CAROLYN V. MURRAY Wakacje nad morzem
Historia miłosna Jane Austen
Przełożyła ANNA NOWAK
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Wakacje nad morzem. Historia miłosna Jane Austen Spis treści OkładkaStrona tytułowaZajrzyj na strony:PROLOGROZDZIAŁ PIERWSZYROZDZIAŁ DRUGIROZDZIAŁ TRZECIROZDZIAŁ CZWARTYROZDZIAŁ PIĄTYROZDZIAŁ SZÓSTYROZDZIAŁ SIÓDMYROZDZIAŁ ÓSMYROZDZIAŁ DZIEWIĄTYROZDZIAŁ DZIESIĄTYROZDZIAŁ JEDENASTYROZDZIAŁ DWUNASTYROZDZIAŁ TRZYNASTYROZDZIAŁ CZTERNASTYPOST SCRIPTUMSŁOWO OD AUTORKIStrona redakcyjna Zajrzyj na strony:
www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
Sięgnij po inne nasze powieści dla kobiet http://www.nk.com.pl/literatura-dla-kobiet/9/kategoria.html
Prolog 1787 Wystarczyło, że otworzyłam usta, a cała klasa zaczęła wiwatować i klaskać. Wiedziałam już, jak czuje się królowa. – A teraz opowiedz nam o Alice i Gertrudzie – rozkazał mój młodszy braciszek Charles. – Znakomity wybór – przyznałam. – Tylko szybko. Za dziesięć minut wróci twój ojciec – ponaglił mnie inny chłopczyk. Mój papa, wielebny George Austen, prowadził niewielką szkołę z internatem. Oprócz Charlesa w klasie było jeszcze siedmiu chłopców. Salę szkolną stanowiło wysokie i wąskie pomieszczenie o drewnianym stropie, które zawsze przywodziło mi na myśl miniaturowy kościół, tyle że zamiast ławek dla parafian zapełniał je przypadkowy zbiór stolików i twardych krzeseł ustawionych w dwóch rzędach. Pod koniec dnia papa zwykle dawał uczniom zadanie do rozwiązania, po czym znikał na pół godziny. W tym czasie chłopcy mieli je wykonać. Ja wślizgiwałam się do klasy po jakichś dwudziestu minutach, żeby sprawdzić, czy wszyscy już skończyli i czy nie chcieliby może posłuchać historii o udręczonych duchach albo krwawej zemście. Nieodmiennie przyjmowali moją propozycję z entuzjazmem, co wielce mnie radowało. Szczerze powiedziawszy, widziałam w tym więcej korzyści dla siebie niż dla nich, bo czymże jest opowieść bez słuchaczy? Skinieniem ręki poprosiłam o ciszę i poczekałam, aż wszyscy umilkną. Alice była młodą nauczycielką. Prowadziła marną szkołę z internatem dla dziewcząt. Posiadała wiele rzadkich i ujmujących cech, nie należała do nich jednak trzeźwość. Pewnego dnia Alice po wypiciu pół butelki rumu wybrała się na przechadzkę do pobliskiego lasu. Było to mroczne i niebezpieczne miejsce, lecz rum w znacznym stopniu odebrał owej damie zdrowy rozsądek. Działo się tak często i zwykle sprowadzało
na nią kłopoty. Tym razem przybrały one postać stalowych sideł. Trzask! Prawa stopa nieszczęsnej nauczycielki utknęła w bolesnym potrzasku. Większość moich młodych słuchaczy była zachwycona takim rozwojem wydarzeń, ale jeden z nich ziewnął, zapewne po to, by wzbudzić moją irytację. O, nie miałam zamiaru tolerować przejawów nudy ani krytyki! Musiałam szybko udoskonalić swoją opowieść, tak by nie budziła niczyich zastrzeżeń. Lata zabawiania braci i kolejnych pokoleń uczniów papy nauczyły mnie, że istnieje kardynalna zasada: krew ubarwia każdą historyjkę. Dlatego właśnie pułapka okazała się bezlitosna i odcięta stopa Alice poszybowała w powietrze, odbijając się bezceremonialnie od pnia pobliskiego drzewa. Moi wielbiciele wybuchnęli śmiechem, a krytyk został przywołany do porządku. Kontynuowałam opowieść: Alice, teraz już z drewnianą nogą, zjadła zupę zaprawioną arszenikiem przez swą rywalkę, Gertrudę Wiley. Wijąc się w śmiertelnych męczarniach, zdołała dotrzeć do domu trucicielki, gdzie obie damy wdały się w bójkę na pięści, jakiej nie powstydziłaby się żadna londyńska spelunka. Wszystko jednak skończyło się szczęśliwie w pewien piękny, słoneczny dzień, kiedy to Alice z ukontentowaniem ujrzała, jak otwiera się zapadnia pod stopami Gertrudy, na której szyi zacisnęła się usłużna pętla. Stało się to tak gwałtownie, że jedno oko powieszonej wyskoczyło z oczodołu. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, zakończenie wywołało głośną owację. Oklaski umilkły jednak szybko. Odwróciwszy się ku drzwiom, pojęłam, czemu tak się stało. W progu szkolnej sali stała moja matka w towarzystwie drugiej, nieco młodszej, damy i żadna z nich nie wyglądała na rozbawioną. Ani odrobinę. Już po kilku godzinach mój występek został omówiony przed rodzicielskim trybunałem. Sąd odbył się w naszej dużej, pełnej przeciągów oborze. Budowla ta niemal dorównywała rozmiarem domowi i pełna była wysokich stogów siana, które zasłaniały mi widok, ostrych narzędzi rolniczych oraz licznych, przenikliwie woniejących
zagród dla zwierząt. Papa doił właśnie krowy. Szło mu to dobrze, ponieważ miał długie i silne ręce. Mimo siwych włosów (kiedy się urodziłam, był już w dojrzałym wieku), nie sprawiał wrażenia starca. Ostre rysy jego pociągłej twarzy od lat pozostawały niezmienione, a w kącikach ust zawsze czaił się pogodny uśmiech. Zajęłam się karmieniem cieląt, matka zaś – krążeniem po oborze i opowiadaniem ojcu o moich przewinach. O tej porze dnia zwykle bywała zmęczona, lecz teraz ożywiło ją oburzenie na niesforną córkę. Gdybym była młodsza, wymknęłabym się stamtąd, lecz obecnie, jako dwunastoletnia już osoba, zdawałam sobie sprawę, że lepiej pozostać na miejscu i przemówić we własnej obronie. Mój starszy o dwa lata brat Frank udawał pochłoniętego bez reszty grabieniem siana i odchodów, lecz wiedziałam, że pilnie nadstawia ucha w oczekiwaniu rozrywki, jaką miało być słuchanie otrzymywanej przeze mnie bury. Podłożyłam mu więc nogę. Zemścił się, dusząc mnie na niby. Odegrałam dławiącą się ofiarę, robiąc przy tym najbardziej groteskową minę, na jaką mogłam się zdobyć. Była to jedna z naszych ulubionych zabaw. Wiedziałam, że będę za nim bardzo tęsknić. Za dwa tygodnie Frank miał opuścić dom, by wstąpić do Marynarki Królewskiej. Nasi starsi bracia studiowali w Oksfordzie, lecz młodszych rodzice nie planowali tam wysłać. Chyba nie mieliśmy już po prostu pieniędzy na takie zbytki. Służba wojskowa otwierała przed Frankiem możliwość zrobienia kariery i cieszyłam się z tego, acz jednocześnie byłam przygnębiona koniecznością jego wyjazdu. Już czterej moi bracia jeden po drugim wyfrunęli z rodzinnego gniazda i za każdym razem była to dotkliwa strata. Często pisywaliśmy do siebie, a ponieważ chłopcy zawsze przepadali za moimi głupiutkimi makabreskami, musiałam teraz przelewać je na papier. Zamierzałam robić to samo również dla Franka, żeby miał się z czego pośmiać podczas rzadkich chwil odpoczynku na okręcie. – No i cóż, mój mężu? Nie masz nic do powiedzenia? – zapytała matka. – Opowieść o Alice i Gertrudzie kończy się powieszeniem czy ścięciem głowy? – chciał wiedzieć papa.
– Powieszeniem – odpowiedziałam radośnie. Matka rzuciła mi gniewne spojrzenie. – Jak możesz być tak spokojny? – złościła się. – Teraz wdowa Lancaster odbierze swego synka z naszej szkoły. A co gorsza, zapewne stracimy większość pozostałych uczniów! – Tak sądzisz, moja droga? Dlaczego? – Któryś z chłopców z pewnością opowie o wszystkim rodzicom. Ci natychmiast zabiorą go ze szkoły i poradzą innym rodzicom, by uczynili to samo. – Uważam, że nie musimy się tym martwić – wtrąciłam. Matka zrobiła sceptyczną minę, lecz ojciec jak zawsze był zainteresowany moim rozumowaniem. – Powiedz nam, Jane, z jakichże przesłanek wypływa twój wniosek? – Z takich, że jeśli któryś z uczniów opowie rodzicom o dzisiejszym zajściu, ty, papo, przedstawisz go jako najokropniejszego kłamcę – wyjaśniłam. – Nikt przecież nie zakwestionuje słów duchownego. Taki chłopiec okryje się hańbą w oczach swojej rodziny. Nikt już mu nie zaufa, wszyscy będą od niego stronić, zostanie wydziedziczony i w końcu zapewne popełni samobójstwo. Szeroki uśmiech ojca był dla mnie równie wielką nagrodą jak aplauz większości klasy podczas słuchania opowieści o Alice i Gertrudzie. Jednak i wśród osób zgromadzonych w oborze znalazł się jeden krytyk. Matka. – Na litość boską, mężu! – wykrzyknęła z oburzeniem. – Wiesz doskonale, jak ostatnio męczą mnie jelita, a Jane tylko przyczynia mi dodatkowych trosk. – Jane – zwrócił się do mnie papa surowym tonem. – Błagam cię, byś choćby przez wzgląd na mnie nie zadręczała jelit swojej matki. Posłałam mu porozumiewawczy uśmiech. Nasza rodzina musiała poświęcać nieprzyzwoicie dużo czasu na kontemplację stanu jelit matki. W porównaniu z jej opowieściami o cierpieniach związanych z obstrukcją moje makabreski wypadały całkiem niewinnie. Biedna matka, pojąwszy, że tym razem nie spotka się ze współczuciem, wybiegła z obory. Trudno. Papa z pewnością szybko ją
pocieszy. – Co będzie następne, Jane? – spytał ojciec. – Dekapitacja? Nawiedzony dom? Potrząsnęłam głową. W moim umyśle wykluwał się zgoła inny pomysł: złowieszczy intruz wkraczający w grzeczne towarzystwo. – Bal – obwieściłam. – Nigdy nie byłam na balu, lecz z tego, co słyszałam, byłaby to doskonała sceneria dla zdrady i pandemonium. Miało upłynąć kilka lat, zanim przekonałam się o prawdziwości tego stwierdzenia.
