosztowną, podbitą sobolem delię na prosty płaszcz z foczej skóry, był pewien. Wciąż potrafiłby trzymać w ręku wiosło i pożeglować z wiosennym wichrem w głąb Wewnętrznego Morza. Nie potrzebował wiele. Lecz gdzieś po drodze stara nienawiść zdążyła się wypalić i zblednąć. Wbił wzrok w skłębione kształty, które teraz doszczętnie wypełniły już przesmyk pomiędzy zboczami. Pośrodku ciżby zapewne tkwił Pociej, bezradny jak zwykle. Surmistrz syknął przez zęby. Nie po to wykrwawiał się pod Rdestnikiem, pod Lutomierzem i pod Karlim Borem, żeby dziś osłaniać spasłego
durnia, sługę jabłoniowej dziwki. Owszem, musiał go cierpieć przy sobie, skoro taka była wola Wężymorda. Ale nie zamierzał za niego walczyć. Jego pierwszym rozkazem w nowych włościach było wycięcie wszystkich jabłoni. Nigdy nie pozwolił posadzić nowych, choć przysięgano mu, że od dawna nikt już nie podkłada pod ich korzenie ludzkich serc. - Co czynić, panie? - odważył się szepnąć najmłodszy z przybocznych, jasnowłosy chłopak z wargą ledwo co pokrytą pierwszym zarostem. Któryś z towarzyszy cmoknął ostrzegawczo. Surmistrz miał ciężką rękę, jeśli ktoś odzywał się niepytany. Dziś jednak komendant był w wyśmienitym humorze. I dodatkowo poprawiał mu go każdy jeździec Świętego Hufca, który walił się w pył pod ciężarem spadających kamulców. - Jak to co? - odparł z krzywym uśmiechem. - Niechże Pociej wreszcie wygniecie to hultajstwo. Ci, co stali najbliżej, z niedowierzaniem słyszeli, jak wesolutko pogwizduje przez zęby, podczas gdy masakrowano przednią straż jego armii. Kiedy pierwszy z wozów runął na trakt tuż przed czołem pochodu, Rytar odruchowo wyciągnął kopię z wytoki. Żadna komenda jednak nie padła. Kilku towarzyszy próbowało się cofnąć, lecz z tyłu napierali już inni, ciekawi, jakąż nową rozrywkę dla nich naszykowano. Rozbawienie trwało parę uderzeń serca, nie dłużej. Zaraz bowiem stoczyły się między nich kolejne furgony, miażdżąc grupy rycerstwa i zbijając je z siodeł. Czy to już teraz? - przemknęło Rytarowi przez głowę. Czy to naprawdę dziś? Lecz nadal znikąd nie widział napastników. A jeśli będzie między nimi Nieradzic? - pomyślał. Jeśli nie zdążę go rozpoznać? Z góry spadł jeszcze jeden wóz, ósmy albo dziewiąty. - Zaraza! - wrzasnął ktoś na całe gardło. - Pomiłujcież, słodcy bogowie!
Zaledwie dwie długości konia przed Rytarem fura przechyliła się na bok, zrzucając upiorny ładunek. Kamule jęły wypadać z chrzęstem, a za nimi sypnęły się trupy, opuchłe już i spotworniałe. Jeden z nich - niewieści, bo przyodziany w bury serdaczek i płócienną spódnicę - potoczył się aż na kępy mchu. Koń pod Rytarem drżał i tupał z przestrachu, kiedy jej dłonie zatrzymały się o łokieć od niego. Twarz miała poznaczoną czerwonymi, krwawymi cętkami. Zwiastunem moru. * * * - Teraz! - usłyszał za sobą Krzywy Włokita. - W imię bogini uderzajcie! Wokół niego tuziny sierotek podrywały się spomiędzy chrzęśli. Bose stopy tłukły w potężne kamulce, okrwawiały się o żwir, zalegający tutaj w każdej nierówności. Potykali się, walili między głazy, i znów podrywali do biegu. W tamtym dniu, na stokach Rogonoszy chyżość była ich modlitwą, darem uniesionym w wyciągniętych rękach ku bogini. Nic więcej się nie liczyło. I tylko młoda sośnina skłaniała ku nim gałęzie, smagała ich po głowach i ramionach, jakby chciała na chwilę zatrzymać ich i spowolnić w tym pędzie, póki są jeszcze bezpieczni, póki tamci na dole nie ocknęli się i nie zrozumieli, co ku nim nadchodzi. W górze zaśpiewały piszczałki. Włokita zawtórował im pełnym uniesienia wrzaskiem. Osadzona na kiju końska szczęka klekotała prześmiewczo. Niżej pierwsze sierotki wbiegały już na trakt. Słońce grało na żeleźcach halabard, po ostrzach berdyszy, pik i kos bojowych ześlizgiwało się promieniami w dół, pomiędzy pył i kamienie, które wkrótce oblekły się w rdzawą barwę. I tylko je miał Włokita przed oczami, kiedy stok urwał się nagle pod nim, a nogi wyprysnęły w górę, bezładnie młócąc powietrze. Krwawe błoto, z którego bogini ulepi nowy świat. Coś zakłuło go w piersi. Może przeczucie ostrza, któremu wybiegł na spotkanie. - Nie! - wykrzyknął Zird Zekrun i jego bezgłośny wrzask natychmiast odarł Mroczka z wszelkiej woli.
Ciemność, która tuż wcześniej wydawała się pusta i bezpańska, napęczniała gwałtownie obecnością boga i wszystkie jego myśli zogniskowały się w odległym obrazie bitwy. Późno. Za późno. Strzały wyprysły już z łuków i nic nie dało się zatrzymać. Rytar ciął instynktownie, bo i brakło czasu na kalkulacje. Pałasz wszedł w ciało posuwistym ruchem, nabytym podczas godzin ćwiczeń pod okiem rodziciela, fechmistrzów, a nade wszystko babki, która była nauczycielem surowszym od innych. I suchy kmiotek z wytrzeszczonymi oczami i gębą nabrzmiałą od wrzasków zwalił się gdzieś pomiędzy kopyta, ścichł wśród kwików zwierząt i ludzkiego wycia. Tyle że w jego miejsce natychmiast pojawił się następny. Dźgnął czubkiem szydła, sięgając ku powęzowi, w miękkie końskie podbrzusze. Zwierz stęknął, spłoszony, i uskoczył, o włos mijając ostrze. Rytar krzyknął - ni to w przestrachu, ni w proteście - i uderzył z zamachu napastnika. Chłopina, chyba zręczniejszy od pierwszego, a może lepiej wyćwiczony w grasantce, zwinął się w sobie i uchylił się. Nie uciekał jednak. Wparł się piętami w stratowaną ziemię i uchwycił oburącz szydło, żeby zastawić się przed ciosem. Rytar zaśmiał się sucho - dźwięk, jaki wyszedł mu z gardła, przypominał raczej szczeknięcie i zaraz zniknął wśród wszechobecnego łoskotu. Chłopak zawinął pałaszem. Brzeszczot, hartowany przez kowalskich mistrzów jeszcze w czasach, gdy Kii Krindar chadzał pomiędzy śmiertelnikami, rozpłatał drzewce jak pergaminową błonę i aż po próg zagłębił się w ciało. Nie zdążył go wyszarpnąć, kiedy czyjeś ręce wczepiły mu się w strzemię. Dziewczynka szarpała go z całej siły, usiłując ściągnąć z siodła. Oczy połyskiwały gorączką w chudej, wynędzniałej twarzy. Zawahał się. Na moment oderwał od niej wzrok, szukając ponad traktem jasnego szyszaka dowódcy. Wszędzie wokół, jak fala plugastwa, roili się starcy w porwanych siermieszkach, nędzarze z kiścieniami, kobiety noszące na ciałach znak moru. Owszem, przy wilczojarskim gościńcu z dawna pętały się gromady oberwańców, grabieżą i żebractwem nękając podróżnych. Nigdy jednak nie śmieli występować z taką zaciekłością. Chłopak nie pomniał, żeby kiedykolwiek zastąpili mu drogę, nawet jeśli wracał z gospody bez czeladzi i spity na umór.
Nie dojrzał ani Pocieja, ani regimentarskiej chorągwi. Towarzysze rozproszyli się pomiędzy pogruchotanymi wozami, na własną rękę usiłując ujść tej czerni, która kłuła ich i ogryzała jako psi niedźwiedzia. A przecież tam w tyle szła cała potęga Wężymordowej armii. Surmistrz musiał już wiedzieć o ataku. Z pewnością ktoś przebił się do niego z wieścią. Choćby pojedynczy człowiek. Lecz trąbki regimentowe milczały i zniknął gdzieś znak Pocieja z nieodzownym żurawim skrzydłem, symbolem czujności, oraz pękami białych i zielonych wstęg. Więc każdy walczył z osobna, jedynie ze swoją śmiercią u boku, nie dbając o resztę. Raptem ból ściągnął wzrok Rytara w dół. Dziecko wbiło mu nóż w łydkę. Nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, co się stało. Cios zatarł się w jego pamięci, podobnie jak krzyk i krew rozlewająca się nagle po zmizerowanej twarzy. We wspomnieniu pozostał tylko trzask kości, upiorne mlaśnięcie, kiedy kopyta konia zagłębiły się w ciele dziewczynki i na zawsze popchnęły je niżej, pomiędzy kamienie i błoto. Tymczasem kmiotkowie zewsząd nadbiegali. W baranicach i skórzanych kaftanach, w watowanych kubrakach i zwykłych koszulinach parli ku rycerzom. Niepomni na ciosy, opadali ich po dwóch, po trzech, halabardami ściągali z siodeł, dźgali włóczniami brzuchy wierzchowców, kiścieniami gruchotali twarze jeźdźców. Niektórzy nie mieli nic, nawet masłaków z końskiej szczęki osadzonej na gibkim drzewie. Lecz nawet ci nie wahali się, nie zostawali w tyle. Chwytali zbrojnych gołymi rękami, ciągnęli ich za końskie czapraki, za rozety na podpiersiach, za strzemiona. I zaraz znikali rozsiekani, rozniesieni na ostrzach. Na prawo od Rytara drab w baranicy poderżnął gardło jednemu z towarzyszy ze Świętego Hufca. Mizerykordia jak połyskliwa żmijka wślizgnęła się poza krawędź kirysu i zaraz wypełzła, tocząc za sobą strużkę zdradzieckiej czerwieni. - O Kwietna Pani - jęknął Rytar, patrząc na pogruchotane resztki srebrnych gałęzi, oplatające ramiona tamtego. - O słodka Bad Bidmone. Tyle że tamci w górze również wzywali Bad Bidmone.
- Cofnąć się! - Pociej darł się tak, jakby mu gardło miało zaraz pęknąć od wrzasku, i z trudem usiłował zapanować nad przerażonym wierzchowcem. Cofnąć się, ścierwa, bo pozabijam! Szabla wypadła mu z ręki. Paliły nieosłonięte szyszakiem policzki, żółć podchodziła do gardła. Toczył wokół wzrokiem, szukając w powietrzu zarazowych szypów, które niezawodnie zaczęły już zbierać żniwo spośród jego towarzyszy. A w umyśle kołatała mu się tylko jedna myśl. Uciec stąd. Jak najprędzej. Gnać przed siebie, póki pęd i wicher nie wywieją mu spod powiek widoku tych opuchłych, spotworniałych trupów. Aliści w zamęcie wszyscy skłębili się i zwarli ze sobą. Parł więc na oślep pomiędzy resztkami wozów, głazami, spod których wystawały martwe i dogorywające ciała, płatami potrzaskanych zbroi, kwiczącymi z bólu końmi oraz innymi jeźdźcami, co równie rozpaczliwie jak on usiłowali wyrwać się, byle dalej. Przez głowę przelatywały mu ułomki obrazów. Kopystka w ręce żony. Zatroskana twarz Bad Bidmone na starym, przenośnym ołtarzyku. Jasna czupryna syna nad szkatułą, wybitą wewnątrz purpurowym aksamitem. Śliska błona wokół świeżo narodzonego źrebięcia. Ani się spostrzegł, jak wyrosła przed nim zapora z ostrzy. - Dokądże to, serdeńka? - Dowódca pomorckich pikinierów wystąpił nieco przed szereg. Na jego zarośniętej gębie rysował się drobny, pełen satysfakcji uśmieszek. - Jaśnie wielmożny pan Surmistrz nakazał, byście wydusili hultajstwo, a ordynansów dowódcy trza słuchać. Tedy dopilnujem, byście wysłuchali. Co do joty. I podyrdacie jeden z drugim na górę, choćby wam sama Morowa Panna drogę zastąpiła. Dalejże, ścierwa! - Bodnął ostrzem w pierś najbliższego wierzchowca. - Hajda na wroga! * * * - Co to jest? - Wilczojarski chorąży porwał się za resztki podgolonej czupryny. - Co się tam dzieje? Z kłębowiska w gardle przesmyku wypadali pojedynczy jeźdźcy i zaraz walili się pomiędzy sośninę, rozsieczeni przez gromady hultajstwa. - Jakże tak bez ostrzeżenia? - bełkotał dalej chudy szlachcic. - Gdzie nasi
ludzie? Nasze zwiady? Bogoria prychnięciem zbył troskę o los wysłanych do starej kapliczki rebelianckich przepatrywaczy. Nie żyli, to pewne, wybici co do nogi przez rozwścieczoną tłuszczę. Powinienem to przewidzieć, pomyślał gorzko, i zastawić ścieżki. Ani chybi czerń przekradła się od wschodu, przez bagniska. Pomorzec tamtędy nie pójdzie, zbroje wciągną ich w trzęsawisko i groble rozstąpią się pod ciężarem taborów. Lecz chłopstwo, zwłaszcza tak zajadłe, przejdzie choćby i po wodzie. Nie rozumiał tylko, dlaczego nie nadciąga odsiecz. Pomorcki dowódca musiał już dostać wieść o napaści. Dlaczego wciąż zwlekał? I wtedy zza zakrętu wyłoniła się tylna część Świętego Hufca, ta, która zrazu zdołała wymknąć się z pułapki. Spychana wprzód przez zaporę pomorckich pikinierów, skierowała się na powrót ku skalnemu przejściu, na poły zablokowanemu już przez zmiażdżone wozy i trupy. Zagrały trąbki. Bogoria w osłupieniu patrzył, jak resztki regimentu zbierają się wokół znaku dowódcy. Zielone i białe wstęgi połyskiwały w górze na urągowisko. - Co się tam dzieje? - powtórzył głosem krzywdzonego dziecka chorąży. - Na boginię, co się tam dzieje? - A co się ma dziać? - wycedził przez zęby Bogoria, czując, jak złość zaczyna podnosić mu włosy. - Będą teraz Pomorcy patrzeć, jak się nasi nawzajem mordują. Kiedy trąbki regimentarskie zagrały, Rytar pochylił na chwilę głowę czując, jak coś - krew albo pot - zalewa mu oczy. Dawno już postradał srebrne gałęzie, podobnie jak większość ozdób na uprzęży. I z coraz większym trudem opędzał się od czerni. Już nie atakował, nie zmuszał konia do szybkich wypadów czy zwrotów. Teraz tylko parował ciosy, za wszelką cenę starając się utrzymać w siodle. Bo upadek znaczył śmierć. Jeźdźcy trzymali się blisko siebie - części udało się pokonać pierwszą panikę i zewrzeć szyk pomiędzy potrzaskanymi pojazdami i kopczykami trupów, tych obrzmiałych od zarazy i tych, w których życie nie skrzepło jeszcze na dobre. Wokół resztek Świętego Hufca utworzył się wir, najeżony ostrzami halabard, pik i
rohatyn, kłapiący ku nim hardo zębami końskich szczęk i bojowych cepów. I raz po raz ten wir wyrywał któregoś z towarzyszy, unosił się i spiętrzał ponad ciałem, a potem wypluwał je gdzieś na skraju gościńca, nieruchome już i pozbawione życia. Dlatego wszystkie spojrzenia pobiegły ku regimentarskiemu znakowi i ku chorągwi, a gdy wśród odsieczy mignął też jasny szyszak dowódcy, z gardeł ozwał się ryk: - Wiwat mości Pociej! Wiwat regimentarz! A stary wielmoża sunął ku nim, rozsiewając srebrny i złoty blask. I cała bitewna wrzawa, cała ta rozjuszona nędza przycichła raptem wokół Rytara, jakby wszystkich poraziła wspaniałość, co biła od powracającego hufca. Przez okamgnienie chłopak miał nadzieję, ze chłopi opamiętają się teraz i rozpierzchną jak zwyczajna kupa złoczyńców, którzy zobaczą na gościńcu starościńską czeladź. Ale nie. Wir znów zawrzał, po czym jak fala rozstąpił się przed nacierającymi. Część uciekła z traktu nieco wyżej, pomiędzy skałki, inni schronili się wśród resztek wozów. I przez moment te dwie masy ludzkie trwały naprzeciw siebie, przyczajone w oczekiwaniu. Potem trąbki regimentarskie znów zagrały. I blask zgasł. Czar rozwiał się, pozostawiając niedobitki przedniej straży oko w oko z tą prostą prawdą, że odsieczy nie będzie. Pomorcki komendant nie myślał marnować sił dla rozproszenia garści pobuntowanej gawiedzi. Może zresztą stały za tym i inne pobudki, oparte o ostrza pomorckich pikinierów, którzy kroczyli murem za plecami Pociejowego oddziałku. Może wcale nie chodziło o czerń ani o trupy ofiar moru, zalegające na pobojowisku. Dlatego kiedy Rytar odczytał z melodii komendę, poczuł, jak krwawa wilgoć zastyga mu na twarzy. Wodze wypadły mu z dłoni. Lecz rumak, od źrebięcia szkolony w jeżdżeniu przy ziemi, kolano przy kolanie, płynnie wpasował się w szyk. * * * - Jakże...? - Wilczojarski chorąży poderwał się na równe nogi i całą swoją osobą, całą mocą wychylił się ku krwawemu widowisku w dole. - Po cóż?
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet Bogoria milczał, niepomny, że w każdej chwili ktoś może ich spostrzec ponad krawędzią urwiska. Trąbki grały bowiem nieubłaganie, powtarzając komendę. Rozumiał wyśmienicie jej sens, podobnie jak każde pacholę z wilczojarskiego dworca. I krew natychmiast wzburzyła się w nim w odpowiedzi na wezwanie. - Naprzód! Naprzód! - wołały surmy. - Bij! Zabij! - odpowiadały im wierzchowce, tłukąc w błoto kopytami i rozdymając chrapy. Tyle że tu nie było miejsca, żeby rozwinąć szyk i nabrać pędu. Nic nie było. Nawet dowódcy, który potrafiłby przyjąć na ramiona brzemię hańby i ocalić resztki swoich ludzi, skoro bitwa i tak była już przegrana. - A może by tak skoczyć? - zapytał szeptem pan Liszyca. - Mrowie ich, lecz i nas niemała kupa. Zmożem. Bogoria nadal milczał, patrząc na rozpaczliwą, żałosną szarżę, która od razu rozprysła się i ugrzęzła wśród głazów i wozów. Jasny szyszak dowódcy - oby bogini pokarała jego nędzną duszę, czego szlachcic mu serdecznie życzył - zniknął na samym początku, pokryty warstwą baranic i steranych kubraków. Pyszna chorągiew z kroczącym lwem kołysała się jeszcze przez moment. Skupieni wokół niej jeźdźcy wyglądali jak piaszczysta łacha, zewsząd podmywana przez rzekę. - Mości Bogorio! - Ktoś szarpnął go za rękaw. - Miejcież boginię w sercu. Wciąż czas. Przymrużył oczy. Z przeraźliwą ostrością widział wybielonego trwogą chłopaka - szyszak zsunął mu się z głowy, odsłoniwszy jasna czuprynę - jak kuli się i pada pod ciosami bojowych cepów. Chłopy tłukły rzetelnie, z gorliwością gospodarzy, którym udał się plon. Nieopodal inny jeździec darł pazurami murawę, zbyt poturbowany, żeby się zdołał o własnych siłach dźwignąć i wyrwać oprawcy. Na piersi siedziała mu krzepka baba i długim ostrzem macała pomiędzy folgami zbroi, usiłując się dobrać do żywego mięsa. A kawałek dalej któryś z towarzyszy, zapewne śmiertelnie ranion, bo trząsł się w siodle i podrygiwał jako wór fasoli, pchnął wierzgającego konia przeciwko dwóm kmiotkom z bliźniaczymi rohatynami w dłoniach. I zaraz wierzchowiec padł, zwalił się na bok z brzuchem rozpłatanym kosą. Jego pan kopnął jeszcze ze dwa razy powietrze, po czym zniknął, przesłonięty przez innych.
- Przyzwólcież, mości Bogorio! - syknął mu prosto w ucho pan Liszyca. Wszak synków naszych mordują! Bogoria wzdrygnął się jak zwierz, kiedy go znienacka zmacać oszczepem pod żebro. Poczuł na twarzy badawcze spojrzenie Szydła. Karzeł przywarł niziusieńko w trawie, lecz nie pochylał się wraz z pozostałymi ku bitwie. Całą jego uwagę zaprzątał Bogoria. I wcale się nie krył z zainteresowaniem, za jakie od co bardziej obraźliwego panka można było wziąć w gębę. Ajuści! - pomyślał gniewnie Bogoria, bo wyczuwał we wzroku karła jakieś wyzwanie albo nieżyczliwość, i bał się, że pokurcz gotuje mu pułapkę. A niedoczekanie twoje, zarazo! Nie będziesz ty mnie teraz kusił i na szwank wystawiał. Smarknął i otarł twarz rękawem, żeby zamaskować zdradziecką wilgoć, która z nagła wezbrała mu pod powiekami. - A nie zda się wam, mości Liszyco - rzekł dobitnie - że nie bez przyczyny Pomorcy ciszkiem siedzą? Tam w tyle Surmistrz czeka. Chudy szlachcic mimowolnie przełknął ślinę. Był w średnich leciech, pomniał jeszcze rdestnicką kampanię i bitwy pod Lutomierzem oraz Karlim Borem. Jak reszta nienawidził starego pomorckiego wodza, lecz nie mógł mu odmówić odwagi ni zręczności w polu. - Z nim nam przyjdzie wojować - ciągnął ponuro Bogoria, starając się nie zerkać w dół, na dno przesmyku, gdzie bitwa powoli przemieniała się w bezładny szlachtunek. - Przy nim główna komenda, skoro Wężymord, jak przepatrywacze donoszą, wojsk odbiegł. A Surmistrz nie zawaha się, jemu przelew żalnickiej krwi niestraszny. Znam ja go dobrze! - Pokręcił głową z pewnością wojownika, który całe życie strawił na podstępach i zbrojnych podchodach. - Siedzi w tyle, gońców na wszystkie strony rozsyła, czekając, co się też jeszcze zza krzaków pokaże, kiedy pójdzie po górach bitewna wrzawa. Rozumiecie, mości Liszyco? Szlachcic z ociąganiem przytaknął. Lecz jego ręce, jakby ożywione odrębną wolą, wciąż macały po ptasiej rękojeści karabeli. - Furda mu, jeśli cały Święty Hufiec na Rogobodźcu wytraci - mówił z rosnącą furią Bogoria. - Kto pomsty nad nim zawoła? Ojcowie tych gołowąsów? Czy może sam Wężymord o zmarnowane wojsko się upomni? Wątpię. Zwłaszcza
- dodał w nagłym przebłysku chytrości - jeśli mu Surmistrz podaruje kilka tuzinów rebeIianckich łbów, co je przy okazji jako dojrzałe makówki zetnie. Szydło zerwał z krzewiny cienką gałązkę i z namysłem dłubał nią w zębach. Szlachcic zwarł szczęki z taką mocą, że coś mu strzyknęło w stawie. At, ścierwo! - pomyślał wściekle. Zwykle mu się gęba nie zamyka, a teraz, kiedy rady potrzeba, patrzajcie państwo, milczy jak zaklęty. A ja nie zapytam! Pierwej zdechnę, niźli zapytam. - Bo mnie się zdaje - potoczył spojrzeniem po towarzyszach, którzy słuchali go w napięciu - że wszystko to jeno fortel, żeby nas z jamy wywabić. I dlatego nie dozwolę. Nie tom Koźlarzowi powinien. I powinności swej nie odstąpię, choćby mi nie tylko cudze, ale i własne dzieci mordowali. Szlachcice aż zesztywnieli od jego furii. Nikt nie śmiał się poruszyć, jeden karzeł podrzucił głową. Na jego ustach zarysował się krzywy uśmiech i zaraz spełzł bez śladu. - Twardziście, mości Bogorio - odezwał się wreszcie Liszyca. - Twardziście i nieużytego serca. - Gdyby był tu Koźlarz... - zaczął wilczojarski chorąży. - Ale go nie ma - przerwał szlachcic-łupieżca. - Nie ma ani Koźlarza, ani Wężymorda, ani nawet Twardokęska. Ostaliśmy się jeno my. Lisy i borsuki.
Rozdział drugi Pomorcki wódz zamieszał łyżką, wyławiając resztki mięsa. Kucharz sprawił się, jak należy, choć Surmistrz właściwie nie gustował w żółwich zupach, pasztetach ze słowiczych języków czy omletach z truflami. W pochodzie zwidywały mu się raczej niegdysiejsze smaki - polewka na skórze dorsza, wymiecionej na przednówku z kątów spiżarni, na wpół upieczona dziczyzna, jaja wodnego ptactwa, które wypijali na surowo, szczęśliwi, że wreszcie mogą napełnić brzuchy. Posiedział jeszcze nieruchomo nad miską, osnuty przez cudowną, niedostatnią młodość, która wciąż go nęciła i pobłyskiwała z głębi niepamięci. A przyboczni tkwili pod ścianami namiotu, nie śmiejąc pytać, jaki nowy podstęp lub wojenne łotrostwo obmyśla właśnie ten wojownik, stary a przecież nieprzemożony ani przez wiek, ani przez wrogów. Wreszcie Surmistrz czknął. Srebrna łyżka z brzękiem wysunęła mu się z palców. Poderwał głowę i jakby z ulgą rozejrzał się po wnętrzu, szczodrze przyozdobionym kobiercami, intarsjowanymi sepetami oraz kłębami piór, aksamitu i pozłocistych naszywań, których przeznaczenia nie potrafił odgadnąć. Wszystko w namiocie było sute, zamaszyste i przesadzone. Tylko jego żylaste, wysłużone ciało tkwiło w środku tego dostatku jak cierń, gotowy w każdej chwili zadawać ból. Tuż za ścianą namiotu parsknął koń. Inny zaraz zawtórował mu tupaniem. - Czas wsiadać. - Surmistrz dźwignął się od stołu, z lubością prostując zastałe mięśnie. Cniło mu się do jazdy, do pędu, który wywiewa ze łba myśli i małoduszne
kalkulacje. I cniło mu się do żelaza, choć wiedział, że w tej kampanii nie stanie w pierwszym szeregu. Wężymord solennie mu tego zakazał, zanim zniknął jak mara pośrodku kniei. Bo z Uścieży wyruszyli jeszcze razem, jak przystoi kniaziowi i jego najwierniejszemu dowódcy. A potem Wężymord znienacka zawrócił konia. Nic nie tłumaczył. Nakazał Surmistrzowi poskromić rebeliantów i pognał na północ, zapewne ponaglony rozkazem boga lub jednym z tych nieludzkich przeczuć, które czasami spadały na niego bez ostrzeżenia. Albo zwyczajnie nie chciał, aby obwiniano go o rzeź powstańców. Stary wojownik wzruszył ramionami. Jego dawny wódz się zmieniał, trudno temu przeczyć. Ale Surmistrz nie zamierzał nad tym deliberować. Chciał po prostu wygrać wojnę. - Ano, czas najwyższy - odezwał się z przyganą zakonny skryba. - Tamtych już niemal do nogi czerń wydusiła. Skrybę przydzielono Surmistrzowi, żeby dla nauki potomnym spisywał wypadki wojenne. Mniszek, co mu się chwaliło, okazał się w swej robocie wielce gorliwy. Jednakże, ufny w wagę niezliczonych kodeksów, jakie przetrawił w dusznym skryptorium, ośmielał się również komentować rozkazy wodza. Pomorzec zrazu tylko sarkał i fuczał pod nosem, ale nie śmiał popędzić zuchwalca precz. Lecz im bardziej oddalali się od potężnych murów Uścieży, tym bardziej rosło w Surmistrzu przeświadczenie, że trzeba zuchwałego skrybę uciszyć. Raz a dobrze. Na razie tylko przeciągnął milczenie, póki nieszczęsny mniszek nie zaczął się wić i wiercić. - Dać rozkaz do odwrotu - rzucił do przybocznego, kiedy zmieszanie skryby stało się aż nadto widoczne. Chłopak w stroju lekkiej jazdy poderwał się natychmiast. Mniszek uczynił ruch, jakby chciał zastąpić mu drogę. - Jakiż to zaszczyt przed pobuntowaną czernią uchodzić - rozdarł się piskliwie - ani miecza z pochwy nie wysunąwszy?
Surmistrz zwrócił się ku niemu gwałtownie i uniósł rękę, ogarnięty przez niepohamowane pragnienie, żeby uciszyć ten nachalny, jazgotliwy głosik, o ileż bardziej przystojny kapłonowi w klasztornym chórze niż komuś, kto miał uwieczniać czyny pomorckiego oręża. Ale udał, że tylko poprawia czapkę i zaśmiał się chrapliwie. Nie wiedział, jakich to jeszcze szpiegów mógł posłać za nim Wężymord. - A jakiż to zaszczyt od moru zdechnąć i wojsko przy tym wytracić? zapytał, a dobry humor jął mu bezpowrotnie mijać. Mierziła go ta wyprawa. Żalniccy bluźniercy z jabłoniowymi wiechciami przytroczonymi u ramion, dworskie chłystki, którymi go otoczono, wreszcie nadęty skryba, co aż się prosił, żeby go nadziać na rożen. - Widzisz, mniszku - ciągnął dalej jowialnie, bo nie lubił zdradzać swych zamiarów przedwcześnie - nie tylko z żelazem przyjdzie się nam zmierzyć. Nieprzyjaciel, trupy wykopawszy, na gościńcu je rozrzucił, żeby morowym smrodem jak najwięcej z nas wytracić. A ja ludzi na zmarnowanie nie dam. Skończył. I aż w nim duma wezbrała, tak godnie i dostojnie zabrzmiały jego słowa. Iście, żeby je duchem na pergaminie zapisać i opieczętowane, posłać prosto do Uścieży. I niechże się nimi Wężymord zadławi. - Ale ciebie, zacny mniszku - zatrzymał się w progu, już ze stopami zanurzonymi w świeżej, letniej trawie - żeby gorliwość w słusznej sprawie nagrodzić, na przednią straż wyznaczę. Czas spoza pergaminów wychynąć i prawdziwemu światu się przypatrzeć. * * * - Wycofują się? - Wilczojarski chorąży szarpnął się za wąs tak gwałtownie, że nieledwie wykarczował go z korzeniami. - Jak to się wycofują? Bogoria nie miał chęci odpowiadać. Zaciął zęby, ręce złożył za plecami i przechadzał się przed furgonem, który służył starszyźnie za schronienie. Rytmicznie wbijał stopy w ziemię, ale myśli w żaden sposób nie umiał zagłuszyć. Dał się okpić. Jak ostatni kiep. - A czegoście się spodziewali? - Szydło wzruszył ramionami. - Że kiej
gąsiątka za matką przydrepcą i szyje pod nóż nadstawią? Zbój-szlachcic doszedł do dyszla, obrócił się na pięcie i starannie odmierzając gesty, ruszył ku opuszczonej klapie budy. Na trawie zaczynał się rysować wzór jego kroków. - Dajcież sobie wreszcie spokój! - żachnął się karzeł. - Niczego nie wytupiecie. Trza było wcześniej myśleć, a nie teraz nogami przebierać niby panna do chłopa. Bogoria podrzucił ze złością głową. Zanadto szybka była ta wyprawa, zanadto pochopna. Najpierw musiał ściągnąć, kogo tylko się dało. Potem pchnął ludzi do szaleńczego marszu - bez kocnych wozów, bez służby, bez popasów. I dlatego w całym tym zamęcie zbytnio zaufał Szydłu. Zawierzył że w potrzebie pokurcz przestrzeże go przed niebezpieczeństwem I dopiero kiedy znikąd wyroiło się pobuntowane chłopstwo w oczadziałym ze znużenia łbie błysnęła Bogorii myśl, że przecież karzeł nijakich obietnic ani przysiąg wierności nie czynił. Bies go nadał, sarknął w duchu szlachcic. No i prawda była też taka, że sam najbardziej zawinił. - Wszak to jeno ścierwa tchórzliwe! - wilczojarski chorąży powarkiwał, odsłaniając żółte, starte kły. - Czerń plugawa, do wideł i gnoju nawykła. Pieklił się i złorzeczył tak zajadle, że Bogoria zaczynał się zastanawiać, czy ujadaniem nie maskuje ulgi. Nic dziwnego. Ani chybi nie kwapił się do starcia z Surmistrzem - i zapewne nie on jeden. Jeśli teraz pozwolę im się rozleźć, pomyślał cierpko, nieprędko znów się zbiorą na odwagę. Właściwie Surmistrz nie będzie nawet musiał nic robić. Wystarczy, że poczeka. Niebawem panowie szlachta zaczną sobie skakać do oczu, kłócić się i dąsać, a na koniec, zwaśnieni do cna, rozjadą się każdy do swojej włości na sianokosy albo zboża zbieranie. A wtedy Pomorcki ich nałapie jako wiosennych żab w kapelusz. Jeszcze się będzie jeden z drugim kumkaniem o uwagę dopraszać. Policzki aż go paliły ze wstydu za własną głupotę.
A tamci spoglądali na niego natarczywie. Z powagą. I tylko w oczach Szydła pobłyskiwała kpina. - Jest sposób - burknął szlachcic, zatrzymując się w końcu. Popatrzył na zgromadzonych przed sobą ludzi. Z przodu przywódcy, dawni komendanci i regimentarze. Z tyłu pospolitacy. Między nimi stał Nieradzic oparty o pień mizernej brzózki. Drzewko zwieszało wokół niego wiotkie gałązki, jakby chciało chłopca otulić, ochronić przed światem. Bogoria potrząsnął głową. Coś się musiało wydarzyć, że dzieciak, który dotąd o krok nie odstępował Twardokęska, pojawił się między nimi zeszłej nocy, wynędzniały i zgoniony jak chart po polowaniu. I ani dwóch słów z siebie nie wydusił. Babkę ledwie w rękę cmoknął, po czym uciekł, jakby go czarny grzech ścigał. A Bogoria nie śmiał pytać. Spośród rozlicznych trosk nie chciał już przed bitwą ściągać sobie na głowę jeszcze jednej. Lecz gdzieś w głębi umysłu wiedział, że przybycie Nieradzica mogło oznaczać tylko jedno. Twardokęsek nie nadejdzie. Wilcza, zbójecka natura dała znać o sobie i łupieżca z Przełęczy Zdechłej Krowy pogonił za własną zdobyczą. Właściwie go nie winił. Serca nikt w sobie nie odmieni, choćby najbardziej pragnął. Nie rozumiał jednak, co sam robi pomiędzy tymi ludźmi. Gdzieś górami Jacynna czekała na niego w sadzie pełnym jabłoni. Dlatego słowa, które musiał zaraz wypowiedzieć, zapiekły go nagle na języku. - Surmistrz nam ujdzie - podjął z trudem. - Żołnierz u niego karny, nie zbiesi się, choćbyśmy mu żalnicką chorągwią przed samym nosem zamachali. Znów powiódł po nich wzrokiem. Ci najbystrzejsi już rozumieli. - Ale z biczownikami inna zgoła sprawa. - Jeno na co nam oni? - odezwał się ktoś spomiędzy szlachty i natychmiast zamilkł, uciszony kułakiem, celnie wrażonym pod żebro. Bogoria zignorował go. Przymknął na moment oczy, szukając w sobie siły.
Posyłał już wcześniej ludzi na pewną śmierć - i przecież nie na gody wyruszyli cztery dni temu z Wilczych Jarów. Lecz nic nie stawało się przez to łatwiejsze. - Trzeba się przekraść - rzekł ochryple. Nieradzic uczynił krok w przód, wynurzając się spomiędzy zielonych witek brzozy. - Ja pójdę! Jego głos poniósł się jak trąbka w zimnym górskim powietrzu. I wszystko zostało rozstrzygnięte. W tyle, pomiędzy żołnierzami zakłębiło się coś, zafurkotało. To babka zamaszystym krokiem szła ku Bogorii, łokciami torując sobie drogę przez tłum. Ci, którzy z bliska zajrzeli jej w twarz, odskakiwali, jakby im z płomienia sypnęło w oczy garścią iskier. A chłopak stał przed Bogorią, wyprostowany jak struna. Przy prawym boku miał przytroczony kołczan pełen strzał, przy lewym - lekką szablę. Osadzony w rękojeści rubin połyskiwał jak krew. Babka nie zatrzyma go, uświadomił sobie Bogoria. Gdyby teraz, wobec wszystkich, kazała mu zostać, to jakby powiedziała że jest niegodzien tej szabli i tej krwi, która wsiąkła w klejnot na rękojeści. Zresztą szczeniak i tak by nie usłuchał. Ja bym nie usłuchał. I tylko zdjęła go złość, potężna, nieprzemożona wściekłość na Twardokęska: skoro już postanowił zdradzić, nie musiał ściągać zagłady i na tych, którzy mu zawierzyli. Milczał. Był niewiele starszy od Nieradzica, kiedy uciekł na Lipnicki Półwysep. Cóż miałby mu teraz rzec? Inni jednak nie zamierzali milczeć. - Ty smarku! - prychnął któryś z panów szlachty. - Wodę ci koniom nosić, nie pchać się między godniejszych. Nieradzic odwrócił się ku niemu tak chyżo, że zafurczało czaple piórko na
kołpaku. Ale babka była pierwsza. - A kto niby od niego godniejszy? - syknęła. - Ty, Łuszczyk, cóżeś całą swoją godność z bydła wziął, co nim jeszcze dziad twój na jarmarkach kupczył? Czy inszy jakiś kiep, co złotem gmerka pomazał i na chorągwi kazał go sobie wymalować? I taka była w złości podobna do drapieżnego ptaka, że tamci cofnęli się przed nią bez słowa. - Żlebami konia przeprowadzę. - Nieradzic spoglądał prosto na Bogorię, zupełnie jakby nie był świadom obecności starej kobiety. - Z waszym pozwoleństwem zaraz pójdę. Już czas. - Jeno nie sam. - Ktoś stanął tuż za chłopakiem i położył mu rękę na ramieniu. Chłopak drgnął, lecz nie uchylił się przed dotykiem starczej dłoni. - Paździor, Kiełpuz, do mnie! - huknęła babka. Pachołkowie wypadli zza drzew - starowina przyprowadziła rebeliantom niemałą garść pobuntowanych sług i domowników pana podkomorzego. - Za paniczem - powiedziała bardzo cicho. Musnęła wargami czoło chłopaka, kiedy ten na moment przypadł do jej stóp. - Już czas - powtórzył Nieradzic. Głowa Bogorii, jakby obdarzona własną wolą, poruszyła się na znak zgody. I tylko nie potrafił oderwać spojrzenia od starej kobiety. Stała nieruchomo, oburącz wsparta na rękojeści szabli jak na lasce, kiedy odchodził najmłodszy z jej wnuków. - Na nas też czas - rzekł, gdy nie mógł już dłużej znieść trupiego chłodu, który bił z jej postaci. - Czas... - poszło wśród regimentarzy oraz panów szlachty i wkrótce w całym obozowisku narastał jeden szmer: - Czas, czas, czas...
* * * Włokita pierwszy dostrzegł jeźdźca. Konny pojawił się mniej niż długość strzału od pobojowiska. Tkwił tam, jak przyrośnięty w siodle, tylko wierzchowiec pod nim tańczył, w przejrzystym górskim powietrzu, siwy, prawie srebrny. Wiatr igrał z czaplim piórkiem na kołpaku. Kpiąco lśniły czerwone nogawice i żbicza skóra, którą zaścielono pod siodłem koński grzbiet. Biczownik podniósł się z kolan. Ból na moment zaćmił mu wzrok. Spomiędzy szmat, którymi Liszka obwiązała mu ranę, pociekło kilka ciepłych kropel i rozmyło się w wielkiej połaci czerwieni. Od pasa w dół przyodziewek Włokity pokrywała krew. Nasiąknięta tkanina zaczynała już gdzieniegdzie przesychać i drapała skórę. A przecież tyle pracy jeszcze na niego czekało, póki ostatni z bluźnierców nie sczeźnie i nie da pod żelazem gardła. Nawet ci ranni, którzy czepiali się jego rąk, okrwawionych znojem, i błagali o litość. Nawet najmłodsi, w których twarzach rysowała się zwodnicza niewinność. Wszyscy byli przeklęci. Wierzchowiec podrzucił łbem. Słońce prześlizgnęło się po zamkniętej rękojeści szabli, zalśniło na pikowanym zielonym żupanie. Włokita spoglądał na konnego i znów miał wrażenie, jakby znalazł się na krawędzi nad jakąś niezmierzoną, przepastną głębią. Jak o poranku, kiedy ze szczytu Rogonoszy patrzył na ciągnących dołem rycerzy. Wszystko wraca, pomyślał, zaciskając spracowaną prawicę na kiścieniu. Wszystko krąży, znika i pojawia się na nowo, jak słoneczko w niebiesiech. Czas siewu i ścinania. Czas krwi. Wokół niego sierotki podnosiły się spomiędzy trupów. Choć poranieni i umozoleni, wypełzali spod resztek wozów i krzewinek na skraju lasu. Chmary much z bzyczeniem krążyły nad ścierwem, rozgrzanym letnim słońcem. Poza tym jednak było całkiem cicho. Nikt nie uronił ani słowa. Biczownicy ze skupieniem chłonęli obraz zielono-czerwonego jeźdźca, który trwał przed nimi nieruchomo, jakby czarem obrócony w kamień. I przypominali teraz wilczą watahę, kiedy powoli, na przygiętych łapach, obchodzi po śniegu komunik dzikich koni. Chłop przetarł kułakiem oczy. Może to jakieś z widziadeł, przed którymi
przestrzegał prorok? - pomyślał z niepokojem. Bo nie wierzył, żeby ktokolwiek z bluźnierców ośmielił się znowu wejść na to miejsce, które dopiero co spłynęło krwią na chwałę bogini. Stąd nie prowadziły już żadne szlaki ku obcym zamkom i heretyckim świątyniom. Tu zaczynała się pielgrzymka sierotek, ich własna ścieżka ku chwale. Ku onej straszliwej wiedźmie, co zagradza Bad Bidmone drogę powrotu w swoją ziemską dziedzinę i wreszcie ku bramom, przez które bogini ponownie zstąpi pomiędzy śmiertelników. Tak przyobiecał im prorok. Raptem coś odmieniło się, zafalowało w skrzepłym krajobrazie. Zza jeźdźca, z rzadkiego sośnika porastającego skraj traktu, wynurzyli się kolejni zbrojni. Drobiąc kopytami, konie spuszczały się powoli na dno przesmyku. Jeden, drugi, trzeci - liczył bezgłośnie Włokita. Drzewce w jego ręku kołysało się niecierpliwie. Klekotała końska szczęka. I wtedy nad tamtymi rozwinęła się chorągiew. Wiatr pochwycił płótno i rozpostarł je chełpliwie. Kmieć splunął przez zęby w tężejące błoto. Nie obchodziły go wojenne godła ani insze pańskie fanaberie. Ani umiał je rozpoznać, ani chciał zrozumieć. Lecz z tyłu, w gromadzie sierotek, ktoś sapnął z niedowierzaniem, ktoś inny zaklął ohydnie. Na czystej zielonej materii połyskiwały srebrem jabłoniowe gałęzie. Znak bogini. - Bluźnierstwo! - zakrzyknął Włokita, wymierzywszy końską szczęką w tę chorągiew, która zdawała się kroczyć ku niemu w przejrzystym powietrzu, naigrawać się i szydzić. Pamiętał, że widywał podobne w wioskowej kącinie Bad Bidmone. Ale to było wcześniej. Zanim przybyli Pomorcy i świat pękł niczym stary garnek. - Zostaw! - Liszka wczepiła mu się w ramię. - Prorok zakazał... Znał dobrze ciężar jej wymizerowanego, wiotkiego ciała. Czuł pod sobą w chłodne, wiosenne noce, kiedy zamierali na postój sosnowych młodnikach albo na starej porębie. Niosło ulgę, dlatego lgnął ku niej, choć ich przywódca nie pochwalał podobnych zażyłości. Teraz jednak odtrącił ją od siebie bez wahania.
Nie miał prawa samowolnie decydować o losie towarzyszy. Lecz końska szczęka znowu zaklekotała. Wydawało mu się, że nagli go, wabi prześmiewczo jak sroczka. - Włokita! - Liszka znów schwyciła go grubymi, poczerniałymi od posoki rękami. - Poczekaj... Zakręcił kiścieniem i odwrócił się ku dziewce. Nie chciał jej zbytnio poturbować. Zamierzał tylko trącić ją drzewcem w twarz, żeby umilkła wreszcie i przestała brzęczeć niczym mucha. Zapewne dlatego umknął mu drobny ruch, kiedy pierwszy z jeźdźców, ten karmazynowo-zielony i najstrojniejszy ze wszystkich, sięgnął do sajdaka. Strzała nawet nie bzyknęła. Nadleciała bezszelestnie jak widmowy szyp Zaraźnicy. Mignęły Włokicie przed oczami rozwarte do krzyku usta Liszki i jej ręce rozrzucone na boki, jakby w tej ostatniej minucie cały świat próbowała pochwycić i przygarnąć. Potem zwaliła się w tył, zapadła w błoto. Z piersi sterczała jej strzała, aż po połowę brzechwy zanurzona w ciele. Znad ziemi podniosło się kłębowisko much. Włokitę owionęła woń śmierci, smród krwi, gówna i trupa. I wszelkie zakazy proroka przestały mieć raptem znaczenie. - Bij, zabij! - ryknął, unosząc swoją końską szczękę jak drogowskaz, jak święty znak pątników. Bo przecież był pątnikiem. Pielgrzymował ku najświętszemu z miejsc, ku bogini, którą im odebrano. Za nim tuziny gardeł podjęły okrzyk i runęły naprzód w nieokiełznanej furii. * * * W ruinach splądrowanej świątynki Bad Bidmone pan Krzeszcz z dumą przyglądał się swemu dziełu. Uzurpatorzy, którzy ośmielili się występować w imię bogini, zostali starci w pył, pogrzebani pod ścierwem. Bo przecież byli trupami, choć chodzili wciąż pod bożym słońcem, kalając oblicze ziemi i mamiąc
niewinnych. Zresztą, poprawił się w myślach, kto jeszcze pozostał niewinny prócz tych, co przystali pod jego sztandary? Wszyscy inni wydawali się po równo przeklęci. Bitwa toczyła się teraz własnym rytmem. Pan Krzeszcz nigdy wcześniej nie oglądał zmagań potężnych armii - jego wojenny zapał sycił się raczej krasomówstwem i ciężkim chmielowym piwem niż krwią. Jednakże jak większość szlacheckich dzieci odebrał wystarczające ćwiczenie, by rozumieć, co dzieje się poniżej w przesmyku i umieć przełożyć ten obraz na niezliczone strofy wierszokletów, zapały dziejopisów oraz oratorów. Nie zastanawiał się nad tym, podobnie jak nie dociekał, dlaczego tego ranka postanowił przywdziać krasny strój panów braci. Modlitwy jednak plątały mu się na wargach i wszelka pokora ulatywała z myśli, kiedy jego sierotki roznosiły doborową jazdę. Czuł, jakoby wreszcie odnosił triumf nad Wężymordem, który wyszczuł pana Krzeszcza z rodzicielskiego dworca jak nieme bydlę, nad karczmarzami, wołającymi o srebro za każdy dzban piwa, nad niepoczciwymi pankami z Gór Żmijowych, na koniec zaś nad księciem Piorunkiem, który śmiał oćwiczyć go u proga. Właśnie teraz, pomiędzy szczytami Rogobodźca, życie pana Krzeszcza wskakiwało nareszcie we właściwą koleinę. Zaiste, bogini przygotowała dla swego sługi zgoła nieoczekiwane dary. Czyż nie to obiecała, nakazując mu zboczyć z raz obranej ścieżki ku Cieśninom Wieprzy i powrócić na to wyschłe, kamieniste pole, gdzie biczownicy i pan Krzeszcz pospołu mieli ostatni raz zaświadczyć o swej wierze, zanim przypadnie im najwyższa nagroda? Dlatego zupełnie nie był gotowy na głos Bad Bidmone, kiedy ten rozprysnął się w jego umyśle ze straszliwą siłą. Nie umiał stawić czoła jej furii. Nie znajdował żadnych słów usprawiedliwienia. Jej moc cisnęła go w dół, pomiędzy kamienie. - Ty głupcze! - usłyszał jeszcze, zanim jej obecność rozwiała się w nim jak dym. - Jak śmiałeś mnie nie usłuchać, ty przeklęty głupcze! Potem został sam, zbyt przerażony i oszołomiony, by patrzeć, jak jego ludzie gnają prosto na ostrza pomorckich pikinierów. * * *
Pikinierzy nie poruszyli się ani nie złamali szyku. Odwrócili się tylko ku nacierającej tłuszczy. Mocniej zwarli szeregi. Powódca podrapał się po policzku. Połamane paznokcie zostawiały pomiędzy szczeciną krwawe rysy. - Trzy batalie - rzucił przez zęby. Spokojnie powiódł wzrokiem po swoich ludziach. Tu każdy znał swoje miejsce, swoją pracę. Gońcy wskakiwali już na podjezdki, żeby zanieść dowódcy wieść o ataku. Łucznicy spiesznie wbijali strzały w zrytą kopytami ziemię. Żołnierze z pierwszych szeregów unieśli piki na wysokość głowy. Ci w tyle wciąż trzymali je prosto, jakby mogli na nie nadziać słońce. Nie darmo ustawiono ich w tylnej straży. Wiedział, że dadzą Surmistrzowi dość czasu. Byli gotowi. Na czele biczowników pędził wątły komunik. Nad nim powiewała jakaś zielona szmata. Pikinier nie sądził, że przyjdzie im potykać się z jazdą. Ale nie bał się. Do tego ich właśnie wyszkolono. Tamci byli już tak blisko, że pomiędzy skąpymi krzami odróżniał rysy pojedynczych jeźdźców. Dowódcę w zielonym kubraku, z głową osłoniętą jedynie grubym kołpakiem. Za nim sadził wysoki, suchy drab z buńczukiem. A nieco po lewej - sztandarowy z wielką, zieloną płachtą. I na cóż chłopstwu te znaki, co je niezawodnie w jakimś dworze pokradli? pomyślał pikinier z pogardą. Ot, nakryje się kozieł misią skórą i pójdzie z niedźwiedziami wadzić. Czuł, jak pod kirysem rozlewa się znajome ciepło. Wciąż zwlekał. Nie chciał marnować strzał. Jeśli tamci podejdą bliżej, pierwsza salwa skosi nie tylko jeźdźców, co wyglądali jak garść zeschniętych wiórów, pędzonych przed kurzawą, ale i czerń, która następowała im na pięty. Uniósł ramię. I wtedy bez ostrzeżenia zagrały piszczałki. Komunik rozdzielił się przed czołem pikinierów, skręcił nieomal w miejscu i pognał w tył. Przez jedną chwilę dowódca pikinierów patrzył w zadziwieniu, jak jazda wpada
między swoich, miażdżąc ich i tratując. A potem pojedynczy konni zaczęli się zapadać w czerń i cała ta ludzka fala, spieniona i potargana przy brzegach, runęła ku nieruchomym kolumnom. * * * Włokita nie zwolnił nawet, kiedy dostrzegł przed sobą brunatny, najeżony igłami kopiec. U jego boku biegła sama bogini. Czuł w nozdrzach słodką woń przejrzałych jabłek. Drzewa i krzewy wokół traktu stały się jasne, dziwnie rozmydlone, jakby okryły się nagle jabłoniowym kwieciem. Słyszał brzęczenie pszczół. Słodką, miodową melodię, która koiła strach, tłumiła ból. Był w najlepszym z miejsc. Nic nie mogło go dosięgnąć. A potem bez ostrzeżenia ostry dźwięk piszczałek wdarł się w jego wizję. I wszystko znikło. Komunik jeźdźców pękł przed nimi jak kra na wiosennej rzece. Kmieć zwolnił i potrząsnął oczadziałą głową, usiłując oprzytomnieć. Lecz wtedy brunatny kopiec splunął ku nim i wokół Włokity jęły podnosić się ludzkie wrzaski. Potknął się, kiedy wpadła na niego jakaś kobieta. Jej palce szarpały, darły koszulinę na piersi, a spomiędzy nich, jak upiorna ozdoba, sterczała opierzona brzechwa. Odepchnął babinę, pobiegł dalej, nie czekając, aż jej ręce znieruchomieją i znajdą wreszcie ukojenie. Jego towarzysze wciąż padali. Wtulali się w bruzdy jak zające. Tęsknie przywierali do ziemi w ostatniej, żarliwej modlitwie o ocalenie. Brunatny, kolczasty kopiec był coraz bliżej. Ostrza pik połyskiwały urągliwie. Żadna nie drżała. Coś ugodziło go w ramię, odrzuciło w tył. Włokita zatoczył się, bezwiednie uskoczył w bok. Schwycił się rękami za ranę, lecz strzały nie było. Rozerwała tylko mięśnie i poleciała dalej w poszukiwaniu śmiertelnej zdobyczy. Chciał się jeszcze wyprostować, lecz kolana ugięły się pod nim, jakby zrobiono je ze szmaty. Leżał w krzach, na skraju lasu, kiedy jego ludzie zderzyli się ze ścianą pikinierów.
* * * Pomiędzy kamiennymi ścianami Hałuńskiej Góry nigdy nie wygasał ogień. Mieszkańcy Pomortu często widywali rozżarzone strużki, jak pełzną po zboczach niczym drobne purpurowe wici - mawiano wówczas, że skały pokrywają się kwieciem boskiego gniewu. Za nimi zwykle szła morowa zaraza, nieurodzaj albo sztormy, które wciągały rybackie łodzie w otchłań i druzgotały budynki, więc Pomorcy zazwyczaj z trwogą spoglądali ku zboczom siedziby boga. Tego dnia jednak Hałuńska Góra szczelnie wypełniła się ogniem. Płomienie szły przez podziemne korytarze, wnikały pod skórę Mroczka, zmieniały powietrze w palący wyziew. Nie widział ich, oczy wydrapał sobie w niemej męce znacznie wcześniej. Lecz pamiętał ten żar, który nie odbiera życia, ale przecież niszczy człowieka bardziej niż czerw i upływ czasu. Gospoda Pod Wesołym Turem. Kości, oporne i prześmiewcze, kiedy, grzechocząc, przegrywa swój los. Przyjacielska zwada ze Skalmierskim najemnikiem. Kilka butnych słów o naturze Sen Silvara i przepowiedniach Śniącego. Zupełnie jakby człowiek, choćby i nieświadomie, mógł zaglądać pod zasłony, skrywające oblicza bogów. Dalej był tylko ogień. Domostwo płonące w głębi Krowiego Parowu i krzyki kobiet, uwięzionych za zapartymi drzwiami. - Winieneś zrozumieć - przemówił z wnętrza skały Zird Zekrun - że śmiertelnik nie wchodzi nieproszony na ścieżkę boga. Nienawiść nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Ale skoro wybrałeś nienawiść, pozwolę ci jej zakosztować. Raz, od nowa i na zawsze. Wspomnienia rozpryskiwały się wokół Mroczka jak bąble na powierzchni ukropu. Obrazy, które starał się zepchnąć jak najgłębiej w niepamięć, żeby ból po stracie żony i córek odrobinę przygasł. Teraz jednak znów były świeże i jaskrawe, zupełnie jakby nadal stał pod bramą, przytrzymywany przez sąsiadów, i patrzył, jak płonie całe jego dotychczasowe życie. Nie pamiętał już o niczym innym - ani o Zird Zekrunie, który postanowił ukarać jego zuchwałość, ani o Wężymordzie, którego zapragnął upokorzyć. Nawet świadomość własnego nieposłuszeństwa rozwiała się bez śladu. Nie, teraz kupiec bławatny trwał w
chwili, która przebrzmiała wiele zim wcześniej, rozciągnięty w niej jak skazaniec na katowskim kole. * * * - Zatem dobrze! - Surmistrz ze złością trzasnął się rękawicami po udzie. Goniec pikinierów ze zwieszoną głową przyklęknął przed nim na jedno kolano. Dyszał ciężko. I bał się. Surmistrz znów smagnął się po nodze. Łosiowa skóra opadła z trzaskiem raz i drugi, aż ból przyćmił złość. - Wstań! - rozkazał przez zaciśnięte zęby. Żołnierz nic nie zawinił. Przeklęta czerń, pomyślał stary pomorcki wódz, a jego spojrzenie pobiegło ku szczytowi Rogonoszy, naznaczonemu strupem zrujnowanej kapliczki. Nie podobała mu się ta przełęcz. Ani trakt, nad którym górowała umęczona, lecz przecież wciąż rozpoznawalna świątynka Bad Bidmone. Bo wszak nie szło wcale o pobuntowany motłoch. Nie z jego powodu się cofnął on, zwycięzca spod Lutomierza i Karlego Boru, który nigdy nie ustępował przed wyzwaniem. Nie umiałby tego dobrze objaśnić gołowąsom, którzy właśnie wgapiali się w niego z natężeniem, lecz coś odstręczało go od Rogobodźcowego przesmyku. Jakieś przeczucie, wibrujące w każdej kości, każdym włóknie jego wytrawionego wojną ciała. Prowadził ze sobą trzon żalnickiej armii, a jednak nie chciał zanurzać się pomiędzy te góry, pozornie nieruchome i zwodniczo łagodne. Wydawało mu się, że zdołał je trochę nasycić, kiedy pchnął w nie Święty Hufiec i pozwolił, by szczęki szczytów zwarły się na nim z chrzęstem. Lecz teraz upominały się o więcej. Ten kraj, ta ziemia, która wszystko potrafiła przemielić w czarny, żyzny humus, zawsze potrzebowała więcej. Nie pozostawiono mu wyboru. - Zatem dobrze - powtórzył, po każdym słowie zaciskając zęby tak mocno, że kości szczęk grały pod skórą. - Zduście tę czerń. * * *
Dźwięki przycichły. Odeszły tak ostatecznie, jakby świat porosła gęsta szara pleśń, tłumiąc wszelkie doznania. Nawet ból. Ten zresztą wyciekł znacznie wcześniej, kiedy czyjeś ręce obdzierały go ze zbroi i przyodziewku, łamały kikuty jabłoniowych gałęzi, spiesznie zzuwały buty. Odcięli sakiewkę, zerwali z palców pierścienie. To jeszcze czuł. Podobnie jak szybkie ruchy noża, kiedy ktoś szarpał koszulę, niezawodnie w poszukiwaniu ukrytych pod nią skarbów. Zabrali mu nawet szkaplerzyk z szyi. Nie odstraszył ich wizerunek Bad Bidmone, wyhaftowany przez jego matkę srebrną nitka na kawałku kitajki. Wszystko to przyjmował obojętnie. Nawet nie z wyrachowania czy jakiejś przemyślności, która każe rannym przyczaić się na pobojowisku w oczekiwaniu na zmierzch, kiedy można bezpiecznie odpełznąć w chachmęć i spróbować przekraść się między swoich. Po prostu nie miał sił. Nie drżał i nie krzyczał, gdy ostrze rabusia kaleczyło skórę. Pogrążył się w osobliwym odrętwieniu, jakby ta pogruchotana śmiertelna skorupa nie należała już do niego. Potem łupieżcy zniknęli. Tylko w górze zaczynały z krakaniem krążyć wrony i muchy bzyczały wokół na świeżym ścierwie. Cisza i bezruch były błogosławieństwem. Wilgotna od posoki ziemia poddawała się miękko pod ciężarem jego ciała. Leżał więc cierpliwie, czekając, aż ktoś - Bad Bidmone albo wichrowe sevri z północnych baśni - przybędzie, żeby go podnieść z krwawego pola. Nigdy później nie umiał zrozumieć, jak udało mu się rozewrzeć powieki. Może sprawił to dudniący rytm, który odezwał się nagle w trzewiach ziemi. Światło wbiło mu się w oczy i obraz rozmył się natychmiast. Krzyknął. Głos, który wyszedł z wyschniętego gardła, przypominał krakanie wrony. Dudnienie przybierało na sile. Dźwignął się na łokcie. Tak dobrze znał tę melodię, spajającą pojedyncze uderzenia w jedno przemożne staccato. Surmistrz wysłał odsiecz. Za późno, pomyślał bez żalu. Za późno na cokolwiek.
Pełzł pomiędzy trupami - swoich i tamtych, przemieszanymi teraz w odrętwiałej zgodzie. Sam nie wiedział, po co. Może po prostu ciało pragnęło jeszcze raz zaczerpnąć tchu i nasycić się widokami, zanim zstąpi w przestronne, chłodne sale Issilgorol. A jeźdźcy wypadli już zza zakrętu traktu, wyraźni na tle soczystej zieleni młodych sosen. Najpierw rozpoznał konia. Jasny ogier szedł równo, z szyją poddaną w przód, tak wyciągnięty w pędzie, że kopytami zdawał się nie dotykać ziemi. Ale Rytar poznał go natychmiast. Znał wszystkie wierzchowce z ojcowskiej stajni. Sturlał się w bok, między głazy, z rzadka przetkane sośniną. Nie wiedział, skąd bierze się w nim tyle siły. Może z rozpaczy. To było niemożliwe. Po prostu nie miało prawa się zdarzyć. Lecz widział bardzo wyraźnie kaftan z zielonej kitajki. I kołpak z rysiego futra. Sam wysłał go z Uścieży w podarunku bratu. Temu najmłodszemu, najbardziej pieszczonemu. Głowa opadła mu w mech, kiedy jeźdźcy mijali go w galopie. Nie zdołał jej już unieść. Miękka, bujna zieleń wlała mu się w usta, kiedy krzyczał bezgłośnie: - Biegnij, malutki! Biegnij! Wokół był sad. Brzęczały pszczoły. I matka szła ku nim z pajdami świeżego chleba posmarowanymi miodem tak suto, że ściekał po palcach. * * * - Ruszył się! - wykrzyczał goniec. - Pomorcki się ruszył! Bogoria popatrzył po twarzach swoich ludzi. - A więc i my występujmy! - powiedział. - Występujmy w imię bogini. Spoglądał ponad nimi w słońce, kiedy wychodzili spomiędzy drzew. Trakt rozgałęział się tutaj: prawy gościniec szedł na wschód, skręcając wzdłuż zbocza
Rogonoszy, lewy zaś zagłębiał się w podmokły las na północy. Wokół rozstajów stoki cofnęły się nieznacznie, tworząc otwartą przestrzeń, nazywaną Gardłem. Pośrodku sterczał pojedynczy głaz, przy którym niegdyś kaźniono bluźnierców. Szlachcic powiódł wzrokiem po resztkach szubienicy. Belki spróchniały i cała konstrukcja zapadła się, lecz dawny zamysł pozostał wyraźny, a wokół pełno było świeżego, spęczniałego sokiem drewna. Zastanawiał się, kto o zmierzchu tutaj zawiśnie - on czy Surmistrz. Gdyby cokolwiek mógł tym zmienić, już teraz poddałby gardło pod stryczek, bo kiedy jego ludzie wynurzali się spomiędzy drzew, gdy na chorągwiach lśniły wizerunki jabłoni, a kroczące żalnickie lwy nadymały piersi do ryku, stary łupieżca Bogoria czuł jedynie lodowaty, przejmujący strach. Ta bitwa miała wszystko odmienić. Odmienić lub zaprzepaścić. * * * Jazda wyprzedziła ich gdzieś w jednej trzeciej dystansu. Dowódca pikinierów nie przyspieszył. Tak było dobrze. Do jego knechtów nie należały gonitwy po trakcie ani chwackie machanie szabelką. Oni mieli po prostu dotrzeć na czas, przetoczyć się po tej czerni jak żelazne koło i zemleć ją na pył. Maszerował miarowo, oszczędzając oddech. U jego boku werblista poddawał rytm. Pałka uderzała w wilczą skórę, mitygując śmiałków, którzy chcieliby złamać szyk. Bo dowódca czuł ich niecierpliwość, zwłaszcza tych młodszych, co im jeszcze pod nosem matczyne mleko nie obeschło. Rwali się naprzód, jakby miało dla nich tej rzezi zbraknąć, jakby się im mogła wymydlić i na rękach obeschnąć. Stary żołnierz uśmiechnął się ponuro. Przed zmierzchem będzie im składał na powiekach mosiężne monety. Jedyny łup, jaki wyniosą z tego pola. Ale sam też chciał mieć to wreszcie za sobą. Wlókł się ten dzień, kąsał raz po raz z ukrycia. A dowódca wiedział, że żołnierz musi zewrzeć się w sobie, zanim uderzy. Musi uwierzyć, że w tej chwili, w tej jednej minucie jest niepokonany. Wówczas przeżyje. Albo przynajmniej nie zawiedzie przed czasem. Dziś jego ludzie byli znużeni szarpaniną. Zbyt długo wsłuchiwali się w odgłosy bitwy, która krążyła wokół nich, przybliżała się i oddalała jak rój
szerszeni. Dlatego nie zmartwiał, kiedy wkroczyli w końcu na otwartą przestrzeń, a pod cienistym lasem ujrzał armię. Nie czerń, co niedawno ogryzła do kości Święty Hufiec. Ich się nie bał, wszak odpędzili ją jak gromadę wioskowych burków. Lecz tamci pod lasem nie mieli z pobuntowanym chłopstwem wiele wspólnego. Jazda! - skonstatował, pewnym wzrokiem wyłuskując wśród zieleni kolejne formacje. Dalej też spieszona jazda. Ciężka piechota. I jeszcze raz jazda. Stali w szyku, czekając, aż przeciwnik wyroi się wreszcie i wynijdzie na skalną polanę. Pomorcka kawaleria hamowała konie, lecz chłopstwo gnało przed nimi na złamanie karku. A potem szeregi jednych i drugich zaczęły się znienacka przerzedzać, jak gdyby rozgarniane wielką miotłą. Spomiędzy nich pobłyskiwała świeżo spulchniona ziemia. Wilcze doły! - ocenił w mig pikinier. Dobrze się, ścierwa, uszykowali. Nic dziwnego. Sam zrobiłby podobnie. Dał znak werbliście. Rytm na moment zamarł. Dowódca odwrócił się ku swoim ludziom. Ci w pierwszych szeregach nadymali się krągłością pancerzy i półpancerzy, przeszywali powietrze ostrymi grzebieniami hełmów. O nich, weteranów niezliczonych jatek, się nie bał. Ale ci w głębi, pośrodku kolumny marszowej, wydawali się drżeć pod ciężarem pik, niekształtni w swych watowanych kubrakach. Nie zdążyli się jeszcze pożywić na łupie, nie wymienili pikowanych kapturów na kolcze hełmy. Nawet oczy połyskiwały im inaczej, po młodzieńczemu niecierpliwe i zachłanne. Zupełnie jakby nie rozumieli wybijanej na bębnie wilczej nuty. Splunął na ziemię. Z tyłu trąbka zagrała sygnał. Kolejne regimenty wysypywały się ze skalnego jelita przesmyku. Nie mógł dłużej odwlekać tej chwili. - No, detyny - rzekł ciężko. - Czas umierać.
Werblista podjął wilczą pieśń. Ruszyli naprzód. * * * Na zboczu Rogonoszy, pod niskimi sosnami, zalegał przyjemny cień. Surmistrz skinął i przyboczny spiesznie podał mu wino w srebrnym kubku. W gardle czuł piekący pył, pił więc chciwie, lecz nie odrywał oczu od bitewnego widowiska. W dole rebelianci rozciągali się barwną wstęgą. Pierwsze szeregi jazdy Surmistrza miały dopaść do nich lada chwila. I tylko resztki pobuntowanego pospólstwa tłukły się gdzieś pomiędzy dwiema armiami jak okadzone dymem mrówki. Oni mieli zginąć najpierw. A więc to już teraz, pomyślał. Już dziś. Nie mógł powstrzymać swoich ludzi, którzy w pościgu za biczownikami wyszli prosto na wilczojarską zgraję. Ale mógł zrobić coś innego. - Karlot! - przywołał posłańca, jednego z tych rozumniejszych. - Daj Bodyczowi znak, żeby obszedł ich od północy. Ma się przekraść albo zdechnąć. I pędem! - ryknął, kiedy chłopak nie trafił nogą w strzemię. - Jakby wam sam Zird Zekrun następował na pięty. Bodycz prowadził cztery regimenty doborowej piechoty. Surmistrz powiódł wzrokiem po zaciętych szczytach: nachylały się nad walczącymi jak płaczki nad trumną. Ale wciąż miał czas, żeby obrócić wszystko na swoją korzyść. Wciąż mógł wygrać. - Reszta na nich - zdecydował krótko. - Tylko odwody przy taborach. I gwardziści ze mną. Tych nie wyzbywał się nigdy. Uzbrojeni i wyszkoleni własnoręcznie przez niego, stanowili najpewniejszą broń, której nie odstąpiłby nikomu. Nawet Wężymordowi. Wychylił ostatni łyk i rzucił kubek w mech. Naczynie zalśniło srebrzyście. Surmistrz kopniakiem odpędził pachołka, który próbował je podnieść.
Zwycięzca zbierze łupy, pomyślał. Ten też. * * * Z jazdą poszło im łatwo. Rozochocona pościgiem za sierotkami, wpadała w Gardło, a ono rozwierało się przed nią zasiekami, szczerzyło kły wilczych dołów, kaleczyło końskie kopyta żelaznymi gwiazdkami, które Bogoria kazał zawczasu rozrzucić na przedpolu. Zaledwie niedobitki dobiegały do wilczojarskiej armii, gdzie przynajmniej oferowano im czystą, łagodną śmierć od ostrza. Bo na tych, którzy z połamanymi nogami albo pogruchotanymi żebrami zalegli na dnie wilczych dołów, czekały resztki biczowników. Im było już wszystko jedno. Nie mieli dokąd uciec, kąsali zatem na oślep. Po dwóch, po trzech opadali jeźdźców i sprawiali ich pospiesznie, z zawziętością chłopstwa, które przed deszczem chce zdążyć ze zwózką siana. Ale potem na płaską przestrzeń Gardła weszła piechota. Sunęli w ciasnym szyku, każda kolumna idealnie dopasowana do pozostałych. I Bogoria, który większość swojego bujnego życia spędził na wojaczce, na burdach w gospodach, zasadzkach na trakcie, potyczkach z zaciężnikami i kupcami, co nie mieli dość rozumu, żeby od razu wyzbyć się majątku, natychmiast rozpoznał weteranów. Nie musiał nawet słuchać jazgotu werbli. Po prostu wiedział. Od pierwszego rzutu oka. To musiało nadejść. Przez ostatnie cztery dni myślał o tej chwili nieustannie. Zasypiał i budził się z obrazem pomorckich najemników pod powiekami. Tyle że pojawiło się ich takie mrowie. Taka niewiarygodna, nieprzebrana masa. Zasieki pomogą trochę, pomyślał, kiedy tamci zbliżali się, szczerząc ostrza pik. Zasieki i łucznicy. Ale potrzebował ich więcej, znacznie więcej. O, słodka bogini! - pomyślał, bo na żadną inną modlitwę nie umiał się już zdobyć. Jednak właściwie nie wierzył, że Bad Bidmone ich wesprze. Nie ufał także w opiekę któregokolwiek z pozostałych bogów, włączywszy w to pokurcza, którego żółte nogawice rozpłynęły się bez śladu wśród krzewiny na skraju lasu. Tutaj przemówić mogło za nimi tylko żelazo. I krew.
* * * Stara kobieta zamrugała. Wyschnięte oczy piekły, jakby zaprószyła je pieprzem. Ale nie płakała. Nie potrafiła. Za to ze wszystkich sił wbijała wzrok w pikinierów, którzy brnęli właśnie przez Gardło, stopniowo nabierając rozpędu. Sześć szeregów. Piki ułożone w półksiężyc - te z przodu już nastawione do kłucia, te z tyłu wciąż uniesione w górę. Za nimi szli łucznicy, halabardnicy, młociarze - czerń, która wprawdzie umiała kąsać, lecz jeśli już uda się rozproszyć formację, atakujący wyrwą ją z życia szybko jak wnętrzności z brzucha. Tak właśnie o sobie myślała. Miała być bocianem. Długim, klekoczącym dziobem, który uderzy jeden raz i rozpłata tego kolczastego jeża, przewróci go brzuchem do góry, żeby inni mogli się dorwać do miękkiego, nieosłoniętego ciała. Nie, nikt tego od niej nie oczekiwał. Przeciwnie, Bogoria kazał jej przylgnąć na tyłach. Pilnować, żeby nikt im znienacka nie wyszedł za plecy, tak powiedział. Ale babka wiedziała lepiej. I nie zamierzała tkwić w obozie, pomiędzy ladacznicami i grajkami, kiedy w Gardle konały jej dzieci. Pstryknęła i pachołek spiesznie przyprowadził konia. Unikał jej wzroku. Po tym, co powiedział i co zrobił Nieradzic, wszyscy przechodzili mimo niej, jakby już była duchem. A ona żyła. I zamierzała zrobić ze swego kruchego, steranego życia jak najlepszy pożytek. Zarzuciła nogę w strzemię, lecz nie zdołała się dźwignąć. Pachołek natychmiast opadł na kolana. Wspięła się po jego grzbiecie, lecz zaraz prawie zsunęła się z siodła. Jeden ze zbrojnych przypadł do niej, podtrzymał mocno. - Babko... - zaczął z wahaniem. Wszyscy tak do niej mówili. Ale dzisiaj nie chciała tego słyszeć. Jej dzieci umierały gdzieś tam z przodu. Samotnie. - Czemu oczy wytrzeszczasz?! - huknęła, żeby zdławić zdradziecką słabość, która ucapiła ją za gardło. - Do siodła mnie przywiązać. Duchem!
Nie ośmielili się sprzeciwić. Nie protestowali też później, kiedy pikinierzy zahaczyli lekko o wilczy dół i idealna symetria ich iglastej kolumny na moment prysła. Babka uniosła rękę, a oni rzucili się pędem ku tej szczelinie, ku tej niewielkiej luce w powłoce jeża. I, nie bacząc na żadne rozkazy Bogorii ani na własny żywot, weszli w nią całą mocą. Jak bociani dziób. Jak klinga miecza. * * * Myślał, że doskonale odczytał jej wolę - czyż nie wykrzyczała mu jej prosto do ucha, zawracając go ze ścieżki ku wichrowej Uścieży? Utrudzony marszem, leżał wówczas na wilgotnej trawie, przywierał do niej brzuchem, żeby każdą cząstką ciała słyszeć szum jabłoniowych korzeni, które gdzieś tam głęboko wiły się i przesuwały pomiędzy głazami, chcąc utorować swej pani drogę wyjścia z niewoli. Wokół tętniła zieleń, a w głębi ziemi dzień powrotu Bad Bidmone również nabrzmiewał jak pęki kwiatów. Kiedy przyłożył ucho do skały, bardzo wyraźnie słyszał jej szept. Była zadowolona. Świeża krew krzepiła jej siły. A jednak zawiódł Bad Bidmone, choć - słodka bogini, pomiłuj! najdokładniej jak umiał wypełnił jej wolę. Lecz jasna pani Żalników postanowiła go porzucić. Bez ostrzeżenia, bez najmniejszej winy z jego strony, odstąpiła pana Krzeszcza pośrodku tej morderczej, krwawej bitwy. Leżał bezwładnie na ziemi, w swym czerwonym kontusiku widoczny z daleka jak dojrzała poziomka. Nie pomyślał, żeby odczołgać się w bok i utaić pod młodą sośniną, kiedy wokół jęli krążyć zbrojno Pomorcy. Nie, pan Krzeszcz ani się własnym bezpieczeństwem trapił, ani dbał o nie, skoro bogini odebrała mu swą łaskę. Jej odejście wydawało mu się tak ostateczne, tak nieodwracalne, jakoby duszę wyszarpała mu z piersi. Dlatego nie zobaczył jeźdźców, co wychynęli z cienia lasu, rozpoczynając kolejny etap batalii, którą później nazwano Bitwą bez Wodzów. * * * Bogoria nie potrafił uwierzyć, że ktoś zlekceważył jego rozkaz. Chociaż właściwie nie powinien się dziwić - wszak dorastał w Wilczych Jarach, gdzie od
małego nasiąkało się tą połyskliwą, szumną swawolą, i sam zwykle czynił, co mu we łbie zagrało. Lecz tak wiele zależało od tej bitwy, więc sądził, dureń, że go posłuchają. I omylił się. Bo wilczej natury nie da się okiełznać ani do jarzma nagiąć. Lecz mimo całej wściekłości i strachu nie mógł nie podziwiać szarży, kiedy mości Oczarzyna, pani na Ułudnie i Miecznicy, szła do boju. Konie przesadzały ponad przeszkodami - na pobojowisku nadal kłębiły się niedobitki jazdy, zalegały przemieszane ciała biczowników i Wężymordowych zbrojnych - skręcały pomiędzy wykrotami. Wciąż bok przy boku, w wąskim, rozciągniętym szyku. A potem wbiły się w odsłoniętą krawędź czworoboku, na całą długość zagłębiły się w wyrwę w kolumnie pikinierów, rozrywając ją na części. Nie potrzebował nic więcej. Dał znak i wilczojarska szlachta, niespokojna i drżąca z niecierpliwości, ruszyła w pole. * * * Głęboko w podmokłym lesie żołnierz ze stłumionym okrzykiem zsunął się w bagno. Kożuch przegniłych roślin na powierzchni trzęsawiska mlasnął zachłannie. Mężczyzna w kolczym hełmie, do połowy ud zanurzony w gęstej brei, desperacko targnął się w przód. Jego palce o włos minęły drzewce halabardy, którą podał mu jakiś bardziej litościwy komiliton. Spróbował znowu, w panice młócąc powietrze, lecz ciężki półpancerz ciągnął go w dół, a do ciała przywierało już błoto. Jego towarzysz nie poddawał się jednak. Przycisnął brzuch do ziemi, wysunął halabardę i jeszcze raz sięgnął ku nieszczęśnikowi. Za jego plecami na wąskiej grobli uformował się pokaźny zator. Ktoś musiał przytrzymać go za buty, kiedy niedoszły topielec gramolił się z trzęsawiska. Wydźwignąwszy się na pewniejszy grunt, wsparł się ciężko o swego wybawcę, po czym zaczął pluć, parskać oraz bluźnić wszystkim bogom Krain Wewnętrznego Morza, podczas gdy druhowie na przemian szydzili z jego przygody i winszowali mu osobliwego szczęścia. Stracili w czasie tej przeprawy już ładny tuzin ludzi. Niby mieli przewodników. Bodycz kazał w wiosce przed przełęczą Rogonoszy zasięgnąć języka., więc prowadzili ze sobą kilku kmiotków, tak zestrachanych, że gdyby padł rozkaz, ani chybi przeprowadziliby zbrojnych aż na księżyc. Żaden z nich z
pewnością nie próbowałby zmylić drogi. Tyle że tutaj żadnej drogi nie było. Przewodnik zarzekał się, że w bardziej fortunnych czasach dało się pokonać dolinę bez większego uszczerbku - miejscowi często skracali sobie tędy drogę do targowego miasteczka. Ale tego roku wiosenne deszcze spadły nad podziw obfite i strumyki, przerzynające podmokły zwykle las, połączyły się w jedno wielkie rozlewisko. Biegła przez nie wąska grobla, może pozostałość po jakimś zapomnianym trakcie, a może po prostu dawna ścieżka zwierzyny, podsypana nieco przez okolicznych wieśniaków. W niektórych miejscach niemal ginęła w gęstwinie błotnych roślin albo zapadała się pomiędzy spróchniałymi pniami. A oni nie mieli czasu, żeby wybierać najbezpieczniejsze przejście, sondować tyczkami, gdzie pod skorupą na wpół przegniłych roślin kryje się twardszy grunt. Brnęli więc na oślep, popędzani bezlitośnie przez dowódców, usiłując pokonać jakoś tę połać zgnilizny. Sarkać nie śmieli. Bodycz nie słynął z opanowania. Tuzinnik przepchnął się z trudem między gapiami. W okamgnieniu przypadł do dwóch mężczyzn - niedoszłego topielca i jego towarzysza, ciężko wspartego na halabardzie. I z zamachu strzelił w gębę tego drugiego. Zaskoczony żołnierz upuścił drzewce i zatoczył się w tył. Przez chwilę kołysał się na krawędzi grobli, rozpaczliwie usiłując złapać równowagę. Potem zwalił się na plecy w bagno. Żadne ręce nie wyciągnęły się ku niemu, kiedy rzucał się w błocie, nadaremno próbując wydobyć głos. Tuzinnik odwrócił się ku swoim ludziom. - Jeśli jeszcze któryś zechce opóźniać nas w marszu - rzekł twardo własnoręcznie poderżnę mu gardło. Kto omsknie się z tej grobli, ten trup. Ale jeśli spóźnimy się na pole, wszyscyśmy trupy. * * * Potrzaskaną ścianę świątyni oplatał powój. Kielichy miał szeroko
rozchylone - na bezchmurny dzień, na pogodę. Nieco niżej Pomorcy spiesznie kaźnili wychwytane w chaszczach sierotki. Pan Krzeszcz nie litował się nadmiernie nad konającymi. W tej chwili ze szczętem przeważyła w nim szlachecka natura. Bo dwie armie nadal ścierały się zaciekle w czeluści Gardła. Szlachecka jazda zdołała rozpruć większą część kolumn pomorckiej piechoty. Tylko gdzieniegdzie jeszcze bronili się knechci, poprzetykani nitkami lżej uzbrojonych oddziałów. Lecz skrzydła buntowników wydłużały się wokół nich, podobne do rąk, które wkrótce zamkną się w uścisku. Wiedział, że wciąż bardzo wiele mogło się zdarzyć. Szala zwycięstwa kołysała się niepewnie, lecz siły rebeliantów krzepły, podczas gdy Pomorcy powoli tracili ducha. Nie spodziewali się tak silnego poru. I nie czuli za plecami krzepiącej obecności Wężymorda. Słońce przechylało się wolno na zachodnią stronę. Jego tarcza, o poranku jasna jak nadmorski piasek, zaczynała podbiegać czerwienią. Zupełnie jakby także opiła się krwi, pomyślał pan Krzeszcz. Zmrużył oczy. Miał świadomość, że nadchodzi ten moment bitwy, kiedy pojedynczy czyn mógł przeważyć o wszystkim. * * * A okazało się nim uderzenie pomorckiej piechoty. Choć umordowani ponad miarę - trzęsawisko wyssało ich siły - wynurzyli się wreszcie nieopodal wilczojarskiego obozu. Tabory stanowiły tłusty kąsek - kobiety, zapasy, łupy. Chwile wytchnienia. Odpoczynek po rzezi. Jednakże weterani Bodycza przebili się przez nie, z obojętnością gruchocząc tych, którzy stanęli im na drodze. Wszak wszystko miało się wkrótce skończyć. * * *
Babka wcale nie dostrzegła ich pierwsza. Nie miała nawet tego usprawiedliwienia, że zdołała innych przestrzec. Po prostu wszystko toczyło się własnym rytmem i była równie ślepa jak pozostali. Śmierć omijała ją tego dnia. Owszem, trzymała się tuż obok. Tak blisko, że stara kobieta czuła jej chłodny oddech, kiedy kolejny zbrojny nikł, żeby już nigdy nie wypłynąć z głębi tej przemielonej żelazem ludzkiej masy. A babka wciąż się unosiła na powierzchni jak szumowina. Nie rozumiała, dlaczego. Lecz - z dawna wyczulona na te wszystkie drgnienia i dźwięki, które przebiegały przez bitewną ciżbę - bardzo prędko pojęła, że coś się odmieniło w melodii charczeń, końskich kwików, żelaznego chrzęstu i ludzkich wrzasków. Usiłowała się dźwignąć w strzemionach, lecz rzemienie trzymały ją mocno. Musiała wyrąbać sobie więcej przestrzeni, żeby zawrócić konia i wreszcie zrozumieć, co się stało. Chciała krzyknąć, lecz nagle zbrakło jej tchu. Od strony taborów, przesieką, przy której miała stróżować, przebijała się ku nim kompania Pomorców. Właściwie nie musieli wiele walczyć. Spieszona szlachta rozsypała się przed nimi jak słomiana chatka pod dmuchnięciem baśniowego wilka. * * * Bogoria nie mógł wymagać od swoich więcej. Nikt by nie mógł. Pomimo zasieków i wilczych dołów pomorcka piechota trzymała się mocno. Zwarte, najeżone ostrzami kolumny uparcie brnęły przed siebie. Krok po kroku. Ramię przy ramieniu. Żalnicka jazda przyskakiwała do nich i zaraz cofała, się w popłochu. Ale powracała. Po każdym uderzeniu następowało kolejne, póki wreszcie kolczasta skorupa nie rozpadła się na części. Nie, Bogoria nie mógł powiedzieć, że wilczojarskim brakowało ducha, bo przecież kurczyli się w każdym ataku, topnieli jak kropla wody, kiedy toczy się po płycie gorącego pieca. Weterani Surmistrza dobrze wyuczyli się rzemiosła, więc nic na tym polu nie przychodziło łatwo. Ale żalnicka szlachta wciąż atakowała - z zaciekłością myśliwskich psów, które opadły niedźwiedzia i ze wszystkich stron
będą szarpać mu boki, póki nie dobiorą się do gardła. Nie stracili ani jednej chorągwi. Bogoria nie oglądał ich od upadku Rdestnika, od owego sławetnego roku, kiedy wszystko się odmieniło tak bezpowrotnie, jakby świat był jedynie malowidłem, skreślonym farbką w foliale i zmazanym spiesznie przez nieuważnego kopistę. A teraz patrzył na te kraśnosrebrzyste szmaty - bo przecież nie były niczym innym, zaledwie odrobiną płótna, pokrytą barwnymi nićmi - i coś ściskało go w gardle. One również czekały, może jeszcze bardziej rozpaczliwie niż ludzie. I niszczały, ukryte gdzieś w lamusach i na strychach starych dworów, pozaszywane w pierzynach, owinięte w woskowane płótno i zakopane na skraju sadu, zamknięte w okutych skrzyniach i podróżnych petach. A dzisiaj słońce znów syciło wyblakłe kolory, litościwie wygładzało zetlałe blizny na tkaninie i wplatało się złotem w grzywy kroczących lwów. Starzy ludzie mówili mu, że takie słońce, ostre i zarazem kojące, świeci jedynie nad potem bitwy. I Bogoria wiedział, że nigdy już nie zaświeci mu tak jasno. Tak ostro, że można tylko stracić rozum lub odbić ten blask ostrzem klingi i pobiec za nim przez pole. Tyle że w końcu przyszło uderzenie od tyłu. Nie spodziewali się go. On również się nie spodziewał. I kiedy patrzył na naostrzony klin piechoty, rozdzierający jego formacje, Bogoria pojął, jak wiele błędów popełnił tego dnia. Ale to nie była jego bitwa. Nie on powinien stać tutaj, na wzgórzu na skraju lasu, pod cieniem pojedynczego dębu. Owszem, potrafił łupić kupców i napadać na zbrojne staniczki Pomorców. Umiałby tygodniami wodzić tę armię po górach, kąsać ją, mamić i okradać. Ale to, co działo się właśnie na płaskiej głębinie Gardła, okazało się zbyt trudne. Nie ogarniał tego. Z początku wierzył, że rozumie wszystkie elementy i uda mu się ułożyć je w jeden spójny obraz. Lecz teraz widział, jak kolorowe figurki rozsypywały się, toczyły każda w swoją stronę. Po prostu nie myślał wystarczająco szybko. Zostawił sobie zaledwie pół tuzina przybocznych i kilku gońców do wysyłania rozkazów. Całą resztę natychmiast rzucił naprzód, naprzeciw tej kolumnie, która wychynęła spomiędzy bagniska. Nie powstrzymał jej jednak. Jego ludzie odbili się od niej, a potem przez chwilę, która wydawała mu się długa jak całe życie, wszystko trwało w zawieszeniu.
Wciąż miał nadzieję, że zdołają pozbierać się po ciosie i raz jeszcze przejść do ataku. Ale nie. Któryś z koni drgnął, a może to jakiś piechur pierwszy nie wytrzymał naporu Pomorców. I nagle wszystko się skończyło. Zwierzęta i ludzie, przemieszani w jedno, rzucili się do ucieczki. * * * Bogoria zobaczył, jak wielka wilczojarska chorągiew zachwiała się. Drzewce wysunęło się z rąk chorążego, omsknęło po końskim boku. Przez chwilę wyglądało jak spłacheć trawy, tratowany końskimi kopytami. Lecz tutaj od dawna nie pozostało już ani jedno zielone źdźbło, wszystko zmiażdżono i urobiono w krwawą breję. Przegrali tę bitwę. Przegrali wszystko. Wiedział, że powinien zebrać resztki swoich ludzi i wyprowadzić ich na górskie ścieżki. Nieraz uciekał i nie upatrywał w tym żadnej hańby, żadnego uszczerbku, którego nie zdołałby załatać kolejnym rabunkiem albo jakimś innym szumnym, zuchwałym łotrostwem. Lecz teraz nie chciał uchodzić, choć rozum buntował się w nim przeciwko temu, co zamierzał uczynić. Nie mógł czmychnąć ukradkiem, opuściwszy druhów, którzy przyszli tu za nim i na jego wezwanie. Nie dzisiaj. I nie stąd. Po prostu nie umiał patrzeć, jak dumne żalnickie lwy zdychają, rozdarte pod końskimi kopytami i wdeptane w błoto. Wbił ostrogi w boki konia. Wierzchowiec kwiknął, zaskoczony bólem i poniósł go do przodu. * * * W dole dowódca pikinierów dał znak i werblista - już trzeci, bo dwóch poprzednich wykruszyło się pomiędzy kolejnymi uderzeniami pałek - przyspieszył rytm melodii. Pomorzec obejrzał się przez ramię. Za nim formacja skurczyła się zaledwie do trzech szeregów, nierównych, poszarpanych, gdzieniegdzie
prześwitujących pustką. Ale jego ludzie wciąż tam stali, choć sam nie pamiętał już, ile razy przyszło im stawiać czoło tej morderczej jeździe i odpierać ją bez względu na koszty. Poczuł, jak zalewa go gorąca, zgoła niemęska duma. Utrzymali się. A teraz patrzył na rebeliantów, którzy dostali się pomiędzy dwa zagony piechoty i wiedział, że zwycięstwo jest tuż-tuż. Nie dalej niż ostrza ich pik. - Jeszcze trochę, detyny! - zawołał, żeby dodać swoim ludziom sił. - Jeszcze kilka chwil. Poprzez bitewny huk nie mogli usłyszeć słów. Ale coś widać dostrzegli w jego twarzy, bo odpowiedzieli mu wrzawą, upiornym wrzaskiem, który podniósł się nagle ze wszystkich gardeł. A wilcza melodia znów odezwała się w głębi bębna, wzywając do ataku. Ruszyli naprzód. Czartowskie żarna zaczęły na nowo mleć. Tak, tamci nadal się odgryzali. Obok niego jakiś dzieciak padł z rozpłatanym brzuchem, kiedy z bruzdy wychylił się ranny rebeliant i ciął go zdradziecko od dołu. Stary pikinier z całej siły wyrżnął plugawca okutym tylcem w pierś i nie czekał nawet, aż jego usta podbiegną krwią. Nie musiał. Znał dobrze to głuche mlaśnięcie - nie słyszał go, lecz wyczuł je przez drzewce - kiedy mostek rozpryskuje się i zapada pod ciosem. Buntownik już nie żył, podobnie jak jego towarzysze, którzy przebierali jeszcze nogami, usiłując na oślep wyrwać się ku wolności, lecz cała ta ich krzątanina nie miała najmniejszego znaczenia. * * * Haliszka również z całych sił przebierała nogami. Droga wiodła teraz pod górę i po mięśniach łydek zaczynały jej pełzać rwące, dokuczliwe kurcze. Koszula pod skórzanym półpancerzem przemokła na wylot od potu, w piersiach paliło. Oddałaby wszystko za spoczynek. Za kilka chwil w przydrożnym cieniu, parę łyków wody do zwilżenia wyschniętego gardła. Ale nie śmiała ukradkiem wesprzeć się o okutą burtę wozu. Nie mogła się okazać gorsza od chłopów, którzy maszerowali wokół niej zajadle, jakby ból i zmęczenie nie znajdowały do nich przystępu.
Jedno było dobre. Nie miała nawet siły się bać. Cep boleśnie tłukł jej ramię. Kiedy wiosną w jej okolicy wybuchła zaraza i zadławiła jej męża z łatwością, z jaką ona skręcała kark kurzęciom, Haliszka, matka czterech chłopyszków, od razu wiedziała, że prędko będzie musiała poszukać sobie nowego zajęcia. Zaledwie truchło syna wyziębło, świekra popędziła ją precz z obejścia. Ot, nie dogadywały się dwie kwoki pod jednym dachem. Póki mąż żył, potrafił obłaskawić matkę i mitygował braci, którzy ochoczo brali stronę rodzicielki przeciwko przybłędzie. Ale skoro męża zbrakło, Haliszka znalazła się nagle na gościńcu z czterema niedorostkami, którzy w przestrachu czepiali się jej spódnicy. Dwóch starszych udało się jej umieścić w terminie. Nawet bez zapłaty, z czystej życzliwości dla ich ojca, który składał najlepsze beczki w powiecie. Ale malców musiała zatrzymać przy sobie. Na służbę nikt jej nie chciał nająć, a na żebraczkę wyglądała zbyt krzepko, więc bez skrupułów odganiano ją od folwarcznych bram. Dlatego kiedy do okolicy zawitał zagon wozaków, nie wahała się ani chwili. Z początku myślała, że zechcą ją na ladacznicę. Przy wojsku zwykle pałętało się wiele nierządnic, pospołu z szynkarkami, żonami dowódców i pielęgniarkami napełniając tabory furkotem sukien, duszną wonią pachnideł i wrzaskliwymi połajankami. Ale ku jej niezmiernemu zdumieniu okazało się, że jaśnie wielmożny Cherchel dopuszcza w obozie tylko trzy ladacznice, żeby chłopy wiedziały, gdzie zlewku szukać. Inne panny niepoczciwe kazał kijami pędzić, aż im mięso odchodziło od kości. Zresztą wyschnięte ciało Haliszki, zniszczone połogami i trudami macierzyństwa, nie budziło pożądania. Wlokła się jednak za taborem tak wytrwale, że wreszcie jakiś tuzinnik, wielki, pleczysty chłop o ponurym spojrzeniu, zapytał ją, czy jest krzepka w garści. Haliszka, majstrowa i matka czterech synów, która nieraz pół dnia przekładała drewno w suszarni, niemo skinęła głową. Nie wiedziała, czego od niej zechcą, ale tamtego wieczoru jej dzieci pierwszy raz od dawna usnęły z brzuchami pełnymi gorącej soczewicy. Wszelako teraz, kiedy wspinała się w skwarze ku przełęczy i ptaki podrywały się z krzykiem spomiędzy drzew, znacząc ślad ich przemarszu, wcale
nie była pewna, czy właśnie takiej pracy szukała. W taborze z tyłu jej synowie ani chybi przysnęli w babińcu, ukołysani przez turkot kół i utuleni w czułych ramionach ladacznic. Bała się. W jej wyborach nigdy nie pojawiało się to miejsce wśród gór, tak odległe od wioski na porębie i poczerniałej strzechy jej chaty. Padł rozkaz, żeby szykować pawęże. Haliszka zwiesiła głowę wdzięczna za moment wytchnienia. Kiedy osłabło bolesne łopotanie krwi w skroniach i mroczki przed oczami przerzedziły się nieco, usłyszała przed sobą odległy zgiełk. Przełknęła ślinę. Ręce, zaciśnięte na drzewcu cepa, zwilgotniały nagle. Hetman wozowy, cherlawy pokurcz w absurdalnym kołpaczku z niebieskim piórkiem, uśmiechnął się do niej. Haliszka spróbowała odwzajemnić uśmiech, lecz zdołała jedynie odsłonić zęby w grymasie przerażenia. W chwilę później wozy potoczyły się naprzód i nie miała już na nic czasu. Nawet na lęk. * * * - Co?!- ryknął Surmistrz. - Jakim sposobem? Lecz ci, którzy znali go lepiej, wiedzieli, że jedynie markuje wściekłość. Spodziewał się tego. Czuł, że wydarzy się jeszcze coś, jakiś podstęp albo zdrada sprawią, że zwycięstwo wyślizgnie się jego zbrojnym z zakrwawionych palców. Wedle wszelkich ludzkich rachub i kalkulacji bitwa została przez nich wygrana. Wygrana i okupiona krwią. Ale coś unosiło się tutaj w powietrzu, siła tak przemożna i pełna nienawiści, że niektórzy z pomorckich oficerów obracali się ku ruinom świątynki Bad Bidmone i czynili skrycie znak odpędzający złe moce. Goniec klęczał na kamienistej ziemi. Przytrzymywał bezwładne ramię. Spod palców sączyła się krew. - Frochcik, weź przybocznych - rzucił chropawym głosem Surmistrz. Jego twarz zniekształcił dziwny tik: drgała lewa powieka, a dolna warga chodziła wprzód, jakby ktoś pociągał ją na sznurku. - Weź wszystkich, nawet taborowe
ciury. I przynieś mi ich głowy. Przynieś mi głowę Twardokęska. * * * Nie zwalniając kroku, Twardokęsek ogarnął panoramę rzezi, rozciągającą się w płaskiej niecce pomiędzy szczytami. Bitwa wygasała. Gdzieniegdzie walka tliła się jeszcze - widział pojedyncze gromady rebeliantów, które niemrawo odgryzały się pomorckiej piechocie - lecz tuż obok trwało już dorzynanie rannych i wyłapywanie uciekinierów. Przy brzegach, tam, gdzie gościńce opierały się o las, chyłkiem przemykały skąpe grupki jezdnych, którzy usiłowali się zapaść między miłosierne drzewa. Niemal udało mu się zdążyć. Niemal. Pas boleśnie obijał mu się o biodro. Przez ostatnie cztery dni schudł tak bardzo, że nie mógł go zaciągnąć, jak należy. Ani spostrzegł, jak brzuszysko, źródło jego dumy i znak boskiej przychylności, zapadło się i sklęsło podczas marszu. Bo całą drogę ze Staroźrebca przeszedł sam, na własnych nogach. Ledwo się z miasta wykaraskał, kazał odtrąbić postój - aż się dziwowano, że taki ludzki z niego człek, co się użala nad trudem tych, co w znoju dyrdają wokół wozów - i wydobył się spomiędzy tych idiotycznych blach, co mu je Złociszka na grzbiet nasadziła. Wdział starą kolczugę, pod nią przeszywanicę, na łeb wcisnął zwyczajny, niezdobiony kapalin - tyle że dobrze wewnątrz wyłożony filcem, coby nie uwierał i myśli nie mącił. I wreszcie poczuł się jak człowiek. Był to ostatni postój w środku dnia. Dalej zatrzymywali się już jedynie na krótki popas długo po zmierzchu, żeby pokrzepić ustałe konie i dać ludziom kilka godzin płytkiego snu, zanim słonko ocknie się na nowo i podniesie spomiędzy mgieł. Sam ze zmęczenia spać nie mógł, więc tylko tłumił myśli podpalanką. Bo przy całym szaleństwie, jakie go znienacka ogarnęło, rozumiał, że grunt to nie myśleć zbyt wiele. Jeśli pozwoli sobie na chwilę rozwagi, może się nagle zatrzymać gdzieś pośrodku tego dzikiego gościńca i nie ruszyć ani kroku dalej. Ale decyzja została podjęta - choć sam nie wiedział, kiedy i dlaczego. I nie zamierzał się cofnąć. Już nie. Właśnie dlatego maszerował na szpicy kolumny, pomiędzy kusznikami Złociszki. Musiał iść naprzód, o krok wyprzedzając własne wątpliwości i
rozterki. Zmęczenie było jego sojusznikiem. Niemal zdążyli. Lecz teraz, kiedy spoglądał prosto w czeluść Gardła, rozumiał, co się za tym „niemal” kryło. Bogoria powinien był poczekać, pomyślał ze złością. Nie należało wierzyć w brednie Nieradzica. Powinien popędzić gnojka precz i jeszcze dupę rzemieniami skroić za pierzchliwość i oszczerczy jęzor. Jednak myśl, że gdzieś tam w dole jest chłopak, ciążyła mu i gniotła, jakby wsadzono go w gąsior. Sam sobie gówniarz winien! - ofuknął się w duchu i sztywno poruszył szyją, żeby odegnać plugawą słabość. Starzał się, ani chybi się starzał, skoro jeden durny niedorostek tak mu potrafi zaleźć za skórę. Furia rosła w nim mimowolnie. Chciał czuć w ręku uchwyt kopiennickiego szarszuna i gnać na czele swych ludzi w dół, ku dolinie. Ale nie mógł, choć Pomorcy już ich zobaczyli: kolumny piechoty przesuwały się powoli i zwierały, szykując na ich powitanie. Dzisiaj jego wściekłość musi znaleźć inne ujście. Dał znak i kusznicy wystąpili naprzód. Pożegnalny prezent od Złociszki. Nie umiał jeszcze odgadnąć, jak dalece się zda przeciwko pomorckiej piechocie. * * * Dowódca pikinierów nienawidził łuczników. Nienawidził znaków na ich kubrakach, po których szacowali się nieomylnie jak gęsi odnajdujące swe miejsce w kluczu. Nienawidził ich plugawych podstępów - sam widział, jak zatruwali groty strzał albo w przedświcie bitwy wbijali je przed sobą w ziemię, żeby tym skuteczniej siać w ranie błotną zgniliznę. A nade wszystko nienawidził ich wypchanych sakiewek. Dobrze wyszkolony łucznik pobierał bowiem z kniaziowskiej kiesy jurgielt po trzykroć bardziej suty niż choćby najlepszy hajduk. I tego im pikinier za nic nie umiał podarować. Plemię tchórzy, mawiał. Zajęcze skórki, kryjące się za plecami innych.
Po wygranej bitwie dla wrażych łukonoszy nigdy nie było litości. Co z tego, że dowódca zgodził się przyjąć okup i gwarantował jeńcom bezpieczeństwo. Starzy weterani umieli chyłkiem wyzbyć się łuczników wroga. Nawet tych w pętach, bez broni. Po prostu roztapiali się jakoś, nikli na ścieżce do taborów. Nikt się temu nie dziwił. Bo to łuczników pikinierzy obawiali się najbardziej, oni zwykle zadawali im najcięższe straty. I zwiastowali śmierć, przed którą nie sposób się obronić. Ślepy wyrok bogów, utajony w kształcie strzały. Lecz czegoś takiego, co rozpętało się teraz, stary żołnierz nigdy nie przeżył. Szypy przechodziły na wylot przez ciała i leciały dalej, nieubłagane w swym pościgu, jakby chciały wyplenić z tej doliny wszelkie życie. * * * Kiedy dojrzała przed sobą to ogromeczne mrowie wojska, Haliszkę ogarnęło takie drżenie, taki strach przejmujący, że mało co nie wypuściła drzewca z dłoni. Cep ciążył jej, jakby odlano go z metalu. Zęby szczękały. Najchętniej ułożyłaby się na ziemi, zwinęła w kłębek z głową nakryta rękami i przeczekała, póki nie opadnie pył po tych wszystkich wozakach, jeźdźcach i zbrojnych. Przerażali ją. Od czterech tygodni szła z taborem, zdążyła poznać twarze i imiona towarzyszy. Lecz nigdy wcześniej nie zabrali jej do bitwy. I teraz znajome oblicza i kształty odmieniały się w jej oczach, nabierając rysów potworów z baśni. Nie mogła się poruszyć. Nogi wpierały się piętami w kamienistą ziemię, ciężkie i drętwe jak konary wiązu. Ruda procarka uderzyła ją kułakiem w plecy. - Dalej, dziewczyno! - huknęła. A Haliszka po prostu nie umiała zapanować nad dygotem. I wtedy hetman wozowy uśmiechnął się do niej jeszcze raz. Może próbował dodać jej otuchy, może tylko drwił z przestrachu. Wszystko jedno. Myśl, że ten
pokurcz, to pośmichowisko, waży się z niej natrząsać, nieoczekiwanie dodała jej sił. Ze złością odrzuciła na plecy długi czarny warkocz, po czym mocniej złapała za broń, potrząsnęła nią dla animuszu. - Właśnie tak! - krzyknęła ruda. Haliszka spróbowała jeszcze odszukać wzrokiem wozowego hetmana. Wcale nie była dumna, że przydzielono ją pod komendę cherlaka, ale wyczuwała w tym pewien porządek - musiał mieć doświadczenie równie małe jak ona, a w potrzebie też na nic się nie zda. Nie dostrzegła go jednak. A zaraz później uniosła ją naprzód fala wozów, zwierząt i ludzi. Nie pamiętała już, gdzie ma się trzymać. Czy blisko koni, które najbardziej były podatne na zranienie, a tylko one mogły popchnąć naprzód opancerzone wozy? Czy powinna schronić się wewnątrz dwóch szeregów zaprzęgów, zanim szyk zewrze się na polu bitwy, ściągając przednie skrzydła i zamykając tył? Czy biec razem z babami - w obsadzie jej wozu były jeszcze dwie, grubiańska procarka i potężna młynarka, która dźwigała ciężką pawęż do osłaniania koni czy dołączyć do innych cepników? Nie wiedziała. W głowie miała zamęt. * * * Wóz zakolebał się na kamieniu i biegnący obok Cherchel spiesznie wsparł go ramieniem. Nie miało to większego znaczenia, bo bard był postury nikczemnej i potężna masa rozpędzonego, okutego żelastwem drewna mogła go zgnieść na miazgę. Ale zaraz przyskoczyło kilku pawężników, a na nich wybierano tylko chłopy pieczyste i dobrze wyrośnięte. Podtrzymali wóz, popchnęli go lekko ku środkowi traktu. Czarnowłosa cepniczka zniknęła mu z oczu. Zresztą nie myślał już o niej. Teraz szedł prosto w ramiona zupełnie innej tanecznicy - i czuł wyraźnie na karku dotyk jej zimnych palców. Gościniec rozszerzał się tu nieznacznie, i całe szczęście, bo inaczej nie zdołaliby ustawić wozów w dwa szeregi. Wszakże ten atak, nawet w zamkniętym Szyku, i tak był szaleństwem. Jeden wilczy dół pośrodku drogi, jeden zator z pni drzew, mógł zmienić nacierający tabor w kłębowisko pogruchotanych wozów i
zaprzęgów, które zaczną się miotać na wszystkie strony, zbyt przerażone, żeby słuchać woźniców i znaleźć wyjście z matni. Zwykle przed taborem szli chłopi, żeby podsypywać niepewne groble, równać wykroty i ciosać prowizoryczne mostki, jeśli przeprawa nie budziła zaufania. Tyle że teraz po prostu zabrakło im czasu. Bitwa na dole dobiegała kresu, więc Twardokęsek pchnął wozaków do samobójczego ataku i nie zważał na nic. A ludzie Cherchela naprawdę byli znużeni, śmiertelnie znużeni czterodniowym marszem przez puszczę. Po drodze kilka razy natykali się na luźne kupy Skalmierczyków, którzy odłączyli się od głównych sił żeby na własną rękę szukać uśmiechu fortuny. Rodacy Cherchela nie przypominali już oddziałów żołnierzy, tylko karawany, pełne zagrabionego dobra. Pędzili przed sobą stada bydła, gromady brańców - najcenniejszy towar na targowiskach pod Hałuńską Górą - a tyłem szły drabiniaki, tak wyładowane zdobyczą, że ledwo się toczyły. Brali wszystko, nie przebierając. Srebra ze złupionych szlacheckich dworzyszczy i gęsi, wyłapane na włościańskich łąkach. Nabijane szafirami sukienki, zerwane z cudownych obrazów w leśnych kapliczkach, i grube rauchy, wywleczone z sukiennego kramu. Doża musiał zachęcić do rabunku, pomyślał Cherchel, a Wężymord na niego przyzwolić. A to znaczy, że prawdziwa wojna dopiero się zacznie, bo cały ten kraj rzucono na pastwę żołdactwa. Nawet jeśli wygramy dla Koźlarza bitwę, najemnicy i tak rozleją się szeroko po żalnickim pograniczu. Za nimi zaś przyjdą ogień, mord, głód i zaraza, nieodłączni towarzysze wojny. Nic nie będzie tak jak w pieśniach. Nigdy nie jest. Na razie jednak biegł pomiędzy wozakami, gromko ponaglając ich do wysiłku. Kusznicy trochę przetrzebili pomorckich knechtów, lecz tamci już zwierali na nowo szeregi, szykując się do odparcia kolejnego ataku. Twardokęsek miał zbyt mało samostrzelników, żeby wybić znaczną część wroga, nadto ładowanie ich osobliwej broni trwało za długo. Jedyne, co mogli zrobić, to zamieszać szyki piechocie i przerazić mniej odpornych. Ale dobrze wyszkolony żołnierz nie cofnie się, choćby mu na głowę spadł zastęp Servenedyjek na skrzydłoniach.
Cherchel uśmiechnął się ponuro. Spośród jego wozaków może jeden na tuzin umiał rozpoznać brunatne kubraki i znaki na chorągwiach, które powiewały nad kolumnami pikinierów. Pewnie to i lepiej, bo tam na dole czekała na nich pomorcka piechota, wyszykowana i wyszkolona przez samego Wężymorda. Szpica - lekka jazda, wybrana starannie spomiędzy Leśnej Straży - zagłębiła się już w nieprzyjaciela. Jezdni zostali przeznaczeni na stracenie. Mieli po prostu rozproszyć drabów i utorować drogę ciężkim wozom. Pierwsze z nich wtaczały się właśnie na równinę Gardła. - Koło do koła! - wykrzyczał znajomą komendę Cherchel. - Szykować łańcuchy! Jeśli uda im się zamknąć tabor, czeka ich długa, mordercza bitwa. Ostrze przeciwko ostrzu. Pika przeciwko kosie, halabarda przeciwko włóczni, łuk przeciwko kuszy. Jeśli zaś pomorcka piechota zdoła się wcisnąć w krąg wozów, w kilka chwil wyrwie ludziom Cherchela flaki. * * * - Do mnie! - Bogoria stanął w strzemionach i rozdarł się, ile tylko miał tchu w piersi. - Wilcze Jary, do mnie! Głos zapadł się zaraz bez śladu w kłębowisko innych dźwięków. Ale rebelianci musieli dostrzec żalnickie kroczące lwy, które wciąż powiewały nad głową zbój-szlachcica, a także nagi miecz, wzniesiony wysoko, ku słońcu. I zrozumieli. Niedobitki wilczojarskiej jazdy zdobyły się na ostatni, niesamowity wysiłek i zaczęły przebijać się ku Bogorii, podobnie jak krople żywego srebra zbiegają się i łączą ze sobą na gładkiej szklanej tafli. Normalnie nie zdołaliby tego dokonać. Ale na jedną krótką chwilę pomorcką piechotą wstrząsnął widok wozaków, którzy wychynęli zza wschodniego zbocza Rogonoszy. To była szansa Bogorii. Jedyna, jaką mógł jeszcze dostać.
Wiedział, że bez względu na to, kto zwycięży w płaskiej otchłani Gardła, ludzie będą przeklinali jego imię, póki ta bitwa nie zatrze się w pamięci śmiertelników. Zbyt wiele błędów. Zbyt wiele pychy, zuchwalstwa, a także zwyczajnych ludzkich pomyłek. Nad taborem Twardokęska powiewała chorągiew Białej Gwiazdy. I znienacka szlachcica ogarnęła taka dogłębna, przejmująca wściekłość. To nie on powinien teraz stać na tym polu, desperacko usiłując wyrywać śmierci krwawe ochłapy. Bo rebelianci nie za nim tu przecież przyszli. Nie dla niego. - Gdzie oni są?! - wykrzyczał ku jasnemu niebu. - Na wszystkich bogów świata, gdzie jest Koźlarz?! I tamtego przedziwnego dnia bogowie go wysłuchali, choć długo później nie umiał rozstrzygnąć, czy naprawdę winien im za to wdzięczność. * * * Na początku uderzył w nich wicher. Konie jęły drżeć i stawać dęba, chcąc pozbyć się jeźdźców. Chmary ptactwa, które dobrze już ucztowały na ścierwie w miejscu, gdzie sierotki starły się ze Świętym Hufcem, poderwały się z łopotem. Przez las poszedł poszum. Zatańczyły cienie. Rytar ocknął się, gdy ziemia wzdrygnęła się pod nim, zadygotała jak wstrząsane drgawkami zwierzę. Sny rozproszyły się, wypchnęły go na powierzchnię, a tu nie było ani miodu, ani zapachu jabłoni. Sam nie wiedział, gdzie zaczynała się jawa, gdzie kończył się sen, gdy granatowe niebo nad nim zaczęło pękać. Ze szczelin biło światło tak ostre, że wywracało cały świat na nice. I przybywało go z każdą chwilą. Błyski zagęszczały się. Pomruki gromów przypominały słowa obcej pieśni. Nie rozpoznawał jej jeszcze. Ale odpowiedź była tuż-tuż, zagrzebana w jego skołatanym umyśle.
Zrozumiał dopiero, kiedy w twarz sieknęły go pierwsze okruchy gradu, a wraz z nimi spomiędzy burzowych chmur zaczęli spadać jeźdźcy. Widmowa kohorta powróciła. * * * Surmistrz z takim natężeniem obserwował pole bitwy, że nie spostrzegł, jak słońce zaszło, a dolina pomroczniała, jak gdyby olbrzym znienacka nakrył ją czapką. Dopiero kiedy wicher zdarł mu z ramion szkarłatny płaszcz - jeszcze jeden z przywilejów wodza, o który ani dbał, ani go pożądał - a w zbroję zatętnił deszcz, z niechęcią podniósł wzrok ku niebu. Burza krzyżowała mu szyki. Ludzie rzadko chcieli się bić w podmuchach lodowego wiatru, woleli się rozleźć w swoje strony i przeczekać zawieruchę. A on wcale nie zamierzał kończyć. Owszem, niespodziewane pojawienie się Twardokęska oddalało nieco zwycięstwo. Ale przynajmniej nie będzie się musiał za nim miesiącami uganiać po chaszczach. Miał dziś wszystkich zdrajców w jednym miejscu i mógł się z nimi rozprawić raz a dokładnie. Bo Twardokęska również czekała niebagatelna niespodzianka. Dwa wypoczęte regimenty, które dotąd pilnowały taborów. Teraz Surmistrz mógł tylko patrzeć. Wypuścił wszystkie strzały z kołczanu. Ale jeżeli bitwa potoczy się po jego myśli, żalnicka rebelia wypali się przed zmierzchem. Właśnie tutaj, pomiędzy górskimi szczytami, które z nienawiścią czuł to przecież wyraźnie - pochylały się nad pomorckim wojskiem. Potem będzie czas na wyłapywanie buntowników, wywlekanie ich z leśnych kryjówek albo i ciepłej pościeli, jeśli któryś, ufając w kniaziowskie miłosierdzie, postanowi powrócić do domu. Surmistrz ze złością smagnął się rękawicami po udzie. Cokolwiek roiło się w głowie Wężymorda, on sam nie zamierzał być litościwy. Nie zamierzał również zanadto gorliwie płoszyć Skalmierskich najemników, plądrujących pogranicze. Niechże sobie pohasają do woli i użyją uciechy. I niech obrócą ten kraj w perzynę. Tak, aby szóste i dwunaste pokolenie pamiętało karę, jaka spadnie na tego kto podniesie bezbożną rękę przeciwko pomorckiemu panowaniu. Pozostawała mu jedynie ta garstka czerni do rozpędzenia. I pragnął się z nią uporać.
W górze z trzaskiem zaczęły się rozrywać błyskawice. - Panie! - Jeden z przybocznych ośmielił się szarpnąć go za rękaw. Surmistrz kopnął go z całej siły w pierś. Niebo ciemniało coraz bardziej i obłok kurzawy przesłonił walczących. Ale stary wódz ani myślał kryć się przed deszczem, skoro ludzie ginęli tam w dole w jego imieniu. Zresztą jedynym schronieniem była zrujnowana kapliczka Bad Bidmone, a on pierwej by zdechł z wyczerpania, niźli dobrowolnie wszedł na skalaną ziemię. Przyboczny podniósł się. Jego hełm odtoczył się pomiędzy kamienie i mokre włosy przylgnęły ciasno do głowy. Po policzkach spływała woda. Przy świetle błyskawicy Surmistrz zobaczył bladą, wykrzywioną przerażeniem twarz. - Panie! - zawołał żołnierz. - W górze! Surmistrz odruchowo uniósł głowę. Błyskawice kreśliły swój płomienisty wzór tuż nad ich głowami. Tyle że to wcale nie były błyskawice. Spomiędzy chmur wypadały wierzchowce - siwe, jabłkowite i kruczoczarne - i gnały w dół podobłocznym gościńcem. Ledwo je widział na tle burzowego nieba; dopiero błyski wydobywały z ciemności ich kształty. Lecz lśniły miecze w rękach widmowych jeźdźców i połyskiwały korony na ich głowach. Utkani z mroku i magii, zlatywali się ku bitwie niczym wielkie kruki. Tak, jak czynili od wieków. Nic nie mogło ukoić ich gniewu. - Odwrót! - wykrzyczał do gońców Surmistrz. Wargi miał sine, odrętwiałe strachem. - Każcie piechocie się cofnąć. Niech wszyscy stąd uchodzą, jeśli chcą zachować życie. Niech uciekają z tego przeklętego pola! Ktoś wystąpił spomiędzy głazów. Kapelan. - Nie możecie... - zaczął łamiącym się głosem. Surmistrz prawą ręką chwycił go za kapicę pod szyją i uniósł aż nogi mnicha zadyndały nad ziemią.
- Byłem w Żalnikach, kiedy Zird Zekrun zrzucił płaszcz - wychrypiał szczęśliwy, że może na kimś wyładować wściekłość. - Widziałem obnażoną twarz boga i jego lewą, karzącą dłoń o sześciu palcach, kiedy wyrywała nagie dusze z ich śmiertelnych powłok. Tam, w górze, jest dzisiaj Org Ondrelssen od Lodu. Biada temu, kto stanie mu na drodze!
Rozdział trzeci - Więc powrócił... - Jasnowłosa dziewczyna otoczyła się rękami, jakby chciała stłumić chłód, którym przejmowało imię Org Ondrelssena. - Powrócił w kohorcie boga. Siwowłosa Zwajka odwróciła wzrok. Nie chciała, nie umiała patrzeć teraz córce Selli w twarz. Lecz opowieść, raz rozpoczęta, powinna zostać dokończona. Pomalowane ochrą ściany zdawały się spływać krwią. - Nie, dziecko - odparła wreszcie. - Nie powrócił. * * * Kiedy pierwsze ziarna gradu uderzyły w ziemię, Haliszka po prostu przypadła do koła. Przycisnęła twarz do szprychy i zamarła tam jak ptak, kiedy spojrzy w źrenicę węża. Nie obchodziły jej ani pokrzykiwania tuzinników, ani zgrzyt łańcuchów, którymi sczepiono wozy. W głębi jej chłopskiej natury, podatnej na znaki, coś przełamało się z brzękiem i pękło na pół. Nawet pośrodku lata padał czasem grad. Kładł pokotem całe połacie zbóż, bił bydło na polu, odzierał z kwiatów owocowe drzewa. Ale nie taki. Dlatego Haliszka upuściła cep i wczepiła się pazurami w ziemię, najtroskliwszą rodzicielkę, ale nie znalazła w tym żadnego ukojenia. Przeciwnie, poprzez skórę wyczuwała trwożliwy jęk, który po każdym gromie rodził się głęboko pod korzeniami drzew i skałami.
Pioruny biły coraz niżej. Byłoby lepiej, gdyby nigdy nie podniosła wzroku. Zwiodła ją jednak zwykła, babska ciekawość, która sprawia, że chcemy dostrzec cud choćby i poprzez igielne ucho. Zerknęła. Na moment i zaledwie jednym okiem. Wystarczyło. Jeździec zatrzymał się, jakby ściągnięty jej spojrzeniem. Jakby sama przywołała go z niebytu. Jego wierzchowiec górował nad nią, smolisty niby noc. Na końskiej grzywie połyskiwał śnieg, a oczy jeźdźca, ledwo widoczne spod rogatego szłomu, także były zimne jak lód. W jednej ręce dzierżył miecz o szerokim ostrzu, a w drugiej - buławę z gruszkowatą głowicą. Popatrzył na nią. Haliszka poczuła, że wstaje. Wcale nie chciała. Po prostu nogi uniosły ją, jakby powodowane cudzą wolą. Kontur jeźdźca falował nieznacznie. Poprzez brzegi płaszcza prześwitywały sylwetki żołnierzy, którzy rozproszyli się bezładnie, szukając drogi ucieczki. Na darmo. Widmowi jeźdźcy ścigali ich bezlitośnie, uderzeniami mieczy strącali w dół, młotami bojowymi miażdżyli czaszki. Nic nie mogło ich zatrzymać. Zobaczyła, jak jakiś człowiek - Pomorzec czy któryś ze szlachty, nie umiała rozpoznać, bo przyodziewek miał podarty i doszczętnie pokryty błotem - uniósł się cicho w bruździe za plecami jeźdźca i znienacka dźgnął go w pachę tuż nad krawędzią puklerza. Włócznia gładko wniknęła w ciało, aż po napierśnik, a potem wyszła po drugiej stronie. Haliszka chciała zacisnąć powieki, żeby nie widzieć grotu, który bluźnierczo wystawał ze srebrzystej blachy. Nie udało się jej jednak poruszyć. Mięśnie stężały, jak porażone mrozem. Nie odrywając spojrzenia od kobiety, jeździec rozłamał drzewce, wyszarpnął oba kawałki i odrzucił je. Jego napierśnika nie znaczyła ani jedna kropla krwi, a dziura wyżłobiona przez ostrze zabliźniła się w okamgnieniu. Płynnym ruchem opuścił buzdygan na głowę napastnika. Żelazna barbuta rozprysła się jak gliniany garnek. Wszystko działo się tak szybko, że zabijany nie zdążyłby nawet wezwać boga na pomoc. Dla Haliszki wszakże tamta chwila rozciągnęła się w nieskończoność i
powracała w snach aż po kres jej życia. Oto lśni błękitnawy blask na puklerzu jeźdźca, kiedy ten popycha naprzód wierzchowca. Koń parska. Z jego nozdrzy unoszą się obłoczki pary. Błoto pokrywa się lodem pod kopytami. Błyskawice biją teraz tak gęsto, że Haliszka widzi nawet czarną krew, kapiącą ze zbroczą miecza. W górze, pomiędzy burzowymi chmurami, kołują jakieś ogniste kształty. Wyciera spotniałe ręce w spódnicę. Spod rogatego szłomu patrzą na nią martwe, niewdzące oczy. Zabije mnie, myśli. Zaraz mnie zabije. Cofa się o krok. Jej ręka napotyka rękojeść cepa, opartego o krawędź wozu. Spogląda wysoko, w ciemność ponad szczyty - nić może znieść tego trupiego wzroku - i unosi broń. - Nie możesz mnie zabić! - wykrzykuje ku burzowemu niebu. - Mam dzieci! Piorun uderza tuż obok, wpisując postać kobiety w zarys światła. Podmuch wiatru rozrzuca jej włosy, skłębia spódnicę. I nagle jeździec śmieje się. Przez moment w jego głosie pobrzmiewa coś Haliszka nie umie tego dobrze określić - jakby wspomnienie życia. Ognia na palenisku. Wina w kielichu. Gaworzenia dziecka. Potem gaśnie. Mężczyzna kiwa jej głową, po czym obraca konia. Skrajem płaszcza muska jej włosy. I znika. * * * Ci, którzy zdołali uciec z czeluści Gardła, mówili potem, że kohorta Org Ondrelssena od Lodu nie szczędziła tamtego dnia nikogo. Ani swoich, ani obcych.
Może zresztą jeźdźcy nie potrafili ich odróżnić. Może na oślep parli do życia. Do krwi, gorącego ciała, a także wszystkich tych pragnień, marzeń oraz lęków, których już sami nie czuli. Bogoria zrozumiał to bardzo szybko, choć znał przecież opowieść o dziecku, co jeździło w kohorcie boga i rozpoznał je pomiędzy szczytami Rogobodźca. Ale ten hufiec nie należał do żalnickiego księcia i nie podlegał życzeniom śmiertelników. O, bogowie! - pomyślał z przerażeniem zbój-szlachcic. - Co się tam wydarzyło, daleko na morzu? I zaraz pojął, że to nie ma żadnego znaczenia. Teraz musiał ratować swoich ludzi - tych, którzy przybyli tu w imię Koźlarza i wkrótce mogli zginąć od jego miecza. * * * Pomorccy pikinierzy słynęli z tego, że nawet z największej klęski umieli się wycofać w zwartym szeregu. Nie gnali na ślepo przed siebie ani nie szukali schronienia w chaszczach, gdzie niezawodnie czaiło się okoliczne chłopstwo, czekając na łatwy łup. Oni po prostu przebijali się do umocnionego obozowiska albo najbliższej twierdzy. I odgryzali się przy tym nieprzyjacielowi wystarczająco zajadle, żeby w końcu postanawiał szukać zdobyczy, która nie utknie mu ością w gardle. Tym razem nie udało im się utrzymać szyku. Pierwszy raz. Na północy stare opowieści pełne były widmowych królów. Iskry płonęły na burzowym niebie. Kipiało w kielichu wino, składane na ofiarę dawnym władcom. Dzieci biegły za wioskę, żeby oglądać na śniegu ślady wierzchowców, których nie dosiadał żaden śmiertelny człowiek. Wszystko to trwało tuż obok. Zaledwie krok za progiem. Stary dowódca wzdrygnął się. Teraz drzwi do baśni zostały wyważone i lodowaty huragan uderzył go prosto w twarz. Bo przecież to nie hufiec widmowych władców przerażał najbardziej, tylko chłód, mrok i wiatr, który duł, jakby chciał ich zdmuchnąć z tego świata.
Mieczom mogliby jeszcze spróbować stawić czoło. Ale nie żywiołowi, który stanowił o najgłębszej istocie północy. Ciemność nastała tak gęsta, że brodził w niej niczym w morzu, pełnym dryfującej kry - porzuconych mieczy, trupów pozwalanych na bezładne sterty, połamanych drzewc i wreszcie konających, którzy czepiali się jego nóg, wykrzykując słowa porywane natychmiast przez zawieruchę. I przypominały mu się dni spędzone na Wyspach Hackich, w domu stryja. Stada fok na oblodzonym brzegu, jaja podbierane z ptasich gniazd, nurkowanie w lodowatej wodzie. Lata tak krótkie, że polarne kwiaty zaledwie zdołały przekwitnąć i wysiać nasiona. Blade, rozmazane słońce, które przetaczało się leniwie nad tym czarno-białym krajobrazem. A także tamten dzień, kiedy stryj nie powrócił do dworca: nad przeręblą znaleziono jego oścień i haczyki. Nie wypłynął do wiosny. Nikt nie jest winny, powiedzieli rybacy. Morze porwało go, uniosło w mroczną krainę Issilgorol. Tak się często dzieje. Ale Pomorcy wiedzieli lepiej. Ta ziemia, zdobyta tak niedawno, że pługi na polach wciąż zawadzały o świeże kości, nienawidziła ich. Nawet morze głosami mew krzyczało o nienawiści. Zwabiło ich bogactwo - i wola Zird Zekruna, który chciał, by nowi osadnicy zamieszkali w dworcach, z których wymieciono resztki wyznawców żmijów. Lecz tutaj była północ, zacięta i nieprzejednana. Złoto znikało. Jak w baśniach zapadało się w ziemię, by spocząć w kurhanach obok kości dawnych bohaterów. Ziarno marniało na polach albo wydziobywały je ptaki. Piwo kwaśniało, nawet kiszona kapusta gniła, napełniając dwór wonią zepsucia. Niewolnicy uciekali w środku zimy, wynosząc z komory cały zapas suszonej ryby i mięsa. Nikt nie umiał znaleźć na śniegu ich śladów. Sam również stamtąd uciekł. Nie zatrzymała go obietnica własnej ziemi ani kilka tuzinów przypisańców spomiędzy dawnych mieszkańców tego kraju, których pomorcki zarządca darowywał każdemu, kto postanowił się tutaj osiedlić. Wsiadł na łódź, wywianowany jedynie w wilczurę i prosty miecz przy boku, i nigdy nie obejrzał się za siebie. Już wtedy rozumiał, że jeśli zostanie, północ pokona go, jak wielu wcześniej i wielu później. A teraz był starszy, o wiele, wiele starszy. Dlatego nie szarpał się i nie krzyczał jak inni, kiedy północ zapuściła się aż tu i upomniała o zadawniony łup.
Nie błagał nadaremno o litość. Zatopiony w pomroce, czekał w skupieniu na swój los. Być może dlatego natychmiast spostrzegł ogień, który zapłonął na szczycie Rogonoszy. * * * Kiedy ciemność zatrzasnęła się nad wierzchołkami gór, babka była już wysoko na stoku. Furia rozszalałej kohorty oszczędziła ją - widmowi wojownicy nie zapuszczali się pomiędzy drzewa, zupełnie jakby ich wściekłość ograniczała się do kamienistej równiny Gardła. Słyszała jednak za sobą odgłosy rzezi tak straszliwej, że przewyższała wszystko, czego dotąd doświadczyła. Dlatego staruszka parła wzwyż, póki wierzchowiec potrafił się utrzymać na wąskiej ścieżce. A kiedy przejście stało się zbyt strome, żeby je pokonać, po omacku przecięła rzemienie podtrzymujące ją w siodle i pięła się dalej pieszo. Padała, pełzła na kolanach, wlokąc za sobą czarną szablę. Byle naprzód, byle dalej od grozy, która rozsrożyła się za jej plecami. Oprzytomniała dopiero przy ruinach kapliczki na szczycie Rogonoszy. Podniosła się i wokół zobaczyła swoich ludzi. Ostatki czeladzi, wychowańców i domowitów wciąż trzymały się blisko. Ktoś nawet prowadził jej konia. Wciągnęła głowę w ramiona. Grad zabębnił po pancerzu, deszcz sieknął przez twarz. Musiała ich wyrwać z tego chłodu. Natychmiast. Jeżeli mieli przetrwać, potrzebowali ciepła. Ciepła i światła. - Sarnik, Hamał - wyszeptała, tak wyczerpana, że z trudem przypominała sobie ich imiona - drew nanieście, byle żywo. Reszta za nimi. Duchem! Spróbowała zrobić krok naprzód ku rumowisku świątynki, lecz zatoczyła się i niemal upadła. - Odpocznijcie, babko. - Czyjeś ręce podtrzymały ją i uniosły jak wiecheć słomy. Przywarła w załomie, nisko przy ziemi, gdzie mury osłaniały ją przed
wichrem. A w górze wyło i huczało. Grzmoty krążyły pomiędzy szczytami, jakby chciały je rozszarpać, potrzaskać. W świetle błyskawicy babka dostrzegła inny kształt, skulony pod przeciwległą ścianą, w miejscu, gdzie kiedyś stał ołtarz bogini. Strzegący jej pachołek również go zobaczył. Dobył korda i wilczym krokiem jął się skradać do zbiega. - Zostaw! - rozkazała babka. - Nie chcę... - zawahała się, bo jednak to wciąż było pole bitwy i tak wielu straciło tu życie. - Nie chcę krwi przy tym ogniu. Nie w obliczu tego, co szaleje na dole. Jej ludzie ułożyli konary w wielki czworobok, zrzucając do środka mniejsze gałązki i szczapki. Podeszła do stosu, a czeladź rozpierzchła się przed gospodynią jak kurczęta. Przyklękła, wsparła się rękami o ziemię. Przez moment zaćmiło jej się przed oczami, lecz zdołała się opanować. Wszyscy milczeli, ustawieni w krąg wokół starej kobiety, kiedy mozolnie, trąc kawałkiem drewna o spróchniałą gałąź, sprowadzała dla nich ocalenie. Nie śmiała wyjąć krzesiwa. To miał być szczególny ogień, zrodzony pośród najciemniejszej nocy, a takiego nie należy przyzywać oszukaństwem ani żelazną sztuczką. Kiedy pierwsze płomyki zatańczyły po szczapkach, uniosła się z trudem i uczyniła znak odpędzający złe moce. - Niech będzie pozdrowiony święty ogień - powiedziała cicho. - Niech będzie pozdrowiony - zawtórował jej chór głosów. Ktoś podał jej nóż, żeby odcięła sponad płomieni dym - na ofiarę dla zmarłych, aby nasycili się mrokiem i porzucili tych, którzy wciąż należeli do świata. W górze wciąż tańczyły błyskawice. Inny rodzaj światła. Inny rodzaj mocy. Lecz tutaj na dole płomienie oświetlały ich twarze, kiedy skupili się wokół ognia, a litania do Bad Bidmone łagodziła łoskot grzmotów. I nikt nie wyciągnął miecza, kiedy pierwszy Pomorzec wsunął się chyłkiem
do kamiennego schronienia. * * * Niepomny na zimno i zawieję, pan Krzeszcz brnął przez las. Nie mógł dłużej zostać w kapliczce, odkąd starucha zbezcześciła świętą ziemię Bad Bidmone gusłami. Nie chciał patrzeć, jak jego wrogowie sycą się ciepłem, bezpieczni już i ukojeni. Pogroził pięścią błyskawicom. Jak to możliwe? - pomyślał. Owszem, rozumiał, że coś w tej bitwie, jakaś pana Krzeszczowa nieudolność, zdumiały boginię i napełniły ją gniewem. Ale jak mogła pozwolić na powrót bluźnierczego księcia, brata najwszeteczniejszej wiedźmy? Wtulił twarz w ziemię, nie dbając o krawędzie skał, które rozorały mu policzki i wargi. Ale tu również nie znalazł żadnej odpowiedzi. Bogini zniknęła. Ścieżka prowadząca ku Cieśninom Wieprzy zatrzasnęła się bezpowrotnie. A przecież nie zrobił nic złego. Słowo po słowie, krok po kroku wypełniał jej rozkazy. - Dlaczego?! - wyryczał w mrok, lecz wichura zmiotła jego słowa i wraz z pyłem uniosła precz z pola bitwy. - Dlaczego ode mnie odeszłaś? * * * Tuż przed świtaniem widmowi jeźdźcy stanęli wreszcie pod murami. Grad ustał i tylko gwałtowny deszcz siekł pnie drzew, odzierając je z liści. Ale nie mógł stłumić tętentu koni, kiedy gnały po kamienistym zboczu ku kapliczce. Ludzie skupili się ciaśniej wokół ognia. Ci, dla których nie starczyło miejsca wewnątrz, garnęli się i przywierali do siebie, chcąc ocalić choć odrobinę ciepła. Bo nie znali innej broni przeciwko zimnu, które nadchodziło, żeby się o nich upomnieć. Lecz widmowa kohorta zatrzymała się w mroku ponad drzewami.
Śmiertelnicy widzieli zaledwie rogate szłomy i pancerze, które połyskiwały, jakby powleczono je lodem. Miecze, które budziły przerażenie na równinie Gardła, spoczywały teraz uśpione w pochwach. Deszcz zmył z puklerzy ślady krwi. Pojedynczy jeździec oderwał się od hufca i powoli zstąpił w dół. On jeden nie nosił korony, lecz twarz, wyglądająca spod hełmu, była blada jak śnieg i nieruchoma. Bogoria zobaczył, jak Twardokęsek wysuwa się spomiędzy ciżby i rusza ku księciu po skoszonej gradem trawie. Wcześniej szlachcic ani myślał, że zoczy tu starego grasanta - dałby sobie łeb urżnąć, że zbójca pierwszy zaszyje się w jakiejś dziurze, żeby przeczekać nawałnicę, i nie wychyli łba, póki nie nadejdzie pora dzielenia łupów. Zbójca szedł z gołą głową. Hełm gdzieś zgubił albo wyrzucił - wszędy wokół poniewierała się nieprzebrana mnogość żelastwa. Ale miecz mu został, potężny kopiennicki szarszun w skórzanej pochwie. Szlachcic nie sądził jednak, żeby mógł się tutaj na coś zdać. Ludzie przypatrywali się im z natężeniem - władcy na jabłkowitym koniu, który nawet teraz, w oddaleniu od swoich towarzyszy, zdawał się wyrastać ponad to miejsce jak kolumna dymu, i zbójcy, pleczystemu, brzuchatemu drabowi z niezdobionym mieczem u boku. Są chwile, które, jeszcze zanim wybrzmią w pełni, obrastają legendą i pieśnią. To była właśnie jedna z nich. Bogoria sam nie wiedział, dlaczego postąpił w przód. Jak znalazł siłę. Może zaćmił go blask, bijący od martwych władców. A może po prostu był to winien swoim ludziom. Nie podszedł blisko. Zatrzymał się kilka kroków za Twardokęskiem. Ale słyszał każde słowo. I widział twarz Koźlarza, który nie był już księciem Żalników, tylko dzieckiem, które jeździło w kohorcie boga i znów znalazło się wśród swoich. Koźlarz odezwał się pierwszy: - Więc jednak wróciłeś. Zbójca, podrzucił głową jak koń, kiedy czuje ostrogę, znienacka wrażoną w
bok. - Ja żem może i wrócił - burknął. - Ale ciebie chyba na dobre opętało. Wierzchowiec parsknął, trącił kopytem grudę ziemi, jakby gotował się do skoku. Książę roześmiał się. Śmiech był jasny i krótki, jak kiedy uderzysz ostrzem sople lodu. - Nie spokorniałeś, zbójco. Twardokęsek pochylił łeb. Wyglądał jak stary tryk, który szykuje się do zwady. - Gdzie zwajeckie kniazie? - wyrzucił zza zaciśniętych zębów. - Co się z nimi stało? Gdzie wiedźma? Gdzie Szarka? Koźlarz przesunął dłonią po końskiej grzywie. - Śpi - odpowiedział cicho. - A tamci zostali. - Gdzie? - naciskał zbójca. W jego głosie pulsowała wściekłość. Dopiero teraz Bogoria spostrzegł, że napierśnik Twardokęska jest obtłuczony i wgięty z jednej strony, kolczuga poszarpana. Widać nie krył się w tej bitwie za plecami innych. - Na morzu - odparł książę. Coś błysnęła w jego oczach, cień emocji, która jednak prędko znikła, powleczona lodem. - Nie pamiętam. Nie umiem sobie przypomnieć. Zbójca rozprostował grzbiet i nabrał tchu w piersi. Bogoria przeraził się, że stary grasant zaraz ryknie Koźlarzowi w twarz przekleństwem, a wówczas widmowa kohorta runie w dół, niepomna na nic. Ale Twardokęsek zadygotał tylko. - Więc zapłaciłeś druhami za to. - Powiódł ręką po smudze widmowej kohorty, która wciąż trwała, zastygła ponad koronami drzew. - Za plugastwo, wysnute ze spróchniałych kości i dymu.
- Nie. - Książę potrząsnął głową. - Zapłaciłem mieczem. Szlachcic usłyszał, jak coś, jakby zdławione czknięcie, wyrywa się zbójcy z gardła. Istotnie, nad plecami jeźdźca nie sterczała rękojeść Sorgo. Zniknął też płaszcz z koźlej skóry. Teraz książę nosił jasną zbroję i rogaty szłom, jak inni wojownicy Org Ondrelssena. Nic nie pozostało po jasnowłosym wędrowcu, który pewnego dnia sprowadził do Wilczych Jarów dwóch zwajeckich kniaziów i Iskrę. - Powinieneś przecież wiedzieć, zbójco - ciągnął Koźlarz. - Byłeś na Kanale Sandalyi i słyszałeś. Nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca. Póki starczy życia. - Niewiele ci już go zostało - burknął herszt. - Nam też, skoro o tym mowa. Wystarczy następna bitwa. I wasza pomoc. Książę zaśmiał się ponownie. Z góry odpowiedziała mu błyskawica. Zadudnił grom. - To nie stado owiec - wskazał ręką po szeregu widm - a ja nie jestem pastuchem, żeby je kijaszkiem zaganiać. Pamiętaj o tym zbójco, zanim postanowisz mnie znowu wezwać. - Ja żem cię nie wezwał! - rozdarł się wściekle Twardokęsek. - Pierwej bym sobie duszę pazurami z piersi wydarł. Ale to nieprawda, pomyślał Bogoria. Bo wiedział, że tam, na dole, na zbroczonej arenie Gardła, zbójca też wezwałby każdą moc, byle tylko pomogła mu zmieść Pomorców. Nie oglądałby się na cenę. Ani by o niej pomyślał. - To się również stanie. - Książę przechylił głowę i jego oczy znów wyjrzały spod szłomu, jasne jak zimowy lód. - Czyż nie to właśnie robimy sobie nawzajem na tej wojnie? Wydzieramy sobie dusze z piersi, żeby zaraz cisnąć je w łajno. Bez pożegnania, nawet bez najlżejszego skinienia, skręcił konia. Kopyta zanurzyły się w sponiewieranej trawie, a potem oderwały się od niej bezdźwięcznie, kiedy książę dołączał do pozostałych jeźdźców. Unieśli się jak dym. - Więc to już? - odezwał się cicho, jakby do siebie, zbójca. - Więc po wszystkim?
Szlachcic wzdrygnął się. Pił z Twardokęskiem, dziewki nieprawił, tłukł zbrojnych na gościńcu. Teraz jednak nie wiedział, jak do niego przystąpić i co rzec, kiedy stał samotny pośród stratowanego pola. - Chodźmy - burknął wreszcie, kładąc mu rękę na ramieniu. - Czekają nas. Zbójca strząsnął go z siebie i odwrócił się gwałtownie. Twarz miał zaciętą, wykrzywioną grymasem. - Ano, racja - wycedził. - Czas zakończyć tę komedyję. * * * Kiedy dwaj rebelianci wrócili do ruin kapliczki, dowódca pikinierów pojął, że spotkanie z przywódcą widmowej kohorty nie poszło im w smak. Zwłaszcza ten gruby - zbójca Twardokęsek, jak domyślił się z przyciszonych pogwarek - aż dyszał od wściekłości. Szedł z pochylonym łbem, mrużąc nabiegłe krwią oczka. Pomorzec poczuł, jak ścisk rozluźnia się. Ludzie odsuwali się od niego niepostrzeżenie, odwracali wzrok w inną stronę, podczas gdy zbójca parł naprzód, odtrącając tych, którzy nie dość zwinnie uskoczyli. - Ty! - wykrzyknął i nagle nagie ostrze znalazło się tuż przed twarzą pikiniera. Pomorzec cofnął się instynktownie, lecz miecz skoczył za nim, niemal oparł się czubkiem o grdykę. Kątem oka ułowił jakiś ruch. Nieco z boku jeden z jego ludzi wysuwał broń z pochwy. - Zostaw! - rzucił szorstko. Z trudem doliczył się pomiędzy szlachtą dwóch tuzinów pomorckich knechtów. Jeśli zacznie się walka, wilczojarscy rozniosą ich na szablach. Twardokęsek zaśmiał się z fałszywą dobrodusznością. - Niechże sobie pofolguje, niebożę, skoro jego los i tak przesądzony. Kopiennicki szarszun drżał i dygotał jak ogon węża, zanim uderzy. Pomorzec
przymrużył powieki. Właściwie zbójca miał rację. Pikinier nie pojmował, co wydarzyło się w nocy na tej górze, lecz teraz ogień zgasł i świat wracał w dawne formy. A skoro i tak wszystko zostało przesądzone, mogli jeszcze zatańczyć. Jedyny rodzaj tańca, jaki rozumiał. Znów zrobił krok w tył, tym razem rozmyślnie, przyczajając się do ataku. Ostrze śpiewało w jego ręce. - Precz! - Jakaś kobieta przepychała się pomiędzy ciżbą. Zbójca znieruchomiał. Nie odstąpił ofiary, lecz w jego twarzy pokazało się coś dziwnego. Cień lęku? - pomyślał ze zdumieniem Pomorzec. Starucha szła śpiesznie, podpierając się na kiju. U boku miała szablę w czarnej pochwie. Nie zdziwiło go to. Pomiędzy żalnickimi szlachciankami niejedna nosiła się zbrojno, a i pomorckie niewiasty bywały wojennego ducha. - Nie zbezcześcisz ognia! - wysyczała wściekle. - Nie pozwolę splamić go krwią. - Zatem wypuść ich - zbójca nie odrywał wzroku od Pomorca - a wrócą prędzej czy później. I wyrżną tych, których dzisiaj nie dostali. - To prawda? - Kobieta odwróciła się ku pikinierowi. Oczy miała zeszklone, wypełzłe ze starości. Nie dostrzegł w nich nienawiści, tylko wyczerpanie. Przez chwilę mocował się ze sobą. Mógł jej skłamać. Nie sądził, żeby panowie szlachta naprawdę mu uwierzyli, lecz po tym, co uczyniła widmowa kohorta, wielu miało dość zabijania. Potrzebowali jedynie pretekstu, żeby pozwolić mu odejść wolno. Ale przez te wszystkie zimy, odkąd opuścił Wyspy Hackie, nigdy nie sprzeniewierzył się swemu słowu. - Opłacono nas - odpowiedział powoli. - Przysięgaliśmy. Za plecami usłyszał jakiś zdławiony dźwięk. Jeden z jego ludzi - rudowłosy
wyrostek o twarzy naznaczonej świeżą raną - dygotał jak w febrze. - Pomorzec, a nie łże. Ot, dziwowisko - zakpił zbójca. - Rychło i bydlęta ludzkim głosem przemówią. Miecz przybliżył się znowu. Knecht zebrał się w sobie. Miał tylko jeden cios, żeby zabrać ze sobą Twardokęska. Potem inni rozdzielą ich, osłonią wodza. Lecz czasami bogowie przyzwalają na to, co niemożliwe, więc pikinier zamierzał przynajmniej spróbować. - Nie! - Inny szlachcic, bardzo bogato odziany, wkroczył między nich. - Idź precz, Bogoria! - prychnął wściekle zbójca. - Albo i sam oberwiesz. Szlachcic zmienił się na gębie. Pomorzec sądził zrazu, że rzuci się na towarzysza. Ale nie. Tylko wąsy mu chodziły przez moment, jakby przeżuwał obrazę. - Nie trzeba nam tu... - odezwał się pojednawczo. - Nie trza było bitwy rozpoczynać, jakeś jej skończyć nie umiał - wdarł mu się we słowo zbójca. Teraz już nawet nie udawali, że patrzą na Pomorca. Twardokęsek niby dalej trzymał go na sztychu, lecz pikinier mógł w każdej chwili wytrącić mu miecz z ręki. Lecz za plecami wciąż czuł swoich ludzi. Jeśli uderzy, żaden z nich nie będzie miał szansy. - Rozpocząłem - zaczął powoli szlachcic, a w jego twarzy powściągliwość walczyła o lepsze z urazą - bo lepszych ode mnie zbrakło. Bo się rozbiegli po świecie jako pchły na lisiej skórze. - Poczekać się zdało! - ryknął Twardokęsek, teraz nie dbając już o nikogo i o nic. - Nie słuchać, co psi ujadali. A wy co? Jedno smarkaczowi durnemu daliście się podszczuć. Stara kobieta wychyliła się ku niemu. Kosmyk siwych, spłowiałych włosów przywarł jej do twarzy, rozłupując ją na pół. Wyglądał jak zastała rana.
- Nieradzic nic nie rzekł - wysyczała, pryskając śliną. - I nic więcej nie rzeknie, bo został tam, w dole. Pomiędzy trupami. Twardokęsek poszarzał, jakby mu ktoś sypnął w twarz garścią popiołu. Kopiennicki szarszun w jego ręku zachwiał się i wreszcie opadł ku ziemi. - Jakże tak? - zapytał słabo. - Czemu nie upilnowaliście? Pikinier spostrzegł, że co bliżsi między szlachtą rozpraszają się i nieznacznie oddalają od tych trojga, którzy wyglądali teraz jak wilki wadzące się nad padliną. Sam również nie chciał słuchać - są takie słowa, które zbyt głęboko zapadają w pamięć, i tajemnice, za które trzeba płacić za wysoką cenę. Ale bał się poruszyć. Nie chciał ściągać na siebie ich uwagi. - Pilnować to wy go mieliście! - huknęła ze złością niewiasta, a wygasłe węgle poczerwieniały i rozżarzyły się na nowo. - Oka z niego mieliście nie spuszczać. Nie na zmarnowanie go wam powierzyłam. Zbójca opuścił nagle ramiona, zapadł się w sobie. - Zbiesił mi się - powiedział cicho i jakby do siebie. - I uciekł. Jakoby się szaleju opił. - Tak bez powodu? - naciskała kobieta. Twardokęsek spojrzał na nią - zrazu nieprzytomnie, lecz jego spojrzenie zogniskowało się szybko, a na twarz wróciła złość. To nie jest człowiek skłonny do niewczesnych żalów, pomyślał pikinier. I używa wściekłości jak broni, więc spróbuje zagłuszyć nią wszystko. Nawet wyrzut sumienia. - Był powód - zbójca hardo podrzucił głową - ale między mną i Nieradzicem. Nic wam do niego. Wam dosyć, że tutaj stoję. Tu, gdzie mnie potrzebowaliście. - Nie... - zaczęła starucha. Jednak szlachcic był szybszy. - To starczy - uciął twardo. - I więcej swarów nie będzie, póki mi jeszcze
tyle siły w ręku pozostało, żeby miecz utrzymać. Bo jeśli teraz zaczniemy kły szczerzyć i do gardeł sobie skakać, równie dobrze możemy precz do domów się rozejść i czekać, póki nas Pomorcy jednego po drugim na kaźń nie powiodą. Twardokęsek przygryzł wargę i milczał. Stara patrzyła spode łba. - A z nimi co? - Zbójca skinął na Pomorców. - Mnie ich dajcie. - Spomiędzy szlachty wysunął się karzeł w nogawkach koloru szafranu. Pikinier miał wrażenie, że widział go wcześniej przy ogniu. Blask płomieni kładł się wówczas złotem na powierzchni jego oczu. - Tobie? - Kobieta odwróciła się ku niemu szybko jak atakująca żmija. - A czymeś ty się nam zasłużył, wesołku? Pieśnią ucieszną? Czyś może na cytrze idącym na śmierć przygrywał? Trefniś! - skonstatował stary Pomorzec, patrząc na pstrokaty strój niziołka. Nie wiedział, co to może oznaczać dla jego ludzi. Czy przydadzą im teraz błazeńskie czapki i będą oprowadzali po okolicy ku uciesze gawiedzi? Mógł to znieść. Ale jego podwładni, zwłaszcza ci młodzi, zapalczywi, którzy nigdy dotąd nie zakosztowali niewoli, nie będą cierpliwie czekać okazji do ucieczki. Wystarczy kilka prześmiewek, parę zgniłków, plwocina na twarzy i rzucą się na prześladowców, niepomni na ostrza. - Możem się zasłużył, a może i nie. - Wesołek uśmiechnął się kpiąco. - Ale to wam powiadam, że zadbam o nich - machnął ręką ku pomorckim knechtom i pikinier poczuł, że włosy podnoszą mu się na głowie z nieokreślonej zgrozy. Jako pani matka o nich się zatroszczę. I nikomu nie już staną na drodze. Stara niechybnie spróbowałaby coś więcej rzec, ale szlachcic powstrzymał ją. - Niech i tak będzie - rzekł szybko. - Tedy skończone. - Jam jeszcze nie skończyła. - Kobieta wyprostowała się sztywno i wbiła wzrok w zbójcę. Przez jej twarz przebiegł grymas bólu i dopiero to uświadomiło Pomorcowi, jak bardzo jest wiekowa i zmęczona. - Teraz zejdziecie ze mną w dół. Pomiędzy umarłych.
* * * Zbójca nieraz bywał na pobojowiskach. Ba, obdzieranie trupów stanowiło część jego profesji, poniekąd tę bardziej przyjemną, bo po śmierci nawet najbardziej zajadli pachołkowie nie odgryzali się tak żarliwie, jako za życia. Jednak to, co zobaczył w głębi Gardła, pragnął jak najrychlej wyrzucić z pamięci. Nie chodziło o mnogość ścierwa - śmierć zwielokrotniona pozostawała jedynie śmiercią. Nie o ślady ciosów i układy ciał, po których rozpoznawał niechybnie kolejne akty walki, jaką tu stoczono. Kiedy szedł przez martwe, jałowe pole, nad którym nie obudził się jeszcze brzask, czuł się, jakby zstąpił do Issilgorol, gdzie wszelkie światło wsiąka w szary piach. Za to jego myśli budziły się i powracały obrazy, uśpione podczas tych czterech dni wędrówki na Rogobodziec. Złociszka. Nagie ramiona, jędrna, niemal dziecięca skóra połyskująca w blasku pochodni, kiedy na dziedzińcu przed kamienicą plonie wiedźma. Nieradzic. Wypłowiałe od słońca włosy, ręce i nogi niezgrabne tą pierwszą młodością, kiedy każda część ciała. zdaje się nie pasować do pozostałych. Pleskota, Bogoria i reszta szlacheckiej gawiedzi, co teraz spogląda ku niemu zachłannie, bo wreszcie może go dosięgnąć, zmusić, żeby zapłacił za wszystko za to, co nigdy nie było jego winą, również. Za słowa, które zostaną wypowiedziane, oskarżenia, jakim wkrótce przyjdzie stawić mu czoło. Dalej Cherchel, Wekiera, Chąśnik. Kłamstwa tak skomplikowane, że niebawem będzie mógł w nie, jak w niewód, łowić ryby po stawach. A na koniec Koźlarz, zagubiony we własnej zgubie. Brodził pomiędzy trupami, samotny jak czapla pośrodku moczaru. Kiedy wyruszał ze Staroźrebca na tę szaloną wyprawę, nie przypuszczał, że tak właśnie się skończy. Że równie dotkliwie przyjdzie mu zapłacić za przebłysk uczciwości bo nie szło wszak o zwierzchnictwo nadane mu z woli jaśnie księcia pana, lojalność wobec Bogorii ani żadne inne szlacheckie bzdury - względem jasnowłosego niedorostka. Sam nie wiedział, co go podkusiło. Nikt mu przecież noża do gardła nie przykładał. Droga na Półwysep Lipnicki stała otworem. Skarbczyk kapłanów Bad
Bidmone był o wyciągnięcie ręki i wabił jak ladacznica ustrojona na jarmark. Tylko jego nagła zaćma ogarnęła. Jakby pierwszy raz w życiu zapragnął udowodnić światu - tym chudopachołkom, hołyszom, co we dwóch siadali na steraną kobyłę i łyżką, dobytą zza cholewy żarli grubo tłuczoną kaszę - że jest kimś, kim nigdy nie był. Pleskota trzymał się niedaleko, zaledwie o dwie długości konia od zbójcy. Stary szlachecki sługa przyklękał, zaglądał rannym w twarze, obracał trupy. Ale na herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy ani spojrzał. Jakby go tu wcale nie było. Babka postępowała tyłem, prowadzona pod łokcie przez dwóch pachołków. Zbójca nie pojmował, jaka siła pcha ją naprzód: bitwa trwała od rana, a przy ogniu w kapliczce nikt z walczących nie znalazł wiele wytchnienia. Zdążył jednak poznać ten kraj wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że wyczerpanie jej nie powstrzyma. Będzie szła naprzód, choćby na czworakach. Póki nie znajdzie Nieradzica. Brnął przez ciemność. Księżyc zniknął i w górze nie świeciły żadne gwiazdy. W niezmierzonym mroku chwilami chwytał go niski, zwierzęcy strach, że świt nie wstanie nad tym ponurym polem, zawieszonym pomiędzy światem żywych i martwych. Nie wcześniej, niż znajdą Nieradzica. A kiedy wreszcie się tak stało, zbójca cofnął się o dwa kroki, żeby nie patrzeć na plamy, które w świetle pochodni były czarne jak smoła. To było miłosierne cięcie - ostrze zahaczyło o szyję i weszło aż po bark, niemal odwalając go wraz z ramieniem. Twarz pozostała nietknięta. Nie stratowały jej konie, nie pokryło błoto. Mógł więc zajrzeć w oczy, które teraz były nieruchome i pełne deszczu. Niebo napierało na zbójcę, niskie i ciemne jak okopcona pokrywa garnka. Bał się, że lada chwila runie mu na głowę. Zatem wszystko się skończyło, pomyślał. Nie będzie żadnych wyjaśnień, rozgrzeszeń ani obietnic. Lecz zaledwie uczynił kilka kroków, babka poderwała głowę i wychyliła się ku niemu gwałtownie - zapowiedź tej drapieżnej płynności dostrzegał czasami w gestach Nieradzica, choć na razie wciąż skuwała go młodzieńcza niezdarność.
- Stój! - zażądała stara, sięgając ku niemu obnażoną szablą. - Życie za życie. Zatrzymał się w pół kroku. Nie zaskoczony, bo przecież spodziewał się tego, odkąd ze zbocza Rogonoszy ogarnął pole bitwy. Nie zrezygnowany, choć nie zamierzał walczyć. Po prostu spokojny. Szlachta stłoczyła się wokół. Nikt jeszcze nie wyciągnął szabli. Zanadto się bali. Zerkali tylko po sobie niespokojnie, czekając, kto pierwszy uderzy. - Klęknij! - rozkazała staruszka. Usłuchał w otępieniu. To pole rządziło się własnymi prawami. Nie usiłował ich pojąć. Kobieta przyglądała mu się, z głową przechyloną na ramię. - Nie dbam, co było - odezwała się w końcu. Nie krzyczała, lecz jej głos niósł się szeroko ponad polem bitwy, docierał do żywych i rannych, a nawet tych, którzy wędrowali już mozolnie ku chłodnym salom Issilgorol. - Nigdy nie zapytam. Ani ja, ani nikt inny. Ale teraz jesteś nasz. Kupiony krwią. Rozumiesz, zbójco? Skinął głową. Na nic więcej nie zdołał się zdobyć. A kiedy uniosła szablę, bez słowa pochylił głowę, odsłaniając kark. Ostrze spadło na ramię, uderzyło tak mocno, że zakołysał się i niemal upadł. W tej samej chwili coś zimnego otoczyło mu szyję. - Życie za życie - powtórzyła babka. - Krew za krew. Obyś okazał się jej godny, zbójco. Potem odeszli, jedno po drugim. W ciszy. Zostawili go samego z trupem Nieradzica i jego ryngrafem na piersi. Z wilgotnej ziemi bil chłód. Wreszcie ktoś trącił go w ramię. Bogoria. - Już czas - powiedział cicho. - Pogrzebiemy go. * * *
- Czyś ty do reszty z durna zszedł? - Rozjuszony Wekiera darł pazurami powierzchnię ławy, nie bacząc, że drobne drzazgi wchodzą mu pod skórę. - Czyś całkiem zdurniał? Jedynie Cherchelowi zawdzięczali, że mają gdzie przytulić głowę. Świt bowiem wciąż opóźniał się, jakby słonko nie chciało zaświecić ponad skrwawioną ziemią. Lecz mimo ciemności bard wyprowadził wozy z pobojowiska i rozstawił obóz. Nie był ani obwarowany, ani przesadnie porządny, ale dawał schronienie wszystkim, którzy zdołali przeżyć. Poszczerbione tabory ściągnięto w wydłużony owal, wewnątrz którego kryły się resztki wozaków. Nikt nie świętował. Ludzie tłoczyli się w ciemności wokół ognia i przywierali do siebie, żeby odegnać strach. Twardokęsek i jego towarzysze przylgnęli w największym furgonie. Mieli tu posłania, świeże odzienie i - nade wszystko - mnóstwo mocnej gorzałki. A potrzebowali jej teraz jako nikt na świecie. - Skądżeby znowu. - Chąśnik prychnął. - On po prostu do lepszych od siebie przystał. Wymienił mozolną grasantkę na trakcie na pieczone gołąbki z herbowego talerza. Czy nie tak, Twardokęsek? - At, milczałbyś lepiej, zamiast pleść, co ślina na jęzor przyniesie - żachnął się zbójca. - Jakie herby? Jakie gołąbki? Ledwom szyję zdołał unieść. - Razem z ryngrafem ze szczerego srebra - wypomniał szydliwie Chąśnik. Powinszować szczęścia. Twardokęsek instynktownie dotknął wizerunku Bad Bidmone na piersi. Metal wionął chłodem. - Nie takie łupyście z pola zebrali - zaczął obronnym tonem. Nikt nie zaprzeczył, bo też istotnie, komilitonowie jego nie próżnowali, kiedy on na darmo czas mitrężył na pogwarki z żalnickim księciem. Tym razem jednak nie chodziło wyłącznie o łupy. - Ty durniu - odezwał się z cicha Cherchel. - Ty imbecylu nieszczęsny. Ona
cię przyjęła do rodu. Przez chwilę zbójca trwał w bezruchu, zbyt wstrząśnięty, żeby wybuchnąć potokiem złorzeczeń. - No i co? - Szarpnął mocno łańcuchem od ryngrafu, jakby chciał sobie kark na pół rozczłonkować. - Co, nibym się w pana przedzierzgnął od kawałka żeleźstwa? Ale nawet we własnych uszach nie zabrzmiał przekonująco. Coś się tutaj zmieniło, na tym posępnym polu, choć sam nie wiedział jeszcze co. - Teraz już jesteś ich - podjął matowym głosem Cherchel. - Caluśki, z sadłem i kościami. Nie rozumiesz, głupi? To się nie odmieni, nie da cofnąć. Możesz stąd uciec, zdradzić ich i sprzeniewierzyć się na tuziny sposobów, ale dla nich zawżdy pozostaniesz swój. Przesiąknięty wilczojarskim smrodem jak świniopas wonią własnego chlewika. I on pójdzie za tobą, choćbyś zawędrował aż tam, gdzie morze zestala się z ziemią. Bo sam z siebie rozumiesz, że to słuszne. Opłacili cię. Krew za krew. - A bodajbyś zdechł! - Zbójca poderwał się, jakby go coś znienaćka w zadek ubodło. - Co kraczesz, kiejby kruk nad ścierwem? - Boś ty już, Twardokęsek - Skalmierski minstrel uśmiechnął się półgębkiem - całkiem dobrze nieżywy. I śmierddzisz też jakby z trupia. Koncept był mierny, lecz w normalnych czasach wybuchliby śmiechem. Teraz nikt nawet nie wzruszył ramionami. - Ja zrazum gadał - rozdarł się raptem Wekiera, który wprawdzie myślał wolno, lecz od raz powziętej myśli z trudem się dawał oderwać - że z tego spoufalenia ze szlachtą nic dobrego dla nas nie przyjdzie! Po co nam to wszystko? - machnął ręką w kierunku ciemności, wyzierającej przez rozcięcie namiotu. - Po co nam ta bitwa? Skarb mieliśmy rabować. - Ano właśnie - odezwał się przeciągle Chąśnik. - Skarb. Cherchel opuścił głowę i bardzo starannie wygładzał sfatygowane piórko u kołpaczka. Wekiera, przeciwnie, wodził wzrokiem od zbójcy do pomorckiego grasanta i z powrotem. Niby nie kwapił się wszczynać kłótni, ale tylko czekał, aż
tamci skoczą sobie do oczu. - Co skarb? - Twardokęsek wyzywająco odął wargi. - Tak cię srebro przypiliło? - A przypiliło. - Chąśnik podjął wyzwanie. - Bo myśmy się z tobą nie po zaszczyty zeszli i nie na wojowanie, ale po zdobycz. To ja się ciebie, Twardokęsek, zapytuję, co z naszym skarbem. - Niby co ma być? - Zbójca się naburmuszył. - Czeka. Pomorzec zacisnął ręce na krawędzi ławy. - Masz mnie za głupca? - zapytał ze złowieszczym spokojem. - Nie wiem, co sobie w durnym łbie uroiłeś, ale tyś już nas raz w pole wywiódł, Twardokęsek. Na Przełęczy Zdechłej Krowy. Więc ciebie przestrzegam, że tym razem nie ujdziesz żywy, ze zrabowanym skarbczykiem na plecach. Bo będę tuż za tobą. Wystarczająco blisko, żeby ci nóż między żebra wsadzić. - Więc może zaraz spróbujesz? - Zbójca wychylił się w przód. - Po cóż z uciechą czekać? Chąśnik zmrużył oczy. Twardokęsek nie pamiętał go w bitwie. Nie poszedł na szczyt Rogonoszy, do ognia - tego zbójca był pewien. Ale co robił wcześniej, kiedy jego rodacy wykruszali się pod strzałami kuszników Złociszki? Co czuł, kiedy tabor wszedł w kolumnę pikinierów? - Możesz go zadusić, Chąśnik - rzucił lekko Cherchel, wciąż bardzo zajęty uładzaniem kołpaczka. - Wekiera ci dopomoże i we dwóch wydolicie. Jeno kto nas później do kapłańskiego skarbu zawiedzie? I jakim sposobem zamierzacie uciec, jeśli rozejdzie się wieść, żeście zaszlachtowali zbójeckiego hetmana? - A mnie to za jedno - wycedził przez zęby Chąśnik. - I tak nas nie zaprowadzi do skarbu. Nigdy nie zamierzał. - Wszak... - usiłował wtrącić Twardokęsek. - Mieliśmy ciągnąć na Półwysep Lipnicki! - wydarł się Wekiera. - Sameś nam to przyrzekał, łgarzu stary! I gdzie ninie jesteśmy? W jakichś chaszczach, goli i bosi jak wprzódy.
- On nas tam wcale nie zamyślał prowadzić. - Skalmierski minstrel kręcił w palcach pasmo wypełzłych włosów. - Chciał jeno fortelem wojsko Kościejowi wydrzeć, a i nam we łbach zamącić. - Bo to nie moment sposobny! - zakrzyknął zbójca. - Zanadto się tam teraz luda kręci! - Przeciwnie. - Pomorzec wykrzywił się niemiło. - Wszakeś gadał, że wojsko całe za Bogorią poszło. Księcia nie masz, ani zwajeckich kniaziów, ani szlacheckiej hałastry. Nic, tylko iść i kraść. - Jeno że jemu się honorów zachciało. - Cherchel zaniósł się suchym, nieprzyjemnym śmiechem. - Herbów, sztandarów i surm pozłocistych. Wekiera zwarł swoje potężne łapska na trzonku jesionowej pałki. - To takiś ty, Twardokęsek? - Głos mu się łamał ze wzburzenia. - Obcych nad swojaków przedkładasz? Nas na rzeź przywiodłeś, coby tamtych wyratować? A czemu niby oni tobie bliżsi? Dla tych zaszczytów marnych? Dla chwały zbójeckiego hetmana? - Nie - znów odpowiedział Cherchel. Wciąż siedział spokojnie, jakby zupełnie nieświadom jawnej wściekłości Wekiery i napięcia Chąśnika. - Z powodu dzieciaka. Twardokęsek zacisnął zęby. Milczał. Dziwne, lecz kłamstwo nie chciało mu przejść przez usta, choć wcześniej nie miewał z tym przesadnych kłopotów. - I co z tego? - Wekiera grzmotnął pałką w ziemię. - Ilu takich przez Przełęcz Zdechłej Krowy przeszło? Ilu gardło dało pod katowskim ostrzem albo gdzieś popod płotem w cichości zdechło? Za nimiś przez pół świata nie biegał! - Nie - powiedział Cherchel. - Ale oni widzieli w nim zbója, nie bohatera. Raptem podniósł wzrok na herszta i uśmiechnął się kącikami ust. - Marzenia to niebezpieczna rzecz, Twardokęsek. Można się w nich ze szczętem zagubić. Wekiera obrócił się ku niemu, skonsternowany. Cherchel nie wziął broni, skonstatował nagle zbójca. Owszem, wciąż nosił pas, naszpikowany małymi ostrzami niczym kasza szperką. Ale kordzik i miecz zostawił precz. Zatem nie
kwapił się do walki. - Czego chcesz? - zapytał wprost, świadom, że Wekiera podąży za kamratem: zanadto przywykł ufać jego sądom, żeby się teraz zerwać z powroza. Bard uniósł brew, udając rozbawienie. - Jako i wszyscy: klejnotów, dostojeństw, dziewek i mnóstwa gorzałki. Ale zadowolę się również nadaniami z łaski jaśnie księcia pana i jakąś sutą arengą. Byle na południu, gdzie ludzie zapijają niesmak zacnym winem, a nie ogórcowym kwasem. - Nadaniami? - powtórzył przeciągle Pomorzec. - Ano, zda mi się, że kiedy Koźlarz umości się na kniaziowskim stołku odparł z powagą Cherchel - jego zausznicy nie poprzestaną na ogórcowym kwasie. Teraz i Twardokęsek nadstawił ucha. Zerknął ukradkiem na barda, rachując w duchu, czy ten przypadkiem nie kpi z niego bezwstydnie. - Pomyśl, Chąśnik - ciągnął niezrażony minstrel - ile damy radę wywieźć z Półwyspu Lipnickiego? Tobołek srebra na plecach? Wóz? Dwa wozy? Mieliśmy tyle i wprzódy, a z wiatrem poszło. - A co ja, niby, bankier, żeby złocisze w mieszku trzymać? - zarechotał Wekiera. - Niechże lepiej, niebożęta, w świat idą, wesołości człekowi przedtem przyczyniwszy. - Rozejrzał się po kamratach, szukając w ich twarzach aprobaty. Pomorzec milczał jednak. Cherchel wygiął kpiąco kąciki warg. - Tyle że zabawa mniej przednia, kiedy w krzyżu łupie oraz w stawach strzyka. I tak mnie się zdaje, że czas się o miejsce zaciszne zatroszczyć. Pierzynę naszykować, zapiecek ciepły, mleka kwaśnego garniec. - To babę se znajdź! - wrzasnął ogromny zbój. - Zawżdy, jak cię na nową babę spiera, zaczynasz o gaciach, chatach i piernatach gadać. Idź, wygrzej gnaty, prędko ci się znudzi. Dotąd tak bywało i nigdy się nie zmieni. Cherchel obracał w palcach sfatygowany kołpaczek.