Rozdział pierwszy Pamiętny wieczór
Twarzowe brązowe pukle, zielona atłasowa suknia, wprawdzie pożyczona, ale i tak ładna – przyglądałam się swemu odbiciu w lustrze z nietajoną aprobatą. Nie widziałam w tym nic złego. Jakiż jest pożytek ze skromności, gdy człowiek przebywa sam ze sobą? Czyż skromność nie jest pokazem nieszczerości, który należy urządzać tylko na użytek innych? Czy wspaniali artyści nie mieli prawa do kilku chwil samozadowolenia na stronie? Zatem świat nie powinien mieć mi za złe odrobiny przyjemnej pewności, że mój dzisiejszy wygląd przypadnie do gustu wszystkim poza najbardziej krytycznymi sędziami. Tego wieczoru miał się odbyć od dawna wyczekiwany bal w Harwoods, a ja kochałam bale. Nie chodziło wyłącznie o tańce, choć miały one niebagatelne znaczenie. Gdzie indziej dorosłe damy i dżentelmeni mogliby skakać i szaleć, jakby w magiczny sposób wrócili do czasów dzieciństwa? Uwielbiałam jednak również gwar, tłumy, zamieszanie – wszystko to, czego brakowało w naszym maleńkim Steventon. Nigdy nie mieszkało tam więcej niż trzydzieści trzy rodziny (a do tego dwadzieścia cztery w sąsiednim Deane i kolejne czternaście w Ashe). Z każdym kolejnym rokiem miasteczko pustoszało i robiło się coraz bardziej senne. Ostatnimi czasy również moje otoczenie nieznośnie się skurczyło. Wszyscy bracia wyjechali: do seminarium, do Oksfordu, na morze. Szkoła z internatem została zamknięta. Papa miał już sześćdziesiąt osiem lat, a w domu zostały tylko dwie córki, więc wystarczała mu pensja z kościoła i to, co udawało się wyhodować w naszym małym gospodarstwie. O, jakże brakowało mi zgiełku, ruchu, chaosu i wszechobecnego śmiechu! Najbardziej zaś tego, co sprawiało mi największą przyjemność: aplauzu małych słuchaczy moich opowieści. Jeśli mam być szczera, nikt inny tak mnie nie doceniał, jak owi młodzi chłopcy. Owszem, na wsparcie papy mogłam liczyć zawsze, jednak już moja starsza siostra Cassandra zupełnie nie wiedziała, co sądzić o egzotycznych historiach,
które lęgły się w mej głowie, matka natomiast wolałaby, bym odłożyła pióro i złapała za miotłę. Z balami wiązało się jeszcze jedno niekwestionowane błogosławieństwo: podczas każdego przyjęcia w powietrzu wisiała zawsze szansa i nadzieja na małżeństwo. Jakże mogłoby być inaczej? Uroda, muzyka, radość, wino! Kolejne nieznane twarze: przybywających z wizytą krewnych, żołnierzy na przepustce, synów, braci, kuzynów, siostrzeńców i bratanków. Kawalerów potrzebujących żony, tak jak ja potrzebowałam męża. Nie, żebym się spieszyła. Byłam jeszcze młoda, miałam dopiero dwadzieścia jeden lat. Nie chciałam jednak zanadto zwlekać z zamążpójściem. Najwyżej do dwudziestego trzeciego roku życia. Dlaczego? Dlatego choćby, że gdybym dłużej mieszkała pod jednym dachem z matką, doszłoby między nami do wojny. Moja rodzicielka wciąż żyła złudzeniem, że można mnie przerobić na spokojniejszą, bardziej posłuszną osóbkę, ergo: istotę niepodobną do mnie samej. Nie uchylałam się od obowiązków domowych, lecz domagałam się prawa do spędzania wolnego czasu przy biurku i zapisywania moich opowiastek. Nie miały może one wielkiej wartości literackiej, lecz ich układanie stanowiło jedną z mych nielicznych rozrywek. Matka zaś nieustannie mi w tym przeszkadzała. O, jakże cudownie byłoby być panią własnego domu! Planować posiłki, samodzielnie układać sobie plan dnia, wydawać polecenia służbie! A choć Cassie zawsze byłaby u mnie mile widziana jako gość, jakąż rozkoszną odczułabym ulgę, gdyby jej cnoty nie były codziennie przeciwstawiane moim wadom. Ach, wolność i niezależność, jakie daje małżeństwo! Nie mówiąc już o radości dzielenia życia z mężczyzną, którego gust, inteligencja, szlachetność i rozum nie miałyby sobie równych. Doprawdy, ojciec i bracia rozpieścili mnie. Dzięki nim przekonałam się, że takie zalety mogą występować u przedstawicieli płci przeciwnej. A skoro społeczność Steventon cierpiała na ich deficyt, to gdzież miałam szukać wymarzonego mężczyzny? Tylko na balu, nigdzie indziej. Po raz ostatni spojrzałam z nadzieją w lustro.
* Żyrandole w posiadłości Harwoods były ogromne. Rzęsiście oświetlały wspaniałą salę, która mogłaby pomieścić tysiąc gości, choć w dzisiejszym balu brało udział zaledwie dwustu. Ja jednak nie poświęciłam zbyt wiele uwagi lśniącemu szkłu, kwiatom, orkiestrze, wystawnej uczcie – wszystkim tym szczegółom z taką dbałością zaplanowanym przez gospodarzy. Były zachwycające, niewątpliwie, lecz mnie zajmowały przede wszystkim obserwacja obecnych oraz dyskretne unikanie czujnego spojrzenia matki. Usuwając się ostrożnie z zasięgu jej wzroku, posłyszałam jeszcze kilka słów z konwersacji, jaką prowadziła z panią Pratt. – Jaka szkoda, że pani córka Cassandra dziś nie przyszła. – Nie miała po co. Po śmierci narzeczonego ślubowała nigdy nie wyjść za mąż – wyjaśniła matka. – Może to i lepiej, bo to taka dobra dziewczyna i będzie dla mnie prawdziwym wsparciem na starość. Za to Jane raczej się nim nie stanie, więc jej rychły mariaż z jakimś uczciwym kawalerem wydaje się optymalnym rozwiązaniem. Nie było mi przyjemnie słuchać czegoś takiego, choć za korzystne uznałam, że zgadzamy się przynajmniej w tej jednej kwestii. Dołączyłam do moich przyjaciółek, Marthy Lloyd i Althei Bigg, ujęłam je pod ramiona i razem przeszłyśmy na drugi koniec sali. Po drodze minęłyśmy szpaler niespokojnych matek, którym przyświecał ten sam cel: wydanie córek za mąż, i które sterowały dzisiejszymi manewrami matrymonialnymi z precyzją godną generałów. Ze wszystkich stron padały rozkazy: – Penelopo, znowu się garbisz. Stój prosto, dziecko. Prosto! – Za często się uśmiechasz, moja droga. Każdy dżentelmen uzna to za dziwne. – Podejdź do wazy z ponczem, Hermiono. Powinnaś pokazać, jaką masz figurę. Postawa, miły uśmiech, wdzięczna aparycja. No cóż. Niech matki i córki łudzą się dalej wspólnie. Znałam wszystkie obecne tu dziewczęta i szczerze mówiąc, nie oceniałam wysoko ich szans na zamążpójście.
Penelopa szczyciła się tym, że haftowała najładniej w całym hrabstwie. Owszem, podziwiano jej dzieła, lecz czy mogły one sprawić, że serce jakiegokolwiek dżentelmena zabije szybciej, a on sam wyzna miłość ich twórczyni? Po kilku spotkaniach z tą panną byłam pewna, że jest w stanie podołać najwyżej pięciominutowej konwersacji. Wydobycie z siebie czegokolwiek poza kilkoma wyuczonymi na pamięć banalnymi formułkami przekraczało jej możliwości. Współczułabym każdemu mężczyźnie, który by się w niej zakochał. Z drugiej strony, chętnie uciszyłabym Hermionę. Ulubioną rozrywką tej dziewczyny było wypytywanie mnie po każdej niedzielnej mszy o moje obowiązki w gospodarstwie. Udawała ogromne zainteresowanie tym, jak duże są nasze świnie, czy bardzo bolą mnie ramiona od dźwigania paszy dla nich, czy pora już zbierać rzepę i czy w tym roku obrodziła nam kapusta. Jako córka rozchwytywanego lekarza i spadkobierczyni pokaźnego majątku nie musiała robić nic, lecz najwyraźniej nie potrafiła cieszyć się swym wygodnym życiem bez wyobrażania sobie mnie stojącej po kolana w błocie. Jedyną pociechę widziałam w tym, że ona i ja nigdy nie będziemy ubiegać się o względy tego samego dżentelmena, bo mężczyzna, który okazałby jakiekolwiek zainteresowanie Hermionie, ujawniłby tym samym niedostatki charakteru i umysłu całkowicie dyskwalifikujące go w moich oczach. Byłam pewna, że niejedna z tych nieszczęsnych panien obrzuciła mnie zazdrosnym spojrzeniem, gdy tak paradowałam między nimi wolna od matczynej opieki. Ustawiłyśmy się z przyjaciółkami w miejscu, skąd mogłyśmy dokonać pewnych ważnych obliczeń. Już po chwili stwierdziłyśmy niezbicie, że na trzydzieści sześć obecnych na balu niezamężnych dziewcząt przypada zaledwie dwudziestu ośmiu kawalerów. Wynik ten przygnębił Altheę. – Niemożliwe! Jane, fatalnie to wygląda! Faktycznie, była to zła wiadomość, lecz nie dla mnie. Nie zamierzałam należeć do grona panien, które tego wieczoru będą podpierały ścianę. Na widok mojej pewności siebie Martha uśmiechnęła się ciepło. Żywo interesowała się moim życiem uczuciowym i z całego serca życzyła mi powodzenia. Sama przekroczyła już trzydziestkę
i właściwie pogodziła się z losem starej panny. Nosiła nietwarzową gładką fryzurę i ciemne stroje, odpowiednie dla matronowatej ciotki. Nigdy bym jej tego nie powiedziała, by nie przysparzać jej cierpień, lecz uważałam, iż stare panny prowadzą życie częściowo zawieszone w dzieciństwie. I nie chodziło tu o jego najlepsze, beztroskie aspekty, ale o dozgonne zamieszkiwanie pod jednym dachem z rodzicami, poddawanie się ich upodobaniom i rozkazom, o brak jakichkolwiek zmian. Czy łóżko, w którym słuchało się kołysanek, powinno stać się łożem śmierci? Niepokojąca perspektywa. Mimo to Martha zachowywała pogodę ducha, chętnie słuchała tego, co miałam do powiedzenia, a gdy kłóciłam się z Cassie, zawsze brała moją stronę. Zupełnie jakby była moją drugą siostrą. Niedaleko nas stała grupa znajomych dżentelmenów. Wszyscy żonaci i po czterdziestce, lecz nie należało lekceważyć ich powiązań i znajomości. Mogli przecież przedstawić pannie młodszych kawalerów, czyż nie? Inaczej do czego by tu w ogóle byli potrzebni? Przeprosiłam zatem przyjaciółki i podeszłam do panów. Och tak, wiedziałam, że mój postępek oburzy starsze damy, lecz nie dbałam o to. Ktoś musiał przypomnieć tym mężczyznom, po co tu przyszli, a najskuteczniej zrobi to dziewczyna w balowej sukni. Nie zaskoczyło mnie, że rozmawiali o wojnie. Koszmarny konflikt z Francją pochłaniał uwagę wszystkich już od czterech lat. Moi bracia, Frank i Charles, czynnie w nim uczestniczyli jako oficerowie Marynarki Królewskiej. Dobiegły mnie słowa: – Czyż ostatnio nie doznaliśmy poważnych strat? – Tak, za nami kilka bardzo trudnych miesięcy. – Z drugiej strony, zrobiliśmy też spore postępy. Szczególnie dobrze radzi sobie nasza marynarka. – Służą w niej najlepsi – wtrąciłam. – Panno Austen, jak miło panią widzieć! Tak, właśnie rozmawialiśmy o Marynarce Królewskiej. Jestem pewien, że będzie miała ogromny wpływ na rozstrzygnięcie tej wojny. – To oczywiste. Zrobiłam wszak wszystko, co w mojej mocy, by tak się stało. Poświęciłam dla sprawy dwóch braci. Obaj są tak utalentowani, że marynarka będzie musiała zwyciężyć – oznajmiłam
z dumą. Dżentelmeni popadli w lekką konsternację. Wreszcie jeden z nich powiedział: „To dobry powód, żeby zatańczyć” i poprowadził mnie na parkiet. Bawiłam się znakomicie, lecz tak jak przewidziałam, ściągnęłam na siebie uwagę starszych dam. Złośliwa pani Mitford potrząsała głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. Nie wyobrażałam sobie, żeby jakiekolwiek działania drugiej osoby mogły mnie równie żywo zainteresować. Ha! Gdybym zechciała kiedykolwiek uczynić panią Mitford bohaterką mego opowiadania, kazałabym jej potrząsać głową tak długo, że w końcu spadłaby z karku! Przetańczyłam kolejne cztery tańce, w tym dwa z młodymi kawalerami. Obaj jednak okazali się dość nudni. Na dodatek jeden z nich zdawał się mnie lękać, choć nie wiem, czy nie poniosła mnie wyobraźnia. Hm. Papa ostatnio powiedział mi: „Nie nadajesz się dla osobnika o słabych nerwach, moja droga”. Czyżby nie wierzył, że wyjdę za mąż? Istotnie, z męską populacją Steventon, zdziesiątkowaną przez wojnę, nie mogłam wiązać wielkich nadziei. Niemniej jednak mówi się, iż cierpliwość zostanie w końcu nagrodzona. I tego cudownego, cudownego wieczoru słowa te miały stać się ciałem. Matka przywołała mnie gestem do siebie. Już zamierzałam udać, że tego nie widzę, gdy spostrzegłam, że towarzyszy jej nasza dobra znajoma, madame Lefroy. Anna Lefroy była moją pokrewną duszą i ideałem kobiety. Wypowiadała się swobodnie i zachęcała mnie do tego samego. Odbyłyśmy niezliczone dyskusje na temat literatury, sztuki, filozofii, życia. Znałam ją od zawsze i podobnie jak Marthę Lloyd, uważałam za członkinię naszej rodziny. Szczerze mówiąc, gdybym miała wybór, wolałabym, żeby to madame Lefroy była moją matką. Tak, zdawałam sobie sprawę, jak okropnie to brzmiało, lecz cóż mogłam na to poradzić? Byłam nieskończenie wdzięczna swej rodzicielce za wspaniałe rodzeństwo, jakim mnie obdarzyła. Jednak jej życie wypełniały sprawy przyziemne: rachunki, sprzątanie, gospodarowanie cukrem. Oraz utyskiwanie na całe mnóstwo wyimaginowanych dolegliwości, choć jak na kobietę, która zniosła osiem porodów, cieszyła się niezłym zdrowiem. Zbliżywszy się, stwierdziłam, że obu paniom towarzyszy jakiś wysoki i wielce przystojny młodzieniec.
– Jane, zobacz, kto tu jest! – zawołała radośnie matka. – Madame Lefroy. – Ukłoniłam się. – Cieszę się, że pani przyszła. Madame Lefroy wskazała młodego mężczyznę. – Mój bratanek nie zostawił mi wyboru, Jane. Chciałabym ci przedstawić Thomasa Lefroya z Dublina. Tomie, oto panna Jane Austen. Nareszcie jakaś interesująca znajomość! Wymieniliśmy ukłony. – Tom właśnie rozpoczął studia prawnicze w Londynie – dodała jego ciotka. Teraz, zgodnie z wymogami grzeczności, mogłam się odezwać do Thomasa Lefroya i zamierzałam dobrze wykorzystać tę okazję. – Wybrał pan sobie dobry moment na odwiedziny, ponieważ w najbliższych tygodniach odbędzie się w okolicy wiele balów. Jego irlandzki akcent zabrzmiał w moich uszach jak muzyka. – Bardzo cię cieszę. Czy zechce pani zarezerwować dla mnie walca? Niemal usłyszałam, jak moja matka zachłystuje się z oburzenia. Cóż, Steventon nie oswoiło się jeszcze z walcem. Splecione ramiona, dotykające się ciała, bliskość policzków i ust – takie brewerie budziły zgorszenie w naszym małym miasteczku i byłam pewna, że zdążę się zestarzeć, zanim przestaną je budzić. Biedny pan Lefroy! Nie mogłam się powstrzymać od drobnej złośliwości: – Walca! Obawiam się, że niepotrzebnie opuścił pan Londyn, jeśli trzeba panu do szczęścia aż takiej rozpusty. – Cóż za pomysł! – dodała moja matka. – Tylko mężowie i żony mogą sobie pozwolić na podobną… bliskość. – Matka moja niewątpliwie by się z panią zgodziła – zapewnił pan Lefroy. – Niemniej jednak mieszkańcy Londynu mają odmienne zdanie w tej kwestii. – A pan zamierza zasiać w naszym miasteczku londyńskie zgorszenie – podsumowałam. Uśmiechnął się promiennie. – Czy ma pani już jakieś plany na następne dwa tańce, panno Austen? I tak to się zaczęło. Nie mogłam uwierzyć, jak swobodnie czuję się w towarzystwie tego młodzieńca. Podczas tańca rozmawialiśmy bez
żadnego skrępowania. – Czyżby Hampshire było wolne od grzesznych uciech? – spytał Tom. – Możemy się poszczycić kilkoma skromnymi występkami. – A jaka jest pani słabość? Hazard? Pijaństwo? – Niestety, coś znacznie gorszego. Wyznam jednak swój grzech bez wstydu: jestem niepoprawną czytelniczką powieści. – Niemożliwe! – wykrzyknął z udanym przerażeniem. – A jednak. – Zgroza mnie ogarnia. – I powinna. Jest to zajęcie tak niebezpieczne, że nawet nasza bibliotekarka nieustannie przeprasza za obecność powieści w zarządzanych przez nią zbiorach. Muzyka przestała grać, więc przeszliśmy do zacisznego kąta sali. – A cóż na to pani rodzice? Wszak pani ojciec jest duchownym. Jak on ocenia takie zdradzające niedostatki moralne zwyczaje? – No cóż, tutaj mogę udzielić sobie rozgrzeszenia. Nie moja to wina, iż tak źle mnie wychowano. – Nie chce pani chyba powiedzieć, że… – Tak, rodzice też. I rodzeństwo. Cała moja rodzina czyta powieści. – Dobry Boże! Zakładam, że wskutek tych praktyk przynajmniej jeden z pani krewnych trafił do sanatorium? – To uzasadnione przypuszczenie, lecz nie, tak się nie stało. – A zatem pani nieszczęsna rodzina padła zapewne ofiarą cudzołóstwa, bo taki jest przecież wpływ tych odrażających opowieści, które wodzą ludzi na pokuszenie. – Cudzołóstwa? Nasze głosy poniosły się po sali. Kilka głów obróciło się ku nam ze zgorszeniem. – Hm, o ile mi wiadomo, nic takiego się nie zdarzyło, ale być może powinnam jutro wieczorem wypytać wszystkich przy kolacji. Coś podobnego mogło z łatwością umknąć mojej uwagi, bo przecież nieustannie siedzę z nosem w książce. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy. Zauroczenie było wzajemne.
Za każdym razem, gdy człowiek oddala się od rodziny, napotyka na mur uprzejmej konwersacji. Dobrze znałam zasady właściwego zachowania się, lecz nie przeszkadzały mi one zanadto. Można było nimi nawet manipulować na swoją korzyść. W kontakcie z każdym z młodych kawalerów, których dotąd poznałam (i co do których zadałam sobie odwieczne pytanie: „Czy to ten?”), mogłam dołożyć starań, zrobić dobre wrażenie i poskromić kuszące, a zarazem niestosowne myśli. Teraz wszakże nie potrafiłam udawać. Przede mną stał mężczyzna, który zachwycał mnie w każdym calu. Przy nim społeczne konwenanse traciły znaczenie. A na dodatek był taki przystojny! Spojrzałam na madame Lefroy, chcąc dać jej do zrozumienia, jak bardzo czuję się szczęśliwa, i zaskoczył mnie niespokojny wyraz jej twarzy. No tak. Dama ta bardzo mnie lubiła, ale jak cała reszta jej klasy społecznej, przywiązywała wagę do zasad, a zgodnie z nimi panna i kawaler, którzy dopiero co się poznali, nie powinni okazywać sobie tak wielkiego zainteresowania. Taniec za tańcem, nasze rozmowy z Tomem nabierały coraz bardziej osobistego charakteru. On ciepło wspominał Dublin, opowiadał o pięknie tamtejszego krajobrazu i serdecznych ludziach, wśród których się wychował. Przyznaję, że nigdy nie myślałam o zamieszkaniu w Dublinie, ale skoro Tom stamtąd pochodził, byłam gotowa się tam przenieść. W ciągu zaledwie kilku godzin zrozumiałam, że ten mężczyzna jest mi przeznaczony. Nigdy nie spodziewałam się takiego gromu z jasnego nieba, takiej pewności. Oczyma wyobraźni widziałam już nasz przytulny domek, naszą uroczą posiadłość. Odwiedzałyby nas siostry Toma, których miał tyle, ilu ja miałam braci, oraz oczywiście Cassie. Przyjeżdżałaby na trzy, cztery miesiące po narodzinach każdego z naszych dzieci, żeby mi pomagać. Co za cudowna myśl: dzieci! Moje i Toma. Oszołomiła mnie wizja domowej sielanki. W ten sposób upłynęły dwie godziny, aż wreszcie madame Lefroy skłoniła niechętnego bratanka do wyjścia. Trudno. Uczucie radosnego oczekiwania nie opuściło mnie nawet pod jego nieobecność. Czułam, jak we mnie narasta, i nie próbowałam nad nim zapanować. Och, czy to wszystko stało się naprawdę? Miałam wrażenie, że przyśnił mi się niewiarygodnie piękny sen, nakreślony moją własną ręką.