- Może i nie - przytaknął wreszcie. - Lecz tutaj nie w babie rzecz... - Nie w babie? - Wekiera prychnął, aż mu ślina trysnęła z gęby, plamiąc stół. - Przyznajże się uczciwie, nie masz żadnej na oku? Cherchel znów zwlekał z odpowiedzią. Twardokęsek przypomniał sobie mętnie, że mówiono mu o jakiejś niewieście, która obroniła furgon przed jeźdźcami z widmowej kohorty. Nic dziwnego, że minstrel kręcił się i wiercił, jakby mu podłożono węgli pod zadek. Ostatecznie w każdej chwili mógł mu ktoś sprzątnąć tę osobliwość sprzed nosa. - Czyli masz. - Potężny zbój pokręcił z przyganą głową. - To se poużywaj, skoro musisz. Ale później. Kiedy się uwiniemy ze skarbem. - Rzecz w tym - podjął Cherchel, zupełnie jakby nie słyszał wywodu Wekiery - że teraz, skoro wilczojarscy przyjęli Twardokęska za jednego ze swoich, mamy do zdobycia znacznie więcej niż garstkę błyskotek... - Naprawdę w to wierzysz? - przerwał mu Chąśnik. - Za Wężymordem stoi Zird Zekrun. I pierwej się caluśka ziemia Pomortu znów na dno morza obróci, niźli on odda to, co raz wydarł Bad Bidmone. Tutaj nie ma zwycięzców, Cherchel, tylko gromada trupów. - Może tak być - przyznał minstrel. - Lecz dzisiaj widziałem widmową kohortę, jak walczyła pod przywództwem śmiertelnika. A to znaczy, że moce się budzą i nie wiedzieć, co jeszcze przyjdzie nam... - On ich nie umie powściągnąć! - wykrzyknął zbójca, niezdolny dłużej milczeć. - Jest jak skorupa, wydrążony i pusty w środku. Nic nie pamięta. Może nawet nie chce. - A czego oczekiwałeś? - Minstrel splótł długie, delikatne palce. - Że wejdzie w taką moc, a potem otrząśnie się z niej jako burek ze śniegu? To się nie uda, Twardokęsek. Nigdy się nie udaje. I tylko dlatego Koźlarz może zwyciężyć. Wbił wzrok w Chąśnika. - Jeśli otworzy się na moce bez reszty, niczego nie chowając dla siebie, i stanie się szalony jak cała kohorta. Wekiera czknął. On jeden spośród zbójców śmiało pociągał z gąsiorka. Pozostali stronili od trunku, ledwo maczając usta.
- Czy... znaczy się... na dobre... rozum postradał? - wykrztusił. - Za normalny to on i wprzódy nie był - burknął zbójca. - Nie masz już Koźlarza. - Cherchel rozsmarowywał plamę wina na blacie. I pewnikiem nigdy nie będzie. - Pies z nim tańcował! - Wekiera walnął kubkiem w ławę. - Niechże się, jeden z drugim, powyrzynają do woli. Mnie to za jedno. Srebra jeno chcę kapkę. Nic więcej. - A ja chcę więcej - oznajmił Cherchel. - Chcę posiadłości nielichej, służby w karmazynowych kabatach i żeby się przede mną mieszczanki w pas kłaniały, kiedy na rynek wjadę. - I baby w każdej kamienicy, co przy tym rynku postrojona. - Wekiera zarechotał sprośnie. Nikt się do niego nie dołączył w wesołości. Chąśnik ponuro wpatrywał się w deski wozu. Cherchel przebierał palcami po krawędzi blatu. Twardokęsek postukiwał kubkiem w kostki zaciśniętej pięści. - Ja się na pana nie nadam! - Wekiera poderwał się z ławy i wściekle kopnął miskę, która śmiała przed nim wyrosnąć. - Kudy mi w kontuszu chodzić, z kadzielnicy we świątyniach dać się odymiać? Jego towarzysze milczeli roztropnie, bo i trudno było w żywe oczy przeczyć. Wiedzieli, że Wekiera, potomek ladacznicy i wychowanek żebraczego bractwa, nie znajdzie uznania w oczach żalnickiej szlachty. Wystarczy, że stanie w progu potężny, przygarbiony pod niedźwiedzim futrem, z nieodłączną pałką z jesionowego drewna. Nie będą chcieli słuchać jego żmijogórskiego dialektu, w którym nieodmiennie pobrzmiewała chłopska chciwość i małoduszność. - Zatem to tak - rzekł powoli Wekiera, kiedy cisza przedłużała się nadmiernie. - Tacyście, kamraci. Twardokęsek spiął się, żeby w czas uskoczyć na bok. Obawiał się, że rozwścieczony grasant rzuci się na niego, wyłuskawszy spośród pozostałych głównego sprawcę swych nieszczęść. Lecz nie. Wekiera gapił się na nich długo i bez słowa, a potem splunął na ziemię.
- Tobie się tylko, Cherchel, dziwuję - powiedział - bom miał cię za poczciwszego od reszty. Alem widać zbłądził, i nie w tej jednej rzeczy. Tak i czas iść. Obaczym jeszcze, który z nas się omylił. Ze starego nawyku skinął im głową i zeskoczył z wozu w mrok. Po twarzy Skalmierczyka przebiegł dreszcz: trzymał się z Wekierą od tuzina zim z okładem i choć Twardokęsek nie rozumiał przyczyn ich zażyłości, musiał przyznać, że nigdy dotąd się prawdziwie nie poswarzyli. - A z nami jak będzie? - zapytał herszt. - Sam nie wiem - odparł Chąśnik, powstając. - Jedna rzecz pewna. Mus nam się teraz na spoczynek ułożyć, jeśli chcemy choć odrobinę snu przed świtaniem użyć. Bywajcie, kompani. - Zostanie - oznajmił z uśmiechem Cherchel, kiedy kroki Pomorca przycichły na majdanie. - Lecz bacz, Twardokęsek, byś mu się w nowym oszukaństwie nie ujawnił. I nie jemu samemu zresztą. Odtąd będziesz stąpać pomiędzy ostrzami. - Czy i twojego mam wśród nich wyglądać? - zapytał zbójca. - Nie. - Cherchel nasunął na czoło kołpaczek z niebieskim piórkiem. Jeszcze nie teraz. Zbójca się zaśmiał. Głośno i bez radości. - Skądże ta łaskawość? Minstrel wygiął kpiąco wargi. - Bom ciekaw. - Ponieważ jednak zbójca nie rzucił jednej z kąśliwych uwag, jakie nieodmiennie pozwalały im zapomnieć o trudach tego świata, dodał po chwili poważniej: - Jak myślisz, Twardokęsek, dlaczego Lusztyk waruje w Książęcych Wiergach u boku twojej smarkuli? Dlaczego Chąśnik snuje się po obozowisku niczym wściekł pies, nie wiedząc, kogo ukąsić? Bo udała ci się, Twardokęsek, osobliwa rzecz. Bo możemy coś jeszcze sprawdzić. Coś zmienić. Wyjść poza to, czym się staliśmy na Przełęczy Zdechłej Krowy. Ten jeden, jedyny, ostatni raz. - A Wekiera?
Cherchel zarechotał grubo. - Czego może dopiąć Wekiera? W co się zmienić? W trzonek od motyki? Zbójca również chciał się zaśmiać, lecz wesołość naraz zamarła mu w gardle. Nie sądził, aby kamraci pokładali w nim większą wiarę niż w ogromnym, ociężałym Wekierze. Owszem, chodzili za nim, bo miał dryg do grasantki i krzepę w łapie nielichą. Ale w grze, którą tutaj rozpoczął, żaden z nich nie stanie po jego stronie. Nie uszanują go, choćby mu ziemia pod butami kwieciem zakwitła. Jeszcze w gębę naplują, jeśli zanadto nad resztę wyrośnie. Był zbyt zmęczony, by źlić się dalej i wściekać, lecz wiedział, że zapamięta sobie tę chwilę. Potrząsnął głową. Odchrząknął. - Czas na mnie. - Cherchel stał w rozcięciu płachty furgonu. Za nim niebo jaśniało nieznacznie. - Zwłaszcza że na ciebie ktoś wciąż czeka. Zbójca wychylił się mimowolnie, żeby zerknąć za plecy kamrata i na majdanie przed wozem dostrzegł nieruchomą, cierpliwą sylwetkę Pleskoty. Zaklął szpetnie. Lecz wstyd mu się było cofnąć. * * * - Babka wybaczyła - Pleskota stał wyprostowany i patrzył śmiele, tak że tylko lekkie poddanie głowy w przód i palce, nieustannie mnące czapkę, świadczyły o wzburzeniu - tedy i ja na was nastawać nie będę. Ale chadzać za wami więcej nie chcę. Bobym nie zdzierżył. I tyle wam jeno rzec chciałem. Prosto w oczy. Żebyście wiedzieli, że nie z płochliwości precz idę i nie dla własnej wygody. Zbójca odwrócił wzrok. Nauczył się polegać na starym szlachcicu i szczerze cenił jego przywiązanie. Ale zatrzymywać go ani chciał, ani mógł. Wciąż czuł na rękach ciężar ciała Nieradzica.
- Dokąd pójdziecie? - zapytał w końcu, świadom, że ostatni raz tak mówią ze sobą, bo jeśli spotkają się jeszcze, mogą między nimi błysnąć ostrza. - Do domu. - Pleskota przeczesał palcami szpakowate włosy. - Synaczka trzeba panu podkomorzemu odwieźć. Już go teraz sługi do kolebki kładą. Pomieszało mu się w głowie, pomyślał ze zgrozą zbójca. Ze zgryzoty biedak oszalał. Widać stary szlachcic spostrzegł konsternację zbójcy, bo wyjaśnił łagodniej: - Rytara. Tego, który w Wężymordowym regimencie służył. Zbójca nie zdołał nad sobą zapanować. - Co? - syknął zduszonym głosem, tłumiąc słowa, które niemal już czuł na języku. Pleskota sięgnął szybko do rękojeści szabli, jednak zanim jej dotknął, cofnął rękę i szarpnął się za wąsy. Przestąpił z nogi na nogę. - Coś wam rzeknę, mości Twardokęsku - powiedział płaskim tonem, jakby wbrew sobie - przez wzgląd na dawne czasy. Jeśli spróbujecie teraz powstrzymać tych, którzy dźwigają z pobojowiska krewnych i druhów, naród rozniesie was na ostrych. Jako się wam słusznie należy - dokończył sucho i wyszedł bez pożegnania. Zbójca wsparł się rękami o blat i trwał tak chwilę, pochylony. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie, a jednak coś go nęciło, pchało naprzód. Zebrał w garść delię - karmazynową, przybraną sobolowym futrem, ze srebrnymi guzami i podszewką haftowaną w srebrne gwiazdki. Materiał był ciężki, gładki, ale właśnie w takich lubowała się Złociszka. Kiedy narzucił płaszcz na ramiona, przez chwilę zdawało mu się, że czuje jej zapach, tę oszałamiającą, niesamowitą mieszaninę młodości i buty, która sprawiła, że przez moment jej pożądał. Ale już nie teraz. Tutaj stanowiła wyłącznie zawadę. Jednakże wciąż czuł ją przy sobie, maszerując przez bitewne pole. Kpiące uniesienie brwi, kiedy spoglądała na niego, umoszczona pośrodku ich małżeńskiego łoża. Włosy, czepiające się jego zarostu jak delikatna, jasna
przędza. Ciepły kłębek, co przywierał mu do pleców pośrodku nocy. Ani zgadywał, dlaczego wspomnienia ogarnęły go właśnie teraz. Owszem, wśród śmierci, która wychylała się z każdej bruzdy i spoza każdego kamienia, ludzie lgnęli łapczywie do życia i szukali wszelakiej otuchy, jaką można znaleźć w mroku i ciszy. Słyszał zduszone okrzyki, unoszące się spomiędzy wozów i wsiąkające w wilgotną, poranną mgłę, a poprzez zarośla i mętny opar pobłyskiwały gdzieniegdzie wątłe ogienki. Tyle że sam jakoś nie potrafił przyłączyć się do pijanego karnawału, który miał się lada chwila rozpętać. I nie obchodziło go wcale, czy wozacy będą później z niego kpić, że nazbyt zniedołężniał, żeby uczcić własne zwycięstwo. Bo kiedy szedł przez ćmę, a pasma mgły zwijały się po jego bokach jak wstęgi, w ciemności zwidywała mu się znajoma, drobna postać. Wrażenie było tak nieodparte, że słyszał trzask gałązki pod butem, mlaśnięcie błota pod podeszwą - i wbrew własnemu rozumowi odwracał się, spodziewając się dojrzeć kołpaczek z rysiego futra i kabat z trawiastej kitajki. A potem, sam nie wiedział, jak długo stał w mroku, gapiąc się przed siebie bez jednej trzeźwej myśli. I nie rozumiał też, jak w końcu odszukał przybocznych mości Oczarzyny, pani na Ułudnie i Miecznicy. Nikt go tam nie wyczekiwał ani nie witał życzliwie. Wieść o niezwykłym postępku babki musiała się jednak rozejść szeroko wśród czeladzi i szaraczków, bo rozstąpili się przed Twardokęskiem - opornie, acz bez wstrętów. Twarz chłopaka w kolebce była bielsza od altembasu, jakim ją wyścielono. Policzki zapadły się, upodabniając oblicze do obciągniętej skórą czaszki. - Wyżyje? - zagadnął zbójca. Babka delikatnie odgarnęła kosmyki z czoła chłopca. - W boskich to teraz rękach - odparła ze spokojem. Zdążyła już obmyć się z krwi i przebrać w niewieścią suknię. Pod osłoną wdowiej krepy, nieprzybranej żadną żywszą ozdobą, jej postać wydawała się jeszcze bardziej łamliwa. W lewej ręce ściskała modlitewne paciorki i widział wokół zaciśniętych warg nieznaczny rys rozpaczy. Nic więcej nie dało się wyczytać z jej twarzy i zbójca był pewien, że pierwej kamienie zapłaczą niźli ta kobieta.
Twardokęsek przeniósł wzrok na rannego. Był kilka zim starszy, lecz jego rysy, zarys ust, kontur oka, stanowiły lustrzane odbicie twarzy Nieradzica. Syn podkomorzego. Najstarszy, pomyślał tępo. Pleskota, naszykowany już do drogi, wystąpił spomiędzy czeladzi i wpatrywał się w zbójcę wyczekująco. Twardokęsek chciał coś rzec, lecz nie znajdował słów, które mógłby cisnąć tym ludziom w twarz, żeby rozproszyć milczenie, jakim postanowili go dzisiaj pokarać. Zrobił więc coś zupełnie innego. Gwałtownym ruchem zerwał z ramion delijkę i rzucił ją rannemu na pierś. Na karmazynowym suknie zabłysły srebrne gwiazdki. Tak wiele czasu minęło, odkąd zobaczył je w ręku Szarki na zapylonym Placu przed świątynią Fei Flisyon. Lecz dziś chciał błysnąć nimi podkomorzemu w oczy, żeby szlachcic zrozumiał dobrze, z czyjej łaski i za czyim pozwoleństwem odzyskuje syna. - Nie umiecie sobie jednać przyjaciół - rzekła cicho babka. - Ano nie umiem - odpowiedział zbójca, myśląc o dziewczynie która podarowała mu płaszcz. W świecie przedksiężycowych mocy za wszystko naznaczono cenę, nawet za tę sutą, srebrną i karmazynową wspaniałość. On swoją właśnie zapłacił. Teraz nadchodziła jej pora.
Rozdział czwarty Przy brodzie nad Hnetką napatoczyli się na długą kawalkadę wozów. Złociszka przysiadła na przydrożnym kamieniu, zaufanemu pachołkowi pozostawiając targi z łódźnikiem. Ogarnęła ją raptowna bezsiła. Nasunęła głębiej kaptur na głowę i zagryzła rękawiczkę, żeby stłumić szloch. Nigdy dotąd nie czuła się tak słaba i nienawidziła tej ckliwości, która nachodziła ją bez ostrzeżenia i bez przyczyny. - Jeśli to skutek świętego matrymonium - wymamrotała pod nosem bodajbym wcale nie wychodziła za mąż. - Czas na nas, panienko - mruknął starszy ze sług. - Przewoźnik nie chce czekać. Pozwoliła, by pomógł jej powstać i za łokieć poprowadził na pokład. Właściciel, krzepki młodzian o wystającej grdyce i policzkach porośniętych rzadką, jasną szczeciną, odpędził kułakiem przygarbioną babinę we wzorzystej chustce. - Ile daliście? - zapytała dziewczyna. W głębi duszy wcale jej to nie obchodziło. Jestem chora, pomyślała w panice. Jestem bardzo chora. - Po ćwierci za człeka i tyleż samo za konia - oznajmił z dumą sługa. - Ile?! - Złociszka stanęła jak wryta tuż przed pomostem, do którego przycumowano prom.
- W drugą stronę po dwakroć tyle bierze - usprawiedliwił się niepewnie pachołek. - A jeśli ktoś zasobniejszy, to i całego grosza potrafi utargować. - Grosza? - głos Złociszki wzniósł się do pisku. Przewoźnik wsparł się na wiośle i spojrzał na nią bezczelnie. Złociszka poczuła nagły przypływ sił. Właściwie od następnej przeprawy dzieliło ich zaledwie pół dnia drogi, a ten zachłanny cham naprawdę zasługiwał na nauczkę. - Panienko, dalej jest jeszcze gorzej - odezwał się cicho sługa. Cały gościniec zatłoczony, głowy nie będzie gdzie przytulić, a wam nie pora teraz w wykrocie nocować. Pokonując nagłą sztywność karku, skinęła na znak zgody i weszła na pomost. Zignorowała wyciągniętą rękę przewoźnika, zeskoczyła na pokład i zaraz pożałowała tego, kiedy kadłub zakołysał się pod jej nogami. Odruchowo przycisnęła dłoń do ust, bo kubek piwnej polewki z serem, jaki zdołała w siebie wmusić na śniadanie, natychmiast podszedł jej do gardła. Kmiotek zarechotał grubo i popchnął ją na tył łodzi, gdzie dla wygody podróżnych naszykowano dwie wąskie żerdki. - Baba na zad - burknął. - I nie plątać się podczas przeprawy. Naparł mocniej wiosłem i łódź zakołysała się gwałtownie. Złociszka opadła z jękiem na żerdź, a przewoźnik znów się zaśmiał, wyraźnie rad, że zwycięża w tej potyczce. Wyraz samozadowolenia upodabniał jego krągłą, podlaną tłuszczem fizjonomię do świńskiego ryja. Zdołała się uspokoić, kiedy wpłynęli pomiędzy łachy, gęsto porośnięte sitowiem, trzcinami i oczeretami, a i łódźnik musiał się zająć swoją robotą. Nadymał policzki z wysiłku, a mięśnie uwidaczniały się grubymi pasmami na jego ramionach. Hnetka rozlewała się tutaj wcale szeroko, klucząc pomiędzy tuzinem wysepek. Ich kształty zmieniały się co roku. Niektóre wręcz nikły pod falami, inne wynurzały się niespodziewanie. Chłopek jednak bez namysłu wybierał drogę, kierując się jakimiś wiadomymi tylko sobie znakami. Łódź niosła teraz gładko i pewnie, mimo ciężaru ludzi i zwierząt, więc Złociszka ochłonęła nieco. - Jarmark w okolicy będzie? - zagadnęła przewoźnika.
Kmiotek wybałuszył ślepia, co nie przydawało mu urody. - A poczemu niby? - zdziwił się. - Bo tyle narodu się ciśnie względem rzeki - wyjaśniła cierpliwie, jako że chłopek nie wyglądał na bystrego. - E, po drugiej stronie to dopiero mrowie zobaczycie - prychnął pogardliwie. - Od rana tak, ścierwa, lezą, że nie nadążam z przeprawą. - Trzeba było inną łódź do interesu przypuścić - poradziła mu dobrotliwie Złociszka, w której w obliczu zysku natychmiast odezwała się kupiecka natura. Jakiego stryja albo wuja, coby cię na urobku nie oszukiwał. A w każdym razie nie zanadto - dodała po chwili namysłu. - Zarobku część byś od niego brał, co siódmy albo dziesiąty grosik. Kmiotek słuchał jej przemowy z takim oszołomieniem, że nawet nie zauważył, jak łódź zdryfowała lekko ku kępie sitowia. Kiedy łodygi z chrzęstem otarły się o burtę, ocknął się i z mozołem pchnął ją na głębsze wody. - Że co? - zapytał bełkotliwie. - Że niby ktoś inny tutaj z łodzią? I ja miałbym za lichwiarza być? Za postawnika? Złociszka skrzywiła się nieznacznie. W wielkim mieście rajcy umieli sobie cenić zysk i póki lichwiarz regularnie odprowadzał podatek do kasy miejskiej, nikt się za bardzo nie wzdragał przed mnożeniem pieniądza, ale po wioskach profesja jej rodzica nie cieszyła się poważaniem i kmieci narodek potrafił tak obić bankierskiego sługę, że mu skóra płatami odchodziła. - Zaraz tam za lichwiarza! - prychnęła. - Grunt, byś grzbietu nie musiał nad wiosłem natężać, a pieniążki jednako płynęłyby do trzoska. Wieśniak spojrzał na nią tak, jakby mu właśnie zaproponowała przerobienie małoletnich dzieci na pieczyste i napalenie w piecu obrazem świątobliwej księżniczki. - To moja przeprawa! - warknął, mierząc ją podejrzliwym wzrokiem. Wedle prawa moja i niczyja więcej. Ojczyszkowi spichrzański książę w arendę ją nadał i jemu daninę płacę. A jak się zacznie jakiś zawalidroga plątać, prędko mu się nieszczęście przydarzy. Prądy tutaj zdradliwe, łatwo za burtę wypaść. Co i
wam pod rozwagę poddaję, panienko - dokończył złośliwie. Złociszka poprawiła się na grzędzie. Żerdki boleśnie wpijały się w pośladki. - A mnie się zdawało - rzekła z udawaną pogodą, bo jej żołądek na razie dopisywał i nie zamierzała pozwolić się gburowi zastraszyć - że stąd do Książęcych Wiergów bliżej, tedy ich zwierzchność nad brodem ciąży. Przewoźnik zaśmiał się szyderczo. - Ano, przyłazili tu mieszczanki, co by mieli nie przyłazić? Gęgali jeden przez drugiego prosto kiejby te gąsiory, własne kupry zachwalając. I co? Tyle było gęgania, a teraz po wiergowskim panowaniu jeno pierze na wodzie zostanie i smród we trzcinach. - No, z tym jeszcze różnie być może - rzucił od koni jeden z pachołków, ani chybi nie chcąc, by pryncypałka na środku rzeki wdawała się w polityczne swary. - Zaś co by miało być? - prychnął kmiotek. - Odkąd stary Kościej zdechł, tylko beczą jak owce. Złociszka wydała zduszony jęk i zaraz zagryzła do bólu wargi. - Nie wiedzieliście? - Przewoźnik uśmiechnął się z wyższością człeka dobrze poinformowanego. - Długo stary zdychał i w boleściach straszliwych, psim nieledwie głosem wyjąc przed śmiercią. I stąd ta gęstwa nad rzeką. Pono już tam w Wiergach mało który człowiek został. Nikt nie chce czekać, aż po nich jaśnie wielmożny książę Evorinth sięgnie. * * * Dalsza droga minęła Złociszce jak we śnie. Musiała przebijać się wzdłuż niekończącej się kolumny mieszczan, uchodzących z jej rodzinnego miasta. Znad furgonów, po brzegi wyładowanych dobrem, dwukółek, wózków i mułów, osiołków i mierzynków niosło się jękliwe zawodzenie. Baby płakały i mdlały, bo mimo pięknej pogody każda opatuliła się w kilka warstw spódnic, koszul i kabatków, pod którymi skrywały trzosiki, korale i insze rodzinne precjoza. Mężczyźni zacinali konie. Ryczało strudzone bydło. Gęgały gęsi.
Gdybym musiała teraz uciekać wraz z nimi, przeszło Złociszce przez głowę, nie mogłabym się zatrzymać wcześniej niż nad Kanałem Sandalyi, inaczej wyłuskaliby mnie choćby i spod stogu siana. Kościej, stary przechera, nigdy się nie wyzbył lichwiarskiej podejrzliwości i część złociszy ukradkiem, poprzez kantory Fei Flisyon, pchnął na południe. Gdyby jego córka zechciała, czekały tam na nią winnice, stada koni i pszeniczne pola. Nawet własny zamek. Tyle że nie chciała. I kiedy wreszcie przed świtem następnego dnia stanęli pod furtką u Trzewiczkowej Bramy, z ulgą wciągnęła w nozdrza znajomy miejski fetor. Tutaj wszystko trwało po staremu. Ruty odprowadzające nadmiar brudów z rynsztoków ciurlikały pogodnie, pachołkowie wymieniali pijackie przechwałki, a komendant przyjął wziątek za otwarcie furtki z tą samą zachłannością co wprzódy. Na ulicach było ciemno. Tylko ogniomistrzowie przesuwali się w milczeniu pod domami, pilnując, by światła pozostawały wygaszone i by nikt nie mącił nocnego wypoczynku zacnym gospodarzom. Strażnicy szli śmielej, środkiem ulicy, na moment wypełniając ją brzękiem żelaza i szmerem przyciszonych rozmów. Lecz było ich wielu i czujniej niż zwykle przepatrywali zaułki. Ale nie szukali Złociszki. Jeszcze nie teraz. Po prostu wzięli od pachołka kilka ćwierciaków, ani wysłuchawszy łzawej historyjki o chorej matce. Mieszczki się zawsze łajdaczyły, także te z najszacowniejszych rodzin, więc nawet nie próbowali jej zaglądać pod kaptur. Od niektórych tajemnic lepiej się trzymać z daleka. Zanim dotarła pod ojcowską bramę, zrozumiała jednak, że coś się w mieście odmieniło. Jakaś nowa nuta pojawiła się stukocie strażniczych butów na bruku i wrzaskach kotów, umykających w ciemność nad dachami przybudówek. Strach. Odrzuciła kaptur i po omacku pobiegła przez warzywnik. Znała tutaj każdą grządkę i każdy różany krzak, a przecież miała wrażenie, że zgubi się bezpowrotnie, zanim dopadnie do kuchennego wejścia. Zza niedomkniętych drzwi bił blask - jak lina utkana ze światła - i uczepiła się go z całej siły. A za nią poprzez dziedziniec, pomieszczenia czeladnej, stajnie i przybudówki biegł szept pełen nabożnego zdumienia: - Panienka wróciła... Panienka wróciła... Na schodach prowadzących do komnat na piętrze czekała piastunka. W ręku trzymała świeczkę, prawie ogarek. Wątły płomień oświetlał jej twarz, długą i wychudzoną, a także strój z białego sukna. Zawsze nosiła się skromnie, lecz teraz
podwika nachodziła na czoło i policzki jak tafla lodu: krój sukni wręcz krzyczał o nieszczęściu. Złociszka zatrzymała się na krawędzi stopnia. - Jakże z nim?! - wykrzyknęła, lekceważąc trupią ciszę, jaka zalegała w opustoszałym, wyziębłym domostwie. Staruszka przechyliła głowę. Szyję miała kruchą jak kurczak. - Wzywał cię przed końcem - przemówiła niespiesznie, jakby każde słowo utaczała od nowa niczym śniegową kulkę. - Płakał i wołał twoje imię. Raz za razem. I nie przestawał, nawet kiedy mówiliśmy mu, że nie przyjdziesz. Nie wierzył i wołał dalej. Dziewczyna przycisnęła dłoń do ust. Stała u podnóża schodów, gdzie nie sięgało światło. I nie umiała zrobić ani kroku w górę. - A kiedy zbrakło mu sił, jęczał tylko. I błagał, żebyś przyszła. Błagał do ostatniego tchu. Złociszka aż się cofnęła przed jej głosem. - Dlaczego mi to robisz? - zapytała słabo. Staruszka uniosła świecę i światło zalało jej twarz. - Potrzebował cię, ty mała, zachłanna dziwko. Dla ciebie żył. A ty poleciałaś, jak suka w rui, za swoim gachem. Na nic się nie obejrzałaś. Nawet na ojca, którego popchnęłaś ku śmierci. - Ja? - wybełkotała dziewczyna. - Jakże bym...? - Dla ciebie to wszystko postroił. - Piastunka zatoczyła krąg ręką pod kolebiastym sklepieniem korytarza. - Dla ciebie znosił się z rajcami i kłuł ich w oczy bogactwem. Żebyś mogła się przechadzać po ogrodzie w safianowych trzewiczkach i jedwabną suknią szeleścić, kiedy ci będą rajcowscy synowie do nóg przypadać. Żebyś była wielką panią. Bo dla siebie o nic nie dbał. Ani o bogactwa, ani o zaszczyty. Szczęśliwszy byłby w kantorze na przystani. Stara kłamała. Złociszka wiedziała przecież, jak ojciec kochał tę grę
wielkich, kiedy w okamgnieniu można było wszystko zyskać lub stracić. Taką miał naturę, że pchała go ku ryzyku, i umiał narzucać innym swoją wolę. On skłonił rajców, aby opasano Wiergi ściślejszym kręgiem murów, choć wielu sarkało na taki wydatek, on zbroił zawczasu miasto na okoliczność wojny ze Spichrzą. On wreszcie postanowił sięgnąć po skarbczyk żalnickich kapłanów, za nic mając gniew Bad Bidmone. - Nie - powiedziała cicho dziewczyna. - Był szczęśliwy tutaj, wśród wszystkiego, co osiągnął. - I kiedy zdychał samotnie jak trędowaty pod płotem? - zakpiła piastunka. Nie łżyj, Złotko, nie warto. Siebie może oszukasz. Ale nie mnie. Dziewczyna w dwóch susach przesadziła te kilka stopni, jakie je dzieliło. Uniosła rękę do ciosu, lecz staruszka nie odsunęła się, nie zasłoniła przed policzkiem. Zmrużyła tylko oczy i czekała. Dysząc ciężko z wściekłości, Złociszka opuściła ramię. - Co ci się zdaje, stara - wysyczała przez zaciśnięte zęby - że po to cię ojciec własnym chlebem karmił, żebyś mnie sądziła i na swoje kopyto przykrawała? To głupio ci się zdaje. Z litości cię tu trzymał... - Tedy i dalsza litość zbędna - przerwała szorstko opiekunka. - Kościej mnie pod ten dach przyjął i jego chleb jadłam, jałmużniczy czy nie. Od ciebie nic nie chcę. Boś się tak wyrodziła, że i żałować cię trudno. - A co ci się tak na żale zebrało? - zakpiła. - Ani chybi z nudów. - Jakże to, nie słyszałaś? - Piastunka wykrzywiła wąskie wargi. - Taka umna, światowa panna, a od starego grzyba musi wieści zasięgać? Złociszka podrzuciła głową i jasne loki opadły jej na oczy. Gdzieś w głębi duszy chciała się zatrzymać, przywrzeć do tej przedwcześnie wyschniętej kobiety, która była dla niej jedyną matką, jaką znała, i płakać na jej piersi, póki nie wygaśnie ten żal i rozpacz, jakie ją ogarnęły na przeprawie przez Hnetkę. Jednak nie umiała powściągnąć wściekłości i słowa same cisnęły się na usta. - Gadaj, jak chcesz, albo milcz. Byle prędko, bo czasu na próżne pogwarki nie mam. Jeśli zanadto zwłóczysz, psami za bramę wyszczuję.
- I kufer zawczasu przepatrzysz, czy sreber stołowych nie kradnę? Staruszka zaśmiała się jej w twarz. - Zbytnia fatyga, Złotko. Niczego ze sobą nie wezmę, niczego, poza tym, co na grzbiecie. Lecz tobie podarunek zostawię. Wiadomość. Spichrzański pan idzie na Wiergi. * * * Książę wsparł głowę na łokciu i spoglądał w letni fioletowy zmierzch, który z wolna zapadał nad jego dziedziną. Niebo zabliźniło się już po zeszłorocznym pożarze, znikły wyrwy pomiędzy budynkami i czarne połacie spalonych dachów. Lecz mimowolnie starał się unikać wzrokiem miejsca, gdzie kiedyś bielała wieża Nur Nemruta. Strach tkwił w nim jak cierń, bolesny, drażniący. Nie chciał mu ulegać, pamiętając, jak bardzo ciążyła mu troska zwierzchnika kolegium kapłańskiego i jękliwa kuratela matki, we wszystkim powolnej swym duchowym opiekunom. A jednak skoro zabrakło Krawęska, a jego bóg zagubił się bez śladu wśród niezliczonych okruchów zwierciadeł, co po upadku wieży jak śnieg pokryły świątynną górę, spichrzański książę nie myślał o nieprzebranych upokorzeniach i zawodach, jakich doświadczył za sprawą najwyższego kapłana Nur Nemruta. Patrzył na puste niebo ponad miastem i zastanawiał się, kto przeprowadzi go przez ciemną, pustą dziedzinę Issilgorol, kiedy nadejdzie jego dzień. A dzień ten przybliżał się coraz szybciej. Zwłaszcza teraz, kiedy wszystko miało się zmienić. Odwrócił się ku ludziom, którzy czekali w głębi komnaty, cierpliwi i pełni uszanowania, jak przystało w obliczu władcy. To był stosowny moment, zapewne najlepszy, jaki zostanie mu ofiarowany w tym życiu i po tej stronie księżyca. Był jednak pewien drobny problem. Jego zacni, bogobojni poddani - kwiat spichrzańskiej finansjery, synowie lichwiarzy, bankierzy w siódmym pokoleniu, spadkobiercy największych fortun Krain Wewnętrznego Morza - wbijali w niego wilgotny wzrok koźlątek prowadzonych na rzeź. Oczywiście mógł kazać ich wrzucić do Wiedźmiej Wieży: wszak po zdławieniu buntu oprawcy nabyli nowych, użytecznych umiejętności. Dobrotliwi mieszczanie przekonali się, że gniew książęcy bywa dotkliwy, a śmierć na palu potrafi trwać naprawdę długo. Ale wydobycie z poczciwych
rajców srebra mogło się okazać trudniejsze niż wyciśnięcie serwatki z kamienia. Bo książę znał swoich ludzi, oj, znał ich bardzo dobrze. Oni również znali jego. Dlatego na widok pilnego wezwania do cytadeli każdy z nich niezawodnie wygmerał z tajemnych skrytek plik pergaminów, naszykowanych na najczarniejszą z godzin, i jednym pociągnięciem pióra przepisał cały swój majątek na żonę, jakiegoś bezimiennego pociotka czy wręcz na rzecz klasztoru, ukrytego w zapyziałej wioszczynie pośrodku Gór Żmijowych. W gruncie rzeczy mógł go scedować nawet na przydrożny kamień, byle leżał on wystarczająco daleko poza granicami spichrzańskiego władztwa. Słowem, miał przed sobą trzy tuziny kompletnych golców. Najbogatszych golców Krain Wewnętrznego Morza. Patrzyli się na siebie z natężeniem. Wąż i ptak. Jastrząb i królik. Wreszcie włodarz Spichrzy uśmiechnął się tym słynnym uśmiechem, od którego mieszczańskim córkom miękły kolana, a ich ojcowie odruchowo sprawdzali, ile kosztuje umieszczenie bękarta u jakichś poczciwych sióstr. - No dobrze, panowie - odezwał się jedwabistym głosem książę Evorinth który z was pożyczy mi pieniądze na tę wyprawę? * * * W alkierzu paliła się cienka świeczka i krąg światła drżał trwożliwie u krawędzi stołu. Nad posłaniem - solidnym dębowym łożem o rzeźbionym zagłówku, osłoniętym przed wzrokiem wścibskich baldachimem z kotarami z ciężkiego aksamitu - zalegała ciemność, kiedy Nacmierz niespiesznie zzuwał buty. Ustawił je jak zawsze, tuż przy wezgłowiu łóżka, zaledwie o szerokość dłoni od lwiej łapy, podtrzymującej całą drewnianą konstrukcję. Potem przyszła kolej na nogawice, złożone starannie w kostkę na niskim zydelku obok nocnego naczynia. Wygładził dokładnie obfite rękawy koszuli. Pomną się przez noc, ale po prostu nie chciał i nie umiał tego zaniedbać. Nocna komnata, podobnie jak całe domostwo, była czysta i uporządkowana.
I kiedy prostował zagniecenia na kubraku, miał wrażenie, jakby przywracał światu jego pierwotną, nieskalaną harmonię. Wszystko, co skończyło się, kiedy jego matka i siostry spłonęły w pierwszym rozbłysku tego, co nazwano później Krwawym Spichrzańskim Karnawałem. Nadział na głowę szlafmycę. Poprawił koszulę. Sprawdził, czy troczki pod szyją są solidnie zawiązane. Nie modlił się już. Nie umiał. Pozostał mu tylko ten bezużyteczny rytuał porządkowania świata w ciemnej komnacie. Gierasimka nie poruszała się, ukryta przed światem pod pancerzem puchowej pierzyny. Z rytmu oddechu zgadywał jednak, że czeka. Rzadko usypiała przed nim. Wsunął się ostrożnie na posłanie i natychmiast natrafił na pościeli ciepły odcisk jej ciała. - Zrobi to - powiedział. - Z naszą pomocą lub bez. Kobieta wzruszyła ramionami: nie widział jej, lecz wyczuwał ruch i wiedział, że jej usta wygięły się nieznacznie. - Książęta bywają zachłanni. Pokręcił głową i zwróciła się ku niemu, zaciekawiona i z lekka niespokojna. Rzadko się nie zgadzali. Zwykle ich wieczorne rozmowy składały się z nielicznych słów, przekładanych pasmami milczenia i ciemności. Lecz właśnie w tej komnacie, zacisznej i oddzielonej od reszty domostwa długim korytarzem, rozstrzygano najważniejsze sprawy domostwa. - To nie tylko chciwość - rzekł Nacmierz z rozmysłem, a potem, ponieważ mrok i siedząca obok kobieta zasługiwali na uczciwość, spróbował opisać nieuchwytne wrażenie, jakie towarzyszyło mu w książęcej komnacie. - Wydaje mi się, że on odczuwa tę wyrwę, jaką uczyniło zniknięcie Nur Nemruta. Gierasimka przysunęła się. Coś błysnęło na powierzchni jej oczu. - I myślisz, że ją rozumie?
W takich chwilach bardzo wyraźnie uzmysławiał sobie, że mimo wszelkich prób i wysiłków pozostała kapłanką. Nie, w tej komnacie nie wyczuwał obecności Zird Zekruna i żaden z pomorckich kapłanów nigdy nie przekroczył progu ich domu. Kiedy czasami na jazgotliwych ulicach mijali zauszników pana Pomortu, ciało Gierasimki sztywniało pod jego ramieniem. Spiesznie odwracała twarz, choć chyba przez ostatni rok zaczęła po trochu wierzyć, że nikt nie sięgnie bez namysłu po kobietę spichrzańskiego patrycjusza. Ale wciąż bała się swych dawnych mistrzów i jeszcze bardziej ich nienawidziła, bo zimy spędzone w uścieskiej kącinie pozostawiły piętno, jakiego nie dało się usunąć rozżarzonym żelazem. - Nie wiem - odpowiedział, usiłując przypomnieć sobie w ciemności twarz księcia, kiedy spoglądał ponad dachami domów na opustoszałe niebo. - Myślę, że chce poprowadzić wyprawę na Wiergi, żeby uciec przed tą stratą. Spróbować ją wypełnić uprawnymi polami, srebrem, klejnotami, końmi i kobietami. Sławą i zawiścią mniejszych od siebie. Wszystkimi zdobyczami, jakie oferuje ziemia. - Zatem? - Dotknęła lekko jego ramienia. - Wielu ludzi całe życie ucieka przed ciemnością. To nic zaszczytnego ani godnego szacunku. Znajdowanie właściwych słów przychodziło mu z trudem. Przywykł do liczb, drobnych, karnych znaków, które układały się na pergaminie wedle jego woli. O bogów nie dbał wiele i przed zeszłorocznymi Żarami zbywał ich kilkoma chwilami obojętnej modlitwy i srebrnym groszem, rzuconym od czasu do czasu w gęstwę żebraków pod świątynnymi schodami. Nie czynili mu większego uszczerbku ani w sakiewce, ani na sumieniu. Jednak kiedy rozpętały się tamte krwawe gody, coś się dla Nacmierza odmieniło. I odmieniła go również Gierasimka. - Pamiętasz, jak się zaczęło? - zapytał szeptem. Oczywiście pamiętali obydwoje - karczmę, wino, a także ogień, który wybuchł, zanim czerwone plamy trunku wyschły na drewnianym blacie, i odmienił świat. - On tam był również - ciągnął, wciąż nie rozumiejąc w pełni, do czego zmierza. - Z Iskrą, z Koźlarzem i żalnicką księżniczką. Gierasimka drgnęła i przysunęła się jeszcze bliżej - nie żeby poszukać ukojenia, lecz żeby zasłonić go przed złem, które mogło kryć się w mroku.
- Coś się z nią stało - powiedziała powoli, mozolnie kształtując każde słowo. - Coś odmieniło się z żalnicką księżniczką przez ten rok. - Z nią i z nami wszystkimi. - Z tym mdłym księciem, który gził się z córką Suchywilka, kiedy jego ludzie zdychali w ciemności, z dala od oblicza bogów?! - wykrzyknęła ze złością. Znał tę historię, podobnie jak inni mieszkańcy Spichrzy. Niektórzy szczycili się jurnością księcia, którego nie przeraziły rzezie szczuraków ani pożar, ani nawet upadek wieży Nur Nemruta. Większość jednak roztropnie milczała. Pamiętali, jaki los spotkał kapłanów, głoszących, że klęski spadające na miasto są karą za grzechy władcy. Książę Evorinth nie wahał się bowiem długo. Zanim miasto otrząsnęło się na dobre po buncie Sinych Kciuków, rozkazał sprowadzić do siebie przywódczynię Servenedyjek. O czym radzili, nikt się nie dowiedział. Grunt, że południowe wojowniczki przypatrywały się beznamiętnie, jak książęcy pachołkowie wyłapywali po placach i świątyniach co bardziej hałaśliwych kaznodziejów i wlekli ich w czeluści popod Wiedźmią Wieżą. Trudno dojść, czy któryś jeszcze na boże słonko wychynął, lecz wygadywania przeciwko włodarzowi skończyły się jak nożem uciął. - Który przeprowadził nas przez ten chaos, jaki ogarnął miasto - odparował, nieszczęśliwy, że musi się z nią spierać. Czuł jednak, że gdyby Gierasimka potrafiła na moment zdławić w sobie zajadłość wobec możnych tego świata, zrozumiałaby, jak trudnej sztuki dokonał ten chłopak, który wcześniej wprawiał się tylko w drażnieniu kapłanów i zadzieraniu spódnic dwórek we fraucymerze matki. Był taki moment - ponieważ Nacmierz urodził się i wychował w tym mieście, wyczuł go bardzo wyraźnie kiedy całe władztwo mogło się rozsypać jak chałupka z dwóch garstek słomy, o której opowiadała mu matka, kiedy jeszcze baśnie lśniły nad jego łóżkiem jak niebiańskie gwiazdki. Lecz minął. Złoty, beztroski książę ze spichrzańskiej cytadeli zdołał na nowo związać słomę i scalić ją w kamień. Również z tego powodu należało wyprawić się przeciwko Książęcym Wiergom. Musiał dać ludziom jakiś nowy triumf i nowe zajęcie, zanim zaczną roztrząsać, co utracili, i nim przypomną sobie twarze kamratów czy sąsiadów, jak obrzmiewały i gniły na palach pod bramami miasta.
- Jak sądzisz - podjął Nacmierz - czy potrafiłby tego dokonać, gdyby nie przeobraziła go tamta noc? - Przeobraziła - powtórzyła nieobecnym głosem Gierasimka i wiedział, że w jej umyśle odemknęły się jakieś drzwiczki, jedne z wielu, których on nie tylko nigdy nie zdoła otworzyć, ale nawet ich nie spostrzeże. - Waśnie tak się stało. Coś ją przeobraziło. - Kogo? - zapytał, choć zgadywał już odpowiedź. - Żalnicką księżniczkę - odparła niecierpliwie i nagle zacisnęła dłoń na jego ramieniu tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę. - Nie mogę sobie przypomnieć! - wykrzyknęła. - Nie pamiętam! Czekał. Nie próbował jej nawet przytulić. Teraz odtrąciłaby jego rękę, pochłonięta tajemnicą, która dręczyła ją jak uporczywy giez. - Byłam jej służką - odezwała się raptem, kiedy stracił już nadzieję. - Kazała mi uciec, zanim wszystko zaczęło się na dobre. - Odwróciła się do niego gwałtownie. - Wiedziałeś o tym? Bez słowa skinął głową. Spichrza była ogromnym miastem, lecz nawet w zamęcie, jaki zapanował podczas krwawego karnawału, istniały sposoby, żeby odnaleźć kobietę, zwłaszcza tę, która służyła pomorckiemu bogu. Nie tak łatwo, jak na wiejskim jarmarku, ani nie tak szybko, jak by sobie życzył. Wystarczyło po prostu zapłacić. A naznaczanie właściwej ceny i właściwego człowieka zawsze przychodziło mu bez trudu. - Więc wiedziałeś. - Gierasimka westchnęła. - Jednak nic nie powiedziałeś. Ani słowa. - To - zawahał się - nie miało znaczenia. Wiem, kim jesteś. Musiałem tylko sprawdzić... - Co idzie za mną - dokończyła. - Lecz tego nie wiem nawet ja. Chciałabym... - urwała, oddychając szybko. - Chciałabym to zrozumieć. Bogowie coś nam zrobili, tamtej nocy i później. Upadek wieży Nur Nemruta, zniknięcie Fei Flisyon są częścią tego, podobnie jak żalnicka księżniczka. Ale nie umiem tego rozwikłać. Czasami prawie mi się udaje, lecz w chwilę później myśli rozsypują się jak ziarnka grochu po polepie.
- Wydaje mi się, że on również to czuje. Książę. Tyle że - chciał teraz spojrzeć prosto w jej oczy, lecz ciemność leżała pomiędzy nimi - nie będzie w nieskończoność szukał tej wiedzy. Spróbuje znaleźć odpowiedź pomimo jej braku. - Dlatego chcesz mu pomóc. Roześmiał się. - I dlatego, że nasze dzieci będą dzięki temu wprost obrzydliwie bogate. * * * - Więc wróciłaś. - Lusztyk siedział na skraju jej łóżka, czyszcząc paznokcie czubkiem sztyletu. Nie dała po sobie poznać zdziwienia, kiedy się odezwał w ciemności. Nie musiała zapalać kaganka i czekać, aż światło podpełznie do jego postaci. Wystarczyła ulotna woń piżma, która unosiła się w pomieszczeniu. - Czyżbyś w to wątpił? - zapytała lekko. - Jutro czeladnicy będą pić na umór - zakpił. - Pół Książęcych Wiergów stawiało w kantorach srebro, że wyszykowałaś sobie przytulne mieszkanko z dala od Gór Żmijowych. - Ty też? - Ja, Złotko - zaśmiał się - nigdy nie stawiam na kobiety. Nawet takie niedopierzone jak ty. Przygryzła wargę. Nie miała ochoty wdawać się teraz w swary. - Czego chcesz? - zapytała wprost. - Zmęczonam. Dusiciel prychnął pod nosem. - I wnet jeszcze gorzej będzie. Nic dziwnego. Uwinęłaś się, moja panno. Uwinęłaś się, aż nadzwyczaj sprawnie. Wzruszyła ramionami. Ponieważ jednak wciąż nie zamierzał odejść, powoli
zaczęła odpinać guzy przy wierzchniej sukni. Kościej zwykle w takich chwilach pierzchał w popłochu, zanim ukazała choćby skrawek gołej skóry - i bez znaczenia, jaka pilna sprawa albo połajanka go sprowadziła. Lusztyk wszelako okazał się odporniejszy - albo też bardziej nawykły do widoku niewieścich wdzięków. Nawet nie mrugnął, kiedy zdjęła czepiec i zsunęła ciężką suknię z ramion. - Popatrzeć przyszedłeś? - syknęła ze złością, bo czuła, że przegrywa w wymianie kąśliwych słów i spojrzeń. - To też - przyznał bez skrępowania Lusztyk. - Trzeba się nacieszyć, póki jest na co patrzeć. Bo niedługo tego. Cisnęła w niego kałamarzem. - Prędzej ciebie, dziadu ty, denna niemoc stoczy - mimowolnie wzięła się pod boki i poddała pierś w przód - niźli moja uroda minie! Mężczyzna roześmiał się. Za jego plecami inkaust spływał po ścianie ciemną strugą. - Może i masz rację, Złotko. - Skinął głową, z aprobatą mierząc wzrokiem jej kształty. - Może się tylko przemieni. Giezło z cieniuśkiego płótna niewiele kryło i nagle poczuła się boleśnie obnażona. Powoli, żeby nie wyczuł jej skrępowania, sięgnęła po płat ciężkiego altembasu i owinęła się nim jak chustą. Kosmyki jasnych włosów wymykały się spomiędzy spinek i opadały na połyskliwą ciemnozieloną materię. - Starczy - powiedziała, dumna, że głos jej nie drży. - Podrwiliśmy sobie i dosyć. Teraz wypocząć muszę, a jutro z samego rana zabiorę się do sprzątania tego, coście tak haniebnie zabagnili. Lusztyk pokręcił głową. Coś w jego wzroku sprawiało, że czuła się jak dziecko, przyłapane na mierzeniu matczynych kosztowności. - Jutro, Złociszko, siędziesz sobie w wyściełanym fotelu i płótno zaczniesz kroić.
- I może jeszcze talary srebrne w ziemię siać i w lustereczku z miesiączka się przeglądać? - Zmrużyła oczy jak rozjuszona kotka - Niedoczekanie twoje, durniu stary! Ledwo dni parę w Żalnikach popasałam, a coście nawyprawiali? W mieście bezhołowie, po gościńcu zbiedzy jako stado baranów beczą. Jeno obrony nikt nie gotowi! Dusiciel słuchał jej wybuchu z kpiącą miną, nieporuszony. - Takoż i ty, Złotko moje, szykować jej nie będziesz, bo cię tak najprędzej na krypę każę wsadzić i w bezpieczniejsze miejsce odesłać. - Jak śmiesz...? - aż się zachłysnęła własnym oburzeniem. Lusztyk uniósł ostrzegawczo dłoń i, o dziwo, usłuchała. Umilkła. Mężczyzna wciąż się uśmiechał nieznacznie, lecz gdzieś w głębi ducha czuła, że jego krągła, bezmyślna fizjonomia jest jedynie zasłoną, skrywającą coś niebezpiecznego, coś, co wykraczało poza jej dotychczasowe doświadczenia. Czasami miała wrażenie, że bawi się nią jak kocięciem. Pozwala, żeby wyciągała pazurki i goniła za myszką ze szmatki, ale kiedy się tylko znudzi, złapie ją za skórę na grzbiecie i odrzuci precz. A potrzebowała go. Wiedziała, że ten nijaki chłopina o dobrodusznych niebieskich oczach wiejskiego głupka rozumie Książęce Wiergi równie dobrze jak ona. Może nawet lepiej. Potrafi śledzić nici ludzkich losów i plątać je wedle życzenia. Dlatego musiała go powstrzymać, zanim przyjdzie mu do głowy, żeby pogonić za Twardokęskiem po udział w skarbie żalnickich kapłanów. Była córką kupca. Umiała płacić i nie tylko srebrem. - Mogę... - zaczęła ochryple, pozwalając, żeby brzegi tkaniny wysmyknęły się jej z palców. Zadrżała. I nie z nocnego chłodu. Zaledwie parę niedziel temu właśnie w tej komnacie przyszedł do niej Twardokęsek. Mężczyzna nie poruszył się. - Zostaw, Złotko - odezwał się innym głosem, już bez kpiny. - Tobie teraz nie do wojennych werbli pora. - Dlaczego? - Podeszła tak blisko, że widziała ciemne plamy na wierzchu jego dłoni.
- Bo wnet się innym bębnem wydmiesz. Twardokęskowym. Zakręciło się jej w głowie. - Ja... - powiedziała słabo i nie umiała dokończyć. Wielkie, wprawne ręce Skalmierskiego dusiciela uniosły ją i posadziły na poduszkach. Miał rację, to oczywiste. Gdyby tylko podczas mozolnej wędrówki z Żalników pozwoliła sobie na chwilę namysłu, sama odgadłaby co się z nią dzieje. Wolała jednak pędzić naprzód, w szaleńczym złudzeniu, że przegoni słońce z księżycem i zdoła powrócić w miejsce, z którego wyruszyła. - Skąd...? - zapytała po chwili. Lusztyk szarpnął się za kosmyk krzywo przyciętych włosów. - Z pachołkami mówiłem. Zwłóczyłaś z powrotem, tedy od razum wiedział, że coś się stało. Nad resztą długo nie trzeba się było głowić. Objęła się ramionami, usiłując powstrzymać dreszcze. - Kobiet ci teraz trzeba, zacnych a wprawnych w niewieścich trudach ciągnął mężczyzna. - I wypoczynku. Z rana ułagodzisz piastunkę. - Wykrzywił wargi, znów uciekając w kpinę. - Sama wiesz. Wystarczy, że zapłaczesz, przyciśniesz rękę do brzucha, a wszystko zostanie wybaczone i zapomniane. Ktoś ci musi pomóc, kiedy zlegniesz w obcym miejscu, daleko od swoich. - Nigdzie nie pojadę! - przerwała gwałtownie. - Nie jestem dzieckiem! - Lecz dziecko rychło się pojawi. I lepiej, by oblężone miasto nie stało mu się domem. - Jeśli teraz ucieknę, nigdy już nie będzie miało domu. Ujął jej dłonie. Próbowała się wyrwać, lecz przytrzymał ją mocno i poczekał, póki nie przestała się szamotać. - Złotko, nie odmawiam ci odwagi. Byle płochliwa dziewka nie poważyłaby się na tę szaloną wyprawę do Żalników i nie spiskowałaby za plecami
konającego ojca, żeby ująć w karby jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza. Lecz teraz idzie wojna i lada dzień zastuka nam do drzwi. A ty nosisz dziecko. - I co? - żachnęła się. - Rogi mi od tego wyrosną? Język się rozdwoi? Nie dał się zbić z tropu. - Przyjdzie głód, a za nim pomór, tumulty i rabunek. Jak stawisz temu czoło? Z wydętym brzuchem będziesz po murach chodzić? Z dzieckiem u piersi z najemnikami pertraktować? Zacisnęła zęby. - A choćby i tak. Rok po roku baby dzieci rodzą i jeszcze nic od tego światu nie zbrakło. Luszyk znów szarpnął się za włosy. Nieuczesane, słomiaste kosmyki opadły mu na oczy. - Jeno mu kilka bab ubyło, tych z gruntu najgłupszych. To szaleństwo, Złotko - dodał po chwili miękko. - Już nie hazard, lecz szaleństwo. Przez moment czuła pokusę, żeby wsłuchać się w ten nowy ton w jego głosie, zamknąć oczy i pozwolić płynąć łzom. Przytuliłby ją była tego pewna, i może wśród ciemności ofiarowałby jej jakąś wątłą pociechę, która zniknie wraz z brzaskiem. Jednak nie chciała dzisiaj złudy. Poderwała się z posłania. - Tutaj umarł mój ojciec! - wykrzyknęła. - Nie przegnasz mnie byle pogróżką! Mam prawo! Podrzuciła głową i resztki spinek posypały się na posadzkę. Myślała, że Lusztyk przyskoczy i spróbuje wytrząsnąć z niej sprzeciw, skoro nie udało się zdusić go inaczej. Właściwie nawet by się ucieszyła, gdyby tak zrobił. Wściekłość wrzała w niej, domagała się ujścia - chciała go uderzyć, żeby choć na krótko poczuł rozpacz, jaka ją ogarnęła, kiedy weszła do ojcowskiego domu. Jednakże Lusztyk odsunął się tylko na skraj łóżka.
- Co zamierzasz? - zapytał sucho. Zrozumiała, że tym razem udało jej się wygrać. Nie przeszkodzi jej. Moment bliskości minął i znów zaczną wspólnie obmyślać intrygi, snuć plany. Lecz skoro już pokonała jego opór, wcale nie była taka pewna, czy cieszy się ze zwycięstwa. Ruszyła wzdłuż ściany, żeby wyprzedzić wątpliwości, zanim oblepią ją jak ciężkie, cuchnące błoto. - Kto został w mieście? Lusztyk splótł palce i wykręcił je, z trzaskiem strzelając stawami. - Spomiędzy rajców niewielu - rzekł z pobłażaniem. - Grododzierżca pierwszy zemknął, pięć wozów z sepetami wywiózł. Śmigurst tkwi tu jeszcze, ale tylko dlatego, że folusze nie dają się tak łatwo na furgony spakować jako srebro czy złoto. Kręci się w przystani, uwija jako mróweczka, więc pewnikiem i on rychło za kompanami podąży. - I pozwoliliście im odejść? - syknęła. - Majątek cały precz wywieźć? - Kto powiedział, że cały? - Lusztyk poweselał. - Jeno dwanaście kęsów srebra na głowę i dwanaście kęsów złota. I ani grosika więcej. Zatrzymała się, wlepiając w niego zdumione oczy. - Toć to czysty rabunek. - Ano - dusiciel uśmiechnął się chełpliwie - do archiwum poszedłem, do monasteru waszego, co w nim pamiątki po świątobliwej księżniczce trzymają. Nie bardzo mnie tam chcieli wpuścić ale jak im dwóch Zwajców grzecznie do furty zastukało, jakoś się przemogli. Siedziałem tam dwa dni, zadek na zydlu obgniotłem, bo mi mnisi, ciury, najmniejszej poduszki poskąpili. Ale opłaciło się, opłaciło jak złoto! - Zatarł ręce. - Bo kiedym wreszcie stamtąd wychynął, miałem w ręku kartelusz, a na nim czarno na białym napisane, że kto by bez przyczyny zacnej chciał z miasta odjechać, ten, żeby ojcowizny zanadto nie zubożyć, na drogę nie więcej niźli po dwanaście kęsów srebra i złota wziąć może. A wszystko pięknie opieczętowane i opatrzone podpisem świętej wiergowskiej księżniczki, naszej dobrodziejki.
- Sfałszowałeś przywilej księżniczki? - sapnęła z podziwem dziewczyna. Lusztyk wzruszył ramionami. - Et, i fałszować nie trzeba było. Wasza księżniczka skłonność miała wielką do pergaminu - albo i do skrybów, nie mnie rozsądzać - bo tyle go zabazgrała, że wszystko da się tam znaleźć, łącznie z przepisem na kisiel i sposobem darcia pierza. Wystarczyło dobrze pogmerać. - Ale czemu dwanaście? - dociekała Złociszka. Lusztyk znów wzruszył ramionami. - Widać miała babina do dwunastki skłonność, bo wszystko u niej w tuzinach. Tuzin błogosławieństw do odmówienia przed śmiercią i tuzin biczów w gołą rzyć, jeśli ktoś nie dość prędko te błogosławieństwa wyklepie. Nawet bogów jej się tuzin w Krainach Wewnętrznego Morza zwidziało. Złociszka potrząsnęła głową. - I rajcy się zgodzili? Machnął z lekceważeniem ręką. - Co mieli począć, skoro im podsunąłem pod nos rozkaz jaśnie oświeconej księżniczki, a jeszcze opatka, prukwa stara, przyświadczyła, że prawdziwy? Zresztą i najemnicy, co ze mną przyszli popod ratusz, nielicho rajcom dali do myślenia. Ale tak na mój rozum, nie mnie się zlękli, jeno własnych ziomków. - Ziomków? - powtórzyła Złociszka, nie rozumiejąc. - Ano - Lusztyk kolejno zginał i prostował palce, udając, że zajęcie to pochłania go przemożnie - kazałem ten pergamin przepisać i przy każdej bramie, przy każdej gospodzie do muru przyszpilić. A nikt, żaden rabuś ni podatkowy urzędzina, tak człeka nie upilnuje, jak zawistny rodak. Ledwo poszła w narodzie wieść, że rajcy dobytek na wozy i barki ładują, żeby go skrycie w dziedzinę księcia Evorintha powieźć, zleciała się tam wielka hurma narodu i każdy tobołek, każdą skrzynkę podróżną chcieli otwierać. Powiadam ci, Złociszko, mało biednym rajcom gardeł nie popodrzynali. Garnęli się, niebożęta, do naszych kuszników w ochronę niczym kurczątka do matki.
Dziewczyna roześmiała się mściwie. Nie zapomniała ratusznikom, jak wyszykowali na nią zamach na schodach pod świątynią. - A wiesz, co w tym wszystkim najprzedniejsza szutka? - zapytał dusiciel. Że jeden przez drugiego gęgał, że jeno za mury jedzie, wiejskim powietrzem odetchnąć. Nie, skądżeby znowu, żaden się przecież książęcego najazdu nie spodziewa. Ot, taka ich ochota sparła, żeby po murawie zielonej pochodzić i słowikiem się rzewnym zachwycić, czy też jaka tam inna gadzina po krzakach teraz śpiewa. Poczekał, aż dziewczyna przestanie się śmiać i obetrze łzy. - Bo niechby się tylko który przyznał, że o najeździe słyszał, wnet by się ich łby pod bramą potoczyły - dokończył twardo. - To też świątobliwa księżniczka przewidziała, zaraza stara. Przestrzegła, że kto by zechciał w czas wojny miasto swoje zdradzić, żywicielkę jedyną i macierz wierną spostponować, ten bez zwłoki na gardle ma być ukaran. Co skrupulatnie również kazałem po ulicach obwieścić. Zatem wojny ze Spichrzą u nas nie masz, jeno patrycjat nagła chęć do odpoczynku naszła. A że łacniej złocisze niźli życie utracić, tedy wędrują skromnie, jedynie z dwunastoma kęsami srebra w garści. - Mierna to dla nich strata - mruknęła Złociszka, której wesołość mijała po trochu. - Owszem, przykrość bez zastawy zostać bez klejnotów rodowych i bez statków cennych. Lecz te możną odkupić, jeśli fortuna dopisze. A grosiwa żaden roztropny człek w kufrze nie trzyma i pieniądze rajców jeszcze przed nimi w świat poszły. Teraz wystarczy, żeby listy zastawne ze sobą wzięli. - Może tak być - zgodził się Lusztyk. - Ale w tym już twoja głowa, Złotko. Nakazałem pachołkom wszystkie księgi bankierom zabrać i insze lichwiarskie obrachuństwa. W ojcowym alkierzu je zrzuciliśmy, wypoczniesz, to się w nich rozpatrzysz. - Odebrałeś im księgi? - Dziewczyna aż się wzdrygnęła na to oburzające, niepojęte wręcz naruszenie boskich porządków. Lusztyk wyszczerzył zęby. - Ano odebrałem. Jeszcze mniszki ze mną po kantorach chodziły, żeby biesy, co się w tych lichwiarskich komorach zalęgły, dobrze z murów wyświęcić. A ichnia opatka nabożeństwo w najgłówniejszej świątyni kazała odprawić, że
wreszcie nadszedł kres temu plugawemu zgorszeniu. Przyobiecałem jej, że co dziesiąty grosz z lichwiarskich zarobków świątyni oddam, coby go nabożne panienki mogły pomiędzy biednych rozdzielić. O, teraz jestem u waszej świątobliwej patronki w łaskach. Opatka tu co drugi dzień zachodzi, nawrócić mnie na tę swoją herezję próbuje, bo, powiada, żal jej, żebym po śmierci w ogniach Issilgorol gorzał. Złociszka znów zaczęła chodzić po komnacie. Jej trzewiczki stukotały nierówno po kamiennej posadzce - nie spostrzegła nawet, że od lewego obcasa odpadła podkówka. - Coś ty narobił? - wypaliła wreszcie. Mężczyzna popatrzył na nią przeciągle i jego rysy ściągnęły się na chwilę, jakby zbiegły w sobie, niwecząc złudzenie dobrotliwej głupoty. - Zamęt - oznajmił. - Robiłem zamęt, żeby się nikt tu łatwo nie mógł rozeznać, w jaką stronę się zwrócić i czyja siła w mieście największa. Lecz długo się tego nie da przewlekać. Jeśli naprawdę chcesz tu zostać, Złotko, musisz w mig sojuszników jednać. Bo kiedy książę pod murami stanie, zbraknie ci czasu. Ukryła dłonie w fałdach spodniej sukni i zacisnęła je w pięści. Rozmyślała nad tym przez calusieńką drogę ze Staroźrebca i wiedziała dobrze, co powinna zrobić. Lecz ta ścieżka była wąska, bardzo wąska. Podeszła do okna. Ze szpar pod okiennicami przebijało blade światło. Wstawał świt. - Rajcy uciekli - powiedziała powoli. - Będą się teraz łasić do spichrzańskiego księcia, licząc, że drogo sprzedadzą swoją zdradę. Ale tutaj wnet ktoś zalęgnie się w ich oficynach, zacznie wykradać talerze i kubki z komór. I ktoś się będzie bał ich powrotu. Lusztyk uniósł brew. Wyglądał na rozbawionego. - Nie potrzebujesz księcia Evorintha. Pewnego dnia sama podpalisz to miasto. Złociszka nie słuchała go już. Obracała na palcu pierścień, dar od
Twardokęska. - Jutro sprowadzisz mi przywódcę rzeźników - ciągnęła odległym, nieobecnym głosem. - Tych partaczy, co ich ojciec pospraszał do miasta. Niedobitki Sinych Kciuków, którzy się kryją na przedmieściu. Wszystkich, którzy nienawidzą Spichrzy. I kilku kaznodziejów. - Nie będą gadać z płochą dziewką. Rozmarzenie w okamgnieniu zniknęło z jej twarzy. Szarpnięciem rozwarła okiennice i cienie w komnacie rozproszyły się. Coś zaczepiło się o jej włosy. Pajęcza nić. - Rzeknij im zatem, żeby się prędko jęli wprawiać w milczeniu. - Zdjęła nić z włosów i patrzyła, jak malutki czerwony pajączek biegnie po jej dłoni. - Ponoć książę Evorinth zwykł wyrywać skazańcom języki, zanim każe któregoś na pal nanizać. Tak długo mnie tu nie było, pomyślała ze znużeniem, a czerwony pajączek zmykał po ościeżnicy, aż skrył się wreszcie w szparze między deskami. Czy jeszcze rozumiem tę grę? Czy potrafię znów schwycić miasto w ręce i jak ciasto na kluski zagnieść je wedle woli? A kiedy Lusztyk odszedł, mamrocząc do siebie pod nosem na schodach, przyszła jej do głowy następna myśl - ojciec by potrafił. Gdyby tylko żył. * * * - A mój ojciec? - Jasnowłosa dziewczyna wystawiła twarz do bladego, północnego słońca. - Czy słyszeliście o kniaziu? Stały na zboczu, wysoko ponad dworcem. Mewy krzyczały, niechętne intruzom, którzy zanadto przybliżyli się do gniazd. W dole jezioro lśniło jak klejnot i nic nie mąciło nieruchomej tafli. Wcześniej nie nazwała go ojcem, pomyślała stara kobieta. Kiedy wyciągał
do niej dłoń, wzdrygała się i odsuwała, jakby owionął ją zimny podmuch. Nigdy nie udało mu się jej dosięgnąć. Dopiero teraz. Od pięciu dni córka Iskry wychodziła o świcie na skały i tkwiła na nich nieruchomo aż do zmierzchu. Z okien dworzyszcza słudzy i domownicy widzieli jej smukłą sylwetkę i włosy rozwiewane przez wicher. W dolinach poniżej zalegała mgiełka, rozmywając kontury głazów. Chwilami spomiędzy chmur przeświecał blask lecz siwa zasłona zaraz zaciągała się ponownie. W tej krainie nawet lato było ostrożne, jakby przytłumione. Barwy kwiatów zdawały się rozcieńczone deszczem, pędy roślin pokrywał cienki, śliski nalot, a trawa płożyła się nisko przy ziemi, kryjąc przegniłe kłącza. Chłód przenikał staruszkę mimo futrzanego płaszcza. Zaledwie kilkadziesiąt zim wcześniej potrafiła pokonać tę drogę z dzieckiem w ramionach, śmiejąc się do wiatru i przeskakując nad kamieniami. Teraz musiała raz po raz zatrzymywać się i przysiadać na mokrych kamieniach. Nie nadaję się już do tego, pomyślała, przymykając oczy. Nikt inny nie mógł jednak przekazać Iskrze nowiny. - Słyszałam jego głos - szepnęła dziewczyna. - Przeprowadził mnie przez sen. Staruszka westchnęła głęboko. Skrzydła ptaków kreśliły na niebie znaki w swym niepojętym języku. - O tak - odparła powoli. - Mamy wieści o kniaziu. Dziś rano przypłynął okręt. * * * Pod Rudym Psem nigdy nie gasły latarnie, nigdy nie dopalały się głownie na palenisku. Nad ranem przycichały pijackie śpiewki i przerzedzały się szeregi rżnących w kości i tryszaka. Steranych, acz cenionych bywalców pachołkowie
przenosili do zacisznych komnat na zapleczu. Tych mniej cenionych po prostu wywlekano za nogi na dziedziniec i zrzucano w błoto pod koniowiązem. Gospodarz tkwił za szynkwasem, spod opuchniętych powiek lustrując pomieszczenie. Nie lubił tej pory. Właśnie tuż przed świtem wybuchały najbardziej zajadłe spory - omroczeni pijackim snem wioślarze podrywali się znienacka i rzucali na najlepszych druhów. Dziewki ni z tego, ni z owego wybuchały opętańczym chichotem i zamiast wybrać sobie jurnego, obwieszonego błyskotkami żeglarza, żeby iść się z nim pogzić na sianie na stryszku, pozwalały się obmacywać kilku opojom jednocześnie, co nieodmiennie prowadziło do bitki. Grajek beczał jak koza. Piwo zostawiało w gębie cierpki posmak. Nawet pochodnie kopciły bardziej niż zwykle, jakby nie mogły się doczekać brzasku. Karczmarz popatrzył nieprzychylnie po izbie. - Pójdź no, Ryżka! - rzucił przez zęby do dziewczyny, która od dłuższej chwili dawała się bezproduktywnie gładzić po zadku ogorzałemu wioślarzowi. Właściciel gospody był człowiekiem nikczemnego wzrostu i krągłym jak główka kapusty, przez co we wnętrzu pełnym pleczystych mężów, o szerokich ramionach i bujnych, splecionych w warkocze brodach, upodabniał się do pulchnego, niezdarnego dziecka. Dziewczyna usłuchała jednak natychmiast i bez grymasu. Szepnęła wioślarzowi w ucho jakąś wyrafinowaną sprośność, w zarodku tłumiąc jego niezadowolenie, i spiesznie przepchnęła się do szynkwasu. Oberżysta podał jej pękaty dzban z piwem. - Idźże, a szybko! - Popchnął ją lekko w kąt izby. - Bo tam nielicha burda się szykuje. Dziewka zerknęła ku wysokiemu stołowi. Ustawiono go w głębi pomieszczenia, lecz pozornie niewiele różnił się od pozostałych. Wprawdzie otaczały go wyściełane krzesła, podczas gdy pod ścianami izby stały zbite z prostych desek ławy, lecz wszystkie sprzęty były tu po równo wysłużone i pokryte starym kopciem. Naczynia na blacie również wyglądały pospolicie - żadne tam srebrne talerze, ale zwyczajne cynowe kubki i miski z gliny, bo też zastawa Pod Rudym Psem terała się nad podziw szybko. Uwagę przyciągała jedynie sterta srebra na środku stołu, suto poprzetykana barwnymi klejnotami i sznurami pereł. - Tuś mi, mileńka! - Barczysty mąż w kaftanie z niebieskiego płótna opasał ramieniem kibić dziewczyny i spróbował ją przy. garnąć.
Zaśmiała się przymilnie i wykręciła z uścisku, nie odrywając wzroku od dobra, które nęciło i połyskiwało w blasku kaganka. W tej gospodzie zdarzało się, że posługaczkę, jeśli dobrze się gościom zasłużyła, obdarowywano tylą masą kruszcu, ile tylko umiała unieść w fartuszku. Dlatego Pod Rudym Psem nie widywano niewolnic z piętnem Hałuńskiej Skały wypalonym na czole. Garnęło się tu tak wiele wolno urodzonych panien, że właściciel mógł do woli przebierać w najbardziej urodnych, choć służba była ciężka i nie tylko w tej izbie. Te najroztropniejsze po kilku miesiącach odchodziły z pokaźną fortunką, żeby kupić sobie w rodzinnych stronach szmat ziemi albo własny warsztat. Te niefrasobliwe po kilku zimach terały się jak gliniane miski, a potem, zbrzydłe i opuchnięte od nadmiaru trunku, sprzedawały się za garść miedziaków w pośledniejszych zamtuzach. Te najbardziej zachłanne albo po prostu zbyt wścibskie kończyły po kilku dniach w rynsztoku z poderżniętym gardłem. Ryżka przełknęła ślinę i spojrzała niepewnie po biesiadnikach. Życie w Skwarnie było niebezpieczne i mijało szybko. Ale nie im. Spośród czterech mężczyzn, którzy dopijali resztki trunku przy wysokim stole, trzech spędziło w Skwarnie więcej niż półtora tuzina zim. Tyle, co moje życie, pomyślała, napełniając kubki. Lała równo, starając się nikogo nie wywyższać. Nad ranem nawet najdrobniejsze rzeczy stawały się Pod Rudym Psem przyczyną rozlewu krwi. Zaspany minstrel gapił się tępo z rogu stołu. Brzdąkał coś na lutni, ale nie udawał nawet, że trzyma się melodii. Oczy miał podkrążone zmęczeniem i napitkiem. - Zostaw! - Barczysty pochwycił ją za nadgarstek, kiedy pierwsze krople polały się do trzeciego z kubków. - Niektórym piwo za kwaśne. Książęce wino wolą. Jej dłoń ciężko opadła na blat. Chichotem zamaskowała grymas bólu. Wiedziała, że gdyby ścisnął mocniej, jej ręka trzasnęłaby jak sucha gałązka. Wigoń, czarnobrody i ogromny, miał już dobrze w czubie. W Skwarnie mało kto śmiał stawić mu czoło, choćby i przypadkiem nie lał w siebie piwska przez pół nocy. Zresztą trunek tylko dodawał mu sił - i ujmował rozsądku. Od strony szynkwasu oberżysta dawał jej rozpaczliwe znaki. Załagodź to, dziewczyno! - wołały jego zestrachane oczy. Postaraj się. Naprawdę się postaraj.
Ale ona nie potrafiła. Tyle nocy dygotała z zimna w izbie posługaczek gospodarz skąpił im siana na sienniki - albo jęczała mozolnie pod na wpół zamroczonym rabusiem, marząc, że kiedyś przywołają ją do wysokiego stołu i sypną srebrem w fartuszek. Całymi garściami srebra. A teraz, kiedy stała naprzeciw upragnionej fortuny, nie umiała wydobyć z siebie ani słowa. Nie umiała się nawet uśmiechnąć. Po prostu nie wiedziała, którego z nich wybrać. Drugi gracz, wysoki i chudy starzec w obszarpanej koszuli z jasnego płótna, miał oczy rozwodnione i mętne. Spoglądał na nią, lecz nie była pewna, czy ją naprawdę widzi. O apetytach Wydzierka krążyły w Skwarnie legendy. Posługaczki szeptały, że trzyma na okręcie kilku gibkich, młodych niewolników dla własnej uciechy. Kiedy schodził na ląd, potrafił spędzić Pod Rudym Psem dobre dwie niedziele, nie wychodząc z alkierza - oberżysta co parę godzin musiał mu podsyłać świeżą dziewczynę. Jedna z nich objaśniła kiedyś Ryżkę, że syci swoją uciechę rozmaitymi alchemicznymi specjałami, Skalmierską muchą, proszkiem z pereł i bezoarami. Teraz jednak nie wyglądał na gotowego do uciesznych igraszek. Jego łysa czaszka połyskiwała potem, grdyka niecierpliwie chodziła w górę i w dół, a palce zaciśnięte na kubku wydawały się kruche i łamliwe. Bała się starca. Grabił żalnickie nawy i wyrzynał jeńców, zanim spłodzono ją w okopconej, wilgotnej chacie. Miała wrażenie, że gdyby jej dotknął, odór starych trupów wniknąłby jej pod skórę. - Lękliwa turkaweczka! - Wigoń usadził ją sobie na kolanach. Natychmiast stężała, choć nie przydusił jej zbyt mocno ani nawet nie sięgnął do cycków. Właściwie zachowywał się nad podziw oględnie. Niemal dwornie. Gładził długie rude włosy, które opadały Ryżce aż do pośladków, i wydawał się wręcz rozbawiony - Zupełnie jakby czekał na jej decyzję. Jakby naprawdę coś od niej zależało. Minstrel zamamrotał pod nosem. Tkwił smętnie wśród wojowników, obwieszonych bronią i błyskotkami, jakby przyszli na weselisko, a nie do podrzędnej oberży. Wynędzniały, szary wróblik pomiędzy chełpliwymi kurakami. Ryżka spod grzywki rzuciła szybkie spojrzenie na trzeciego z mężczyzn. Srebro należało do niego, w każdym razie tak wnosiła z pyszałkowatych
pokrzykiwań wioślarzy. On jednak najwyraźniej nie dbał o kruszec. Obracał w palcach kubek, zamyślony i ponury. Zerknęła na niego ponownie. Kątem oka dostrzegła, że Skalmierski grajek wykrzywił się drwiąco. I zaraz ręka Wigonia zacisnęła się na jej włosach. Niezbyt mocno. Ale wystarczyło, by zrozumiała, że popełniła błąd. - Na niego nie patrz! - roześmiał się rabuś. - On o ciebie nie dba, dziewko. Nam, prostym ludziom, najwyżej kiszki kwas skręca, a jemu książęca melancholija we wnąpiu wzbiera. Szare oczy trzeciego z graczy prześlizgnęły się po obliczu Ryżki, po jej obfitym biuście, napierającym na sznurówkę sukni, i gęstych włosach. Oberżysta często wybierał czerwonowłose dziewczyny - pieszczotliwie nazywał je swoimi rudymi psami i nieodmiennie znalazł się jakiś podpity dureń, który witał ten wysłużony koncept wybuchem śmiechu, choć ani Ryżki, ani jej koleżanek nie bawiło bynajmniej porównanie do wyschniętego truchła, które przybito tuż pod szyldem gospody. Ale pod wzrokiem Hardysza poczuła się jak kundel. Wychudłe, jazgoczące bydlę, które rzuciło się z ujadaniem do końskich kopyt i zaraz ucieknie ze skowytem, wlokąc za sobą pogruchotaną łapę. Minstrel wyczuł to od samego początku. Wcale nie szło o Ryżkę, jej obrzmiałe wargi oraz zagłębienia i krągłości, które obiecywały zaspokojenie. Po prostu kapitanowie gotowali się do jednej ze zwad, które ze zmiennym szczęściem toczyli, odkąd Hardysz dochrapał się własnego okrętu, zmywając z siebie znój zim, przesłużonych na okręcie Wigonia. Teraz nie śmierdział już dziegciem i smoła zniknęła z jego złocistych włosów. Ale drobna, zbielała szrama biegnąca od nasady ucha po kącik ust przypominała o czasach, gdy wylewał nieczystości i skrobał kadłub. Wigoń nosił bicz, nabijany ostrymi haczykami, jakich na Wyspach Hackich używano do połowu. Tyle że piracki herszt zwykle polował na większą zdobycz. Przechadzał się po pokładzie swego statku i jeśli gdziekolwiek dostrzegł niedbałość albo partactwo, własną ręką wymierzał karę. Niezbyt ciężką, bo roztropny kapitan nie szafował jałowym okrucieństwem. Wystarczającą wszelako, by skarcony nie zaniedbał więcej obowiązków. Poza tym jednak Ryżka nie widziała na Hardyszu innych blizn. Miał jasne, wciąż świeże oblicze, zdumiewająco gładkie wśród tych ogorzałych,
pokancerowanych twarzy i tylko zmarszczki w kącikach oczu przypominały, że jego młodość mijała. Dziewczyna mogła sięgnąć ponad miskami, na których krzepł tłuszcz, żeby go dotknąć. Kiedyś, tuż po tym, jak przypłynęła tutaj na statku wielorybników - opłaciwszy się za przejazd tymi kilkoma srebrnymi monetami, które bracia wypłacili jej po śmierci rodziców - przyglądała mu się z rozmarzeniem. Owszem, w Skwarnie co drugi szyper chełpił się, że jest spadkobiercą Skalmierskich dożów czy potomkiem któregoś z północnych władców. I może nawet było w tym coś z prawdy, książątka bowiem lęgły się po obu stronach Wewnętrznego Morza jak kijanki z błota. Ale żaden z nich nie wyrastał ponad wojennego kniazia Zwajców. - A czemuż miałaby mu melancholia doskwierać? - prychnął Wydzierek. Toć złupił nas do ostatniej koszuli, wręcz żywcem ze skóry obdarł. Wyczuła, jak ramiona wojownika stężały wokół jej ciała. A więc to tak, pomyślała. Więc Wigoń przegrał fortunę i to do śmiertelnego wroga. Teraz nie oglądała się już na oberżystę. Nie myślała o potłuczonych kubkach ani piwsku, które niebawem wsiąknie w szpary pomiędzy deskami. Chciała po prostu uciec, zanim burda rozpęta się na dobre. Hardysz uniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Instynktownie oddała uśmiech, a wtedy on poruszył się tak niewiarygodnie szybko, że nie zdążyła nawet zrozumieć, co się dzieje. W jednej chwili kubek był w jego ręku, a w następnej coś śmignęło tuż koło jej skroni, podrywając w powietrze rude loki. Jej krzyk zagłuszył brzdęk naczynia. Szarpnęła się, lecz Wigoń trzymał mocno. - Słusznie - odezwał się syn Suchywilka. Dziwne, bo mówił bardzo cicho, a przecież Ryżka wiedziała, że nikt w gospodzie nie uronił ani słowa. - Kryj się za dziewką, Wigoń. Nic więcej ci nie pozostało. Ani przy kościach szczęścia nie masz, ani na morzu. Czas wiosło na motykę zamienić i rzepę uprawiać. Wigoń sapnął ciężko przy jej uchu. Ryżka pochyliła głowę, żeby przypadkiem nie spojrzeć mu w twarz. Bo to była prawda. Od zeszłej zimy nie trafiła mu się ani jedna tłustsza zdobycz. Przeciwnie, z najwyższym trudem umknął Skalmierskim nawom - co naraziło go na nie byle jakie kpiny, bo piraci ze Skwarny zwykle pędzili po falach ciężkie statki doży niczym watahy wilków przeganiające tłuste, książęce owce. Od kogoś mniej znacznego i mniej
doświadczonego w łupiestwie prędko odwróciłaby się załoga. Ale to był Wigoń. Ten sam, który potrafił się zapuścić w głąb Skalmierskich zatok i dla okupu porywał z kącin kapłanki Bad Bidmone. Tyle że wszystko to wydarzyło się dawno temu. Zanim Ryżka nauczyła się przemykać - z początku trwożliwie, później coraz śmielej - pomiędzy bywalcami gospody Pod Ryżym Psem. A w Skwarnie żadna sława nie trwała zbyt długo. Każdego dnia do nabrzeża przybijały nawy pełne chłopców, którzy marzyli o chwale i zdobyczy. Każdego dnia w niezliczonych zaułkach i oberżach dzielono zyski, zdobyte we wszystkich zakątkach Wewnętrznego Morza. Srebro płynęło z rąk do rąk. Lały się krew i wino, nieodłączni towarzysze grabieży. Nikt nie oglądał się na to, co było. Dlatego Wigoń będzie musiał zrobić coś szalonego, coś, co zaćmi wyczyny tych, którzy powrócili do Skwarny z pokładami pełnymi łupów. I to wkrótce. Może jeszcze tej nocy. Starszy kapitan roześmiał się gromko. Rechot bulgotał, przelewał się w jego brzuchu jak woda. - Nigdym do roli zamiłowania nie miał. Ty za to znasz się na rzepie jak nikt. Czy aby gnoju nie podrzucałeś, kiedy twoją matkę zarzynali Pomorcy? Nikt nie zawtórował mu w wesołości, obraza była zbyt oczywista. Ryżka miała wrażenie, że wokół niej stało się raptem jakoś bardziej tłoczno, chociaż biesiadujący nie przybliżali się jawnie do wysokiego stołu. Jednakże wszyscy, nawet ci, którzy przed chwilą pochrapywali jeszcze błogo z głową opartą w kałuży rozlanego piwska, czujnie nastawili uszu. Psy zostały spuszczone ze smyczy. Teraz czekano tylko, aż skoczą sobie do gardeł. - Nie była moją matką - odpowiedział syn kniazia. Wciąż bez gniewu. Prawie łagodnie. Z tą samą łagodnością wieszał pomorckich frejbiterów, jeśli któryś mu bezrozumnie wszedł w drogę. Nienawidził ich. I nie krył się z tym przesadnie. - Ale ona ponoć jest twoją siostrą - rzucił kpiąco Wigoń. - Ta ryża dziewka, kochanka Zaraźnicy, którą Suchywilk przywiózł sobie z południa. Jak myślisz, czy i przed nim rozłożyła kolana?
Posługaczka skuliła się. Po kilku miesiącach Pod Rudym Psem nauczyła się, że przed bitką piraci zagrzewali się obelgami, jakby podsycali ogień na palenisku. - Zapewne - odparł ze spokojem Hardysz. - Kapłanki bywają chutliwe, a Suchywilkowi nigdy nie brakowało męskich sił. A ty, Wigoń, pamiętasz to jeszcze? Pamiętasz, jak jest z kobietą? Dłoń pirata znowu wczepiła się we włosy dziewczyny. Ryżka wiedziała, że Wigoń folgował sobie na stryszku chyba nawet częściej niż reszta. Nie zawsze płacił, ale dziewczyny po prostu nie śmiały mu odmawiać. Obłaskawianie takich jak Wigoń - tych, którym nie powiodło się na morzu, którzy stracili całą fortunę przy grze w kości albo nie potrafili sprostać innym w opróżnianiu kielichów należało do ich obowiązków. Niejedna oberża poszła tutaj z dymem tylko dlatego, że jej właściciel zlekceważył pijanego oberwańca. A teraz ktoś zaśmiał się cienko w głębi sali. Wydzierek również zaniósł się piskliwym chichotem, bryzgając wkoło cuchnącą śliną. Wigoń szarpnął ją w tył. Przypomniało jej się, że widziała kiedyś, jak kapłan zarzynał przed ołtarzem krowę. Trzymał za rogi, odsłaniając miękkie gardło. U nasady szyi pulsowała jej cienka błękitna żyłka. Ale pirat nie sięgnął po nóż. Chyba nie czuł nawet, że wygina ją coraz bardziej. Nie usłyszał bolesnego stęknięcia. Dla niego istniał teraz wyłącznie jasnowłosy mężczyzna po drugiej stronie stołu. - Ujeżdżałem kobiety, kiedyś ty jeszcze ciągnął matczyny cycek - prychnął. - I ujeżdżałem fale. Także pomiędzy Żebrami Morza. Myślała, że zaraz skoczą ku sobie. Znała przecież przyczynę, dla której ten jasnowłosy syn kniazia trafił pomiędzy piratów. Nigdy Wszakże nie sądziła, że ktoś ośmieli mu się rzucić ją w twarz. Jednak nie. Wciąż nie rozumiała ich wystarczająco dobrze, bo Hardysz roześmiał się tylko. - Chyba tymi, co ci się w Gnojnej Strudze zwidywały! - prychnął. - Tam i baby dla ciebie najłaskawsze i wody najprzychylniejsze.
Cios był celny. Co przedniejsi kapitanowie zwykle nie wyprawiali się do wschodniej części portowej dzielnicy, gdzie wioślarze przepuszczali w tanich zamtuzach swoje miedziaki. Ale ostatnio Wigoń tak podupadł, że podobno nie gardził najpodlejszym, najtańszym trunkiem. Nieraz go widzieli, jak o brzasku pachołkowie wyrzucali go z przybytków uciech wprost do strumienia, w który pospolicie lano nieczystości. Odepchnął ją. Zaczerpnęła tchu i zsunęła się z kolan Wigonia, błagając wszystkich bogów, żeby pozwolili jej uciec. - Zostań! - syknął pirat. Cofnęła się, skuliła w kącie. Od szynkwasu dzieliło ją zaledwie kilkanaście kroków. Przestrzeń wąska jak jeden ze strumyków, który na swojej rodzinnej wyspie pokonywała kilkoma wyrzutami ramion. A teraz nie śmiała się poruszyć. - A ty, Hardysz, zamiast ujadać, przed dziewką nisko się pokłoń i o fartuszek proś - dopowiedział Wigoń. - Bo kiecę tobie nosić, a nie spodnie, skoro tkwisz razem nami jak truteń, kiedy najwyższego zwajeckiego kniazia morze zakryło. Teraz coś się odmieniło w twarzy Hardysza. Ryżka przywarła plecami do drewnianych bali. - Zwajecki kniaź gnije kędyś pomiędzy sinoborskimi psami - szydził dalej Wigoń. - A czemu? Bo synaczek jego ze strachu skwirczy. Gdyby mój ojciec... - Gdyby twój ojciec w mordę ci plunął - przerwał mu szorstko kniaziowski syn - i tak byś go nie rozpoznał. Bo i jakim sposobem dojść, który cię spłodził spomiędzy tej kopy trzęsikufli, z którymi twoja matka się kładła dla zarobku? Wigoń podrzucił głową. W twarzy miał triumf. - Może i tak! Jam się nie krył, że mnie w zamtuzie z matki dziwki spłodzono. Ale gdybym znał ojca, nigdy bym mu nie pozwolił sczeznąć w obcej ziemi i z dala od swoich. To oczywiście nie była prawda. Nawet Ryżka wiedziała, że Wigoń za garść srebrnych monet sprzedałby nie tylko własnego ojca, ale i cudownie odnalezioną Bad Bidmone od Jabłoni.
Tyle że teraz nikt już o tym nie myślał. Wszyscy spoglądali na jasnowłosego mężczyznę. Syna zaginionego kniazia. On jednak nie podniósł na nich oczu. Wpatrywał się w blat stołu. Ryżka podążyła za jego spojrzeniem i dostrzegła małego pająka o czerwonym odwłoku, który przemykał się spiesznie pomiędzy potrawami. - Nie ma go na Przychytrzu - powiedział cicho Hardysz. Położył dłoń na drodze pajączka. - Ani na żadnej z okolicznych wysp. Szukały ich sinoborskie okręty, szukali słudzy Wężymorda i moi szukali. Zapadli się niczym kamień w wodę. Ktoś mu przytaknął i inni zaraz przyłączyli się chórem. - Tyś nie szukał! - zagrzmiał triumfalnie Wigoń. - Wolałeś dupsko przy palenisku grzać, gorzałkę żłopać i Skalmierskie nawy grabić, co jest zabawa godna starej baby, a nie kapitana wolnego bractwa. - Ale zyskowna - wtrącił jasnowłosy. - Bractwo za zyskiem, nie za pustą sławą goni. - A tyś mu się, niebożoto, tak zasłużyć zechciał? - zadrwił starszy z mężczyzn. - A czymże jest twoja zdobycz wobec okupu, jaki dostalibyśmy za najwyższego zwajeckiego kniazia, władcę Sinoborza i Iskrę? Hardysz zesztywniał. Pająk toczył się po jego ręce jak drobina skrzepniętej krwi. - Iskry nie tykaj. - Bo co? - zarechotał Wigoń. - Bo mi paluszkiem pogrozisz i rzekniesz „tak nie lza”? Tedy i ja ci coś rzeknę. Ty się jej boisz. Boisz się, że jeśli ją odnajdziesz, kniaź ze szczętem wzgardzi bękartem. Pewnie dawno o tobie zapomniał, bo siał nasienie po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Oni zawżdy tak czynią, ci wielcy panowie, którzy pływają na okrętach o smoczych głowach. Rzucą dziewce kilka miedziaków i błękitną wstążkę, a potem ani się obejrzą, że została ze wzdętym brzuchem. Suchywilk ma córkę o włosach Iskry i w obręczy dri deonema na czole. Nie przygarnie tchórzliwego wyrzutka, który w tym jednym, jedynym dniu, kiedy ojciec go potrzebował, lękał się zawierzyć morzu i pożeglować z południowym wichrem między Żebra Morza. I teraz też się
lękasz. Ojca, Iskry, a nade wszystko morza. Tym jesteś. Strachem. - Masz mnie za głupca? - Syn kniazia uniósł się lekko na siedzeniu i wychylił ku Wigoniowi. - Chcesz, żebym pożeglował za tą samą zagładą, która ich pochłonęła? - Żebyś się wreszcie przestał obnosić z tą kniaziowską miną! - huknął ze złością pirat. - Żebyś się nie krył między nami jak farbowany lisek. Boś nigdy nie został jednym z nas. Wprawdzie nadal nikt nie przysunął się do wysokiego stołu i otwarcie nie poparł Wigonia, lecz Ryżka wyczuwała, że wszyscy ci ogorzali, sękaci mężczyźni bardzo uważnie wsłuchują się w jego słowa. I kiedy obrzucali spojrzeniem Hardysza, ich twarze stawały się czujne i podejrzliwe. Nie ufali mu. Owszem, miał własny okręt i dowiódł użyteczności dla bractwa. Jednak ani poplamiona koszula, ani połyskliwy piracki przyodziewek nie sprawiały, że lepiej pasował do tego miejsca. - Takim, który ojca dla okupu sprzeda? - Hardysz uśmiechnął się cierpko, zapewne również rozumiejąc, że nikt w gospodzie nie weźmie jego strony. Czerwony pajączek skulił się we wnętrzu jego dłoni. Kiedy indziej Ryżka powiedziałaby pewnie, że barwą zapowiada mord, krwawe jatki, jakich wiele oglądano w gospodzie Pod Rudym Psem. Lecz teraz pojmowała już, że tutaj nie skończy się na bitce. Dzisiaj zanosiło się na więcej. Znacznie więcej. - Który weźmie okup za kniazia - rzekł z mocą Wigoń. - Toś nam poprzysięgał, kiedy z pozwoleństwem bractwa brałeś okręt. Że przedłożysz wspólne dobro i zysk pospolity nade własne pożytki. Tedy czyń, coś przyobiecał. - Nie wiem, gdzie on jest. Starszy pirat szeroko rozłożył ramiona. - A któż go lepiej od ciebie znajdzie? - Wyszczerzył się w drapieżnym uśmiechu. - Sprawniej od naszego małego kniaziątka, które wyżarło się i opierzyło na pirackim wikcie. Pamiętasz jeszcze, jakeś się tutaj przywlókł? Jak o kęs łaskawego chleba jęczałeś? - Pamiętam jeszcze, jak mi kością w gardle stawał. - Blizna w kąciku ust
Hardysza wygięła się jak srebrny robaczek. - Ninie przyszedł czas odpłaty - dokończył twardo Wigoń. Odpowiedział mu poszum z sali. Mężczyźni - szyprowie statków, żeglarze z udziałem w zyskach, wolni majtkowie i zwyczajni wioślarze - wpatrywali się z natężeniem w jasnowłosego kapitana. - Dobrze więc. - Hardysz podniósł się zza stołu. - Pożegluję za Suchywilkiem. Kto ze mną, niech przed świtem będzie w przystani. Kilka głów skłoniło się z powagą. Ktoś w głębi izby wymieniał przyciszone uwagi. Hardyszowi sprzyjało szczęście, więc i ta wyprawa, jakkolwiek szalona, mogła okazać się zyskowna. - Jak go znajdziesz? - wyrwało się Ryżce. Syn zwajeckiego kniazia spojrzał na nią i jego oblicze na moment wygładziło się jak letnie morze. - On pokaże mi drogę! - Zaśmiał się, otwierając dłoń. Dmuchnął. Czerwony pajączek uniósł się w powietrze.
Rozdział piąty Strumień lodowatej wody rozprysnął się na pokładzie - Jeszcze! - Wigoń uniósł ociekający łeb; gębę miał opuchniętą i nalaną
czerwienią. - Lej prędko! Zaskrzypiał kołowrót i wioślarz z wysiłkiem dźwignął kolejny cebrzyk. Siwowłosy szyper prychnął jak mors, otrząsnął się. Nad morzem, daleko poza zaułkami, gospodami i targowiskami Skwarny wstawał gołębiowy, letni świt. Na nabrzeżu wciąż zalegała ciemność, rozpraszana z rzadka błyskami latarni. Na pokładach drzemali nieliczni wioślarze, pozostawieni na straży okrętów. Port nie przebudził się jeszcze. Jedynie czasami na bruku zastukały buty straży, uliczna dziewka zanuciła coś cicho w zaułku, za zamkniętymi okiennicami zapłakało dziecko. Lecz od strony targowiska schodziły się powoli kobiety z wielkimi koszami na głowach, a u wejścia do portu pomiędzy falami migały już pochodnie rybaków powracających z nocnego połowu. Wigoń nie spoglądał ku nim. Ze zmrużonymi oczami gapił się na smukłą łódź, która spiesznie oddalała się z portu, popychana rytmicznymi uderzeniami wioseł. Cebrzyk ze stukotem opadł na pokład. Szyper drgnął. - Psi syn - mruknął tak cicho, że nawet najbliżej stojący nie usłyszeli zawiści w jego głosie. - Ale nie pozwolę... - reszta słów zginęła w łoskocie, kiedy dwóch mocno steranych gorzałką morskich łupieżców przewróciło stos narzędzi stolarskich. Kapitan przypadł do nich w dwóch susach i strzelił bliższego w łeb, aż nieszczęśnik padł pomiędzy siekierki, strugi i oselniki. Z ucha ciekła mu ciemna strużka krwi. Palce drgały konwulsyjnie. Na gębach najbliższych piratów pokazały się drapieżne uśmiechy. Wigoniowi wrócił animusz, a to pewny znak, że ma na oku zacne łupiestwo. - Tego za burtę, a reszta do wioseł! - huknął kapitan. - Inaczej wymknie się wam taka zdobycz, jakiejście jeszcze w życiu nie oglądali. * * * Sztorm trwał cztery dni. Chmury kłębiły się, napierały ciemnymi brzuchami
na szczyty, jakby chciały zmieść wyspę z powierzchni ziemi. Wicher duł nieustannie. Dlatego kiedy wiedźma zawołała, Czarnywilk nie usłyszał słów, zawieja porwała je znad ziemi w ciemnej kurzawie. Zdołał jednak podnieść głowę i dojrzał, co mu pokazała w tumanie u wejścia do cieśniny. Okręt. Odległy, jasny żagiel, tak mały, że mógł być zaledwie płatem piany, miotanym przez rozszalałe morze. Lecz nie był. Stary kniaź odgadł to z twarzy wiedźmy, kiedy z natężeniem wpatrywała się w toń. Jej palce, zaciśnięte na prętach klatki, pobielały z wysiłku. Po policzku kobiety, mozolnie walcząc z podmuchami wiatru, pełzł czerwony pajączek. Czarnywilk aż się cofnął z odrazy. Moce, pomyślał z lękiem, znowu wzbierają moce. Z tyłu, od warowni, zabrzmiał czyjś okrzyk, pełen obłąkańczej, niewiarygodnej nadziei i z ruin jęli wysypywać się sinoborscy wojownicy. Niektórzy na złamanie karku gnali ku skałom, przeskakiwali ponad kamieniami, żeby jak najspieszniej dopaść do zbawiennych fal. Większość jednak wlokła się ospale, zbyt wynędzniała i wyczerpana chorobami, żeby prawdziwie okazywać radość. Czarnywilk nie dostrzegł wśród nich kapłana Kei Kaella. Przezorny jak zwykle, wolał się przyczaić, póki się nie okaże, kogo przyniosło morze. Czarnywilk też nie umiał rozpoznać przybyszy. Okręt wciąż chwiał się i znikał w kipieli, ulotny jak widziadło. Wiedźma rozdętymi chrapami wciągnęła powietrze. Krótkie, nierówne włosy opadły jej na twarz, przesłaniając sińce i stare szramy. Od burzy, która pochłonęła czterech wojowników, drużynnicy Warka ani razu nie próbowali jej wywlec z klatki. Bali się. Z ogromnym trudem Zbiegun zdołał ich przekonać, że sztorm wcale nie przybył na wezwanie przeklętnicy - gdyby było inaczej, czyż pozostawiłby ją w niewoli? Czarnywilk nie był wcale pewien, czy uwierzyli. W każdym razie nie nastawali więcej na więźniów. Czasami obrzucali ich nieczystościami, lecz zwykle trzymali się z daleka. Poddali się, pomyślał Czarnywilk. Wszyscyśmy się poddali.
Może z wyjątkiem heretyckiego kapłana, który wyłonił się z ciemnej wyrwy, która niegdyś była wejściem do warowni. Wiatr rozmiatał jego kapicę, odsłaniając blade, pokrzywione łydki i kościste kolana. Czarnywilk odruchowo spróbował sięgnąć po sztylet, kikut ramienia uniósł się i opadł bezwładnie. Zresztą nie miał broni. Cokolwiek przybliżało się z głębi Wewnętrznego Morza, był zupełnie bezradny. Kapłan szedł ku nim długimi, posuwistymi krokami człowieka, który właśnie podjął decyzję, i stary Zwajca zrozumiał, że nie ma najmniejszego znaczenia, kogo niesie ta odległa nawa. Nawet najzagorzalsi zausznicy Warka nie przyklasną temu, co wydarzyło się na Przychytrzu, i nie uraduje ich widok poranionego władcy. Poza tym niemoc Warka nie usprawiedliwiała okaleczenia Suchywilka. To nie był zbuntowany bojar ani pomniejsze książątko, które można wybatożyć, a potem nawlec za żebro na hak gwoli uciechy gawiedzi, tylko najwyższy zwajecki kniaź. Sinoborskie brzegi nadal leczyły szczerby po najazdach smoczych okrętów. Powinni nas zabić dawno temu, pomyślał, kiedy Zbiegun znalazł się tak blisko, że Zwajca odróżniał kępki kędzierzawego szarego włosia na jego czaszce, jeszcze parę tygodni wcześniej gładko wygolonego na kapłańską modłę. Ale Sinoborzanin wciąż nie nasycił się zemstą. Po prostu nie umiał sobie odmówić widoku wrogów, którzy dzień po dniu zdychali na jego oczach. Chmury wyginały się nad nim, czarne i obrzmiałe deszczem. Wicher śpiewał o śmierci, opuchłych ciałach topielców i statkach gnijących na dnie morza. A jeśli, pomyślał, dziwnie oszołomiony tym podejrzeniem, tak samo postąpiono z Warkiem? Jeżeli wszystko rozstrzygnęło się również poza jego wolą? Odkąd uciekli z Przychytrza, ani razu nie widział sinoborskiego kniazia. Owszem, dorastając pod bokiem Krobaka, chłopak musiał nawrzec okrucieństwem i zdradą, jak gliniany garnek. Lecz upokarzanie Zwajców było targaniem niedźwiedzia za brodę. Zbiegun zatrzymał się na wprost klatki. Nie więcej niż trzy kroki od żelaznych sztab. Wciąż się bał, Czarnywilk czytał to wyraźnie w jego oczach. Niepotrzebnie. Kiedyś, zanim zaczęło się to upiorne lato, Zwajca zdusiłby go jak ślepego kociaka. Ale nie teraz.
Wzdrygnął się. Kikut ramienia swędział go nieznośnie, lecz za nic na świecie nie chciał się drapać. Nie zamierzał przypominać temu nędznemu człowieczkowi o swojej stracie. Kapłan nie patrzył jednak na niego. Wpił się wzrokiem w błękitnooką niewiastkę, zupełnie jakby chciał ją przebić na wylot. - Nie zaśpiewałaś dla mnie - wyrzekł ochryple. - Nie zawołałaś dla mnie ponad morzem. Czarnywilk aż się cofnął. Głupcze! - pomyślał. Czyż śmiertelnik może kierować burzą? Na czole niewiastki zastygł czerwony pająk - nieruchoma kropla krwi, która zaraz ścieknie ku ziemi. Coś się w niej budzi, odgadł z przestrachem Czarnywilk. Jednak nie mógł się poruszyć. Jakby go bogowie spętali zaklęciem. Kątem oka ułowił jakieś drgnienie. W głębi klatki kłąb szmat oraz przegniłego siana zadygotał i wybrzuszył się gwałtownie. Zwajecki kniaź uniósł się, ogromny i straszliwy, pokryty brudem, zaschniętymi odchodami i krwią. Wychrypiał coś niezrozumiale. Słowa gubiły się w niemal zwierzęcych chrząknięciach i charkotach. To jednak wystarczyło, żeby Zbiegun zawahał się, i Czarnywilk zdołał wyrwać się spod czaru. Szarpnął wiedźmę i pociągnął ją w głąb klatki, poza zasięg noża kapłana. Zbiegun zmrużył oczy. Sięgnął do sakiewki, gdzie trzymał klucze otwierające klatkę. - Bywaj tu który! - wrzasnął. Żaden z drużynników Warka nie zwrócił na niego uwagi. Jak oczadziali gapili się na smoczy okręt, który kołysał się na grzbiecie fali, żeby zaraz zapaść się w dolinę. Ale kapłan znów krzyknął, bardziej nagląco, i dwóch wojowników niechętnie oderwało się od towarzyszy. Drobne kamyki pryskały spod ich butów. Wtedy zwajecki kniaź znowu się odezwał.
- Moje dziecko - usłyszał ze zdumieniem Czarnywilk. - O bogowie, moje dziecko... Tyle że to nie była Szarka. Smocza łódź wyprysła ponad fale i jakiś zagubiony promień słońca padł na dziobnicę. Złoty smok rozdziawił paszczę i szpakowaty Zwajca rozpoznał znak powiewający na szczycie masztu. - Skwarna! - wykrzyknął ktoś. - To idzie Skwarna! Suchywilk osunął się w przegniłe leże, zupełnie jakby znów odeszły go siły. Czarnywilk chciał podejść, położyć mu rękę na ramieniu. Nie zdążył, bo sinoborscy wojownicy zakołysali klatką i jęli ją ściągać ku ziemi. Lecz kiedy ich więzienie opadło ze stukotem na kamienie, wiedźma roześmiała się. Dźwięk był tak nieoczekiwany, że wszyscy znieruchomieli - kapłan, Zwajca i obaj Sinoborzanie, w których twarzach obawa mieszała się z nienawiścią. Jasnowłosa niewiastka z szeroko rozpostartymi ramionami zawirowała na metalowej podłodze. Dziwne, lecz Czarnywilk miał wrażenie, że wysoko na niebie sine i granatowe chmury zatańczyły jak żywe stworzenia, wiernie naśladując jej ruchy. Pasma włosów unosiły się na wietrze, splatały z kurzawą. A pomiędzy nimi widział jeszcze coś. Czerwone krople, płynące po policzkach jak łzy. Zbiegun coś wykrzykiwał. Nie ośmielił się jednak przybliżyć do klatki. Jego ludzie również trwali nieruchomo, niepewni, co dalej czynić. A wiedźma obracała się coraz prędzej w obłąkańczym tańcu. Jej ręce, włosy, strzępy przyodziewku zbiegły się w szary wir, gotowy pochłonąć wszystko wokół. I kiedy Czarnywilk zaczynał wierzyć, że jakaś niesamowita, magiczna sztuczka zdoła ich ocalić i uchronić przed śmiercią, jasnowłosa niewiastka zatrzymała się. Stała ze spuszczoną głową, dysząc ciężko. Zbiegun rzucał szczekliwe, naglące rozkazy. Wiedźma uniosła głowę. Błysnęły złotem oczy. - Już czas - odezwała się niskim, głębokim głosem, który zdawał się sięgać korzeni wyspy, wibrować w każdym kamieniu i garści piasku. Delikatnie zdjęła z policzka czerwonego pajączka i Czarnywilk dostrzegł z
przerażeniem, że wiele ich roi się i podryguje na jej twarzy. Przez moment osłaniała go w skorupce dłoni, a potem cisnęła nim prosto w Zbieguna. Kapłan zawył, kiedy pajączek opadł mu na czoło i zaczął tańczyć, wlokąc za sobą purpurową nić. - Wszystko wraca - powiedziała wiedźma. - Pryskają sny. * * * Umieli ścigać statki na otwartym morzu. Sinoborskie nawy, które niosły woń dziegciu i popiołu, żalnickie krypy, po brzegi wypełnione ziarnem, południowe galery, popychane naprzód przez niestrudzonych wioślarzy, i wreszcie Skalmierskie kogi, ustrojone srebrem i złotem jak oblubienica w świątyni. Mało który dorównywał śmigłością dziełom szkutników ze Skwarny, lecz wszystkie usiłowały uciekać. Kluczyły pomiędzy skałami, sprytnie prowadziły wroga na mieliznę lub kryły się w nocnej ćmie. Zwykle na darmo. Wigoń rzadko dawał się wywieść w pole. Przeczuwał, że Hardysz również spróbuje sztuczek. Ale nie. Musiał widzieć za sobą pasiasty żagiel i z kształtu łodzi rozpoznawał, kto go ściga - byli ludźmi morza i spoglądali na statki w taki sam sposób, jak inni patrzą na konie w galopie lub niewiasty w tańcu - lecz nie zwolnił ani nie próbował się chować. Płynął wprost przed siebie, rozdzielając przestwór morza jak nożyce, tnące gładkie szaroniebieskie płótno. Na próżno Wigoń mrużył oczy i klął siarczyście, usiłując rozwikłać kolejny podstęp kniaziowskiego syna. Nic nie wymyślił. Ale też, przyznał w końcu, z lubością drapiąc się po pękatym, porośniętym czarnym włosiem brzuchu, nigdy nie rozumiał Hardysza. A ponieważ Wigoń nie zwykł sobie nadaremnie łamać głowy, płynął dalej. Zostawili za plecami Półwysep Skalmierski oraz spadziste siedziby Zwajców i wyszli na pełne morze, w dziedzinę Mel Mianeta. Tutaj nie było nic, prócz nielicznych, jałowych wysepek, które wynurzały się z odmętu jak kości przedwiecznych potworów. Kiedy przybliżali się do nich, fale pieniły się wokół czarnych skał niby napar w kotle wiedźmy. Wojownicy pochylali grzbiety nad wiosłami. Wigoń nie zdejmował rąk ze steru, wsłuchując się w pieśń morza i przytłumioną melodię drzewa, które przygięto w kształt kadłuba i wioseł. Wciąż
wypatrywał oczy w poszukiwaniu jakiegoś znaku - smugi dymu, kręgu ptaków nad rozbitkiem albo postaci na krawędzi klifu. Czegoś, co pozwoli mu odnaleźć cel tej szalonej wyprawy. Nic nie znalazł. Pozostawało mu jedynie płynąć dalej za synem Suchywilka. Wciąż dalej i dalej poprzez Wewnętrzne Morze. Piraci zaczynali się niecierpliwić. Kiedy mijali kolejną tłustą skalmierską jołkę albo szczeżupińską galerę, tak przeładowaną dobrem, że kolebała się z boku na bok jak stara baba, mocniej napierali na wiosła. Nie wodzili wzrokiem za zdobyczą, która umykała w pośpiechu, nie dowierzając własnemu szczęściu. Nadal ufali osądom kapitana. Zaczynali jednak się zastanawiać, czy legendarne szczęście Wigonia nie sterało się wśród jesiennych sztormów i wiosennych wichrów. A to niedobrze. Łupieżca, który zbyt wiele myśli, może w końcu zechcieć sięgnąć zbyt wysoko. Dni mijały. Łódź Hardysza sunęła jak zaklęta, aż wreszcie Wigoniowi przeszło przez myśl, że właśnie o to chodziło temu bękartowi zwajeckiego głupca i Skalmierskiej dziwki. Owszem, gdzieś w odmęcie kryła się zdobycz, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano po obu stronach Wewnętrznego Morza - sinoborski kniaź i najwyższy kniaź Zwajców. Królewski okup. Dość złota, srebra i klejnotów, by odebrać mężowi rozum. Ale szukano ich od tygodni - niezliczone łodzie przeczesywały wyspę po wyspie, zatokę po zatoce. Na próżno. Wewnętrzne Morze nie oddawało łatwo zdobyczy. Lecz jeśli Hardysz wcale za nimi nie gonił? Jeśli postanowił po prostu skorzystać z okazji, by uczynić z Wigonia durnia i ośmieszyć go w oczach ludzi? Zaciskał więc zęby, coraz bardziej niespokojny i zniecierpliwiony. Jednak nie mógł się cofnąć. Zbyt długo to trwało. Jeżeli chciał teraz powrócić do Skwarny bez zaginionych kniaziów, musiałby przyprowadzić też okręt Hardysza, zbryzgany jego krwią. Inaczej nie przetrwa w porcie ani niedzieli. Właśni wioślarze zaduszą go ukradkiem i rzucą ścierwo w kanał. I kiedy już z wolna poddawał się rozpaczy, dojrzał na widnokręgu szczyty. Był to zaledwie skalny okruch, drobny i niegościnny. Tu nie zawijały statki, nie oznaczano go na żadnych mapach. Tylko granatowe chmury siekły go nieustannie miotłami splecionymi z wichru i deszczu. Zawieja odepchnęła okręt, zupełnie jakby sam Mel Mianet od Fali bronił im przystępu do wyspy. Przed nimi smocza łódź Hardysza mocowała się z żywiołem.
Wojownicy, przesądni jak to ludzie morza, szeptali trwożliwie, a z ich bród ściekały strumyki wody. Gdyby nie Wigoń, w żelaznym uścisku dzierżący ster, zapewne cofnęliby się. Powstrzymywał ich jedynie strach przed szyprem. Lecz nawet największy strach wyczerpywał się szybko w obliczu rozszalałej mocy Morskiego Konia. Myślał już, że nie zdołają się tam zbliżyć, gdy pomiędzy zbełtanymi falami zobaczył kawałek czarnego drewna. Deskę z roztrzaskanego okrętu lub ułomek pnia, nie wiedział. Na nim, rozpłaszczony jak kępka ryżego włosia, dryfował kociak. Wigoń chrapliwie rzucił rozkaz. Sam nie pojmował czemu, bo wcześniej, jeśli spotkał w porcie takiego chuderlaka, odpędzał go potężnym kopniakiem. Ale teraz potrzebował znaku - nie dla siebie, lecz dla załogi, żeby znów poczuli na twarzach słodki powiew fortuny. Jeden z wojowników wysunął wiosło. Ryży kociak błyskawicznie wspiął się na pióro i pomknął w górę, z całych sił wczepiając się pazurami w drewniany trzon. Kiedy znalazł się wreszcie na pokładzie i otrząsnął gwałtownie, bryzgając słoną wodą na najbliższych wioślarzy, pomiędzy brodatymi, wytrawionymi morzem i grabieżą mężczyznami przeszedł śmiech. Było coś tak szczęśliwego w widoku tej drobiny, która zmierzyła się z Mel Mianetem i uszła z życiem, że głębiej zanurzyli wiosła. I tym razem burza nie zdołała ich odepchnąć. * * * Heretycki kapłan zginął, zanim jeszcze okręt Hardysza wszedł szczęśliwie do przystani. Nie widział, jak wojownicy Skwarny podrywają tarcze i wskakują do wody, żeby jak najszybciej nagarnąć w ramiona tej niesamowitej, baśniowej zdobyczy, jaka czekała na nich na brzegu. Lecz smoczy okręt kołysał się na falach, a potwór, wyrzeźbiony na dziobnicy, rozwierał paszczę do krzyku, jakby domagał się ofiary. Więcej krwi, więcej mordu. I wojownicy z Sinoborza usłuchali niemego wezwania. Wynędzniali i głodni, musieli rozumieć, że nie stawią czoła rabusiom morza. Postanowili jednak spróbować. Bo tak się zwykle działo na północy. Topór napotykał topór, miecz uderzał o miecz. Nikt się temu nie dziwił. Nie marnował czasu na próżne modlitwy.
A kiedy wreszcie rozpoznali jasnowłosego wojownika, który prowadził Skwarnę, zaczęli walczyć jeszcze zacieklej i z jeszcze większą rozpaczą. Teraz już nie liczyli, że wyrąbią sobie przez piratów drogę na pokład. Nie wierzyli, że powrócą w rodzinne strony z piętnem brańców, wykupieni od Skwarny za szczere srebro. Po prostu chcieli drogo sprzedać swoje życie i uniknąć męki - większej niż ta, jaką zadają sobie wojownicy w boju. Wszystko było jasne. Syn Suchywilka przybył po ojca. * * * Wiedźma nawet nie obejrzała się na wojowników. Przez moment stała jeszcze na skraju klatki, przyglądając się oprzędowi, który pozostał ze Zbieguna. Ponad wyspą huczała wichura, lecz tutaj, wokół nich, powietrze zalegało nieruchomo, gorące i rozpalone. Czarnywilk mozolnie zrobił krok i walcząc z obawą, która we własnych oczach nie przynosiła mu zaszczytu, dotknął jej ramienia. I cofnął się zaraz z okrzykiem, bo od jej ciała bił żar jak z rozpalonego pieca. Purpurowy kokon nie poruszał się już i ścichły wrzaski uwięzionego we wnętrzu kapłana. Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze - jak pływak, zanim rzuci się w najgłębszą toń - chwyciła metalowe pręty i rozgięła je z łatwością, po czym wyszła poza krawędź metalowej tafli, do której podczas ostatnich tygodni skurczył się ich świat. Zachwiała się, gdy ostre kamienie ukłuły ją w bose stopy, przekuśtykała kilka kroków i przystanęła niepewnie. Za jej plecami oprzęd pociemniał u podstawy. Purpurowa przędza zmatowiała, przybierając barwę spopielałego drewna. Wiatr odrywał pojedyncze nici, kruszył je i unosił precz, podczas gdy szarość pełzła powoli ku górze, pochłaniając coraz większą część kokonu. Kiedy dotarła do końca, czubek oprzędu zapadł się z dźwiękiem, jaki wydaje pękająca purchawka. Jego ścianki zaczęły osypywać się jak popiół, a wicher rozmiatał je, aż wreszcie zniknęły całkowicie. Wewnątrz nie było nic. Ani śladu ich dręczyciela. Niewiastka dotknęła dłonią czoła i parę czerwonych pajączków natychmiast wbiegło jej na palce. Wiedźma przypatrywała im się z niemal bolesnym
natężeniem, jak gdyby próbowała zrozumieć, co się stało. Przez moment Czarnywilk miał nadzieję, że kobieta zdoła się jakoś otrząsnąć, zanim do cna pochłonie ją wiedźmi szał. Lecz wtedy od strony warowni zabiegło jej drogę kilku wojowników. Może trzymali straż przy Warku? A może woleli się kryć za plecami towarzyszy i dopiero na widok samotnej niewiasty wezbrała w nich odwaga? W każdym razie czar prysnął - lub raczej rozszerzył się, bo wiedźma wyprostowała się i jakby urosła na dziedzińcu, a w jej dłoniach zatańczyły purpurowe pajączki. Wojownicy zwalniali, tracili impet, gdy pajączki przywierały do ich skóry, błyszcząc czerwienią jak krople krwi. Niektórzy z mozołem robili jeszcze kilka kroków, nim nieubłagane nici oplotły ich i uwięziły. Potem wirowali tylko niczym upiorne wrzeciona. Znad oprzędu migały kłobuki. Ostrze topora. Usta wykrzywione cierpieniem. Lecz krzyki więzły w przędziwie, gubiły się na wietrze. Magia i kurzawa kręciły wojownikami, żeby po chwili rozsnuć ich bez śladu. W górze, pomiędzy chmurami, nie pozostał już ani promień światła. Wiedźma szła obojętnie pomiędzy konającymi. Czarnywilk patrzył, jak gładko przemierza tę połać dziedzińca, o której pokonaniu śnił przez ostatnie tygodnie. I nie śmiał wyjść. Wcześniej zdawało mu się, że kiedy rygiel opadnie, natychmiast wyrwie się z więzienia. Choćby po własną śmierć. Byle nie konać tutaj bez celu, nie gnić za życia jak stary pies toczony przez robaki. A teraz, kiedy wokół szalała dzika magia - czuł na twarzy zawirowania powietrza, szary pył osiadał mu na oczach i wargach, strzępy nici wplatały się we włosy - z lęku nie umiał się poruszyć. Dygotał jak w febrze. Zdołał się wczepić pazurami w pręt, wygięty przez wiedźmę niby obejma beczki, i ostrożnie wychylił się na zewnątrz. Taki był z natury - rozważny, skryty jak dziki zwierz. Sięgnął po topór, porzucony przez drużynnika Warka, jednego z tych, którzy zginęli od mocy wiedźmy. Nie darowała żadnemu, pomyślał. Nawet tym, którzy próbowali uciekać. Jego palce stężały i odwykły od broni, lecz dotyk gładkiego, wysłużonego drzewca przywracał im pewność. Na próbę poruszył bronią i zachwiał się lekko. I zaraz uśmiechnął się, czując, jak w ciele rozlewa się znajome, przedbitewne ciepło.
Spoza resztek murów, które niegdyś broniły dziedzińca twierdzy przed naporem wichrów i morza, wciąż dobiegały odgłosy potyczki. Czarnywilk zerknął zachłannie ku rozwartym wierzejom wartowni, w których zniknęła wiedźma. Nie zamierzał czekać, aż wojownicy rozstrzygną między sobą o jego losie. Już nie kurczył się, nie drżał na wietrze. Stary, bezlitosny drapieżnik mógł wreszcie ruszyć po łup. Nie poszedł jednak. I nie zatrzymał go strach przed wiedźmą. Ani litość nad Warkiem, który zapewne zaplątał się w tę grę bogów równie ślepo jak oni. Przystanął, kiedy przez wicher przebił się jęk Suchywilka. Nagle od wschodu, przez szczerbę w murze przemknęło kilku uzbrojonych mężów. Czarnywilk odruchowo kucnął i przywarł plecami do zwalonych bloków, którymi usiany był cały podwórzec. Zza jego krawędzi obserwował kolejnych piratów, którzy zakradają się na dziedziniec. Wciąż mógł ich wyprzedzić i pierwszy wtargnąć w ciemne wejście twierdzy, po przejściu wiedźmy doszczętnie ogołocone ze strażników. Chciał tak zrobić. W nieistniejącym ramieniu pulsował ból, rozlewając się falami po całym ciele. Potrzebował pomsty. Jeśli miał powrócić do swoich z podniesionym czołem, jak mężczyzna, nie starzec, którego towarzysze z litości biorą na łódź i słuchają, jak międli w bezzębnych ustach bajdy o dawnej chwale, musiał zmyć z siebie tę przeklętą niewolę, i to krwią Warka, który ich zwabił na Przychytrze, potem zaś zdradził i okaleczył jak niewolników. Tyle że nie potrafił. Nie umiał porzucić Suchywilka - bez względu, jak niewiele pozostało w nim życia i jak mało przypominał wojownika, który plądrował twierdze na wszystkich brzegach Wewnętrznego Morza. I zanim piraci Skwarny znikli w warowni, Czarnywilk podjął jedną z tych decyzji, które określają człowieka na całe życie i bezpowrotnie zmieniają jego przyszłość. Mocniej ujął topór i stanął u boku krewniaka. * * * Wigoń nie zamierzał przyłączyć się do walki na brzegu, o nie. Owszem, spieszył się, jakby mu sam Zird Zekrun następował na pięty. Lecz bynajmniej nie po to, żeby wspomóc Hardysza w biedzie. W pirackiej Skwarnie lojalność
stanowiła rzadkie dobro. Istniały jedynie sojusze, zawierane dla własnej korzyści i trwające nie dłużej niż to konieczne. - Żwawo, psubraty! - darł się szyper, przekrzykując ryk kipieli. - Po srebro! Po złoto! Po krew! Dziób okrętu zarył w piach. Wigoń zakręcił w powietrzu potężnym mieczyskiem, swoją ulubioną bronią, i czubkiem ostrza wskazał ruiny, tak porośnięte trawą i nadszczerbione wiatrem, że niemal zlały się z pobliskimi skałami. Klasztor flagellantów? - przemknęło mu przez myśl. Nie, ruiny były zbyt stare. Może jakaś zapomniana wartownia z czasów, kiedy Żalniccy uganiali się tutaj za okrętami frejbiterów. Może coś jeszcze dawniejszego. Ani o to dbał. W rzyci miał dziejopisów i ich kłamliwe gadki. Było tylko teraz. Krótka chwila zanurzona w nieistnieniu. - Tam! - wrzasnął, aż słowa boleśnie zawibrowały w krtani. - Naprzód! I pognał przed siebie z wysłużonym brzeszczotem w ręku i chuderlawym kocięciem, wczepionym w ramię. Chciał je strząsnąć, bo drobne pazurki cięły mu skórę jak brzytwa. Lecz potem drogę zabiegł mu jasnowłosy woj w kolczudze i Wigoń zapomniał o bożym świecie. Zapomniał o wszystkim, prócz łupu, który czekał na niego tuż-tuż, ukryty za warstwą kamulców i zetlałej zaprawy - za plecami tych kilku głupców, którzy śmieli zastąpić mu drogę. Oczywiście go nie powstrzymali. Wpadł w bramę wartowni, rechocząc jak obłąkany. Więc był tu wreszcie. I wyrywał zdobycz sprzed samego nosa Hardysza. Spodziewał się paru wojowników. Nawet zapory, bo obrońcy mieli dość czasu, żeby ściągnąć trochę kłód i zablokować przejście w przewężeniu korytarza. Ale kobieta, która stanęła przed nim na zruszonych schodach, zaskoczyła go tak bardzo, że zatrzymał się w pół kroku. Miała krótkie, pozlepiane łojem włosy, a spod porwanej koszuliny wyglądały brudne, posiniaczone nogi. Nie to go zdumiało. Zastanowiło go raczej dziwne przechylenie głowy - jak gdyby nasłuchiwała nieistniejących głosów - i uśmiech, jaki pomału rozciągnął jej wargi.
- On jest mój - odezwała się łagodnie. - Nie dostaniecie go. Rudy kociak wyprysnął z ramienia Wigonia i runął ku kobiecie. * * * Czarnywilk szykował się na walkę. Bez względu na to, kto wygra poza murem, nie zamierzał pozwolić, by inni rozstrzygnęli o jego losie, jakby był postawem zdobycznego sukna. Na Wyspach Zwajeckich miał synów, którzy mogli wypłacić za niego okup - choćby jego ciężar w szczerym srebrze. Ale stary Zwajca pokosztował już niewoli. Nasycił się nią na całe życie. Z natężeniem wbijał wzrok w bramę, przez którą nadejdą zwycięzcy. Mężczyzna, który pojawił się pierwszy, nosił wysoki srebrny szłom i kolczugę splecioną z gęstych kółek. Za plecami miał kilka tuzinów piratów, którzy natychmiast rozsypali się w poszukiwaniu Sinoborzan i łupu. Lecz ich przywódca ogarnął spojrzeniem dziedziniec i wyłuskał spomiędzy kamieni klatkę oraz samotnie stojącego Zwajcę. Ależ bogowie z nas zadrwili, zdążył jeszcze pomyśleć Czarnywilk, a potem popatrzył twardo w oblicze wojownika, który przewodził piratom. Nie widział go od dawna. Bardzo dawna. - Co z nim? - Hardysz zatrzymał się przed klatką. Cień żelaznych sztab, rozgiętych teraz jak gałęzie wikliny, zaległ na wilgotnym żwirze tuż przed czubkami jego butów. Pirat zawahał się, jakby w obawie, że ten cień przywrze mu do podeszew. Czarnywilk wyprostował się, wsparty o drzewce sinoborskiego topora. Nie usiłował zasłaniać się czy kryć uciętego ramienia. Wciąż jednak bronił przystępu do kniazia. Od początku bitwy krewniak leżał nieruchomo w barłogu. Jego świszczący oddech ścichł. Może nie żyje, pomyślał gorzko Czarnywilk. Bogowie splątali tego lata wiele ścieżek i smutków, a oni nie słyną z miłosierdzia. - Nie spieszyłeś się, synku - powiedział powoli.
Pamiętał chłopca z czystymi policzkami; w jego oczach małował się lęk. Kiedy wiele zim temu odpływał z Wysp Zwajeckich nic nie wziął z rodzinnego dworca. Ani łodzi, ani miecza, ani rodowego pierścienia, który otwierałby przed nim podwoje północnych warowni. Teraz nie był już chłopcem, oczy mu ściemniały. Przy pasie zamiast rzetelnego zwajeckiego szarszuna albo toporzyska, miał jeden z fikuśnych Skalmierskich mieczyków. Z lewego ucha zwieszała się wielka perła, pochwa miecza i pas błyszczały od drogich kamieni. Szarawary uszyto z błękitnego adamaszku, tłoczonego w jakieś kwietne wzory. W kolczugę z cieniutkich podwójnych kółek wpleciono ozdobne paski i rozety. Jak jeden z tych dworskich głupków, pomyślał z niesmakiem siwowłosy Zwajca. Jak pirat, podpowiedział prześmiewczy głos w jego umyśle. Przecież uczyniliśmy go piratem. - Nikt mnie nie wołał - odparł Hardysz. Czarnywilk, który sam był ojcem sześciu synów, odwrócił wzrok. Nigdy nie umiał pojąć zaciekłości kuzyna, ale Suchywilk zapiekł się w rozpaczy. Nie mógł ani odzyskać córki, ani wywrzeć zemsty na tych, którzy mu ją odebrali, więc zwrócił się przeciwko własnemu dziecku. - Naprawdę liczyłeś, że cię zawoła? - zapytał cicho, ledwo świadom piratów, którzy ich otaczali tak ciasno, że musieli słyszeć każde słowo. Hardysz roześmiał się pogodnie, już bez żalu. Czarnywilk pamiętał, ile dni i zim kryło się za tym śmiechem - a także wiele innych rzeczy, o których nie chciał teraz myśleć. - Nie - odparł lekko pirat. - Może z początku. Zanim zrozumiałem, że tamtego już nie ma. Skończyło się, a ja wraz z nim. - Mogłeś się odezwać. Czekał na ciebie. Mężczyzna potrząsnął głową. Nic nie mówił, lecz coś było w jego uśmiechu, coś na tyle szczerego, że Czarnywilk nie umiał zamilknąć. - Przesłać wiadomość - nalegał, choć rozumiał wyśmienicie, że ta rozmowa nic nie zmieni, bo należało ją przeprowadzić bardzo dawno temu.
Chciał ruszyć za chłopcem. Bogowie świadkami, że zamierzał płynąć do Skwarny, mimo że ścigano by go tam jak zająca na ściernisku. Nie ośmielił się jednak - ze względu na kuzyna, który utracił już tak wiele. Jednakże tu przemieszano tyle rozmaitych lojalności, że Czarnywilk sam z trudem potrafił je rozpoznać. Bo Hardysz zrobił krok naprzód. Pasma cienia zamknęły się wokół jego postaci. - Przesłałem - odpowiedział szeptem, zanim wyminął stryja i ukląkł przy ojcu. - Nie popłynąłem na Skalmierz. * * * Kiedy dziewka zastąpiła im drogę, Wigoń zacisnął po prostu palce na jelcu i mocniej wsłuchał się w pieśń żelaza. Nadobniejszą może by oszczędził, bo ludzie byli strudzeni i zasługiwali na chwilę wytchnienia. Ale to kostropate czupiradło nie skłaniało go do litości. Wręcz należało skrócić mu cierpienia. Wojownicy najwyraźniej podzielali jego osąd, bo czarnobrody wioślarz wysunął się płynnie przed kapitana, unosząc solidne sinoborskie ostrze. Dziewczyna nie uciekała. Gapiła się na nich szeroko rozwartymi oczami. A później stało się coś - Wigoń właściwie nie umiał sobie tego potem przypomnieć, zupełnie jakby na moment cały świat rozmazał się i stracił kontury. Widział przed sobą dziewkę i rudego kociaka, jak ocierał się o jej bosą, umorusaną kostkę. Zapamiętał jego cień, ciemny owal mroku, który zlewał się z kamieniami muru. I nagle ten cień spotężniał, pochłonął ich niczym chmura dymu - albo też oni w niego wpadli, pchani pragnieniem zdobyczy i mordu. Korytarz był wąski. Kiedy Wigoń biegł, obijał się ramionami o głazy wystające z muru. Słyszał krzyki swoich towarzyszy. Charkoty. Trzaski i mlaśnięcia. Chrzęst gruchotanych kości. Ale najgorsza była piosenka, nucona cienkim, prawie dziecięcym głosem. Nie rozumiał słów, lecz to nic nie pomagało. Ścigała go. Owijała się wokół jak lina.
Bał się. W jego rodzinnych stronach mawiano, że człowiek przejdzie jedenaście razy ścieżką wiedźmy, lecz za dwunastym razem wiedźmia ścieżka zaciśnie się pętlą wokół jego szyi. I teraz, głęboko w ciemności Wigoń czuł, jak uchodzi mu z płuc powietrze. Dusił się. Kiedy spostrzegł przed sobą potwora - rozpalone złote ślepia zgrzytnięcia pazurów na kamieniach, smród zgnilizny i wilgotnego futra - nie zdołał unieść miecza. Zabrakło mu sił. Żelazo upadło z brzękiem. Gdzieś z tyłu, w górze schodów, któryś z kamratów Wigonia rzęził, z trudem chwytając oddech. Inny płaczliwie wzywał opieki Bad Bidmone. Strach zniekształcał dźwięki. Stary szyper nie umiał rozpoznać głosów. Bestia zaryczała, wionąc mu w twarz cuchnącym oddechem. Stała tak blisko, że krople śliny prysły mu na twarz. Mimowolnie zacisnął oczy. I wtedy poczuł na policzku szorstki, mokry dotyk. Coś pacnęło go w ramię lekko, delikatnie. Z zaskoczenia rozchylił powieki. Złotooka szpetota - wiedźma - tkwiła tuż przed nim. Uśmiechała się. - Teraz już dobrze - oznajmiła ciepło i znów klepnęła go krzepiąco. Będziesz rozsądny. Posłusznie skinął głową. Pamiętał ten ton. Ostatnio tak mówiła do niego kurwigospodyni, skroiwszy mu wprzódy rzyć rzemieniem po tym, jak go przydybała w spiżarni zamtuza przy resztkach kiełbasy. Dwie niedziele spał potem na brzuchu, a na sam widok jałowcowej kiełbasy rzygał do tej pory. - Pomożesz mi - powiedziała wiedźma. - Trzeba go stąd wynieść. I tym sposobem Wigoń wyszedł z ruin warowni, dysząc i stękając, z sinoborskim kniaziem na rękach, choć zrazu ani się go domyślał w wymizerowanym zdechlaku o twarzy przesłoniętej brudnymi szmatami. Za nim, krok w krok i tak blisko, że ich cienie mieszały się na kamieniach, postępowała wiedźma. - Pośpiesz się - ponagliła go, kiedy potknął się tuż przed bramą. -
Śmierdziuch się niecierpliwi. Zbyt długo pościł. Syknął coś przez zęby. Cicho, żeby go przypadkiem nie zrozumiała. Pochylił niżej głowę. Czuł na plecach wzrok swoich ludzi, tych, którzy trzymali się w tyle, żeby w razie czego odegnać wioślarzy z załogi Hardysza. Nie zamierzał się im tłumaczyć. Oni nie byli w warowni. Lecz kiedy układał na morskim piasku wynędzniałe ciało Warka, przyobiecał sobie solennie jedną rzecz. Nigdy więcej nie ulituje się nad kotem. Ani nad ptakiem, człowiekiem ani inszym stworzeniem bożym. Bo najwyraźniej tak już ten świat urządzono, że za każdy dobry uczynek przyjdzie zapłacić i opłakać go rzewnymi łzami. A on nie czuł żadnej skłonności do płaczu. Nigdy więcej. * * * Hardysz delikatnie odsunął szmaty, okrywające ciało jego ojca. Milczał, tylko nozdrza mu się rozdymały. - Dlaczego? - zapytał. Słowo spadło na Czarnywilka jak uderzenie. - Twoja siostra... - zająknął się, bo usta Hardysza zacisnęły się w złości. Była uczta na Przychytrzu. Llostris pocięła Warka i spaliła im okręty. Hardysz wciąż klęczał w rogu klatki. Ostrożnie zdjął srebrzysty szłom i odłożył go na ziemię. - I zostawiła was? - Twój ojciec kazał Koźlarzowi ją zabrać. Ona... - znów się zawahał, nie wiedząc, jak opisać tamtą dziką magię, która zamknęła się nad nimi jak tafla jeziora nad tonącym. - Wark ją otruł. Napoił sokiem źródła Ilv.
Wśród piratów poszedł poszum. Ktoś cofnął się nieznacznie, ktoś opuścił miecz, aż ostrze zagłębiło się w kamienistej ziemi, ktoś syknął przez zęby. Tutaj nawet najnędzniejszy wioślarz był człowiekiem morza. Słyszał, co trzy pokolenia wcześniej uczynił żmijom Wężymord, i wiedział, że są takie trucizny, które nie łagodnieją z czasem. W soku źródła Ilv pieniła się śmierć, śmierć skrzydlatych węży nieba, którą zaklęto w przejrzysty kształt wody. - Nie przypłynęli - rzekł po chwili Hardysz. - Żadne z nich nie przybiło do brzegu. Lecz Koźlarz powrócił. W kohorcie Org Ondrelssena. Czarnywilk stężał. Zamrugał, żeby odegnać od siebie obraz dziewczyny biel sukni, złoto włosów - kiedy szła ku nim przez dziedziniec ze żmijową harfą w ręku. - Czy on... - słowa jakoś nie chciały mu służyć, rozbiegały się jak kurczęta, kiedy padnie na nie cień jastrzębia - czy on żyje? Hardysz zaśmiał się niewesoło. - Któż to może wiedzieć? Ale schodzi pomiędzy śmiertelników. I ścina ich jako zboże. - Pomorców? - I swoich, jeśli mu w drogę wejdą. - Więc taki czas nastał w Krainach Wewnętrznego Morza - powiedział powoli Czarnywilk - że moce chadzają wolno po świętej matce ziemi? Tak wiele się zmieniło? - Wiele - zgodził się Hardysz. - Lecz nie wszystko. I to - wskazał na ojca, który spoczywał nieruchomo na skraju barłogu - wciąż wymaga odpowiedzi. * * * - Połóż go. - Wiedźma stanęła na wilgotnym żwirze. Fale omywały jej bose stopy. - Szybko.
Oddalili się od warowni na dobry strzał z łuku i z dala od ryżego potwora Wigoń zebrał się na odwagę. Marnowanie ciężko zagrabionego dobra zawsze go gniewało. - Rany trza mu raczej opatrzeć, a nie w wodę ciskać - burknął. - Jeszcze nam od fatygi zdechnie. - Prędzej zdechnie, jeśli się będziecie ociągali - ofuknęła go kobieta. Nikt więcej się nie sprzeciwił. Chmury wisiały nisko nad wyspą i niewiele światła przebijało się przez ciemną kotarę, ale piraci bardzo wyraźnie widzieli bryzgi krwi na kolczudze Wigonia. On jeden wyszedł ze zrujnowanej warowni. Znad murów wyzierały sinoborskie kłobuki, więc zapewne jakaś część Warkowej straży zdołała schronić się na szczycie przed furią zwierzołaka. Stary rabuś nie postawiłby jednak ani złamanego grosza za ich życie, a jego towarzysze również mieli dość rozsądku, by na własną rękę nie próbować szczęścia w walce z potworem. Zastanawiał się, czy wydostaną się z wyspy, czy też wiedźma, opita krwią i szałem, wygubi ich, zanim zapadnie zmierzch. Zdumiewające, lecz nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby sięgnąć do niej mieczem. Po prostu wiedział, że mu się nie uda. Żelazo nie mogło tutaj pomóc. Nie przeciwko tej złotookiej zagładzie. A może Hardysz wszystko zawczasu uknuł? I dlatego przezornie zatrzymał się na brzegu morza, pozwalając, by chciwość i buta popchnęły Wigonia w pułapkę? Nie musiał wcale brudzić sobie rąk. Wystarczyło poczekać, aż wiedźmia bestia dokończy dzieła. Myśli przelatywały Wigoniowi przez głowę i znikały. Nie umiał sobie przypomnieć, kiedy poprzednio czuł się równie bezradny i przerażony. Czy wtedy, gdy kilku pijanych frejbiterów powiesiło jego matkę na jesionie na dziedzińcu zamtuza, pokrzykując, że stara kurwa nigdy więcej nie wykradnie nikomu srebra z sakiewki? Czy wówczas, kiedy handlarz cisnął go do cuchnącej, ciasnej ładowni, obiwszy wcześniej rzemieniem tak solidnie, że skóra na plecach chłopaka pękała i łuszczyła się jak stary pergamin? A może wtedy, gdy przypłynął do Skwarny z grupką zbuntowanych niewolników, którzy wyrwali się ze szczeżupińskiej galery, najmłodszy z nich wszystkich i najbardziej niewinny, tak niewinny, że nie umoczył nawet noża we krwi, kiedy rzezali pod masztem swoich niedawnych panów -
okupiwszy tę podróż jedynym, co udało mu się dotąd zachować: swoim gibkim, młodzieńczym ciałem? Patrzył, jak wiedźma przyklęka w wodzie nad wyschniętym ludzkim strzępem. Fala podpełzła do niej powoli. Ranny jęknął, gdy woda przesączyła się przez szmaty na jego twarzy. Kobieta odrzuciła z niego baranicę. Wigoń spostrzegł, że koszula mężczyzny jest lepka od brudu i poprzepalana, zupełnie jakby wytrawiono ją kwasem, lecz gdzieniegdzie spomiędzy plam i zacieków błyska cień szkarłatu. Czy to możliwe? - pomyślał ze zdumieniem. Czy może być...? - Ruszże się - burknęła wiedźma. - Trzeba to zdjąć. Kiedy szarpnęła przyschnięte szmaty, ciało mężczyzny, wcześniej bezwładne, wygięło się w łuk i Wigoń musiał przytrzymać jego ręce. Ranny próbował walczyć, lecz był słaby jak zdychające koźlę, więc w końcu tylko jęczał w męce. Stary szyper mocniej ścisnął jego nadgarstki. Ciekawiło go jedno - czyja twarz ukaże się spod opatrunku. Nie rozpoznał jej. Opuchnięte, poznaczone zrostami i plamami jątrzącej się czerwieni mięso przypominało mu tuszę na rzeźniczym kramie. Mężczyzna przestał się rzucać, może omdlał z bólu. Wigoń cofnął się z obrzydzeniem, wzmaganym jeszcze przez zawód. Chciał dostać kniazia. Potrzebował go. Lecz, przebóg, nie powinien być tak zdesperowany, żeby widzieć go w każdym oberwańcu. - Już dobrze - powiedziała cicho wiedźma, odgarniając z czoła mężczyzny pozlepiane włosy. Nabrała w dłoń morskiej wody i powoli lała ją na jego twarz. Ranny wzdrygnął się, lecz nie krzyczał, pewnie zbrakło mu sił. Krople spadały bezszelestnie, rozlewały się po bliznach, rzeźbiły korytarze pomiędzy węzłami szram, przytłumiając tę szpetną czerwień, podlaną zgniłą krwią i ropą. Wigoń zamrugał. Spod opuchlizny z wolna wyłaniały się rysy - łuk szczęki, zarys kości policzkowej, delikatne chrząstki nosa. Skóra zasklepiała się ponad zrostami, wypełniała niezabliźnione rany. Nigdy czegoś podobnego nie oglądał. Zupełnie jakby choroba spływała wraz z morską wodą i gubiła się w bezbrzeżnym oceanie.
Ranny uniósł powieki. Miał oczy szare jak północne morze. Fale wymywały resztki krwi z jego włosów. - Co się stało? - zapytał. W jego głosie wciąż brzmiał ból, lecz spoglądał prosto w twarz wiedźmy z natężeniem, które sprawiało, że po raz pierwszy Wigoń zastanowił się, co musiało się wydarzyć na tej wyspie - a może jeszcze wcześniej - pomiędzy tymi ludźmi. - Masz synów. - Kobieta nadal klęczała obok niego z ramionami opuszczonymi wzdłuż boków i dłońmi zanurzonymi w wodzie. Ranny zamrugał. Próbował unieść się na łokciu, lecz ręka ugięła się pod nim i opadł na wilgotne kamyki. - Jak...? - zająknął się. - Jak długo...? Wiedźma objęła się rękami, jakby nagle owiał ją lodowaty wicher. Jak to możliwe? - pomyślał ze zdumieniem Wigoń, bo teraz nie miał już wątpliwości, kim jest ranny mężczyzna. Nie zaprzątał sobie głowy mocami, jakie wiedźma zaprzęgła, żeby go uzdrowić. Nie miał na nie wpływu, podobnie jak na ruchy księżyca oraz napady furii oceanu. Lecz napinał się aż do bólu, usiłując pojąć, jakim sposobem sinoborski kniaź skończył na pustkowiu, z wiedźmą u boku, poraniony i obszarpany jak nędzarz. - Całe lato. Oczy kniazia rozszerzyły się w szoku. - A tamci? - spytał cicho. Wiedźma wzdrygnęła się i nierówne, jasne kosmyki zatańczyły wokół jej twarzy. - Nie wiem - odparła. Łzy płynęły po jej policzkach. - Nie umiem ich dostrzec. Twój kapłan kazał mi... - jej głos się załamał. - On poił mnie - podjęła z trudem - poił mnie sokiem źródła Ilv. Wark dźwignął się mozolnie i tym razem udało mu się usiąść. Ujął w dłoń
chude, kościste palce kobiety. - Nie chciałem - zawahał się. - Nie po to sprowadziłem was na przychytrze dokończył niezdarnie. - Wiem. - Wciąż płakała, ale Wigoń nie dostrzegał w tym ani cienia zwyczajnych kobiecych sztuczek: pozwalała po prostu, by łzy płynęły, ale mówiła spokojnie, starannie formując każde słowo. - Lecz jak wiele to dziś znaczy? - Niewiele - zgodził się kniaź. Potem milczeli. Szumiało morze. Wigoń odwrócił wzrok. Było coś takiego pomiędzy ich dwojgiem, że nie potrafił teraz na nich patrzeć. - Czas wracać - odezwała się wreszcie wiedźma. - Czas wracać do domu. - Jak? - Sinoborski kniaź się zaśmiał. - Nie mam okrętów, nie mam ludzi. Jasnowłosa kobieta uśmiechnęła się. Odwróciła się ku Wigoniowi. - Oni cię zawiozą. Ale nie przewidzieli jednego. Jasnowłosego mężczyzny, który zmierzał ku nim przez omiataną falami plażę. * * * - Stawajcie! - Końcem miecza wskazał sinoborskiego kniazia. Na innych nie patrzył - ani na kobietę, która nadal klęczała w chłodnej wodzie, ani na otaczających ich wojowników Wigonia. Po prostu nie istnieli. - Coś ty, Hardysz, z urna zszedł? - Wigoń szczerze się oburzył. - Rąbać go chcesz? Tyle srebra...? Jasnowłosy uśmiechnął się zimno. Czubek jego ostrza kołysał się dygotał z niecierpliwości. - A czemuż by nie? - spytał miękko. - Taka mnie dzisiaj zwajecka fantazja
naszła. No, ruszcie się! - rzucił ostrzej do Warka. - Bo jak prosiaka zaszlachtuję. Sinoborski kniaź dźwignął się powoli. Wiedźma schwyciła go za łokieć, lecz ją odsunął. Nie krył się. Tylko w twarzy miał wciąż oszołomienie. - Niech mu tam który poda mieczysko! - zażądał Hardysz. - Duchem! - On ledwo się z ran podniósł - zaprotestowała kobieta. - Tak się nie godzi. - Brednie! - ryknął Wigoń. - Nie godzi się dobytku z krwią na piasek spuszczać. - Mój ojciec takoż nie tryskał zdrowiem, kiedy mu ramię, jako psu, odrąbał rzekł sucho jasnowłosy. - A skoro mu odwagi nie zbrakło, żeby steranego starca okaleczyć, zdradziwszy go wprzódy, tedy i walki z jego synem się nie zlęknie. Co się zaś tyczy ciebie - czubek miecza drgnął i płynnie skierował się na Wigonia milcz. Chyba że mamy rozstrzygnąć to między sobą. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Potem, o dziwo, starszy mężczyzna się cofnął, choć z każdego jego ruchu przebijała tajona wściekłość. Ale stracił dzisiaj zbyt wielu ludzi, by rozpętać bitkę z załogą Hardysza. - Kończmy. - Wark wyszedł na suchy ląd i wyciągnął rękę do Wigonia. Użyczycie mi miecza? - Nie przypuszczam. - Złotooka niewiastka nieoczekiwanie wsunęła się między nich. - Nie sądzę, żeby to zrobił. Hardysz obrócił się ku niej. Zamrugał, jakby dopiero teraz ją dostrzegł. Przesunął spojrzeniem po bosych stopach i posiniaczonych ramionach, widocznych w rozcięciach koszuliny. W górze, ponad nimi, kłębiły się granatowe chmury i pierwsze krople deszczu, szeleszcząc, spadały w morze. - Idźże stąd, kobieto - powiedział łagodnie. - Nie chcesz stać się częścią tego. - Ty również nie. - Podeszła do niego blisko. Sięgała mu zaledwie do szyi, drobna i wychudzona. - On nie kaźnił twojego ojca. Śnił. Sok źródła Ilv popychał
go w pustkę. Syn Suchywilka cofnął się, jakby go odepchnęła słowami. A może po prostu właśnie spostrzegł w jej oczach złudną złota poświatę, która zdradzała wiedźmę wypełnioną mocą. Opuścił miecz. - Więc to była woda ze źródła Ilv? - Wark nie zdołał ukryć zdumienia. Pamiętam ból. I dym. Koźlarz wstawił się za mną. - Przeniósł wzrok na wiedźmę. - A ona była żywym ogniem. Co z nimi? Co się stało potem? - Nie wiem. - Wiedźma potrząsnęła głową. - Kapłan... oślepił mnie. Jak ciebie. Zgarbiła się. Deszcz szemrał, owijał się wokół niej jak przezroczysty woal. - Koźlarz powrócił - powiedział z cicha Hardysz. - Ale nie ona. Nie Iskra. Wark zacisnął szczęki. Jego spojrzenie zmętniało, zapadło się w szarą przestrzeń pomiędzy falami i niebem. - Morze daje i morze zabiera - rzekł w końcu. W nadmorskich wioskach Sinoborza - podobnie jak na wszystkich krańcach Wewnętrznego Morza - tymi słowami żegnano zmarłych, którzy nie zdołali powrócić na brzeg. - Nie - powiedziała wiedźma, wciąż stojąc pomiędzy nimi. - Morze koi ból. I zaprowadzi was na powrót do domu. Dość już było śmierci. * * * Ostatecznie zrobili, jak chciała. Wigoń wciąż miał w oczach rzeź, jaką zwierzołak zgotował jego kamratom w warowni, więc nie oponował. Hardysz również się zgodził, chociaż dopiero po tym, jak Czarnywilk opowiedział mu o sinoborskich wojownikach, pochłoniętych przez pajęcze oprzędy. Wark także w skupieniu przysłuchiwał się tej opowieści. Siedzieli wszyscy w załomie muru, ledwo co osłonięci przed wiatrem i deszczem, a malutki ogienek dawał niewiele ciepła. Morze uspokoiło się, więc nie mogli długo zwlekać - zaledwie tyle, żeby
przewiązać rany i nasycić głód przed dalszą żeglugą. Suchywilk, owinięty w suchy przyodziewek, pojękiwał przez sen. Wiedźma warzyła w cynowym kociołku jakiś napar, naradziwszy się wprzódy ze starym zielarzem z załogi Wigonia. Hardysz mieszał łyżką w garze z owsianką. Wigoń tkwił samotnie pod wielkim blokiem, który osunął się z muru i spadł w pewnej odległości od innych. Kazał, żeby załoga co prędzej opatrzyła okręt, nabrała ze źródła świeżej wody i szykowała się do drogi. Wcale nie był jednak pewien, czy pozwolą mu odpłynąć. Zresztą, choć trzewia wciąż wywracały mu się na nice ze strachu, kiedy spoglądał na chudą wiedźmią wywłokę, nie zamierzał się wymykać chyłkiem i z niczym. Po prostu nie mógł. Jego właśni ludzie obwiesiliby go na maszcie, gdyby powiedział im teraz, że mają puścić obu kniaziów samopas i jak niepyszni powrócić do Skwarny. Okręty, powtarzał sobie w myślach jak modlitwę. Będą potrzebowali okrętów. Dwóch okrętów. Nie pożeglują przecież ze zdychającym Suchywilkiem na Sinoborze ani nie powiozą Warka na Wyspy Zwajeckie, gdzie byle krewki chłystek utrupi go w pomście za kniazia. Dziwnym trafem w jego przebiegłym, nawykłym do łupiestwa umyśle ani postało podejrzenie, że mogliby mu ten okręt zwyczajnie odebrać. Niedobitki Sinoborzan spędzono w kupę przy wejściu do warowni, pozostawiwszy na straży paru wojowników z załogi Hardysza. Drużynnicy nie próbowali zmykać. Z wnętrza twierdzy wciąż dobiegały ryki biesiadującego zwierzołaka, co nawet najbardziej śmiałych skłaniało do rozwagi. Zresztą teraz, kiedy Zbiegun zdechł nędznie za przyczyną wiedźmy, wcale się nie kwapili do bitki. Wiedzieli, że piracka Skwarna nie morduje jeńców, chyba że takich, za których nikt nie wysupła kilku tuzinów srebrników. Ale służba przy kniaziu przyczyniała dobytku, a oni wiedli się spośród najznamienitszych sinoborskich rodów. Dlatego spozierali tylko spode łba na piratów i żuli twarde placki, które Hardysz kazał litościwie - acz skąpo - rozdzielić pomiędzy brańców. Po tych wszystkich krwawych czarach, wiedźmach, Iskrach czy potworach, gromada złaknionych łupu piratów nie przerażała już jako wprzódy. Wigonia intrygował usadowiony pomiędzy Zwajcami Wark - ni to gość przy ognisku, ni więzień. Sinoborski kniaź mało mówił. Zjadł parę kęsów chleba podanego mu przez wiedźmę, opróżnił kubek piwa. Nie spoglądał w stronę noszy, na których ułożono Suchywilka. Łamał w ręku gałązki i machinalnie dorzucał je
do ognia. Hardysz wciąż mieszał owsiankę. Z każdym obrotem łyżki jego twarz coraz bardziej się zasępiała. - Dobrze więc - ciszę przerwał wreszcie siwowłosy Zwajca. - Czas ruszać. Wigoń nie znał jego imienia. Domyślał się jednak, że to jeden z tych pomniejszych kniaziów, którzy obsiedli Wyspy Zwajeckie niczym huby starą lipę. Chyba krewniak Suchywilka, bo pirat wynajdował te same rysy w ich twarzach. Krewniak wystarczająco znaczny, żeby wojownicy Warka zawarli go z kniaziem w klatce. Albo po prostu zalazł im za skórę, Wigoń poprawił się po chwili w myślach. Zwajcy to potrafią. - Oni pójdą na „Kobyłę”. - Hardysz machnął łyżką ku wschodniemu brzegowi zatoki, gdzie zacumowano okręt Wigonia. Stary szyper nie zdzierżył, słysząc pogardliwe miano. Kiedy dochrapał się własnego okrętu, nazwał go z dumą „Morską Klaczą”, bo była to piękna łódź, jasna i śmigła, prawdziwa oblubienica Morskiego Konia, zdolna na głębokim morzu doścignąć każdą zdobycz i mieszcząca trzy tuziny wioślarzy na każdej burcie. Nie chciał mniejszej. Nie pożądał nowomodnych dziwactw, które tylko czyniły człowieka miękkim i nieostrożnym. Wciąż wystarczały mu deski pokładu i solidny skórzany wór, żeby schwycić kilka godzin snu, kiedy morze kołysało się pod nim i szeptało zapomniane melodie. Ale jeśli miał w życiu jakąkolwiek miłość, to właśnie ten drakkar. Kupa desek, połączonych żelaznymi gwoździami. I wprawdzie wojownicy między sobą często nadawali nawom pieszczotliwe czy prześmiewcze nazwy, jednak w przytomności Wigonia nikt nie odważył się nazwać jego drakkaru „Kobyłą”. A teraz, kiedy wyłowił ten kpiący ton w głosie Hardysza - posługacza, który niegdyś skrobał kadłub „Morskiej Klaczy” i zalepiał szczeliny między deskami - aż nim targnęło na podobną niewdzięczność. - Nie będziesz ty o moim statku rozporządzał! - wrzasnął, nastawiając w przód łeb, co stanowiło nieomylny znak, że szykuje się do bitki. Kniaziowski syn popatrzył na niego z politowaniem, po czym zaczerpnął łyżką owsianki i ostrożnie wlał ją między rozchylone wargi ojca.
- Nie drzyj się - napomniał Wigonia - niby babina na targu, kiedy jej jajce potłuką. Powieziesz Sinoborskich i nie twoja w tym wola. Ani nie moja, skoro o tym mowa. Żaden nie spojrzał ku jasnowłosej niewiastce, która, nażarta teraz i napojona sowicie, przywarła do boku Czarnywilka. Oczy miała zamknięte i chyba drzemała, bo jej pierś poruszała się miarowo. - Do siebie ich weźmij, jeśliś taki chętny - burknął szyper. Hardysz wlał kolejną łyżkę w usta Suchywilka. Trochę papki pociekło z kącika warg i Wigoniowi nie zdawało się, żeby stary łykał. - Bałbym się. - Hardysz uśmiechnął się nieoczekiwanie. - Prędzej czy później przyjdzie do zwady, a wówczas mogę nie być w równie miłosiernym nastroju. Nawet jeśli stanie pomiędzy nami wiedźma. - Więc... - sens jego słów powoli przebijał się przez umysł Wigonia. - Więc dasz mi i kniazia? - Ja? - zdziwił się fałszywie syn Suchywilka. - Ty mi dasz. Połowę zapłaty, jaką za niego dostaniesz. - Połowę? - rozsierdził się starszy z piratów. - Toż całe ryzyko moje. Ja go przez morze wiózł będę, z bojarami się wykłócał, a potem z paści wymykał, bo przecież nie pobłogosławią mi na drogę, wypłaciwszy wprzódy okup. Ani złamanego grosza ci nie dam, bezwstydniku sprośny! Hardysz nadal karmił ojca. Zdaniem Wigonia tyle dotąd osiągnął, że na skórach, którymi otulono zwajeckiego kniazia, przybyło krzepnącej owsianki. - Gdyby nie ja, durniu - rzekł ze złowieszczym spokojem syn Suchywilka wciąż grzałbyś rzyć w gospodzie i dziewki na sianie obracał. Za mną przez morze płynąłeś, jak rzep uczepiony psiego ogona. Dlatego zrobisz, co każę, i to z podziękowaniem. Tu nie karczma, niczego jazgotem nie dopniesz. Wigoń milczał. Tylko grdyka mu latała w tę i we w tę, jakby łykał obelgi. - Wioślarzy mi trzeba - wydusił z siebie w końcu. - Zwierz ludzi mi wymordował, nie dopłyniem do brzegu.
- Tamci ci posłużą - Hardysz z ledwo co skrywaną kpiną pokazał na sinoborskich jeńców. - Mam ich dopuścić do wioseł? - obruszył się pirat. - Tych krowich chwostów? Od much im się oganiać, a nie kierować „Morską Klaczą”! - Te krowie chwosty - odezwał się po raz pierwszy Wark - nie przypłynęły na Przychytrze, wiosłując nogami na beczce. A kiedy Iskra popaliła im okręty, nie strąciły sobie nowych z gruszy, tylko je zbudowały. Z ponadpalanych desek, z resztek sprzętów, z gwoździ wygrzebanych ze zgliszczy. I dopłynęli aż tutaj. Jesteśmy ludźmi morza. Wigoń roześmiał się ponuro. - Jesteście gromadą wieśniaków, których łapczywość ponad miarę sparła. Jeszczeście dobrze nie wyleźli z bruzd po pługu, nie otrząsnęliście chodaków z gnoju, a już wam się roi panowanie nad światem. Wciąż chcecie więcej i więcej. Ot, wykroić sobie z gruntu sąsiada nowy kawałek ziemi, wydrzeć kobietę, bydło przepędzić na własne pole. A morza nie da się poszatkować na części, nie da się go rozgrabić. Nigdy tego nie zrozumiecie. - Ale wiosłować potrafią - osadził go syn Suchywilka - i doprowadzą okręt do brzegu. Nic więcej nie trzeba. Wigoń odął się jeszcze bardziej. - A on - kiwnął brodą w kierunku Warka - co taki chętny? Jakiście pospołu plan uknuli? Okręt mi chcecie popalić? Ludzi w głębinę wciągnąć? Sinoborski kniaź z trzaskiem przełamał w dłoni wyschniętą gałąź. Nie przekonywał Wigonia, po prostu patrzył na niego z tak obraźliwą pobłażliwością, że pirat poczuł przemożną chęć, aby, nie bacząc na okup, pomacać go solidnie mieczem. To krewniak Suchywilka odezwał się zamiast niego. - A gadali ludziska - prychnął, aż okruchy jęczmiennego placka wypadły mu z gęby na brodę - że Skwarna ludzie rozumne, zysku pilnujące. To albo tyś się, bracie, okrutnie wyrodził albo zanadto was po przystaniach szanują. Ale to nie dziwota, czasy takie spsiałe, że łatwo ludziskom w głowach zabełtać. Wigoń uniósł się lekko. Nie sądził, żeby pozwolili mu porachować się z
kaleką, więc nawet nie sięgał do miecza. - Ty dziadu jednoręki a butny - wycedził przez zęby - gębę lepiej zawrzyj i milcz. Bo krótko już twego szczekania zostało i hardości twojej. Z gruntu nieużytecznyś, więc zawrą cię synkowie w komorze i kosze każą wyplatać. Hardysz nadal, z nieubłaganą, tępą cierpliwością, usiłował karmić ojca. - Zastanawiałeś się kiedyś - zagadnął starszego szypra - jakim sposobem tu trafiłem? Dlaczego spomiędzy tysiąca wysp Wewnętrznego Morza obrałem właśnie tę jedną, właściwą? - A czort jeden cię wie! - syknął ze złością Wigoń. Zwajca jednak się nie zraził. - Poprowadził mnie pająk - wyjaśnił. - Wciąż widziałem go przed sobą. A kiedy tylko zbaczałem z drogi, sztorm popychał mnie naprzód. - Pająk? - zapytał przeciągle Czarnywilk. Wiedźma zachrapała cicho. Jasnowłosy pirat skinął głową. - Czy to nie zabawne? Nie wydawał się jednak rozbawiony. Właściwie żaden z nich nie tryskał radością. Ale coś wiedzieli, pomyślał Wigoń, te nadęte kniaziowskie pyszałki, i kpili z niego w żywe oczy. A bodajby wam kraby oczy wyjadły, zażyczył wściekle. Żebyście zdechli. - Co? - warknął ponuro. Nie spodziewał się, że zlituje się nad nim sinoborski kniaź. - Że nasza dobra Prządka postanowiła przemówić właśnie przez wiedźmę rzekł Wark. - I ja z nią zadzierać nie śmiem. Tobie też nie radzę. I byłby może coś jeszcze powiedział, lecz akurat wtedy przebudził się
Suchywilk. Uchwycił syna, zacisnął na jego ręce sękate, kościste palce, po czym uniósł się na łokciu i z wysiłkiem zajrzał mu w twarz. - Zawieź mnie do niej. Zawieź mnie do domu. Dalej wszystko potoczyło się szybko, tak szybko, że Wigoń nie wiedział potem, jakie słowa padły między Zwajcami i Warkiem, zanim rozeszli się na dobre. W pewnej chwili miał po prostu przy sobie sinoborskiego kniazia, a wojownicy napinali grzbiety, spychając łódź na głębinę. Zapamiętał tylko Hardysza, stojącego po kolana w morzu, z ojcem w ramionach.
Rozdział szósty Liche żółte maki gięły się pod naporem wichru. Każdy podmuch niósł ostrą woń morza. - Więc powrócili? - Rudowłosa kobieta odwróciła się. - Suchywilk jest już na wyspie? Staruszka splotła palce i mocno przycisnęła je do piersi. - Nie tutaj - odpowiedziała cicho - lecz tam, gdzie wszystko się zaczęło. * * * Nazywano tę wyspę Gorzkoć. Żal. Nie zawsze tak było, lecz poprzednie imię uleciało na wiatr, rozsnuło się w bryzgach nadmorskiej piany, kiedy minstrelowie nieśli po dworach i gospodach Krain Wewnętrznego Morza opowieść o Iskrze, która zeszła z nieba z miłości do śmiertelnika. Nic, że wydarzyło się to wiek wcześniej i w zgoła innym miejscu. Pieśń wiła sobie koleinę przez skały i morze, by wreszcie powrócić w miejsce, gdzie wszystko dobiegło kresu. Na Gorzkoć. Tam, gdzie złota baśń zgasła i pozostał żal. Rodzinny dworzec Selli nigdy na dobre nie podniósł się po najeździe, w którym zabito jej rodzicieli. Cierpliwe dłonie przypisańców i niewolnych dźwignęły potrzaskane toporami ściany i nakryły zgliszcza gontem. Nikt jednak
nie wygładził z miłością bali ani nie wyrzeźbił skrzydlatych węży nieba w belkach u powały. Nie wysypano podwórca jasnym morskim piaskiem ani nie posadzono kwiatów, żeby zwabiły pszczoły i zesłały człekowi nieco wytchnienia, kiedy utrudzony siądzie o zmierzchu przy ganku. Wyblakło i starło się wapno, którym pobielono pnie jabłoni, a same drzewa przykurczyły się, kuląc do ziemi gałęzie, oparszywiałe pleśnią i stoczone przez robaki. Stare dworzyszcze trwało jeszcze. Wciąż orano pola pod zasiew i zbierano liche plony, wypasano bydło i reperowano sprzęty. Wszystko to działo się jednak niejako silą przyzwyczajenia i nie niosło prawdziwej radości. To była Gorzkoć. Żal spowijał tę wyspę jak dym, którego nie rozegnają żadne wiatry. W dworze pozostało kilka tuzinów niewolnych, nad którymi pieczę sprawowała stara Zwajka, odległa ciotka Suchywilka. Pochodziła z rodu, który, od wiek wieków sprzymierzony z jego przodkami, siedział na pobliskiej wyspie, lecz swe najlepsze zimy spędziła daleko stąd, w dworcu kniazia. Wraz ze śmiercią Selli wszystko się skończyło - ludzie rozpierzchli się, jakby obawiali się, że nieszczęście gospodarzy przejdzie na nich niczym wstydliwa choroba. Ale ona nie umiała zapomnieć. Więc kiedy jej mąż zgasł cicho pewnej deszczowej wiosny, a gospodarstwo przeszło na synów i ich połowice, przeniosła się do dworu. Nikt jej nie powitał z radością, ale nikt też nie pędził precz. Została zatem. Doglądała domowych porządków, pilnowała, by pola nie leżały odłogiem, a sady nie popadały w ostateczną ruinę. Chodziła między duchami, z każdym rokiem starsza i bardziej pochylona ku ziemi. Bo w ziemi była nadzieja, wilgoć i ziarno, które z wiosną wybijało świeżym pędem. Ten widok pozwalał jej trwać tu i nie myśleć o wszystkich stratach, które spadły na ród Suchywilka za sprawą Iskry o złotym warkoczu. To ona pierwsza dojrzała nadpływający statek. Być może jest coś w naturze starych kobiet, co sprawia, że spoglądają w dal. - „Morski Kozioł”! - wykrzyknęła i pognała ku skałom, zadzierając spódnicę jak młódka, a wszyscy, którzy trudzili się obok niej w obejściu, podążyli za nią ku morzu, by na własne oczy oglądać powrót pana. Nowiny dochodziły na Gorzkoć powoli i z rzadka. Słyszała jednak, że kniaź odnalazł córkę Selli i przywiózł ją do swej siedziby - zimą całe Wyspy
Zwajeckie huczały o powrocie Iskry o złotych włosach, która walczyła dwoma mieczami i śpiewem uciszała fale. Zwajka cieszyła się. Wszak każda gorzkoć z czasem mija, myślała. Może jeszcze Iskry powrócą. Może zagrają rogi, dzwonki, bębny i piszczałki, bo tutaj zawżdy szanowano panny, utkane z niebieskiego ognia i magii. Może odmieni się los. Na razie jednak stała z oczami utkwionymi w dal, osłaniając je dłonią przed promieniami słońca i nie śmiejąc uwierzyć, że oto bogowie wysłuchali jej modlitw i naprawdę wkrótce ujrzy kniazia. Okręt przybliżał się, raźno przecinając fale i przecież nie mogła się mylić. Rozpoznawała kształt kadłuba, smukłą igłę masztu, pasiasty wzór żagla wydymanego wiatrem, banderę... Wzdrygnęła się. Nad „Morskim Kozłem” nie powiewał znak Suchywilka, tylko Skwarny. Znała go, lecz na Gorzkoci nie pozostało wiele do zrabowania, a i Skwarna nie kwapiła się bardzo z napadami na zwajeckie siedziby. Słońce świeciło jednak jasno, a oni żeglowali, nie kryjąc się, ku przystani. Jak po swoje. I wtedy przypomniała sobie. Suchywilk nigdy nie szczycił się wyczynem syna, którego wypędził i przeklął, lecz ludzie szeptali o okręcie, zrabowanym tuż spod ojcowego nosa. Najpiękniejszym, najśmiglejszym okręcie, jaki kiedykolwiek uczyniono na Wyspach Zwajeckich. Piracka Skwarna nie płynęła zatem na grabież. To kniaziowski syn wracał po dziedzictwo, którego mu poskąpiono. Nie umiała zgadnąć, co się przemieniło w odmęcie morza, że Hardysz postanowił upomnieć się o nie właśnie teraz. Lecz - choć serce rwało się jej do dziecka, które kiedyś piastowała na kolanach - nie mogła mu otworzyć wierzei, jeśli przybywał bez ojcowego błogosławieństwa. Wyścieliłaby mu drogę przez kamienie własnymi dłońmi, lecz tego nie mogła uczynić. - Uzbrójcie się - rozkazała - i bramy dworca zawrzyjcie. Sama jednak czekała. Myśli miała pełne jasnowłosych chłopców, którzy biegną ku niej po piasku, rozchlapując bosymi stopami wodę. Na dziobnicy lśniła paszcza żmija. Łzy nabiegły jej do oczu. Zird Zekrun mógł zatruć jasne źródło Ilv i je zetrzeć z powierzchni ziemi, lecz pomiędzy Zwajcami skrzydlate węże nieba wciąż trwały, przyczajone w pieśni i legendzie, wplecione w kształt łodzi, mis i niewieścich ozdób. I nawet tutaj, na Gorzkoci, gdzie każdy sztorm odrywał od urwistego brzegu nowe kawały ziemi, zupełnie
jakby chciał poszarpać tę wyspę i raz na zawsze pokryć ją falami, wciąż wierzono, że żmijowie powrócą. Odrodzą się, jak co wiosnę jasność powraca nad ziemię i spomiędzy spróchniałych korzeni strzelają świeże kłącza. Nie cofnęła się, kiedy piraci podpłynęli tuż obok i skoczyli na płyciznę. Ich pstrokate kaftany i połyskliwe ozdoby przyciągały wzrok, mąciły spokój. Nie wdziali kolczug, nie szukali więc łupu, powinna zatem znaleźć jakieś słowa powitania i zapytać, co ich sprowadza na tę wyspę, gdzie zwykle zbiegają się tylko smutki. Nie myślała jednak o tym. Spoglądała na mężczyznę, który stał przed nią po kolana w wodzie. - Laszczka. - Uśmiechnął się do niej tym samym uśmiechem, który kiedyś ścisnął jej serce, na innej wyspie i dawno temu, kiedy Suchywilk na dobre wypędzał go ze swego dworu i serca. - Witaj, mateńko. Tyle wystarczyło. Zaledwie jedno słowo. Rozwarła szeroko ramiona, zapominając o wszystkich powinnościach i smutkach, które na siebie wzięła. Chciała po prostu go poczuć, mocno i blisko przy piersi, i przekonać się, czy przypłynął naprawdę, czy też bogowie mamią ją tylko, zsyłając ten złudny, nielitościwy sen. - Nie. - Potrząsnął głową. - Nie mogę. - I dodał, zanim zdążyła się rozpłakać z żalu: - Przywiozłem kniazia. Nie nazwał go ojcem, zauważyła niemal mimochodem i zaraz znów zapomniała, bo wtedy dostrzegła Suchywilka. Dwóch wojowników niosło go na noszach z tyczek obciągniętych skórą. - Bogowie... - Przycisnęła do ust pięść i wbiła w nią zęby, żeby stłumić krzyk. Kniaź były wyschły na wiór, odmieniony tą siną chudością, która nieodmiennie poprzedzała śmierć. Pod skórą rysowały się wybroczyny. Usta były czarne od zaschniętej krwi. - Jak? - zapytała, nieskładnie usiłując zebrać myśli. - Dlaczego? Co się stało? - Kazał się tutaj przywieźć - powiedział Hardysz. - Do niej.
- Do niej? - powtórzyła tępo. - Śmierć nic nie zmienia, czyż nie? - Uśmiechnął się krzywo. - Cały świat może zgorzeć, a my wciąż będziemy chwytać iskry, które unoszą się w ciemność. To ją otrzeźwiło - wspomnienie kobiety, która niegdyś chodziła po tych skałach i przyniosła zgubę tym, których najbardziej kochała. - Chodźcie! Chodźcie do dworu! - wykrzyknęła, zbierając w garść fałdy spódnicy. Mężczyzna niemo potrząsnął głową. Za jego plecami w wodę spuszczali się piraci. Piastunka ze zdumieniem dostrzegła wśród nich kobietę: wiatr targał jej krótkie, postrzępione włosy. Na ręku trzymała małe rude kocię. Zaplątała się w poły opończy i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej siwowłosy wojownik. Jego również znała, choć bruzdy w jego twarzy pogłębiły się, a oczy zmętniały jak u starca. Nie miał ramienia, zauważyła ze zgrozą, gdy wiatr wyszarpnął spod płaszcza luźny rękaw kubraka. Hardysz nie poruszył się, choć tamci, wciąż objęci wpół, brnęli z trudem przez piach. - Chodź, syneczku - poprosiła, zupełnie tak samo, jak przywoływała go przed wieloma zimami, kiedy zapędził się nad urwisko albo w pogoni za braćmi wspinał się na najwyższe sosny. Wtedy przybiegał od razu. - Nie mogę - jego głos niósł się szeroko po plaży, docierając do wieśniaków, posługaczy oraz pacholików. Ci bowiem tłumnie wylegli z domostwa. Dźwigali w garściach sterane szarszuny, szydła, cepy, widły i nożyce do strzyży i teraz, kiedy stało się jasne, że piraci najwyraźniej nie zamierzają plądrować i mordować wszystkiego, co żyje a w każdym razie nie natychmiast - dali upust ciekawości. Większość nigdy nie widziała jasnowłosego mężczyzny, który stał w morzu, pyszny i dostatni w swoich barwnych szatach, z pierścieniami na palcach i perłą zwieszającą się z ucha na srebrnym łańcuszku. Najstarsi pamiętali kniazia, kiedy przybył tutaj po Iskrę,
później zaś uwiózł ją za morze. Ci pokazywali go, gdy leżał bezwładnie na noszach, i poszeptywali ze zgrozą. Jednakże po chwili ich spojrzenia odpływały ku młodemu, barwnemu piratowi, który wyglądał, jakby wychynął z innych czasów, z innych baśni. - Nie mogę - powtórzył, jakby wyczuwał ich oczekiwanie, to dogłębne pragnienie teatrum, w którym krew nie jest uczyniona jedynie z czerwonej farbki. - Ojciec wyświęcił mnie ze swego dworu i z całej zwajeckiej ziemi. Poprzysiągłem sobie wówczas, że nie postawię na niej nogi. Nie, jeśli mnie nie wezwie. - Brednie! - ofuknęła go Zwajka. - Chodźże, dziecko, do dworzyszcza. Nie będziemy po próżnicy sterczeć na wichrze. - Nie mogę. Matka nigdy ich nie pragnęła, pomyślała stara, bo wspomnienia wypływały teraz, nieproszone, z odmętów pamięci. Skalmierska branka potrzebowała kolejnej liny, jednej z wielu, aby jeszcze ciaśniej spętać Suchywilka. A kiedy więzy pękły, nie poświęciła im ani myśli. - Możesz, możesz, durniu! - Czarnywilk zrównał się z nim i przystanął, dysząc z wysiłku. Dziś nie przypominał wojownika, który potrafił ciosem topora przerąbać dębowe wierzeje. - Tylko ci ten koźli upór w duszy świdruje i wierci. Dokładniusieńko ten sam, co u ojca. - Co się stało? - powtórzyła i znów nikt jej nie odpowiedział, bo tamci już zapadli się w jakąś obcą, nieznaną jej opowieść i widziała tylko kręgi pozostawione na wodzie. - On umiera - rzekła do siebie z niedowierzaniem, bo kniaź zawsze wydawał się krzepki i niezniszczalny jak stare dębczysko. - Dobrzy bogowie... - Dlaczego go nie uleczyłaś? - Hardysz odwrócił się ku kobiecie, wspartej o Czarnywilka. - Pomogłaś Warkowi, choć igrał z sokiem źródła Ilv i pozwolił, by zło Zird Zekruna znów wychynęło z morza. Dlaczego nie jemu? - Bo za Warkiem stała moc Kei Kaella - odparła głucho jasnowłosa i piastunka czytała w jej obliczu znużenie tak głębokie, że nie da się go zmyć snem, ciepłą strawą ani świeżą suknią. - Bogini chciała sprowadzić go do domu, więc przyszła do mnie po pajęczej nici. Jest Prządką.
- Tu jej moc nie sięga - zauważył płaskim głosem syn Suchywilka. Pozwalasz mojemu ojcu umrzeć. Kobieta roześmiała się. Śmiech był chrapliwy i urwał się jak krzyk ptaka. Kot z wściekłym sykiem wyprysnął z jej ramion. - Ty głupcze - powiedziała, odchylając w tył głowę, tak że światło padło jej na twarz, wydobywając z oczu złoty poblask. Wiedźma! - odgadła ze zgrozą Laszczka. Sprowadził do domu wiedźmę. - Ty głupcze - powtórzyła wiedźma, a z każdym jej słowem bursztynowe światło potężniało. - Jej moc jest wszędzie, w każdej piędzi ziemi. Bogowie podzielili między siebie te kraje, rozkroili je jak wieprzową tuszę, lecz nie zdołali wyplewić mocy, która drzemie w szumie liści, w ożywczym chłodzie potoku i w głębi płomienia. Wciąż tu są. Każdy z nich. - I cóż po tym? Żaden nie ocali mi ojca. - Dlaczego mieliby to uczynić? - Kobieta z kpiną wygięła wargi. - Bo obiecasz, że pójdziesz na kolanach do klasztoru i jałmużnę między dziady proszalne rozdzielisz? A cóż to dla nich za nowina? Mało zacnych ludzi zdechło, płacząc i wyklinając niebiosy? Stała naprzeciw niego, odgięta w tył i z rękami wpartymi na biodrach. Jej oblicze zmieniało się w miarę wypowiadanych słów, falowało jak woda. Zwajka nigdy nie widziała czegoś podobnego. Owszem, w jej rodzinnej wiosce trafiały się wiedźmy, ale były to wieśniaczki, na wpół obłąkane, lecz poczciwe i szanujące panów, które żyły sobie głęboko w głuszy, nie wadząc nikomu. Jeśli nawet bogowie spuszczali na którąś mroczną, obmierzłą magię, miała dość rozumu, żeby ukryć się w kniei, pomiędzy dzikimi bydlętami. Ale to plugastwo, stojące wśród nich śmiele i z podniesionym czołem wygrażające synowi kniazia, sprawiało, że krew krzepła jej w żyłach. - Ale ty byś mogła - rzekł Hardysz. - Ja? - Wiedźma roześmiała się. - Mam odwracać wyroki bogów i wystawiać się na ich gniew dla twego ojca, podczas gdy ty nie chcesz poświęcić odrobiny dumy?
Cios był celny. Syn kniazia zmienił się na twarzy. - Nie wiesz, o czym mówisz - powiedział szeptem. Kobieta znów wybuchła ostrym, skrzekliwym śmiechem. Dźwięki zdawały się rzeźbić jej oblicze, aż stało się stare i pomarszczone jak korzeń wierzby. Skóra nabrała głębokiego odcienia brązu, usta zwęziły się. Lecz nie ta przemiana napawała Zwajkę przerażeniem, tylko oczy. Złote, wiedzące oczy, w których odbijała się nieśmiertelna moc. - Nie wiem? - Wiedźma pochyliła się lekko ku niemu i przez moment z jej głosu zniknęła ta obca, przerażająca nuta. - Miałam ojca. - A potem w okamgnieniu wrażenie prysło i pozostała jedynie obcość. - Ale czy on miał syna? - Wskazała brodą na nosze z Suchywilkiem. - Czy teraz również go zostawisz z lęku i słabości, jak wówczas, gdy umarła Sella? Zwajka głośno wciągnęła powietrze. Twarz Hardysza była blada jak u topielca. Przecież to nieprawda! - pomyślała z gniewem Laszczka, która stała pomiędzy innymi kobietami pod zgliszczami dworca Suchywilka, kiedy posyłał swych synów w pościg pomiędzy Żebra Morza. Nikt nie śmiał mu powiedzieć, że jedynie podsyca nieszczęście, które sprowadzili na jego ród Pomorcy, bo zemstą za umęczoną żonę i porwaną córkę nie odkupi śmierci pozostałych dzieci. Nikt mu się nie przeciwstawił. Nikt prócz najmłodszego syna. Teraz Hardysz milczał, a w jego twarzy Zwajka widziała niepewność. Cień tamtego chłopca, który dawno temu bez zastanowienia wypowiedział kilka słów, które kosztowały go całe życie. Dzieci i głupcy nie szacują kosztów, pomyślała gorzko, nie patrzą w przyszłość. Pamiętała, że żeglował jak wiatr. Najlepiej z czterech braci. Zapewne nie wybaczył sobie do tej pory. - Więc można go uzdrowić? - wyszeptał. Wiedźma przypatrywała mu się, z głową przechyloną na ramię. Jej włosy przybrały barwę mleka.
Jest siwa, pomyślała z przerażeniem Zwajka. Całkowicie siwa. - Zależy - rzekła w końcu. - Zależy, jak wiele umiesz znieść. Wyjdź na brzeg. Bardzo powoli, jakby każdy krok sprawiał mu nieskończoną trudność, Hardysz ruszył przez płyciznę. Fale rozsuwały się przed nim z pluskiem. - Czego chcesz? - zapytał. - To ty chcesz czegoś ode mnie - zachichotała. - Więc proś. Grzecznie a pokornie. Tak, żebym zechciała pomóc. Wokół nich ludzie czekali cicho, chciwie wyciągając głowy, żeby nie uronić ani odrobiny z widowiska. Hardysz w swoich jaskrawych szatach, z perłą zataczającą chybotliwe łuki obok szyi, odcinał się od sinego przestworu wody, jakby fale usiłowały wypchnąć go wprzód. Aż na skały, gdzie mewy wiją gwiazda i ryby miotają się bezsilnie, kiedy odpływ zaskoczy je na płyciźnie. Zwajka chciała wyjść mu naprzeciw, ująć za ręce i dodać otuchy. Nie odważyła się jednak. Wszystko stało się nagle obce, przerażające. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Piraci ze Skwarny przybliżyli się do nich jak wilki, które zwietrzą zdobycz. - Więc? - ponagliła go kobieta. Uśmiechnął się. Zwajka z westchnieniem uniosła dłoń do ust. Ten uśmiech przypominał jej dawne zimy, rozbijając jej serce na tuziny kruchych kawałków. - Czy naprawdę myślisz, że to najtrudniejsze spośród tego, co się wydarzyło? - zapytał miękko, po czym ukląkł w płytkiej wodzie. - Proszę. Jeśli właśnie tego chciałaś. Wiedźma patrzyła na niego dobrą chwilę. I znów nic nie udało się wyczytać z jej twarzy, tylko kocię miauczało z trwogą. - Wykopiesz grób - rzekła. - Dla kogo? - Dla niego. - Niewiastka przymrużyła oczy. - Wszak taka jest ostatnia
synowska posługa. Wykopać ojcu grób. * * * - Pochowali go w ziemi? - Córka Selli nie zdołała ukryć zdumienia. - Jak...? - urwała bezradnie. Na Wyspach Zwajeckich nie kopano zmarłym grobów i zwyczaj ten, znany po drugiej stronie morza, uważano za hańbiący. Wódz odchodził w chwałe, tak jak żył - na własnym okręcie, z mieczem w dłoni, w ogniu, który oczyszczał go i zwabiał wichrowe sevri, aby powiodły go i wskazały mu drogę poprzez ciemność. Najmężniejsi wyruszali na północ, by po kres czasów przemierzać świat w widmowej kohorcie Org Ondrelssena. Pozostali odchodzili z wolna w mroczną krainę Issilgorol, lecz blask trwał przy nich aż do końca i chronił, kiedy przechodzili przez bramy, z których ostatnia nosiła imię Annyonne, Niszczycielki. Żaden, nawet najnędzniejszy z wojowników, nie wyrzekłby się dobrowolnie tego ognia, choćby synowie mieli mu ułożyć stos z kawałów drewna, wypchniętego na brzeg przez morskie fale i oblanego wielorybim tłuszczem. Na Wyspach Zwajeckich nie uznawano bogów, którzy mogliby po śmierci przygarnąć swoich wyznawców i uchronić ich przed zagładą. Dlatego był to tutaj jeden z najgłębszych strachów - że ciało człowieka zostanie rzucone na żer dzikich zwierząt i stoczone przez robaki, podczas gdy dusza będzie się błąkać po pustkowiach, bez iskry światła niezdolna odnaleźć drogi w Issilgorol. Tak karano wrogów i zdrajców, żeby nigdy później nie zdołali się odrodzić w żadnym ze światów. - Jak psa? - dokończyła z krzywym uśmiechem stara. - Tak właśnie uczynili. * * * Wykopał grób własnymi rękami, na jednym z pagórków ponad dworcem. W lepszych czasach wypasano tutaj pańskie owce i kopano glinę, lecz teraz wzgórze porosło kolczastymi krzewami, w których wiły sobie gniazda ptaki - kosy, zięby, pokrzewki, ślepowrony i makolągwy. W tłustej, namokniętej ziemi gięły się
miękkie, bezbronne nici pędraków i dżdżownic. Drobne, łakome muszki opadały na twarz i szyję, a odpędzone, powracały zaraz, jeszcze bardziej zachłanne niż poprzednio. Wiedźma nie pozwoliła mu wziąć łopaty. - Żelazo tnie i rani - powiedziała tym osobliwym tonem, który rozpadał się na tuziny obcych głosów, a one współbrzmiały, rozchodziły się i zbiegały na nowo z każdym słowem: wiedział, że nie rozmawia teraz z tą chudą, wynędzniałą kobietą, lecz czymś znacznie potężniejszym, odwiecznym i nieustannie powracającym. - Matka ziemia nie otworzy się przed żelazem. Musiał więc drzeć darń nagimi rękami: sękaty kostur przełamał się w jego palcach jak słomka, kiedy próbował nim ryć w wilgotnej glinie. Padał deszcz i ziemia poddawała się opornie, aż wreszcie dół był wystarczający, żeby złożyć w nim człowieka. Laszczka przyobiecała jego ludziom odpoczynek, jadło i napitek, więc pozostawili go z ulgą w obliczu tej mrocznej, plugawej magii. Przybywali na skaliste nabrzeże Skwarny z różnych stron Wewnętrznego Morza i niejeden skrywał głęboko w pamięci własne posępne obrzędy i rytuały, których nigdy nie wyjawiano obcym. Znali też gorzką legendę tej wyspy, odeszli więc z ochotą, by ucztować, pić piwo i przechwalać się skarbami, jakie powiozą w ojczyste strony. Wszak przyobiecano im połowę okupu za Warka, a wciąż mieli w rękach najwyższego zwajeckiego kniazia - gromada naprędce uzbrojonych pastuchów i przypisańców nie zdoła wyrwać im go z rąk. Jeśli zatem ich wódz postanowił znaleźć jakiś sposób, choćby najbardziej plugawy, żeby przywrócić ojcu zdrowie, łupieżcy ze Skwarny przyklasnęli mu z całego serca: żyli z zysku, a martwy kniaź stawał się bezwartościowy. Sami jednak nie zamierzali się do tego mieszać. Oddalali się spiesznie, a niejeden czynił potajemnie znak odpędzający złe moce, kiedy zawadził spojrzeniem o sylwetkę wiedźmy. Od niektórych mocy należało się trzymać z daleka. Rozumiał to każdy skrobacz pokładu i każdy wieśniak, siejący owies na skąpych poletkach północnych wysp. Tylko Czarnywilk się ociągał, lecz wiedźma podniosła na niego bursztynowe oczy i rzuciła twardo: - Odejdź!
Usłuchał. Wyczuwał dobrze, kiedy wypełniała się wrzącą, roztańczoną mocą bogów. Nie bał się jej, to pewne. Na chybotliwym pokładzie „Morskiego Kozła” lgnęła do niego jak dziecko do matki, a stary Zwajca, choć poraniony i wynędzniały, trzymał ją przy sobie, koił nocne lęki i otulał własnym płaszczem, kiedy ni z tego, ni z owego krzyczała nagle w przestrachu. Teraz jednak wolał iść precz i dopiero kiedy zniknął pomiędzy krzewiną, Hardysz uświadomił sobie, że został sam z czymś, czego nie pojmuje i nigdy nie zdoła ułagodzić. - Strach? - Wiedźma zarechotała chrapliwie, a czarne ptaki poderwały się spomiędzy chachmęci i jęły nad nimi kołować z wrzaskiem. Wzruszył ramionami. Na cóż kryć coś, co i tak jest oczywiste? - Co dalej? - spytał. Wciąż padał deszcz. Już nie lodowate strugi, które zacinały na morzu, lecz uporczywa, siąpiąca mżawka, która osiadała wodnym pyłem na twarzy. - A cóż ma być? - zakpiła. - Ułóż go w ziemi. Suchywilk nie ważył wiele - ot, garstka kości, obciągniętych skórą tak skąpo, że jego syn miał wrażenie, jakby mogły mu zagrzechotać pod palcami. Derka zsunęła się, odsłaniając mizerię steranego ludzkiego strzępu. Głowa przetaczała się jak u noworodka, spod uchylonych powiek łyskały zmętniałe białka. Nadal jednak kolebał się pomiędzy życiem a śmiercią - może z uporu, a może dlatego, że w rozpaczy zapomniał drogi w ciemną krainę Issilgorol. Tak się czasami zdarzało na Północy. Wtedy najlepszy przyjaciel brał nóż i trzykrotnie przecinał ostrzem płomień, żeby zaczerpnąć w żelazo odrobinę ożywczego ognia, a potem wymierzał cios - z litości i prosto w serce - żeby odesłać iskierkę duszy tam, gdzie jej miejsce. To była godna śmierć, podarowana z miłością. Lecz ten wilgotny dół, który rozwierał się przed nim niczym rana... Hardysz wzdrygnął się. Nie mógł tak po prostu włożyć tam ojca. Bał się. Spomiędzy wielu niesławnych czynów, które popełnił po tym, jak przyłączył się do pirackiej Skwarny, tej nikczemności nie chciał sobie przypisywać. A wiedźma wtórowała jego myślom drwiącym śmiechem. I był pewny,
całkowicie pewny, że słyszy je, jakby wypowiedział na głos każdy z lęków. - Więc? - Spojrzała na niego spode brwi, wciąż z kpiną, jakby chciała go szyderstwem ukłuć, odrzucić precz. Zdjął z ramion płaszcz, podbity sobolowym futrem, i owinął nim lodowate ciało ojca. - Dobrze - zadrwiła kobieta. - Tobie nie będzie potrzebny. Ułożył go ostrożnie na dnie dołu, lecz nie umiał wypuścić jego dłoni. - Ruszże się! - ofuknęła go. - I ziemię syp. - On żyje - sprzeciwił się, choć przecież było za późno: bruzda zruszonej ziemi czekała, aby ją zabliźnić. - Niedługo już - odparła wiedźma. - Jeśli mnie nie usłuchasz. Zrobił więc, co kazała. Oparł rękę Suchywilka o krawędź jamy, po czym ukląkł i zaczął - zrazu powoli, potem coraz szybciej - spychać namoknięte grudy. Postać ojca nikła, a Hardysz z każdą ciśniętą w dół garścią zastanawiał się, czy dzika magia, jaką mu przyobiecano, obudzi się wreszcie do życia. Ale nic się nie stało. Tylko deszcz ściekał mu po twarzy, rozmywał krajobraz, jakby próbował zepchnąć wszystko w sen i nieistnienie. - Nie będzie mógł oddychać - rzekł cicho. Wciąż trzymał zimne palce ojca. Jego dłoń wystawała z ziemi jak wiązka bladych korzeni. Cała reszta zniknęła. - Ty będziesz oddychał za niego - powiedziała wiedźma. - Będziesz za niego oddychał, śnił i pragnął. A jeśli się zawahasz, jeśli zaniechasz straży z lęku lub znużenia, twój ojciec umrze. Skinął głową. To wydawało się uczciwe, bo przecież bogowie nic nie dawali za darmo i wiedział, że przyjdzie mu zapłacić. - Zdejmij to - rozkazała, wskazując na jego kubrak wyszywany srebrną nicią.
Musiał zostać w samej koszuli, boso i bez broni. Zadygotał. Zdawało mu się, że wicher w jednej chwili wywiał z jego ciała całe ciepło. Wiedźma zaśmiała się. Już bez drwiny. Niemal przychylnie. - Zimno będzie twoim sprzymierzeńcem - powiedziała. - Deszcz również. - A kto wrogiem? - Ty sam. * * * Szarka ciaśniej ściągnęła poły płaszcza z koźlej skóry. Wtulała się w niego, jakby mógł ją ochronić przed całym złem świata. - Jak długo? - spytała. - Ile musiał czekać? Stara kobieta, która pamiętała dwoje dzieci - chłopca i maleńką dziewczynkę, jasnowłosych i radosnych w promieniach słońca - jak u stóp ojca puszczali w strumieniu łódeczki z kory, przymknęła oczy. - Siedem dni - powiedziała cicho. - I siedem nocy. * * * Letnie noce są krótkie na Gorzkoci - czerwony księżyc przesuwa się leniwie po niebie i blednie już po wschodzie słońca, rozmywając się wśród przejmującego światła. Nie zapada ciemność, ledwie półmrok. Kwiaty trwają z rozchylonymi kielichami, a ptaki nieustannie kołują ponad gęstwą, usiłując nakarmić żarłoczne, rozwrzeszczane młode. Barwy zacierają się, jakby przysypano je warstwą popiołu, lecz wonie i smaki pozostają dziwnie intensywne. Wszystko wrze i kipi krótkim, zachłannym życiem, które skończy się wraz z jesiennymi deszczami. Lecz te noce były ciemne, spowite chmurami i siną mgłą. Daremnie Laszczka wypatrywała oczy, stojąc w furcie starego sadu, na granicy pól uprawnych. Dalej
już nie śmiała iść: wiedźma surowo przestrzegła ich, żeby nie wtrącali się w sprawy nieśmiertelnych. - Oni umrą - zapowiedziała, zanim zapadła w senne odrętwienie. - Jeśli ktokolwiek z was wedrze się na wzgórze, obaj umrą. Spała już trzeci dzień. Przez trzy dni Laszczka na próżno usiłowała przeniknąć wzrokiem całun burzowych chmur. Wisiały tak nisko, że niemal dotykały dachów chat, granatowe i ciężkie od deszczu. Czasami na krótko przestawało padać, lecz w powietrzu wciąż zalegała drobna, wilgotna mżawka, która wytłumiała dźwięki. Ledwie Zwajka wychodziła z dworca, letni deszcz opadał na jej ramiona, spowalniał ruchy i wysysał myśli. W dworzyszczu tymczasem trwała uczta. Piratom nie szczędzono jadła ni napitku, oni zaś z każdą chwilą poczynali sobie śmielej. Stare domostwo, niezwykłe podobnym harcom, jakby przyczaiło się w zdumieniu, kiedy wielka sala znów zatętniła od śpiewów i okrzyków. W trzy dni prawie osuszono piwo, zgromadzone dla letnich robotników, więc Laszczka musiała posyłać po sąsiadach z prośbą, by wspomogli ją trunkiem. Na szczęście w krzewinie na wzgórzach lęgły się całe stada perliczek, a piraci, znudzeni próżnowaniem, chętnie wybrali się z ptasznikami na łów. Teraz świętowali udane polowanie. Odwróciła się przez ramię, kiedy dobiegł ją kolejny wybuch wrzasków. Właściwie nie czynili nic złego, nic, co przewyższałoby biesiady w dworcu Suchywilka, kiedy parę tuzinów wojowników powracało z łupieskiego wypadu na ziemie Skalmierza. Wówczas również nad ranem służba wywlekała na dziedziniec co mniej odpornych biesiadników, kilka bab wdowiało przedwcześnie, a kilka dziewek kuchennych odymało się bękartem. Nic dziwnego. Nic, co napawałoby ją odrazą. Wiedziała, że domostwo na Gorzkoci potrzebowało śmiechu. Radości, choćby cudzej i okupionej krwawym łupem. Wyczuwała tę tęsknotę w skrzypieniu zmurszałych desek, które ożywały pod stopami morskich rabusiów, w huczeniu komina i klekotaniu misek, rozkładanych na długim stole. Tyle że Laszczka nie potrafiła w niej uczestniczyć - każda chwila sprawiała jej ból. Wreszcie, kiedy nie mogła już więcej znieść, wymówiła się gładko. Nikt jej nie zatrzymywał. Stare kobiety bywają zmęczone, a posługaczki często stają się śmielsze, kiedy gospodyni zniknie szczęśliwie w komorze.
Jednakże Laszczka nie poszła bynajmniej do alkowy. Stopy same poniosły ją na dwór, poprzez warzywnik i wąską ścieżką pomiędzy owocowymi drzewami aż pod wypleciony z chrustu płotek. I teraz stała w ciemności, przerażona i niepewna co dalej. Miała udane życie, zasobne i pełne szczęścia. Synów, którzy odziedziczyli ziemię i ojcowską sławę między ludźmi. I córki, których dzieci kołysały już u piersi własne dzieci. Wielu modliło się do bogów o podobny los. Lecz dzisiaj, kiedy spoglądała w ciemność, wiedziała, że gdzieś tam, na szczycie wzgórza, dwaj mężczyźni, których kochała, walczą o życie. Jeżeli nadal walczyli. Nie dosłyszała kroków Czarnywilka. Wstrząsnęła się ze strachem, kiedy położył rękę na jej ramieniu. Prawą rękę. Lewą ucięto mu tuż u nasady. - Obudźcie wiedźmę! - zażądała, nie umiejąc ukryć paniki. - To nic nie pomoże - rzekł uspokajająco Czarnywilk. - Ona nie będzie wiedzieć, nie będzie pamiętać. Moc wycieka z niej jak woda przez niewód. Nie da się zatrzymać. - Więc chcecie czekać? - Wzdrygnęła się. - Nic więcej nie możemy zrobić - powiedział powoli. - Lecz jeśli pozwolisz, zostanę z tobą. Wsparli się zatem o siebie, dwoje starych ludzi w letnim deszczu. I stali tak aż po świt. * * * Jednakże niemal przeoczyli nadejście Hardysza. Siódma noc dobiegała kresu, a oni byli tak potwornie zmęczeni. Szałas dla pastuchów, powracających z wysokich pastwisk na czas strzyży, dostarczał wprawdzie lichego schronienia, lecz żadne z nich nie mogło spać. Kiedy ciała uporczywie domagały się
wytchnienia, kładli się i leżeli kilka godzin w tępym odrętwieniu, które nie jest snem. Wszystko spowijał cień. Słońce wschodziło i gasło, nie mogąc się przebić przez chmury i dni rozpływały się jałowo wśród szarości. Pewnie dlatego go nie spostrzegli. Dopiero kiedy minął szałas - idąc powoli, na szeroko rozstawionych nogach, jak opój, powracający o brzasku z gospody - Laszczka poderwała się od płotu. - Syneczku! - wykrzyknęła, rzucając się na oślep ku jasnej plamie koszuli. Łzy przesłaniały całą resztę. Hardysz czekał cierpliwie, kiedy dotykała jego ramion, nóg, głowy i pleców, sprawdzając, czy powrócił naprawdę i czy nie broczy z ukrytych ran. Nic nie znalazła, ani jednego zadrapania czy krwawej szramy, jaką pozostawiłaby nocnica albo inne plugastwo. Powieki miał przymknięte, ciężkie ze znużenia. W ramionach trzymał kniazia, owiniętego w szkarłatny płaszcz, poplamiony ziemią i trawą. Z tyłu nadbiegał Czarnywilk, mlaskając podeszwami w błocie. - Teraz będzie już dobrze - powiedział cicho Hardysz, zanim przewrócił się przed nimi na ścieżce prowadzącej do sadu. * * * Ale nie było. Laszczka kazała ułożyć ich obu w jednej izbie, po dwóch stronach komina, na którym nieustająco palił się ogień. I nie dopuszczała do nich nikogo, żadnych wiedźm, znachorów czy leczących babek. Nawet Czarnywilka popędziła precz, kiedy chciał posiedzieć przy krewniakach. - Później przyjdziecie - oznajmiła nieprzyjaźnie i zamknęła mu drzwi przed nosem. Stara niewolnica przynosiła jej strawę - drobno tłuczoną kaszę, rosół, owsiankę i napar z ziół, które Zwajka własnoręcznie zebrała tego lata. Sługa kładła miskę w drzwiach i uciekała, nie śmiejąc zerkać do pomieszczenia. A Laszczka siadała na niskim stołku i z nieskończoną cierpliwością karmiła obu
mężczyzn, kiedy na chwilę wynurzali się na powierzchnię snu. I mówiła do nich. Przez dwa dni i dwie noce opowiadała o dawnych czasach, kiedy dworzyszcze Suchywilka tętniło od śmiechów i krzyków, o zabawach swoich dzieci, połowach biełuchy, zimowej sannie, strzyży owiec, zarybianiu stawów. O wszystkim, co tylko przyszło jej do głowy. Czasami wydawało się jej, że głos staje się cienką liną, którą zdoła ich zatrzymać w tej komnacie, w cieple ognia i pomiędzy drewnianymi ścianami, z dala od wichru i deszczu. Czasami zaś była tak znużona, że nie słyszała własnych słów, bledły, gdy tylko je wypowiadała i unosiły się przez komin ku burzowym chmurom. Usiłowała na dnie serca grzebać swe nadzieje. Jak najgłębiej. Nie liczyć na zbyt wiele, nie doszukiwać się znaków. Ale kiedy spoglądała w twarz Suchywilka, miała wrażenie, że nie drąży go już to samo powolne umieranie, co wcześniej. Teraz spał. Opatrywała dawnymi czasy wojowników poszczerbionych w boju i znała ciężki sen, u krańca którego czekało ozdrowienie. Nie chciała myśleć, co wydarzyło się na wzgórzu. Bała się nawet spoglądać w tamtą stronę. Jednakże Suchywilk wracał do zdrowia, a jego syn spał, wyczerpany ponad miarę. Wiedziała, że kiedyś - niebawem - się obudzi. Martwiło ją raczej, jak odmieniło go tamtych siedem samotnych nocy. Bo nie można wszak dotknąć mocy nagą dłonią i bezkarnie naginać nieśmiertelnych potęg do własnych życzeń. Lecz kiedy wreszcie się ocknął i poczuła na sobie jego spojrzenie - ma oczy swojej matki, pomyślała mimowolnie; może to wszystko, ten ogrom nieszczęścia i żalu, jest stąd, że kiedyś popatrzył na ojca jej oczami? - ogarnęła ją radość tak ogromna, że ledwo powstrzymała śmiech. Mięła brzeg fartucha i szczerzyła się jak młódka. - Laszczka - wypowiedział jej imię miękko, tak serdecznie, jakby nie było pomiędzy nimi tych wszystkich odległych, obcych zim. - Każ szykować okręt. Dziś odpływamy. I już. Radość prysła, jakby jej nigdy nie było. - Jakże tak?! - wykrzyknęła. - Przecież... - To nie moja ziemia - przerwał jej. - Przypłynęliśmy po okup za kniazia. - Ocaliłeś go tam na wzgórzu! - rzuciła z pasją. - Czy chcesz to teraz
zniweczyć? I znów jej słowa odbiły się po prostu od jego twarzy. - Skwarna pływa za srebrem - powiedział spokojnie. - Za srebrem, złotem i klejnotami. Daj mi je, a odejdziemy. Cofnęła się o kilka kroków, teraz już rozgniewana, bo nie przywykła ustępować, zwłaszcza przed głupotą. - Nie mam ich - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Widzisz tutaj bogactwa? Zasłony ze złotogłowiu i puchowe łoża? - Nie - zgodził się. - Lecz jest skarb, zakopany w podwalinach domu. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - Nie możesz go tknąć! - zawołała ze zgrozą. - Ojciec sam go wybierał, dla niej. - Mylisz się - powiedział Hardysz i teraz bardzo wyraźnie dostrzegała cień jego matki, tej Skalmierskiej niewiasty, córki doży, która niosła ze sobą jedynie żal. - Wybieraliśmy go wspólnie, ojciec i moi bracia. Obejrzeliśmy każdy pierścień, naszyjnik i bransoletę, które przeznaczył dla naszej siostry. Wkładaliśmy je do skrzyni. I czyniliśmy to z radością, bo ona śmiała się do nas i wyciągała rączki z kołyski. Powinnaś to pamiętać, mateńko. Między nami i córką Iskry nigdy nie było nienawiści, złych słów ani myśli. Ale kiedy odeszła, kiedy Pomorcy ją zabrali, należało się zwrócić ku życiu, nie ku umieraniu. - Twój ojciec nigdy go nie ruszył - rzekła ochryple. - Nawet w największej biedzie. - Wszak czekał na córkę. - Jasnowłosy mężczyzna wykrzywił się brzydko. Jakże mógłby odbierać jej posag? Polano strzeliło na palenisku i oboje drgnęli, odwracając wzrok, jakby zawstydzeni słowami, które padły. - Zazdrościsz jej - wyszeptała Laszczka, - Tyle zim przeszło, a ty wciąż... - Nie. - Potrząsnął głową. - Nie umiem tylko czepiać się złudzeń. Moja
siostra nie żyje i nikt tego nie zmieni, choćby pożeglował pomiędzy Żebrami Morza aż po krawędź świtu, samemu Zird Zekrunowi na pohybel. Nie pomoże uparta niewiara jej ojca. Nie pomoże srebro, jakie rozdzielał pomiędzy handlarzy niewolników za wieść, choćby jedno słowo, o jasnowłosej dziewuszce, którą dawno temu porwano z ojcowskiego dworca. Nie pomogą rajdy na Pomorców. Ani wyglądanie jej w każdej szczwanej komediantce. - Tyle zim - powtórzyła cicho. - Trzymał to złoto tak długo, a ty... Traciła go. Wkładał kaftan i buty, znów oddzielając się od niej plątaniną srebrnych wzorów, które wyszyto na ciemnozielonej materii. Z każdą ozdobą, barwnym skrawkiem materiału niknął chłopiec, którego niegdyś piastowała w ramionach. Za chwilę wstanie i wyjdzie stąd na zawsze, myślała. Nie ma powrotu. - Niechże się więc wreszcie ocknie! - Hardysz ze złością poderwał się z łoża. - Niechże się przebudzi z rojeń, które sprowadziły na niego jedynie cierpienie. Tamtego dziecka już nie ma. Nie ma również dziewczyny, z którą pożeglował na Przychytrze, kimkolwiek ona była. Jesteśmy tylko my. - A ty chcesz jego srebra - dokończyła prawie bezdźwięcznie. - Skwarna pływa za srebrem - powiedział, sięgając po pas. - Zawsze tak było i się nie odmieni. * * * - Odpłynął - wyszeptała Szarka. - Nie powiedzieliście mu o mnie. - Nie powiedzieliśmy nikomu. - Staruszka poprawiła kosmyk, który wymknął się spod kaptura. Włosy były szorstkie, pozbawione połysku. Jak sierść kozła, pomyślała, wspominając boga, który kiedyś wplótł palce w jej warkocze i prosił, by zstąpiła z nim na dno morza, do pałacu, uczynionego z pereł i morskiej piany. Czy tam również dotarłaby fala krwi, która coraz wyraźniej wzbiera w Krainach Wewnętrznego Morza?
- Nie powiedzieliśmy nikomu - powtórzyła, myśląc o wojownikach, uzdrowicielach i kuglarzach, których rozkazała udusić, kiedy usiłowali się wymknąć nocą ze dworca. Niektórzy służyli jej od wielu zim, podobnie jak ich ojcowie: ich rody były związane, jak daleko sięga pamięć. Lecz teraz pokusa stała się zbyt nęcąca, a groza, bijąca od strony Pomortu, zbyt dotkliwa. - Pomorcy przyobiecali nagrodę - rzekła. - Ziemię, okręty, srebro i złoto. Wszystko, cokolwiek jest cenne pod bożym słońcem. Dla tego, kto cię odnajdzie. Jeśli stąd odpłyniesz, zdradzą cię nawet morskie ptaki. Rudowłosa uśmiechnęła się nieoczekiwanie. - Woda ze źródła Ilv - powiedziała. - Zird Zekrun już miał zdobycz w ręku, już napawał się jej smakiem. Bo przecież nie oparłabym się truciźnie. A jednak Koźlarz znalazł sposób, żeby wysmyknąć się nieśmiertelnej mocy. Jakże zaskakujące. Stara wzdrygnęła się na wspomnienie lodowatego podmuchu, który wiele tygodni temu, w przededniu lata, zwiastował nadejście widmowej kohorty. - O nie, kochanie - rzekła bardzo cicho. - On nie wymknął się mocy. On się w nią właśnie zanurzył bez reszty. * * * Powietrze przesycała słodka, miodowa woń. Twardokęsek umościł się wygodniej na derce, z głową opartą o pień i ociężały od snu. Choć ledwie minęło południe, słońce tu nie dochodziło. Chłodny wiatr zawiewał znad falującego zboża, szemrząc w listowiu, i rozstrzelane cienie tańczyły u jego stóp na trawie. Szpaczęta darły się dźwięcznie, przyzywając rodziców, którzy nieustająco krążyli nad drzewem z owadami w dziobach. Gdzieś od strony pól dobiegało krakanie. Pewno młode kruki już uczą się latać za starymi, pomyślał sobie, a potem nasunął głębiej kołpak i przymknął oczy, zdjęty osobliwą, senną błogością. Wszystko tu było miękkie i świeże - woń skoszonej trawy, ptasie pogwizdywania, smak kwaśnego mleka, którym gasił pragnienie, bzyczenie pszczół i duszność kwiecia.
I byłby może zapadł w sen, spokojny i bez strachów, gdyby przez lipowe odurzenie nie przedarły się głosy, głośne i piskliwe od złości. Przez moment liczył, że jego przyboczni odpędzą intruzów. Bo Twardokęsek dochrapał się straży, pieczołowicie wybranej przez Narzazka. Doradca, który pod nieobecność kniazia jeszcze bardziej obrósł w piórka i teraz robił za podskarbiego pełną gębą, sprytnie wykoncypował, że trzeba zbójcy przydać do boku co młodszych spomiędzy szlacheckiej braci, aby mu służyli. Właściwie nie mógł się na nich krzywić. Wszyscy byli prędcy i usłużni, przy tym należycie przejęci, że oto postawiono ich na straży zbójeckiego hetmana, towarzysza Iskry i powiernika Koźlarza. Przydawali się też niezmiernie, kiedy ktoś na niego koso popatrzył albo wzdrygnął się niechętnie na dźwięk chłopskiego narzecza z Gór Żmijowych, bo wiedli się ze starych szlacheckich rodów i mieli we krwi tę możnowładczą pogardę, która sprawia, że pomniejsi schodzą człekowi z drogi. Ale żaden z nich nie był Nieradzicem. Zbójca nawet nie pamiętał ich imion. Teraz jednak niewiele mogli poradzić przeciwko furii waszmościów. Wrzawa się wzmagała, aż wreszcie Twardokęsek, rozjuszony jak giez nad krowim zadkiem, uniósł nieznacznie głowę i otworzył oczy. Sześciu czy siedmiu rozgorączkowanych szlachciców kłębiło się, powrzaskując, pomiędzy jego przybocznymi. Ustroili się jak na sejmik, w krasne lub sine żupany, suto przyozdobione na piersiach jedwabnymi listwami i zapinane na srebrne guzy. Spod nich błyskały buty, paradne, z czerwonej lub żółtej skory. Jeden zerwał właśnie z głowy kołpak i cisnął go na trawę, przeklinając przy tym siarczyście. Dwóch spomiędzy przybocznych ujęło go pod łokcie i usiłowało coś tłumaczyć, rzucając lękliwe spojrzenia pod lipę, gdzie spoczywał zbójecki hetman. Szlachcic nie bardzo chciał słuchać. - A ja nie dozwolę! - darł się. - Zgody nie dam, ot co! - Szlacheckie moje prawo! - wtórował mu inny. - Święte, od bogów nadane. - Choćby i z samym kniaziem! - gardłował ich niziutki towarzysz w ciężkiej, podbitej futrem delii z sobolowym kołnierzem, którą, nie bacząc na upał, wdział
na karmazynowy żupan. - Choćby i z samym kniaziem! Twardokęsek westchnął ciężko, czując, jak pryska przyjemne odurzenie, które jeszcze przed chwilą przepełniało go bez reszty. Usiadł. Coś w krzyżu chrupnęło mu boleśnie, zakłuły kości, otuczone w ostatniej potyczce. Rozmasował ukradkiem bolące miejsce i dał tamtym znak, żeby się przybliżyli. Usłuchali skwapliwie. Po prawdzie potruchtali ku niemu jak stadko warchlaków ku maciorze, za nic sobie mając szlachecką dostojność. Na darmo ich przyboczni usiłowali mitygować. - Czego? - burknął zbójca, kiedy stanęli przed nim, zadyszani, ale dumni, że oto udało im się pokonać opór nierozgarniętych sług. Nawet kołpaka nie zsunął. Panowie szlachta wytrzeszczyli oczy na taką niepojętą, niewymowną niegrzeczność, lecz zbójca ani drgnął. Patrząc na nich spode łba, rozparty na derce, podrapał się po kłakach, widocznych w rozcięciu koszuli. Dawno już wykoncypował sobie, że żalnicką szlachtę należy najpierw zbić z pantałyku i ogłupić. Potem łatwiej przyjdzie się jej pozbyć. Gapili się na niego w osłupieniu. Ten w delii poruszał niemo wargami, zupełnie jak ryba wyrzucona na brzeg. Zbójca nie umiał zgadnąć, czy usiłuje coś powiedzieć, czy też zasapał się, biedak, w ciężkim przyodziewku. - Panowie bracia przyszli z petycyją - zlitował się nad nimi jeden z przybocznych, kiedy cisza wydłużała się ponad miarę. - Upraszać łaskawej uwagi waszej hetmańskiej mości. Zbójca się skrzywił nieznacznie. Wciąż nie mógł nawyknąć do żalnickiej kwiecistości, do nieustannej paplaniny, która najprostszą rzecz rozwadniała tuzinami słów. Jednakowoż przybyli zgoła inaczej odczytali jego grymas, bo chłopina bez kołpaka wystąpił nieco przed innych, nieomal nastąpiwszy zbójcy na czubki butów, i wsparł się gniewnie pod boki. - Z petycyją?! - zaskrzeczał, cały nastroszony i wściekły. - Nie z petycyją my przyszli, ale po sprawiedliwość. A jeśli jej tu nie znajdziemy, tedy i gdzie indziej poszukamy. Choćby w trybunale.
Zbójca łypnął na niego spod oka, nadal rozparty na derce i na pozór spokojny, choć czuł już bardzo dobrze, jak w piersi wzbiera mu znajome ciepło. Nie macał wcale za mieczyskiem, choć jego kopiennicki szarszun spoczywał bezpiecznie tuż obok, w prostej skórzanej pochwie zlewając się z barwą lipowych korzeni. Ale nie potrzebował ostrza na byle pieniaczy. Miał dość krzepy w pięści, żeby pogruchotać im te podlane tłuszczem mordy. - Wy mnie tu, waszmościowie, trybunałami nie straszcie - zaczął z namysłem, żeby chęć do bitki nie przeważyła nad rozumem - bom wam ani brat, ani swat, i do sakiewek nie zaglądam. Wdarliście się tu przemocą, spokoju mnie pozbawiwszy, choć uznojony jestem i nie dla swojej korzyści. Pewnikiem was po komorach i alkierzach nie doszła wieść, że wojnę toczymy. Ledwo dwie nocki temu zagon Skalmierskich rozbiłem, co się aż tutaj za łupem zapędził. Była to szczera prawda. Po bitwie pod Rogobodźcem Surmistrz wycofał się na północ tak gorączkowo, że zaniedbał nawet popalić mosty na drogach i ściągnąć posterunki. W ich miejsce jednak natychmiast weszli Skalmierczycy, ciągnąc na opróżnione z żołnierza ziemie niczym mrówki do świeżego ścierwa. Pomiędzy przełęczą a granicą ze Spichrzą oraz Książęcymi Wiergami pozostało też trochę pomorckich garnizonów i pomniejszych oddziałów, które teraz Bogoria oraz inni regimentarze starali się wytępić z gorączkową żarliwością, żeby jak największy szmat kraju dostał się w ręce powstańców, póki ludzie Wężymorda nie otrząsną się po klęsce. Chociaż właściwie nie oni przegrali tę bitwę, pomyślał Twardokęsek, a myśl ta nękała go nieustannie, odzywała się w najmniej oczekiwanych momentach jak uporczywy ból zęba. Wszyscy ją przegraliśmy. Gdyby lodowa kohorta, odstraszona blaskiem ognia, nie rozprysła się przed kapliczką Bad Bidmone, wymordowałaby nas tam jednego po drugim. Bez różnicy, kto Pomorzec, kto swojak. Dla nich wszyscy jesteśmy tylko drgającymi kawałami mięsa, brylami, pełnymi ciepłej krwi, która na chwilę ogrzewa lód. - Po alkierzach? - Spomiędzy szlacheckiej braci wystąpił suchy, ogorzały mąż. Lewą rękę miał na temblaku, podwiązanym u szyi. - Wy mi, mości Twardokęsku, tchórza nie zadawajcie, bom się pod babską pierzyną nie chował, kiedy inni w bój poszli. Ale teraz do was przychodzim, jako do wodza i komendanta. Po sprawiedliwość. Bo się nam prawnie należy. Pozostali jęli mu przytakiwać, wyciągając w przód szyje jako stadko
gąsiorów. Twardokęsek, mile połechtany - jako wódz i komendant - pogładził się w zakłopotaniu po brodzie. - W czymże mogę waszmościom usłużyć? - rzekł nieco łaskawiej. - Jeno o zwięzłość proszę, bośmy tu jeno dla krótkiego wytchnienia stanęli i wnet czas nam ruszać. Szlachcic w sobolowej delii aż podrzucił głową na taką nieoględność. Iście, pomyślał zbójca, przyglądając mu się złośliwie. Chciałoby się zaraz i pod zadek zydla, i dzbana piwska do garści, a najlepiej i tłustego kapłona, coby brzuch napełnić. I tak by się radziło, żarło, słowa piwskiem spłukiwało aż po zmierzch. Potem z rańca trzeba by na poprawiny nową beczkę odbić, i znów aż do wieczora. Mogliby Pomorcy przez ten czas na podwórcu stanąć, nic byście, wieprze spasłe, nie zauważyli. - Wojsko nas najechało, ot co! - prychnął ze złością ten bez kołpaczka. Wasze wojsko, mości Twardokęsku. Co tu dużo gadać, jak hajdamacy sobie poczynają albo inni zbójcy. Na dźwięk ostatniego słowa Twardokęsek zmrużył oczy, wietrząc obrazę. Szlachcic zapędził się jednak tak daleko, że nic nie spostrzegł. - Pachołków mi potłukli, co przy bramie stali - ciągnął, wyraźnie ukontentowany, że wreszcie może dać upust wściekłości. - Potem na dziedziniec wpadli, kiejby piracka Skwarna. Wszystko ze spichlerza i piwniczki wzięli, ziarno, chleb, masło, słoninę. Świnie pobili... - Nawet kury wyłapali - odezwał się za jego plecami inny z panów braci. Istne rozbójniki, nie wojsko. - Ledwo niewiasty w skarbczyku zawarłem, co najlepiej obwarowany ciągnął ten z gołą głową, targając się za włosy z irytacji - bo się odgrażali, że i im nie przepuszczą. A tak tylko bydło precz popędzili i konie pobrali. - Widać im kobyły od waszych córek milsze - syknął jeden z Twardokęskowej straży. Inny z młodych parsknął stłumionym śmiechem. Oj, nie kochali oni tutaj tych
posesjonatów, co na wieść o wojnie pokryli się w swoich folwarkach, okopali jako krety w jamie, byle ich nikt nie trącał i do wojowania nie zmuszał. Szlachcic szarpnął za szablę, lecz ten z ręką na temblaku pochwycił go szybko. - Nie na burdy my przyszli - rzekł przyciszonym głosem, wbijając w Twardokęska wzrok - jeno po sprawiedliwość. Lecz ludzi swych powściągnijcie, coby nas nie lżyli. Zbójca gwałtownie poderwał się z ziemi. Szlachcic z gołą głową odskoczył, przestraszony, zaczepił obcasem o lipowy korzeń i byłby się wykopyrtnął, gdyby go towarzysze nie podtrzymali. Twardokęsek ani ku niemu spojrzał. Obrócił się płynnie ku dowcipnemu młodzikowi i trzasnął go w pysk, aż zaświstało. - Do stepki go weźcie - nakazał przybocznym, którzy gapili się na niego w oszołomieniu. - Niechże mu rzemieniem wypisze na grzbiecie, coby gęby nie otwierał, kiedy dostojniejsi gadają. Na szlacheckich obliczach odbiła się satysfakcja tak dogłębna, że zbójca po prostu nie mógł ich nie rozczarować. - Wojsko żreć musi. - Popatrzył spode łba. - Taka jego, psiamać, natura. Co wam się zdaje, że my popędzimy Pomorców, a potem wyzdychamy wam z głodu na przyzbie? - Z głodu? - Naprzód wysunął się tyczkowaty jegomość: zbyt obszerny siny żupan powiewał na nim jak chorągiew. - Tuzin korców pszenicy, cztery tuziny żyta, dwa tuziny jęczmienia, owsa korców z dzieśm tuzinów, do tego tuzin korców grochu i drugi krup tuzin, słoniny dziesięć połci, mięsa tuzin ćwierci - wyliczał na palcach. - Do tego masła kopa fasek, serów po trzykroć tyle. - Tutaj zbrakło mu palców, więc rozcapierzył je tylko, spoglądając gniewnie na zbójcę. - A jeszcze ile garnców soli? Oleju ile? I piwa achtlów? Ile wozów siana poszło, to sam nie zliczę. Do tego gęsi i kury, baranów dobry tuzin, czosnek i cebulowe wieńce. Pozostali spośród szlachty przytakiwali mu gorliwie, kiedy klepał tę litanię spustoszenia. - A ja ledwo na jednej wsi siedzę - dokończył, szarpiąc ze złością srebrzysty guz przy żupanie. - Jakże mnie do zbiorów wyżyć? Czym żonę i dziatki wykarmić?
Znów podniosły się gniewliwe pohukiwania. Zbójca przygryzł wargę. - Wojsko żreć musi - powtórzył, teraz już prawdziwie rozsierdzony. - Nikt wam gwałtów nie czynił, skoro bezpiecznie przede mną stoicie, ani łbów nie poszczerbił. Więc i to w nich rozważcie, czybyście do zbiorów doczekali, gdyby wojsko stąd poszło, na pastwę Skalmierczyków was ostawiszy. - Ale niechże mniej biorą - sprzeciwił się ten ze zranioną ręką. - Niech komór do cna nie czyszczą... Zbójca uciszył go machnięciem ręki. - Myśmy, waszmościowie, w pochodzie - rzekł twardo. - Nie nam rachować, co komu należne i kto co na wozach wywiózł albo po lasach pochował - dodał kwaśno. Chyba ugodził celnie, bo panowie szlachta jęli po sobie popatrywać podejrzliwie. Mam was, chytrusy! - pomyślał Twardokęsek. Ano, między sobą się żryjcie. - Wśród nas ekonomów nie masz, coby korce liczyć i faski na ćwiartki rozdzielać - ciągnął. - Chcecie sprawiedliwości? Tedy ją sami uczyńcie. Zamiast kryć się po dworach i potem na gwałty biadolić, zbierzcie reprezentacyją i pospółek uradźcie, ile który powinien jadła i podwody dla wojska wysłać. Wyście tu posesjonaty, ludzie z dawna osiadłe, najlepiej tedy wiecie, kto chudopachołek, a kto na dobytku siedzi, i ile który może dla pospólnego dobra oddać. Na twarzach kilku waszmościów odbił się niejaki namysł, a było to więcej, niż się zbójca spodziewał osiągnąć. Lecz ten, co z samego początku cisnął kołpaczkiem o ziemię, najwyraźniej nie zamierzał ugłaskać piórek. - Z niczym nas chcecie odesłać? - syknął przez zęby. - Niby pachołków, co się pańskiej łaski dopraszać przyszli? Ja tu nie łaski szukam, jeno za prawem swoim obstaję. Prawem, co je i Pomorzec szanował! - dorzucił z pasją. - Dajże pokój, Borusz. - Ranny w rękę pociągnął go za rękaw. - Słowa miarkuj.
- Ani myślę. - Tamten wyszarpnął się z mocą. - Pomorzec nam wiary dochował, co obiecał, to i uszanował święcie. I jeśli ktoś szlachcicowi w jego domu własnym uchybił, było na niego prawo naszykowane, i prąg dla obwiesiów, i dusienica przy trakcie. I stał tak przed Twardokęskiem, zacietrzewiony jak krasny kogucik. Ale teraz zbójca również nie zamierzał się hamować. - Za Wężymorda było wam lepiej? - zapytał przeciągle. - Bo szubienice ścierwem gęsto przystrajał? W tym go mogę wyręczyć, jeśli mi ktoś jadła albo furażu odmówi. - Potoczył po nich wzrokiem. - Że co? - zaskrzeczał z wściekłością szlachcic. - Że jak? - Że tak! - Zbójca, dosyć już zniecierpliwiony, ucapił waszmościa za żupan i przyciągnął mocno, że zaś był od niego nieledwie głowę wyższy, nieszczęsny szlachcic zadyndał w powietrzu, samymi czubkami butów muskając ziemię. - Jak mi tu jeden z drugim nie przestanie bruździć, prędko na drzewach wywieszam. Cisnął panem bratem, tak że ten uczynił trzy kroki wstecz, zanim się oparł o towarzyszy i zatrzymał. - Niewdzięczne ścierwa! - dokończył twardo. - Jak wam się wydaje, kto waszej bezpieczności strzeże, żebyście mogli te słoninowe połcie żreć i dziewki na sianie niewolić? Jeszcze czelność macie przychodzić i do oczu mi skakać? A precz mi stąd, miękkochuje, zanim kijem popędzę! - Schwycił miecz, przepchnął się pomiędzy nimi i ruszył przed siebie. Nie obejrzał się na gniewne bulgotanie, które poniosło się w ślad za nim. Ani wiedział, co go bardziej sierdziło: czy przerwana drzemka, czy szlachecka buta. Ale po prawdzie sam przed sobą nie śmiał się przyznać, że cni mu się do dawnych czasów, gdy podejmowano go po szlacheckich dworcach niby bohatera. I były uczty huczne, i kielichy opróżniane do białego ranka, i polowania na dzikiego zwierza, kiedy nikt na niego krzywo nie patrzył i nie odymał się na chłopski zaśpiew. Wtedy czuł, och, czuł to bardzo wyraźnie, że przyhołubiły go Wilcze Jary i przyjęły jak swego. A ninie się skończyło. Po bitwie pod Rogobodźcem wszystko się odmieniło. Mieli mu za złe. Niby nikt tego wprost nie powiedział, nawet nie zająknął się z lekka, ale przecież Twardokęsek był nie w ciemię bity. Mógł teraz gromić Pomorców, karku własnego nadstawiać, lecz oni nigdy nie zapomną, że się na
Rogobodziec spóźnił. Nie zaufają mu jako niegdyś. Wiedział o tym wyśmienicie i też w nim wszystko chłodło na skroś, kiedy na nich spoglądał. Od własnych towarzyszy również stronił. Źle mu było i podle. Już nie liczył, że wykroi sobie w Wilczych Jarach zacny kawałek gruntu i pożyje na nim jak pan. Nie dbał o książęcą łaskę. Gdyby nie pilnowali go we dnie i w nocy, może by i pierzchnął, za nic mając wszelkie przysięgi i obietnice. Ale jego swoboda skończyła się wraz z Rogobodźcem - wśród sług kładł się do snu i wśród sług podnosił. Nie miał nawet jak uciec. Nade wszystko zaś mierziła go myśl, że w całą tę niedolę i biedę niezmierną popadł za przyczyną jednego gołowąsa. Na dodatek tak durnego, że dał się bez trudu zabić. Wpadł do chałupy, a drzwiami tak trzasnął, że mało co nie wypadły z futryny. Klapnął na stołek przy piecu: ledwo wygarnięto chleby, bo wciąż od niego żar buchał. Zaraz też pot oblał go rzęsisty, ale wyleźć na dwór nie chciał, jeszcze by się znowu do niego jakiś plugawiec przypętał. Tłukł się więc po izbie jako wesz pod kołpakiem, ani umiał na zydlu spocząć, ani złości upuścić. Odgłos przybliżających się kroków bynajmniej nie poprawił mu humoru. I kiedy drzwi uchyliły się nieznacznie, natychmiast do nich przyskoczył, coby popędzić intruza precz. Lecz zamiast jednego ze straży, na progu stanął Bogoria, uznojony nielekko, ale i kontent. - Ot, nie umiecie sobie, mości Twardokęsku, przyjaciół jednać - rzucił z kpiną w miejsce powitania. - Nigdym tego nie umiał - odburknął zbójca. Wcale nie w smak było mu pojawienie się szlachcica. Dawna komitywa między nimi przeszła, jakoby jej nigdy nie było. Wprawdzie Bogoria bez żalu oddał zbójcy komendę, pozostawiwszy mu odprowadzenie głównych sił rebelianckich w głąb Wilczych Jarów, a sam uganiał się z lekką jazdą po oczeretach, gromiąc Skalmierskich. Nic też Twardokęskowi nie zarzucał, przeciwnie, zawżdy się do niego odnosił z największym uszanowaniem. Jednakże zbójca nijak nie umiał mu zaufać. Może właśnie gryzła go ta atencja, od której bardzo było daleko do niegdysiejszych igraszek, grasantki przy trakcie i inszych błogich łajdactw. A może sam ze sobą nie umiał dojść do ładu, tedy i z ludźmi nie umiał się ugodzić.
- Nietęga u was mina - skwitował go pogodnie szlachcic. - A nam się poszczęściło. Potężny zagon Skalmierskich wymietliśmy wedle starego młyna w Łykowni, a potem gromadę pobuntowanego chłopstwa na dodatek. Ech, lęgnie się teraz czerń, kłębi jako larwy na ścierwie. - Pokręcił głową. - Aż wywieszać ich trudno. Zrzucił buty i z westchnieniem ulgi ułożył nogi na stołku na wprost paleniska. Strudzony był i brudny, spod rozerwanego żupana wystawała mu okrwawiona koszula. Lecz nie wyglądał na poranionego, bo przeciągnął się, aż chrupnęły kości, i jął rozglądać po izbie. Widać nie znalazł tego, czego szukał, bo mlasnął z niesmakiem. - Kalina! - rzucił zbójca półgłosem. Nie musiał forsować gardła - jak znał swoją kochanicę, na pewno czaiła się tuż pod drzwiami komory. Zaraz po bitwie przywlokła się do rebelianckiego obozowiska, a właściwie przygnała tak rączo, że ledwo co nie ochwaciła siwej kobyły. Z początku nawet zbójca się uradował: potrzebne mu było to chętne, milczące ciało, w które mógł się zanurzyć i wyrzucić z siebie żrącą złość, jaka nim owładnęła pod Rogobodźcem. Kalina przyjmowała go bez słowa, choć robił, co swoje, a potem odwracał się na drugi bok i zapadał w ciężki sen, pełen obrazów i dźwięków, których nie chciał po przebudzeniu pamiętać. Tyle że wcale nie przynosiło to ulgi. Ani sam spostrzegł, jak ciche uwielbienie Kaliny jęło go drażnić i uwierać jak źle dopasowany przyodziewek. Nie chciał, żeby łaziła za nim jak pies, podtykała pod gębę co tłustsze kęsy, nalewała piwa w kubek. Nawet spać przy niej nie chciał - jej ramiona owijały się wokół niego jak wodorosty, palce wpełzały w pory skóry. Odsuwał ją, wychodził pod gorące, czerwone od księżyca niebo. Lecz kiedy wracał, ona wciąż tam była, zachłanna i uparta. Pies warujący przy nodze pana. Wbiegła natychmiast z dzbanem piwa i dwoma cynowymi kubkami. Twardokęsek zmarszczył się. Usłużność Kaliny również go mierziła. - Uch! - Bogoria duszkiem opróżnił naczynie, a kobieta zaraz znów je napełniła, zalotnie wypinając tyłek i pobłyskując piersią, ledwo co osłoniętą półprzeroczystą forbonką. - Cztery dzionki nam w pochodzie przeszły, ani był czas gardło z kurzu spłukać. - Tedy spać idźcie - burknął zbójca.
Bogoria kpiąco odął wargi. - Ano, zdałoby się wytchnąć - przyznał, wciąż zadowolony jak ptaszę. - Ale wieści przywożę. - Byle dobre! - prychnął zbójecki herszt. Nienawidził tego. Cokolwiek się działo w Żalnikach, od pomoru kur po dwa pomorckie regimenty, zabłąkane na bagnach i wybite cepami przez chłopstwo, szlachta po prostu prześcigała się w wysiłkach, żeby mu o tym jak najprędzej donieść. Zupełnie jakby oczekiwali, że coś z tym zrobi. Pewnie uwierzyli, że wypowiem magiczne zaklęcie, pomyślał kwaśno, i Wężymord rozpęknie się niczym purchawka. Bogoria wpatrywał się w niego z lekko uniesioną brwią. Niby nic nie mówił, lecz zbójca niemal namacalnie wyczuwał jego drwinę. - A bo ja wiem? - wymamrotał, zajadle świdrując palcem w nosie. - Zależy, jak bardzo wam miły ten wasz kamrat. Chąśnik go chyba wołali. Zbójca wybałuszył oczy. - Chąśnik? Toć przodem we Wilcze Jary go posłałem, żeby leże dla wojska przygotował. Szlachcic starannie wycierał palce w stół. I równie starannie unikał wzroku zbójcy. Kalina, przyczajona za jego plecami, w skupieniu osuszała fartuchem nieistniejące plamy piwa z blatu stołu. Ale zbójca widział, że cała aż drży z niecierpliwości, żeby wysłuchać nowin. Zupełnie jakby zwietrzyła krew. - Precz! - rzucił przez zęby z taką wściekłością, że niewiasta pierzchła natychmiast. Zza drzwi usłyszał stłumiony szloch. Ale wcale nie ukoiło to jego złości. - I przygotował - wyrzekł w końcu z westchnieniem Bogoria. - Aż za dobrze przygotował.
* * * Chąśnik był człowiekiem rozważnym, nieulegającym złości. Cenił spokój na tyle, na ile się dało w zbójeckiej profesji - i nie pożądał zbyt wiele. Owszem, srebro i klejnoty miały swoją wartość, lecz przepływały mu przez palce, nie pozostawiając śladu. Nie martwiło go to przesadnie. Inni ludzie trapili się i gryźli tym, co przyniesie los. A Chąśnik rzadko wybiegał wzrokiem w przyszłość. Po prawdzie i wspomnienia nie trzymały się go za bardzo. Nieraz kamraci, zamroczeni gorzałką, rozwodzili się rzewnie nad jakimiś bywszymi smutkami i niedolami, póki nie spłukali ich w ciężki, trunkowy sen. Chąśnik zaś milczał i jeśli kiedykolwiek wezbrała w nim jakaś żałość, to w gwiazdy sobie popatrzył albo płynącą wartko wodę. Nic go więcej nie nęciło. I było mu z tym dobrze. Może dlatego zdrada Twardokęska dotknęła go bardziej niż innych. Bo pierwszy raz w życiu zachciało mu się sięgnąć dalej, niż mógł dotknąć palcami. I kiedy okazało się, że gonił za błahostką, połyskliwym kłamstwem, którym dla drwiny zamachano mu przed nosem, poczuł, że w gardle wzbiera mu gorzka, spieniona wściekłość. Z początku wierzył, że uda mu się jakoś ścierpieć. Przełknąć i zapomnieć smak, jaki pozostawia oszustwo. Kiedy Wekiera odszedł, Pomorzec uśmiechnął się kpiąco i nawet użalił nad nieroztropnym zacietrzewieniem głupka. Ale po prawdzie wcale nie było mu do śmiechu. Dlatego nie protestował, kiedy zbójca odesłał go na Półwysep Lipnicki. Miał nadzieję, że jeśli zejdą sobie z oczu, piekąca furia zniknie bez śladu. Ale tak się nie stało. Nie pomagały dziewki, których sobie nie skąpił, krwawe burdy w oberżach ani flaszki gorzałki, wlewane w siebie z dziką zajadłością. Chąśnik nie lubił się męczyć - w przeciwieństwie do Cherchela i Lusztyka, którzy czasami aż się napawali własnym cierpieniem. Własną wyjątkowością. A on nie zamierzał być wyjątkowy. Wręcz przeciwnie. Zamierzał tkwić w swej zwyczajności po same uszy. Żadnych niespodzianek i cudów. Po prostu pospolite łupiestwo. Chciał znów żreć, baby rozprawiczać i łby mieczyskiem szatkować kiejby kapuściane. Myślał o tym, przedreptując z nogi na nogę przed leśną kąciną Bad Bidmone.
Uśmiechnął się krzywo. Nigdy w swoim długim życiu nie sądził, że cokolwiek popchnie go w takie miejsce. No, ale skoro tu dotarł, ani myślał skradać się chyłkiem jak proszalny dziad. Zwłaszcza że klechy z pewnością obserwowały go przez małe, okopcone okienka, lecz jak dotąd żaden nie kwapił się wrót otwierać, choć musieli widzieć żalnicką chorągiew, powiewającą nad skąpym pocztem. Skoro już o to szło, Chąśnik miał głęboko w rzyci żalnickie lwy oraz wszelakie podobne błazeństwa. Jednak czasu mu było szkoda. Bo kiedy raz coś postanowił, zwykł rzecz całą szybko kończyć. - Dajże no który topora! - rzucił, po czym splunął w dłonie dla pewniejszego chwytu. - Ale kącina, panie... - wyjąkał pachołek. - Przybytek bogini... - dodał z wahaniem, lecz pod ciężkim spojrzeniem Chąśnika bez zwłoki podał broń. Pomorzec zacisnął palce na wysłużonym stylisku. Ani się za siebie musiał oglądać, żeby wiedzieć, że jego żalnicki oddział zbił się ciasno w nabożnej trwodze, zupełnie jakby zza tych drewnianych wierzei miała wyskoczyć sama Bad Bidmone i porazić ich żywym ogniem. Ale poszły tylko drzazgi, kiedy ostrze zagłębiło się do połowy w pociemniałą od deszczy dębinę. Rąbał zajadle, bez wytchnienia. I kiedy otwór był już na dobre dwie dłonie, wierzeje uchyliły się opornie i pokazał się w nich wygolony łeb. Znajomy wygolony łeb. Chąśnik uśmiechnął się krzywo na widok Kostropatki. Kapłan jak zwykle zdawał się aż kipieć z wściekłości. Czasami Pomorca zdejmowało zadziwienie, jak tyle złości mogło się zmieścić w równie mizernej cielesnej powłoce. - Gdzie się pchasz, wieprzojebie?! - zawrzasnął kapłan, wspierając ręce pod boki i kołysząc się na swych krótkich, kabłąkowatych nóżkach. - Tutaj świątynia, nieśmiertelnej Bad Bidmone domostwo, a nie twój chlewik rodzimy. - Z Koźlarzem rozmówić się chciałem - oznajmił flegmatycznie Chąśnik. Kostropatka zrazu wybałuszył oczy i dobrą chwilę stał, w osłupieniu gapiąc się na przybyłych. A potem wybuchnął szyderczym rechotem. Śmiał się i śmiał.
Brzuszysko mu chodziło, z oczu pociekły łzy, a purpurowe blizny na gębie obrzmiały, jakby zaraz miała z nich trysnąć krew. Chąśnik czekał. Splunął na ziemię i dał pachołkom znak, żeby się cofnęli, bo przypływ kapłańskiej uciechy do cna wyzuł ich ze śmiałości. - Patrzajcie go, błazna - wykrztusił wreszcie sługa bogini. - Kniazia mu się zachciewa. A co ci się zdaje, ciołku, że ja go w komorze skrywam? Że z nogami w popielniku drzemie, podczas gdy wróg kraj rozrywa? Pomorzec znów strzyknął śliną, tym razem tuż obok stopy kapłana. - Ale go przecież wezwać potraficie? - zapytał, nie tając kpiny. - Na cóż inaczej te wasze kapłańskie gusła, skoro nie potraficie przywołać pana? Kostropatka odął się, jakby zamierzał cisnąć w przybysza grubym słowem, a potem raptem policzki mu sklęsły i tylko dolna szczęka mu chodziła nieznacznie, jak gdyby coś smakował i obracał na języku. - Brańców wam dwa tuziny przywiodłem - ciągnął lekkim tonem pomorcki rabuś. - Całkiem niedaleko przydybani, ot, popod jedną z waszych świątyń mnichów bili, podobno na chwałę Bad Bidmone. - Wykrzywił się z drwiną. W gruncie rzeczy bowiem śmieszyły go żalnickie waśnie i gromady pobuntowanego chłopstwa, co się chyłkiem zasadzały na sługi bogini. W jego rodzinnych stronach nikt nie poważyłby się na podobną napaść: Zird Zekrun nie cenił nadmiernej śmiałości, a jego kapłański ludek również umiał sobie radzić. Zresztą same piętna skalnych robaków, pulsujące na kapłańskich czołach, wystarczały, żeby wieśniaków ogarniał namysł i nabożne skupienie. Bo na Pomorcie kara za świętokradztwo następowała szybko i nieuchronnie, a Hałuńska Góra nieustannie wznosiła się nad wyspą jak lewa, karząca dłoń boga. Zbójca dał znak i pachołkowie przepędzili pod wrota świątyni powiązanych postronkami obszarpańców. Na widok Kostropatki brańcy jęli pomstować i zarzucać mu najgorsze sprośności. Sprawiali się przy tym całkiem uciesznie, lecz w Chąśniku znów zawrzała znajoma gorączka, co go dręczyła od bitwy pod Rogobodźcem. Rzucił przez zaciśnięte zęby rozkaz i słudzy uciszyli całe towarzystwo razami korbaczy. - Ponoć z wielkiej nabożności świątynie wasze palą - zwrócił się do
kapłana, wciąż z drwiną, żeby nie pokazać po sobie, jak bardzo mu spieszno do rozmowy z księciem - zatem pewnie i za zasługę sobie poczytają, jeśli w dobrej sprawie gardło położą. Róbcie, co trzeba. Serca im wyrywajcie, krwią bałwany pójcie, dzieci w rozżarzony piec wkładajcie czy co tam jeszcze mus wam czynić, żeby Koźlarza do dom ściągnąć. Byle prędko - dokończył srogo. Kapłan przypatrywał mu się w zamyśleniu. Na chłopstwo, które miotało się i zawodziło pod razami harapów, ani spojrzał. Wyraźnie coś sobie w umyśle ważył i rachował, zerkając spod oka na Pomorca. - A jakąż to wieść dla naszego kniazia macie tak pilną? - zapytał wreszcie. - Nie twoja rzecz, klecho! - ofuknął go Chąśnik, który, dziwnym trafem, nie zastanowił się wcale, co powinien w takiej okoliczności rzec. - Wodzowie mnie do niego posłali - dorzucił po chwili, nadrabiając miną - i przed nim się tylko będę opowiadał. - No, chyba że tak. - Kostropatka rozłożył ręce. - Jakże nam, skromnym sługom bożym, stanąć na przeszkodzie waszej wojennej mości? Skoro mus, to mus, przywołamy kniazia. A was prosim w nasze nędzne progi, byście pierwsi mogli naszego miłościwego pana powitać. Przyskoczył do Chąśnika i własną ręką przytrzymał mu strzemię. Zbójca zsunął się z konia, po trochu zaskoczony, że tak łatwo mu poszło, po trochu niespokojny. Spodziewał się, że będzie musiał bardziej na świątynnych nastawać, pogróżkami ich smagać, może nawet dni parę w oblężeniu potrzymać. I choć bez nijakiego trudu osiągnął, co chciał, doskwierała mu nieoczekiwana łatwość zwycięstwa. Cóż mógł jednak począć? Nakazał swoim ludziom, by duchem rozłożyli się obozem, i wraz z Kostropatką zanurzył się w chłodny przestwór świątyni.
Rozdział siódmy Chąśnik, który niegdyś sam piętnował niewolników na chwałę Zird Zekruna, beznamiętnie przypatrywał się, jak czarna posoka spływa do koryta, i myślał, że niektóre rzeczy są całkiem jednakie we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Owszem, na Pomorcie wciąż ze zgrozą wspominano sady Bad Bidmone, uświęcone trupami brańców. Ludzie pamiętali, choć krwawe ceremonie ustały dawno temu, a Wężymord skwapliwie wykarczował wszelki ślad po świętych drzewach bogini. Pamiętali również kapłani, hołubiący myśli o minionej potędze. Dlatego teraz rytuał rozwijał się przed oczami Pomorca jak szmat purpurowej tkaniny. Heretyków wyprowadzono na wewnętrzny dziedziniec. Z początku szarpali się nieco. Ale wtedy jeden z kacerzy, wysoki, niezmiernie chudy obszarpaniec z głową przewiązaną brudną, okrwawioną chustą, przemówił szeptem do swoich towarzyszy i ci uspokoili się, czy też raczej popadli w odrętwienie. Najwyraźniej postanowili pozbawić Kostropatkę przynależnej mu satysfakcji i umierać godnie. Chąśnik właściwie im się nie dziwił. W nim pobliźniony na gębie kapłan również budził osobliwą przekorę. - A tych drobin wam nie żal? - zapytał cicho, kiedy braciszkowie przycisnęli do pieńka głowę pięcioletniego może chłopięcia. - Dla nas już one stracone - odrzekł sucho Kostropatka. - A bogowie rozpoznają swoich pod ciemnymi bramami Issilgorol dokończył Pomorzec, powtarzając słowa, którymi w jego ojczyźnie żegnano skazańców. Sługa Bad Bidmone rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i Chąśnik zamilkł.
Nie chciał niepotrzebnie rozjuszyć klechy. Odór krwi zalegał już nad całym dziedzińcem i drażnił zmysły, przypominając tę szczególną woń - mieszaninę wilgoci, pleśni i zakrzepłej posoki - która przesycała kącinę Zird Zekruna w jego rodzinnej osadzie. Uciekł stamtąd, kiedy tylko odrósł od ziemi na tyle, by móc utrzymać w ręku wiosło. Kiedy wreszcie rzeź dobiegła końca, ledwo zdołał ukryć ulgę. Coś w twarzy Kostropatki podpowiedziało mu, że pobliźniony na gębie kapłan wyśmienicie rozumie jego odrazę i szydzi z niej skrycie. Ale było już za późno, żeby się cofnąć, i Chąśnik poczłapał za nim bez słowa. W świątynce wszystko wyglądało swojsko i po wiejsku zgrzebnie, nawet cudowny posąg Bad Bidmone, wyrzezany w kawałku lipowego drewna. Zrazu Chąśnika przeprowadzono przez część, w której wierni słuchali kazań i pod świętymi obrazami modlili się o boską łaskawość, potem zaś po niskich, wkopanych w ziemię stopniach wpuszczono do wewnętrznego przybytku, gdzie zwykle bywali tylko kapłani i akolici. Tu również wszystko wydawało się do cna zwyczajne, pozbawione przepychu. Na kamiennych ścianach połyskiwała wilgoć, posadzka popękała ze starości, a tępe, słabo obrobione rysy bogini zlewały się w mrocznym pomieszczeniu, tak że w całym obliczu żywiej odcinały się jedynie oczy, ciemne, głęboko wydziabane dłutem. Ręce kryły się w fałdach purpurowej sukni, dodatkowo podkreślając niemoc tego ledwie obrobionego słupa. Czerwień w górze wypłowiała już, wniknęła w głąb drewna, na dole zachowała jednak żywą barwę, zupełnie jakby malarz pozwolił farbie spływać ku ziemi. Dwóch sług podsycało ogień na małym palenisku u stóp posągu. Dym, zamiast bić ku pęknięciu w powale, rozpraszał się po pomieszczeniu, drapał w gardło i oczy. Chąśnik przycisnął rękę do ust, żeby stłumić kaszel, i patrzył beznamiętnie, jak braciszkowie nabierają chochlami krew i chlustają nią jak najwyżej na posąg bogini. Odsunął się tylko, by krople posoki nie padały mu na twarz. Umiał czekać. I jeśli kapłani musieli od początku do końca odprawić swoje gusła, żeby wreszcie przywołać żalnickiego wywołańca, on mógł stać tu, póki będzie trzeba. Cofnął się jeszcze ze dwa kroki i dobył z sączka solidną pajdę chleba. Żuł,
przegryzając cebulką, i za nic sobie miał gniewliwe spojrzenia sług bogini, którzy krzątali się przy swoim krwawym obrządku. Nie poważyłby się na podobną zniewagę względem Zird Zekruna, ale tutaj, pod dachem Bad Bidmone, mógł sobie nieco pofolgować. Wszak jego pan pokonał ją w Rdestniku niczym ślepe kocię. A nawet gdyby było inaczej, bogowie nie sięgają po cudze sługi, Chąśnik zaś nie wyrzekł się Zird Zekruna. Zresztą znacznie bardziej niż na obronę swego boga liczył na twardą stal. Kapłani nie próbowali mu odbierać mieczyska. Słusznie. I tak by nie oddał. Rozżarł się tak straszliwie, że nawet nie zauważył, kiedy Kostropatka pochylił się nad paleniskiem. Coś dorzucił do ognia, dym zgęstniał, przesłaniając go na chwilę i tłumiąc słowa, które szeptał nad płomieniem. A potem, ni z tego, ni z owego, sklepienie runęło im na głowy. Chąśnik zdołał uskoczyć pod ścianę i, wciąż z gębą pełną oślinionego chleba, weprzeć się w nią grzbietem. Kamienie waliły się, ktoś wrzeszczał przejmująco, a on kasłał i prychał, walcząc z pyłem, który buchnął mu w twarz, i z okruchami w tchawicy. Kiedy wszystko utrzęsło się trochę, Chąśnik spostrzegł, że bynajmniej nie cała świątynia legła w gruzach. Zawaliła się tylko część powały, ta wokół dymnika, który powiększył się tak mocno, że Pomorzec dojrzał pokaźny płat nieba. Tyle że nie połyskiwało ku niemu pogodnym błękitem. Teraz wszystko w górze było mroczne i ciemne, jak w zimową, bezgwiezdną noc. Może by go to nawet zastanowiło, lecz oczy zaćmił mu blask, bijący ze środka kąciny. Tam, ponad stertą pogruchotanych kamulców, tańczył w miejscu wielki, jabłkowity ogier. Jego kopyta zawisły tuż nad głową Kostropatki, kiedy kapłan dźwignął się z wysiłkiem spomiędzy gruzu. Chąśnik czekał. Nie obejrzał się, gdy z rumowiska jęły podnosić się jakieś szlochy i wołania. W dziwnym natężeniu obserwował, jak żalnicki książę pochyla się, żeby spojrzeć w twarz swemu słudze. Zastanawiał się, co Koźlarz dostrzega pod fałszywą pokorą Kostropatki, kiedy ten skłonił się aż do kolan. Kapłan coś mówił, zadyszany z gorliwości - jakieś płaskie, bezmyślne brednie o wielkiej łasce nieśmiertelnych bogów, którzy użyczyli księciu swojej mocy. Ciekawe, czy dziękowałby za nią równie gorliwie, gdyby stał wraz z nami na płaszczyźnie pod stokiem Rogonoszy, pomyślał Chąśnik posępnie,
przypomniawszy sobie, jak lodowa kohorta biegła przed siebie, a pod kopytami ich koni rozwierała się ścieżka prosto w Issilgorol. Lecz teraz się nie bał. Wszak nie zjechał do świątyni walczyć, tylko w interesach. I będąc człowiekiem rzeczowym, zamierzał doprowadzić sprawę do końca, czy się to temu jasnemu księciu spodoba, czy nie. Koźlarz milczał. Jego bezruch zdawał się rozszerzać na całe pomieszczenie, pochłaniać kamienie i ludzi, jakby sama północ przybyła tutaj w osobie tego władcy, który niegdyś był dzieckiem, co jeździło w kohorcie boga. Mowa kapłana stawała się coraz mniej pewna, słowa plątały się bezładnie, aż wreszcie zamarły na ustach. Dopiero wtedy książę poruszył się. Sięgnął ku Kostropatce tak szybko, że Chąśnik nie wychwycił ruchu ręki. Może zamrugał, kiedy okruch pyłu utkwił mu w oku? Może popatrzył na moment w górę, gdzie na tle ciemnego nieba migały szaro-srebrne kształty martwych wojowników? A może po prostu nie chciał pamiętać czegoś, co tak dalece nie przystawało do świata, w który przywykł wierzyć? Widział już przecież widmową kohortę pod Rogobodźcem. A wcześniej, jeszcze na skałach Pomortu, oglądał jasne błyski ponad górami - matka wtedy zasłaniała go fartuchem, żeby martwi wojownicy nie spojrzeli mu w twarz i nie pociągnęli go za sobą. I chyba było coś z prawdy w tych babskich gusłach, choć kapłani Zird Zekruna karali je bezlitosną chłostą, jako że strach przed sługami Białobrodego stanowił w istocie zniewagę uczynioną panu Pomortu. Bogowie, żaden z nich, nie lubili, gdy wątpiono w ich wszechmoc. Każde pojawienie się tych widm, które nie żyły, a przecież wciąż sprowadzały zagładę na żyjących, w jakiś sposób urągało światu. Ale Chąśnik nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Chciał tylko dobić targu. - Jak śmiałeś? - odezwał się cicho Koźlarz. - Jak śmiałeś sądzić, że masz nade mną władzę z powodu skradzionego strzępu chałatu i kilku włosów? Że wystarczy wrzucić w ogień coś, co należało do mnie, aby odebrać mi wolę? Kapłan desperacko majtał nogami, usiłując na oślep wymacać ziemię, lecz książę przycisnął jego głowę do łęku siodła. Kostropatka chyba protestował, lecz z jego ust wydobywał się jedynie bełkot. - To się nie zdarzy - powiedział książę. - Nigdy nie miało się zdarzyć. Nie będzie kolejnego kniazia, żebyście mogli nim obracać jako kukłą. A wiesz,
kapłanie, dlaczego? Chąśnik wzdrygnął się. Nie spostrzegł dotąd, że z każdą chwilą powietrze stawało się coraz zimniejsze. Kostropatka zabulgotał coś z przerażeniem. Książę przyciągnął go jeszcze bliżej do twarzy. - Zdradzę ci tajemnicę, klecho. - Kiedy mówił, znad warg unosiły mu się smugi pary. - Bad Bidmone nie żyje i nie odrodzi się nigdy w żadnym ze światów. Bo zginęła od własnej mocy. Zginęła przeszyta Sorgo, kiedy próbowała mnie zabić. Nie ma jej. A ty podążysz za swoją panią. Trzask pękającego karku był żałośnie krótki. Książę strząsnął martwego Kostropatkę na ziemię, jak gdyby ten był grudą łajna, którą uwalał sobie palce. I nic nie poruszyło się w jego obliczu. Był to jeden z tych ulotnych, niemal nieuchwytnych momentów, kiedy wszystko mogło potoczyć się inaczej. Książę wciąż mógł odjechać do któregoś z tych miejsc poza światłem i czasem, kędy chadzają martwi. Lecz raptem braciszek - ten, który podrzynał gardła kacerzom, uświadomił sobie Chąśnik - z wrzaskiem poderwał się spomiędzy kamieni. Wysoki, opętańczy wizg poszybował w górę i ścichł w pół dźwięku, ścięty ostrzem miecza. Potem Pomorzec słyszał tylko krople krwi, skapujące w nieskończonej, bezbrzeżnej ciszy. Widmowa kohorta zbiła się w gromadę w otworze potrzaskanego sklepienia. Zupełnie jak dzikie psy, kiedy zbiegają się do rannego jelenia. Chąśnik przełknął ślinę i wystąpił naprzód z cienia, który okrywał go jak ciepły płaszcz w zimową noc. Ale wnet wyprostował się hardo i zza zmrużonych powiek szacował księcia, który miał stanąć przeciwko samemu Zird Zekrunowi z Hałuńskiej Góry. - Ktoś ty? - Ostrze Koźlarzowego miecza zwróciło się ku niemu. Krew wciąż kapała ze zbrocza, choć krople padały teraz znacznie wolniej. Chąśnik znów przełknął ślinę. - Twardokęskowy towarzysz. O dobro swoje przyszedłem się upomnieć.
- O dobro? - powtórzył odległym, martwym głosem Koźlarz. - Ajuści! - wypalił zbójca. - Jeśli mamy los swój z waszym związać, gwarancji chcę od was pewnych. Od was, nie od Twardokęska, bo książęce słowo nad zbójeckie droższe. I wiedzcie, że za psi ochłap ani myślę wam służyć przeciwko własnemu bogu. Chcę ziemi dla siebie. Ziemi, chłopów i bydła. Tego, co macie najlepsze. Koźlarz nieznacznie przechylił głowę. Jego oczy połyskiwały mętnie, nieruchome jak ślepia śniętej ryby. Koń drżał i wstrząsał grzywą. - Chcesz zatem los swój z moim związać? Chąśnik mimowolnie cofnął się o krok. Ledwo wyrzucił z siebie żądanie, które dręczyło go od dnia bitwy pod Rogobodźcem, zrozumiał, że popełnił błąd. Ten książę, stojący wśród widmowych wojowników, ani go nie wysłucha, ani nie zrozumie, jest bowiem jeszcze bardziej martwy niż wojowie, którym przewodzi. Może Cherchel miał rację? - przemknęło mu przez myśl. Może naprawdę trzeba się bez reszty otworzyć na moc, żeby wytrwać na ścieżce utkanej z lodu i dymu? Może tylko w ten sposób można stawić czoło nieśmiertelnym? Nic więcej nie zdążył już zrobić. Bo Koźlarz - żalnicki książę, dziecko z widmowej kohorty boga - znów na niego spojrzał. - Dobrze zatem, Pomorcu - powiedział, wciąż nieobecny, zakotwiczony w zupełnie innym miejscu i czasie. - Podzielę się z tobą tym, co mam najlepsze. Dał znak. Lodowa kohorta runęła w dół i wrzask Chąśnika na dobre utonął w tętencie koni i łopocie płaszczy. Czyjeś lodowate ręce uchwyciły go i uniosły, jakby nic nie ważył. A potem był już tylko chłód i pęd, i ciemność. I niekończący się krzyk, który zamarzał, zanim wydobył się z gardła. * * *
Bogoria przysunął się do Twardokęska i pochylił tak blisko, że ich czoła niemal się zetknęły. - Wymordował ich tam - wyszeptał. - Mnichów, kapłanów, całą służbę. Wszystkich po równo. Zbójca poderwał się ze stołka i zaczął chodzić po izbie, zły aż mu skry z oczu strzelały. - A skądże o tym wieść macie, skoro wszyscy wybici? - rzucił przez zaciśnięte zęby. Bogoria szarpnął się za włosy. Widać nie zdążył w pochodzie podgolić po szlachecku czupryny, bo nad karkiem i przy uszach odrosła mu już krótka szczecina. - Od niewolnych, co święty ogień podsycają. Dwóch jest ich zawsze w świątyni, wedle obyczaju jeden niemy, drugi ślepy, na znak, że każdy człek, mimo ułomności wszelakich, może bogini cześć oddawać. I oni, w przybytku od dobrych trzech tuzinów zim służąc, nauczyli się jakimś sposobem ze sobą rozmawiać. - A Koźlarz się nad ich ułomnością zlitował - prychnął pogardliwie zbójca i żywcem ich puścił? Nie opowiadajcie mi bajek, mości Bogorio! Szlachcic wzruszył ramionami. - Nie chcecie, nie wierzcie, ja wam mówię, jak było. Ludziska, co do świątyni na odpust ciągnęli, takoż powiadają, że huk był wielki na niebie, koni tętent i mroczność takowa, jakby pośrodku dnia noc nastała. - Tedy im się pochwalcie, że to ich książę pan dobry, cudowny wyzwoliciel, ze swymi towarzyszami wśród obłoków harcuje - zadrwił zbójca. - Wprzódy wymordowawszy dobry tuzin kapłanów, co mu w rebeliji pomocą służą. Bogoria ściągnął brwi i jego oblicze spochmurniało jeszcze bardziej. - Tego jednego rzec nikomu nie można. Niech jeno między narodem pójdzie wieść, że książę ze szczętem przez moce owładnięty, nie będą nas nawet Pomorcy musieli rozpędzać, sami precz ze strachu pouciekamy.
- Może tak i lepiej by było - burknął Twardokęsek. Szlachcic omiótł go twardym spojrzeniem. - Kpicie, mości zbójco? W Wężymordzie takoż moc Zird Zekruna kipi i buzuje. Jeśli nie Koźlarz, to kto przeciwko niemu stanie? Wy z mieczykiem czyli ja z szabelką? A może babę naprzeciw mu poślecie, w miotłę ją uzbroiwszy? Twardokęsek milczał, wiercąc czubkiem buta w polepie. Nad progiem i nad drzwiami, na ościeżnicy, wymalowano czerwoną farbką znaki chroniące przed złem. Przez moment miał wrażenie, że poruszają się, ściekają w dół jak strużki krwi. - Tak i mnie się zdawało. - Bogoria kiwnął głową, ale jakoś bez satysfakcji. - Potrzebujemy księcia, nawet jeśli w inne teraz spogląda światy. Bo wierzę, zbójco, że nie dzieje się to wszystko bez przyczyny, choć przed nami ona utajona. Cokolwiek zatem sobie umyślili Koźlarz, wasza Szarka, wiedźma i nieśmiertelni bogowie, ja zamierzam zrobić co w mojej mocy i przygotować im ścieżkę, żeby mogli uderzyć, kiedy nadejdzie czas. Zbójca oderwał wreszcie wzrok od czerwonych linii. - Tyle że jeśli wieść pójdzie, że Koźlarz swoich sprzymierzeńców morduje... - Wzruszył ramionami. - Nie pójdzie - przerwał mu Bogoria. - Wam tylko jednemu mówię, boście... - zawahał się. Bo się wam uroiło, żem już wasz, pomyślał z gniewem zbójecki herszt i zdjęła go nagle taka wściekłość, taka dojmująca gorycz, że zachciało mu się wyć jak psu, któremu przyżegają grzbiet. - Boście winni się strzec - dokończył niezręcznie szlachcic. - I nigdy, przenigdy księcia nie wzywać, choćby w największej potrzebie. Bo będzie jak pod Rogobodźcem. Zgodnie umknęli wzrokiem w bok - byle nie spojrzeć temu drugiemu w twarz, byle nie wracać myślą do bitwy, która tak ich rozdzieliła. Mogli naradzać się wspólnie, wodzić palcem po mapie, brańców brać na spytki i nad wojskowym ćwiczeniem deliberować, lecz nie wspominali o tym, co się wydarzyło pod
Rogobodźcem. I czasami tylko zdejmowała Twardokęska chęć, żeby spić się na umór i wyjawić Bogorii, jak było. Co się naprawdę stało między nim, Nieradzicem, Złociszką i kamratami i z jakiej przyczyny przyłączył się do rebeliantów. Ale na szczęście ów zapał gasł w nim bardzo szybko. Teraz jednak nie zdołał zmilczeć. - Toć ludzie będą gadać! - zaprotestował. - Przecież tam kapłani wybici, świątynia pogruchotana. Jak chcecie tę rzecz tłumaczyć? Wszak czapką jej nie nakryjecie. Szlachcic nalał sobie piwa, wychylił kubek i jakby nabrał animuszu. - W tym nam wasz nieoceniony kamrat dopomoże - oznajmił wesolutko. Szczęśliwy traf, że się tam Pomorzec napatoczył. Ludziom rzekłem, że zdrajca przez samego Zird Zekruna był posłan, coby naszego dobrego księcia plugawo utrupić. Zbójca wytrzeszczył oczy. - Ale nie turbujcie się - uspokoił go szlachcic - Wszyscy tu rozumieją, żeście z nim w zmowie być nie mogli i że was w pole wywiódł, kiedyście go z misją na Półwysep Lipnicki wysłali. Onże z pomocnikami swymi na świątynię napadł i na samego Kostropatkę nastawał, torturami go zmusiwszy, żeby księcia naszego wezwał. Dobrze, że Koźlarz z bogini pomocą podłość Pomorca przejrzał i chwacko z życia go wyzuł. - Podrapał się po szyi, grubej i pokrytej smugami brudu. - I wiecie co, mości Twardokęsku? Jeszcze się będą nasi ziomkowie szczycić, że łaskawy nasz książę tak gracko Zird Zekruna pognębił - dokończył ze śmiechem. Twardokęsek nie uśmiechnął się. Milczał, zasępiony. Bogoria poklepał go lekko po ramieniu. - Nie chmurzcie się, mości zbójco - pocieszył go. - Będzie dobrze. Nawet lepiej, bośmy się tego Kostropatki pozbyli, a on z dawna przeciwko wam jątrzył i ludzi buntował. A teraz spokój nastanie i w okolicy porządek.
Zbójca wciąż nic nie mówił. Ale nie zdawało mu się, żeby szlachcic miał rację. - Będzie dobrze - powtórzył Bogoria, podsuwając Twardokęskowi pełny kubek. Może nawet zdołałby mu uwierzyć - wszak z całej siły chciał wierzyć gdyby nie to, że wtedy na podwórcu przed chatą znów podniósł się zamęt. - Kogo nowe licho przyniosło? - sapnął niechętnie Bogoria, jeszcze nie podchmielony, ale już rozebrany ciepłem i spoczynkiem. - A bodajby zdechł! - zawtórował mu Twardokęsek szczerze. Tymczasem wrzawa przybliżała się do drzwi chaty. - Do hetmana! Drogę do hetmana dajcie! Trzecia fala uderza najmocniej, przemknęło mu przez myśl - bez sensu, bo nigdy nie miał skłonności do żeglugi i sam widok rozchybotanego morza nicował mu wnętrzności. Lecz nie mógł się wyzbyć głupiego przeczucia, że cokolwiek przynosi posłaniec, trzecie dziś wieści ugodzą go najmocniej. I żółcią do gęby podpłynęła mu wściekłość. Po co mi to wszystko było? - szarpnął się w duchu. Gdyby nie wstyd przed Bogorią, byłby może czmychnął za Kaliną do komory. Bez gaci i z baby chyba by go nie zwlekli. - Duchem! Duchem! - pokrzykiwał ktoś na zewnątrz. Zbójca oblizał wargi i posłał jeszcze jedno tęskne spojrzenie na drzwi, za którymi zniknęła jego kochanka. Nic więcej nie zdążył zrobić, bo do izby z impetem wpadło dwóch pacholików ze straży, a za nimi, dysząc ciężko, krępy chłopina w przykurzonym, podróżnym kubraku. Nie znam go! - skonstatował z ulgą zbójca i natychmiast zdał sobie sprawę, jak bezsensowna jest ta myśl. Nie znał większości ludzi, którzy go teraz otaczali, a wieści pojawiały się znikąd, jak pająki niesione jesiennym wiatrem. Nie miał na nie wpływu. Właściwie już na nic nie miał wpływu. - Panie! - Krępy mężczyzna przypadł do ziemi i ku nieskrywanej konfuzji
zbójcy schwycił go za nogi, a tak mocno, że Twardokęsek nie umiał się wyrwać. Panie, spichrzański książę z całą potęgą na Książęce Wiergi ciągnie. Siła przy nim wojska, siła nieprzebrana. Żonę waszą w oblężeniu trzyma. Litości, panie! W mieście zapasów mało, rychło głód nastanie. A pomocy znikąd, znikąd ratunku. Dlatego na wszystkie świętości was błagam i imieniem żony zaklinam, ruszcie z odsieczą albo sczeźniemy na dobre. Żaden z nich nie spostrzegł, jak w drzwiach komory stanęła Kalina. Blada jak płótno, przyciskała do piersi gliniany dzban. Nie czuła, że naczynie przechyliło się i struga piwa ciecze jej po sukni. - Żona? - wyszeptała z niedowierzaniem. - Masz żonę? * * * Zbójca Twardokęsek nie miał dla niewiast szczególnego nabożeństwa ani nie zwykł nad nimi przesadnie dumać. Kiedy zrobił już, co swoje, za towarzysza milszy był mu solidny antałek, bo i mniej gadał, i mniej we łbie mącił. Owszem, czasami trafiały się rozumne białogłowy, jak na ten przykład Visenka, której za najlepszy podarek starczał dobrze wyostrzony sztylet i na dodatek umiała nim sprawić opornego kupca szybciej niż jakikolwiek inny z kamratów z Przełęczy Zdechłej Krowy. W większości jednak baby siały tylko zamęt i zgryzotę w spokojnym, zbójeckim bytowaniu, starał się zatem poprzestawać na nierządnicach, których nie brakowało w gospodach przy trakcie. One przynajmniej znały swój fach, brały ćwierćgrosza i jeszcze poganiały, żeby szybciej kończył. Niestety, niektóra baba wczepiała się w niego jak kleszcz i za nic nie chciała iść precz. Dokładnieńko jako ta utrapiona Kalina. Bo skoro się umościła wygodniej, zaraz jej przyszło do łba, że będzie włodarzować i zbójcę za nos wodzić. Właściwie sam nie wiedział, dlaczego jej nie powiedział o Złociszce. Pewnie czasu mu zbrakło - każdy przyzna, że wielce był po Rogobodźcu zajęty, chcąc całe to szlacheckie zamieszanie ogarnąć i przysposobić do marszu. Co dziwne, jego ludzie również trzymali język za zębami i nikt ani słóweczkiem nie zająknął się przed Kaliną o godach, jakie z pompą odprawiono w Książęcych
Wiergach. Twardokęsek wykoncypował sobie, że uznali jego niedawne weselisko za żart dla skaptowania nieufnych mieszczan i wyciągnięcia z nich złota. I im dalej odjeżdżał od wiergowskiej granicy, tym bardziej mu się ślubowanie wydawało mgliste. Zupełnie jakby go wcale nie było. Niekiedy tylko, jeśli pobłądził wzrokiem w szeregi kuszników, pożegnalnego prezentu od Złociszki, przypominała mu się zapłacona za nich cena. Zaraz jednak wyrzucał ją z umysłu. I usilnie przekonywał sam siebie, że nic się nie zmieniło. Wszak Cherchel też miał dobry półtuzin małżonek, rozsianych szeroko po Górach Żmijowych. I żadna mu z tego powodu wstrętów nie czyniła, ale się przypochlebiały na wyprzódki, kiedy wreszcie do domu zawitał. Ale Kalinie nic nie powiedział. Ba, nie musiał przecież. Ostatecznie nic jej nie obiecywał. Bo zbójca bardzo się pilnował, żeby babom przysiąg nijakich ni obietnic nie składać. Pewnie dlatego ciągnęły do niego jak muchy do lepu. Jedno musiał jej przyznać - prędko się pozbierała po wstrząsie. Chwilę jeszcze stała nieruchomo, piwo ciekło jej po cyckach, a na policzkach nabrzmiewały czerwone plamy. Wiergowski posłaniec, wciąż z rękami wokół zbójeckich cholew, wgapiał się wybałuszonymi ślepiami w niewiastę, powtarzając bezwiednie: - Sczeźniemy... sczeźniemy na dobre... sczeźniemy... Wreszcie czknął i umilkł. I chyba właśnie czknięcie przywróciło Kalinę do życia. Trzepnęła dzbanem w polepę, aż gliniane odłamki posypały się szeroko; jeden ugodził w policzek wysłannika Złociszki, który kwęknął ze zdziwienia i jął w palcach rozcierać krew. Kalina w trzech susach przesadziła izbę i przypadła do zbójcy, odtrąciwszy posłańca kopniakiem. A buty nosiła solidne, gospodarskie, nie żadne tam dyrdymałki z safianu, więc chłopina jeno sapnął i zwinął się z bólu. Szlachcianka tymczasem wczepiła się pazurami w koszulę zbójcy i targnęła z całej siły. - Ty żonę masz? - wysyczała, za nic mając Bogorię i pacholików ze zbójeckiej straży, którzy przypatrywali się tej scenie w niemym zdumieniu. - Babę sobie skrycie wziąłeś, capie, a mnie na śmiech ludzki wystawiasz?
A zdawałoby się, przemknęło zbójcy przez myśl, że taka rozumna niewiasta. Nie jakaś płocha młódka, ale wdowa stateczna i w leciech wszak nie pierwszych. I co? Też jej się żeniaczka uwidziała. Chciał jej to delikatnie ze łba wybić i jeszcze złociszami obdarować ją na drogę, bo wiedział, jak się świat kręci i że jeśli baba majątek mieć będzie, to i upragniony małżonek wnet się znajdzie. Tyle że mu czasu zbrakło. Bo akuratnie kiedy dumał, jak subtelnie jej posag obiecać, Kalina wyrżnęła go w pysk. Rączkę miała toczoną, wprawną w wyrabianiu ciasta i w masła ubijaniu, więc zrazu mu świeczki w oczach stanęły. I w tymże samym momencie wszelka oględność i względy dla płci niewieściej wywietrzały mu z głowy. Łapa sama podskoczyła mu do góry. - A ty babo durna! - ryknął, co sił w płucach, i strząsnął ją z siebie, odrzucił z taką mocą, że izbę przeleciała i ostała się dopiero pod piecem. - Ty wywłoko kaprawa! Co się tobie uroiło? Że przed kapłanem cię wezmę, skoroś mi sama pod pierzynę lazła? Wdowę wiekiem steraną i zwiędłą, co ją przede mną pewnie wojska półregiment miał? W izbie zaległa taka cisza, że słychać było każdą z much bzyczących pod powałą. Kalina macała ręką po ścianie. Jak ślepa. Spróbowała się podnieść, ale nogi ugięły się pod nią i klapnęła na zadek. Spódnica zadarła się brzydko, odsłaniając gołe nogi, poznaczone plątaniną żył. Płakała. Łzy ciekły po policzkach, zmywając barwiczkę i węgielek, którym przyczerniła rzęsy. Gdyby wyglądała ładniej, może ulitowałby się nad nią - wszak miał do krasawic słabość i nieraz puścił z Przełęczy Zdechłej Krowy kupca, jeśli miał córkę nadobną, która o życie ojca umiała należycie zabiegać. Ale ta starka, która mu się nagle tak bezczelnie objawiła i śmiała jeszcze prawa do niego rościć, wydawała mu się raptem zniewagą wobec hetmańskiej godności. A Twardokęsek nader był podatny na kpinę, więc tym większa nim wściekłość zatrzęsła. Toż nie będzie go byle babiszcze paskudne w oczach kamratów poniżać i na szyderstwo wystawiać! - Co ci się zdaje - stanął nad nią, nastroszony i zły - że ty jedna za mną łazisz i kupra nadstawiasz? Że się na skorupę starą połaszczę, kiedy mi tam dziewkę młodą, gładką i zasobną, przy tym burmistrzową córkę naraili? Z litości przy
sobie cię trzymam, ot co! Niemłodaś, przy tym nędzarka, więc ci dachu i kęsa chleba użyczam. Ale dosyć tego! Zanadtoś na tej litościwej strawie zhardziała i łeb za wysoko uniosłaś. Idźże precz... - A pójdę! - przerwała mu Kalina. - Żebyś, kurwi synu, wiedział, że pójdę! Nikt nie podał jej ręki, lecz tym razem zdołała się podnieść. Stała, przygryzając wargę, aż między zębami pokazała się krew. Z jej twarzy taka biła zajadłość, taka nienawiść zapiekła, że aż się zbójca cofnął. Kobieta zadygotała, a potem zebrała w rękę spódnicę i niezdarnie, jakby na oślep, pobiegła do drzwi od komory. I wciąż nikt nie drgnął. Trwali nieruchomo, podczas gdy jej trzewiki stukotały we wnętrzu domu coraz słabiej i dalej. - Rzekłem ci to pierwej, zbójco - odezwał się znienacka Bogoria - ale i teraz powtórzę. Nie umiesz ty sobie przyjaciół jednać. Oj, nie umiesz. * * * - Zatem wilczojarskich Twardokęsek teraz prowadzi? - upewniła się Szarka. - On i Bogoria - przytaknęła babka. - Ale rebelia rozlała się już daleko poza Wilcze Jary. Całe południe Żarników w bezhołowiu tonie. Niby Pomorcy stamtąd uciekli, ale wciąż podsyłają zbrojne zagony, coby nieprzyjaciela wymacać. Skalmierscy z drugiej strony naród szarpią i dobytek grabią. W lasach luźne kupy siedzą, a to pobuntowanego chłopstwa, a to szlachty, co jej dworce popalono, więc się w kniei schroniła, a to zwyczajnych łupieżców, co zawsze w wojenny czas śmielej się roją. Pól nikt tam nie obsiewa, bo i nie masz po co: wszystko na zmarnowanie pójdzie, na rozdrapież od swoich i obcych. Rudowłosa kobieta skinęła głową. Staruszka nie umiała zgadnąć, o czym może teraz myśleć ta zaginiona i nigdy nieodnaleziona córka jej wnuka. Słońce przechyliło się już daleko ku zachodowi i ze wzgórz padały na nie coraz głębsze cienie. - Czy to już wszystko? - zapytała.
Zwajka mocniej zacisnęła ręce na przedmiocie, który kryła pod płaszczem. Tkwił w jej palcach, zimny i ostry jak cierń. I niemal czuła jego niecierpliwość. Cios, który musiała zadać na końcu. Najdotkliwszy ze wszystkich. - Nie, dziecko - powiedziała powoli. - Nie wiesz jeszcze ani drobnej części. * * * Jej dłonie nie zmieniły się ani trochę - wciąż były podrapane, z plamami ochry i cynobru i ciemnymi obwódkami pod paznokciami. Blizna nad kciukiem odcinała się jak jaśniejsza wyspa na morzu wytrawionej alchemicznymi ingrediencjami skóry. To były ręce alchemiczki. Nie budziły szacunku, nie przystawały żalnickiej kniahini. Na zewnętrz świeciło słońce. Inkrustacja na Bramie Lwów połyskiwała błękitem lapis-lazuli, a w głosach niewolnic, wracających ze strumienia z koszami bielizny, dźwięczała wesołość. Z pieca buchały kłęby dymu. Karty wyginały się jak żywe, skręcały ciasno, chcąc ochronić powierzoną im wiedzę. Ogień jednak w mig przetrawiał iluminacje i zmieniał litery w kruche strużki popiołu. Selveiin nie zamknęła drzwiczek, więc szare płatki wymykały się znad paleniska i wirując, unosiły się w komnacie. Niekiedy rozpoznawała w tych strzępach pojedyncze słowo, ułamek obrazu, drobną srebrną gwiazdkę, którą niegdyś wpisano w owal wokół postaci Annyonne. Srebro opierało się żarowi najdłużej, lecz na koniec i ono rozsnuwało się w pył. - Nie wszystko da się spalić, księżniczko. Wężymord stał w drzwiach. Aż zakręciło się jej w głowie od tego nieoczekiwanego wrażenia, że czas, jak przypływ, uderza w nią tą samą falą. Nic się nie zmieniło - ani brąz jego stroju, znak przynależności do Zird Zekruna, ani sposób, w jaki spoglądał na nią ponad progiem. Może we włosach przybyło mu nieznacznie bieli, lecz nie była pewna.
Czekała, bezwiednie zwierając palce na kolbie z żywym srebrem, coraz mocniej i mocniej, póki Wężymord nie wyjął jej z dłoni naczynia. - Oszczędź je - powiedział - tym razem. Lecz nadal mieli przed oczami srebrzyste kulki, jak toczą się pomiędzy nimi po posadzce, jakby szukały ścieżki. Rok temu, u zarania lata. Wówczas wszystko wydawało się jeszcze możliwe. Świat kołysał się leniwie, jak łódka pod spokojnym letnim niebem, niepewna, w jaką stronę się zwrócić. A teraz sztorm rozbudził się na dobre. Wężymord pochylił się, muskając wargami jej dłoń, a potem wziął jedną z kart, które zrzuciła na stos obok pieca. Błysnęła błękitem suknia Annyonne, przed wiekiem nakreślona ręką Thornveiin i zaraz żarłocznie pochwycił ją ogień, kiedy mężczyzna cisnął wizerunek w głąb pieca. - Nie spodziewaliśmy się was tak prędko. Ukląkł, zwrócony do niej plecami. Bała się zapytać, co oznacza ten powrót, tak zaskakująco wczesny, i nie słyszała na podwórcu pod bramami odgłosów armii. - Jestem tylko ja - odparł, jak zwykle odczytując niezadane pytania. Płatki popiołu opadały mu na włosy. Przycisnęła ręce do piersi. Pod suknią tkwiła twarda kropla zielonego kamyka w obejmie ozdobionej znakiem uścieskich alchemiczek. Podarunek Szarki ziębił skórę, jakby wchłonął chłód trupów. Wężymord ciągnął wszak z pobojowiska. - Nie - zaprzeczył z tą irytującą wszechwiedzą, która sprawiała, że rozmowa z nim przypominała chodzenie po wodzie. - Nie oglądałem bitwy. A twój brat żyje. Jeśli można nazwać to życiem. Klejnot szarpnął się na łańcuszku. A może po prostu serce podskoczyło w niej z grozy. - Co się stało?
Teraz na nią spojrzał. Jego źrenice skurczyły się, zmieniając w dwie poprzeczne kreski. W tej komnacie nie zamierzał ukrywać, kim jest. - Koźlarz powrócił. Bez Sorgo. Dziecko, które kiedyś jeździło w kohorcie martwych władców, dorosło i nadal wędruje pomiędzy gwiazdami. A czasami, pod czerwonym księżycem, opuszcza się niżej. Na pole bitwy. Znali się tak dobrze, a przecież nic nie umiała wyczytać z jego twarzy. Stała więc tylko, oparta o wytrawiony kwasem stół alchemiczek, nie wiedząc, o co spytać. Czy cieszyć się, czy płakać. Którego z tych dwóch mężczyzn, męża czy brata, ścigać myślami, przeklinać i błogosławić. Wężymord wziął ją za ręce. - Usiądź - poprosił. Pociągnął ją ku wyściełanemu krzesłu, a potem podał czarkę z krwawiennikiem. Znów wszystko było jak dawniej, jak wówczas, gdy pozwolił jej wyprawić się w tę niezwykłą wędrówkę do Spichrzy, gdzie czekali na nią Szarka i Koźlarz, i wszystkie przepowiednie zaklęte w zwierciadłach Nur Nemruta. Tyle że teraz za ich plecami płonęły rękopisy Thornveiin. - Była bitwa - rzekł Wężymord, nieświadomie wypowiadając słowa, które odtąd po kres wieków miały znaczyć początek opowieści o tym niezwykłym lecie. - Była bitwa w przesmyku Rogobodźca. I był Koźlarz w orszaku martwych królów. Ale mnie tam nie było. - Dlaczego? Kciukiem starł z jej warg kroplę czerwonego napitku. - Nie jestem niemą gliną w ręku boga. Czy wiesz, że chłopski prorok zamierza cię zabić? Bez słowa skinęła głową. Jakże mogłaby to przeoczyć, skoro wysyłał do cytadeli trędowatych szpiegów, żeby zatruli studnie i usunęli ostatnią zawadę, która zagradza powrotną drogę bogini?
- Ledwo wojsko wyszło w pole, pchnął biczowników na Uścież. Wielkie gromady chłopstwa, pobuntowanej gołoty, a także wszelkiego rodzaju żebraków, proroków, obłąkańców, niedojd i grasantów. Szli z pieśniami, z chorągwiami, ze świętymi obrazami. Jakby na procesję. A gdziekolwiek stanęli, przywracali dawne sady bogini. Wiedziała również o tym. - Nie widzieliśmy go tutaj - powiedziała cicho. - Nie - zgodził się Wężymord. - Ponieważ coś się wydarzyło. Nawet moc Zird Zekruna nie jest bez kresu. Wyczuwała napięcie w jego głosie, więc bezwiednie przycisnęła czarkę do piersi, nie umiejąc stawić czoła kolejnym wieściom. Tego lata nie było po prostu dobrych nowin. Każde szczęście wbijało się jak ostrze w cudzą niedolę. - Prorok zawrócił. Raptem zatrzymał się w marszu, a później ruszył pod Rogobodziec przeciwko naszym i tamtym. Przeciwko całemu światu. Dopiero teraz spostrzegła, że wstrzymywała powietrze. Wypuściła je z bezbrzeżną ulgą, że tym razem nie spada na nią następny wyrok Zird Zekruna. - Nie lekceważ proroka - przestrzegł ją Wężymord. - Zbyt wiele patrzymy w gwiazdy, w proroctwa, sny i wzorce, by czasem nie przewrócić się na zwykłym kamieniu. Mimowolnie rozmasowała kolano, usiłując przytłumić ból, który nigdy na dobre nie gasł. Spomiędzy śmiertelników najwięcej chyba wiedziała o niebezpieczeństwach, zaklętych w kształt kamienia. - Dlaczego zawrócił? - zapytała, chociaż spośród rozlicznych trwóg heretycki braciszek najmniej ją zaprzątał. - Nie wiem - odparł Pomorzec. - Choć chciałbym wiedzieć. Bo czasami, kiedy bezzasadnie chwieje się logika zdarzeń, może za tym stać jedynie moc. Chciałbym mieć pewność, kto kieruje chłopskim prorokiem. Tym razem ukryła uśmiech w czarce. Och, Wężymord, choć przecież dogłębnie naznaczony niepojętym, lubił rozumieć. To również zbliżało ich do
siebie. Złudna wiara, że rozum stanowi broń przeciwko bogom i światu. - Więc jesteś tu z jego powodu? Mimo wszystko wydawało się jej niewiarygodne, że porzucił wojsko w przededniu wojny dla czystej ciekawości. - Z twojego powodu - poprawił. - Biczownicy zmietliby cytadelę w kilka godzin. Spojrzała na niego ze zdumieniem, ale już odwrócił się, ciskając do pieca kolejne karty. - To właśnie mnie niepokoi - powiedział, a sztylet Annyonne, nakreślony na pergaminie srebrną farbką, połyskiwał w jego palcach jak prawdziwa broń. Kraj roztworzył się przed nimi na roścież. Nie wiem, dlaczego. A ty, księżniczko? - Znad płomieni błysnęły ku niej błękitne oczy. - Dlaczego postanowiłaś spalić dziedzictwo Thornveiin? Było oczywiste, że zapyta o to prędzej czy później, a przecież puls jej przyspieszył. Nie istniały bowiem dobre odpowiedzi. - Bo zdaje mi się - zaczęła powoli - że poprzez ten cały natłok wzorców, proroctw, wizji i postaci, które wołają do mnie spoza mroku i z głębi luster, zaczynam gubić samą siebie. Spętlam zagadki, każdemu słowu i obrazowi przydając nowych znaczeń. I boję się uczynić cokolwiek, by nie zniknąć doszczętnie wśród snów i odbić. Tymczasem one również mogą okazać się pułapką, zsyłaną na nas przed bogów i własną naturę. Jakie to dziwne, pomyślała. Na zewnątrz płonie świat i nie zapytałam nawet, kto zwyciężył w tej bitwie, w której on opuścił swoich ludzi, podczas gdy mój brat powrócił w orszaku widm. Zamiast tego rozmawiamy o ścieżkach pośród gwiazd i chybionych przepowiedniach. - Przez całą zimę - podjęła, przełykając ślinę - usiłowałam dopasować moją wiedzę do pism Thornveiin. Do słów Szarki. Do rojeń wiedźmy. Ale teraz... zamilkła, na darmo próbując opisać osobliwy stan, jaki nią owładnął, kiedy Wężymord wyjechał wreszcie z cytadeli na wojnę. Nie, nie przeraziło jej, że została w Uścieży z mrowiem wrogich kapłanów i
Pomorców, świeżo przybyłych z wyspy boga. Przeciwnie, miała wrażenie, jakby na koniec uwolniono ją spod zaklęcia. Nie musiała dłużej udawać kniahini ani siostry przeklętego wygnańca. Nie chodziła po salach w paradnych sukniach, nie wysłuchiwała poselstw ani nie urządzała uczt. Ten czas dobiegł już kresu i z ulgą zanurzyła się znów w chłodne mury Wieży Alchemiczek. Nie pracowała nawet. Owszem, odgoniła służebne, niewolnice i spowiednika pod pretekstem zagadki żywego ognia oraz eksperymentów, które mogliby zniweczyć. Ale za półprzymkniętymi okiennicami, w mroku zakłócanym jedynie przez krzyki mew, nawoływania rybaków i miarową pieśń Wewnętrznego Morza, usiłowała mozolnie dojść, co stanowi o jej najgłębszej naturze i co pozostanie, jeśli odsunie wszelkie wzorce, zagadki i klątwy. Samotność nigdy jej nie przerażała. A spośród tuzinów miejsc, tylko to naprawdę należało do niej. Piece, tygle, stoły, retorty, kufry, alembiki, palniki, naczynia hermetyczne, księgi i skrzynie wyznaczały granice jej królestwa. Cała reszta była nieprawdziwa. - Urosłaś, moja mała księżniczko - zauważył Wężymord. Jak urosłam? - chciała go zapytać. Urosłam w twoich oczach? Urosłam do przepowiedni? Urosłam ponad ten krąg wyborów, który dawno temu zakreślił nam Zird Zekrun? Nie była pewna, czy z niej nie kpi. Wężymord spojrzał na nią tymi niewiarygodnie błękitnymi oczami, w których odbijało się Wewnętrzne Morze i wszystkie jego smutki. - Masz rację - powiedział miękko. - Już czas. Dopiero wtedy pojęła, że podjęła decyzję, ale on, jak zwykle, zdołał to zrozumieć wcześniej. Każda karta z kodeksów Thornveiin, jaką rzucała w ogień, miała znaczenie wykraczające poza purpurowozłoty wzór płomieni. Bo nie potrzebowała ich, podobnie jak rojeń wiedźm i proroctw Nur Nemruta. Cała wiedza trwała tu, ukryta w skorupie Wieży Alchemiczek. Tyle że najpierw musiała dostać od Wężymorda coś, czego nie miała prawa od niego wymagać.
- Dlaczego chcesz mi pomóc? - zapytała, bo skoro znał jej intencje, nie przyszedł tu bez powodu. Podszedł do okna, rozchylił okiennice i słoneczny blask wpadł smugą do komnaty. Prześlizgnął się po stole, po słojach, upchanych nieporządnie pod ścianami, aż spoczął na skąpej resztce kodeksów. Płonęły szybko. Wężymord w milczeniu wpatrywał się w Wewnętrzne Morze. Tak blisko, pomyślała. Znalazł się tak blisko ostatecznej przemiany. Może wystarczyłaby jeszcze jedna wyprawa na Pomort, jeszcze jedna zima albo jesień i przemierzyłby do końca ścieżkę, u początku której legła śmierć żmijów i zbrukanie źródła wody Ilv. Czy naprawdę zechce mi to teraz oddać? - Zapewne powinienem odpowiedzieć, że z miłości - odezwał się wreszcie ale to nieprawda, choć przecież miłość istnieje. Kiedy wyruszałem na północ, tak nieskończenie dawno temu i w zupełnie innym świecie, niewiele wiedziałem o naturze Krain Wewnętrznego Morza. Wydawało mi się, że krzywdy można wyrównać i zapłacić cenę, tak, nawet jeśli będzie wysoka, zdołam ją znieść. Ale potem, kiedy Zird Zekrun rozniecił swoją magię i jął wlewać we mnie sorelki, wiele się zmieniło. - Nie mówił teraz do niej, cały wychylony ku Wewnętrznemu Morzu i wiedziała, że właśnie tam biją źródła jego mocy. - Zird Zekrun podarował mi cząstkę siebie. Nie mógł wszak zrobić inaczej. A nie da się bezkarnie spoglądać oczami boga. Nie da się obojętnie przechodzić obok tej prostej wiedzy, że zagłada żmijów niszczy powoli nasz świat. Wszystko, czym jesteśmy. Dlatego trzeba ją cofnąć, jeśli tylko potrafimy. - Czy ta świadomość wystarczy? - zapytała, zanim przeszło jej przez myśl, że może nie powinna zadawać takich pytań, bo ostatecznie obrócą się przeciwko niej. - Czy wystarczy, żeby poświęcić tak wiele? Wężymord zamknął okiennice. - Tak - odpowiedział po prostu, a zaraz potem znów przybrał niedbały, prawie obojętny ton, jakby mówili o nowej budowli w ogrodach albo barwie jej sukien. - Zird Zekrun nie wie, że tu jestem. Owszem, zorientuje się niebawem, lecz teraz z całą zajadłością szuka zaginionej Iskry. Nie widzi jej, choć przez chwilę niemal miał ją w swojej mocy i strata przyprawia go o szaleństwo i furię, po równo. Lada moment ocknie się i zechce ukarać tych, którzy zawiedli go pod Rogobodźcem i... - zawiesił głos - gdzie indziej. Lecz jeszcze nie tej nocy.
- Chyba że - księżniczka odłożyła puste naczynie na blat: w jasnej niecce czarki połyskiwał rdzawy osad - pozwoli wykuć sztylet jedynie po to, żeby przyciągnąć do siebie Szarkę. - Czy to coś zmienia? - Nie - odparła bez wahania. - Zupełnie nic. Wzrok Wężymorda pobiegł do juchtowego worka, który spoczywał pomiędzy kotłem warzelnym a kadziami z resztką zastygłego wytopu. Znaki bogów musiały świecić do niego poprzez grubo tkane płótno równie ostro jak smolna latarnia. - Zamierzasz dać go Szarce? Nie wyczytała z jego głosu ani przyzwolenia, ani potępienia. - Wiem, że choćbym położyła podobną moc na wodzie, znalazłaby swoją drogę poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Ale tak, chcę go dać Szarce. Ona przynajmniej rozumie, czym jest śmierć nieśmiertelnej istoty. - Lub tak jej się zdaje. Skinęła głową. Nad tym również wiele myślała przez ostatnie dni. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek udało się nam ustalić, czym są bogowie. Żebyśmy w jednaki sposób zrozumieli cud albo przeznaczenie. I może w tym należy upatrywać największego błędu kapłanów, którzy wierzą, że potrafią zamknąć świat w jednym wytłumaczeniu. Wśród moich sadzy i kruszców potoczyła ręką po komnacie - ścieżki są splątane i nieoczywiste. Idealny ład nie istnieje, podobnie jak zawsze słuszne odpowiedzi. A świat, ten prawdziwy, jest znacznie bardziej mętny i złożony niż formuły alchemików. Uśmiechnął się, jakby chciał cały ten wywód odsunąć od siebie ku czasom, gdy kapłani zbierali się jeszcze w jasnych, wysoko sklepionych kolegiach, żeby dyskutować o naturze boskich mocy i liczbie czartów skulonych na czubku igły. - Więc dlaczego Szarka? Wzruszyła ramionami.
- Nie potrafię uwierzyć, że sinoborskie kapłanki nie obróciłyby sztyletu na własną korzyść. Owszem, nienawidzą Zird Zekruna, lecz jeśli nadarzy się okazja, zechcą uszczknąć odrobinę mocy dla siebie. A Szarka... - Przymknęła oczy, wydobywając z pamięci rudowłosą wojowniczkę, jak tańczy pomiędzy skrytobójcami na stopniach spichrzańskiej cytadeli. - Szarka go nie chce. Ponadto - odwróciła wzrok, bo czuła się nieswojo, wypowiadając przy nim te słowa - jest jeszcze przepowiednia. - Kiedy umarłe pokona śmierć kiedy spętane potarga pęta kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo powrócą żmijowie - przytoczył natychmiast. - Twoje życzenie. W nagłej trwodze objęła się rękami. Zaledwie rok temu wędrowała z Wężymordem poprzez Żalniki, unoszona naprzód przez cudowne, duszne lato i pieśń o miłości Thornveiin. Teraz tamte dni wydawały się tak odległe, jakby pozostały po drugiej stronie snu. - Jestem zmęczona - wyszeptała. - I niebawem zabraknie mi odwagi. - Dobrze - zgodził się równie cicho. - Lecz wcześniej chciałbym, żebyś o czymś pamiętała. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, zdjął z blatu kawałek czerwonej kredy i szybkim ruchem nakreślił linię na chropowatej powierzchni ściany. Zaskoczona patrzyła, jak szkarłatna kreska rozwija się na kamieniach, zawieszona tuż obok, na wysokości jej twarzy, póki nie opasała całego pomieszczenia. Jak nić, pomyślała, którą w Górach Żmijowych omotują progi, aby ochronić się przed złem. - W tej komnacie nie ma nikogo prócz nas. - Mężczyzna rozkruszył w palcach resztkę kredy i dmuchnął, a chmura czerwonego pyłu uniosła się pomiędzy nimi, żeby zaraz rozproszyć się wśród drobinek kurzu. - Żadnych odbić, obcych imion,
przeczuć czy boskich klątw. Żadnych cudzych wspomnień, które wołają z głębi snów. Tylko ty i ja. Ogień. Kamień. Och, nie sądziła, żeby ta czerwona kreska - cienka i tak ulotna, że niemal ginęła na pomalowanej ochrą ścianie - mogła istotnie oddzielić ich od tego, co pozostawiali za plecami. Jednakże słowa miały znaczenie, zwłaszcza jeśli wypowiadał je uczeń Zird Zekruna, przemieniony jego mocą oraz krwią sorelek. I zapewne nie chodziło mu jedynie o żar na palenisku ani chłód bijący od murów. Praca narzucała jednak pewien rytm i na długo zbrakło im czasu na rozmowy. Nawet ich oczy nie spotykały się, gdy dokładali opału do alchemicznego pieca, tak aby ogień płonął równy, jasny i lekki. Kiedy w komnacie podniósł się żar, zebrali znaki bogów w naczyniu hermetycznym. Połyskiwały słabo na dnie alchemicznego jaja, gdy księżniczka wyliczała w myślach dary bogiń - obręcz, wrzeciono, miecz i jabłko - a także bogów - fletnia, harfa, róg, jałmużnicza miska, naszyjnik. Gwałtownym ruchem zerwała z szyi zielony kamień i cisnęła go na dno ampuły. - Znakiem Kii Krindara jest ogień - wyjaśniła. - Pozamykał znaki innych bogów w metalu, lecz swoją moc pozostawił na swobodzie. Nie da się jej wyekstrahować, jest samą naturą przemiany, która płonie w alchemicznych piecach. Nie potrzebowali więc klejnotu jej matki. Ale chciała dorzucić do mocy bogów coś jeszcze - pamięć o Irdze, o bracie, którego utraciła na dobre, wreszcie o sobie i wszystkim, czego musiała się wyrzec, by w mozole dotrzeć do tej chwili i okruchów metalu, które w okopconej komnacie alchemiczek nie budziły już świętej grozy. Klejnot matki błysnął do niej z głębi naczynia hermetycznego, a potem jego słaby blask zgasł, wessany przez znaki bogów. Czy naprawdę osłonią nas przed wzrokiem Zird Zekruna? - pomyślała w ostatnim przebłysku strachu. Czy istnieje wystarczająca siła, żeby go oślepić? Weżymord zdjął koszulę, wysunął ramię nad ampułę i szybko nakreślił sztyletem dwa krzyżujące się cięcia. Zacisnęła powieki, kiedy krew pociekła wartko z rany. Jeszcze niedawno sam był naczyniem, w które wlewano moc sorelek i
pomorcka wodna magia napełniała ją odrazą. Łatwiej było odwracać wzrok, nie zastanawiać się nad ludźmi, uwięzionymi w korzeniach jabłoniowych sadów, frejbiterami, zakopanymi żywcem w podstawach zwajeckich dworców czy rytuałami poskramiania wołw w sinoboskich chramach. Lecz cała ta ciemna, dymiąca od posoki magia, przywarła tuż pod powierzchnią Krain Wewnętrznego Morza, zaledwie o pokolenie czy dwa wstecz i mogła znowu powrócić. Trudno było o tym nie myśleć, kiedy strużki mocy Zird Zekruna, sorelek i dziedzictwo Iskry toczyły się po ramieniu Wężymorda. I trwało to tak przerażająco, niepomiernie długo. Wreszcie musiała spojrzeć mu w twarz, pobielałą już od upływu krwi. Nawet wargi wyglądały jak oszronione. - Starczy - poprosiła. - Jeszcze nie - odpowiedział cicho. Kiedy więc wreszcie udało im się zamknąć naczynie i umieścić je w atanorze, oboje rozumieli, że odtąd nic nie będzie takie jak wcześniej. Obojętne, czy uda im się zebrać moce w kształt sztyletu, czy też zmarnują je bezpowrotnie, Wężymord nigdy więcej nie popatrzy na Wewnętrzne Morze oczami boga ani nie usłyszy głosu boginek, płaczących na dnie Cieśnin Wieprzy. Skończyło się. Owszem, dworzanie, szlachta czy nawet kapłani nieprędko dojdą źródeł tej przemiany, lecz kniaź nigdy już nie otoczy żony swoją mocą jak wówczas, kiedy uratował ją z rozpadającej się wieży Nur Nemruta. Wiedziała wyśmienicie, co oznacza ta strata w przededniu wojny, w której przyjdzie mu stawić czoło lodowej kohorcie - i jej bratu. Być może Org Ondrelssen przewidział to tamtego dnia, kiedy przybył, żeby włożyć jej w ręce Sorgo, koronacyjny miecz żalnickich panów. Czyż nie obiecał wtedy Wężymordowi, że spotkają się jeszcze, kiedy nadejdzie czas? Ogień płonął równym, niemal białym płomieniem, ogrzewając piec, a jej zbierało się na płacz. - Nie trzeba - powiedział Wężymord, dotykając lekko jej ramienia. - Zastanawiam się, co będzie później. - Skinęła ku atanorowi, gdzie w idealnie gładkich ścianach naczynia hermetycznego transmutowały się moce bogów. - Co z nas zostanie.
Niespodziewanie objął ją i dźwignął, sadzając na stole. Jedna ze szklanych kolb przewróciła się i spadła z trzaskiem, siejąc wokół osmalonymi odłamkami. - Wystarczająco wiele - odparł, pochylając się nad księżniczką, a wszędzie wkoło był żar, metale przemieniały się bezdźwięcznie i syczała parująca krew, żeby zaraz opaść kroplami w falującą masę. Magia miała odcień bieli i szkarłatu, i woń prażonej soli. Ich skóra również smakowała solą, kiedy na oślep sięgali ku sobie, bo w miejscu, gdzie w hermetycznej macicy z metalu, węgla i pary rodziła się śmierć bogów, musiało istnieć także życie. - Czy pamiętasz jeszcze moje imię? - zdołała wyszeptać, a on odpowiedział coś, lecz jej własny oddech zagłuszał słowa, zresztą one nie były już ważne, nie teraz. Czerwona nić połyskiwała na ścianach, zlewając się z rdzawością ochry, i wszystko wreszcie dobiegało kresu.
Rozdział ósmy Sztylet spoczywał w rękach Szarki - toporny kęs słabo obrobionego żelaza. Szerokie ostrze było chropowate, ledwo wygładzone, z pazurzastym sztychem. Stara Zwajka dostrzegała tu i ówdzie zadziory oraz skazy, jakby miecznikarzowi zabrakło pieczołowitości, by je wyszlifować. Rękojeść stanowił prosty kawałek metalu, równie szary i pozbawiony połysku jak głownia, zamknięty jelcem od strony klingi i zwieńczony pokrzywioną gałką. Nie lśniły na nim żadne ogniste znaki, o jakich prawiono w baśniach, ani zaklęcia zdolne spętać bogów. Pochwę obszyto szarą tkaniną, wytartą i poplamioną, a okucia przywodziły na myśl dzieło co bardziej tępego pomocnika kowalskiego. Babka widywała świniopasów i łowców biełuchy, którzy nosili przy pasie broń staranniej wykutą, cudniejszą i bardziej wyszukaną. Jednak zaledwie Szarka wysunęła sztylet z łubków, staruszka poczuła, że przenika ją chłód. Dziewczyna przymknęła oczy i przez długą chwilę trzymała broń w dłoni, jakby szacowała jej ciężar i kształt, mozolnie przypominając sobie ułożenie palców na rękojeści. A potem poruszyła nim nieznacznie. Nakreśliła w powietrzu półkole i nagle Zwajce przeszło przez głowę, że oto cały świat drgnął i nawet powietrze odsunęło się z przerażeniem pod naporem pazurzastego sztychu. Tak, ten sztylet nie był podobny do ulubionych ostatnio przez młódź Skalmierskich puginałów, które zdobiono przy rękojeści dwiema kulkami, aby wspomagały jurność ich właściciela. Brakowało mu zabójczej smukłości mizerykordii albo wspaniałości cinquedei o głowni trawionej w wykwintne wzory i pokrytej złotem. Byle zwajecki baselard wydawał się przy nim wyrafinowany. Lecz żadna broń nigdy nie wzbudziła w starej Zwajce takiej grozy. Spoglądała na ostrze, tak brzydkie i z pozoru tępe, i nakładały jej się na nie
okrwawione miecze, które znoszono z odległych pól bitewnych w sale zwajeckich dworców. Ten sztylet był matrycą - wzorem i matką wszystkich broni, które uczyniono, żeby przecinały śmiertelne żywoty pod jasnym niebem bogów. I wciąż nucił, krzyczał o zagładzie, złakniony krwi, tak jak konający na pustyni człowiek pragnie wody. Szarka otworzyła powieki. Po twarzy płynęły jej łzy, lecz nie poruszyła się, żeby je obetrzeć. - Więc jednak zrobili to - rzekła w końcu. Ostrze odcinało się od jej dłoni ciemną szarością, jakby utkano je z burzowych chmur. Rudowłosa zerknęła na nie jeszcze raz i bardzo ostrożnie wsunęła je do pochwy. Powietrze ożyło. Wiatr zawirował wokół nich, w mig osuszając policzki Szarki. - Myślałam - powiedziała powoli dziewczyna - że sok źródła Ilv zdoła mnie uwolnić. Nie będzie już złotej panny ze snu i baśni, znikną cudowne moce i pieśni żmijowej harfy. Lecz sen nie przynosi ulgi, jeśli nie zanurzysz się w niego wystarczająco głęboko, a mnie zawrócono w pół drogi. Stara Zwajka przycisnęła ręce do piersi, przypominając sobie, co myślała, kiedy zeszłej zimy oglądała córkę Iskry w dworcu Suchywilka. Dziewczyna tańczyła pod belkami rzeźbionymi w smukłe ciała żmijów, spełniała kielichy, z uśmiechem przyjmowała pochlebstwa, śpiewała dla uciechy biesiadujących i nikomu nie dała się prześcignąć w łowach na dzikiego zwierza. Jednakże staruszka nie mogła pozbyć się wrażenia, że naprawdę nie ma jej pomiędzy domownikami, zupełnie jakby zawitało do nich w gościnę jedno z tych morskich stworzeń, utkanych z ułudy i piany przez bogów na pośmiewisko ze śmiertelników. Śniła. Nieustająco, chwila po chwili zapadała się w odległe, obce sny. Babka nie sądziła jednak, żeby dziewczyna znajdowała w nich wiele otuchy. Dlatego przekonywała wnuka, żeby pozwolił jej na szalony ożenek z żalnickim wygnańcem. Skrzywiła się gorzko na wspomnienie baśni, jakimi karmili ich minstrele. Widać pocałunek nie zawsze wystarczy, by wyrwać księżniczkę z martwoty. Czasami potrzebna jest krew. Mnóstwo krwi, która rozleje się po wszystkich
Krainach Wewnętrznego Morza. - Nie zrobił tego dla siebie - rzekła wreszcie chrapliwie. - I zapłacił, żebyś pozostała wolna. Poza mocą Zird Zekruna. Twarz Szarki wykrzywiła się w spazmatycznym uśmiechu, który przypominał raczej grymas bólu. - Wydaje ci się, że moc Pomortu stanowi najsilniejszy przymus? - rzuciła. Mylisz się. Zird Zekrun mógłby mnie złamać, o tak. I zapewne przyszłoby mu to bez trudu. Lecz nie zdołałby mnie przymusić, żebym dała mu to, czego pragnie. Nie dlatego, że jestem wystarczająco silna, choć opierałabym się ze wszystkich sił. Ale ja nie otworzę przed nim ponadksiężycowych ścieżek ani nie przywołam Delajati. Nie potrafię. Ostra krawędź głazu wbiła się Zwajce w plecy i dopiero wówczas spostrzegła, że się cofa. Nie rozumiała w pełni, o czym mówi rudowłosa, lecz wściekłość aż wibrowała w jej głosie. Babka nie przypuszczała, by jej źródłem był wyłącznie sztylet, ukryty w pochwie z szarego sukna. Wydawało się raczej, że bitewny szał zaklęty w broni podsyca w jakiś sposób gniew Szarki. Wsparła się więc mocniej o zimny głaz i mimo strachu postanowiła stawić czoło furii, która wzbierała na jej oczach. - Usiłowali cię uchronić, nie pytając, co zrobisz potem. Szarka zaśmiała się gorzko. - Czy sądzisz, że przez to cokolwiek staje się łatwiejsze? Miłość to najsilniejszy przymus i najtrudniej mu się oprzeć. - Dlaczego...? - spróbowała jeszcze. - Przestań! - ofuknęła ją ruda. - Mówiłaś dziś dużo, pozwól teraz mnie coś powiedzieć - dodała po chwili łagodniej. - Myślałam, że wystarczy, jeśli odrzucę ten świat. Wszystkie wzory i sztance, jakie oferował. Bo nauczyłam się je rozpoznawać, lecz kiedy udawało mi się uniknąć jednej, na jej miejsce pojawiała się następna, jeszcze bliższa i bardziej nęcąca. Tylko jedno chciałam przenieść przez ogień i wodę. Samą siebie. Zupełnie jakbym próbowała bosymi stopami przemierzyć morze! - Roześmiała się znowu. - Lecz morze rozstępuje się prędzej
czy później. Nad wodą wciąż wirowały śnieżnobiałe mewy, przerzucając między sobą krótkie, kłujące okrzyki. Fale ciemniały już przed zmierzchem. - Zostaw mnie - podjęła Szarka. - Daj mi pomyśleć. Zanim na dobre utonę. * * * Myślała przez cztery dni. Przed wieczorną modlitwą Zwajka rozchylała okiennice, żeby spojrzeć ku wzgórzom na smukłą sylwetkę, wytrawioną na tle letniego nieba, a rankiem po przebudzeniu odnajdowała ją w tym samym miejscu. Wiatr targał płaszcz z koźlej skóry, wysmykując spod kaptura nierówno przystrzyżone włosy - pod burzowym niebem pobłyskiwały jak promienie słońca. Ludzie, czy to wojownicy na straży u ostrokołu, czy dójki mozolące się przy krowach, czy wreszcie pasterz, pędzący stado ścieżką w dolinie, mimowolnie sięgali ku niej wzrokiem. I zaczynali gadać. Wieść już ścigała się z domokrążcami, w tłumie wieśniaków prowadzących wozy na targ zmierzała ku wybrzeżu. Nie dało się jej dłużej powstrzymać. Bo Iskra powróciła. Młodsza siostra bogów przebudziła się i niebawem ruszy upomnieć się o ojca i jego wojów wymordowanych gdzieś w bezkresie morza. Znów płonął jasno ogień i opowieści rozwijały się jak kielichy kwiatów. Wojownicy skrycie ostrzyli miecze i naprawiali ogniwa kolczug. Wkrótce Wyspy Zwajeckie zaczną szykować się do walki. Stara Zwajka nie była wcale pewna, czy są na nią gotowi. W Wilczych Jarach wzbierała wojna i huczała ponad Półwyspem Lipnickim lodowa kohorta, lecz północ przyczaiła się w oczekiwaniu. Wężymord trwał w Uścieży, jak spętany czarem. W Sinoborzu pod nieobecność kniazia kapłanki Kei Kaella twardą ręką pilnowały pokoju. Nawtet Zird Zekrun nie rozsyłał ludzi na łupieżcze rajdy po wyspach. Wszyscy jakby zmówili się, żeby sprawdzić, co przyniesie to lato, deszczowe i chmurne jak żadne inne za jej pamięci. Czwartego popołudnia rozpętała się burza. Kobiety przędły w czeladnej, starając się piosenką zagłuszyć strach. Nisko pochylone, nie spostrzegły w pierwszej chwili postaci, która stanęła w drzwiach. Dopiero chłodny podmuch wymiótł je z pieśni i pracy - podrywały się jak ptaki, z szelestem sukni i
przytłumionymi okrzykami. Szarka tkwiła na progu w przemokniętej sukni. Włosy oblepiały jej twarz jak wodorosty. - Topielica! - szepnął ktoś za plecami babki. Dziewczyna potrząsnęła głową i wtedy Zwajka zobaczyła coś, co zrazu wzięła za fałdę płaszcza. W załomie kaptura wściekły jadziołek stroszył oliwkowe pióra. Zakrzywiony dziób szczękał, drżały uwieszone na haczykach krople jadu. Mała głowa poruszała się nerwowo, a osadzone blisko siebie ślepia pałały jak węgle. Czekali nadal na progu - dziewczyna o włosach koloru ognia i uczepiony jej potwór - a wszystko w izbie pomroczniało. Nawet płomienie przygasły na palenisku, jakby na znak, że nie przemogą tej obcej mocy. I znów było jak przedtem. Zwajka nie śmiała podejść do Szarki - swej własnej krwi, córki rodzonego wnuka - żeby nie ucierpieć od palącej śliny bestii. Bo jadziołek stroszył się, syczał i pluł jadem, jakby chciał wszystkim uświadomić, że oto powrócił i znowu stoi na straży swej pani. Staruszka wzdrygnęła się. Pożera ją, pomyślała. Trawi jak trucizna. Równie niszczący jak woda ze źródła Ilv, z której właśnie zdołała się wydobyć. Może jeszcze gorszy. Nic jednak nie powiedziała. Milczała - na własnej ziemi i pod dachem wzniesionym przez swojego ojca - boleśnie świadoma, że jej wyschnięte, starcze ręce są całkowicie bezużyteczne przeciwko tym mocom. - Mam prośbę - przemówiła w końcu dziewczyna. Jej głos niósł się po sali jak nad taflą jeziora, gładko i wyraźnie. - Mam prośbę - powtórzyła, unosząc twarz ku żmijom, wijącym się wokół belek u powały. - Wezwijcie kniaziów. * * *
Przy Ruszystych Błotach płonęły ognie. Pan Krzeszcz przechadzał się wzdłuż palisady, patrząc, jak płomienie pochłaniają chłopskie siedziby. Spichrze i kupieckie dworzyszcza spaliły się na samym początku, zanim jeszcze jeńcy, spędzeni w ciasną gromadę na majdanie nieopodal młyna, pojęli, że nikt tu nie będzie wywlekał dobra z chałup ani targował się o okup. - Precz! - syknął pan Krzeszcz, kiedy ktoś przypadł mu ze skowytem do kolan. Odkopnął, nie patrząc, czy swój, czy ktoś z obcych. Podszedł bliżej ognia i twarze rozmyły się w czerwonej poświacie. Pożoga strawiła już najzamożniejszą część osady wraz ze wszystkimi kupieckimi skarbami - korcami ziarna., blatami skór, belami sukna i zamorskimi specjałami, które stąd właśnie rozprowadzano po pograniczu Gór Żmijowych. Pan Krzeszcz nie pozwolił tknąć ani krztyny, choć jego ludzie byli wygłodniali i utrudzeni wędrówką. Lecz ta strawa i dobytek należały do bogini. A on w swej bezmyślnej pysze już raz przeciwstawił się jej woli. Od Rogobodźca bogini milczała. Ni jeden raz nie usłyszał jej głosu. Nie wiedział nawet, czy teraz zechce przyjąć przebłagalną ofiarę. Bo przecież błagał ją szczerze. Każdej nocy leżał na gołej ziemi, wyczekując jej obecności. Ale nie odezwała się. Nie do niego. Na wspomnienie Rogobodźca ogarniał go bezrozumny gniew. Wciąż nie pojmował, jak zawrócono go z drogi. Nie pamiętał, jak wydał rozkaz i cała rozpędzona masa ludzka cofnęła się ze ścieżki ku Uścieży. Ani chybi owładnęła nim moc podstępna i subtelna nad podziw. Moc żalnickiej wiedźmy. A teraz w Uścieży znów siedział kniaź. Tkwił u boku przeklętej kuternóżki, gnuśniejąc w dostatku, podczas gdy rebelianckie hordy plądrowały królestwo. Odstąpił krok w tył, nadal nie odrywając wzroku od płomieni. Za jego plecami rozpoczęła się rzeź, lecz łopot pożaru zagłuszał krzyki. - Spulchnijcie pole - nakazał. - Ziemia przyjmie krew. Należało wywabić Pomorca z jam. Jeśli zbraknie Wężymorda, pan Krzeszcz ruszy na Uścież, choćby sam i boso.
Gdyby jeszcze bogini wróciła mu swoją łaskę! Hej, przemógłby z nią nie tylko nad wiedźmą, ale i nad samym słonkiem. Obrócił się raptownie. W tłumie robotników ze składów, kupców i ich rodzin, chłopów, którzy za zyskiem do faktorii jeździli, ciemną plamą odcinały się kurty sług Wężymorda. Spoglądał na nich spomiędzy przymrużonych powiek. Wąs żuł, palcami młynka kręcił, co znak był nieomylny, że jakąś decyzję niebłahą waży. Przyboczni wpatrywali się w niego z wyczekiwaniem. A pan Krzeszcz dumał, nasłuchiwał, czy z huku płomieni nie dobiegnie go upragniony głos Bad Bidmone. I w końcu sam już nie był pewien, czy usłyszał ją, czy też znów zwiodły go własne pragnienia. - Bierzcie ich! - rzucił, wskazując brodą pachołków w brunatnym przyodziewku, którzy zbili się ciasno, jakby wyczuwając, co ich czeka. Gościniec Wężymordowi poślem. Niech nie kryje się dłużej w uścieskiej twierdzy i za babską spódnicą nie chowa, kiedy jego ludzi kaźnią. * * * Daleko od Ruszystych Błot Kalina takoż szykowała się na śmierć. Trzech pachołków zaszło jej dwukółkę od przodu. Normalnie przejechałaby, bo kobyłkę miała zacną, niepłochliwą, a oni tak byli pewni zdobyczy, że nie przegrodzili nawet leśnego traktu zwalonym drzewem. Nie spostrzegła jednak w czas draba, który wychynął niespodzianie zza jałowców i rohatyną dźgnął klaczkę prosto w naszelnik. Ostrze ześlizgnęło się wprawdzie po skórzanym pasie - drab cwany, nie chciał na próżno ranić zwierzęcia, obrócił więc broń na płask - lecz klaczka stanęła na zadnich nogach, podrzucając wozem, a Kalina potoczyła się po dwukółce jak parszywa gruszka i tyle było jej oporu. Skuliła się pomiędzy juchtowymi workami, podczas gdy jeden ze zbójów uspokajał kobyłkę: odpiął ją od wozu, a teraz klepał po karku i przemawiał do niej cicho, pieszczotliwie. Dało się od razu poznać, że miał obycie z końmi i nie chce ukrzywdzić bydlęcia. Szlachcianka wątpiła, czy z nią postąpią równie łagodnie. Bo pozostałych trzech zbójców przybliżyło się nieco do przewróconej dwukółki i stali półkolem, obserwując, jak kobieta gramoli się niezgrabnie. Kiedy
spróbowała obciągnąć spódnice, potargane przy upadku, jeden z nich uśmiechnął się obleśnie. Wciąż jednak nie przyskoczyli do niej. Po prostu gapili się, smakując tę chwilę jak najzacniejsze piwo. Co tu kryć, sama była sobie winna. Nie należało się szastać i fukać jak kotka, kiedy Bogoria usiłował jej przydać kilku towarzyszy, żeby ją bezpiecznie przeprowadzili do krewniaczego dworca. Ale ona słuchać nie chciała. Ani dudu. Bo ktoś inny powinien do niej przyjść i klarować jak tata dobrodziej niesfornemu dziecięciu. Nie Bogoria. Pakowała szatki, zbierała skąpe klejnoty, trochę podpłomyków na drogę, worek krup, słoniny płatek. Tego, co jej zbójca darował, ani tknęła. Wciąż rozdygotana wsiadła na dwukółkę i ściągnęła lejce. Bogoria coś za nią krzyczał, lecz nikt z obozowiska nie wybiegł, nie próbował jej zatrzymać. Jechała leśnym traktem, połykając łzy. Gdyby Pleskota został w obozie, myślała, nie byłby zbójca śmiał tak mnie sponiewierać. Nie wystawiłby mnie na pośmiewisko przed narodem. Ale nie zbójeckie szyderstwo bolało najbardziej, tylko własna głupota. Bo okazała się durna, oj, durna kiejby młódka. Uczepiła się nadziei, zębami i pazurami w nią wpiła, chociaż powinna lepiej rozumieć i poprzestać na tym, co miała. Na szacunku ludzi. Pewnym schronieniu i krewniaczym chlebie. Pracy, którą zawsze umiała sobie znaleźć i którą przyjmowano od niej z wdzięcznością. Wspominkach o minionym szczęściu. Modłach. Tyle że tej wiosny świeże soki znów wrzały w jej ciele. Nie chciała umierać. Nie chciała żywcem kłaść się w tę trumienkę, w której spoczywali jej bliscy i w którą krewniacy wpierali ją bezwiednie - pełnym litości wzrokiem, białymi żałobnymi szatkami, nawet poślednim miejscem przy stole, jakie przynależy samotnym nędzarkom. Kiedy miała przy sobie Twardokęska, czuła, jak wokół niej wzbiera życie. Wszystko ją w nim nęciło: jurność, przaśne hałaśliwe zwyczaje, skłonność do gorzałki i napady gniewu. Wystarczyło jej spojrzeć, jak zbójca miota się po izbie, wielki, zwalisty i groźny, i przez to chyba jeszcze śmieszniejszy w swej złości, żeby wspomnienie zarazy rozpadało się w jej pamięci jak płatki popiołu. Może i lepiej, że nie puszczą mnie stąd żywej, pomyślała, szacując poszarpane półkożuszki łupieżców i ich grube, poczerniałe od brudu mordy. Jakże
bym teraz miała do swoich wrócić i stanąć przed nimi z podniesionym czołem? Jako kochanica, którą prosty zbój wzgardził? Podniosła się z zaciśniętymi zębami i popatrzyła na nich hardo. Spod czepca wysunęły jej się potargane włosy. Cieszyła się, kiedy odrastały po chorobie. Przypominały jej o dawnym życiu, błogim i pszenicznym. - Krzepka baba - rzucił z uznaniem jeden z drabów. Przyciasny fioletowy kołpaczek, ani chybi zdarty ze szlacheckiego trupa, bo porwany i poplamiony na boku juchą, kolebał mu się na czubku głowy. Jego kompan uczynił sprośny gest i przysunął się nieznacznie. - A co ty się tak, pani, sama po trakcie tułasz? - zakpił, sepleniąc. - Chłop do rebeliji przystał, a ciebie kiep swędzi? - Oj, to my cię po nim podrapiem, oj, podrapiem - skwitował trzeci, najmłodszy. Kalina desperacko macała po ziemi w poszukiwaniu jakiejś broni. Ale nic nie wzięła z obozowiska, ani marnego puginału. Jak stała, tak precz uciekła. Ot, jakoby jej pomroczność na oczy padła. Wreszcie natrafiła na cienki kij. Zacisnęła na nim spazmatycznie palce i uniosła go w geście, który może odstraszyłby wioskowego kundla, ale grasantów jedynie wprawił w lepszy humor. - Zadziorna! - Ten w kołpaczku zaszedł ją od lewej i stał teraz tak blisko, że w twarz buchała jej woń gorzałki i źle wyprawionej skóry. Zamierzyła się na niego, lecz spróchniały patyk trzasnął jej w dłoniach. Zbójcy zarechotali. Ten najmłodszy luzowal już spodnie. Chyba ich spokój najbardziej ją przeraził. Zabierali się do niej powoli, bez złości. Jak wprawny gospodarz do młócki. Zapewne zawczasu wypatrzyli z chaszczy, że dobytek na wozie marny - skąpe dwa worki, w których mieścił się cały jej majątek. Mimo to nie przepuścili. Mogli wszak sięgnąć po zdobycz, tedy wyciągnęli rękę, nie utrudziwszy się przy tym ponad miarę. Będą mieli krupy na
wieczerzę i babę na ich okrasę. Póki jej któryś gardła z nudów nie poderżnie. Nawet nie próbowała się z nimi układać, przypochlebiać im albo mamić ich wykupem. To było proste chłopstwo, zbiegłe buntowniki, jakich w wojenny czas nalęgło się w każdym wykrocie. Nie mieli przywódców ani stałych siedzib. Włóczyli się jedynie wokół traktów jak uprzykrzone robactwo. I kąsali, co popadnie. Myśli przelatywały jej przez głowę. Ani spostrzegła, jak ten w kołpaczku ucapił ją za brodę i obrócił ku sobie jej twarz. Miał na policzku paskudną, ropiejącą ranę. Nie ślad po katowskim piętnie albo kańczugu starosty, tylko cięcie od szabli. Dość takich przemyła, żeby rozpoznać je od jednego rzutu oka. - Napatrzyłaś się? - warknął zbój. - To spod Rogobodźca. Może twój chłop mnie naznaczył. A ninie ja naznaczę ciebie. Ten od koni syknął ostrzegawczo przez zęby. - Dajże już pokój, Włokita! - ofuknął go starszy ze zbójców. Opierał się teraz o brzeg dwukółki, tuż obok Kaliny, i widziała, że ma wybite przednie zęby. - Tyś wżdy strachliwy jak zając. Lecz Kalinie raptem wydało się, że przez podeszwy trzewików czuje znajome dudnienie ziemi. Ktoś nadjeżdżał. Duża gromada człeka. Luźnego, bez wozów. Najmłodszy ze zbójów prędko sznurował portki. Palce mu się plątały w pośpiechu. Nie sądziła, że jej serce może się jeszcze tak rozkołysać w piersi. Więc jednak posłał za mną, pomyślała. Nie dbała już o zbiegłych chłopów, nie widziała, że najstarszy trzyma w ręku solidne szydło. Odwróciła się ku nadjeżdżającym i w tej chwili cała była oczekiwaniem i nadzieją. - Zostaw, durny! - Ten w kołpaczku odtrącił szydło kamrata. - Po co? I zaraz czmychnęli w las, porzuciwszy ją przy przewróconej dwukółce. Próbowała przygładzić spódnice i upchnąć pod czepiec krnąbrne kosmyki, lecz nie zdążyła. Jeźdźcy ogarnęli ją, rozsypali się po mchu i jagodowych krzakach.
Krążyli wokół kobiety, powściągając konie, zgrzane i drżące po biegu. Tyle że wcale nie okazali się rebeliantami Twardokęska. Głośno przełknęła ślinę, kiedy spomiędzy jezdnych wysunął się pan w pozłocistym żupanie i sutej, podbitej futrem delii. Znała dobrze te oczy, modre, a przecież rozmydlone, jakby pokryła je woda, i nochal ostry, sterczący z wyschłej twarzy niczym dziób drapieżnego ptaka. Wielmoża omiótł ją spojrzeniem - i łaskawie wyciągnął rękę. Nie wahała się ani chwili. Skoczyła do niego i przywarła wargami do dłoni, upierścienionej na każdym palcu. - Stokrotne dzięki, wasza wielmożność! - wydyszała znad ręki, suchej i pokrytej wątrobianymi plamami. - Bogowie wam za zasługę policzą, żeście mnie, sierotę, wybawili z opresji. Wielmoża bez słowa mierzył ją wzrokiem. Wreszcie skinął na zbrojnych. - Niechże tam któryś skoczy za hultajstwem w las! - rzucił rozkazująco. Hajdukowie usłuchali bez zwłoki. Pan nawet na nich nie spojrzał. Przywykł, że w mig spełniano jego rozkazy. Kobieta wciąż stała tuż przy jego strzemieniu. Wierzchowiec parował, roztaczając wokół ostrą, piżmową woń. - Ja Kalina jestem - wykrztusiła, kiedy milczenie przeciągało się ponad miarę. - Pleskotowa krewniaczka, co u waszej wielmożności służy. Twarz podkomorzego drgnęła, jakiś cień przemknął po niej zbyt szybko, by kobieta zdołała go rozszyfrować. - Konia dla mościej pani! - huknął, zanim zdążyła się na dobre przestraszyć. - Duchem, duchem! - Smagnął rękawicami przez gębę najbliższego hajduka, gdy nie dość prędko zsuwał się z siodła. Pacholik już klękał, żeby po jego grzbiecie mogła się wygodnie wspiąć na konia, ale powstrzymała go gestem. W dawnych czasach jej mąż zwykł trzymać kilka wierzchowców, nie włochatych, krótkonogich hmyzów, ale zwierząt pełnej krwi, i układał je własną ręką. Umiała więc i lubiła jeździć konno, co nie była
rzecz nadzwyczajna w Wilczych Jarach, gdzie i starki potrafiły nierzadko wypuścić się ze sforą na niedźwiedzia. Ona jednak siedziała w siodle pewniej niż niejeden chłop i kiedy teraz gnali przed siebie leśnym traktem, radowało ją, że w niczym nie opóźnia wyprawy. Podkomorzemu było bowiem tak spieszno, że wkrótce zapomniał dworskich obyczajów i aż do zmierzchu nie zamienił z nią ani słowa. Rwał na przedzie kawalkady, zewsząd otoczony przez hajduków, którzy batożyli każdego, kto miał nieszczęście zastąpić im drogę. Kalina nie przybliżała się do wielmoży, zresztą czuła w kościach, że słudzy powstrzymaliby ją w pół drogi. Jechała coraz dalej plątaniną leśnych ścieżek, nie wiedząc, dokąd zmierza. Na razie nie obawiała się jednak. Wielcy panowie z rzadka zaprzątali sobie głowę mizerniejszymi od siebie. Ona zaś od śmierci męża zdążyła przywyknąć, że nikt nie przywiązuje do niej wagi. Zatrzymali się tuż przed zmierzchem. Pachołkowie śmiało wjechali na dziedziniec, widać dobrze znali tę gospodę. Westchnęła z ulgą, zsuwając się z siodła u koniowiązu. Podkomorzy obserwował ją z uwagą. Od strony gościnnej izby nadbiegała karczmarka, spiesznie wycierając ręce w fartuch. - Jakaż łaska! - zawodziła fałszywie, bo z trwożliwych spojrzeń, jakie rzucała po bokach, znać było, że nieoczekiwany zaszczyt napawa ją nielekkim przerażeniem. - Prosim, prosim waszą miłość w nasze skromne progi. Kalina zachwiała się. Jednak droga utrudziła ją bardziej, niż się spodziewała. - Izba dla mościej pani - zadysponował szorstko podkomorzy. - Polewki ciepłej nam dajcie, czy co tam macie w kominie naszykowane. I wino najzacniejsze. Karczmarka ze źle skrywaną ulgą przytruchtała do szlachcianki i ujęła ją pod łokieć. - Chodźcie za mną, łaskawa pani - zaszemrała usłużnie. - Wody każę nagrzać i balię naszykować cynową, cobyście się po podróży obmyli. Nic się nie
turbujcie, pluskiew u nas nie ma ani inszego robactwa - paplała dalej, gadaniną maskując strach. - Do alkierza was powiodę i córę własną do usługi podeślę. Między mężczyńskim rodzajem trudno o chwilę wytchnienia. Szlachcianka przymknęła oczy, pozwalając, by kołysał ją rzękotliwy głos karczmarki, który przywodził na myśl granie żab w stawach i równie mało niósł sensu. Ze znużenia nie myślała już o tym, co się wydarzyło - o leśnym napadzie, nieoczekiwanym wybawcy w osobie podkomorzego, lecz przede wszystkim o Twardokęskowym przeniewierstwie. Ledwo skinęła głową płowej dziewce. Zgadywała, że cwana gospodyni przysłała córkę nie tyle przez wzgląd na wygodę gościa, ile żeby ją ochronić przed zalotami hajduków, które łacno mogły się skończyć w stajni, choćby i bez panninego pozwoleństwa. Poczekała, aż zręczne palce dziewczyny poluźniły sznurówki sukni i wyczesały z jej włosów liście i drobiny kory. Nie odwróciła się, kiedy pachołkowie, zgodnie z obietnicą karczmarki, wnieśli pełną balię. Wkrótce potem popijała w parującej wodzie z kubka grzane wino, tak zaprawione wschodnimi korzeniami i miodem, że osiadało lepkim nalotem na zębach. Pewnie dlatego nie spostrzegła, jak drzwi uchyliły się skrzypliwie. Ocucił ją zgrzyt stołka o posadzkę. Podkomorzy przysunął sobie niski zydelek i bez nijakiej ceremonii usiadł przy balii. Kalina ze słabym okrzykiem uniosła ręce, żeby zakryć krągłe wdzięki, ale zaraz zdała sobie sprawę, że wielmoża ma ją tuż pod powierzchnią, nagą i w pełnej krasie. Cóż, skoro postanowił ją zawstydzić, nie zamierzała piszczeć i wzdrygać się jak młódka. Podniosła głowę i śmiało spojrzała mu w oczy. - Zatem jesteście Pleskoty krewniaczka. - Podkomorzy z namysłem wodził dłonią po krawędzi naczynia. Woda wciąż nie wystygła, lecz skóra kobiety raptem pokryła się gęsią skórką. Coś było nie tak. Nie umiała jeszcze zgadnąć co, lecz coś potoczyło się zgoła nie tak, jak należy. - Ano Pleskoty - potwierdziła. - Tego, co wam synaczka od Rogobodźca powiózł - wypaliła z głupia frant i zaraz z miny wielmoży wyrozumiała, że popełniła kolejny błąd. - Jakże on tam? - brnęła dalej, bo teraz już ze szczętem nie wiedziała, co czynić. - Czyliż do sił przychodzi? Podkomorzy milczał. Tylko oczy mu pociemniały.
- Pleskota nie mnie, jeno Twardokęskowi służy - powiedział powoli. - Jako i ty, kurwo stara, coś się z nim wycierała, gdzie popadło. Nie myśl, że nie wiem. Mimowolnie skuliła się, podciągając kolana aż pod brodę. Nie poczuła się przez to jednak ani odrobinę lepiej. - I zgadnij, co ci jeszcze rzeknę - ciągnął, nie kryjąc szyderstwa. - Jeśli chciał Pleskota wybaczenie zyskać i na nowo się w moje łaski wkupić, syna mi ledwo dychającego w dom przywiózłszy, to się srogo omylił. Bo żadną zasługą nie zmyje tego, że mnie zdradził, do rebelijej przystając. Ani tego, że mi dziecko do zguby przywiódł. Nie ma pod bożym słonkiem takiej rzeczy, która by mi o tym pozwoliła zapomnieć. Słuchała w osobliwym odrętwieniu. Słowa zapadały się w jej umysł jak w wodę. Bez śladu. - Żyw on jeszcze? - zapytała cicho. Sama nie wiedziała dokładnie, którego miała na myśli - Pleskotę czy też syna podkomorzego, chłopyszka, którego imienia nie umiała sobie teraz przypomnieć, a od którego, wyczuwała to wyraźnie, zawisł dzisiaj jej los. - Śmierć dla niego za lekka. - Podkomorzy odął wargi. - W ciemnicy ścierwo zawarłem, coby go za życia robactwo stoczyło. Żeby odpokutował jak pies, co rękę pokąsał, która go długie zimy karmiła. Znów posłał jej badawcze spojrzenie. I raptem przyszło jej do głowy, że zbóje, którzy ją w lesie zdybali, nie byli bynajmniej najgorszą z przygód, jakie mogły się jej przydarzyć na trakcie. - Czego ode mnie chcecie? Gardło miała tak wyschłe, że każde słowo sprawiało ból. Podkomorzy zaśmiał się. - A czego ja od ciebie, wywłoko, mogę chcieć? Opowiesz mi, jak się Twardokęsek na sianie sprawuje czyli sama się pode mną podścielisz? Pociemniało jej przed oczami. Nikt wcześniej nie śmiał do niej mówić w ten
sposób. Może jeden czy drugi syknął za jej plecami albo uśmiechnął się plugawo, lecz otwarcie nigdy nie czyniono jej wstrętów. Zbójca wzbudzał mores, to prawda. Lecz tutaj nie było Twardokęska. Z nagła przypomniała sobie, jak pierwszy raz przyszła do zbójeckiego hetmana. Nie pamiętała, co ją wówczas omamiło. Wino? Chodzony, którego nie mogła tańczyć, bo wdowom nie przystoją zabawy i bale? Smutek, jaki ogarnął ją, kiedy zgasła muzyka? Wydawało jej się wtedy, że po śmierci męża i dzieci wicher porwał ją jak zeschnięty wiecheć. Tymczasem chroniła ją gęsta pajęczyna krewniaczej pomocy, sąsiedzkich oczekiwań, pełnych współczucia spojrzeń, białych wdowich sukni, kartek brewiarza z odręcznie dopisanymi modlitwami za zmarłych. Dopiero teraz była wolna. Pozbawiona wszelkiej opieki. - Naprawdę sądziłaś, że nie wiem? - Podkomorzy kręcił młynka palcami, wielce z siebie rad. - Ludzie gadają. A ja nowin słucham, bo człek rozumny winien każdą sposobność chwytać. Tako i z ciebie, gołąbeczko, korzyść wycisnę. Wypłacisz mi się i za zbójcę, i za krewniaka swego. Zwłaszcza za niego. Nie zapytała o nic więcej. Nie chciała dać mu satysfakcji. Ta nikła próba oporu rozbawiała go chyba jeszcze bardziej. - Bo chcesz, żeby żył, prawda? - zapytał, przeciągając wyrazy. - Chcesz, żebym oszczędził Pleskotę? No, gadaj! - huknął, kiedy milczała. - Ja nie mnich, mnie w cierpliwości nie ćwiczono. Ani w miłosierdziu. - Chcę - wykrztusiła. - Dobrze. - Pogłaskał się po brzuchu, opiętym sinym żupanem i przepasanym grubym srebrzystym pasem. - Zatem zrobisz, co każę. Dasz mi Twardokęska. Skinęła głową, żeby go choć trochę udobruchać. Powoli docierało do niej, że ten pan - z pozoru tak układny i dwornych obyczajów - może jej jeszcze tej samej nocy kazać żywot widłami rozpruć i niedobitą w lesie zostawić na zatracenie. Znała pogłoski, że jeśli mu ktoś dobrze za skórę zalazł, potrafił z czeladzią w dworcu go najechać i znienacka porwawszy, w tiurmie zaniknąć. Poddani słuchali go jak samej Bad Bidmone, a sąsiedzi, wiedząc o jego komitywie z Wężymordowymi sługami, schodzili mu z drogi. Dla takiego człeka nieudana zasadzka na Twardokęska musiała okazać się twardym kąskiem do zgryzienia.