Rozdział drugi Ideał
Następnego dnia wstałam późno. Cassie zdążyła już wyjść po sprawunki, a papa zajmował się swoimi obowiązkami. Nie mając pod ręką nikogo, z kim mogłabym się podzielić swoim szczęściem, krążyłam po domu, aż w końcu zdenerwowałam tym matkę. Kazała mi iść do naszego panieńskiego pokoju. Było to nieduże, lecz przytulne pomieszczenie, z jednym łóżkiem wystarczająco obszernym, by pomieściło nas obie, oraz szkicami portretów rodzinnych na ścianach. Niecierpliwie czekałam na powrót siostry. Jak przyjmie moje wspaniałe wieści? Kochana Cassie. Biedna Cassie. Miałam nadzieję, że opowieść o mojej miłości pokrzepi jej złamane serce. Cassie nadal nosiła żałobę po swym narzeczonym, Thomasie Fowle’u, którego straciła niespełna rok temu, cztery miesiące przed planowanym ślubem, po czterech latach od zaręczyn. Chcąc zgromadzić sumę pieniędzy wystarczającą do tego, by mogli rozpocząć wspólne życie, Thomas przyjął stanowisko kapelana w marynarce, wyjechał za granicę i tam zmarł na cholerę. Och, Thomas. Ileż szczęścia dał mojej siostrze! I jak bardzo wszyscy go za to kochaliśmy. Obecnie dwudziestoczteroletnia Cassie nosiła się jak wdowa, zbywała wszelkie wzmianki o przyszłym zamążpójściu i uważała się za skazaną na wieczną samotność i żałobę. Było to oczywiście całkowicie naturalne w przypadku tak świeżej i bolesnej straty. Wierzyłam jednak, że z czasem Cassie zaufa nadziei i znajdzie nową miłość. Musiało się tak stać. Nikt na świecie nie zasługiwał na to bardziej niż ona. Kiedy wróciła, zgodziła się wysłuchać mojej relacji z wydarzeń poprzedniego wieczoru, pod warunkiem, że usiądę spokojnie i będę pozować jej do rysunku. Rysowanie było jedną z niewielu przyjemności, na jakie sobie pozwalała. – To był najcudowniejszy, najważniejszy dzień mego życia! – zakończyłam z przejęciem. – Jane, dziś rano byłam w miasteczku. Twoje wczorajsze
zachowanie naraziło cię na wiele niezbyt miłych uwag – ostrzegła mnie. – Z czyich ust? Pani Mitford? Damy, która na swoje szczęście otrzymała w posagu dwadzieścia tysięcy funtów, bo nikt by jej nie poślubił, gdyby miała choć kilka pensów mniej? – Inni też komentowali. Uważaj, Jane. Możesz zrazić do siebie dżentelmena, na którym tak ci zależy. – Gdyby moje zachowanie było choć odrobinę niestosowne, miałabym tego świadomość. – Nie wiem, czy zdołamy zgodzić się w tej kwestii – westchnęła. W tym momencie musiałam zerwać się z krzesła i chwycić ją za ramiona. – Wyobraź sobie w najwyższym stopniu szokującą i nieprzyzwoitą scenę tańca, a potem, och, rumienię się na samą myśl, chwilę spokojnej rozmowy! O tak. A wiesz, co się stało później? Otóż znowu zatańczyliśmy, a następnie… tak, czuję, że mnie skarcisz… ponownie usiedliśmy, by porozmawiać! Cassie skwitowała mój występ potrząśnięciem głowy. – W rzeczy samej, ostatnio w kościele była mowa, że należałoby zatroszczyć się o dziewczęta, które za dużo tańczą. Po tych słowach ruszyła w kierunku schodów, dając mi do zrozumienia, że uważa naszą rozmowę za zakończoną. O, nic z tego! Podążyłam za nią. – Dziewczęta takie zostaną zamknięte w maleńkich celach, gdzie nie będzie miejsca nawet na jedno potajemne taneczne pas – oznajmiłam z emfazą. – Co więcej, izolacji poddane zostaną również i te panny, które przejawiają skłonność do zbyt częstej konwersacji. – Chętnie złożyłabym datek na utrzymanie takiej instytucji – odcięła się Cassie. Tymczasem papa wrócił już do salonu i pracował teraz nad kazaniem na najbliższą niedzielę. Podniósł wzrok, słysząc naszą głośną rozmowę. – No cóż, droga Jane. Cieszę się, że tak dobrze się wczoraj bawiłaś, lecz jestem pewien, że wystarczy ci już balów w tym sezonie. Nie musisz iść na kolejny aż do wiosny. Jak on mógł powiedzieć coś podobnego? Choć wygłoszona żartem,
uwaga ta zabrzmiała niepokojąco. – Oczywiście, papo. Wydaje mi się, że do tego czasu nie będę też musiała jeść – odparłam. Ojciec nie mrugnął nawet okiem. – Cassandro, powiadom o tym kucharkę – zwrócił się do mojej siostry. Cassie zawsze była zadowolona, gdy moja porywczość trafiała na godnego oponenta. – Dobrze by było, gdybyś osłabła nieco z głodu. Nie wierciłabyś się tak podczas pozowania mi – stwierdziła. Usiadłam przy biureczku. – W takim razie skorzystaj teraz z okazji, ponieważ mam zamiar coś napisać. Cassie wyjęła szkicownik. – Mam nadzieję, że będzie to naprawdę długi list. – Nie, nowe opowiadanie. Papa się ucieszył. – Doprawdy? A o czym ono będzie? – O dwóch siostrach. Eleonorze i Mariannie… które po wielu nieporozumieniach znajdą sobie właściwych mężów. – Po jak wielu nieporozumieniach? – chciała wiedzieć Cassie. – Najwyżej po sześćdziesięciu stronach, bo nie mam więcej papieru. – A ich ojciec? Rozumiem, że będzie mądrym i pomocnym starszym panem? – zasugerował papa. – Umrze. Już na drugiej stronie. Zrobił urażoną minę. – Potrzeba odrobiny ubóstwa, żeby akcja mogła ruszyć z miejsca – wyjaśniłam. Prychnął i demonstracyjnie wrócił do pracy nad kazaniem. Cassie natomiast zaczęła zgłaszać własne propozycje. – Zakładam, że starsza z sióstr będzie okropnie nudna. – Bynajmniej. Będzie jednak nad wyraz rozważna i skromna. Podobnie jak jej zalotnik.
Eleonora Dashwood i Edward Ferrars znali się raptem trzy tygodnie, zanim ich wzajemne uczucie stało się niepodważalnym faktem. Jednakże, choć przepełniała ich namiętność, mieli wystarczająco dużo rozumu, by ograniczyć się do rozmów na temat pogody, religii i rolnictwa. Wszelkie jawne wyrazy miłości byłyby nie na miejscu. Dlatego właśnie, kiedy Eleonora nalała już herbaty do filiżanek i odwróciła się, by zamienić kilka słów ze służącą, Edward, nie mogąc sobie pozwolić nawet na trzymanie za rękę pani swego serca, czerpał największą przyjemność z kontaktu z przedmiotami, które pobłogosławił jej dotyk. Czule pieścił imbryk policzkiem, aż przenikliwy ból i towarzyszący mu krzyk nieco go otrzeźwiły. Natomiast Marianna Dashwood i jej adorator, John Willoughby, za nic mieli opinię eleganckiego towarzystwa i pozwalali, by ich miłość pozostała nieokiełznana niczym dziki rumak. Na parkiecie ich ciała łączyły się w jedno; walca wynaleziono właśnie dla tak nieopanowanego afektu. Pewien nieszczęsny dżentelmen, który przerwał im z niefortunnym zamiarem poproszenia Marianny do kolejnego tańca, został uznany za impertynenta i wszedł w bliską znajomość z pięścią Willloughby’ego, a następnie możliwością podziwiania wyjątkowo szerokiej panoramy sufitu sali balowej. – Niedorzeczne – przerwała mi Cassie. – Na razie ustalam tylko szczegóły – odparłam obronnym tonem. – Dobry początek, moja droga – wtrącił papa. W tym momencie do pokoju wpadła matka. – Jane! Młody pan Lefroy zmierza w naszą stronę! Zerwałam się na równe nogi, nie mogąc opanować podniecenia. Cassie westchnęła, odłożyła szkicownik i rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. Cała nasza rodzina miała świadomość, że wizyta młodego kawalera może stanowić preludium do małżeństwa. Udało nam się porozmawiać z Tomem w bibliotece, do pewnego stopnia na osobności. Jego młodszy kuzyn, dziewięcioletni Philip, przysłany w roli przyzwoitki, siedział w kącie i bacznie nas obserwował. Wyglądał elegancko w białej kamizelce (niepraktyczny kolor, lecz chłopiec najwyraźniej nie był przyzwyczajony do życia na wsi).
Podjęliśmy rozmowę przerwaną na balu. Tom nadal przejawiał wdzięk i serdeczną swobodę, które dostrzegłam u niego podczas naszego pierwszego spotkania. Podobał mu się Londyn i pierwszy rok studiów, za które płacił jego cioteczny dziadek, pan Benjamin Langlois, znany członek parlamentu. Tom tęsknił też jednak za Dublinem, gdzie w rodzinnym domu nadal mieszkało pięć jego niezamężnych sióstr. Fakt, że wychował się wśród kobiet, a ja wśród mężczyzn, z pewnością miał wpływ na łatwość, z jaką znaleźliśmy wspólny język. Ponadto nasze umysły łączyła miłość do edukacji. W przypadku Toma były to jego własne studia, w moim – oksfordzkie wykształcenie ojca i braci. Czyż można wyobrazić sobie lepiej dobraną parę? Pokazałam Tomowi kilka rodzinnych portretów. Zatrzymaliśmy się przed najokazalszym. – Któż zasłużył sobie na takie wyróżnienie? Był to mój brat, Edward Knight, do dziesiątego roku życia znany jako Edward Austen. Adoptowali go nasi dalecy krewni, bezdzietni i bogaci. Oczywiście tęskniliśmy za nim, podobnie jak za wszystkimi pozostałymi braćmi, którzy opuścili dom, nikt z nas jednak nie podważał słuszności takiego rozwiązania. Bardzo lubiłam swoje nazwisko, lecz skłonna byłabym z niego zrezygnować w zamian za majątek. Tom całkowicie się ze mną zgadzał. – Sam zrezygnowałbym z nazwiska Lefroy za tysiąc funtów rocznie. Nie, wystarczyłaby połowa tej sumy! Najwyraźniej wypowiedź ta stanowiła policzek dla rodowej dumy jego młodszego kuzyna. Chłopiec spojrzał na nas z urazą, zupełnie nierozbawiony. Lecz czy nasza rozmowa musiała przebiegać pod dyktando dziewięciolatka? – Philipie, jeśli zajrzysz do kuchni, kucharka z pewnością znajdzie dla ciebie jakieś łakocie – zaproponowałam z uśmiechem. – Ale kazano mi pilnować kuzyna Toma – zaoponował malec. Tom podprowadził go do drzwi. – I świetnie się z tego zadania wywiązujesz. Jeśli jednak nie zjesz czegoś, osłabniesz i stracisz koncentrację. Trudno ci będzie pełnić dalej swoje obowiązki. Idź. Słowa te przekonały Philipa. Wyszedł z pokoju. Musiałam
przyznać, iż mój przyszły mąż miał znakomity refleks. – Czy właśnie taką nieodpartą logikę zamierza pan stosować jako adwokat? – Wygram każdą sprawę dzięki sile perswazji. Chyba pani w to nie wątpi? – Nie mogę uwierzyć, że pańska praca będzie polegała na rzucaniu oskarżeń, prowokowaniu kontrataków drugiej strony i spieraniu się. A na dodatek będą panu za to płacić! – Czy pani nie chciałaby spędzać w ten sposób czasu? – Już to robię, ale nikt mi za to nie płaci! Tom przeszedł się wzdłuż półek z książkami. Z dumą muszę stwierdzić, że nasze zbiory robiły niemałe wrażenie. – Ile z tych książek już pani przeczytała? – Łatwiej będzie policzyć te, których nie przeczytałam. Tom wziął do ręki jeden z woluminów. – Tej z pewnością pani nie zna. Nie ukrywam, że jestem zaskoczony, znajdując ją na plebanii. – Prawdę mówiąc, przeczytałam ją w wieku czternastu lat i jeszcze wiele razy od tego czasu – pochwaliłam się. – Ojciec pozwolił pani przeczytać Toma Jonesa w wieku czternastu lat?! – Mój ojciec jest człowiekiem zapracowanym i ma na głowie rzeczy ważniejsze niż moje lektury. – A co czternastolatka pomyślała sobie, gdy Tom Jones spędził noc z własną matką? – Pomyślałam, że to bardzo… dziwne. Żadne z nas nie ukrywało, jaką rozkosz sprawia mu ta niestosowna rozmowa. O, jakże banalni i nudni byli inni śmiertelnicy w porównaniu z tym mężczyzną! Jakże cudowny dar otrzymałam! Jakąż wolnością i swobodą mogliśmy się razem cieszyć. Stworzyć własny świat, z dala od socjety i jej ograniczeń. Bogu dzięki, że dotąd nie uległam pokusie związania się z kimś innym! Bo czyż nie warto było czekać? *
Kiedy nie byłam z Tomem, potrafiłam mówić tylko na jego temat. Następnego ranka, podczas zakupów w miasteczku, musiałam podzielić się swoim szczęściem z Marthą i Cassie. – Nie sądziłam, że kiedykolwiek spotkam dżentelmena, który sprosta memu wyobrażeniu ideału – oznajmiłam. – A czy jest w tym młodzieńcu jakakolwiek niedoskonałość? – spytała Martha. Zastanowiłam się. – Mógłby nosić ciemniejsze okrycie, ale na tym kończą się jego wady. – Martho, czy nie mogłabyś jej przemówić do rozumu? – jęknęła moja siostra. – Moim zdaniem Jane znakomicie nadaje się na żonę adwokata. Pytanie tylko, czy zamieszkacie w Irlandii, czy w Londynie? – Dziękuję, Martho, za dobre życzenia. Cassie zatrzymała się. – Jane, poczekaj moment. Muszę się przywitać z panią Ellington. Spojrzałyśmy na drugą stronę ulicy, gdzie zobaczyłyśmy wspomnianą damę. Od kilku miesięcy znowu była brzemienna, a za nią podążała szóstka pociech w wieku od dwóch do dwunastu lat. Ten znajomy widok jak zawsze wzbudził we mnie dreszcze. – Dobry Boże. Jak to możliwe, że ta kobieta znowu spodziewa się dziecka? – Jestem przekonana, że uważa to za wyjątkowe błogosławieństwo – zbeształa mnie siostra. Być może potomstwo faktycznie było błogosławieństwem. Przypuszczałam, że gorąco pokocham swoje pierwsze i drugie dziecko. Kto wie, czy nawet po trzecim nie stracę dobrego samopoczucia. Lecz perspektywa większej liczby porodów napawała mnie lękiem. Widziałam już zbyt wiele przerażająco licznych rodzin oraz matek, których zdrowie i psychika zostały bezpowrotnie zrujnowane. – To jej dziesiąte dziecko! Jak można tak zamęczać ciało biednej kobiety? – Widzisz jakieś rozwiązanie? – Martha wzruszyła ramionami.