Niby nikt z niego w oczy nie drwił, lecz podkomorzy rozumiał na pewno, że się z własnej winy wydał na pośmiechowisko. Zwłaszcza że jego protektorzy słabli. Ledwo mogli o siebie się zatroszczyć, na obronę popleczników brakło im już sił. I wrogowie podkomorzego widzieli to wyraźnie. Wszak jednego syna mu ubito. Drugiego, ledwo dychającego, z łaski Twardokęska do dom sługa przywiózł. O, gadano o tym, wiele gadano po odpustach. Bo ludzie wyczuwają słabość, ściągają do niej niczym wilcy do krwi. Tu nie szło dłużej o przypochlebienie się Wężymordowi. Teraz pan podkomorzy walczył o życie. Musiał ubić zbójcę i nowym przykładem grozy tak pognębić nieprzyjaciół, żeby zostawili go w spokoju. Łypał na nią z szyderstwem, jakby widział na wskroś jej myśli. Zadygotała, obejmując się rękami. - A teraz wyłaź! - rozkazał. - Niechże skosztuję tych zbójeckich delicji. * * * Stara Zwajka spoglądała po twarzach mężczyzn, którzy zasiedli tego wieczoru w wielkiej izbie. Naszykowali się na bitwę, nie na biesiadowanie, bo w półmroku, rozrzedzonym zatkniętymi na ścianach pochodniami, pobłyskiwały kolczugi splecione z żelaznych kółek i bechtery. Milczeli. Nikt się nie śmiał. Nie wymieniono pozdrowień czy zwyczajowych pogwarek. Nie wezwano pieśniarza, żeby przypochlebił się panom i rozweselił ich serca, zanim wyruszą do boju. Tylko pasma dymu przetykały kity szłomów, owijały się wokół stylisk toporów i rękojeści mieczy. Dziewki, które rozlewały wino, napełniły roztruchany i przestraszone pierzchły z izby. A wodzowie Zwajców czekali w ciszy, gładząc brody, północnym zwyczajem splecione w dwa warkocze. Stara Zwajka zastanawiała się, jak wielu z nich sczeźnie z powodu dziewczyny, która ich tutaj wezwała. Nie sądziła, że przybędą tak licznie. Lecz prośba Iskry wciąż miała na Wyspach Zwajeckich swą wagę. Nawet w przededniu wojny.
Szarka weszła do sali w zwyczajnej białej sukni. Kiedy stanęła przed paleniskiem, jej niesplecione włosy przechwyciły cały blask płomieni. W rękach trzymała sztylet. - Nie pokonacie Pomortu - zaczęła bez pozdrowienia i bez żadnych gładkich słów, które mogły ich mile połechtać. - Choćbyście zdołali pokonać frejbiterów i samego Wężymorda, nie przemożecie nad Zird Zekrunem, jeśli ten wyjdzie z Hałuńskiej Góry. Pośrodku stołu podniósł się jeden z wojów. Ani najstarszy spośród nich, ani najbardziej czcigodny. Był jednak synem Czarnywilka, który w zaraniu lata pożeglował z kniaziem i Iskrą poprzez Wewnętrzne Morze. Dlatego pozwolili mu przemówić w swoim imieniu. - Może nie słyszeliście, pani - rzekł powoli - że wichrowa kohorta znów jeździ pomiędzy śmiertelnikami. Zwajka pamiętała, że zeszłej zimy jechał za Iskrą przez rozbielony las i śmiejąc się, strącał na nią z gałęzi fontanny śniegu. Potem w gorącym wnętrzu drewnianego dworca podawał jej wino we własnym kielichu. Służące szeptały po kątach, że chciał ją poślubić. To przeszło, minęło bez śladu. Jak wiele innych rzeczy. - Widmowa kohorta go nie powstrzyma. Ani żadna moc zrodzona z człowieka. - Zatem co? Dziewczyna wysunęła przed siebie ostrze. - Wykuto sztylet. Broń wydawała się tak toporna i ciemna, jakby nie uczyniono jej z żelaza, ale wyrzeźbiono w czarnym kamieniu niby prastare ostrza z Wysp Hackich. Kiedyś przynosili je żmijowie. Lecz teraz od dawna nie było już żmijów, a w świątyniach na Wyspach Hackich oddawano cześć Zird Zekrunowi. Syn Czarnywilka pochylił nieznacznie głowę. Nie chciał urazić rudowłosej w sali pełnej wojowników - zapewne pamiętał, jak walczy - lecz jego ojciec podążył dla niej na zatracenie. U zarania wojny baśnie, choćby najpiękniejsze,
tracą powab. - Zwiedziono was, pani. Nie w mocy śmiertelnika wykuć takie ostrze. Zielone oczy zabłysły, jakby powleczono je lodem. - Czy powiedziałam, że wykuł je śmiertelnik? Zwajka odwróciła się ku niej z szybkością drapieżnego ptaka. Ona jedna w tej izbie mówiła z przypisańcem, który przywiózł sztylet. Nie miał więcej niż tuzin zim i był tak zestrachany samotną żeglugą, że nie umiał nic powiedzieć, prócz tego, że księżniczka kazała mu oddać sztylet Szarce i posłała go na fale w łódce kruchej jak sen. Płakał tylko i coś kręcił o pannach z morskiej piany, które poiły go z własnych dłoni, i delfinach, co popychały łódeczkę, jeśli wiatr ustał na dobre. Babka, utrudzona czuwaniem u boku Szarki i niespokojna o los wnuka, machnęła w końcu ręką na półgłówka i kazała go posłać do pomocy w świniarni. I dopiero teraz uderzyło ją coś, co przeoczyła jak głupia, a co Szarka dostrzegła w pierwszej chwili. Selveiin nie zdołałaby sama wykuć sztyletu. Wężymord wciąż tkwił w Uścieży, za nic mając rebelię, szerzącą się po kraju jak pożar na ściernisku. Musiał zatem wiedzieć. I postanowił jej pomóc. Albo ten sztylet był pułapką. Kolejnym z zamysłów Zird Zekruna. Otworzyła usta, żeby ich ostrzec, lecz zanim wydobyła głos ze ściśniętego gardła, Szarka znów przemówiła: - Zabiję dla was Zird Zekruna. Ale mam życzenie. Takich słów nigdy dotąd nie wypowiedziano na północy, lecz skoro padły, nic w tej komnacie nie dało się już cofnąć ani wymazać. Dlatego teraz podniósł się Moderek, najdostojniejszy z kniaziów i tak zgrzybiały, że pachołek musiał go podtrzymywać pod łokieć, kiedy sięgał łyżką do gęby. Nie mógł dłużej przewodzić wojownikom w bitwie, ale jego wiek i mądrość wciąż tyle znaczyły, że inni ustępowali mu pierwszeństwa w radzie. - Jakie? - zapytał, wspierając się na ramionach siedzących po bokach.
Ręce mu się trzęsły, lecz głos pozostał pewny. Szarka odrzuciła w tył głowę i włosy zatańczyły wokół jej twarzy jak płomienie. Robi to celowo, pomyślała staruszka. Nie pozwala im zapomnieć, kim jest. - Morze sprzyja nam w tej wojnie - odparła kobieta. - I będziemy potrzebowali jego błogosławieństwa. Dlatego chcę, żebyście wznieśli na każdej z wysp bramę. Wszędzie, gdzie mieszkają Zwajcy i gdzie sięga wasze panowanie. I żebyście przysięgli mi, że przez wzgląd na ten sztylet i na mnie przyjmiecie łaskawie wszystko, co przyjdzie z morza przez tę bramę. Ponad ławami wielkiej sali przeszedł szum. Niby nikt nie porwał się z siedziska, nikomu nie wyrwało się głośniejsze słowo. Stojąca przed nimi dziewczyna, szczupła i delikatna jak pęd leszczyny, żądała od nich czegoś, o czym słyszeli jedynie w baśniach. Przy stole, pod bierzmami rzeźbionymi w ciała żmijów, nie zasiadali nowicjusze. Wyspy Zwajeckie nie obfitowały w żyzne pola i z trudem tylko mogły wykarmić swych mieszkańców, więc niemal każdy kniaź prowadzał wojowników i wynajmował ich miecze z dala od rodzinnego domu. Goście negocjowali kontrakty z cudacznymi zamorskimi książątkami i układali się z kupcami, co bez skrępowania sprzedaliby własną matkę za garść srebra. Wiedzieli, że w dalekim świecie życie ich ludzi jest warte bardzo niewiele - ot, tyle co krew, która przeciecze przez palce z serdecznej rany, zanim człek na dobre zdechnie. Dlatego kniaziowi Zwajców nie wystarczyły szerokie ramiona i krzepa w walce. Musiał mieć jeszcze rozum, żeby uchronić swoich wojowników i zapewnić im bezpieczny powrót do domu. Od młodego uczono ich, by nie dawali swego przyzwolenia, zanim dokładnie nie wyrozumieją, na co się godzą. Umowy zawierane w ciemno i bez namysłu zwykle prowadziły jedynie do rozlewu krwi. A Zwajcy, chociaż cenili berserkerski szał, nie walczyli wyłącznie dla uciechy. Lecz w tej sali mówiono o śmierci boga. O wymazaniu ze świata nieśmiertelnej mocy, która od trzech pokoleń panoszyła się i rosła w siłę pośrodku morza, odbierając im dech i słoneczne światło.
- Wszystko, cokolwiek przyjdzie od morza. Jeśli zabiję boga - powtórzyła Szarka. - Takie mam życzenie. Jednakże mieszkańcy tych wysp wiedzieli, że morze zsyła nie tylko jantar i ławice ryb. Zbyt wiele dzieci porwały z plaż utopce i zbyt wiele matek skamieniało od głosu nocnicy. Uchylenie drzwi przed morzem znaczyło, że wpuszczą za próg sprzymierzeńca niebezpieczniejszego niż niejeden wróg - bo nieobliczalnego. Moderek musiał to rozumieć. Podobnie jak każdy mąż w tej izbie. I kobieta, pomyślała raptem staruszka. Szarka również musi pojmować istotę tego żądania, mimo to wypowiedziała je. Zatem istnieje coś jeszcze. Coś, czego nie chce nam wyjawić. - Jeżeli zabijesz dla nas Zird Zekruna... - Głowa Moderka zachybotała się, jakby pod ciężarem tych słów. - Czy zdołasz tego dokonać? Szarka uśmiechnęła się. Rozbłysnął ogień za jej plecami. - A czy wy uszanujecie obietnicę? Lecz nie patrzyła na Moderka, tylko ponad długimi ławami spoglądała ku babce, która, wsparta na ławce, stała cicho tuż przy drzwiach do kobiecej części dworzyszcza. Staruszka była córką swego ojca, dlatego żaden z wojowników nie ośmielił się wygnać jej z tej sali, chociaż białogłów zwykle nie dopuszczano do narad wojowników. Dobrowolnie uczynili ten zaszczyt - skoro jej wnuk, najwyższy zwajecki kniaź, kolebał się na Gorzkoci pomiędzy życiem i śmiercią. Wcale jednak nie była im wdzięczna. Ani trochę. Ponieważ po tych wszystkich godzinach, jakie spędziła u łoża Szarki, zaczęła ją rozumieć lepiej niż wprzódy. Może zresztą było to oczywiste od początku i przed tym właśnie broniła się rudowłosa, kiedy tak rozpaczliwie odpychała Suchywilka. Nie można stoczyć takiej walki i przeżyć. Nie można zabić boga, a potem wrócić do domu, fartuch wdziać, kapustę kisić i dziatki rodzić. Zacisnęła powieki, a kniaziowie podnosili się kolejno i składali przysięgę przed obnażonym sztyletem i przed jasnym płomieniem. W niej zaś serce kołatało się i tłukło jak dzwon na trwogę.
* * * W tym samym czasie pewien Pomorzec odkrył, że baśń może ugodzić go równie dotkliwie jak miecz. Miał doświadczenie z żelazem, które kłuje i siecze, i wygarnia wojowników z życia niby skwarki z miski. Potrafił zdławić strach i ukryć go głęboko, w sekretnym miejscu, gdzie nie sięga miarowy jazgot bębna z wilczej skóry. Jego rytm nie ogłuszał go, jak czynił z tuzinami rybackich synów, wioślarzy i zabijaków z nadmorskich wiosek, którzy pewnej głodnej wiosny postanawiali szukać szczęścia wśród zaciężników. Nie, dowódca knechtów unosił się na powierzchni bitwy, jeden z niewielu, co zdołali oprzeć się melodii, wybijanej przez werbel i żelazo. Jednakże pod Rogobodźcem bęben ucichł, a on powędrował za karłem jak we śnie. Krajobraz przesuwał mu się przed oczami, jakieś przysiółki, zagajniki, pola, rozłogi, bory, karczmy i pastwiska. Wydawały się jednak dziwnie spłowiałe, odległe od niego zaledwie o jedno uderzenie serca, ale gdy wyciągał rękę ku śliwie, która zwieszała się nad płotem ciężka od owoców, jego palce rozmijały się z nimi o włos i bezwładnie opadały w pustkę. Gdzieś obok maszerowali jego podkomendni. Zbici w bezładną gromadę, parli naprzód. Ich również nie widział wyraźnie. Słyszał szuranie stóp w piasku, chrapliwy ze znużenia oddech, pochrząkiwania gardeł wyschniętych od pyłu, lecz kiedy się odwracał, postaci odsuwały się od niego, tak że łowił zaledwie cień, mglisty zarys na granicy widzenia. Myśli rozmazywały się, gdy kroczył za karłem, rozszczepiały w plątaninę prostych barw. Żółte nogawice. Czerwona błazeńska czapka. Romby i łaty czarnobiałego kaftana. Dopiero później, na wyspie, przeraziła go potęga tego czaru. Bo przecież poruszał się. Jadł suchy chleb z sakwy i zapijał wodą ze strumienia. Umiał przeprawić się przez strugę choćby i najwęższą kładką. Lecz nie żył. Nie naprawdę. Całe jego istnienie skurczyło się do snu. - Człowiekowi można ukraść wszystko. - Karzeł wykrzywił wąskie wargi. Można wyciągnąć mu ziemię spod nóg i przemienić powietrze w płucach w
płynny ołów. Można mu odebrać nawet duszę, wynizać ją z niego tak sprytnie, że po ostatni oddech nie zrozumie straty. A może tylko wyobraził sobie te słowa? - zastanawiał się potem. Jakże miałby je utrzymać w pamięci, skoro nie pozostało nic innego, żadne miejsca, spotkania czy twarze? Po obu stronach gościńca kwitły łubiny. Knecht mrużył oczy: wielobarwne fontanny wystrzelały spomiędzy spłowiałych traw jak fajerwerki. - Zmieniliśmy tę wojnę w nieustającą kradzież. Podbieramy sobie moce i śmiertelników, żeby obrócić ich na nice. Ze strzępów dawnych wzorów, pragnień, nienawiści i smutków tkamy kobierce i sieci. Nic się nie dzieje naprawdę. To zaledwie barwna układanka, która mami głupich. Słowa ścigały Pomorca jak wilk ze snu. Im bardziej usiłował je zapomnieć, tym natrętniej zabiegały mu drogę. - Jesteśmy złodziejami, czyż nie? Każdy z nas. Także ty, bo nie przeliczysz, ilu wyzułeś z tej ziemi, wykradłeś im dech, przyszłość, wszystkie nadzieje i smutki. Żelazo ma swoją cenę, tak samo jak legenda. A nić, jeśli raz zaplącze się w krosno bogów, nader łatwo rwie się i supła. I bardzo trudno jest z powrotem wykraść swoje życie. Naprzeciw twarzy karła zawisł motyl. Pławił się w powietrzu, nie poruszając skrzydłami, i Pomorzec widział na nich plamy czerwieni i złota, które spoglądały na niego jak oczy. - Ale nawet ja nie potrafię wykraść żmijów spod brzemienia źródła Ilv. Niziołek machnął dłonią i motyl rozmył się w świetlistą smugę. - Nie umiem sprawić, by syciły słońce ogniem. Podobnie jak Zird Zekrun nie umie wykraść nas poza zatrzaśnięte ścieżki. Więc jest granica kradzieży, knechcie. Nawet dla mnie. Dlatego właśnie potrzebujemy śmiertelników, żeby was popchnąć tam, gdzie nasza moc świeciłaby jak pochodnia, ściągając drapieżniki. Ale reszta... Wzruszył ramionami i gościniec zmienił się nagle przed Pomorcem w morze. Choć otępiały od snu, wstrzymał w panice oddech. Usiłował zamachać nogami i wybić się nad taflę wody, lecz ona po prostu rozstępowała się przed nim jak łan zboża. To również przerażało, tak samo jak ryby, które przeskakiwały teraz ponad ich głowami, zupełnie obojętne na pochód jeńców.
- Śnij - powiedział do niego karzeł. - Syp sny jak mak, żeby nie przebudziły się sorelki ani Zird Zekrun w swojej górze. Sny uniosą cię, utrzymają na powierzchni mocy. Tak właśnie ma być. Potem, na wyspie, która może wcale nie istniała, Pomorzec spostrzegł, że spośród tych, których pojmano pod Rogobodźcem, co trzeci nie dotarł do końca wędrówki. Nie wiedział, czy wybudzili się znienacka spod czaru i zapadli w wodę, czy też popadli w inną, odrębną niegodziwość. Bał się o tym myśleć. Owszem, przemierzył niegdyś stary szlak pielgrzymów na szczyt Hałuńskiej Góry i w tłumie pątników patrzył, jak kapłani prowadzą niewolników na ofiarę. Lecz nawet Zird Zekrun nie wydawał mu się równie przerażający, jak ten sen-niesen. - Potrzebujemy miejsca - rzekł błazen. - Więzienia, grobowca albo schronienia, w zależności, na czyją stronę przeważą się szale wojny. Lecz potrzebujemy miejsca, wykradzionego spod wszelkich mocy tak doszczętnie, że poważyłem się dla niego zaryzykować więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Bo ja jestem złodziejem, wciskam się w szczeliny świata i czerpię z mocy, które mnie nie potrafią dostrzec. Moce są moim łupem. Podobnie jak wy, Pomorcu. * * * Pomorcki władca poruszył misą i na dnie naczynia przetoczyły się krwawe, przegniłe grudy serc. Selveiin przyłożyła dłoń do ust, bezsensownie usiłując osłonić się przed smrodem, który, wraz z uporczywym bzyczeniem much, zdawał się napierać na ściany komnaty. Słyszała wcześniej o postępkach szalonego proroka, wciąż jednak nie potrafiła uwierzyć, że zdobył się na podobną ohydę. Ale ten dar nie pozostawiał wiele miejsca na złudzenia. Ani na wahanie, skoro już o tym mowa. W całej komnacie - sali posiedzeń, gdzie kiedyś zbierała się kniaziowska rada i przyjmowano posłów znacznie czcigodniejszych niż wyrostek, który gapił się teraz na nich wybałuszonymi oczami, zbyt głupi, by udawać strach - jedynie Wężymord zachowywał spokój. Dworzanie cofnęli się pod ściany, idealnie wpasowali we freski, obrazujące wypiętrzenie ciemnej ziemi Pomortu oraz zwycięstwo Zird Zekruna nad żalnicką boginią. Starali się nie widzieć twarzy władcy, gdy z natężeniem wpatrywał się w podarunek proroka biczowników,
zupełnie jakby mógł odczytać z tych skrzepłych strzępów los wymordowanych żołnierzy. Milczeli, chociaż nie ze świętego oburzenia. Bali się. Wprawdzie żaden z nich nie zawinił, lecz znali dobrze swego pana i nie umieli zgadnąć, przeciwko komu zwróci się kniaziowski gniew. Tylko posłannik sierotek, młody jeszcze chłopek o twarzy wiejskiego głupka, tkwił przed podwyższeniem, gdzie zasiadał Wężymord z księżniczką, doskonale nieświadomy, że w gruncie rzeczy jest martwy jak knechci, którym jego pobratymcy wyrwali serca. Nie rozumiał, że podobną misję przypłaca się życiem. Tak, prorok dobrze wybrał sobie gońca. Księżniczka powątpiewała, czy na torturach zdołają wycisnąć z niego jedno przytomne słowo. Bo z samej gęby dało się łatwo rozpoznać, że nic nie wie, a choćby i kiedyś wiedział, to zapomniał. Ot, dureń, poszkodowany w dziecięctwie kopytem końskim lub garncem, co mu na głowę spadł, albo z natury na umyśle chromy. Poczciwe, tępe bydlę, które bez większej szkody można wyprawić w drogę - na zmarnowanie. Jakby wyczuwając jej myśli, wyrostek znów spojrzał prosto na nich, mężczyznę i kobietę tkwiących sztywno w wysokich, rzeźbionych krzesłach, w szatach połyskujących głębokim brązem Zird Zekruna. Smarknął, może dla dodania sobie animuszu, po czym roztarł urobek na włosach. Czknął. - Cobyście nie chowali się za babską spódnicą - powtórzył, nie kierując tych słów ku nikomu w szczególności i właściwie nie zajadle, ot, jakby to było swojskie pozdrowienie. Nie zdawał sobie sprawy z wypowiadanych obelg. Nie musiał jednak - w tym miejscu kaźniono ludzi za o wiele mniejsze przewiny niż wypowiedzenie kilku nieroztropnych słów w złym miejscu i złym czasie. Wężymord nieznacznie uniósł brew. Musisz jechać, kochany, pomyślała. Mieliśmy zeszłe lato, upalne i pełne słońca, a tego roku wykuliśmy sztylet. I to wystarczy. To aż nadto jak na dwa splątane życia. Zacisnęła palce na poręczy krzesła. Tak, musiał wyruszyć na wojnę. Zird Zekrun zaczynał się niecierpliwić bezczynnością sługi. Świadczyły o tym narady, które odprawiano w świątyni tuż pod bokiem kniazia. Jeżeli chcieli zataić przed bogiem Pomortu, czego dokonali w Wieży Alchemiczek, Wężymord musiał odejść. Nie dało się tego dłużej odwlekać. Po prostu fala, którą sami wzniecili,
wykuwając sztylet, powracała do Uścieży, żeby ich zagarnąć. Makabryczny dar od proroka stanowił jedynie dogodny pretekst. Pochyliła się, udając, że poprawia koronkowy mankiet. Nie zdołała jeszcze wykruszyć z pamięci obrazu czerwonych strużek krwi, ściekających w hermetyczne naczynie. Wciąż nie była gotowa. - Spodziewaliśmy się tego. Nie spoglądał na nią, nadal skoncentrowany na upiornym podarunku biczowników, lecz wiedziała, że nie chodzi wyłącznie o krwawe strzępy jego ludzi. Odesłali sztylet na morze - była pewna, że Mel Mianet doprowadzi go do celu - a potem nie wspominali o nim ni razu. Księżniczka nie zachodziła do Wieży Alchemiczek, a Wężymord w niczym nie okazywał żalu po utraconej mocy. Zamiast tego w milczącym porozumieniu podarowali sobie kilka dni, poprzerzynanych gęsto burzami i ulewami, których nie szczędziło im to lato. Jeździli konno po okolicy, wyprawiali się łodzią na morze i piekli w popiele podpłomyki. Bez słów, bez obietnic usiłowali sobie na koniec przypomnieć, jak wygląda prawdziwe życie. Lecz to nie mogło trwać w nieskończoność. Ich spisek przeciwko światu dopełnił się i teraz musieli tylko odegrać swoje role. Jak przez mgłę słyszała, że Wężymord wydaje komendy. Tym razem nie było werbli, uczt ani paradnych chorągwi, jak wówczas, kiedy wyruszał pod Rogobodziec. Gońcy rozbiegali się pospiesznie, regimentarze słuchali rozkazów, lecz wszystko wydawało się oschłe, wyprane z tamtej szumnej, połyskliwej radości, jaka towarzyszyła zbrojnym w początkach lata. Zbyt wielu zginęło. Wojna nie wabiła już z dala jak zalotna kochanka, tylko urągliwie klekotała końską szczęką. - Surmistrz, pójdziesz na północ. - Głos Wężymorda zabrzmiał głośniej. Wyprawisz się na proroka. I nie daj się pokonać po raz wtóry. Pomorcki wódz z wdzięcznością pochylił głowę. Odkąd pokonany powrócił do Uścieży, widziała, że skrycie gotuje się na śmierć, bo żaden władca nie cenił wszak nieudolności. Nie usiłował się jednak kryć, chociaż dworacy szeptali po kątach, że kniaź niezawodnie każe go obwiesić, obwiniwszy wprzódy o lekkomyślne wygubienie wojska.
- Pierwej zdechnę - wycedził przez zęby, posępny i nieprzejednany w brunatnym pomorckim suknie, którego wbrew żalnickim zwyczajom nie zdobił pozłocistymi guzami ani sutym pasem. - Mój panie - dodał, jakby na koniec przypomniał sobie, gdzie się znajduje i jaką drogę przeszli wraz z Wężymordem od postnych i nędznych obozowisk frejbiterskich najemników. Kniaź roześmiał się. W przeciwieństwie do wielu nie okazywał strachu ani niepokoju. Zeszłego lata powiedział księżniczce, że widzi swoją śmierć w obręczy dri deonema. Wówczas nie chciała wierzyć, lecz obydwoje mieli dosyć czasu, żeby się zmierzyć z tą wiedzą. Przesunęła dłoń w dół brzucha. I tak podarowano im więcej, niż oczekiwała. Jej gest nie przeszedł niezauważony. Dobrze, pomyślała, prostując się w kniaziowskim krześle. Pamiętajcie. Wciąż tutaj jestem. Żyję. Wysłannik przywódcy biczowników cofał się ukradkiem, nie spuszczając wybałuszonych ślepi z kobiety na podium. Bał się Selveiin bardziej niż mężczyzny u jej boku i gdyby nie wiedziała, że stoją za nim sierotki wraz ze wszystkimi jabłoniami, które zasadzono w ciałach zmarłych, może rozśmieszyłby ją ten przestrach. Nie umiała zgadnąć, co widzi głupek - półtuzina diabląt uczepionych jej spódnicy czy ciemne kłącze mocy Zird Zekruna. - Oszczędź go - poprosiła cicho Wężymorda, chociaż nie liczyła zbytnio, by mógł spełnić jej życzenie: przecież wymordowano jego ludzi. Wsparcie przyszło jednak z całkiem nieoczekiwanej strony. - Doprowadzi nas do swoich - rzucił przyciszonym głosem Surmistrz. Posłała mu zdumione spojrzenie. Nawet ona, zupełnie nieświadoma wojennych wypraw, rozumiała, że doświadczony wódz nie potrzebuje wiejskiego głupka, aby odnaleźć buntowników, którzy nie czaili się wszak samopiąt w zapyziałym mielcuchu, tylko potrafili w jedną niedzielę spustoszyć doszczętnie powiat. Lecz w oczach Pomorca dostrzegła jakiś wilgotny cień: spomiędzy wielu, którzy przybyli do Uścieży dla bogactwa albo zaszczytów, on prawdziwie kochał Wężymorda. Owszem, buntował się przeciwko jego zbrataniu z żalnicką szlachtą, knuł po cichu i jątrzył, żeby potargać niespodziewany sojusz, ale nigdy nie
zapomniał tamtego lata, kiedy spłonął Rdestnik, a gromada najemników w dziurawych butach ogarnęła potężne królestwo. Dlatego postanowił wstawić się za życzeniem księżniczki, chociaż ani je rozumiał, ani pochwalał białogłowską miękkość. Ale cenił, że siedzi tutaj, u boku swego męża, z dłonią przykrytą jego dłonią, jednaka w wywyższeniu i w upadku, choć po klęsce pod Rogobodźcem niejeden zwątpił i wymknął się chyłkiem z cytadeli. Miała ochotę skinąć mu głową, lecz stary wódz z pewnością nie zrozumiałby powodów łaskawości. Zresztą nie zabiegał o nią. Widziała w jego twarzy, że już szykuje się do wymarszu. Podobnie jak wielu innych. - Nie martw się, ukochana. - Wężymord, zwykle tak powściągliwy w okazywaniu bliskości, pogładził lekko jej dłoń. Jednak nie obiecał, że wróci.
Rozdział dziewiąty Spaliwszy dwa klasztory Zird Zekruna, półtuzina szlacheckich folwarków ale tylko tych, których gospodarze zbyt nachalnie sprzyjali Wężymordowi - oraz trzy pomorckie strażnice, zbójca Twardokęsek otrząsnął się nieco po awanturze z Kaliną. Nawet rozesłał podjazdy, żeby się o nią rozpytały, zanim sobie niedolę na łeb ściągnie. Ona jednak jakoby pod ziemię się zapadła. Niby ktoś tam w obozowisku mówił, że miała ponoć do krewniaków wracać. Inny znów gadał, że nie mogąc znieść pohańbienia, pewnikiem do klasztoru zbiegła, do Doliny Thornveiin, gdzie nabożne wdowy często szukały schronienia przed złym losem. Ale w gospodach przy trakcie nikt nie słyszał o jasnowłosej szlachciance w dwukółce, a zbójecki zapał szybko wygasł. Chciała baba iść, tedy poszła, uznał, machnąwszy ręką na dalsze poszukiwania. Ganiać za nią po oczeretach nie zamierzał ani w ciuciubabkę się bawić. Inne go teraz zaprzątały sprawy. Wreszcie bowiem jęło się na pograniczu układać po jego myśli. Szlachta, czy to w patriotycznym zapale, czy przez wzgląd na ospałość Wężymorda, który wciąż nie wychynął z Uścieży, przestała handryczyć się ze zbójeckimi o każdy korzec ziarna i baranią tuszę. Chyłkiem podsyłano zbójcy - albo i Bogorii - broń, pachołków, spyżę i obrok dla koni. Płynął też wartko potok młodszych szlacheckich synów, a także rozmaitych ekonomiąt, organiściąt, sołtysiąt i co się tam jeszcze ulęgło po modrzewiowych dworzyszczach. Wszystko to było głupie, nierozważne i nienawykłe do munsztuka, ale też szybkie do bitki i zachłanne jak rzadko. Owszem, kruszyli się w potyczkach z pomorckimi knechtami. Zbójca wszelako nie trapił się tym przesadnie, bo na miejsce wytraconych wkrótce przychodzili nowi - na niskich, włochatych chmyzach, z karabelami po dziadusiu, co żałośnie dyndały na przetartych rapciach. W ich gębach znać było dziwne otumanienie: widzieli już siebie na urzędach, w kolasach paradnych, u boku dygnitarskich córek.
Choćby Koźlarz kniaziowskie posiadłości co do joty rozdał, myślał kwaśno zbójca, nie nasyciłby rozdziawionych gardeł swoich adherentów. A Koźlarz na razie milczał. Zapadł się gdzieś w podobłoczne krainy i słuch o nim zaginął. Owszem, raz po raz szła wieść, że go hen, za lasem, za górą widziano, jak Pomorców w pył rozniósł, gorliwych patriotów przed niechybną zgubą ratując. Lecz były to jeno gadki, co zawżdy w czas trwogi pomiędzy narodem krążą i zbójca nie przywiązywał do nich wagi. Wszak i w Górach Żmijowych nieustająco bajano o powrocie Kii Krindara. Ba! - niejeden dziad proszalny oglądał pono wypalone w skale ślady jego stóp i jakoś nigdy nic pewnego z tego nie wynikło. W skrytości ducha Twardokęsek radował się szczerze Koźlarzowym zniknięciem. Przynajmniej spokój miał. Zniknął precz karzeł, który dogadywał mu tylko niezmiernie, a żadną pomocą nie służył. Nie było wiedźmy z jej ciemną, nieprzewidywalną magią. Szarka wraz z jadziołkiem zagubiła się pośrodku Wewnętrznego Morza - doszły go słuchy, że widziano ją kędyś pomiędzy Zwajcami, lecz odrzucił tę myśl, podobnie jak odrzuca się przegniłą gruszkę, zanim cały koszyk zakazi. Nawet sam Wężymord, jakoby zwąchawszy, że czas nie sprzyja magicznym mocom, zawarł się na głucho w Uścieży ze swoją okulawioną księżniczką. I tak było dobrze, myślał Twardokęsek. Wedle boskiego przykazania. Ludzie sobie, bogowie sobie. Żadnego zmieszania, od którego tylko nędza, a płacz, a zgrzytanie zębów. Robił więc to, co umiał najlepiej. Wojował z fantazją, jaką ani w sobie przeczuwał na Przełęczy Zdechłej Krowy. Zasadzał się na Skalmierskich, jeśli nierozważnie zapuścili się w głąb pogranicza, zdobywał pomniejsze twierdze, przystrajał przydrożną drzewinę trupami pomorckiej załogi i puszczał na praszczęta tych spośród panów braci, co zanadto sarkali na rebeliancką samowolę. Powoli, mozolnie czyścił okolicę ze śladów pomorckiego panowania. Poza Wilcze Jary jednak nie wystawiał nosa, acz wielu go nagliło, żeby pociągnął dalej, choćby i na samą Uścież, póki Wężymord nie otrząśnie się po klęsce pod Rogobodźcem. A zbójca Twardokęsek złudzeń nie miał. Nijakich. Przeczuwał, że ten spokój, te zwycięstwa błogie, smakujące starym miodem, gęsim tłuszczem i jałowcową kiełbasą, stanowią jeno przygrywkę. Wężymord najpierw uśpi ich czujność, pozwoli pohulać, poswawolić ciupinkę, ale kiedy się wreszcie ruszy, nie zdołają go zatrzymać. Może uda im się wygrać jeszcze bitwę jedną czy drugą.
Lecz przed jesienią zostaną po nich tylko ścierwa na dusienicach. Dlatego nie żałował sobie niczego. Jadł, pił, z dziewkami swawolił, w kości grał i grzbiet przyoblekł w złocistą kitajkę. Zupełnie jak w zbójeckim obozowisku na Przełęczy Zdechłej Krowy. Żył z wojny i z wojną. Nic innego nie umiał. Aż pewnego dnia przydybał go w młynie posłaniec od spichrzańskiej strony. Zbójca, ckliwy i miękki cokolwiek po figlikach z młynarzówną, nieopatrznie zgodził się wpuścić pachołka w spichlerz, gdzie wypoczywał po wojennych trudach. Chłopak był młody, jeszcze wąs mu się nie sypnął - i nic dziwnego, bo wszystko, co starsze, rwało się teraz do wojaczki. Przypadł zbójcy do kolan, skonfundowany trochę bujnymi wdziękami panny, która wciąż się łasiła do Twardokęskowego boku. - Mości Twardokęsku - wykrzyknął piskliwie - ratujcież nas, jeśli macie boginię w sercu! Zbójca wywrócił oczami. Dźwignąć mu się nie chciało, bo nogi mu opuchły, i radby się pozbył nazbyt wrzaskliwego kogucika. Ale młynarzówna znów go łechtała po krzyżu, a że paluszki miała nad podziw zręczne, dobry humor nie opuścił go na razie. - Niechże mu tam który piwa poda! - huknął, licząc, że łaskawość pańska omami natręta i sam mu z oczu zlezie. We drzwiach wnet pojawił się służyciel ze dzbanem. Kiedy posłaniec zagulgotał, przechyliwszy naczynie, zbójca z ulgą poddał się pieszczocie dziewczyny. Wprawdzie powątpiewał w jej szczerość, bo ledwo stanął na popas, usłużni donieśli mu, że jej ojciec nader dobrze żył z pomorckim komendantem, co stacjonował w nieodległej staniczce. Zapewne dlatego stary kaprawiec czmychnął w las, pozostawiwszy na straży majątku przytłustą jejmość i dwie nadobne córki. Te zaś broniły rodzinnego dostatku, jak umiały. Jedna zaciągnęła zbójcę do spichrza, a druga w sieni swawoliła z Bogorią - aż tutaj dobiegały jej popiskiwania. - Rzecz swoją jutro wyłuszczysz - zwrócił się zbójca miłościwie do pacholika. - Dzisiaj zanadtom utrudzony.
Odesłał go skinieniem ręki, a młynarzówna natychmiast opadła na siano i podścieliła się gorliwie przed zbójcą. Z błogością nabrał w łapę jej młodych, jędrnych krągłości i jął je miętosić zajadle, kiedy coś raptem szarpnęło go za rękaw. - Nie czas na rozkosze! - wykrzyczał mu nad uchem posłaniec. - Książęce Wiergi padły! Małżonka wasza, ledwo co siepaczom się wymknąwszy, o schronienie was błaga. - Kto?! - ryknął zbójca, bo umysł miał cokolwiek zmącony wdziękami młynarzówny. - Złociszka, pani wasza ślubna! - oznajmił posłaniec, a tak donośnie, że musieli go i na majdanie słyszeć. Zbójca, rozjuszony, odepchnął od siebie dziewczynę, aż się stoczyła z siana. Zaprawdę, stało mu to małżeństwo kością w gardle. - I czemu się drzesz? - syknął do chłopaka. Ale we wrotach już pojawił się Bogoria z uwieszoną ramienia dziewoją i zaśmiewał się serdecznie. - Oj, zgubią cię baby, mości Twardokęsku - wysapał, przytrzymując się rękami za kolebiące brzuszysko. - Zgubią cię niechybnie. - At, wy jak dziecko! - ofuknął go zbójca. - Byle łżymordzie dacie wiarę. A zły był tak, że gdyby mieczyska nie odpasał, wraz by nim bezczelnego gołowąsa otłukł. - Łżymordzie? - oburzył się niespodziewanie pacholik. - Chyba was trunek omroczył. Ja Łacików jestem od Stołbistej Skały, my familia stateczna, z dawien zasiedziała i wy mnie kłamstwa nie będziecie zadawać. Zbójca, który jako żywo nie słyszał ani o Łacikach, ani o Stołbistej Skale, tylko pięści zacisnął. I już zamierzał gówniarza w czerep zdzielić a mocno, kiedy ten znowu się odezwał.
- A na znak, że prawdę gadam - wypalił, cały purpurowy ze złości pierścień od pani Złociszki dostałem, coście go na jej ręce sami mogli oglądać. Błysk ogromnego rubinu gwałtownie otrzeźwił zbójcę. - Dawaj! - Nieledwie wyrwał go chłopakowi z garści. Kamień był przejrzysty i wielki jak gołębie jaje. - Cudności! - westchnęła mimowolnie młynarzówna, która, świecąc gołym zadkiem, znów wspięła się na stertę siana. - Poszła precz! - ofuknął ją Twardokęsek. Obok Bogorii zebrało się jednak dobre półtuzina rebelianckich towarzyszy i wszyscy wlepiali w zbójcę ślepia. Niby nikt nie zaśmiał się głośno, lecz podejrzewał, że skrycie naigrawają się z niego, ile wlezie. Na dodatek wieść o nieszczęściu Złociszki lada chwila rozejdzie się pomiędzy narodem. Chuchnął w pierścień i aby zyskać na czasie, wytarł go starannie w koszulę. Promienie światła załamywały się w głębi wypolerowanego kamienia. Właściwie nie pamiętał go na palcu burmistrzówny, ale prawda, że Kościej obdarowywał ją błyskotkami niczym jaką księżnę. A klejnot był wart kilka wiosek. Nikt roztropny nie rozstałby się z nim bez potrzeby. Panowie szlachta gapili się na niego z wyczekiwaniem. Najchętniej powyłupiałby im te wścibskie gały. - Świątobliwe panienki z Międzychodu dały waszej niewieście schronienie oznajmił pewniejszym głosem posłaniec. - Nie zwlekajcie, bo strach, co będzie, jeśli się o niej Pomorcki dowie. - A co ma się stać? - burknął zbójca. Wcale się nie kwapił biec na ratunek niewieście w opresji. Chłopak posłał mu zdumione spojrzenie. - I co to za świątobliwe panienki? - pieklił się dalej herszt. - Niby wszystkie świątobliwe, a ledwo człek buty zzuć zdąży, pędem kiecki zrzucają.
Bogoria śmiał się otwarcie. Ani myślał udawać, że dba o Twardokęskowe humory. - Te akuratnie są świątobliwe. O ile człek może zgadnąć, co tam która baba pod sukienką kryje - dorzucił po chwili filozoficznie. - W Międzychodzie klasztor stoi. Do niedawna pomorccy mnisi w nim siedzieli, ale ich szlachta przegnała, w ich miejsce służebniczki sprowadziwszy, co się o powrót Bad Bidmone modlą. - I moja Złociszka z nimi modły odprawuje? - żachnął się zbójca. - Tedy jej chyba nie znacie. Bogoria wzruszył ramionami. - Jakoś się dotąd nie zdarzyło - zakpił. - Ale wnet przyjdzie się poznakomić. Bo rację ma dzieciak. Niech się jeno Pomorzec albo Skalmierscy zwiedzą, że wasza żona tam skryta, a wiele zrobią, żeby położyć na niej łapy. Zbójca milczał. Zły był, aż skrzyło. - Dobrze więc! - zdecydował wreszcie, ledwo panując nad sobą. - Co się gapicie?! - huknął. - Konie siodłać. A młyn i spichrze spalić. Tak mi się zdaje, że zanadto gospodarz z Pomorcem pokumany. * * * Ale pożoga nie ułagodziła go bynajmniej. I kiedy jechał między pachołkami, a na trakt z wolna opadał zmierzch, mało co na oczy widział ze złości. Dobrze, że się pilnować za bardzo nie musiał, jako że okolica była parę niedziel w rebelianckich rękach, więc stodoły i zagajniki na skroś przetrząśnięto. Znad płotów - bo na drogę, niczym na wstęgę, nanizano tuziny wiosek i przysiółków wyglądała ciekawie dziatwa, ogorzała od słońca i obsmarkana. Rodzice rozumieli więcej i ani myśleli się pokazywać bez potrzeby. Zupełnie jakby wyczuwali, że zbójca tylko czeka, żeby komuś łeb rozszczepić czekanem. - Nie wiedzieć, czy wciąż żywa, durniu - wyburczał do posłańca, kiedy przy wiejskiej studni napoili konie. - Wystarczy byle banda grasantów, żeby z tych świątobliwych panienek jeno garść okrwawionych szmat została.
Pacholik uśmiechnął się chełpliwie. - Nie trapcie się, mości Twardokęsku - oznajmił, gładząc rękojeść szabli. Druh wasz z nią czeka na straży. - Druh mój? - obruszył się zbójca. - Ja tu nie druhów mam, jeno podkomendnych. Ani myślał spoufalać się ze szlachecką czeredą. - To wasz jeszcze z dawniejszych czasów komiliton - upewnił go spiesznie posłaniec. - Wielki, kościsty pachoł. Wekiera go wołają. - Wekiera? - huknął Twardokęsek. - A tego skąd licho przywiało? Chłopak łypnął na niego spod opadającej czapki z modrego filcu, ani chybi pożyczonej od starszego brata albo ojca. - Panią waszą ponoć w zasadzce zratował, od grasantów na trakcie otoczoną. Zbójca zarechotał grubo. - A to ci straszne terminy na świat przyszły - wydyszał, kiedy atak wesołości cokolwiek mu minął - że Wekiera na gościńcu poczciwych wędrowców przed grabieżą broni. Chłopaszek wytrzeszczył na niego oczy, lecz nie ośmielił się pytać, co sprawiło hersztowi taką uciechę. Rozradowanie zaraz zresztą przeszło bez śladu i zbójca odął się jak wprzódy. - Durna baba! - sarknął. - Czemu się bez czeladzi po kraju włóczy? Dzieciak poczerwieniał nieznacznie i odwrócił wzrok. - Ledwo kto przy niej został, kiedy Wiergi padły - wymamrotał cicho, lecz Twardokęsek wyraźnie słyszał pretensję w jego głosie. - Rzeź tam pono nastała okrutna, spichrzański książę ni dla niewiast, ni dla dziatek bezbronnych litości nie miał. - A jakże ci się zdaje, hę, czemu jego w Górach Żmijowych Wieszatielem
wołają? - parsknął herszt. - Co jej się, głupiej, roiło, że on na wojnę po babsku pójdzie, z tłuczkiem i ożogiem w ręku? Że trochę na nią pofuka, a potem do dom wróci? Trza było w komorze siedzieć i wełnę gręplować, a nie między wojowników się pchać. No, ale teraz dosyć tego - ciągnął z pasją, podczas gdy rumieniec na policzkach chłopaka pogłębił się tak bardzo, że mało co krew żywa nie trysnęła. - Koniec hulania po trakcie i mężczyńskich zabaw. Znajdzie się w klasztorku jaka komnatka zacna, coby w niej moja żonka schronienie miała. I nie pierwej z niej wychynie, póki się cały ten zamęt na dobre nie przemieli. A zechce się stawiać przeciwko mojemu rozkazaniu, jeszcze zadek rzemieniem skroję, co jest moje święte mężowskie prawo. - Ajuści! Ajuści! - jęli mu potakiwać gorliwie przyboczni. Nie słyszeli dotąd podobnych peror z ust Twardokęska, domyślali się zatem, jak bardzo jest rozeźlony. I nawet jeśli ciekawiła ich ta znienacka objawiona zbójecka żona, nic nie dawali po sobie znać. Pacholik pochylił się, niby to sprawdzając kopyta wierzchowca. Lecz herszt widział, że ręce mu dygotały, drżała dolna warga, wciąż po dziecięcemu miękka i bezbronna. I chyba ten widok ostudził go trochę. At, zabełtała mu we łbie, pomyślał z rezygnacją, dając znak do dalszej drogi. Nieszczęście z tymi babami. Istne nieszczęście. Wieczorny wiatr szeleścił w listowiu, ptaki szykowały się do snu w przydrożnej krzewinie, a Twardokęsek jechał z wolna, kołysany wspomnieniem jasnowłosej córki lichwiarza, jej zuchwałych ślepi i silnego, młodzieńczego ciała, które wkrótce przypadnie mu w udziale jako jeszcze jeden spośród łupów tej wojny. Bo zamierzał jej teraz odpłacić za haniebne weselisko. Oj, i to odpłacić, że hej! Zapewne dlatego nie spostrzegł postaci, która wychynęła ku nim od starej kapliczki. W jej wnętrzu świeżym drewnem połyskiwał wizerunek Bad Bidmone skoro tylko wymieciono Pomorców, wiejski ludek poobalał znienawidzone posągi Zird Zekruna, na ich miejsce przywracając dawną boginię. A zbójca tak się jakoś rozmaślił, tak owładnął nim obraz Złociszki, że niemal czuł jej zapach. I dopiero kiedy jego ludzie zwarli się wokół niego ciasno, obnażywszy szable, rozpoznał przed sobą sylwetkę kamrata. - Przejście! - burknął i zaraz, żeby zamaskować własną nieuwagę, dorzucił
prześmiewczo: - Co was, zajęcze skórki, strach przez jednego człeka obleciał? I to zabiedzonego nad miarę? Istotnie, człek, który się ku nim przybliżał, wychudzony był straszliwie i wydawało się, jakoby szła ku nim sama śmierć w postaci kościotrupa, przystrojonego w kolczugę i w kłobuku na głowie. Ale nadal dzierżył wielgachną, nabijaną krzemieniami pałkę. - Przyszła koza do woza, hę? - Twardokęsek przywitał zgryźliwie przybysza. - Nie upasła się na cudzym wikcie? Wekiera zamruczał jak niedźwiedź, kiedy go targają za kłaki, lecz nie odezwał się głośno. Widać nie spodziewał się przychylniejszego powitania. Ale zbójca nie kwapił się do zwady i ledwo kamrat zatrzymał się tuż przed nim, wyciągnął do niego prawicę i serdecznie uścisnął jego nadgarstek, obleczony w płat nabijanej ćwiekami skóry. Poczuł pod palcami kość, mało co okoloną mięśniem. Nie powiodło się Wekierze, pomyślał, szacując jego wychudłe, znędzniałe oblicze. Potężny zbój jakby zsechł się i skurczył w sobie. Owszem, ramiona miał nadal szerokie, lecz pierś zapadła się, a skóra zbielała. Ani chybi te kilka niedziel po bitwie pod Rogobodźcem spędził głęboko w ciemnicy, z dala od bożego słonka. Jednakże w czymś musiało mu się poszczęścić, bo zbójca nie przeoczył, że Wekiera kolczugę miał świeżą, dopasowaną i gęsto tkaną, hełm też świecił nowością, podobnie jak rząd na koniu. Herszt nie przypuszczał, żeby kamrat zrabował je na gościńcu. Bo choćby się trafiła okazja - a rzadko bywali woje równie chudzi i wielgachni - Wekiera zwykle nie zbierał z pobojowiska rynsztunku, choćby i najzacniejszego. Wolał bardziej ucieszną zdobycz: gotowiznę, błyskotki albo gorzałkę szczerą. Ostatnimi czasy zbójca spostrzegł, że nawet do dziewek już go nie ciągnęło. Ot, wychłódł na starość i zdziadział. Lecz krzepę w ręku wciąż miał, więc w wojenny czas niejeden szlachcic chętnie przyjąłby do czeladzi mocarnego pachoła. - Gdzieżeś się tyle czasu obracał? - zagaił rozmowę. - Na służbę poszedłeś? - Na służbę? - Wekiera się obruszył. - Ja? Gwałtownie ściągnął wodze, wierzchowiec szarpnął głową i odskoczył w
bok. Przez chwilę jechali w milczeniu, wreszcie Wekiera sapnął ciężko. - W tiurmie siedziałem, a co! - rzucił wyzywająco. Zbójca roztropnie milczał. Znał kamrata wystarczająco, by nie prowokować go nad miarę. Niby miał dobry tuzin tych szlacheckich mydłków, których Bogoria przydał mu za przybocznych, ale żaden z tych dzieciaków, choćby najlepiej wyćwiczony i pełen zapału, nie dorówna rozwścieczonemu zbójowi. Nawet miecza nie zdążyliby obnażyć, bo Wekiera, choć ogromny i z pozoru ociężały, ruszał się nad podziw szybko. Zresztą jesionowa pałka strzaskała już niejedno ostrze. I niejeden czerep, skoro o tym mowa. - Kupczyka nieopodal Staroźrebca zdybałem - podjął spokojniejszym głosem Wekiera. - Samiuśki przez las się kolebał, powiadam, tak bezczelnie, jakoby główną spichrzańską ulicą jechał. A wóz beczek pełen. Ani chybi z miodem, tak sobie pomyślałem, albo winkiem zacnym. Toć grzech byłoby nie skoczyć. Twardokęsek westchnął. - Zatem skoczyłeś. - Ano - potaknął Wekiera. - Z kupczykiem łatwo poszło, coś tam bulgotał, nagrodę obiecywał. To go pałką stuknąłem, żeby nie jazgotał. Herszt pokiwał głową. Jego kamrat miał proste podejście do życia. Wręcz użytkowe. I kiedy zapędzono go w kozi róg, używał maczugi. - W beczkach piwo było. - Wielgachny zbój odkaszlnął. - Miejscowe, ale całkiem zacne. I mocne. Wypiłem sobie ździebełko. - Poskrobał się po karku. No, może ociupinę więcej. I ani się spostrzegłem, jak mnie starosta, niecnota, z czeladzią przydybał. Tuż przy kupieckim ścierwie, więc krótka była rozmowa. Co tu kryć, za łeb mnie schwycili i w łańcuchach powlekli. - Kędy? - Tędy i owędy! - Wekiera zaśmiał się niewesoło. - Łeb miałem trunkiem zmroczony, to i skąd mnie wiedzieć? Grunt, że się w ciemnicy ocknąłem. A tam już ani piwska, ani nawet spleśniałego chleba nie było. - Toś się nie nahasał - zauważył zbójca, lecz bez zgryźliwości, bo więzienie
ciężka rzecz i sam go przecież zakosztował. Wekiera wyszczerzył zęby. Twardokęsek spostrzegł, że z przodu sterczały mu tylko potrzaskane pieńki. Ani chybi pachołkowie, mając go w solidnych łańcuchach, pofolgowali sobie na więźniu. - Grunt, żeś się wyrwał na swobodę. - Twardokęsek machnął ręką. - A jakimże sposobem? Tu zdało mu się, że Wekiera zacukał się odrobinę, bo jął kaszleć, chrząkać i pałką nerwowo potrząsał. Właściwie przy jeździe wierzchem była to broń nader nieporęczna i należało ją raczej sprytnie do siodła przytroczyć. Zbójecki kamrat ściskał ją jednak w garści, jakby całe jego życie zawisło od kawałka jesionowego drewna. - Co tu kryć, nie wyrwałem się - odburknął po dłuższej chwili. - Szlachcic jeden mnie od powroza wykupił. Twardokęsek wpierw oczy ze zdumienia wybałuszył, potem zaś ryknął śmiechem tak gromkim, że aż się gawrony znad chaszczy podniosły. - Ale to chyba nie z dobrego serca - zakpił. Wekiera znów zakaszlał. Jesionowa pałka w ręku chodziła mu coraz szybciej. - Zatem jednak na służbę poszedłeś - skonstatował zbójca. - I jak? Lepiej pański chleb smakuje niźli chuda polewka w kamrackiej kompanii? - Głód w zęby kole, nie chleb, choćby i omaszczony rozkazem - odparł nad podziw poważnie Wekiera. - A mnie zdychać niesporo. Jeszcze nie teraz. Na to zbójca darmo szukał odpowiedzi. Bo owszem, pod Rogobodźcem wiele wypowiedziano słów i trudno je było z pamięci zetrzeć. Lecz dziś o nich nie myślał. Przeciwnie, radowało go nagłe odnalezienie kamrata. Wydawało mu się ono znakiem, że oto wszystko da się odmienić. Może nie będzie jak za dawnych czasów, kiedy grasowali pospołu wokół Przełęczy Zdechłej Krowy, wciąż niesyci zamętu, wciąż chciwi zdobyczy. Ale mogli jeszcze zadziwić szlachecki narodek.
- Na gościniec mnie posłał, cobym zbójców łapał - wyznał po jakimś czasie Wekiera. - Wykładacie sobie? Kurewnik stary, mnie na hycla obrócił. Twardokęsek uśmiechnął się nieznacznie. - Nikt lepiej rabusia nie pojmie niźli inny rabuś. - Ale kiedy niesporo. - Wielki zbój zacmokał z niechęcią pod nosem. - Oj, niepięknie swoich w niewolę prowadzić. I tak szczerze wydawał się własnym postępkiem zawstydzony, że zbójca postanowił go pocieszyć. - Jakich swoich? Naszych książęcy siepacze wedle Modrej wybili - rzekł. A tutejsi poderżnęliby ci gardło, niechby się jeno okazja trafiła. Małe, szeroko rozstawione oczka Wekiery błysnęły wesołością. - Naprawdę? - Jak bogowie w niebiesiech - zapewnił go zbójca i dla dodania powagi słowom, walnął się pięścią w pierś, aż zadudniło. - A jak ci się zdarzyło niewiastę moją przydybać? Wydało mu się, że kamrat spochmurniał nagle. Ale ćma już dobrze zaległa nad traktem, więc może mu się przywidziało. - Ano tak jakoś. - Znów jął pocharkiwać i chrząkać. - Chłystki ją jakieś na przesiece zdybały. Nic wielkiego. - Trza było zrazu do mnie jechać, a nie niedorostka posyłać - machnął pogardliwie na chłopaczka, który wysforował się nieco przed nich, a minę miał jak kocur ciągnący do mleka. Wekiera jeszcze bardziej się stropił. - Ba! - odparł po namyśle. - Tak się we mnie wczepiła. Ani chybi ze strachu... Zbójca łypnął na niego podejrzliwie. Z nagła ubodła go myśl, że Wekiera
mógł się przesadnie ze Złociszką spoufalić. Baby, zwłaszcza cudownie ocalone spod ostrza, chętnie się odwdzięczały wybawcom. Zwykle zbójca nie grzeszył skąpstwem i ochoczo dzielił się zdobycznym dobrem z kompanami. Lecz z żoną była zgoła inna sprawa. - Alem już dłużej nie mógł z mniszkami usiedzieć - oznajmił Wekiera, zupełnie jakby wyczuł, że humor Twardokęskowy zwarzył się bezpowrotnie. Nic tylko modły, kaszka bez omasty i woda do zapicia. Powiadam ci, jeszcze dzień lub dwa, a sam bym się obwiesił. Twardokęsek nie podjął tematu. Postanowił wszakże solennie, że niech no dopadnie ślubną małżonkę, osobiście wybierze jej celę w klasztorze. Najlepiej ciemną i za solidnymi kratami. Odegnał przybocznego, kiedy ten go zapytał o popas. Koniom ledwo pyski pozwolił umoczyć przy strudze i jechał dalej przez ciemność, ponury i rozsierdzony. - Już niedaleczko - pocieszył go Wekiera, pokasłując nieustannie od wieczornego chłodu. - Z półtora stajania. Ale zbójca jeno grube słowo rzucił przez zęby. I ściągnął wodze nie prędzej, aż w dali, na szczycie niewielkiego wzniesienia, dojrzał światełka klasztoru. Kiedy podjechali bliżej poprzez zagajnik, okalający międzychodzkie opactwo, spomiędzy gęstej krzewiny wychynęły wysokie na półtora chłopa, miejscami poszczerbione, lecz wciąż solidne obwarowania. Aż się zbójca zadziwił, po co się świątobliwe panienki tak bojaźliwie odgradzają od bożego świata. - Noc głucha! - zagadnął Twardokęska jeden z przybocznych. - Lepiej do brzasku poczekać, panien nabożnych nie budzić! - A jam się niby wyspał? - huknął ze złością zbójca, który wytrząsł sobie brzuszysko na wybojach, więc nie zamierzał bynajmniej dbać o wygodę bliźnich. - Tedy i im nic nie będzie, jeśli się z posłania podniosą, żeby podróżnym schronienia użyczyć. Wszak jedna z drugą ślubowała służyć. Niechże więc służą. Tamci jednak stłoczyli się wokół niego na kształt stada baranów i trwali tak nieruchomo, gapiąc się w zdumieniu na dowódcę. Najwyraźniej nie mieściło im
się w głowach, żeby pośrodku nocy zakłócić spokój świętego miejsca. Jeden Wekiera trzymał się z dala od innych. - Do bramy! - huknął zbójca. - Chyżo! Wtedy się ruszyli, lecz wciąż tak opornie, że zbójca miał ochotę wypłazować ich po grzbietach. Trakt wił się pomiędzy wielkimi głazami, ze wszech stron porośniętymi gęstwiną. Konie stąpały powoli w mroku, rozciągnięte w długi szereg. Zbójca niecierpliwił się coraz bardziej, bo w żaden sposób nie mógł sprawy przyspieszyć: ścieżka była zdradliwa i ciemna. Ale kiedy wreszcie drzewa poczęły rzednąć, Wekiera niespodziewanie ucapił go za rękaw. - Ty żeś mnie nigdy nie szanował! - wykrzyczał, wpijając palce w ramię herszta. * * * Woda szemrała cicho, przeciekając przez szpary i pęknięcia pogruchotanej cembrowiny. Wieczorne mgły podniosły się sponad ziemi, zasłaniając popalone kikuty drzew i resztki posągów. Nie wiadomo, kto zaprószył ogień. Może zbrojny zagon szlachty, która na wieść o nadejściu wojsk Twardokęska postanowiła pozbyć się znienawidzonych pomorckich mnichów. Albo uciekający w panice słudzy Zird Zekruna woleli raczej wydać swój dobytek na strawę ognia niźli w ręce wroga. Pożar rozprzestrzenił się nad podziw szybko. Strawił zabudowania gospodarcze: drewniane kuchnie, piekarnię, browar, gęsiarnię, obory, stodołę, stolarnie, stajnie, chlewy i koziarnie, a także domki służby, pachołków, pomocników i nadzorców, którzy wspomagali mnichów w ziemskim trudzie. Kamienne mury, pobudowane jeszcze przez Koźlarzowego dziada, również nie oparły się pożodze. Część budynków klasztornych pozapadała się, bodąc teraz niebo osmalonymi kikutami ścian. Tylko kościół, dziwnym trafem, ostał się nienaruszony. Panowie bracia, rozwścieczeni ucieczką zakonników, postanowili jak
najspieszniej powetować sobie utracone rozrywki. Skoro nie mogli wymazać sług Zird Zekruna w smole, wytarzać w pierzu i pod korbaczami przegnać po gościńcu, chociaż splądrowali jego siedzibę. Niedzielę z okładem klasztorna kuchnia ociekała tłuszczem pieczonych wieprzy, jagniąt i gęsi, które w dwóch okolicznych powiatach słynęły z osobliwej dobroci. Z braku piwa osuszono doszczętnie opacką piwniczkę, do ostatniego ziarenka wyżarto zapasy ze spiżarni, ba, wyłapano nawet złote karaski ze stawu. Ucztowano zajadle, przechwalając się gotowością do przyszłych patriotycznych poświęceń. Że zaś umysły podlane sowicie Skalmierskim winem łatwo się rozpłomieniają, zwrócili się panowie szlachta ku dziełom bogobojnym a ckliwym. Otóż z wielką gorliwością jęli zmazywać z klasztornego domostwa ślady pomorckiego panowania. Wywlekli wszeteczne księgi i rozpalili je w ogromny stos pośrodku wirydarza, ale że deszcz ulewny przeszkodził im w tym zajęciu, wrzucili okopcone resztki w studnię. Szaty liturgiczne porwali na strzępy, podobnie jak chorągwie, które przechowywano w nawach kościoła. Nawet posągi porąbano w nabożnym szale, zacierając w ich twarzach rysy Zird Zekruna. Dobrzy wilczojarscy obywatele wręcz prześcigali się w wysiłkach - kandelabry pogruchotali, kalefaktorium niemal pod powałę zalali nieczystościami, dom opata zrównali z ziemią i jakimś cudownym sposobem pozwalali wielkie okna w świątyni. Nikt nie śmiał ich hamować. Służba wymknęła się pospiesznie jedną z klasztornych furtek. Chłopi ciszkiem wyłapywali po polach i pastwiskach resztki mnisiego inwentarza, kryjąc się przed zmętniałym wzrokiem panów szlachty. Wreszcie wino w piwnicy się skończyło, a pewnej nocy nadwątlona powała w dawniejszej infirmerii zapadła się bez ostrzeżenia, pogrzebawszy czterech wilczojarskich sensatów. Pozostali uznali to za znak - aby dopełnić nabożnego uczynku, własnymi rękami załatali jeszcze dziury w klauzurowym murze, że zaś cegły im zbrakło, powyrywali ją, skąd któremu było wygodnie z ocalałych murów. I wówczas dopiero uroczyście sprowadzili do wydartego pomorckim bestiom klasztoru jego dawne panie, pokorne służki Bad Bidmone. Mniszek było ze dwa tuziny. Dotąd kryły się po lasach albo biedowały na folwarkach u tych spośród szlachty, którzy skrycie trzymali się dawnej wiary. Wprawdzie ich ksieni pamiętała jeszcze życie w międzychodzkim konwencie, wszak tutaj oddano ją jako małoletnią dziewuszkę i tutaj świętowała swoje obłóczyny. Nie miała jednak nijakiego doświadczenia w administrowaniu splądrowaną posiadłością i nieoczekiwane dobrodziejstwo napawało ją
dogłębnym przerażeniem. Słowem, mniszki przemykały pomiędzy okopconymi budynkami jak stadko spłoszonych kuropatw. Żadna nie próbowała przegnać gromady zbrojnych, którzy pewnej nocy wyłamali podwójną kratę, oddzielającą klauzurę od reszty świata, i obwarowali się w refektarzu. Kalina uśmiechnęła się gorzko na wspomnienie pierwszej rozmowy pana podkomorzego z ksienią. Kazał jej czekać pod drzwiami, choć była właśnie pora nieszporów. Kiedy wreszcie pachołkowie ją wpuścili, ledwo co podniósł się ze stołka. I rękę podał do ucałowania. Ot, pan rozmawiający ze sługą. Nie, ze strony przeoryszy Kalina nie mogła się spodziewać pomocy. Zniszczona latami tułaczki i lęku, bo przecież Pomorcy ścigali mniszki na równi z kapłanami, tak dalece przywykła ulegać swoim szlacheckim dobroczyńcom, że teraz wolała nie widzieć i nie słyszeć, co dzieje się w jej własnym konwencie. Zresztą może i naprawdę nie słyszała zbyt wiele. Albowiem niespełna dwie niedziele minęły, odkąd Kalina popadła w ręce pana podkomorzego, a wyćwiczył ją niczym kuglarz małpę. Już nie protestowała, kiedy kazał jej nosić rozpuszczone włosy jak ladacznicy, albo chodzić pomiędzy jego ludźmi w podkasanej spodniej sukni. Nawykły do służby, która krzątała się przy nim od rana do nocy, nie krył się przesadnie z amorami. Póki byli na trakcie, potrafił ją znienacka ucapić za kark i ulżyć sobie pod śliwą. Z początku chociaż odwracała twarz i usiłowała się osłaniać przed wzrokiem pachołków, ale wszelkie oznaki wstydliwości tylko wzmagały jego pożądliwość. Zresztą nie chodziło przecież o nią - kiedy zwalał się wreszcie, utrudzony miłosnym znojem, czuła od niego woń zmieszanej z miodem kantarydy i innych specyfików, jakimi wspomagał swe mężczyńskie siły. Więc to nie nad nią triumfował w przydrożnym wykrocie, ale nad znienawidzonym Twardokęskiem. Lecz gdy zobojętniała i przestała się przed nim wzdragać, zaczął ją bić. Rzemieniem albo pałką, co się trafiło. Tłukł tak, że całe plecy miała pokryte sinymi wybroczynami. Na nic zdawały się jęki i błagania o litość. Należało po prostu odczekać, aż podkomorzy utrudzi się chłostą albo uśnie, zmorzony trunkiem. Bo pił codziennie. Na umór. I wtedy też musiała stać przy nim, baczyć, by nie wyschło mu w kubku, i znosić złe słowa, jakich mu nigdy nie zbrakło. - Niecierpliwisz się, wywłoko? Teraz też zaszedł ją od tyłu, wsunął ręce pod spódnicę i zaczął miętosić
zajadle. Palce były zimne jak u trupa i sprawiały ból. Ale nie wzdrygnęła się, nie wydała dźwięku. Nauczyła się, że musi dostać, co chce, a wówczas da jej spokój. - Co zrobiłeś Pleskocie? - odezwała się cicho. Z początku pytała go o to co noc: imię krewniaka stało się jej wieczorną modlitwą, pomagało znieść wszystko, co czynił podkomorzy, i uwierzyć, że uda się jej znaleźć odkupienie. I dopiero wczoraj pojęła znienacka, że nic z tego nie będzie. Człowiek taki jak podkomorzy, nie kierował się litością, lecz własnym kaprysem, zemstą, urażoną dumą albo pychą. W żadnym razie nie wybaczeniem. Zresztą Pleskota zapewne nie żył od wielu dni. Podkomorzy nie poprzestałby na wtrąceniu niewiernego sługi do ciemnicy. Nie po tym, jak stracił syna. Szczęśliwie tego wieczoru podkomorzy nie miał ochoty na amory. Klepnął ją jeszcze po zadzie, tak po gospodarsku, jak krowę, lecz w gruncie rzeczy nasłuchiwał już odgłosów przed furtą. Bo ledwo trzy pacierze temu przybiegł pachołek z wieścią, że Twardokęska widziano tuż przed lasem na trakcie. A w klasztorze wszystko uszykowano. Zbrojni pokryli się na swoich miejscach. Mniszki spędzono w mielcuchu i dla pewności, że żadna nie ostrzeże krzykiem nadjeżdżających, powiązano szmatami jak kukły. Tylko Kalina stała pośrodku wirydarza, w jasnej sukni niczym dziewicza narzeczona. - Ma cię widzieć - szepnął jej jeszcze pan podkomorzy. - Ma wiedzieć, kto go zdradził, suko. Szarpnął ją na pożegnanie za włosy - nie umiał sobie odmówić takich gestów - i wsunął się cicho pomiędzy trzony posągów. Zabolało. Nie wyrwane włosy, bo do tego zdążyła już przywyknąć, tylko słowo „zdradzić”. Lecz taka była jej rola. Miała zwabić Twardokęska na śmierć. Oczywiście gdyby jej zabrakło, podkomorzy posłużyłby się inną niewiastą. Byle wiejską siermięgą, przydybaną pod stogiem siana. W ostateczności chochoła kazałby przystroić w babskie suknie. Lecz pomoc zbójeckiej kochanki dodawała zemście pikanterii. Zrobiła krok naprzód. Suknia z szelestem przesunęła się po kępie zieleni. Pożar strawił prawie wszystko, lecz gdzieniegdzie, pomiędzy posągami i resztkami krużganków, ostały się krzaki zielska. Mnisi Zird Zekruna najwyraźniej nie szczycili się ogrodnictwem, bo wirydarz, który niegdyś stanowił obraz świata
i doskonałości Bad Bidmone, zarósł na dobre chwastami. Jak każda gospodyni znała ich imiona, wiedziała, jak kwitną i owocują. Nie poddawały się łatwo ludzkiej woli. Także tutaj spod warstwy popiołów zaczynały się przebijać świeże pędy. Pochyliła się i ukradkiem zerwała kiść kwiatów. Stuliły już kielichy, lecz nawet w ciemności świeciły purpurą. Wsunęła naparstnicę w rozcięcie sukni. Teraz była gotowa. Mogła czekać. * * * - Zdurniałeś? - Twardokęsek wyszarpnął się kamratowi. - Nigdyś mnie nie szanował - powtórzył posępnie Wekiera. - Ani ty, ani reszta. - I teraz chcesz się, niebożę, pożalić? - Zbójca był bardziej zdumiony niż wściekły. Kamrat podrzucił nerwowo pałkę. Zakaszlał. - Lepsza się może okazja nie trafić - burknął. Herszt popatrzył na niego z niedowierzaniem. Owszem, wielkiemu rabusiowi przytrafiały się ataki szału, zwłaszcza jeśli sobie nadmiernie pofolgował z gorzałką. Raz na Przełęczy Zdechłej Krowy w pijackim widzie poderżnął gardło dwóm kamratom, którzy nieszczęśliwie przysnęli na stercie zrabowanego przez niego dobytku. Jednakże nie zwykł po próżnicy użalać się nad sobą. Ani gadać zanadto nie lubił. Zresztą po prawdzie nie bardzo miał o czym. - Jak już cię tak sparło, poczekaj chociaż, póki w klasztorze nie staniemy jął perswadować. - Zawżdy lepiej w cieple sobie pogwarzyć, pieczystym przegryzając. Może się i jakaś mniszka nadobna trafi. Wekiera aż targnął się w siodle z oburzenia. - A wy jeno o babach! - wycharczał, a w piersi mu świstało przy każdym
słowie. - Nic, tylko cięgiem o babach! Za nimi na ścieżce konie tłukły niespokojnie kopytami w namokniętą ziemię i ludzie też zaczynali się niecierpliwić. - Żona moja tam czeka. - Herszt z niejakim rozbawieniem machnął ręką w stronę klasztoru. - Stęskniona, wylękniona nieboga. Zdałoby się czym prędzej jej łzy osuszyć. - Jeno jeszcze nie wiedzieć, kto przede świtem gorzko zapłacze! - wypalił Wekiera i bardzo szybko uciekł w bok wzrokiem. Zbójca znieruchomiał. Coś, jakieś podejrzenie ponure, zakłuło go raptem w piesi. - Precz! - syknął przez ramię do ludzi. - I gęby trzymać zawarte na kłódkę. Posłańca - dodał w nagłym impulsie - w środek wziąć i za kark ucapić. Odwrócił się do kamrata i zajrzał mu bacznie w oblicze. - A ty wraz gadaj, coś, głupi, nabroił. Potężny drab szarpał się za brodę. Milczał. Babę mi zbałamucił, pomyślał naraz Twardokęsek. Jak mi bogowie mili, ten stary cap cherlawy Złociszkę mi wyonacył. Sam nie wiedział, jak w jego ręku znalazł się obnażony sztylet. - Mów mi zaraz - wysyczał wściekle - albo ubiję. Wekiera obracał w palcach nabijaną krzemieniami pałkę. Znów zakaszlał suche, szczekliwe kaszlnięcia niemal rozrywały mu płuca. W końcu zmilkł, lecz długo jeszcze łapał ustami powietrze. - Twoja to wszystko wina! - wypalił z goryczą. - Bo żeś mnie od siebie odpędził. Jak psa. - Sameś poszedł! - Aleś mi iść nie bronił. Zbójca rozsierdził się jeszcze bardziej.
- A co ja, macierz twoja, żebym cię za rękę prowadzał? - Ano, skoroś między panów popadł, już cię dawni druhowie w gębę kolą. I tak stali naprzeciw siebie, nastroszeni i sapiący jak dwa tryki rogate. Zbójcy przelatywały przed oczami jakieś strzępy obrazów - Zlociszka w pościeli tamtej ostatniej nocy przed Rogobodźcem, blada twarz Nieradzica na pobojowisku, stosik zrabowanego złota w obozowisku na Przełęczy Zdechłej Krowy, wyciągnięte ramiona rozlamentowanego kupca, kiedy mu wywlekali z wozu skrzynki i sepety pełne południowych przypraw - wszystko skąpane w purpurowej mgle. Sam nie wiedział, co go tak ubodło, czy zdrada dziewki, czy to, że wybrała sobie właśnie tego zdziadziałego półgłówka. - Jej tam nie ma - powiedział cicho Wekiera. - Czego? - odwarknął mu zbójca, wciąż tak zaprzątnięty swą wściekłością, że nie spostrzegł, jak twarz jego kompana wykrzywia się w nerwowych tikach. - Zawżdy mną pomiatałeś. - Wekiera postanowił znów pogrążyć się we własnych żalach. - Za głupka mnie miałeś. Wielkiego pachoła, co mniej rozumu ma niźli ta pałka, co ją w garści dzierży. Ale pókiś potrzebował pałki, póty i pachoł się nadał. A skoro bezużyteczny, kopniakiem żeś go precz przegnał. Zbójca potrząsnął głową. Dobrze pamiętał spór pod Rogobodźcem, kiedy kamraci wsiedli na niego jak na łysą kobyłę, a każdy miał gębę pełną narzekań oraz żądań. Lecz darmo było teraz przypominać komilitonowi, o co naprawdę poszło i kto na kogo najzajadlej naskoczył. Bo rozumiał, że Wekiera tak się już zdążył rozżalić i ugruntować w swojej krzywdzie, że żadne wyjaśnienia nie zdołają go ukoić. Co tu kryć, jak raz coś sobie wbił do łba, za nic nie dawał się przekonać. Nawet Cherchel wolał czasami zmilczeć, niż swarzyć się z druhem, który potrafił dąsać się i upierać przez długie tygodnie. Jednakże zdaniem zbójcy nie usprawiedliwiało to bynajmniej chędożenia cudzych żon. - Uroiło się wam - ciągnął wielgachny zbój, który miał jeszcze tę jedną cechę, że zwykle mało gadał, lecz kiedy go wreszcie sparło, za nic nie mógł gadulstwa poskromić - że teraz między szlachtę pójdziecie. Lecz nigdy nie będzie pan przypisańcowi przyjacielem. Nigdy! - powtórzył, dysząc z wysiłku, bo całe to przemówienie nie przychodziło mu bez trudu. - Będą się wam w twarz przymilać,
uśmiechami słodzić, ale za plecami oplują i nożem gardło poderżną. Bo oni was nienawidzą. Ani sobie wykładacie, jak was nienawidzą. I znów coś w jego głosie przestrzegło zbójcę, żeby nie przerywać, machnąć ręką na Złociszkę i jej chuderlawe wdzięki. - Co, zdawało ci się, żeś ty teraz prawdziwie zbójecki hetman? - Wekiera zaśmiał się głucho. - Że skoro ci czapkują i z jednego kubka przepijają, tedy ze szczętem za swojego cię wezmą. Niedoczekanie! Niech się jeno ta wojna skończy, prędko ty i tobie podobni na dusienicach zawisną. Albo jeszcze wcześniej... zaniósł się suchym kaszlem. Zbójca odczekał, aż atak minie. - Mów - rzucił cicho. - Gadaj, co wiesz. Przez dobrą chwilę Wekiera tylko oddychał ciężko, poświstując. Ani chybi w cuchthausie duchoty na niego spadły, przeszło hersztowi przez głowę. Dlatego taki wysuszony. Lecz zdrowie kamrata nie obchodziło go teraz przesadnie. Znowu odezwała się bowiem stara, zbójecka ostrożność, wyćwiczona przez wiele zim podchodów i napadów na trakcie. Czul pułapkę, podobnie jak niedźwiedź, który pośrodku matecznika podnosi raptem łeb, zanim z oddali dobiegnie go granie rogów i naszczekiwanie sfory. - Mów - ponaglił kompana. - Albo precz ruszaj, póki dozwolę iść wolno. Wekiera zarechotał gardłowo. - Coś ty taki łaskawy, herszcie? - zapytał prześmiewczo i na moment wszystko było między nimi jak dawniej, jakby trwali w wykrocie, przyczajeni nad traktem nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy. Zaraz jednak spoważniał. - Miałem cię zdradzić. Twardokęsek ani drgnął. Słyszał w głębi lasu pohukiwanie sowy i końskie parskanie, stłumione wnet przez jeźdźca. Jak zwykle przed bitwą, jego zmysły wyostrzały się, serce biło miarowo. Nie mógł sobie pozwolić na furię. Jeszcze nie.
- Ten szlachcic, co mię wyciągnął z tiurmy - podjął szeptem Wekiera - nie z dobrego serca tak uczynił. I nie dla mojej krzepy. Jeno żeby ciebie dostać. - Kto on? - zapytał chrapliwie. Kamrat odkaszlnął. Podrzucił pałką. - Podkomorzy. Zbójca zmrużył oczy. Przez łeb przeszła mu nieprzyjemna myśl, że należało się tego spodziewać. Podkomorzy nie odpuści - ani że go Twardokęsek z poprzedniej zasadzki na bosaka popędził, korbaczem mu wprzódy grzbiet otłukłszy, ani że za przyczyną zbójcy syna najmłodszego stracił. - Tylko po co żonę moją w tę awanturę mieszał? - parsknął ze złością. - Jam z niewiastami nie wojował. Nie była to może święta prawda, bo w istocie miał zbójca na sumieniu różne grzeszki i niedawne podpalenie młyna nie stanowiło bynajmniej najcięższego z nich, lecz w tej chwili rzetelnie w nią wierzył. - Toć rzekłem, że jej tu nie ma - odburknął Wekiera. - Inna za to jest. Ta druga. - Druga? - zdumiał się zbójca. - Ta niby szlachecka babina, co się za tobą włóczyła - objaśnił go kamrat. Kalina! - zgadł natychmiast zbójca. I sam nie wiedział, co czuje, czy ulgę, że nie zeżarli jej gdzieś wilcy na trakcie, czy żal, że się na ostatek przeciwko niemu zwróciła. - Wiele ci obiecał? - zagadnął jeszcze, choć wiedział, że czas na pogawędki już minął, bo nieprzyjaciel, zaczajony w klasztorze, na pewno baczy na drogę i ma wiadomość o nadciągających. - Wiele - przytaknął Wekiera. - Lecz furda z nim, bo i tak nie dotrzyma. Jako i ty nie dotrzymałeś mi wiary, Twardokęsek.
* * * Poszło im jak po maśle. Wekiera podjechał pod główną bramę, prowadząc ze sobą jednego z pachołków, rosłego jak trzeba i przebranego w zbójecką opończę, podczas gdy reszta oddziałku przekradła się boczkiem przez wyrwy w murze. Szczęśliwie szlachecka czeredka nie znała się zbyt dobrze na murarce i pozostawiła niemało dziur, może niedostępnych dla bogobojnych panienek, ale całkiem sposobnych dla wyćwiczonej młódzi. Owszem, podkomorzy porozstawiał straże, widać jednak nie spodziewał się, by ktoś bezczelnie próbował go podejść w jego własnej zasadzce. Nadto dyscypliny nie trzymał. Paru pachołków dodało sobie animuszu gorzałeczką tak skutecznie, że nie utrudzili się w walce, bo ich zawczasu sen głęboki zmorzył. Aż się Twardokęsek ździebko tym bezhołowiem zdziwił. Bo wprawdzie wilczojarska szlachta nie wylewała za kołnierz, ale też własnego interesu umiała pilnować. Zwłaszcza szablą. Jednakże sam podkomorzy nie usiłował się kryć, co to, to nie. I kiedy go zbójeccy pachołkowie wyłuskali z ciżby, trzech od razu usiekł, po czym długo się jeszcze oganiał w klasztornych krużgankach. Wreszcie w kilku go zaszli i zepchnęli do kąta. - Żywcem! - huknął zbójca. - Żywcem ścierwo ucapić! Z tym jednak nie poszło łatwo, bo wielmoża, nawet kiedy pojął, że cały jego fortel zepsowano, bronił się zajadle jakoby mu bies ręką kierował. Podrygiwał przy tym dziwacznie, pokrzykiwał coś, przytupywał jakoby w tańcu i wypady czynił znienacka, lecz wszystko to jedynie bardziej zbijało Twardokęskowych z pantałyku. Z rozdziawionej gęby ciekła mu ślina. Zbójca, oglądawszy wprzódy zwajeckich berserkerów przy robocie, nie pchał się do zwarcia z wielmożą. Ukryty za plecami swoich ludzi, dał znak Wekierze, żeby spróbował zajść go z tyłu. - Precz od niego! - zakrzyknął nagle podkomorzy. - Precz od niego, plugawcy.
Wygrać już nie mógł, a po prawdzie chyba i nie chciał. Wszelako próbował pociągnąć ze sobą tylu, ilu się da. I skakał ku nim, atakował z zaciekłością dzikiego zwierzęcia, aż zbójca poczuł mimowolny podziw. Bo teraz nie miał przed sobą butnego wielmoży, co się wyręcza służbą w najbardziej plugawych zajęciach, tylko wojownika, zajadłego i wprawnego w wojennym rzemiośle. Podkomorzy słabł jednak. Twardokęsek widział, jak słania się i sapie, chwytając powietrze niczym zdychająca ryba. Nie miał dość przytomności, by pilnować pleców i Wekiera był już tuż-tuż, gdy nagle, bez ostrzeżenia, szlachcic osunął się na ziemię. Któryś z rebeliantów wydał wysoki okrzyk triumfu. Błysnęła naga szabla. - Precz! - Zbójca skoczył ku nim gwałtownie i z całej siły zdzielił najbliższego po grzbiecie. - Rozstąpić się, ścierwa! Pochylił się nad szlachcicem, który leżał na boku z zamkniętymi oczami. Kubrak ze szkarłatnego płótna miał poplamiony i cuchnący, lecz na jego ciele Twardokęsek nie dostrzegł śmiertelnej rany, więc przybliżał się z rozwagą, wietrząc podstęp. Wszak i wcześniej zdarzało mu się trafiać na frantów, którzy udawali rannych, żeby potem znienacka rozpłatać łatwowiernemu zwycięzcy brzucho. A podkomorzego nikt ostrzem porządnie nie zmacał. Owszem, ucho miał szpetnie rozpłatane i krwawił z ramienia oraz paru pomniejszych ran, lecz żadna z nich nie powinna go powalić na ziemię. Ostrożnie trącił go czubkiem mieczyska. Wielmoża coś zagulgotał. Jego palce drgnęły, wczepiły się w ziemię. I raptem przechylił głowę, czknął, sapnął i bryznął zbójcy pod nogi na wpół przetrawionym mięsiwem, winem i kaszą. Najbliżsi zbrojni cofnęli się, przeklinając srodze. Zbójca też się odsunął, lecz w skupieniu obserwował podkomorzego, który wciąż wymiotował jak wielbłąd, zrzucając wszystko, co miał w żołądku, a wreszcie i samą żółć. - Wody mu podać! - nakazał. - Byle z ostrożna. Podkomorzy z wysiłkiem rozwarł powieki i jego wzrok napotkał Twardokęska. Przez oblicze przebiegł mu spazmatyczny skurcz. Spróbował poderwać się z murawy, lecz nazbyt był słaby. Usiadł tylko chwiejnie i nagle wyciągnął ku Twardokęskowi ramiona.
- Syneczku! - wykrzyknął łamiącym się głosem, a jego twarz rozjaśniła dziwna, nieziemska radość. - Synku, ratuj się! Ja ich powstrzymam! - I jego ręka zacisnęła się na rękojeści niewidzialnej szabli, a nadgarstek zaczął się poruszać. Twardokęsek odskoczył jak oparzony, podczas gdy podkomorzy znów zachwiał się i zwalił, rozdziawiwszy gębę w nowym ataku wymiotów. Dławił się i charczał, lecz spomiędzy tych wszystkich odgłosów zbójca mógł wyraźnie wyłowić mamrotania: - Nieradzic, w konie! Duchem... Niektórzy spośród szlacheckich towarzyszy jęli się rozglądać z trwogą po wirydarzu, cichym teraz i ciemnym, gdyż walka dobiegła końca. Ten czy ów ukradkiem czynił znak odpędzający złe moce, zupełnie jakby zza pasm mgły i osmalonych kikutów drzew miał ku nim lada chwila wychynąć chłopaczek, który kilka niedziel wcześniej padł pod Rogobodźcem. - We łbie mu się z żałości pomieszało - szepnął ktoś ze współczuciem za plecami zbójcy. Zbójca jednak wcale nie był tego pewien. Wszak podkomorzy całkiem dobrze miał we łbie, kiedy wywlókł jego kamrata z ciemnicy i zjednał sobie Kalinę, aby tym skuteczniej zagnać Twardokęska w matnię. W walce też stawał dzielnie i z należytą przytomnością umysłu. Czemu więc teraz miałoby mu się raptem odmienić? - Patrzajcie, kogo znalazłem! - wykrzyknął od strony kościoła jeden z przybocznych, na poły ciągnąc, na poły wlokąc za sobą niewiastę w jasnej sukni. Trzymał babę za kark, a ręce jej związał z tyłu, tak że ledwo mogła iść i potykała się raz za razem. - Synku! - zaskowytał z ziemi pan podkomorzy. - Wybaczysz ty mi, synku? - I znów targnął nim jakiś atak, bo zaczął wić się na ziemi i trawę pazurami szarpać. Kalina poruszyła się, płowe włosy opadły jej na twarz, lecz pachołek tylko przygiął ją mocniej. - Zostaw - rzucił bez zastanowienia zbójca.
Nie smakowała mu dzisiaj zemsta. Nie smakowała ani trochę. Kalina zachwiała, się, kiedy pachołek posłusznie odepchnął ją od siebie. Nie uciekała jednak. Z napięciem wpatrywała się w podkomorzego. Kiść kwiatów w rozcięciu jej sukni połyskiwała purpurą. Z ogromnym wysiłkiem pan podkomorzy zdołał się dźwignąć. Nikt mu nie przeszkodził - ludzie spoglądali nań ze zgrozą i litością, twarz miał bowiem obrzmiałą, naznaczoną już śmiercią. Obserwowali go tylko czujnie, jak zwierzęta, które wyczuwają zdychającego współplemieńca. Wielmoża tymczasem szedł z trudem, wyciągając ku zbójcy ręce. Nie dotknął go wszakże. - Nie zostawiaj mnie, synku - załkał jeszcze. I padł. Ludzie Twardokęska stali wokół niego nieruchomo, czekając, aż dusza wyjdzie z ciała i wyruszy w mroczną krainę Issilgorol. Wreszcie któryś sapnął ciężko i zdjął czapkę. - Niechże bogowie prawo nad nim uczynią - odezwał się czyjś głos, lecz słowa dziwnie ponuro zabrzmiały pomiędzy zrujnowanymi zabudowaniami. - Nakryjcie go - rzucił posępnie zbójca. Niby powinien się radować, że oto pozbył się prześladowcy gorliwego jak rzadko, a przecież miał uczucie, że wiktoria wymknęła mu się z rąk. - Mnicha zdałoby się sprowadzić - zaszemrał obok dowódca przybocznych. Nie wiedzieć, jakie tu między gruzami zło jeszcze przytajone. Zbójca posłał mu wściekłe spojrzenie. Nie potrzebował klechy, żeby się pałętał wśród trupów z kadzidłem i kropidłem, zwidy płosząc. - Tu pono święta ziemia! - prychnął niechętnie. - Bogini powierzona w opiekę. A co jak co, lecz swego bogowie bronić potrafią. Więc jeśli chce któryś modłów posłuchać, niechże mniszki do kościoła zapędzi i sztabą wierzeje podeprze. - Jakże tak? - przestraszył się dowódca. - Świątobliwe panienki po nocy niepokoić?
- Niepokoić? - ofuknął go zbójca. - Pod ich oknami cztery tuziny ludzi z okładem na śmierć się szablami cięły. Toć one głuche i kołowate musiałyby być, gdyby się do tej pory nie zaniepokoiły. A co się tyczy zamknięcia, pod strażą wolę je mieć, żeby tu zbereźności żadnych i gwałtów nie było. Zbrojny odstąpił od niego z ociąganiem. Chrząknął, żeby oczyścić gardło i byłby się może spierał, gdyby Twardokęsek nie ponaglił go wzrokiem. - Trupy zdałoby się przetrząsnąć - zagaił z cicha Wekiera. Ktoś syknął obok z pogardą. - A ocalałych przepytać - ciągnął niezrażony zbój - czy tu się gdzieś jakaś nowa niegodziwość nie szykuje. Cosik ja nie dowierzam, żeby tak podkomorzy bez dania racji zdechnął. Nigdy wcześniej on mnie się słabowity nie wydawał. Przeciwnie, sprytna była gadzina i jadowita jak rzadko. - Pochylił się nad nieżywym, posapując podejrzliwie. - Zostawże trupa! - prychnął zbójca. - Dosyć już tego dobrego. - Obrócił się ku zbrojnym, którzy wciąż nie rwali się do swoich zajęć. - Straże rozstawić. - Byle szeroko - wtrącił Wekiera, tłumiąc nowy atak kaszlu. Twardokęsek postanowił puścić jego słowa mimo uszu. - Więźniów w kupę spędzić... - Aby solidnie związanych - doradził skwapliwie Wekiera. - Żeby znów ścierwa nie zaczęły kąsać. Co młodsi spomiędzy zbójeckich podkomendnych jęli rzucać mu nieżyczliwe spojrzenia. Najwyraźniej nie chcieli, żeby ktoś tak otwarcie powątpiewał w ich wojenne umiejętności. - ...i jak oka w głowie pilnować - dokończył herszt. - A ci, co na warcie nie staną, niechże się za jadłem jakowymś i napitkiem rozejrzą, bo nawet jeśli nabożne panienki do postów nawykły, to podkomorzy o suchym pysku tu nie biedował. Na te słowa przyboczni rozpogodzili się nieco. Służba u boku zbójcy nie
należała bowiem do łatwych ani miłych, lecz jedno musieli swemu dowódcy przyznać: ludziom jadła nie szczędził, nadto umiał je psim swędem odnaleźć choćby i w najbardziej spustoszonej okolicy. - A ty do czego się przymierzasz? - Wekiera łypnął na niego podejrzliwie. Twardokęsek złapał za łokieć Kalinę i szarpnął ją do siebie. - Ja insze mam sprawy - oznajmił, po czym nie oglądając się na resztę, ruszył w kierunku dormitorium. * * * - Co mu zadałaś? - wycedził przez zęby, kiedy drzwi do kwatery podkomorzego zamknęły się wreszcie za nimi. Kobieta wzruszyła ramionami i nie oglądając się na zbójcę, opadła na zydel. Pomieszczenie było surowe, bo większość mebli zwycięska szlachta na odchodnym popaliła i nawet na ścianach pozostały smugi po ogniu. Podkomorzy jednak wiele uczynił, aby nadać mu pozory dostojeństwa. Pościągał skądeś kilimy wielobarwne, którymi zasłano potrzaskaną posadzkę, wielkie łoże zarzucił masą altembasowych poduszek. Na stoliku obok posłania wciąż tkwił bukłak i kubek z resztką wina. Twardokęsek podniósł go do ust, powąchał trunek i z pogardą odrzucił naczynie. Kalina podskoczyła, kiedy z hukiem odbiło się od muru. - Gadaj, babo - ponaglił ją. - Czym go umorzyłaś? - Tym i owym - odparła ze znużeniem. - A skąd ta ciekawość nagła? Receptury potrzebujesz? Zdumiał go spokój w jej głosie - sądził, że będzie się zapierać, bo trucicielki, choćby i szlachetnego rodu, nierzadko kończyły na stosie. I wydała mu się obca, kiedy tak siedziała nieruchomo, z głową obróconą w bok, lecz przecież nie usiłując się kryć ani zabiegać o jego wybaczenie. Sypiał z tą niewiastą, znał jej przejrzewające ciało jak ulubioną, poprzecieraną od wieku derkę. Ale teraz
zbrakło mu słów. Ba! - zbrakło mu wręcz sił, żeby ją kułakiem trzepnąć, mimo że nastawała na jego życie. Raptem przeszło mu przez myśl, że na nic się zdały wszystkie te podchody, pijaństwa, rapty i bijatyki, jakimi doszczętnie zapełnił sobie czas od Rogobodźca, żeby choć na krótko uwierzyć, że wszystko jest po staremu. Bo coś się jednak odmieniło. Nawet śmierć podkomorzego dławiła go teraz w gardle, chociaż pozbył się wroga zaciekłego niczym dziki pies. Lecz w uszach wciąż wibrowało mu nawoływanie „synku, syneczku!”. Opadł na piernat, co ledwo wychłódł po panu podkomorzym, i wsparł ciężką głowę na rękach. Rad by się spił do zamroczenia. Ale nie potrafił. Zbyt wielu od niego zależało. Kalina wzdrygnęła się. Suknię miała prawie przezroczystą, rozchełstaną pod szyją. W rebelianckim obozowisku nie nosiła takich strojów, bogatych, lecz licujących raczej przeskoczce z zamtuza niźli szlachetnej pani. Spostrzegł też, że policzek ma zasiniony i opuchnięty po świeżym ciosie, a na ramionach przyżółkłe pręgi od rzemienia. - Ręce podaj. - Dźwignął się ciężko z łóżka i rozciął jej więzy. Nie podziękowała. Obojętnie tkwiła na stołku i ogarnęło go takie dziwaczne wrażenie, jakby jej tam wcale nie było. Chyba już wolał tamtą megierę zajadłą, która rzuciła mu się do gardła na wieść o ożenku. Przynajmniej żyła. Teraz przypominała przyodziewek wypchany sianem, podobny do kukły, jaką w jego stronach topi się na pożegnanie zimy. Jego Kalina zagubiła się gdzieś po drodze. Nie został po niej ani ślad. Nie należało pod Rogobodziec wracać, pomyślał tępo. Z tego całe zło. Ze szlacheckiego wojowania, gadek o bogach, przepowiedniach, honorze i bzdurach inszych. Kobieta zebrała z posadzki wzorzystą chustę i okręciła nią nagie ramiona. Przeczesała palcami włosy, jakby zamierzała je spleść, lecz zaraz opuściła rękę. Nie śmiał jej dotknąć. I co rzec nie wiedział. Tylko ciężko mu jakoś było na duchu.
- Co z tobą teraz będzie? - zapytał. Kalina uniosła głowę. Coś błysnęło w jej oczach. Przez moment myślał, że spróbuje go uderzyć, lecz jedynie zaśmiała się sucho. - A co ma być? Szyję pod powróz nadstawię. Zrazu uznał, że kpi sobie z niego i nawet się po trochu obruszył. Nie zamyślał jej przecież wieszać. - Nic im nie rzeknę - mruknął. - Niechże sobie myślą, że podkomorzego bies opętał. - Mój dobroczyńco. - Roześmiała się jeszcze donośniej. Postanowił, że nie da się sprowokować. - Możesz iść wolno. Wybuchła nowym śmiechem, ale jakoś tak zajadle, ponuro, jakoby pies się rozszczekał przy stajni. A potem urwała gwałtownie. Siedziała z opuszczonymi rękami. - A dokąd? - zapytała po chwili. - Kto mnie teraz taką przyjmie? Wnet hyr pójdzie po Wilczych Jarach, żem nie tylko kochanka zbójcy, ale i podkomorzego wywłoka. Zdrajczyni. Trucicielka. Krewni mnie z dworca popędzą, a obcy prosto w twarz spluną. Nawet kapłan do świątyni przystępu wzbroni. Jeśli mię pierwej za trucicielstwo w ogień nie wrzucą. Więc powiadani ci - popatrzyła na niego z wyzwaniem, szyderczo - wieszaj, bo już o nic nie dbam. Trzeba to skończyć. Póki nie próbuję uciekać. Nie męczę się nadzieją. Przeszedł go zimny dreszcz. - Nie mam siły zaczynać od nowa - wyszeptała Kalina. Wyczuł wyrzut w jej głosie. - Jam ci nie kazał...! - żachnął się, lecz urwał zaraz. Cóż miałoby mu przyjść z tego, że zaczną się obrzucać wyrzutami?
- Nie, nie kazałeś mi - odparła posępnie. Najchętniej wyszedłby z tej komnatki - nazbyt dobrze czuł w niej obecność podkomorzego, już nie pysznego panka, który nastawał na jego życie, ale nieszczęśnika, co zdychał jak pies, nie rozpoznawszy nawet prawdziwego prześladowcy. Bo niska spotkała go śmierć, plugawa śmierć z rąk niewiasty. I może również dlatego zmilczał przed towarzyszami o zbrodni Kaliny. Nie chciał odbierać ojcu Nieradzica godnej śmierci. - Obiecał mi, że wypuści z wieży Pleskotę - szepnęła Kalina. - Jeśli mu cię wydam. Cieszyło go to. Wczepiał się w tę swoją zemstę jak kleszcz w skórę. Pęczniał nią. Nic więcej nie dawało mu radości. Tylko ona. Potarła dłonią usta. I była w tym geście taka bezradność, że zbójca prawie jej wybaczył. - Ten syn - podjęła kobieta - ten, co go z Rogobodźca żywego Pleskota zabrał, wyżyje. Ale dwie noce temu, spiwszy się, podkomorzy wyznał, że nigdy na koń nie siędzie i szabli nie utrzyma w ręku. Po prawdzie wolałby, żeby milczała. Bo rozpychały się jakoś te słowa między nimi, odsuwały ich precz od siebie. - Tedyś głupia - rzekł ochryple. Spojrzała na niego zaskoczona. - Głupia, żeś uwierzyła, aby Pleskotę żywego ostawił - wyjaśnił. Kalina potrząsnęła głową. Oczy jej błyszczały jak w gorączce. Wydawało mu się przez moment, że zapłacze, lecz tylko znów otarła twarz dłonią, jakby mogła z niej zmazać smutek. - Ano głupia. Ani chybi Pleskocie łeb czekanem rozszczepił. Ledwo z dzieciakiem na dziedziniec wjechał. Twardokęsek odwrócił się do okna. W rzeczywistości była to zaledwie szczelina w murze, szeroka na dłoń i wysoka niespełna na łokieć, żeby do celi nie przedostały się przez nią zbyt donośne echa ziemskiego bytowania. Zacisnął zęby. Nie chciał zguby Pleskoty. Szpakowaty szlachcic był mu dobrym towarzyszem.
Lepszym niż wielu kamratów z Przełęczy Zdechłej Krowy. I znów jak uporczywy giez powróciła myśl - nie trza było pod Rogobodziec wracać. Nie trza było brać na siebie tych wszystkich śmierci. - Dam srebro - powiedział, nie patrząc na nią. - Jedź gdzieś daleko. Daleko od tego wszystkiego. Milczała. Wolałby chyba, żeby go przeklęła, z wrzaskiem skoczyła mu do oczu, oskarżyła o swoje nieszczęścia. Lecz cisza przerażała go. Cuchnęła kostuchą. Wybawił go krzyk. Urwany wrzask grozy na klasztornym dziedzińcu. * * * Rebelianci piekli półgęski i kurzęcinę nad ogniem. Nie zdziwiło to zbójcy Wekiera, podobnie jak większość doświadczonych grasantów, miał węch dziwny do znajdowania żarcia. Zdumiał go za to widok trzech pachołków podkomorzego, ciasno powiązanych powrozami, którzy wili się u ogniska. - Węgli im rozżarzonych w buty sypnąłem - rzekł z dumą Wekiera. Stał nad jeńcami ze sztyletem w ręku i przyglądał im się bacznie, niczym gospodarz skrzętny, który dogląda świniobicia. Zbójeccy podkomendni obserwowali go z mieszaniną pogardy i fascynacji. - Już dochodzą - ciągnął Wekiera. - Wraz gadać zaczną. - Zarechotał, lecz śmiech prędko przeszedł w kasłanie. Twardokęsek smarknął. Spalenizna kręciła w nosie. - Co cię tak sparło? - burknął do kamrata. - Gorzałki se łyknij, pieczystego pojedz. Wekiera charknął i wypluł flegmę. - Tyś podkomorzego nie znał - rzekł. - Nie wiesz, co to za człek był. Jaka w
nim nienawiść gorzała. On na jednej pułapce nie poprzestał, o nie. Trzeba się dowiedzieć, co jeszcze uszykował. Zbójca skrzywił się. Nijak mu było wyrzucać Wekierze przezorność zwłaszcza że po prawdzie sam powinien jeńców wypytać - a przecież mierził go smród palonego ciała i wrzaski kaźnionych pachołków. Zdziwiło go, że żaden nie błagał o litość. Widocznie podkomorzy, nawet po śmierci, budził wśród czeladzi respekt. Pochylił się nad najstarszym z brańców, mocno już łysawym szlachcicem o sumiastych wąsach. - To wachmistrz - objaśnił go Wekiera. - Zajadły, ścierwo, bo dłużej od inszych się piecze. - A żebyś zdechł! - wybuchnął raptem młody jeszcze mężczyzna w szarej kucie przybranej herbem podkomorzego. Po czerwonej, nabrzmiałej twarzy płynął mu pot. - Żeby cię żywcem skalne robaki stoczyły, rakarzu przeklęty. Potężny zbój zaśmiał się tylko. - Śpiewaj, ptaszyno, śpiewaj! - zadrwił. Braniec szarpnął się w więzach i usta już roztworzył, lecz powstrzymał go wachmistrz. - Milczeć! - rzucił głosem zniekształconym od męki. Wekiera wymierzył mu potężnego kopniaka. - Sam gęby nie roztwieraj, kiedy nie masz co rzec - napomniał go surowo. - A z tym młodym próbowałeś? - zagadnął go zbójca, bo zmęczony był i nie chciał sprawy przeciągać ponad miarę. - Młody nic nie wie. Baba go twoja tak omotała, że we wszystko święcie uwierzył. To dzieciak jeszcze - dodał łagodniejszym tonem. - Podkomorzy go nieopodal w gospodzie przydybał i zrazu babie kazał, żeby przed nim żonę twoją udawała. Sam z dala tylko stał i boki ze śmiechu zrywał, kiedy jej smarkacz
kadził i nadskakiwał. Nie, on nam nic nie powie. Co innego ci tutaj. - Znów z całej siły kopnął wachmistrza. - Trzeba aby poczekać, aż skruszeją. - Prędzej zdechnę! - zakrzyknął krewki młodziak. Zbójca widział jednak po nim, że nie może już znieść cierpienia. Na razie próbował zdławić wrzaskiem strach, lecz wkrótce i to minie. Tak, pomyślał. Ten będzie gadać. - I tak się może, serdeńko, zdarzyć. - Wekiera nieomal czule pogłaskał go po policzku sztyletem. - Jeno prędzej cię będę haczykami szarpał i nad ogienkiem opiekał. Jako twój pan czynił, kiedy mnie z tiurmy wyciągnął i do zdrady nakłaniał. Pomnisz to jeszcze? Wtedyś się przed rakarstwem nie wzdragał. - A żebyście sczeźli, zdrajce - wykrztusił trzeci z jeńców; mimo więzów jego nogi podrygiwały konwulsyjnie. - Żeby was ognie Issilgorol pochłonęły. Potężny zbój zarechotał z poświstem. - Gadaj, kurwi synu - poradził młodzikowi. - Wasz pan już ze szczętem zdechły, ale ty wciąż możesz umierać. Długo. - Dobrze, że przed śmiercią zdążył jeszcze pokarać tamtego zdrajcę! odszczeknął mu pachołek. - Pokrzyst! - napomniał go wachmistrz. - Mil... - Nie dokończył jednak, bo zwinął się po kopniaku Wekiery. Zbójca tymczasem przypadł do jeńca i porwał go za kubrak. - Jakiego zdrajcę? Jednakże właściwie już wówczas znał odpowiedź. Wszak podkomorzy nie byłby sobą, gdyby odpuścił zniewagę, a nie sam zbójca upokorzył go przy tartaku. Chłopak zaciął wargi i głowę w bok zwrócił. Milczał. - Posłuchaj, synku - rzekł zwodniczo łagodnym głosem Twardokęsek. - Ja cię nie będę przypiekał. Ja cię nawet wolno puszczę.
Tu młodzik nie wytrzymał. Musiał obawiać się kpiny, lecz zerknął szybko na zbójcę i zaraz zesztywniał po tym, co zobaczył w jego twarzy. - Wolno cię puszczę - powtórzył Twardokęsek. - Ale pójdę za tobą. Znajdę twój dom. Ojca, matkę, żonę czy narzeczoną. Spalę im obejście. Wszystko, do gołej ziemi. A potem zrobię im to, coście mnie zamierzali z podkomorzym uczynić. Powoluśku. Tak, żeby smakować każdą chwilę. Więc pomyśl, czy zdołasz ich przede mną obronić, albo gadaj, co jeszcze wyszykował podkomorzy. Coś w jego głosie musiało przekonać pachołka. - Bogoria - wykrztusił. - Pokarał Bogorię. * * * Zwijali obóz jak w ukropie. Jak we śnie. Zbójca aż ochrypł od krzyków, chociaż niczego nie mógł już przyspieszyć, bo nikt tutaj nie zwlekał ani nie oglądał się na innych. - Bierz! - Wsunął Kalinie w garść trzosik, wszystko, co miał przy sobie. - Na co mi to? Nie chciał słuchać. Zacisnął jej palce na sakiewce. Mocno. Do bólu. - Żebyś mogła uciec, głupia. - Dokąd? - Wykrzywiła się kurczowo. - Do Doliny Thornveiin. - Wciąż nie wypuszczał jej dłoni z uścisku. - Dam ci dwóch pachołków, coby cię nieszczęście na trakcie nie doścignęło. Przeczekaj. Tu rzeź się dopiero zaczyna, a kiedy dobiegnie kresu, ludzie zapomną - dokończył ciszej. - Zawsze zapominają. Wyrwała ręce. - Ale ja nie zapomnę.
Byłby może coś jeszcze rzekł, lecz nie mógł marnować więcej czasu, a jej spojrzenie odstraszało skuteczniej niż nóż. Odwrócił się zatem na pięcie i uciekł na dziedziniec, pomiędzy pachołków, których znał i rozumiał lepiej niż tę jasnowłosą kobietę. - Co z nimi? - Dowódca oddziałku natychmiast przypadł do Twardokęska. Powiązani pospołu jeńcy spoglądali spode łba. Przytroczono ich do jednej z kolumn, lecz nikt z przybocznych nie kwapił się, żeby dokończyć sprawę zgodnie ze zbójeckim obyczajem. Ale hersztowi też nieśpieszno było do mordowania. - Zostawić - rzucił krótko. - Niechże ich jutro mniszki uwolnią, jeśli zechcą się wprawiać w miłosierdziu. A jeśli nie, niech zdechną. Nie moja rzecz - dodał. - Zarżnąć trza albo zostawić - przytaknął mu Wekiera. - Opóźnialiby nas w pochodzie. Rosły zbój opierał się niedbale o wierzchowca. Dobytku własnego nie miał wcale, lecz coś tam musiał zebrać pomiędzy trupami, bo przytroczył do siodła dwie pokaźne sakwy. Niby uszykował się do drogi, lecz w ręku wciąż ściskał pieczyste i pasł się nim tak zachłannie, że tłuszcz mu ściekał po brodzie. Twardokęsek aż się uśmiechnął. Bo było coś swojskiego w widoku obżerającego się Wekiery, coś tak krzepiącego dogłębnie, że momentalnie nabrał otuchy i uwierzył, że zdołają na czas odnaleźć Bogorię i ocalić go przed siepaczami podkomorzego. I wtedy Wekiera zaczął się krztusić. Zanosił się głuchym kaszlem, prychał, rzęził i charkał, lecz nie umiał przestać. - Dosyć! - rozdarł się na niego herszt, którego bezustanne kasłanie jęło niepomału złościć. - Hej, niechże mu któryś wody poda! - rozkazał. Pachołek natychmiast rzucił się z bukłaczkiem, choć akurat woda nie należała w Wilczych Jarach do cenionych trunków i powszechnie twierdzono, że pomorek od niej przychodzi i wątroba puchnie. Potężny zbój wczepił się oburącz w sługę i zgięty wpół, kaszlał, jakby duszę chciał z siebie wytrząsnąć.
- Zamilknij, duchotniku, wreszcie - zniecierpliwił się zbójca. - Albo zdychaj. Wekiera wciąż wpijał się w pachołka, a tak mocno, że ten z bólu krzyczał. Od kaszlu dobrze już posiniał na twarzy. - Puśćże go, durniu! - Twardokęsek złapał kamrata za ramię. Zdołał uwolnić pacholika, lecz Wekiera nagle oklapł i zwiotczał. Zwalił się na ziemię - zupełnie jak podkomorzy, tej samej nocy i ledwo kilka kroków dalej, pomyślał mimowolnie Twardokęsek - i rękami na oślep macał po szyi. Potem znieruchomiał, bez ostrzeżenia, bez dania racji. Tylko oczy miał nadal wybałuszone i pełne zdumienia. - Bogowie słodcy - wykrztusił ze zgrozą zbójca. Co to za miejsce przeklęte? - pomyślał, a włosy na karku podnosiły mu się i jeżyły ze strachu. Zdawało mu się, że czuje ciężar uczepionej rękawa kostuchy. Nie drgnął jednak. Wiedział, że jeśli teraz okaże choć cień paniki, ludzie rozpierzchną się jak spłoszone kury. - Trza było mnicha sprowadzić! - rozdarł się krzykliwie jeden z pachołków. Zbójca obrócił się na pięcie i z zamachu strzelił zbrojnego w pysk. Dobył miecza. - Jeszcze komu coś nie w smak? Cofnęli się, taka wściekłość z niego biła. - Kurzęcą się kością zadławił. - Dowódca oddziałku nieoczekiwanie postanowił wesprzeć Twardokęska. - Czasem i tak bywa. Zbójca otrząsnął się. - Na koń! - zawołał. I dopiero długo, długo później, kiedy gnali powrotnym traktem do obozowiska, imiona kamratów jęły mu się przesuwać przed oczami. Różnik.
Osacznik. Chąśnik. Wekiera. Topnieli, kruszyli się jak zimowa kra na rzece, kiedy mocniej przyświeci słońce. Aż go lęk ogarniał, kto będzie następny. * * * Daleko od Żalników, pośrodku Wewnętrznego Morza, jego dawny druh wił się w daremnej męce. Wydawało mu się wcześniej, że przez bezkresne miesiące uwięzienia w Hałuńskiej Górze poznał wszelkie strachy, jakie kryją się w ciemności. Omylił się. Najdotkliwsza groza kryła się w ogniu. Czasami omdlewał i na krótko zapadał się w niepamięć, lecz później moc boga dźwigała go bezlitośnie i znów kroczył wąską uliczką pomiędzy kamienicami Krowiego Parowu. Spiżowe bramy rzemieślniczych siedzib pobłyskiwały ku niemu zasobnością oraz gęstwą gałązek i pędów, splecionych w drzewa rodowe. Wiatr poruszał metalowymi chorągiewkami nad warsztatami cholewkarzy, igielników, powroźników, rzeźników i piekarzy. Jemu zaś w sakiewce pobrzękiwały błogo srebrne książęce grosze. Nur Nemrut sprzyja swojemu słudze, tak sobie z dumą pomyślał, zbaczając z drogi do domu ku gospodzie, gdzie chciał z kamratami świętować kolejny pracowity dzień w sukienniczym kramie. Bo jemu susza nie doskwierała, o nie. Zagadywany przez sąsiadów, uśmiecha się z butą i gada, że ludzie płótno muszą kupować, choćby i trumienny całun. To oczywiście nieprawda, bo nędzarze, mrący z głodu i wycieńczenia pod murami Spichrzy, nie nawiedzają kramów. Nie, zasobność Mroczka bierze się z konszachtów z handlarzami z Przerwanki, którzy pędzą woły na wielkie targi bydła, a w powrotną drogę radzi zabierają cienko tkane płótna. Lecz nie chce się chełpić przed ziomkami przemyślnością ani skłaniać zawistnych, żeby obniżali ceny. Myśli, że kpiną zjedna ich i obłaskawi.
Tymczasem osiąga tylko tyle, że ludzie zaczynają spluwać za jego plecami i z nienawiścią spoglądają ku pulchnej, rudowłosej kupcowej, która z każdym dniem suszy zdaje się pięknieć i rozkwitać, jakby jej jednej w ogromecznym mieście nie szkodził żar, lejący się z bezchmurnego nieba. Nikt w Krowim Parowie, ani sam Mroczek, nie wie jeszcze, że w jej łonie nabrzmiewa dziecko. Syn, który w swoim czasie przejmie kram bławatny wraz z całym ochędostwem. Dlatego właśnie kupcowa zastyga w pół ruchu z tęsknym uśmiechem. Nie czaruje wtedy, jak podejrzewają oszczercze kumoszki. Wsłuchuje się w melodię swego ciała, niepewna, czy powinna już dzisiaj przekazać nowinę małżonkowi. Nie rób tego! - chce krzyczeć Mroczek, patrząc, jak jego żona uśmiecha się do siebie, wpatrzona niewidzącymi oczami w przestrzeń, podczas gdy po drugiej stronie ulicy jednooka żebraczka z jazgotem przymawia się o litość pod rzeźnickim kramem. Rzeźnik odpycha ją bezceremonialnie, ale jego córka z nienawiścią spoziera na sąsiadkę. Mierzi ją ta radość, okazywana tak bezwstydnie wobec cudzego nieszczęścia. Przy czym nie chodzi jej bynajmniej o babinę, która, powłócząc nogami i wykrzykując przekleństwa, toczy się w dół ulicy. Nie, pierworodna rzeźnika myśli z rozpaczą o posagu, którego nie udało się uskładać przez kolejny miesiąc. W to gorące lato ludzie nie kwapią się kupować mięsa, a jej oblubieniec nie będzie długo czekać. Spichrza jest pełna panien na wydaniu. Raz jeszcze zerka na rudowłosą kobietę, taką promienną w rozkwicie bujnej urody, i z całego serca życzy jej śmierci. Kiedy zapłonie kram bławatny, córka rzeźnika nie wymknie się z domu, o nie. Nie zechce skalać swej panieńskiej cnoty nocnymi harcami wedle płomieni. Ale odemknie okiennice i wysoko ponad ulicą będzie stała, ukryta za framugą, a żar od pożogi rozleje się po jej wyposzczonym ciele jak pieszczota. Ocknij się! - woła Mroczek, lecz jego żona już się odwraca, bo akurat w tej chwili powzięła postanowienie, że wieczorem opowie mu o swej tajemnej radości. Tyle że on zmierza właśnie do karczmy, zaledwie o włos rozmijając się z tą nieistniejącą, szczęśliwą przyszłością, w której kolebie na ramieniu syna. W każdym razie tak myśli, kiedy Zird Zekrun bezmiłosiernie prowadzi go poprzez szpaler jego win i występków.
Bo są jeszcze inne chwile, które niegdyś wybrzmiały, zapadły się bez śladu w niepamięć. Dwie dziewuszki ze śmiechem toczą drewniany wózek po zapylonej uliczce, kiedy podbiegają do nich dzieci powroźników z sąsiedztwa, pięcioro wiecznie wygłodniałych obdartusów, których płci ani imion nie potrafi Mroczek spamiętać. - Będziemy się wozić na zmianę - proponuje starsza z sukienniczek, zanim na dobre zaczną się przepychać i poszturchiwać u dyszla. Wtedy jej ojciec wybiega z kramu. - Nie daj się! - pokrzykuje, przekonany, że w tym mieście trzeba się od małego wprawiać w hardości i pilnować swych praw, bo wszyscy jeno nastają, jakby coś z nich uszczknąć. - Broń swego! Dzieci powroźników umykają pospiesznie: rozumieją już, że bławatnik, choć mikry, popędliwy jest i prędki do bitki. Dziewuszki płaczliwie wyginają wargi, po równo nieszczęśliwe z utraty towarzyszy zabawy i gniewu ojca. A w głębi ulicy stary powroźnik z przekleństwem spluwa w zaschnięty pył. W kilka dni później zaprze belką tylne drzwi kamienicy sukiennika i będzie patrzył, jak ogień pnie się po jej ścianach niczym bluszcz. Będzie myślał o swoich dzieciach, głodnych, ale żywych. Niczego nie pożałuje. Mroczek do krwi zagryza wargi - a może mu się tylko wydaje, bo w tej dziwacznej optyce snu i złudzenia jawa nieustająco przeplata się z marą. Czasami, kiedy płonie kamienica, ma wrażenie, że lada moment zdoła wskoczyć w ogień i skończyć tę bezmierną mękę. Lecz Zird Zekrun już popycha go naprzód. Dalej i dalej.
Rozdział dziesiąty Na błoniu cuchnęło łajnem. Książę Evorinth skrzywił się z niechęcią, przełknął kęs pieczonej gęsiny i spiesznie zapił ją Skalmierskim winem. Mięso było spalone - kucharz źle znosił oblężenie, zwłaszcza że nad ranem obrońcy bezwstydnie obrzucili obóz płonącymi wiechciami, od czego zgorzało kilka namiotów w bliskości siedziby władcy. Ale wstać od stołu nie mógł. Każdego dnia, kiedy tylko słońce wtoczyło się wysoko na nieboskłon, oświetlając rozłożoną wokół miasta armię, książę Evorinth kazał wynosić na pagórek stoły i zastawiać je jak najobficiej jadłem. A potem ucztował. Aż do zachodu słońca pracowicie tkwił przy stole. Nos zatykał z odrazą, ale żarł pieczyste, zakąszał kiełbasą, przegryzał krwawą kiszką szpikowaną słoniną, chleb smarował pasztetem i jeszcze dodatkowo okładał skwarkami. Słowem, siły i zdrowie marnotrawił, podczas gdy obrońcy wychodzili z siebie, żeby mu biesiadowanie zakłócić. Strzelali z przeklętych łuków, obrzucali go pociskami z rozlicznych machin, nawet wycieczek próbowali. Nic dziwnego. Po wielu dniach w zamknięciu głód musiał im porządnie zaglądać w oczy. Rzucił kość psom. Beknął. Westchnął ciężko. Odkroił kawał pieczonego boczku. Z murów miejskich coraz głośniej rozlegały się oszczercze okrzyki. Uśmiechnął się krzywo, wyławiając pojedyncze obelgi. Wedle jego najlepszej wiedzy jaśnie księżna Egrenne zbyt była już posunięta w leciech, by czynić wiele z rzeczy, o jakie oskarżali ją wyposzczeni mieszczanie. Ale istotnie, jej znajomość z najwyższym kapłanem Nur Nemruta budziła w swoim czasie rozliczne podejrzenia. Na szczęście teraz, w odludnym klasztorze, mniej jej doskwierały światowe pokusy. Bo nie przypuszczał, żeby sędziwa przeorysza naprawdę wpuszczała do świętego przybytku mularzy i świniopasów. Jego matka nigdy nie
miała skłonności do pospólstwa. Już prędzej podejrzewałby, że ulegnie spowiednikowi. Wrzaski obrońców powoli traciły na finezji. Zwykle tak się działo. Po prostu głód brał górę nad rozumem. Jakiś kamulec łupnął tuż u podnóża pagórka. Mieszczanie zaiste się dzisiaj starali. Dobry znak. Jak twierdzili zbiedzy, chwytani w obozowisku lub sitowiu nad rzeką, w mieście coraz dotkliwiej brakowało żywności. Lada chwila zamsikowie tak zgłodnieją, że własnymi rękami zaduszą tę chytrą, małą dziwkę, która ośmieliła się zamknąć bramy przed księciem Evorinthem. Wyprostował nogi. Nie, to już nie potrwa długo, pomyślał, spoglądając na uwijające się na murach sylwetki. Ze dwie niedziele albo i mniej. Satysfakcja nie tłumiła jednak smrodu. Wojsko, stłoczone na błoniach wokół miasta, tonęło w nieczystościach. Niby odpadki wyrzucano do specjalnie wykopanych dołów, a dowódcy pilnowali, by każdy oddział miał własną latrynę. Jednakże w cichości i z dala od bacznego oka księcia wszystko szło dawnym torem. Zresztą nad taką masą ludzi, koni, wołów, osłów zwyczajnie nie dało się zapanować. Knechci, długo już przykuci do jednego miejsca, zaczynali się burzyć. Dochodziło do zwad, zbrojni chyłkiem wymykali się na rajdy po okolicznych wioskach, a po pijanemu zaczepiali nawet Servenedyjki. Trzeba będzie im dać zajęcie, pomyślał. Jakiś pomniejszy szturm albo wypad po co bliższych przystaniach. Przynajmniej na trochę przycichną. Niesporo było mu się przyznać, ale mierził go ten nieustanny harmider, fetor i zamęt. Tęsknił za chłodem spichrzańskiej cytadeli, bezszelestnymi krokami służby, potrawami, które nie są ani przesolone, ani przypalone. Wreszcie za miękkimi ramionami kobiety, co nie cuchnęłaby łojem i kiszoną kapustą. Bo obozowe nierządnice - kilka brudnych, rozczochranych popychadeł sprowadzonych dla wygody żołnierzy - budziły w nim jedynie odrazę. A godziwszej ladacznicy ani aktorki nie zamierzał sobie sprowadzać. Jakoś nie uchodziło. Żołnierz musi widzieć, myślał, że dowódca dzieli z nim trudy i niewygody obozowego życia. Na szczęście trunek miał swoją moc i powoli pogrążał księcia w błogim odrętwieniu. Coraz przychylniejszym okiem popatrywał na uwijających się na przedpolu twierdzy pachołków. Gromada chłopów ociosywała belki na trebusz i
wieże oblężnicze. Nadworny inżynier przyobiecał mu solennie, że ta czartowska machina w try miga skruszy miejskie mury. Książę niezupełnie mu dowierzał, ale odkąd bełt, wystrzelony przez nadgorliwego obrońcę, przeszył pod nim konia, darzył nowomodne bronie pewnym szacunkiem. Po prawdzie widok korb, wałów i przekładni przyprawiał go o dreszcze. Większą nadzieję pokładał w staromodnych taranach. I głodzie. - Wasza wysokość. - Nacmierz odchrząknął, oczyścił gardło. - Ludzie poczynają szemrać. Książę zerknął na młodego bankiera. W ciemnym, niemal niezdobionym kaftanie tkwił u pysznego, zastawionego srebrnymi naczyniami stołu jak wyrzut sumienia. Komendanci zerkali na niego z odrazą. Nie podobało im się, że chuderlawy młodzieniec, nieobeznany ze sprawami wojny, tak wiele przestaje z władcą. Czynili rozmaite ohydne psikusy, licząc, że sam z siebie postanowi zemknąć w domowe pielesze, gdzie, jak głosiła plotka, czekała na niego brzemienna kochanica. Nacmierz znosił nieprzyjemności z pokorą. Wyczołgiwał się z ruin namiotu, kiedy ktoś niepoczciwy chyłkiem poprzecinał linki i podpiłował tyczki. Kazał sługom spalić wystawne łoże, po tym, jak splugawiono je świńskimi wnętrznościami. Nauczył się sprawdzać buty, zanim wzuł je o poranku, bo nie raz i nie dwa cudownym sposobem napełniły się przez noc końską szczyną. Nie odpowiadał na grube zaczepki wojaków ani nawet pomniejsze szturchańce. Lecz bynajmniej nie kwapił się do ucieczki. Książę Evorinth nie miał mu tego za złe. Ostatecznie taki los bankiera, że winien pilnować gotowizny. A wszak Nacmierz utopił w tej wyprawie fortunę. - Szturm się nocką zrobi, coby ich z nudów wyleczyć. - Bagatelizująco machnął ręką. - A podkop jak idzie? Nacmierz skrzywił się mimowolnie. - Mieszczanie przyczaili się w zasadzce, górników do nogi wytłukli, a tunel zawalili. Zda mi się, że nowy trzeba będzie szykować i gdzieś z daleka od murów, bo oni cały czas baczą... Książę uderzył w stół. Zabrzęczały z trwogą srebrne półmiski i tace. Z przewróconego dzbana pociekło wino. - Nic mi tutaj nie mówią! - zakrzyknął ze złością. - Kłamią tylko i kręcą.
Bankier milczał. Trzeba przyznać, że nigdy nie podszczuwał władcy przeciwko komendantom. Może dlatego nikt dotąd nie poderżnął mu gardła. Od strony lasu podturlał się sznur wozów i powoli wbił się pomiędzy namioty. Knechci złorzeczyli woźnicom i nie chcieli schodzić z drogi. Co śmielsi sięgali pod płótno, żeby sprawdzić, co też tym razem sprowadzono dla uciechy panów. Bo wozy ciągnęły ku nieznacznemu wzgórkowi w południowej części obozowiska, gdzie rozlokowała się ciężka spichrzańska rota, a w niej synowie najzasobniejszego mieszczaństwa. Ze wzgórka wartko spuściła się grupa konnych, żeby utorować wozom drogę przez coraz bardziej rozeźlone pospólstwo. - W ludziach animusz słabnie - ciągnął posępnie bankier. - O pustym żołądku trudno wojować. - Żołd mają! - żachnął się książę. - I to godziwy. Nacmierz uśmiechnął się półgębkiem. Kredytował wszak księcia od początku wyprawy i znał wartość każdego wypłaconego miedziaka. - Żołd komendantowie do własnej kiesy wzięli - oznajmił. - Dobrze, jeśli co dziesiąty grosz trafił do pospolitego człowieka. - Taki obyczaj. - Władca wzruszył ramionami. - Wszystkich przecież nie powywieszam. Zamilkł ponuro. Na srebrnych talerzach krzepł tłuszcz. - Jeno że głód bywa kiepskim doradcą - mówił uparcie Nacmierz. - W serneńskiej rocie knechci dwóch szlachetnie urodzonych nocką zarżnęli, dlatego że ci ich z żołdu chytrze obrali. Książę z zadziwieniem pokręcił głową. Nie wiedział, jak to możliwe, że chuderlawy bankierzyna wie wszystko, co się w obozowisku dzieje. - Przyjdzie dostawcom szczodrzej groszem sypnąć - skonstatował. Zwykle pospolity żołnierz sam dbał o siebie, kradnąc i łupiąc okolicę do żywej skały. Książę Evorinth nie dozwolił jednak czynić gwałtów ponad miarę.
Owszem, najbliższe wioski spustoszono i wygnano wieśniaków, którzy nie pokwapili się z ucieczką na wieść o najeździe. Ale uczyniono tak, by zawczasu wyzbyć się szpiegów i stronników oblężonych mieszczan, którzy przepatrywaliby dla nich okolicę i śledzili poczynania książęcych wojsk. Potem władca spuścił ze smyczy Servenedyjki, te zaś bardzo prędko wybiły knechtom z głowy co weselsze wojenne zajęcia. Nie chciał obracać tego kraju w ruinę. Nie zamierzał palić foluszy, młynów, farbiarni i garbarni, choćby i najbardziej cuchnących. I to bez względu, czy stanowiły własność przykładnych zdrajców, którzy zrazu deklarowali księciu swoje służby i przychylność, czy też zwolenników tej krnąbrnej dziwki. Ostatecznie wiergowska włość miała wkrótce należeć do niego. A nikt rozważny nie niszczy własnego dobytku. Dlatego właśnie potrzebował Nacmierza. Rozsądnego, skrupulatnego bankiera, który nie ulegał wojennej zajadłości. Zaufanego liczykrupy, żeby objechał wszelkie przysiółki, dwory, fabryczki oraz kuźnie. Bo książę Evorinth, gospodarz skrzętny i roztropny, postanowił swą dziedzinę od razu zlustrować i opisać. Wszystko, wszyściuteńko. Do ostatniej oparszywiałej owcy, przegniłej łodzi i wiązki słomy. W jego namiocie piętrzyły się sterty pergaminów, pokryte równym pismem Nacmierzowych pisarczyków. Kiedy spoglądał na nie w świetle kaganka, połyskiwały i mrugały ku niemu jak szczery kruszec. Nie zamierzał wystawić tego bogactwa na pastwę żołnierskiej zgrai. Nacmierz zacisnął wargi. - Nie mam i nie dam - oznajmił krótko. Książę zaśmiał się. Szczerość Nacmierza stanowiła wręcz odświeżające doznanie po układnych kłamstwach dworaków i komendantów. Zatrzymam tego człowieka, zdecydował, podczas gdy na wychudłej twarzy bankiera wykwitały ceglaste plamy, oznaka strachu. W przeciwieństwie do zaciężnych dowódców Nacmierz nie zapominał, dlaczego młodzieńczego, złotowłosego pana Spichrzy nazywano w Górach Żmijowych Wieszatielem. Wozy ze spyżą tymczasem wtoczyły się niemal na szczyt pagórka. W dole żołnierze zbijali się w gniewne, huczące kupy. Jak pszczoły, pomyślał książę, zanim zaczną ciąć.
Poskrobał się po policzku. Dolał wina. - Zdałoby się szturm przyspieszyć - mruknął Nacmierz. - Machiny w murach wyrwy czynią... - A zamsikowie wraz je załatają - przerwał władca. - Znam już tę śpiewkę. Jeno żołnierza wytracę. - Ale oni też tracą. A u nas ludzi więcej. Książę Evorinth poderwał się, aż jego zydel, suto wyścielony aksamitnymi poduchami, przewrócił się na murawę. - Kiedy ja nie znoszę marnotrawstwa! - zakrzyknął. Nacmierz poniósł głowę, napotkał wzrok księcia i uśmiechnął się nieznacznie. Bez lęku, jakby stał przed równym sobie. Bo to ich właśnie połączyło - jakaś mieszczańska skrzętność i zapobiegliwość, które sprawiały, że obaj nie umieli przejść spokojnie obok niegospodarności. I dlatego zwykle książę mógł polegać na radzie Nacmierza. Ale nie teraz. - Jeszcze parę dni - oznajmił. - Poczekajmy na machiny. Mieszczankowie też skruszeją i zelżeje w nich gorliwość do odpierania szturmów. - Byle pierwej nas ludzie nie roznieśli na ostrych - burknął bankier. - Nie wystarczy ich zagnać do kopania nowych wałów. W odpowiedzi książę rzucił przez zęby grube przekleństwo. Ze zmrużonymi oczami obserwował wiergowskie mury. Zdało mu się, że nad bramą widzi błysk krasnej sukni. Czyżby dziwka przyszła na wały? - pomyślał cierpko. Mówiono mu, że jest młoda. Młoda i powabna. Zastanawiał się, jak wiele zostanie z jej urody, zanim miasto ulegnie. Zapewne niewiele. A kiedy sprawy całkiem podupadną, właśni ludzie skoczą jej do gardła. Może i żal. Kochanica zbójcy Twardokęska musiała być gorąca w pościeli. Mogłaby przyczynić księciu trochę rozrywki, póki jej nie odeśle do jakiegoś klasztoru o surowej regule. Po prawdzie od śmierci Jasenki żadna niewiasta nie przypadła mu do gustu. Spiesznie otrząsnął się z ponurych myśli.
- Słowem, potrzebujemy gotowizny - rzekł, wspaniałomyślnie dzieląc się tym kłopotem z mości Nacmierzem. - Kapłani nam nie dadzą. A z mieszczan, sami wasza wysokość wiecie, więcej się nie wyciśnie. Książę Evorinth zagryzł zęby. Istotnie, po niefortunnym pożarze kantorku Fei Flisyon jej słudzy stanowczo odmówili kredytowania księcia i nie dawali się przejednać dobrodziejstwami, choć przyobiecał im nawet, że zezwoli na odprawianie modłów wewnątrz spichrzańskich murów. Na wzgórku pachołkowie zaczynali już wytaczać beczułki z wozów. Modre kubraki ciężkich towarzyszy połyskiwały wokół nich jak kwiaty, chociaż na tym błoniu doszczętnie zadeptano choćby najmniejsze źdźbła trawy. Synowie patrycjuszy nie wyzbyli się jednak dawnych nawyków. W oczekiwaniu na bitewną chwałę wojowali tłusto i korzennie, spłukując nudę wińskiem. Nagle coś go tknęło. Sam wybierał ludzi do swojej chorągwi. A zaproszeniu księcia - zwłaszcza jeśli przekazywał je tuzin dobrze uzbrojonych pachołów, łomocąc nad ranem do drzwi kamienicy - mało kto śmiał odmówić. Nawet jeśli szczerze lękał się o życie ukochanego dziedzica. - Mieszczaństwo sypnie groszem - oznajmił z uśmiechem. - Oj, sypnie groszem aż miło. Postawa Nacmierza wyrażała głębokie powątpiewanie. - Sam ich o to poprosisz. - Książę uśmiechał się coraz szerzej. - Byle grzecznie - zastrzegł. - Chamstwo nie popłaca. - Ale... - ośmielił się sprzeciwić bankier. Książę Evorinth prawdziwie go cenił. Lecz co za dużo, to niezdrowo. Trzasnął zuchwalca w pysk, aż rozległo się echo. - Milczeć! - ryknął. Ale właściwie nie czuł złości. Przeciwnie, narastał dobry humor. Odczekał, aż Nacmierz pozbiera się nieco.
- Pojedziesz i powiesz im - ciągnął, wesolutki jak skowronek - że jeśli się okażą kutwami, prędko polecę następny szturm odtrąbić. A na bramy pchnę moich przybocznych. Co do jednego. Skoro ich ojcowie grosiwa skąpią, niechże oni krwią się do zwycięstwa przyczynią. * * * Kiedy szła, ludzie milkli i odwracali głowy. Nie, nikt nie bluznął grubym słowem. Zwajeccy najemnicy za jej plecami nadal budzili respekt. Lecz miała wrażenie, że otacza ją bańka ciszy. Niby robota toczyła się swoim torem. Pachołkowie wciąż nosili kamulce do machin, wciągali na kołowrotach wielkie kloce, które podczas szturmu zrzucano na tarany. Inni pod nadzorem czeladników i majstrów murarskich łatali wyrwy w murze i wzmacniali przypory. Lecz czuła, że spod tej pozornie gorliwej krzątaniny wygląda strach. I niechęć. Wiedziała, że obwiniali ją o swoją krzywdę. Jakaś kobieta przygarnęła dziecko tak ciasno, że jego głowa całkiem zginęła w fałdach poplamionego fartucha. Berbeć, liczący niewiele więcej niźli trzy zimy, krzyknął z przestrachem, lecz grube fałdy zdławiły płacz. Matka nie zwolniła uścisku. Nie chciała, żeby spojrzał w twarz burmistrzowej córce. Zupełnie jakbym była wiedźmą, pomyślała z mimowolnym lękiem Złociszka. Jakbym sprowadziła na nich księcia Evorintha. Mijała gromady kobiet, zgiętych pod wiązkami drewna albo nosidłami z wodą. Przy wielu dreptały maluchy, uwieszone sukni i przerażone. Ci ludzie przeważnie pochodzili z przedmieść i ich siedziby zostały spalone z rozkazu Złociszki, zanim jeszcze spichrzańscy zbrojni wyłonili się spomiędzy okalających Wiergi lasów. Teraz nienawidzili jej bardziej niż obcego księcia, który bezwstydnie ucztował na wzgórku, poza zasięgiem kusz i balist. Ale pracowali, może nawet pilniej niż inni. Bo tym, którzy trudzili się na murach, córka burmistrza przykazała wydawać raz na dzień zupę, kilka pajd razowca oraz kwaterkę wina. A uciekinierom z przedmieść rzadko zostało cokolwiek na sprzedaż. Lusztyk przekonywał, że powinna ich precz przegnać, kiedy stali pod zawartymi murami miasta, zawodząc donośnie i wyciągając w górę ręce.
- Nie wyżywisz ich wszystkich - rzekł szorstko. - Prędko obrócą się przeciwko tobie. Nie usłuchała go wtedy. Wydawało się jej jeszcze, że zdoła spoić tych ludzi z miastem, zupełnie jak kamienie w murze. Ale teraz wiedziała już lepiej. Nienawidzili jej. Nie dbali, czy w mieście zasiada burmistrz, obrany przez radę miejską, czyli też grododzierżca z książęcego nadania. Potrzebowali za to swych warsztatów, łóżek nakrytych puchowymi pierzynami i ciepłej polewki z soczewicy. Takie było ich życie, wywalczone z trudem, bo przecież większość zbiegła z pańskich folwarków i włości rozsianych po Górach Żmijowych. Ściągali do Książęcych Wiergów, żeby przycupnąć w cieniu wielkiego miasta i odetchnąć tym niezwykłym, baśniowym powietrzem, które sprawiało, że człowiek był wolny. Dlaczego mieliby przychylnym okiem spoglądać na tę, która im je odebrała? Poczuła tępy ból w dole brzucha. Uniosła dłoń, żeby uspokajająco pogłaskać się po sukni, lecz zaraz opuściła ją bezradnie. Bo kobiety patrzyły. Ich wiedzące, pociemniałe od rozpaczy oczy obserwowały ją bezustannie, gotowe wytropić każdą słabość. Nie miała dość najemników, żeby poskromić wszystkich. Przy władzy trzymało ją jeszcze przymierze z partaczami, sproszonymi do miasta przez jej ojca. Ci mogli wiele stracić na przejściu miasta pod władzę księcia Evorintha. Wraz nim bowiem niezawodnie powróciliby dawni mistrzowie cechów i bez skrupułów wywieszaliby uzurpatorów, którzy rozbestwili się w ich jatkach, warsztatach i stolarniach. Ale i z nimi nie układało się Złociszce, jak przed zamknięciem oblężenia. Lichoń, przywódca partaczy, nie czapkował już przed nią do ziemi i nie nazywał panią dobrodziejką. Ostatnimi dniami z rzadka mogła się doprosić, żeby zaszedł na wieczorną naradę do ratusza. Niby nadal jego ludzie pilnowali porządku w mieście - bo stworzył ze swoich zauszników całkiem gracką straż, a Złociszka własnym sumptem wyposażyła ich w halabardy i miecze - ale musiała okupywać jego lojalność wciąż nowymi przywilejami. Wolał siedzieć w zrujnowanej siedzibie rzeźnickiego cechu i knuć intrygi. I wiedziała, że niebawem zechce sam zawładnąć miastem. - Nie oczekuj wdzięczności - mówił do niej Lusztyk. - Ludzie z natury są
skłonni wybaczyć sobie największe zbrodnie i obarczyć swymi grzechami tych, których skrzywdzili. Wspinała się teraz po schodach prowadzących na wieżę. Obok skrzypiały kołowroty - wciągano beczki z olejem, wodą i smołą, belki, kamienie i cegły. Lusztyk chciał jej pokazać wielkie haki, które zainstalowano w miejscach najbardziej narażonych na atak. - Spichrzańscy niebawem skończą budować machiny - przestrzegł ją zeszłego wieczoru. - I wtedy znowu przyjdą pod bramy. Ale już nie z drabinami, które byle pachoł da radę odepchnąć widłami, tylko z wieżami oblężniczymi, katapultami i trebuszami. I znów zabolało ją w brzuchu, jak gdyby dziecko zawczasu kuliło się przed tymi wszystkimi ostrzami i pociskami, które wkrótce uderzą w miasto. Zawahała się. Od wielu dni była słaba i senna. Poranne wstawanie z łóżka przychodziło jej z trudem. Pierzyny ciążyły, jakby odlano je z ołowiu. Powieki opadały nad miską mlecznej polewki, a ciało dygotało z zimna, którego nie dało się niczym przegnać. - Jeszcze parę kroków - zachęcił ją szeptem Lusztyk. - Ludzie powinni cię zobaczyć. Odtrąciła jego rękę, kiedy próbował ją podtrzymać, ale posłusznie wspięła się na szczyt murów. I ponownie zaskoczyła ją zupełnie obca panorama. Zaledwie kilka miesięcy temu całe przedpole miasta pokrywały tuziny bud, budek, szałasów i budynków. Dymiły fabryczki, folusze i farbiarnie. Teraz wszystkie znajome zabudowania znikły, wymiecione przez ogień. Zamiast nich widziała wały spichrzańskiego obozowiska, a dalej, na pagórkach kolorowe namioty starszyzny. Nie musiała nawet wytężać wzroku, żeby spośród ciżby wyłuskać księcia Evorintha. Kpił z nich, rozparty przy stole i osłonięty od słońca purpurowym namiotem, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył jego obecności. Ucztował. W Wiergach chodziły już legendy o jego bogactwie. Opowiadano, że konie z jego orszaku noszą podkowy z czystego srebra i złota. Z pewnością miał dość gotowizny, by przeciągać oblężenie w nieskończoność. Bo nie spieszył się. Nie pchał ludzi do kolejnych krwawych szturmów na bramy. Nie kazał przerzucać nad murami ścierwa naznaczonego śladami zarazy. Owszem, najął wystarczająco dużo okrętów, żeby zablokować przystań, ale przemytnicy - kiedy jeszcze śmieli zakradać się do miasta - donosili,
że nawet przesadnie nie pustoszył okolicy. Może chciał, aby wszyscy zrozumieli, że nie przybywa jako łupieżca, tylko włodarz, sprawiedliwy i pełen troski. A może po prostu mógł sobie pozwolić na zwłokę i poczekać, aż głód dopełni tego, w czym zawiodło żelazo. - Najbardziej obawiaj się układów - przestrzegał ją Lusztyk. - Bo miasta nie padają z braku męstwa. Miasta padają z powodu zdrady lub przekupstwa. Zadyszana oparła się o mur. Wiedziała, że nie powinna - nie może okazywać teraz słabości, a przecież w głowie kręciło się jej uporczywie, kolana drżały od wysiłku. Czasami nienawidziła tego dziecka. Nie czuła go. Przesuwała dłonią po rosnącej wypukłości brzucha, lecz nie towarzyszyło temu żadne przeczucie cudzej obecności. A jednak tam było. I wysysało z niej siły wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebowała. Potrzebowała jeszcze kogoś. Ojca tego dziecka. Zapatrzyła się w dal, w ciemną smugę lasu pod błękitnym, letnim niebem. Posłaniec z pewnością zdołał go odnaleźć. Zresztą posłała wielu. Pojedynczy człowiek, choćby najbardziej doświadczony, może paść ofiarą wilków albo złych ludzi, może skręcić kark w wykrocie albo utopić się na przeprawie rzecznej. Ale spośród tuzina gońców któryś musi dotrzeć do celu. Zwłaszcza że zbójeckiego hetmana nietrudno wytropić. Człowieczek z siwą brodą, jeden z alchemickich pomocników, tłumaczył jej coś o niezmiernych pożytkach ze stosowania haków na długim, ruchomym ramieniu. Ledwo słyszała słowa. Odruchowo potakiwała głową, nie odrywając wszakże wzroku od wzgórz na zachodzie. Stamtąd miała nadejść odsiecz. Ani spostrzegła, że gładzi się po brzuchu. Gdy myślała o Twardokęsku, czuła potrzebę dotykania dziecka, które jeszcze nie spełniło się na jawie, ale tkwiło gdzieś wewnątrz niej, jak skarb zaklęty w kamieniu. I dopiero kolejna fala bólu uświadomiła jej, co robi. Spiesznie opuściła rękę. Każdy intymny gest znamionował słabość. Przypominał o jej kobiecej, ułomnej naturze. Bo jak ma rządzić miastem ktoś, kto nie potrafi nawet zapanować nad swoim ciałem? Mieszczanie już się jej nie bali. Spowszedniały kusze, które z początku budziły grozę. W obliczu spichrzańskiej armii zwajeccy najemnicy wydawali się lichą garstką. A mury stanowiły słabą zasłonę przed strachem.
- Jeno że przeciwko wieżom obronnym haki owe niewiele wydolą usłyszała siwobrodego. Czuła, że powinna coś powiedzieć. Milczała jednak. Miała wrażenie, jakby właśnie obudzono ją z głębokiego snu. Lusztyk odchrząknął. - Wieże nieprędko przyjdą - mruknął uspokajająco. - Taka machina to nie wóz, żeby się przez wertepy przekolebać. Spichrzańscy rampy będą musieli wpierw usypać, coby je bezpiecznie pod mury podtoczyć. Pomocnik alchemika nie wydawał się przekonany. - Jeszcze ledwo kilka dni trzeba przetrzymać - pocieszyła go Złociszka. Wkrótce odsiecz nadejdzie. A Spichrzańscy nie kwapią się do szturmu. Mężczyzna pochylił głowę. Nie, nie zaśmiał się w głos, ale mogłaby przysiąc, że skrywa szyderczy uśmiech. - Chodźmy już! - Skalmierski dusiciel ujął ją za łokieć. Wyrwała się. Och, nie powinna tak jawnie okazywać mu niezadowolenia, wszak Lusztyka też tu nienawidzono. Może nawet bardziej niż jej. Poczciwych wiergowskich mieszczan kłuł w oczy cudzoziemiec, który nie odstępował burmistrzowej córki i kładł jej do ucha wszeteczne rady. Ostatnio Lichoń rozpuszczał pogłoski, że w gruncie rzeczy to Skalmierczyk króluje nad miastem z łożnicy Złociszki. Nie dodawał, że sam rad by się wcisnął na jego miejsce. Szła wzdłuż blanek, zła i zasępiona. Każdemu krokowi towarzyszył ból, jakby dziecko postanowiło upomnieć się dzisiaj o swoje prawa. Jeszcze trochę, błagała je w myślach. Jeszcze parę kroków. W domu odpoczniemy. Marzyła o chwili, kiedy posługaczki wysupłają ją z ciężkiej sukni, rozplotą ciążące nieznośnie włosy i poprowadzą do łóżka. Chciała spać. Zapomnieć o balistach, kuszach i zbrojach. Nie myśleć, choćby przez moment. Nie zastanawiać się nad spichrzańskim księciem, który rozłożył się na błoniu pod miastem. Nie szacować zasobów skarbca, zapasów żywności, opału i cegieł. We śnie czuła się bezpieczna. Znienacka ogarniała ją osobliwa pewność, że lada dzień Twardokęsek nadciągnie na czele zbrojnego hufca, przepędzi precz armię księcia Evorintha, a jego samego zmusi do przyjęcia sromotnego pokoju.
Dziecko uspokajało się, jakby ukołysane jej marzeniem. Ból przycichał. Aż do ranka. Zanim zeszła, rzuciła przez ramię ostatnie spojrzenie. Zbójca przybędzie, była tego pewna. - On się nie pojawi - odezwał się cicho Lusztyk. Zacisnęła dłonie w fałdach sukni. - Noszę jego dziecko - wyszeptała ze złością. Lecz sama nie umiała zgadnąć, kogo chce przekonać - zbójeckiego kamrata czy siebie. Lusztyk zaśmiał się, a właściwie wydał z siebie suchy, niemal bezdźwięczny skrzek. Przysunął się do niej tak blisko, że czuła cierpki, ziołowy zapach, który go nieustannie spowijał. - Jako i tuziny innych dziewek - wysyczał jej w ucho. - Twardokęsek tak szczodrze siał nasieniem po Górach Żmijowych, że gdzieniegdzie w jednej wiosce żyje po paru jego bękartów. Ale moje nie jest bękartem! - chciała krzyknąć, lecz dziecko znów boleśnie targnęło ją za wnąpie. Wciągnęła ze świstem powietrze, usiłując zamknąć w sobie ten ból, zepchnąć go gdzieś głęboko, żeby nie stał dłużej na przeszkodzie. Nie umiała jednak. Drążył ją jak robak. - Przestrzegałem cię, Złotko - ciągnął Lusztyk, któremu nieoczekiwanie zebrało się na kazania. - Prosiłem, żebyś się opamiętała. Ale tobie się zdawało, że skoroś go ucapiła i popod ołtarz zawlokła, to twój już będzie i wedle przysięgi wierności ci dochowa. Tak się wszakże nie zdarzy. Nie z Twardokęskiem. Milczała. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją robienie kolejnych kroków. - Nie przybędzie - podjął po chwili Lusztyk. - Wziął od ciebie wszystko, czego potrzebował. Wszystko, coś miała, dziewczyno. Teraz goni za swoją fortuną. Nie obejrzy się za tobą. Miasto... - zawahał się. - Ludzie wkrótce zorientują się, że żadnej odsieczy nie będzie, a wtedy zwrócą się przeciwko tobie. Musisz próbować układów. Póki jeszcze możesz. Chciała zaprotestować, ale było już za późno. Bo ból uderzył mocniej niż
poprzednio. A potem coś się w niej rozerwało i pękło. Zrazu nie zrozumiała co. Stała jak wryta pod bardzo błękitnym i bardzo odległym nagle niebem, patrząc na krew rozlewającą się po sukni. * * * Heclik otarł sztylet z krwi. Na koralowym, tłoczonym suknie kubraka pozostała brzydka brunatna smuga. Żal, pomyślał, choć przyodziewek i tak był już pomarnowany: jego poprzedni właściciel dostał cięcie w bok i przed śmiercią zdążył jeszcze paskudnie splugawić materiał. - Spalcie to - rzucił ze złością. Zmarnotrawił w tym obejściu wystarczająco wiele czasu. Owszem, musiał przyznać, że trafiła się i rozrywka, ale lepszej doświadczyłby w byle portowym zamtuzie. Panowie szlachta nie mieli gustu do kochanic, co to, to nie. Zresztą i nie bardzo było w czym przebierać, bo baby w Wilczych Jarach rosły obfite, kuprzaste i po męsku krzepkie. A jego mierziły te zwały cielska, piersi mleczne i bujne, podbródki rozkołysane od nadmiaru jadła i policzki połyskliwe tłuszczem. Może dla tej przyczyny, że dobry Sen Silvar obdarował go misterniejszą posturą i niejednej z tych wielmożnych pań sięgał nie dalej jak do ramienia. Prędzej jednak dlatego, że wychowany w jednym z portowych miast Skalmierza, do szpiku kości przesiąkł patriotycznym obyczajem. W jego rodzinnych stronach nawet ladacznica nie wychynęła na ganek, nie utrefiwszy sobie pierwej włosów rozgrzanymi prętami, nie wymazawszy oblicza barwiczką i nie uczerniwszy brwi. Dlatego cniło mu się niezmiernie za niecnotliwymi panienkami, zalotnymi i skłonnymi do figli, które wychylały się z balkonów, śmiało łyskając spod fortugali jasnymi pończoszkami. Chciałby znów wejść do ulubionego szynku i błysnąć kamratom w oczy sakiewką pełną srebra. Żłopać ciężkie, podszyte goryczką piwo, póki nie spłucze z języka smaku tej plugawej wojny. A potem kupić warsztat czy dwa - sam jeszcze nie wiedział jaki, bo drygu do rzemiosła nigdy nie miał - i zostać jaśnie panem. Poważanym, a co! I tak okropecznie bogatym, żeby go sam doża prosił na wiosenną zabawę. Takie rzeczy się przecież w Skalmierzu zdarzały. Nawy, które wedle powszechnego mniemania pochłonęło morze, powracały po wielu zimach do
portu, pełne najcenniejszych korzeni. Kondotierzy odsyłali do domów wozy tak załadowane łupem, że się zapadały aż po ośki na polnych drogach. Córki garbarzy zostawały kurtyzanami i pewnego dnia synowie doży całowali skraj ich sukni. Nastał wszak czas cudów, kiedy Krainy Wewnętrznego Morza odmieniały się jak w zwierciadle jarmarcznego kuglarza. Dlaczegóż więc nie miałoby się powieść również Heclikowi, trzeciemu synowi rymarza, który klepał biedę w posiadłości doży na Skalmierskim pogórzu? Jego kamraci wrzucali na dach smołowe wiechcie. Należało się zbierać. Lada chwila domostwo stanie w płomieniach. A przecież Heclik gapił się jak skamieniały na złote rozbłyski ognia na strzesze. Bo zdało mu się nagle, że oto wszystkie jego nadzieje zajmują się ogniem. Nie wiodło mu się na tej wojnie. Zupełnie jakby mu bogowie mieli coś za złe, choć zaciągnął się z własnej woli, kiedy tylko heroldowie doży jęli ogłaszać po dokach, że kto na wyprawę wyruszy, temu wszelkie wcześniejsze grzeszki będą darowane. I co? Ano, z czystej złośliwości rachmistrzów trafił pod komendę Posiadlcy. Znaczy, wówczas zdawało się Heclikowi, że samego Sen Silvara złapał za pięty, bo gdzież mu się lepsza okazja do sławy i bogactwa nadarzy, jeśli nie u boku dożowego siostrzeńca? Ustawiono ich na szpicy wojsk. Dobrze, cieszył się Heclik. Niby niebezpieczna robota, ale przecie zyskowna jak rzadko. Bo Posiadlca pędził naprzód niczym przez biesa opętany. Myśli swoich przed pospolitym żołnierzem nie krył, obiecawszy im solennie, że kiedy wykroi sobie sutą posiadłość ze zdobycznych ziem, to i dla nich się coś trafi. Sęk w tym, że wnet wyszło na jaw, jakie Posiadlca ma o wojowaniu pojęcie. Dokładniusieńko wtedy, kiedy się pierwszy raz natknęli na rebeliantów. Na wspomnienie czartowskich wozów i strzał żelaznych, co bez nijakiego trudu przeszywały pancerz, Heclikiem wciąż targał dreszcz. Dobrze, że zdążył czmychnąć, a wraz z nim jeszcze paru kamratów, których również przeznaczono do obrony taborów. Kiedy jednak minęła pierwsza radość z ocalenia, pojął Heclik, w jaką nieszczęsną popadli przygodę. Bo Posiadlca zawiódł ich hen, w głąb żalnickiego władztwa, tak że ani wiedzieli, w jaką stronę się obrócić, ani kędy do swoich przedzierać.
Lecz człek obrotny wszędzie sobie da radę. Tak też i Heclik rychło się w lasy przepastne zapadł, po czym zaczął zbierać podobnych do siebie. Zbiegów, włóczęgów, dezerterów, których niemało się w ten wojenny czas po okolicy kręciło. Niebawem miał pokaźny oddziałek, ale ani mu w głowie były dalsze patriotyczne uniesienia w służbie jaśnie wielmożnego doży. Teraz postanowił działać na własny rachunek. Od rozmaitych wojennych kompanii stronił. Zysk marny, a wielki hazard, pomyślał sobie i lepszej wyczekiwał okazji. Ot, choćby kupców ciągnących na jarmark. Albo jakiejś zabłąkanej gromadki pątników. A skoro już nieco okrzepł i w nowym zajęciu się wprawił, jął się do trudniejszych spraw najmować. Byle za szczere srebro. Dużo srebra. Tym razem jednak mu się nie powiodło. Wielmoża wprawdzie szczodrze naobiecywał mu skarbów, lecz ani chybi kłamał. Bo Heclik nie wierzył, żeby wiejska babina na mękach potrafiła zełgać. A ta milczała. Znaczy, darła się pod niebiosy, kiedy ją rozpalonymi cążkami targali, ale o skarbach ukrytych nic nie rzekła. Więc może obietnica bogactwa, jakie mieli tu znaleźć, była jeno bujdą wierutną? Zagroda nie kłuła w oczy dostatkiem. Owszem, niebieskie szyby w oknach i latarenka nad drzwiami przysporzyły mu nieco nadziei. Ale już wewnątrz statki były proste, nieledwie siermiężne. Widywał zacniejsze po mieszczańskich obejściach. Czy więc szlachetny pan, choćby i łupieżca, trzymałby w takiej nędzy swoją kochanicę? Zagryzł ze złością wargi. Nic innego, dał się wystrychnąć wielmoży na dudka. Dobrze, że chociaż za trud Heclikowej kompanii pan sowicie srebrem zapłacił, więc nie byli tak ze szczętem stratni. Żeby chociaż baba nie okazała się taka paskudna, pomyślał z odrazą. Do zamtuza nikomu jej nie sprzedam, a i nic człowiek przy robocie uciechy nie miał. Zagroda płonęła już jak złoto. Należało się zbierać. - A babę gdzie do kołka uwiążcie - rzucił przez ramię. - Niechże się uwędzi na własnych śmieciach. * * *
W sąsiednim tymczasem powiecie świętowano z całą wilczojarską zajadłością. Twardokęsek, zaprzątnięty pogonią za Bogorią, nie zamierzał bynajmniej przyłączać się do zabawy, ale na przeszkodzie stanął mu rozebrany mostek nad stawem - oraz sławetna szlachecka gościnność. Ledwo konie zaryły kopytami w groblę, zza wału wyłoniła się przygarść szlachciców paradnie odzianych i nieco już utrudzonych biesiadowaniem. - Gość w dom! - zakrzyknął wesoło prowadzący ich zażywny waszmość o bardzo czerwonych policzkach. - Prosim, pięknie prosim w nasze skromne progi! - Drugi, w turkusowym kontuszu, zamiatał czapką gościniec, a ręką jednocześnie sięgał ku końskim wodzom. - Domek tu mamy niewielki, ot, parę kroczków za groblą. Ich towarzysze też czapkowali do ziemi, pusząc się przy tym i pohukując niczym stado puchaczów. - Precz! - Zirytowany zbójca oswobodził wodze. - Przejście dajcie. W innych okolicznościach byłby może oględniejszy, nawet by wychylił z waszmościami na drogę kusztyczek, lecz teraz nie mógł marnotrawić czasu. Błysnęły obnażone szable. Panowie bracia jakby pewniej stanęli na nogach. - Oj, niepięknie, bratku. - Ten czerwony na gębie pokręcił z przyganą głową. - To my cię grzecznie... - Z sercem - wtrącił ten przyodziany w turkusowe sukno. - ...na biesiadę prosim, a ty nas grubym słowem chcesz od siebie odgonić? Niepięknie, nad wyraz niepięknie. Prawda, panowie bracia? Odpowiedział mu chór potakiwań. Podgolone łby kiwały się z niedowierzaniem, jakoby zbójecka niegrzeczność podkopała w nich wiarę w porządek świata. Zbójca doliczył się dobrego tuzina waszmościów, wprawdzie z piesza i podchmielonych nielicho, ale wiedział, że nie przebije się przez nich bez uszczerbku i straty czasu. Postanowił więc spróbować inaczej, choć cała jego
wilcza i harda natura rwała się do bitki. - Wybaczcież, waszmościowie, tę niepolityczność, alem człowiek prosty, nadto w wielkim pośpiechu. Za druhem moim gonię, co tu po okolicy Pomorców gromi, bo wróg nasz najbardziej zajadły zasadzkę na niego gotowi. Dajcież mi przejazd wolny, inaczej jemu gardło przyjdzie dać. Szable opadły nieco. Szlachcice jęli się zastanawiać. - A druh wasz to kto? - zagadnął zbójcę staruszek w powycieranym żupanie. - Bogoria - wypalił zbójca, bo ci spici waszmościowie nie wyglądali mu na pomorckich adherentów. - Cud! - zakrzyknął starowina, wyciągając obie ręce ku niebu. - Cud! - zawtórowała mu szlachecka brać. Zbójca obejrzał się na przybocznych, żeby sprawdzić, czy aby im też nie pomieszało się w głowach. Ale nie. Stali karnie w szeregu, w równym jak on osłupieniu obserwując szlacheckich obłąkańców. - Ani chybi sama bogini przywiodła was w nasze progi. - Czerwony na gębie spiesznie wsunął szablę do pochwy. - Bogoria drugi dzień u nas w gościnie popasa. Cały i zdrowy. * * * Niewielki domek okazał się potężnym dworzyszczem, ustrojonym w kwiecie, chorągwie i szkarłatne wstążki. Na dziedziniec prowadziła brama ze świeżych sosnowych desek, misternie spowita suknem, a po jej obu stronach wymalowano ogromeczne bohomazy. W jednym Twardokęsek z trudem dopatrzył się szlachcica z sumiastym wąsem i podgolonego jak trzeba, drugi wszelako z powodu niezmiernej różowości wydał mu się podobny do prosięcia. Nad bramą, wśród girland i kwiatów, powiewał napis, lecz zbójca, nieznający liter, nie umiał go rozszyfrować. - „Winszujemy młodego dziedzica” - ulitował się nad nim czerwonolicy
panek. - Malarza aż ze Staroźrebca kazałem sprowadzić. Kosztowny gad skrzywił się boleśnie na wspomnienie wydatkowanej sumy - i iść nie chciał, bo u mniszek znalazł zatrudnienie. Ale wart swojej ceny, wszak cudnie mego brata wymalował. Zdaniem zbójcy malarz wart był najwyżej rózeg, człek, który wypadł ku nim z dworu, w niczym bowiem nie przypominał konterfektu na bramie. - Witam, witam czcigodnych panów! - rozdarł się z daleka, po czym znów zaczęło się czapkowanie, przypochlebianie i gardłowanie. Niezgorzej już zirytowany zbójca dał się wreszcie wprowadzić do obszernej sieni, w której ustawiono stoły biesiadne. A na zaszczytnym miejscu u szczytu, pod figurką Bad Bidmone, siedział nie kto inny jak Bogoria, i huśtał w zgięciu łokcia świeżuśkie niemowlę. - Twardokęsek! - zakrzyknął z radością, zrywając się na równe nogi. Dziecko, ledwo widoczne spod fałd i koronek bielutkiego becika, zakwiliło słabo, lecz piastunka natychmiast wyciągnęła po nie ręce. - Wyście są Twardokęsek, hetman nasz zbójecki? - uradował się ten czerwony na gębie. - Niepolitycznie było wypytywać, alem zrazu wyrozumiał, żeście znaczna persona. Staruszek w przetartym żupanie pojawił się znikąd przed zbójcą i wcisnął mu w garść kielich z winem. - Ot, szczęśliwa dziecina - zaskrzeczał - skoro na jej chrzciny dwóch wodzów tak sławetnych przybyło. Zbójca jednym haustem wychylił trunek. Powiódł wzrokiem po rozradowanych twarzach, po niańce, która, nucąc z cicha, kołysała na podołku płaczącego malucha. Niezręcznie mu się jakoś zrobiło. - Niedługo to chyba potrwa - mruknął pod nosem. - Co tam, hę, powiadacie? - zainteresował się starowina. - Że wojna niedługo potrwa?
- Jakże ma długo potrwać, jeśli ją tacy kawalerowie chwaccy odprawują. Czerwonolicy poczuł się w obowiązku skomplementować przybocznych Twardokęska. - Prosim mości panów, pięknie prosim. Nowo przybyli zaczęli się wsuwać kolejno do izby i mieszać z barwnie przystrojonym sąsiedztwem. Raptem spojrzenie Twardokęska ściągnął wysoki człek w brunatnym suknie. Spojrzał uważniej i aż oczy przetarł ze zdumienia, bo oto w ciżbie rozochoconych waszmościów panoszył się butnie Pomorzec. A zza jego pleców wyjrzał następny. I jeszcze jeden. - Przebóg, cóż to?! - zawrzasnął zbójca i za mieczysko złapał. - Zostaw! - Krzyk Bogorii osadził go w miejscu. Twardokęsek przymrużył ślepia. - To tak - rzekł powoli, ważąc każde słowo, bowiem w Wilczych Jarach polityka była krótka i prędko od rozmów przychodziło do rąbaniny. - Tak się zatem z Pomorckimi po okolicach znosisz. Pomorcki knecht wyprostował się, kielich z ręki wypuścił, lecz ani zdążył do pasa sięgnąć, bo stanął przed nim czerwonolicy brat gospodarza i od Twardokęska własnym ciałem zastawił. Niby żadne słowo nie padło, nikt gościa ani krzywym spojrzeniem nie uraził, lecz raptem mur waszmościów odgrodził zbójcę od Pomorca. Twarz Bogorii ściągnęła się w złości. Gospodarz wodził wzrokiem między nim a Twardokęskiem, zapewne niespokojny, czy też uroczystość wnet nie obmieni się w potyczkę. Lecz zbój-szlachcic raptem rozpogodził oblicze i nawet jął pofiukiwać przez zęby. - A toś mnie na hak przywiódł, fiu, fiu - rzucił do Twardokęska, który od razu z tonu wyrozumiał, że druh z niego kpi. - Pomorzec w izbie. I swobodnie gadzina chodzi. Zaśmiał się i dopiero w tejże chwili zbójca spostrzegł, że szlachcice, którzy trwali wokół nich w osobliwym stężeniu, niczym woskowe figury, rozluźniają się powoli i wypuszczają z płuc zastałe powietrze. - Chrzciny świętujem! - huknął znienacka Bogoria. - Kawalera młodego
witamy, co go z dawien dawna rodzice wyczekiwali. Więc tutaj nie ma, kto Pomorzec, kto nasz, jeno wszyscy mili goście, przez boginię pod dach sprowadzeni. Takoż i ty, Twardokęsek, zadek za stołem sadzaj i pij, jako statecznemu człekowi przystoi. A o Pomorców się nie martw. - Pogłaskał się po boku, po głowicy karabeli. - Trzy dni wartko przejdą, a kiedy świętowanie dobiegnie kresu, wnet i nasze pobratanie minie. Odstawi się ich na groblę, siwuchą na pożegnanie przepije i da godzinę lub dwie, coby się od pościgu krzynkę oderwali. Ja o tym wiem i oni - machnął ku knechtom - wiedzą. Więc ninie gębę zawrzyj i nie mąć - dokończył twardo. - Nikomu tu nauk prawić nie musisz ani do gorliwości zachęcać. Zbójca słuchał perory z rosnącym zdumieniem i czuł, jakoby uchodziło z niego powietrze. Nie pojmował tej krainy, gdzie wszystko było przemieszane, niczym kiszona kapusta w stągwi, i przesiąknięte odorkiem swojskości. Wekiera miał rację, pomyślał. Kudy nam do tych kuligów, polowanek, zjazdów i trybunałów, kusztyczków, strzemiennych, gonitw i zapustów. Do tej purpurowej pozłoty, co bije w oczy, chociażby skrywała jeno czerwie i próchno. Do tej nieustannej polityki domowej, bo każdy aby patrzy, jak tu korzyść urwać, nie urazić potężniejszego, a od słabszego ostatni kęs wyłudzić. Do wymowy wykwintnej, komplementami cukrzonej, choć przecież szlacheckie słowo tyle warte, ile końskie jabłka na drodze. Do tych stryjów, synowców, świekrów i pociotków, którzy siedzą w każdym urzędzie, na pańskim dworze, w trybunale i celnej kamerze, zawsze usłużni, gotowi wspomóc krewniaka słówkiem dobrze szepniętym i wziątkiem zręcznie podanym. Z nagła opadło go znużenie i gorycz napłynęła mu do gęby. Po tom tłukł się po trakcie, pomyślał, bez jadła i wypoczynku? Po tom marnował konie i ludzi na szwank wystawił? Coby zratować opilca, co się nad stołem z Pomorcami brata? Tymczasem opilec szacował go z drwiną w spojrzeniu, jakby wyśmienicie pojmował bieg zbójeckich myśli. Nie speszył się bynajmniej. Językiem z cicha kląskał, pofiukiwał przez zęby, lecz nie znać było po nim nijakiej skruchy. - A gdzież towarzyszka wasza ślubna? - zagadnął zbójcę, jakby już zapomniał o sprzeczce. - Przecie jej przed nami chyba nie chowacie? - Żona moja wielce będzie rada - zawtórował mu prędko gospodarz. - W alkierzu z paniami modlitwą i winkiem korzennym się krzepi, bo jeszcze czas połogu nie minął. Dziewka poprowadzi, bo i dziecię trzeba nakarmić. - Skinął na
piastunkę, która natychmiast przytruchtała karnie. Zbójca otarł spotniałe nagle czoło rękawem. - Nie masz tu Złociszki - rzekł ponuro. - Nigdy jej nie było. To jeno podkomorzy, kiep stary, zasadzkę zastawił. W sieni uczyniło się raptem cicho, jedynie od strony pieca dochodziło słabe pomiaukiwanie: ruda kotka piastowała na zapiecku kilkoro kociąt. I zbójcy wydało się, że nawet pociemniałe od dymu portrety przodków bacznie obracają ku niemu oczy. - Aleś się wyrwał! - Bogoria przerwał ciszę i huknął kielichem w stół na znak, żeby służba dolała mu trunku. - Napijmy się! Twardokęsek odsunął pacholika, który przyskoczył ku niemu z naczyniem. - Precz! - rzucił przez zęby. Teraz spoglądano już tylko na zbójcę i z obliczy, wciąż rozebranych napitkiem, powoli znikała radość. Trwała wszak wojna i także w tej izbie, huczącej od gwaru i płomieni, co buzowały i strzelały na palenisku, nie dało się o niej ze szczętem zapomnieć. Ludzie jęli się przesuwać z wolna, przetasowywali się niczym w jakimś osobliwym tańcu. Zbójca wparł się mocno rękami w stół, pochylił ku Bogorii, aż ich głowy znalazły się dokładnie naprzeciw siebie. - Nie na mnie jednego podkomorzy pułapkę zastawił - rzekł chrapliwie. Bogoria poruszył słabo wargami. Przełknął ślinę. - Alem cię doścignął - dokończył zbójca. - W sam czas. Szlachcic uniósł się na łokciach. Jego twarz pozostała nieruchoma, tylko na czole nabrzmiewały sine żyły, kiedy przysunął się ku zbójcy. - Ty durniu! - wyszeptał. - Jam mu syna doprowadził do zguby. Skądże ci postało we łbie, że on po mnie sięgnie?
Córki! - przemknęło zbójcy przez głowę. Bogoria ma córki. Twardokęsek słyszał, że skrywa je gdzieś w lesie ze swoją kochanicą. Jednakże jego szlachecki kompan nigdy o nich nie rozprawiał, nie chełpił się przy dzbanie, jako czynili insi spomiędzy panów braci. O tej części swego życia nawet nie napomykał, więc zbójca wiedział jeno, że bękarcie córki istnieją, lecz tak dalece oszpecone w oczach współrodowców Bogorii plugawym pochodzeniem, że nie przypisywano im żadnych praw. Zbój-szlachcic dźwignął się ze stołka - powoli, jakby bał się, że nogi załamią się pod nim na kształt dwóch trzcinek. I nagle w rozchybotane myśli zbójcy wdarła się czysta groza, bo oto włosy Bogorii uniosły się niczym czub jakiegoś osobliwego ptaka. Wszyscy w izbie zamilkli i patrzyli na tego męża, wielkiego i brzuchatego, przepasanego srebrzystym pasem, jak niemo porusza ustami w trupio białej twarzy, podczas gdy żyły na jego skroniach pulsują, jakby chciały się wyrwać spod skóry. Zrobił kilka kroków, niby pływak rozsuwając rękami niewidzialne fale i prąc na oślep ku uchylonym drzwiom, zza których biła smuga dziennego światła. - Czekaj! - Zbójca pochwycił go za rękaw. Bogoria odwrócił się ku niemu - wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy błysnęły w jego obliczu - i wyszarpnął się tak mocno, że zbójcy został w garści strzęp materii. - Nie tykaj mnie, Twardokęsek - rzekł niezmiernie cicho. - Nie dziś. I z każdym wypowiadanym słowem zbierał się jakoś w sobie, tężał. Roztwarł drzwi, zatrzymał się jeszcze na progu, głębiej zaczerpnął powietrza. W izbie zaś ludzie trwali jak zaczarowani - z na wpół uniesionymi kuflami, wychyleni w przód na zydlach, wsparci pod boki, z rękami na szablach, przy czapkach, wąsach, na połach kontuszy i rękojeściach łyżek. Twardokęsek wraz z nimi, opętany tym samym czarem, aż sylwetka Bogorii zniknęła i drzwi zamknęły się ze skrzypem. - Za mną, kto w bogów wierzy! - Gospodarz wyprysnął spomiędzy nich i rzucił się ku podwórcowi. Ludzka ciżba w jednej chwili uniosła Twardokęska. Słyszał pohukiwania i wrzaski tratowanych, bełkotliwe połajanki pijaków, którzy wypełzali spod stołów i z ciemnych kątów. Lecz na podwórcu roiło się od służby. Przyprowadzano
konie. Pachołkowie podsadzali na siodła panów, mimo że wielu z nich nie otarło jeszcze z brody ostatnich łyków gorzałki i teraz chwiali się i podrygiwali na grzbietach wierzchowców niczym w rozkołysanej łodzi. Dziewki pod komendą krępej i niemłodej już niewiasty - ani chybi matki gospodarza - troczyły w jukach jakieś szynki, półgąski i pieczenie. Ktoś u studni lał na łeb wodę. Stajenni odmykali wrota. Bogoria stał pod bramą, zwrócony plecami do tej kotłującej się ludzkiej masy i doskonale obojętny na jej istnienie. Tuż za nim - podkomendni uszykowani do pochodu. - A wy dokąd? - Twardokęsek ucapił za kubrak jednego z pomorckich knechtów. - Nie wasza to rzecz. Był to człek dobrze na czubie oszroniony siwizną i sądząc po ozdobnym kubraku, znaczniejszy między swoimi. Uśmiechnął się do zbójcy spod wąsa, wyrwał mu się z uścisku i wraz sam go za nadgarstek schwycił, a krzepko niczym imadło. - Nasza, bo jeden my chleb jedli i jedno wino pili - wyrzekł spokojnie, a jego głos był ze szczętem swojski, bez cienia wyspiarskiego narzecza. - Lecz nie turbujcie się. Trzy dni prędko miną, a wówczas, w miejsce wina, krwi waszej skosztujemy. I cofnął się pomiędzy resztę, zostawiając zbójcę w bezmiernym zdumieniu. Potem zaś Bogoria dał znak i oddział ruszył - przodem rebelianci, ustawieni w równym szyku, dalej szlachta, z pańska i bezładnie. Szlachcic stał chwilę przy wierzejach, jakby chciał oszacować liczbę i przydatność ludzi. Kiedy zbójca się z nim zrównał, Bogoria odwrócił się ku niemu. Pod pysznym krasnym kołpakiem twarz miał woskową, obrzmiałą od rozpaczy. - Ty nie jedź! - rzucił rozkazująco, lecz zanim Twardokęsek zdążył się odąć i stanąć okoniem, dodał łagodniej: - Nie wiedzieć, co jeszcze podkomorzy uknuł. - On już nie dycha - wtrącił zbójca. Bogoria tylko machnął ręką. - Lecz ludzie jego zostali. Takoż Wężymord, który i bez rady podkomorzego wie, kędy nas szukać. A może chciał nas pospołu w pułapkę zwabić, podczas gdy
sam ludzi nam podejdzie? Do naszych jedź. Nie może wojsko w czas taki bez żadnego wodza pozostać. No, jedź! - huknął głośniej, widząc, że zbójca zwleka. Jedź prędko. I na tym się rozstali. * * * W wojennym obozie czekał na zbójcę wypoczęty i wesolutki Szydło. Rajtuzy miał wciąż pstrokate, kubrak cytrynowożółty i pobrzękujący uczepionymi rękawów dzwoneczkami, czubki butów tak zakręcone, że nieledwie przeszkadzały w chodzeniu, a na głowie czapkę szpiczastą. Słowem, wyglądał, jakby go wojna ni odrobinę nie tknęła. Nic dziwnego, że Twardokęsek naburmuszył się na jego widok. - Co, nie wiedzie się w wojowaniu? - Trefniś wykrzywił gębę i z udawanym współczuciem pokręcił głową. - Nie przypomina wojenka łupienia zestrachanych kupców? Zbójca wymamrotał pod nosem nieprzystojne przekleństwo. Innego zdzieliłby od razu kułakiem i krwią dobrze obroczył, lecz boga się bał. Jedno utrapienie, pomyślał z goryczą. Na cóż mnie Szarka ostawiła z tą poczwarą? - No, nie sierdź się, zbójco i nie fukaj. - Szydło poprawił się na zydelku i pociągnął z kubka piwo, którego akuratnie nastała wielka obfitość, jako że rebelianci zalegli nieopodal słodowni. - Jam tu z dobrego serca przybył - huknął się pięścią po wątłej piersi - coby was przestrzec przed zgubą. - Nie może być - mruknął kwaśno Twardokęsek. - Zguba? I to na takowej wojnie, co tu każdy każdemu do ócz skacze? Wszak niepodobna. Szydło pogroził mu palcem. - Oj, psieją obyczaje, całkiem na psy schodzą, skoro wódz nasz cudowny, zbójecki hetman przesławny, koncept błaznowi próbuje podbierać. Trza będzie kalesonów pilnować, cobyś ich, mości Twardokęsku, nie capnął i się za wesołka nie przebrał.
Zbójca spurpurowiał na gębie, bo wyzwać kogoś od błaznów w Górach Żmijowych było osobliwą obelgą. Ponieważ jednak nie mógł Szydła w żaden sposób okiełznać, obrócił się na pięcie, coby z izby precz odejść. - Stój! - Głos trefnisia osadził go w miejscu. Szydło podniósł się ze stołka i odrzucił kubek. Jego oczy połyskiwały bursztynem. - Wężymord na was idzie. Tym razem się nie cofnie, bo stoi za nim sam Zird Zekrun. Okręty odbiły od brzegów Pomortu. Już tną Wewnętrzne Morze. Zbójca zmartwiał. - Z Zird Zekrunem? - zapytał słabo. - Nie. - Niziołek potrząsnął głową. - Jego teraz insza zdobycz zaprząta. Szarka. Nieoczekiwanie Twardokęskiem targnęła wściekłość. Ani myślał dociekać, co bóg Pomortu zamierza uczynić kobiecie, którą uważał za przyczynę wszystkich swoich nieszczęść. - A bodajby zdechła! - ryknął. - Bodajby ją sobie Zird Zekrun wziął. - Co się łacno może zdarzyć - zauważył trefniś. * * * Morze było spokojne, jak często o tej porze przed świtem, kiedy potwory opadają w głębiny, a nocnica chowa ptasią, łysą głowę pod płaszcz z piór. Gwiazdy przyblakły, a nad powierzchnią wody unosiła się szarawa mgiełka. W żelaznym koszu na dziobie łodzi dogasał żar. Czas było wracać. Rybak poprawił wielki, opadający na kark i na oczy, kapelusz i jął odmawiać dziękczynną modlitwę do Mel Mianeta. Bóg sprzyjał mu tej nocy i połów był obfity - piękne, srebrzyste wrzecionniki nie przyblakły jeszcze i kiedy na nie spoglądał, ogarniał go lęk, że któryś z nich może unieść znienacka łeb i
przemówić do niego głosem Morskiego Konia. Tak się czasami działo, jeśli człek nie uszanował darów wodnego pana. Ości z wieczerzy usypywały się w most nad cieśniną, oka okazywała się morskim starcem, a blada dziewczyna, spotkana nocą na wydmach, z chichotem wciągała cię w kipiel. Nic nie było dane raz na zawsze. Żywioł potrafił się odmienić na tuziny sposobów. Dlatego teraz rybak niespiesznie wypowiadał imiona Mel Mianeta, chociaż zapewne inni, mniej pobożni od niego właściciele łodzi płynęli już do Skwarny, a w porcie niecierpliwiły się przekupki. On nie zamierzał jednak urazić boga. Ani myślał wystawiać się na szwank. Nie przewidział, że wodny przestwór upomni się o niego w zupełnie inny sposób. Nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, dlaczego skręcił na otwarte morze. Nie pamiętał, jak długo płynął - pamiętał tylko, że łuski wrzecionników przybladły, a ich skrzela wyschły i cisnął je z powrotem w odmęt, na strawę dla podmorskich bestii. Nie wiedział również, czy naprawdę pieśń prowadziła go poprzez fale, czy też usłyszał ją później, kiedy na skale pośrodku morza znalazł dziewczynę. Miała włosy połyskliwe jak ogień i skórę tak jasną, jakby utoczono ją z morskiej piany. - Potrzebuję łodzi - rzekła, zaglądając mu w twarz. Potem płynęli. Patrzył w niebo i nie rozpoznawał gwiazd. Tylko jej piosnka owijała się wokół nich jak mgła, a od włosów bił blask, wskazując drogę. Dopiero kiedy przybili do portu, spojrzał na nią przytomniej. - Wybacz mi - powiedziała. - Płynęłam bardzo długo i potrzebowałam wytchnienia, a ty byłeś blisko. Wyskoczyła na brzeg. Krople zatętniły na piasku, kiedy wyciskała wodę z włosów. W domu powitała go żałoba. Ojciec i matka, oboje przygięci do ziemi starością i rozpaczą, dotykali go, wodzili palcami po jego skórze, próbując wyczuć, czy powrócił naprawdę, czy też jakieś morskie licho przywdziało jego śmiertelną powłokę. Minęło pięć dni, odkąd wypłynął z portu. Nigdy wcześniej
nie przydarzyło mu się nic podobnego. Nikomu nie powiedział, co się stało na morzu. Nie umiał. W wiele dni później dowiedział się, kim była tamta kobieta i dokąd zmierzała poprzez Wewnętrzne Morze. A wówczas wziął na ramię wiosło - swój jedyny posag, źródło dostatku i cierpienia - i powędrował do klasztoru Mel Mianeta. Nie opuścił go do końca życia. * * * W tym samym czasie do klasztorku Zird Zekruna nieopodal paciornickiej granicy wjeżdżał rozjuszony Surmistrz. Niska, niekształtna budowla w niczym nie przypominała siedziby najpotężniejszego boga Krain Wewnętrznego Morza. Zamiast bić w niebo strzelistością dachów, pysznić się wieżami i dzwonnicami, przywarła do ziemi jak pies. Czołgała się. Roniła spróchniały gont, klekotała pokrzywionymi deskami, chowała w błoto zapadnięty próg. Wszystko miała poczerniałe, zawilgłe. Wynędzniałe. Niegodne. Skrzywił się, kiedy wybiegł ku nim przeor w długiej, obłoconej kapicy. Gnał, mlaskając drewnianymi chodakami w rozmiękłej ziemi. Nawet piętno skalnych robaków na jego czole znikczemniało, wyblakło. Gdyby mnich zaszedł mu w Uścieży drogę, Surmistrz niezawodnie wziąłby go za żebraka i precz biczem popędził. - Stać! - wysyczał przez zęby do podkomendnych. Najbliższe konie zaryły kopytami w błoto. Stary wódz zawsze miał ciężką rękę, lecz od czasów Rogobodźca knechci bali się go jak samego Zird Zekruna. - Obóz na błoniu rozbijcie - nakazał surowo. - Żołnierz w murach gnuśnieje. Po prawdzie jednak nie chciał, żeby nazbyt starannie przyjrzeli się temu rumowisku, zwłaszcza że i tak niesporo im szło na paciornickim pograniczu. Bagniska ciągnęły się tutaj w nieskończoność, poprzecinane mrocznymi, opleśniałymi lasami. Drogi ni stąd, ni zowąd zapadały się w błotniste bajora. W wartowniach, do których, jak zapewniał komendant w ostatnim mieście, niedawno przesłano świeże uzupełnienia, lęgły się tylko ropuchy i wodne węże. Czasami słyszeli w koronach drzew przenikliwe buczenie i wówczas knechci pochylali
nisko głowy, żeby nie przyciągnąć zabłąkanego roju Hurk Hrovke. W rozwidleniach gałęzi widzieli posągi, tak grubo pokryte woskowiną, że nie dało się dojrzeć ich rysów. Co najgorsze, Surmistrz musiał patrzeć bezczynnie na tę obrzydliwość, bo nie śmiał pchnąć przeciwko nim żołnierzy. Bał się, że nie usłuchają. A przecież przemierzali ziemie Zird Zekruna! Wywalczone i okupione krwią owego dziwnego lata, kiedy pod wodzą Wężymorda zagłębili się w Żalniki. - Witajcie, dostojni panowie! - Mnich zgiął się w ukłonie nieledwie do końskich kopyt. Surmistrz z trudem powstrzymał grymas niesmaku. Znał swoją wartość, lecz słudzy Zird Zekruna nie powinni się tak poniżać. Nawet przed nim. Zsiadł jednak z konia i pozwolił się poprowadzić do niskiego, przesyconego stęchlizną refektarza. Zdołał przełknąć kilka łyków wina, które smakowało końską szczyną. - Co was, dostojny panie, w nasze skromne progi sprowadza? - Przeor złożył nabożnie dłonie i spoglądał na niego z lękiem. Wódz otarł rękawem gębę. Rad był, że prędko przejdą do rzeczy. W rogu stołu czyhał młodziutki mniszek z dzbanem, a Surmistrz nie zamierzał wypić już ani krztyny więcej tego plugawego trunku. - Za heretykami idę - odparł krótko. - Onegdaj dwie ich kupy na trzęsawisku roznieśliśmy, lecz dobra jeszcze część precz uszła. Akuratnie w tę stronę - dodał. Młody mniszek drgnął. Może mysz przebiegła mu przez stopę. - Tu ich nie widziano - zastrzegł się pospiesznie przeor. - Ano prawda - skinął z nieznacznym pobłażaniem Pomorzec. - Bo gdyby tutaj przyszli, już by wasze serca pod ziemią biły. Zapadła niemiła cisza. Zwierzchnik klasztoru drapał się po ogolonym policzku, unikając wzroku komendanta. - Przewodników potrzebuję - przemówił w końcu Surmistrz. - Bo ci zdrajcy,
co tutaj po wioskach siedzą, jeno myślą, jakby nas na szwank wystawić. Ot, nie dalej jak wczoraj studnię zatruli, gdzieśmy konie poili. Powiadam wam, woda z niej czerwona jak krew biła. Ze dwa tuziny chłopa kazałem knechtom wywieszać, opiwszy ich pierwej własnym specyjałem tak, że im napitek wierzchem i dołem się rzucił. - Oj, to niedobrze. - Mnich zafrasował się szczerze. - Ano niedobrze - potaknął Surmistrz z irytacją. - Bo drugie dwa tuziny zdrajców w oczerety uciekło, a tak rączo, że ich doścignąć nie szło. Dlatego ludzi potrzebuję, pewnych a zaufanych, coby tu wszystkie ścieżki umieli ogarnąć. - Niedobrze, bo woda w tej okolicy, osobliwie po deszczach, czasem czerwonawa bywa - zaczął ostrożnie mnich, lecz prędko zamilkł pod spojrzeniem pomorckiego wodza. Znów zaczął się drapać tak zajadle, że ślady na skórze wnet podbiegły krwią. - A z przewodnikami też będzie kłopot - wydusił w końcu. Bracia w klasztorze żyją, z dala od ziemskich pokus, tedyśmy szlaków i ścieżek nieznajomi. Surmistrz smagnął rękawicami w blat stołu. Kubki podskoczyły z brzdękiem. - Ale posługaczy wszak macie! - ryknął, nie siląc się więcej na szacunek względem świątobliwych osób. - Was przecie na trzęsawisko nie ciągnę, starzy jesteście i słabi, tylko byście nas w pochodzie wstrzymywali. Pachoła mi dajcie krzepkiego - dokończył łagodniejszym tonem, bo widział, że mnich dygocze jak w febrze, nie mogąc pohamować strachu. - Byle był pewny. - Mamy czterech pachołków - wymamrotał niewyraźnie przeor. - Trzej jednak z daleka z braćmi przybyli, a jeden na umyśle przyciężki, którejś nocy do bramy nam go rzemieniem przytroczyli. I istotnie, przywiązał się do nas jak pies, a i mocarny nad podziw. Ale pożytku z niego mieć nie będziecie. Surmistrz wytrzeszczył oczy. Nie mieściło mu się w głowie, żeby w takim miejscu nie trzymano służby. Zwierzchnik klasztoru wszelako wydawał się zbyt zestrachany by kręcić. - Może który z oblatów? - spytał, połykając złość. - Albo jakiś dzierżawca? Mnich pokręcił głową.
- Tutejsi nie posyłają do nas dzieci na wychowanie. Chyba żeby któreś było chore albo głupie, jakoby ten pachoł, co o nim waszej wielmożności rzekłem. Dzierżawców zasię jest kilku, ale nie zawierzyłbym im waszej bezpieczności. Stary komendant poderwał się ze stołka. - Jakże wy tu żyjecie? - zakrzyknął, popatrując po brudnych ścianach, łuszczących się i upstrzonych zaciekami pleśni. Przeor skulił się jak pies pod korbaczem. Spróbował uśmiechnąć się usłużnie do Surmistrza, lecz wargi mu drżały. - Jakoś powolutku... - Jako świnie w gnoju! - wypalił niespodziewanie młody mniszek, który dotąd ze zwieszoną głową przysłuchiwał się rozmowie. - Tak właśnie żyjemy. Po brzuchy w nieczystościach, brudzie i sromocie. - Cichaj, synku - usiłował mitygować go przełożony. Jego przerażenie było tak widoczne, że aż zaintrygowało Surmistrza - Niechże mówi. - Machnął ręką. - Rozejrzyjcie się. - Młody mnich przyciskał do piersi dzban jak pawęż. Czy to jest siedziba godna Zird Zekruna? Czy należycie głosimy jego chwałę? Pod paznokciami przeora pokazały się pierwsze kropelki krwi. - Robimy, co można - usprawiedliwił się słabo. Chłopak zaśmiał się sucho. - To trupiarnia. Klasztor na bagnisku, nad którym ani kniaź, ani sam bóg nie ma pieczy. Każdej jesieni morowe powietrze morzy półtuzin braci. Drugi półtuzin zdycha na wiosenną zimnicę. Albo od ukąszeń węży, które wciskają się przez byle szczelinę. - Grdyka chłopca chodziła w górę i w dół, jakby połykał własne słowa. - Marniejemy z zimna i głodu, bo żaden z miejscowych panów nie kwapi się, żeby wesprzeć klasztor na przednówku albo przysłać ludzi do naprawienia nadwątlałych murów. A wiecie dlaczego?
Surmistrz w milczeniu mierzył go wzrokiem. Bo mniszek niewątpliwie miał rację. Coś było z tym klasztorem nie tak. Toczyła go podskórna choroba, której wódz, niesłynący z przesadnej bogobojności, nie umiał dokładnie określić. Jednakże odwiedzał wcześniej siedziby Zird Zekruna - chociażby we własnych posiadłościach miał zwyczaj co najmniej raz w roku zaszczycać każdy klasztor, żeby przy baryłce zacnego miodu omówić z opatem wszelkie ważkie sprawy - i w żadnym nowicjusz nie mógł się odezwać bez zgody przełożonych. Ba! - ani stąpnąć głośniej śmiał, żeby nie ściągnąć na siebie krzywego spojrzenia starszych braci. Bo kary za nieposłuszeństwo wymierzano surowe: wiele dni o chlebie i wodzie w odosobnieniu własnej celi czy baty tak dotkliwe, że sam Surmistrz dotkliwszymi nie karał rekrutów. - Myśmy tu wszyscy w niełasce. - Mniszek mówił już teraz spokojnie, niemal z pokorą: jego gniew wyczerpał się równie gwałtownie jak wybuchł. - Odesłano nas, byśmy odpokutowali. By o nas zapomniano. Bo z tego miejsca nie ma powrotu. Nawet w sosnowej trumnie. Tu jeno wszystko gnije, porasta kożuchem pleśni. Nad ranem wilkołki podchodzą pod klasztor, wyjąc jak potępieńcze dusze, a może istotnie są to dusze współbraci, którzy w samotności zdechli, bez żadnej boskiej pociechy. - Zamilknij, Cierlej! - ofuknął go ostrzej przeor. - Bluźnisz. - A bo to ja pierwszy? - szepnął mniszek. - Mało stąd braci z rozpaczy albo rozumu zmącenia na trzęsawisko uciekło? Mało tych, którzy w skrytości zanoszą modły do Hurk Hrovke, błagając, by ich z tej nędzy wybawiła? - Starczy - odezwał się z cicha Surmistrz. Istotnie, dosyć usłyszał. Mniszek spoglądał na niego przez chwilę, mrugając raz po raz załzawionymi oczami. Nagle upuścił dzbanek i uciekł, klapiąc sandałami. Naczynie rozprysło się z hukiem. Przeor podskoczył. - Dyscypliny nie macie - zauważył Surmistrz, usiłując zbagatelizować rewelacje nowicjusza. W gruncie rzeczy jednak wiedział już wszystko, co powinien wiedzieć. Nie znajdzie w tym miejscu pomocy, skoro mnisi nie umieli udzielić jej samym sobie.
Bo młody miał rację. Klasztor był zapowietrzony: Surmistrz dostrzegał to równie wyraźnie, jakby na drzwiach i framugach okiennych nakreślono żółtą kredą znaki ostrzegające przed zarazą. Po powrocie do Uścieży zamierzał uprosić Wężymorda, żeby wypalił to miejsce do żywej ziemi, a mnichów zamurował w pustelniach, by nie roznieśli wśród braci zgubnego rozprężenia. Już wystarczająco się zły przykład rozplenił. Wszak nie z przypadku heretycki prorok wybrał sobie tutaj schronienie i matecznik. Złość rozpalała się w nim powoli, lecz nieuchronnie. Tu nie mnichów trzeba, myślał sobie, tocząc wzrokiem po wypaczonej podłodze. Zdałyby się raczej ze cztery regimenty wojska, żeby pobuszowały do przyszłej wiosny. Niech dobrze okolicę ogniem popieszczą, żelazem oraz nahajem. A kiedy już knechci zajrzą pod każdą kępę brusznic i każdej babie pod kieckę, kiedy bydło wybiją, pola potratują i kmiotów w niewolników obrócą wówczas niechże se znów mnisi wrócą, modlitwą a nabożnym śpiewem wieśniaków pod opiekę Zird Zekrunowi nagarniać. Bo taka jest w ludziach natura, że muszą wpierw od siły ucierpieć, żeby litość i łagodność docenić. Zatem ja im grzbiet przygnę, hej, przygnę aż do ziemi. Aż im te bezczelne ślepia błotnista woda zaleje. Teraz już nieomal dygotał z wściekłości. - Konie aby napoję i zaraz ku granicy ruszę - oznajmił. Przeor załamał ręce. - Nie idźcie tam, wasza wielmożność - zabiadolił. - Poczekajcie dni parę, póki wam przewodnika nie znajdę. Trakty niepewne, grząskie. Jeszcze się wam przygoda jaka przytrafi. Surmistrz przyglądał mu się z mieszaniną obrzydzenia i litości. - Mnie kniaź przeciwko buntownikom posłał, nie żebym przy kominie zadek wygrzewał. A na granicę trakt bity. W trzęsawisko się on pod końskimi kopytami nie obróci, zdałoby się go wreszcie z chłopstwa i ze zbójów oczyścić.
- Jeno że tam potwory - wyjęczał zwierzchnik klasztoru i jął się czochrać po brzuchu. - Powiadali mi kupcy, potwory straszliwe nieopodal Czartowiska siedzą. Konie płoszą, ludzi zacnych mordują, a zajadłe takie, że ani przed modlitwą, ani przed żelazem nie ustępują. Nikt już tamtą stroną nie śmie jechać. Handlarze wiele mil naddają, kłody przez trzęsawisko kładą, byle bokiem się przemknąć. Wódz wysłuchał tej przemowy z zaciśniętymi wargami. - Czas na nas - wycedził, akcentując każde słowo uderzeniem rękawicy po udzie. Zanim jednak dotarł do drzwi, mnich uwiesił się na jego ramieniu. - Błagam, wasza wielmożność - zaskowytał. - Miejscież boga w sercu. Nad swymi ludźmi miejcie litość. Tego już było Surmistrzowi nadto. Oswobodził się, odepchnął prześladowcę i nieomal wybiegł z klasztoru. - Konie siodłać! - rzucił przybocznym, kiedy tylko wychynął za mury. Knechci, choć zdrożeni, nie śmieli się sprzeciwiać. Dopiero w kilka godzin później, kiedy jechali w gęstniejącym zmierzchu, przeszło mu przez myśl, że może zwiodła go własna zapalczywość. Należało poczekać, rozpytać się pod klasztorem. Może nawet przygarnąć tego młodego, bezczelnego mnicha, który ujadał przeciwko zwierzchnikowi. Poklepał po szyi wierzchowca. Konie były niespokojne, podrzucały łbami, parskały ze strachem. Dwukrotnie mijali popalone resztki osad. Stare, dobrze już porośnięte zielskiem. Lecz żołnierze ciągnęli w posępnym milczeniu, jakby cudownym sposobem rozniosła się wśród nich przestroga przeora. Surmistrz nie wierzył w potwory. Owszem, istnieli bogowie w swoich wysokich i mrocznych miejscach, a kohorta Org Ondrelssena galopowała gdzieś pomiędzy obłokami, żądna krwi i zniszczenia. Jednakże wszelkie inne monstra były śmiertelne i ustępowały pod mieczem. Jechał zatem na szpicy, własną śmiałością upewniając knechtów, że nadal są silni i przemogą każdą grozę.
Inaczej przecież nie wystawiałby się równie ochoczo na niebezpieczeństwo. Jego osoba była zbyt cenna, by miał zdechnąć na zapyziałym, nikomu niepotrzebnym trakcie, przy którym straszyło jedynie kilka rozpadających się chutorów. Dlatego nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy przezroczysta nić obniżyła się przed nim i w jednej chwili odcięła mu głowę. Wierzchowiec uskoczył w panice w bok, lecz nad ścieżką opadały już sieci. Prządki rozpoczynały ucztowanie. * * * - To znak! - Siwobrody dziad wzniósł ręce wysoko do nieba. Rękawy miał okrwawione po łokcie. Nie próżnował tej nocy. Inni natychmiast podchwycili jego okrzyk. Było ich tak wielu, że ledwo mieścili się na leśnej polance - najdalsi kryli się pomiędzy olszami, zachłannie wyciągając szyje, by dojrzeć umiłowanego proroka. On zaś stał na pagórku, usypanym pośrodku pustej przestrzeni przez wiernych. W nieprzepasanej koszulinie spoglądał na nich załzawionymi oczami. Bose stopy miał okryte błotem, poszarpane cierniami. Bał się. Nie odnajdował w sobie ani krzyny tej rozpierającej pierś buty, z jaką pod Staroźrebcem ogłaszał sierotkom marsz na Uścież. Bogini milczała nieprzejednanie, choć do kości okrwawił sobie grzbiet pokutą, wynędzniał od postów i umartwień. Nie prowadziła go już poprzez leśne ścieżki. Nie widział jej twarzy w złocistych kwiatach kosaćca, na kształt pochodni pałających pomiędzy kalinami i karłowatymi wierzbami. Nie słyszał głosu w szmerze strumienia i krzykach dzikiego ptactwa przelatującego nad rozlewiskami. Zupełnie jakby cały świat wokół niego ścichł, wypłowiał. Dlatego nie śmiał nawet wierzyć, że dzisiejsze niewiarygodne zwycięstwo nad armią Wężymorda jest jego zasługą. Owszem, w nocy zdawało się, że wszelkie stworzenia walczą po ich stronie. Nawet bezrozumne prządki. Bo to była noc zguby, noc krwawej ofiary i zatracenia. Bagniska aż po świt rozbrzmiewały krzykami konających. Dopiero kiedy promienie słońca jęły się obficiej przebijać pomiędzy koronami drzew, pan Krzeszcz nakazał, aby wierni zebrali się na polanie, gdzie odprawiono modły. Nie sądził, żeby wielu spośród
bałwochwalców odeszło cało. Nie zamierzał ich jednak ścigać. Las dokończy dzieła. Las, grząskie błota i chłopi, którzy zapewne niebawem wyruszą na łów. Na paciornickim pograniczu zarówno ludzie, jak i oparzeliska, potrafili strzec tajemnic. Jeśli więc Wężymord przyśle tutaj kolejną ekspedycję, knechci nie odnajdą śladów po swoich poprzednikach. Zaledwie jakąś czaszkę przykrytą już zielem i opadłymi liśćmi. Resztki uzbrojenia wyglądające spod mchów. Przerdzewiały miecz. Lecz nikt z tutejszych nie wyjawi, co się wydarzyło nieopodal Czartowiska. Wiktoria była tak nieoczekiwana, tak druzgocąca, że aż napełniała pana Krzeszcza lękiem. Może bogini zesłała mu następną próbę? Chce wypróbować jego pokorę i posłuszeństwo? Wszak raz już ją zawiódł, dla własnej dumy wiodąc ludzi na zgubę pod Rogobodźcem. Czemuż więc teraz miałaby mu na nowo zaufać? - Na Uścież! - rozległ się wśród ciżby czyjś donośniejszy głos. Sierotki wiwatowały, krzepiły się swoją bliskością i łaską bogini. Dzisiaj, w porannym świetle, jego ludzie czuli się silni jak nigdy wcześniej. Bo przecież nie pogromili byle wąsatego panka, co szumiał i swawolił po okolicy. Zdołali wygubić całą armię. Wielką, niezwyciężoną armię, którą posłano, aby ich zatracić. W przeciwieństwie do nich pan Krzeszcz rozumiał wyśmienicie, że w istocie był to jedynie zbrojny zagon. Trzon armii szedł zgoła gdzie indziej - na południe, gdzie po pomorckiej klęsce pod Rogobodźcem jeszcze szerzej rozlała się rebelia. Wężymord nie mógł teraz marnować wielu ludzi, aby uganiali się po oczeretach za pobuntowanym chłopstwem. Wydzielił kilka oddziałów pod komendą doświadczonego wodza, żeby na chwilę przydusić sierotki. Czas prawdziwej rozprawy miał dopiero nadejść - jeśli kniaź zdoła pokonać szlachtę i stawi czoło kohorcie martwych władców. Wspomnienie Koźlarza bezustannie napełniało pana Krzeszcza wściekłością. Najchętniej wymazałby z pamięci obraz bladolicych wojowników, którzy przybywali sponad księżyca, z dymu i chłodu. Ich obecność również przypominała o niełasce bogini. Bo odejście Bad Bidmone stanowiło pierwszą rysę na powierzchni świata. Skazę, która wypaczyła jego kształt tak dotkliwie, że nie mógł już dłużej istnieć. Wszystko, co nastąpiło później, było jedynie powolnym
umieraniem. - Na Uścież! Na Uścież! - pokrzykiwały coraz śmielej sierotki. Teraz Koźlarz wyruszy na spotkanie Wężymorda, pomyślał, na moment odnajdując w sobie krzepkiego szlachcica, miłośnika gorzałki i kiszonych ogórców, który nieustannie rachował, co i jak obrócić na swoją korzyść. Kniaź nie pozostawi nad Cieśninami Wieprzy wiele żołnierza. Zaledwie tyle, by strzegli bezpieczeństwa jego wiedźmy. Jednakże pan Krzeszcz raz już obiecywał swoim ludziom pochód na Uścież, potem zaś okazało się, że poprowadził ich na śmierć. Próżną, bezużyteczną śmierć, która nie była wypełnieniem woli bogini. Tym razem jednak to oni chcieli prowadzić jego. Ani się obejrzał, jak ujęto go pod łokcie i tłum dźwignął go w górę. Unosił się ponad stratowaną trawą, podawany z rąk do rąk jak żywa statua. Kobiety całowały mu dłonie i stopy. Dzieci garnęły się, żeby je pobłogosławił. - Na Uścież! Na Uścież! - niosło się coraz raźniej. Gdzieś wśród tego zamętu błysnęła mu myśl, że może właśnie takiej nauki chciała mu udzielić bogini. Może należało posłuchać prostego, nieuczonego człowieka i zawierzyć mu, choćby nawet rozum buntował się przeciwko tej decyzji. Zgodzić się zostać ich przewodnikiem, nie zaś przywódcą. Nie ruszać z butą, z biciem bębnów i graniem fujarek, lecz w pokorze, w cichości i z modlitwą. Już bez żadnej doczesnej pychy, bez chęci dowiedzenia czegokolwiek. Jedynie iść, całą swą siłę wkładając w następny krok. Skinął głową.
Rozdział jedenasty - Źle się to wszystko skończy, oj, źle bez ochyby. - Cherchel czknął potężnie, lecz zaraz sięgnął do dzbana z winem. Tyle że ręka, utrudzona ucztowaniem, rozminęła się z naczyniem. Bard zamrugał ze zdumieniem, znów macnął w kierunku dzbana - z tym samym skutkiem, co wcześniej - po czym zamarł i w skupieniu kontemplował niezwykłe zjawisko. - Haliszka, miejże boga w sercu! - wybełkotał w końcu. Mocarna cepniczka zacisnęła wargi, lecz dolała mu trunku. Zbójca spostrzegł, że miała w sobie chłopską karność i wytrwałość, które sprawiały, że baby po Górach Żmijowych tyrały w polu niezgorzej od mężów, a w razie potrzeby przyprzęgały się do pługów i wlokły je kamienistą bruzdą, póki nie zdechły. Zastanawiał się tylko, co poza bydlęcą wytrwałością dostrzegł w niej Cherchel, bo rysy miała grube, a mowę nieuczoną. Zwykle bard brał sobie subtelniejsze niewiasty. Ale zbójca domniemywał, że Skalmierczyka zwiodła sława Haliszki, którą wszyscy wozacy szanowali niezmiernie jako tę, co pod Rogobodźcem stawiła czoło widmowemu władcy i ocaliła tabor przed nieuchronną zagładą. Nic, rozprzędzie się to lada dzień, pomyślał, bo pamiętał wszak bardzo dobrze dawne miłostki kamrata. Nigdy żadna baba nie umiała utrzymać przy sobie Cherchela, więc i ta nie zdoła. Irytowały go jednak jej kose spojrzenia i skrzywienie ust, z jakim dolewała im wina. Pił w milczeniu, podczas gdy Cherchel perorował coraz głośniej o
niegdysiejszych przewagach Wekiery i ich wspólnych wyczynach na Przełęczy Zdechłej Krowy. Opowieść płynęła wartko, unosząc ich szczęśliwie nad kolejnymi mieliznami nieprawdopodobieństw i bujd. Zbójca nie oponował. Wprawdzie nie rozpoznawał siebie w herosie, przed którym drżeli najpotężniejsi panowie Gór Żmijowych i który z każdego niebezpieczeństwa wychodził cało. Baśń wszakże krzepiła, pozwalała zapomnieć o doraźnych strachach. O kłuciu w krzyżu i zastałych mięśniach. O nadciągającym Wężymordzie. O troskach o obrok dla koni i jadło dla żołnierzy. O karle, który kpił i jątrzył na każdym kroku. O panach braciach, co na wieść o prędkim nadejściu kniazia gwałtownie wychłodli w miłości ku powstańcom. Na koniec zaś o tym, że wszystko, cały ten powstańczy bardach, został na jego głowie. A także o śmierci kamrata, który wiele zim grasował po trakcie, walczył pod Rogobodźcem, wyrwał się z więzienia, żeby wreszcie zdechnąć od kurzęcej kostki. Haliszki jednakowoż nie urzekła powiastka o plądrowaniu młynów i spichlerzy oraz o mniszkach, puszczanych goło po śniegu. - Służbę mam rano przy wozach - burknęła, ani się pytając, czy może iść precz. - Jeno żebyś za mną nie lazł, bo dzieci pobudzisz - ofuknęła barda na odchodnym. - Zasadnicza niewiastka, co? - Cherchel rozmaślił się w uśmiechu. - Ech, żebyś ją widział bez koszul i inderaków. Rzepa, powiadam ci, istna rzepa. Zbójca wzruszył ramionami. Po ostatniej przygodzie z Kaliną amory przejadły mu się nieco. - Jakże tam? - Cherchel rozparł się wygodniej na derkach. - Kiedyż nam nową potyczkę uszykujesz? - At, pysk zawrzyj, durny! - żachnął się Twardokęsek. - W lasy ludzi rozpuszczę! Bard zacmokał z udawanym potępieniem. - Ej, narzekać będą, że to nie po pańsku.
- A kto im broni po pańsku zdychać? - Herszt rozsierdził się do reszty. - Bo niech się tu jeno Wężymord przywlecze, nic innego nam nie pozostanie. A ja żyć wolę, choćby i po zbójecku. Ręka barda znowu wyprysła do dzbana, rozmijając się z nim wszelako o dobrych parę palców. Zbójca obserwował zmagania kamrata z mimowolną fascynacją. W piciu był bowiem Cherchel równie wprawny jak reszta wesołej kompanijki z Przełęczy Zdechłej Krowy. Miał jednak tę przypadłość dziwną, że wprawdzie gadał roztropnie i piosnki składał obelżywe na zawołanie, ale członki w nim prędko słabły. Niby siedział na zydlu i gęgał kiejby gąsior, a przecież ledwo wstał, nogi rozjeżdżały się pod nim jak pod nowo narodzonym gąsiątkiem. Nie raz i nie dwa Wekiera brał go pod pachę i niósł na posłanie albo bronił przed przygodnymi kompanami, którzy spotwarzeni szyderstwami barda, rwali się do bitki. A teraz nie stało już Wekiery. Spomiędzy tych, którzy zeszłego roku gościli u Kościeja, dobrej połowy nie stało. Ba, i sam gospodarz nie żył, nadziany na kawał żelaza jako gąska zapustna. Nie chciał o tym myśleć. Nie dziś. - Żal ci - zakpił Cherchel. - Oj, żal ci, aż litość bierze. Wprawdzie zbójca nie wyczuł zrazu w zadku żądła, lecz znając zjadliwy jęzor kamrata i jego skłonność do szyderstw, najeżył się natychmiast. - Czegóż to niby? - Tego wszystkiego. - Bard potoczył ręką, ogarniając ochędostwo zbójeckiej siedziby. Po prawdzie jednak nie było czego żałować, bo po odejściu Kaliny Twardokęsek jakoś prędko pozbył się poduch i wygód, o jakie zabiegała dla niego kochanica. - Żal ci hetmanowania - ciągnął bard. - Że się przed tobą panowie herbowi kłaniają i niczym równemu kadzą. Że cię szanują jak swego. Że kiedy przez wioskę jedziesz, już się baby z lamentem nie chowają we stogach, ale jedna z drugą do opłotków leci i dzieciaki przed sobą gna, coby chociaż z daleka
popatrzyły na wodza przesławnego, pogromcę nieprzemożonego pomorckiej zarazy. - Głupiś - prychnął zbójca, ale jakoś bez przekonania. Bard zaśmiał się tylko. - Tyle że to nie potrwa długo. Jedna przegrana bitwa, a obrócą się przeciwko tobie, jak sobaki do gardła skoczą. Zbójca podrzucił głową. Chciał oponować, lecz nie znajdował słów. Zwłaszcza że i Cherchel nie wydawał się szczerze ubawiony swym konceptem. - Byle ludzi bezpiecznie rozpuścić - wymamrotał, bardziej do siebie niż do Twardokęska. - Ale żal, bogowie jedni wiedzą, że żal. * * * A następnego poranka doścignął ich podstarości Chabina, zdrożony wielce i w posępnym nastroju. - Wieści o Bogorii przynoszę! - zakrzyknął, kiedy próbowano mu bronić przystępu do Twardokęska, który solennie odsypiał nocne pijaństwo. Co począć, zbójca niechętnie dźwignął się z pościeli. Zrzucił z głowy nogawice Cherchela - kamrat wciąż zalegał gdzieś pośród piernatów, jako że w namiocie niosło się błogie pochrapywanie - podrapał się po brzuchu. Znać jednak nie wytrzeźwiał jak trzeba, bo u boku władyki dojrzał dwie przetowłose dziewuszki. Wlepiały w niego zdumione błękitne ślepia. - Precz, maro nieczysta! - Uczynił znak odpędzający złe. Młodsza wygięła usta w podkówkę, lecz starsza natychmiast zatkała jej buzię ręką. Obie kurczowo przywarły do Chabiny. - Toć nie strasz ich ponad miarę, mości Twardokęsku! - skarcił go podstarości. - Dość się wycierpiały.
Do skołatanego umysłu zbójcy przedarła się myśl, że smarkulki nie rozwieją się w blasku słońca. - A co to, pachołków w Wilczych Jarach zabrakło - burknął, bo wciąż był niewyspany i we łbie go ćmiło od wczorajszej uciechy - że dziewki za sobą włóczycie, mości podstarości? - To Bogoriowe córki - opowiedział władyka. - Ojciec nakazał, żebym je do was odwiózł. Tedy jesteśmy. Zbójca odskoczył, jakoby ktoś mu błysnął w ślepia rozżarzonym żelazem. - Bogoriowe? Młodsza dziewczynka płakała już całkiem otwarcie. Po jej policzkach ciekły łzy, wielkie jak groch, ale nadal nie wydała z siebie dźwięku. - Miarkujcie się, mości Twardokęsku - rzekł cicho szlachcic, lecz coś w jego głosie, jakaś ciężkość i powaga, natychmiast osadziło zbójcę. Zdążył wystarczająco dobrze poznać Chabinę, by wiedzieć, że jest człekiem ugodowym, baczącym, by nikomu zanadto na odcisk nie nastąpić. Teraz jednak wydawał się czymś dogłębnie zafrasowany i napięty jak cięciwa przed strzałem. - Siądnijcie, mości podstarości. - Zbójca przeczesał palcami zmierzwione włosy i wskazał gościowi przewrócony zydel. - A one niechże na majdan idą, pobawić się czy co... Starsza z dziewuszek pokręciła głową. - Tatko przykazał, coby się mości podstarościego wuja trzymać - wypaliła cieniusieńkim głosikiem, a z jej modrych oczu wyjrzało ku zbójcy harde spojrzenie Bogorii. - Nigdzie nie pójdziem! Twardokęsek spiesznie wymacał pod derkami nogę Cherchela i jednym szarpnięciem przyciągnął kamrata do siebie. - Czego? - wybełkotał bard. - Co? - Po babę swoją leć! - wysyczał mu w ucho Twardokęsek. - Duchem!
Trzeba przyznać, że Cherchel poderwał się błyskawicznie i zapadł się równie szybko w bety, kiedy spostrzegł dwie pary dziecięcych ślepi, wpatrzone w jego goliznę. Wciągnął nogawice i koszulinę, po czym pognał z namiotu tak, jakoby mu czarci na kuper nastawali. - No to jakże tam, mości Chabino - zbójca zatarł ręce - wypijem po kusztyczku na... - i zmilkł gwałtownie, kiedy jego wzrok padł na dwie blade, zestrachane twarzyczki. Nie miał ich Bogoria gdzie posłać, jeno w wojenny obóz, sarknął w myślach. - A dziękuję, dziękuję, mości Twardokęsku - odpowiedział uprzejmie władyka. - Zdałoby się nieco mleka dla dzieci. I kołacza kęs. - Bywaj tu który! - ryknął Twardokęsek, rad, że może zawiesić umysł na czymś konkretnym. - Mleka mi przynieść i kołacz - rozkazał, kiedy do środka wpadł przyboczny. - Żwawo! Haliszka okazała się pierwsza. Weszła do namiotu, ogarnęła spojrzeniem panoramę męskiego złajdaczenia - bukłaki puste, poprzewracane dzbany, piernaty i derki skłębione pośrodku na gołej ziemi - ale nic nie powiedziała. - Haliszko, weźże je sobie i oporządź po trochu - poprosił zbójca i aż się sam zdziwił, jak pokornie zabrzmiał jego głos. Cepniczka złagodniała natychmiast. Przykucnęła, wyciągając do dziewuszek ręce. Lecz nie zdążyła się odezwać. - Mamy się mości wuja trzymać! - Starsza córka Bogorii jedną ręką wczepiła się w żupan podstarościego, drugą zaś tak mocno zaciskała na nadgarstku siostry, że jej palce pobielały. - Tak nam tatko nakazał. Kobieta przez chwilę szacowała wzrokiem jej krnąbrną twarzyczkę, a potem wyszła bez słowa. - Dokądże to? - zaprotestował zbójca. Haliszka jednak prędko wróciła - z długim powrozem do wiązania koni. W milczeniu przytroczyła jeden koniec do pasa podstarościego, a drugi podała
dziewczynce. - Tedy się go trzymajcie - rzekła łagodnie. - Daleko was nie prowadzę, nie dalej jak ten sznurek. Wuj też wam nie zemknie, kiej szarpniecie za powróz, to i on go pociągnie na znak, że jest tu i czeka. A ja was we wozie oczyszczę, liczka wodą przemyję, włoski grzebykiem przygładzę. - Nas mama czesze - odezwała się młodsza z dziewczynek i zaraz z jej ócz znów pociekły łzy. Haliszka delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. - Toć nie chciałaby przecież, żebyście nieuczesane chodziły? - ni to oznajmiła, ni zapytała. Dziewuszka z wahaniem pokręciła głową. Ostrożnie puściła żupan Chabiny. - Mój synek pokaże wam konika - ciągnęła niewiasta. - Choć z drewna wystrugany, nogami jak żywy rusza, aż rwie się do galopu. Same zobaczycie. - A czerwonego? - zainteresowała się mała. - Bo nasz był czerwony, tata sam go nam zrobił, jeno że się teraz... - urwała i wtuliła policzek w szorstkie sukno żupana. Podstarości chciał coś rzec, ale cepniczka dała mu znak oczami, żeby milczał. - Zielonego z żółtą grzywą - powiedziała spokojnie. - Bo każdy konik na świecie jest inny, choćby i drewniany. Ale wstążki do włosów wam wplotę czerwone i dam czyste koszulki, byście wyglądały jak panienki, a nie powsinogi. - Nie jesteśmy żadne powsinogi. - Starsza dziewczynka wyprostowała się wyzywająco. - Tedy się nie zachowujcie jak one - odparła łagodnie kobieta. - Wuj da wam słowo, że u mości Twardokęska poczeka. - Ajuści, ajuści - zapewnił mości Chabina z taką gorliwością, jakoby przed trybunalskim sądem stawał. - Szlacheckie słowo jak mur. Zatem przyobiecuję, że ni o krok się stąd nie ruszę.
Powoli, z ociąganiem, dziewczynki dały się oderwać od władyki i powlokły się za Haliszka. Starsza trzymała w ręku sznurek, jakby to była drogocenna relikwia. Młodsza popłakiwała. - A kędy się sam Bogoria obraca - zaczął ze złością Twardokęsek, kiedy pochlipywanie przycichło wśród odgłosów obozowiska - że mi swe szczenięta na przechowanie podsyła? Godniejszych nie znalazł? Nie zamierzał się przyznać, jak mu ulżyło na wieść, że zbój-szlachcic cało się wyrwał z uszykowanej przez podkomorzego pułapki i zdrów po świecie wędruje. - Niewiastę mu Skalmierscy ubili a sierot owych matkę - rzekł ciężko mości Chabina. - Jakże tak? - zdumiał się zbójca. - A tak. - Podstarości wzruszył ramionami. - Banda jakowaś popod chatę podeszła. Sprawni być musieli albo ktoś im wiadomość dał, bo wiedzieli, gdzie pachołków szukać, co ich tam Bogoria na straży porozstawiał. - Podkomorzy? Szlachcic skinął głową. - Tako i mnie się zdaje, bo miał do Bogorii nienawiść zapiekłą. Sporo im musiał srebra w karmany nakłaść, bo skrzętnie się spisali. Domostwo popalone, ni jedna się tam belka nie ostała. A ogień zaprószywszy, niewiastę Bogorii na kołku uwiązali, coby się żywcem upiekła. Zbójca się skrzywił. Miał na sumieniu rozmaite grzeszki, domostw w Górach Żmijowych popalonych ze trzy dobre kopy i znał się na łupieżczym rzemiośle jak mało kto, ale ten postępek widział mu się na zemstę, a nie zwyczajne łotrostwo. - Swawolny człek, jeśli się krzynkę popije, takoż chce pohultaić - rzekł bez przekonania. - Niech no Bogoria tych hultajów dopadnie, żywcem ich ze skóry każe obłupić! - wybuchnął podstarości. - I traf szczęśliwy, że podkomorzego bogowie pierwej zabrali, bo też by już w nowych łapciach chodził, z własnego grzbietu
zdartych. Bogoria wściekł się - dodał spokojnej. - Dobrze, że córki znalazł i musiał się pomiarkować, bo inaczej ziemię by kąsał, taka go rozpacz rwała. - A one jak się uchowały? Władyka podwinął wąsa. - Ano, osobliwa to od bogów łaskawość. Popod wieczór dopiero tam zjechałem, ale powiadali mi ludzieńkowie, że kiedy Bogoria wył i jak potępieniec przeklinał, one ku niemu z pogorzeliska jęły odkrzykiwać. I wnet doszli po głosie, że loch tam był wykopany w sadzie, zacnie cegłą obmurowany, a wejście do niego wiodło od jednego z uli. Może dlatego grasanci ich nie tknęli, pszczelich żądeł się obawiając, matka też ani słowa nie rzekła, choć ją - ściszył głos - okrutnie przed śmiercią męczyli. - A skądże wy wiecie - zbójca odchrząknął, bo gardło miał wyschłe po wczorajszym pijaństwie - że Skalmierscy? Pod Staroźrebcem dostali po łbach, tedy raczej wedle granicy krążą. Po cóż mieliby się taki szmat w głąb kraju zapędzać? - Kmiotek ich podsłuchał, co tam nieopodal zagrody w lesie sidła na zajączków zastawiał. - I cóżże ten kmiotek z zarośli wybadał? - zakpił zbójca. Chabina spojrzał na niego z przyganą. - Rozpoznał Skalmierskie czarne smoczysko, na ichnich płaszczach naszyte. - A nie myśleliście przypadkiem - Twardokęsek skrzywił się kwaśno - że mógł ktoś chłopka przekupić, coby ze złej myśli na Skalmierskiego was podszczuł? Podstarości wybałuszył oczy. - Jakże zaś? - Ano zwyczajnie. - Zbójca, z braku lepszego sposobu na wyładowanie złości, jął bębnić palcami w kielich. - Groszem mu w trzosik sypnął, coby bredni wierutnych naopowiadał i prawdziwego winowajcę utaił. Bo może zwykła banda
grasantów, naszedłszy w lesie zagrodę, a w niej babinę samotną, postanowiła zabawić się ździebko? Władyka rozłożył ręce. - Ale po cóż miałby tak czynić? Zbójca zacisnął pięść, aż kruchy metal zgiął się jak płachtka pergaminu. - Aby nas tuż przed nadejściem Wężymorda jeszcze bardziej podzielić. Bo jak znam Bogorię, nie puści on takiej rzeczy płazem. I nie o obronie przeciw Pomorcowi teraz myśli, jeno o zemście. Podstarości poderwał się z zydla i jął chodzić po namiocie, nerwowo szarpiąc się za skraj pasa. - Może to być! Może to być! - wyrzucił w końcu przez zęby. - Podkomorzy był frant, jakich mało, mógł on taką intrygę uknuć. Tyle że już za późno. Twardokęsek cisnął w kąt sponiewierane naczynie. - Czemuż to? Chabina westchnął ciężko. - Bo Bogoria za Skalmierskim pogonił. * * * - „A ja, iż lepiej się poczuwam w przystojności szlacheckiej niźli ty, i zwyczajem zdrajców podchodzić cię nie chcę, przeto czyniąc prawu pospolitemu dosyć i powinności mej szlacheckiej, odpowiadam ci przez woźnego i szlachtę, abyś się mnie strzegł na wszelakim miejscu: w domu, w świątyni, w polu, w łaźni, śpiąc, chodząc - czytał drżącym głosem woźny, niezmiernie chudy sztachetka w wytartym, burym żupanie - za tę krzywdę, którąś mi zdradliwie a niecnotliwie wyrządził, bez wszelkiej mojej przyczyny, bom z tobą, jako żywo, ani jadł, ani pił i dziesięciu słów z tobą nigdym nie mówił, zaczem na twym gardle mścić się będę. Bo ktoś ty jest? - Woźny zająknął się, lecz jeden ze
stojących za nim szlachciców ponaglił go kułakiem do dalszej lektury. - Jakiegoś ty rycerstwa dokazał? Któż o czynach twych słyszał...?” - Dosyć! - Obłojca machnął upierścienioną ręką. - Wystarczy. Woźny zamilkł posłusznie. Wąsy mu obwisły, czupryna opadła, upodabniając całą gębę do zmierzwionego wiechcia. Zgarbił się, jakby chciał umniejszyć swój udział w tej niebywałej zuchwałości. Za to czterej szlachcice za jego plecami prężyli się dumnie, pobłyskiwali srebrnymi guzami przy żupanach, kłuli w oczy sobolimi podbiciami płaszczy i modrymi piórkami przy czapkach, co ich w przytomności wysłannika doży nie zdjęli. Obłojca stłumił westchnienie i splótł palce na stromiźnie brzucha. Zgodził się przyjąć delegacyję, aby miejscowych panków nie drażnić, wiedział bowiem doskonale, jak byli na obrazę czuli i wrażliwi w swej dumie. On zaś nie chciał żadnych zbędnych zatargów. W każdym razie nie wcześniej, niż świeże Skalmierskie panowanie ustoi się jak kożuch na mleku. Potem, gdy mleko podkiśnie, łatwiej je przyjdzie na kawałki pokroić i po trochu wybrać. Teraz jednak potrzebował spokoju. - Więc powiadacie, że nieszczęśnikowi onemu żonę zamordowano? zapytał, chcąc zyskać na czasie, bo rozkazy doży nie przygotowały go na taką okoliczność. - Niechże zatem do trybunału pójdzie. - Do waszego? Łacniej tam żmijów znaleźć niźli sprawiedliwość! - prychnął przyciszonym głosem jeden ze szlachciców, lecz zaraz zamilkł pod karcącym wzrokiem towarzyszy, którzy najwyraźniej wzięli sobie za punkt honoru nie rozmawiać z najeźdźcą. Ani przypuszczali, że zniewaga spłynie po Obłojcy jak woda po kaczce. Nie miał serca do polityki ani do dworskich rewerencji. Tak, przyjęto go do Wielkiej Rady, lecz nie z powodu szlachetnych koligacji czy pięknych obyczajów, tylko dla niezwykłych zysków w handlu korzennym. I wcale się nie ucieszył, kiedy doża powierzył mu zaszczytny tytuł intendenta nowo zdobytych ziem. Owszem, jego mięsisty czerwony nos umiał zwietrzyć zysk sprawniej niźli świnia truflę, zrazu więc zrozumiał, że może w tej nowej rubieży pomnożyć niebagatelną wszak fortunkę. Ale za młodu doświadczył wystarczająco wiele podróży, by nie ciągnęło go do zapchlonych, przygodnych posłań, cienkiego piwa i komendantów, którzy na zdobycznej ziemi rozpanoszyli się, jakby nad nimi nie tylko władcy, ale i boga nie
było. Musiał zaprowadzić w tym wszystkim porządek. Spokojniutko, malutkimi kroczkami. Bez zatargów ze szlachtą. Tej zresztą zanadto nie tykał. W każdym razie nie posesjonatów. Nie musiał. Dość było porzuconych folwarków, których gospodarze zawieruszyli się kędyś w wojennej szarudze - albo do rebeliantów przystali, albo precz z pomorckim wojskiem uciekli. Może tam gdzieś po kątach jakaś babina jedna czy druga z bachorów przygarścią zawodziła rzewnie, jakiś staruch pachołkom pergaminami w oczy świecił. Obłojcy było to za jedno. Wyznawał zasadę, że człek roztropny winien majątku pilnować. A jeśli, wiatrem podszyty, wolał po polach hulać, miast na gospodarstwo baczyć, sam był sobie winien. Sekwestrował więc i obciążał, aż po miedzach furczało. Ale nie po żołniersku, bez nijakiego ładu. Obłojca nie marnotrawił na darmo czasu. Łupy na kolebiastych wozach szły do przystani, skąd flisacy spławiali je aż do morza. Niewolni po lasach cięli co bardziej strzeliste drzewa - a obfitość leśnego bogactwa w okolicy przyprawiała Obłojcę wręcz o zawrót głowy - i tratwy z nich składali albo proste szkuty. W porcie je zasię znów na bale rozkładano i z zyskiem spieniężano, który to pieniądz Obłojca, procederu tego dumny wynalazca, w poczuciu słuszności do własnej kiesy chował. Nikt mu przy tym nie mógł zachłanności zarzucić. Baczył bowiem bardzo, aby w każdym transporcie szły dary dla zacnych mężów z Wielkiej Rady. Ot, nawet teraz miał popod ścianą ustawione malowidło - białogłowę nagą, jak śpi, przy niej lutnia i flaszka, a mężczyzna się przypatrujący. Wynalazł je w dworzyszczu, które po zauszniku Wężymorda sprawiedliwie i z wielką okolicznej szlachty radością przejął. Baba była zwalista, nieledwie jak kobyła. W sam raz dla sędziwego doży, który lubi co tłustsze. Z niechęcią odwrócił wzrok od niewiasty. - Zda mi się, mości panowie - zaczął ostrożnie - że z żałości okrutnej towarzysz wasz pomieszania zmysłów dostał. Przed wami i przed bogiem klnę się, żem do zbrodni tej strasznej ręki nie przyłożył ani żaden z moich ludzi niewiasty jego nie mordował. Wszak spokojny człek jestem, z wszystkimi chcę żyć w przyjaźni - zakończył z przekonaniem. Potoczył wzrokiem po wąsatych obliczach, które wydawały się jakby
zastygłe w kamieniu. Dziwiło go to po trochu. Zwykle kiedy szlachta szła do niego z protestacyją - albo zwyczajnie na żebry - wili się jako piskorze, pokrzykiwali, rękoma machali, ślozy rzewne ronili, wyskakiwali pod powałę albo na ziemię się rzucali, słowem, czynili te wszystkie osobliwe gesty, które w jego oczach upodabniały ich do jarmarcznych kuglarzy. Ich zajadłość w jednej chwili zmieniała się w pokorę, gniew spłukiwały łzy. Znosił te wizyty z przykrością, której po sobie nie okazywał. A teraz źlił się na siebie, że pozwolił ich tu wpuścić. Czuł, jak kwasy mu się burzą i przeczuwał, że opowieść o uwędzonej babinie przyprawi go o niestrawność. - Ja gwałty wszelkie karam - dodał dostojnym głosem, chcąc skończyć niewczesne odwiedziny. - Sprawę przykładnie zbadam i jeśli na jaw wyjdzie, że któryś z ludzi moich w zbójeckie popadł rzemiosło, gardło niechybnie da. Oj, da, pomyślał kwaśno. Bo jeśli mu się przypadkiem na zabawy z babą zebrało, niechże chociaż śladów za sobą nie zostawia. - Ale samowoli nam tutaj nie trzeba - rzekł twardo, żeby nie wydać się przed nimi z frasunkiem. - Zatem was przestrzegam, że gdyby druh wasz sprawiedliwości własną ręką próbował dochodzić, tedy, choć się nad jego boleścią lituję, rękę mu onę wraz z głową każę urzezać. Bo tu Skalmierskie prawo panuje, które jest do swawoli nieskłonne. A kto na mnie nastaje, w cały Skalmierski majestat godzi. Wysłuchali go ze spokojem. Nadto spokojnie, jak mu się zdawało. Przez moment zląkł się, żeby się któryś z szablą na niego nie rzucił, bo im je na znak osobliwej łaskawości pozwolił przy boku zatrzymać. Nic jednak się nie stało. Waszmościowie wyszli - woźny, kłaniając się uniżenie i pochrząkując z zakłopotaniem, pozostali zaś jedynie nikłym skinieniem głowy czyniąc ustępstwo na rzecz dobrych obyczajów. Ale zniknęli wreszcie. Obłojca z ulgą zapadł się głębiej w fotel. Pokręcił głową, żeby rozprostować ściągnięte mięśnie karku. Odprawił straż, która nieodmiennie towarzyszyła mu podczas posłuchań dla szlachty. - Nikogo już więcej nie proście - nakazał pokojowcowi. Pełne buty słowa szlacheckiego listu wietrzały szybko, podobnie jak woń
chmielu, słoniny i czosnku, którą pozostawili po sobie panowie bracia. Podszedł do okna i zsunął jedwabną chustę z klatki. Przycupnięty na srebrnej gałązce ptaszek przekrzywił główkę i błysnął czarnym okiem. Nie zaśpiewał jednak. Coś ściągnęło uwagę Obłojcy. Jakiś nieoczekiwany ruch na pagórkach ponad folwarkiem. Ostatnie, co zobaczył, zanim zaczął biec na oślep ku swoim ludziom, potykając się o kufry, sepety, zwoje tkanin, kobierce, obrazy, rzeźby i zbroje, których nagromadzenie upodabniało jego siedzibę do magazynu, była ciżba szlachty, w wielkim pędzie spuszczająca się ze wzgórza. * * * Do przytomności wrócił go ból. Z mozołem rozwarł powieki i zobaczył nad sobą gębę, okrwawioną a straszną. Ktoś stał nad nim. Szlachcic z podgolonym czubem, cały przybrany w szkarłatne sukno. - Ja ciebie trzy dni egzekwować będę. - Kiedy nieznajomy pochylił się nad Obłojcą, krew z paskudnego cięcia na jego policzku skapywała wprost na oblicze Skalmierczyka. - Co dzień pas z brzucha udzierając, jeden za niewiastę moją i po jednym za dziewki. Obłojca zamrugał oczami. Zrazu wydało mu się, że to mara jakowaś okrutna, choć pamiętał kwik i zamieszanie na dziedzińcu, kiedy jazda wpadła pomiędzy składy. Ale przecież nie mogli w puch rozbić trzech Skalmierskich regimentów. Niepodobna! Nie mogliby się ich dowódcy rozpierzchnąć, wydawszy pana swego na łup tej bezbożnej tłuszczy. Jednakże krew, która zalewała mu oczy, była boleśnie realna. Podobnie jak rwanie rąk, wykręconych do tyłu i spętanych powrozami. - Okup - wybełkotał. - Wykupne sowite... Uderzenie wyrwało mu w piersi dech.
- A dnia trzeciego - ciągnął niemiłosiernie szlachcic - brzuch ci otworzywszy, wnętrzności z ciebie wyniżę i żywego ćwiartować każę. Potem zasię ćwierci na Skalmierskiej granicy na tyczkach wbiję, coby cały Skalmierski majestat pojął, że nie godzi się na niewiastę prawego szlachcica nastawać i na dzieci jego. Takie ci prawo uczynię za moją krzywdę. Za niewiastę moją i za córuchny małe, co bez matki dorastać będą. * * * - Pozwoliliście odejść mojej córuchnie?! - wytyczał Suchywilk. Pozwoliliście jej precz odpłynąć? Babka uśmiechnęła się krzywo. Już na pokładzie łodzi, przemykającej się po jeziorze pomiędzy wrakami zatopionych statków, rozpoznała sylwetkę wnuka. Owszem, łeb miał ze szczętem pobielały, brodę krótko przyciętą, a rękaw kubraka powiewał z furkotem na wietrze. Lecz trzymał się prosto. I stał przy dziobie, z głową wyciągniętą wprzód niczym krogulec wypatrujący łupu. Wciąż nosił miecz przy boku. Żył. A teraz pieklił się, jak miał we zwyczaju. Dwóch strażników u bramy kuliło się, próbując wcisnąć się pomiędzy koły palisady. Służebne, które zwykle wybiegały na dziedziniec przypatrzeć się nowo przybyłym i wysłuchać wieści, z furkotem spódnic zapadły się po stajniach i oborach. Tylko babka niewzruszenie trwała przed dworzyszczem, wsparta na sękatym kiju. Jak wtedy, kiedy caluśka lodowa kohorta zastukała do wierzei, pomyślała cierpko. Co się z tymi młodymi porobiło, że drżą przed byle wichrem? Jakże stawią czoło zawiei, która dopiero nadchodzi? - A cóż niby miałam uczynić? - zapytała kwaśno. - Łańcuchem ją do ostrokołu przykuć? Po prawdzie nie mogła zrobić nic. Córka Iskry nie traciła czasu na pożegnania. Po prostu w dwa dni po naradzie kniaziów znikła chyłkiem z dworca. Jeden z pasterzy owiec powiadał, że widział, jak o brzasku wskoczyła ze skały do morza, był to jednak pyszałek i opój, więc babka sądziła, że chełpił się tylko głupio przed pomywaczkami.
Suchywilk posapywał ciężko, jakby złość dławiła go za gardło. Oczy zapadły mu się w głąb czaszki. Sadło całe zgubił, tak że wydawał jej się teraz obcy, nieznany. Czarnywilk, choć na łbie też bieluśki jak mleko, miał w obliczu jakąś znajomą drwinę i wiedziała, że się podniesie po tej sinoborskiej niewoli. Lecz o kniazia się bała. Kiedy toczył wzrokiem po podwórcu, miała wrażenie, że poprzez ściany budynków spogląda w zupełnie inne miejsca. Coś go drążyło, pożerało do środka jak czerw. Nie wściekłość. Rozpacz. Przypomniało jej się, kiedy poprzednio pokazał jej taką twarz, całkiem nieludzką, podatną na szaleństwo. W tamten dzień, gdy Pomorcy uprowadzili mu małą Llostris. Wtedy dźwignął się jakoś, choć musiało minąć wiele miesięcy i wiele krwi zmieszać się z morską wodą. Teraz jednak nie mogli czekać. Czas naglił. - Jak dużo wiecie? - zapytała cicho. - O Llostris, o Koźlarzu, o bitwie, co się zdarzyła wiele tygodni temu? Wreszcie o waszym synu? - Wiem wszystko - odparł krótko. Potrząsnęła głową, by zdławić nierozważną chęć kpiny. Skądże mógłby wiedzieć? Choć sama miała znacznie więcej czasu, żeby oswoić się z nowinami, czuła, że zaledwie w drobnej części ogarnia tę niewiarygodną wojnę, która wybuchła w Krainach Wewnętrznego Morza wraz z letnimi kwiatami. Przejdzie jeszcze wiele dni i zim, zanim ludzie poskładają sobie do kupy bitwy, klęski i triumfy, bogów i śmiertelników, i spróbują spomiędzy tego chaosu wyłuskać jakiś ład. Skutki i przyczyny. Teraz było za wcześnie, wciąż nie obeschło z końskich kopyt błoto, nie zmyto z pokładów łodzi bryzgów krwi. Nie zamierzała jednak wytykać tego wnukowi. Dawno przerósł wiek, kiedy mogła go uczyć pokory rzemieniem po rzyci. - Tedy słyszeliście zapewne, że przyobiecała kniaziom zabić Zird Zekruna? Spostrzegła, że z oczu wiedźmy, która wraz z Czarnywilkiem stała tuż za plecami kniazia, puściły się łzy. Nie ułagodziło jej to bynajmniej. Zeszłej zimy przywykła do obecności jasnowłosej niewiastki, tak samo jak przywyka się do suki, która w obronie przed chłodem przypęta się jesienią wraz ze swoim szczenięciem. Bez słowa mijała ją w ciemnej sieni i nie dozwalała, by inny popędził przybłędę kopniakiem. Ale jej tu nie chciała. Ani jej, ani wszystkich mrocznych mocy, które wlokły się za nią, uczepione spódnicy.
Suchywilk zaśmiał się. Bury kundel, przerażony, podkulił ogon i pomiędzy poidłami dla bydła czmychnął do stajni. - Nie przestrzegliście jej przed zgubą? Wyprostowała się. Rozumiała jego boleść, lecz dość już było połajanek i słów wypowiedzianych na darmo. - Dozwoliłam jej iść za jej losem - rzekła twardo. - Czy to przypłynęliście usłyszeć? - Nie. - Kniaź postąpił ku niej krok. - Przypłynęliśmy was pożegnać. Serce zatrzepotało w niej jak ptak. Więc może jednak pozostała nadzieja dla wysp, dla tego posępnego, złamanego człowieka, w którego zmieniono jej wnuka, nawet dla niej. - Kniaziowie zbiorą się na Zawroci - powiedziała, opuszczając głowę, by nie wyczytał w jej twarzy wyczekiwania. Ale to nie Suchywilk jej odpowiedział. - Kto ich prowadzi? - Czarnywilk odezwał się pierwszy raz, wciąż na wpół ukryty za plecami kuzyna. Jak daleko sięgnęła pamięcią, widziała dwóch chłopców - potem mężczyzn i wojów - którzy brali się za łby przy najlżejszej okazji, choć przecież miłowali się mocniej niźli niejedni rodzeni. A teraz ta ich gra, pełna przymówek, prześmiewek, wyzwań i kąśliwości, urwała się bezpowrotnie. Niepokoiło ją to bardziej niż odrąbane ręce i ślady ran, które nie zdążyły się jeszcze dobrze zabliźnić na twarzy Czarnywilka. - Wasz syn - odparła. Zwajca zacisnął wargi. Milczał, choć wiedziała przecież, że pragnął dla pierworodnego tego zaszczytu, ba, zabiegał o niego od długiego czasu. - Wejdźcie pod dach - poprosiła, bo dziedziniec nie był stosownym miejscem, żeby to wszystko rozwikłać.
- Nie. - Suchywilk pokręcił głową. - Każcie jeno wody przynieść. Przed zmierzchem odbijemy. - Dokąd...? - nie ośmieliła się dokończyć. Cień Pomortu sięgał daleko w morze i pochłonął zbyt wielu jej bliskich. Tym razem nie chodziło jednak wyłącznie o śmierć. Nie odważyła się rzucić tego w twarz Suchywilkowi, lecz poświęcił już dość dla rudowłosej córki Iskry. Rozumiała miłość do dziecka. Wszak sama urodziła synów, mozolnie i w bólach wypchnęła ich ze swego ciała, żeby wyrośli na mężczyzn, wspaniałych, silnych mężczyzn, których musiała pochować w tej kamienistej ziemi. Rozumiała więc i ból. Lecz istniały jeszcze powinności, które i tak zostały wystarczająco nagięte, kiedy najwyższy kniaź Zwajców jął się uganiać po Krainach Wewnętrznego Morza za rudowłosą dziewką i wiązać się w sojusze, które okazały się pianą na wodzie. Szła wojna. Kadłuby okrętów pęczniały od wojowników, wiosła uderzały w wodę. Jeśli Suchywilk odwróci się do tego wszystkiego plecami, żeby pogonić na Pomort z powodu dziewczyny, którą uznał za swoją, jego ród nigdy nie podniesie się z niesławy. - Na Zawroć - odparł kniaź. Dopiero teraz spostrzegła, że rękojeść jej laski jest mokra od potu. - Kazałam zebrać okręty. - Z trudem rozprostowała zaciśnięte palce. Czekają w Siewiorskiej Przystani. - Skąd byliście pewni, że przypłynę? Pokręciła głową. - Po tym, co zobaczyłam, nie byłam pewna niczego. Ale myślałam, że zechcesz przypłynąć. Po nią. Patrzył na nią bardzo długo. Tak długo, jakby chciał obrachować każdą zmarszczkę i każdy smutek, który odłożył się na dnie jej oczu. Poruszył lekko ustami, lecz nie wydobył z nich dźwięku. Godziła się na to. Nie pierwszy raz wysyłała mężczyzn na wojnę i wiedziała już, że ludzie nie są w obliczu śmierci ani roztropniejsi, ani godniejsi niż zwykle. Tak, minstrel, darmozjad przeklęty, przyda im potem powabu, wyprostuje plecy i w piękne słowa ubierze zwyczajny strach. Ale w tej przerażająco krótkiej chwili, kiedy okręty odbijają od brzegu,
słowa pieśni stają się żałośnie puste. Nie doceniła jednak swego wnuka. - Przyjmijcie podziękowanie, babko. - Pokłonił się przed nią do ziemi. Wyście sprawili, że nie stanę przed druhami jak żebrak. Sam i na cudzym okręcie. Jego gniew minął. Pomyślała, że jeśli będzie bardzo się starała, może z czasem zdoła uwierzyć, że nie przybył tu jedynie z powodu córki. - Nie byłbyś nim, dziecko, choćbyś przypłynął na tratwie z morskiej trawy. Teraz mogła pozwolić sobie na czułość. Tak bardzo pochłaniały ją prawa tej ziemi - wciąż miała wrażenie, że jeśli odwróci się, zobaczy tuż za sobą ojca, który podnosił dworzec ze zgliszczy - że ani przeszło jej przez myśl, że Suchywilk mógłby uznać tę czułość za obelgę. Za nagrodę, którą rzuciła mu jak psu ochłap, kiedy już usłuchał pana i karnie przybiegł polizać mu dłonie. Nie zauważyła, jak spopielał na obliczu. Zbyt długo czekała na jego powrót i zarazem zbyt mocno się go obawiała, by spostrzec, że utraciła go na dobre. - Więc wróciłeś. - Zapłakała, wyciągając do niego ręce. - Naprawdę wróciłeś. Nie poruszył się. Wiedźma za jego plecami trwała z zastygłą, obojętną twarzą. - Kniaź wrócił - odpowiedział po chwili. - Nie ja. * * * Kiedy Kowlik spojrzał ze wzgórza na zatokę, wydało mu się, że las zstąpił ze stoków prosto w wodę. Oczywiście nie powinien zapuszczać się tak wysoko świnie pewnie uciekły już z polany i aż do zmierzchu nie zdoła ich zegnać w kupę. A jeśli zbraknie choćby najmniejszego prosiątka, kuzynowie nie tylko poskąpią mu w letnim szałasie sera i razowca, ale ani chybi i grzbiet, jak należy, obiją. Pasanie świń było na Zawroci poważnym zajęciem. A Kowlikowi szło na ósmą zimę, powinien więc rozumieć, w czym leży jego obowiązek. Tyle że nie oglądał dotąd takiej masy okrętów. Lada dzień miały odpłynąć.
Może nawet jutrzejszego ranka. Musiał więc raz jeszcze spojrzeć na te pasiaste żagle, zanim wypełni je wiatr, na smukłe dziobnice, kiedy zabłysną na nich łby smoków oraz żmijów, wreszcie na wiosła, co poruszają się jak ożywione jednym sercem. Zwajcy szli na wojnę. Kowlik nie pojmował, dlaczego w tak niezwykłym dniu ojciec śmiał go odesłać z dworca na wzgórza, do chrząkającej, smrodliwej świńskiej gromadki. Owszem, uwielbiał wyprawy na letnie pastwiska i towarzystwo swoich nieokrzesanych kuzmów z górskich osad. Ale nie teraz! Teraz chciał ze wszystkimi siedzieć w halli ojca i przysłuchiwać się opowieściom wojów. Miał wszak do tego prawo. Był synem pana wyspy i pewnego dnia odziedziczy ją wraz ze wszelkimi innymi zaszczytami. Jeśli tylko rozjuszeni kuzyni nie skręcą mu pierwej karku za zagubione świnie. Były wśród nich dwie wielkie, kotne maciory, zbyt ociężałe, by uciec przed drapieżnikiem. Zresztą wystarczyło, żeby któraś omsknęła się na stromej ścieżce. Wieść o stracie z pewnością doszłaby aż do ojca. A ojciec by Kowlikowi nie wybaczył. Wszak i wcześniej bił go i napominał, żeby nie wyszedł przed krewniakami na tchórza i łamagę. Sęk w tym, że Kowlik jako świniopas doświadczenie miał mierne. Nie znał górskich ścieżek. Nie umiał rozpoznać dolegliwości trapiących zwierzęta. Nawykły do tłustego mięsa, krzywił się i burczał na pasterską owsiankę. Jeszcze zeszłej wiosny sam błagał ojca, by go choć na chwilę wypuścił z dusznego dworca. A teraz chciało mu się do szumnego, odświętnego świata na dole. Do tarcz i toporów, smoczych łodzi, rogatych szłomów, opowieści i strachów. Kiedy wspominał że ojciec wykluczył go z tego jednym machnięciem ręki - po prawdzie było i klepnięcie po zadku, kiedy ponaglił opornego synaczka do pośpiechu - łzy napływały mu do oczu. Przecież był już prawie mężczyzną. Nosił na skórzanym pasku własny sztylet i od dwóch zim wprawiał się pod okiem wojowników do przyszłych obowiązków. Pociągnął nosem. Ze złością kopnął obluzowany kamień. Głaz potoczył się po urwisku, z hałasem odbijając się od skalnych nawisów. Chłopiec podążył za nim wzrokiem, na chwilę odrywając się od pysznych łodzi w zatoce. I wtedy dostrzegł coś - cień na horyzoncie, słaby szary zarys czegoś, co mogło się zmienić w okręt, lecz równie dobrze okazać się morskim ptakiem.
Lecz Kowlik nie zastanawiał się nad tym. Biegł co sił w nogach ku ojcowskiemu dworcowi. Nie odpędzą go przecież z taką nowiną. Nie przeszło mu przez myśl, że wypatrywacze w porcie zauważą nadpływających równie szybko jak on. Ani że minie jeszcze wiele godzin, zanim zdyszany wpadnie na podwórzec. Ciekawość smagała go w łydki. Gnał, ścigając się z własnym cieniem. * * * Kiedy, okulały jak koń po gonitwie i głodny, przemknął się wreszcie przez boczną furtkę do dworu, niebo pociemniało już nad podwórcem i wysoko wisiał czerwony księżyc. Kucharka - jego mleczna matka, bo własną stracił w połogu przygarnęła go mocno. - Ojciec źli będą - wyszeptała, wciskając mu w rękę kubek ciepłego mleka. - Okręty - wydyszał ciężko. W piersi bolało go, jakby napił się płynnego żelaza. - Muszę... muszę wiedzieć. Kobieta pokręciła głową. Kochała chłopca i wykarmiła jak własne dziecko, lecz widywała też suki, którym podrzucono wilcze szczenię, więc nawet nie próbowała go zatrzymywać. - Idź - powiedziała i popchnęła go spracowaną dłonią ku halli. Wewnątrz było wystarczająco wielu obcych wojów, psów, pachołków i niewolnych, żeby Kowlik skrył się przed czujnym wzrokiem ojca. Owszem, ten i ów wojownik szturchnął go albo i kułakiem pogłaskał przez plecy, kiedy przepychał się na środek, gdzie rozstawiono stoły dla kniaziów. Sala, chociaż zwykle wydawała się chłopcu ogromna i pełna niepojętej wspaniałości, w żaden sposób nie mogła pomieścić ciżby, mimo że przecież z każdego okrętu przybyła zaledwie garstka wioślarzy. Przeciskał się z trudem, aż wreszcie wsunął się pod stół. Tutaj było spokojniej, choć podniesione głosy napierały na deski blatu, nogi w skórzanych butach przytupywały niespokojnie, ręce pojawiały się i znikały, zaciśnięte w pięści, rozpostarte albo przykurczone jak szpony. Poczuł na twarzy ciepłą wilgoć i na kolanach drapanie łap ulubionego
siwego brytana. Opasał ramieniem jego szyję. Teraz był bezpieczny. Mógł słuchać. Z początku słabo odróżniał głosy - wszystkie wydawały się takie same, huczące, rozkołysane podnieceniem. Oczywiście słyszał ojca, lecz on odzywał się słabo i wkrótce ginął pod naporem obcych. - Nigdy dotąd nie było, żeby kaleka prowadził wojowników na wojnę! krzyknął ktoś, młody i zapalczywy. Zwajcy zawtórowali mu gromko, aż głosy uderzyły pod samą powałę. Kowlik ich rozumiał. Dwie zimy temu ojciec złamał nogę i kilka chłodnych tygodni nie mógł dźwignąć się z łoża. Syn omijał go wtedy z daleka, bo rodziciel pił nazbyt wiele i rękę miał ciężką jak nigdy. Jest przerażony, wytłumaczyła chłopcu piastunka. Lęka się, że kiedy Pomorcy przybiją do brzegu, wojownicy nie staną wraz z nim do obrony. Bo ludzie muszą iść za najsilniejszym. Za wodzem. Kiedy wyczuwają w kimś słabość, rzucają się na niego jak wilki na najsłabszą sztukę w watasze. Wówczas Kowlik także zaczął się bać. Śledził podejrzliwie każdy ruch ojcowskich ramion. Przysłuchiwał się słowom wypowiedzianym na dziedzińcu. Nasłuchiwał w ciemności brzęku mieczy, szczęknięć toporów. Zamiast spać, wdrapywał się na palisadę i, przemarznięty do kości, wypatrywał wrogich okrętów. Nie przypłynęły. A zanim zelżały mrozy, ojciec wstał z łoża i, najpierw czepiając się ścian i o lasce, potem zaś o własnych siłach, jął na nowo próbować się z mieczem. Z wiosną był gotowy. Ale dzisiaj, podczas narady przy własnym stole, nie odzywał się ani słowem. Ktoś inny przebił się przez wrzawę. Nikt stąd, nikt z Zawroci. Kowlik był pewien, że wcześniej go nie słyszał. - Nigdy dotąd wojownicy nie szli przeciwko Zird Zekrunowi. To ich uciszyło. W jednej chwili.
- Nie macie ręki! - zawrzasnął znów ten młody. - Nie macie nawet prawa stać tu przed nami. Po tych słowach cisza nastała tak głęboka, że psy ze skowytem tuliły się do boków Kowlika. - Milcz - odezwał się jakiś człowiek. Stary, starszy od innych, odgadł Kowlik. Musiał mieć poważanie wśród wojów, bo nie usiłowali go wyśmiać ani zagłuszyć. - Bogowie nieśmiertelni zaświadczą, że tego chciałem - ciągnął tamten cicho, jakby słowa przychodziły mu z trudem. - Chciałem, żeby mój dziedzic, krew z mojej krwi, poprowadził wojowników w tej wojnie. Lecz dziś, powiadam ci, milcz. Bo nie wiesz, przeciwko czemu występujesz. Nikt tutaj nie wie. - Walczymy z Pomorcami. - Teraz przemówił ojciec Kowlika. Był zły. Albo bał się. - Co roku nasze miecze spływają krwią i co roku przeklęty frejbiterski pomiot powraca, silniejszy niźli wcześniej. Rodzimy się i umieramy w cieniu Pomortu. Nie mów nam więc, że go nie znamy. To była prawda. Rokrocznie frejbiterzy uderzali na Zawroć, aż zasobna niegdyś wyspa zubożała ponad miarę i wiele posiadłości popadło w ruinę. Zeszłej jesieni ojciec zabrał Kowlika na obchód pastwisk i chłopiec pamiętał gniew na twarzy ojca, kiedy mijali opustoszałe, zapadające się dworzyszcza jaskółki kołowały nad nimi z krzykiem, jakby dopominały się dawnych właścicieli. - Takeśmy i my myśleli, kiedy pożeglowaliśmy na Przychytrze - odparł ten starszy z taką powagą, że Kowlik nie zdziwił się nawet, jak przybłęda śmie sprzeciwić się jego ojcu. - Myśleliśmy, że ruszamy przeciwko Pomortowi. Wszak wojujemy z nimi od tak dawna, że niejeden tutaj, słuszny woj, koszulinę jeszcze w zębach nosił, kiedy myśmy miecz nosili, dobrze w pomorckiej krwi obroczony. I znów nikt nie zakrzyknął przeciwko niemu. Nie, wojownicy słuchali w skupieniu, jak im wytyka młodość i niedoświadczenie, aż ukrytego pod stołem Kowlika sparła straszliwa ciekawość, coby sprawdzić, choćby jeden raz zerknąć, kim jest nieznajomy mówca.
- Tyle że tam na nas nie miecze naszykowano, jeno zatrutą wodę ze źródła Ilv - ciągnął w przejmującej ciszy stary woj. - I zdradę, wymierzoną w nas wszystkich pospołu. W żalnickiego księcia, Iskrę, nas. Nawet w sinoborskiego kniazia. - A ninie przez tę waszą wyprawę Sinoborze przeciwko nam stanie! zawołał ktoś. - Nie stanie - rozległ się inny głos, nie najmłodszy, a cięższy nawet niż ten poprzedni. - Bo nas z tej matni nie kto inny, jeno bogini Sinoborza wydobyła. - Jakimże sposobem? - Przeze mnie - odparła jakaś kobieta. Tu już Kowlik nie zdzierżył. Wysunął się cicho spod blatu, odepchnąwszy nogą skomlącego brytana. Jak na złość, ojciec natychmiast wyłuskał go wzrokiem. Siedział pod poprzecznym bierzmem, wyrzeźbieni w drewnie żmijowie szczerzyli kły, a on sam miał ściągnięte, zasępione oblicze. Ledwo dostrzegł syna, zgniewał się jeszcze bardziej. Kowlik mimowolnie zasłonił rękami tyłek, na którym dopiero co przyschły ślady ostatniego bicia. Zwykle pod ojcowskim spojrzeniem kulił się i zmykał do stajni albo do kuchni, gdzie mleczna matka umiała go pocieszyć i ukoić. Dzisiaj jednak chciał wiedzieć. We wrzawie, jaka się rozpętała w izbie, nikt poza ojcem nie zwracał na niego uwagi. Wydarzyła się bowiem rzecz niesłychana. Nie dość że wpuszczono niewiastę na naradę kniaziów, to na dodatek bezwstydnica śmiała niepytana przemówić. Stała pomiędzy dwoma wojownikami - obaj byli, spostrzegł chłopiec, krzepcy, lecz dziwnie wychudzeni, twarze mieli pokurczone wiekiem, włosy omączone czasem. Nie to go wszakże zdumiało. Starców zapraszano do rady. Ojciec Kowlika również chętnie wysłuchiwał co bardziej doświadczonych sąsiadów albo i prostych wojowników. Obcy zaś nosili się godnie, w bechterach i z mieczami u boku. Ani chybi ktoś znaczny, uznał chłopiec, przesuwając wzrokiem po zdobieniach pancerza, aż dojrzał puste rękawy, które kołysały się osobliwie przy każdym ich geście.
Obaj nie mieli ręki. Jeden prawej, drugi lewej. Kobieta tkwiła pomiędzy nimi, jakby miała uzupełnić ten brak, przesłonić go swoją chudą, wymizerowaną osobą. W rzeczywistości jednak jedynie bardziej go uwypuklała, oddzielając ich od pozostałych wojowników, którzy aż bili po oczach szumną, pańską mocarnością. Tymczasem kobieta przywdziała lnianą suknię, nieozdobioną na rękawach żadnym wzorem, nieudrapowaną przy ramionach szpilami. Przy pasie nie nosiła kluczy, trzosa ani nożyczek - widziała się chłopcu raczej sługą niż panią, jakkolwiek stała prosto i spoglądała też śmiało, nie kryjąc rozczochranych włosów ani wychudłej, brzydkiej twarzy. Jej oczy połyskiwały jak bursztyn, lecz Kowlik tego nie spostrzegł. Bardziej ciekawili go bezręcy wojownicy. Ten mniejszy trzymał w ręku tarczę, piękną, z połyskliwym umbem. Ten większy wspierał się na stylisku topora, jakby parł do bitki. Chłopiec wspiął się na palce, żeby pomiędzy łokciami i plecami wojowników nie uronić ani krztyny z tego, co się tu szykowało. Nie wyczuł, że dla pozostałych, nawet dla jego ojca, w tej chwili liczyła się jedynie niewiasta w jasnej sukni. Wlepiali w nią wzrok, jakoby zwyczajem przypołudnic utoczyła się na ich oczach z piasku i pyłu spod podeszew. Ze zgrozą i strachem zarazem. - Kea Kaella użyczyła mi mocy - mówiła niewiasta - żebym mogła sięgnąć tam, dokąd nie sięgnął żaden ze śmiertelnych. Żebym zawołała z miejsca, które woda Ilv wymazała ze wszystkich map i z ludzkich serc. Żebym sprowadziła pomoc. - Wiedźma! - Rudowłosy wojownik tuż obok Kowlika pospiesznie uczynił znak odpędzający złe moce i mocno zacisnął pięść na ukrytym na piersi amulecie. Nikt go nie zganił za małoduszność. - Poważyłeś się wpuścić wiedźmę na nasze zgromadzenie? - To nie ojciec Kowlika uniósł się spoza stołu, tylko młody czarnowłosy wojownik w szłomie ozdobionym wysokim, połyskliwym czubem, nad którym falowała pyszna śnieżnobiała kita. Chłopiec rozpoznał jego głos: to on na początku kłótni strofował jednorękiego za przybycie. Niższy ze starców - w istocie wydawali się Kowlikowi wiekowi jak głazy
w zatoce - uśmiechnął się krzywo. - Poważyłem się na znacznie więcej. Poważyłem się usłuchać jej przestróg, synu. Kiedy wybrzmiało ostatnie słowo, chłopiec naprawdę dostrzegł w ich twarzach podobieństwo. Choć jedna stara, druga młoda, zaledwie na progu statecznego wieku męskiego, wydały się odlane z tej samej formy. Nieoczekiwanie zdjęło go to lękiem. Nie mieściło mu się w głowie, żeby kiedyś mógł stanąć tak wśród wojowników i otwarcie łajać swego ojca. No, ale jego ojciec, pan Zawroci, a właściwie jej południowej części, bo na północy, najbardziej narażonej na ataki Pomorców, chadzał już tylko dziki zwierz, w niczym nie przypominał tego steranego starucha. Tamci zaś trwali naprzeciw siebie, ojciec i syn, sztywni, a przecież zwarci spojrzeniem jak dwa wilki, zanim skoczą sobie do gardeł. Drugi z jednorękich roześmiał się szczekliwie. - Omyliłeś się, Czarny - rzucił głosem, który natychmiast wytłumił szepty w mrocznych kątach komnaty i na nowo przyszpilił wojowników do ław oraz zydli. - Oni nie płyną na Pomort. Własny synaczek w pole cię wywiódł. Miał ich. Kowlik z fascynacją patrzył, jak twarze wojowników obracają się ku niemu w niemal nabożnej trwodze, a oblicze syna Czarnego przez moment wykrzywia lęk. Och, zdusił go zaraz, zanim inni, zaprzątnięci słowami jednorękiego, cokolwiek zauważyli. Lecz chłopiec wiedział swoje. Znał strach. W ponurym dworzyszczu, na wyspie, która niegdyś kwitła i zieleniła się pod obfitością własnych pól i łąk, strach budził go o poranku i wieczorami razem z cieniem chował się na skraju jego posłania. - Płyną na Sinoborze - ciągnął wyższy z jednorękich, a drwina wibrowała w jego głosie, jak wygrywana na niewidzialnej strunie. - Na łupież. Po srebro, po klejnoty, po skóry i niewolnych. Taką, Czarny, naukę wciągnął twój synaczek z naszej przygody. I toście uradzili, chyłkiem, nie czekając na powrót prawowitego kniazia. - Wiedźma mu powiedziała - wysapał za Kowlikiem jakiś wojownik.
Jednoręki miał jednak słuch wyczulony jak świstak. - Oczy mi powiedziały! - huknął. - I rozum, którego wam, widać, zbrakło! - Mitygujcie się, kniaziu! - napomniał go młody, lecz na policzki wypełzł mu zdradliwy rumieniec. - Bo co? - zaśmiał się jednoręki. - Jaką masz nade mną władzę, głupcze? Co jeszcze możesz mi odebrać, czego bym już nie utracił? I to również musiała być prawda, ponieważ starzec stał przed nimi z urągliwą twarzą, a bez lęku. Kowlik nie rozumiał dlaczego. Lada chwila ktoś mógł wyciągnąć miecz albo toporzysko, raz a dobrze kładąc kres lekkomyślnemu breszeniu. - Nie jestem tu dla swej dumy - ciągnął chrapliwie. - Ani dla wojennej sławy, bo i tej mi starczy. Jestem tu z waszego powodu. Boście jako barany durne karki pod nóż podkładać postanowili. - A wy cięgiem jeno przeciwko Pomortowi jątrzycie - nie zdzierżył młody. Myśmy ninie słabi. Odetchnąć nam trzeba, przeczekać, póki się los nie poprawi, póki nie wzmocnimy się z lekka... - Na sinoborskiej zdobyczy - wtrącił starszy szydliwie. - Et, nie upasie się kot jedną parszywą myszą. Wojownicy z coraz większą uwagą śledzili spór. Bo też tak między Zwajcami radzono: mówcy ścierali się jako zbrojni w boju i niejeden raz byle płocha przymówka mogła odmienić losy całej wyprawy. Młody, świadom, jak wiele zawisło od tej chwili, zacisnął palce na krawędzi stołu. Biała kita nad jego szłomem stroszyła się gniewnie. - W Sinoborzu bezhołowie aż huczy! Kniaź ledwo co powrócił. Połowa kraju na kapłanki się ogląda, druga połowa zwleka, bacząc, kto dla siebie więcej władzy wyszarpie. Nie w głowie im teraz obronę sposobić. A dobra tam po dworach mnóstwo. Nic jeno w ręce brać! Wielu jęło przytakiwać mu gorliwie, bo zarówno kniaziom, jak i prostym wojownikom podobał się pomysł zyskownej, bezpiecznej wyprawy.
- Pomorcki też w inną stronę pociągnął - mruknął ktoś z aprobatą. - Nikt przeciwko nam nie stanie. - Jeno dokąd, łbie barani zakuty, ten Pomorzec powróci? - Starzec obrócił się ku niemu błyskawicznie. - Kiedy już żalnicką rebelię zadusi, w kogo Pomorzec uderzy? - Nienawiść was gniecie! - zawołał młody, niezdolny dłużej hamować gniewu. - Radzi byście wojów na śmierć posyłać, byle się zemstą nasycić! Kowlik nie spostrzegł nawet, co się stało. Tak, coś drgnęło w izbie, lecz umknął mu ruch ręki i tor pocisku, kiedy topór jednorękiego wyprysnął nagle w powietrze. Dojrzał jedynie, że młody mówca uskoczył w bok, usiłując się uchylić. Za późno. Pyszna biała kita zafalowała ostatni raz, a potem, ścięta, upadła na ziemię. Mężczyzna potknął się, przytrzymał ramienia jednego z wojowników. Oblicze miał białe jak płótno. - Ty...! - wykrztusił. Lecz stary raptem był tuż przed nim. Kolanem roztrącił biesiadników przy stole i wskoczył na blat, przykładając młodemu ostrze miecza do twarzy. Jego towarzysz, ten niższy, osłaniał mu tarczą plecy, szczerząc się plugawo znad jej krawędzi. Nie, nie uśmiechał się. Przypominał Kowlikowi czaszkę złoczyńcy, którą zatykano czasami na drągu u rozstajnych dróg, żeby klekotaniem odstraszyła złe moce. Siedzący najbliżej poderwali się z krzykiem. Jakiś wojownik, wyklinając donośnie, gramolił się spod przewróconej ławy. Nie pchali się jednak pomiędzy tamtych trzech. Czekali - z czujnie przymrużonymi ślepiami, na przygiętych nogach, ściskając w ręku miecze i topory - choć przecież temu, kto pogwałcił święty mir narady, zwykle brakowało już czasu na schowanie ostrza. - Moja córka popłynęła na Pomort, by zabić Zird Zekruna - wysyczał jednoręki, wciąż nie odsuwając ostrza od szyi młodego wojownika. - Więc nie mów mi, że dla własnej zemsty cudze dzieci na śmierć posyłam. Kowlik nie czuł, jak z rozdziawionych ust cieknie mu po brodzie strużka śliny. Nie myślał o bitwie, która miała się tu lada chwila rozpętać, bo podobna
napaść nie pozostanie niepomszczona. Nawet się nie bał. Całym sobą chłonął te niezwykłe wieści, choć nie rozumiał ich ani trochę. Owszem, wiedział, że szykowała się jakaś wyprawa, trudno ją było przeoczyć, skoro zatoka poczerniała od masztów. Lecz ojciec gonił go precz, kiedy wojownicy schodzili się do halli. Kowlik miał o to żal niezmierny, bo rwał się do morza i do wojaczki, zwłaszcza że wielu panów zabierało ze sobą mało co starszych synaczków. Otwarcie lękał się okazać niezadowolenie, lecz boczył się na ojca i zaniedbał nawet ich wieczorne ćwiczenia z mieczem. Ani mu przez myśl przeszło, że na swój sposób ten surowy, ponury człowiek usiłuje chronić jedynego dziedzica. Chłopiec nie rozumiał zatem, o co swarzą się wojownicy ani kto popłynął na Pomort. Wprawdzie jak wszyscy na Zawroci lękał się i nienawidził frejbiterów, a pan ciemnej Hałuńskiej Góry budził w nim bezmierną grozę, lecz wiadomość, że ktoś postanowił zabić boga, ugodziła go boleśnie. Nie sądził, że to w ogóle możliwe. Ani że ktoś poważy się na podobnie bluźnierczy, świętokradczy uczynek. Zastanawiał się, dlaczego ojciec, który co miesiąc przy rosnącym księżycu składał ofiary bezimiennemu bogu, przyzwolił na taką niegodziwość. Tym bardziej nie żałował swego nieposłuszeństwa. Nie żałował go ani wieczorem, kiedy leżał na ławie z obnażonym zadkiem, a ojciec wyliczał mu starannie cenę zuchwalstwa i samowoli, ani nad ranem, kiedy, wciąż opuchnięty i obsmarkany od płaczu, ukrył się w stajniach, żeby uniknąć pożegnania z rodzicem; dopiero opiekunka odnalazła go pomiędzy poidłami i wywlokła za ucho na dziedziniec, pokrzykując gniewnie, że mogą się nie zobaczyć nigdy więcej. Zobaczyli się jednak. A Kowlik, któremu było pisane długie życie, pełne przygód i niebezpieczeństw w tych obcych, niepojętych krajach, kiedy otworzyły się szlaki aż poza Łysogóry, na starość zwykł sadzać sobie na kolanach wnuczęta i prawnuczęta. Mościł je wygodnie, spoglądał na jasne, rozczochrane główki, żeby spomiędzy tuzinów opowieści, cudownych, krzepiących albo budzących grozę, nieodmiennie wyłuskać właśnie tę jedną. Jak zakradł się na wojenną naradę kniaziów i widział jednorękiego Suchywilka w jego ostatniej wyprawie. Gdy nieomal zabił swojego następcę, wojennego kniazia Zwajców, obranego godnie i za powszechną zgodą, i przeprowadził wyspiarzy przez tę zawieruchę, która zrodziła się w trzewiach Wewnętrznego Morza.
Ale na razie był dzieckiem, zdumionym i przerażonym. Wodził wzrokiem pomiędzy toporem, do połowy ostrza zagłębionym w ścianę, a ostrzem miecza, przyłożonego do szyi młodego wojownika. Odblaski pochodni grały na żelazie, zupełnie jakby broń usiłowała przemówić do chłopca w języku, którego jeszcze nie znał. Bez wątpienia rozumieli go jednak ci starsi mężczyźni, podnieceni i przekrzykujący się nawzajem. Tylko pośrodku pomieszczenia pozostało nieco wolnego miejsca. Trzej wojownicy tkwili na pustej przestrzeni, udrapowani w dziwnych pozach, jak wschodnie posągi, które szczeżupińscy kupcy pokazywali kiedyś jego ojcu. Wspiął się na stołek, żeby pomiędzy ramionami wojów widzieć ich jak najwyraźniej. Niższy z jednorękich coś powiedział. - Zostaw go, Suchy. - Kowlik odczytał to bardziej z ruchu warg, niż usłyszał, bo wojownicy wokół wrzeli już coraz głośniej. Potem nie był pewien, czy właśnie te słowa padły. Ale okaleczony kniaź cofnął miecz. Odepchnięty, młodszy wojownik zachwiał się i oparł o ścianę. Jednoręki obrócił się ku Zwajcom, wystawiając do pokonanego nieosłonięte plecy. Zeskoczył ze stołu, a towarzysz z tarczą szedł za nim krok w krok. - Tej wojny nie da się stłumić. Ona do nas przyjdzie, proszona albo nie powiedział, a w jego głosie znać było dojmujące zmęczenie, i to nie niedawną utarczką, lecz czymś znacznie głębszym, znacznie donioślejszym. - Nie da się jej przekupić, choć nawet teraz są pomiędzy nami tacy, którzy chyłkiem opłacali się frejbiterskim wodzom. - Znów szmer w komnacie, ukradkowe zerknięcia na sąsiadów. Kowlik odruchowo pobiegł wzrokiem do twarzy ojca, żeby poszukać w niej śladów zdrady. Pan wyspy, zasępiony, marszczył brwi, lecz nie pokazywał po sobie zmieszania. Czy to możliwe, pomyślał chłopiec, wspominając skrzynie i worki, które nocami sekretnie przenoszono z dworca na łodzie, że ojciec obłupiał własny, i tak wszak ubożuchny, lud, by obłaskawić najgorszego wroga? - I cóż wtedy uczynicie z sinoborskim łupem? Przyozdobicie nim bramy na powitanie nowych panów? Ponakładacie srebrne naszyjniki żonom i córkom, żeby wyszły w nich witać frejbiterów?
- Pomorcki nie idzie przeciwko nam, jeno przeciw lipnickiej rebelii - rzekł ktoś. - Niechże się oni sami wykrwawią. Wówczas my obaczym, w jaką się stronę zwrócić. - Wyście, kniaziu, sił i znoju nie szczędzili, żeby na tę wojnę wielkie przymierze zgotować. - Młody wojownik postąpił naprzód, lecz nie obrócił się do kaleki, tylko do Zwajców i do nich przemawiał. Ręką się trzymał za gardło i znać było po nim, że mówienie przychodzi mu z trudem. - Znosiliście się z żalnickim wygnańcem, ze spichrzańskim księciem, nawet z sinoborskim kniaziem. Wszystko po to, cobyśmy pospółek na Pomort mogli uderzyć. Jeno że rozejrzyjcie się teraz po Krainach Wewnętrznego Morza. Kędy wasze przymierze? Żalnicki wygnaniec pomiędzy marami po niebie goni. Co wam sinoborski kniaź uczynił, sami wiecie. A spichrzański książę ani myśli z Pomorcem wojować. Pod Książęcymi Wiergami ninie z wojskiem stoi, bacząc, jaki kęs ziemi dla siebie w tej zawierusze uszczknąć. Po minach Zwajców dało się wyrozumieć, że mowa wojownika przypadła im do gustu. - I nie on jeden tak czyni! - huknął ktoś z głębi halli. - Nie inaczej Skalmierski doża pogranicze plądruje. Ale jednoręki nie zmieszał się. - Tak silny czyni. Bo każdy patrzy, jak by przez tę zawieruchę przejść, nie ucierpiawszy zbytnio. Spichrzański Evorinth bezpieczny. W Górach Żmijowych pankowie na kupie siedzą, jako kury na żerdzi, lecz żaden nie ma dość siły, coby na jego głowę nastawać. Lecz jakże się nam z nim równać, kiedy u nas pod bokiem Pomort z morza wyrasta? Sala zafalowała jak woda pod podmuchem wichru. Wojownicy spoglądali po sobie, niepewni, na czyją stronę się przechylić. Bo i w słowach jednorękiego była przecież prawda niezawodna, której wszyscy niejeden raz doświadczyli. - Są na wyspach starcy - ciągnął kaleka - którzy jeszcze pomną te czasy, zanim Zird Zekrun obrał sobie frejbiterów za sługi. I pamiętają dobrze, że wówczas my obok siebie żyli, w zgodzie... - ...albo i niezgodzie! - zakrzyknął ktoś od tyłu.
- Albo i niezgodzie - potaknął jednoręki. - Ale po sąsiedzku. Lecz odkąd frejbiterzy do Zird Zekruna przystali, wszystko się odmieniło. Sami to widzicie. Jeśli oni rosną w siłę, my podupadamy. Jeśli u nas dostatek, u nich nędza. Bośmy z jednego szczepu. Bo za ciasne Wewnętrzne Morze, coby nas wszystkich pomieścić. I tego żadne sinoborskie łupy nie odmienią. - Samiście im powodów nie szczędzili! - syknął młody, w którym gniew znów zaczynał brać górę nad rozwagą. - Jątrzyliście, parliście do zwady. - Zamiast się z nimi ułożyć? - Kniaź zaśmiał się gromko. - Rzeknij mi zatem, synku, komu Pomorcki pokój obiecał? Komu obietnic dochował? Wojownik zerknął w bok, jakby szukał wśród zbrojnych sprzymierzeńców, może podpowiedzi. Ta nie padła jednak. Zresztą jednoręki na nią nie czekał. - Kogut, póki młody, zawżdy głośno pieje - zadrwił. - Aleś ty nie kurzec i rozum swój masz, po ojcach odziedziczony. Takeś i nie popłynął na Hałuńską Górę z Pomorckim się układać. - Jak śmiecie...? - wykrzyknął woj. Kniaź uciszył go machnięciem ręki. Jak chłopca. - Nie popłynąłeś, boś nie zdrajca. Bo w głębi duszy rozumiesz, że nic to nie odmieni. Ale druhów ci żal i krwi, co niebawem popłynie, w obcej ziemi i na darmo. Dlatego wolisz obrócić oczy w inną stronę i choć na chwilę mamić je blaskiem srebra. Jak dziecko, które wyciąga ręce do świecidełka. - Jeno że mnie, nie was, kniaziem obrano! - wybuchnął młody. Nawet Kowlik pojął, że tamten popełnił błąd, jakkolwiek nie umiał go jeszcze ocenić. Nie rozumiał, że wódz nie powinien zwracać się do swoich ludzi po aprobatę. Ani potwierdzać tego, co powinno być oczywiste. Jednoręki uśmiechnął się krzywo. - Na mojego grabarza cię obrano, nie na kniazia. Ani ci to wyrzucam, ani cię winić zechcę. Tylko żal, że cały naród chcesz o śmierć przyprawić. Ta sinoborska wyprawa - obracał głowę, jakby chciał wszystkim po kolei zaglądać w twarze jeno trochę nasze zdychanie przedłuży. Lecz go nie odmieni.
Ojciec Kowlika wysunął się przed innych. - Czego od nas chcecie, kniaziu? - zapytał posępnie. - Bo prawdę tu się rzekło. Nie masz już tych, z którymi układaliście się na wojnę. - Jam był temu przeciwny - nieoczekiwanie odezwał się drugi z jednorękich. - Wszyscy pomnicie, jakem nawoływał, coby kniaziowskiemu szaleństwu położyć kres. Coby ku domowym się zwrócić obowiązkom, a nie przez pół świata łazić, żeby jego nienawiści i dumie uczynić zadość. Samem u jego boku warował jak pies i na każdy krok baczyłem, w jakie nas nowe niebezpieczeństwo popchnie. A teraz staję przed wami i mówię: omyliłem się. Znów wokół Kowlika nastał szum i wrzawa, i gniewne gesty zbrojnych, którzy na darmo usiłowali ogarnąć, co się właściwie dzieje w tej okopconej komnacie. Lecz chłopca uderzyły przede wszystkim niedowierzanie i ból, jakie dojrzał w twarzy młodego wojownika. I przypomniał sobie, że oto ojciec przemawia przeciwko niemu. Staje przeciwko własnej krwi w obliczu wolnych wojów. Nie wiedział dlaczego, lecz raptem owładnęła nim osobliwa chęć, aby przypaść ku rodzicielowi, schwycić go za rękę i uścisnąć ją mocno, aż do bólu. - Rzekłem wam to już raz, ale znowu powtórzę. Omyliłem się - ciągnął w ciszy jednoręki z tarczą. - Bo Zird Zekrun tak rozkołysał świat, że moce wystąpiły ze swych koryt i prą dzisiaj przez Krainy Wewnętrznego Morza jak strugi palącej lawy. On obraca przeciwko nam nasz świat, tak samo jak niegdyś wydarł z dna morza kawał skały i na naszą zgubę zmienił ją w ciemny Pomort. Więc nie idziemy przeciwko Pomorcom po łupy, ani po zemstę, ani dla przymierzy. Idziemy, aby mógł istnieć nasz świat. Aby rodziły się dzieci. Aby o poranku w zatokach śpiewały sorelki. Aby żmijowie płynęli po niebie. - On nie może prowadzić wojowników! - zawył młody, a Kowlik wzdrygnął się, rozpoznając ten żal, żal dziecka, krzywdzonego przez rodzica. - Jest kaleki! - Jako i świat, w którym przyszło nam żyć - odezwała się niespodziewanie kobieta. Chłopiec zapomniał już o niej - jasna suknia znikła gdzieś, rozmyła się pomiędzy bechterami i skórzanymi pancerzami. Teraz wychynęła spomiędzy mężczyzn i znów stanęła śmiało przed nimi. Oczy miała wypełnione światłem, aż
najbliżsi cofnęli się przerażeni przed tą mocą, która rozjarzyła się wśród nich, nieproszona. W rękach coś trzymała. Łańcuch. - To właśnie należy uczynić. - Podeszła do jednego z okaleczonych; żelazne ogniwa miękły, przelewały się w jej palcach jak rzadkie ciasto, kiedy je wiązała mężczyźnie wokół ramienia. - Połączyć potrzaskane części świata. - W pełnej osłupienia ciszy zaplotła okowy na ramieniu drugiego, łącząc ich łańcuchem jak pociągowe zwierzęta. - Bo innego nie mamy. Tak jak wy nie będziecie mieć innego wodza.
Rozdział dwunasty Ryżka z fascynacją wpatrywała się w perlę. Klejnot kołysał się w przód i w tył powolnym, usypiającym rytmem, aż wreszcie głowa Hardysza opadła na blat. Klejnot znieruchomiał. Dziewczyna westchnęła, jak obudzona ze snu. Mocniej przygarnęła dzbanek z piwem i jęła się przeciskać pomiędzy ławami, wdzięcznie odchylona. Furkotały spódnice z grubego jedwabiu. Błyszczały na ramionach srebrne spinki i naszyjnik w kształcie drobnołuskiego węża. Bo dzisiaj Ryżka w niczym nie przypominała zestrachanej posługaczki z początku lata. Zdobyczne dobro przylgnęło do niej jak złoty deszcz, przydało bujności włosom, wypiętrzyło pierś, roziskrzyło oczy. Sunęła przez izbę, połyskując niby świeżutka moneta. Kiedy wojownicy gładzili jej włosy, chcieli choć koniuszkami palców dotknąć tego niezwykłego szczęścia, które spadło na Skwarnę za przyczyną kochanka Ryżki - i pijanego mężczyzny, który drzemał teraz przy wysokim stole z czołem w kałuży wina. Bo łupy przypływały do portu każdego dnia. Ale dotąd nikt spośród wolnej kompanii nie przywiózł okupu za kniazia Krain Wewnętrznego Morza. Za dwóch kniaziów. Wigoń wiele jej o tym opowiadał. O bitwie, podczas której stawili czoło wiedźmom i złym mocom, żeby uwolnić sinoborskiego kniazia spod czaru. O żegludze na wschód, kiedy morskie bestie usiłowały wciągnąć ich w odmęt, a Zird Zekrun wysyłał zimne wichry i nawałnice. Wreszcie o Sinoborzu, gdzie, zdziesiątkowani przez potwory i czary, musieli toporami wyrąbać sobie drogę do kniaziowskiego dworu - oraz do skarbu. Te opowieści, może nawet bardziej niż srebro, złoto i klejnoty, przyczyniały się do sławy starego szypra. Wszak przeciwko żelazu umiało stawać wielu z pirackiego bractwa, podobnie jak tropić
nawy na otwartym morzu i łupić przybrzeżne wioski. Ale jedynie prawdziwy wódz mógł doścignąć swoje szczęście i utrzymać je wbrew wszystkiemu. Dlatego i doświadczeni wojownicy, którzy od zim garbili się nad wiosłem na niezliczonych nawach, i nieopierzeni majtkowie, co im ledwo obeschło pod nosem matczyne mleko, garnęli się teraz na pokład „Morskiej Klaczy”. A stary kapitan puszył się, siał wokół klejnotami, rozrzucał je po rynsztokach i zamtuzach Skwarny z taką łatwością, jakby wytrząsał zeschnięte wiechcie z cholew. Nie mógł przecież uchybić swej godności i sprzeniewierzyć się fortunie, która tak nieoczekiwanie obdarzyła go łaską. Zresztą jego załoga, a także rozliczni pospolitacy, co żyli w zaułkach Skwarny, jak padlinożercy żywiąc się resztkami pirackiej zdobyczy, oczekiwała swego udziału w łupach, przepychu i sławie szypra „Morskiej Klaczy”. Więc kiedy Wigoń szedł pomiędzy budami starego portu - już nie kryjąc się w cieniu ani nie przemykając zaułkami - szczęście opromieniało go srebrzystym nimbem. Na razie nie szykował się do następnej wyprawy, choć wielu judziło go, aby wystawił szczęście na próbę, zanim, urażone, przylgnie do kogoś innego. Większość wszelako rozumiała, że musi wpierw użyć zdobyczy. Rozumieli również, dlaczego wciąż wraca do Rudego Psa. Ostatecznie tutaj wszystko się zaczęło. Wigoń pił więc, żarł za trzech, folgując sobie po długich miesiącach postu. Bratał się z co zasobniejszymi szyprami, klecił nieprawdopodobne opowieści o żeglarskich przygodach - i do przesytu używał dziewek. O Ryżkę wołał najczęściej, a ona szła chętnie, mimo początkowego strachu, bo każdą brutalną pieszczotę, każde zasinienie na jej delikatnej skórze opłacał szczerym kruszcem. Ryżka zachodziła w głowę, skąd ta niezwykła przychylność Wigonia. Nic wszak nie łączyło jej z przedziwnym światem kniaziów, skarbów oraz zaklętych mocy. Uzbierała już spory trzos srebra, ukryty za obluzowanym kamieniem w kominie. Dość, żeby kupić włość i osiąść daleko od Skwarny jako zasobna wdowa. Wciąż jednak nie wybrała statku, nie opłaciła przeprawy. Jeszcze jeden pierścień, jeszcze kilka srebrnych groszy, przekonywała się w myślach. Ale naprawdę nie chodziło o skarby. Ani o zawiść w oczach innych posługaczek, kiedy szyprowie przywoływali ją do wysokiego stołu. Nie, Ryżka chciała po prostu wiedzieć, co się dalej zdarzy. Bo oprócz Wigonia był i drugi kapitan, który powrócił z morza z okupem za
zwajeckiego kniazia. Kiedy dzielił go pomiędzy swoich ludzi na pokładzie „Morskiego Kozła”, z całego portu zlecieli się wioślarze, kupcy, mieszczanie oraz zwykłe nieroby, żeby obejrzeć coś, czego nie oglądano wcześniej w tych stronach. A potem Hardysz roztrącił ich obojętnie i ruszył do Rudego Psa. I pił. Może nawet zajadlej niż Wigoń. Srebrem również wkoło sypał bez opamiętania. Lecz nie przepijał do kamratów i słowem też z rzadka się do innych odzywał, a miejsca wokół niego coraz częściej pozostawały puste. Wreszcie ludzie jęli gadać, że szczęście odwróciło się od Zwajcy - choć przecież właśnie Hardysz wyłuskał spośród nieprzeliczonych wysp Wewnętrznego Morza tę jedną, na której uwięziono kniaziów. Może bogowie postanowili go pokarać, że przyjął okup za własnego ojca? A może coś jeszcze wydarzyło się pomiędzy Zwajcami, jakiś zadawniony grzech upomniał się o niego po wielu zimach? Dość, że im bardziej Wigoń puszył się i swawolił, tym bardziej Hardysz marniał i posępniał. Pół Skwarny zachodziło w głowę, co go tak odmieniło. Nie wiedzieć czemu, Ryżka żałowała tego kniaziowskiego dziecka, rzuconego przez los między piratów. Zupełnie jakby oćmiło ją na chwilę rzewne zawodzenie minstrela, co sobie zresztą wypominała w myślach, bo poza owym zauroczeniem pozostała trzeźwą, przedsiębiorczą niewiastą. Ale przeczuwała w uparty, babski sposób, że historia sporu pomiędzy Wigoniem i Hardyszem nie dobiegła bynajmniej kresu. Nie rozstrzygnęły jej ani kniaziowskie okupy, ani żegluga wśród potworów. Coś się wciąż tliło pod popiołem, czekało na sposobność, by wybuchnąć. Za nic nie chciała tego przeoczyć. A przecież nie spostrzegła, że nowy gość uchylił drzwi Rudego Psa i przestąpił próg. I nie był nim Wigoń, chociaż odgrażał się nieraz, wypoczywając nad ranem na piersi Ryżki, że wnet poderżnie gardło zwajeckiemu bękartowi. Zimny podmuch owionął ramiona dziewczyny. Morski wiatr bezustannie smagał portowe zaułki, wciskał się w szpary pod okiennicami, świstał w szczelinach i dziurach po sękach. Obróciła się więc, już z twarzą wykrzywioną gniewem, żeby ofuknąć gamioniowatego wioślarza, który nie zaparł za sobą drzwi. Nie zdążyła nic powiedzieć.
Ogień w kominie przygasł, położył się nisko na kłodach, a w chwilę później wybuchł gwałtownie, strzelając po najbliższych snopami iskier. Ktoś zaklął. Inny spiesznie wylał zawartość kufla na tlącą się baranicę. - Masz coś, co należy do mnie - odezwała się obca kobieta. Stała już przed wysokim stołem, szczelnie owinięta od chłodu w płaszcz z łaciatej koźlej skóry. Ryżka nie rozumiała, jakim sposobem nieznajoma przecisnęła się tak szybko przez zatłoczoną izbę. Może popchnęły ją wiatr i ogień. Hardysz z ociąganiem uniósł głowę, w oczach miał wciąż pijackie rozmaślenie. Potrząsnął nią, jakby próbował coś sobie przypomnieć. - Kiepskoś się, dziewko, sprawiła - rzucił ktoś od komina - skoro cię nie pomni. - Ale ja gracko po nim poprawię! - zarechotał rudobrody wojownik. Wszyscy znali go tu bardzo dobrze - pływał w załodze Wigonia i nazywano go Siny, bo przywdziewał niebieski kaftan nabijany żelazem. Teraz, w ciepłej gardzieli izby, został w koszulinie, rozchełstanej na piersiach, tak że wyglądało spod niej gęste włosie. Kamraci podbechtywali go okrzykami. W jednej ręce wciąż trzymał kufel pełen spienionego piwa, drugą zaś sięgnął do zadka nieznajomej. Ryżka spięła mięśnie. Sama nie wiedziała dlaczego. Wchodząc do Rudego Psa, niewiasta godziła się, że nie wyjdzie stąd nietknięta. Mieszkanki Skwarny, od bogobojnych majstrowych po wszeteczne dziewki, rozumiały to wyśmienicie, a przybłędy z daleka rzadko pałętały się samotnie po portowej dzielnicy. Jeśli któraś nie rozpoznała dobiegającej z wnętrza gospody melodii męskich wrzasków i pijackich przyśpiewek, sama była sobie winna. Tu nikt nie użalał się nad głupotą, choćby i najbardziej powabną, Siny musiał się zatem naprawdę spieszyć, żeby wyprzedzić towarzyszy w użyciu tej nieoczekiwanej zdobyczy. A przecież nie zdążył. Łaciaty płaszcz opadł na klepisko. Błysnęło żelazo, zafurkotały złote włosy. Na koszulinę trysnęła krew.
Lecz to nie skrzek konającego Sinego zmroził Ryżkę, chociaż wojownik zwalił się między stołki. Spod powały, spomiędzy okopconych desek, dobiegł ją wysoki, przenikliwy wizg, jakiego nie wydało ludzkie gardło. Coś załopotało, sypnęło piratom próchnem w oczy. Nie żeby marnotrawili czas na spoglądanie ku górze; ci bardziej płochliwi już rwali ku drzwiom, roztrącając zydle i ławy. Reszta odskoczyła, zbierając się pod ścianami jak piana przy brzegach naczynia. Gdzieś mignął Ryżce łeb Wigonia. Szyper zdążył dobyć miecza. Pozostali również jeżyli się ostrzami szarszunów albo toporów i unosili je ku grozie, kołującej ponad izbą, zupełnie jakby zamierzali ją powstrzymać. Kobieta nawet się ku nim nie obróciła. Trzymała w dłoniach dwa smukłe, zakrzywione ostrza. Odblaski płomieni pełgały po metalu, zmieniały go w rozedrgane błyski. - Masz coś, co należy do mnie - powtórzyła, nie spuszczając wzroku z syna zwajeckiego kniazia. - Statek. Ludzi. Życie. Przyszłam je odebrać. Co to może znaczyć? - pomyślała z przerażeniem Ryżka. Lecz inni, bardziej obyci w świecie, zrozumieli szybciej. - Iskra! - wykrzyknął ktoś. Posługaczka nie śmiała zgadywać, co się za tym kryje. Zmysły miała napięte do granic, boleśnie skoncentrowane na tamtych dwojgu przy wysokim stole. Ogień w kominie huczał, buzował, jakby chciał rozsadzić izbę. Ćma, która tak długo pokrywała oczy Hardysza, rozwiała się bez śladu. Wysunął się zza stołu, płynnie i bez lęku, jakby nie było tych wszystkich dni, strawionych w niemocy i pijaństwie. Też trzymał w ręku miecz - i łokciowy pomocnik o trójgraniastym ostrzu, które bez trudu wnika w najmniejszą szczelinę zbroi. Jego ludzie ostrożnie przesuwali się pod ścianami ku wysokiemu stołowi. Pod Rudym Psem nie zaprzątano sobie głowy rycerskim obyczajem. Zamierzali ubić tę dziewkę, choćby i sztyletem wrażonym zdradliwie w plecy. - Precz! - Hardysz osadził ich z dziką gwałtownością.
Sam jednak nie uderzał. Z głową nieznacznie przechyloną na ramię taksował nieznajomą. - Czego chcesz? - zapytał, cedząc wyrazy. Ryżka nie umiała nic wyczytać z jego oblicza. Twarzy kobiety nie widziała, tylko jej włosy połyskiwały jak czerwone złoto. Z góry znów dobiegł upiorny wizg. Kolejny wojownik wymknął się przez uchylone drzwi. - Ciebie! - Rudowłosa roześmiała się. - Chcę ciebie. Któreś z nich się poruszyło - Ryżka nigdy później nie wiedziała, kto uderzył pierwszy. Zapamiętała niesamowitą plątaninę ostrzy, które zderzały się ze szczękiem, zwierały i odskakiwały jak żywe stworzenia. Błyski światła tak szybkie, że nie nadążała za nimi wzrokiem. Brzęk i trzask tłuczonych naczyń, kiedy zmagali się pośrodku izby, cofając się i przypadając ku sobie, jakby to nie była walka, lecz taniec do melodii, której ona nie potrafiła nawet ułowić. Nikt nie próbował się wtrącić. Może przeraził ich potwór, który łopotał skrzydłami i skrzeczał spomiędzy belkowania. Ryżka nie była jednak pewna. Wszystko co żywe można przecież zabić, a ci ludzie rozsiekali na jej oczach wiedźmę, sprowadzoną tu dla igraszki przez Skalmierskiego szypra. Zaszlachtowali też nocnicę, którą jeden z kapitanów kazał nosić za sobą w klatce jak szlachetna pani małpeczkę. Tamtego dnia rozochocony pirat zdarł jej z dzioba szmaty, a kiedy potworek jął smagać ucztujących głosem, od którego wypływały oczy, a w uszach gotowała się krew, swawolne bractwo rzuciło się na nich i nie ustało, póki nie utrupiło obojga. Sześciu kamratów padło, zanim udało się dopaść nocnicę. Lecz nikt się nie zawahał. W Skwarnie nie stawiano świątyń. Miejscowy naród czcił w domowych kapliczkach Mel Mianeta, pana niezmierzonego oceanu. Lecz w tej mieszaninie przybyszów ze wszystkich Krain Wewnętrznego Morza, jaka zapełniała pokłady pirackich łodzi, nikt nie obnosił się przesadnie z nabożnością. Jednakże łupieżcy również potrzebowali kryjówek przed przedksiężycową grozą. Tym właśnie była dla nich gospoda Pod Rudym Psem. Grotą, obrębioną blaskiem ogniska. Ich własnym schronieniem, w którym ludzie skaczą sobie do gardeł, lecz moce i potwory pozostawiają za progiem.
Spódnica Iskry furkotała w strzępach, odsłaniając sięgające kolan skórznie, i krople krwi połyskiwały na jasnej materii. Uśmiechała się. Teraz Ryżka widziała ją całkiem wyraźnie. Skórę miała bladą jak topielica i oczy w kolorze wiosennej trawy. Niemal dorównywała Hardyszowi wzrostem i zręcznie parowała ciosy. Właściwie nie stanowiło to powodu do zadziwienia. Pomiędzy piratami trafiały się niewiasty. Głównie Zwajki, zbiegłe z rodzinnego dworca przed niepożądanym ożenkiem albo po krwawej rodzinnej waśni. Najsilniejsze dołączały do załóg i z toporem w ręku wyruszały na grabież. Parę dochrapało się nawet własnych okrętów. A jednak przeciwniczka Hardysza w niczym ich nie przypominała. Była zbyt wiotka. Zbyt szczelnie połączona z mieczami, które zmieniały się w powietrzu w srebrzyste smugi. Zbyt zwodniczo szybka. Zwajca potknął się na przewróconym dzbanku. Ostrze miecza przesunęło się po jego boku, na moment gubiąc rytm. Krew okazała się tak ciemna, że prawie czarna. I wtedy Ryżka - która przez ostatnie miesiące napatrzyła się na pijackie zwady, lecz w sprawie walki, tej prawdziwej, bo ludzkie żywoty trzaskają w niej jak słomki w rękach bogów, pozostała chłopską córką, przerażoną i odurzoną zarazem własnym przerażeniem - pojęła jeszcze coś. Nieznajoma wcale nie chciała Hardysza zabić. Nie rzuciła jednego z tych wyzwań, po których wojownicy ścierali się śmiertelnie o smocze łodzie, srebro czy kobiety. Takie pojedynki zdarzały się w Skwarnie, choć rzadko, bo jeśli ktoś niegodny próbował wystąpić przeciwko kapitanowi okrętu, załoga potrafiła rozsiekać go dla przykładu. Póki szyper był pewien swych ludzi, mógł pić do woli i pijany w rynsztoku przysypiać. Nikt go nie ruszył, świadom, że przyczajeni w ukryciu wioślarze nie spuszczają z niego oka. Czyżby więc teraz chodziło właśnie o nich? - zdumiała się Ryżka. O wioślarzy, którzy przesądzają o śmigłości „Morskiego Kozła”, którego nigdy dotąd nie doścignął żaden okręt? Czy naprawdę wystarczy pokonać ich szypra, aby poszli za przybłędą? - Kończ - wychrypiał Hardysz, zupełnie jakby chciał rozstrzygnąć rozważania posługaczki. Byli z rudowłosą w zwarciu. Twarz przy twarzy. Tacy podobni do siebie w
śmiertelnym napięciu, że aż zapierało dech. Kobieta znów się zaśmiała. Z góry odpowiedział jej wściekły wizg. Co to może być? - przemknęło Ryżce przez myśl. Zły duch? Nocnica? W gruncie rzeczy jednak nie zastanawiała się nad tym. Walczący odskoczyli od siebie, lecz ruchom Hardysza brakło już tej oszczędnej gracji, która przesądza o zwycięstwie. Po policzku płynęła mu krew, kapała na cyraneczkową koszulę z cienkiego jedwabiu. Zebrał się w sobie, zamarkował wypad, żeby lewą ręką zaraz uderzyć podstępnie, od dołu. Rudowłosa nie uchyliła się. Przyjęła cios na ostrze miecza, aż żelazo zawrzasło zgrzytliwie, a potem odepchnęła Hardysza. Odrzuciła go tak mocno, że poleciał kilka kroków w tył, omsknął się po krawędzi stołu i runął bezwładnie w dół, na plecy. Nie krzyknął. Rudowłosa skoczyła za nim szybko jak drapieżny ptak. Błysnęły wzniesione miecze. Ryżka wrzasnęła. Nogi uniosły ją do przodu. Wyprysła spośród mężczyzn, z bezpiecznego mroku na środek izby, między pogruchotane miski, zwalone zydle i roztrącone ławy. W jaskrawy blask padający z paleniska, na którym, sycząc, buzowały brzozowe polana. Przemknęła przez pobojowisko, zupełnie nieświadoma, że zakrzywione miecze mogą się teraz obrócić przeciwko niej. Zapomniawszy o potworze, ukrytym wysoko, w dymie i ciemności. Minęła przewrócony stół i za pękniętym blatem zobaczyła ich dokładnie. Pochyloną kobietę - rude włosy opadające w postrzępionych kosmykach. Powalonego Hardysza - otwarte usta, krew na skórze. I dwa ostrza wbite w ziemię po dwóch stronach jego twarzy. Raptem zasłyszane kiedyś strzępy zbiegły się w umyśle Ryżki w jedną opowieść. Brat i siostra. Jedno uprowadzone przez Pomorców, drugie wygnane przez własnego ojca. Rozdzieleni, rozłączeni na dobre aż do tej osobliwej, krwawej chwili. - Pokonałam cię - słowa kobiety były zaledwie szeptem nad klepiskiem. Teraz należysz do mnie.
Hardysz słabo poruszył głową. Przełknął ślinę. Zanim zdążył odpowiedzieć, rudowłosa podniosła się. Wyrwała z ziemi miecze i powoli wsunęła je do pochew. Omiotła wzrokiem brodatych wojowników. Żeglarze o twarzach naznaczonych katowskim żelazem i rabunkiem wczepiali się zachłannie w ten moment, jakby legenda była zimowym jabłkiem, które nareszcie dojrzało, aby zerwać je z drzewa. Nie zamierzali walczyć. Wielu z nich czciło Org Ondrelssena i wichrowe sevri zawieszone wysoko na niebie. To była północ i legendy rządziły się własnymi prawami. Ryżka nie miała z tą opowieścią nic wspólnego, a przecież kiedy wreszcie spoczęło na niej spojrzenie Iskry, zadygotała. - Wypływam na głębię - odezwała się siostra Hardysza. - W otchłań i głębinę. Słowa rozeszły się po izbie, dotarły do wszystkich kątów, rozniesione przez niewidzialne prądy. Nadal nikt się nie poruszał - ani rozciągnięty na ziemi mężczyzna, ani jego towarzysze i wrogowie, stłoczeni pod ścianami. Ryżka objęła się rękami, usiłując opanować drżenie. Pyszny jedwab sukni nie stanowił żadnej ochrony przed chłodem, który znienacka podniósł się w izbie, jakby na przekór płomieniom buzującym na palenisku. Nie chroniły przed nim również srebrzyste spinki na ramionach ani drogocenne szpile podtrzymujące włosy. I Ryżka zdała sobie nagle sprawę, że szczęście Wigonia opada z niej właśnie jak fałszywa pozłotka. Nigdy nie będzie podobna do tej kobiety, która z dwoma mieczami stoi samotnie pośród zgrai wilków. Jeśli nie ucieknie wystarczająco szybko, świat wnet obedrze ją ze wszystkiego, pozostawiając jedynie rozklekotany szkielet. A Ryżka nie zdoła się mu przeciwstawić. Nie obdarzono jej przecież niczym prócz kilku garści ryżych włosów i ramion dość silnych, by dźwignąć chlebową dzieżę, lecz zbyt słabych, by pochwycić legendę. Przymknęła na moment oczy, czując pod powiekami łzy. Nie chciała się teraz rozpłakać. Kiedy je otwarła, Iskry nie było już w gospodzie. Przed świtem ruda posługaczka wydobyła z komina trzosik ze srebrnikami i chyłkiem wymknęła się z izby. Nie upomniała się o zaległą zapłatę. Nie zabrała sukien, chust i trzewików, jakich nie szczędził jej Wigoń. Nawet nie spytała
szypra o nazwę statku. Była trzeźwą, rzeczową niewiastą, która umie wyczuć niebezpieczeństwo, zanim zagęści się cień. Wsiadła więc po prostu na pokład i nigdy nie obejrzała się za siebie. W miesiąc później kupiła opuszczoną włość na jednej z wysp tuż pod Skalmierskim wybrzeżem. Przed pierwszym śniegiem poślubiła zasobnego gospodarza, a skoro jabłonie pokryły się kwieciem, poczuła w żywocie poruszenia płodu. Nikomu nie przyznała się, czym było jej życie, zanim przybiła do brzegu. Nie wymieniła imienia rudowłosej kobiety, która pewnego dnia przestąpiła próg gospody Pod Rudym Psem. Nie słuchała minstreli. Nie przysiadała na schodach kapliczki, kiedy wędrowny dziad prawił o czynach Iskry. I tylko czasami w nocy leżała bezsennie, nasłuchując przesiąkniętego winem pochrapywania męża i trwożliwego kwilenia dzieci. Rozmyślała wówczas o głębi, na jaką sama nie odważyła się popłynąć, i czuła, jak po policzkach płyną jej łzy. Potem jednak słońce wymiatało z kątów cienie i dom wypełniał się wrzawą. Zapominała. I u krańca życia, modląc się w kapliczce do Sen Silvara, który przecież nie był jej bogiem, zrozumiała, że ta umiejętność zapominania, której nie poskąpili jej bogowie, stanowiła największe błogosławieństwo jej życia. * * * Cisza również była błogosławieństwem. I mrok, który zalegał pomiędzy kotarami. Nie pozwoliła otworzyć okiennic. Odesłała służebne, które pochylały się nad nią z twarzami pełnymi fałszywego ubolewania. Czuła, że w gruncie rzeczy cieszą się z jej nieszczęścia. Choć właściwie nie, na nieszczęście były obojętne: wszak cierpienie wpisano w niewieścią naturę i mróz często warzy zawiązki, zanim rozwinie się z nich owoc. Radowało je, że oto pyszna panienka wreszcie dzieli ich los. Strata zrównała ją z najlichszą posługaczką, która przed świtem wygarnia gnój spod bydląt w oborze. W niczym jej już nie przewyższała. W oczach bogów i ludzi stały się równe. Bogowie mieli wiele sposobów, żeby okazać gniew i nie musieli się spieszyć. Jednakże w Książęcych Wiergach wszyscy poznali ich wyrok. Przedksiężycowi odwrócili swą łaskawą twarz od hardej dziewki, która
poważyła się wynosić ponad innych i urągała słońcu pychą. A mieszczanie, bogobojny ludek, wnet wyciągną wnioski. Złociszka wcisnęła twarz w poduszkę. Nic jej to nie obchodziło. Nie miała ochoty rozmawiać z Lusztykiem. Przychodził do niej kilkakrotnie. Prosił, przekonywał, ganił, pokrzykiwał. Słowa odbijały się od niej bez śladu. Wyczekiwała tylko cierpliwie, póki Skalmierczyk się nie zniechęci i nie odejdzie, gniewnie mamrocząc pod nosem. Chciała tu zostać. Nic więcej. Nawet nie śnić, tylko leżeć w bezruchu. Bez końca. Póki kolki baldachimu nie spróchnieją i nie rozpadną się w pył. Póki nie zmurszeją mury kamienicy i całe Książęce Wiergi nie znikną bez śladu. Ojciec nie żył. Twardokęsek nie przybędzie. Nikt się o nią nie upomni. Ani mąż, którego sobie wybrała, ani miasto, jeszcze kilka dni wcześniej stanowiące całe jej życie. Łzy nie płynęły dłużej. Przynajmniej nie musiała się lękać, że ktoś je zobaczy i wydrwi jej rozpacz. Miękki aksamit kotar osłaniał ją od świata. Kołdra tłumiła dźwięki. Złociszka znów zapadała się w przyjazny pół sen, pół jawę, w której była jedynie dziewczynką, słuchającą głosu ojca i wtuloną w jego ramiona. Łomot nie poderwał jej z łoża. W pierwszej chwili myślała, że Lusztyk albo jakaś bezrozumna dziewka dobijają się do komnaty. Ale hałas narastał. Z hukiem rozpadło się szkło. Coś trzasnęło. Raptem wiatr rozchylił kotary. Dziewczyna skuliła się w cienkiej koszuli. Usiłowała głębiej naciągnąć kołdrę, lecz było za późno. W pojaśniałej od słonecznego światła komnacie zobaczyła okiennicę, która kołysała się na zerwanym zawiasie. O mur bębniły kamienie. Jeden z nich wpadł przez odsłonięte okno i potoczył się aż pod łóżko, podskakując niemrawo na barwnych kobiercach, którymi wyłożono posadzkę. Druga okiennica prysła pod naporem pocisku. Kamulec wielkości dziecięcej głowy padł na pulpit, przy którym sfałszowała dla Twardokęska rodowe dokumenty, i strzaskał go doszczętnie. Łoskotowi wtórowała radosna fala wrzasków. Dobiegały z zewnątrz. Z placu przed kamienicą. Kolejne dwa głazy wsypały się przez pozbawione zasłony otwory okienne.
Złociszka podniosła się, z trudem prostując zastałe ciało. Zrobiła kilka chwiejnych kroków i bezmyślnie podeszła do okna. Właściwie chciała zamknąć okiennicę. Po prostu odsunąć od siebie nachalne okrzyki i światło, które boleśnie kłuło w oczy. Powitał ją ryk i grad kamieni. Pod kamienicą kłębiła się tłuszcza. Strażnicy Lichonia, uzbrojeni w miecze i halabardy. Rzemieślnicy w cechowych czapkach, uciekinierzy z podgrodzia. Robotnicy i mnogość zwyczajnej biedoty, która nieodmiennie zbiega się do każdej ruchawki. Musieli się wcześniej uszykować do ataku, bo zwlekli nawet dwie machiny miotające z murów i właśnie rychtowali je do następnego strzału. - Precz! - wykrzyczała. - Precz! Ktoś złapał ją wpół i rzucił na ziemię, zanim brukowiec, ciśnięty przez krzepkiego rzeźnika, ugodził w mur tam, gdzie jeszcze przed chwilą była jej głowa. - Co robisz, głupia? - wysyczał jej w ucho Lusztyk. Odepchnęła go i przeturlała się po podłodze. Ale dusiciel natychmiast ją pochwycił. Jedną ręką wykręcił jej ramiona, drugą ucapił ją za włosy, po czym powlókł ku drzwiom, nisko przy ziemi. - Tego właśnie mi trzeba - sarkał, szorując nią po kobiercu, podczas gdy kamienie sypały się za nimi jak ulęgałki pod wichrem. - Żebyś się dała ubić. Dopiero na korytarzu wyrwała się z uścisku. Albo raczej on ją puścił. - Kto...? - zapytała, wciąż tak oczadziała z rozpaczy, że nie czuła nawet strachu. - Lichoń. - Uśmiechnięty Lusztyk jeszcze bardziej niż zwykle przypominał wiejskiego głupka. - Poszła w miasto wieść, że dogorywasz. Nie mógł przepuścić okazji. Złociszka zmrużyła oczy. Coś budziło się w głębi jej ciała. Jakieś błogie ciepło.
- Czego chcą? - A czegóż by? - Dusiciel wzruszył ramionami. - Żarcia, srebra i mordu, a przy okazji i tęgiej pochędożki. Jak w tumulcie zwyczajne. Dziewczyna syknęła z bólu i potarła ramię. Ani zauważyła, kiedy ugodził ją kamień. - Lichoń z nimi? Przywódca rzeźników zachował wygląd łasicy, lecz dzisiaj nie wtapiał się w tłum równie łatwo jak wprzódy. Bo pod nieobecność rajców Lichoń pilnie studiował obyczaje dawnych ciemiężycieli i nie przyodziewał się dłużej w poplamiony posoką skórzany fartuch. Nie, teraz nosił fikuśne nogawice, trzewiki z zakręconymi noskami i pas ze srebrnych ogniw. Na ostatnią naradę w ratuszu przylazł w purpurowym aksamicie, niby książę, i z sygnetem na palcu. Wywabił nawet z klasztoru świątobliwej księżniczki jakąś rajcowską córkę, biedną wprawdzie, lecz skoligaconą z najzacniejszymi rodami w mieście. Chwacko obróciwszy ją w nałożnicę, właśnie szykował się do zrękowin. - Nie. - Lusztyk wykrzywił się z kpiną. - Lichoń u jaśnie księcia pana o pokoju radzi. Mówiłem ci, dziewczyno. Najbardziej obawiaj się układów. Ciepło rozlało się falą, uderzyło do głowy. - U księcia? - wykrzyknęła piskliwie. - Ja mu pokażę układy! Cokolwiek Lusztyk usłyszał w jej głosie, nie oponował. Pozwolił, by wdrapała się na dach razem z najemnikami - wciąż w tej samej wymiętej, przepoconej koszulinie, z rozpuszczonymi włosami. - Jesteś pewna? - spytał tylko cicho, kiedy kazała kusznikom strzelać. Skinęła na potwierdzenie. I nie zamknęła oczu, kiedy szypy opadały i wbijały się ciężkim, zaostrzonym żelazem w ciżbę. * * *
Książę Evorinth z błogością gładził nóżkę roztruchana. Naczynie było piękne, przybrane srebrnym pędem winorośli, która wyginała się w ręku jak żywa. Aż szkoda go dla tej rzeźnickiej szumowiny. Z westchnieniem skinął na pokojowca, żeby podano kielich wysłannikowi mieszczan. Wcale nie miał ochoty dzielić z partaczyną trunku, należało jednak chama onieśmielić i ogłupić. Po prawdzie nie wymagało to wiele wysiłku. Nieszczęsny rzeźnik już teraz łypał ślepiami po bokach. Nic dziwnego. Zgromadzeni przy książęcym stole doradcy oraz komendanci w paradnych zbrojach prezentowali się nad podziw godnie. W przeciwieństwie do strzegących ich Servenedyjek, które z pewnej oddali szczerzyły ostro spiłowane ząbki. - Więc powiadacie, żeście burmistrzową córkę zdołali okiełznać? - zagaił książę. - Ajuści. - Lichoń, dotąd stropiony milczeniem, wyraźnie się ożywił. - Już ją tam moi ludzie w dyby zakuwają. Książę uniósł brew. Nie dziwił się, że w mieście wybuchła ruchawka. Stojący przed nim człowiek nie wyglądał na pokornego wykonawcę cudzych rozkazów. Owszem, miał gruby czerwony kark, a ręce, wyłażące z bufiastych rękawów kubraka, przywodziły na myśl raczej katowskiego pachołka niźli członka miejskiej rady. Przyoblekł się wedle najnowszej mody w czerwony aksamit, bogaty i połyskliwy od srebrnych nitek, okuć i guzów, ale jakoś nie leżał na nim przyodziewek. Tu się coś marszczyło, tam uwierało, tu szew poszedł za nisko, tam znów podskoczył na ramieniu. A jeszcze chłopek kręcił się, poprawiał coś, wygładzał, jakoby nieustannie skłopotany, czy wywrze na księciu wrażenie. Pan Spichrzy uśmiechnął się nieznacznie. Oj, Lichoń wywarł na nim wrażenie zgoła odpowiednie. I kiedy tylko to niefortunne oblężenie dobiegnie kresu, książę Evorinth zadba, by nieszczęsny rzeźnik odebrał należytą nagrodę. Najlepiej na katowskim pieńku. - Przyszliście zatem o łaskę mnie prosić - podjął książę. Lichoń rozpromienił się. - Bo to, z przeproszeniem waszej książęcej mości, rozsądny człek z rozsądnym człekiem zawżdy się dogada - oznajmił, po czym zgiął się w usłużnej pozie.
Książę Evorinth, który w całych Górach Żmijowych słynął z rozsądku, umiarkowania oraz łaskawości względem buntowników, aż musiał się napić, żeby ukryć twarz za kielichem. - My przeciwko waszej książęcej mości nigdy nie występowalim - ciągnął Lichoń, ruszając przy tym osobliwie ramionami: książę zgadywał, że kaftan go uwiera albo też dziwacznymi podrygami rzeźnik usiłuje dodać sobie animuszu. Jeno przeciwko tym pijawkom, co do waszej książęcej mości zbiegły. Przeciw tym rajcom, krwiopijcom, co się na naszej krzywdzie upaśli, ścierwo zatracone, podczas gdy człek pospolity z głodu i utrudzenia omdlewał... - Dobrze już, dobrze. - Książę Evorinth machnięciem ręki przerwał żale pospolitego człowieka, któremu pod ciężarem ozdób i aksamitnego kubraka zaczynał się z wolna perlić pot na czole. - Rzeknijcie mi zatem, poczciwcze, czemu brama zawarta, skoro z ochoczym sercem na me panowanie przystajecie? - A bo nas ta wiedźma zwiodła. - Rzeźnik złożył ręce na piersi i spojrzał na księcia tak rzewnie, tak szczerze jakoby dziewica na ślubowaniu. - Omamiła nas, otumaniła prostaczków. A złego przy niej siła, i najemnicy, i machiny straszliwe, i czary nieprzebrane. Lecz wejrzyjcie i na to, jaśnie książę panie, że kiedym tylko spod jej władzy się otrząsnął, prędko do was przychodzę i o zmiłowanie proszę. - Wejrzę, ani chybi wejrzę. - Książę skwitował kwaśno krasomówcze popisy rzeźnika, wiedział bowiem jasno, kto od samego początku oblężenia popierał Złociszkę i gracko się przyczynił do opanowania miasta. Lichoń wyczuł chyba książęce rozdrażnienie, bo z nagła porzucił wiernopoddańcze pozy. Wyprostował się, kciuki za pas zasadził. - Rozejm nakazałem - oznajmił butnie - i na niebezpieczeństwa nie patrząc, samem do waszej książęcej mości przyszedł, coby do pojednania jak najprędzej doprowadzić. - Wziąwszy wprzódy pod zakład dobry tuzin dowódców moich - mruknął książę. - Iście nieustraszoność. Mierził go ten chłopina, co na przemian puszył się przed nim i do niego łasił. Ale pan Spichrzy zamierzał znieść jego obecność i podpisać, co trzeba. Pergaminy wszak płoną, a kmiotka też pozbędzie się bez żalu. Byle miasto bramy otworzyło.
- Mam pisma narychtowane, co nasze przywileje potwierdzają - gadał dalej Lichoń. - Nic ponad miarę, jeno złagodzenie lechkie ucisku patrycjatu. Handel wolny na mięso i win dawnych darowanie. Zaiste w niczym to majestatu waszej książęcej mości nie naruszy. Ja nie jestem łapczywy - zastrzegł się obłudnie - i po cudze nie sięgam. Ot, uszykował się łajdak, pomyślał książę, dając znak pokojowcowi, aby odebrał od rzeźniczyny zwitek zamazanych pergaminów. Partacz nie powstrzymał się, odruchowo zatarł ręce. Dobrze, że mi w garść nie napluł dla przypieczętowania paktu, skonstatował z niesmakiem książę. - Radę na wieczór zwołałem - rzekł posłaniec mieszczan - coby wszystkim ludziom godnym ugodę naszą przedłożyć i pieczęcie na niej postawić. Jak przystaniecie na nią, jutro możemy bramy roztworzyć. - A nie zdaje mi się - wtrącił znienacka Nacmierz, który dotąd w skupieniu przysłuchiwał się rozmowie. Trzymał się z daleka od stołu, żeby nie kłuć swoją osobą komendantów w oczy. Od wejścia do książęcego namiotu miał dobry widok na pole i miasto, które pierwszy raz od paru dni stało przed nimi ciche, jakby pogrążone we śnie. Aż do tej pory. Bo nagle mury miejskie ożyły, plunęły chmarą pocisków ku spichrzańskim szańcom. Lichoń pobielał na twarzy. - Jakże to? Jakże to? - wyrzucił z siebie gorączkowo i chyba chciał susem wypaść na wolną przestrzeń, ale go dwóch książęcych przybocznych gracko za kark ucapiło. Książę Evorinth powoli podniósł się ze stołka. Wystarczyło jedno zerknięcie na jego stężałe oblicze, aby najbliżsi usunęli mu się z drogi. - Ano, pójdziem popatrzeć - rzekł przyciszonym, niebezpiecznie miękkim głosem - jak zacni mieszczanie dochowują rozejmu. * * *
Komendanci oczywiście oponowali. Książę właściwie nie miał im tego za złe. Wykonywali swoją pracę. Nie znaczy to wszelako, że zamierzał usłuchać. Pachołkowie, rosłe, barczyste chłopiska, osłaniali go pawężami. Musiał jednak przyznać, że mieszczankowie zachowywali pozory przyzwoitości i nie miotali w niego głazulcami. Z łuków i samostrzałek też za bardzo nie razili. Ale rozejm został zerwany. Książę Evorinth nie miał w tej mierze najmniejszych wątpliwości. - Zda mi się, że nie mnie, ale wam, mój dobry Lichoniu, chcą ziomkowie wiadomość posłać - zauważył władca Spichrzy, kładąc stopę na jednym z pocisków. Obrócił go lekko, aż ucięty łeb wlepił w niego wybałuszone oczy. Śmierć przyszła niedawno, bo trup nie zdążył jeszcze zastygnąć. Rzeźnik, solidnie przytrzymany pod ramiona przez książęcych strażników i skrępowany rzemieniem, targnął się potężnie. - Puśćcie - zezwolił łaskawie książę. - Niech sobie chłopina popatrzy. Pachołkowie uchylili nieco pawęże i Lichoń wyprysnął przez lukę tak szybko, jak tylko pozwalały mu rzemienie. Książę, nie bez satysfakcji, podążył za nim i ledwo się uchylił przed kolejnym ściętym łbem. - Jakiś znajomek? - zapytał swobodnym tonem, kiedy Lichoń przypadł do czerepu. - Ona zabija moich ludzi! - zawył przywódca partaczy. - Ścina im głowy! - Co ty nie powiesz, mój dobry człowieku? - zakpił książę. Wiergowscy mieszczanie najwyraźniej załadowali łyżkę machiny, bo głowy buntowników znów sypnęły się gęsto na błonie. Książę uniósł wzrok, gdy na murach błysnęła mu czerwona suknia. Dziwka stała nad bramą. Całkiem blisko. Widział jej rozczochrane włosy i nagie ramiona. Tak i koniec z rozejmem, skonstatował z irytacją. - A żebyś zdechła, kurwo niewstydliwa! - wytyczał Lichoń, przysuwając się
tak daleko ku murom, jak pozwalały naprężone powrozy. - Żeby życie z ciebie zeszło, jako to dziecię, coś go nie umiała donosić! Kobieta na murach poruszyła się. * * * Lusztyk nie wierzył, że mała wytrzyma aż tyle. Wybuchy jej wściekłości nigdy nie trwały długo, a tym razem dygotała z wyczerpania. Widywał to wcześniej. Niebawem, może już za chwilę, złość się wypali, a wówczas Złociszka przełamie się jak laleczka ze słomy. Niby głowę wciąż trzymała hardo i nie odwracała wzroku, kiedy trzech Zwajców, obsadzonych w roli oprawców, bo pomocnicy katowscy zaszyli się w mysich norach, coby nie kaźnić ziomków, ścinało głowy zausznikom Lichonia. Robota była krwawa i niekrótka, choć wojownicy uwijali się żywo i nie szczędzili toporzysk. Raz tylko Złociszka wzdrygnęła się i myślał, że upadnie - kiedy bryznęło na nią posoką. Ale suknię wdziała czerwoną, więc krew znikła bez śladu. A ona nie podniosła nawet ręki, by ją otrzeć. Wdrapała się na podwyższenie. Lusztyk próbował ją od tego odwieść, bo chociaż pachołkowie otaczali ją wokoło z uniesionymi tarczami, przecie byle chytry łucznik mógł ją ustrzelić z wysokości jak kaczkę. Nie usłuchała jednak. Rozkazała naszykować egzekucję na placu pod bramą, aby nie przeoczyli jej także obrońcy murów. I stała pomiędzy zbrojnymi w sukni czerwonej jak płomień. Wciąż żyła. Nie sądził, że się na to zdobędzie. Strażnicy Lichonia również nie przypuszczali, że karą za bunt będzie kaźń. A ona nakazała zebrać wszystkich z pobojowiska przed kamienicą. Nawet rannych. Ci również położyli głowę na pieniek, podczas gdy najemnicy przetrząsali kramy i gospody. Bo wielu spośród rzeźnickich partaczy pokryło się na wieść o stłumieniu buntu. I wielu też zmykało zapewne przez sekretne furtki za mury albo przekradało się chyłkiem brzegiem rzeki. Może jeszcze paru uda się jutro wyłapać. Ale nie wszystkich. Z pewnością nie wszystkich. Z frasunkiem podrapał się po głowie. Miasto trwało teraz w otępieniu, przerażone gwałtownością rozprawy z zausznikami Lichonia. W gruncie rzeczy
jednak Złociszka pozbywała się właśnie niedawnych sprzymierzeńców. Wszak oni pomogli utrzymać mieszczan w ryzach w tych pierwszych niespokojnych dniach oblężenia, kiedy znad murów ludek podgrodzia spoglądał na zgliszcza swego dobytku. Oni też zastraszyli resztki patrycjatu, wciąż niezdecydowanego, czy nie lepiej dojść do porozumienia z księciem zamiast czekać na odsiecz, która bez wątpienia nigdy nie nadejdzie. Bo nie nadejdzie, tego Skalmierczyk był pewien. Jak znał Twardokęska - a znał go jak dziadowski szeląg - herszt nie wyśle z pomocą ani jednej kompanii. Przeciwnie, jeszcze chyłkiem podbierze tych spomiędzy żoninych najemników, co siedzą tuż nad żalnicką granicą. Lusztyk go właściwie nie winił. Stary niedźwiedź musiał się oganiać przed pomorcką nawałą, co szła nań ze wszystkich stron. A jeśli dobrał się już do kapłańskiego skarbu, nie zatrzyma się w Książęcych Wiergach w drodze na południowe wyspy. Zerknął spod oka na Złociszkę. Blada twarz upiornie odcinała się od szkarłatu sukni. Po prawdzie Lusztyka też nic nie trzymało w mieście. Umiał rozpoznać straconą sprawę - a także w porę wymknąć się z opresji, ot, choćby i w przebraniu jednego z tych rzeźników, którym teraz z rozkazu burmistrzowej córki obcinano łby. Nic go tu nie trzymało. Nic prócz tej dziewczyny. To było jak gra na zupełnie nieznanym instrumencie. Niepokojąca igraszka, która mogła go zaprowadzić na taki sam szafot, na jakim niedawno wyrżnięto zwolenników Lichonia. Złociszka kazała zebrać ścięte głowy. Kobiety, pomagające przy murach, niosły je w cebrzykach na górę. Wiele płakało, lecz nie śmiało się wymówić od krwawej roboty. Strach łatwo przechodzi w nienawiść, pomyślał. Ale Złociszka jeszcze tego nie rozumiała. Może zabraknąć jej czasu, żeby się nauczyć. Mimo to nie powstrzymał uśmiechu, kiedy rozkazała strzelać odciętymi łbami do spichrzańskich knechtów. Księcia jaśnie pana najwyraźniej również ujął ten koncept, bo z kupą pachołków wypadł z namiotu i pognał ku murom, szczelnie osłaniając się pawężami. Kilku łuczników natychmiast jęło się na niego rychtować.
- Zostaw! - rzucił Lusztyk przez zęby. Pachołkowie opuścili łuki. Złociszka chyba nic nie spostrzegła. Jeszcze za wcześnie jej mówić, pomyślał. Teraz nie stawi temu czoła. Ale wojna została przegrana. Śmierć księcia niczego nie zmieni - może wojsko pójdzie na chwilę w rozsypkę, lecz wtedy spichrzańscy bankierzy ściągną z klasztoru księżną Egrenne, rozjuszoną jak szerszeń po śmierci jedynego syna. Wówczas nie będzie już żadnych traktatów ani przywilejów, tylko rzeź, po której Książęce Wiergi zamienią się w ugór. Zwłaszcza jeśli z księżną przybędą kapłani Nur Nemruta. Za młodego pana ledwo śmieli wychylać łby z ruin potrzaskanej wieży. Lusztyk domyślał się wszelako, że nie dali za wygraną. I niezawodnie znalazłby się łebski kaznodzieja, który ogłosiłby śmierć księcia karą za odstępstwo od boga przodków. A grzech wszak najłatwiej zmyć krwią. Osobliwie zaś krwią czcicieli bluźnierczej księżniczki. Tak, jeśli książę zginie, po Górach Żmijowych znów rozpełzną się spichrzańskie krucjaty. Owszem, Lusztyk zapewne zdołałby się wymknąć z miasta, pozostawiając wiergowskich na zatracenie. Ale rozumiał, że nie przymusi Złociszki do ucieczki. Choćby ją otumanił przyprawnym trunkiem i z gębą obwiązaną szmatą powiózł hen na wozie, wydarłaby się w końcu na swobodę. Nawet nie z miłości do Twardokęska, bo dziecięce zadurzenie chyba zaczynało jej wietrzeć z głowy. Dziewka nie umiała przegrywać. Po prostu była za młoda. Zbyt zuchwała. Niepomna na straty. Trwała na murach, patrząc, jak łby buntowników opadają na książęcych knechtów, gdy znienacka spoza tarcz wyskoczył Lichoń we własnej osobie. - A żebyś zdechła, kurwo niewstydliwa! - wołał. - Żeby życie z ciebie zeszło, jako to dziecię, coś go nie umiała donosić! Lusztyk odruchowo przypadł do niej, gotów ją powstrzymać, ucapić, gdyby coś niebezpiecznego strzeliło jej do łba lub gdyby postanowiła się właśnie załamać na oczach obu armii. Ale Złociszka odtrąciła go łokciem. Wskoczyła na blankę, spocona, czerwona na twarzy, z oczami zapadniętymi od cierpienia. - Urodzę sobie następne! - wykrzyczała, wysoko zadzierając spódnicę, tak że nikt w mieście ani pod nim, na błoniu, nie mógł przeoczyć jej wdzięków. - Urodzę je, kiedy ciebie będą toczyły robaki!
* * * - Oż, wszetecznica przeklęta! - syknął z podziwem siwobrody komendant książęcej straży. Nie odwrócił oczu. Jeden Nacmierz wstydliwie spojrzał w bok. Wszyscy inni gapili się zachłannie na odsłoniętą nagość lichwiarskiej córki. - Kurwa chutliwa - sapnął Lichoń, lecz szarpnięcie postronka uniemożliwiło mu dalsze wynurzenia. - Ustrzelić bezwstydnicę! - wycharczał kapłan, którego za wstawiennictwem księżnej Egrenne wzięto na tę wyprawę. - Nie - powstrzymał go książę. - Ale sprowadźcie proce. Nie ukrył grymasu niechęci, kiedy pachołkowie sprawnie podtoczyli dwie pomniejsze machiny. Co tu się krygować, nie podobały mu się te nowomodne wynalazki. Świat jednak szedł naprzód. - Co każecie, wasza miłość? - zapytał dowódca. - Załadujcie je chlebem - rozkazał książę Evorinth, pan Spichrzy i połowy Gór Żmijowych. - Niech mieszczankowie zobaczą, gdzie ich korzyść leży. I niech się ten jeden raz najedzą z mojej łaski. Żołnierze natychmiast zabrali się do dzieła. Książę wszakże zwlekał z odejściem, choć nikt tu nie potrzebował jego pomocy czy wskazówek. Spoglądał na mury, mimo że dziewczyna w czerwieni zeskoczyła już z blanków i cofnęła się między swych ludzi. Bo pierwszy raz przeszło mu przez głowę, że ta wojna może nie okazać się równie prosta, jak sądził. I nie chodziło bynajmniej o zdobycie miasta. * * *
Twardokęsek podrapał się po łbie. Nie widziała mu się ta wyprawa, wcale nie. Po prawdzie zresztą nic mu się ostatnio nie widziało. Ale co było począć? Zerknął ponuro na Cherchela, miętoszącego w palcach piórko od kołpaczka, na Haliszkę, która stała tuż przy nim z zaciętą miną, wreszcie na podstarościego Chabinę. Szlachcic bez ustanku podkręcał wąsy, lecz one zaraz opadały, nadając jego twarzy wyraz beznadziei i zobojętnienia. - A może byście je sami przygarnęli? - spróbował jeszcze raz zbójca. - Toć wasze krewniaczki... Władyka żwawo pokręcił głową, że zaś szyję miał chudą i wyschniętą, wyglądało to, jakby dziecię kolebało makówkową kukiełką. - Wszak wam powiadałem, że nie mogę - rzekł posępnie. - Między narodem powszechnie znane, że wówczas, przy tartaku, ja Bogorię przed podkomorzym przestrzegłem. Niech teraz wieść pójdzie o jego skonaniu, sam będę musiał bacznie pleców pilnować. - Toć sam z siebie się zatchnął! - obruszył się Twardokęsek. - Własnym się jadem zadusił. - Kogo to obejdzie, jak mi dwór najadą - prychnął w odpowiedzi Chabina - i ogniem chałupy przeczeszą? Nie, mości Twardokęsku, strach na hazard się ważyć. Kobietę i dzieciska precz kazałem odesłać, nawet wam nie rzeknę dokąd. - A wy też nogi za pas weźmiecie, krewniaczki obcym ludziom podrzuciwszy - parsknął zbójca. - Dobytku muszę pilnować! - Władyce ceglaste plamy wystąpiły na policzki. - Bogoria karmazyn, pieniężnik. Furda mu włość zmarnowana albo folwarczek spalony. A dla mnie to całe życie. Co ja synom ostawię? Kto mi majętność wróci, jeśli przez waszą wojenkę do nędzy przyjdę? Kto srebrem w karmany sypnie? Wy? Czyli Bogoria może?! Te jego dziewki to śmierć - próbował mówić spokojniej, lecz słowa ze świstem wyrywały mu się z krtani, a głos wznosił się i łamał ze wzburzenia. - Dlatego do was je posłał, choć ma po okolicy niemało krewniaków i druhów zawołanych. Ale tych dzieci będą chcieli Skalmierscy użyć i będą na nie Pomorcy nastawać. Bo przez nie najłatwiej ojca ugodzić. A Bogoria wrogów ma dużo, więcej niźli sobaka pcheł na futrze.
Umilkł i tylko sapał ciężko, wyczerpany wybuchem. - Powiadam wam, mnie je dajcie - odezwał się wesolutko niziołek. Siedział na stołowym blacie, a że nogami do polepy nie sięgał, majtał sobie nimi z zamachem, że jeno barwne ciżmy błyskały. - Ty milcz, gadzie! - huknął na niego zbójca, który od paru dni pasował się ze zgryzotą i nerwy pomału tracił. - Szyderstw mam dosyć. Wesołek zmarszczył się w udawanej urazie. - Mogę milczeć, mogę - odparł bez najmniejszego strachu, przy tym tonem tak ugrzecznionym, że zbójca od razu wyczul kpinę. - Tyle żem ciekaw, czy Bogoriowe dziewki do pleców se przytroczycie, jak będziecie przed Wężymordem po oczeretach zmykać. Co się niebawem trafi - dodał, sznurując usta. - Są insze dzieci w taborze - wtrąciła Haliszka. Zbójca spojrzał na nią z uznaniem. Ot, roztropna kobieta, pomyślał, choć nad wymiar potężna. - Są, są, a jakże - zadrwił karzeł. - Jeno czy ich ojciec Skalmierskiego intendenta trzy dni publicznie kaźnił? Jak wam się zdaje, co jaśnie doża uczyni, kiedy go nowina o tym postępku najdzie? Każe Bogorii garść srebrników wypłacić, że mistrza katowskiego w rzemiośle wyręczył? Wieść o wyprawie Bogorii na Skalmierskich doszła ich bowiem onegdaj, ku niezmiernej złości Twardokęska. Niby wypił ze zbój-szlachcicem dobrych parę beczek piwa, dziewek też wyobracał niezgorsze dwa tuziny, a przecież pojąć nie mógł, że ten pośrodku rebelii rzucił się w prywatną wojnę. I to z powodu baby! Zwyczajnej przy tym, żadnej szlachetnej pani, jeno pospolitej kochanicy, co ją w przysiółku przed wszystkim skrywał. Podobny postępek nie mieścił się w zbójeckim pojmowaniu świata. Siedział więc osowiały na zydlu, a nikt się nie kwapił z odpowiedzią. Nawet Cherchel podrapał się z zafrasowaniem po łbie. Zwykle nad podziw wymowny, przy Haliszce ścichł jakoś i stępiał.
- Może by je tak do klasztoru odesłać? - zapytał niepewnie. - Do którego niby? - ofuknął go wesołek. - Do pomorckiego może? Lepiej je już od razu Wężymordowi oddajcie, mniejsza będzie fatyga. - Ale to jest myśl! - Podstarości ożywił się wyraźnie. - Są wszak świątobliwe panienki w Międzychodzie, tam nie będzie im krzywda. Twardokęsek skrzywił się na wspomnienie ostatniej wizyty u świątobliwych panienek, lecz zmilczał. Rad był jak najprędzej pozbyć się kłopotu. - Chyba że Wężymord zechce pospołu i świątobliwe panienki ukrzywdzić. Karzeł prychnął z pogardą. - Jak sądzicie, długo się one ostaną w opactwach i klasztorach, kiedy Pomorcki powróci? Ale niechby się i ostały. - Parsknął. - Jaki los zgotują smarkulom? Ani się obejrzycie, jak będą po obłóczynach. Mości Chabina i Twardokęsek łypnęli na siebie trwożliwie. Nie znali wprawdzie zamysłów Bogorii, ale coś im się nie zdawało, żeby chciał swe jedyne córki wyszykować na mniszki-czernice. - Tu ich trzymać nie mogę! - Zbójca w desperacji schwycił się za czuprynę. - Tak i mnie je dajcie. - Szydło uśmiechnął się jak kot do sperki. - Wszak obiecałem Szarce, że wam dopomogę. Tedy dopomagam. Jużeś jeńców spod Rogobodźca wziął, złodziejska twoja mać, pomyślał cierpko zbójca, co ich potem żywy duch nie widział. Skądże mnie wiedzieć, czy i tych dzieciaków na zmarnowanie nie powleczesz? Podstarości tymczasem jął się kręcić na siedzisku, jakoby mu kto paździerzy w portki nakładł. Widać było po nim, że w obozowisku wstrzymywał go jedynie lęk, aby mu nie zarzucono, iż o krewniaczki w potrzebie nie zadbał. - Gdybyście nam chociaż rzekli, dokąd je zabieracie... - wymamrotał niepewnie. Karzeł zaśmiał się grubo. - A jakaż wtedy tajemnica? - zakpił. - Nie, nic nie gadajcie - dodał, widząc, że mości Chabina próbuje oponować - znam ja was dobrze. Nic nie wymyślicie,
aż wreszcie Skalmierczyk pod obozowisko podejdzie i dziewki zadławi. Bo doża na nie nagrodę naznaczy, możecie być tego pewni. Niebawem każda szumowina stąd aż po paciornicką granicę zacznie na ich życie nastawać. Znów zapadła cisza. Zbójca mamrotał pod nosem, bo choć chętnie sprzeciwiłby się pokurczowi, wiedział przecież, że Szydło ma rację. Cherchel skrobał się po ciemieniu. Władyka wąsy targał. Tylko Haliszka wodziła pomiędzy nimi oczami i wyglądała na coraz bardziej zniecierpliwioną. - Jak zatem będzie? - zapytała w końcu. Szydło znów parsknął śmiechem. - Ano tak, jak rzekłem. Dziewki ja zabieram i w ukryciu przechowam, za co słowem ręczę. Twardokęsek wykrzywił się kwaśno. Słowo niziołka nie wydawało mu się przesadną gwarancją. - Ją też wezmę. - Karzeł pomachał zakrzywionym paluchem do Haliszki. - I jego - wskazał na Cherchela. - Zda się nam ktoś do obrony. - Przydam wam raczej dobry komunik jazdy - zaproponował zbójca. Bard ściągnął w namyśle brwi. - Nie trzeba - oznajmił. - Wozy wolę. Łatwiej się przyjdzie prześlizgnąć. Haliszka skinęła głową i zbójca wyrozumiał od razu, że tych dwoje musiało się za jego plecami naradzać i dawno przystali na pomysł Szydła. Z trudem zdusił gniew. Może i lepiej, pomyślał. Trza karła z obozowiska popędzić, skoro przeciwko mnie knuje i ludzi buntować poczyna. - Dobrze zatem - zgodził się z westchnieniem. - Szykujcie konie. I niech was bogowie prowadzą - dodał odruchowo. Szydło, dwunasty z bogów Krain Wewnętrznego Morza, uśmiechnął się paskudnie.