– Wystarczyłyby oddzielne sypialnie. – A kiedy małżeństwo powinno się na to zdecydować? Po czwartym dziecku? Po piątym? – spytała surowo moja siostra. – Na pewno po szóstym! Żadna kobieta nie powinna znosić więcej wysiłku. – Pamiętaj tylko, że sama jesteś siódmym dzieckiem, a kochany Charles ósmym. Nie uważasz, że mama i papa słusznie uczynili, postanawiając powiększyć rodzinę o was dwoje? Owszem, ten argument przemówił do mnie, lecz mimo to nie byłam skłonna ustąpić. – Z perspektywy czasu widać, że warto było dodać naszą dwójkę. Nie ma jednak dziewiątego, dziesiątego czy dwunastego dziecka i śmiem twierdzić, że nikt z tego powodu nie ucierpiał. Stanęłyśmy przed kuszącą wystawą sklepu bławatnego. Martha i ja westchnęłyśmy tęsknie na widok pięknych tkanin, lecz ona nie zdecydowała się wejść do środka. Jej sytuacja materialna była nawet trudniejsza od naszej, a moja przyjaciółka nie mogła znieść myśli o strojach, na które nie będzie sobie mogła pozwolić. Pożegnałyśmy się więc, umawiając na późniejsze spotkanie. Ogromny wybór cudownych materiałów na suknie podziałał na mnie jak kilka kieliszków wina. Zaledwie dwa tygodnie dzieliły nas od ostatniego balu w sezonie – balu, który miał się odbyć w Ashe, posiadłości rodziny Lefroyów! Gdyby udało mi się olśnić na nim Toma, kto wie, może jeszcze tego samego wieczoru doczekałabym się jego deklaracji. Niechętnie porzuciłam marzenia o oświadczynach, napominana przez Cassie, która ciągle pouczała mnie w kwestii mojej postawy. Postawy! Obserwowanej bacznie przez tę plotkarkę, panią Mitford! – Jeśli chcesz, by moje zachowanie cię usatysfakcjonowało, będziesz musiała wybrać się ze mną na ten bal – oznajmiłam. – Choć Althea Bigg zapewne nigdy mi nie wybaczy, że cię przyprowadziłam, bo jesteś tak ładna, że zwrócisz na siebie uwagę najatrakcyjniejszych kawalerów. – Dobrze wiesz, Jane, że bale już mnie nie interesują. Moja biedna siostra straciła nie tylko narzeczonego, lecz także
młodość i nadzieję. Czy żałoba miała stać się nieodłączną towarzyszką jej życia? Nie mogłam na to pozwolić. – Cassie, pan Fowle był wyjątkowym człowiekiem, lecz nawet wdowy znajdują czasem drugą miłość, a ty nie jesteś przecież wdową. Podniosła dłoń do szyi, na której wisiał jej amulet: medalion z podobizną przystojnego mężczyzny, który miał zostać jej mężem. – Przez cztery lata cieszyła mnie jego obecność i świadomość, jak bardzo jest mi oddany – powiedziała. – Jestem za to ogromnie wdzięczna. Nie będę na próżno szukać kogoś, kto mu dorówna. Doświadczyłam już wielkiej miłości… i to mi wystarczy. Nie chciała jednak obciążać tym innych. Skierowała moją uwagę na kwestię strojów. – A zatem, moja kochana Jane, wszystkie plany matrymonialne skupiają się teraz na tobie. Spójrz. Wskazała kupon wzorzystej niebieskiej bawełny. Owszem, z tkaniny tej można by było uszyć ładną suknię na popołudniową herbatkę, lecz nie szatę balową, a zwłaszcza taką, która sprawiłaby, że mężczyzna padnie na kolana i wyzna dozgonną miłość. Ale… zaraz, zaraz! W oko wpadł mi zachwycający różowy jedwab, przy którym wszystkie inne tkaniny blakły i szarzały. Nie musiałam już dłużej szukać. – Jane, nie masz dość pieniędzy, by to kupić – zaprotestowała Cassie. – Akurat tyle mam. – A co zrobisz przez następne cztery miesiące, zanim znowu dostaniesz kieszonkowe? Oczywiście zamierzałam żyć miłością. * Pomimo zastrzeżeń Cassie wiedziałam, że mogę liczyć na jej pomoc w uszyciu sukni. Matka również wsparła moje wysiłki, by w dniu balu wyglądać jak najpiękniej. Od dawna marzyła, żeby się mnie pozbyć z rodzinnego domu. Obie przybyłyśmy do Ashe wiedzione jedną i tą
samą myślą. Przekraczając próg tego domostwa w mym prześlicznym stroju, głęboko wciągnęłam do płuc powietrze, którym oddychała rodzina Lefroyów… och, już wkrótce moja rodzina! Posiadłość nie dorównywała rozmiarami Harwoods, lecz znacznie bardziej przypadła mi do serca. Tom już tańczył. Dobrze znałam jego partnerkę. Nieszczęsna panna. Jej oszołomiona mina zdradzała nadmierny i nieodwzajemniony entuzjazm. Biedny Tom. Był jednym z gospodarzy, więc miał dziś spore zobowiązania wobec gości. Nieważne. Wiedziałam, że znaczną część wieczoru poświęci mnie. Madame Lefroy podeszła, by nas powitać. – Pani Austen, Jane, jakże miło was widzieć. Uznałam, że bal to znakomity sposób na pożegnanie Toma, który jutro wraca do Londynu. Czyżbym się przesłyszała? – Jutro? To niemożliwe. Przecież miał tu zostać jeszcze dwa tygodnie! – Zmienił plany, ponieważ jego rodzina życzy sobie, by natychmiast wrócił do stolicy. – To fatalna wiadomość – stwierdziła z przejęciem moja matka. – Mam jednak nadzieję, że pan Thomas przyjedzie tu znowu na wiosnę. – Nie sądzę – odpowiedziała madame Lefroy przepraszającym tonem. – Więc zapewne latem. – Obawiam się, że będzie potrzebny w domu. – Jeśli będzie miał powód, by wrócić do Hampshire, rodzina z pewnością nie stanie mu na drodze. – Tom… absolutnie nie może zapominać o swoich zobowiązaniach wobec rodziny. Wiele zawdzięcza wujowi, panu Benjaminowi Langlois. Któregoś dnia będzie musiał spłacić swój dług. Poza tym ma też pięć niezamężnych sióstr, których los jest niepewny. Musi o nie zadbać. W końcu udało mi się odzyskać głos. – I z pewnością to zrobi. Madame Lefroy zwróciła się ku mnie z serdecznym wyrazem twarzy, który, jak później zrozumiałam, oznaczał współczucie. – Mój bratanek musi koniecznie zabezpieczyć swoją przyszłość.
Jest to winny rodzinie. Jej ton sugerował, że czegoś mu nie dostaje, lecz te nowe okoliczności sprawiły, że Tom urósł jeszcze w moich oczach. Gdy taniec się skończył, mój ideał mężczyzny mógł nareszcie do nas podejść. – Pani Austen. Panno Austen. Cieszę się, że mogły panie przyjść. Nigdy wcześniej nie był taki poważny. Czułam, że nasze przedwczesne rozstanie dręczy go tak samo jak mnie. Moja matka sama poruszyła ten temat. – Bardzo nam przykro, że musi pan już wyjechać. Powinniście zatem z Jane nacieszyć się tym ostatnim balem. Tom oblał się rumieńcem. – Niestety, najbliższe sześć tańców mam już zajętych. Jednak z przyjemnością zatańczę z panną Austen, nim wieczór się skończy. A teraz proszę mi wybaczyć. Po tych słowach ukłonił się sztywno i odszedł. Poczułam chłód w sercu. Od samego początku naszej znajomości byliśmy wobec siebie serdeczni i z każdym spotkaniem coraz bardziej sobą zainteresowani. Dlaczego więc Tom przywitał mnie teraz tak, jakbyśmy się ledwo znali? Do tej pory byłam oszołomiona nie tylko własnymi uczuciami, lecz przede wszystkim przekonaniem, że są one odwzajemnione. Jakim sposobem ta wielka pewność mogła zniknąć tak w okamgnieniu? – Usiądź, Jane – zaproponowała madame Lefroy. – Wyglądasz na zmęczoną. Zmęczoną? Nie byłam zmęczona. Kręciło mi się w głowie i miałam dreszcze. A serce waliło tak mocno, jakby prowadzono mnie na ścięcie. Zatańczyliśmy w końcu jakiś czas później. Tom był uprzejmy i zdystansowany. Nie odpowiadał na żadne moje pytania, unikał serdeczności. Skąd wzięła się jego rezerwa? Kiedy nasze serca połączyło wspólne uczucie, stało się dla nas jasne, że będziemy musieli znieść wiele rozstań, zanim Tom ukończy studia. Teraz, gdy okazało się, że musi niespodziewanie wcześniej wyjechać, czyż nie powinniśmy pocieszać się wzajemnie ze wszystkich sił? Dlaczego więc tego nie
robił? I czemu nie chciał spojrzeć mi w oczy? Tymczasem moja matka i madame Lefroy pogrążyły się w rozmowie, której treść poznałam dopiero kilka tygodni później. Jedno ze zobowiązań Toma wobec jego rodziny polegało na tym, iż zawrze odpowiednie małżeństwo, czyli poślubi posażną pannę. Wieści o naszej rosnącej zażyłości dotarły do pana Langlois i to właśnie on zażądał powrotu ciotecznego wnuka do Londynu oraz nakazał madame Lefroy, by kategorycznie przypomniała Tomowi o konieczności znalezienia właściwej kandydatki na żonę. Ja byłam bowiem tylko córką ubogiego pastora, a zatem w oczach szacownego parlamentarzysty kandydatką całkowicie niewłaściwą. Nigdy wcześniej nie myślałam o sobie w ten sposób. Jak to możliwe, że mój ukochany Tom tak szybko uległ presji rodziny? Czymże było jego uczucie, skoro jednego dnia darzył mnie uwielbieniem, a następnego wyrzekł się mnie na zawsze? Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by jakieś wydarzenie w tak wyraźny sposób oddzieliło jedną część mojego życia od innej. Tamtego wieczoru skończyła się moja młodość, a ja poczułam, że miłość ucieka z mego serca niczym krew z niezagojonej rany.