* * * Tego poranka w pirackiej Skwarnie również szykowano się na wyprawę. Noc minęła bezsennie - wieść o przybyciu Iskry szła przez portową dzielnicę jak pożoga. Z dachów tawern przeskakiwała na tarasy zamtuzów, tylnymi drzwiami lupanarów przemykała się do kamienic wzbogaconych szyprów, wraz z nocną strażą maszerowała po opustoszałych ulicach i wśród wychudzonych uliczników zakradała się do domów gry i lichwiarskich kramów. Kiedy więc rudowłosa córka zwajeckiego kniazia pokazała się o brzasku, nieopodal okrętów czekał niezgorszy tłum. Hardysz siedział na kołku do mocowania cum, wciąż w okrwawionej koszuli. Sam. Głowę odwrócił ku morzu. - Jesteś gotów? - zapytała rudowłosa. Wokół piraci, robotnicy portowi, opilcy powracający ze zdrożnych uciech w ciepłe domowe pielesze, przekupnie rybą, lichwiarze, wojownicy, bosonodzy posługacze, wioślarze o brodatych, zatroskanych twarzach, rybacy, baby z dzieciakami kwilącymi w chustach u piersi - wszyscy wyciągali szyje, by nie uronić odpowiedzi. Mężczyzna spojrzał ku niej powoli. I uśmiechnął się. - Jestem gotowy od dawna. Przez nabrzeże poszedł poszum. Tego się nie spodziewano. - Ale nawet „Morski Kozioł” sam nie wyruszy na morze - mówił miękko Zwajca. - Będziesz potrzebowała ludzi. Ja załogi na zatratę nie poślę. A wszystkich mieczem na pokład nie zapędzisz. Córka Suchywilka popatrzyła po ciżbie. - Czy tak? - zapytała cicho i nikogo w szczególności. - Czyżby w pirackiej Skwarnie sami tchórze się lęgli? - Skwarna pływa za srebrem - odezwał się z tylu Hardysz. - Za srebrem, złotem i klejnotami. Nie za tym, czego ty pragniesz.
- Czego ja pragnę? - powtórzyła, a potem roześmiała się wysokim, nieludzkim śmiechem, który wzburzył fale i poderwał ze stert odpadków mewy. Czego ja pragnę? Któryś ze stojących najbliżej cofnął się i wpadł plecami na druhów, kiedy przywarło do niego spojrzenie zieloniuśkich oczu. Nie mógł jednak uciec. Ci z tyłu, nie wiedząc, co się dzieje, napierali na kamratów, dotykiem tłumiąc strach. Było bowiem coś przerażającego w rudowłosej kobiecie, stojącej przed nimi bez lęku, z dwoma mieczami i pierzastym potworkiem na ramieniu, który stroszył się i klekotał dziobem w rytm jej słów. Niejeden znał już jej historię - zeszłej zimy minstrele roznieśli ją po dworach Krain Wewnętrznego Morza, a wielu ściągnęło również do pirackiej Skwarny, gdzie misy ociekały gorącym tłuszczem, a trzosy były pełne srebra. Piraci słyszeli więc, jak podpaliła najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza w czas krwawego karnawału i o jej zrękowinach z żalnickim wygnańcem. Wioślarze popychali nawy przez wełniaste fale, tropiąc jej ślad, kiedy zagubiła się w wodnym przestworze wraz z dwoma kniaziami. Teraz zaś pojawiła się na nowo, chociaż nikt nie umiał zgadnąć, jakim sposobem ani z czyją pomocą. Mówiono, że chodzi ścieżką bogów. Tego się nie dało zlekceważyć. Nie na północy. Dlatego nawet ci, którzy przybyli tutaj z Pomortu, kręcili się niespokojnie i spluwali pod jej wzrokiem. Ogień płonął w jej włosach. Wydawało się, że lada moment snopy iskier spadną na kamienie. - Nie pragnę tego, lecz zanim słońce wzejdzie, wypłynę na głębię - rzekła Szarka. - Na wyprawę, jakiej świat nie oglądał ani nie obejrzy, kiedy już sczeźniecie. Płynę po krew, po łup, po zatracenie. Każde słowo miało zostać zapamiętane. Wygładzone, oszlifowane przez legendę jak kamień przez fale przypływu. Wielu później zaklinało się, że widziało wtedy na nabrzeżu w jej rękach sztylet. Że uniosła go ku niebu, żeby wychwycić ostrzem pierwsze promienie słońca. Ale to nie była prawda. Nad portem wisiał jeszcze mrok, a sztylet spoczywał ukryty w pochwie. - Kto pójdzie ze mną? - zapytała cicho.
Przez długą chwilę wydawało się, że nikt nie odpowie. Ludzie trwali nieruchomo, jak pod władzą sennego czaru, zestrachani, niepewni swego. - Ja pójdę! - rozległo się od strony wieży z kołowrotem. Na pusty plac przed Szarką wysunął się wojownik w zwajeckim rogatym hełmie. Sękate ramiona i pierś opinała mu kolczuga z drobnych kółek. Opadł kolanami na kamienie i szybkim ruchem dobył miecza. - Za Iskrą! - rzucił, pochylając przed nią ostrze w geście poddaństwa. Miał zginąć, zanim jeszcze „Morski Kozioł” przybije do brzegu. Nikt nie zapamiętał jego imienia. - Za Iskrą! - zawtórował mu inny głos i spomiędzy pak i skrzyń, które dopiero co wyładowano ze zdobycznego statku, wystąpił rudowłosy wyspiarz. Jego druhowie wiedzieli, że pochodził z Wysp Hackich, gdzie od wielu zim Pomorcy władali nad wolnym narodem. Nie rzekł im jednak, że wygnano go z rodzinnej wioski za ojcobójstwo, bo pochwycił za widły, kiedy go pewnej letniej nocy rodziciel przydybał za wędzarnią z młodą macochą. - Za Iskrą! - Dwóch bliźniaczych pachołków wyrwało się przed piratów. Mieli krągłe policzki, rumiane i ledwo co pokryte młodzieńczym puchem, a ich głosy łamały się w chwilach wzruszenia. Zbiegli do Skwarny spod ręki surowego ojca, marząc o sławie, bogactwie i niezwykłych przygodach, jakich bogowie nie skąpią w pirackim rzemiośle. Nie powiodło im się wszakże. Z okrętów odpędzano ich, nie szczędząc drwin, bo mimo chłopskiej krzepy nie umieli się obchodzić z wiosłem i plątali liny. Pieniędzy na miecze im brakło, musieli więc, wzorem wielu wyrostków, nająć się na służbę w jednej z portowych tawern. Na gołych rękach wciąż obsychały im resztki mydlin. Niebawem jeden z nich skona, na darmo usiłując wepchnąć sobie do rozpłatanego brzucha wnętrzności. Drugi dożyje sędziwego wieku - dlatego, że poślizgnąwszy się na krwi brata, uniknie śmiertelnego ciosu. - Za Iskrą! - Na twarzy kolejnego z wojowników widniały krwawosine ślady po tatuażu.
Kiedyś skłaniał głowę przed posągiem Bad Bidmone. Tak dawno, że prawie w innym życiu, bo nie pamiętał nawet słów modlitw, które niegdyś kołysały go do snu. Teraz słuchał wyłącznie miecza. - Za Iskrą! Za Iskrą! Za Iskrą! - Głosy odzywały się coraz szybciej i coraz więcej wojowników klękało na kamiennym nabrzeżu. I zanim niebo zaczęło jaśnieć, było ich wystarczająco wielu. * * * - Ja tego nie odpuszczę! - Wigoń potrząsnął łbem, ponury i straszny w swym rozjątrzeniu. Spoglądał na krzątaninę na pokładzie „Morskiego Kozła” i czuł, że coś wymyka mu się z rąk. Sam nie wiedział co. - Ale powiadaliście, że dziwka ryża... - śmiał zaprotestować jeden z marynarzy. - Że na zatratę... Szyper odepchnął go z całej siły. - Na zatratę albo i nie - prychnął, mrużąc małe, wodniste oczka, które potrafiły wyłowić łup choćby i wśród największej zawiei. - Kto ją tam wie. Potoczył wzrokiem po załodze. Nie brakowało nikogo. Niby nie zwołał ich na pokład, lecz jakimś sposobem zleźli się co do jednego. Wychynęli z domów uciech, karczem albo spod puchowych pierzyn, bo przecież wielu z nich miało po chatach utrzymania albo i ślubne żony, które za okrawki łupów rodziły im dzieciska i pieszczotliwie skrobały ich po karku, kiedy na krótko zawitali do portu. Niektórzy wciąż byli opuchnięci na gębach od snu, inni zaś od bijatyki albo trunku. Przyszli jednak wszyscy, ściągnięci tym samym niepokojem, który wygarnął Wigonia z Rudego Psa. O towarzyszu z wolnego bractwa mawiano, że nawet we śnie nie przymyka obu powiek. Bo ludzie Skwarny przywykli nieustannie węszyć - za niebezpieczeństwem, za zdobyczą, za uciechą, która na chwilę rozkołysze zastałe serce, wleje nieco rozkoszy w żyły. Za szczęściem.
Szczęście Wigonia kołatało się niecierpliwie w jego piersi, obijało o ściany żeber. Nagliło. Radość z upokorzenia Hardysza zgasła w nim, zanim jeszcze wybiegł z innymi na ulicę. Niby śmiał się, zanosił grubym, szczekliwym śmiechem, bo przecież woj, którego byle baba pokonała. na oczach druhów, nigdy już nie odzyska poważania ani nie poprowadzi okrętu w bitwie. Lecz zaraz przyszło opamiętanie. To była Iskra, młodsza siostra bogów. A Wigoń, choć nie przywykł ustępować przed nikim, w głębi duszy wiedział, że sam też nie dotrzymałby jej pola. Jednakże znacznie bardziej ubodła go inna myśl. A jeśli wszystko, wyzwanie, bójka, wyprawa, zostało zawczasu ukartowane? Wszak gdyby Hardysz spróbował chyłkiem wymknąć się z przystani, dobre dwa tuziny szyprów ruszyłyby w pościg. Poprzednim razem jedynie Wigoń miał dość rozumu, by za nim podążyć, a nagrodą za wytrwałość okazał się bajeczny sinoborski okup - i sława, która nie zagaśnie za jego życia ani za życia jego potomków. Dlatego kapitanowie tkwili teraz bezczynnie w porcie, w cichości przepijając łupy i bacząc, czy też syn Suchywilka nie gotuje się do nowej żeglugi. Jeśli zatem rudowłosa dziwka wcale nie była jego siostrą, tylko zwyczajną najemniczką, która pomogła Hardyszowi uszykować widowisko dla gapiów? Zdarzały się przecież baby, potrafiące niezgorzej robić mieczem. Właściwie jednak ani dudu w to nie wierzył. Usiłował po prostu zagłuszyć niepokój, który nim owładnął. - Jeżeli to Iskra - rzekł powoli - będzie umiała wyśledzić pośrodku morza skarby, jakich wcześniej nie oglądano. Przywoła z dna morskiego zatopione okręty, a sorelki podarują jej perły wielkie jak kurzęce jaja. Od steru podszedł ku niemu Ciekun. Łeb miał już zupełnie łysy, jedno oko powleczone bielmem. - Jeżeli to Iskra - powiedział Ciekun ostrożnie - nie za skarbami zechce ona gonić. Wiecie, co o niej powiadają, i że jej matkę Pomorcy ubili. Bo one nie niosą śmiertelnikom szczęścia. Człek się nie nasyci tym, co wyrwane bogom. Wigoń zacisnął zęby, aż mu chrupnęło w szczęce. Nie mógł zdławić osobliwego poczucia, że oto Hardysz okrada go w najnikczemniejszy, najbardziej
podstępny sposób. Ten pomywacz, z łaski przyjęty na pokład, kiedy był jak ślepe szczenię, bezradny i podatny na ciosy. To nic. Teraz odbiera swemu kapitanowi cały świat. Całe szczęście. Wszystko, co bogowie stworzyli pod błękitnym niebem, choć nie ma innej zasługi prócz tego, że urodził się w kniaziowskiej izbie. - Zapomną o mnie! - wyryczał Wigoń, syn nierządnicy i wioślarza, który nie pozostawił potomkowi żadnego dziedzictwa, ani ziemi, ani miecza, ani krewniaczego rodu. - Nikt nie będzie nawet pamiętał mojego imienia! * * * Wydzierek w zamyśleniu głaskał szyję niewolnika. W przeciwieństwie do większości Skwarny stary szyper nie budował swej fortuny na bezmyślnej grabieży. Czasy pogoni za zwajeckimi łodziami miał już dawno za sobą. Niekiedy dawał się jeszcze skusić na tłustą Skalmierską galerę. W gruncie rzeczy wolał jednak zysk pewniejszy i obciążony mniejszym ryzykiem. Wewnętrzne Morze nie miało przed nim tajemnic - obracał się po nim wszak prawie cztery tuziny zim. Wciąż przechowywał w pamięci opowieści swoich kapitanów, choć ich sława zgasła bezpowrotnie, a imiona stały się teraz niezrozumiałe jak krzyki mew nad skałami. Znał zatoki, wyspy, groty i kryjówki, których nie zaznaczono na żadnych mapach. Czasami wydawało mu się, że po śmierci Mel Mianet nie poprowadzi go w ciemne sale Issilgorol, gdzie nawet łzy wysychają na popiół i cienie statków na darmo krzyczą o żegludze, tylko pozwoli mu rozmyć się w bryzgach piany na brzegu morza. Bo orał je kadłubem okrętu niczym rolnik obrabia swoją dziedzinę, powoli, pieczołowicie i z troską. Ani znał inne życie, ani go pożądał. Przy sprzyjających wiatrach podpływał nocą pod sam brzeg. Zapuszczał się w głąb lądu z nurtem rzek i parł naprzód, ku ludnym osadom, targowym miastom, opactwom, przy których rozsiadły się kręgiem osiedla rzemieślników i kupców. Tam znajdował najcenniejszą zdobycz. Ludzi. Znano go dobrze na targowiskach pod Hałuńską Górą. Znano też na Szczeżupinach, bo południowi kupcy nie brzydzili się żadnym zyskiem. A Wydzierek zawsze umiał wybrać najzacniejszy towar. Zdrowych, krzepkich
pachołków do wiosła. Dziewki o szerokich biodrach i mlecznych piersiach, zdolne do rodzenia dzieci i krzątaniny w obejściu. Wreszcie wiotkie, wielkookie stworzenia do uciechy, jak ten dzieciak, który dygotał przed nim, półnagi w powiewach morskiego wichru. Chłopiec był młody, nietknięty przez świat. Piraci wywlekli go z celi w sinoborskim klasztorze i teraz stary szyper sycił się jego strachem i urodą po równo. Nie patrzył jednak na jeńca, który, zmartwiały z przerażenia, nie pojmował jeszcze, że jego życie właśnie się skończyło na pokładzie tego smukłego okrętu, bo nie był już synem, oblatem, uczniem w scholi, tylko kawałkiem mięsa na sprzedaż. Nie, Wydzierek spoglądał na „Morskiego Kozła”, powoli zmierzającego do wyjścia z portu, i „Morską Klacz”, która postępowała w tyle, miarowo młócąc wiosłami. Żył wystarczająco długo, by wiedzieć, że coś się waży. Wyczuwał w powietrzu odrętwienie, jakie nastaje nad morzem, kiedy ścichnie wiatr, a ryby i ośmiornice schowają się głęboko pod powierzchnią, czekając, co przyjdzie wraz ze wzbierającymi chmurami. Rozdymał nozdrza bulwiastego, pokrytego siatką popękanych żyłek nosa, chcąc wyniuchać, co przyniesie ten dzień. I nie wiedział. Pierwszy raz od dawna. Wojownicy chętnie pływali z nim na wyprawy. Nikt nie przechodzi obojętnie obok bogactwa, zwłaszcza w Skwarnie. Jednakże Wydzierek był świadom, że nie ceniono go na równi z brodatymi, barczystymi szyprami, którzy, rycząc i pryskając śliną, przetaczali się po wybrzeżach z toporzyskiem w ręku. Zanadto był rozumny. Nie miał skłonności do brawury. Nie wpadał w berserkerski szał. Nie, Wydzierek wszystko ważył, kalkulował, zwlekał, zanim uderzył. Ot, bardziej kupiec niźli kapitan wolnego bractwa. Tak o nim mawiano za plecami. Kupiec. Stary, przebiegły lis, który w trwodze podwija kitę pod zadek i wciska się między korzenie sosny. Wojownicy szli za nim po zysk, ale tamtych czcili i o nich układali pieśni, choćby i powracali z pustymi rękami. Zwykle Wydzierek nie kłopotał się sławą. Miał już pastwiska, wioski, młyny i winnice, gdzie wygrzewał sterane w niezliczonych wyprawach kości. Miał też okręty, na których młodsi nadstawiali karku za zyskiem, płacąc mu sowity procent. W niczym nie zależał od tej zgrai pijanych wyrzutków.
Tyle że po kilku niedzielach z dala od Skwarny wracał tu nieodmiennie, wszystko jedno, jak solennie sobie obiecywał skończyć z dawnym rzemiosłem. To było jego życie. Dotykał ręką ziemi i czuł, jak podwodne żyły pulsują, wzywając go na morze. Nad dziobnicą „Morskiego Kozła”, zwieńczoną srebrzystym łbem żmija, połyskiwały rude włosy. Iskra. Potrząsnął głową. Czy musiała się przypałętać właśnie teraz? Czy nie było innego sposobu, aby odejść? Znał swoich ludzi. Wiedział, że wciąż mają w oczach okup za kniaziów. Bajeczny, połyskliwy skarb, któremu nie dorównają kupieckie grosze spod Hałuńskiej Góry. Ktoś zaszurał za nim nogami. Wioślarze w napięciu śledzili dwie łodzie, które rozpędzały się już na gładkiej powierzchni zatoki. Wydzierek, niewolny chłopski syn, który przed półwiekiem zbiegł z okopconego kurenia, kiedy pan postanowił go wytrzebić i posłać do świątyni na chwałę Kei Kaella, zacisnął mocno wargi. A potem dobył noża i płynnym ruchem poderżnął brańcowi gardło. Zabulgotała spieniona krew - na dobrą wróżbę, na sowitą nagrodę. - Do wioseł! - huknął. Matka powiedziała mu kiedyś, że żeglarze odchodzą na tamten świat na statkach. * * * To właśnie przeważyło szalę. Kiedy okręt Wydzierka poruszył się na fali, inne łodzie jęły spiesznie szykować się do drogi. Kto żyw pchał się na pokład. Szyprowie mogli wybierać wśród wioślarzy jak w garnkach na jarmarku. Kobiety oferowały klejnoty, byle tylko znalazło się wiosło dla ich synów. Tędzy wojownicy płakali jak dzieci, gdy zbrakło dla nich miejsca.
Bo Skwarna szła na wojnę. Co do ostatniego okrętu i smoczej łodzi wyruszała na morze, nie rozumiejąc nawet, za czym goni. Ale z przodu trzy żagle lśniły jak wyzwanie. A mało kto na północy umiał się oprzeć wyzwaniu. Płynęli za srebrem, złotem i klejnotami. Po krew, po łup, po zatracenie. Na wyprawę, która miała stać się przyczyną ich upadku.
Rozdział trzynasty Narzazek żuł paznokieć kciuka. Nie zwracał uwagi na panów szlachtę, którzy zwartą kupą obiegli stół. Milczał, skrywszy oczy pod krzaczastymi brwiami. Przed nim, na skraju blatu, połyskiwała jasna plama pergaminu. - Więc prosi mości Twardokęsek, coby w lasy uchodzić? - odezwał się w końcu książęcy sługa. Doradca władcy, który wiele tygodni temu zniknął pośród upiorów. Kwatermistrz wojny, nad którą nikt już nie panował. Posłaniec skinął głową, jakkolwiek Narzazek wcale nie potrzebował jego potwierdzenia. Skryba nader udatnie wypisał słowa zbójeckiego herszta, a zbójca też niemałą przywiązywał do nich wagę, skoro kazał je skreślić w epistole i opatrzyć pieczęciami. Sam, jak pisał, w obliczu nadciągającego Wężymorda ludzi porozpuszczał, żeby się w mniejszych kupach pozapadali w knieje i trzęsawiska, gdzie Pomorcy nieradzi się zagłębiają. Tam zamierzał bezpiecznie przeczekać do zimy, kiedy zwykle zamierało wojowanie. Narzazek westchnął ciężko. Niby zbójca miał rację. Nie należało iść teraz na zwarcie z Wężymordem, zwłaszcza że doradca słyszał również o knechtach, których na gwałt ściągano z Pomortu. Widać po klęsce pod Rogobodźcem ani Wężymord, ani Zird Zekrun nie ufali dłużej żalnickim oddziałom i postanowili sięgnąć po bardziej wypróbowaną broń. Tak się przy tym spieszyli, że za pewnym zyskiem najęli Skalmierskich kapitanów do przeprawy. Pomorccy najemnicy bez wątpienia płynęli już po Wewnętrznym Morzu, spokojnym o tej porze i przychylnym żegludze. A skoro tylko poczują pod stopami suchy ląd, uderzenie pójdzie na Wilcze Jary z dwóch stron - od Wężymorda i od doży,
rozwścieczonego mordem na intendencie. Półwysep Lipnicki nie zdoła się oprzeć, skonstatował ponuro doradca. Raz na zawsze skończyły się wesołe pohulanki, podchody z miejscowymi komendantami i burdy na gościńcu. I właśnie na taki czas szykowali się od dawna z Koźlarzem. Tyle że teraz zbrakło księcia. Narzazek nie przypuszczał, żeby Koźlarz miał się szybko odnaleźć. Tak, wedle wszelkich ludzkich rachub Twardokęsek miał rację. Wszak obaj wiedzieli, jakim straszliwym trudem okupiono wygraną pod Rogobodźcem. A to była zaledwie przygrywka. Rozprawa z wojownikiem wprawdzie doświadczonym i strasznym, ale ze szczętem człowieczym i podatnym na żelazo. Zresztą i on rozgromiłby powstańców, gdyby nie przybycie widmowej kohorty. Narzazek wciąż skrobał zębami pazur. Bił się w myślach i mocował. Zbójca miał rację. Bezsprzeczną. Chciał odwlec katastrofę, poczekać, aż napór najeźdźców ugrzęźnie w jesiennym błocie. Jednakże wojna nie mogła trwać bez końca. Narzazek znał tę ziemię, jej barwę, zapach i żyzny, tłustawy osad, jaki pozostawiała, rozpadając się w palcach. I właściwie liczyła się tylko ziemia, nie ci sumiaści i kontuszowi panowie, którzy otaczali go teraz w nabożnym skupieniu. Oni mogli się jeszcze zmagać, ścigać, wymykać pogoni. Może przez całe zimy. Ale nie zdołają ocalić ziemi. Nie oni. - Nie - powiedział powoli, nieświadom, że oto znalazł się w sercu jednej z tych niezliczonych, zwyczajnych chwil, które przeważają o przyszłości świata. Nie usłuchamy Twardokęska. Zamkniemy się w Horęży. * * * Z początku karzeł również kazał poprowadzić furgony traktem ku Horęży. Haliszka nie śmiała pytać po co, bo Cherchel wprawdzie nadrabiał miną, jednakże Szydło wcale nie wtajemniczył go w swoje plany. Ale po cichu cieszyła się. Wspomnienie murów starej twierdzy, widzianych kiedyś z daleka w pochodzie, napełniało ją otuchą. Nie, nie lękała się obozowania pod gołym niebem ani nawet pomniejszych band grasantów. Ciągnęli bowiem w sześć wozów, z garstką jezdnych: niejeden pan podróżował w ten wojenny czas z mniejszym ochędostwem. Karzeł, widać dobrze znakomy tych stron, wiódł ich
gościńcem suchym i równym, więc wozy toczyły się gładko, a w okolicy, choć mocno już przetrzebionej przemarszem wojsk i rozlicznych zbrojnych kup, wciąż dało się znaleźć schronienie i co świeższą strawę dla dzieci. Jednakże chciała wreszcie skryć się za okutą bramą, za zasiekami z zaostrzonych kołów - i szabel panów braci. W Żalnikach nie ostały się bezpieczne miejsca, to prawda. Horęż przynajmniej oferowała wytchnienie po tej niekończącej się, krwawej wędrówce. Potem jednak Szydło zwrócił się na południe, zjechał z bitego gościńca i zanurzył się w plątaninę leśnych traktów. - Będzie dobrze - pocieszał ją bard, kiedy dzielili w ciemności szorstką derkę. - Im głębiej w Wilcze Jary, tym pewniej. Odwróciła się do niego plecami, nasłuchując spokojnych oddechów dzieci. Rozgorączkowane natłokiem nowych miejsc i zdarzeń, spały twardo w głębi furgonu. A jej wciąż zwidywała się w nocnej ćmie tamta chwila na Rogobodźcu, kiedy zaledwie z cepem w ręku stanęła pomiędzy swoimi synami i zagładą. Cherchel tego nie rozumiał. Nie mógł pojąć, jak kruche jest drzewce, jak zwodnicze żelazo, kiedy zabraknie innego oparcia. Może kamienne mury Horęży nie okazałyby się pewniejszą zaporą. Mogłaby jednak zaczepić o nie myśli. W tej wojnie tak trudno było czemukolwiek zaufać. - Będzie dobrze. - Przywierał do niej kościstymi kolanami i dychawiczną piersią steranego konia. Wiedziała, że wiele niewiast zazdrości jej względów dowódcy wozaków. A ona przyjmowała je niemal obojętnie, z wyrachowania. W normalnych czasach nie obejrzałaby się dwa razy za tym mikrym, nerwowym człowieczkiem o twarzy naznaczonej śladami łajdactwa. Bo Haliszka nie widziała w bliznach zacności ni bohaterstwa, wcale nie. Zacny człowiek orał swoje pole, siał i zbierał plony, ścinał trawę w czas sianokosów, a na jesieni zrywał jabłka i kapustę kisił. Składał beczki, drutował garnki, by pod wieczór, kiedy ptaki cichły i pszczoły powracały do ulów, podrzucać swoich synów wysoko, aż do nieba. I śmiał się wtedy - serdecznym, szczerym śmiechem męża, który cały dzień spędził zgodnie z boskimi nakazami i wreszcie może udać się na spoczynek. Dlatego potem, na ich wąskim i twardym małżeńskim posłaniu, czuła jakąś błogość i słodycz, której jej teraz brakowało.
Nie wiedziała dlaczego. Cherchel był dla niej dobry. Uważny. Oferował lepszy los i bezpieczeństwo dla synów. A przy tym nie wymagał zbyt wiele. Nie więcej, niż czyniła wcześniej z niejednym przygodnym knechtem, kiedy świekra wygnała ją z obejścia, a dzieci wołały o strawę. Aż łzy napłynęły jej do oczu. - Nie bój się. - Bard roztarł palcem wilgoć na jej policzku. - Zadbam o ciebie. Nie musisz się bać. Następnego dnia ogarnął ich pomorcki podjazd. * * * Prawda, że karzeł od początku bardzo naglił. Zatrzymywali się na popas tylko wtedy, kiedy konie potrzebowały wytchnienia. Haliszka na równi z chłopami podsypywała ziemię pod koła, zwlekała z gościńca popróchniałe konary albo podpierała furgon na nierównościach. Pod wieczór naprędce warzyła ciepłą strawę, a rano przegryzali chleb ze słoniną, by razem ze słoneczkiem ruszyć w drogę i nie ustawać przed nim w wędrówce. A jednak okazało się, że spieszyli się niewystarczająco. Zjeżdżali właśnie po zboczu sporego pagórka do mostu na Wełniance. Do innej przeprawy mieli aż trzy dni drogi na wschód, bo rzeka wartka była tutaj i zdradliwa. Musieli więc spuszczać się łąką po bujnej od deszczy trawie. I dobrze - bo z daleka już dostrzegli nadjeżdżających jeźdźców. I źle - bo nijak się nie mogli przed nimi utaić. Cherchel błyskawicznie przypadł do niziołka. Szydło nie rwał się do pomocy przy porządkowaniu traktu dla wozów i najchętniej siedział na koźle obok Haliszki. - Pomorccy! - wykrzyknął minstrel, chociaż cepniczka i bez przestróg wyczuła, że pojawienie się w górze traktu ciżby zbrojnych nie wieszczy nic dobrego. Tamci bowiem również ich spostrzegli i natychmiast ponaglili konie. Nie patrzyła, jak rozciągają się ku nim w długi zagon. Szarpnęła lejcami.
- Siewierz, piskląt dopilnuj! - zawołała przez ramię do starszego z synów, lecz dzieci już zaległy na dnie furgonu, popiskując jak kocięta. - Byle do mostu doskoczyć! - Jeden z kuszników biegł, co sił w nogach, obok wozu. Nie zdążym, pomyślała Haliszka. Ścieżka nierówna. Konie nad miarę popędzimy, wnet się furgon wykolei. Widać to samo przeszło przez myśl Cherchelowi, bo znów wskoczył na burtę wozu, wczepił się w nią pazurami. - A ty co zrobisz, knypku? Szydło tylko ramionami wzruszył. - Co niby mam robić? - Powiadał mi Twardokęsek, żeś władny...! - rozdarł się Cherchel wściekle. Niziołek odwrócił się ku niemu szybko. - Więc mam ich jasnym ogniem spalić? Tego chcesz, durniu? I żeby się zaraz Zird Zekrun na kamieniu objawił? - wysyczał jak żmija, lecz Haliszka nigdy później nie była pewna, czy naprawdę słyszała te słowa, czy też zwiodły ją strach i oszołomienie. - Żeby moce zaczęły stawać przeciwko sobie jak bezpańskie psy, wyrywając strzępy ze ścierwa świata? Tego chcesz, głupi? Nie zdążyła spojrzeć w twarz Cherchela - w jej świecie istniał teraz jedynie most nad Wełnianką, który przybliżał się ku nim tak rozpaczliwie powoli, jakby nigdy nie mieli go dosięgnąć. Usłyszała zdławiony dźwięk - stęknięcie, może przekleństwo - i bard zeskoczył z wozu. - Mknij, Haliszka! - zakrzyknął do niej jeszcze. - Mknij, jakby cię sama Annyonne goniła! Usłuchała: wśród wozaków przyuczono ją do wykonywania rozkazów. Zignorowała tętent narastający ponad pagórkiem i turkot pozostałych wozów, który ścichł gwałtownie. Słyszała tylko własny głos, łagodny, przerażająco spokojny, kiedy ponaglała koniki do większego wysiłku.
Oczy jej łzawiły od wichru. Zwierzęta ostatkiem sił wspięły się na grobelkę, usypaną na skraju niecki, którą w czas największych roztopów zalewała rzeka. Zaturkotała drewniana kładka nad dołem odprowadzającym nadmiar wody, a dalej droga znów zapadła się w niską, podmokłą łąkę. Trawa rosła tutaj bujna, soczysta, sięgająca koniom wyżej brzuchów, a powietrze przesycała woń błota i kwiecia. Potem zwierzęta zwolniły, pnąc się z mozołem ku brzegowej skarpie. Most kołysał się przed nią z każdym wykrotem, każdym podskokiem wozu. Stopniowo wyłaniały się poszczególne bale, wyślizgane kołami, tu i ówdzie poprzerzynane warstwą próchna. Powrozy, którymi powiązano na bokach luźne deski. Sęki i gwoździe. Lecz pęd i przerażenie nie zgasły w niej, nawet kiedy zmienił się rytm, wybijany przez okute koła furgonu, i z nawilgłej ziemi wjechali na drewniane dyle. Nie wymiótł go szum rzeki ani rozbryzg piany, jaki w pewnej chwili opadł jej na twarz. Dopiero po drugiej stronie, za linią szuwarów, nad którymi z krzykiem kołowały ptaki, na zboczu kolejnego pagórka ośmieliła się obejrzeć. I zobaczyła śmierć. * * * Dowódca podjazdu uśmiechnął się szeroko, kiedy pośrodku wolnej przestrzeni dojrzał grupkę wozów. Nie widziały mu się przesadnie na poczciwe kmiecie fury, co zwożą siano do stodół, ani na kupiecki konwój. Słyszał zresztą od weteranów Surmistrza, ile w potrzebie potrafią te ociężałe, okute żelazem podwody. Poprawił sprzączkę hełmu. Tutaj sprawa rysowała się zgoła inaczej niż pod Rogobodźcem. Miał przed sobą zaledwie sześć furgonów, skąpo osłoniętych jazdą i z garścią pieszych pachołków po bokach. Zbyt mało, żeby mogli mu zagrozić. Nie mieli szansy ustawić wozów w krąg i zza nich odpierać ataków konnych. Mogli jedynie próbować uciec. Jeden z furgonów odłączył się od reszty i wartko potoczył do mostu. Pozostałe też rwały naprzód, chociaż nijak nie mogły ujść pogoni. Dowódca jazdy
nie dziwił się im zbytnio. Jest w naturze ludzkiej osobliwa lekkość, pomyślał, co sprawia, że człowiek wbrew rozsądkowi mami zmysły nadzieją. Ale bynajmniej nie trapił się rebeliancką paniką. Przeciwnie, łatwiej uciekającego nieprzyjaciela doścignąć i w puch rozbić, niźli stawać przeciwko nielicznym, lecz karnie uszykowanym zastępom. Rebelianci również musieli to pojąć, bo przy pierwszej grobli zatrzymali się nieoczekiwanie. Pomorcy już niemal do nich przypadali. Buntownicy ledwo zdążyli skupić ciaśniej furgony, plunąć ku nadjeżdżającym strzałami. Potem atakujący opadli ich, zmiatając niedbale tych kilkunastu jezdnych, co się nie schronili za zaporą z wozów. Reszta była wyłącznie kwestią chwil. * * * - Nie ufaj karłowi - przestrzegał Twardokęsek, kiedy Cherchel gorączkowo szykował się do drogi i zbrakło im czasu nawet na opicie rozstania. - Słuchaj przestróg, lecz nie wierz, że wesprze cię w potrzebie. Bard skinął głową. Nie wypytywał kamrata, bo spostrzegł znacznie wcześniej, że zagadywany o trefnisia herszt chmurzy się i sznuruje usta. Wtedy jednak zbójca oparł się o bok furgonu i stał ze zwieszonymi ramionami, jak ktoś niezmiernie wyczerpany. - To nieśmiertelnik - wydusił z siebie wreszcie. - Przeklęty boski pomiot. Nie pytaj - zastrzegł, widząc, że Cherchel gębę rozwiera z zadziwienia - bo i tak nic więcej nie rzeknę. Jeno strzeż się i oczy miej otwarte. Bard przypomniał sobie tę przestrogę, kiedy Pomorcy zachodzili go półkolem. Łypnął ku rzece. Wełnianka kiwała ku nim bujną brodą z sitowia, stroszyła tatarakowe wąsy. Może jeszcze zdołałby dać w nie nura, odciąć jednego z koni i na oślep rzucić się naprzód, a potem zawierzyć nurtowi rzeki. Ale Haliszka wciąż nie dognała do mostu - jej wóz tak rozpaczliwie powoli piął się ku brzegowi. Zaledwie wczoraj obiecał jej, że będzie bezpieczna. Ot, słowa bez
znaczenia, jakich wiele mamrocze się w pościeli. Tyle że bogowie potrafią wepchnąć człowiekowi do gardła nawet najgłupsze zaklęcia. - Teraz! - wykrzyknął i kusze plunęły ku jezdnym. Wolno. Zbyt wolno, bo pomorccy pachołkowie już byli tuż przy wozach, zaczynali włóczniami macać ponad burtami. Cherchel odepchnął drzewce, a później wychylił się błyskawicznie, by dźgnąć rohatyną jeźdźca, który lekkomyślnie przybliżył się do furgonów. Cztery z wozów zdołały się zewrzeć, tworząc niewielki czworobok, lecz zabrakło czasu, aby powiązać koła łańcuchami i sczepić burty. Dwaj woźnice odcięli konie, które spłoszone pognały przez łąkę. Trzeci, wciąż z kozikiem w ręku, zwisł bezwładnie, usieczony przez jezdnego. Czwarty chyba z przerażenia stracił rozum, bo szamotał się, na darmo usiłując powściągnąć zwierzęta, które stawały dęba i biły kopytami. - Konie! - Cherchel bodnął łokciem potężnego kopijnika. - Konie odcinaj! Ale bydlęta zdążyły ruszyć naprzód, odtaczając wóz, a pomorcka jazda bez namysłu wniknęła w lukę. Potem nastąpiło to, co zawsze - wrzawa, tumult, bezwładne ruchy i krzyki konających. Ostatnim, co Cherchel zapamiętał, była myśl, że to już teraz. Na tym podmokłym błoniu. Bez żadnych wielkich słów. Bez znaczenia nawet. W obronie chłopki i czwórki dzieci. * * * - Z wozu! - Karzeł uderzył ją kułakiem w plecy tak, że prawie spadła z kozła. - Na co się, głupia, gapisz?! A ona nie umiała oderwać wzroku od walczących. Stała, kurczowo zaciskając palce na lejcach. Widziała wcześniej kilka potyczek. Ba! - była przecież w bitwie. Nigdy dotąd nie oglądała jednak, jak precyzyjnie, nieomal bez wysiłku mordowano jej towarzyszy. Jednego po drugim. Zupełnie jakby patrzyła na dziecięcą igraszkę, nie zbrojną potyczkę.
- Rusz się, babo przeklęta! - Szydło znowu zdzielił ją pięścią w grzbiet. Zaraz dzieci ci wyrżną! Popatrzyła na niego nieprzytomnie. Karzeł przecinał już końską uprzęż. - Żwawiej! - ponaglił ją. - W łozinę! Starszy z jej chłopców wychylił się spod płótna. - Matuchno? - Usiłował kryć strach, lecz w głosie miał płacz. Zeskoczyła z wozu, znów szybka i opanowana tym rodzajem spokoju, który wypływa z paniki. Złapała młodszego syna za rękę, mniejszą dziewczynkę schwyciła na ręce i pognała ku podmokłym zaroślom. Za sobą słyszała tupot dziecięcych stóp i przekleństwa karła, który złorzeczył pospołu Pomorcom, rebeliantom, a także głupim żalnickim gospochom, co się biorą do wojowania. Zamilkł dopiero, kiedy wpadli w szuwary, pomiędzy gęste, cuchnące mułem łodygi trzcin. - Głębiej! - syknął z wściekłością, więc brnęła za nim w chłodną wodę, przyciskając do piersi dziecięcą główkę. Nieopodal zaterkotał trzciniak. Wiele z nich miało w sitowiu gniazda, opustoszałe teraz i niepotrzebne. Wkrótce zapewne ptaki zaczną się zbierać do odlotu. Lato dobiegało kresu. * * * Wychynęli z łoziny dopiero tuż przed nocą. Niebo gasło w czerwonej łunie na wiatr i niepogodę - a wieczorny ziąb zwiastował bliską jesień. Nigdzie wokół nie dostrzegła Pomorców, ich głosy ucichły znacznie wcześniej i teraz po obu stronach rzeki zwoływało się wodne ptactwo. Jednakże karzeł nie pozwolił im rozpalić ogniska, żeby wysuszyć przyodziewek, ani nawet zatrzymać się przy przewróconym, splądrowanym wozie w poszukiwaniu strawy. - Rozgrzejecie się w pochodzie - burknął, ciągnąc za sobą jednego z
chłopców. Haliszka odcięła kawał steranej płachty i zarzuciła go sobie na plecy. Ale zamiast chrustu dźwignęła najmłodsze dziecko: dziewczynka tak dygotała z zimna i przerażenia, że w żaden sposób nie dotrzymałaby im kroku. Korciło ją, żeby zawołać - a nuż któryś z kamratów ocalał w ukryciu i przyjdzie im na pomoc. Nie ośmieliła się jednak. Powlokła się za mamroczącym gniewnie niziołkiem, zbyt przestraszona i umordowana, by pytać, dokąd zmierzają. - To niedaleczko. - Szydło spróbował chyba dodać jej otuchy. - Wnet wytchniecie. Księżyc zdążył się wszakże wspiąć wysoko, zanim stanęli przed dworem. Wtedy Haliszka nie oczekiwała już niczego. Oparła się ciężko o ostrokół, z jednym dzieckiem na plecach i drugim w ramionach, utrudzona jak pociągowe zwierzę. Dźwięki i głosy przebijały się do niej z daleka, mozolnie. Karzeł wrzeszczał, łomotał we wierzeje. Nie zastanawiała się nad sensem jego wysiłków - wszak karczmy w tej okolicy niechętnie uchylały nocą podwojów. Powieki jej opadały, w piersiach piekło. Nie spostrzegła, kiedy wrota odemknęły się ze skrzypem. Ktoś zapalił latarnie i podbiegł do nich. Czyjeś ręce wyłuskały z jej uścisku dzieci, podniosły z ziemi te starsze. Potem była jakaś izba, czysta i nagrzana, wypełniona ciepłem smolnych szczap i wonią chleba. Dobre, bezpieczne miejsce, pomyślała, nie broniąc się już przed snem i znużeniem. I wtedy przeszło jej przez myśl coś jeszcze. - Ludzie! - wychrypiała, z całej siły wczepiając się w dłonie, które właśnie rozdziewały ją z wilgotnego kubraka. - Wedle Wełnianki ludzie zostali na pobojowisku. * * * Kiedy wrzaski u bramy nie cichły, Rytar z niechęcią zwlókł się z łoża. Psy ujadały, jakoby złe w nie wstąpiło, pachołkowie pokrzykiwali na dziedzińcu i słyszał za drzwiami, że niewiasty zaczynają się już trzepotać w sieni jak motyle w siatce. Babka pohukiwała od swojej izby i gromiła czeladź, że śmie zakłócać
panu nocny odpoczynek. A przecież i tak nie spał. Leżał, wgapiając się w belki powały. Jak zeszłej nocy. I poprzedniej, i wielu, wielu innych, odkąd przywieziono go do tego dworzyszcza, gdzie wszystkie ściany i sprzęty przepajała woń śmierci. Po omacku wymacał laskę i podniósł się mozolnie. Zakłuła słabo zaleczona rana. - Ty się połóż lepiej, syneczku. - Na progu opadły go matka z babką. Jeszcze ci się rany od nocnego chłodu otworzą. Roztrącił ich zachłanne ręce i wyszedł na majdan, pojaśniały od pochodni i świateł. Matka dalej biadoliła, lecz babka złapała ją za ramię, szarpnęła w cień. Żadna się nie wtrącała, kiedy Rytar o lasce wspiął się na platformę nad bramą. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. Po śmierci brata i ojca ten dom zamknął się wokół niego jak grobowiec. Więził, wysysał siły, gdy w kolejne bezsenne noce Rytar na darmo usiłował rozwikłać zagadkę swego losu. Dlaczego, skoro tak wielu legło, jemu udało się ujść cało z krwawego pola. Jaka tajemnicza moc sprawiła, że oto stał pomiędzy ojcowską czeladzią, na wpół żywy, na wpół martwy, wychudzony jak trup i równie bezwolny. Bo i na co mu życie? Ani mógł miecz utrzymać. Ręce, niegdyś pewne i zręczne, drżały jak u starca. Myśli też nad księgą zebrać nie umiał. Prędzej czy później zapadał się w sobie. Siedział potem na stołku, zmętniałymi oczami gapiąc się w przestrzeń. Nie widział pachołków ani niewiast, które trwożliwie przesuwały się obok. Nie słyszał gospodarskich odgłosów, bydła ryczącego w oborze i skrzypienia żurawia. Nie, Rytar znów powracał pod Rogobodziec. Pomiędzy martwych. Nikt go nie potrafił wyrwać z odrętwienia. Ani ojciec, gdy miotał klątwy na nieprzyjaciół i obiecywał im straszliwą pomstę. Ani matka, zawodząca po kątach pacierze. Ani nawet babka, która po śmierci podkomorzego nadaremno usiłowała zaprowadzić w folwarku porządek. Bo Rytar nie umiał wziąć się do gospodarowania, podobnie jak nie umiał wziąć się do życia. W okolicy zaczynali gadać, że za późno go wtedy podnieśli z pola, spomiędzy trupów. Za późno i niepotrzebnie. Bo człek się przeznaczeniu nie wykpi, choćby i najbardziej próbował. A jemu, widać, śmierć była pisana, nie życie.
Czuł na plecach spojrzenia czeladzi, kiedy stanął ponad bramą. Nikt jeszcze nie zawołał za nim: „Upiór!”, lecz i na to przyjdzie czas. Niebawem jakaś dziewka, do krwi pokąsana przez pluskwy, podniesie się z wrzaskiem z pościeli i o świcie ucieknie z dworca. Wieśniaczki zaczną osłaniać dzieciom twarze. Ich mężowie splunięciem powitają go w gospodzie i wzbronią wstępu do świątyni. Wiedział, że tak będzie. Lecz nie potrafił pokonać bezwładu, który ogarnął go pod Rogobodźcem. Nieradzic, Pleskota, wreszcie ojciec. Tak wiele śmierci. Tak wiele smutku, że jedna rodzina stała się zbyt mała, żeby go pomieścić. Jego bracia, roztropniejsi z natury, od razu wyczuli zmorę. Jeden szukał szczęścia gdzieś pomiędzy zwolennikami Wężymorda, drugi zaciągnął się na Skalmierski okręt. Rytar nie winił ich za rejteradę. Sam również rozumiał, że powinien uciec jak najdalej z dworu, tyle że mu sił brakło. Pod bramą stała licha grupka wędrowców. Babina, znać po barach, że krzepka, lecz utrudzona tak, że kłoniła się do ziemi. Przy niej chłopek, dla odmiany mizerak, przyodziany pstro, jakoby zbiegł z jarmarcznej budy. I dzieciaki, które niby psięta legły pokotem na ziemi. - Otwierajcie! - zawołał ten mikry. - Poszli won! - Jeden z pachołków pogroził mu pięścią. Panicz - teraz już dziedzic posiadłości - dał mu ręką znak, żeby milczał. Dziwaczni wydali mu się ci przybysze, odziani nędznie i z chłopska, choć kmiecie mieli dość rozsądku, aby nie pchać się po omacku do dworu. Nie przypominali też żebraków, których ostatnimi czasy nalęgło się ponad miarę po gościńcach. Prędzej heretyckie łachudry, które, jak słyszał, nie raz i nie dwa imały się podstępów, żeby bez walki zagarnąć szlacheckie siedziby. Ale chyba nawet im nie postałoby w głowie, że ktoś każe pośrodku nocy rozewrzeć bramę. Tymczasem karzeł stał przed wierzejami z taką pewnością i butą wypisaną na twarzy, jakoby przywykł bywać w książęcych siedzibach. - Czego się tłuczecie? - zapytał Rytar. - Noc jest i czas niespokojny. Ranka poczekajcie, wtedy furtki odemkniemy. Karzeł strzyknął flegmą na zawarte wrota.
- Poczekamy, czemu nie? - zakpił. - Jeno czy one doczekają? - Wskazał na skulone na ziemi dzieci. - Pomorzec za nami idzie. - A cóż nam do tego? - zarechotał któryś pachoł. Rytar ze zmarszczonymi brwiami obserwował przybyszy - sześć postaci, zastygłych w różnych pozach, lecz równie ociężałych ze zmęczenia. Przypominały litery, nakreślone w obcym, niepojętym języku. A jednak miał wrażenie, że jeszcze moment, krótka chwila, a zdoła odczytać ich sens. - Może i nic - zgodził się z nim pogodnie karzeł. - A może coś. - Spojrzał prosto w twarz Rytara. - To Bogoriowe córki - powiedział cicho i właściwie bez nacisku, ot, jakby wymieniał cenę kapusty. Laska wypadła chłopakowi z ręki, a pachołkowie wokół niego już podawali tę zadziwiającą nowinę dalej. - A po cóż on te wywłoki tu przywlókł? - ozwał się na podwórcu głos matki Rytara. - Pomiot zbója, mordercy! Niechże zdycha! Chłopak obrócił się ku niej, pierwszy raz od bardzo dawna czując, jak podnosi się opar, który osnuwał mu myśli. - Zamilcz! - rzucił rodzicielce tak ostro, że aż cofnęła się zadziwiona. Nie wiedział jeszcze, kim jest niziołek i skąd go posłano, lecz jeśli przybysz nie kłamał - a byle wiejski albo nawet pański frant nie wymyśliłby podobnego łgarstwa - dostrzegał już wyraźnie, dokąd zmierza ta noc. - Odemknijcie furtkę - rozkazał cicho. - Czyście są, panie, pewni? - zafrasował się siwowłosy wachmistrz, jeden z tych, którzy razem z babką przystli do rebeliantów, a ninie powrócili, by po śmierci pana dopilnować majątku. - One mi się na szlacheckie młodzionki nie widzą, pokurczowi osobliwie źle z gęby patrzy. Zresztą, czemu miałyby Bogoriowe bękarcięta akuratnie u nas zratowania szukać? - dodał, a twarze jego towarzyszy wyrażały to samo zdumienie. Karzeł wybuchnął zgrzytliwym śmiechem.
- No właśnie, czemu? Objaśnisz ich, synku? Ledwo wybrzmiało ostatnie słowo, Rytar wyprostował się, czując, jak mu krew uderza do głowy. Oj, zakłuło go w piersi, zapiekło, jakby przypalili żywym ogniem. Leżał bez przytomności w gorętwie, kiedy pan podkomorzy mordował Pleskotę. Słabość rozmazywała kontury, gubiła słowa. Lecz została mu przed oczami zwalista sylwetka ojca, przyobleczona w srebrno-siny kontusz, gdy siadywał na brzegu posłania, ujmował jego rękę i prawił, jakie klątwy i kary spadną na tych, co śmieli zabić jednego, a okaleczyć drugiego z jego synów. Wówczas Rytar nie umiał mu się sprzeciwić. Mógł jedynie zapadać w omdlenie i w ten sposób kryć się przed nienawiścią, jaka wraz ze śliną tryskała spomiędzy ojcowskich warg. Potem pan podkomorzy zniknął. Zemsta, jak bicz ukręcony ze żmijowych splotów, wygnała go z dworca. Syn nie podarowł mu nawet pożegnania, tylko na odchodnym przymknął oczy, udając słabość. A przecież prawdziwa przyczyna jego choroby sięgała znacznie głębiej niż rany. Nie potrafił jej w sobie rozpoznać ani uleczyć. Lecz był pewien jednego. Nie chciał, żeby ktokolwiek nazywał go jeszcze synem. - Odemknijcie furtkę - powtórzył. I coś w jego głosie, jakiś ton, może odbicie tonu starego pana, sprawiło, że pachołkowie pchnęli się w dół, ku wrotom. Jemu ta sama droga zajęła o wiele więcej czasu. - Dzieci do alkierza ponieście - nakazał, kiedy, spocony i słaby, stanął wreszcie na podwórcu. - Pochodnie wygasić, a ludzie pod dach - ciągnął, wyczuwając we własnych poleceniach dziwną twardość, która kiedyś przerażała go u ojca. - Ale nie śpijcie a broń mocno ściskajcie. To wcale nie koniec. * * * Pomorcki komendant nie zwykł przesadnie ufać szlacheckim pomocnikom. Owszem, znali okolicę, trakty, brody, stanice, i zawsze umieli objaśnić, kto ma krewnych oraz powinowatych pomiędzy Wężymordowym wojskiem, kto zaś
sprzyja rebeliantom. Jednakże ich usłużność zostawiała mu w gębie cierpki posmak: czuł, że gardzą nim skrycie, a kordialnością maskują strach. Wszak tuż za nim postępował Wężymord, a nikt nie potrafił przewidzieć, czego można się spodziewać po najzaufańszym słudze Zird Zekruna. Sam Pomorzec też nie wiedział. Rozumiał tyle, że musi być ostrożny, ostrożniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Surmistrz gorzko zapłacił za zlekceważenie tego kraju i nie pomogły mu dawne zasługi, kiedy kniaź odesłał go na paciornickie błota na zatracenie. Więc gdy jeńcy wyznali na mękach, że w furgonie kryły się córki jednego z przywódców rebelianckiej zgrai, Pomorzec zrazu kazał obóz zwinąć i zasypać ognie. Panowie szlachta, trzech wąsatych waszmościów, prowadzili ich ścieżką i ostępem, raz po raz myląc kierunki i tropy. Niepokoiło go to. Okolica była tutaj zbuntowana, niepewna i podejrzewał, że jego przybocznymi mogło powodować nie przywiązanie do prawowitego kniazia, tylko chęć pognębienia prywatnych nieprzyjaciół. Już i wcześniej bywało, że wywieszani rebelianci okazywali się poniewczasie bogobojnymi ziemianami, którzy mieli nieszczęście zwaśnić się z sąsiadem o kęs łąki albo nie ustąpić spoufalonemu z Pomorcem wielmoży ławki w świątyni. A jego ludzie szli na szpicy, skąpym zagonem zapuścili się w samo serce Wilczych Jarów. Miał się tu jeno rozpatrzeć, języka zasięgnąć, a nie podsycać waśnie. W przeciwieństwie do Surmistrza komendant rozumiał, że czasy, kiedy Wężymord chciał ten kraj zmiażdżyć i rzucić na kolana, minęły. Sam jeszcze pamiętał Pomort, ciemne skały gdzieniegdzie przyprószone trawą, żółte morskie maki i rozpaczliwy krzyk ptactwa, kiedy wygłodniałe dzieciaki podbierały mu jaja z gniazd. Ale jego bracia urodzili się już tutaj, na tłustej, zasobnej ziemi, pociętej korzeniami wielkich drzew. I chociaż matka bardzo pilnowała ojczystego obyczaju, niechętnie spoglądali na pomorckie brunatne sukno. Cniło im się raczej do sutych pasów, kontuszy haftowanych srebrną nicią, butów o czerwonych cholewach, czupryn podgalanych i sumiastych wąsów. Nęciła ich szlachecka swojskość, zjazdy, kuligi, biesiady, sejmy i polowania, gdzie każdy był sobie panem, chwalcą, sędzią oraz mówcą. Sam poruszał się w tym świecie niepewnie, z ostrożnością nowicjusza, który, choć nawykły, nie wyczuwa wszystkich znaków i zmiennych nastrojów. Jego bracia nie znali już nic innego. Nie potrafiliby żyć na ciemnych skałach Pomortu u stóp Hałuńskiej Góry.
Nawet Zird Zekrun wydawał się stąd bardziej łaskaw, przychylniejszy. Oddalony zaledwie o piędź Wewnętrznego Morza - którą wszak przebył kiedyś bez trudu, żeby pokonać przeklętą żalnicką boginię - nie budził, jak wprzódy, bezrozumnego lęku. Komendant nie umiałby nazwać tej zmiany, wyczuwał ją jednak, gdy bił w świątyni pokłony przed obrazami władcy frejbiterów. Bo i one się zmieniły. Dawniej, na Pomorcie, czcili na malowidłach surowego pana, który poprzez strugi ognia wymierzał sprawiedliwą karę bluźniercom i mścił się za ich występki. Teraz, w ocienionych bzem i jaśminem wiejskich kapliczkach, pochylali karki przed wizerunkiem sprawiedliwego sędziego, który w jednej ręce dzierżył wprawdzie miecz, lecz w drugiej zwój praw i lilię miłosierdzia. Jak daleko komendant sięgał pamięcią, lilie nie kwitły na skałach Pomortu. A jednak właśnie ten wizerunek jego towarzysze najchętniej nosili na szkaplerzach, pracowicie wyhaftowany przez żony, matki i narzeczone - zupełnie tak samo, jak niegdyś żalnicka szlachta przywdziewała do boju jasną twarz Bad Bidmone. Marzenie powoli łagodziło prawdę. Ale nie zastanawiał się nad tym. Sam nakładał prostą zbroję i spluwał na ziemię, kiedy przejeżdżali obok pozostałości świątynnych sadów. Jego bracia nie umieli ich nawet rozpoznać. Jak wszystkie dzieci, jesienią wyprawiali się do opuszczonych włości i wspinali się na drzewa, ociężali od kwaskowatych, wonnych owoców. Nie rozumieli. Nie chcieli już rozumieć. Myślał o nich, kiedy nad ranem dojeżdżali do dworu. Nie dostrzegał tu ostentacji, z jaką szlachta potrafiła obsadzić całą okolicę jabłoniami, zupełnie jakby kilka pobielonych pieńków mogło rzucić wyzwanie pomorckiemu panowaniu. Nie, drzewa rosły tutaj spokojnie, grusze, wiśnie, śliwy i jabłonie przemieszane i zastygłe o tej najcichszej porze nocy, zanim odezwą się pierwsze ptaki. Na gałęziach nabrzmiewały owoce. Kończyło się lato. I wiele miało się skończyć wraz z nim. Nie otworzono przed nim bramy. Z początku wierzyć nie chciał, bo miał ze sobą oddział wystarczająco pokaźny, by roznieść byle szlachecką budę. Ale zapewniano go, że gospodarz jest przychylny Wężymordowi. I jedynie dlatego cierpliwie wysłuchał burkliwego pachołka, który kazał mu czekać przed wierzejami, póki jaśnie pan nie podniesie się z pościeli.
Jaśnie pan nie spieszył się przesadnie. Nic dziwnego, bo kiedy się wreszcie pojawił, miał na sobie i kołpak paradny, i żupan ciasno tkany, i buty wysokie, a dla ochrony przed nocnym chłodem wdział delijkę futrem podbitą. Ale bramy nie odemknął, tylko przez małą furtkę wysunął się naprzeciw nim na gościniec. Szedł z trudem, o lasce, i młody był nad podziw, zauważył komendant, sam przecież w leciech niepodeszłych. Smarkacz nie odezwał się pierwszy. Nie pozdrowił ich nawet, jak jest we zwyczaju gospodarza, kiedy wita gości na swojej ziemi. Czekał, sam jeden i pieszo. - Zdrajców szukamy - rzekł komendant, nad którym powiewała chorągiew z pomorckim znakiem. - Wrota roztwórzcie. Szlachcic - zaledwie chłopak, a blady na twarzy tak, jakoby po ciężkiej chorobie - uniósł ku niemu głowę. - Kpem by mnie obwołano i kuropłoszkiem - odparł - gdybym we ćmie i pod przemocą zbrojnych na własną ziemię wpuścił. - Jakże tak...?! - zakrzyknął tuzinnik, lecz komendant natychmiast uciszył go skinieniem. - Mam kniaziowskie glejty - oznajmił cicho - co każą mi pomocy udzielić i wszelkie kłódki otworzyć. - A ja - odparł młodzik, wciąż spokojny - mam prawa dawne i przywileje, co szlachcica na jego własnej ziemi bronią. Ani kniaź je władny obalać, ani wy, mości rycerzu. Pomorcki komendant słyszał wyraźnie, jak za jego plecami tupią konie, ręce głaszczą rękojeści pałaszy. Lecz wcale nie kwapił się do natarcia na bramę. Owszem, przemogą nad pankiem. Wtedy jednak szlachta w trzech powiatach podniesie wrzask straszliwy na pomorckie gwałty i przemoc, a wielu z tych, co się dotąd w swych sympatiach wahali, zechce przystać do rebeliantów. Nie sądził, aby Wężymord właśnie tego oczekiwał w zaraniu wojny. - Zatem z buntownikami trzymacie? - zapytał, żeby zyskać na czasie. Przeciwko prawowitemu panu? - Byłem pod Rogobodźcem. - Szlachcic uśmiechnął się krzywo. - Stałem u
boku Pocieja, kiedy Surmistrz posłał naszych na zmarnowanie. I choć większość moich druhów legła, wciąż dźwigam poranione ciało. Komendant mimowolnie sapnął. Głupi błąd Surmistrza, który dal się omamić własnej nienawiści i pchnął Święty Hufiec na pewną śmierć, kosztował ich znacznie więcej niż kilkanaście tuzinów wymordowanych przez tłuszczę szlacheckich synków. Po całym kraju poszedł hyr, że Wężymord bynajmniej nie poniechał dawnych obyczajów, a jego łaskawość względem żalnickiej szlachty była jeno fortelem, żeby ją tym łatwiej przywieść do zguby. Niby niełaska i marna śmierć znamienitego niegdyś wodza dużo mówiły o stanie kniaziowskiego umysłu, lecz raz zasianą nieufność trudno było wyplenić. Po dworach powtarzano z goryczą, że nigdy Pomorzec Żalnickiemu nie będzie bratem i podejrzliwie słuchano Wężymorda, kiedy wzywał dobrych obywateli do swego boku. - Walczyliście wraz z nami - zaczął ostrożnie komendant - rozumiecie tedy, że nie możemy odejść, nie upewniwszy się wprzódy, że nie przytaiła się u was w obejściu rebeliancka zaraza. Choćby i bez waszej wiedzy - zastrzegł się szybko, widząc grymas na twarzy młodzieńca. Szlachcic milczał przez chwilę, jakoby ważył te słowa sumiennie i w umyśle rachował. - Mości komendancie - przemówił wreszcie powoli - wszyscy tutaj w sąsiedztwie potwierdzą, że ojciec mój liczył się pomiędzy pierwszymi adherentami kniazia i wierności swej w licznych potrzebach dowiódł, ni krwi, ni majętności nie szczędząc. I ja się jego pamięci nie sprzeniewierzę, zwłaszcza że nie zapadła się jeszcze ziemia nad jego mogiłą. Ale nie dozwolę, abyście ludziom wykazali, że we własnym obejściu porządków nie umiem trzymać i obcy mnie muszą wyręczać, spichrze i stodoły przetrząsając. Sami, mości komendancie, zrozumcie, że ja wam w obowiązku na przeszkodzie stać nie chcę, ale też na ludzką obmowę i śmiech się nie wydam. Komendant spojrzał na niego bystro. Podobał mu się ten chłopak, który występował śmiało i mówił rozsądnie, bez min butnych i fanfaronad. Lecz na szali położono córki wodza rebelii. Kniaź z pewnością doceniłby podobną zdobycz i jeśli nawet groźbą nie zdoła rodzica wywabić z kniei i do posłuszeństwa przywołać, przecież po stłumieniu powstania chętnie podaruje dziedziczki któremuś z co bardziej zasłużonych sług. Na przykład temu, który je pojmał.
- Ja również swój obowiązek mam i w niczym ustąpić nie mogę - oznajmił. Ledwo co dobrą kupę rebeliantów znieśliśmy, lecz kilku wolno uszło. A wasz dworzec od przeprawy najbliższy. - Tutaj dopiero co egzekwie po ojcu moim, podkomorzym, wybrzmiały rzekł chłopak - który z rebelianckiej ręki padł. Wszyscy o tym słyszeli. - Tedy ludzi wyznaczę - ustąpił z westchnieniem komendant - pół tuzina i najbardziej zaufanych, co z waszymi pachołkami po izbach i komorach sprawdzą, czy się gdzieś byle niecnota nie schował. Szlachcic skłonił się w podziękowaniu, lecz jego słowa przeczyły gestom. - I na to, choć z żalem niezmiernym, przyzwolić nie mogę - powiedział. - Bo gardłem swoim ręczę, że nie skrywam tu zbrojnych, co by przeciwko wam orężnie stawali. A nie masz takiego prawa, żeby samowolnie wiernemu obywatelowi gwałt czynić i w domu na niego nastawać. Komendant zawahał się. Jeszcze kilka niedziel temu dałby znak do ataku, za nic sobie mając gładkie słowa albo i dawniejsze zasługi tego wyrostka. Teraz jednak nie chciał prowokować ruchawki, zwłaszcza że tytuł podkomorski wiele znaczył. - A skądże wam wiedzieć, czy się ktoś w nocy niepostrzeżenie do obejścia nie zakradł? - wtrącił tuzinnik, jako i reszta mocno już tą pogawędką zniecierpliwiony. Chłopak wyprostował się, wsunął kciuki za pas. - Wyście się nie zakradli - wytknął. - Ani nikt inny, wierzajcie. A wiecie dlaczego? Bo niemało jest takich, co po śmierci ojca z dymem chce nas puścić albo śpiących po cichu zadusić. Pod bronią my tu śpimy i furtek pilnujemy, że ani mysz się nie prześlizgnie. Nie, zdaje mi się, że zbiedzy wasi pierwej w las poszli albo po olsach nad Wełnianką się pokryli. Pomorzec przygryzł wargę. Dalsza zwłoka mogła go zbyt dużo kosztować, a chłopak wydawał się pewny swego. - Przysięgnij! - zażądał, nie spuszczając wzroku z młodego.
W świetle pochodni twarz młodziaka była czysta i niewzruszona. - Klnę się na wszystkich bogów i własną czcią zaręczam, że w domu i obejściu nie masz nikogo, prócz krewnych i sług naszych - oświadczył donośnie. Nikt z nas przeciwko wam nie stawał tej nocy. Komendant skinął z aprobatą, bo jeśli chciał uniknąć zwady, nie mógł dalej naciskać. Lecz wyczuwał wyraźnie swoją porażkę i zły był. - Ludzi potrzebuję - prawie szczeknął - coby okoliczne kryjówki umieli przetrząsnąć. - Dam ludzi - zgodził się chłopak bez zwłoki. - Pod wachmistrza mojego komendą, bo sam, wybaczcie, mości komendancie, na koń wsiadać sił jeszcze nie mam. Rana ledwo się zasklepiła. - Może i dla was lepiej. - Komendant nie oszczędził sobie pożegnalnej złośliwości. - Zanim się do końca wygoi, już pewnie i po wojnie będzie. - Widzę, żeście nad podziw dobrej myśli. - Młodzik uśmiechnął się. - Oby się to ziściło, choć tutaj z dawien dawna powstańcy po lasach buszują i nikt ich nie może wytrzebić. - Tym razem będzie inaczej - powiedział twardo Pomorzec. - Lada dzień kniaź uderzy na Horęż. * * * Rok temu, pod gorącym niebem Traganki, zamarzyła mu się powrotna żegluga w rodzinne strony. Chłodny wiatr, fale sine, a nie błękitne jak u brzegów wyspy Fei Flisyon, i strzeliste sosny Półwyspu Lipnickiego, podobne do tych, jakie rosły na skraju drogi prowadzącej do ojcowskiego dworca. A teraz, pochylony nad wiosłem Skalmierskiej galery, Seradela przeklinał własną głupotę - i bogów, którzy podchwycili jego niewypowiedziane pragnienie i rzucili mu je w twarz. Nawet nie podniósł głowy, kiedy trzy niedziele temu w oddali zamajaczył żalnicki brzeg. Zresztą nie zdołałby rozpoznać cypla, wysuniętego na północ, daleko od Wilczych Jarów, a nikt spośród załogi nie kłopotał się wyjaśnianiem wioślarzom marszruty.
Dla niewolników był jedynie suchy chleb, stęchła woda i ocet na rany. Seradela wyuczył się tego przysłowia, jak tylko Skalmierski oficer wyłuskał go spomiędzy innych nieszczęśników na tragańskim targowisku i bykowcem zapędził na pokład. Z początku żak nawet się ucieszył, bo po paru miesiącach w kapłańskiej tiurmie powiew portowego smrodu napełnił go świeżą otuchą. Wnet się przydarzy okazja, żeby czmychnąć, pomyślał sobie i nie oponował, kiedy powleczono go Spiżową Bramą ku nabrzeżu, gdzie cumowały obce nawy. Wystarczy zwołać garść kamratów, tumulcik niewielki wszcząć i ani się Skalmierscy pyszałkowie obejrzą, jak zostaną z pustymi rękami. Ale na darmo gwizdał żakowskie wezwanie, gdy mijali grupę pstrokatych wesołków. Żaden na niego nie spojrzał. Jakoby gwałtownie ogłuchli. Pochylili się zgodnie nad flaszką z porzeczkowym winem, póki pochód kajdaniarzy, wesoło pobrzękując żelastwem, nie zniknął za rogiem ulicy. Dopiero wtedy jeden z nich splunął na bruk z pogardą. Seradela nie wiedział, niestety, że uszykowana przez niego napaść na siedzibę zakonu Fei Flisyon okazała się ostatnim akordem w długiej i barwnej historii niezawisłości tragańskiej wszechnicy. Owszem, uniwersytet wciąż istniał, lecz Mierosz krok po kroczku wyczyścił go z nieprawomyślnych profesorów i większość miejsc obsadził swoimi zwolennikami. Wydział teologii rozrósł się niezmiernie, podczas gdy sztuki wyzwolone, z dawien dawna zarzewie buntu i heretyckiej zarazy, podupadły tak dotkliwie, że nie udało się zapełnić wszystkich katedr. Mierosz zażądał bowiem, aby profesorowie mieli aprobatę bogini - każdy nowo obrany musiał mozolnie wspiąć się na Białogórę i zanurzyć w groty, gdzie wprzódy chadzali tylko dri deonemowie. Nie wszyscy wracali, zatem co bardziej śmiali myśliciele woleli raczej szukać szczęścia w miastach Przerwanki, gdzie na wieść o upadku starej wszechnicy książęta ochoczo jęli zakładać własne studia. Część żaków podążyła za nimi, wypatrując na stałym lądzie tego ducha niezależności i swobody, jaki niegdyś ściągnął ich na Tragankę. Wszyscy zgodnie przeklinali Seradelę. Po mieście poszła wieść, że uległ heretyckim namowom i wraz z kamratami knuł zgubę samej Fei Flisyon. To, co w zamierzeniu było jedynie kolejną ruchawką i kpiną z wygolonych sług bogini, na dobre odmieniło oblicze wyspy i przyczyniło się do kresu jednej z najzacniejszych wszechnic Krain Wewnętrznego Morza. Jednakże Seradela nie rozmyślał nad swą akademicką karierą, kiedy bębnista podawał rytm. Wraz z sześcioma towarzyszami miarowo pochylał się i prostował
nad ogromnym wiosłem. Na nic więcej nie starczało mu siły. Nie śmiał zerknąć w bok, żeby nie zakłócić idealnego zgrania niewolników i nie ściągnąć na siebie wzroku nadzorcy, który przechadzał się wzdłuż rzędów wioślarzy z wielkim drągiem i biczem. Spośród tych, z którymi zawleczono Seradelę na statek, połowa już nie żyła. Wrzucono ich w fale Wewnętrznego Morza bez nędznego płata sukna, żeby ochronić śmiertelną powłokę, bez modlitwy na drogę. Sam nie rozumiał, skąd wziął siły, żeby przetrwać. Inni niewolnicy szeptali pod czerwonym księżycem o żonach, dzieciach, rodzicach. Przeklinali wrogów, snuli historie powrotu, zemsty czy odkupienia. On nie miał niczego, żadnej kotwicy na suchym lądzie, o którą mógłby zaczepić myśli. Żadnej historii. Zupełnie jakby utracił ją tamtej nocy, kiedy podczas szalonej uciechy w ogrodach bogini spotkał kobietę w obręczy dri deonema. Teraz nie pamiętał już jej twarzy. W pamięci został mu tylko błysk złota. Kilka rzędów za nim ktoś krzyknął. Świsnął bat i Seradela naparł na wiosło. Krew szumiała mu w uszach, nagarniana przez paniczny strach. Bo nie jest prawdą, że człowiek z czasem przyzwyczaja się do bólu, do skóry pękającej pod uderzeniem bykowca i brzytewek słonej wody, zagłębiających się natychmiast w ranie. Ani morskie wichry, ani głód i niepogody nie zahartowały Seradeli. Przeciwnie, wypłukały z niego wszelką hardość i chęć oporu. Gdyby spojrzał w zwierciadło, nie rozpoznałby siebie w wychudłym, szczerbatym nędzarzu, który kuli się na każdy głośniejszy dźwięk czy klaśnięcie w dłonie. Z początku więc nic nie spostrzegł. Nie niepokoiły go kadłuby, zmieniające szyk wokół galery. Odkąd odbili od Pomortu, płynęli w sporej flotylli, a okręty rozbrzmiewały okrzykami najemników i wojaków, którzy z zapałem oddawali się męskim rozrywkom. Nauczył się ignorować ich glosy. Wprawdzie knechci nie zadawali się z niewolnikami, lecz pijackie przyśpiewki i spory przy kościach przypominały mu, że na świecie istnieje jeszcze coś poza tym rozkołysanym pokładem. A Seradela nie chciał pamiętać. Teraz też słyszał nad głową pokrzykiwania marynarzy i łopot płótna, nie ciekawiło go jednak, dlaczego zwijają żagiel. Zrozumiał, dopiero kiedy bębniarz zmienił nagle rytm, a nadzorca zaczął szybciej strzelać z bicza. Zatętniły nogi najemników, a wkrótce potem pomiędzy niewolnikami poszedł szept.
Szykowali się do bitwy. * * * Skwarna parła na północ, rozciągnięta w długą linię za łodzią Iskry. Pasiaste żagle połyskiwały na niebie, lśniły na dziobnicach rozwarte paszcze żmijów. I wielu wojowników przysięgało potem, że usłyszeli ich triumfalny ryk, kiedy okręty wypłynęły znienacka na skalmierską flotyllę. Istnieje wiele szlaków poprzez Wewnętrzne Morze. Wiele przesmyków między wyspami. Mielizn, raf i wirów. Ścieżek poprzez wełniste fale, które dla wprawnego oka są równie wyraźne, jak trakty wyrzeźbione przez koła furgonów i obwarowane na rozstajach kamiennymi słupami. Dlatego nie raz i nie dwa zastanawiano się później, jakim sposobem tamte dwie flotylle spotkały się wówczas na morzu nieopodal Obnuży. Był to nędzny, bezludny spłachetek, gdzie biła mętna, wapienna woda - ci, którzy musieli przybić do brzegu, żeby jej zaczerpnąć, wyrzekali potem, że źródło zostało przeklęte przez sorelki, nie niosło bowiem śmiertelnikom ulgi w skwarze ani nie gasiło pragnienia. Jedynie ptaki ceniły jej nieprzyjazne brzegi i wiły na skałach nieprzeliczone mnóstwo gniazd, o tej porze roku wszelako pustych już i niszczejących w podmuchach wiatru. Tylko jeden człowiek nigdy nie wątpił, jak doszło do tego spotkania. Hardysz obrócił się ku kobiecie, która stała przy dziobie cała spowita blaskiem. - Tego chciałaś - ni to oznajmił, ni spytał. Wzruszyła ramionami. - Woda śpiewa - odpowiedziała po chwili. - O kadłubach, które tną ją okutą żelazem ostrogą, i o wiosłach, co nie zapadają w sen. Woda, ryba i ptak przenoszą wieści. Ledwo ukrył strach. Tutaj, w przestworzu Wewnętrznego Morza, Iskra wydawała mu się jeszcze bardziej obca niż wówczas, kiedy w gospodzie Pod
Rudym Psem wymierzyła w niego obnażone miecze. Wytyczała szlak żeglugi, lecz niewiele mówiła, jak gdyby pośrodku morskiego żywiołu nasłuchiwała zupełnie innych głosów, nie śmiertelnych, lecz przedksiężycowych. Z każdym dniem coraz głębiej zanurzali się w baśń. Znajome brzegi odsuwały się, nikły, aż wreszcie pozostało tylko morze, gładkie jak lustro i wyzłocone słońcem, oraz wiatr, który łagodnie popychał ich ku Pomortowi. I kobieta, która ich prowadziła. Tyle że Hardysz w żaden sposób nie umiał jej połączyć z jasnowłosą dziewuszką, która kiedyś zbierała na piasku muszle i okruchy bursztynu. Na szczycie masztu siedział jadziołek. Bardzo ciężko było pokonać te wszystkie poziomy obcości. - Twoja matka również rozumiała głos morza - spróbował, bo pamiętał jeszcze, jak burzowe fale wygładzały się pod głosem jasnej Selli. Znów odwróciła się ku wodzie. - Nic nie wiesz o mojej matce - odparła oschle. Z początku dziwiły go obojętność i chłód, jakie od niej biły. Jego towarzysze spoglądali na łaciaty płaszcz i poprzez szum fal słyszeli głos minstrela, kiedy w okopconej izbie śpiewał o księciu zagubionym w lodowej kohorcie boga i miłości, która sięga poza śmiertelne kształty. Zerkali wtedy chciwie na Hardysza, chcąc do znanej opowieści dodać jeszcze braterską miłość i cudownie odnalezioną siostrę. Ale ona nie uczyniła ku niemu żadnego gestu. Nie snuła wspominków ani przyjacielskich pogwarek, jakich często użyje oszust, jeśli zechce się wkraść w czyjeś łaski. Nie opowiadała o miesiącach spędzonych u boku Suchywilka ani nie spytała Hardysza, w jakim zdrowiu odnalazł go w sinoborskiej niewoli. Milczała, pozwalając, by morze popychało ją wraz ze statkiem ku Pomortowi, i Zwajca bardzo szybko zrozumiał, że w gospodzie powiedziała prawdę. Potrzebowała statku, który przewiezie ją na Pomort. Kapitana, załogi. Może nawet tych wszystkich łodzi, które na widok Skalmierskiej flotylli jęły się wysuwać naprzód jak wilki, stadem atakujące jelenia. Nie dbała jednak, co się z nimi stanie. Legendy, te złote i najpiękniejsze, przypominają ogień - wybuchają wysokim płomieniem i nie zostawiają za sobą nic prócz nagiej skały.
- Nie tylko pomorccy knechci wypłynęli na morze - odezwała się nagle. Także twój ojciec. Nie „nasz ojciec”, pomyślał prędko, lecz nie zapytał jej o to, zbyt uradowany, że Suchywilk zdołał się podnieść z ran. Bo uwierzył jej od razu, choć później nie rozumiał dlaczego. Może z dłonią na dziobnicy i głową przechyloną na ramię wyglądała, jakby naprawdę słyszała podmorskie nawoływania sorelek? A może tak bardzo chciał w to uwierzyć? - Dokąd? - wychrypiał przez ściśnięte gardło. Potrząsnęła włosami, lecz nie obróciła się ku niemu. Tak jest łatwiej, pomyślał. Kiedy nie patrzymy sobie w twarze. - Pod Horęż - wyjaśniła spokojnie. - Jak tamci - uniosła rękę ku Skalmierskim łodziom, które zbiły się ciasno, wysuwając ku piratom najcięższe, najpotężniejsze galery. - Skąd wiesz? - zapytał gwałtownie, choć obiecywał sobie przecież, że nie będzie dociekał. Zaledwie to powiedział, a już zwątpił, czy chce poznać odpowiedź. - Prowadzi ich wiedźma. Zwajców - dodała po chwili, jak gdyby i ona gubiła się czasem w tej układance armii i wodzów, którzy przesuwali się pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza, jak plewy miotane przez wicher. Czasami ją słyszę. We snach. Natychmiast zrozumiał, dlaczego zgarnęła z suchego brzegu Skwarnę i pchnęła ją na ścieżkę Skalmierskiej flotylli. - Jeśli sam Zird Zekrun wyprawił się na bitwę, nie zdołamy ich powstrzymać. Wiesz, co zrobił w Rdestnikach. - Wiem, że nie obejdzie go, choćby Wewnętrzne Morze wypiętrzyło się wokół okrętów i porwało je na dno - odpowiedziała ze spokojem, który coraz bardziej go przerażał. - Skoro ma dostać to, czego pragnie, nie dba o los tych ludzi. Los wojny. - A czego pragnie Zird Zekrun?
Roześmiała się. Najbliżsi wojownicy wstrząsnęli się pod tym śmiechem, jakby smagnęła ich biczem. - Mnie. I sposobu, żeby otworzyć ścieżki, które sięgają poza czas. Inne łodzie mijały ich po obu burtach - z pokładami naszykowanymi do ataku, z uzbrojonymi wojownikami, którzy potrząsali mieczami i napinali łuki. Spojrzała wreszcie na niego jasnymi, rozświetlonymi oczami. - Płyń na Pomort. Ci, którzy przeżyją, zdołają nas doścignąć. * * * Bo Skwarna oczywiście nie oparła się pokusie. Gdyby piraci popatrzyli trzeźwo, zapewne wzdrygnęliby się przed mnogością Skalmierskich łodzi i po dwakroć zastanowili, z jakimże to cennym ładunkiem płyną o tej porze roku na południe. Lecz Wigoń ani pomyślał. Dojrzał tylko dożowskie flagi oraz nisko zanurzone, brzemienne od łupów burty okrętów i krew zawrzała w nim jak ukrop. Mocniej uchwycił ster, a okręt odpowiedział na jego dotyk niby żywe stworzenie. - Gotować się! - rzucił krótko. „Morska Klacz” płynęła śmigle, wyczuwając niecierpliwość swego pana. Kiedy udało jej się wyprzedzić okręt Hardysza, z gardła Wigonia dobył się przeciągły ryk, podchwycony natychmiast przez tuziny piratów. Znów czuł w piersi swoje szczęście. Łup, krew, bitewną gorączkę. Wszyscy bogowie Krain Wewnętrznego Morza nie zdołaliby go powstrzymać. Jednakże Skalmierski kapitan spróbował. Na maszcie jednej z galer, potężniejszej od reszty, załopotała nowa flaga. Pomorcki dwugłowy wąż. I zaraz po niej błysnęła bielą i żółcią zapowiedź srebra i złota. - Okup! Okup! - rozległo się na pokładzie. Wigoń posłał jednego z wojowników do steru i sam przyskoczył do
dziobnicy. Widział wyraźnie kapitana galery w pysznym hełmie z czerwoną kitą. Stał na rozstawionych nogach i zapewne miał w twarzy tę butę, na jakiej nigdy nie zbywało Skalmierskim najemnikom. Jakiś bóg pchnął ku Wigoniowi po pokładzie włócznię. Szyper schwycił ją, zważył w ręku i natężywszy siły, cisnął ku purpurowej kicie i wszystkiemu, co za nią stało. - A żeby zdechli! - wykrzyknął, obracając się ku swoim piratom. - Ninie my są ci dobrzy i nas bogowie prowadzą! * * * Tyle że tamtych również prowadzili bogowie - śmigły Sen Silvar, pan nadmorskich wiatrów, i sam Zird Zekrun w brunatnej opończy - dlatego Skalmierskie okręty nie próbowały szczęścia w ucieczce i nie zwróciły się ku brzegom Obnuży, żeby kryć się po skalistych zatoczkach. Wokół Seradeli przelatywały rozkazy, lecz nie rozumiał ich, wsłuchany w rytm bębna i miarowe uderzenia wioseł. Bał się. Był wcześniej w bitwie, wiedział więc, że strzały nie oszczędzają niewolników. Lecz kiedy pierwsze szypy zatętniły o deski, ośmielił się unieść głowę. Może chciał dostrzec śmierć, która szła ku niemu nieubłaganie poprzez fale? Zobaczył jednak coś innego. Nieoczekiwanie wśród gęstwy pirackich okrętów, które przybliżały się ku nim ze wszystkich stron, wyłuskał wzrokiem pojedynczy błysk złota. Nie, nie łeb żmija, jaki północnym zwyczajem mocowano do dzioba łodzi. Nie tarcze okute żelazem. Nie piratów w zbroi. Pomiędzy bryzgami dojrzał kobietę, którą zeszłej wiosny spotkał na Tragance. Stała z twarzą poddaną ku wiatrowi. Jej włosy tańczyły jak płomienie. Sunęła lekko ponad falami - sam nie wiedział czy na łodzi, czy na błękitnym skrzydłoniu, czy też na tratwie utkanej z morskiej piany. Nigdy później nie pamiętał, czy miała wokół siebie innych ludzi, czy nad jej głową łopotał żagiel. Lecz w tamtej chwili poczuł, jakby na pokładzie Skalmierskiej galery runęło na niego dawne życie. Gwar ojcowskiego dworca, żur okraszony kiełbasą, letnia wędrówka po zapylonym gościńcu, żakowskie przyśpiewki, kłótnie z profesorami, uściski ladacznic i mieszczańskich córek, burdy z czeladnikami, słodycz wina w
portowych tawernach. Wszystko, co zostało mu odebrane przez tę jasnowłosą niewiastę. Wytężał siły nad wiosłem, lecz wspomnienia rozchodziły się przed jego oczami jak kręgi na wodzie. Nie, nie napełniało go goryczą okrucieństwo bogów, którzy pozwalali jej wędrować swobodnie pod błękitnym niebem, podczas gdy on okrwawiał sobie ręce w niewoli. Zdumiewała raczej doskonała symetria ich losów, bo oto spotykali się znów w obcym krańcu świata. I w niepojęty sposób wydało mu się, że nieśmiertelni postanowili ofiarować mu szansę, żeby odmienić przyszłość, która wszak została przesądzona dawno temu. Wsłuchiwał się w bicie bębna i łoskot własnego serca. Uderzenie po uderzeniu. Pot spływał mu po twarzy jak łzy. Mięśnie poruszały się w wyćwiczonym tempie nawet wówczas, gdy piraci wbiegli na pokład i starli się z pomorckimi knechtami. Dopiero kiedy tuż obok jego ławki przesunęły się nogi nadzorcy, Seradela zmylił rytm. Wciąż jak we śnie, oczadziały od widoku rudowłosej, poderwał się i uchwycił Skalmierczyka za szyję. Mimo długiej historii szkolarskich burd i tumultów, nigdy wcześniej nie zabił gołymi rękami człowieka. Zdumiał się, że poszło mu tak łatwo. Wokół wrzała bitwa. Okręty kłębiły się, napierały na siebie burtami, gruchotały nawzajem wiosła, orały ostrogami kadłuby. Wiele z nich, pozbawionych wioseł czy sterów dryfowało już na łasce Mel Mianeta. Inne zanurzały się w odmęt, ku podmorskim dziedzinom sorelek. Ale na większości trwała walka. Podobnie jak na jego własnym, gdzie knechci w brunatnych kubrakach odpierali ataki piratów. Szybko odmówił modlitwę do Kwietnej Pani, tę samą, jaką u kolan ojca szeptał w rodzinnym dworcu. I skoczył w fale, powierzywszy się opiece Bad Bidmone. Spomiędzy tych, którzy próbowali szczęścia w morzu, zaledwie garstka zdołała dopłynąć do Obnuży. Ale Seradela przetrwał. W dwie niedziele później żalnicki kupiec przybił do brzegu, żeby uzupełnić zapasy wody. Kiedy rozpoznał w półnagim nieszczęśniku krajana, ulitował się nad jego niedolą i dał mu swobodny przejazd do ojczyzny.
Seradela nigdy nie chwalił się, że - choć bez własnej woli i zasługi - wziął udział w tej ogromnej bitwie morskiej, w której Skwarna rozniosła pomorckie posiłki zmierzające przeciwko rebeliantom w Horęży. Nie zająknął się ani słowem, co porabiał przez rok, jaki minął pomiędzy obwołaniem zwajeckiej kniahinki dri deonemem a jej wstąpieniem na Hałuńską Górę. Nikomu też nie wyjawił, skąd wzięły się pobielałe blizny na jego plecach. Powrócił w rodzinne strony, jak z nich wyszedł - z pustymi rękami i bez choćby jednej baśni, którą mógłby zarobić na kęs strawy i kusztyczek gorzałki w gospodzie. Wszelako niebawem odnalazł w sobie cień dawnego czaru, którym na Tragance zaskarbiał sobie łaski sprzedajnych dziewek i zacnych pań kupcowych. I kiedy nawinęła mu się zasobna wdowa - a tamtej jesieni wdowy obrodziły w Żalnikach niczym gruszki - nie wahał się ani chwili. Potem już tylko orał, siał i kosił. I nie oglądał się na obce kraje ani obce baśnie.
Rozdział czternasty Noc była gorąca i tak jasna, że ptaki nie układały się spać i wciąż pokrzykiwały niespokojnie w krzewach pod Bramą Lwów. Ludzie również czuwali. Wartownicy przechadzali się po murach, a w cytadeli, za zakrytymi okiennicami, pobłyskiwało światło. Czasami podmuch wiatru przywiewał od strony świątyni Zird Zekruna przebłagalny zaśpiew. A wtedy oczy żołnierzy mknęły mimowolnie ku światełkom, drżącym daleko, na krawędzi nocy. Jak to możliwe, pomyślała Selveiin, że królestwa upadają tak szybko? Wiedziała, że heretycy nadejdą. Nie sądziła jednak, że sierotki przebiją się do cytadeli tak sprawnie. Zupełnie jakby kraj rozstąpił się przed nimi na przestrzał, byle tylko poszli dalej, jak szyp nieuchronnie zmierzający do celu. Wężymord miał rację, pomyślała. Niezawodnie za chłopską rebelią stoi jeszcze coś, moc wystarczająco potężna, by pomorckie panowanie wokół Uścieży rozsypało się jak chatka ze słomy. Wzdrygnęła się. Nie bała się, że właśnie jej krew ma stać się cudownym eliksirem i ożywić boginię. Znacznie potworniejsza była myśl, że tamta jedna chwila głęboko w podziemnych salach rdestnickiego przybytku - bogini, chłopiec i miecz, który znalazł się pomiędzy nimi, uderzając bezlitośnie i niechybnie - tak nieodwołalnie poszarpała trzewia kraju. Bad Bidmone nie umarła jeden raz. Umierała nieustająco, każdej wiosny i każdej jesieni. W znakach kreślonych przez jaskółki na jasnym niebie, w szumie pszczół. Owszem, zboża dojrzewały i dzieci rodziły się jak wcześniej, lecz pomimo tego pozornego ładu kraj pozbawiony boga obumierał i niszczał. Wyczuwała tę zagładę równie silnie, jak heretycki prorok, który tej nocy rozłożył się obozem na wzgórzach wokół Uścieży. A teraz nie było już nawet Sorgo, tylko sztylet w rękach Szarki.
Jeśli naprawdę do niej dotarł. Roześmiała się głucho. Wężymord ciągnął na południe, zbierając wojsko. Spychał pomniejsze oddziały buntowników, lecz do bitwy się nie kwapił, jako że największe posiłki wciąż płynęły z Pomortu. Wszystko rozstrzygnie się zatem daleko od uścieskiej cytadeli i los Selveiin nie miał żadnego znaczenia. Dla nikogo. Przypomniała sobie, jak ostatniego dnia, już na dziedzińcu, Wężymord, zwykle tak powściągliwy i skryty, uścisnął ją na oczach zamkowej ciżby. - Pamiętam twoje imię - wyszeptał z twarzą ukrytą w jej włosach i wypowiedział je. Owczarze, koniuchy, dziewki służebne, kuchciki i praczki wiwatowali, a księżniczka myślała tylko o tym, że nie zdołała ani przez moment utrzymać tego imienia w pamięci, wicher pochwycił je jak zeschły liść i uniósł precz - i to samo stanie się niebawem z błękitnookim mężczyzną. Znów się zaśmiała. Przez łzy. Musieli się szykować na długie oblężenie. - Co z wami, pani? - Pomorcki oficer ostrożnie dotknął jej ramienia. - Mury to nie miejsce dla niewiast. Zwłaszcza w waszej kondycji - dodał, z zakłopotaniem odwracając wzrok. Wiedział o dziecku. Wszyscy w cytadeli wiedzieli. - Mury to dobre miejsce, żeby czekać - powiedziała cicho. - A podczas tej wojny niewiasty mogą jedynie czekać. Poza jedną, pomyślała, pozwalając, by jej myśli znowu pomknęły ku broni, którą wykuli w bezpiecznej skorupie Wieży Alchemiczek. - I modlić się - odparł równie cicho oficer. - Czy zaszczycicie nas dzisiaj w kaplicy, pani? - Tak - odpowiedziała, pozwalając, by zaprowadził ją do przybytku boga,
którego nienawidziła i który ją okaleczył. - Wszyscy potrzebujemy otuchy. * * * Tej jednak brakło na wyspie, ze wszech stron opasanej bezmiarem morza. Bo kiedy sen rozwiał się wreszcie, Pomorcy spostrzegli, że stoją na kamienistym gruncie. Strząsali więc senność i przerażenie, wyczuwając w powietrzu znajomy podmuch oceanu. Ktoś upadł na ziemię i głośno błogosławił Zird Zekruna, że wyrwał ich spod władzy przeklętych rebeliantów. Inny wołał, że wszystko to czar lodowej kohorty i Koźlarz podstępem uwiózł ich z bitewnego pola. Wielu, zwłaszcza spośród młodszych, płakało. Przesądni synowie rybaków i kołodziei potrafili - choć z trudem - stawić czoło wioskowej wiedźmie i jesiennym ceremoniom przebłagalnym, kiedy piętna skalnych robaków otwierały się na czołach kapłanów, żeby zaświadczyć o ich prawowierności. Lecz teraz świat po raz pierwszy usunął im się spod stóp grząski jak trzęsawisko. Nic nie było już pewne. Chcieli wierzyć, że Zird Zekrun objawił im się pod postacią karła pośrodku Żalników. Ba! - byli nawet gotowi przyjąć zadanie, które dla nich naszykował na tej zapomnianej wyspie, i wykonać je z radością, jako pokutę za tę nieszczęsną Rogobodźcową klęskę. Dowódca knechtów milczał. Widział na szczycie jednego ze wzgórz cień na wpół zrujnowanej wieży. Na darmo odwracał się ku morzu. Zarys budowli tkwił, jak cierń, w kąciku oka. - Potrzebujemy miejsca - powiedział karzeł. I teraz Pomorzec rozumiał już, po co ich tutaj sprowadzono. Ani łaska, ani pomsta Zird Zekruna nie miały tu nic do rzeczy. Zresztą bóg Pomortu z pewnością wcale nie wiedział, co uczyniono jego sługom. Kradzież była zbyt gładka, zbyt niepostrzeżona. Trzy tuziny ludzkich żywotów wyślizgnęły się nagle Zird Zekrunowi z ręki. Tak łatwo, jakby spadł liść. A jeńcy nie znali nawet imienia swego prześladowcy. Nikt przecież nie nastawał na ich dusze. Wciąż mogli sławić swego pana i zasyłać modły ku ciemnej ścianie Hałuńskiej Góry.
Dziwna rzecz, lecz dowódca był pewny, że żadna z tych modlitw nie podniesie się ponad szczyt zrujnowanej wieży. I nieważne, czyja nieśmiertelna moc ich tutaj spętała. Skoro ktoś, jedno z bogów Krain Wewnętrznego Morza, poważył się na taki hazard, nie wypuści ich teraz z dłoni. Nie wcześniej, niż spełnią zadanie, do którego ich sprowadzono. Może nigdy. Zaledwie wspięli się pod ruiny, pojął, czym jest to zadanie. - Mamy wznieść wieżę! - wykrzyknął jeden z jego podkomendnych. Musimy zbudować przebłagalną świątynię dla naszego pana. Wydawał się drobny i chudy w ciężkim, przeszywanym kaftanie, a nierówno przycięte włosy opadały mu na twarz jak wiechcie zeschłej trawy. Jednakże w jego głosie brzmiała taka gorliwość, że nikt nie zaśmiał się, kiedy jął wyrównywać mur i ociosywać z mchu kamienie, które przewalały się przy gruzowisku. Kilku innych przyłączyło się do niego. Nie dowódca. W wiele rzeczy zdążył zwątpić, był wszelako całkowicie pewny, że ani wyspa, ani wieża nie mają nic wspólnego z Zird Zekrunem. Wieża powstawała jednak. Dowódca nie śmiał pytać, ale podejrzewał, że wszystkim knechtom jednako wryły się w pamięć słowa karła - choć jego samego mogli nie widzieć albo nie chcieć pamiętać. Nie dzielił się z nikim niepokojem. Nie, ludzie potrzebowali nadziei, żeby przetrwać w tym miejscu jak najdłużej. Bo z czasem, kiedy pierwszy nabożny zapał minął i jęli się śmielej rozglądać po świecie, spostrzegali kolejno, jak osobliwe było to miejsce. Nie szło bynajmniej o stada fok, które wylegiwały się rankami na plażach, tak łagodne i niepłochliwe, że knechci mogli je zabijać całymi tuzinami i piec nad ogniskiem tłuste, skwierczące mięso. Nie niepokoiły ich ptaki, ogromnymi chmarami zasiedlające skalne plaże. Znali ich kształty, nazwy i głosy, jakimi krzyczały przed snem. Ale nie potrafili pojąć, dlaczego w gniazdach wciąż pojawiały się jaja, które wybierali i pożerali łapczywie. Lecz tutaj nawet pora roku nie wydawała się oczywista. Słońce przygrzewało łaskawie, ukryte w rozpalonej mgiełce, chociaż pamiętali, że w Żalnikach noc zaczynała już przeważać nad dniem. Mogli obozować pod gołym
niebem - wielu bało się skalać śmiertelną obecnością przybytek, który szykowali dla boga - bo deszcze ustały zupełnie i tylko o świcie gęstniała słodka, obfita rosa Trawa rosła jednak soczysta i bujna, jakby syciły ją niewidzialne źródła, a woda, bijąca nieopodal ruin, była chłodna i rzeźwiąca. Niepokoiło to knechta. Niepokoiło bardziej, niż był skłonny przyznać. Nie chciał podejrzliwością kalać tych dzieciaków, którym wydawało się, że prosto z pola bitwy bóg doprowadził ich na niezwykłą, żarliwą przygodę. A on już nie wierzył ani w przychylność Zird Zekruna, ani żadnej innej spośród mocy Krain Wewnętrznego Morza. Młodość wciąż się burzy, miota ze skrajności w skrajność, myślał sobie, spoglądając na swych podkomendnych, którzy pościli i sprawowali nocne modły, z wojaków przedzierzgnąwszy się nagle w mnichów. Jednakże milczał, bo bardzo prędko pojął, że cała wyspa jest więzieniem, obszerniejszym wprawdzie od tiurmy, lecz równie dotkliwym. Nie mogli się stąd wydobyć. W oddali nie przesuwały się obce żagle, ptaki nie wypuszczały się głębiej na morze, zupełnie jakby to miejsce chroniła niewidzialna bariera. Nawet słońce kolebało się, jak pijane, po nieboskłonie i po prawdzie nie wiedziałby, w którą stronę się zwrócić, żeby dopłynąć na Pomort. Ale wiedział, że jego ludzie potrzebują nadziei. Dlatego modlił się wraz z innymi i głazy spajał zaprawą, a wieża rosła i z każdym dniem wyciągała się ku niebu. * * * W Książęcych Wiergach było już zbyt późno na modły. - Wieże! - przebiegło po murach. - Wieże idą! Szturm trwał drugi dzień. Książę Evorinth długo zwlekał, wyczekując, czy zwątpienie i głód nie otworzą przed nim bram pierwej niż żelazo. Skoro jednak wreszcie zdecydował się na atak, pchnął ludzi ze wszystkich stron i w niezmiernej masie. Pod wieczór pierwszego dnia padła boczna brama i spichrzańscy pachołkowie wlali się na dziedziniec. Ogromnym wysiłkiem udało się ich odepchnąć, by na nowo zaprzeć wierzeje. Lecz zaraz pokazały się kolejno dwa podkopy na zachodniej stronie murów, gdzie dotąd książęcy postępowali sobie
oględnie i Lusztyk musiał tam podesłać część sił z głównej bramy. Tymczasem ludzi brakowało im wszędzie. Najemnicy wykruszali się. Po niedawnej rzezi stronników Lichonia mało kto z milicji stawiał się na murach, a zwyczajni rzemieślnicy i robotnicy portowi również powoli tracili ducha. Nawet najzamożniejsi mieszczanie musieli zaciągać pasa - jeśli nie z prawdziwej potrzeby, to żeby nie kłuć współobywateli w oczy dostatkiem - podczas gdy biedota głodowała coraz dotkliwiej. Zapasy w magazynach, także prywatnych, które Złociszka mimo sprzeciwu rajców kazała pootwierać, były na wyczerpaniu. Najgorsze jednak, że nikt dłużej nie wierzył w nadejście odsieczy. Jakimś cudem do miasta przedostała się, zapewne nie bez udziału spichrzańskich szpiegów, wieść, że Wężymord pogromił żalnicką rebelię, a niedobitki szlachty bronią się w Horęży, z dala od wiergowskiej granicy. - O święta księżniczko! - Tuż obok Lusztyka chłopaczek w za dużym kłobuku przycisnął rękę do ust, jakby chciał zdławić okrzyk przerażenia. - Jakaż moc przeklęta je ożywiła? Istotnie, wyglądało, jakby machiny oblężnicze kroczyły ku nim, tak gładko przesuwały się po rampie, którą podsypano aż pod samą bramę. Lusztyk wiedział, że pod miastem zwolnią - konstrukcje łatwo się wywracały, zatem książęcy pachołkowie będą musieli ściągać z drogi martwe ciała i potrzaskane belki. Ale jeśli zdołają przerzucić na mury pomosty, obrońcy zapewne ugną się pod naporem spichrzańskich zbrojnych. Kątem oka ułowił błysk czerwieni. Suknia falowała na wietrze, kiedy Złociszka wychyliła się spoza blanki i z przygryzioną wargą obserwowała powolny marsz wież. - Idź stąd, dziewczyno! - syknął, niespodziewanie zirytowany tym dziecięcym zaciekawieniem. - Zaczekaj! - Wciąż nie odrywała wzroku od nacierających. Za ich plecami zatętniły kroki. Lusztyk wychwycił komendy, rzucane w twardym zwajeckim narzeczu, i już wiedział, że wezwała swoich najemników. Ostatnio często zamykała się nocami w komnacie z ich dowódcą i konferowała zaciekle aż po blady świt. Dusiciel pozwalał na to. Złociszka, z każdym dniem coraz bardziej zależna od jego rad, potrzebowała tej drobnej manifestacji niezależności. Nadto dowódca zbrojnych, choć dojrzały w leciech i
doświadczony w targach z panami, zapewne nie był całkowicie odporny na wdzięki smarkuli. A skarby zgromadzone przez Kościeja kurczyły się i Lusztyk wiedział wyśmienicie, że niebawem zabraknie im na żołd. Dlatego nie zamierzał dociekać, nad czym tak zajadle radzi po omacku Złociszka. Każdy sposób był dobry, byle najemnicy nie postanowili otworzyć bram przed księciem Evorinthem. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, spowijając błonie przed miastem czerwonawym blaskiem. Wieże przybliżały się. Odwrócił się ze zmrużonymi oczami. - Idźże stąd, powiadam... - zaczął ze złością i urwał w pół zdania. Zwajcy coś taszczyli. Urządzenie. Wielką drewnianą rurę z miechem przymocowanym na jednym końcu. - Co to? - Lusztyk przypadł do dziewczyny, za ramię ją ucapił i obrócił ku sobie jak frygę. - Czyś ty z uma zeszła? Z uśmiechem położyła mu palec na wargach. - Poczekaj - poprosiła, wciąż rozradowana jak dziecko. Zupełnie nie dbała o ludzi, którzy spoglądali na nią ze strachem i gniewem. Nawet o nich nie pomyślała. I znów biła z niej ta zachłanność, z jaką rzucała się na świat. Aż cała lśniła. Jakby spośród mieszczan, którzy w przerażeniu gapili się na zbliżające się machiny, tylko ona jedna żyła. Sam nie umiał rozstrzygnąć, jakie pragnienia w nim budzi. Wieże oblężnicze podciągnięto tak blisko, że rozpoznawał znaki na pancerzach pachołków, którzy na ich szczytach czekali, żeby zarzucić na mury pomosty. Zwajcy ustawiali kolejne rury. Po ich sprawnych, odmierzonych ruchach Lusztyk zgadywał, że wyćwiczyli się wcześniej w tej robocie - czymkolwiek była. Złociszka wpatrywała się w nich z niecierpliwością. Dowódca najemników poskrobał się po głowie. - Jesteście pewni, panie? - zagadnął z wahaniem Lusztyka.
- Jest! - ucięła Złociszka, zanim jeszcze Skalmierczyk zdołał się odezwać. Ja jestem - dodała zaraz. - Bogowie, pomiłujcie! - zakwilił chłopak w kłobuku. Wieże prawie podchodziły pod bramę. Spichrzańscy łucznicy plunęli strzałami ku murom. Raz i drugi. W odpowiedzi pofrunęły ku nim kamienie, kłody, wrząca woda. Obsługa machin miotających nie ustawała ani na chwilę. Tyle że same machiny psuły się. Belki pękały, nieprzystosowane do ciągłej pracy, puszczały sworznie i wiązania. Lusztyk nie sądził, żeby udało się pogruchotać którąś z wież. Wyszkoleni wojownicy zdołaliby może odepchnąć pomosty i wywrócić całe konstrukcje. Ale na murach, zamiast wojów, pozostała garść czeladników i mieszczan, którzy kulili się ze strachu na samą myśl, że mieliby stawić temu czoło. Właściwie wcale nie chcieli walczyć. Byli gotowi pokochać tego księcia, który bombardował ich chlebem i w gruncie rzeczy nie żądał niczego innego poza tym, żeby otwarli bramy, a potem lepili garnki, szyli opończe i buty, szykowali beczki i uprząż dla koni, wykuwali miecze i kisili kapustę. Wojna przerażała ich. Zwłaszcza przegrana. Złociszka przypatrywała się wciąż atakowi. Bez strachu. Jak dziecko, które bawi się laleczkami z gałganków. - Zdumiewające, prawda? - zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim pierwszy pomost opadł tuż nad lewą krawędzią bramy. Odwróciła się ku Zwajcy. - Teraz! - wykrzyknęła, unosząc dłoń. Rury plunęły ogniem. * * * - Żmijowie! - wykrzyknął ktoś. - Święty Nur Nemrucie pomiłuj, żmijowie wrócili!
Pierwsza z wież zachwiała się i runęła, siejąc wkoło płomieniami i potrzaskanymi belkami, na których srożył się, buzował ogień. Dowódcy usiłowali jeszcze powściągać knechtów, zaganiać ich na powrót do ataku. Ale książę Evorinth wiedział, że im się nie uda. Żołnierze, przerażeni do granic zmysłów, nie słuchali zwierzchników. Chcieli co prędzej uciec z błonia, gdzie na ich oczach ożywał jeden z pradawnych lęków. Zacisnął zęby. Nie wierzył w powrót żmijów, choć jego machiny płonęły jak smołowe pochodnie, a woda jedynie podsycała ten ogień, zachłanny i chciwy. Obrócił się powoli ku Nacmierzowi. Bankier stał tuż obok, ze spopielałą twarzą i lękiem w oczach. - Dziwka ma ogień alchemików - stwierdził oschle książę. - Odwołać atak. - Wasza miłość - przypadł do niego jeden z dowódców - nasi wytrzymają! Pan Spichrzy odrzucił puzderko z wonnymi olejkami, które przysuwał do nosa, żeby przytłumić nieco smród spalenizny. Schwycił niespodziewającego się ataku komendanta za kark i szarpnięciem zwrócił go ku murom. - Wytrzymają? - wysyczał mu w ucho. - Jak wytrzymają? Patrz, durniu. Istotnie, oddziały, które jeszcze niedawno szły w zwartym szyku do szturmu, rozsypały się teraz w bezładne zbiorowisko struchlałych tkaczy, farbiarzy, pomocników murarskich i wieśniaków, z których każdy osłuchał się w maleńkości bajek o skrzydlatych wężach nieba. Rwali naprzód przez błonie, byle dalej od potwornej bramy, nad którą przyczaiły się bestie z legend. Niektórzy spadali z rampy albo, popchnięci przez tłum, zanurzali się w ogniste rumowisko wież oblężniczych. Nawet z oddali książę Evorinth widział płonących pachołków, którzy w popłochu gnali przed siebie lub tarzali się w pyle, usiłując zdławić przeklęte płomienie. - W trąby dąć! - Z gniewem odepchnął przerażonego komendanta. - Chyżo! Wiedział, że jeśli natychmiast nie powściągnie paniki, wielu spomiędzy piechoty ucieknie aż do Spichrzy. Nie powstrzymają ich żadne groźby, obietnica dodatkowego żołdu ani książęce przysięgi, że nie walczyli ze żmijami, tylko z alchemicznym plugastwem.
- To wiedźma! - wyrzekł głucho jeden z przybocznych. - Przeklęta wiedźma. Dotąd nie śmieli się niepytani odzywać w przytomności pana Spichrzy. Lecz teraz, w obliczu tak zaskakującej klęski, zapominali o strachu. Na murze ponad bramą zamajaczyła czerwona suknia. Książę bezwiednie zmrużył powieki, żeby zobaczyć ją dokładniej poprzez dym, ogień i rozgrzane, falujące powietrze. Ale nie. Musiało mu się tylko przywidzieć. Zresztą niewiasta, choćby nie wiadomo jak harda, nie stałaby chyba pomiędzy zbrojnymi podczas szturmu. Musiała wiedzieć, jak wiele wojen zakończyła jedna nieopatrznie wypuszczona z łuku strzała albo - zważywszy na nastroje panujące w mieście nóż wrażony znienacka w plecy. Taki piękny atak, pomyślał cierpko, usiłując jakoś zdławić własną wściekłość, pokryć ją drwiną, żeby zdołał znów trzeźwo myśleć i zebrać na nowo swoich ludzi. Bo przecież wygrywali. Wiergi nie mogły się bronić w nieskończoność mimo wszelkich cudów, jakie naszykowała ta przeklęta dziwka. Od szpiegów wiedział, że mieszczanie burzyli się coraz bardziej przeciwko temu bezsensownemu oblężeniu. Brakowało jadła. Brakowało zbrojnych. Nie mogli wygrać. Lecz mogli odeprzeć dzisiejszy szturm. I zrobili to. * * * - Odstępują! - Złociszka objęła ramionami blankę, jakby chciała uściskiem podziękować murom, które po raz kolejny oparły się atakowi. W dole Spichrzańscy cofali się spiesznie, zwoływani dźwiękiem trąbki do obozu. Dzieciak, pomyślał Lusztyk, kiedy dziewczyna wyjrzała, żeby nic nie uronić ze swojego triumfu. Dzieciak, który bawi się w wojnę. A jednak ludzie wpatrywali się w nią w przestrachu i podziwie. Nawet ci, którzy jeszcze tego ranka przeklinali ją i szczerze życzyli jej śmierci. W tej chwili nie pamiętali ani o pustych brzuchach, ani o wymordowanych rzeźnickich
czeladnikach. W całej ich postawie, w gestach i okrzykach Lusztyk znów widział dumę, że oto udało im się odeprzeć tę spichrzańską armię, która po wielekroć przewyższała ich liczebnością, uzbrojeniem i wyćwiczeniem. Przy czym nie zawdzięczali tego bogom, cudom ani strachom, tylko własnej rzemieślniczej przemyślności. Bo rury były wszak dziełem kowalskich mistrzów, a mieszaninę stworzyli alchemicy. Złociszka odwróciła się do Lusztyka, wciąż rozpromieniona i radosna. Twarz miała osmaloną, pokrytą potem i brudem. - A jak myślałeś, czym zajmowałam się przez te wszystkie noce? - wytknęła mu kpiąco. Zwajecki najemnik chrząknął z zakłopotaniem. Poskrobał się po grubym karku. - Wybaczcie, mości Lusztyku - usprawiedliwił się. - Sekretnie rzecz musieliśmy prowadzić, bo, sami rozumiecie, gdyby przedwcześnie na jaw wyszła, mniejsza byłaby panika. Skalmierski dusiciel tylko ręką machnął. Obaj dobrze wiedzieli, że Lusztyk tajemnicy w niczym nie zagrażał i wszelkie podchody oraz sekrety temu jedynie służyły, żeby go mogła jedna smarkula wystrychnąć na dudka. Nie zająknęła się ani słowem, pomyślał gniewliwie. Pozwalała, byśmy resztką sił odpierali kolejne szturmy, aż Spichrzański podciągnął przeciwko nam oblężnicze wieże. Wyczekała do ostatniej minuty. Akuratnie, jak należało. Nie umiał rozstrzygnąć, co teraz czuje - złość czy dumę - i ta niepewność rozjuszała go jeszcze bardziej. - Musimy pomówić - oznajmił szorstko. Zwajca zerknął na niego badawczo, jego dłoń odruchowo pobiegła do rękojeści miecza. Ciekawe, jak nim dziewka owładnęła, pomyślał mimowolnie Lusztyk. Czyżby z braku Twardokęska prędko poszukała sobie nowego opiekuna? Tedy się zawiedzie. Najemnik, choć już nieco przystęchły od wieku, chętnie sobie przyjemności użyje, skoro mu się, nieproszona, w łapy pcha, ale własnego zysku
nie odstąpi. Kiedy wyczerpią się złocisze, odejdzie. Choćby i do księcia Evorintha. A w powitalnym prezencie otworzy przed nim bramy. Ruszyli w kierunku narożnej wieży. Trzy dni wcześniej Złociszka zdecydowała się nie wracać dłużej na noc do ojcowskiej kamienicy. Lusztyk zgodził się bez żalu - mieszczanie okazywali jej bowiem tak jawną wrogość, że musiałby dobrą garść pachołków wysłać, aby czuwali nad jej bezpieczeństwem, a przez to osłabić i tak mizerną obsadę murów - i kazał naszykować dla niej komnatkę w podbaszciu. - Ostawcie nas samych - fuknął na Zwajcę, kiedy znaleźli się w skąpo urządzonym wnętrzu. Wojownik usłuchał z ociąganiem i ta krótka chwila namysłu, zanim pociągnął za skobel, powiedziała Lusztykowi więcej niż wszelkie zapewnienia Złociszki. Należało przerwać tę wojnę, zakończyć ją, zanim pochłonie po równo i miasto, i dziewczynę. Stanęła przy stoliczku, nerwowo przekładając jakieś pergaminy. Pusty gest, pomyślał. Przecież nikt do niej nie pisze. Twardokęsek nie przysłał nowych wieści, a książę Evorinth też w żaden sposób nie komunikował się z miastem poza wystawieniem na publiczny widok ciała Lichonia, którego wcześniej łamano kołem i przemyślnie męczono na wzgórzu przed murami. Tego jednak Złociszka musiała się spodziewać, skoro kazała wywieszać spichrzańskich zakładników. Zastanawiał się, jakie słowa zdołają się przebić przez jej szaleńczą radość z odpartego szturmu, kiedy odezwała się, zaskakując go po raz kolejny. - Nie mam więcej mieszaniny - powiedziała cicho. - Alchemik nie zostawił receptury, a nikt z nas nie potrafi wyczytać jej z jego notatek. - Nie masz więcej?! - wykrzyknął, zbyt zdumiony, by zachować ostrożność. Pochyliła się niżej nad karteluszami. Wciąż widział jedynie jej plecy. - Gdyby alchemik żył... - wyszeptała po chwili. - Gdybyście tylko nie pozwolili go zabić... Nie zwrócił nawet uwagi na obelżywą niesprawiedliwość jej słów, bo przecież nie z jego winy alchemik dał się utrupić podczas tumultu, jaki wybuchł
po pokazie fajerwerków podczas sławetnego weseliska Złociszki z Twardokęskiem. Gorączkowo rozważał coś innego. Dzisiejszej nocy kto żyw będzie świętował w Wiergach cudowne ocalenie. Ludzie wyciągną z kryjówek ostatnie flaszki okowitki, ugotują polewkę na kości po szynce, którą dotąd trzymano na czarną godzinę, zagniotą podpłomyki z resztek mąki. Mężowie powrócą z murów do żon i legną z nimi, wielu ostatni raz. Matki przyprowadzą dzieci na plac pod bramę, żeby chociaż z daleka spojrzały na tę niezwykłą broń, która w chwili największego zwątpienia przyniosła im zwycięstwo. W klasztorze nabożnej księżniczki ani na moment nie zamilkną modły o zdrowie dla burmistrzowej córki, która niewątpliwie jest narzędziem w ręku świętej patronki miasta. W każdym razie mieszczanie będą dzisiaj wierzyć w ocalenie. Aż po świt. Następnego szturmu nie zdołają już odeprzeć. - Więc przegrałam? - zapytała spokojnie i z taką powagą, jakby oszacowała właśnie całe swoje życie na kupieckiej wadze i zapisała je w księdze. Przełknął ślinę. - Przegrałaś - przytaknął. Dopiero wtedy spostrzegł, że mała bezdźwięcznie płacze. Nie poruszyła się jednak, a on nie podszedł jej pocieszyć. O czym miał jej mówić? O męstwie i chwale przegranych, którą jakiś stary grzyb zapisze w swoich annałach? Była przecież kupiecką córką. Od dziecka szkolono ją, czym jest zysk, czym strata. - Nie chciałabym... - powiedziała z trudem. - Nie chciałabym, żeby wszystko poszło na marne. Za późno, pomyślał. I nigdy potem nie wiedział, czy to ona dotknęła go pierwsza, wciąż mokra od łez i gorąca od ognia, czy też on wyciągnął do niej rękę. Pod murami dopalały się resztki książęcych machin, a w komnacie z sykiem migotała pojedyncza świeczka. Słońce gasło. Nadchodziła ciemność. * * *
Jednakże w alkierzu babki buzował ogień i mrok przylgnął jedynie w odległych kątach, pod listwami na ścianach, za malowanym kredensem, pod stolikiem, na którym jasną plamą trwała otworzona książka do nabożeństwa. Za oknem noc już nastała kompletna i powietrze wychłodło po dziennym upale, lecz tutaj nie przedostawał się nawet najlżejszy powiew - okiennice zawarto na rygle i kołki, tak że i za dnia światło z trudem przesączało się przez poszarzałe szybki w ołowianych obejmach. W pomieszczeniu panowały więc zaduch i ciepło tak nieznośne, że poty występowały na twarz służkom, które czuwały przy łóżku konającej. Tylko staruszka, niemal niewidoczna spod wzburzonej pierzyny, nieustająco dygotała z zimna. - Aby szczap dorzućcie! - pokrzykiwała spomiędzy poduch i piernatów głosem, w którym, chociaż słaby, pobrzmiewał wciąż ton wojskowej komendy. Wiele wam już nie potrwam, tedy mi nie skąpcie. W tej chwili zdawała się spać. Leżała sztywno, z na wpół przymkniętymi powiekami. Oddech świstał jej w gardle, mozolnie świdrował wyschłe piersi. - Niebawem się skończy - oznajmił uczony medykus, specjalnie na tę okoliczność sprowadzony aż ze Staroźrebca. Chciał jeszcze pijawki przykładać i krew puszczać, lecz Rytar wyrozumiał, że doktor lęka się, aby mu bezradności nie wzięli za zaniedbanie, jak się często działo, kiedy konającego nie umiał ocalić. Szlachcic kazał więc nakłaść medykusowi w trzos srebra i odesłać go do domu. Nie potrzebował tu obcych. Nie teraz. Spod puchowej pierzyny wysunęła się wychudła ręka. Palce ledwo co obciągnięte skórą, paznokcie sine, jakby już tknięte rozkładem. Przysunął się bliżej na wyściełanym aksamitem karle i ujął ją delikatnie, żeby choćby na krótko przepłoszyć chłód, jaki ją ogarniał pomimo ciepła izby. Nie sądził, że tak szybko to pójdzie. Nikt się nie spodziewał. Medykus powiedział, że choroba musiała tlić się od dawna i drążyła ciało jak czerw toczy z pozoru czerstwe drzewo. A babka nie stękała po kątach. Raz czy drugi wyrwało się jej suche kaszlnięcie. Poświstywała trochę oddechem, kiedy poganiała po komorach panny służebne. Owszem, czasem zesłabła znienacka i na moment wsparła się dla wytchnienia o almarię albo skrzynię. Lecz komenderowała
wszystkimi jako wprzódy. Nic się nie zmieniło. Aż wreszcie, nazajutrz po najeździe Pomorców, którzy siłą się chcieli wedrzeć do dworca, babka zaniemogła. Nie podniosła się rankiem z łożnicy choć zwykle zrywała się przed świtem, zanim dziewki krowy zaczęły doić, a pachołkowie oporządzać bydło - jeno leżała ciszkiem, w milczeniu, póki niespokojne panny nie zaalarmowały jej córki. - No, czas na mnie - zawyrokowała, kiedy macierz Rytara, wciąż bielutka jak gołąb w żałobie po mężu, ze szlochem wpadła do jej komnaty. - Kapłana mi prędko sprowadźcie. Byle naszego, wilczojarskiego, co już za starego kniazia z boginią był w komitywie. Nie ufam tym świeżym wyświęceńcom. Na te słowa pani dworca popadła w jeszcze większy szloch. Babka uśmiechnęła się krzywo, kiedy panny jęły podkomorzynę cucić solami, a wreszcie, na wpół omdlałą, odprowadziły na spoczynek. Po prawdzie nigdy nie miała córki w wielkim nabożeństwie, a jej małżeństwo tylko pogłębiło ich rozdźwięk. Spoglądała na wątłą, lękliwą niewiastę i zastanawiała się, jakimże sposobem udało jej się począć taką lichotę - jakby przy dorodnym, pracowitym drzewie ulęgła się oparszywiała płonka. Nie liczyła nawet, że córka zechce jej towarzyszyć w przygotowaniach do ostatniej drogi. Wdowę po podkomorzym zanadto pochłaniała jej własna boleść - czy też raczej niepewność, bo oto zabrakło męża, który wprawdzie miał połowicę za nic, ale też nadawał ramy jej życiu i bronił przed wszelkimi turbacyjami. Jednakże za jedno była staruszka córce szczerze wdzięczna. Za tych czterech chłopyszków, których powiła, żeby przenieśli ród w przyszłość ponad niesławnym truchłem pana podkomorzego. Choroba postępowała szybko, jak zapowiedział medykus, i dopiero podczas ostatnich, dusznych dni babczynych Rytar pojął, jak niewiele wiedział o najbliższych. Od czeladzi, która towarzyszyła babce w wyprawie do rebeliantów, usłyszał, że po bitwie pod Rogobodźcem staruszka słabowała kilka dni i zbrojni niemało lękali się o jej życie. Przemogła się jednak i zażądała, aby na wozie powieziono ją do rodzinnego dworca, zakazawszy im choćby słóweczkiem wspominać o niedawnej boleści. Rytar, który wprawdzie nie był ulubieńcem babki jak Nieradzic, ale też wiele czasu spędził u jej kolan, podejrzewał, że wcale nie ozdrawiała, lecz zebrała siły, żeby stanąć przy dziecku, kiedy jej potrzebowało.
Oczywiście nie powiedziała mu tego po powrocie. W ogóle mało mówiła, siedząc przy jego łóżku, a on zaciskał powieki i udawał sen. Za to jej wrzaski i swary z podkomorzym niosły się rozgłośnie przez sień i pokoje. Nigdy tych dwoje nie umiało żyć ze sobą w zgodzie, lecz teraz, kiedy ojciec winił babkę za śmierć najmłodszego i kalectwo pierworodnego, sprawy pogorszyły się tak dalece, że podkomorzym chyłkiem wyekspediowała matkę do jej wdowiego majątku. Mości Oczarzyna uległa szlochom córki i wyniosła się do dworku w Ułudnie, ale i tak każdego ranka meldowała się przy łóżku Rytara. Podkomorzy zębami na jej widok zgrzytał, szablą trzaskał i gromko się odgrażał, że brytanami każe wyszczuć. Babka zaś odpowiadała mu z werwą, ufna, że zięć cofnie się przed jej starczą i niewieścią mizerią. Dopiero kiedy wielmoża powziął nieszczęsny plan pogoni za Twardokęskiem, w dworcu uspokoiło się trochę. Stara pani znów wprowadziła się do swoich komnat, a pachołkowie - ci na służbie u podkomorzego i ci, co za nią poszli do rebelii - przestali się brać za łby na dziedzińcu. Na wieść o śmierci zięcia nie kto inny, jeno babka wzięła na siebie trud wyprawy po jego śmiertelną powłokę, przygotowania egzekwii oraz należytego pogrzebu. Bo wprawdzie za życia nienawidziła go szczerze, jednak to wielki pan schodził z tego padołu, karmazyn i pieniężnik, przy tym głowa rodu, który należało uszanować. Ale po pomorckiej napaści coś przełamało się w starowinie i pękło na dobre. Rytar czuł pod palcami jej skórę, tak suchą, jakby miała ją zaraz zrzucić niczym jaszczurka. Cała jej doczesna wylinka łuszczyła się już, rozpadała. Babka odchodziła. Z jego przyczyny. Dotąd wyczekiwała. Pazurami wczepiała się w życie, wytężała resztki sił, żeby przeprowadzić bezpiecznie majątek i ród, póki dziedzic nie przyjdzie do siebie. Jego ozdrowienie ją zabiło. Taka była prawda. - Jest mająteczek zakopany w piwnicach starego mielcucha - klarowała mu, póki jeszcze mogła mówić. - I dwie okute skrzyneczki przy płocie, nieopodal samborza. Niechże się wojna pokończy, a wydobędziesz wszystko i braci w gotowiźnie spłacisz, niech nie krzywdują. - Milkła, sapliwie nabierając tchu. - A tym, co zostanie - podejmowała po cichu - Pleskotowych obdarujesz i o
wybaczenie poprosisz. Nagrobek mu ufundujesz i mszę za jego duszę w dzień skonania każesz święcić, póki żyw będziesz. Bośmy tego człowieka nad miarę ukrzywdzili. Kiwał głową i przyrzekał, co chciała, chociaż nie wydawało mu się, żeby granitowa narzutka i woń kadzidła mogły wynagrodzić staremu słudze śmierć, jaką zgotowano mu w tym dworcu za to jedynie, że przywiózł ranionego Rytara z pobojowiska i uratował mu życie. Wiedział, że konanie Pleskoty - którego nie widział, ale przecież nie potrafił odepchnąć z pamięci - będzie mu towarzyszyło po ostatni oddech jako najcięższa wina, niezawiniona świadomie, lecz dotkliwsza od innych. - A matkę za mąż wydaj! - Starowinka śmiała się rubasznie, lecz wesołość urywała się prędko, więzła w charkotach. - Nie umie ona sobą powodować, oj nie, jeszcze ze zgryzoty w chorobę popadnie albo pijaniczką na starość ostanie. Jeno jej wdowca wynaleź statecznego, coby nie tylko wedle jej skarbów, ale i wedle niej samej chodził. W sieni tętnił tupot dziecięcych stópek i czasami jakaś jasna główka zaglądała chyłkiem w uchylone drzwi. Obie Bogoriowe dziewuszki, zrazu wystrachane w wielgachnym dworze, rozbisurmaniły się szybko i wraz z chłopaszkami Haliszki ganiały ninie po obejściu, nie przepuszczając żadnym prewetom, komorom, strychom i tranzytom. Matka chłopiąt statecznie trzymała się czeladnej izby i Rytar odgadł już niechybnie, że to nie szlachcianka, lecz prosta niewiasta, co szła z rebeliantami Twardokęska. Ochoczo przyjęła jednak kobiece suknie, jakie jej ofiarowano, i nie stroniła od niewieścich zajęć, rozumiał więc, że przyda się na folwarku, póki nie postanowi się inaczej. Teraz główne siły i troski obracała na pielęgnowanie jedynego z rebeliantów, którego udało się szczęśliwie odnaleźć w sitowiu przy moście na Wełniance. Rytar nie dociekał, kim jest ocaleniec. Nie wypytywał karła, który zresztą pewnego ranka zniknął bez pożegnania z dworca. Nie chciał wiedzieć. Nie śmiał się zastanawiać, czy to jeden z tych, którzy pod Rogobodźcem mordowali jego towarzyszy. I jeśli nawet czasem taka myśl postała mu w głowie, wnet nikła, przytłumiona dziecięcym śmiechem. - Krasne bestyjki. - Babka uśmiechała się zapadniętymi ustami do Bogoriowych córek. - No, jeszcze kilka zim trzeba poczekać. A ty, póki czas, oba siwki do klaczy dopuszczaj, bo zacne koniki i rzadkiej maści. Jak znalazł, kiedy
przyjdzie karetę do świątyni zaprzęgać. I tak to szło. Przestrogi, rady, recepty i opowieści, wszystko przemieszane jako groch z kapustą. Zupełnie jakby chciała na gwałt nadrobić te zimy, które spędził daleko od domu, na pomorckim dworze. Albo pod troskliwymi słowami przemycić zapewnienie, że on również jest jej bliski, mimo że służył Wężymordowi, a z twarzy i postawy przypominał swego ojca tak wiernie, jakoby z niego skórę zdjęto. Potem umilkła. Oczy zaczęły się jej ćmić, myśli plątać. Pani podkomorzyna uciekła ze szlochem, kiedy matka przywołała ją imieniem swej z dawna nieżyjącej siostry. A Rytarowi nie wadziło. Uśmiechał się tkliwie, gdy widziała w nim Hończyka, zmarłego w dziecięctwie synka, o którym ponoć nie wspominała pól wieku. Przysiadał na karliku tuż przy posłaniu i trzymał ją za rękę, tak samo jak ona trwała przy nim, kiedy nie potrafił stawić czoła światu. I dopiero wtedy w dusznej, cichej izbie, pojmował, jak droga jest mu ta starowinka i co starała się ocalić, kiedy przygarnęła go mocno w podzięce, że wyrwał Pomorcom córki Bogorii. - Nic się nie trap! - Ucapiła go za ramię, kiedy padł przed wizerunkiem Bad Bidmone i z płaczem wyznawał jej krzywoprzysięstwo. - Ja na swoją głowę to wezmę. Bogini dopomoże, a jeszcze się twoje kłamstwo na prawdę obróci! Pamiętał, że matka wtedy do niego nie przyszła. Zaryglowała się w komnacie, piastując swoją krzywdę i wyrzekając, że przedłożył dobro szczeniąt po mordercy ojca nad bezpieczeństwo bliskich. I chyba tylko babka zrozumiała, co usiłował uczynić tamtej nocy. Jakim nieocenionym, niezasłużonym darem były te dwie jasnowłose dziewuszki. - Będziesz ich bronił, choćby własnym życiem - rzekła mu pod figurą Kwietnej Pani. Nie potrzebował w tej mierze jej napomnień, ale zgodził się. Dla niej. Żeby poczytała to sobie za własną zasługę. Żałował, tak ogromnie żałował, że babka nie doprowadzi ich do jesieni. Nie doczeka kresu wojny ani czasu siewu, który przecież nadejdzie nieuchronnie. Nie zobaczy, jak zabliźniają się rany, a jego bracia powracają z obcych stron, z niedoli. Nie spojrzy w twarze prawnuków.
- Źle, wszystko źle zrobiłam - wyznała w jednym z ostatnich przebłysków przytomności. - Tyle krzywdy na was sprowadziłam, tyle nieszczęścia. Wybacz mi, synku. Próbował oponować, lecz machnęła tylko ręką. Potem jednak, po rozmowie z kapłanem, wydała mu się pogodzona i z życiem, i ze śmiercią. Łagodniejsza. Poruszyła się niespokojnie. Mocno ścisnęła jego palce. - Hończyku, serce moje - wyszeptała, patrząc na niego rzewnie błękitnymi oczami. - W izbie chłód. Chodźże do mnie, przytul się do matuchny. Ostrożnie ułożył się obok niej na poduszce. Przez kołdrę czuł wątłe, starcze ciało, wytrawione przez gorączkę i boleść. - I Nieradzic na mnie czeka - wymamrotała słabo. Poprzez łzy uśmiechnął się do brata, jeśli istotnie przybył tu, utajony w cieniach. Miał nadzieję, że naszykowano dla nich zacną siedzibę w mrocznych izbach Issilgorol. Dla obojga. - Taka dobra śmierć - powiedziała, zanim jej głowa opadła mu na ramię i zastygła. - Bogowie, nie zasłużyłam... * * * To była długa noc także w Książęcych Wiergach. Lusztyk leżał nieruchomo, wpatrując się w ciemne kamienie sklepienia. Słyszał obok miarowy oddech Złociszki, lecz ona również nie spała, tego był pewien. Żałował, że nie mają wina, by smakować tę chwilę, kiedy ciała są bliskie bólu ze zmęczenia, z braku snu i gorączkowego dygotu nerwów, a jednocześnie spełnione. Żałował też, że nie pozostało nic więcej. Więcej ludzi, więcej broni, więcej zapału. Nawet więcej czasu. - Idź do niego - odezwał się w końcu, nie dotykając jej, bo oferowali sobie już to przelotne ukojenie, na jakie było ich jeszcze stać. - Tej nocy. I nie sprzedaj nas tanio.
Przez moment myślał, że się nie poruszy, taka bezwolna wydawała się w tej komnacie. Lecz nagle uniosła się z gwałtownością młodego zwierzęcia, które podjęło decyzję i zrywa się do dalszej ucieczki. I już jej przy nim nie było, choć ciepło trwało na posłaniu. Ubierała się, pospiesznie wyszukując kolejne części przyodziewku. Nie traciła czasu na zapalanie świecy, wygładzanie sukni, czesanie włosów. Nie sądził, że ze skromności. Po prostu uznała, że w tej bitwie, którą właśnie miała stoczyć, nie suknia będzie jej bronią. Zatrzymała się na chwilę, zanim odeszła od niego na dobre. - Dziękuję. Uśmiechnął się tylko i nie zapytał, czy za tę noc, czy za wszystko, co wydarzyło się wcześniej. - Idź już, dziewczynko - powtórzył. - Biegnij. A kiedy wybiegła, starannie odmierzając swój strach stukotem butów na kamiennych schodach, poczuł, że znowu jest wolny. Skończyło się. Wszystkie historie dobiegają wszak kiedyś kresu. * * * Ze znużenia wyrwał go rwetes. - Nie dopuszczę! - perorował ktoś przyciszonym, a przecież aż nazbyt dobrze słyszalnym głosem. - Miłościwy pan na spoczynek udać się raczył. Do mości Nacmierza idźcie, on was wysłucha! - Jeno że oni prosili wyraźnie do jego książęcej mości - sumitował się inny głos. - A jakby obozowa praczka do miłościwego pana przyjść chciała - żachnął się ten pierwszy - też byście jej dali przejście? Pan Spichrzy z westchnieniem poniósł się z posłania. I tak zasnąć nie mógł, zanadto gryzły go dzisiejsze wydarzenia. Przeczesał palcami włosy i uchylił zasłonę przepierzenia, za którym czuwali służebni.
- Spijcie! - Machnął łaskawie ręką, kiedy jeden ze sług zerwał się z barłogu, który urządzili sobie w kącie pomieszczenia. Całe wycieńczenie przeszło mu bez śladu, gdy tylko wyjrzał przed namiot, gdzie dowódca nocnej straży na darmo usiłował odpędzić pokaźną grupę zbrojnych. Książę Evorinth zmrużył oczy, rozpoznając wśród uzbrojonych pachołków zwajeckich najemników. Jako żywo, nie on przyjmował ich na służbę. Spodziewał się tej wizyty. Nie, raczej czekał na nią z utęsknieniem, jak na zacne wino albo uścisk niewiasty, której pragnie się od bardzo dawna. Nie sądził jednak, że przyjdą właśnie tej nocy, po szturmie, który okazał się tak malowniczą katastrofą. Ale najwyraźniej coś sprawiło, że klęska miała się jeszcze obrócić na jego korzyść. Skinął na nich zapraszająco i sam przytrzymał połę wejścia, kiedy w otoczeniu spichrzańskich pachołków wsuwali się kolejno do namiotu. - Z czym przybywacie? - zapytał, choć przecież domyślał się odpowiedzi. Zawsze nadchodzi taki moment, kiedy fatyga i chęć zysku przeważają nad lojalnością. - Ze mną - odezwał się jeden z najemników, drobniejszy i chudszy od pozostałych, a następnie wystąpił przed nich i zrzucił kaptur płaszcza. Książę Evorinth usłyszał czyjeś zduszone sapnięcie. Swoje własne. - Wiergowska dziwka! - wykrzyknął któryś z przybocznych i uczynił krok w przód, lecz zanim zdążył zrobić coś jeszcze, książę uderzył go otwartą ręką w twarz. - Precz! - zawołał. - Wszyscy precz! - Jesteście pewni, miłościwy panie? - ośmielił się zapytać dowódca nocnej straży. - Ona... - Czy sądzisz, że nie zdołam się obronić przed jedną niewiastą? - przerwał książę. Na to nie znaleźli odpowiedzi, ale wychodzili powoli, z ociąganiem, jakby
chcieli mu dać czas, żeby zmienił decyzję. W końcu jednak zniknęli, a ich głosy niespiesznie przycichły pod namiotem. Wówczas ponownie spojrzał na kobietę. Na początku dostrzegł, że nie zmieniła nawet sukni - o ile naprawdę widział ją dzisiaj na murach podczas szturmu. Na twarzy miała rozmazaną sadzę, ale jedwabna materia połyskiwała czerwienią, poprzecieraną nieco i brudną, lecz wciąż pełną wyzwania. Właścicielka sukni również wydawała się zanadto harda jak na to miejsce i czas. Odrzuciła z policzka splątane kosmyki jasnych włosów i zadarła brodę, patrząc mu prosto w oczy. - Zatem? - zapytał. Na wiergowskich murach wyglądała na większą. I starszą, bardziej doświadczoną. - Przyszłam poddać miasto - powiedziała. Skinął głową. - Wiem. Odwrócił się, żeby nalać jej wina, i natychmiast pomyślał, że to błąd, bo przecież mogła skrywać w tych szkarłatnych fatałaszkach ostrze naznaczone sprytną trucizną. Nie poruszyła się jednak. Nie wyciągnęła też ręki, kiedy podał jej naczynie. - Co teraz? - spytała. Zapewne musiała słyszeć, że naszykował żelazną klatkę. Spichrzańscy kowale wykuli ją specjalnie dla tej kobiety, a żołnierze powtarzali ze śmiechem, że zawieszą ją na kolumnie przy Książęcym Trakcie, żeby mieszczanie do woli nasycili się widokiem wiedźmy, która miała czelność wystąpić przeciwko ich władcy. Ale dopiero kiedy się nią nacieszą. Ostatecznie zaciągnęła u nich dług. Tyle dni trzymała ich pod murami tego przeklętego miasta. - Nic - odparł, ujmując ją za nadgarstek: był kruchy jak gałązka. - Nic powtórzył i wsunął jej w palce chłodną nóżkę roztruchana. - Wszystko się właśnie skończyło.
* * * Noc również dobiegała kresu. Poręba była świeża, pieńki wciąż świeciły we ćmie jasnym drewnem. Nieco nad nią, na piaszczystym wydmuchu, ostały się cztery sosny, wyrastające ponad pustotę jak garstka strażników. - Konie ustają - rzucił z cicha zbrojny. Zbójca raz jeszcze objął wzrokiem porębę: dziwił go ten oczywisty ślad ludzkiego trudu, podobnie jak to, że ktoś może w ten czas dzień cały w gospodarstwie się mozolić, kiedy zaś księżyc wzejdzie, bogów pozdrowiwszy, snem zdrowym zasypiać. A przecież pora nastała już niemal jesienna. Wysokie trawy przy ścieżce dawno okwitły i teraz pochylały się pod ciężarem kłosów. Twardokęsek powiódł po nich dłonią - na każdym wisiały krople rosy. Nadchodził świt. Pociągnął nosem. - Ani chybi budniki tu siedzą albo i smolarze - zawyrokował. - Dym czuć. - Ano są, juchy - potaknął zbrojny, który jak wielu z Leśnej Straży, wszerz i wzdłuż schodził okoliczne puszcze. - Ot, trzeba za wydmuchem w las skręcić i niedaleczko tam, na polance, budy i popielarnie mają. Jakże zatem będzie, mości Twardokęsku? Przystaniem? Zbójca obejrzał się przez ramię na podkomendnych. Czekali - konie z łbami zwieszonymi nad ścieżką, ludzie, utrudzeni, podrzemując w kulbakach. Westchnął ciężko. - A bezpieczne te smolarze? Zbrojny podrapał się po karku. - Ot, jak to ludzie - odparł po chwili. - Pan tu w okolicy ze starego nadania siedzi, lecz spokojny i od obcych stroniący. Z czeladzią to on na nas nie przyjdzie, ale czy Pomorckiemu wiadomości nie da, tego nie wiem. Twardokęsek jął niepewnie szarpać brodę. Odkąd pomorckie wojsko stanęło w Wilczych Jarach, szlachta mocno wyziębła w patriotycznych zapędach. Coraz
rzadziej użyczano rebeliantom koni, obroku oraz strawy. Ba! - nie raz i nie dwa zdarzało się, że uprzedzony przez kmieci szlachcic wychodził naprzeciw rebelianckiej gromadzie i upraszał ją grzecznie, coby z jego ziemi precz szli i niebezpieczeństwa na ród nie ściągali. Skończyły się wspólne biesiady, chrzciny i kuligi, choć przecież Wężymord nie wziął się jeszcze dobrze do wojowania. Ale wystarczyła wieść, że sam kniaź idzie z wojskiem, aby strach padł na panów braci. Zresztą i wśród rebeliantów nie wyczuwał już zbójca tego entuzjazmu, jaki gruchnął w początkach lata, kiedy Bogoria jął rozpuszczać wici i poprowadził szlachtę ku Rogobodźcowej wiktorii. Trwali nadal przy Koźlarzowej sprawie, lecz ot tak, z nawyku, wiedząc, że nic te leśne podchody, zwady i potyczki nie zmienią. We dworach panowie gadali, że tym razem nie szykuje się kolejna wesoła wojenka. Wężymord zbierał ludzi - z północy, gdzie niemal odsłonięto paciornicką granicę, i z morza, gdzie na Skalmierskich okrętach płynęli pomorccy knechci. Nie, tego lata Wężymord chciał się raz na zawsze rozprawić z rebelią. Twardokęsek zaś wciąż zwlekał z decyzją. Ryngraf od babki pod koszulą nosił. Zżymał się, owszem, i miotał. Jakoby kobyle bierzmo mi wypalili, mamrotał niekiedy pod nosem, lecz przecież nieustająco czuł na sobie szlachecki znak. Męczyło go to i napełniało strachem. Koło południa doścignął ich zastęp Pomorców. Zbójca byłby przysiągł, że Pomorcy dostali wskazówkę od folarzy, na których się jego oddział ledwo co wcześniej napatoczył na leśnej ścieżce. Bitwa była krótka, lecz zacięta, bo knechci nie odstąpili, póki im dowódcy nie ubito i dobrej ćwierci człeka. Sam zresztą też nie wyprowadził podkomendnych bez straty, bo mu półtuzin szlachty padł, a rannych miał dwakroć tyle. Martwił się tym niepomału. Wiedział bowiem od pacholąt, zdybanych na przesiekach przy barci, że nieopodal kręci się jeszcze niemało pomorckich żołnierzy. - A dwór stąd daleko? - zagadnął. - Ano niedaleko. - Zbrojny znów podrapał się po karku, widać gzy go pocięły albo insze robactwo. - Przed świtem dwa razy obróci.
- Tak i niedobrze - mruknął pod nosem herszt. Raptem nieprzyjazny wydał mu się ten las i ludzie leśni, co się w nim poruszali niczym ryby w morzu. Obce tu wszystko było i zgoła niepojęte. Nie mógł jednak czasu na strachy mitrężyć, bo zbrojnym istotnie należało się trochę wytchnienia. - Zatem skręcajmy - zgodził się niechętnie. Jednakże i w osadzie budników miotał się niespokojnie i rozglądał. Dźgało go coś w zadek, kłuło pod kubrakiem - trwoga jakowaś dogłębna, że nie powinni teraz wypoczynku zażywać, jeno gnać w knieję, uciekać coraz prędzej. A może zdałoby się w Góry Żmijowe wrócić? - pomyślał, poprawiając się na zwalonej kłodzie, która służyła budnikom za ławę. Może już czas zmykać? Z budy dochodziły odgłosy rumoru i pokrzykiwania. Bo po ostatniej potyczce zbójca mocno podupadł w wierze w przychylność miejscowego ludku i na wszelki wypadek kazał budników powrozami związać i na klepisko w chałupie zwalić. Tyle że, znać, nie wszystkich udało się ucapić i jeden, najbardziej rączy, w las spiesznie zemknął. - Odpuśćcie, mości Twardokęsku - usprawiedliwił się przed zbójcą wachmistrz. - Ludzie umęczeni, tak i nie dopilnowalim. Skinął tylko głową. Jego też znużenie opadło. Powieki ciążyły jakoby odlane z ołowiu, a członki wszelakie ogarnęła słabość. Nie, nie na jego wiek były te nocne przemarsze, niespokojność i nędza. Któryś ze smolarzy krzyknął i ścichł, kiedy wetknięto mu szmatę w gębę. - Byle ich nie turbujcie zanadto, bo nic nie rzekną - przestrzegł zbójca. Wachmistrz uśmiechnął się po lisiemu. - Kto by ich tam turbował? Z izby kazałem ich pobrać i w dół smołowy ciepnąć. Już ich tam chłopcy kratą żelazną nakryli i gracko drzazgami smołowymi okładają. Wytopi się z nich prawdę, jak oni smołę wytapiają. Miął w rękach czapkę, chyba czekając na pochwałę, lecz zbójca siedział
osowiały, z głową wciągniętą w ramiona. Wokół las zalegał cicho w leniwości przedświtu. - Ale zda mi się, mości Twardokęsku - odezwał się znowu wachmistrz - że nic oni nie kryją. To ludzia prosta, trwożliwa. Ze strachu ich kamrat w las zbiegł. Pewnie się w bruździe przytaił i dotąd jak zając trzęsie. Jakżeby on miał Pomorców odnaleźć? I wtedy, jak echo jego słów, dobiegł ich koński kwik. W popłochu poderwały się spomiędzy rokicin czajki. - W koń! - Zbójca do siodła przyskoczył, bo nierozkulbaczone wierzchowce kazał trzymać, a zbrojni zlatywali się do nich zewsząd jak ciemne nocne ptaki. Ale z drugiej strony polany rozległo się gromkie: - Bywaj tu! Bywaj! - I zbójca zaraz rozpoznał głos przybysza. * * * - Dni pięć za wami idę! - oznajmił z przyganą Bogoria, przegryzając łapczywie razowcem ze szperką. - Jużeśmy was dzisiaj nad ranem mieli zgonić, kiedyście znowu susa w knieję dali jak szarak. Siedzieli przy nikłym ogieńku - całą okolicę i tak przesycała woń smolarni, więc zbójca nie wzbraniał ognisk, byle nieprzesadnych - i krzepili się resztką gorzałki z Twardokęskowych zapasów. - Cud prawdziwy, żeście nas naszli - zauważył wachmistrz, który, przypuszczony do konfidencji z panami, takoż buty zzuł i z lubością popuścił pasa. - Nie cud - prychnął szlachcic - jeno mości Parszcza eksperiencja. Mistrz on nad mistrze, po tropie jak po sznurku prowadzi. - A kimże jest mości Parszcz i jego eksperiencja? - zagadnął z lekceważeniem zbójca. Towarzysz Bogorii, chudy szlachcic w zielonym kontusiku, bez słowa
poklepał się po boku. - Co to, mości Twardokęsku, nie poznajecie kordelasa? - zapytał Bogoria. Jest tam i kniejówka u pasa. Toć on leśniczy. - Ano, nie rozpoznaję, bom waszych szlacheckich godności nieświadom odburknął zbójca. - Nie rozpoznaję też, co niby między nami robicie. Doszły mnie wieści, że ze Skalmierskim teraz wojujecie - dodał kwaśno. Bogoria przymrużył oczy i spojrzał na niego bystro ponad ogniem. - Tego nie tykajcie - przestrzegł. - Bo co? - Twardokęsek wyciągnął w przód szyję. - Bo pasy ze mnie zedrzecie, jak z tego Skalmierczyka, coście z jego powodu druhów na szwank wystawili? Bogoria pobielał na twarzy i wczepił się pazurami w darń, ze wszystkich sił tamując gniew. - On niewiastę mi zabił! Zbójca skinął brodą ku zbrojnym, którzy w cichości obozowali pomiędzy budami. - Jako i niejednemu z tamtych - rzekł, bo złość w nim kipiała. - Moja baba też się w Wiergach przed Spichrzańskim ogania. Nie pomnę, byście mi radzili na księcia Evorintha uderzać! - Wyście z nią nigdy nie żyli! - Bogoria zgrzytnął zębami. - Sami najlepiej wiecie, nie stadło to było uczciwe, jeno wasza pohulanka. Ognisko sypnęło im w gębę iskrami, gdy zbójca poderwał się na równe nogi. - Nie wasza rzecz, z kim hulam! - huknął. – Żona, żona jest i basta, i moja w niczym od waszej nie pośledniejsza! Na to dictum Bogoria jął zrazu sapać jak sum wyciągnięty na brzeg, potem zaś podniósł się z ziemi.
- Pomiarkujcie się, mości panowie - próbował ich mitygować leśniczy, lecz wachmistrz, lepiej znający temperament zbójcy oraz szlachcica, powoli cofał się od ognia. - Nieprzyjaciel wokół, nie czas na prywatne waśnie... - Ty tu kazania nie głoś, boś, wąsaczu, nie klecha! - ofuknął go Twardokęsek. - Z Bogorią o zdradzie i prywacie rozprawiaj, on ich aż nadto świadom. Zbój-szlachcic już trzymał w garści na wpół odsłoniętą szablę. Ale jego towarzysz ani drgnął, wciąż wbijając w zbójcę zielonkawe, jakby podbiegnięte wodą oczy. - I wam się, mości Twardokęsku, kazanie przyda - rzekł flegmatycznie i bez cienia strachu. - Kazanie, pokuta i skrucha. A wiecie wy dlaczego? Bo ani zgadnąć, ile jeszcze czasu wam między śmiertelnymi przeznaczono. Narzazek się w Horęży zamknął i na Wężymorda czeka. * * * W komnacie nie zgromadzono wiele sprzętów. Ot, łóżko, kobierzec przy nim spłowiały, zydel, stołki dwa proste, stół, kubki trzy, półmiski cynowe, miednicę, kałamarz, okute żelazem skrzynie, w które kobiety upchnęły jakąś zapomnianą koszulę, rozeschnięte buty. Aż dziw, pomyślał Narzazek, jak mało po człowieku zostaje, choćby i najznaczniejszym. Jak ciężko się w rzeczach czegokolwiek dopatrzeć. Kapłani Bad Bidmone ofiarowali się przywołać księcia choćby i najbliższej nocy. Potrzebowali zaledwie trochę klejnotów, kilka wiedźm, żeby, jak łodygą fasoli, omotać wieżę ciemną, krwawą magią i wspiąć się po niej wysoko, kędy chadzają bogowie. Ale Narzazek im nie dowierzał. Skoro nie zdołali ani ubłagać, ani przymusić do powrotu własnej bogini, nie sądził, żeby z dziedzicem tronu poszło im lepiej. Zresztą chociażby nawet przyzwali Koźlarza - co dalej? Jak porozumieć się z widmem, które pod Rogobodźcem jednako mordowało swoich i obcych? Jak odnaleźć księcia w zabójcy, który bez racji i przyczyny ukatrupił Kostropatkę, sługę najwierniejszego, co sił ni trudów nie szczędząc, wyprawił się po niego aż na Szczeżupiny? Jak odwrócić i zapomnieć te letnie tygodnie, kiedy rebelianci miotali się po południu Żalników pod wodzą warchoła i prostego zbójcy,
zaprzepaściwszy jakże drogo okupione zwycięstwo pod Rogobodźcem? Przesunął palcami po posłaniu, wyrównał fałdy koca. Kazał przenieść do tej komnaty wszystko, co zostało po Koźlarzu. Sam nie wiedział po co. Wężymord miał lada dzień stanąć pod twierdzą. Czekał jeszcze na pomorckich knechtów i Skalmierskie posiłki, jakie obiecał mu doża, urażony mordem na swym intendencie. Może nawet spodziewał się samego Zird Zekruna. Pan Pomortu już wcześniej przeprawił się wszak przez morze. Narzazek mógł wystawić kilka garści szlachty. Trochę najemników pościąganych z Gór Żmijowych za resztki kapłańskiego skarbu. Dobrze przetrzebioną przez wojnę gromadkę Leśnej Straży. Stare mury, łatane pośpiesznie i bez ładu. Nic więcej. Wiedział, że serce twierdzy nie biło. Nie pozostał nikt, kto zdołałby spoić kamienne ściany, wieże, bramy i ludzi w jeden organizm i ożywić ich własnym duchem. Drewniane stołki i kufry nie mogły zastąpić Koźlarza. Ani Iskry. Ani zwajeckiego kniazia. Tymczasem przez otwarte okiennice wiatr nawiewał do komnaty woń jesieni i mały purpurowy pajączek wspinał się mozolnie po nici, uczepionej na meluzynie. Szły chłody. Narzazek usiadł na zydlu. Głowę uznojoną wsparł na blacie, na darmo szukając w starym, gładkim drewnie odcisków książęcej dłoni. I czekał.
Rozdział piętnasty Nie tylko powstańcy umykali przed Wężymordowym pochodem. Ledwo się pomorckie wojsko głębiej zanurzyło w zrewoltowane powiaty, jęło leśne dukty oczyszczać i dusienice przy rozstajnych drogach trupem przystrajać, Heclik gwałtownie zatęsknił za ojczyzną. Kazał załadować łupy na wozy i co prędzej ruszył na wschód, gdzie, jak mu powiadano, gracko trzymało się jeszcze Skalmierskie panowanie. Ciągnął nocami, z dala od ludnych traktów, jako że natenczas wiele zbrojnych partii chyłkiem się po kraju przemieszczało. Wiejski lud, srodze już doświadczony, na widok żołnierzy, co im popod płoty zajeżdżali, ani wypytywał, komu służą - Wężymordowi, Koźlarzowi lubo Skalmierskiemu doży albo chłopskiemu prorokowi - wszyscy bowiem opowiadali się zwolennikami prawowitego kniazia i sługami prawdziwego boga. Jednako też spyżę kradli, niewiasty niewolili i czerwonym kurem okadzali chaty. Dlatego ledwo kopyta zatętniły na drodze, kto żyw łapał dobytek i rwał w oczerety, w knieje i chaszcze nieprzebyte, modląc się do wszystkich nieśmiertelnych, coby to straszne wojowanie wreszcie dobiegło kresu. Ale Heclikowi rakarze nabyli na gościńcu wprawy i często udawało im się chwycić języka. Dzisiaj prowadził ich zestrachany straszliwie węglarz, którego z nagła ogarnęli na porębie - zanadto się, widać, zamroczył trunkiem, bo nie zmykał w las prędko jako inni. Z rzadka go tylko musiał Heclik szpikulcem w zadek dźgać i do szybszego marszu poganiać. Liście szeleściły pod kopytami i chłód dotkliwy wisiał nad ziemią. Czas wracać, pomyślał Heclik, ciaśniej się okręcając opończą. Czas do domu. Dróżka obniżała się dnem piaszczystego wąwozu. - Daleko jeszcze? - syknął przez zęby.
Węglarz obrócił się ku niemu trwożliwie. - Aby ze dwa pacierze, jasny panie, wielmożny panie... Heclik machnął mu ręką, żeby zamilkł. Jękliwy głos chłopiny zbyt głośno rozbrzmiewał w lesie. - A wozy w rzece nie ustaną? - zaniepokoił się Skalmierczyk, kiedy mijali drzewo, podcięte i okorowane przez bobry. - Gdzieżby tam, miłościwy panie. - Węglarz pozwolił sobie na uśmiech. Sami tu z węglem jeździm. A okoliczni aż od Skalmierskiej strony... - urwał zmieszany. Heclik zamruczał coś pod nosem. Wcześniej się domyślił, że chłopek prowadzi ich przemytniczym szlakiem, co nie dziwiło, bo wielu szło na ryzyko, byle uniknąć ceł na Skalmierskie wina i małmazje. Obejrzał się na kolumnę, która ciągnęła korytem parowu. Wyładowane dobrem wozy więzły w piachu. Nikt jednak nie narzekał. Niemało pachołków poschodziło z koni i wedle potrzeby popychało furgony. Dobrze rozumieli, że swoją przyszłość wiozą. Czuł już w powietrzu wilgoć, a parów meandrował, to się rozszerzał, to zwężał, prawie niknąc pomiędzy nawisami sosnowych korzeni. Konie parskały utrudzone. - Sarni Bród gracko przejdziecie - podjął węglarz, którego, widać, niepokoiło Heclikowe milczenie. - A w dwa dni nad Lisicą staniecie. Gród przy niej zobaczycie, na wzgórzu, pięknie obmurowany, co w nim kasztelan siedzi. Ale jego się nie lękajcie, bo dwie niedziele nazad do rebeliantów zbiegł, wojsko caluśkie pobrawszy. Heclik skrzywił się. Istotnie, zmierzali ku Lisicy, za którą rozciągał się kraj bardziej mu znajomy, bo przemierzył go w początkach lata pod komendą Posiadlcy. Liczył, że ostała się tam jeszcze część garnizonów, jakie z rozkazu doży pozakładano w miastach i po zameczkach. - Toś ty, chamie, nieźle w nowinach obeznany - zauważył podejrzliwie.
- Bo odpust był zeszłej niedzieli - usprawiedliwił się szybko węglarz akuratnie na Liszkowej Górze. Ledwośmy stamtąd do budników wrócili. - I nie otrzeźwieli ze szczętem - skonstatował Heclik. - Ano, i tak bywa. Chłop posłał mu ponure spojrzenie, ale nic nie powiedział. Z pewnością pamiętał, dla jakiej przyczyny popadł w kabałę. Wyturlali się wreszcie na piaszczystą łachę. Rzeka toczyła się leniwie na dnie szerokiego zakola, porośnięta po brzegach kępami sitowia i paproci. - Jakże, jasny panie, będzie? - zaskomlał chłopek, wyciągając ku dowódcy związane powrósłem ręce. - Wszak doprowadziłem... Heclik skrzywił się nieznacznie. Woda połyskiwała w promieniach porannego słonka. Lśniły zawieszone nad brzegiem świtezianki, pokrzykiwały w szuwarze bekasy i dzikie kaczki. Czasami ryba wyskoczyła nad toń, schwytała na srebrny grzbiet garść słonecznego blasku. Wszystko tu było błogie i spokojne jak obietnica bezpiecznego powrotu. - Mnie doprowadziłeś - odezwał się z wolna - tedy i innych doprowadzisz... - Obrócił się, żeby dać znak wielkiemu druhowi, który był w ręku tak krzepki, że potrafił kark zdruzgotać jakoby suchą gałązkę. Nie zdążył jednak. I rozkaz, i błogość uleciały z niego bez śladu, kiedy spomiędzy rdzawych sosen błysnęło żelazo. * * * Mości Liszyca nogi w wodzie moczył. Zajęcie może niegodne prawdziwego szlachcica i chorążego Wilczych Jarów, lecz jakże przyjemne. Kałdun miał do sytości wydęty, bo mu chłopkowie z rana nałapali po jamach raków, które osobliwie lubił. Zapił je małmazją, skonfiskowaną kupcom, co, za nic sobie mając szlachecko-skalmierską wojnę, wieźli ją z dziedziny doży. Mości Liszyca beczki kazał zabrać, po czym, żeby w wojsku pijaństwo się nie rozpleniło nadmiernie, pobić je i z mostu w rzekę wrzucać. Kupczykowie pod niebiosa biadali, a niejednemu ze szlachty też oczy łzami zaszły, kiedy nurt poczerwieniał od zmarnowanego dobra. Ale chorąży niewzruszenie pilnował dzieła. Bo Bogoria
na odjezdnym przykazał, coby wojsko w gotowości trzymać. A mości Liszyca nie był może umysłu przesadnie biegłego, lecz obowiązek swój znał. Kazali czekać, więc czekał. Zachował dla siebie jedynie antałeczek przedniej małmazji, co go tutaj w samotności osuszał. Nad rzeką, która ujęła go łagodnością i ciszą, chociaż miejscowi wyrzekali, że wezbrała ponad miarę, łąki i pola pozalewawszy. Mości Liszyca nad Lisicą. Pasowali do siebie jak ulał. Ostatni taki dzień, westchnął. Ostatnie chwile. Ech, pójść teraz w moczar z psem wiernym, pomyślał tęsknie, z sokolikiem zacnym na ptaki się zasadzić. Zeszłego wieczoru widział klucze żurawi. Krzycząc, żegnały się z rozlewiskiem. Niebawem odlecą też gęsi: wyczuwał w ich głosach niepokój przed wędrówką. O tej porze roku najbardziej lubił ruszać na bagna. Z rzadka jeno do dworca powracał, aby łów w kuchniach zrzucić, i żadna poduszka nie była mu tak miła, jak wiązka tataraku pod głową i z sitowia posłanie. Już czas, pomyślał, śledząc wzrokiem ptactwo, które sunęło ponad Lisicą, żeby przed jesienną podróżą wypróbować skrzydła. Czas, najwyższy czas. Tak mu było żal, tak strasznie żal, tego lata. Sztandarów, potyczek i powszechnego zbratania, kiedy po krwawym trudzie wojownicy siadali przy jednym ogniu, by krzepić się gorzałeczką i nadzieją przyszłych triumfów. Ale tych wszak nie będzie. Mości Liszyca, choć tępy, rozumiał wyśmienicie, że nie oprą się Wężymordowi. Owszem, tkwili mu teraz w boku jak cierń kłuli, skórę jątrzyli, lecz w żaden sposób nie mogli go naprawdę nadszczerbić. Zwłaszcza że od Skalmierskiej strony szły świeże posiłki. W przeciwieństwie do wielu swoich znajomków pan Liszyca lubił z chłopstwem dobrze żyć, osobliwie zaś tutaj, gdzie rzeka natchnęła go łagodnością. Dlatego nie zdziwił się, kiedy onegdaj sołtys przytruchtał do rebelianckiego obozowiska z wieścią, że dwa dni drogi opodal widziano już Skalmierskie i pomorckie roty. Wilczojarski chorąży z zasępionym obliczem wysłuchał wieści. Knechci ponoć ciągnęli od Skalmierza, tyle że z ostrożna, a wraz z nimi szła wieść o klęsce straszliwej na morzu. Kto im wszelako ją zadał, sołtys nie wiedział i ani umiał dociekać. Pan Liszyca podziękował mu pięknie i dla okazania wdzięczności do własnego stołu zaprosił, gdzie zestrachany chłopina
ogryzł ćwiartkę gęsięcą i gorzałeczki wychylił kusztyczek, ale tak prędko, że się mało nie zatchnął. Potem jeszcze prędzej uciekł, znać nie chciał, żeby mu zapamiętano przesadne zbratanie z rebelią. Szlachcic podrapał się za uchem, tęsknie popatrując po rzece. Widział gródek na wzgórku, dobrze powstańcami obsadzony, nad którym powiewała stara kniaziowska chorągiew. Widział i pale, którymi z dawien dawna oznaczano przeprawę na Lisicy. Ech, przejdzie Pomorzec bez trudu, skonstatował z żalem, jeno pęciny pomoczy. O tym, żeby mu tutaj drogę zastąpić, ani myślał. Nie z braku chęci. Ludzi jednak miał mało, ot co. Za mało, żeby ich bez pożytku tracić. Poruszył stopami, omywanymi leniwą falą. Grzał się tu jak żaba na kamieniu. W górze zaskwirłił sokół. Klucz gęsi rozsypał się w popłochu. Pan Liszyca nabrał w rękę wody. Ciepła i jedwabista, przesuwała mu się między palcami jak żywe stworzenie. Ech, podpowiedziałabyś mi, rzeko, pomyślał z żalem, życia nie poskąpiłbym za radę. I rzeka doradziła. * * * - Grasanci - ocenił wprawnym okiem Twardokęsek. - Jeno że lichutcy i bez rozmysłu ciągną. Bogoria ledwo głową skinął. Od ich ostatniej zwady ponury był, milkliwy nad miarę. Aby o swoje córki zbójcę zagadnął, a wywiedziawszy się, że je karzeł wywiózł na zatratę, nawet obelgą nie bluznął, tylko łeb zwiesił smętnie i w las uciekł. - Poniechajcie - poprosił leśniczy, kiedy herszt chciał, wedle starej znajomości, za nim ruszyć. - Jemu się wpierw ze sobą trzeba pojednać, dopiero potem z resztą. Na razie jednak Bogoria od innych stronił, a i oni nie wychylali się ku niemu,
jakoby zarzut zdrady, którym mu zbójca w gniewie w oczy sypnął, przylgnął do niego na dobre. Szeptano, że ludzi bez miary wygubił, na wojnę ze Skalmierskim z prywatnego urazu ich porwawszy. Mało kto jeszcze widział w nim i pamiętał zwycięskiego wodza, który poprowadził rebeliantów ku Rogobodźcowej wiktorii. Zbójca, chociaż sam wiedział lepiej, bynajmniej się nie kwapił z wyjaśnieniami. Za złe miał kompanowi, że nie przyszedł do niego, z utrapienia się nie zwierzył, nie wyżalił. Ale ręki ku niemu wyciągnąć nie umiał, więc połać obcości pomiędzy nimi poszerzała się z każdym dniem. - Chyba Skalmierscy - dorzucił, bacznie obserwując przyodziewek tamtych. Szlachcic szarpnął głową, oko mu błysnęło i przez moment nie przypominał tego złamanego boleścią człeka, w jakiego się zamienił. - Skalmierscy? - powtórzył przeciągle. Coś z nagła zakłuło Twardokęska w boku. Nie litość nawet. Jakaś przemożna chęć, żeby cofnąć czas, żeby znów było jak dawniej, kiedy szumno i z pańska zasadzali się na Pomorca wedle Czymborskiej Debrzy. Przemknęły mu przez umysł tamte figliki i śmiechy, podchody i trafunki, z których wszelako zawsze się potrafili szczęśliwie i z zyskiem wydobyć. - Skoczysz? - zapytał, skinieniem brody wskazując zbrojnych w dole. Bogoria przymrużył powieki, spomiędzy nastroszonych wąsów błysnęły mu zęby. Wysunął się na czub piaszczystego garbu, przerytego korzeniami sosen. Uniósł szablę. Oddział runął na zdobycz jak drapieżny ptak. Nim grasanci zdołali się porwać z pieszek czy w ciasną kupę zebrać, szable spadły im na karki. Bogoria parł na przedzie. Konia ostrogami dźgał i ciął z ramienia w prawo i w lewo, jakoby żeniec na polu. Skalmierscy rabusie ani próbowali się bronić. Ten czy ów jeszcze w popłochu rwał w las, chciał się chronić w sitowiu lub pomiędzy krzami, lecz wyłapywano ich szybko. Potyczka wygasła doszczętnie, zanim Twardokęsek powoli zjechał ze skarpy. Zbrojni przepatrywali wozy, kilku skoczyło między drzewa w pogoni za uciekinierami. Bogoria chodził po pobojowisku, trupy a rannych szablą kłuł.
- Zostaw! - rzucił mu zbójca, bo sam wprawdzie z miłosierdzia nie słynął, lecz dreszczem przejęła go milcząca, nieludzka zajadłość, która nie oszczędzała nawet martwych. - Nad Lisicę czas, po twoich. - Po moich - powtórzył jak echo Bogoria. * * * Sołtysowi po twarzy płynęły łzy jak groch. Stał nad stosem dyli, czerwony i obrzmiały na gębie od szlochów. - Żywicielka nasza! - łkał ze wzrokiem utkwionym w leniwym nurcie rzeki. Karmicielka jedyna! - Dajcież już spokój, imć sołtysie. - Wilczojarski chorąży uspokajająco poklepał go po plecach. - Dzionek wartko mija, nie lza go mitrężyć. Chłopina aż zadygotał ze strachu. - Nie wybaczą nam bogowie tego bluźnierstwa - wymamrotał słabo. Jeden ze zbrojnych znacząco trącił pochwę miecza. Sołtys podskoczył jak dźgnięty ostrogą. Rybacy z podgrodzia, zbici w ciasną gromadkę, przypatrywali mu się oczami wytrzeszczonymi ze zgrozy. Żaden nie kwapił się do zadania, jakie wyznaczyli im rebelianci. Ale pan Liszyca nie mógł dłużej zwlekać. - No, czas na was, dobrzy ludzieńkowie - rzekł i znów kordialnie poklepał sołtysa po plecach. - Koły, gdzie wbijać, pokazujcie! * * * - Wiktoryja! - Goniec na spienionym koniu wpadł na wewnętrzny dziedziniec
Horęży. Zaciął wierzchowca i przepchnął się pomiędzy zbrojnymi ku Narzazkowi. Tuż przed książęcym doradcą zsunął się z siodła, wodze rzucił któremuś ze szlachty. - Wiktoryja! - zakrzyknął, wydobywając zza pazuchy poszarpany pomorcki sztandar. - Zwycięstwo wielkie a niespodziewane bogowie nam zgotowali. Ludzie potrzebują symboli, pomyślał mimochodem Narzazek, spoglądając na zakrwawione płótno. Potrzebują znaków, żeby je ponieść ze sobą przez ciemność. Nie rozważnych słów, dociekań oraz powściągliwości. Potrzebują takich chwil i wodzów, którzy umieją iść naprzód, choćby i wbrew sobie. Nie potrzebują mnie. - Mówcie, co się stało - rzekł, unosząc zwinięty kłąb sztandaru, żeby mogli go wyraźnie dojrzeć ciekawscy, co zlatywali się spiesznie ze wszystkich stron twierdzy. Goniec zdjął hełm i zwrócił ku niemu twarz, jasną i pełną uniesienia. - Pół pomorckiego wojska w Lisicy potopione! - zawołał, rozkładając szeroko ręce. - Twardokęsek i Bogoria to sprawili, i moc bogini przy nich. * * * Bogoria z natężeniem wpatrywał się w rzekę. Toczyła się niespiesznie pomiędzy kępami porośniętymi młodymi wierzbami i topolami. Na drugim brzegu, na białej łasze piasku, było pusto, tylko dwie łódki tkwiły przy poczerniałym palu. Na podgrodziu również zalegała cisza. Ludzie przyczaili się za ostrokołem. Jedynie chorągiew z żalnickimi kroczącymi lwami tłukła się i łopotała niespokojnie. - Jesteście pewni? - Twardokęsek podrapał się po piersi. - Jakom i siebie samego pewien - odparł szorstko szlachcic.
I znów czekali, zbójca posapując z irytacji, Bogoria zaś z tą samą obojętnością, z jaką ostatnio przyjmował wszelkie obroty losu. Całe wojowanie, skonstatował w myślach herszt, zasadza się głównie na czekaniu. A on czekać nie lubił, oj, za nic nie lubił. Jeszcze na Przełęczy Zdechłej Krowy pomstował na nie nierzadko. Ale tam chociaż w kości mógł pograć lub łeb gorzałką zaprószyć. Teraz, przy Bogorii ponurym jak sama Annyonne, jakoś nie uchodziło. Niektórzy potrafili przylgnąć, uspokoić się przed bitwą, jak choćby ten wynędzniały szlachcic, mości Liszyca, który w sitowiu brodził i ryby niewodem podbierał, nawet kiedy knechci podeszli tuż pod brzeg rzeki. A zbójca nie. Marne dwa dni, które w drewnianym gródku spędził, ciągnęły mu się jak wieczność. Wreszcie na łące na drugim brzegu zamajaczyły konie i Koźlarzowa chorągiew nad nimi. A zaraz później w ślad za nim wyprysnął pomorcki hufiec suty. - Blisko ich dopuścili - zauważył zbójca. - Tak trzeba - rzekł szlachcic. - Teraz patrzajcie. Pierwsze konie wpadły w nurt rzeki. * * * - Powiadam wam - ciągnął goniec, nakarmiony już i napojony - sądny dzień tam nad Lisicą nastał, kiedy się Pomorcy do przeprawy wzięli. Stał w wielkiej sali zamku, pod sklepionym łukiem, żeby go wszyscy widzieli, i kolejny raz powtarzał tę niewiarygodną opowieść. Panowie szlachta pokrzykiwali, przepychali się przez tłum, by przepić do gońca lub choćby poklepać go po ramieniu. Zapał powszechny uderzał do głów jak Skalmierskie wino, więc zwycięstwo nad Wężymordem wydawało się teraz prawie pewne. Tylko Narzazek tkwił za filarem, niemal niewidoczny w półcieniu. Jak zwykle sam. Jak zwykle w ciemnym suknie. Jak kruk.
- Naszych dobrano spomiędzy najsprawniejszych pływaków i konie im przydano zacne, wody się niebojące - gadał dalej. - Nadto od rybaków rzekę znających wywiedzieli się dobrze, gdzie tam mielizna, a gdzie rów i głębina. Kiedy się zatem za Zadziergowską Kępą skryli, że ich Pomorcki zoczyć dłużej nie mógł, nie wedle słupów szli, jeno na płycizny skręcili. Znów śmiechy i wiwaty przerwały mu, doszczętnie zagłuszyły głos. Rebelianci wiedzieli już, co dalej, chcieli jednak napaść się tą historią, nacieszyć, póki pora. - A Pomorcy, nieświadomi, że rzeczny ludek słupy tam na głębinę przeniósł, w bród jako do gospody po trunek wpadli. Ani koni powstrzymywać nie chcieli, taka ich zajadłość niosła i chęć, coby naszych wydusić. Powiadam wam, trzy najzacniejsze pomorckie hufce Lisica zabrała i piechoty wielką moc, która takoż do rzeki wlazła. - Wiwat Bogoria! - huknął ktoś aż pod powałę. - I Twardokęsek wiwat! - zawtórował mu inny. - Ichże to zasługa! Goniec potrząsnął głową i na moment posmutniał. - Przy nich komenda była - wyjaśnił jakby z ociąganiem - lecz fortel cały obmyślił mości Liszyca, chorąży wilczojarski, który pod nieobecność mości Bogorii bród w swojej pieczy trzymał. On pale przesunąć kazał, nadto sam na czele oddziałku stanął, który miał Pomorców w paść podprowadzić. - I gdzieże on bywa? Zali daleko? Dajcież go tutaj! - odezwały się krzyki. Posłaniec wyczekał, aż umilkną. - Rzeka go zabrała - wyznał w ciszy, jaka nagle zapadła w pełnej luda sali. Lecz inni tuż za mną idą, o dzionek, o dwa w tyle. Idą nasi - podnosił głos, znów ożywiony tym entuzjazmem, jaki ogarnia ludzi przed bitwą. - Ściągają obywatelowie na zew ojczyzny miłej. Idzie wojsko, mości panowie! Wojsko ze wszech stron idzie. * * *
Ale nie samo wojsko szło. Heclik w bruździe leżał, pomiędzy korzeniami sosny. Nie pamiętał, jak się zdołał tam dowlec. Wszystko po ataku żalnickich jeźdźców było dziwnie rozmazane, nieostre. Ktoś go w łeb ciął, ale szyszak, co go jeszcze pod komendą Podsiadlcy dostał, wytłumił cios. Czuł jednak osobliwą słabość w członkach i krew zalewała mu oczy, kiedy rebelianci chodzili po pobojowisku i trupy szablami dźgali. Heclika sam Sen Silvar musiał wówczas ocalić, bo szlachcic w sinym kontuszu niemal na pół rozpłatał pachołka, który z piersią okrwawioną tuż obok w męczarni ziemię kąsał, a jego nietkniętego zostawił. Teraz, pod korzeniami sosny, które rozpościerały się nad nim jak pazurzasta łapa, Heclik nie słyszał dłużej pokrzykiwań panów szlachty i rżenia koni. Pognali dalej, niezawodnie uchodząc w głąb Żalników przed połączonymi siłami doży i pomorckich knechtów. Ci zaś blisko musieli być, skoro powstańcy pobojowiska dobrze nie przetrząsnęli. W tym też upatrywał Skalmierczyk swoją nadzieję. Byle się jakoś doturlać do rzeki, myślał sobie, bo na drugiej stronie pewnie nasi stoją. Uda mu się przecież. Obity był, poraniony, lecz dowlecze się jakoś. Tyle że nocy musiał doczekać. Przedrzemywał więc, oćmiony bólem i słonecznym blaskiem. Czujnie jak zając na miedzy. Tak mu się zdawało. Obudził go szelest. Cienie przemykające nad pobojowiskiem. Trzask łamanej gałązki. Gruchot kości i smród gazów uchodzących ze wzdętego upałem trupa. Wilki? - pomyślał z przestrachem. Ale to nie były wilki. - Patrzajcie! - usłyszał tuż obok, ledwie ze cztery stopy w prawo, i raptem nad bitewnym polem znów zatętniło i zafurkotało. - Grosz srebrny! - westchnął ktoś inny z zachwytem. - Groszem jak kapłon się wypchał. Heclik ani drgnął. Powieki odrobinę uchylił i dostrzegł gromadkę chłopstwa,
jak cisnęła się nad trupem w poszukiwaniu zdobyczy. Zabity był postury potężnej lub tak nabrzmiał po śmierci, że brzuch mu sterczał jak beczka, kiedy dwóch pachołków przyklękło i jęło go gracko rozkrajać. Fetor nasilił się, gdy gazy i człowiecze ciecze uchodziły z ohydnym sykiem. Lecz jeden pachoł, widać od pozostałych znaczniejszy, bo miecz nosił, bez wahania zanurzył w ranie ręce. Gmerał głęboko, kiszki macał, przebierał. - Nic więcej w nim nie masz - rzekł i nagle odwinął się ze złością, ciął mieczyskiem kolejnego truposza. Tym gestem jakoby dał innym znak. Chłopi bowiem rozbiegli się po polu, żeby rozpruwać brzuchy zabitych, za pazuchy im zaglądać, czy aby któryś nie przytaił sprytnie dobytku. Heclik bał się głębiej odetchnąć. Wargi więc gryzł, tłumiąc przerażenie, i gębę w ziemię wciskał, byle go nie dostrzegli, a przecież i tak nie uniknął swego losu. - Tuś mi, bratku! - Czyjeś ręce poderwały go, powlokły na otwartą przestrzeń. Szarpnął się odruchowo, lecz oprawcy zaraz go przygnietli. - Ten żyw jeszcze! - zakrzyknął nad nim twardy, nieuczony głos. Dwóch drabów mocno trzymało go przy ziemi, podczas gdy trzeci sprawnie przetrząsał przyodziewek w poszukiwaniu trzosika albo i skrytych klejnotów. Raz-dwa obcięli mu guzy u kubraka, wyłuskali kolczyk z ucha i pasek z kutą sprzączką, w której osadzone były zacne turkusy, po czym jęli wyłamywać palce i zrywać z nich pierścienie i obrączki, w jakie się Heclik ostatnimi czasy obłowił. Zaskowytał rozgłośnie, kiedy jeden z palców pękł. Pachołkowie zaśmiali się tylko. - A ty, oparszywieńcu, nie piskaj - zakpił któryś - cobyśmy ci i czegoś inszego nie urżnęli. - Znam ja go! - rozległ się nieopodal znajomy głos i Heclik ze zgrozą dostrzegł węglarza, tego samego, którego dopiero co pojmał i w przewodnika obrócił. - On wśród nich najzacniejszy, innym przewodził.
- Tedy też pewnie ma kałdun dobrem wypchany! - Wielki, czarnobrody chłop o gębie spalonej słońcem przykucnął nad Heclikiem i jął mu obmacywał brzuszysko. Skalmierczyk zakwiczał jak świnia. - Tłuściutki. - Węglarz gniótł mu i miętosił sadło. - Widać, że wypasiony na cudzym dobytku. No, zobaczym, łajdaczku, czymeś brzucho napełniał. Rozszerzonymi z szoku oczami śledził Heclik ostrze, które z nagła znalazło się w ręce węglarza. Wciąż nie dowierzał. Dopiero kiedy nóż zagłębił mu się w skórę, szarpnął się i krzyczał takim głosem, że ledwo się pod nim ziemia nie rozstąpiła. Potem nic nie czuł. Rozpłatali mu brzuch, aż kiszki wylały się na wierzch jak śliskie, białawe robaki. Drab macał w nich, zaglądał, przebierał jakoby na targu. Nic nie znalazł. W przeciwieństwie do swego przedsiębiorczego kamrata Heclikowi ani się we łbie roiło, żeby w godzinie trwogi łykać zrabowane srebro. Nie wiedział, jak to się stało, że postawili go na nogi i oparli o drzewo. - Skoro nic nie masz, łajdaku - węglarz przybliżył ku niemu twarz, wykrzywioną jakąś zapiekłą, dziką uciechą - daruję cię życiem. Idźże wolno do swoich. Drogę znasz dobrze, sam ci ją wskazałem. I śmiał się. Jego śmiech odprowadzał Heclika wąską, mozolną ścieżką ku Issilgorol. Spomiędzy pomorckich knechtów, tych, co szczęśliwie wyszli z przeprawy przez Lisicę, połowę chłopi po lasach wygubili, kiedy się w rozproszeniu błąkali. Długo jeszcze potem po chałupach, po budach i kureniach znajdowano na Skalmierskim pograniczu przerdzewiałe szyszaki, w których dzieci jagody nosiły, i rozmaite żeleźca, przekuwane w rolnicze narzędzia. Jeno Heclika nikt nie znalazł. Bogowie wciąż plątali tego lata ścieżki i losy. * * *
Czasami udawało się ich jednak oszukać. Takie wrażenie miał Czarnywilk, kiedy wreszcie przybił do Rankorskiej Przystani. A jednocześnie nie umiał się szczęśliwą żeglugą cieszyć. Zbyt dotkliwie doświadczyli go bogowie, by potrafił ślepo zaufać ich przychylności. Łańcuch palił, przypominał o kalectwie. Zagłębili się w las, pozostawiwszy na straży smoczych łodzi tylko tylu wojowników, by mogli w potrzebie odpłynąć na otwarte morze. Do samej twierdzy Suchywilk wprowadzać ich nie chciał, rozbili zatem Zwajcy warowny obóz na jednym ze wzgórz, gęsto porośniętych drzewami. Trudzili się przy nim kilka dni, a codzienna krzątanina wywiewała z umysłów złe myśli. Lecz dziwna to była wyprawa, niepodobna do innych. Ludzie pracowali ponuro, bez przyśpiewek i żartów, którymi zwykle rozgrzewano serca. Niby biesiadowali przy ogniach, składając ofiary wichrowym sevri, które niebawem niejednego uniosą z krwawego pola, i pod jasnym słońcem współzawodniczyli w zapasach czy strzelaniu do celu. Milkli jednak i odwracali wzrok od Suchywilka. Owszem, zdołał ich przekonać na Zawroci. Wszelako napełniał wojowników lękiem. Kiedy spoglądali na niego, widzieli zapowiedź klęski. Nazywali go za plecami półczłowiekiem. I nie chodziło bynajmniej o odrąbaną rękę ani zdrowie sterane w sinoborskiej niewoli. Wielu Zwajców nawet gorzej szczerbiono podczas łupieżczych wypraw, a dożywali przecież swych dni w kamiennych dworcach, otoczeni szacunkiem i miłością bliskich. Jednakże wojownicy wyczuwali, że Suchywilk powrócił złamany. Hardysz niby przywrócił go do życia, zupełnie jakby wlał w niego własne siły. Lecz dusza zwajeckiego kniazia, który kolejny raz utracił córkę, nie dała się zdrutować jak stary garnek. Szedł teraz już tylko po śmierć, w której upatrywał dopełnienia swego losu. Czasami Czarnywilkowi zdawało się, że wszyscy pospołu żeglują przez jałowe, ciemne wody, nad którymi nie unosi się krzyk morskich ptaków ani szum fal. Owszem, legenda omroczniała tę wojnę od samego początku, krosno bogów stukotało głucho, a nici plątały się od krwi i grozy. Nie takiej baśni i nie takiej sławy pragnął dla swoich synów. Pierworodny ledwo dwa słowa z nim zamienił. Miał za złe ojcu, że przedłożył starego kniazia nad własną krew i Czarnywilk wiedział wyśmienicie, że tego rozdźwięku nie da się łatwo pokonać. Może nawet nigdy, bo obu im
płynęła w żyłach ta sama zaciekłość. Na razie jednak starał się o tym nie myśleć, co przychodziło tym łatwiej, że powszednie życie stało się nad podziw trudne. Granicę jego wolności wyznaczały ogniwa łańcucha. Na łodzi, gdzie wojownicy byli ściśnięci ponad miarę i skazani na swoje towarzystwo, dało się to jeszcze jakoś znieść. Ale tutaj, gdy ptaki śpiewały w koronach drzew, a spośród korzeni dochodziła wilgotna, pleśniowa woń ziemi, ledwo co panował nad gniewem. I zdawało mu się, że jak Suchywilk, on sam też nie zdołał powrócić z morza i zagubił się nieodwracalnie pomiędzy falami. Może na tym właśnie polegała ta wojna, myślał, że ludzie, niegdyś przyjaźni i bliscy, zapadali się w swoje losy jak kamienie w wodę? Półludzie. Półlosy. Dwa ułamki pękniętego miecza. Aż razu jednego, ledwo trzy dzionki po tym, jak przybili do brzegu, w obozowisko zawitał Twardokęsek. Szedł zamaszyście, w kubraku pstrym i czapce przybranej piórem, niby z szarszunem kopiennickim u boku, a przecież tak odmieniony, że miał mu się ochotę Czarnywilk w twarz roześmiać. - Widzę, obrośliście w piórka - rzucił, choć zeszły wieczór przesiedział z Narzazkiem i miał już niejakie pojęcie, jak to herszt z Bogorią wojowali pod nieobecność Koźlarza. Zbójca łypnął na niego podejrzliwie. W ogóle wydawał się dziwnie spłoszony, choć brzuch wypinał dumnie i brodę raz po raz głaskał. - Ano, zdobyczne - mruknął. Czarnywilk uśmiechnął się, czując, jak mu wraca dawna ochota do kpin. A Suchywilk tkwił na drugim końcu łańcucha, ponury i smętny. - A żona wasza w zdrowiu dobrym? - zagadnął z udawaną troską. - Ot, żal, żeście wieści o ożenku nie posłali, bo i podarku marnego dla was nie mamy.
Zbójca zmienił się na twarzy i oczkami w bok umknął jak panna, gdy na jej cnotę nastają. - W Wiergach przed książęcym oblężeniem się broni - burknął. - Wiergi padły - rozległ się głos. W wejściu do namiotu stała wiedźma, jak zwykle rozczochrana i w telejce kusej, która wisiała na niej jak szmata na strachu, jeszcze podkreślając niezmierną chudość. Jedynie oczy pozostały te same, niebieskie, lecz Czarnywilk miał wrażenie, że ostatnimi czasy moc nigdy nie odstępowała jej na dobre. - Jakże tak... skądbyś...? - wybełkotał zbójca, a tak zestrachany, że się go Zwajcy z nagła zrobiło żal. - Wiem, niby czemu mam nie wiedzieć? - Wiedźma wsparła się dłońmi pod boki. - Wiem też, że mąż z ciebie lichy jak rzadko. I nie dziwota. Talentu ty do żeniaczki nie masz ani chęci. Lecz nie martw się, więcej cię już ona turbować nie będzie. Zbójca poszarzał na gębie. - Ubita? - Zaraz tam ubita. - Jasnowłosa niewiastka uśmiechnęła się krzywo. - Żywa jak rybka i znów ogonkiem pluskać poczyna, jeno że w inszej sadzawce. A ty ślepi nie wybałuszaj i zębami nie zgrzytaj - przestrzegła go cierpko - bo nic nie wyzgrzytasz. Na ziemię lepiej padaj, byle prędko. Twardokęsek istotnie oczy wytrzeszczył tak, że mało mu z orbit nie wyszły. - Czego...? - zaczął z wahaniem. - Wybaczenia proś! - Wiedźma rozdarła się, aż Czarnywilka w uszach zakłuło. - I za tę żeniaczkę, i za insze łajdactwa, co ci z gęby aż świecą! Ku zadziwieniu Zwajcy, zbójca wyprostował się hardo i dalejże ku wyjściu. Widać tak ze szczętem ducha nie stracił. Jednak kiedy pokazał jej plecy, wiedźma wściekła się jeszcze bardziej.
- A coś ty sobie myślał, że ci pobłogosławię? - wrzasnęła bez najmniejszych względów na wojowników stojących przed namiotem. - Że do cycków przygarnę? Wstydu ty nie masz, łajdusie! To myśmy w niewoli zdychali, od bogów niedole cierpieli, a ty babom pod kieckami macałeś? Nic żeś, synu kurwi, dla nas nie zrobił! - Ja żem dla was nie zrobił? - Zbójca obrócił się na pięcie. - A komuście cały ten bardach na łeb zrzucili? Kto się z pomorcką potęgą za bary brał, zdrowia i sił nie szczędząc? Kto korzyści własnej zaniechał, lecz dla pospólnego dobra po oczeretach się kołatał, szlachtę panów braci do wojowania szykował? - A którychże to? - Niewiastka tak się rozsierdziła, że czerwone plamy wystąpiły jej na policzkach. - Czyliż Nieradzica może? Czarnywilk z radości po kolanach się klepnął - obiema rękami, bo tę uciętą też czasami czuł jak żywą - gdyż kłótnia zapowiadała się przednia. Nawet zwajecki kniaź, który dotąd tępym okiem w dal popatrywał, ożywił się nieco i łeb podniósł. Dobrze, pomyślał siwy Zwajca. Potrzebna teraz uciecha, aby się pokrzepić przed bitwą, choćby i kosztem Twardokęskowej dumy. Lecz zaraz okazało się, że nie zbójecka duma stanie temu na przeszkodzie. - Nieradzic pod Rogobodźcem padł - rzekł stłumionym głosem Twardokęsek. Czarnywilk poczuł, jak żółć nabiega mu do ust. - Zacny był pachołek - rzucił. - I szczytną śmierć mu bogowie przeznaczyli. - Akurat! - Wiedźmą przyskoczyła do zbójcy, wczepiła mu się pazurami w sukno na piersi. - Nie bogowie mu tę śmierć uszykowali, jeno on. - Szarpnęła Twardokęskiem ze wszystkich sił, lecz tyle dopięła, że guz od kubraka mu odpadł i potoczył się po ziemi, migocząc czerwonym oczkiem. - No, co jak kół stoisz? Ku zdziwieniu Czarnywilka zbójca milczał, odwracając tylko spojrzenie od uwieszonej na nim kobiety. I dopiero wtedy Zwajca zrozumiał, jak wiele musiało się zdarzyć w Żalnikach, kiedy oni kołatali się pomiędzy życiem i śmiercią w sinoborskiej niewoli. Narzazek, choć niby niczego przed nimi nie krył, nie mógł w żaden sposób objaśnić ich w tej przedziwnej mieszaninie strat, zawiedzionych nadziei i przeniewierstw. Zmienił się świat, podobnie jak ich zmieniła żegluga na Przychytrze, skąd mieli wrócić jako zwycięzcy, z sojusznikiem mocarnym u boku,
a wrócili samowtór, na cudzej nawie i poprzetrącani. - No, gadaj! - zaskowytała wiedźma, po czym trzasnęła herszta na odlew w pysk. - Gadaj! Głowa Twardokęska odskoczyła, lecz przecież nie uczynił kroku ani nie strząsnął z siebie niewiastki. Uchylał się tylko i przytrzymywał jej rękę, by Uniknąć kolejnych ciosów. - Nie zdradziłem - wykrztusił w końcu. - Jeno że nie z braku chęci - odparowała wiedźma. Zbójca targnął się ze złości. Ucapił ją za krótkie włosy, szarpnął w tył, żeby musiała mu spojrzeć w oczy. - A tobie co się zdaje, przeklętnico? - wysyczał. - Ze wrócisz, nie wiedzieć skąd, i zaczniesz krzywdy rozsądzać i winy? Ze zrazu wyrozumiesz kto łajdak, a kto bohater, kiedy tu wszystko przemieszane, ot, jak w krowim łajnie sieczka? Żeś nam potrzebna, coby cudze grzechy obrachować, skoro i własnych zliczyć nie potrafisz? Wiedźma oklapła nagle. Rozluźniła uchwyt i byłaby upadła, gdyby jej Czarnywilk nie złapał. - Nie mogłam jej uratować - zapłakała. - Nie mogłam. Łańcuch zagrzechotał, kiedy Suchywilk podniósł się ze swojego posłania. - Cichaj, dziewczyno - rzekł powoli, gładząc plecy wiedźmy. - Nikt nie mógł. * * * W swej pirackiej karierze Hardysz niejeden raz zlekceważył szypra. Wciąż nosił na skórze ślady cięgów, jakich nie szczędzono krnąbrnym wioślarzom. Lecz kiedy zobaczył, jak jedna z galer uderza ostrogą w „Morską Klacz”, nie strzymał i zawrócił okręt.
Na Iskrę ani nie spojrzał, choć wciąż stała obok niego. Krzywy uśmieszek nie spełzał z jej ust, podczas gdy mężowie sczepiali się ze sobą żelazem lub dławili gołymi rękami, ginęli od ciosów albo w morskim żywiole. Przerażała go. Iskry kochają się w rozlewie krwi, tak powiadano na wyspach. Nie wiedział więc, czy nie przywiodła ich tutaj po to jedynie, by posoka zabarwiła na krótko fale. Nie umiał zajrzeć w jej myśli. I kiedy skierował „Morskiego Kozła” w miejsce, gdzie jego dawni druhowie - i wrogowie - walczyli pod naporem wody, nie był nawet pewien, czy nie wrazi mu miecza w plecy. Nie zrobiła tego. Przeciwnie. Pierwsza wbiegła po pomoście na pokład Skalmierskiej nawy. Lecz oba okręty tonęły już, zwarte w ciasnym uścisku. Piraci Wigonia, zepchnięci na rufę przez knechtów, na widok kamratów raz jeszcze uderzyli na Pomorców, ale wiele nie mogli dokonać. Gęsto ścieląc truperm, przebijali się na „Morskiego Kozła”. Hardysz zrazu nie dostrzegł pomiędzy uciekinierami starego szypra. Dopiero kiedy odbijali spiesznie od zanurzających się okrętów, jego wzrok przyciągnęła samotna sylwetka Wigonia. Stał w oddaleniu od innych, zupełnie jakby marynarze obawiali się, aby jego nieszczęście nie opadło na nich jak bryzgi morskiej piany. Płakał. - Zaraza na was, kniaziowskie dzieci! - wykrzyczał. Zwajca poczuł, jak Iskra przysuwa się do niego. Koszulę miała okrwawioną i miecze w rękach, lecz jadziołek zagubił się gdzieś podczas bitwy. Pewnie ucztował na ścierwie. - Zaraza na was i gniew bogów! - przeklinał dalej Wigoń. - Obyście w płomieniach sczeźli... - Tak będzie. - Twarz Szarki wykrzywiła się ni to w grymasie, ni to w uśmiechu. - Niechybnie tak właśnie się stanie. Hardysz milczał. Miał z pirackim szyprem zatargi zadawnione, których żadna fala i żadna bitwa nie potrafiły zatrzeć. Lecz wiedział, że Wigoń kochał swój okręt szczerą miłością, najpewniej jedyną, jakiej doświadczył w życiu. Jego strata była zbyt dotkliwa, by ją zlekceważyć lub wyśmiać. - Tegoście chcieli! - Wigoń zachłystywał się własną złością; po ramieniu ciekła mu krew, lecz otarł ją bez zastanowienia i chyba nie zauważył, że jest
ranny. - Pociągnęliście nas za sobą na zatratę. Nie dla sławy, nie dla łupu nawet, ale dla igraszki i dla własnej pychy. Albo dla korzyści. - Roześmiał się głucho. Czyż nie o to szło? Żeby powstrzymać pomorckich knechtów i znów się wkraść w ojcowskie łaski? Szarka odrzuciła głowę w tył. Wicher rozdmuchiwał kosmyki jasnych włosów wokół twarzy. Zaraz w niego uderzy, pomyślał Zwajca. - Nie! - wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać, lecz się cofnął dziwnie przestraszony, że miałby jej dotknąć. Jak płomień, przemknęło mu przez myśl. Jakbym wiózł na okręcie zapaloną głownię. Wigoń obrócił się ku niemu. Oczy miał opuchnięte i w swej nieskrywanej rozpaczy wydał się Zwajcy całkiem obnażony. Hardysz opuścił więc wzrok: istniała pomiędzy nimi długa historia zwad i nienawiści, lecz czuł, że nieprzyzwoitością byłoby spoglądać teraz na starego szypra. - Tyś zawsze nienawidził Skwarny! - wysyczał do niego pirat. - Jadłeś nasz chleb i wino piłeś, kiedy nikt inny, nikt w caluśkich Krainach Wewnętrznego Morza, nie chciał ci udzielić schronienia. A ty dla odpłaty postanowiłeś całą Skwarnę wygubić, okręty i ludzi rzucić prosto w odmęt. Jak wielu naszych uszło żywo z tej bitwy? Jak wiele okrętów pochłonęło morze? Sam chciałeś za mną płynąć, pomyślał Hardysz. Po zysk, po nagrodę, po szczęście od bogów, jak wówczas, na początku lata, kiedy uczepiłeś się mnie i dopadłeś sinoborskiego kniazia. Inni kapitanowie też rzucili się za Iskrą z własnej woli i własnego wyboru. Poszli za złotą legendą, licząc, że kruszec przywrze im do palców warstwą monet i sławy. Tyle że to nie ten czas, nie ta ścieżka. U jej kresu nie ma klejnotów i srebra, tylko Hałuńska Góra. Nie zamierzał jednak Wigoniowi teraz przypominać, co obiecywała im Iskra. Zwłaszcza że Hardysz sam nie potrafił w pełni rozwikłać powodów, które popchnęły go na morze. - Jak sądzisz - zapytał, bezwiednie przybierając ton kniaziowskiego syna, który od dziecka przysłuchiwał się wojownikom i umiał wychwycić to, czego nie
dostrzegali pozostali - co nastąpi, jeśli ta wyprawa się powiedzie? Jeśli ona naprawdę zdoła zabić Zird Zekruna? Wigoń gapił się na niego z otępieniem w twarzy. Nie rozumiał. Jeszcze nie. - Pomort na nowo zanurzy się w odmęt - mówił powoli Hardysz - zabierając ze sobą władztwo frejbiterów. Lecz niech tylko opadnie kurz, a kniaziowie ruszą na morze. Bo skoro zbraknie Zird Zekruna, który siedzi pośrodku Wewnętrznego Morza jak jadowita żmija, znów ożyją stare kupieckie szlaki i statki zaczną przeciągać przez fale jak woły przez gościniec. Kniaziowie będą chcieli morza spokojnego i bezpiecznego niby sadzawka. Podzielą między siebie wyspy i zaczną przystrajać porty trupami piratów. Może nie zdarzy się to od razu. Może zechcą najmować nas na służbę i szczuć przeciwko wrogom. Lecz jeśli ta wyprawa się powiedzie, czas Skwarny dobiegnie kresu. Już wkrótce. Może za naszego życia. Ledwo skończył, spostrzegł, że wojownicy gapią się na niego w oszołomieniu. Jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Nawet Wigoń, z którego twarzy zdumienie wymiotło gniew. Sfora psów, pomyślał. Sfora psów, niepewna, w którą stronę się zwrócić. - Ścieżkę Iskry znaczy krew - odezwała się miękko kobieta. - Krew i łopot płomieni. Więc zanim ta opowieść się skończy, wielu jeszcze ludzi spłonie i zadławi się własną krwią. Tak zwykle bywa. Lecz macie wybór, choćby i teraz. Możecie przecież ciąć ziemię pługiem, owce na pastwisko wodzić albo w kupieckim kramie miary odmierzać. Możecie też pożeglować przez Wewnętrzne Morze na wyprawę, jakiej świat nie widział i nie ujrzy nigdy więcej. Zanim wybrzmiały ostatnie słowa, Hardysz zobaczył, że Iskra znów ich ma. Wszystkich, co do jednego. Nawet Wigonia, któremu wiatr ledwo co osuszył na policzkach łzy. Legenda owijała się wokół nich jak konopna lina i ciągnęła na głębinę. * * * Alchemik był steranym, chuderlawym człowieczkiem. Kiedy mówił, oczka biegały mu nerwowo po komnacie, a palce wyrywały kłaczki z siwej,
zmierzwionej brody. W wyszywanej cudacznie szacie wyglądał na taniego, jarmarcznego kuglarza. Ale nie był tani, o nie. Treglańskie mieszczki zostawiały u niego klejnoty ślubne, a i pokaźną część mężowskiej fortuny, jeśli zawiedli medycy i modły przed posągiem bogini. Alchemik, jak kleszcz upasiony na srebrze i złocie, rezydował wprawdzie z dala od rynku, bo ludzi jego profesji nie dopuszczano do przyzwoitszych dzielnic, ale bez skrępowania postroił sobie sutą, kamienną siedzibę, godną zasobnego bojara albo i jednego z pomniejszych kniaziów. Woził się powozem, z zasiadaczami biesiadował, a w pychę tak dalece urósł, że kiedy grododzierżca prosił o horoskop dla nowo narodzonego syna, kazał wielmoży leźć do siebie na wieżę, bo to, powiadał, bez należytego teleskopu nic się w gwiazdach nie wyczyta. Teraz cała zuchwałość opadła z niego jak zeschły liść z drzewa. Kulił się, szyję w ramiona wciągał, a o zapłacie ani śmiał wspomnieć. Przeciwnie, cięgiem powtarzał, jaki to dla niego honor i zaszczyt niezasłużony, póki mu kniaź machnięciem ręki nie kazał zamilknąć. Siedział więc cicho i tylko raz po raz zerkał z niepokojem ku jasnowłosemu mężczyźnie. Nowiny były bowiem złe i nie dało się ich dłużej kryć. Z początku alchemik usiłował zwlekać. Mikstury warzył, nowe horoskopy stawiał, byle odwlec chwilę, gdy przyjdzie mu wyznać prawdę. Nawet skrycie szykował ucieczkę z miasta, choć serce mu krwawiło na myśl o dobytku, jaki utraci. Wkrótce się jednak zorientował, że jego siedzibę otoczono czułą opieką. Niby kniaź nie postawił drużynników przy bramie ani majątku sekwestrem nie objął, lecz alchemik czuł wyraźnie, że każdy jego krok jest bacznie obserwowany. Klientów też dziwnie ubyło. Niepewni intencji kniazia, postanowili się trzymać z daleka. Bo młody włodarz Tregli dał się im dobrze poznać i to bynajmniej nie dziełami miłosierdzia. Właściwie alchemik podziwiał sprawność, z jaką kraj został wzięty w karby. Umiał docenić mistrza, choćby i w obcym fachu. A jednocześnie obawiał się, żeby przypadkiem nie trafiła mu się niebawem okazja do bliższej znajomości z katowskim rzemiosłem. - A zatem? - Mężczyzna odwrócił się od okna. Alchemik nie miał zwykle kłopotu z czytaniem w ludzkich twarzach, lecz tym
razem ani zgadywał, co kryje się za nieruchomym obliczem kniazia - łaska czy wyrok. Przełknął ślinę. Głośno. Zbyt głośno w tej komnacie, gdzie każdy skrawek podłogi i ściany zasłano barwnymi kobiercami i skórami, a przecież wszystkie one wydawały się osobliwie wyblakłe wobec tego mężczyzny w jasnej płóciennej koszuli. - Bogini cofnęła czar - przemówił w końcu, zdumiony, że jego głos brzmi tak pewnie, podczas gdy ledwo panuje nad wewnętrznym drżeniem. - Większość szkód została naprawiona, miłościwy panie. Jesteście młodzi, silni, rychło przyjdziecie do pełnego zdrowia. - Ale? - zapytał kniaź. Alchemik zawahał się. Ta część była znacznie trudniejsza. - Nigdy nie spłodzicie dziedzica - rzekł powoli i z rozmysłem. - Gwiazdy są w tej sprawie całkowicie pewne. Obiecują wam długie życie, wiele zim dobrobytu i pokoju. Ale nie synów. Zamilkł, zaciskając palce na rąbku gwiaździstej szaty. Nie chciał pokazać po sobie strachu, lecz miał wrażenie, że za drzwiami dudnią już kroki pachołków, którzy powloką go do ciemnicy. A zaraz potem pomyślał, że kniaź musiał się przecież spodziewać złych wieści. Nieprzypadkowo wyznaczył spotkanie w myśliwskim pałacyku, z dala od dworu. I przyjmował go sam, bez dworzan, zauszników i drużynników, którzy od powrotu do Tregli nie odstępowali go ani na krok. - Aby prawdę mi rzekłeś? - zagadnął go kniaź spokojnym, jakby powleczonym miodem głosem. - Czy nie jesteś na ich usługach? Mistrz nie musiał przesadnie dociekać, kogo ma władca na myśli. W jednej chwili zsunął się z krzesełka, rozciągnął się na podłodze, czołem nieomal dotykając czubka buta z safianowej, barwionej szkarłatem skóry. - Ja...? - wybełkotał. - Gdzieżbym mógł, miłościwy panie... - Mógłbyś, mógł - przerwał mu władca sucho. - Jeno w tym moja nadzieja,
że mnie się boisz bardziej niż ich. - Co? Jakże to...? - Alchemik zdumiał się tak, że uniósł głowę znad posadzki i ośmielił się spojrzeć kniaziowi w twarz. Władca Tregli się uśmiechał. Ale nie prawdziwym uśmiechem, tego nikt bowiem nie widział na jego obliczu, odkąd z łaski bogini powrócił z morza. Nie, Wark wykrzywiał się w dziwacznym grymasie, mieszając szyderstwo z bólem. Bo alchemik wiedział wyśmienicie, że ból go nie odstępował. Za dnia dawał się jeszcze przytłumić, słabł wśród codziennej krzątaniny. Ale nocą, kiedy komnaty i sale pogrążały się w spoczynku, młody kniaź na darmo obracał się w łożu, błagając wszystkich bogów o sen i wytchnienie. Ból pojawiał się w ciemności, by znów wgryzać się w umęczone ciało. Na skórze nie pozostały już blizny po przeklętej wodzie źródła Ilv, lecz nie wszystkie ślady dawały się zetrzeć tak łatwo. Także te w pamięci. Alchemik bał się w jakikolwiek sposób okazać temu mężczyźnie współczucie albo choćby zrozumienie. Ścieżki władców są pokrętne i żałował, że się w nie zaplątał. - Chodźmy. - Kniaź łagodnie dotknął jego ramienia. - Czekają nas na dziedzińcu. Mistrz stał u boku władcy, kiedy wieszano bojarów. Tańczyli na sznurach jak stado kwiczołów, wybijając nogami szybki rytm śmierci. Egzekucja była krótka, niemal zdawkowa. Bez mów, pożegnalnych przekleństw i okrucieństw. Więźniowie, świeżo wyciągnięci z tiurmy, mrużyli oczy, gdy słońce uderzało w nich jasnymi strzałami. Wielu buntowników padało na ziemię przed władcą, błagając o litość dla rodziny. Właściwie, pomyślał alchemik, powrócił w ostatniej chwili. Jeszcze trzycztery niedziele, a resztki wiernych rodów odstąpiłyby namiestnika, a wówczas to Warka wieszano by w niesławie na placu przed treglańską cytadelą. Obwołaliby go uzurpatorem. Zdrajcą, który usiłuje się podszywać pod umiłowanego przez boginię władcę. Obwiązaliby mu szyję sznurem, nawet gdyby wszyscy bojarzy rozpoznawali w nim prawowitego kniazia. A może zwłaszcza wtedy, poprawił się w myślach. Prawda bywa często groźniejsza niż fałsz. Jakby wyczuwając jego myśli, Wark położył alchemikowi rękę na ramieniu.
- Czy powiedziałeś mi prawdę? - zapytał znów. Mistrz magii natychmiast zgiął się wpół, lecz ramię kniazia podtrzymało go, zanim sięgnął w ukłonie do ziemi. - Mów - ponaglił go niecierpliwie władca. - Na księżyc i gwiazdy przysięgam... - jął skamlać alchemik. - Nie - przerwał mu oschle włodarz Sinoborza. - Na własne życie przysięgnij. - Przysięgam, miłościwy panie, przysięgam. - Mistrz obiema rękami wpił się w brodę. Kniaź skinął powoli głową. - Wierzę ci - oznajmił. - Wierzę, że wiernie mi służysz, lecz sekrety władców nigdy nie są bezpieczne - dodał miękkim, niemal przepraszającym tonem, po czym przywołał gestem drużynników. I dopiero wtedy alchemik zobaczył, że zadzierzgnięto jeszcze jedną pętlę. * * * Z początku myślała, że przygotują dla niej stryczek. Prędko, może jeszcze przed świtem, żeby rzecz całą zamknąć bez ceremonii i wzburzenia. Ale nie. Ku jej zaskoczeniu książę Evorinth wychylił z nią kielich wina, a potem pożegnał się uprzejmie, odstąpiwszy jej tej pierwszej nocy własne posłanie. Wiergi otworzyły bramy następnego ranka. Książę Evorinth odwiedził ją, żeby zapytać, gdzie naszykować jej siedzibę. - To już nie moje miasto - odparła. Nawet tutaj, daleko na błoniu, wychwytywała okrzyki radości, jakimi witano spichrzańskiego włodarza.
Książę uszanował jej życzenie i pozostawił ją w warownym obozie, pod strażą. Nie mogła opuszczać namiotu ani pokazywać się zbrojnym. Przydzielono jej dwie dziewki do posługi, a każdego dnia o zmierzchu książęcy pachołek pytał ją o życzenia. Nie miała ich jednak. Czuła, jakby całe męstwo i upór, które napędzały ją podczas oblężenia, a może i wcześniej, po okaleczeniu ojca, wypaliły się i znikły bez śladu. Nie zastanawiała się, co się stało z ludźmi, którzy jej służyli lub jej nienawidzili. Nawet z Lusztykiem. Po prostu trwała w książęcym namiocie, czekając, co przyniesie los. Tymczasem książę nie spieszył się z egzekucją. Niechybnie za jego opieszałością przemawiały ważkie przyczyny, rozumiała to wyśmienicie. Po cóż miałby marnować takie widowisko pod murami zdobycznego miasta, gdzie przyjdzie je podziwiać zaledwie garść pijanych knechtów i miejskich oberwańców? Nie, znacznie korzystniej zabrać brankę do rodzinnego miasta i przeprowadzić w triumfalnym pochodzie Książęcym Traktem aż do cytadeli. Pamiętała, że pan Spichrzy miał z dawien dawna skłonność do hucznych zabaw, a po upadku wieży Nur Nemruta i buncie Sinych Kciuków z rzadka nadarzała mu się okazja do świętowania. Na razie jednak siedział w Książęcych Wiergach: wiele należało uporządkować i zmienić, żeby wyniszczone obroną i wewnętrznymi sporami miasto znów zaczęło turkotać jak dobrze naoliwiona turbina. Złociszka nie zastanawiała się nad tym. Nie dociekała, które spośród patrycjuszowskich rodów odmiana władzy wyniesie, które zaś poniży i zuboży. Kto zasiądzie w ratuszu i włoży na szyję namiestnikowski łańcuch, a kto wymknie się ukradkiem z miasta i do końca życia zaszyje w wiejskiej posiadłości. Nic już od niej nie zależało. Zupełnie nic. Dzieci, kobiety i starcy rodzili się i konali niezależnie od jej woli i sprawiało jej to nieoczekiwaną, niemal ekstatyczną radość. Dlatego cieszyła się, gdy na straży jej namiotu postawiono Servenedyjki. Może książę, nie ufając wystarczająco pachołkom, obawiał się, że Złociszka zechce któregoś uwieść lub przekupić? A może, przeciwnie, przypuszczał, że mogą nastawać na jej życie, bo przecież winili ją za śmierć kamratów? Południowe wojowniczki tymczasem wydawały się całkowicie obojętne. Trzymały się od niej z daleka, milkliwe i pogrążone we własnych sprawach. Tatuaże zmieniały ich twarze w maski obcości. W przedziwny, pokrętny sposób pasowały do tego namiotu, w którym wszystko było znajome i oswojone, a poza
którym rozciągały się połacie niepewności i grozy. Jednakże największego z niebezpieczeństw nie spostrzegła w porę. Dopiero mocne szarpnięcie za włosy - tutaj, gdzie nikt nie patrzył, często nosiła włosy luźno rozpuszczone na plecach, nie chciało jej się mozolić nad trefieniem ich i układaniem w pukle - zwróciło jej uwagę. Dziecko stało tuż obok, zanurzając stopy w miękką ruń książęcego kobierca. Spod kusej koszuliny wyglądały pulchne, gołe nóżki. Chichocząc, czepiało się purpurowej sukni, próbując wspiąć się wyżej i sięgnąć kolejnego kosmyka. Roześmiała się również, a dziecko, spłoszone, zachwiało się i przewróciło na pupę. Jego usta wygięły się w podkówkę. - Nie płacz! - przestraszyła się Złociszka, która dorastała bez matki i sióstr, nie miała więc żadnych doświadczeń z uspokajaniem wrzeszczących osesków. Pochwyciła dziecko - chłopca, jak zdążyła zauważyć, kiedy fikał nogami w powietrzu - na ręce. Gest przyszedł jej nad podziw łatwo. Maluch zagulgotał. I znów z całej siły szarpnął ją za włosy, skoro tylko znalazły się w jego zasięgu. - Au! - krzyknęła Złociszka, a maluch ze śmiechem ugryzł ją w palec. Bez namysłu, zupełnie instynktownie, wymierzyła mu klapsa w goluśki tyłek. Dziecko zamilkło na moment, chyba zdumione, a potem wybuchło przeraźliwym rykiem. - Cicho, proszę, bądź cicho - wybełkotała dziewczyna, oszołomiona natężeniem wrzasku. Spiesznie zdjęła naszyjnik z krwawników i spróbowała wcisnąć mu go w garść, majaczyło jej bowiem, że dzieci lubią błyskotki. Zarobiła jednak tylko uderzenie w twarz, naszyjnik stuknął w ziemię i pękł, a ryki bynajmniej nie ścichły. Poczuła, że po sukni cieknie jej gorąca strużka. Chłopiec sikał, nie umiała rozstrzygnąć, z rozpaczy czy zemsty.
Roześmiała się, tak nieoczekiwane i idiotyczne wydało się jej to wszystko. Cóż to dziecko robi pośrodku wojskowego obozu? Jakim sposobem zwiodło Servenedyjki i weszło do książęcego namiotu? Czyżby pan Spichrzy, który, o ile pamiętała plotki, nie stronił od uciech, nawet na wojnę woził ze sobą kochanice wraz z przychówkiem? Raptem chłopiec również zamilkł, chyba uspokojony jej śmiechem. Ostrożnie odstawiła go na kobierzec. Natychmiast opadł na czworaka i pogonił za naszyjnikiem. Z westchnieniem obserwowała, jak usiłuje odgryźć najpokaźniejszy kamień. - Ciekawe, czyjś ty, pędraku? - powiedziała stłumionym głosem, żeby go nie przestraszyć. Nic nie wskazywało jego pochodzenia. Koszulinka była prosta, ze zwykłego płótna, bez zdobień i naszywek, ale te tylko drażniłyby delikatną skórę. Spostrzegła, że dziecko na szyi ma srebrzysty łańcuszek: kiedy się przewróciło, w rozcięciu giezła błysnął ostry księżycowy róg, amulet albo herb któregoś ze spichrzańskich rodów. - Lubić - usłyszała za sobą. - Lubić ciebie. Aż podskoczyła ze strachu. Wytatuowana wojowniczka szczerzyła - w uśmiechu? grymasie wściekłości? - spiłowane sine od barwiczki zęby. Chłopiec obejrzał się. Zagulgotał i z naszyjnikiem w zębach poraczkował do Złociszki. Schwycił ją za suknię i z mozołem stanął na słabych i po dziecięcemu krzywych nóżkach. Nie wiedziała, ile maluch może mieć zim. Rok? Może dwie zimy? Nie umiała ocenić. Chyba jeszcze nie mówił albo po prostu nie potrafiła go zrozumieć. Przez moment zastanawiała się, czy jej dziecko byłoby równie ładne z okrągłą buzią i wijącymi się, ciemnymi włosami. Ale właściwie nie umiała go sobie wyobrazić - zarówno ono, jak i zaślubiny z Twardokęskiem stały się już tak odległe, jakby się nigdy nie zdarzyły. - Lubić czerwień. - Servenedyjka pokazała chłopca, który pracowicie tarmosił dół sukni. - Krew.
- To twoje dziecko? Wojowniczka nachmurzyła się. Schwyciła protestującego chłopca i uniosła go ku wyjściu. Maluch piszczał w jej uścisku i wykręcał się jak piskorz. Złociszka musiała się uśmiechnąć na widok jego zupełnie jałowej, a przecież tym dotkliwszej wściekłości. - Przyjdziesz jeszcze do mnie? - zapytała, wyciągając do niego rękę. Dziecko bez wahania schwyciło ją za palec i przyciągnęło go do buzi, usiłując ugryźć. - Tak - odpowiedziała za nie Servenedyjka z dziwną satysfakcją. - Teraz i potem. * * * Kiedy wieść o pochodzie Wężymorda doszła do dworca, pokoje i korytarze wypełnił tupot stóp i płacz niewiast. Najgłośniej zawodziła pani podkomorzyna, dostojna i uroczysta we wdowiej bieli. Podtrzymywana przez dwie służebne, w czepcu wyszywanym srebrem i w sutej bramce na szyi, z impetem wkroczyła do sieni, gdzie dziedzic majątku obradował z co starszymi spomiędzy przyjaciół domu i służebników. - Zrazum wiedziała, że nieszczęście na nas te bękarty sprowadzą! wykrzyknęła, z trzaskiem wyłamując palce. - Niech się jeno wywie Wężymord, kogo w komorze hodujem! Chłopak zerknął na matkę. Pierś jej falowała, policzki pałały czerwienią, a z oczu zniknął wyraz zaszczucia i niepokoju, jaki nie odstępował jej za życia małżonka. W istocie od dawna nie wyglądała równie młodo i powabnie - gdyby nie była jego matką, przysiągłby, że przyczerniła rzęsy i dodała sobie kolorów barwiczką. Na jej palcach i przy czepcu lśniły perły, które w Wilczych Jarach pospolicie uważano za przynależne żałobniczkom. Pani podkomorzyna dbała jednak, by wybierać klejnoty najczystsze i najbardziej okazałe, aby nikt nie przeoczył jej rangi i dostojeństwa. Że zaś zaraz po śmierci męża nie mogła się pojawiać między ludźmi ani u siebie uczt hucznych wyprawiać, dużo czasu spędzała w świątyni, połyskując w blasku świec jak drogocenny skarb. Zresztą
naprawdę była skarbem - z jej oprawą wdowią, polami, młynami, karczmami i lasami - zatem nic dziwnego, że wielu spośród statecznych wdowców albo i kawalerów zapałało nagle szczególną pobożnością. Przybywali na jesienne nabożeństwa w paradnych kontuszach, kręcąc wąsa i pobrzękując szabelkami na rywali, po to tylko, by podać na ręku pani podkomorzynie wodę święconą albo ująć ją za ramię, kiedy powoli sunęła ku ławkom kolektorskim. Tak, babka miała rację, pomyślał Rytar, spod opuszczonych powiek taksując kobietę, która nie przestawała pomstować i desperować. Matka nie zrobi nic głupiego, co to, to nie. Nazbyt się dobrze wyuczyła, ile nieszczęścia może spowodować jeden nietrafny wybór. Nie wda się w płoche miłostki ani w niczym nie uchybi dobremu imieniu rodu. Lecz przyszłego roku, ledwo zboża okwitną i ptaki zaczną uczyć lotu młode, przyjdzie nam wyprawić weselisko. Nie trapił się tym. Owszem, miał nadzieję, że jego rodzicielka osiądzie niedaleko z poczciwym człekiem przy boku, ale nie potrzebował jej już - ani ona jego. Wojna i wszystkie śmierci, które ze sobą przyniosła, odepchnęły ich od siebie, rozklinowały na dobre. - Ród do zguby przywiedzie - zawodziła nadal podkomorzyna. - Dworzec popali, ludzi w niewolę obróci! Domownicy słuchali jej ze spuszczonymi głowami i wzrokiem utkwionym w ławie. Wybuchy gospodyni wciąż stanowiły dla nich niebłahą nowość, za życia małżonka bowiem nie pozwalała sobie na jawne okazywanie woli. Dzisiaj zaś śmielej wyrażała strachy niejednego z nich. Wprawdzie Rytar nie opowiadał się, kim są dwie płowowłose dziewuszki, które coraz głośniej hasały po dworcu, ani kogo kuruje w lamusie Haliszka, ale przecież czeladź słyszała, co karzeł wygadywał pod palisadą, nadto doświadczeni mężowie umieli złożyć dwa do dwóch. Zgadywali, że jest to sprawa zawiła i sekretna, nadto nieźle z rebelią związana. Dlatego miny mieli nietęgie i nadejście Wężymorda nie napawało ich radością. Pomorcy ciągnęli ławą ku Horęży, lecz tym razem pacholik przyniósł wiadomość, że do dworcu zbliża się oddział samego kniazia. Rytar wiedział wyśmienicie, że nie sposób uniknąć spotkania, wykpić się słabością lub żałobą. Przybywał wszak Wężymord, prawowity - przynajmniej we własnym mniemaniu włodarz tej ziemi, przed którym należy roztworzyć wszelkie kłódki i zamki.
Tymczasem na folwarku hodowano córki jednego z przywódców rebelii, a prócz nich kryli się tam ranny wozak i jego kochanica. - Biada nam, biada! - łkała pani, słaniając się pomiędzy służkami. - Precz je trzeba popędzić! Co rychlej z dworca wygnać! Rytar skrzywił się, chociaż właściwie śmiać mu się chciało, gdy widział, ile serca i trudu wkłada matka w tę tragiczną pozę, którą ani chybi musiała podpatrzyć w teatralnej budzie. Nagle zdjęła go osobliwa tkliwość dla tej niemłodej już niewiasty, która z pewnością kochała go szczerze, podobnie jak pozostałych synów, a przecież nigdy nie potrafiła być im opoką. Przeciwnie, czując swą słabość, próbowała ją zagłuszyć łzami i rwetesem. Miała jednak rację, że czasu na decyzję ostało niewiele. Pacholik powiadał, że Wężymord prze wartko przez gościniec i stanie w dworcu przed wieczorem, teraz zaś słońce zaczynało się już chylić na zachodnią stronę. - Wyjdę mu na spotkanie - rzekł z westchnieniem. - Kto ze mną? Matka przypadła do niego natychmiast. - Tyś niezdrów jeszcze! - zawołała i po raz pierwszy spod wysilonych gestów wyjrzał prawdziwy strach. - Poniechaj, ja pójdę... Pokręcił głową. - Kim byłbym, chowając się za matczyną spódnicą? - Moim dzieckiem. - Do bólu ścisnęła go za rękę. - Może jedynym, jakie mi zostało. Delikatnie otarł z jej policzka łzę, która żłobiła sobie ścieżkę pomiędzy bielidłem. - Bracia wrócą - powiedział pocieszająco - i ja też nie zginę. Lecz wpierw muszę powitać kniazia. - Ja cię nie puszczę - zapłakała pani podkomorzyna, ale jej palce rozluźniały się już: wiedziała, kiedy ustąpić przed tym, co nieuchronne.
Reszta domowników milczała, może po trochu zawstydzona jej niewyględnością w okazywaniu uczuć, a może niechętna Rytarowej brawurze. Pod rozkazami podkomorzego nawykli do posłuszeństwa, nie kwapili się więc wygłaszać swoje zdanie. Żaden nie wyrywał się przesadnie do witania Wężymorda, o którym wiedzieli tyle, że ma niezwykłą moc od Zird Zekruna daną i potrafi czytać z ludzkich umysłów jak kleryk z pergaminu. Właściwie Rytar nie mógł ich winić za strach. Sam spędził w Uścieży wiele czasu i niejeden raz otarł się o kniazia w kamiennych korytarzach cytadeli, a przecież ten syn frejbitera, nieodmiennie okryty zwyczajnym brunatnym suknem, wciąż stanowił dla niego zagadkę. Nie umiał określić jego pragnień, rozpoznać granic mocy. Tym bardziej nie chciał więc przymuszać ludzi, by towarzyszyli mu w tej sprawie. Wężymord bywał straszny w gniewie. - Kto pójdzie ze mną? - powtórzył, licząc w głębi ducha, że trafi się jakiś śmiałek. Jednak nadal milczeli, unikając jego wzroku. - Ja! - rozległ się od pieca srebrzysty dziecięcy głosik. Starsza z córek Bogorii wyskoczyła na środek izby. Stała prosto w jasnej telejeczce z płótna - pani podkomorzyna nie kwapiła się zadbać o przybłędy, a Rytar nie miał wielkiego rozeznania w dziecięcych fatałaszkach - i patrzyła śmiało spod krzywo przyciętej grzywki. - Ty, pisklaku? - zaśmiał się Rytar. - Niezawodnie mi się do obrony przydasz. - Inszej mieć chyba nie będziesz - zauważyła rezolutnie dziewczynka. - Milcz, ty nasienie bękarcie - syknęła przez zęby pani podkomorzyna i uczyniła gest, jakby chciała ją uderzyć. Dziewczynka nie zwróciła się ku kobiecie, lecz z nagłego zaciśnięcia jej szczęk Rytar rozpoznał, że dobrze usłyszała obelgę. Trwała pośrodku sieni z wyzywająco uniesioną brodą. Zrodzona w prawym łożu czy nie, pomyślał Rytar, ma w sobie część Bogoriowej fantazji i dumy. Nie zamierzał jednak brać małej tam, gdzie groziłoby jej największe
niebezpieczeństwo. - Wianki tobie wić i lalki piastować - rzekł lekko - nie leźć między zbrojnych mężów. Córka Bogorii potrząsnęła głową, jakby zawiedziona jego słowami. Ale widział w niej coś jeszcze, jakąś powagę i ważkość wykraczającą poza wiek dziecięcy, chociaż nie potrafił jej dzisiaj nazwać i określić. - Dlaczego? - zapytał cicho. Odpowiedź nadeszła prędko i bez wahania. - Nie chcę się znowu kryć - powiedziała dziewczynka. - Nie zmuszaj mnie, żebym czekała, aż rozstrzygniecie o moim losie. Tutaj jeden ze sług, wąsaty i dziobaty na gębie szlachcic, co z łaski podkomorzego siedział nieopodal na zagonie, ale za dnia po staremu przychodził do dworca czeladzi doglądnąć, zaśmiał się suchym śmiechem. - To ci się rzekło paradnie, kwoczko niedopierzona - zakpił. - Taka już twoja niewieścia natura, że cię na gniazdo nasadzą i jajca każą znosić. I cała wolność taka, żebyś se mogła pogdakać, zanim jajo wynijdzie. Dziewczynka zamrugała, wargi jej zadrgały. Nie spuściła jednak wzroku z Rytara. - Weźmiesz mnie? - spytała. Rzecz oczywista, było to całkowite szaleństwo, ale ujął jej małą, chłodną łapkę o brudnych palcach i po dziecięcemu połamanych paznokciach. - Jeśli tak chcesz - zgodził się, nie przeczuwając nawet, że bezwiednie odnajdują słowa, które zostaną wypowiedziane jeszcze raz, znacznie, znacznie później. Ułożyli sobie, że poczekają na Wężymorda przy studni - nie tej na podwórcu, ale nieco dalej na trakcie, gdzie dla wygody utrudzonych podróżnych bił z głębi ziemi ocembrowany zdrój. Jednakże kiedy nadeszli - pod wieczorną łuną, nagrzaną, zapyloną ścieżką - wojsko już tam stało. Rytar przygarnął mocniej
dziewczynkę, po czym opowiedział się przed pachołkami i kazał prowadzić do kniazia. Wężymord siedział na cembrowinie studni i pił wodę z korowego kubka. Kiedy pokazano mu przybyłych, dał znak, żeby ich podprowadzono. - Znam ciebie - przemówił, zanim Rytar zdążył się choćby pokłonić. Służyłeś mi. Chłopak zgiął się i zamiótł czapką gościniec. - Pod Rogobodźcem i pierwej, w Uścieży - rzekł, kontent, że tak się obraca rozmowa. Spostrzegł, że dziewczynka zastygła sztywno, jakby ją zamieniono w kamień. Rozszerzonymi - ze strachu? ze zdumienia? - źrenicami wpatrywała się w kniazia, kurczowo ściskając w ręku wiązkę niebieskich kwiatków, które wyzbierala po drodze. - Pamiętam. - Wężymord uśmiechnął się kącikami ust. - Byłeś ranion? - Od heretyckiej hałastry - wyjaśnił pospiesznie Rytar. - Ale mnie do dom poniesiono, gdzie wydobrzałem nieco. - Mimowolnie dotknął rany, która wciąż mu dokuczała, i zaraz, zawstydzony słabością, zasadził za pas rękę. Kniaź musiał jednak już wcześniej z nierównego chodu i laski wyrozumieć jego kontuzję, bo skinął łaskawie głową. - Tedy dla ciebie się wojna pokończyła - skwitował. Rytar miał mgliste wrażenie jakiejś niezmiernej dziwności: nigdy dotąd nie mówił z nim kniaź równie łaskawie i otwarcie. Nie mógł się wszakże teraz nad tym zastanawiać. Córka Bogorii stała u jego boku i niebezpieczeństwo wcale nie minęło. - W dom was chciałem prosić, najmiłościwszy panie - rzekł, znów kłaniając się nisko. - Matka ucztę naszykowała. Zaszczyt byłby to wielki, gdybyście nie pogardzili naszą gościną. - Rad bym dom sług mych wiernych odwiedził, jeno nam pod Horęż spieszno
- odparł kniaź. - Lecz w powrotnej drodze nie zapomnimy o tobie. Chłopak pochylił się, żeby władca nie zobaczył jego ulgi. - Dziękuję wam za łaskawość. Chciał się jeszcze raz pokłonić, może dorzucić jakieś gładkie pochlebstwo, zanim błękitne oczy Wężymorda wyświdrują z niego prawdę o zdradzie, jakiej się względem niego dopuścił. Ale wtedy córka Bogorii odezwała się nagle donośnym, jasnym głosem: - Nie jestem bękartem! Rytar poczuł, jakby powietrze usunęło się naraz, wypchnęło go naprzód, ku temu mężczyźnie, który wciąż trzymał w ręku korowy kubek i przyglądał się im na pozór dobrotliwie. Zaraz da znak, pomyślał. Rozpozna ją i będzie po wszystkim. Ale kniaź uśmiechnął się tylko. - Z pewnością nie jesteś - zgodził się z rozbawieniem - jeśli tak śmiało dowodzisz tego przed samym kniaziem. Lecz nikt z nas nie wybiera sobie ojców, skoro o tym mowa. Coś tliło się pod jego słowami, jakiś podskórny sens, którego Rytar, przerażony do granic zmysłów, nie dostrzegał. Wyrzucał sobie, że nie przyjrzał się baczniej, jak traktowano córki Bogorii w jego dworcu. Obelga podkomorzyny musiała mocno zapaść małej w pamięć, jeżeli postanowiła ją podnieść przed Wężymordem. Rytar domyślał się, że wcześniej również wypowiedziano wiele słów, kpiących i obelżywych, które ranią aż do kości. Nie dopilnował tego. Nie zastanawiał się wcale, jakim imieniem przywoływano Bogoriowe dziewuszki na wieczerzę i z jakim pozdrowieniem układano je do snu. - Mój ojciec poślubił matkę - upierała się dziewczynka. - Przed boginią i w obecności kapłana, jak należało. I były na to pergaminy, były pergaminy i pieczęci, ale się spaliły z całą resztą - głos jej się załamał i raptem znów była dzieckiem, przestraszonym i zawstydzonym w obliczu tylu obcych, potężnych i zbrojnych mężów.
Nikt się nie zaśmiał. Rytar miał bolesną świadomość, że w każdym normalnym miejscu, wśród szlachty, mieszczan czy chłopstwa, małą wykpiono by i odesłano, by odpokutowała bezczelność, klęcząc na grochu lub szorując komin. Ale teraz komendanci i zwyczajni knechci pospołu spozierali tylko na Wężymorda, niepewni, jak się odnieść do tych aż nadto śmiałych słów. Córka Bogorii nie spostrzegła najwyraźniej, że właśnie wydała, iż jej ojciec czcił starą boginię. Chlipała cicho kilka kroków przed kniaziem. - Podejdź do mnie, dziecko - poprosił Wężymord. Przybliżyła się z ociąganiem, a on podniósł ją lekko, usadził sobie na kolanie, po czym głęboko zajrzał jej w twarz. - Wierzę ci - oznajmił. - Widzę w twoich oczach, że nie kłamiesz, i takie jest również moje słowo. Jeśli więc ktoś wystąpi przeciwko twojej prawdzie, wystąpi także przeciwko mnie. Dziewczynka przez moment siedziała nieruchomo; jej jasna sukienka odcinała się ostro od brunatnego kubraka kniazia. - Naprawdę? - zapytała, wyciągając ku niemu piąstkę z kwiatami pomiętymi już i poszarzałymi od jej uścisku. Kniaź przyjął kwiaty i obracał je w palcach, jakby nie potrafił pojąć, do czego służą, podczas gdy córka Bogorii oraz wszyscy inni obserwowali go niespokojnie. - Lepiej niech zostaną tutaj - powiedział wreszcie Wężymord, odkładając je na cembrowinę. - Nie posłużą mi tam, dokąd idę. Wielu ludzi - gdyż każda istotna chwila, choćby najbardziej samotna, obrasta z czasem świadkami, gapiami i komentatorami - przysięgało potem, że dostrzegło w jego słowach zapowiedź przyszłości. Rytar nie. Wyczuł jedynie smutek, łagodny, przyprószony słońcem i pyłem z wyschniętych dróg. Lato dobiegało kresu jednako dla kniazia i dla chłopa. - Czy mój ojciec wróci? - spytała naraz dziewczynka. - Nie wiem tego - odparł kniaź i Rytar znów wychwycił w jego tonie nutę rozbawienia.
- A ty? - Tego również nie wiem. Lecz pozostawię ci coś, żebyś o mnie nie zapomniała. Zdjął z piersi łańcuch i zawiesił go dziecku na szyi. Wykuty z gładkich srebrnych ogniw zaraz omsknął się i ciężkim wisiorem opadł jej aż do kolan. Na medalionie były żalnickie kroczące lwy, nie znak Pomortu. Dlaczego? - pomyślał Rytar. Dlaczego nic w tej wojnie nie jest tak, jak powinno być, jak spodziewaliśmy się u zarania lata? Nie miał jednak czasu tego rozważać. Należało podziękować kniaziowi za łaskawość. - Hojny to dar nie poprzez samą wartość kruszcu, lecz rękę darczyńcy... - Dosyć! - przerwał mu w pół zdania Wężymord. - Skończmy, zanim któreś z nas powie zbyt wiele. On wie! - przemknęło przez myśl Rytarowi. Wie wyśmienicie, czyją ona jest córką. Czemu więc robi to, co robi? Kniaź spojrzał na niego, jakby naprawdę odczytał pytanie z jego umysłu. - Szczęśliwy, kto może powiedzieć, że bronił i kochał swojego ojca tak jak to dziecko - rzekł. - Ja mojego kochałem. Potem odjechał ku Horęży, zostawiając ich z echem swoich słów i srebrnym łańcuchem, ozdobionym znakiem starych żalnickich kniaziów. A ludzie bardzo długo pokazywali sobie odcisk jego dłoni, wytrawiony w cembrowinie, i dziwili się, że ze szczerego kamienia wyrastają błękitne kwiaty.
Rozdział szesnasty Wreszcie niczego nie dało się już dłużej odwlec i na horyzoncie pokazał się Pomort. Z początku podobny do ciemnego morskiego ptaka, wkrótce rozrósł się, spotężniał, aż stał się wyspą o brzegach z czarnego kamienia, obrębioną grzebieniami ostrych skał. Podpływali bowiem od północy, najtrudniejszym szlakiem. Iskra prowadziła ich pomiędzy rafami i wysepkami, które, zdawało się, tańczyły i dygotały nieustannie w rozbryzgach piany, jak gdyby dno morskie, wypchnięte niegdyś na powierzchnię wolą Zird Zekruna, bez wytchnienia walczyło i usiłowało powrócić na przypisane mu miejsce. Poza tym jednak wszystko było ze szczętem zwyczajne - i napór morza, i krzyki ptaków, i lodowaty wicher, który boleśnie garbował skórę. Nawet śmierć. Bo trzy okręty, które odbiły nieco ze ścieżki naznaczonej przez Iskrę, wnet rozbiły się na podwodnych skałach. Jednakże Hardysz martwił się coraz bardziej. Przybliżyli się już mocno do siedziby Zird Zekruna i szli zbyt blisko brzegu, by flotylla smoczych łodzi mogła pozostać niezauważona. Choćby większość knechtów wyruszyła na odsiecz Wężymordowi, były jeszcze drużyny panów, którzy z pewnością patrolowali brzeg, i łodzie rybackie, co zapuszczały się daleko na polów. Tymczasem piraci nie natknęli się dotąd na nikogo. Zupełnie jakby bóg postanowił usunąć im z drogi wszelkie przeszkody, byle jak najprędzej znaleźli się w jego mocy. - Oczywiście, że to pułapka. - Iskra uśmiechnęła się kwaśno. - Lecz nie chodzi mu o was, tylko o mnie. Ale Hardysz wcale nie był tego taki pewien. Może Zird Zekrun naprawdę pożądał nade wszystko Iskry, dlaczego wszakże miałby wzgardzić i pomniejszą zdobyczą, zwłaszcza że sama pchała mu się w gardziel? Zapewne pozostałych szyprów także dręczyły wątpliwości, bo łodzie zbiły się tak ciasno, jak pozwalała ścieżka pomiędzy skałami. - Płyń wedle skały, płyń tam, gdzie się morze kłębi - powiedziała Iskra. Nie sądził wcześniej, że można tak znać morskie szlaki. Bo ona wyczuwała każdą piędź dna morskiego i zawirowanie prądów w taki sposób, w jaki śmiertelnicy widzą drzewa i trakty, wyrzeźbione kołami w świętej twarzy ziemi. Wypływał na morze z Sellą, która również potrafiła sprawić, by łódź frunęła nad
pianą. Lecz nawet Sella, dziecko wykarmione przez wodne panny, nie rozmawiała tak z falami. Zastanawiał się, czy to znak. Czy to naprawdę możliwe, aby ta obca kobieta o posępnych oczach była jego siostrą? - Jej już nie ma - rzekła mu pewnej nocy, kiedy księżyc ścielił się gładko na powierzchni morza, a latające ryby wypryskiwały w górę jak srebrne wrzeciona. - Nie ma dziewczynki, którą niegdyś odebrali wam frejbiterzy. Nie odnajduję jej w mojej pamięci. Wszystkie moce Iskier i sorelek nie zdołają zawrócić nurtu czasu i jej już nie ma, obojętne, co Suchywilk wyczytał w mojej twarzy i jakim miłosiernym kłamstwem sypnęli mu w oczy bogowie. Nie ma córki Selli. Jestem tylko ja. Święta Sharkah od Noża, Święta Llostris od Pożogi. Po prawdzie czasami wolałby, żeby przyznawała się do ich pokrewieństwa wówczas łatwiej byłoby mu zaprzeczyć albo chociaż oskarżyć ją o własne wygnanie. Wkrótce jednak zrozumiał, że jest dla niej zaledwie przewoźnikiem i nie podzielą się ze sobą niczym - ani chlebem, ani życiem. To go zabolało. Sam nie wiedział dlaczego. - Dalej będzie wyspa - jej głos wciąż wiódł go pomiędzy kipielą. - Z pojedynczym drzewem, zwieszającym się nad otchłanią. Po obu stronach czyhają skały i zguba się kryje niechybna, ale jego cień cię poprowadzi. Płynął więc, nie oglądając się za siebie, bo też ocalenie „Morskiego Kozła” wymagało teraz takiego natężenia uwagi i umiejętności, jak nigdy wcześniej. Ale i tak prawie słyszał, jak ścigają go przekleństwa kamratów, i wiedział, że jeśli u kresu tej podróży nie czeka ich suta zdobycz i chwała, piraci ze Skwarny poszukają zemsty i nie przerazi ich złoty blask Iskry. - Trzymaj się blisko brzegu, kadłubem trawę trącaj - ciągnęła z półprzymkniętymi oczami, jakby nie musiała spoglądać na drogę, lecz wróżyła ją sobie z szumu fal i syku piany. - Raf się tutaj nie lękaj. - Sorelki cię tak prowadzą? - odważył się spytać. Podniosła powieki i popatrzyła na niego z szyderstwem. - Zird Zekrun.
To go uciszyło na dłużej, więc kiedy wydostali się już z tego wiedźmiego waru, uszykowanego spośród głazów, raf i wirów, ona odezwała się pierwsza. - Powstrzymaj okręt - zażądała. - Stąd popłynę. - A my? - zapytał, wkładając w pytanie całą złość, jaka się w nim nagromadziła podczas tej wyprawy. Wyciągnęła rękę w lewo. - Tam jest miasto - oznajmiła - i dworzec grododzierżcy nad nim. Są na wzgórzach siedziby panów i świątynie, aż pod powałę wypełnione skarbami. Jest wszystko, za czym gonicie. Więc łupcie, palcie, rabujcie, jako macie we zwyczaju. Nikt wam nie stanie na przeszkodzie. Żachnął się. - Skądże taka pewność? - Zird Zekrun nie myśli o was. - Skrzywiła się, a jadziołek na jej ramieniu zawtórował urągliwym klekotaniem. - Dopóki nie wespnę się na Hałuńską Górę, nie zapragnie niczego więcej. Znów przejęła go groza tego, co zamierzała uczynić. - Pójdziesz tam sama? Spojrzała na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. - Czy mógłbyś być mi pomocą? Potrząsnął głową. - Nie. Ale wydaje mi się, że śmiertelnik, jakikolwiek śmiertelnik, nie powinien być samotny wobec tego, co tam czeka. Coś zmiękło w głębi jej źrenic. - Zabiłam już kiedyś brata - powiedziała cicho, niemal przepraszająco. - Nie chcę tego zrobić znowu. Uciekaj. Na pewno są brzegi, do których nie dotrze przypływ, który niebawem wzbudzi się z tej wyspy.
Potem, zanim zdążył cokolwiek zrobić, zatrzymać ją, przekląć lub błagać, skoczyła w fale. * * * Kiedy fale ją przyjęły, Mroczek poczuł, jak koszmar rozluźnia się. Wokół rozpościerało się morze, a ona przebudziła się do życia i była tak niewiarygodnie, tak dojmująco blisko. Ta myśl rozpłomieniała go nawet tutaj, w głębinie skały, mrocznej i chłodnej jak granice Issilgorol. I zdawało mu się, że powietrze znów drży od żaru i rozchylonymi łapczywie wargami na darmo usiłuje chwytać oddech. Bo to już nie jest Hałuńska Góra i ten złoty blask, w który zaplątał się bezpowrotnie w czas spichrzańskiego karnawału, wcale nie bije z włosów Iskry. O nie. To płoną świece w domostwie w Krowim Parowie, po raz pierwszy rozpalone ręką jego małżonki, podczas gdy oni przypatrują się sobie ponad płomieniami, jeszcze obcy, nie wymieniwszy słów ani uścisków. Wstydził się. Bogowie, jak się wstydził tej dorodnej, rozłożystej niby dzieża niewiasty, bo miała w uśmiechu, w wypięciu piersi i pulchności ramion ukrytą wiedzę, jakiej mu poskąpiono. Zresztą chodziło tylko o sklep. O niezmierną obfitość altembasów, kierów, karazji, lundyszy, sztamotów, bławatów i szkarłatów. Srebrne grosze i zasobność w święto, kiszkę dobrze okraszoną i skórzane buty. A jednak przyjęła go - tamtej nocy, kiedy świece płonęły jedynie dla nich, a on z wątłego handlarza przeobraził się w bławatnego kupca. Wciąż pamiętał, jak światło zmieniało jej skórę w najbardziej niezwykłą tkaninę, a on rozwijał ją powoli, opuszkami palców. Ze strachem. Bo handlarz, choćby najmarniejszy, zawsze wie, jak wiele można stracić. Więc stracił. Tyle że później, znacznie później. Aż skurczył się z lęku, bo zwykle Zird Zekrun prędko podsuwał mu huk ognia i dwie rudowłose dziewuszki wychylały się ku niemu z ogarniętego płomieniami wykusza. Pożar zmiatał wszystkie wonie i barwy, a dawny kupiec bławatny, dawny zbrodzień z Przełęczy Zdechłej Krowy, zdrajca kamrata i więzień pomorckich kapłanów, wił się i krzyczał w bezrozumnej boleści, na nowo i w
nieskończoność przeżywając swą stratę. Ale nie dzisiaj. Dziś Zird Zekrun milczał, a rudowłosa kobieta szła ku niemu, wciąż pełna niespełnionych obietnic i zachwytów. Dni odmierzanych wspólnym trudem, słodyczą świeżego chleba i dziecięcym śmiechem. * * * Wiatr porwał czapkę Bogorii, rozwichrzył Twardokęskowi brodę. Zbójca zadygotał w cienkiej przyodziewie. Dziwne, jak te pańskie szmaty nie trzymają ciepła, pomyślał, na darmo usiłując zebrać poły delijki. Wdziałby człek na grzbiet baranicę i byłby pewny swego. Sterczał na szczycie wieży, skulony pod zimnym wichrem. Nie podobało mu się, że towarzysze zawlekli go aż tutaj, ale nie miał wyboru. Wężymord stał już niemal pod Horężą, a oni wciąż nie byli gotowi. Czuł na sobie spojrzenia panów szlachty. Gapili się z uszanowaniem i lękiem, jakoby im się nagle w wiedźmę nad kotłem przemienił. Aż go skóra świerzbiła od tego patrzenia. A tu jeszcze dziejopis czekał, coby chwilę ważką na pergaminie uwiecznić. I spomiędzy komendantów co bardziej w walce z Pomorcem zasłużeni. Karmazynów garść, co w swych naszywanych srebrem kontuszach wyglądali jak statuy odlane ze szczerego kruszcu. Nadto obaj Zwajcy, połączeni łańcuchem, który pobrzękiwał na wietrze. I wiedźma z wytrzeszczonymi błękitnymi jak niezabudki oczami. Wydało mu się raptem, że wszyscy z niego kpią - a ona najbardziej. Dlaczego bowiem właśnie jemu miałoby udać się coś, czego nie dopięli znaczniejsi i bardziej potężni? Poskrobał się nerwowo po brzuchu, pas poprawił. Ani chybi na urągowisko go tu przywiedli, na pośmiech pusty. W tej chwili był gotów skręcić im szyje. Co do jednego. Zwłaszcza zaś Narzazkowi, który rzecz całą uknuł i tak mu sprytnie podsunął, tak podlał Skalmierskim winkiem, że łyknął ją Twardokęsek jak gąsior, aby jęzorem
mlasnął. Jakaż to w ludziach chytrość, pomyślał zbójca, spozierając nieprzychylnie po towarzyszach broni. Jaka podłość okrutna, że jak człowieka oblezą, to juchę ciągnąć będą, póki duszy nie wyssą. Bał się. Co tu kryć, bał się okrutnie. Pamiętał Rogobodziec i śmierć Chąśnika. Ale nie dało się dłużej zwlekać - ani żal, ani wściekłość nie mogły go wybawić. Splunął jeszcze, łypnął z pretensją po druhach. - No, chodźże tu, kurwi synu! - ryknął wreszcie, wygrażając niebu pięścią. * * * - A żebyś zdechł! Żeby ci robaki oczy wyjadły! Knecht stał przed wieżą, unosząc ku niebu nagie ramiona. Burza rozwiewała mu brodę, wichrzyła włosy, nadając mu wygląd jednego z szalonych proroków, którzy wędrują pomiędzy klasztorami Rożenicy-Wieszczycy. Dowódca nie sądził, żeby to był przypadek. Nie, chłopak tak bardzo uwierzył w swoje posłannictwo, że zapragnął upodobnić się do kapłana i, choć pozbawiony błogosławieństwa skalnych robaków, na własny sposób wczepić się w moc boga. A teraz rozpaczał, że ktoś śmiał się targnąć na jego dzieło i zagrozić pragnieniu, które nadawało sens ich pracy na tej wyspie. Obudziła ich burza. Pierwsza, odkąd tutaj zawitali. Pioruny biły tak gęsto, jakby chciały spopielić firmament. Przerażeni ludzie przywarli do ziemi, zaszyli się głęboko w ziemiankach, trwożliwie wyczekując, aż niebo złagodnieje w gniewie. Ale nie młodzik, który kazał im się zwać Samosłańcem. Wypełzł z kryjówki, którą dzielił z najbardziej zażartymi naśladowcami, i w blasku błyskawicy dostrzegł, jak ktoś usiłuje zniweczyć jego wieżę. Straty nie okazały się w gruncie rzeczy dotkliwe: jeden człowiek, choćby i w największym szale, nie potrzaska kamiennej budowli. Jednakże buntownik musiał się srożyć dobrych parę godzin, bo zanim go pochwycono, zdołał nadszczerbić najwyższe piętro i wykuć obok okna dwie pokaźne dziury.
Zabiją go! - pomyślał dowódca, spoglądając po twarzach swoich podkomendnych. Bo przecież nie chodziło o wyrwy, które ziały ku nim z muru jak ciemne oczodoły. Pomorcy nabrali wprawy w murarce i zdołają je załatać przed zmierzchem. Ale Samosłaniec nie puści płazem odstępstwa, nawet jeśli nie stało za nim nic prócz słabości i choroby. Spajali w tę wieżę nie tylko kamienie, dowódca rozumiał to wyśmienicie. Wplatali w nią również swój strach, desperację i lęk, że bóg już nigdy nie zechce ich wydobyć z tego przeklętego miejsca. Wszystko łączyło się z kamieniami, pozwalając ludziom zachować nadzieję. - Zostawcie go. - Wystąpił naprzód, a knechci rozstąpili się jakby na moment znów owładnął nimi wilczy dźwięk werbla. - Z trudu i odosobnienia niejeden człek zbłądzi. Samosłaniec zawahał się: podobnie jak reszta nie wyzbył się w pełni szacunku dla dawnego dowódcy i wcale nie kwapił się występować przeciwko niemu. Ale słowa knechta nieoczekiwanie wzburzyły więźnia. - Samiście, nieszczęśnicy, zbłądzili! - zakrzyknął gromko. - Zamydlono wam oczy, zwiedziono jako głupców. Bo przeciw panu naszemu tę wieżę wznosicie, na własną i jego zgubę. Samozwańczy prorok aż podskoczył. - Bluźnierca! - zawołał, wymierzywszy w towarzysza oskarżycielski palec. Chce nasz trud zniweczyć i Zird Zekruna... Cokolwiek chciał powiedzieć, nie zdołał dokończyć, bo więzień wysmyknął się z uścisku trzymających go wojowników. - Zird Zekrun nie ma z tym nic wspólnego, głupcy! - Pochwycił ciężki kilof i z rozmachem uderzył nim w kamienną ścianę. - Ta wyspa jest tylko snem. Musimy przestrzec Zird Zekruna i zniszczyć wieżę! - Obrócił się ku dowódcy, zupełnie jakby szukał u niego otuchy. - Musimy wyrwać się na wolność... - dodał ciszej i jakby z lękiem. Stary knecht skinął głową. Tak, musieli wyrwać się na wolność, ale nie sądził, aby wystarczyło po prostu rozwalić kupę kamieni.
Nie podzielił się wszelako tą wątpliwością z towarzyszami. Zbyt żarliwie zabiegali o wybawienie, kiedy kamień po kamieniu, powoli dźwigali ponad skały tę ponurą, pustą wieżę. Teraz jednak sprawy zaszły za daleko. Sen, zesłany na nich przez karła, przecierał się jak znoszone portki. Ludzie zaczynali wątpić. A zwątpienie, dowódca wiedział o tym bardzo dobrze, wnet rozmiecie ich, rozrzuci na cztery strony. Potem zaczną walczyć. Jednakże namyślał się za długo - ledwie o jedno uderzenie serca. Bo kiedy otworzył usta, zbuntowany knecht wstrząsnął się spazmatycznie. Kilof wypadł mu z ręki. Sapnął miękko, a później z niezmiernym zdumieniem opuścił wzrok na czubek miecza, który wystawał mu z piersi. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zdołał tylko poruszyć ustami, po czym zwiotczał i przewrócił się na ziemię. - Bluźnił - Samosłaniec mówił cicho, niemal przepraszająco i spoglądał dowódcy prosto w oczy. - Nie mogliśmy... - Nie mogliście - przytaknął stary knecht, który wiedział doskonale, jak kruche jest w takich chwilach życie. Prorok wypuścił powietrze i z ulgą skinął głową. Ale dowódca rozumiał, że było już za późno. Coś przełamało się na tej wyspie, aż po najwyższe szczyty zanurzonej we śnie. Popatrzył raz jeszcze ku otworom, ziejącym u szczytu wieży. Usiłował uspokoić oddech i odnaleźć jakieś słowa, co pozwolą je załatać i wpleść w tę konstrukcję także martwego człowieka, który spoczywał pomiędzy nimi na skałach. Ale nie potrafił. Nie potrafił również przypomnieć sobie głosu wilczego werbla. Zagubił w sobie rytm, który niegdyś wiódł ich do bitwy. I pojął, że tym razem nie doprowadzi swoich ludzi do bezpiecznej twierdzy. Odwrót się nie uda. Knechci ugrzęźli w majaku, z którego nie zdołają się już podnieść. Nadchodził czas zdrady. Czas waśni, czas przelewu krwi. * * * Mroczek w skupieniu nasłuchiwał mocy. W tej chwili bóg nie dbał o więźnia, cały wychylony ku kobiecie, która z wolna przybliżała się do Hałuńskiej
Góry. Gdzieś na skraju umysłu kupiec bławatny wyczuwał niemal bolesne pulsowanie skały. Bąble gorącej lawy nabrzmiewały i pękały z sykiem, warstwy ziemi ocierały się o siebie niespokojnie. Pod zasłoną z piasku, wapna i bazaltu bóg szykował się na przyjęcie zdobyczy. Jej kroki były coraz bliższe - każdy rozchodził się kręgami po skałach, bo wszystko tu drgało i wibrowało z niecierpliwości - aż na ostatek zanurzyła się w rozpadlinę prowadzącą do wnętrza skały. Wtedy poczuł jej zapach. Już nie we wspomnieniu. Teraz przyszła naprawdę, wychynęła spoza siedmiu bram piekieł, spoza ścieżek sięgających aż za śmierć. Nic więcej nie miało znaczenia, nawet lewa, karząca dłoń Zird Zekruna. Chyba płakał, bo niekiedy obrazy mgliły się, rozpadały na strzępy, podobnie jak jego sterany umysł. - Więc jesteś wreszcie - powiedział do rudowłosej kupcowej, kiedy wyjrzała ku niemu zza skał - a może zza lady zasłanej wielobarwnymi materiami? - To trwało tak długo. W tej chwili była zaledwie blaskiem, rozmazywanym, rozbijanym na tuziny migotliwych owali. - Czyż miałam jakiś wybór w tej sprawie? - odparła, teraz już tak bliska, że mógł zbadać gładką kruchość jej skóry. Nie zrobił tego jednak. Wiedział, że dotyk ją zniszczy. Była ulotna i słaba, jak wszystkie zabawki, które Zird Zekrun sprowadzał dla niego w tę ciemność, i zapewne nie przetrwałaby długo pod naporem skały. A on nie chciał jej utracić. Nie znowu. - Jak to możliwe, że potrafiłaś przemierzyć ścieżki? - Krążył wokół niej w mroku, ostrożnie, żeby nie przybliżyć się przedwcześnie, gdyż czuł w sobie moc Zird Zekruna i miał świadomość, że nic, co zostało zrodzone ze śmiertelniczki, nie zniesie obnażonej twarzy boga. - Poznać powrotną drogę z Issilgorol? - Wiesz, że nie zrobiłam tego z własnego woli. Bezwiednie skinął głową: istotnie, przywołała ją moc Zird Zekruna, lecz przecież znalazła się tu naprawdę. Stała tuż obok, tyle że odmieniona przez ogień, który obrócił w popiół zręby bławatnego kramu.
- Coś jednak musisz pamiętać - nalegał. - Tropy, znaki i sposoby, żeby otworzyć ten świat na oścież, jak bramę, przez którą będziemy mogli powrócić w nasze własne miejsce. Do bławatnego kramu, pomyślał tkliwie. Do domu krytego błękitną dachówką i z drzwiami przybranymi kołatką w kształcie łba kota, w którą tak lubiły uderzać jego córki. Kiedy były małe, podnosił je, ciepłe i rozchichotane, a brzdęk metalu mieszał się z ich srebrnymi glosami. Wystawiały miski z mlekiem w podwórzu kamienicy - och, jak ich matka złościła się, że sprowadzają z połowy Krowiego Parowu wyliniałe kocie parszywce. Ale Mroczkowi obie wydawały się doskonałe - i w świąteczny dzień, kiedy szły z rodzicami do świątyni w sukienkach aż sztywnych od krochmalu, i w parne popołudnia, kiedy potrafiły wylać wodę z koryta i tarzać się z prosiętami w błocie. Z pewnością istniał sposób, żeby je odzyskać. Żeby znów mogli być razem. Wszyscy, cała rodzina, w świecie nietkniętym pożogą i śmiercią. Musiał jedynie wydobyć go z ich matki, chociażby przyniosło im to obojgu wiele bólu. Bo rudowłosa kupcowa była uparta, o tak. Pamiętał, jak zamykała przed nim drzwi, jeśli zbyt długo biesiadował z kamratami w gospodzie, i kułakiem po grzbiecie uczyła córki szacunku. Potrafiła jednak docenić dobrą radę. Może nie z początku, jak to kobieta, przy tym nienawykła do mężowskiego munsztuka. Lecz na końcu zawsze dochodzili do porozumienia, choćby i spłukanego jej łzami. Potrząsnęła głową. - Zagrałam w kostki o mój los z boginią i nic nie było takie, jak sądziłam, nawet wygrana. Mroczek zmarszczył brwi. Myliła się: przecież to on całymi miesiącami walczył z bogiem, zwodząc go i na darmo szukając ucieczki. Chciał jej wytknąć tę pomyłkę i ponaglić, bo Zird Zekrun z pewnością nie pozostawi im już zbyt wiele czasu, gdy nagle jego uwagę przyciągnął błysk. Połysk na jasnym metalu, który trzymała ostrzem ku górze. Pamięć natychmiast podsunęła mu obraz nożyc, roztańczonych i zręcznych w jej palcach. Tkanina przepływała przez nie jak woda, podczas gdy kupcowa wyłuskiwała z niej kształty płaszczy, kotar, serwet i sukni. Miała w oku miarę, przyznawały to nawet zawistne sąsiadki, i umiała dostrzec na płótnie zarys nieistniejących rzeczy, które dla niej wychylały się z przyszłości, równie
materialne jak ciepła, wygładzona dłońmi krawędź stołu czy dobitna smukłość igły. Spomiędzy innych darów, jakimi ją obdarzono, ten wcale nie wydawał się bagatelny. Mroczek pamiętał, jak od niechcenia podnosiła z ziemi zapomnianą skorupę, zeschłą gałąź, wyblakłą wstążkę, a potem te przedmioty ożywały pod jej dotykiem, nabierając blasku. I kiedy myślał o domu, widział przestrzeń wypełnioną właśnie nieustającym blaskiem. Czasami rano ukradkiem zdejmował z poduszki długi rudy włos i okręcał go wokół palca, żeby zatrzymać przy sobie choć odrobinę jej światła. - Zatem przyniosłaś dla mnie dar? - zapytał, wyciągając w ciemności ręce ku ogniowi, który nadal trwał, przyczajony w jej włosach. Uchyliła się. Z niedowierzaniem patrzył, jak odsuwa się od niego - po tym wszystkim, co przeszedł, co wycierpiał z rąk Zird Zekruna, żeby mogła stanąć obok. Nie wypuściła jednak noża. Lśnił, błyszczał nieubłaganie w jej uchwycie. - Chcesz mnie zabić? - Wciąż nie dowierzał, że to widmo, takie słabe i bezwolne wobec tego, czym on się stał, mogłoby w niego uderzyć. - Czy nie wiesz, że zginiesz wraz z moją śmiercią? Nie kłamał. Wszak przywołano ją tu dla niego i utkano z jego wspomnień, a złudy nie powinny się buntować przeciwko swoim panom, podobnie jak jego rudowłosa żona nigdy naprawdę nie wystąpiła przeciwko niemu. Tak, były jakieś spory, jakieś kłótnie, kiedy gliniane naczynia pryskały o ściany, a brytan pod bramą, wyjąc, przyłączał się do krzyków. Jednak nie trwali w zajadłości zbyt długo, ona zaś rozumiała swoje miejsce przy panu-mężu, chudym wprawdzie jak postny kiełbik, lecz przecież naznaczonym od bogów na zwierzchnictwo. - Wiem - odpowiedziała cicho. Zgoda na nieistnienie zabolała go chyba bardziej niż zdrada i ten nóż, którego nie przestawała ściskać w dłoniach. Pojmował, że to Zird Zekrun kala ją i mami swą mocą. Ale oznaczało to tyle, że musi jak najszybciej ją uwolnić, choćby i wbrew jej woli. - Zrób to zatem - usłyszał i nie wiedział już, kto wypowiedział te słowa: on czy Zird Zekrun. Uderzyła tak zaskakująco niezręcznie. Tak przewidywalnie. Zupełnie jakby sama nie wierzyła, że zdoła go dosięgnąć.
To natchnęło go otuchą. Bo może jednak nie chciała go naprawdę zabić. Może to była jedynie gra, żeby okpić i zmamić Zird Zekruna. Odepchnął ją. Delikatnie, bo bał się zedrzeć z niej tę zetlałą, widmową powłokę, spod której przeświecał blask. Upadła na skały, o tak, ostra krawędź przeorała jej ramię i natychmiast pochwycił w nozdrza woń krwi. Ale zdołała utrzymać nóż. Roześmiał się - albo też wypełnił go cudzy śmiech, rezonując w skale. - Więc tym ostatecznie okazują się wasze pieśni i zaklęcia? Kiedy umarłe pokona śmierć, kiedy spętane potarga pęta, kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo, nic się nie wydarzy. Nie wystarczy pragnąć, jątrzyć i spiskować z co pomniejszymi spomiędzy mocy, żeby okiełznać skałę w jej własnej siedzibie. Nie wystarczy przyjąć imię, żeby stać się zabójczynią bogów. - To również wiem - odparła miękko i z gotowością, która go przerażała, choć nie umiał jasno określić źródeł tego lęku. A potem znów nastawiła nóż do ciosu. * * * W zwichrowanej perspektywie jadziołka nie istniał mrok ani cienie. Przenikał przez nie bez wysiłku, rozwierając dwie pary bursztynowozłotych ślepi. Widział zatem swą własną rzecz, poranioną i słabą wśród skały, która wysysała wszelkie moce i tłumiła światło. Widział też tę drugą rzecz, tak zbrukaną, że nawet jej krew cuchnęła zgnilizną. Przede wszystkim widział jednak moc, wezbraną i kipiącą w tym podziemnym miejscu u kresu snów. Moc odbierała mu jego rzecz. Jego własną rzecz, odnalezioną i zdobytą daleko stąd, na gorących, jałowych skałach. Krew, sny i szaleństwo, które należało podsycać umiejętnie, by nie dopełniło się przed czasem. Wszystko, czego jadziołek pożądał i na czym pasł się zachłannie, ponieważ świeże, drgające jeszcze mięso nie mogło zaspokoić jego głodu. Wciąż rosnącego głodu. Bo jego rzecz nie była już tym samym, co niegdyś. Trucizna - woda Ilv - naznaczyła ją, pozbawiła swobody snów i popchnęła na ścieżkę prowadzącą aż tutaj. Jadziołek też słabł. Przeczuwał to bardzo nieudolnie, związany ze swoją
rzeczą tak ciasną pępowiną jak płód we wnętrzu matki. Nie istniał bez niej po tej stronie snów. Być może nigdzie. Być może nie istniały również żadne odbicia i dale, w których uda się schronić. Kiedy z niej czerpał, wysysał truciznę, jaką jej podsunięto. I nigdy nie mógł się nasycić do woli. Była zbyt słaba, zbyt wyczerpana po tym lodowatym śnie bez snów, który zesłały obce siły. Moja, moja, moja! - zaskrzeczał we wściekłym sprzeciwie. Moce nie powinny się mieszać do jego rzeczy. Nie powinny sięgać po cudze. Lecz uczyniły to i zamierzały znów uczynić. Nastawił dziób niby sztylet. Jego rzecz miała w ręku ostrze, żelazo tak pełne światła, że skała rozsnuwała się wokół niego jak przetarte płótno. On tylko dwie pary oczu, jad lśniący na haczykach piór, dziób, zakrzywione szpony. Więc uderzyli. Razem. Sięgając aż do źródeł świata. * * * - Coś się wydarzyło. - Koźlarz zatrzymał się tuż przy krawędzi wieży; jego wierzchowiec stał w pustce, drobiąc kopytami ponad kamiennym murem. Zbójca cofnął się ze zgrozą. Od pamiętnego spotkania pod Rogobodźcem minęło zaledwie jedno lato, lecz żalnicki książę odmienił się niezmiernie. Wypłowiał, jakby stopniowo tracił barwy i upodabniał się do widm, które trwały za nim nieruchomo, przyczajone w mroku. Srebrzyste szłomy, zbroje, topory i miecze lśniły, jak gdyby powleczono je lodem, lecz twarze jeźdźców rozmywały się w dymie. Twardokęsek bał się, że któryś znienacka zaklekocze ku niemu nagą, obraną z mięsa żuchwą. - Coś się wydarzyło - powtórzył Koźlarz, a jego oczy błądziły w ciemności
ponad twierdzą. - Panie! - Narzazek wyciągnął do niego ręce. - Miłościwy panie, wyście utrudzeni i słabi. Policzki doradcy zawilgły od łez, kiedy wysunął się spomiędzy panów szlachty, po czym wspiął na blanki i powoli sięgnął do końskiego strzemienia. Wierzchowiec tupał, gniewnie potrząsał głową. - Chodźcie, panie - Narzazek mówił łagodnie jak do dziecka. - Rady waszej potrzebujemy, rady i pomocy. Nie ostawiajcie nas, sierot, bez nijakiego wsparcia. - Nie ostawiajcie! Nie ostawiajcie! - zaszemrały wokół głosy. Książę niespiesznie obrócił się ku doradcy. Narzazek jedną ręką przytrzymał mu strzemię, drugą ostrożnie ujął go za ramię. Przez moment zbójcy wydawało się, że Koźlarz odepchnie go i strąci w przepaść. Ale nie. Jak we śnie wypuścił wodze i zsunął się z siodła. Zachwiał się zaraz i byłby upadł, gdyby go Narzazek nie podtrzymał. - Noc już chłodna, struchleliście, miłościwy panie - doradca wciąż mówił, z cicha i kojąco, jakby melodia jego głosu mogła wyczarować wokół nich zasłonę i odpędzić widma, które nie cofnęły się przecież ani o krok. - Pod dach pójdźcie, przy ogniu się ogrzejcie, winem wzmocnijcie... Dopiero wówczas Twardokęsek dostrzegł, że książę istotnie wychudł i znędzniał. Policzki zapadły mu się, nos sterczał w wymizerowanej twarzy jak ptasi dziób. Nawet ramiona wydawały się wąskie i kruche jak u starca. Wiedźma załkała cicho. Koźlarz pobiegł ku niej spojrzeniem, lecz nic nie drgnęło mu w twarzy. Nie rozpoznał jej, pomyślał w trwodze zbójca. Nie poznaje żadnego z nas. Bogowie, po cóż sprowadziliśmy to truchło? Omylił się jednak, bo kiedy książę mijał zwajeckiego kniazia, skutego łańcuchem ze swym kuzynem, zatrzymał się nieoczekiwanie, wyprostował i jakby urósł, na krótko przypominając męża, którym był, kiedy w zaraniu lata wyruszał na Przychytrze.
- Gdzie ona jest? - zapytał zaskakująco czystym głosem. - Gdzie jest Iskra? * * * Wrzask ogłuszył Mroczka. Oszalały z bólu rzucił się na kolana i jął tłuc głową w skałę, by uciszyć to upiorne wycie. Nic nie widział. Obrazy znikły, wchłonięte przez mrok. Coś się stało. Nie rozumiał co. Już wcześniej Zird Zekrun okazywał mu swój gniew, a teraz wokół kamienie pękały i osypywały się z hukiem, ze szczelin wydobywały się cuchnące miazmaty, lecz kamrat Twardokęska nie wyczuwał nigdzie obecności boga. Ale żona wzywała go na ratunek, chociaż nie odróżniał w jej wyciu swego imienia. Pełzł ku niej na oślep przez ciemność, kalecząc kolana i dłonie, lecz kiedy w końcu jej dosięgnął, odsunęła się. I nie umilkła. Nie milkła, a on nie potrafił jej uspokoić. Rozumiał, że muszą się stąd wydostać. Natychmiast, zanim bóg się ocknie i postanowi ich zatrzymać. Pochwycił ją mocno i choć walczyła z nim, odpychała, szarpała paznokciami twarz i szyję, jął wlec ją po kamieniach ku górze. Ku życiu. * * * Na Gorzkoci z deszczu i mgły przyszli do niego umarli. Tak ich zapamiętał na wpół rozmytych i wyblakłych, o wodnistych oczach topielców. Mimo wszystko nie mógł się mylić, choć rysy zatraciły dawną wyrazistość, ciała pozapadały się i zwiotczały. Jego bracia zachowali po śmierci strzeliste sylwetki kniaziowskich synów, a włosy Selli wciąż pałały czerwonym złotem. Właściwie wolałby, żeby do niego mówili. Opowiadali o minionych czasach, wzywali w ciemne dale Issilgorol, obrzucali wyzwiskami. Nawet zarzucali tchórzostwo. Oni jednak milczeli, ukryci w mlecznym tumanie. Niekiedy wiatr odpychał ich, rozsnuwał wniwecz. Lecz wkrótce wracali i trwali u jego
boku, póki nie przepłoszył ich świt. Rozmawiał z nimi. Tłumaczył, przekonywał, płakał i błagał o wybaczenie, aż wreszcie nieodmiennie cichł wobec ich niemych, obojętnych twarzy. Mógłby ich przeklinać albo usiłować odpędzić wraz ze wszystkim, co przynosili. Ale nie chciał, choćby stanowili jedynie drwinę bogów albo złudzenie, utkane z czarnej, babskiej magii. Tamten dzień, dzień uprowadzenia Llostris, potoczył się tak szybko. Tak niewiarygodnie szybko. Wciąż tliły się zgliszcza chałup, podpalonych przez frejbiterów, w koniuszkach palców martwej Selli wzbierała zdradliwa siność, a Hardysz, jednego po drugim, tracił braci. Ani spostrzegł, kiedy wszyscy zniknęli. Pozostał mu tylko na wpół martwy starzec, którego palce ściskał teraz w ręku jak konopną linę. Kiedy ojciec go wypędził, ocalał dzięki Skwarnie, tak sądził. Nie pozostawiała mu czasu na rozpacz, a podczas tych pierwszych zim z dala od ojcowskiej ziemi rozpacz okazała się największym niebezpieczeństwem. Potem wydawało mu się, że przycichła, bo każdy ogień kiedyś się wypala. Dopiero widok okaleczonego ojca uświadomił mu, że to nieprawda. - W życiu jest tak wiele ścieżek - powiedziała mu Iskra w trakcie żeglugi, która trwała zaledwie kilkanaście dni, a przecież w jego pamięci rozciągnęła się w nieskończoność. - Szlaków, tropów, dróg i traktów, które plączą się i krzyżują między sobą zgodnie z wzorem, którego nie zapisano w gwiazdach ani w locie ptaków. A kiedy wybierasz jedną z nich, pozostałe obumierają i schną jak pędy drzewa. I raptem wiesz, że nigdy nie pogalopujesz przez puszczę z przepowiedzianym dzieckiem Servenedyjek ani nie pofruniesz na błękitnym skrzydłoniu na szczyt Hałuńskiej Góry, ponieważ te ścieżki, oczywiste niegdyś i tak bliskie, że niemal parzyły czubki palców, rozwiały się bez śladu. Wzór zmienia się, drga nieustająco, i nie sposób go odczytać. Choć kiedyś - dodała z dziwnym skurczem na twarzy - kiedyś wydawało mi się, że zdołam tego dokonać. - Może to błąd - zauważył wtedy Hardysz. - Bogowie są zazdrośni o moce. - Bogowie! - Roześmiała się. - Parthenoti nie mają z tym nic wspólnego. Może i tworzą osnowę zdarzeń, ale żeby je odczytać, żeby prawdziwie widzieć wzory ludzkich losów tak, jak my widzimy znaki zapisane na jasnej karcie, trzeba znacznie więcej.
Popatrzył na nią. Stała przy burcie, jasna jak sztylet i równie bezlitosna. - Czy pomyślałaś - zapytał, bo jej słowa wprawiały go w rozdrażnienie - co w istocie się wydarzy, jeśli zabijesz Zird Zekruna? Co stanie się z ludźmi, kiedy odbierzesz im bogów i ich kojący dotyk, gdy prowadzą śmiertelników poprzez bramy do Issilgorol? Jak zmieni się nasz świat, kiedy zabijesz jedno spomiędzy nieśmiertelnych? Spojrzała na niego, jakby dopiero wtedy zobaczyła go naprawdę. Zielone tęczówki rozbłysły niby dwie latarenki i zaraz zmętniały. - Umierali już wcześniej - odpowiedziała cicho. - Wiedzieliście przecież o śmierci Stworzycieli. - To było dawno - odparował natychmiast, ponieważ ta rozmowa była jak szermierka: szybka, połyskliwa potyczka kniaziów. - I nie miało się wydarzyć ponownie. - Nie - zgodziła się bez złości. - Lecz wydarzyło się, kiedy w ciemności moc Bad Bidmone starła się z Sorgo. Potrząsnął głową, zirytowany. Słyszał wielu proroków i wędrownych głupców, którzy mamrotali niezrozumiałe proroctwa za łyżkę strawy i suchy kąt. Wystarczyło splątać kilka starych przepowiedni, dodać garść bełkotliwych przekleństw, powywracać oczami, utoczyć nieco śliny. Wówczas każde słowo nabierało dodatkowych sensów. Wieśniacy dopowiadali je sobie na wyprzódki, rozpaczliwie zagłuszając własną bezradność i lęk. Lecz zdaniem Hardysza wszystko to stanowiło oszustwo, podobnie jak wynurzenia Iskry. Próbowała mu zmącić w głowie i jak prostaka napełnić zbożnym podziwem. - Zird Zekrun pokonał ją, to prawda - rzekł powoli. - Lecz inni odchodzili już wcześniej. Kii Krindar... - Nie odeszła - przerwała mu niecierpliwie Iskra. - Zginęła i nie odrodzi się więcej w żadnym ze światów. Gdybyście tylko chcieli słuchać, rozpoznalibyście tę śmierć w bzyczeniu pszczół i śpiewie strumieni, bo ona nie wybrzmiała raz na zawsze, lecz wciąż trwa, przenikając Żalniki na wylot. Woleliście jednak wierzyć, że nic się nie wydarzyło. Lecz teraz... - Teraz nie da się dłużej kryć - dopowiedział i przez moment wydało mu się,
że niemal dotyka czegoś istotnego. - Śmierć Zird Zekruna odmieni cały świat. Roześmiała się i wrażenie prysło: jego przeczucia uniosły się i zawirowały jak zeschłe liście. - Nie zdołam go zabić - powiedziała lekko, prawie pogodnie. - Wszystko zostanie po staremu. I znów gniew zakręcił nim, jakby był piaskową frygą. Okupili tę żeglugę zbyt wieloma stratami, by mogła je zbyć śmiechem. - Dlaczego zatem to robisz? - rzucił ze złością. Milczała długą chwilę. - Bo świat owinął się i spętlił wokół mnie - odparła w końcu - więc nie jestem już równie nieskrępowana jak zeszłej wiosny, na Tragance, kiedy się wszystko rozpoczęło. Świat obrósł mnie jak mech. Ojcowie, bracia, stronnicy, wrogowie i kochankowie - niezwykle trudno strząsnąć to bez śladu i nie słyszeć głosów wołających z głębi płomieni. Jadziołek zaświergolił, rozwierając drugą parę powiek. Hardysz mimowolnie przesunął dłoń na głowicę sztyletu, a wtedy stwór zaskrzeczał hardo, z wyzwaniem. - Zostaw! - syknęła Iskra, nie potrafił ocenić, czy do niego, czy do potworka. - Każdy dzień - podjęła po chwili z wysiłkiem - popycha mnie ku Zird Zekrunowi i ku Hałuńskiej Górze. Bez względu na to, co zrobię, z kim się zwiążę i jak wiele wzorów zdołam zniszczyć czy potargać. Bo cały świat stanowi pułapkę. - Bogowie nie są tak potężni - zaprotestował, nawet nie z przekonania, ale po prostu chcąc ją uciszyć albo pocieszyć. Uśmiechnęła się i przez moment tuż za jej twarzą rozpościerały się łąki wokół ojcowskiego dworca. Lśniły od wody dziecięce tamy, wznoszone pod naporem morza i muszelki gromadzone skrzętnie w tajemnych miejscach. Ciężko kłusowały kucyki, mokre od dżdżu podczas jesiennych wyścigów po skałach, a dym w wielkiej halli dworca owijał się wokół dzieci jak koc, kiedy po zmierzchu z ciemnej wnęki przysłuchiwały się pieśni minstrela. Starszym synom pozwalano siedzieć u stołu pomiędzy drużynnikami, ale oni, chłopiec i maleńka dziewczynka,
wciąż tulili się do siebie jak szczenięta, unikając wzroku ojca - choć przecież wiedział doskonale, że tu są i czasami pośrodku uczty, kiedy wojowników morzył trunek, a maluchy sen, podnosił się z kniaziowskiego stołka i niósł je do własnej sypialni, owijając płaszczem ich bose, zziębnięte stopy. Sella śmiała się i śpiewała, jasna i szybka jak płomień w tym pańskim dworcu z gładko ociosanych bierwion, lecz ona zawsze pozostała obca - coś w poruszeniu ramion, raptowne drgnienie warg, nie pozwalało zapomnieć, że przystanęła tu tylko na chwilę, bo jej prawdziwe miejsce jest wysoko ponad wyspami, na niebie. Pierwszego dnia, kiedy ojciec wprowadził ją do rodowego domostwa jako prawowitą małżonkę i usadził pod belką rzeźbioną w smukłe kształty żmijów, przygarnęła mężowskie bękarty otwarcie i ze szczerością, której nikt nie zdołał podważyć. Bo ona nie była zachłanna, ta Iskra, którą Suchywilk wymarzył sobie i zdobył jak skarb z baśni. Nie w świecie śmiertelników i nie na zaszczyty, klejnoty czy inne dostatki. Wystarczało jej morze, a nim również dzieliła się szczodrze, jak inne najpiękniejszą suknią czy splotem tkackim. To ona, nie ojciec, pierwszy raz włożyła Hardyszowi w ręce ster. Stała tuż za nim. Wiatr pchnął na niego chmurę jej włosów i przez okamgnienie wydawało mu się, że czuje morze tak jak ona. Jakby płynęło w jego żyłach. Kochał tę macochę i bał się jej, po równo. Ojciec nie budził takiego lęku, choć w gniewie potrafił rozszczepić tęgiego woja niby lichą szczapę. Kiedy spoglądał na Iskrę, wszystko to wracało do Hardysza jak fala. I bez znaczenia, że najpewniej wcale nie była jego siostrą i nie mogła pamiętać, co wydarzyło się wiele zim temu na jednej z Wysp Zwajeckich. - Nie bogowie - zgodziła się z nim i na krótko miał nadzieję, że teraz ucichnie, bo wioślarze z niepokojem zaczynali nasłuchiwać ich słów. - Nad nimi również są prawa, których nie mogą pokonać. Niemniej nie oni nakładają na nas największy przymus. Urwała, czekając pewnie, aż mężczyzna zada pytanie i skłoni ją do wyjawiania dalszych szaleńczych sekretów, które w rzeczywistości nic nie znaczyły i miały jedynie pochlebić jej arogancji, a on milczał uparcie. - Czy Suchywilk powiedział ci, czym zapłacono, żebym mogła odpłynąć wolno z Przychytrza? - Kiedy odezwała się znowu, jej głos był zaledwie szmerem, ginącym w kołysaniu się fal.
Potrząsnął głową. Nie zamierzał wyjawiać, że wprawdzie ocalił ojcu życie, lecz potem zostawił go, nieprzytomnego, bojąc się słów, jakie pomiędzy nimi padną, gdy się obudzi. - Zepchnęli nas na wodę jak łódeczkę z kory - wyszeptała, na wpół zwrócona ku morzu. - Koźlarza i mnie, bo nic więcej nie dało się ocalić, później zaś umierali kolejno, zupełnie jakby krew mogła odwrócić moc Zird Zekruna i spłukać sok źródła Ilv. A potem Koźlarz wezwał lodową kohortę i kupił dla mnie słodki, łagodny sen za cenę Sorgo i własnej duszy. Jak myślisz, jak powinnam na to odpowiedzieć? Czy istnieje w ogóle odpowiedź? I czy odmieni ją przygarść piratów, którzy sterali się gdzieś po drodze? Jej potworek znów zaklekotał dziobem. Otworzył nieznacznie skrzydła i otrząsnął je: krople jadu potoczyły się, wypalając dziury w płaszczu z łaciatej skóry. Hardyszowi przemknęło przez myśl, że jadziołek niecierpliwi się, jak gdyby rozumiał tę rozmowę i potępiał ją z całego serca. - Na końcu zawsze postępujemy zgodnie ze swoją naturą - odezwała się jeszcze Iskra tak cicho, że musiał domyślać się słów. - Jesteśmy bezradni wobec szlachetności. Dlatego kiedy czubek Hałuńskiej Góry zaczął dymić, a ziemia pod jego stopami poruszyła się i stęknęła jak konające zwierzę, Hardysz postanowił postąpić zgodnie ze swoją naturą. Nie bez znaczenia byli również ci trzej widmowi bracia - a także wszystko, czym mogli się stać - z którymi ścigał się przez te długie zimy wygnania. Bo kiedy przyszli do niego na Gorzkoci, uświadomił sobie, że wcale nie udało mu się wyprzedzić przeszłości. Nie, żeglowała obok niego na pirackim okręcie i roztrącała miecze wrogów w tym samym nerwowym rytmie, który odpędzał śmierć. Nie potrafił się uwolnić. Zatrzymał się pośrodku bitwy. Wokół płonęło portowe miasto, zasobne i syte jak zapusty. Pomorcy gnali na oślep przez błotniste, namokłe ulice, umykając przed grozą, która objawiła im się znienacka tuż pod bokiem Zird Zekruna. W ich pokoleniu nikt nie zaznał na rodzinnej ziemi najazdu. Owszem, sami zapuszczali się w głąb Sinoborza i plądrowali zwajeckie siedziby, tutaj jednak nie spodziewali się grabieży i śmierci. Na brzegu Pomortu jedyne niebezpieczeństwo stanowił gniew Zird Zekruna. Ich zaskoczenie sprawiało, że krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach.
Piraci ze Skwarny oddawali się swemu zajęciu zapamiętale i z radością. Ale nie Hardysz. Znów zostawił coś za plecami - Iskra, jego siostra lub przybłęda, weszła na szczyt Hałuńskiej Góry - lecz nie zdołał ubiec zbyt daleko. Szedł przez miasto, wpadał do kolejnych izb, wywlekał kobiety z komory, rozbijał skrzynie pełne pereł i srebra, tłukł statki i meble gruchotał, parował ciosy. A jednocześnie w głębi ducha przemierzał zupełnie inne ścieżki, te możliwe i przeczuwane, które wszak zamknęły się przed nim bezpowrotnie w chwili, gdy wystąpił przeciwko własnemu rodzicielowi. Sięgały aż do małego chłopca, gdy wtulał się ufnie w ramiona ojca i zasypiał okręcony w jego kożuch, spowity wonią dziczyzny, dymu i potu, która była wtedy bezpieczna i suta jak chleb. Nad Hałuńską Górą coraz gęściej unosiły się ciemne kłęby. Piraci poczynali przystawać wśród krwawej pracy i ze strachem zerkać na szczyt. Hardysz oddychał ciężko. W oczach mu się ćmiło. Wparł w ziemię czubek miecza i przez moment stał nieruchomo, usiłując zrozumieć, co się właśnie wyłania z bitewnego chaosu, spośród tych ludzi, przerażonych lub triumfujących, którzy biegali wokół, przekrzykując płomienie. Któryś z kamratów zatrzymał się obok z niepokojem. I zaraz następny. Z bocznej uliczki wypadł zażywny Pomorzec. Chyba kupiec, bo nie miał miecza, tylko okutą skrzynkę z czarnego drewna, którą miłośnie przytulał do piersi. Gnał na oślep, podrygiwało obciągnięte aksamitnym, pikowanym kubrakiem brzuszysko. Trzech piratów następowało mu na pięty. - Stój! - Hardysz skoczył ku niemu jak łasica i ucapił go za brodę. Kupiec szarpnął się rozpaczliwie, nie uwolnił się jednak, a inni spośród pirackiego bractwa przybliżali się ku niemu kręgiem, wyczekując, co uczyni kapitan. Zwajca przyciągnął kupca do swojej twarzy, okopconej i pokrytej rozbryzgami krwi. Nieszczęśnik zamarł. Z przestrachu nie mógł nawet krzyczeć. Tak samo, zdążył jeszcze pomyśleć Hardysz. Tu jest dokładnie tak samo, jak wszędzie indziej. Tak samo ludziska się rodzą, za bary biorą z losem i uciekają przed grozą. I śmierć tu będzie ta sama. Niebawem.
- Znasz drogę na Hałuńską Górę? - wydyszał. - Znasz drogę? Nigdy później nie umiał pojąć, dlaczego tak wielu spośród Skwarny poszło za nim. * * * Zbocze było jałowe, tylko gdzieniegdzie wyrastała kępka trawy, niskiej jednak i przyszarzałej, jakby za wszelką cenę usiłowała się zlać w jedno z kamieniem. Głazy piętrzyły się wokół grafitowe, smoliste i brunatne. Niektórym wiatr stępił krawędzie i powykrawał z nich dziwaczne kształty lir, maczug, porostów i grzebieni, które prężyły się buńczucznie przed wspinającymi. Inne wciąż połyskiwały świeżą, gładką skorupą. Dołem, w żlebach i szczelinach wyschłych potoków, wiły się strużki ledwo co zakrzepłej magmy - piraci czuli bijący od nich żar i niejednemu przywodziły na myśl skrzydlate węże nieba, które przysiadły tu dla wytchnienia po podniebnym locie i zostały uwięzione poprzez czar Zird Zekruna. Wojownicy bali się. Przerażała ich cisza i dym, gęstniejący w miarę, jak się wspinali. Zasłaniali płaszczami twarze w lęku, że rozwścieczony bóg porazi ich trującym oddechem, i wszelka waleczność nikła w nich bezpowrotnie. Niżej, wśród konających kupców i niewiast wywlekanych za włosy z łóż, które dzieliły z mężami czy kochankami, podążali po prostu za lśnieniem toporów i mieczy. Ale na zboczu, które wyglądało, jakby nie tknęła go nigdy śmiertelna stopa, nie mogli się dłużej łudzić. Tu nie docierał świat wiosek, portowych miast, targowisk i ludnych świątyń. Na Hałuńskiej Górze zaczynało się coś zupełnie innego. Pędzili przed sobą kupca jak tłustego wieprzka. Ponaglali okrzykami i kłuli mieczem, kiedy dyszał ze zmęczenia albo przewracał się na kamieniach. To zajęcie nadal wydawało się zrozumiałe i celowe. Zmierzch nadszedł niepostrzeżenie, spowijając górę jeszcze gęstszym dymem. Co mniej odporni spośród piratów spazmatycznie wyrzucali zawartość żołądka lub ustawali w marszu, niezdolni iść wyżej. Kupiec słaniał się, obojętniejąc na razy i pogróżki. Hardysz zastanawiał się, czy we ćmie wciąż potrafi odnaleźć drogę. Brnęli żlebem, który wił się, coraz głębiej wnikając w ciało góry. Wysoko, ponad jego krawędziami, połyskiwały czerwienią i fioletem
jaśniejsze punkty - poprzez wszechobecny opar Hardysz nie umiał rozpoznać, czy to gwiazdy na letnim niebie, czy też ogniska lawy. Niekiedy ziemia wstrząsała się i uciekała spod podeszew. Kupiec łkał wtedy i padał na ziemię w przebłagalnej modlitwie do Zird Zekruna. Wiem, co gna go naprzód, pomyślał Hardysz. Nadzieja, że na szczycie góry czeka wszechpotężny, nielitościwy władca, który ukarze bluźnierców. Sam jednak ani zgadywał, co spodziewa się zobaczyć. Nie śmiał o tym myśleć. Wojownicy milczeli. Jeszcze u podnóża góry kupiec, wówczas znacznie bardziej rozmowny, wyjawił im, że idą starym szlakiem błagalników. Raz w roku zwyczajni rybacy, kupcy i wojownicy mogli wyruszyć ku Zird Zekrunowi w procesji i tuż przed wejściem do najświętszego przybytku wypowiedzieć swe prośby i błagania. Przy samym szczycie ścieżka miała się zmienić w wypolerowane stopnie z szarego granitu, lecz ostatnie wstrząsy musiały je powywracać i zrujnować - zresztą żleb również coraz częściej przerzynały osypiska i wielkie głazy, które z trudem pokonywali. Nikt z nich nie umiał zgadnąć, jak daleko zdołali dotrzeć. Zbyt wiele wysiłku kosztowała ich sama wędrówka. Wreszcie musieli porzucić kupca: przelewał się przez ręce i tracił przytomność, więc jakiś pirat miłosiernie skrócił mu mękę sztyletem. Hardysz obejrzał się za siebie. Spomiędzy tych, z którymi wyruszył ze Skwarny, pozostał przy nim zaledwie półtuzin. Nędzny kęs w gardzieli Hałuńskiej Góry. Bez względu, co potem opowiadali w tawernach, pałacach i na targach - ci trzej, którzy ocaleli i mogli po wielu zimach opowiadać o niezwykłej wędrówce na szczyt Hałuńskiej Góry - żaden z nich nie dobył nawet miecza. Wszystko rozstrzygnęło się poza nimi i znacznie wcześniej, kiedy rozkoszowali się rzezią oraz grabieżą na brzegu morza. Bardzo niewiele też zabrakło, by cały ich morderczy wysiłek poszedł na marne. Ale jeden z piratów - krępy sinoborski złodziej, który od dwóch zim pływał w załodze Hardysza i umiał okpić w karty samego szypra - potknął się znienacka na kamieniu i z przekleństwem padł na ziemię. A kamień odpowiedział mu skowytem.
* * * Wciąż musieli oszczędzać oddech, lecz nagle pękło to przerażające milczenie. Hardysz, niemal oślepły od pyłu i dymu, przypadł do ziemi i macał pomiędzy głazami. Schwycił strzęp tkaniny, który zaraz wysmyknął mu się z jękiem z palców. - Nie dajcie mu ujść! - wychrypiał do swych ludzi, a ci posłusznie jęli osaczać to coś, co pojękiwało i umykało przed nimi w mrok. Pył opadał coraz gęściej i płatki popiołu osiadały na twarzach. Pełzali na czworakach, groteskowo pokrzykując do siebie. Nie mieli już sił trzymać mieczy, a co dopiero stawić czoło najpotężniejszemu bogu Krain Wewnętrznego Morza. Raptem Zwajcy wydało się, że widzi w rumowisku ciemniejszy kształt, przykurczony nisko nad ścieżką. Poruszał się niezgrabnie, ciągnąc coś po ziemi, skomlał i charczał, lecz wicher i sadze natychmiast tłumiły dźwięki. Kiedy Hardysz go dotknął, odchylił w tył głowę i zaskowytał jak pies, a wtedy opadł kaptur i pirat zobaczył w jego wychudłej, osmalonej twarzy puste oczodoły. Zwajca cofnął się z litością, myśląc, że to jeden z błagalników albo niewolnik okaleczony dla uciechy Zird Zekruna, gdy wtem coś zabłysło ku niemu spomiędzy szmat. Włosy Iskry. Dopiero wówczas dopatrzył się jej w bezkształtnym tobole. Odepchnął ślepca, nie dbając o jego piski i charkoty, i przyciągnął ją ku sobie. Ciążyła bezwładnie w rękach, a twarz miała szarą - wiatr ciągle wzmagał się, nawiewając wciąż więcej i więcej popiołu, zupełnie jakby świat rozpadał się wokół nich na pył. Zadymka nieustannie przybierała na sile. Zird Zekrun najwyraźniej pieklił się i srożył w swojej samotni, jak wówczas, kiedy dla igraszki pluł ku wioskom i nadmorskim osadom strugami popiołu i lawy. Hardysz przysunął ucho do piersi Iskry, nasłuchując oddechu. Wcale nie był pewien, czy zdołała dotrzeć do siedziby boga: tutaj, z dala od Skwarny, jej buńczuczne obietnice mocno podbiegły kpiną.
Nie mógł teraz nad tym rozmyślać. Potęga Zird Zekruna gęstniała nad nimi, z każdą chwilą bardziej niebezpieczna. - Na dół! - wykrzyknął. Poczuł, jak ślepiec wczepia mu się w nogę i rwie sukno. - Precz! - wychrypiał, odtrąciwszy go kopniakiem. Nad Wewnętrznym Morzem z pewnością budził się brzask. * * * Jednakże jedynym światłem, jakie ich powitało, okazała się pożoga płonącego miasta: w obliczu furii Hałuńskiej Góry piraci ze Skwarny postanowili co prędzej dokończyć dzieła. Nie plądrowali już budynków. Po prostu zostawili je wraz z mieszkańcami na pastwę płomieni, sami zaś zepchnęli okręty na wodę i spiesznie odbili od brzegu. O poranku słońce nie podniosło się znad morza i nad całą zatoką zalegał cień: wicher nawiewał go coraz gęściej. Lecz piraci nadal czekali. Z pozapalanymi latarniami - żeby choć na moment rozproszyć tę upiorną ciemność, która napawała lękiem i zapowiadała niebezpieczeństwo dotkliwsze od śmierci - przesuwając w ustach słowa zapomnianych modlitw, wypatrywali powrotu Iskry i jej brata. W wiele zim później, kiedy doszedł do kresu starości w obcym, niesamowitym świecie, jaki nastał po wyprawie na Pomort, spomiędzy ważkich chwil, jakich nie szczędziło mu życie, spośród zachwytów, rozpaczy, uniesień i zwątpień, właśnie tamten moment Hardysz wciąż uważał za największy. Kiedy z Iskra w ramionach stanął nad brzegiem Wewnętrznego Morza i opuchniętymi od dymu oczami dostrzegł okręty. Jego ludzie, piraci, cudzołożnicy i mordercy, oparli się ciemności i wytrwali. - Co się stało? - wykrzyknął na ich widok Wigoń, a potem jego wzrok padł na nieruchome ciało Iskry i zamilkł jak inni.
Ciążyła Hardyszowi jak kamień, lecz kiedy przysunął ucho do jej warg, słyszał nieustający, chrypliwy jęk. Usiłowała krzyczeć, choć gardło miała tak zdarte, że ledwo mogła dobyć dźwięku. - Nie wiem - odpowiedział z wolna. Piraci wpatrywali się w niego. Pierwszy raz w życiu nic nie umiał wyczytać z ich twarzy. I wtedy wśród strzępów popiołu ujrzał sorelkę. Spowita pasmami zielonych i sinych włosów unosiła się na fali kilkanaście łokci od burty „Morskiego Kozła” i kiwała na niego. Jej usta układały się w słowo. Imię. Nie wiedział, czy inni również ją widzieli. Nigdy nie zapytał. Zrozumiał jednak, że jest tylko jeden człowiek, który potrafi rozwikłać zagadkę Iskry i wodna panna doprowadzi ich do niego. Lecz zaraz sorelka zanuciła jeszcze coś i Hadysz poczuł, jakby spod wody i sprzed wielu zim wyjrzało ku niemu oblicze ojca. Nie darmo bowiem kapłani powiadają, że wszystko znika i powraca - słońce, czas siewu i owocowania, a nawet ludzkie winy. Popatrzył po swoich ludziach. Czekali, czujni i napięci jak struny. - Czas nagli - oświadczył. - Popłyniemy pomiędzy Zebrami Morza.
Rozdział siedemnasty Wędrował trzy niedziele. Sam nie wiedział, co go pędziło na północ, ale natenczas niemało narodu przemieszczało się po gościńcu i Krzywy Włokita zginął w tej ciżbie bez śladu. Jedni uciekali z południa na wieść o lodowej kohorcie Org Ondrelssena, która przetoczyła się po wybrzeżu jak lodowa rózga. Inni z lęku przed pobuntowanym chłopstwem parli ku spichrzańskiej granicy. Jeszcze inni gnali na oślep, byle dalej od tej straszliwej wojny, która pewnego dnia zapukała im w drzwi domostw. Przesuwał się zatem w niestrudzonym potoku powozów, furmanek, wózków, podwód, mężczyzn i bab przygiętych pod ciężarem tobołów, z wołami, końmi, kozami, z ryczącymi dzieciskami uczepionymi do ramion. Sam szedł z pustymi rękami: zdobycz przepłynęła mu przez palce łatwo i niepostrzeżenie, a kamraci też wykruszyli się bez śladu. Po prawdzie Włokita od początku nie miał do nich serca ani do rabunku się nie rwał. Wówczas, pod Rogobodźcem, rozkołysał go bitewny zapał i czuł wokół siebie opiekuńcze ramiona bogini. Potem jednak trwożliwa, chłopska natura znów dała znać o sobie. Dlatego nie wiodło mu się szczególnie na łupiestwie i pożegnał je bez żalu. Ale iść dokąd nie miał. Może dlatego na wieść, że prorok na dalekiej północy oblega wiedźmę, puścił się naprzód traktem ze śmiałością, której dotąd w sobie nie przeczuwał. Wędrował przez obce krainy, coraz dalej i dalej, rozpytując ukradkiem pomiędzy żebrakami, bo wielu spośród dziadów sprzyjało potajemnie heretykom. Pamiętał nazwę miejsca, do którego dążył - Uścież, wietrzna Uścież, jak mawiali jałmużnicy. Lecz skoro ją wreszcie zobaczył, gębę rozdziawił ze zdumienia, bo nie spodziewał się, że na bożym świecie może istnieć twierdza tak ogromna, opasana trzema rzędami murów, najeżona kolcami blanków, rozpościerająca się na nadmorskich skałach jak przedwieczny potwór.
Nie przeraził się jednak, bowiem wokół onej straszliwej budowli kręgiem zalegali słudzy proroka: akuratnie zmierzch nastał, jesienny, skąpany w fioletach i siny, więc przedmurze rozbłyskiwało kopami ognisk, które drgały i trzepotały w mroku jak świętojańskie ogniki. Natychmiast ogarnęło go uniesienie, jakoby się gorzałki opił. Nie przemoże wiedźma ani jej słudzy przeklęci, pomyślał, skoro tylu wiernych zeszło się ze wszech stron na wezwanie proroka. I nagle zapragnął mieć swój udział w zwycięstwie jak wtedy, gdy pod Rogobodźcem spychał na przeklętych wozy pełne zarazowego ścierwa. Tygodnie łupienia pątników i napadów przy gościńcu gwałtownie zatarły się w jego pamięci. Przepełniony gorliwością, na oślep rzucił się do przodu. - Stój! Z chaszczy wyskoczyło ku niemu trzech pachołków. Ani zdążył kwiknąć, jak wparto mu w pierś ostrze rohatyny. - Ktoś ty? - Młody chłopak o twarzy przeciętej paskudną blizną zmrużył oczy i popatrywał nieprzyjaźnie na wędrowca. - Ja Włokita jestem - wyjąkał, nawet nie z lękiem, raczej dogłębnie zdumiony, że tak go ziomkowie witają po powrocie. - A mnie Nieszczyk wołają. - Sierotka wykrzywił się szpetnie, co wszakże nie dodało mu dostojeństwa i Włokita wyraźnie widział, że ledwo co mu się na brodzie pierwszy zarost sypnął. - Tedy skoro, kozojebie, przed boginią staniesz, rzekniesz jej, że właśnie Nieszczyk cię od ciężaru grzechów wydobył i z ziemskiej powłoki wyłuskał. Jego kamraci zarechotali z aprobatą. Rohatyna zatrzęsła się, rozcinając Włokicie sukmanę. Poczuł, jak po piersi ścieka mu strużka krwi. I zaraz targnął nim gniew. Nie pamiętał tych zbirów spod Rogobodźca. Nadto gołowąsowi ze ślepi wyzierały chytrość i rozpasanie. Nie, pomyślał, nie przywiodła ich pod sztandary proroka prawdziwa żarliwość, lecz zwyczajna, plugawa chęć mordu. - Włokita jestem! - powtórzył hardo i wyprostował się, nie dbając o ostrze, które orało mu skórę. - Pod Rogobodźcem wozy prowadziłem, coby zarazą niewiernych pokarać.
Na obliczach obu zbrojnych odbiła się niepewność, ale chłopak zaśmiał się tylko. Włokita mimochodem spostrzegł teraz, że jego przyodziewek był godziwszy niż proste przeszywanice kamratów. Smarkacz wdział karmazynowy kontusik i szarawary z altembasu, do tego czapkę z piórkiem i taki, ustrojony niczym kogucik na jarmarku, przyskakiwał do Włokity, nadymał się i puszył. A wyglądał przy tym bardziej na mieszczańskiego synka, co w pogoni za zyskiem ostatni grosz konającemu z rąk wydrze, niż poczciwego sługę bogini. Dlatego Włokita nie zamierzał spuścić przed nim z tonu. Jął wykrzykiwać głośno imiona swoich towarzyszy - tych, którzy stawali wraz z nim pod Rogobodźcem, i tych, których poznał jeszcze wcześniej, w pochodzie poprzez Wilcze Jary. - Uciszże go, kpie oparszywiały! - żachnął się chłopak, ale było zbyt późno, na ścieżkę bowiem wychynęła pokaźna gromadka sierotek. - Tyś to, Włokita? - Kobieta w spranym modrym serdaczku i takiejż chuście, ciasno zamotanej na głowie, przybliżyła się ku niemu spiesznie. Nie pamiętał jej twarzy, lecz przytaknął gorliwie, świadom, że właśnie waży się jego los. - Wróciłeś. - Babina przebiegła palcami po jego piersi, jakby chciała się upewnić, czy nie rozwieje się pod dotykiem. - A myśmy cię pochowali i opłakali sowicie. - Mało zbrakło - wyrzekł, czując, jak coś go ściska i dławi w gardle. Spomiędzy trupów się podniosłem. Kobiecina mamrotała przez łzy, a na ścieżce kłębili się już inni z kiścieniami, cepami i sztyletami, lecz życzliwi i nabożni, jak było we zwyczaju wśród ludku, który słuchał proroka. Wnet też otoczyli Włokitę, jęli go pozdrawiać i w imię bogini błogosławić, gdyż w cudownym odnalezieniu bojownika spod Rogobodźca upatrywali znaku szczególnej łaski Bad Bidmone. We Włokicie prędko wezbrała śmiałość, a po części i uraza na bezczelnego młodziaka, który chciał go ukatrupić tuż pod obozowiskiem współbraci. - Ci zaś kto są? - zagadnął, zerkając na swych niedoszłych oprawców.
- A nikt. - Kobiecina lekceważąco machnęła ręką. - Dwie niedziele temu jakiś kapłan ich przyprowadził. Straż wedle drogi pełnią. Włokita chytrze przymrużył oczy. - Tak mnie się zdaje - rzekł z wolna, aby wszyscy zdołali docenić wagę jego słów - że nie z prawdziwej ku bogini miłości oni tu służą. O nie... - pokręcił głową z udawanym smutkiem. - Jakże tam nie! - prychnął jeden z drabów, ten z rohatyną. - Toć my panów pod Obezdnem gromili i serca im wykłuli. Ale jego młody kompan, znać lepiej rozumiejący nastroje ciżby, usiłował już chyłkiem drapnąć. Na próżno. Sierotki ucapiły go i do ziemi przygięły. Włokita wparł się pięściami pod boki. Ból w zranionej piersi już przygasł. Teraz cieszył się bliską zemstą. - Zemknąć próbował, kogutek - wycedził, uśmiechając się okrutnie. - Ani chybi ze strachu. A skąd strach? Ano z sumienia nieczystego. - Kiedy on z kapłanem szedł, sługą bogów pokornym - zaprotestował drugi z drabów. - A jak pięknie o upadku Zird Zekruna prawił i do służby świętej nakłaniał. - Ha! - Włokita uniósł palec. - Sługą bogów, powiadasz? A jakże on ma się szczerze przed boginią kłonić, skoro jej wrogom przeklętym cześć oddaje? Zbrojni przysunęli się ku sobie, czując nieprzychylność tłumu, który już teraz całkiem jawnie na nich napierał. Świeżo przyłączywszy się do sierotek, ani przeczuwali niebezpieczeństwo. Pomiędzy pątnikami bowiem z dawien dawna łatwo było o podejrzliwość, którą sam prorok nierzadko podsycał. Czasami wystarczyło, że komuś w gębę zajrzał, a wraz ogłaszał, że jest człek wiedźmią mocą skażony, że na służbę do przeniewierców przystał albo go panowie za sutą opłatą na przeszpiegi posłali. Dlatego w gromadzie sług Bad Bidmone strach stanowił powszechną przyprawę - zagryzano nim postny chleb o poranku i chudą polewkę na noc. Nic dziwnego. Rozumiano wybornie, że każdy dzień przybliża upragnione nadejście bogini. A nie wszyscy wyczekiwali przecież jej powrotu, o nie. Co więcej, zwolennicy Koźlarza albo przeniewierczy kapłani nieustająco podsyłali szpiegów, żeby zwieść sierotki i zasiać w ich szeregach zwątpienie -
wszak prorok sam ogłosił, że za ich przyczyną spadła na wiernych okrutna klęska pod Rogobodźcem. Z tego powodu nieufnie spoglądano na obcych, dopóki się sowitą ofiarą krwi - cudzej czy własnej - nie wkupili w łaski ziomków i nie rozwiali podejrzeń. Gdyby Włokita bardziej był skłonny do namysłu, wnet pojąłby, nieboraczek, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraził się niewczesnym powrotem. Wystarczyło przecież, żeby któryś z sierotek zakrzyknął: „On pod Rogobodźcem na stracenie nas powiódł!” i byłby Włokita w mig na powrozie zadyndał. Jemu wszelako ani to we łbie postało. Przemawiał z takim zapałem i pewnością niezmierną, że nikt nie śmiał powątpiewać w prawdę jego słów. W okamgnieniu wywleczono z namiotu towarzysza młodziaka, owego kapłana, steranego człeczynę w brudnym płaszczu. Gulgotał coś i zaklinał się, że gorliwie bogini służy, lecz nikt mu nie dawał wiary. - Do proroka ich prowadzić! - zakrzyknął ktoś w tłumie, najeżonym z nagła rohatynami, widłami i kiścieniami, bo sierotki zawsze były chętne dowieść swej prawowierności. - Do proroka! - podchwycili inni i wraz skrępowano obu nieszczęsnych drabów, wyrostka i kapłana. Włokita kroczył na czele pochodu. Dumnie pierś wypinał, rad, że oto tuż po powrocie podarek suty dla proroka zdobył. Bo w winę nieszczęśników zdołał już szczerze uwierzyć. Ostatecznie nie nastawaliby na jego życie bez wiedźmiego poduszczenia. - A syna mego gdzieś macie? - zagadnął kobiecinę, która rozpoznała go pierwsza. - Ano - rozpromieniła się cała - właśnie go tam bracia od wozów prowadzą. Żyw i w zdrowiu dobrym, a czego dokazał, sam wam opowie. Istotnie, ledwo przeszli pomiędzy zagrodami, w których trzymano zwierzęta, przytruchtała ku nim radośnie gromada, prowadząc wylęknionego Kiełbienia. Ojciec jeno się skrzywił na jego widok. Nic przez ten czas potomek się nie zmienił, ani dudu. Wciąż wielka, ociężała głowa chwiała mu się na dychawicznym karku, wciąż ślepiami przewracał jakoby w gorętwie i bełkotał ze strachu. I znów poraziła Włokitę okrutna niesprawiedliwość bogów - trzech miał
synów udanych, mocarnych i rozumnych, ale mu ich zaraza wraz z niewiastą zabrała, pozostawiwszy tłumoka, głupca nieszczęsnego, co kuśtykał teraz ku niemu, pryskając po bokach śliną. A żebyś ty zdechł, niedojdo, pomyślał nienawistnie, żebym cię więcej na oczy nie oglądał. I zanim się zawstydził tej myśli, owionął go kwaśny smród brudu, moczu i gnoju, a synowskie ramiona zacisnęły mu się na szyi. Na darmo usiłował się wyrwać. Idiota trzymał mocno, gulgocząc z radości. - Jak to się, niebożę, z ojcowego powrotu cieszy! - rozrzewniła się babina. Osobliwie bogini takowych biedaczynów ukochała. - Ajuści! - odezwał się ryży pachoł, od którego takoż niezmiernie cuchnęło bydłem, więc zapewne razem z Kiełbieniem przy zwierzętach pomagał. - Wszak on samemu Wężymordowi wyzwanie rzucił i bez nijakiej szkody na ciele czy umyśle nazad z Uścieży się wymknął. Tu towarzysze proroka jęli jeden przez drugiego wykrzykiwać o przesławnej wyprawie Kiełbienia, który poniósł aż na uścieski dwór serca pomorckich knechtów. - Tedy powiadacie, że u Wężymorda był? - zdumiewał się Włokita, któremu jakoś wadziło nieoczekiwane wywyższenie Kiełbienia. - Ano - przytaknął pachoł gorliwie. - Prorok mu posłanie uszykował, a dziady pod sarną twierdzę powiedli, coby w drodze nie zbłądził. - Cobyscie nie chowali się za babską spódnicą - wybełkotał Kiełbień, popatrując wyczekująco na ojca. Jak pies pokazujący ulubioną sztuczkę, pomyślał ze złością Włokita. Ale sierotki wokół niego zaczęły wiwatować i klepać młodego po plecach, co ten przyjmował zarazem z zadowoleniem i lękiem. - Ukochała bogini biedaków, oj, ukochała. - Babina, rozczulona, pogłaskała Kiełbienia po karku. Otarł się o nią natychmiast i jął wedle zapaski węszyć. Dorasta, skonstatował w myślach ojciec. Wnet nowa bieda będzie.
Jednakże rebelianci śmiali się tylko i kpili z zawstydzenia niewiasty, a i ona niby opędzała się od głupka, ale bez przekonania. Korzystając z zamieszania młodziak, który przy ścieżce grasował, wykręcił się jakoś sprytnie, ręce wygiął i już-już się z powroza wysuwał, kiedy go Włokita za szyję capnął. - A kudy ty, kurwi synu?! - zakrzyknął. Zbrodzień jął się wyrywać, lecz Włokita, choć krzywy i chuderlawy, z całych sił trzymał, gromko wzywając pomocy. Inne sierotki wszelako przyglądały się ze śmiechem widowisku, póki zdesperowany chłopak nie obalił Włokity. Wówczas ktoś zdzielił smarkacza maczugą, aż mu się krew z gęby i uszu puściła. No, niebawem zmarnieje, pomyślał Włokita, który wsparł się przy nim o ziemię i ciężko dyszał. Tym bardziej należało się spieszyć. Pod namiotem przywódcy biczowników drogę zastąpiły im straże, dobierane spomiędzy najwierniejszych jego adherentów. Zwykle nie przypuszczano tu pospolitych biczowników, prorok bowiem od postów i nieustannych modłów wielce osłabł. Tym razem jednak strażnicy postanowili ulec przed zapałem tłumu. Zresztą może po prostu nie śmieli go powstrzymywać, jako że na wieść o odnalezieniu wiedźmich szpiegów zbiegła się niezmierna mnogość narodu i gdyby nie upór Włokity, rozdarliby plugawców żywcem na strzępy. - Który to oszukaństwo obmierzłe pierwszy na jaw wydobył? - zapytał tęgi, czarnowłosy przywódca straży. Krzywy Wokita pamiętał go dobrze jeszcze z dawnych czasów, kiedy za prorokiem chodaki nosił i na popasach mu usługiwał. - Ja! - wyrzekł dumnie i wypiął chudą pierś. Z namiotu wychyliły się ciekawie świątobliwe niewiasty - w większej części brzydkie i stare, więc nikt im wszeteczności nie śmiał zarzucić. Im dotkliwiej je życie doświadczyło, tym bardziej garnęły się do proroka, on zaś z łaski pozwalał im w swojej bliskości modły odprawiać, więc litanie do Bad Bidmone i pieśni przebłagalne nigdy nie gasły w jego przytomności; powszechnie
wierzono, że ich przyciszony szmer odpędza złe duchy, które nieustająco wysyła przeciwko prorokowi zdradziecka wiedźma. - Ty pójdziesz - zgodził się z namaszczeniem przywódca strażników. - I syn jego. - Babina pchnęła wprzód Kiełbienia. - Onże już raz z posłaniem do Wężymorda pielgrzymował, szczególna łaska bogini nad nim. Ojciec skrzywił się kwaśno, lecz nijak mu było oponować. Tylko w duchu sarkał na tego garba, na ten pomiot dziadowski, co mu nałożyli na kark bogowie. Ostatecznie wybrano jeszcze czterech rosłych pachołków oraz babinę, która póty jęczała i obcałowywała strażników po rękach, póki się nie zgodzili jej wpuścić. Zanim odeszli, dowódca straży złożył im solenną przysięgę, że nie będzie się szpiegów pokątnie kaźnić, jeno po osądzeniu przez proroka i na majdanie. Przywódca biczowników leżał u stóp posągu bogini. Przed wizerunkiem Bad Bidmone paliły się świece, rozświetlając mroczne, zatęchłe wnętrze, ale Krzywy Włokita i tak z trudem rozpoznał w wynędzniałym starcu dziarskiego męża, co kłuł w oczy krasną barwą kontusza oraz podgoloną czupryną, kiedy pod Rogobodźcem pchnął sierotki przeciwko Świętemu Hufcowi. Palce, które drapały klepisko, wyschły jak u trupa, szyję znaczyły węzły żył i zasinień. Pod włosiennicą rysowało się chude, umęczone ciało. Jeden ze strażników wyczytał w twarzy Włokity przerażenie, bo pochylił się nad nim i wyszeptał szybko: - To wiedźma tak go męczy. Mary nocą nasyła, dech z piersi wysysa... Prorok z wysiłkiem dźwignął się na łokcie i podniósł. - Z czym, bracia, przychodzicie? - odezwał się i w jego głosie chłopek z ulgą wychwycił cień dawnej mocy. A potem - o zgrozo! - Włokita dostrzegł na jego czole brunatne znamię. Daleko od Cieśnin Wieprzy i wietrznej Uścieży, lecz zaledwie chwilę wcześniej sztylet wykuty ze znaków bogów uderzył z precyzją, do jakiej go stworzono. Moc ugodziła w moc, zanurzyła się w niej po rękojeść i kręgi
zaczynały się już rozchodzić po powierzchni świata. - Uiiiiii! Uiiiiii! - rozwrzeszczał się naraz Kiełbień, jak czynił w chwilach osobliwego wzburzenia. Inaczej byłby się może Włokita cofnął i zlekceważył świadectwo oczu jakże miałby zaufać własnemu osądowi, skoro tyle godniejszych i bardziej czcigodnych osób wgapiało się nabożnie w proroka, nie dostrzegając stygmatów jego upadku? Ale Kiełbień pomstował, pieklił się i rzucał, aż wreszcie na ziemię padł i jął miotać się z krzykiem, rękami bić, piętami ją kopać, aż najbliżsi odsunęli się, z trwogą spoglądając na to nowe widowisko. Nie, Kiełbień nie mógł się mylić, pomyślał ojciec. Choć głupi ponad miarę, wszelką zgniliznę rozpoznawał najpierwszy. Kiedy na przednówku zakradali się do pańskiego lasu po padło, głupek zaraz trutkę wyczuł albo i chorobę, od której zwierzę zdechło. Jak kury po kurnikach zaczęły mrzeć, też wiedział, czy je ratować, czy wszystkie pospołu wybić, i ząb czarny w mące wyniuchał, choćby i najdrobniej zmielonej. Jeno na zarazę nic nie pomógł, pomyślał z żałością Włokita. No, ale przeciwko bogom nikt niewładny. - Arzg! - bełkotał uparcie Kiełbień. - Zarz! Zarghaz! - wykrztusił w końcu. Ojciec przykląkł przy nim, przytrzymał go za ramiona. - Zaraza - oznajmił, tocząc wzrokiem po sierotkach. - Powiada, że zaraza. Kobiecina, zapomniawszy w trwodze o szacunku należnym prorokowi, który wszelkie zabobony okrutnie tępił, szybko nakreśliła znak odpędzający złe moce. Wokół Krzywego Włokity też naraz uczyniło się jakby przestronniej: gapie stłoczyli się pod ścianami namiotu. Wszyscy prócz proroka. Ten wciąż stał przed posągiem bogini, przyglądając się niemo gościom. Świece migotały, a znamię na jego czole wybrzuszało się i pęczniało. Poprzez pełgające cienie Włokita widział skalne robaki, wijące się tuż pod skórą. Roiły się, splatały ciasno i rozplatały na nowo, zupełnie jakby usiłowały znaleźć drogę ucieczki. Poniżej twarz chłopskiego proroka była zupełnie nieruchoma, wyprana z
wszelkich myśli. Oczy wpatrywały się tępo w przybyłych, powleczone cienką białą błoną. Z rozchylonych warg ściekała ślina - i Włokita nagle zobaczył w obliczu przywódcy biczowników tę samą ociężałość głupca, jaką każdego dnia rozpoznawał w synu. - Wiedźma! - wykrzyknął. - Wiedźma go opętała! Pochwycił rohatynę - ani chybi sama bogini dodała mu sił - i z całą mocą pchnął nią w pierś proroka. Ostrze wniknęło głęboko. Przywódca sierotek postąpił trzy kroki w tył, wciąż z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy, i zatrzymał się, przyszpilony do posągu bogini. Krew powoli skapywała na włosiennicę. Kiełbień przygryzł sobie język. Przez moment prorok wił się i dygotał na ostrzu, jak pędraki, które dawno temu, kiedy jeszcze pasał ojcowskie kozy, Włokita nawlekał z braćmi na źdźbła trawy. Potem piętno na czole rozpękło się z nieznacznym trzaskiem, jaki wydaje stara skóra, i ze środka jęły się wysypywać ohydne brunatne larwy. Zanim pierwsza uderzyła o polepę, prysły bezpowrotnie cisza i bezruch, skuwające biczowników. Strażnik ze zdławionym okrzykiem ciął resztki twarzy proroka i zaraz później pozostałe sierotki rzuciły się ku martwemu. Kłuli go, siekli, szatkowali mięso pospołu z drewnianą statuą, z którą je złączono. Lecz skalne robaki nie dały się równie łatwo pogromić. Musieli je chwytać pojedynczo, wyłuskiwać ze ścierwa i niweczyć w przypływie świątobliwego zapału. Dopiero kiedy krwawa robota dobiegła końca, dowódca straży porwał się za głowę. - Co my poczniemy? - wyjęczał. - Kto nas poprowadzi? Babina wystąpiła naprzód. Chustka jej się zsunęła, odsłaniając skąpe, posiwiałe kosmyki. Świeca, która ocalała podczas rąbaniny, prześwietlała je słabym blaskiem. - On - oznajmiła z uniesieniem, wskazując palcem na Kielbienia, który już znieruchomiał na klepisku i oddychał teraz spokojnie. - Człek mądry a prosty, co raz wstąpił w gniazdo wiedźmy, zasię nie uległ jej podszeptom.
I nie miało znaczenia, że nikt z nich nie wiedział jeszcze, co się wydarzyło w ciemnej głębinie Hałuńskiej Góry ani nie oglądał pióropusza dymu, który powiewał nad jej szczytem. * * * Zgromadzeni w Horęży również go nie widzieli: dla nich stygmatem grozy była lodowa kohorta boga, kiedy spośród mlecznych mgieł wypryskała w cwale na mury twierdzy. Pojawiała się o poranku lub o zmierzchu - w porze, kiedy dzień miesza się z nocą i wszystko staje się niedookreślone, zupełnie jakby moc przesączała się poprzez cienie i rozmyte kontury. O tej godzinie sen, poprzecierany i pełen dziur, nie chroni przed lękiem i nie przesłania upiorów, jakie podnoszą się sponad morza i wilgotnej ziemi. Szelesty wciskają się natrętnie pod kapoty, tętent widmowych koni wibruje w kamiennych posadzkach, kot z sykiem tuli uszy, a płomień kładzie się na palenisku. Zwykle matki przygarniają wtedy dzieci i czynią znak odpędzający zło, starki krzeszą świeży ogień, a mnisi odmawiają litanię do miłościwej Bad Bidmone. Lecz szlachcie, zgromadzonej w Horęży przed bojem, poskąpiono takich pociech. Nie pomagały ani gałązki wilczomlecza, ani czerwone nitki, którymi oplatano progi i ościeżnice. Ostatecznie sami otworzyli się na moce. Z własnej woli zaprosili je pod dach. Książę wstawał ze swojego krzesła w wielkiej sali, gdzie tkwił wśród doradców, nieruchomy i drętwy jak posąg. Panowie szlachta mogli jedynie patrzeć, jak wspina się na mury, a potem po nieistniejącej, podniebnej kładce przechodzi ponad blankami i wskakuje na siodło. Nie oglądał się. Ściągał wodze wierzchowca, wysnutego z dymu i mroku, po czym ruszał pomiędzy cienie. Na bitwę. Na rzeź, która do tych, co uszli cało, miała powracać aż po kres ich dni. Praszczęcy Dołek. Nieokrotły. Chraścinne Błota. Żalnicka szlachta miała dopiero poznać te nazwy, wieść bowiem wędrowała wolniej niż widmowe konie, lecz domyślała się wiele, spoglądając na księcia, kiedy powracał z szatą zbryzganą świeżą krwią i w puklerzu powyginanym od ciosów. Pytać nie śmieli. Nazbyt dobrze pamiętali, jak pod Rogobodźcem lodowa
kohorta w przedwiecznym, nieukojonym pragnieniu mordu po równo zwróciła się przeciwko swoim i wrogom. Jednakże książę wciąż chronił się w mury twierdzy, chociaż po każdej potyczce jakoby go ubywało. Cieńszy się wydawał i bardziej wątły jak miesiąc, który ginie przed nowiem, a kiedy podnosił do ust puchar, srebro przeświecało poprzez czubki palców. Taki był ten ich władca, odzyskany cudem i opętany mocą bogów. Innego nie mieli. Minęły zaledwie trzy dni od jego przybycia, kiedy pachołek przyniósł wieść o pierwszej wiktorii. W Praszczęcym Dołku dwie doborowe chorągwie ciężkiej Skalmierskiej jazdy położyły się jak młode żyto, kiedy spośród wysokiego nieba spadła na nich kohorta boga. Pod Nieokrotłami pomorccy knechci zostali rozgromieni w pył, kiedy świętowali zwycięstwo nad szlachecką partią w ruinach opactwa Bad Bidmone - ni żywa noga nie uszła tam poza klasztorne mury, wszyscy legli cicho pomiędzy potrzaskanymi posągami i resztkami fontann. Na Chraścinnych Błotach dwie kompanie Wężymordowej piechoty potopiły się, umykając w popłochu przed widmowymi jeźdźcami. Groza jęła rozlewać się po żalnickim wybrzeżu. Lodowa kohorta trzymała się bowiem blisko morza, zupełnie jakby odpychały ją złociste ścierniska i sady, na których słodycz nabrzmiewała w jesiennych śliwach, gruszach i jabłkach. Pomorcy szeptali, że przywiewa ją wiatr, wilgotny, ostry wiatr od morza, w którym trwa wspomnienie gnijących wodorostów, zatopionych statków i maleńkich utopców, co pośrodku zawiei wspinają się chyłkiem do izby, żeby sięgnąć do kołyski z dziecięciem i wydusić z niego dech. Przerażało ich to: byli wszak ludźmi morza i nigdy dotąd morze tak otwarcie nie okazywało im wrogości. Lecz Wężymord nie dał się zastraszyć, mimo że musiał przecież wiedzieć o powrocie dziecka, które, choć dorosło, nadal jeździło pomiędzy martwymi wojownikami. Stanął tuż obok twierdzy, pod niewielką cytadelą Rankoru, którą w mig oczyścił z żalnickiej załogi. Kiedy Twardokęsek wdrapał się na mury Horęży, widział ognie jego obozowiska rozścielone gładko na zboczach. Od twierdzy powstańców, Wężymorda dzieliła jedynie dolina, której środkiem toczyła się Ranka, wezbrana teraz i spieniona od nadmiaru wody. Deszcze padały bowiem ostatnio bezustannie, a słońce ani na chwilę nie wyzierało spoza chmur. W normalnych czasach zagadnąłby wiedźmę, czy w owej obfitości wód
niebieskich należy upatrywać jakowegoś znaku. Dzisiaj jednak nie kwapił się z nią gadać, o nie. Urażony był niezmiernie, że pogoniła go bez względu na jego nową hetmańską godność. Nadto, co tu kryć, wobec powrotu żalnickiego wygnańca oraz zwajeckich kniaziów, zbójca mocno spowszedniał panom braciom i nie zabiegali o jego przychylność, jako wprzódy. Owszem, nie brakło mu towarzyszy do picia i pochlebców trafiało się niemało, lecz nie szli mu jakoś w smak. Cniło mu się za dawną zażyłością z Bogorią, za prześmiewkami z Czarnywilkiem, za wspólnym z wiedźmą posłaniem. Nawet za kamratami, spośród których już chyba tylko Lusztyk obracał się pomiędzy żywymi, jeśli go książę Evorinth nie ukatrupił razem ze Złociszką. Snuł się po majdanie sam jak palec. Czasem wozaków obsobaczył, jeśli ich zdybał na pijaństwie albo nieporządku. Od waszmościów uciekał, bo mierziło go, że głuszą strach przechwałkami i tak spuścili się na swego cudownego księcia, jakby Koźlarz mógł widmowym mieczem wszystkich Pomorców pospołu zepchnąć w nieistnienie. Najchętniej zwykłą baranicę wdziewał i z ciurami pił, bo ci za jedyną wartość mieli gorzałkę, której im nie skąpił. Spłukiwał gorycz, a przecież napływała na nowo, bez kresu. Zmarnował, wszystko zmarnował. I skarb nieprzebrany, co go miał zdobyć, i ludzi poważanie, i godność własną. Wszystko znikło, jak grudka błota rozmyta deszczem. Kiedy potem wspominał te sześć dni pomiędzy powrotem Koźlarza a bitwą, nic nie pomniał oprócz niezmiernego pijaństwa. Aż pewnego ranka na mury zbłądził. Sam nie wiedział po co. Ogarnął go jakiś naglący niepokój, który nawet okowitą nie dawał się ukoić. Tłukł się w izbie jak w tiurmie i o ściany obijał, aż wreszcie uciekł, byle dalej od ludzi. Przez mury szedł, wartowników warknięciem rozpędzał, a że znano go tutaj, rozstępowali się przed nim bez słowa. I trudno rzec, dopokąd byłby zaszedł, bo nęciła go ciemność, rozpościerająca się w dole, nad błoniem, ale znienacka natknął się na żalnickiego księcia. Koźlarz stał za załomem muru, nieruchomy w siwym płaszczu. Oczy utkwił w morzu. - Okręty - wyszeptał, nie skłoniwszy głowy ku zbójcy, może nieświadomy jego obecności. - Okręty na morzu. Twardokęsek obrócił się gwałtownie ku wodzie, przelękniony, jakież nowe
dziwo, nowy strach niezmierny wychynie ku nim z odmętu. Zamiast tego dojrzał jedynie tuman, na którymi widniały płomieniste znaki Skwarny. * * * Sorelki otworzyły przed nimi drogę. Coś się odmieniło w głębi Wewnętrznego Morza i wodne panny, których od wielu zim nie oglądano wśród śmiertelnych, wychyliły się z głębiny. Śpiewały. Pierwszy raz od bardzo dawna fale rozbrzmiewały pieśnią sług Mel Mianeta. - Morze nas prowadzi - mówili wioślarze, kiedy ciemne skały Pomortu nikły za burtą okrętów i zanurzały się w jasnej pianie. - Morze jest nam przychylne. W istocie jednak nie potrafili podążyć za pieśnią sorelek. Bez względu na to, jak się potem chełpili i co sobie przypisywali, słyszeli zaledwie szmer rozwodniony szumem morza i strachem. Bo mimo wszelkich dziwów, jakich dotąd doświadczyli, mało który z nich z radością powitał wieść o żegludze poprzez Żebra Morza. Po obu stronach morza nazywano je Cmentarzyskiem Mężów. Sterczały wysoko ku niebu, jak wyciągnięte po pomoc dłonie topielców, i naprawdę niejeden zatonął tutaj, zabierając w ostatnią żeglugę obraz ich posępnych, nieprzejednanych wyżyzn. Bo mimo ponurej sławy, jaka otaczała te skały, w każdym pokoleniu znalazło się wielu śmiałków, którzy pragnęli sprawdzić swoje szczęście i zdobyć wiecznotrwałą pamięć między żeglarzami. Niegdyś przeprawiła się pomiędzy nimi jasna Sella, kiedy powracała z łupieżczej wyprawy na Pomort. Żaden ze ścigających ją okrętów nie przybił do brzegu, a ci, którzy robili dla niej wiosłem, wciąż mogli liczyć na pieśń barda i dzbanisko trunku we wszystkich portach Wysp Zwajeckich, Sinoborza i nawet Skalmierza. Potem jednak, powtarzano szeptem nad stołami, Żebra Morza upomniały się o zapłatę i pochłonęły trzech jej przybranych synów. Braci Hardysza. Żeglował w zawiei. Deszcz zmiękczał kontury skał, nieustająco skłębionych z kipielą i wodnym pyłem, lecz czasami wydawało mu się, że zamiast pirackich naw widzi obok siebie okręty braci. Prowadziły go, bardziej może niż pieśń
sorelek, teraz już niestrudzone i śmiglejsze od rybitw. Dlatego bez lęku przybliżał się do skalnych ścian, co z nagła wyrastały ponad okrętami i nie odczuł dziwnego zawirowania czasu, jakie owładnęło Skwarną wraz z deszczem i melodią wodnych panien. Nie, Hardysz nie zastanawiał się, dlaczego słońce nie wstaje nad nimi ani niebo nie ciemnieje pomiędzy deszczowymi chmurami. Płynął przed siebie, śmiało i niepomny na niebezpieczeństwa, gdyż na krótko wszystko było, jak być powinno. Żeglował z braćmi przez morze. W gruncie rzeczy nie pragnął więcej, zwłaszcza że tam, między Żebrami Morza, gdzie życie zależało od pojedynczego drgnienia steru i uderzenia wiosła, udało mu się zapomnieć o siostrze - jeśli naprawdę nią była, bo przecież nie miał pewności i ta zagadka miała pozostać nierozstrzygnięta - która spoczywała bezwładnie na dnie łodzi. Deszcz nie zdołał zmyć z niej popiołu. Nie zagłuszył też charczenia, które wciąż dobywało się z jej gardła. Lecz śpiew sorelek wszystko koił, więc płynął, płynął naprzód jak we śnie, nie dbając o ognie Pomortu za plecami, nie dbając o wędrówkę słońca i księżyca, które zamarły na nieboskłonie, nie dbając nawet o samego siebie. I tak się zatracił w żegludze, że nie istniało już nic oprócz wody, wiatru i deszczu, rozpryskującego się na twarzy i tłumiącego łzy. Ocknął się dopiero, kiedy zobaczyli brzeg i wysoko sklepione wieże twierdzy ponad skałami. Zmrużył oczy. - Horęż - mruknął Wigoń. Stary pirat stał obok, zgnębiony, lecz niepokonany. Gdyby Hardysz wsłuchał się głębiej w oddechy wioślarzy, zrozumiałby, że ci wieszczą nagie ostrza, jakie niebawem błysną między dwoma szyprami, oplątanymi nienawiścią i zawiścią jak rybacką siecią. Zwajca nie myślał jednak o Wigoniu. Błądził wzrokiem pomiędzy twierdzą i skalistym cyplem, na którym wzniesiono cytadelę, drobną z tej odległości i pozbawioną znaczenia. Nie umiał sobie przypomnieć jej nazwy, chociaż bywał wcześniej przy tym brzegu i nieraz przemycał dla Jastrzębca broń i insze dobra. Gdzieś tam jest mój ojciec, przemknęło mu przez myśl. Obejrzał się. Wokół nie było już widmowych okrętów braci. Tylko pirackie
nawy płynęły klinem po obu stronach „Morskiego Kozła”. Żadnej nie utracił pomiędzy Żebrami Morza. I dziwna rzecz, ale nie czuł triumfu. Dokonał wreszcie czynu, którego od niego zażądano wiele zim temu i o którym marzył każdy żeglarz Wewnętrznego Morza. Tyle że nie miało to już żadnego znaczenia - bo Iskra zeszła ze sztyletem w głąb Hałuńskiej Góry i fale rozchodziły się po wodzie coraz dalej. * * * Jedna z nich dotarła aż w dziedzinę sinoborskich kniaziów. Kiedy nad morzem pokazała się kolumna ognia, Wark stał pod bramami świątyni Kei Kaella. Od powrotu z wyspy nie uczestniczył w modłach ani nie oddawał hołdu bogini. Owszem, kazał zwinąć oblężenie spod przybytku. Zresztą pod jego nieobecność i tak rozpełzło się po okolicy. Jednakże nie przywołał na dwór żadnego kapłana ani mniszki. Dworzanie domyślali się zatem, że kniaziowska nieprzychylność względem zakonu nie wygasła bynajmniej, tylko czeka stosownej chwili. - Chcę mówić z najwyższą kapłanką - oznajmił przy furcie. - Natychmiast. Służebniczka nie okazała zdziwienia. Skłoniła się lekko i gestem zaprosiła go do środka. Mijał znajome kolumny, sale i korytarze. Wszędzie zalegała cisza, lecz tuż pod jej powierzchnią kołatało się wspomnienie szeptów i zadyszanych oddechów. Zachłanna, mroczna legenda o miłości Thornveiin wciąż wirowała wraz z kurzem w snopach światła. Zastanawiał się, czy jego mała kuzyneczka nadal ją czuje w kącikach warg. Tyle że nie z tego powodu przyszedł i kiedy zobaczył Firlejkę w drzwiach jakiejś izdebki - komnaty posłuchań, mnisiej celi czy jednej z sal przybytku, których prawdziwego przeznaczenia nigdy nie zdołał odgadnąć - jego serce nawet nie drgnęło. Najwidoczniej pewne sprawy wypaliły się bez śladu na skałach Przychytrza albo spłukała je ciemna woda Ilv. Kobieta czekała jak posąg udrapowany z czarnej tkaniny i milczenia. Jej
twarz w obrębieniu mnisiej podwiki była idealnie gładka i teraz nie potrafił już wyczytać, co się za nią skrywa. Ale służebniczka bogini pierzchła pod nieznacznym poruszeniem jej palców. Coś się zatem odmieniło w trzewiach przybytku Kei Kaella. Widać mała kuzyneczka, która tuliła się kiedyś do ułud i cieni, znalazła inne źródła siły. Spojrzała na niego. Inaczej niż wcześniej. Z tak niezmiernej dali, jakby pomiędzy nimi pozostał nie drewniany próg, lecz wiorsty nieprzebyte i ciemne lasy. - Zrobiłam coś - powiedziała cicho. - Coś bardzo złego. Potem ujęła go za rękę. Tak zwyczajnie, jak gdyby nie istniały minione tygodnie, knowania Lelki, śmierć Krobaka, Warkowa wyprawa, dzieci, których on nie chciał, a ona go pozbawiła, i zmętniała woda źródła Ilv. Posadziła go na drewnianym zydelku, na jakim siadywał w świątynnych kuchniach, kiedy ojciec wysłał go tutaj, by ukorzył się w służbie bogini. Sama zatrzymała się przy oknie, wsparta o ościeżnicę. Ponad jej głową, daleko na morzu, pulsowała kolumna płomieni. Może o to chodzi, pomyślał, bo jego łatwowierność i ufność zagubiły się w głębi wodnego przestworu. Nie pozwoli mi zapomnieć, kim została, ani o mocy bogów, która żywym ogniem bije tam, pośrodku Wewnętrznego Morza. Lecz Firlejka zaskoczyła go znowu. - Zabiłyśmy Zird Zekruna - wyszeptała. - Myślę, że tak właśnie się stało. Opowiadała długo, wciąż przy oknie roztworzonym na oścież, żeby świat mógł wniknąć do wnętrza świątyni, topornej i ciężkiej niczym skała. W pewnej chwili przemknęło mu przez myśl, że tak ją zapamięta - powściągliwą i nieruchomą, wpisaną profilem w słup ognia, co każdemu jej słowu przydawał nowych znaczeń. Zapewne dlatego nie zadawał pytań, kiedy wyjawiła mu plan, jaki wiele zim wcześniej uknuła Lelka, jego siostra, gdy poprzez krew wołw i znaki wykute w ogniach Kii Krindara postanowiła pochwycić moc przedksiężycowych. Tyle kłamstw i półprawd uprzędziono na kołowrotkach bogini, że nici splotły się nieodwracalnie i nikt nie umiał odczytać dawnych wzorów, ani on, ani ona. - Poświęciłam naszych synów, żeby przywołać boga - mówiła, a płomienie
tańczyły za nią na niebie jak zorza. I wtedy pierwszy raz przyszło mu do głowy, że zastygła pomiędzy nimi okrutna równowaga mocy, po które sięgnęli i które okaleczyły ich bezpowrotnie. Zwiedziono ich też równie bezlitośnie, bo kłamstwo ukryte w planie Lelki nie było w niczym lżejsze od tego, które on przyjął z rąk okaleczonej kapłanki. Ognie Zird Zekruna i woda źródła Ilv, pomyślał. Tak samo zbrukane, naznaczone zniszczeniem. Mógłby teraz chwycić Firlejkę i wytrząsnąć z niej, jak dalece uczestniczyła w tym, co dla niego naszykowano. Nie chciał jednak. Upadek Pomortu zmieniał bardzo wiele. Więcej, niż potrafił w tej chwili ogarnąć. - Oddasz mi ich? - zapytał. Szybko, konwulsyjnie przycisnęła ręce do piersi. - Czy mogę odmówić? Czy mogę ich pozbawić także i tego dziedzictwa? Skinął głową. Zawsze myślała szybko, ta jego drobna, smukła kuzyneczka, jeśli nie gubiła się wśród własnych snów. - Nie będę miał innych synów. Nie uspokajał jej - bo też czasy, jakie nadchodziły, nie będą spokojne i oboje o tym wiedzieli - po prostu stwierdzał fakt. Z pewnością weźmie sobie żonę. Bojarska córka albo siostra w kniaziowskim łożu łagodziła niemało sporów. Jednakże jedynych dziedziców da mu ta cicha, smagłoskóra mniszka, u której pasa nie kołysał się już srebrzysty znak bogini. Z nikim nie będą się musieli dzielić ojcowskim przywiązaniem ani troską. Żadne spory nie wnikną między nich, nie oddzielą ich od Warka tak, jak jemu niegdyś Krobakowa surowość i zawód odebrały ojca. W każdym razie tak mu się zdawało, kiedy widzieli się ostatni raz, a moc Zird Zekruna gorzała ponad nimi na morzu jak pochodnia przymierza. A jednak potem ten ogień przygasł w jego pamięci na bardzo długo. Przypomniał go sobie jeszcze raz, w wiele, wiele zim później, kiedy upokorzony i osamotniony uciekał saniami przez zamarznięte oparzeliska po ostatniej, przegranej bitwie. Wszystko było już za nim. Nadzieje, te zawiedzione i spełnione. Podboje,
bitwy i zdrady. Młode, gorące łona, w które zanurzał się coraz chciwiej, w miarę jak jego własne ciało ziębło i schło. Miłość do synów, która z czasem przemieniła się w podstępną, zimną podejrzliwość, bo kiedy na nich spoglądał, coraz częściej dostrzegał odbicie Lelki. Wyniszczające pragnienie, żeby wbrew wszelkim wyrokom bogów spłodzić potomka, który należałby tylko do niego - krew z krwi i kość z kości, bez żadnych przepowiedni, snów i pieśni, które wyglądałyby ku niemu spoza siwych źrenic. Wreszcie wojna, która wybuchła, kiedy jego synowie zdołali się nocą wyrwać z matni, tuż przed tym, jak ich miano oślepić i wytrzebić. Wszystko minęło. Zdumiewające, ale kiedy kra załamała się pod nim, w tej ostatniej chwili, pełnej końskich kwików, trzaskającego lodu i wrzasków bojarów, którzy miotali się wokół w panice, widział nad sobą ogień, jakby ciemna ziemia Pomortu znów zanurzała się w odmęty. - Jak zdołamy dalej żyć? - zapytała go na pożegnanie Firlejka, zanim włożyła mu w ramiona dzieci. - Jak zdołamy dalej żyć po tym, co uczynili nam bogowie i co uczyniliśmy sobie z własnej woli? - Będziemy musieli - skłamał wówczas, a ona uśmiechnęła się jeszcze, dotknęła jego policzka i odeszła. Później, znacznie później, dowiedział się, że tamtego samego dnia kazała się zamurować w celi. * * * Na razie jednak nad Rankorską Zatoką wstawał świt - czy też raczej jego przeczucie wisiało już w wodnej mgiełce ponad brzegiem, bo morze nadal ginęło w mroku i puchacze wciąż odzywały się z niepokojem poniżej murów. Zwajeckie łodzie podniosły się błyskawicznie sponad brzegu i jęły ciąć wodę, śmigłe i smukłe jak sosnowe igły, żeby odpędzić nieprzyjaciela. Prędko rozstąpiły się wszakże przed nadpływającymi, zapewne wyczytawszy z kształtów okrętów tę samą wiadomość, która zaczęła krążyć po murach Horęży. - „Morski Kozioł” - szeptano, wskazując okręt na czele pirackiej flotylli. „Morski Kozioł” wraca do swoich.