Rozdział trzeci Ponury świat
Aż wstyd przyznać, jak długo nosiłam w sobie ten smutek. Ja, która regularnie radziłam siostrze, żeby nie pielęgnowała swej prawdziwie niepowetowanej straty! Muszę to jednak powiedzieć, bo inaczej dopuściłabym się odrażającego kłamstwa. Całymi godzinami siedziałam przy fortepianie, grając bez końca każdą rzewną irlandzką balladę, jaką mogłam sobie przypomnieć. Niezależnie od pogody, codziennie chodziłam na długie spacery w towarzystwie dręczących myśli o szczęśliwym życiu w Irlandii, które powinnam była wieść. Unikałam wizyt w miasteczku, zdawałam bowiem sobie sprawę, iż jestem tam obiektem plotek i drwin. Całkowicie wystarczało mi uczestniczenie w cotygodniowych nabożeństwach – obowiązek nie do uniknięcia z uwagi na posadę papy. Teraz mogłam tylko przeklinać swą żywą wyobraźnię za to, że podsuwała mi rozkoszne i boleśnie żywe wizje szczęścia i przeznaczenia. Twarz, ta nieznana twarz, którą nosiłam w sobie przez kilka ostatnich lat, ujawniła wreszcie swoje rysy. Oblicze Toma zapisało się w mym umyśle i stało częścią mnie, nie mniej ważną od całej reszty ciała. Gdybym mogła stanąć twarzą w twarz z panem Langlois i przedstawić mu się jako żywa, a nie tylko opisana osoba – czy nie przekonałabym go swym wdziękiem do zmiany zdania? Lecz nawet jeśli zdołałabym tego dokonać, to czy mogłabym kiedykolwiek wybaczyć Tomowi, że tak łatwo ze mnie zrezygnował? Czy zdarzało mu się o mnie myśleć? Mówić na mój temat? Być może odpuściłabym mu wszystkie winy, gdybym wiedziała, że cierpiał z powodu tej straty. A jeśli zapomniał o mnie i beztrosko tańczył sobie walca z urodziwymi londyńskimi pannami? Ta myśl była niczym bolesny cios w splot słoneczny. Skoro moja radość i nadzieja trwały raptem trzy tygodnie, to czemu ból tak długo nie ustępował? Łatwiej byłoby mi wydobrzeć po tyfusie.
Albo po złamaniu kości. Albo po jednym i drugim. Jedynej pociechy w owym ponurym okresie dostarczało mi pisanie. Początkowo co prawda wszystkie moje egzaltowane opowieści o nieuchronnym zwycięstwie miłości leżały odłogiem na biurku, porzucone tak samo jak ja. Jednakże ojciec wpadł na pomysł, jak poprawić mi humor. – Jane, kochanie, dawno już niczego nie napisałaś, prawda? – zauważył pewnego dnia. – A przecież zawsze lubiłaś to robić. – Papo, nie mam papieru ani pieniędzy. Nie mam też serca do pisania romantycznych opowieści. W odpowiedzi ojciec wręczył mi plik pięćdziesięciu kartek. – Oto coś, co może ci się przydać. Mam rację? Pisanie z pewnością dobrze ci zrobi. Jestem o tym przekonany. Usiądź i napisz coś wesołego, zgoda? Hm. Może rzeczywiście źle jest zostawiać historię bez zakończenia. Eleonora i Marianna trwały w zawieszeniu. Teraz jako pierwsze miały skorzystać z moich nowych życiowych doświadczeń. Marianna Dashwood leżała w łóżku z zamkniętymi oczyma. Wzburzona Eleonora uklękła przy niej. Doktor stał w pobliżu. – Proszę cię, Marianno – błagała Eleonora. – Musisz walczyć. Musisz wyzdrowieć. Wiem, że jesteś silna. Wiem, że pokonasz chorobę. Doktor pochylił się nad Marianną, sprawdził jej puls i z poważną miną zwrócił się do Eleonory: – Bardzo mi przykro, panno Dashwood. Pani siostra nie żyje. – To niemożliwe! Niemożliwe! Na pewno nie! – Niestety, to możliwe. Czyż nie spotkał jej ostatnio bolesny zawód miłosny? – Nie! Tak! Ale przecież nie można umrzeć z powodu złamanego serca. – A jednak można. Oto dowód. Rozszlochana Eleonora przytuliła się do ciała Marianny. Doktor pokiwał ze smutkiem głową. Wystarczyło jeszcze tylko kilka słów, żeby zakończyć historię
sióstr Dashwood. Odbył się kameralny pogrzeb Marianny, Eleonora zaś z podziwu godną rezygnacją stawiła czoło samotności i staropanieństwu. Tak to jest w życiu. Skończyłam z bajkami. Tak przynajmniej mogłam utrzymywać. *
Minęło sporo czasu, ale prawie nic się nie wydarzyło. Sytuacja materialna mojej rodziny przedstawiała się czasami niebezpiecznie marnie, lecz utrzymywaliśmy się jakoś dzięki hojności moich braci oraz krewnych, którzy, choć mieszkali daleko, nigdy o nas nie zapominali. Miałam teraz więcej obowiązków w domu i w ogrodzie. Moja matka doszła do smutnego wniosku, że zostanę z nią już na zawsze, zatem trzeba zadbać, bym była jak najbardziej użyteczna. Nie protestowałam zbytnio. Gdy byłam zajęta, moje rany mogły się goić, bo brakowało mi czasu na ich rozdrapywanie. Pewnego dnia, kiedy po powrocie z kościoła wysiedliśmy z powozu, mój ojciec przywołał woźnicę i przemawiał do niego dlugo przyciszonym głosem. Czekaliśmy wszyscy przed domem, aż skończą rozmowę. Potem papa dołączył do nas i oznajmił: – To porządny człowiek. Z pewnością znajdzie nową posadę. Zamarłam. – Nową posadę? – Utrzymanie powozu jest zbyt kosztowne. Niestety, musimy z niego zrezygnować – wyjaśnił papa. Zrezygnować z powozu! Z ostatniej przyjemności i wygody w naszej coraz to skromniejszej egzystencji! – Miło było mieć powóz – stwierdziła Cassie. – Ale wcześniej przez wiele lat doskonale radziliśmy sobie bez niego. Posłałam jej gniewne spojrzenie. To nie była właściwa chwila na takie pogodne uwagi. Przyszłość nas obu rysowała się w czarnych barwach. Nie miałyśmy posagu. Nie mogłyśmy liczyć na spadek. A do tego dochodził jeszcze znacznie poważniejszy problem: nasz ojciec był mocno zadłużony, i to już od wielu lat, jeszcze zanim się urodziłam. Do
niedawna skrywano przede mną fakt istnienia tego długu. Nie znałam jego wysokości, byłam jednak pewna, że niektórzy mieszkańcy Steventon są w tej kwestii doskonale poinformowani. Żyliśmy w niewielkiej społeczności. Mogłam się domyślać, co ludzie mówili na temat Austenów i ich wstydliwego długu. *
Następny tydzień był jeszcze gorszy. Po niedzielnym nabożeństwie niecierpliwie czekałam w towarzystwie Cassie i Marthy, aż papa skończy rozmawiać z parafianami. Upłynął cały rok od mego ostatniego spotkania z Tomem Lefroyem i dowiedziałam się niedawno, że w tym czasie odwiedził swoją ciotkę. Plotkarze ze Steventon z zachwytem odnotowali fakt, iż młodzian ów nie raczył odwiedzić panny Jane Austen. Wszyscy pamiętali, jakie pośmiewisko z siebie zrobiłam. Czy nadal odczuwałam stratę? Nawet bardzo. Tak bardzo, że plotki i upokorzenia nie dotykały mnie zanadto i nauczyłam się je ignorować. Madame Lefroy nigdy nie wspominała o Tomie i traktowała mnie nad wyraz delikatnie. Choć spotkania z nią w bolesny sposób przypominały mi o najgorszym wydarzeniu w moim życiu, nie mogłam przecież obwiniać tej damy za decyzję, którą nie ona podjęła. Byłam pewna, że gdyby to zależało od niej, zostałabym przyjęta do rodziny Lefroyów z otwartymi ramionami. Kiedy tak zatem czekałyśmy przed kościołem, podszedł do nas pan Holder, pięćdziesięcioletni dżentelmen, bardzo dobry znajomy mojego ojca. Niósł plik gazet, które podał mi w milczeniu. Przyjęłam je niechętnie, świadomość bowiem, że rodzina moja nie może sobie już pozwolić na prenumeratę prasy, była niezmiernie przykra. Nie mogłam jednak przepuścić okazji do przeczytania ostatnich doniesień z frontu. Wszystko kręciło się teraz wokół wieści z wojny. Dobre czy złe, zawsze sprowadzały nas na ziemię, a że docierały z dwu-, trzymiesięcznym opóźnieniem, nieustannie dręczył nas niepokój, jakie też klęski i straty miały miejsce w tym czasie. Mnie osobiście szczególnie zmartwiła wiadomość, że Marynarka Królewska, z której byłam taka dumna,
dysponuje flotyllą starych i zniszczonych okrętów, a prawie połowę ich załogi stanowią przestępcy zebrani prosto z więzień! – To miłe ze strony pana Holdera – zauważyła Martha. – Istotnie – przyznałam. – Niemniej jednak wolałabym świadczyć dobroczynność niż być jej beneficjentką. – Nie powinnaś tego w ten sposób postrzegać – upomniała mnie Cassie. – Nie należy marnować pieniędzy na gazety, skoro tak łatwo i hojnie można się nimi dzielić… Nie wiem, co mówiła dalej, całą bowiem mą uwagę pochłonęła treść artykułu zamieszczonego na pierwszej stronie jednego z dzienników. Oszołomiona podeszłam do ojca. – O co chodzi, Jane? Czy to nie może poczekać? – zirytował się na mój widok. Bezceremonialnie odciągnęłam go od rozmówców i podsunęłam mu gazetę przed oczy. Podczas gdy czytał, w mojej wyobraźni wirowały chaotyczne obrazy marynarzy zwracających się przeciwko swoim towarzyszom. Dziesiątki ludzi przebitych kordelasami. Dziesiątki wyrzuconych za burtę. Tragiczny bunt, który objął całą Marynarkę Królewską. Papa podniósł w końcu wzrok znad gazety. Jego mina wyrażała lęk, a zarazem pragnienie podniesienia mnie na duchu. – Dopiero co dostaliśmy list od Charlesa. Nic mu nie jest z całą pewnością – powiedział stanowczo. – A Frank? – wykrztusiłam. – Nie mieliśmy wieści od niego od jakichś dwóch miesięcy – przyznał. – Ale to nic nie znaczy. Jestem przekonany, że jego kolejny list nadejdzie wkrótce i będzie fascynujący. Poznamy z niego dokładny przebieg wydarzeń. O ile Frank w ogóle o nich słyszał. Możliwe, że na jego okręcie nie zdarzyło się nic podobnego. Moja twarz musiała wyrażać paniczny strach, papa bowiem odwołał się do spraw duchowych. – Cierpliwość i modlitwa to najlepsze narzędzia, jakimi dysponujemy. Te dary pozwolą nam znieść obawy i niepewność. Nie dałam się pocieszyć. – Już pracujesz nad kolejnym kazaniem? – odparowałam
z goryczą. – Nigdy nie tracę wiary. I ty też nie powinnaś – zganił mnie łagodnie. Nasze słowa i myśli były całkowicie rozbieżne, lecz nasze serca wpadły w tę samą otchłań. Nie byliśmy w stanie wyrazić na głos obawy, że moglibyśmy stracić Franka. Kochałam wszystkich moich braci, ale nie mogę uczciwie zapewnić, że kochałam ich jednakowo. Czy wcześniej sądziłam, że Tom Lefroy złamał mi serce? Teraz znałam już prawdę. Moje serce dopiero mogło zostać bezpowrotnie złamane. Kondolencje przysłane przez dowództwo marynarki wpędziłyby do grobu całą naszą rodzinę. Papa i ja objęliśmy się i staliśmy tak bez ruchu na pełnym ludzi placu przed kościołem. *
Nauczyłam się znajdować pocieszenie we wszystkim, a w szczególności w pięknych krajobrazach Hampshire. Widok garbatych wzgórz otaczających nasz dom napawał mą duszę niezwykłym spokojem. Nawet pod koniec zimy, gdy drzewa stały nagie, świeża warstwa śniegu czyniła otoczenie tak pięknym, że mimowolnie poprawiał mi się humor. I właśnie w takim dobrym nastroju wróciłam pewnego popołudnia do domu, by zastać tam Jamesa i jego żonę Mary popijających herbatę z rodzicami. Spośród wszystkich moich braci James najmniej mi pobłażał. Jego małżeństwo dodatkowo nas od siebie oddaliło. Mary była siostrą Marthy Lloyd, lecz w niczym jej nie przypominała i tolerowałyśmy się wzajemnie z bezpiecznej odległości. Jednakże, choć nie przypadłyśmy sobie do gustu, moja bratowa doskonale pasowała do Jamesa. Poza tym, co nie powinno dziwić, była ulubienicą mojej matki. Powitałam gości, zaskoczona ich niezapowiedzianą wizytą. Potem nastała krótka, pełna napięcia chwila milczenia. Wszyscy obecni wbili we mnie wzrok. – Jane, mamy wspaniałe wieści – oświadczyła matka. – Twój ojciec przechodzi na emeryturę. James przejmie po nim parafię, my zaś
za trzy tygodnie przeprowadzimy się do Bath. Czyż nie jesteś zachwycona? Przez wiele następnych lat członkowie mojej rodziny utrzymywali, że w reakcji na tę nowinę zemdlałam. Zawsze protestowałam przeciwko tej wersji. Nie pamiętałam dokładnie, co się wówczas zdarzyło, lecz nie mogłam się przyznać do takiej słabości. Ból głowy męczył mnie jeszcze przez jakiś czas, jednak z pewnością był on wynikiem szoku, a nie uderzenia o podłogę. Trzy kolejne tygodnie spędziłam niczym w katolickim czyśćcu. Dom w Steventon był mi równie bliski jak rodzice. Kuchnia, ogród, nasz panieński pokój… Miałam zostać wygnana z raju! I za jakąż to zbrodnię? Ostatnimi czasy, dzięki brakowi sposobności do grzechu, mojemu zachowaniu nie można było właściwie niczego zarzucić. Młodzi mężczyźni z sąsiedztwa z całą pewnością nie wodzili mnie na pokuszenie. Co prawda w bezpiecznym towarzystwie Marthy i Cassie nadal folgowałam myślom i językowi, lecz wśród innych ludzi z podziwu godnym wysiłkiem starałam się zachować stosowne pozory. Nie zrobiłam niczego, czym zasłużyłabym na czekającą mnie banicję. Natomiast cała moja rodzina zdawała się nie pojmować ogromu mego rozżalenia. Ponadto obawiałam się, że poza utratą rodzinnego domu mogę również stracić część samej siebie. Bath było miejscem w najwyższym stopniu statecznym i dystyngowanym. Czy uda mi się tam pozostać tym, kim dotąd byłam? A jeśli tamtejsza społeczność wtłoczy mnie siłą we własne ramy? I co się stanie z moimi szalonymi, niemądrymi opowieściami? Podobnie jak ja nie będą pasować do Bath. Może ich naturalnym środowiskiem jest Steventon, może nie zechcą zamieszkać gdzie indziej? Cóż ja wtedy pocznę? Mój ojciec miał wkrótce skończyć siedemdziesiąt lat i nie mogłam zaprzeczyć, że zasłużył na odpoczynek. Kiedy kilka lat wcześniej zdecydował się zamknąć szkołę, był już bardzo zmęczony swymi obowiązkami. Och, jakże przykro mi było żegnać się z moimi wiernymi małymi słuchaczami! Jednakże papie spadł w ten sposób z barków spory ciężar, a my wszyscy, acz bez zachwytu, przyzwyczailiśmy się do niższego dochodu. Cieszyłam się, że moje formalne wykształcenie jest
tak pobieżne, bo w przeciwnym razie matka zapewne skazałaby mnie na poszukiwanie posady guwernantki. Na szczęście moja znajomość francuskiego, arytmetyki, łaciny i gry na fortepianie była wystarczająco niewystarczająca. Nie mogłam winić ojca za to, że zdecydował się przejść na emeryturę. Robienie czegokolwiek przez czterdzieści lat było nie lada osiągnięciem. Nie chciałam, żeby się przemęczał, zwłaszcza teraz, gdy coraz częściej pojawiały się problemy związane z jego podeszłym wiekiem. Tak, opieka nad parafią oraz nad naszym małym gospodarstwem stała się już dla papy z pewnością zbyt uciążliwa. Czemu jednak nie mogliśmy zostać w Steventon? Wybudować nowego domu dla Jamesa i jego rodziny? Albo dobudować kilku pokoi do naszego? Perspektywa zamieszkania pod jednym dachem z Mary nie wzbudzała mego zachwytu, niemniej takie rozwiązanie było z pewnością lepsze od wyprowadzki. Chodziło jednak o coś jeszcze. Nie rozmawialiśmy na ten temat. Nikt nie powiedziałby tego na głos, a na samą myśl o tym piekły mnie policzki. Wiedziałam jednak, że sama ściągnęłam na siebie ten ponury los. Rodzice tak ochoczo przystali na przeprowadzkę do Bath, ponieważ moja siostra i ja nie zdołałyśmy dotąd znaleźć sobie mężów. Możliwości oferowane przez Steventon zostały wyczerpane. Szersze kręgi towarzyskie Bath i spora grupa tamtejszych młodych kawalerów stanowiły ostatnią nadzieję dla starych panien, jakimi się stawałyśmy. Och, nie mogłam znieść tej atmosfery rezygnacji i politowania! Moja bratowa Mary, robiła, co w jej mocy, by wyprowadzić mnie z równowagi. Udając, że nam pomaga, pospiesznie pakowała nasze rzeczy, chcąc, byśmy jak najszybciej się wynieśli. W kuchni bystrym okiem oceniła wartość zastawy. – Czy wasza matka zamierza zabrać z sobą porcelanę? – zapytała obłudnie. – Ależ oczywiście – odpowiedziała Cassie. – Ten serwis jest w jej rodzinie od pokoleń. – Och, naturalnie. Martwi mnie tylko, że może się potłuc w czasie podróży. To byłaby ogromna strata. I wielka przykrość. – Pomyślałaś o wszystkim – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Nie
miałam ochoty tłumaczyć, co przez to rozumiem. *
Jeszcze mniej mitygowałam się później w obecności Marthy. Byłam pewna, że jej miłość do mnie jest większa niż lojalność wobec siostry. – Mam nadzieję, że drogiej Mary będzie się dobrze mieszkało w Steventon – powiedziała jak zwykle irytująco uprzejmie Cassie, gdy poszłyśmy we trzy nakarmić świnie. – Tak, lecz czy kiedykolwiek pokocha to miejsce tak jak my? – rozżaliłam się. – Nasze garbate wzgórza, wiekowe drzewa, szelest suchych liści pod stopami podczas jesiennego spaceru… – Nie każdy kocha suche liście tak jak ty, Jane – zauważyła moja siostra, kryjąc uśmiech. Posłałam jej gniewne spojrzenie. – I nasz piękny dom! W rękach tej… – Jane! – upomniała mnie Cassie. – Miej wzgląd na Marthę! – Muszę przyznać, że Jane jest mi bliższa niż moja siostra – powiedziała Martha. – Możesz wyrzekać na Mary, ile dusza zapragnie, Jane. Nie potrzebowałam kolejnej zachęty. – Traktują nas jak byle najemców! Cassie szukała kontrargumentów. – Ale podczas remontu naszego nowego domu będziemy mieć znakomitą okazję, by odwiedzić Edwarda. Przemyśl to, Jane. Nasz brat niedawno przejął Godmersham. Miała rację. W zwykłych okolicznościach skłonna byłabym złożyć wizytę Edwardowi i porozkoszować się przepychem jego nowej posiadłości. Jednak rodzice i Cassie znużyli mnie już swoją fałszywą radością. Nie mogłam jej znieść. – Nie. Będę zachwycona, mogąc przez najbliższe dwa miesiące korzystać z gościnności Marthy. Lepiej, żebym chwilowo została odizolowana od moich drogich bliskich, którzy odbierają mi resztki
szczęścia i jeszcze oczekują, że będę się uśmiechać. Cassie potrząsnęła bezradnie głową i skierowała się do wyjścia. – Pamiętaj, Jane, niezależnie od twoich uczuć musimy wymyślić dobry prezent powitalny dla Mary. Hm. Na przykład kij, którym można by wygarbować jej skórę? Martha mrugnęła do mnie porozumiewawczo, zupełnie jakbym powiedziała to na głos. *
W czasie poprzedzającym nasz wyjazd ze Steventon ze wszystkich sił unikałam towarzystwa mojej rodziny. Najczęściej ukrywałam się w kuchni, gdzie gawędziłam z naszą kucharką, Agnes. Nie wybierała się z nami do Bath, ponieważ nie stać nas już było na jej opłacanie. Łzy napływały mi do oczu na myśl, że więcej się nie zobaczymy. Agnes traktowała mnie tak szorstko i poufale, że nigdy bym się do tego nie przyznała. Powody, dla których nie chciałam jechać do Godmersham, były dla niej całkowicie niezrozumiałe. – Przepuścić taką okazję! Nie odwiedzić posiadłości brata! Dobry Boże! Podobno jest tam dwadzieścia osiem pokoi! – Agnes spojrzała na mnie badawczo. – Niech mnie diabli wezmą, jeśli potrafię zrozumieć tak niemądrą decyzję. Chyba że ma panienka jakiś szczególny powód, żeby tu zostać. – Niby jaki? – fuknęłam. – Może myślisz, że nie potrafię sobie odmówić twoich wybornych potraw? – A jakże! A może chodzi o jakiegoś kawalera? Prychnęłam pogardliwie. – Dobrze znam wszystkich kawalerów w okolicy. Przyznaję, to ambitni młodzieńcy. A większość z nich liczy na poprawę swej pozycji dzięki małżeństwu z posażną panną. – Wielka szkoda, że panienka nie zna żadnych bardzo zamożnych mężczyzn – stwierdziła Agnes. Zbiła mnie tym z tropu. – Bardzo zamożnych?