Twardokęsek charknął gorzką śliną. Jemu wszystkie nawy wydawały się takie same - i odkąd żył, nie zwiastowały niczego dobrego. I nie omylił się, bo wkrótce wyszło na jaw, z jakim ładunkiem przybijają do brzegu. - Iskra! - przekrzykiwali się na murach prości strażnicy i panowie bracia w karmazynowych żupanach. - Iskra przybywa z odsieczą! Tylko Twardokęsek trwał nieporuszenie u boku żalnickiego księcia i jedno spojrzenie w napiętą białą twarz Koźlarza starczało, by stłumić w zbójcy wszelką radość. W cokolwiek chcieli wierzyć ci pankowie, który podskakiwali teraz w deszczu jak żaby, Iskra nie potrafiła samotnie przeważyć nad każdą mocą. Ani nie chciała. Pamiętał to. „Nikomu nic nie jestem winna”, powiedziała mu dawno temu w spichrzańskiej cytadeli, zanim wybuchł krwawy karnawał i świat zapłonął jak smolna szczapa. Jednak naprawdę przybyła do Horęży. Pamiętał później, że szedł u boku Koźlarza przez dziedziniec, a rebelianci odsuwali się od nich z przestrachem. Gdzieś na majdanie dołączył do nich karzeł. Powinno to zaalarmować zbójcę, bo pojawienie się Szydła zwykle zwiastowało złe nowiny. Ale tak się opił gorzałką, że ani mógł przytomnie myśleć. We łbie mu się wszystko bełtało: miejsca, słowa, twarze. Z wysiłkiem parł naprzód - jakby rozgarniał ramionami niezmierną siną wodę. Deszcz stukotał po hełmach, po tarczach i ryngrafach ozdobionych obliczem Bad Bidmone. Na brzegu Wewnętrznego Morza stali kręgiem Zwajcy. Rozstąpili się przed żalnickim księciem, kłoniąc głowy w rogatych szłomach. Gdyby zbójca był przytomniejszy, dostrzegłby zapowiedź nieszczęścia w ich twarzach, w skwapliwości, z jaką umykali spojrzeniem przed Koźlarzem. Ale nie. Przesunął się pomiędzy nimi obok księcia-mary, w tej chwili tak samo jak on oczadziały, wyzuty z tego miejsca, z tego czasu. Bo nie chciał ni odrobinę zwolnić, ni o krok zostać w tyle. Bo prawo miał. A co! Miał prawo do tej rudowłosej dziewki, równie dobre jak Koźlarz, a może jeszcze lepsze, bo kiedy książę pałętał się po niebiesiech z widmami pospołu, zbójca dla niej krew toczył - własną oraz cudzą. W wodzie po kolana stał wojownik: owinięta płaszczem Szarka zwisała
bezwładnie w jego uścisku i tylko pojedyncze pasma płomienistych włosów zwieszały się aż po fale. Zbójca nie popłynął na Przychytrze, umknęła mu zatem powtarzalność tej sceny, bo przecież zdarzyło się wcześniej, że jeden wojownik stał z nieprzytomną Iskrą w ramionach, a drugi zachłannie spoglądał ku nim z brzegu. Teraz jednak pirat postąpił naprzód i jego twarz jakby wynurzyła się ku zbójcy z deszczu. Dostrzegł coś znajomego, sam nie wiedział co - jasne oczy i włosy, ciasne ściągnięcie warg - chociaż mógłby przysiąc, że nie spotkali się dotąd. Lecz pirat szedł ku nim niestrudzenie przez wodę - Zwajcy zafalowali w szepcie, który zaraz znikł wśród szumu dżdżu - aż wreszcie zatrzymał się przed żalnickim księciem i podał mu Iskrę. Koźlarz odruchowo przyjął ciężar. Ręka Szarki wysunęła się z płaszcza. Zbójca spostrzegł, że jest czarna, jakby obtoczono ją w smole. Odskoczył w tył, wpadł na kogoś, zabluźnił w przestrachu. Coś poszło nie tak, zupełnie nie tak, jak trzeba. Ale nie potrafił przestać patrzeć. Żalnicki książę przykląkł, układając na ziemi kobietę, dla której wstąpił pomiędzy martwych wojowników. Zbójca wiedział o tym, podobnie jak wszyscy zebrani tamtego pochmurnego dnia nad Rankorską Zatoką. I jak oni łapczywie wpijał się wzrokiem w Koźlarza, chcąc wyśledzić ślad pieśni, która oto rodziła się na ich oczach. Nic nie znalazł. Książę odwijał Iskrę ze zwojów płaszcza, lecz jego oblicze pozostało nieruchome, jakby gruba warstwa lodu wciąż oddzielała go od śmiertelników. Kiedy wreszcie Szarka się ukazała, zbójca pięść w gębę wraził, żeby stłumić szloch, było bowiem coś tak bezbożnego, tak obelżywego w jej poczerniałej, spalonej żarem twarzy, wokół której wiły się pyszne, połyskliwe włosy. Wiatr rozdmuchiwał złote pasma. Prześlizgiwały się przez palce Koźlarza, wirowały w powietrzu, póki deszcz nie przytłumił ich blasku i nie ściągnął na dół. Twardokęsek w udręczeniu gapił się na tamtych dwoje, a przed oczami zwidywały mu się inne spotkania, inne wody. Kanał Sandalyi, kiedy Szarka po raz pierwszy śpiewała, żeby ukoić gniew rozszalałej boginki. Przełęcz Skalniaka, gdzie walczyli z Koźlarzem przeciwko sobie tuż pod grotą potwora - wówczas również padał deszcz, a towarzysze zostawili ją na zatracenie. Uroczna Przystań zeszłej wiosny: tam zbójca zdał sobie sprawę, że pieśń spętliła się wokół tamtych
dwojga jak lina dusienicy i nikt nie zdoła jej potargać. Aż wreszcie dzień, kiedy Suchywilk połączył córkę zrękowinami z żalnickim księciem i pożeglował przez morze na zatracenie. Suchywilk. Imię pobrzękiwało mu w uszach, powracało z metalicznym echem. Obejrzał się. Zwajecki kniaź przepychał się przez tłum wojowników, podzwaniając łańcuchem. Czarnywilk kroczył u jego boku z dziwnie ściągniętą twarzą. - Mój syn? - rozdarł się Suchywilk. - Mój syn przypłynął z Iskrą? - Twój syn? - Jasnowłosy pirat uśmiechnął się krzywo. - Ty masz syna? Twardokęsek wybiegł ku niemu wzrokiem, ale zaraz przylgnął nim z powrotem do Szarki. Zbyt wiele działo się na tej plaży, żeby zdołał to ogarnąć. Zresztą w gruncie rzeczy nic już nie miało znaczenia. Bo w tej chwili, nad rozkołysanym morzem, liczyła się tylko kobieta, która zeszłego roku, pod gorącym niebem Traganki, zapytała go o drogę. Żadne z nich nie przeczuwało wtedy, dokąd na ostatek popchną ich bogowie. - Mam syna! - zakrzyknął Suchywilk, występując przed wojowników. - Mam syna, upartego, nieposłusznego, złodzieja okrętów i skarbów. Prawdziwe utrapienie dla ojca. Ale mam, mam syna! Jakiś nowy dźwięk wplótł się w melodię deszczu. Ktoś śmiał się. Ktoś inny płakał. Zbójca nie patrzył. - Chyba mogę to przyjąć - odpowiedział pirat, a w jego głosie wciąż pobrzmiewał śmiech i coś jeszcze, zapowiedź przyszłości, ku której zbójca nie chciał i nie śmiał wybiegać. Bo jego bez reszty zaprzątała kobieta, nieruchoma na kamienistej plaży. I mężczyzna, który bez słowa, w całkowitym skupieniu, przesuwał w ręku pasma jej włosów. Nagle zbójca pojął, że dla niego, dla łupieżcy z Przełęczy Zdechłej Krowy,
który przez ostatni rok zaszedł tak niewiarygodnie daleko od traktu, na którym gromił bogobojnych kupców, nic nie będzie się mogło równać z historią tamtych dwojga. Ta opowieść przełamała mu życie jak skorupę orzecha i wydobyła z wnętrza jądro, jakie ani w sobie przeczuwał, ani się go spodziewał. Cokolwiek mu się jeszcze przydarzy, będzie jedynie konsekwencją dwóch chwil - tamtej, kiedy, siedząc u stóp Spiżowej Bramy, posłał Szarkę na śmierć, i tej, kiedy jej śmierć doścignęła go naprawdę i pozostawiła samotnego na brzegu morza. Pod powiekami wybuchł mu ogień. - Gore! Gore! - Jął trząść się i szczękać zębami. Najbliżsi odsuwali się od niego z lękiem, kiedy odwrócił się i uciekł przed siebie, byle dalej od tamtych dwojga, którzy wciąż trwali nieruchomo, uwięzieni w mocach jak owady w bursztynie. Łzy ciekły mu po twarzy. Sam nie wiedział, dokąd zmierza. Po prostu biegł, dygocząc, i czuł na karku gorąco, jakby i jego dognały płomienie, o których tyle razy mówiła Szarka. - Gore! Gore! - wykrzykiwał coraz głośniej, bo deszcz nie umiał ugasić ognia, który zapłonął znienacka wokół niego. - Co wam, mości Twardokęsku? - Drogę zastąpił mu hetman wozowy z dawnego zastępu Cherchela. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy spojrzał przytomniej. Zbłądził w obozowisko wozaków i ze wszech stron otaczały go gwiazdki Szarki wyhaftowane na proporcach, wyrzezane w burtach wozów, wytrawione w pochwach mieczy. Znak Sharkah, przypomniał sobie jej słowa. Znak zębatego sierpa, którym Annyonne obcięła głowy Stworzycielom. Aż nim zatrzęsło z bezsilnego gniewu. Cokolwiek się wydarzyło w ciemnej głębi Hałuńskiej Góry, nie było tego warte. Szarka odeszła. Śmierć, pomyślał. Przynajmniej nie z jej ręki, bo i to mu przecież kiedyś obiecywała. Ale na końcu jest zawsze śmierć. Podniósł łeb. Gębę miał wykrzywioną i straszną. Jasna chorągiew Gwiazdy wciąż łopotała na wietrze. Dał znak.
* * * Wiedźma ciasno opasała się ramionami. Stała nieco z boku, chodaki zanurzyła w chłodną toń i wicher przewiewał ją na wylot. Nikt tu o nią nie dbał. Panowie bracia zmieszani z piracką Skwarną, wozacy Twardokęska i Zwajcy w rogatych szłomach - wszyscy spoglądali na ojca i syna, którzy, płacząc, obejmowali się na brzegu morza. Wiedziała, że tak powinno być. W przedświcie bitwy śmiertelnikom należy się odrobina wesołości. Nawet gdyby zaraz miała się okazać złudzeniem. Zwierzołak miauczał gniewnie z głębi jej kaptura. Niecierpliwił się, wyczuwając bliską rzeź. Wyjęła go ostrożnie i przez chwilę tuliła do piersi, kojąc się szybkim rytmem jego serca. Nie, nie mogła go zatrzymać. Już raz samolubnie nagięła go do swojej woli i tylko dzięki łasce Kei Kaella zdołała odzyskać - bo nie wątpiła, że bogini posłała go ku niej przez morze. Moce powinny chadzać wolno, zgadzała się w tym z Szarką. Wszelkie moce. Także te najbardziej niszczycielskie. - Biegnij! - zawołała, wyrzucając go ponad falami ku ziemi i uwalniając od siebie oraz całego śmiertelnego świata. Zasyczał wściekle, gdy deszcz sieknął go po rdzawym, pręgowanym futrze. Okręcił się w powietrzu jak fryga, rozmył się i spotężniał, powracając do pierwotnej postaci. Nikt nic nie zauważył. Ludzie nie potrafią patrzeć, wiedziała o tym bardzo dobrze. Zwykle umyka im istota rzeczy. Morze omywało jej łydki. W Górach Żmijowych wieśniacy często budowali osady nad strumieniami, licząc, że nurt wody odbierze moc plugastwu i odegna je od bezbronnych zagród. Tyle że ona nie miała więcej żadnej mocy. Wszystko wypaliło się na Przychytrzu, zdławione wodą źródła Ilv. Dlatego też Kea Kaella wniknęła w nią bez trudu, kiedy wreszcie postanowiła odzyskać swego marnotrawnego kniazia i popchnąć tę straszliwą wojnę dalej, żeby potoczyła się jak płonący kłąb poprzez Krainy
Wewnętrznego Morza. Wciąż jednak słyszała więcej niż inni. O tak. Nie potrzebowała zwierzołaka, żeby wychwycić wśród deszczu odgłosy bitwy. Twardokęsek szukał ujścia dla rozpaczy. Nie dziwiła mu się. Łzy nie zmywały już smutku. Wydarzyło się zbyt wiele. Umarł bóg. W głębinie Hałuńskiej Góry Zird Zekrun zniknął raz na zawsze, zmieciony własną mocą, i nie odrodzi się w żadnym ze światów. Czy to było konieczne? - myślała. Czy nie dało się uniknąć tych spisków, zdrad, rozpaczy i śmierci, żeby ocalić nasz świat przed marzeniem boga, gdy ten zapragnął się uwolnić i znów chadzać pomiędzy gwiazdami ścieżką, do jakiej go stworzono? Czy musieliśmy połączyć wszystkie znaki i przekuć je w jasny kształt sztyletu, odbicie ostrza Sharkah, żeby dosięgnąć boga? Czy nie wystarczyłaby moc, którą Zird Zekrun wsączał Wężymordowi w żyły wraz ze śmiercią sorelek? Czy władca Żalników nie wyzbyłby się Sorgo, gdyby nie rozegrało się to ponure, krwawe misterium? Czy treglańskie kapłanki naprawdę musiały odtwarzać mord Stworzycieli? Mord, który legł u podwalin wszystkich światów? Lecz ludzkie plany są ułomne, tak rozpaczliwie ułomne. Podobnie jak zamiary bogów. Ich umysły ciążą ku temu, co już się wydarzyło, powiedziała kiedyś Szarka. Powracają w odbiciach i wzorach, w nieskończoność. Wiedźma zastanawiała się przez chwilę, czy to, czego dokonała Szarka, stanowiło jakąkolwiek odmianę wzoru. Czy na koniec, jak pragnęła, zdołała wyrwać się na wolność. Przerażały ją te myśli, które opadały ją znienacka, nieproszone, i oplątywały jak pajęcze sieci. Nie chciała ich i nie należały do niej, a przecież nie umiała ich odpędzić. Lecz nagle nie miały już znaczenia, ponieważ Szydło przybliżył się cicho do księcia. On również potrafił chodzić między ludźmi, nie zostawiając śladów. Jak kot, który przychodzi i znika. - Jej umysł przepadł wraz z Zird Zekrunem - powiedział szeptem. - Nikt z nas jej nie ocali. Wiedźma go usłyszała. Och, tak, usłyszała każde słowo. Rozpryskiwały się
po powierzchni morza. Karzeł - bóg Krain Wewnętrznego Morza, jeden z ośmiorga, którzy w nich pozostali - dotknął ramienia księcia. Koźlarz drgnął. Uniósł głowę - nie do Szydła, lecz wystawiając twarz na deszcz. Krople uderzały w rozbieloną skórę, spadały w szeroko rozwarte oczy, a wokół powoli milkły radosne pokrzykiwania i Zwajcy rozstąpili się wreszcie wokół Suchywilka, ukazując mu córkę. Przez moment wiedźma myślała, że kniaź rzuci się ku Szarce i obraz jej poczerniałego ciała przesłoni całą resztę. Ale nie. Kurczowo wczepił się w syna, przygarnął go mocno jedyną ocalałą ręką i trwali tak pospołu wśród zawiei. Bogowie uczą nas pokory, pomyślała wiedźma. Prędzej czy później przyginają choćby i najbardziej oporne karki. - Kiedyś usłyszała, jak ją wzywacie na pomoc - wyszeptała z trudem - i przybiegła na wezwanie zza krawędzi snu. Lecz już nie usłucha. Nie podeszła jednak bliżej i nie dotknęła jego ramienia, żeby choć odrobinę ulżyć mu w bólu. Teraz obok zwajeckiego kniazia był jego syn. - Nie żyje - wyrzekł cicho Suchywilk. - Ona nie żyje. Koźlarz spojrzał ku niemu gwałtownie i wiedźma poczuła, jak lód rozpryskuje się wreszcie z trzaskiem. - Nie. Słyszę, jak krzyczy. - Bo zapomniała - powiedział Szydło. - Zagubiła się w konaniu Zird Zekruna i zapomniała nawet, jak umrzeć. Książę stał nieruchomo, przez długą chwilę usiłując odepchnąć od siebie te słowa, odparować je jak cios. - A więc to tak - rzekł w końcu. Nic więcej.
Potem odwrócił się od nich ku morzu - już nie widmowy władca, lecz śmiertelnik, bo czar dopalił się, zgodnie ze swą naturą - i po raz ostatni przywołał lodową kohortę. * * * Wiele atramentu wylano potem nad tą bitwą i wiele słów wypowiedziano o wojownikach, którzy ścierali się i pomarli na Rankorskim Polu. Zwajcy opowiadali o dwóch kniaziach, co stanęli ramię przy ramieniu, powstrzymując atak pomorckich knechtów, którzy przedarli się na wybrzeże, żeby spalić okręty. Zbrojni z Leśnej Straży roznieśli po karczowiskach, po leśnych wioskach, po osadach węglarzy i pszczelarzy legendę Twardokęska, jak parł naprzód pod znakiem Srebrnej Gwiazdy, która już na zawsze miała przywrzeć do ich strojów. Piracka Skwarna chełpiła się żeglugą pomiędzy Żebrami Morza, a także łatwością, z jaką przyszło im pod Horężą pogromić Skalmierskich najemników. Jednakże wszystkie te historie przyćmiewała jedna. Pojedynek Wężymorda i Koźlarza. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że do tego starcia musi wreszcie dojść. Przez ostatnie zimy roztrząsano je na tuziny sposobów nad stołami w gospodach, w sieniach szlacheckich dworów, w pomorckich strażnicach i klasztornych refektarzach. Szacowano szanse, wyliczano przewagi i słabości. W gruncie rzeczy jednak mało kto śmiał wskazać zwycięzcę. Za pierwszym stała ciemna moc Pomortu, za drugim - lodowa kohorta. Dlatego tylko w jednym byli zgodni i starzy, i młodzi. Ta walka miała odmienić Krainy Wewnętrznego Morza. Ci, którzy znaleźli się tamtego dnia w dolinie, rozpiętej pomiędzy twierdzą Horęży i cytadelą Rankom, mówili potem, że Koźlarz od początku szukał jedynie Wężymorda. W orszaku martwych królów przetoczył się przez równinę, ścinając przy ziemi szeregi pomorckich knechtów. Zanim przekroczył wstęgę Ranki, wezbranej i zmętniałej od deszczu, bramy cytadeli rozwarły się i Wężymord wyszedł mu na spotkanie. Pośrodku burzowego nieba Koźlarz świecił jak gwiazda: blask niezmierny bił od zbroi, od szyszaka jasnego i tarczy, a wierzchowiec mienił się pod nim jak
lodowa bryła. Wężymord również wznosił się ponad śmiertelników jak wąż ogromny, opity trucizną ze złych ziół, kiedy w noc ciemną wypełza z jaskini. Światło i cień, tak ich zapamiętano. Dwie bliźniacze strony mocy. Pierwszy raz starli się na brzegu rzeki. Miecze zderzyły się ze szczękiem, podczas gdy obie armie zamarły w bezruchu, czekając, na czyją stronę przechyli się zwycięstwo. Wojowników porwał ów niezwykły taniec - błysk ostrzy, podrzucenie tarczy, tętent końskich kopyt - który sprawia, że człowiek zostawia pług i bliskich, by ruszyć na krwawe pole, po śmierć. Krople dżdżu rozpryskiwały się na zbrojach, ściekały po hełmach i w półmroku, pod pochmurnym niebem, nikt nie wiedział, jak długo trwała wymiana ciosów, i nie potrafił ocenić, ile z nich sięgnęło celu, bo deszcz natychmiast spłukiwał z pancerzy krew i błoto. Aż wreszcie koń Wężymorda poślizgnął się na wystającym korzeniu: mówiono później, że pokarała go dzika jabłoń, rosnąca tam od prawieków, zasadzona jeszcze ręką bogini. W rzeczywistości nie było jednak w tym żadnej magii, tylko ślepy traf, jaki zwykle przesądza o losie człowieka. Koń padł, przygniatając jeźdźca. Jedna armia w dolinie zawyła z triumfem, druga z rozpaczą. Koźlarz zeskoczył na ziemię, nastawiając miecz. Widmowy wierzchowiec rżał, potrząsając grzywą. Lecz Wężymord zdołał się już wydobyć spod konia, który parskał i bił kopytami w ziemię. A kiedy żalnicki książę znalazł się tuż przed nim i wreszcie mogli zajrzeć sobie w oczy, rzucił się do ucieczki. To również miało przetrwać po kres wieków i dopokąd istniały Krainy Wewnętrznego Morza, te dwie sylwetki zastygłe w biegu, pochwycone w siatkę pieśni i legendy. Po trzykroć okrążyli cytadelę Rankoru, nieświadomi krzyków tych, którzy z dala zachęcali ich do wytrwałości i mordu, gdyż w tamtej chwili liczył się tylko pęd i poświst wiatru, i dobiegające z oddali bicie fal. I coś się niezawodnie odmieniło w tej gonitwie, bo potem, w zakolu rzeczki, Wężymord odwrócił się i znowu stawił Koźlarzowi czoło. Byli już zmęczeni, jako że nawet nieśmiertelne moce terają się na czarnych kamieniach ziemi. Ciosom zbrakło płynności, ramiona zamierały pod ciężarem tarcz. Wokół bitwa toczyła się własnym torem, wojownicy konali samotnie, z ustami pełnymi błota. I kiedy miecz Pomorca opadł na ramię księcia, wydawało
się, że Koźlarz również umrze. Cios był potężny i tym razem krew nie spłynęła natychmiast w strugach deszczu. Koźlarz osunął się na kolano, lecz poderwał się zaraz i dalej walczyli, posuwając się wzdłuż brzegu Ranki coraz bliżej ku morzu, aż wreszcie znaleźli się na plaży, kamienistej i osłoniętej od wiatru. Byli sami, choć wielu później przysięgało, że stali nieopodal, kiedy tamci starli się po raz ostatni. A jednak nic nie pozostało niezauważone i z głębi oceanu śledziły ich czujne oczy, kiedy wszystko miało się w końcu rozstrzygnąć. Bo teraz spełzł już srebrny blask księcia i groza wypłukała się z Wężymorda pod naporem deszczu. Taniec dobiegł kresu. Teraz przyszedł czas na mozolny szlachtunek. Broczyli obaj. To również przetrwało w legendzie. U ujścia rzeki rósł jesion. Nic nie zostało zapomniane. Miecz Koźlarza - nie Sorgo, ale zupełnie inne ostrze, wykute w północnych ogniach przez bezimiennego kowala, który umarł dawno temu i służył nie bogini, lecz bogu - spadł w to miejsce, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Wniknął głęboko, ku samym źródłom życia. I to było po prostu zbyt wiele. Nawet jak na potomka Iskry, karmionego mocą morza. Lecz Koźlarz nie uderzył ponownie, kiedy jego wróg leżał bezwładnie i woda przepływała przez ranę, unosząc go prostą ścieżką ku Issilgorol. Spoglądał ku morzu, gdzie wśród bryzgów i piany ocknęła się, niezaproszona, jeszcze jedna moc. Nikt poza nimi dwoma nie oglądał sorelki, jak stała po pas w wodzie, a deszcz ściekał jej po włosach modrych, seledynowych, sinych i szarych. Wreszcie książę opuścił miecz i skłonił głowę przed wodną panną, jedną z niewielu, które wymknęły się furii Zird Zekruna. - Możesz go zabrać - powiedział, uznając jej prawo w obliczu wszystkiego, co zrobiono jej siostrom za przyczyną tego człowieka, jego wroga, który ostatecznie okazał się tak zdumiewająco śmiertelny. - Możesz pomścić swoich. - Mogę również okazać miłosierdzie - odparła sorelka, po czym pochyliła się nad Wężymordem i uniosła go w głąb morza.
Rozdział osiemnasty Wszyscy odeszli. Bitwa przewalała się bezwładnie pomiędzy wzgórzami, na obu brzegach Ranki, od obwarowań horęskiej twierdzy po mury cytadeli Rankoru, zbrojnymi jęzorami sięgała aż na kamieniste plaże. Ale tutaj, gdzie spoczywała Szarka, było cicho i tylko z dala dobiegały przedśmiertne pokrzykiwania mężów i szczęk żelaza. Wiedźma przyklękła na wilgotnym żwirze. Ktoś - może Suchywilk albo Hardysz, bo płaszcz suto ozdobiono zwajeckim wzorem wilków i toporów miłosiernie zakrył twarz Szarki, lecz szczupła dłoń wysunęła się spod materii i zwisała ku ziemi jak poczerniała kiść kwiatu. Jasnowłosa niewiastka ujęła ją w milczeniu. Palce Szarki pozostały w jej uścisku zimne i twarde jak kamień. Rozstawiono strażników, pamiętała wiedźma. Kiedy stało się jasne, że walka wybuchła niespodzianie i wojska Wężymorda następują na nich ze wszech stron, zabrakło czasu, by przenieść Szarkę do Horęży lub choćby naszykować bardziej godziwe posłanie. Dlatego spośród Zwajców, rebeliantów i piratów wybrano dobre trzy tuziny wojowników, którzy mieli strzec Iskry: poprzysięgli, że prędzej legną, niż pozwolą, żeby, choćby martwa, wpadła w ręce Wężymorda. Teraz wszakże odeszli. Wiedźma nie przypominała sobie żadnej potyczki. Nie, nie zniesiono ich w boju. Po prostu znikli bez śladu, jak budowle z piasku zmyte morską wodą. - Już czas. Umarłe pokonało śmierć, spętane potargało pęta - usłyszała. - Ot, dopełniają się sny i przepowiednie zbiegają się ze wszystkich stron. Czas na ciebie, dziewczynko. Na korzeniu starej sosny siedziała staruszka, przykurczona i okutana siwą chustą. Jej spalona słońcem twarz zlewała się w jedno z rdzawym pniem drzewa i w jakiś osobliwy sposób wymykała się spod spojrzenia wiedźmy: rysy falowały
nieustannie, nakładały się na siebie jak listowie roztrząsane wiatrem. Tylko oczy się wybijały; dwa gorejące węgle, które lśniły i pałały tak mocno, że wiedźma poderwała się z okrzykiem. - Nie trwóż się, dziewko. - Stara zaśmiała się chrapliwie. - Nie dróż i nie trwóż, bo czyż nie dopomogłam ci raz, na wyspie, głęboko wśród morza? - Kea Kaella... - wypowiedziała cicho wiedźma, lecz nie przypadła do ziemi ani nie skłoniła głowy. Nawet nie z nadmiaru buty. Po prostu nie umiała tego zrobić obok nieruchomej Szarki. Ciskali nas kolejno, pomyślała, jak szczapy w ogień. Sami kryli się w cieniu, póki płomień nie ogarnął wreszcie Zird Zekruna. I wielu, bardzo wielu wraz z nim. Także tych, co przeżyli i wyjdą cało z dzisiejszej bitwy. Bo czy można przeżyć śmierć boga i otrząsnąć ją z siebie jak zetlały płaszcz, chodaki wytrzeć o przyzbę i przy stole siąść, pola orać i siać, bajdy w deszcz opowiadać i dzieci płodzić? - Cóż z tego? - prychnęła bogini. - Nie zmusiłam cię przecież. Dobrowolnie wezwałaś pomocy i teraz zapłacisz cenę. Nie jest prawdą, że płaci się raz, przypomniała sobie wiedźma słowa Szarki. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca. Bogowie Krain Wewnętrznego Morza nie słynęli wszak z miłosierdzia. - Już czas - powtórzyła bogini. - Czas spełniać życzenia i sny, które legły u podstaw wszystkiego. Podniosła się, sięgnęła w fałdy chusty i wydobyła z nich miotłę. Zwyczajną, związaną z wierzbowych witek. - Łódź będzie czekała w sitowiu - rzekła, podając ją wiedźmie. - Opłacono ją i wyposażono należycie. Wystarczy, żebyś weszła w wodę. Wsunęła w rękę niewiastki chropowaty kij. Drewno było ciepłe i pełne świeżych soków, jakże inne od skóry Szarki.
- A gdybyś chciała jeszcze kogoś ze sobą zabrać - odezwała się Kea Kaella i w jej głosie pierwszy raz zabrzmiało rozbawienie - spiesz się. Musisz wyruszyć z odpływem. * * * Pod Książęcymi Wiergami odpływ zaczął się wiele dni wcześniej. Zasobniejsi mieszczanie, uwolnieni wreszcie spod niedogodności oblężenia, wymykali się ze splądrowanego miasta ku wiejskim posiadłościom. Biedota z podwala pognała pędem ku spalonym dzielnicom, usiłując spod zgliszczy domostw wygrzebać zapomniane sprzęty i dostatki. Książę Evorinth rozpuścił część żołnierzy: wyruszali na barkach, które nieustająco odbijały z przystani, albo konwojowali do Spichrzy wozy pełne skonfiskowanego dobytku. Pod pozorami porządkowania wojennych zniszczeń w mieście trwała bowiem grabież, łagodna jednak i stroniąca od gwałtów, mieszkańcy przyjmowali ją przeto bez szemrań, jako rzecz oczywistą i konieczną. Sprzyjała temu oględność księcia, który, jak się okazało, umiał dbać o względy zarówno najuboższych, jak i pieniężników. Tych pierwszych zjednywał sobie chlebem i winem, które kazał rozdzielać pomiędzy wynędzniałą biedotę. Tym drugim chętnie okazywał łaskę, goszcząc ich w ratuszu, który obrał sobie za siedzibę. Dlatego rajcy, pomni na sławę pana, pospolicie zwanego w Górach Żmijowych Wieszatielem, gięli się w pokłonach i ochoczo podpisywali sekwestry, oddając dziesiątą część majątku na potrzeby, jak to ogłoszono, podźwignięcia miasta z nieszczęsnych zniszczeń. Tak, trzeba przyznać, że spichrzański władca nie łupił ponad miarę, a i zacni wiergowscy mieszczanie rozumieli, że raz wytargawszy lwa za wąsy, muszą go potem ułagodzić. Kwitły zatem harmonia i wzajemna miłość, sowicie podlane z jednej strony strachem, z drugiej zaś nieufnością. Lecz synowie spichrzańskiego mieszczaństwa, sprytnie wcieleni przez księcia Evorintha do zwycięskiej armii, jęli się już zwąchiwać z przedstawicielami co bardziej przedsiębiorczych wiergowskich rodów. Knuto wspólne interesy, spekulowano zbożem i kruszcem, podkupywano majstrów i najcwańszych robotników. Jedne fortuny rosły, inne podupadały. Trudno się dziwić, że wśród tego rozhoworu uznano, iż winę za nieszczęsne oblężenie ponoszą-li wyłącznie partaccy rzeźnicy spod znaku Lichonia.
Wywieszano ich zatem co do nogi - a nie było to nazbyt kłopotliwe, jako że większość wcześniej wyłapali Złociszka z Lusztykiem - na pięknej, nowej dusienicy nieopodal głównej bramy. Egzekucji w zgodzie przyglądali się wiergowscy mieszczanie oraz spichrzańscy najeźdźcy i równie radosne wznosili okrzyki. Sam doradca Złociszki jakoby się pod ziemię zapadł. Nic nie pomogła nagroda, jaką za niego suto naznaczył książę Evorinth. Władca Spichrzy, człek rozważny, po dwóch niedzielach bezowocnych poszukiwań uznał swoją porażkę. Nakazał wydobyć z lochów matkobójcę, który z postury i krągłości oblicza przypominał nieco Skalmierskiego dusiciela. Szarpano go potem okrutnie cęgami, przypalano i ćwiartowano na koniec, coby uczynić zadość poczuciu sprawiedliwości pospolitego człowieka. Nawet jeśli ktokolwiek z tych, co stali bliżej i widzieli wyraźnie zmasakrowane, wykrzywione cierpieniem oblicze matkobójcy, rozpoznał fałsz, roztropnie postanowił zmilczeć. I tym sposobem ostatni akord wiergowskiego szaleństwa wybrzmiał bezpowrotnie. Zresztą wszyscy chcieli zapomnieć o oblężeniu, jak również o niepohamowanej dziewce, która na kilka tygodni owładnęła miastem. Nikt o nią nie rozpytywał. Ci, którzy niedawno z uniesieniem wykrzykiwali na murach jej imię, teraz ani szeptem nie śmieli go wymówić. Odwracali wzrok, kiedy przypadkiem dostrzegli na błoniu pod miastem książęcy namiot, a później spluwali z pogardą i szli do swoich zajęć. Tak, spiski tej małej dziwki kosztowały ich wystarczająco wiele. Liczyli, że książę wypłaci jej należytą nagrodę. A książę wciąż zwlekał. Nie zachodził do niej, choć nadal co wieczór przysyłał pachołka, dwornie pytając o życzenia. Tyle że Złociszka, córka kupca, gardziła dwornym obyczajem. Wiedziała, że długi i skrypty zostały już obliczone, a wyrok zapisany w księgach. I wreszcie wyczekiwanie zaczęło jej doskwierać. Nudziła się. Przez ostatnie niedziele przywykła żyć szybko i gwałtownie, a teraz nie widywała nikogo, oprócz Servenedyjek i dziecka. Maluch wyciągał do niej ręce - jedyna istota na błoniu nierozumiejąca jej roli w zniszczeniu miasta, które było źrenicą w oku jej ojca - i nie umiała się oprzeć nie tyle wesołemu gaworzeniu, ile jego nieświadomości. Schwyciła chłopczyka, uniosła wysoko i przez moment wirowali w chmurze rozpuszczonych włosów, furkocząc purpurową suknią i nie pamiętając.
Dlatego w pierwszej chwili nie spostrzegła księcia. Przystanąwszy w wejściu namiotu, dał znak Servenedyjkom, by zostały na miejscach, i z nieodgadnioną miną przyglądał się zabawie. Dopiero kiedy Ztociszka, wyczerpana, lecz wciąż z chichoczącym malcem w ramionach, padła na posłanie, zobaczyła w cieniu wysoką, smukłą postać w srebrze i błękicie. Poderwała się natychmiast, zaskoczona i zła, że przydybał ją właśnie dziś. Chłopiec rozwrzeszczał się na całe gardło, wyczuwając napięcie ulubionej opiekunki, i ugryzł ją w ramię. Wydała zdławiony okrzyk, dziecko wiło się i pomstowało, a Złociszkę z nagła wściekłość ogarnęła tak ogromna, że prawie czuła, jak rozrywa jej pierś. - Czy to twoje? - spytała zimno. A potem, zanim zdążyła pomyśleć i powstrzymać się w porę, rzuciła mu prosto w twarz: - Czy teraz mam niańczyć twoje bękarty? Książę tylko uniósł brew, po czym skinięciem przywołał wojowniczkę. Servenedyjka złapała dziecko i spiesznie wybiegła z namiotu. Pozostałe strażniczki podążyły za nią. - Nie moje - odparł, kiedy zostali sami. Nie uwierzyła mu wtedy: któż inny śmiałby zabrać dziecko do wojennego obozu i powierzyć je pieczy Servenedyjek? Wojowniczki otaczały małego zbyt nabożną czcią, by mogła go uznać za ich własne szczenię. Była ponadto jakaś nałożnica - Złociszka pamiętała to bardzo wyraźnie - zabita podczas zeszłorocznych zamieszek. Jeśli przed śmiercią zdążyła powić syna, nic dziwnego, że książę chciał go mieć przy sobie. - Do moich bękartów zdołasz się jednak przyzwyczaić, tak sądzę - dodał, przybliżając się ku niej. Nagle zdała sobie sprawę, że stoi przed tym wymuskanym, jasnym księciem z rozczochranymi włosami, w sukni, którą od wielu dni sama musiała prać i łatać, nad potarganym posłaniem, w którym jeszcze przed chwilą tarzała się z jego dzieckiem. I chociaż wcześniej planowała spotkanie z władcą Spichrzy, starannie odmierzała słowa i spojrzenia, które miały pomóc jej wydobyć się z matni, teraz czuła wyłącznie złość. Przejmującą, nieprzebraną złość na cudzoziemca, który odważył się odebrać jej wszystko.
- Dziecko jest częścią kary, czyż nie? - Wsparła ręce pod boki, jak handlarka ryb na targowisku, i prawie krzyczała, zapominając o wszelkich obyczajach, jakie usiłowała wpoić jej piastunka. - Nie mogłeś mi oszczędzić nawet tego? Zaskoczenie w jego twarzy musiało być prawdziwe. Zauważyła je, ale zdołała zepchnąć w głąb umysłu, pod ciepłą, kojącą warstwę wściekłości. - Nie wystarczy, że trzymasz mnie pod miastem, które mi odebrałeś? Że każdego dnia muszę patrzeć, jak rozkradasz je i upokarzasz coraz bardziej? Jak je niszczysz, cegła po cegle, człowiek po człowieku? Wyzuwasz je z niezależności, dumy i wiary, dzięki którym zapanowaliśmy nad połową Gór Żmijowych? - Tą mniejszą połową - udało mu się wtrącić z rozbawieniem. - W gruncie rzeczy całkiem niewielką połową. Miał rację: w lepszych czasach śmiała się wraz z ojcem z buńczucznych przechwałek współziomków, którzy widzieli się potężniejszymi od księcia Piorunka i od samej Spichrzy. Ale teraz pokonane miasto urosło w jej oczach do miary olbrzyma z baśni. Wierzyła w swoje słowa. Po prostu nie mogła zwątpić. - Ale ty na dodatek musisz mi przypominać o tym, co straciłam! - Gorąco uderzyło jej do głowy. - O mężu, którego nie ma przy mnie, i dziecku, które mi odebrałeś! Książę z wahaniem uczynił ku niej krok, w jego twarzy nie widniał nawet cień kpiny. - Przykro mi... - Przykro ci? - Odepchnęła jego rękę, która w jakiś sposób znalazła się przy niej. - Przykro ci? I wtedy bez ostrzeżenia powróciły do niej własne słowa i cała niezmierna rozpacz, jaka się za nimi kryła. Zgięła się wpół i byłaby upadła, gdyby jej książę nie schwycił. - Puść! - Szarpnęła się, ale trzymał mocno, więc pozostała jej jedynie jałowa szamotanina. Lusztyk przestrzegał ją, że napięty materiał pęknie kiedyś z trzaskiem, nie
spodziewała się jednak, że nastąpi to tak gwałtownie i w tak niedobrym momencie. Słyszała jakiś wysoki, zwierzęcy skowyt. Dobywał się z jej ust i po prostu nie umiała go powstrzymać. Bo nagle wszystko wróciło - zdradziecka napaść pod świątynią, rana Kościeja, szaleńcza wyprawa do Twardokęska opłacona śmiercią ojca, wygnanie piastunki i samotność oblężenia, utrata dziecka i bunt rzeźników. Płakała, jakby łzy, jakich wówczas nie przelała, upomniały się o nią wreszcie. Zachłystywała się, zanosiła płaczem, cichła na chwilę, ale natychmiast przychodził następny spazm, aż na koniec mogła tylko dygotać z wyczerpania. Książę znosił to cierpliwie, szepcząc jakieś uspokajające brednie, których ani chciała słuchać, ani próbowała je rozumieć. Ale czuła obok ciepło jego ciała, co z jakiegoś powodu irytowało ją jeszcze bardziej. Srebrne szamerunki przy kaftanie drapały w policzki, zapach natrętnie wciskał się w nozdrza i bez namysłu rozchyliła wargi, kiedy pochylił się do niej bliżej. Rozpacz przemieniła się w inny rodzaj spazmu, lecz nie znikła bynajmniej, podobnie jak pragnienie, żeby zadać ból - jemu, sobie, sama nie wiedziała. A książę odpowiadał jej równie gwałtownie, zupełnie jakby rozumiał gorączkową niecierpliwość, która na krótko przesłania lęk. Wiatr załopotał zasłoną w wejściu do namiotu. - Nie! - Odskoczyła, zbierając na piersiach suknię. - Nie jestem monetą, żeby przechodzić z rąk do rąk. Odsunął się również. Kaftan miał poszarpany, część guzów oderwano. Jak to możliwe? - pomyślała z głupawym, dziecięcym zdumieniem. Przyglądał się jej chwilę bez słowa, po czym przeczesał palcami włosy. Drobny, bezradny gest miał ją zapewne ułagodzić, a przecież na nowo rozjuszył. Nigdy nie potrafiła pierwsza przerwać kłótni, mieli się o tym jeszcze oboje przekonać. Zresztą nawet jako dziecko nie przychodziła do ojca, żeby się przyznać do winy. Płakała, demolowała komnatę, w której zamykano ją za karę, niezdolna złamać się i poprosić o wybaczenie. Po prostu słowa nie przechodziły jej przez gardło. Dusiła się nimi. W końcu jedynie dygotała, wbijając paznokcie w ręce, żeby wydać z siebie choć odrobinę bólu, jaki dławił ją od środka. Piastunka wyrzekała na tę jej bezbożną krnąbrność, ale ojciec rozumiał. Przygarniał córkę, a wtedy słowa zaczynały płynąć, bo wiedziała w głębi ducha -
także wówczas, zbyt mała, by osądzać intencje i charaktery bliźnich - jak nieskończenie lepszy od niej jest ten lichwiarz. Nie, nie kochał jej bardziej, odpowiadała na jego miłość równie mocno. Potrafił jednak odsłaniać się na słabość w sposób, jakiego ona nigdy się nie nauczyła. - To jak zdobywanie miasta, czyż nie? - wysyczała z wściekłością. - Jak ostateczny triumf? Książę cofnął się znowu. Panował nad sobą, chociaż w jego twarzy nie widniała układna, dworska drwina. - Na bogów, zdecyduj się, kochana - poprosił cicho. Prawie nie usłyszała słów. Poraził ją sam ton - w ten sam sposób mówił do niej Kościej, kiedy odnajdował ją, spłakaną, w jakiejś kryjówce. Słowa były przecież nieważne. Wystarczył sam głos. Wszystko będzie dobrze, zapewniał. Chodź do mnie, kochanie. Jesteśmy teraz razem. Ty i ja. Czy oszalałam? - przemknęło jej przez głowę. Książę musiał wyczuć tę trwogę, bo nie poruszył się ani nie ponaglił jej, kiedy wyszukała najdalsze krzesło i usiadła na nim, starannie układając fałdy sukni. Sięgnął po dzban i wychylił pucharek wina, po czym znów napełnił naczynie i pchnął ku niej poprzez stół. Odmówiła gestem. Władca Spichrzy pijał mocne Skalmierskie wina, a ona potrzebowała przytomności umysłu. - Nie zniszczę Wiergów - powiedział nagle. - Połączę je ze Spichrzą, żeby oba miasta wzmocniły się wzajemnie. To już się dzieje. Owszem, wrogość pozostanie, lecz najpóźniej za pokolenie spłucze ją fala srebra. Bo razem opanujemy szlaki spławne ku wybrzeżu, a potem sięgniemy po trakty, którymi płyną towary poprzez Góry Żmijowe. Cały handel z północy i południa będzie przechodził przez nasze ręce. - Przez twoje ręce - zauważyła zgryźliwie. Wzruszył ramionami. - Nikt inny nie mógłby tego dokonać - odparł po prostu, nawet bez buty, lecz z pewnością, którą musiała uznać za prawdę.
Nie ułagodziło jej to. Bynajmniej. - Zatrzymacie swoje przywileje - ciągnął książę, nie zwracając uwagi na jej oczywistą irytację. - Dołożę do nich nowe, kiedy tylko opadnie złość i rany po wojnie zabliźnią się nieco, bo chcę zrównać ludzi Wiergów z ludźmi Spichrzy. Możecie dalej czcić swoją księżniczkę, zresztą i u nas po upadku wieży wielu poszuka sobie innych bogów. Nie dbam o to, póki kapłani nie urągają mej władzy. - Jaka łaskawość - zakpiła. Zerknął na nią spod oka. - Rozsądek - odparował. - Nigdy więcej zakony nie będą władać Spichrzą ani ponad naszymi głowami dobijać targów w imieniu swoich bogów. Ale jestem też łaskawy. Czy wątpisz? Teraz on z niej drwił i mimowolnie zacisnęła wargi, żeby znaleźć błyskotliwe szyderstwo, kiedy przypomniała sobie, co krył pod żartem. Jego ojciec usiłował obalić wszechwładzę sług Nur Nemruta i przegrał, zdradzony i wydany przez własnych poddanych. - Chcę zdobyć Góry Żmijowe - powiedział książę. - Ogryźć je kawałek po kawałku jak tłustą kość. Zamierzam zjednoczyć władztwa, które niegdyś należały do Kopienników, wyrwać książętom ich dziedziny, wykarczować szczuraków, co siedzą w Górach Sowich. Dlatego potrzebuję Książęcych Wiergów, waszych umiejętności, pieniędzy i ludzi, żeby pomaszerowali dla mnie przez górskie ścieżki. Ktokolwiek wygra wojnę w Żalnikach, północne kraje będą potężnieć, a my nie uchowamy się długo w rozproszeniu. Chcę więc wszystkiego. Całej ziemi, rozciągającej się pomiędzy Żalnikami i Kanałem Sandalyi. Tego właśnie chcę dokonać. Wstrzymała oddech, żeby nie wydać się z zadziwieniem. To marzenie oszałamiało, może jeszcze bardziej niż gniew. - A potem poprowadzisz Kopienników na następną krucjatę jak Vadiioned? Wolała się z niego naigrawać. Tak było bezpieczniej. Ale i tak czuła się jak niesforne dziecko.
- Nie. - Książę potrząsnął głową. - Wojna przyjdzie do nas. Wraz z tym dzieckiem. - Dzieckiem? Pan Spichrzy bezradnie wzruszył ramionami. - Dzieckiem Servenedyjek. Jest przepowiednia... - Sięgnął po dzban, ale zaraz odłożył go, widać uznawszy, że tym razem trunek w niczym nie pomoże. Zeszłej wiosny, kiedy córka Suchywilka przeszła przez Spichrzę, jedna z wojowniczek powiła dziecko. Dziecko z przepowiedni, urodzone z grudką krwi w zaciśniętej dłoni i wydobyte z martwego ciała matki. Dziecko, które w przyszłości poprowadzi je na wielką wyprawę przeciwko niewiernym. Przeciwko nam. - Dlaczego więc trzymasz je przy sobie? - zdumiała się. Uśmiechnął się. - Servenedyjki od wielu zim przybywają do Krain Wewnętrznego Morza na przeszpiegi. Owszem, uczą się nas, ale i my uczymy się ich. Dlatego wolę mieć to dziecko blisko, nawet jeśli naprawdę jest zdobywcą z przepowiedni. - Dzieci czasami nie dożywają dojrzałego wieku - zauważyła sucho. - W ich miejsce rodzą się nowe - odpowiedział, nie spuszczając z niej wzroku. - Nie, Złociszko, tę wojnę można odsunąć, lecz niewiele. Może pokolenie. Nie tylko ludy Birghidyo wysyłają szpiegów, więc uwierz mi, że jeśli nie nas, to doścignie naszych synów. - Nie mamy dość siły, żeby stanąć przeciwko Servenedyjkom - rzekła powoli, bo te rozważania były bezpieczne, znacznie bezpieczniejsze niż przeszłość i przyszłość Wiergów. - Nie - zgodził się pogodnie książę. - Nie mamy też dość siły, żeby wystąpić przeciwko Zird Zekrunowi, dlatego będziemy wyłapywać rebeliantów, którzy po klęsce zechcą się przekradać na naszą stronę, i na jakiś czas ułagodzimy Wężymorda. Lecz razem z Wiergami okrzepniemy. Niebawem. Skinęła głową. Rozumienie zachłanności przychodziło jej bez trudu.
- Czy do tego jestem ci potrzebna? Skrzywił nieznacznie wargi. - Twój ojciec był lichwiarzem? Stężała natychmiast. Tej sprawy nie zamierzała mu pozwolić tykać. - Tak - syknęła przez zęby. Nie był głupcem. Musiał zrozumieć. Istotnie, książę Evorinth podniósł się i złożył jej ceremonialny, dworski ukłon. - Więc ty mi powiedz, córko lichwiarza. Obrachuj korzyści i straty. Po co mi jesteś potrzebna? * * * Podczas bitwy Twardokęsek miał mglistą świadomość, że coś mu towarzyszy. Jakiś cień podążał tuż za nim. Ogarniał tych, którym udało się wymknąć spod zbójeckiego szarszuna, i odrzucał spryciarzy, co zdradziecko próbowali ugodzić go w plecy. Herszt nie oglądał się jednak. Chłopska roztropność i trwożliwość, z jaką niegdyś planował łupiestwa i gwałty, znikły na polach Rankoru. Bo, owszem, grabieżca z Przełęczy Zdechłej Krowy bić się umiał i nawet gustował niemało w tym poczciwym zajęciu. Ale nigdy bez potrzeby nie narażał własnej skóry. Przeciwnie, rad z tyłu szedł, wypuszczając przed siebie niedowarzonych zagończyków, co chcieli męstwem przed kamratami błysnąć, a potem sami ślepiami w niebo świecili, wronom a krukom na uciechę. Jednakże podczas rankorskiej bitwy wszelka rozwaga opuściła Twardokęska. Nie kalkulował, nie liczył wrogów, lecz sam rzucał się w największą ciżbę, jakby błyski żelaza mogły mu zetrzeć z oczu widok spalonej twarzy Szarki. Nieustannie miał ją przed sobą. Ludzie zmagali się w chłodnym deszczu, młócili stopami błoto i krew. A zbójcy zdawało się, że miotając się wraz z innymi pomiędzy dwiema warowniami, które strzegły tej doliny, w istocie znów wędruje z Szarką gościńcem, hen, od Kanału Sandalyi aż po Wilcze Jary.
Wspominał dawne pułapki, zbójectwa i zdrady - i czasami znienacka wybuchał huczącym śmiechem, bo płakać już nie potrafił. Wojownicy, towarzysze i wrogowie, odsuwali się od niego z trwogą. Wyglądał tamtego dnia jak opętany. A zbójca parł, wciąż parł przed siebie, wiedząc, że wszystko się skończyło. Bogowie mili, jakże on wierzgał, jakże się opierał, kiedy go Szarka wlokła na północ! Kark byłby jej przetrącił, gdyby tylko zdołał. I dopiero teraz, popod Rankorem, pojął, że na nic się zdała cała jego szamotanina i knucie, gdyż baśń pożarła go ze szczętem. Ani, biedny, spostrzegł, jak się zapadł w jej trzewia. Bo przecież kiedy się z kamratami znosił i na kapłański skarbczyk zasadzał, już wtedy powodowała nim jedynie przekora. Chęć, żeby się sprytnie odwinąć i pokazać butnej ryżej dziewce, że on, herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy, nie da się na pasku wodzić jak byle młokos. Ale dałby. Hej, żeby choć jedno słowo rzekła, a powędrowałby za nią dalej, aż na samiuśki szczyt świata, aż do głębin Hałuńskiej Góry. Tyle że ona go wcale nie potrzebowała. Odbiegła, ani się obejrzała. Gnał więc przed siebie i śmiał się. Z gołą głową, wielki i straszny, zbryzgany krwią. Zwajeccy wojownicy powiadali później, że wyglądał jak syn wilka, owładnięty bitewnym szałem. W końcu jednak musiał się zatrzymać w niewielkiej kotlince, pomiędzy wzniesieniami porośniętymi wrzosem, rokitnikiem i bażyną. Kilku pomorckich knechtów zalegało na świeżej, wymytej deszczem zieleni, a na owocach, modrych i pomarańczowych, połyskiwały drobiny krwi. Wokół nikt już nie pozostał. Nikt do zabicia. Wtedy się obejrzał. - Przeżyliśmy - powiedział Bogoria. Był tuż za zbójcą. Puklerz miał z boku wgięty i spod blach sączyła się krew, ale trzymał się prosto i ryngraf z wizerunkiem Kwietnej Pani połyskiwał na jego piersi jak dawniej. I pierwszy raz od wielu, wielu dni spoglądał przytomniej, bez
tej zapiekłej nienawiści, jaka nim owładnęła po śmierci żony. Twardokęsek skinął głową. Więc jednak to krwawe lato może się skończyć, pomyślał. Nawet dla nas. - Ano, przeżyliśmy - przyznał, choć bitwa dopalała się jeszcze i czasami, kiedy fale dżdżu słabły nieco, wicher przywiewał ku nim odległe krzyki. - Jeno po co? Szlachcic-łupieżca opuścił naraz ramiona, jakby opadł mu na nie niezmierny ciężar. Czekał chwilę z łbem zwieszonym, utrudzony jak stara szkapa. Wreszcie bez słowa wydobył manierkę i podał ją zbójcy. Przepili raz i drugi. Gorzałka koiła, wypędzała chłód. Zbójcy wydało się nagle osobliwie słuszne, że stoją tu teraz pospółek, dwaj złoczyńcy, którzy równie słono zapłacili za tę legendę, co im znienacka drogę zastąpiła. Chciał zapytać, czy szlachcic wciąż pomni, jak im w gospodzie Szarka na żmijowej harfie grała, ale nie śmiał. Ucapił go tylko z nagła za nadgarstek, kiedy trunek oddawał, i uścisnął mocno. Bogoria oddał uścisk i coś mu w siwych oczach błysnęło, jakiś żal. A Twardokęsek pobiegł wzrokiem za tym spojrzeniem i dostrzegł w rokicinie wiedźmę. Chudziutka dalej była i wynędzniała. Suknia zsunęła się jej z ramienia, odsłaniając cienkie jak u kurzęcia kości. Nie wypiękniała przez ostatni rok, oj nie. Twarz jej się zapadła, nierówno obcięte włosy namokły deszczem i ciasno przywarły do czaszki. Tylko oczy błyszczały nadal, błękitne jak niezabudki, i dzisiaj nie gorzała w nich żadna magia. W dłoniach trzymała miotłę, spostrzegł zbójca. - Przyszłam po ciebie - oznajmiła, wyciągając do niego rękę, szczupłą i jakoś po dziecięcemu bezbronną. Kudy ci tutaj, dziewko, chciał jej powiedzieć, z tą miotłą wierzbową, w chodakach z drewna lipowego wyrzezanych. Tutaj mężowie marli od stali, od żelaza siwego, i wciąż mrzeć nie przestali, bo tak już świat urządzono, że ostrze z ostrzem się zwiera i nie ustanie po kres. Milczał jednak, bo gdzieś w głębi duszy rozumiał, że wątła, jasnowłosa niewiastka otwiera przed nim ścieżkę, o jakiej dotąd nie pomyślał i nawet nie wiedział, że istnieje.
- Dokąd? - wychrypiał, bo gardło miał wyschnięte na wiór od śmiechu i od rozpaczy. - Dokąd idziesz? Lecz ona uśmiechnęła się tylko i pojął, że tym razem musi wybrać sam. Nie będzie Szarki, żeby mu nóż do gardła przyłożyła i na postronek wzięła. Nikt go dziś nie wyręczy. - Tyś przecież nasz! - Bogoria dotknął jego ramienia. - Zbójecki hetman. Próżno było kryć. Czuł przecież pod koszulą ciężar ryngrafu, który mu Nieradzicowa babka na szyję włożyła. Czasami spoglądał w zimne, martwe oczy bogini i spluwał, bo nijak jej nie poważał. Ale blachy nie zdjął. Nie, nosił ten ryngraf na gołym ciele jak wyrzut sumienia. Żeby nie zapomnieć. Bo nie chciał. Bo coś mu się tego lata rozpękło w duszy i za nic się nie dawało zasklepić, więc scalał to, jak umiał, choćby tym kawałem kutego metalu. Obrócił się ku Bogorii. - Nigdy nie będę wasz - rzekł powoli, bo szlachcic wiele dla niego znaczył i nie zamierzał go zbywać nieroztropnym słowem. Ani spostrzegł, jak osunął się w kopiennicki dialekt, którego przez ostatni rok prawie się między szlachtą wyzbył. - Zostanę obcy. Póki użyteczny, będziecie mnie pod dach prosić i gorzałką poić. Ale nie uszanujecie. I ja sam siebie nie uszanuję. Pierwej czy później dur mi do głowy uderzy i znów zbójować ruszę. Z żalu albo głupoty. Nawet przeciwko swoim. Podczas tej przemowy Bogoria usta kilka razy otwierał, jakby chciał przerwać, lecz zmilczał i ostatecznie tylko wąs targał. - Już czas - odezwała się znienacka jasnowłosa niewiastka. - Dopełniają się sny i przepowiednie zbiegają się ze wszystkich stron. Idzie odpływ. Twardokęsek potoczył wzrokiem po niecce, po martwych knechtach, spomiędzy których błyskał krasnym żupanem jeden czy drugi spośród panów braci, po owocach rokitnika, po nawilgłych korzeniach, które wysuwały się spod piaskowych łach jak skalne robaki. Z nagła opadło go straszliwe znużenie. - Chcę wiedzieć, jak się to kończy! - wykrzyczał, do siebie chyba, bo przecież nie do wiedźmy, która rozumiała znacznie mniej niż on i głupsza wszak była niezmiernie. - Chcę wiedzieć!
Niewiastka podeszła do niego, podpierając się miotłą. Drewniane chodaki zamlaskały w błocie. - Tutaj nic się nie kończy - powiedziała, wspinając się na palce i delikatnie ścierając z jego twarzy smugę krwi. - Źródła baśni biją daleko. Niezmiernie daleko. Zamrugał. Już sam nie wiedział, co rzec, kiedy palce wiedźmy wślizgnęły się w jego dłoń, zwinne i ciepłe pośród całej tej zawiei i chłodu. - A ty? - obrócił się jeszcze ku Bogorii. Szlachcic huknął śmiechem i przez moment znów było jak dawniej, jak wówczas, kiedy po karczmach pili i zasadzali się na Pomorców wedle Czymborskiej Debrzy. - A ja po córki wrócę - oznajmił. - Skoro tatula nie stało, sam na ziemi osiądę, a co. Siać będę, orać, sprzedawać. Może wnuków doczekam, bom nie grzyb przecież, o nie. - Uśmiechnął się, lecz tak po staremu, jakoby wilk pysk szczerzył, i Twardokęsek pojął, że może nie wszystko stracone i Bogoria zdoła się dźwignąć z nieszczęścia. - Koniki im wystrugam i na kolanie będę woził. Byle u siebie, po domowemu. Z dala od wielkich spraw. Zbójca potrząsnął głową. Nie zdawało mu się, żeby szlachcic usiedział długo na folwarku pomiędzy kmieciami i bydłem. Zmilczał jednak. Niechże sobie każdy hoduje i hołubi tę przyszłość, jak umie, pomyślał. I pozwolił, żeby wiedźma poprowadziła go naprzód. W deszcz. * * * Deszcz przycichł dopiero o świcie. Niebo zaczynało się rozmydlać nad borem, lecz nad zdobytą cytadelą Rankoru płonęło jaśniejsze światło, kiedy widmowa kohorta opadła na dziedziniec. Koźlarz wyszedł im na spotkanie. Narzazek chciał dotrzymać mu kroku, ale książę oddalił go skinieniem.
- Zostaw - powiedział spokojnie i jakoś tak zwyczajnie, więc doradca zapragnął uwierzyć, że oto ustały baśnie i władca powrócił do nich, nieskalany, jakby nie tknęły go żadne moce. I było w tym wiele prawdy, bo ci, którzy oglądali księcia w bitwie, bajali potem, że z każdą chwilą, z każdym zabitym wrogiem odmieniał się i przybliżał ku innym śmiertelnikom. Błyskawice nie przeświecały już przez niego, kiedy szedł po kamiennym podwórcu, i trupia biel również zniknęła, chociaż zachował w obliczu dostojność martwych władców - ta miała go nie opuścić aż do śmierci. Koźlarz zatrzymał się tak blisko, że widmowe wierzchowce prawie sięgały kopytami jego czoła. W ręku trzymał miecz. Nie Sorgo, pomyślał z boleścią Narzazek, już nie Sorgo. Lecz właśnie tym ostrzem książę pokonał dziś Wężymorda. Spomiędzy widm wysunął się jeździec, mniejszy i jakby skromniejszy od pozostałych. Nie nosił srebrzystej zbroi ani pysznego szłomu, tylko zwyczajny, ciemny kubrak, nieco oszroniony lodem. Narzazek miał wrażenie, że widział wcześniej jego twarz, lecz nie zastanawiał się nad tym, bo znienacka zdjął go dojmujący, straszliwy lęk. A jeśli lodowa kohorta przybyła upomnieć się o Koźlarza? Jeśli znów mieli utracić tego jasnego księcia, który nareszcie poprowadził ich do zwycięstwa? Odruchowo miecza dobył, choć pewniej leżało mu w ręku pióro niźli broń. Ale nie zdołał trzech kroków postąpić. Lodowaty wiatr odepchnął go natychmiast, rzucił ku podcieniom, gdzie wiązano konie i garść jeszcze innych ludzi kuliła się przed zimnem, z ogromnym natężeniem gapiąc się na Koźlarza. - Uwolnij nas - powiedział jeździec. - Obiecałeś, że podzielisz się ze mną tym, co masz najlepsze. Mocą. Książę milczał długo. Narzazek sądził, że nie odezwie się więcej. - Więc tego chcesz, Pomorcu? - zapytał wreszcie. Widmo podrzuciło głową. - Na północy konają moi rodacy - odparło. - Aż tutaj dobiegają krzyki pochłanianych przez ogień lub wodę. Czy tak właśnie miało być? Czy to zapisano
w gwiazdach? - Nie. - Książę uniósł w wyciągniętych rękach miecz i podał go jeźdźcowi. W gwiazdach nie zapisano zupełnie nic, prócz tego, że śmiertelnik może odejść z widmowej kohorty tylko wtedy, jeśli inny dobrowolnie ofiaruje się na jego miejsce. Zastanów się zatem dobrze. To niebłaha cena. Lecz tamten zdążył pochwycić ostrze. Zabłysło mu w dłoniach jak lodowy sopel, kiedy kohorta znów poderwała się ku niebu. - Coście zrobili, panie? - wykrzyknął jakiś chłopak, gołowąsy szczeniak w kolczudze. - Oddaliście taką broń wrogowi? Narzazek przypadł natychmiast do niego i kułakiem w gębę rąbnął, nie zdołał jednak zdławić słów, które już wypowiedziano. Rozeszły się szeroko wśród szlachty i powróciły do księcia. Koźlarz z niezmąconym spokojem przybliżył się do chłopca i podźwignął go z błota. - Sądzisz, że zbyt mało uczyniłem? - zapytał cicho. - Że powinienem cały żywot strawić w górze, pomiędzy widmami? Młodzik milczał przerażony, że oto obróciła się na niego uwaga wszystkich, i spodziewając się kary dotkliwszej niż jeden kuksaniec. - Na północy rozpękła się ziemia - ciągnął książę w całkowitej ciszy - i płomień bije z Hałuńskiej Góry coraz wyżej. Niebawem ciemna ziemia Pomortu wróci tam, skąd ją wyrwała moc Zird Zekruna. Nie powstrzyma tego ani lodowa kohorta, ani żaden z bogów Krain Wewnętrznego Morza. Jednakże z pomocą kohorty tamten Pomorzec może zrobić coś, dzięki czemu nasza sprawa i ta wojna nie będą przeklinane po kres wieków. Bo nie jest dobrze, jeśli cały naród ginie bez śladu. * * * Kalina nic nie wiedziała o lodowym moście, co znienacka wyrósł ponad falami, żeby dać bezpieczne przejście ludziom Pomortu i wyprowadzić ich spod furii Hałuńskiej Góry, gdy pluła trującym wyziewem, ogniem, pyłem i zniszczeniem. Baśnie dobiegały kresu i dziwa chowały się znów pod kamienie,
musiało zatem minąć wiele dni, nim wędrowcy, żebracy i minstrele przynieśli w Wilcze Jary wieść o nieprzebranym mrowiu mężów, kobiet, dzieci i starców, którzy po ścieżce wyrzeźbionej z mocy Białobrodego przybywali na brzegi Wysp Zwajeckich. Stawali pod bramami, jakie uprosiła od kniaziów Szarka, zanim wyprawiła się przeciwko Zird Zekrunowi, błagając, aby udzielono im schronienia. I wszędzie, od Wysp Hackich aż po skraj Cieśnin Wieprzy, przyjmowano ich łaskawie. Bez radości, bo niedawno przelana krew nie zbielała jeszcze pod północnym słońcem, ale i bez nienawiści. Więc może czas cudów nie ustał jednak na dobre i nie wypaliły się wszystkie moce? Jednakże Kalina nie zastanawiała się nad tym. Nie wiedziała również o zwycięskiej bitwie na polach Rankoru, kiedy z gromadką mniszek kuliła się na najwyższym piętrze mielcucha. Niegdyś klasztor słynął z ciemnego piwa. Słodownię postrojono tedy zacną, z gładko ciosanego kamienia, a drzwi i okna wzmocniono żelaznymi sztabami dla ochrony przed złodziejem, który targnąłby się na mienie świątobliwych panienek. Kapłani Zird Zekruna, gdy objęli posiadłość, nie zaniechali warzenia piwa, dlatego budynek nie zniszczał, a stojąc w pewnym oddaleniu od zabudowań klasztornych, uniknął pożogi. Kiedy więc zbrojni wynieśli się wreszcie z klasztornej siedziby, właśnie mielcuch obrały sobie mniszki za schronienie, nie mogąc ścierpieć skalanej mordem ziemi. Kalina sama nie wiedziała, dlaczego nie uciekła stąd precz, gdy się uwolniła pospołu od wilczojarskiego wielmoży i swego zbójeckiego kochanka. Po trochu użaliła się nad trudem świątobliwych niewiast, steranych poniewierką i raczej niemłodych, kiedy o poranku jęły zwlekać z dziedzińca trupy i gotowić je do pochówku. Po większej zaś części nie miała dokąd iść. Zbójca zostawił jej srebro. Tak, wcisnął jej w rękę trzos wypchany dobytkiem jak faszerowana kiszka. Cóż jednak z tego? Kruszec nie zacierał wszystkiego. Nie tłumił pamięci. Mniszki przygarnęły ją bez słowa. O nic nie pytały, nawet jeśli znienacka wybuchała opętańczym śmiechem albo płakała, kiwając się w tył i w przód jak półgłupie dziecko. Nie kazały śpiewać pieśni ani do modłów wstawać. Wystarczało, że jest obok. W niespełna dwie niedziele później zgasła stara ksieni. Ani się Kalina spostrzegła, jak wylęknione mniszki skupiły się wokół niej niczym pisklęta przy kurze. Bo szlachcianka była obrotna i nie bała się jako inne - może mniej jej
pozostało do stracenia. Kiedy brakło żywności, śmiało siadała na wóz i z dwiema co starszymi jałmużniczkami objeżdżała miejscowych panków, kłując ich w oczy świątobliwą nędzą. Umiała szlachtę podejść. Rozumiała, komu się przypochlebić, komu modlitwę obiecać, komu wreszcie zemstą bogini zagrozić. Teraz jednak nie wiedziała, co począć. Łupieżcy podeszli pod klasztor tak cicho, tak zręcznie, że ledwo zdążyła popchnąć chłopaka, jednego z sierot, co się przy siostrach chowały, do dworu z prośbą o pomoc. Nie miała wszakże wcale pewności, czy się przemknie. Albo czy go posłuchają, dodała w myślach. W okolicy ledwo kto w wieku męskim się ostał. Jedni przystali do rebelii, inni do Wężymorda, kiedy ciągnął pod Horęż. Jeno zbójcy, których się od zeszłego roku osobliwie po lasach nalęgło, poczynali sobie coraz śmielej i przed nikim nie drżeli. Jako ci, którzy właśnie łomotali dylem w wierzeje mielcucha. Podłoga aż wibrowała od uderzeń, z dachu sypało się próchno. - Słodka bogini, pomiłuj! - skowytała przy każdym uderzeniu stareńka mniszka. Inne ze spokojem odmawiały litanię do Bad Bidmone, lecz w twarzach, w oczach miały strach. Przez ostatnie miesiące dość zaznały poniewierki. Niejedna też zbrojna kupa przetoczyła się przez klasztor. Niby nikt, ani podkomorzańscy, ani rebelianci, nie czynił otwarcie świątobliwym panienkom gwałtów, lecz prawie wszystkie mniszki, bez względu na wiek czy ułomność, wyszturchano przy studni i wyszczypano srodze - albo i więcej im uczyniono. Z każdym dniem wojny ludzie twardnieli coraz bardziej i mało kto miał dalej wzgląd na mnisią sukienkę. Wierzeje stęknęły głucho. Prysła kolejna deska. Jeszcze kilka uderzeń, pomyślała Kalina. Jeszcze chwila. Jednakże zbójcy utrudzili się nieco albo mieli jakiś kłopot wedle dyla, bo ciosy nagle ustały i z dołu, spod bramy, dały się słyszeć podniesione głosy. Korzystając z przerwy, przywódca grasantów - jednooki chłopek w zieloniutkim kaftanie - cofnął się trochę, tak że szlachcianka widziała go teraz dokładnie przez niewielkie okrągłe okienko, które wybito na strychu. - Ano, świątobliwe panienki, otwierajcie! - zawołał łupieżca. - Wszak życiem was daruję, przysięgam. Jeno skarby mi wskażcie, w klasztorze zakopane,
a precz stąd pójdziemy, ani godziny nie zwlekając. Kalina wykrzywiła się gorzko. W opactwie nie pozostały żadne skarby, a z nędzy mniszki też powyzbywały się wszelkiego dobra, co je która przy sobie miała. Zresztą szlachcianka nie ufała obietnicom grasanta. Zdobywszy skarb, z pewnością wyrżnąłby świadków grabieży, którzy mogliby twarz jego przed starostą rozpoznać i wydać go na tortury katu. Mniszki gotowały się zatem na śmierć. Po wszystkim, czego ostatnimi czasy doznały, mało która wierzyła jeszcze, że Bad Bidmone spuści z nieba piorun, żeby pokarać zuchwałego bluźniercę, albo sprowadzi na grasantów bratobójczy szał. Nie, na to nie liczyły. Nie darmo w Wilczych Jarach gadano, że bogowie odmierzają swe cuda z iście aptekarską oszczędnością. Omyliły się jednak. Zbójcy nie zdążyli już podźwignąć kołu. Od strony zrujnowanego kościoła wypadli ku nim jezdni. Szlachecka czeladź, przystrojona w zacne, jednobarwne kaftany, sprawnie ogarnęła złoczyńców, choć ten czy ów usiłował wiać w krzaki. Kalina dała znak mniszkom, by siedziały cicho, a sama ześlizgnęła się niżej i ostrożnie podniosła klapę, przy której kiedyś zamocowany był żuraw. Zmrużyła oczy, gdy uderzyło w nie ostre słońce. Przesiedziały w mielcuchu dwa dni. W dole, pomiędzy jeźdźcami, stał szlachcic. Młody jeszcze, w modrym żupanie. Jedną rękę wsparł o laskę, drugą przytrzymywał klasztornego sierotę, który, strwożony niedawną bitką, popłakiwał z cicha. Na widok Kaliny młodzik pokłonił się nisko, a czeladź za jego przykładem pozdejmowała czapki. - Jużeście, świątobliwa panienko, bezpieczne - rzekł chłopak. - Z łaską bogini zdążylim. Istotnie, nieco dalej wiązano łupieżców. Szlachcianka nie bez ukontentowania spostrzegła wśród jeńców i jednookiego przywódcę. - Możecie wierzeje roztworzyć - ponaglił ją młody. - Wszyscy wychwytani. Z respektem ucałował Kalinę w rękę, kiedy, prowadząc pod łokieć jedną z najbardziej wiekowych mniszek, zeszła na placyk pod mielcuchem. Czyżbym aż
tak się postarzała? - zdumiała się szlachcianka, nienawykła do takich hołdów, które wszak rezerwowano dla niewiast najstarszych i najbardziej czcigodnych. - Wozy tyłem jadą - wyjaśnił szlachcic. - Matka w nie dobra nakładła, boście pono w niedoli. - Niechże was bogini, panie, wynagrodzi. - Kalina pochyliła się w pokornym ukłonie. Nie mogła zrazić panka. Święci bogowie zaświadczą, że naprawdę potrzebowały pomocy. - Rzeknijcie mi swoje imię, panie - ciągnęła, aby mu tym większą wdzięczność okazać i zręczniej się przypochlebić - żebyśmy o was pamiętały w swych modłach. - Rytar - odparł chłopak i spojrzał na nią tak bystro, że aż ją ciarki przeszły. Syn podkomorzego - dodał. Jego syn! - pomyślała, niezdolna zamaskować strach, bo miała wrażenie, jakoby jej z nagła widmo przed oczami stanęło. Cofnęła się, potknęła o kamień i pewnie by upadła, gdyby jej młody nie podtrzymał. - Usiądźcie, słabiście jeszcze - poprosił, podsuwając jej zydel, zaścielony własnym płaszczem. - To z utrudzenia - usprawiedliwiła się słabo. - Cherchel, wina! - Strzelił palcami. - Wina pani dajcie. Ze zdenerwowania nie dosłyszała jego słów. Zrozumiała dopiero, jak sługa w opadającym na gębę kołpaczku z niebieskim piórkiem wcisnął jej w rękę kubek. Miała wrażenie, że metal ją parzy: pod opuszkami czuła wybity w cynie herb podkomorzego. Drżąc, uniosła naczynie, duszkiem wypiła trunek i natychmiast pożałowała. Przez ostatnie dni pościły, bo też zostało im ledwo trochę stęchłego chleba i kilka garstek kaszy, a wino było po pańsku mocne i korzenne. Nie wiedzieć, czy rozebrana napitkiem, czy ze strachu - dość że Kalina zesłabła raptem i zwiotczała jak łachman. Patrzyła bezsilnie, jak słudzy krzątają
się wedle wygody mniszek i jeńców odprowadzają w bok na przepytywanie, żeby krzykiem i błaganiami o litość nie przyczyniali dalszej fatygi świątobliwym panienkom. Syn podkomorzego wciąż siedział przy niej, troskliwie wypytywał, czy jej czego nie trzeba, a ona głowę kłoniła i twarz odwracała, żeby jej nikt nie wydał. Bo przecież w każdej chwili jakiś pachołek mógł rozpoznać w wysokiej mniszce kochanicę pana. Może zresztą właśnie dla tej przyczyny syn podkomorzego zawitał do klasztoru? Może doszła go wieść, że wśród świątobliwych panienek skrywa się ojcowa trucicielka i nie czekając na starościńską sprawiedliwość, sam postanowił dać zadość rodowym powinnościom? Może gdzieś tam w chachmęci, na przedmurzu klasztoru, naszykowano już dla Kaliny zgrabny stosik, a teraz Rytar bawi się tylko, mamiąc ją łaskawością? Jego ojciec uczyniłby tak bez wątpienia. Tak, pan podkomorzy zwodziłby ją długo, syciłby się jej strachem, a synowie z rzadka wyradzają się z ojców. - Nie lękajcie się, pani świątobliwa. - Chłopak delikatnie dotknął jej ramienia, a przecież i tak podskoczyła, jakby ją szydłem ukłuł. - Ludzi wam przygarść zostawię, coby od dalszej napaści ustrzegli. Chce mnie pilnować! - przemknęło jej przez głowę. Boi się, że ucieknę. - W kraju wnet lepiej będzie - ciągnął syn podkomorzego, nieświadom jej paniki. - Wprawdzie jeszcze dobrych parę niedziel przejdzie, nim ludzie zaczną do dom wracać, ale po ostatniej wiktorii już padł na grasantów strach... - Wiktorii? - przerwała mu zaskoczona. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Nie wiedziałyście, świątobliwa pani? Wybaczcie, tę nowinę zrazu winienem wam rzec, jenom nie sądził, że mnie ten zaszczyt przypadnie. Wężymord pogromion - wzniósł nieco głos, aby słyszano go szeroko na podwórcu. - Od Koźlarza, własną jego ręką, utrupiony i w morze rzucon. Koniec nad nami pomorckiej władzy i samego Pomortu koniec, bo Zird Zekrun takoż przez Iskrę zabity. - O słodka bogini! - Kalina przycisnęła dłoń do ust, a mniszki jęły pokrzykiwać w zdumieniu i strachu, bo wieści, choć szczęśliwe, przecież
przejmowały trwogą. - Bitwa wielka była - ciągnął Rytar - na polach Rankoru i pod bokiem horęskiej twierdzy. Wielu legło, lecz tuszę, że teraz ku lepszemu świat pójdzie. Prawowity pan bezprawie ukróci, kraj z nieprawości oczyści, nieprzyjaciół wygna. Jeno że ciężka to praca i trudu przed nim niemało. Wciąż Skalmierczyk w granicach, są garnizony Pomorców i chłopstwa pobuntowanego gromady. Ale wszystko się powoli uładzi i wyczyści. I wedle tego ładu z dawien chciałem do was, pani świątobliwa, zajechać, tyle że mi z powodu rany niesporo. - Wyście ranni? - zapytała, znów kryjąc oczy. Wiedziała przecież dokładnie, jak go Pleskota spod Rogobodźca ledwo żywego do rodzicieli wiózł i czym swoją wierną służbę opłacił. - Pod Rogobodźcem się biłem - wyjaśnił chłopak. - Ot, noga sztywna jako zeschła gałąź. Ani na konia siąść, na wózku jak starzec się toczę. - Machnął ręką ku dwukółce, której wcześniej Kalina nie spostrzegła. - Nic to jednak. - Skrzywił się cierpko. - Ponoć drzewiej i rycerze na wózkach bez ujmy jeździli. Pochyliła się jeszcze niżej. Litować się nad nim ani mogła, ani chciała, a żadne gładkie kłamstwo nie przychodziło jej do głowy. Rytar nie zauważył jej zmieszania - albo też nie dbał o nie. - Mój ojciec niedawno w tych murach legł - ciągnął, wskazując na osmalone opactwo. - Pewnie słyszeliście, pani. Nie było to pytanie, lecz zamruczała coś niezrozumiale w odpowiedzi. Na nic więcej nie zdołała się zdobyć. - Pochówek mu godny urządziliśmy w kościółku, co go jeszcze pan pradziad w podzięce dla bogini ufundował. Zda mi się jednak... - zawiesił głos i spojrzał na nią bystro. - Zda mi się jednak, że trzeba i tutaj, gdzie się z doczesnej powłoki wyłuskał, śmierć jego dziełem nabożnym uczcić. Dlatego uradziliśmy z matką, a wierzę, że bracia temu zamysłowi przyklasną, klasztor z niedoli podnieść i nowym sklepieniem zamknąć. Wiedziała, że powinna mu przypaść do rąk i za łaskawość dziękować, bo był to dar niezmierny, kosztowny wielce i rzadki, zwłaszcza w tych czasach, gdy kraj cały wyniszczał od wojny i łupiestwa. Zamiast tego trzęsła się tylko i dygotała
bez słowa. Bo w niepojęty sposób czuła, że on zwleka i milczy właśnie po to, aby mogła się przyznać. Wie doskonale, kto mu ojca umorzył i za jakie winy, a teraz bawi się z nią, nim zada cios. - Tak wielu padło - powiedział cicho chłopak. - Iskra, zwajecki kniaź, Wężymord. Bardzo wielu naszych nie wróci się w Wilcze Jary... Znów zwlekał, a Kalina nie śmiała zapytać o los swego zbójeckiego kochanka. Bo przecież nie zostawiła tego jeszcze w pełni za sobą. Kiedy siedziała z mniszkami, nawiedzała ją bałamutna nadzieja, że oto Twardokęsek wróci po nią. Podjedzie znienacka o świcie pod klasztorny mur, na siodło ją porwie, przygarnie. Tyle że to nie nastąpi. - Będą do was niewiasty się schodzić i płakać, i na los wyrzekać, i pocieszenia prosić - mówił dalej syn podkomorzego, nie spuszczając z niej oka. Dlatego trzeba, żebyście tu zostały i żeby się całe to zło wreszcie na dobro obróciło. Milczała. Przestraszyła się, że jeśli teraz coś powie albo się choćby poruszy, łzy puszczą się jej z oczu i wyzna wszystko. Rzuci się temu dzieciakowi do stóp i będzie go błagać o wybaczenie. Nie sądziła wcześniej, że tak jej zaciąży śmierć jego ojca, zawiniona przecież. Bo podkomorzy był okrutnik jak mało, gwałtownik i pan butny, co nikogo uszanować nie chciał, a ją samą pohańbił tak, że wciąż się czuła zbrukana do głębi, do samego serca. - I własny dług chcę spłacić. - Spostrzegła, jak zaciska palce na sprzączce pasa: widać i jemu nie bez trudu przychodziła ta rozmowa. - Bo gdyby nie człek jeden, stary sługa mego domu, nie wyżyłbym po tym, jak mnie poraniono. On mnie na wpół martwego do domu powiózł i nie odpłacono mu godziwie za wierną służbę. Wydaje mi się więc słusznym, żeby ten klasztor odbudować i żebyście się modliły za jego duszę. - Ujął ją za rękę. - I za duszę mojego ojca. Czy możecie mi to, świątobliwa pani, obiecać? Rozpłakała się wreszcie. W tej chwili zrozumiała bowiem, że nie ma znaczenia, czy syn podkomorzego wie - a była pewna, całkowicie pewna, że wiedział - jaką śmiercią zginął jego ojciec, gdyż właśnie otwiera przed nią
ścieżkę, o której nigdy dotąd nie pomyślała. Istniała jednak i ten chłopiec, wciąż taki młody, że przypominał jej własne dzieci, odnalazł ją, rozwikłując splot nienawiści, krzywdy i zemsty, które ich do siebie przyciągnęły. Nie musiała się bać. Oznajmił jej to bardzo wyraźnie już wtedy, gdy pierwszy raz pochylił się nad jej dłonią i nazwał świątobliwą panią. W wiele zim potem, kiedy zza kraty patrzyła, jak prowadzi do ołtarza narzeczoną - i kolejna waśń wygasała na jej oczach - nadal była mu za to wdzięczna. - Tak - odpowiedziała, nareszcie wolna, choć jeszcze nie szczęśliwa, bo szczęście miało przyjść znacznie później, kiedy wyuczyła się na nowo swego życia. - Będę się za nich obu modlić. A także za siebie. I za wszystkich, których pogrzebano na krwawym polu. * * * Niektórzy jednak musieli szukać spoczynku znacznie dalej. Bo kiedy z pobojowiska zebrano rannych, wybrzmiały triumfalne okrzyki i Zwajcy wraz ze Skwarną odpłynęli ku skałom Skalmierza, żeby w łupach i srebrze odebrać wreszcie nagrodę za zwycięstwo, należało stawić czoło jeszcze jednej rzeczy. Tej najtrudniejszej. Szarkę zaniesiono do twierdzy. Koźlarz sam wybrał komnatę, lecz nie potrafił wysiedzieć długo u posłania Iskry: zbyt wielką grozą napełniał go widok tej śmierci-nieśmierci, która ją pochłonęła. Innym przychodziło to łatwiej - czyż nie powiadano na północy, że Iskry strzelają bujnym płomieniem i gasną? - po części i dlatego, że wciąż mieli w pamięci jasną pannę, która przypłynęła wiosną na smoczym okręcie i pieśnią nakłaniała fale do posłuszeństwa. Książę jednak za dobrze wiedział, co zdarzyło się później, podczas całego lata, kiedy przez chwilę żeglowali razem poprzez Wewnętrzne Morze i wypowiedziano wreszcie wszystkie słowa, które powinny zostać wypowiedziane znacznie wcześniej, a także kiedy na bardzo długo każde z nich zagubiło się we własnej baśni. I chyba ta osobność bolała go najbardziej. Nie to, co zrobili dla siebie i przeciwko sobie, niezdarnie, opacznie, na oślep, bo wcale nie był przecież pewny, czy jej dzisiejsza nieśmierć nie jest jedynie kontynuacją czaru, jaki na nią sprowadził i wytargował u Org Ondrelssena. Nie, bolało go raczej, że przeszli przez owo lato
tak okrutnie oddzielnie. Bez gestu, bez słowa. Bez pożegnania. Dług, pamięć i obietnica, przypominał sobie z goryczą. - Już dosyć, książę. - Ktoś dotknął jego ramienia. Szydło stał za nim w cytrynowych rajtuzach i w błazeńskiej czapce. Nie kpił jednak. - Nie należy jej wystawiać ludziom na pośmiewisko - rzekł z powagą. - Nie ośmielą się chyba... - Koźlarz zaprotestował gwałtownie. Niziołek pokręcił głową. - Ośmielą się, ośmielą, jeśli nie dzisiaj, to jutro. Choćbyście ją na wieży ukryli lub w ziemi głęboko schowali, wnet ją na nowo dobędą. I zaczną do niej przychodzić, za włosy targać, szaty na relikwie drzeć, chromych o stopy pocierać, palce ślepych w oczy kłaść. A nie pomoże, to przeklną i o własne nieprawości obwinią, bo przecież krzywda i grzech nie znikną na świecie, a ona zabiła boga. Nie, książę. Baśń niech się do baśni wróci i tam bezpiecznie spocznie. Bo was wielki trud czeka i musicie się skłonić ku żywym. Bogini umarła i Zird Zekrun nie żyje. Pomogę wam oczyścić Żalniki ze śmierci, ale ta rana nie zabliźni się za waszego życia. Może nigdy. - Chcesz ją zabrać - odgadł książę. - Mam moc, żeby to uczynić - przytaknął karzeł. - Jeśli się zgodzicie. Potem już tylko milczeli, aż zapadł zmierzch. * * * Pod koniec pozostało ich ledwie siedmiu. Stary Pomorzec nie mógł się nadziwić, jak ludzie potrafią się ukrzywdzić nawzajem, bo przecież ani zimno, ani trud, ani niepewność nie zaszkodziły knechtom tak bardzo jak właśni towarzysze. Skoro bowiem raz zaczęły się spory, nie udało się ich zażegnać na długo. Żołnierze, którzy niegdyś w jednym szeregu walczyli przeciwko nieprzyjacielowi,
teraz równie zajadle rzucili się sobie do gardeł. Zwady wybuchały o wszystko. O źle położony kamień, soczystszy kawał mięsiwa, wreszcie krzywe spojrzenie. A potem nawet powód nie był już potrzebny, żeby jeńcy zabijali jeden drugiego. Brak nadziei, pomyślał ze znużeniem. W gruncie rzeczy zabija nas brak nadziei. Nie przyniósł jej również ogień, który znienacka pokazał się na niebie. - To Hałuńska Góra! - wołał w uniesieniu Samosłaniec. - Zird Zekrun postanowił się upomnieć o swoje sługi. - To Skalmierskie wybrzeże - powiadali inni - płonie pod atakiem naszych. Dziwna rzecz bowiem działa się z wyspą. Wiatry owiewały ją ze wszystkich stron i słońce przesuwało się po nieboskłonie jakoby we śnie, tak że nie umieli określić, gdzie północ, a gdzie południe. Dowódca knechtów odnosił czasami wrażenie, że podczas tej wojny - a może jeszcze wcześniej - świat jął się rozpadać na mnóstwo skalistych, nieurodzajnych wysp. Kiedyś, w dzieciństwie, zachowywał dla niego jakąś jedność - choć może było to tylko złudzenie. Wtedy jednak nie czuł tego straszliwego rozdźwięku i potrafił śmiało pożeglować przez morze. Teraz już nie. Stronił wprawdzie od spisków i miał osobliwą zdolność przeżycia, która zadziwiała młodszych. Lecz po Rogobodźcu nic nie wydawało się jak dawniej. Wieża od kilku dni była skończona. Pozostawało im jedynie czekać. Ale Pomorzec nawet nie podniósł się z kamienia, kiedy spomiędzy skał wyłonił się przeklęty karzeł. Widok falującego morza przynosił mu ulgę. Sam nie pojmował, czemu. - Twoi towarzysze już wyruszyli w drogę - oznajmił niziołek. Dowódca knechtów wzruszył ramionami. Dawno zrozumiał, że nie przeprowadzi swoich ludzi przez niewolę. Ustało huczenie bębna z wilczej skóry. Nie musieli przychodzić do niego po radę.
- Po co to wszystko? - zapytał. Karzeł przysiadł obok, zmoczył ciżmy w wodzie. - Żebyście nie zdołali odnaleźć wyspy - odpowiedział po chwili. - I by się narodziła legenda. Pomorzec skinął głową. Tak, każdy z jego dawnych podkomendnych, jeśli szczęśliwie dotrze do swoich, nie omieszka opowiedzieć o wieży, którą własnym trudem wznieśli na przyjęcie cudu. Powracali przecież z pustymi rękami, bez łupów, bez kniaziowskiego srebra. Tylko z opowieścią. Cóż wobec niej znaczyły pomarnowane życia tych, którzy również układali kamienie w wieżę, lecz skonali, zanim stanęła? - Chcesz zobaczyć? - zagadnął go karzeł. - Zasłużyłeś. Nie miał właściwie ochoty, lecz wspiął się za niziołkiem po ciemnych, koślawych schodach do pomieszczenia, które uszykowali tuż pod szczytem wieży. Komnatka była mała i duszna, z okienkami wychodzącymi na cztery strony świata. Nie uczynili w niej żadnych mebli, zdziwił się więc, ujrzawszy pośrodku długą, połyskliwą skrzynię. Blask bił od niej, jakby wykrawano ją z górskiego kryształu. Aż oczy musiał zmrużyć. - Co to? - zapytał mimowolnie, bo zdawało mu się wcześniej, że uprzykrzył sobie wszelkie dziwy i ani myśli wiedzieć więcej niż konieczne. - Skarb. - Karzeł uśmiechnął się i na moment jego rysy zmiękły. - Wojna dopaliła się i moce szukają sobie schronienia. Sam nie rozumiejąc dlaczego, Pomorzec uczynił krok w przód i zajrzał do skrzyni. Złotowłosa kobieta spała na boku, odwrócona do niego plecami i od razu zgadł, że to Iskra - wszak tylko ona mogła dopalić się wraz z wojną, zabijanie i ogień po równo były jej żywiołem. Cofnął się jednak i nie spojrzał jej w twarz. Nie chciał. A potem, kiedy pomimo wzburzonych fal i Hałuńskiej Góry płonącej ponad widnokręgiem szczęśliwie przeprawił się na Wyspy Hackie łodzią, którą podarował mu karzeł, nikomu nie opowiedział o skrzyni i śpiącej w niej dziewczynie. Morze wciąż kotłowało się, miotając ludźmi w rozliczne strony i nie
zamierzał do starych smutków dodawać nowych niepokojów. Może też pragnął zachować tę baśń dla siebie. Czasami, bardzo już wiekowy, siadał nad brzegiem i myślał o Iskrze, co gdzieś tam łopocze we śnie na wyspie, której nikt nie potrafi odnaleźć, na wyspie zaklętej i przeklętej po równo, bo przecież grzebał tam swoich towarzyszy. Ogarniała go wtedy niezmierna tkliwość. Później zaś spoglądał na swoich wnuków, którzy splatali sieci i niewody na połów, lecz sami nie byli przędzą w ręku bogów. I cieszył się z życia.
Rozdział dziewiętnasty Jeszcze zbójca dobrze do łodzi nie wszedł, a już chciał się z niej cofnąć - i takie zresztą było całe jego życie, że wszystko, cokolwiek powziął, wydawało mu się niesłuszne, mdłe i zbyt pochopne. Nieustannie oglądał się za siebie, mruczał, zwlekał, przeklinał, aż wszelka radość przeciekła mu przez palce. Bez względu na to, co łaskawy los zsyłał, wszystko było mu za małe i nikczemne. Na razie jednak płynął wraz z wiedźmą przez morze, wygładzone i ciepłe pod jesiennymi gwiazdami. Fale kołysały go błogo, bryza chłodziła twarz, wciąż rozpłomienioną od przelanej krwi. Wiedźma drzemała, owinięta kosmatym płaszczem. Tylko ryby wyskakiwały nad powierzchnię i gładko sklepionymi ślepiami zaglądały do łodzi. A Twardokęsek nie spał, ale brodę szarpał i dawne wypadki roztrząsał. Gdzie błąd popełnił? Kiedy jeszcze mógł się rozmyślić? Na szczęście zapasów mieli w bród, nie do przejedzenia. I napitku, który nigdy nie wysychał w skórzanym bukłaku. Zapewne kryło się w tym nowe czarodziejstwo, lecz jak dotąd nie tłumiło jego pragnienia. Bo pić musiał, żeby nie pamiętać, co pozostawił za sobą. Kiedy łódź uderzyła wreszcie o brzeg, ledwo łeb podniósł. Wszystko jedno mu było. Nawet dni i nocy nie liczył, jakie przewiedli na tej nieszczęsnej żegludze. - Chodź! - Wiedźma pociągnęła go naprzód silną, ciepłą ręką i ruszył za nią jak oczadziały, w chłód i pomiędzy lody. Musieliśmy znaleźć się daleko na północy, pomyślał z roztargnieniem, bo
śnieg zalegał tu świeży, choć gdzieniegdzie na brzegu spomiędzy białych łach łyskała jesienna trawa. Okręcił się ciaśniej baranicą, którą znalazł w łodzi wśród innych pakunków. Na co mi to było? - pomyślał, omiatając ponurym wzrokiem bezmiar bieli przed sobą, przełamanej tylko na horyzoncie postrzępionymi czarnymi skałami. Wiedźma niecierpliwie postukiwała miotłą w stężałą ziemię. - Dobrze już, dobrze - burknął. Nie miał dokąd się cofnąć, więc pozostało mu tylko niezadowolenie, którym potrząsał niczym wojenną chorągwią. Z ociąganiem zarzucił na plecy sakwy, bukłak z dobroczynnym trunkiem przewiesił przez ramię i poczłapał za wiedźmą. Oddech unosił się z jego ust w obłoczku pary, kąsało zimno. I nagle bardzo ciężko było mu pamiętać o człeku, który jeszcze niedawno, ledwie parę kroków wstecz, rozmawiał z Bogorią ponad trupami Pomorców. Szli z trudem, zapadając się w śnieg. Zastanawiał się, czy jasnowłosa niewiastka w całej swej wiedźmiej tępocie pojmuje lub przeczuwa choćby kres ich drogi. Ale nie pytał. Po tych długich miesiącach, kiedy musiał zabiegać o innych, prowadzić ich i niebezpieczeństw wyglądać, dobrze mu się tak szło, nie troskając się niczym. Zagłębili się pomiędzy skały, oblepione gęstym, lepkim śniegiem. Wytrawione wichrem i lodem, wyginały się nad ścieżką jak żebra potężnego zwierza. Zbójca sunął między nimi powoli, nie podnosząc głowy. Nie przestrzegły go krzyki ptactwa, które długo odprowadzało ich znad brzegu, żeby tuż przed skałami zniknąć bez śladu. Nie dał do myślenia gładki przestwór śniegu, nieskalany ludzkim ni zwierzęcym tropem. I dopiero kiedy stanęli nad brzegiem źródła, zrozumiał, że na końcu drogi nie czeka ogień pod szczelną więźbą ani ciepła strawa, ani dzban wina. Woda biła spomiędzy śniegu, rzeźbiąc w nim połyskliwe korytarze, a wszystko wokół było puste, ciche i wymarłe. Pociągnął z bukłaka, aż po uda zakopany w zaspie. Skóra go świerzbiła i lęk jakiś kłębił się w gardle, choć sam nie potrafił pojąć dlaczego, bo znikąd nie widział ni żywego ducha i nic im nie zagrażało. Nic prócz nich samych. Bo oto wiedźma zrobiła jeszcze kilka mozolnych kroków do źródła, aż mleczna woda omyła czubki jej chodaków.
- Chodź! - powtórzyła, zaciskając palce na nadgarstku zbójcy. I skoczyła w głąb. I pociągnęła go za sobą. Zamłócił rękami w powietrzu, lecz stopy nie znalazły na śniegu oparcia i runął w białą toń, a woda zatrzasnęła się za nim z hukiem jak wierzeje. Z początku szamotał się i walczył, usiłując wznieść się ku zbawiennemu światłu, które migotało ponad nim. Ale sakwy ciągnęły go w dół, a lodowata woda oklejała ze wszech stron, odbierając siły, więc niebawem już tylko opadał bezwładnie, z rozwartymi oczami, łowiąc jakieś odległe szepty i blaski. Wszystko od niego odbiegło, nawet słowa modlitwy i nie wezwał Kii Krindara od Ognia, aby wsparł go w ostatniej minucie i poprowadził mroczną ścieżką ku Issilgorol. Nie umarł jednak. A może i umarł - nigdy później nie był pewny. Poczuł pod stopami twardy grunt i poluźniła się nagle obręcz wokół jego piersi. Niezdolny wstrzymywać dłużej oddech, zaczerpnął głęboko wody, wciągnął ją w nos i w płuca, aż do samych źródeł żywota. Chłód rozlał się po nim, a zbójca ujrzał wyraźnie, że stoi pośrodku osady. Domki chyliły się nisko ku ziemi, zielonej od świeżej trawy. Lśniły bielone ściany i błękitna glazura dzbanów, które suszyły się na płotach. Porzucone u studni wiadro prześwitywało dziurą ku niebu. Bo nad nimi, w bezmiernej dali, płynęły białe obłoki i światło dobywało się z góry, choć mdłe i przytłumione. Aż zbójcy zakręciło się w głowie, bo nie wiedział, gdzie się znalazł, w baśni, śnie czy na jawie. Więc jednak istnieją zagubione światy, pomyślał ze strachem, jak w gadkach starek ukryte pod lustrem jeziora albo w głębi studni. I mimo wszystkiego, czego wcześniej doświadczył, taki go lęk zdjął niezmierny, że trząsł się i dygotał, niezdolny wymówić jednego słowa. Wreszcie osłabłą ręką zmacał bukłak i odkorkowal go z ulgą. - Zostaw. - Wiedźma pochwyciła go za łokieć. W innym miejscu byłby się może opierał, ale tutaj uległ, przybity i znużony. Stał i wpatrywał się w wiedźmę, wyczekując jej pomocy. Położyła mu ręce na ramionach i głęboko zajrzała w twarz. Oczy miała niebieściutkie i czyste jak niebo.
- Już czas - powiedziała. - Czas przywrócić ład. Zamrugał. Nie rozumiał jej. Podczas wędrówki przez Góry Żmijowe to on ją prowadził, bezradną jak dziecko mimo trawiącej ją magii, a teraz sam u niej wyglądał opieki i otuchy. - Spójrz - dodała, ściskając go lekko. Rozejrzał się. Choć wioska była przestronna, a chałupy pokaźne, otoczone sadami i warzywnikami, wszystko tutaj zniszczało i zasnuło się kurzem. Ziały wyrwy po spróchniałych sztachetach, tu i tam pozapadały się dachy, drzewa i chaszcze rozkrzewiły się, pędami malin sięgając aż na progi domostw. Wicher kołysał obluzowanymi wierzejami stodół i obór, zza których nie dobiegał ryk żywiny i żadna kura nie przechadzała się po podwórcu. Porzucone gniazdo bociana roniło gałęzie na przyzbę. Tak, cokolwiek się tutaj wydarzyło, od dawna nikt nie naprawiał gontów, nie przetykał kominów ani nie omiatał znad progu pajęczyn. Nadal jednak nie rozumiał, czego oczekuje od niego wiedźma, póki nie popchnęła go ku pile, siekierze i młotkowi, ustawionym w drewnianej skrzynce pod ścianą najbliższej chaty. - Idź - nakazała wiedźma, a Twardokęsek usłuchał bezwolnie jak we śnie. Bo też wszystko, co działo się później, przypominało senną marę, łagodną i przytłumioną. Heblował deski, ciął i ciosał, a świeże strużyny pryskały w trawę, przypominając mu życie w zapomnianej wioszczynie, głęboko w Górach Żmijowych. Życie, jakim mogłoby być, gdyby nie najazd norhemnów. Życie, przed którym uciekł na oślep po śmierci matki, na dobre, jak sądził, zatrzaskując za sobą rygle i ścieżki. Śnił o nim teraz. Jego ręce rozumiały trud i pewnie zaciskały się na rękojeściach narzędzi, których nie trzymał tyle zim, niemal półwiek. Ruchy przychodziły mu z łatwością. Zniknął ból w karku i zdradliwe łupanie krzyża. Była bowiem w tej pracy jakaś gładkość, jakaś nieludzka wręcz radość, jakby i drewno, i stal śpiewały mu w ręku z uniesieniem. Drzwi wprawiał, ościeżnice rychtował, gonty łatał, bez wysiłku odnajdując w głębi umysłu właściwy kształt rzeczy, których wszak nigdy wcześniej nie oglądał. Nie zastanawiał się, jak wiele jego mozół mógł odmienić w tej
panoramie opuszczenia i żałości, bo też nawet zwątpienie zdołało się jakoś zagubić w miarowym ruchu narzędzi, stukocie młotka i jękliwym zawodzeniu piły. Nie doskwierał mu głód ani znużenie i całkowicie się zagubił w tej pracy, którą jeszcze niedawno wzgardziłby bez słowa. Niekiedy tylko migała mu pomiędzy chałupami sylwetka wiedźmy, która odgarniała ze ścieżek zeschłe gałęzie i wysypywała je czystym piaskiem, omiatała kurze i pajęczyny narosłe wokół błoniastych szybek i wygarniała z pieców tłuste sadze. Na nic więcej nie patrzył. Pod wieczór wiedźma odnalazła go i, utrudzona, wsparła się czołem o jego ramię. Pachniała znojem - potem, ługiem i mydliną. - Trzeba nam wypocząć - rzekła, a potem poprowadziła go do izby, świeżo pozamiatanej i czystej. Przełamali się kołaczem białym jak śnieg, po czym legli na jednej poduszce i siennik pachniał błogo sianem, kiedy wartko zapadali się w sny w tym świecienieświecie. A rano obudził go blask. Słońce wpadało przez otwarte okiennice, prześwietlając białe płatki, które sypały się z kwitnących śliw. Pomiędzy drzewami wirowała dziewczyna w jasnej sukni: włosy tańczyły wokół niej, tak pełne blasku, że w pierwszej chwili wziął ją za Szarkę. Ale nie. Miała krągłą, wiejską twarz, perkaty nos i usta czerwone jak maliny, nienaznaczone przez żadne przepowiednie i smutki. Tak mu się wydało. Skrzypiała studnia. Babina w bieluśkim czepcu i koszuli aż sztywnej od krochmalu przesunęła się przez podwórzec, postękując pod ciężarem nosideł z wodą. Z tyłu, zza chaty dobiegał stukot siekiery i miarowe sapanie niewidocznego drwala. Poświstywał kos. Spomiędzy gałęzi wychylił się chłopiec o włosach jak zmierzwiona strzecha i cisnął kawałkiem kory w wylegującego się na płocie kota. Zbójca zacisnął palce na krawędzi pierzyny, przerażony eksplozją życia, które skłębiło się wokół niego głosami ludzi, których - mógłby przysiąc! - jeszcze wczoraj tu nie było. Nie śmiał drgnąć, żeby nie rzucili się ku niemu, wypytując, skąd się tu wziął, w ich chatach, w ich piernatach, przy stole, którego nie wyciosał własną ręką. Znów dławił go w gardle lęk przed tym magicznym bezeceństwem, co w jednej chwili cały świat wywraca na nice. Sięgnął na oślep ku wiedźmie, struchlały, że nie znajdzie jej przy sobie, że porzuciła go na dobre w tym obcym, niepojętym miejscu. Ale nie. Była tuż obok,
rozgrzana po nocy. Uśmiechnęła się do niego sennie, uchylając powieki. Pod oknem przesunął się, kuśtykając, staruszek ze skopkiem pełnym świeżego mleka. Na szyi miał połyskliwą, drobno kutą opaskę. Łuskowaty wzór falował w rytm oddechu, giętki i gładki jak skóra. Kot z piskiem zabiegł mu drogę, starowina potknął się, nieomal przewrócił, lecz zwinął się jakoś w powietrzu, skulił ze zręcznością niezwyczajną w jego wieku i wyprostował tak szybko, że ani kropla mleka nie spadła na trawę. - A pójdziesz ty! - wrzasnął skrzekliwie, usiłując wymierzyć kopniaka utrapionemu zwierzęciu. Kot uciekł, zadzierając nastroszony ogon. Wiedźma poderwała się z poduszki. - Czekaj, głupia! - syknął zbój i próbował ściągnąć ją na bezpieczne posłanie, gdzie przez chwilę mogli się utaić przed wzrokiem tych obcych i zastanowić, jak uciec. Lecz ona oswobodziła się, śliska raptem jak piskorz, i wyprysła na posadzkę, roztrąciwszy pierzyny i poduchy. - Więc wrócili! - wykrzyknęła jeszcze ku zbójcy, zanim pobiegła ku tamtym z roztworzonymi szeroko ramionami. - Udało się nam! Żmijowie wrócili! * * * Powroty trwały przez całą jesień. Świat szykował się do zimowego snu: gacono chałupy, napełniano spiżarnie, kiszono kapustę i zwożono rzepę z pól. Ptaki sunęły ponad gościńcami, z krzykiem żegnając się z rodzinnymi stronami, dołem zaś ludzie wędrowali ku swoim siedzibom. Wojna dogasała leniwie. Zwajcy pożeglowali na północ, po śmierci kniazia prowadzeni przez Hardysza. Doża spiesznie ściągał do Skalmierza rozsiane po pograniczu oddziały najemników po tym, jak piraci pod wodzą Wigonia spadli mu znienacka na stolicę. Nawet znaczna część szlachty rozlazła się na zimowe leże chociaż pod Uścieżą nadal obozowały obdarte gromady sierotek, niszcząc i pustosząc
wszystko wokół. Koźlarz nie próbował ich zatrzymywać. Cokolwiek myślał o siostrze, która tkwiła w oblężeniu, jak powiadano z szyderstwem, dobrze już ociężała od Wężymordowego bękarta, nie mógł jej ruszyć na odsiecz. Po ostatnim krwawym paroksyzmie, jaki rozegrał się na Rankorskim Polu, ludzie potrzebowali oddechu. Choć nie wszyscy. Im więcej dni mijało jej na jałowym wyczekiwaniu, tym większa rosła w Złociszce złość. Książę bowiem nie pojawiał się, znów porzuciwszy ją na pastwę Servenedyjek. Bawiła się więc z dzieckiem, nijak nie potrafiąc dopatrzyć się w nim znamion zniszczenia, jakie zgotuje w przyszłości Krainom Wewnętrznego Morza. Cerowała spódnicę. Z nudów redagowała w myślach pisma do ojcowskich kantorów, podliczała nieistniejące zyski i straty. Prosić o nic nie chciała, nawet o inkaust, który pozwoliłby jej spisać te rachunki i na dłużej zaprzątnąć czymś wyobraźnię. Jako jedyne księgi pozostawiono jej w namiocie żywot Vadiioneda, mowy starożytnych mędrców i czyny sławetnych praszczurów księcia. Wiedziała, że nie było w tym złośliwości: po prostu spoczywały u wezgłowia łóżka, kiedy włodarz Spichrzy wspaniałomyślnie odstąpił jej własną siedzibę. Wkrótce znała je na pamięć, ale jej żywy, praktyczny umysł nie lgnął bynajmniej do tych czcigodnych, strupieszałych wspaniałości, aż stały się częścią tortury, jaką stanowiło oczekiwanie. Nadal prowadzili z księciem dziwną grę i chociaż nie rozumiała jej reguł, ze wszystkich sił pragnęła wygrać. Budziła się i zasypiała ze złością, przeklinając go siarczyście. Nie miał prawa skazywać jej na niekończące się odosobnienie. Aż wreszcie pewnego wieczoru pachołek w barwie Spichrzy wsunął się cicho do namiotu. W twarzy miał powagę, kiedy skłonił się, prawie dotykając czołem ziemi. Poprowadzi mnie na szafot, pomyślała i w pierwszej trwodze ciasno opasała się rękami, bo przecież była jeszcze młoda, lekkomyślnie, zachłannie młoda, i wcale nie gardziła życiem tak bardzo, jak chciała wierzyć. Zaraz jednak wyprostowała się. Cokolwiek postanowił spichrzański bękart, syn cudzołożnej dziwki i kapłana - który nie miał nawet dość odwagi, by we własnej osobie oznajmić jej wyrok - nie zamierzała przyjmować tego ze łzami. O nie.
- Książę kazał wam... książę prosił, pani... - Pachołek jął się płonić i jąkać na widok jej oczywistego gniewu. Niemal uśmiechnęła się mściwie. - Książę kazał wam rzec, pani - zebrał się w sobie - że wasz małżonek nie żyje. I wszelka satysfakcja wyciekła z niej jak woda z sita. - Jakże to? - zdołała wykrztusić. Servenedyjskie wartowniczki trwały pod ścianą nieruchome jak posągi. Ich oczy przypominały krople zastygłego szkła. - Zginął na Rankorskim Polu - oznajmił pachołek, chyląc czoło przed jej stratą. Ale Złociszka bynajmniej nie rozpaczała po zbójcy, wcale nie. I jeśli łzy jej nabiegly do oczu, to wyłącznie z powodu własnej głupoty, która kazała jej widzieć w spasłym, postarzałym łupieżcy wojownika, który zawojuje dla niej pół świata. On tymczasem nie tylko odstąpił ją w niebezpieczeństwie, ale na dodatek dał się zabić. Legł w jakiejś bitwie bez znaczenia. Bez łupu. Bez sławy nawet, która mogłaby jej osłodzić gorycz wdowieństwa. Przygryzła wargę, żeby stłumić krzyk wściekłości. - Nikt go więcej nie widział - ciągnął z cicha pachołek - choć dobry kęs czasu minął. Darmo żalnicki kniaź kazał wszędy rozpytywać, a i nagrody sowitej nie szczędził, kto by mu wieści dał o zbójeckim hetmanie. - Tedy na pewno nie żyw! - wyrwało się jej cierpko, bo spośród wszystkich rozumiała najlepiej, jaką Twardokęsek miał skłonność do złociszy. Chłopiec spojrzał na nią zdumiony: jego oczy były wciąż po młodzieńczemu jasne, a twarz gładka i nieprzeorana smutkiem ani cierpieniem. Jakże miała mu tłumaczyć, że dla sowitej nagrody jej mąż sprzedałby własną duszę? Albo to, że była dla niego jedynie zdobyczą, sakiewką srebra, którą należało opróżnić do ostatniej monety i cisnąć precz?
Tak więc zbójca uciekł przed nią ostatecznie. Zanurzył się w śmierć i nie mogła go więcej doścignąć. - Gdzie książę? - zapytała chrapliwie. Pachołek uczynił jakiś pozbawiony znaczenia gest: nie spodziewał się takiego pytania. Otaczali ją sami durnie i nieudacznicy. - Gdzie twój pan, głupcze?! - Chwyciła go za wyłogi kaftana. Chłopak szarpnął się w tył i spoglądał na nią rozszerzonymi ze strachu oczami. - Gdzie Evorinth?! - zawołała raz jeszcze, tak dogłębnie wściekła na księcia, który nie znalazł dość odwagi, żeby we własnej osobie oznajmić jej śmierć męża, a ponieważ pachołek nadal sterczał jak kołek, wymierzyła mu siarczysty policzek. Uderzenie otrzeźwiło chłopaka. Odskoczył w popłochu, najwyraźniej niepewny, jak sobie radzić z furią więźnia. Servenedyjki uśmiechały się, szczerząc ostro spiłowane ząbki. Lecz Złociszka nie zamierzała się dłużej na nie oglądać. Zebrała w garść spódnicę i bez namysłu ruszyła na zewnątrz. Najpierw poraziło ją światło, choć słońce dogasało właśnie w czerwonej łunie. Jednakże przez tygodnie niewoli odwykła od niebiańskiego blasku i zaskoczył ją zimny, jesienny wiatr, kiedy rozdmuchał jej włosy i załopotał suknią. Z tyłu Servenedyjki szczęknęły bronią. Rzucały jakieś rozkazy w swym niepojętym, świergotliwym języku. Ale Złociszka ani na nie spojrzała. Wodziła wzrokiem po błoniu, wyszukując znajome miejsca i znaki, aż wreszcie jej wzrok padł na namiot okazalszy od innych. Należy to skończyć, myślała, sunąc ku niemu przez namokniętą, rozjechaną wozami ziemię. Jej suknia natychmiast ubłociła się i jęła wchłaniać chłodną mżawkę, która wisiała w powietrzu. Ludzie spoglądali ze zdumieniem na drobną dziewczynę w obszarpanej czerwonej sukni, która z odkrytą głową brnie pieszo przez błocko w eskorcie
Servenedyjek. Nikt jednak nie usiłował jej zatrzymywać, mimo że książę rozkazał wyraźnie, aby nie śmiała się samowolnie pojawiać na błoniu. Może już jej po prostu nie pamiętali. Albo, zaprzątnięci swoimi sprawami, wzięli ją za jeszcze jedną ladacznicę, jakich wiele kręciło się po pustoszejącym obozowisku. Podeszwy safianowych trzewiczków mlaskały gniewnie w namokniętej ziemi. Szła naprzód, coraz szybciej, żeby wyprzedzić tę natrętną myśl, że świat świetnie poradził sobie bez niej i nikt nawet nie zauważył zniknięcia córki pewnego lichwiarza. Rozpoznawała znaki i barwy, spichrzański błękit i biel, która w istocie była srebrem, bo przecież bogactwo zawsze sprzyjało najpiękniejszemu miastu Krain Wewnętrznego Morza. Stroje wartowników także połyskiwały od srebrnej nici i chorągiew powiewała nad namiotem na znak, że w środku kryje się samowładny pan. Zatem nie uciekł, pomyślała kwaśno. Po prostu nie chciał mnie oglądać. Książę pochylał się nad pergaminami. Na jej widok uniósł się zza stołu i spiesznie odprawił młodego mężczyznę w skromnym kubraku. - Więc jesteś wreszcie - powiedział cicho, zanim zdołała zaczerpnąć tchu i rzucić mu w twarz falę złości. Znów byli w namiocie sami. Servenedyjki usunęły się, wymiecione na zewnątrz jego gestem lub uprzedzone zawczasu, żeby im nie przeszkadzać. To ją również gniewało. Nie przywykła, żeby ktoś z taką swobodą kierował jej losem. - Przysłałeś mi wieść o śmierci męża - wycedziła przez zęby. Książę uśmiechnął się. - Czy to cię cieszy? - żachnęła się Złociszka. - Tak - odpowiedział po chwili. - W gruncie rzeczy tak. To oszczędza nam trudu. Usiądź! - nakazał, wskazując jej krzesło, po czym zrzucił na ziemię zwitki pergaminów, które zaścielały je szczelnie.
Posłuchała, zirytowana własną uległością. - Zatem zdecydowałaś się. - Książę przyglądał się jej bez skrępowania. - Na co? - prychnęła jak kot i zaraz potem dodała mściwie, bo przekręcanie jego intencji sprawiało jej radość: - Wreszcie możesz mnie zabić. Nikt się o mnie nie upomni. Włodarz Spichrzy zamilkł, postukując piórem o kałamarz. Spostrzegła, że palce ma uwalane inkaustem. - Nie mam zwyczaju niszczyć tego, czego pragnę - odparł, kiedy z końcówki pióra ściekła purpurowego kropla. Gdyby taka rozmowa przydarzyła jej się dawniej, jeszcze przed oblężeniem Wiergów, umiałaby nią pokierować uśmiechem i wdzięcznym przechyleniem głowy: wszak nieraz wodziła na manowce synów patrycjuszy, kiedy przychodzili się zalecać do ukochanej córuchny burmistrza. Ale teraz już nie potrafiła. Tkwiła na jedwabnej poduszce, tępa jak kołek albo źle zaostrzone pióro, co zostawia na pergaminie krzywy, rozlany ślad. Zresztą sama nie wiedziała, co mogłaby napisać. Książę Evorinth wprawiał ją w zbyt wielkie rozdrażnienie. Lecz umysł, skrupulatny, precyzyjny umysł lichwiarskiej córki, natychmiast podsuwał jej odpowiedzi. Czyż istniał lepszy sposób, aby przekonać jej ziomków o przychylności księcia, niż obrócenie niedawnej buntowniczki w kochankę? Towarzyszyłaby mu wówczas jako podwójny znak - ujarzmionego miasta oraz łaski, jaką okazano pokonanym. Wszak władca mógł sobie pozwolić na kaprys, nawet gdyby paru rajców, co na wojnie potracili dziedziców, wzdragało się na nieoczekiwany pokaz miłosierdzia. Policzki zapiekły ją od krwi. Jakby wyczuwając jej myśli, książę odezwał się niskim, melodyjnym głosem. Och, może była jedynie córką liczygrosza, który dorobił się na cudzej krzywdzie. Umiała jednak rozpoznać, gdy obracał przeciwko niej nie tylko słowa, ale i ton. Sama uciekała się do podobnych sztuczek, spacerując z zalotnikami w podcieniach ojcowskiej kamienicy.
- Zobaczyłem na murach oblężonej twierdzy dziewczynę - powiedział książę - która urągała wrogom, używając nagości jak mężczyzna miecza. W innym życiu, w innym świecie, pomyślała. Zanim woda przemieniła się w krew. - Nawet nie wiesz - ciągnął książę ze spokojem, lecz coś, napięcie ramion i sztywne pochylenie szyi, podpowiadało jej, że bynajmniej nie jest taki swobodny, jak się wydaje - jaki spowijał cię wówczas blask. Jak pochodnię. Na swój sposób płoniesz równie jasno jak Iskra. Cofnęła się, uderzając plecami w oparcie krzesła. On wiedział, co mówi, ten złoty książę Spichrzy, który, pół miasta mogło zaświadczyć, w noc krwawego karnawału trzymał w ramionach nagą Iskrę. A jednocześnie Złociszkę przerażało, że teraz zwraca się do niej bez osłon, nie chowając się za maskami ani gładkimi słówkami, choć zapewne wyćwiczono go w tej szermierce dworaków, która potrafi ukryć wszystko, niczego nie odsłaniając. Nawet w Wiergach młodzi szacowali się bacznie w przytomności piastunek, matek i sióstr, a słowa krążyły pomiędzy nimi, barwne i nic nieznaczące. Może daleko im było do dworskiego wyrafinowania, lecz w kamienicach Długiego Rynku również rozumiano, że pieniądz bieży do pieniądza, zaszczyt do zaszczytu. I targowano się zaciekle pod pozorem umizgów i zabaw, ukrywając prawdziwe myśli i słabości. Nikt z nią wcześniej tak nie rozmawiał. Ni jeden z zakochanych młokosów, którzy przecież zakradali się pod jej panieńskie okna. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytała, już nie wściekła, lecz niespokojna. Tym bardziej zaskoczyła ją odpowiedź. - Bo chciałbym mieć pewność, że jeśli mnie zabraknie, będziesz dla mnie broniła miasta i nie roztworzysz bram, choćby stukała do nich sama Annyonne. Żadne z nich nie potrafiło jeszcze dostrzec krucjat w Góry Żmijowe, zmagań ze szczurakami, buntów książąt ani najazdów norhemnów. Lecz wszystko to już trwało, przyczajone w cieniach między sprzętami. - A tego nie zaskarbię sobie podstępem - ciągnął książę. - Nie zdołam cię
kupić pochlebstwem ani lichą błyskotką. Czyż nie tak, złota moja? Pieszczotliwe miano zaległo pomiędzy nimi i Złociszka aż wstrzymała dech, tak nieoczekiwane wydawało się jej w tym miejscu i czasie. - Jestem... - zaczęła, lecz zaraz urwała, bo nie wiedziała, jak dokończyć. Niepewna? Przestraszona? Wątpiąca? Zapewne wszystko po trochu, a także o wiele więcej. - Nie powinnaś zmarnieć w odludnym klasztorze albo na dnie wieży. Książę odłożył pióro, rozcierając w palcach smugę inkaustu. - Nawet Servenedyjki to czują i dlatego pozwalają ci się bawić z dzieckiem z przepowiedni. - Więc to dlatego? - szepnęła. - Z powodu malca? - Nie - zaprzeczył książę. - Z powodu mojej zachłanności. Bo jesteśmy tacy sami, złota moja. Zachłanni, niecierpliwi, waleczni. Ty i ja. Tacy sami. W pół tuzina zim później, rozwścieczona kolejną faworytą tak bardzo, że porzuciła wszelką roztropność, usiłowała go otruć. Udaremnił intrygę jednej nocy, chociaż poćwiartowane ciała spiskowców długo jeszcze gniły nad bramami miasta. A potem przyszedł do jej alkowy i patrzył, jak czesze włosy, niepewna, czy tym razem czeka ją wygnanie, czy śmierć. Ale on roześmiał się, zmieniając własne zabójstwo w błahostkę, w kolejny błyskotliwy, barwny gest w ich niekończącej się wymianie ciosów i pieszczot, po czym podał jej w kielichu wino - jak wówczas, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Bo cokolwiek dostrzegły w niej Servenedyjki, naprawdę trwał pomiędzy nimi ten dziwny blask, którego nie potrafił przeniknąć nikt więcej. Och, nie było w tym wiele z tego, co śpiewano po gościńcach o miłości Koźlarza i Iskry. Były za to spiski, skrytobójstwa, kłamstwa oraz zdrady. Złożony, morderczy taniec władzy, którą kształtowali na najbardziej wyrafinowanym dworze Krain Wewnętrznego Morza. Nawet wtedy, kiedy ostatecznie rozkazał ją uwięzić w klasztorze, a potem przyjeżdżał pod mury w przebraniu błędnego rycerza, żeby znów chociaż przez jedną noc płonęły jasno pochodnie i czerwieniło się wino, i skóra nabrzmiewała od pieszczot.
Urodziła mu synów. A książę Evorinth, w tak wielu rzeczach podstępny i skłonny do przeniewierstwa, żadnej z metres, kochanek ani zwykłych dwórek, które umilały mu bezsenne noce, nie pozwolił wierzyć, że mogłaby zastąpić u jego boku drobną jasnowłosą córkę lichwiarza, która w posagu nie wniosła mu nic, prócz miasta, które musiał zdobyć. Więc znacznie później, kiedy zwyczajna wieczorna przechadzka przyprawiła go o zaziębienie i sterany wiekiem i wojennymi podchodami nie zdołał się już podnieść z łoża, właśnie ją przywoływał w chwili konania. Ale jej nie było. Wieść o śmiertelnej chorobie męża roztworzyła bramy jej więzienia i ostatni raz jak młódka puściła się ku niemu wierzchem poprzez górskie gościńce. Nie zdążyła jednak. Na koniec śmierć okazała się zachłanniejszą zalotnicą. Jednakże czuła go przy sobie, kiedy wreszcie nadeszły Servenedyjki. Nie myślała wówczas o przepowiedniach ani bogach, którzy znów mieli stanąć u boku swych zatrwożonych wyznawców. Nie, sędziwa i wyschnięta jak liść księżnawdowa czekała na murach twierdzy, wzniesionej przez jej męża nad brzegiem Trwogi, i wspominała, jak niegdyś wyciągnął ku niej rękę z kielichem wina. - Nie wiem, czy nadal potrafię... - wyszeptała wiele zim wcześniej, kiedy książę ukląkł przy jej krześle. Nie umiała nazwać swoich obaw, lecz wiedziała, że zatraciła w sobie nieodwracalnie tę butną, zapalczywą pannę młodą, która leżała nago na ślubnym łożu, obserwując Twardokęska. To minęło wraz z pierwotną prostotą, w jakiej jednego lata objawił się świat pewnej głupiutkiej kupieckiej córce. - Nauczę cię - obiecał książę, dotykając opuszką jej warg, i dotrzymał słowa. * * * Selveiin również dotrzymała słowa, wyczekując na murach Uścieży, aż wybrzmią ostatnie słowa przepowiedni. Bo cała reszta się dopełniła. Wieści o klęsce Wężymorda na polach Rankoru prześlizgnęły się poprzez pierścień oblężenia, a słup ognia bijący znad Hałuńskiej Góry było widać aż nad Cieśninami Wieprzy. Frejbiterzy biegali w trwodze po murach, kiedy szła ku nim olbrzymia fala, a Pomort zanurzył się ostatecznie w głębinę morza. Głośno
przyzywali nieżyjącego boga - wszak nie pozostało im nic więcej - gdy woda spiętrzyła się ponad nimi jak góra. I ścichli, kiedy sorelki, tak dawno niewidziane nad Cieśninami Wieprzy, wygładziły ją dotykiem dłoni. Wodne panny zniknęły, podczas gdy ognie heretyków nadal płonęły wokół cytadeli i żadne wojsko nie kwapiło się, żeby uwolnić księżniczkę z oblężenia. Frejbiterzy spoglądali ku niej z nadzieją, kiedy sunęła przez dziedziniec, ciężka i niekształtna pod brzemieniem płodu. Pamiętali o dwojgu dzieci, które bawiły się w ogrodach Rdestnika, zanim zostały nieodwołalnie rozdzielone przez gniew Zird Zekruna, i teraz, po śmierci boga, łudzili się, że brat przybędzie na ratunek uwięzionej siostrze. Selveiin jednak wiedziała, że tak się nie stanie: już w Spichrzy pojęła, że zaginione dzieci nie odnajdują się na nowo pod tym samym niebem. Choćby chciał, Koźlarz nie ruszy przed wiosną na północ i nie pchnie w zimowy czas utrudzonych rebeliantów do następnej walki, aby ocalić małżonkę swego wroga. Wroga, którego pokonał i zabił nad sinym brzegiem morza. Tak jej powiedziano. Nie umiała wypłakać smutku. Wraz z dzieckiem przeniosła go w ciele przez całą zimę. A potem, kiedy w wietrze przeświecała pierwsza zapowiedź wiosny i wrony z krakaniem zwoływały się na białym śniegu, dziecko jęło przesuwać się w niej ku światu. Czy to już koniec? - myślała, a dotyk i szepty starych kobiet prowadziły ją poprzez ból. Czy teraz przekleństwo Zird Zekruna, utrwalone jego śmiercią na dobre, zasklepi się w moim ciele w kamień? Czy jedynie dziecko, zrodzone wśród najdzikszych mocy z rozpaczy, nadziei i pragnienia, powstrzymywało klątwę przed spełnieniem i teraz wraz z nim wypycham ją na świat? Z początku nie umiała uwierzyć, że przeżyli oboje. Chłopiec był duży i silny - ssał co sił i z krzykiem zaciskał na jej palcu różową piąstkę. Może jego obecność dodawała frejbiterom otuchy, kiedy odpierali kolejny szturm, głodni i zdziesiątkowani przez heretyków. Zastanawiała się, co podsyca w nich opór. Przecież nie nadzieja. Ta twierdza, wbita w Cieśniny Wieprzy jak drzazga, stanowiła ostatni ślad po wspaniałym władztwie Zird Zekruna. Nic więcej nie zostało. Potęga frejbiterów, którzy na trzy pokolenia wypełnili północ szczękiem żelaza, zetlała i
rozsnuła się jak pajęczyna. Za to z wiosną, obiecywali biczownicy, miała zawitać w Żalniki Bad Bidmone. Selveiin wykrzywiła się z kpiną. Nie, włościanie nie zamierzali wierzyć w śmierć bogini. Nie przekonałoby ich nawet jej gnijące truchło. Jeśli się nie pojawi, kiedy ruszą rzeki, obwinią o tę zwłokę wiedźmy, pomorckich bluźnierców i samą księżniczkę. Będą kołatać w przyszłość przepowiednią, odnawiać ją raz za razem, wiosna po wiośnie, jesień po jesieni. Dojrzą jasną twarz Bad Bidmone w lustrze wody, w kłębach ostowego puchu, w dziupli drzewa. Ale najpierw muszą zabić wiedźmę. Uwolnić ziemię od plugastwa, które swym istnieniem rani boginię. Zadygotała w podmuchach lodowatego wichru i dziecko na jej piersi zakwiliło przez sen. Wciąż miała dość mleka, żeby nie głodowało, chociaż w cytadeli brakowało już żywności i najubożsi, ci, co nie musieli służyć na murach ani krzątać się w pańskich komnatach, marli z wycieńczenia. Nawet Selveiin schudła przez ostatnie miesiące tak dalece, że przy mocniejszym podmuchu wiatru chwiała się, jakby jej stopy lada moment miały się oderwać od ziemi. Nadal jednak tu trwała, na przekór żelazu i śmierci, wczepiona we własne sny. Tyle że z każdym dniem jej życzenie wydawało się coraz bardziej odlegle. Wystawiła twarz ku blademu, zimowemu słońcu. W Dolinie Thornveiin zapewne kwitły już śliwy, lecz tutaj, nad Cieśniny Wieprzy, wiosna nadciągała później. Więc może to nie dziś, pomyślała z cieniem smutku. Jeszcze nie dziś. Wtedy jej uwagę przyciągnął słaby błysk, który odprysł od słonecznej tarczy. Za nim pojawił się następny. I jeszcze jeden. Coś krzyknęło wysoko na niebie. Nie ptak. Kołując, opadały na blanki cytadeli. Smukłe jak zeschnięte liście. Całe
srebrne i złote od światła. * * * Krzywy Włokita również zobaczył potwory, kiedy przysiadały na murach twierdzy. Dlaczegóż by nie? Wszak miał oczy, żeby spoglądać ku niebu, i chłopski spryt, dzięki któremu przez zimę zdołał utrzymać sierotki wokół Uścieży. Ba! jeszcze im ludzi przysporzył, bo w przeciwieństwie do zdechłego proroka chętnie przygarniał kapłanów ze śladami tatuażu na wychudłych gębach oraz drobnych waszmościów, co w wojennej zawierusze sterali wszelką majętność. Nie mierzili go przesadnie, byle z odpowiednim zapałem ruszali w szturmie ku twierdzy i nie nosili na czole zapowiedzi zagłady. Ze wszystkich strachów, jakie przez ostatnią zimę utrapiły bożą ziemię, heretycki ludek najbardziej upodobał sobie skalne robaki. Lękano się ich pospolicie i dopatrywano w każdym znamieniu. Nie bez powodu zresztą, skoro mocą obmierzłej wiedźmy zdołały zadać śmierć najczcigodniejszemu z ludzi, ich pierwszemu przywódcy. Dlatego Włokita sypiał słabo i bezprzestannie w zwierciadło zaglądał, chcąc wytropić pod skórą ślady złowrogiej mocy. Dopotąd nic nie znalazł. Frejbiterzy coraz rzadziej wypuszczali się za mury twierdzy i nie śmieli już prześladować sierotek nocnymi wypadami, których nie szczędzili im w pierwszych miesiącach oblężenia. Niby wszystko szło ku dobremu. Tym bardziej musiał być czujny. Zło zwykle najdotkliwiej kąsa, kiedy je niemal pokonano. Na widok skrzydlatych bestii, co szorowały brzuchami po ciemnych kamieniach murów, strach zdjął go przeogromny. Widział, że słudzy wiedźmy również się boją - drobne figurki frejbiterów rozpryskiwały się na różne strony, jeden z knechtów runął nawet w dół i roztrzaskał się pomiędzy skałkami. Włokita nie mógł sobie jednak pozwolić na okazywanie lęku. Zbyt wielu potajemnie knuło, jak by tu odsunąć go od Kiełbienia. Lęk przed skalnymi robakami zelżał po przerażających jesiennych tygodniach, kiedy każdego dnia na czołach żebraków, ladacznic, oberżystów i kramarzy znajdowano nowe znamiona. Teraz wszystko przycichło. Przekleństwo Zird Zekruna dogasło wraz z nim, a ludzie szykowali się do wiosny.
Która zwiastowała powrót bogini. Jeśli Włokicie uda się wcześniej wyplenić plugastwo i oczyścić ogniem jej siedzibę. Tak, sierotki pamiętały słowa starego proroka - klęska, jaką ostatecznie poniósł z rąk wiedźmy, nie przesłoniła im jego przestróg - że wiedźma z Uścieży broni Bad Bidmone ponownego przyjścia. Włokita rozumiał, że z wolna zaczynają go winić za nieudolność. Owszem, z początku radowali się, że nie pcha ich z dziką furią na mury, pozwala palić ognie i budować chaty, żeby zdołali jakoś przetrwać zimę na tym chłodnym, niegościnnym wybrzeżu. Lecz kiedy dnie jęły się wydłużać, obozowisko zawrzało niecierpliwie i miano Włokicie za złe jego nieustające zwlekanie. Nienawidzili go, był tego pewny. Zwłaszcza wojenni komendanci, co poobrastali w piórka jeszcze za bywszego proroka i rwali się do wojowania jak kot wyleniały do sperki. Albo kapłani, co niby mu potakiwali i kłaniali się nisko, a przecież śmiali się w kułak, że chłop z niego plugawy, kudy mu do przejasnej bogini. Albo masa wieszczków i kuglarzy, którzy śmieli rozprawiać o objawieniach bogini. Każdemu się wydawało, że zdoła ją przywołać tak gracko, jakoby wpędzał tłustą maciorę do chlewika. Właśnie z tego powodu Włokita coraz chętniej otaczał się szlacheckimi zausznikami. Potrzebował ich, żeby prowadzili szturmy, tunele pod murem kopali, a nade wszystko - żeby trzymali w ryzach huczące, rozwrzeszczane obozowisko. Nie wiedział oczywiście, że jego szlacheccy słudzy dawno już posłali na południe do Koźlarza i sprzedali łeb Włokity za obietnicę wybaczenia. Teraz tylko czekali, aż się trawa zazieleni na polach i armia triumfującego władcy ruszy na północ. Wprawdzie do końca nie pojmowali, kim jest szarooki książę, który dorastał z daleka od ojczystego kraju i wiódł do bitwy martwych władców, lecz bynajmniej nie zamierzali go witać wieścią o zaszlachtowaniu siostry, o nie. Dlatego szturmy szły opornie, a powstańcy coraz bardziej grzęźli w bezwolności. Nikt zresztą nie potrafił zapanować nad niezmierną ciżbą narodu, w większej części ubogiego i nieuczonego, który ściągał tu z całej północy. Leźli wszyscy - i wiejscy obłąkańcy, wieszczący rychły kres świata, i wieśniacy, którzy w wojennej zawierusze utracili wszystko, i buntownicy, co się bali powrócić w rodzinne strony, i nieprzebrana mnogość sierot, wdów i nędzarzy. Ci ostatni wierzyli najszczerzej i nieustająco wypatrywali na śniegu odcisków stóp bogini.
Miała przecież powrócić lada dzień, a wraz z nią powszechna szczęśliwość, dobrobyt, zdrowie, zacność, miód i mleko. - Ziemia rozstąpi się przed nią w płomieniach! - krzyczeli na majdanach samorodni kaznodzieje. - Nie będzie sługi ani pana! - wtórowali im pobuntowani kapłani. - Woda w rzekach w mleko się obmieni, a z drzew będą spadać półgęski! dodawali wędrowni ślepcy, a biczownicy uśmiechali się z rozmarzeniem do tego bezmiaru szczęścia, jaki dla nich naszykowano. Czasami Włokita dorzucał do przepowiedni jedno czy drugie dziwo, podsłuchane z bełkotów Kiełbienia. Jednak po prawdzie powrót bogini wydawał mu się tak niepojęty, że rad o nim nie myślał. Teraz jednak nie miał gdzie się ukryć. Skrzydlate bestie zalegały na murach. Może to ułuda? - przemknęło mu z nadzieją przez głowę. Kolejny czar, sprowadzony przez wiedźmę, aby nas omamić? Sam nie wiedział, co myśleć. A sierotki wypełzały z ziemianek i namiotów, z szałasów, krytych bud i furgonów, żeby popatrzeć na to nowe, niespodziewane zjawisko. Nawet Kiełbień wytoczył się z cytadeli, spasiony od dostatku niby wieprz i jakiś skisły, zżółkły na gębie jak jełczejący ser. Wierzeje cytadeli otworzyły się bowiem i pokazała się w nich wiedźma. * * * Kiedy pierwszy ze żmijów krzyknął, zrozumiała, że to już. Nic nie zostanie odroczone. Długa zima dobiegła kresu i własne marzenie powróciło do niej, odmienione przez miesiące, jakie minęły, odkąd pewna kulawa dziewczyna wypowiedziała je w czas krwawego spichrzańskiego karnawału. Selveiin, Pani Żmijów. Wiatr szarpał jej płaszcz, a dziecko, zupełnie już rozbudzone, spoglądało w
twarz mądrymi błękitnymi oczami. Żmij znowu krzyknął: łuski na jego grzbiecie chwytały słoneczne blaski i rozmieniały je na nieprzeliczoną mnogość iskier. Uniósł łeb i wydawało jej się, że patrzy wprost w jej serce wyblakłą, wężową źrenicą. A potem pozostałe też zaczęły nawoływać. Głosy wznosiły się wysoko ku niebu, raz za razem, ostre i czyste jak sztylety. Wędrowała przez tę chwilę w snach. Przemierzała ją krok po kroku - krótka ścieżka od Wieży Alchemiczek, pomiędzy kuchniami, w których wygasły paleniska i opróżniono wszystkie korce, w dół ku morzu, gdzie ukryto tajemnicę jej ukochanego, jego śmierć albo ocalenie, nie wiedziała, aż ku Rybnej Bramie, ogołoconej teraz z rybaków, ich koszy pełnych śliskiego, wrzecionowatego dobra i chrapliwych głosów. Dalej rozpościerała się północ, ta najdalsza, sięgająca poza Wyspy Hackie i Czerwienieckie Grody. Niezmierzone, przepastne połacie śniegu, lodowców i skał, na których, prócz polarnych kwiatów, zakwitają najdziwniejsze baśnie. Śmiertelnik nie mógł tam dotrzeć niezaproszony. Zawsze potrzebował mocy, aby go wzięła za rękę i poprowadziła w kraj cudów, gdzie ożywają żmijowe harfy i jasna woda Ilv bije z głębi ziemi. Żmijowie powrócili po nią z najodleglejszych snów na znak, że życzenie zostało spełnione. A jednak wahała się, zbyt przestraszona, by postąpić naprzód. Bo okazały się tak potężne. Tak przeraźliwie, nieludzko ogromne, kiedy owijały się wokół blanków, a kamień i mur pękały w ich splotach. Nie było harf ani zapachu jabłek, w krzykach nie brzmiała żadna melodia. To musiało jeszcze poczekać, może pokolenie, może dwa, a może aż odmieni się świat i pozabliźniają rany. Zastanawiała się, czy właśnie w tej postaci zobaczył je Wężymord, kiedy ruszył na północ z nienawiścią w sercu i garściami pełnymi mocy Zird Zekruna. I dopiero teraz pojęła, na co w istocie poważył się ten wyrzutek, który miał później, wiele zim później, zostać jej mężem. Ale ona się bała, chociaż przecież brnęła mozolnie ku tej chwili od dawna, od dziecięcych strachów, marzeń i baśni. Uwolniła moc. Na nowo wysmyknęła ją spod lodu, spod skalanego źródła Ilv. Zacerowała dziurę, wyrwaną w powłoce świata, i zapłaciła za to sowitą cenę. Frejbiterzy, dworacy i służba stłoczyli się ciasno w cieniu cytadeli. Milczeli.
Nikt jej nie próbował zatrzymać, nie zawołał nawet. Oni również rozumieli nieprzejednaną logikę baśni, która, raz rozpoczęta, musi wybrzmieć do końca. W tej chwili musiała być sama. Tak, aby zapamiętano jej płaszcz, bose stopy na kamieniach i dziecko w ramionach. I chwiejne, bolesne kroki, bo w tej chwili odarto ją z wszelkich atrybutów władzy, które nałożył na nią niegdyś Wężymord, z korony, naszyjników i pierścieni, połyskliwych sukien i rodowych kroczących lwów. Pozostała jedynie ta najgłębsza właściwość, która ją zawsze określała w oczach ludzi i aż po kres przetrwa w legendzie. Chuda żalnicka kuternóżka, przeklęta przez Zird Zekruna i naznaczona kalectwem, szła mozolnie ku żmijom. Ku swojemu własnemu życzeniu. Każdy oblodzony kamień pod stopami był czyjąś śmiercią. Zadawnionym smutkiem. Brama roztworzyła się ze skrzypem. Tutaj jeszcze sięgała wzrokiem. Umiała zawczasu zobaczyć kamienistą plażę, na której jak przerażone, wielogłowe zwierzę przewalał się ciemny tłum sierotek, wojowników, proszalnych bab, ladacznic i rozryczanych dzieci. Kłębili się w swoich wełnianych chustach, w baranicach wywróconych włosem na wierzch, w żupanach zrabowanych z grzbietu dogorywającym panom i pospiesznie wdzianych siermieszkach. Zawieszeni pomiędzy strachem i zdumieniem, zadzierali łby ku murom, żeby ujrzeć nową baśń i cud, który jak łupina orzecha rozpękł się tuż pod ich bokiem. I nagle księżniczka znajduje się na progu, i nie ma nawet tyle czasu, żeby obejrzeć się za siebie, bo żmij sfruwa ku niej z blanków albo raczej zsuwa się gładko po ociosanym murze, zwinny i smukły, jakby na przekór prawom, które pętają ludzi i zwierzęta. Pachnie piżmem, i dymem, i smołą. Podpełza bliżej, brzuch z chrzęstem szoruje po kamieniach, i pochyla głowę, stożkowatą, pokrytą lśniącą łuską. Wokół śnieg paruje, odsłaniając czarną ziemię. A kiedy żmij wysuwa rozdwojony język, Selveiin ma wrażenie, jakby weszła w żar ogniska. Zewsząd otacza ją wyschnięte, gorące powietrze, a skrzydlaty wąż nieba kołysze się i tańczy w rytm nieistniejącej piosenki.
Póki jeden z obłąkanych proroków nie zrzuca koźlej skóry i nie przyskakuje ku nim z obnażonym ostrzem. * * * Dostatek i gnuśność nie otumaniły Włokity, o nie. Wciąż rozumiał obdartusów, którzy obozowali wokół Uścieży. Rozumiał ich może nawet lepiej niźli dawny prorok, bo podobnie jak oni doświadczył zarazy, głodu, poniewierki i pańskiej surowości. Nie przyświecały mu żadne mrzonki o uroku straconych spraw ani bohaterstwie na krwawym polu. Mór ogołocił go ze wszystkiego i teraz żył w pustej, jałowej przestrzeni, pozbawiony przodków, którzy pozostali na wiejskim cmentarzyku, i wnuków, których nie doczeka, z półgłupim Kiełbieniem u boku, trawiony przez strach i nienawiść. Nie znaczy to jednak, że pragnął umierać. Kiedy więc posłyszał, jak za jego plecami wzbiera nienawistny szum, od razu pojął, że jego chwila nadeszła. Czas zapłacić za tłuste półgęski, za małmazję i okowitę, za pokorne służki bogini, które nocką wpełzały do jego posłania. Bo na samym końcu jest tylko potwór i bohater, więc jeśli chce przeżyć i chodzić dalej między swymi ludźmi, musi stawić czoło grozie, która znienacka zstąpiła do obozowiska sierotek. Inaczej ci sami ludzie, którzy o poranku kłonili się przed nim nisko i nazywali głosem proroka, zaszlachtują go jeszcze przed zmierzchem. Odrzucił koźlą skórę, którą owijał się zawsze, kiedy wychodził pomiędzy biczowników. Pamiętał przecież bogobojnego starca, który krył się w pustelni nieopodal jego wioski. Instynktownie przybierał jego strój, rozumiejąc, że sierotki muszą wierzyć w jego świątobliwość, muszą ją zawsze mieć przed oczami, bo wiedźma nie ustawała w plugawych podstępach i ziarna zwątpienia pieniły się wszędzie. W ręku trzymał nóż. Prosta, chłopska broń, która przeniknie klątwę. Bohater i potwór. Urok i ostrze. Bogini była tuż-tuż. Przepowiedziano wszak, że nadejdzie wśród topniejących śniegów, a skoro inni zaczęli już powracać - z zapomnianych baśni, z
odległych snów - jej czas również nabrzmiewał w głębi ziemi. Należało tylko złamać czar, zanim plugawa moc, wysnuta z krwi i śliny, zniweczy cały trud, jakiego wszak nie skąpił w służbie proroctwa. Bo przecież znalazł się tak blisko. Czuł na policzkach żar baśni i gdzieś pod powierzchnią skał wrota więzienia Bad Bidmone rozwierały się ze skrzypem. Potwór sunął ku nim po czarnych kamieniach, bezwstydnie urągając wiernym, którzy zgromadzili się pod murami cytadeli, żeby przygotować drogę dla bogini. Włokita poczuł, jak ogarnia go święte uniesienie. Jak pod Rogobodźcem. Znów słyszał naglący klekot końskiej szczęki i głosy towarzyszy, których wymordowano zdradziecko pomiędzy górami i pozostawiono niepogrzebanych, żeby błąkali się bez celu i nigdy nie odnaleźli ścieżki w Issilgorol. Więc wystąpił naprzód. Zdążył jeszcze spostrzec w ramionach potwora niemowlę. Drobna, pomarszczona twarzyczka błysnęła ku niemu spomiędzy sukna, przypominając dzieci, które odebrał mu mór. Prawdziwe dzieci, mądre i silne, niepodobne do niedojdy Kiełbienia, który nawet teraz, w chwili ostatecznej próby, potrafił tylko ślinić się i jęczeć, jakby chciał ojca zatrzymać. Pomyślał, że także to dziecko zmarnieje, bo potwór wykrzywi je, odmieni na swoje podobieństwo. Zrobił krok naprzód i raptem owionęło go gorąco. Żmijowie też wili się w wiedźmim uścisku. Pozbawieni głosu i woli, na darmo sięgali ku potworowi rozdwojonymi językami. Nie mogli się uwolnić. Wbiegł pomiędzy nich z okrzykiem, mlaskając podeszwami w rozmokłej ziemi. Blade słońce połyskiwało na ostrzu. A potem skraj koźlej skóry musnął łuskę żmija i nagle cały świat Włokity stanął w płomieniach. * * * W tym pokoleniu nie będzie zapachu jabłek ni pieśni, co rozpalają żyły jak płynny ogień, myśli księżniczka, podczas gdy szalony prorok gorzeje jak świątynna pochodnia, a jego ludzie rozbiegają się w popłochu. I nie może im poświęcić ani jednej więcej myśli, bo żmijowie zaraz prowadzą ją na brzeg morza i wpełzają pomiędzy skałki, żeby wić się coraz ciaśniejszym splotem.
Moment przemiany umyka jej, choć czuje wokół siebie drżenie powietrza i fale gorąca niemal skręcają jej włosy. Lecz dziecko zaczyna ssać i strachy rozpraszają się na krótko. Przed nią rozpościera się morze i przyszłość, której nie przeniknęła w żadnym śnie. Nie wie, nie potrafi zgadnąć, czy u jej kresu czeka kamień, omywany przez fale, i przekleństwo Zird Zekruna, które po śmierci boga utrwaliło się na dobre, czy nieoczekiwana łaska utajona w łyku cudownej wody. Nie umie tego rozstrzygnąć, podobnie jak nie przypuszcza, że w legendzie ta chwila, która jest spełnieniem jej snów, stanie się triumfem ciemnej, wiedźmiej mocy, co odepchnęła powracającą boginię i zgubiła najświętszego z proroków. Wiele rzeczy pozostaje zakrytych. Tuli więc w ramionach syna i podtrzymywana przez żmijów wchodzi na łódź, która ma ją ponieść ku zupełnie innym brzegom. Ku miejscu, gdzie nie dościgną jej sny i nikt nie zabije jej syna. Tak jej się wtedy wydaje. Wioślarze uderzają wiosłami w wodę. Każdy ma na szyi cienką opaskę ze srebrzystozłotej łuski. Selveiin nie umie jeszcze powiedzieć, czy to dosyć. Dziecko usypia jej przy piersi i księżniczka nie chce teraz spoglądać ku minionym zdradom, rozpaczom i spiskom. Morski wiatr suszy łzy, zanim spłyną po policzkach. Lecz wówczas jeden ze żmijów znienacka dotyka jej dłoni. Ma gorącą, suchą skórę, wytrawioną przez ogień na wiór. Na krótko, niezmiernie krótko księżniczka słyszy przez tę skórę melodię pieśni, które nieudolnie przeczuwała poprzez zaklęcia alchemików, proroctwa, odbicia i wzory. Żmij śpiewa dla niej bezdźwięcznie i dziecko śpi. Nie ma nic więcej. * * * Mroczkowi również nie pozostało wiele z tego świata. Utracił żonę, więc cała tragedia Pomortu, pogrążającego się z wolna w morskie fale, nie obeszła go ani trochę. Poprzez pył, duszące wyziewy, popiół i siarkę czuł w powietrzu jej woń, przemieszaną z odorem złoczyńców, którzy śmieli mu ją odebrać po tym, jak
przemierzyła dla niego powrotną ścieżkę z Issilgorol. Dlatego udało mu się dotrzeć aż na wybrzeże. Podążał przecież jej śladem, jak gończy pies zwietrzywszy spomiędzy tuzinów innych właściwy trop. Oczu nie potrzebował. Nie odrosły mu, kiedy wynurzył się wreszcie ponad skalną skorupę mocy Zird Zekruna. Lecz przywykł do ciemności tak dalece, że nawet ślepy poruszał się teraz pewniej i swobodniej niż większość zestrachanych Pomorców, którzy miotali się na brzegu morza, darmo wyczekując pomocy. Co śmielsi spuszczali się na wodę na smoczych okrętach, w rybackich łodziach lub nawet na tratwach, pospiesznie zbitych z bali. Lecz w tamten czas morze było im nieprzychylne, burzyło się i spychało z powrotem na brzeg lub ciągnęło w kipiel. Kiedy kohorta Org Ondrelssena rozerwała kopytami ciemność, przerażona ludzka ciżba uniosła Mroczka na lodowy most. Nie opierał się. Po niewoli u Zird Zekruna pozostał mu osobliwy powidok mocy i nie dogasał mimo śmierci boga. Nie panował wprawdzie nad skalnymi robakami i nie słyszał ludzkich myśli jak niegdyś, kiedy nierozważnie zaplątał się w zamysły heretyckiego proroka. Wciąż jednak czuł w powietrzu i na wodzie ślad swojej żony. I szedł za nią niestrudzenie, pewny, że wreszcie ją odnajdzie. Czyż nie przebyła dla niego najmroczniejszej ze ścieżek? Jakże mógłby ją teraz porzucić? Zajęło mu to wszakże wiele czasu. Znacznie więcej, niż sądził. Tuż po upadku Pomortu mało kto śmiał się wyprawiać na Wewnętrzne Morze, a bezoki żebrak nie stanowił najcenniejszego ładunku. Obietnicą modłów i wstawiennictwa u nieśmiertelnych potrafił czasami wyjednać u rybackiego szypra czy pomniejszego kupca, żeby przewiózł go dalej. Zaledwie o krok. Na następną wyspę. Do przystani, choć odrobinę bliższej celowi jego podróży. Najwięcej czasu spędzał jednak w porcie, niewidzącymi oczami wpatrując się w morze. Poprzez wielką odległość nasłuchiwał bicia serca swojej żony. Nadal mieli przed sobą przyszłość, a w niej kamienicę o ścianach tak mocnych, że nie zdoła przez nie przeniknąć głód, niewola ani pożoga. I dzieci. Był pewien, że znów urodzi mu córki, bystre, radosne i wystarczająco silne, by dożyły do dorosłości, a także synów, podporę wieku sędziwego, którzy u kresu naszykują ich do wieczystego snu. Musiał się tylko jeszcze trochę postarać. Wszak walczył dla niej z Zird Zekrunem. Jakby mógł dać się teraz pokonać morzu? Na końcu sam puścił się na fale. Ukradł w porcie łódź, odczepił ją
ukradkiem i przed brzaskiem zepchnął na wodę. Był już tak blisko. Jej ślad ścielił się na fali jak srebrna, księżycowa ścieżka. Ale rudowłosa kramarka nie wyszła mu na spotkanie, jak wtedy, kiedy witała go na progu domu, zarumieniona od pieczenia chleba. Musiał wdrapać się na ostre skałki, a potem po krzyku ptaków i wirowaniu wiatru odnaleźć wieżę. Tam ją uwięziono. Spała, skulona na boku jak dziecko, z rękami złożonymi na piersi i wysoko podciągniętymi kolanami. Dotykał jej, gładził włosy, wsuwał palce w zakamarki szaty, napawając się jej bliskością. Nie poruszyła się, nawet kiedy szeptał jej w ucho obietnice, że teraz wszystko będzie jak dawniej. Może się ocknąć, bo zły czar minął i nikt ich więcej nie rozdzieli. Sczezł na dobre Zird Zekrun i znikli oprawcy, którzy pojmali ją na zboczu Hałuńskiej Góry. Nie musi się dłużej lękać. On ją ochroni przed wszelkim złem tego świata. Wszak pokonali razem śmierć. Dlaczego nie mieliby tego dokonać raz jeszcze? Jego żona jednak spała i nadaremnie usiłował ją ogrzać ciepłem swego ciała. Z pewnością go rozpoznawała, bo czasami w jej gardle wibrował śmiech. Wtedy układał się przy niej blisko, tak blisko, że stanowili jedno, jak w owych dawnych czasach, kiedy dzielili sny i posłanie. Żywił się tym, co znalazł na brzegu morza, i pił deszczową wodę. W gruncie rzeczy nie potrzebował nic więcej. Nic prócz jej bliskości. Kiedy słońce zaczęło przygrzewać, wystrugał z gałązki flet i siadywał z nim na schodach do wieży, wygrywając dla niej piosenki. Melodia sięgała dalej niż jego dotyk i niekiedy wydawało mu się, że słyszy, jak jego żona krząta się w górze, omiata komnatę, jakby to była kuchenna izba, garnkami nad ogniem trzaska i rozmawia z kimś przyciszonym, śpiewnym głosem. Uśmiechał się wówczas rzewnie. Reszta mogła poczekać. Mógł tu czekać w nieskończoność, aż jego żona znajdzie wreszcie dość odwagi i siły, żeby zejść ku niemu po kamiennych stopniach i na nowo zwrócić się ku światu. - Zostaw mnie - dobiegał go z góry jej szept. - Jestem zmęczona. Chcę spać. Kołysać się w nieświadomości, z dala od ziemskich miłości, powinności i zdrad. A potem przeczyła sama sobie śmiechem, który rozpryskiwał się na kamieniach jak drobne szklane dzwoneczki.
- Czyż nie tego chciałaś, kiedy wyruszałaś powrotną ścieżką poprzez siedem bram? - Jej głos zmieniał się wtedy i przenikał na wylot, wieżę, skały, powietrze i wodę. - Czyż nie chciałaś go po prostu odnaleźć? Więc teraz jest twój. Tuż o wyciągnięcie ręki. Znów zapadała cisza. Świerszcze budziły się w trawie i ptaki krzykliwie nawoływały się na gody. - Czy to nagroda, czy kara? - pytała znowu jego żona, prowadząc ze sobą spór, którego nawet nie usiłował ogarniać. - Czy mam przyjąć z twoich rąk jeszcze jedno życie, czy jedynie kolejną śmierć? Nie odrywał ust od fletu i jej śmiech napływał ku niemu falami, silniejszy niż wcześniej. - Skądże mam wiedzieć? - odpowiadała sobie tym drugim, potężniejszym głosem, który sprawiał, że cała wyspa kołysała się w rytm słów. - Czyż moje obietnice nie są pułapką? - Teraz jestem wolna - szemrała jego żona, powoli zapadając znów w sen. Niespętana długiem, pamięcią ani obietnicą. - Jednakże one pozostają - odpowiadało jej echo. - Nic się nie zmienia. Milkła na dobre, znowu ogarniały ją bezwład i bezczucie. Ale Mroczkowi wystarczało to, co dostawał. Nie musiał jej widzieć, nie musiał z nią mówić. Dni się kręciły z turkotem na wielkim kołowrotku bogów. Aż wreszcie pewnego deszczowego ranka wkradł się w nie jeszcze jeden dźwięk. Jego żona schodziła ostrożnie po schodach, jak ślepiec macając stopą każdy krok. Łzy puściły mu się po policzkach. Trząsł się, niezdolny powiedzieć choć słowo. Położyła mu na ramieniu rękę, wąską i chłodną. - Twoje pragnienie, starcze, otworzyło drogę dla Delajati. Wzdrygnął się. We własnych oczach nie był starcem, choć wymęczone, przykurczone ciało
zawodziło nieustannie. Nie, wciąż czuł w ramionach dawną moc i wolę, która popchnęła go na Przełęcz Zdechłej Krowy, a potem pozwoliła przetrwać w najgłębszej niewoli u boga. Chciał jej o tym powiedzieć, lecz już się cofnęła. - Nie należy tak pragnąć - ciągnęła kramarka, jego żona - do bólu, do zatracenia. Za wszelką cenę. Próbował jej dotknąć, lecz znów odsunęła się pospiesznie i ułowił w garść powietrze. - Zostań - poprosił. Niemal zobaczył szybkie potrząśnięcie głowy i jej włosy przelewające się złotorudą falą przez ramiona. - Teraz potrzebuję tylko szumu morza - powiedziała, a potem jej głos rozmył się w kroplach deszczu. Odeszła. Mroczek poruszył się niespokojnie, ciaśniej otulił płaszczem. Nad nim wieża rozpościerała się jak pęknięta, opustoszała skorupa. Mógł czekać. Mógł czekać aż po kres dni, pewien, że ona powróci.
Epilog Polana była niewielka i mroczna, ale samym jej środkiem płynął obficie strumyk, wezbrawszy wiosennym śniegiem. A jeźdźców było trzech i przystanęli grzecznie, kiedy starowina wynurzyła się z chaszczy. Miała na sobie wielkie, obłocone buciory, chustkę w czerwone róże, zamotaną na głowie, pomiędzy nimi zaś niezmiernie dużo burych zapasek, spódnic, kubraczków, koszul i rąbków, które ze szczętem upodabniały ją do przysadzistego leśnego straszydła. W płachcie na plecach taszczyła wielgachną stertę gałęzi, lecz wściekłe, pałające oczy nie pozostawiały wątpliwości, że nie natknęli się na byle babinę, która dla ulżenia nędzy poszła zbierać chrust w kniaziowskim lesie. - Wspomożecie starowinę, czcigodni panowie? - zagadnęła ich, chytrze zerkając ku górze. - Wasz druh uszanował mnie kiedyś wedle Przełęczy Zdechłej Krowy. Cofnęli się zgodnie. Niby polowali w kniaziowskiej kniei, a tuż za nimi szły psy z nagonką i dworzan nieprzebrana mnogość, i panowie szlachta, którzy w wielkiej gromadzie zjechali się na powtórną koronację władcy. Stali jednak przed wiedźmą, a wypadki minionego lata zniechęcały ich do mocy. Babina tymczasem zsunęła się na sam brzeg strumyka i tkwiła tam, znacząco postukując butem w ziemię. Znali wszak opowieści. Trudno ich było nie znać. Lecz żaden nie kwapił się do zaszczytnego zajęcia. - O, nie ma mowy! - zastrzegł się prędko mężczyzna w sutym błękitnym żupanie i czapce rysiem obszytej. - Ja prosty grasant jestem i tylko się przypadkiem w kompanii zaplątałem, a jak się tu zasadzacie na zbójeckiego hetmana, to wiedzcie...
Kpił, a przecież pchnął konia, ostrożnie, niby to mimochodem, żeby zastawić jej drogę do kniazia. Słowa nie miały znaczenia, bo prawicę położył już na rękojeści szabli w czarnej rodowej pochwie. Spojrzała mu głęboko w twarz, pobrużdżoną od strat, ale wciąż czerstwą, i zobaczyła żywot szumny i butny, na poły grasancki, na poły gospodarski, przełamany na pół, zupełnie jak jego twarz, przecięta rysą od ostrza. Awantury, zajazdy, rady i zasiewy, a także radość serdeczna i swojskość, która teraz przygasła od straty, lecz odrodzi się w szczebiocie dzieci i wnucząt. Więcej, niż da się zamknąć w portrecie trumiennym, wymalowanym na gładkiej desce, kiedy poniosą go wreszcie do pałacu boleści. - ...że nie znajdziecie go, babko! - dokończył śmiało najmłodszy, jasnowłosy chłopak w srebrzystym, północnym szłomie. Ten przypłynął z daleka: na policzkach, na kubraku nie obeschła mu jeszcze słona woda. Morze będzie mu sprzyjać, pomyślała, znów spoglądając w przyszłość. W uczty, zasadzki, przymierza. Sława i pieśni w kamiennym dworcu ojca, który pozostanie jedną z największych legend swego ludu. Wszystko, czego pragną na północnych wyspach wojownicy. Nie, tego losu również nie chciała zmieniać. - Tuż po rankorskiej bitwie - ciągnął lekkim głosem Zwajca - jakoby w ziemię się zapadł i nie widzieliśmy go więcej. Może nie żyje. A szkoda wielka, bo on do wiedźm był prędki, przez strumień by was przeniósł, a może i przyhołubił na dobre. Wiedźma roześmiała się, odchyliwszy w tył głowę. Wrony w popłochu poderwały się z buczyny i jęły nad nimi kołować z krakaniem. - Et, nieduża strata - zaskrzeczała, bo przebyła długą drogę, żeby znaleźć się w tym miejscu i nie zamierzała odstąpić, póki z nimi nie poigra wedle obyczaju. Ty mi się lepiej nadasz - młody, gładki, zasobny i wysokiego rodu. Chwytaj i przenoś, mój słodki, a wynagrodzę cię hojnie życzeniem, dobrym słowem, a może i całusem! - Wyszczerzyła oba nadpróchniałe zęby. Tańczyli teraz wokół siebie - trzech zbrojnych mężów oraz pokurczona starowina - i nikt nie chciał ustąpić ze ścieżki. - A zabieraj tę gębę, bo inaczej ci, babo, kijem grzbiet wymłócę...! - zamiast młodzieńca obruszył się grasant w błękitnym żupanie, nader wymownie
potrząsając zgrabną żalnickią szabelką. - Zostaw, Bogoria! - Trzeci z jeźdźców, wysoki mąż w zwyczajnym, ciemnym kaftanie i gładkiej srebrnej opasce na czole, zeskoczył z siodła. - Ja was, babciu, przeniosę. Nie powinien tego robić. Niedawno przysięgał w świątyni, że będzie bronił swego ludu i ziemi przed każdym nieprzyjacielem, nie miał zatem prawa lekkomyślnie wystawiać się na hazard. Lecz kiedy stanął naprzeciw niej, zrozumiała, że nie potrafi inaczej. Aż po kres dni będzie walczył z mocami, brał za bary z nieuniknionym, bo sprzeciw leży w jego naturze, podobnie jak prawość, co sprawia, że pragnie się nadawać światu właściwy kształt i nie ogląda na koszty. I zrobiło się jej raptem żal tego szarookiego kniazia, który sam sobie pozostanie najsurowszym sędzią. - Jesteście pewni, panie? - zaniepokoił się szlachcic. - Przecie to jest, z przeproszeniem, wiedźma. Po stroju widać, że obca, i nie wiadomo nawet, czy jej kto od pomorckiej strony na nieszczęście nie nasłał. Człek w srebrnej opasce na czole nie słuchał go jednak. Zdjął z ramion płaszcz, pyszny, podbity sobolem, i z wielką starannością owinął weń staruszkę, a potem ujął mocno, że nie mogła się ruszyć, i przeniósł przez strumyk. Ani chybi obawiał się, że położy mu palce na gołej skórze i w jednej chwili odbierze duszę. - Wcale nie chciałam cię dotknąć - zarechotała wiedźma. - Nie chciałam cię uczarować. Daremne zresztą zachody, bo tobie już niewiele zostało do odebrania. Jeśli cokolwiek, kniaziu. Na przeciwnym brzegu zbój-szlachcic w rysiowej czapce pobielał nagle na obliczu, uczyniwszy gest, jakby chciał pchnąć konia w strumień i stratować wiedźmę. - Skoro tak mówicie. - Mężczyzna nader ostrożnie postawił ją na brzegu i cofnął się ze dwa kroki, w sam nurt potoku. - Znam wiedźmy. Bywajcie zdrowa, babciu. - A życzenie, kniaziu? - Baba zmrużyła oczy. - Jakże wam mogę dogodzić za tę dla starej łaskawość? Och, teraz go jednak dotknęła, bo aż się zmienił na twarzy. Spomiędzy trzech
jeźdźców on najlepiej znał naturę życzeń, wypowiadanych na próżno i nieopatrznie. - Nie mam żadnego życzenia - odpowiedział oschle z samego środka potoku. - Czy naprawdę, kniaziu? - Wiedźma uśmiechnęła się i w tej samej chwili jej oczy nabrzmiały magią, płomienistą jak ogień. - Więc skoro prosić nie chcesz, dam ci je z wolnej woli. Ścieżka cię poprowadzi w dół z wartkim nurtem strumienia, ale na lasu skraju rozwidli się w trzy różne strony - na zachód, północ i na wschód. Na krańcu zachodniej - zagłada, nieprędka, lecz nieuchronna, bo pustynna kurzawa zaczyna się już podnosić wśród piasków Birghidyo. Na krańcu zaś północnej - bogactwo i sława nieśmiertelna, a dla królestwa spokojność długa jeszcze niezmiernie. Na krańcu zaś wschodniej - zaniosła się skrzekliwym śmiechem - jest skała pośrodku morza, daleko od wszystkich brzegów, i jest na skale dziewczyna, co pieśni morzu śpiewa. Jej włosy - garść wodorostów, jej oczy - wody dwie krople, jej umysł - jak pusta muszla. Sam wybierz, kniaziu. Uniosła w górę ramiona i, zanim zdążyli choćby mrugnąć powieką, odmieniła się w kruka i kracząc, pofrunęła nad lasem. I później nie widzieli jej więcej.
KONIEC
Table of Contents
[email protected]