W odpowiedzi uraczyła mnie opowieścią o pewnym wdowcu z Leeds, u którego niegdyś pracowała. Dżentelmen ten miał posiadłość tak wielką, że potrzeba było trzech dni, by ją przejść z jednego końca na drugi. I kogo postanowił poślubić ów bogaty i wpływowy mężczyzna? Otóż guwernantkę! Zdaniem Agnes, nie było w tym nic dziwnego, ponieważ był jej bardzo oddany, a jego pieniędzy wystarczyło dla dwojga. Było to dla mnie istne objawienie. Przyznaję, tęskniłam za wygodami i wolnością od trosk finansowych, lecz nigdy nie szukałam zamożnego kandydata na męża. Wręcz przeciwnie, potępiałam panny kierujące się tak płytkimi i niemoralnymi pobudkami. Teraz jednak ujrzałam w tym zupełnie inną korzyść. – Bardzo zamożny mężczyzna nie musi poprawiać swojej pozycji – dokonałam odkrycia. – Może się ożenić z miłości! Agnes pokiwała głową. Zignorowałam zaskoczone spojrzenia rodziców, gdy z kuferkiem w ręku zmierzałam w stronę powozu. Nie miałam ochoty się tłumaczyć. Mój błyskawiczny i rychły sukces w Godmersham będzie wystarczającym wyjaśnieniem. I może sprawić, że wyjazd do Bath stanie się kwestią dyskusyjną.
Rozdział czwarty Przepych Godmersham
Odwiedziłam już kiedyś Godmersham, krótko po tym, jak Edward został adoptowany przez Knightów. Zazwyczaj rzeczy podziwiane w dzieciństwie z upływem czasu i w miarę, jak dojrzewamy, stają się nudne i nieciekawe. Ta posiadłość była wyjątkiem od owej reguły. Moje dorosłe już oczy i umysł wyraźniej nawet postrzegały jej oszałamiający przepych i komfort. Wnętrze domu było tak ogromne, że dwoje czy nawet troje jego mieszkańców zajmujących osobne skrzydła mogło się spotykać wyłącznie przy stole lub w innym umówionym miejscu. Wykwintny wystrój, który wybrali (i odziedziczyli) Knightowie bardziej pasowałby do członka królewskiego rodu niż do kogoś pochodzącego z rodziny Austenów. Niemniej jednak Edward znakomicie odnalazł się w swojej nowej roli pana na włościach. W ciągu tych lat, które upłynęły, wielokrotnie udowodnił, że decyzja o adoptowaniu go przez Knightów (i rezygnacji z nazwiska Austen) była ze wszech miar słuszna. Mój brat nosił swój nowy tytuł niczym dobrze dopasowaną rękawiczkę i teraz, gdy prowadził Cassie i mnie do naszej sypialni, wydał mi się równie imponujący jak jego wspaniała posiadłość. Zatrzymałyśmy się w progu wykwintnego pokoju, w którym bez kręcenia nosem zgodziłby się nocować najwyższy dworski dygnitarz. Edward uśmiechnął się promiennie. – Czy to wam wystarczy, moje drogie? – Cassie tak. A gdzie jest mój pokój? – spytałam. Moja siostra potrząsnęła głową. – Obawiam się, Edwardzie, że odzwyczaiłeś się już od manier Jane. – Przypominam je sobie po trosze. – Edward uśmiechnął się pobłażliwie. – Moje maniery nie mają tu nic do rzeczy – oznajmiłam. – Edward musi zachować się odpowiednio i przedstawić mnie wszystkim swoim
znajomym. Tym młodym, przystojnym i bystrym. Starych nudziarzy z czerwonymi twarzami może odesłać do Cassie. Edward stłumił śmiech. – Teraz przypominam je sobie doskonale. Jane, mam w planach wiele rozrywek. Sądzę, że zawrzesz tu wystarczająco dużo znajomości. Ach, nowe możliwości. Cudowna obietnica rychłego szczęścia! Rzuciłam się na wspaniałe łoże i zaczęłam na nim podskakiwać w radosnym oczekiwaniu. *
Następny dzień spędziłam głównie w towarzystwie bratanic i bratanków. Dzieci były silne i zdrowe, a ja – zachwycona ich dojrzewającymi umysłami. W gronie tych uroczych malców łatwiej było mi się odprężyć niż wśród dorosłych. Potraktowałam swoje ciotczyne obowiązki bardzo poważnie. Kiedy tylko dzieci chciały, bawiłam się z nimi. Poznałam ich ulubione gry i zabawki. Odbyliśmy też spacer na drugi koniec posiadłości, gdzie trzymano zwierzęta domowe. Na widok niewiarygodnie czystych świń w zainspirowanym gotycką architekturą chlewie oznajmiłam: – Nawet świnie są tu dystyngowane. Dzieci zapewne wyczuły, że spośród wszystkich przyjezdnych ja jedna zdołam docenić ten niezwykły obrazek. *
Dwa dni później pojawili się w Godmersham kolejni goście: czterech dżentelmenów i dwie damy z rodziny Elizabeth, żony Edwarda. Nie była to przypadkowa wizyta, niebawem bowiem nowi właściciele Godmersham mieli wydać swój pierwszy duży bal. O tak, nasza wizyta wypadła w doskonałym momencie. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji w piętnaście osób. Jedzenie było pyszne, a przy stole znalazło się dwóch bardzo przystojnych
kawalerów. Tak publiczne forum nie nadawało się do nawiązywania bliższej znajomości (szczególnie pod czujnym okiem mojej matki i bratowej), jednak najbliższa przyszłość wyglądała obiecująco, toteż byłam zadowolona. Po kolacji damy i dżentelmeni udali się do osobnych salonów. Edward stanął w drzwiach naszego, by życzyć nam dobrej nocy. Odprawiłam go gestem dłoni. – Idź już, Edwardzie. Wiemy, że towarzystwo dam nie dorównuje odorowi dobrego cygara. – W istocie, muszę już zająć się… – …rozpustą – podpowiedziałam. – …męskim gronem naszych gości – dokończył Edward. – Drogie panie… Ukłonił się i wyszedł. Zauważyłam, że niektóre z drogich pań były mocno poruszone moją poufałością. Czyżby żadna z nich nie miała braci? Moja matka wcześnie położyła się do łóżka z powodu bólu głowy. W salonie oprócz mnie pozostały: Cassie, Elizabeth, jej zamężna siostra Margaret oraz ich kuzynka, lady Sara Edmonton, dwudziestoletnia dziedziczka. Rozmowa szybko zeszła na temat matrymonialnych planów tej ostatniej, więc słuchałam jej z żywym zainteresowaniem. Sara odrzuciła już jednego zalotnika, niejakiego lorda Winchella, który miał wprawdzie przyzwoitą posiadłość w Devon, lecz jego dom w stolicy był „przerażająco mały”. Tak mały, że Sara nie mogłaby przyjmować w nim gości. Na tym nie kończyły się jednak wady tego dżentelmena. Zanudzał on bowiem Sarę gadaniną o wojnie lub inwestycjach. – To dobrze, że ceni sobie pani zrozumienie i opinię w takich kwestiach – zauważyłam. Sara z niesmakiem wzruszyła ramionami. – Zdecydowanie wolę mężczyzn, którzy uwielbiają polować i interesują się modą. Cassie i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Związek przyczynowo-skutkowy między bogactwem a głupotą nieustannie mnie fascynował. Czy był to wyłącznie niesprawiedliwy przypadek, że tak płytki i ograniczony umysł został pobłogosławiony wielkim majątkiem?
Czy może majątek chronił umysł przed wyzwaniami i bodźcami umożliwiającymi mu pełny rozwój? Gdyby walory Sary potraktować jako całość, nie sposób było jej zazdrościć. Elizabeth się to jednak udawało. Teraz właśnie zaszczebiotała: – Nie mogę się doczekać, żeby przedstawić ci lorda Benchleya. Jego miejska posiadłość z pewnością cię nie rozczaruje. Jest tam wspaniała sala balowa i ogromna kolekcja obrazów… szczególnie w bibliotece. – Mam nadzieję, że lord nie spędza całego czasu na lekturze? – jęknęła Sara. – To przystojny i czarujący mężczyzna – przekonywała Elizabeth. Być może lord Benchley nie wzbudził zainteresowania Sary, za to z pewnością wzbudził moje. – A zatem będzie tu mile widziany. Cieszę się, że go poznam – powiedziałam z entuzjazmem. Tym razem to Elizabeth i Margaret wymieniły spojrzenia. Margaret nie mogła opanować zarozumiałego, pełnego wyższości uśmiechu. – Ależ oczywiście, moja droga. Jestem pewna, że lord i… jego rodzina będą zachwyceni twoim towarzystwem. Masz nieodparty wdzięk. No i proszę. Nie tylko chciały strzec prawa Sary do wybrania lorda Benchleya na męża, ale do tego uważały za absurdalną myśl, iż uważam się za odpowiednią dla niego kandydatkę na żonę. Ich zgodność w tej kwestii, tak pełna, choć niewypowiedziana, uświadomiła mi, że moje perspektywy matrymonialne z pewnością stały się już przedmiotem rozmów i drwin. Decydując się znaleźć sobie bogatego zalotnika, całkowicie zapomniałam o jednym drobiazgu – o mojej rodzinie. Wieczorem, bogatsza o tę wiedzę, usiadłam na łóżku i dodałam mojemu opowiadaniu nieco realizmu. Pani Fanny Dashwood, przystojna czterdziestoletnia kobieta, stała koło młodziutkiej panny Lucy Steele na szczycie niebezpiecznie stromego wzgórza, z którego roztaczał się piękny widok. Lucy z nadzieją spojrzała na starszą towarzyszkę.
– Od pięciu lat jestem potajemnie zaręczona i pani pierwszej ośmielam się powierzyć tę tajemnicę – wyznała. Pani Dashwood przyjęła tę wiadomość z zaskoczeniem, ale i przyjemnością. – Moja droga, skąd te obawy? Czyżbyś spodziewała się zastrzeżeń ze strony rodziny twego wybranka? – Ogromnie obawiam się ich dezaprobaty. Jak pani wie, nie mam nic. Żadnego posagu, żadnego spadku. – Wszelki opór stopnieje, gdy tylko cię poznają – uspokajała ją pani Dashwood. – Masz nieodparty wdzięk. – Oby tak było – westchnęła Lucy. – Przyjmą cię z otwartymi ramionami. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Lucy uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Jestem zaręczona z pani bratem Edwardem. Będziemy rodziną, droga Fanny. Rozłożyła ramiona, żeby paść w objęcia pani Dashwood. Ta zbliżyła się szybko do Lucy, lecz nie z uściskiem, tylko z kuksańcem! Przenikliwy krzyk Lucy ucichł, gdy ciało dziewczyny spadło w przepaść. Ciemne, wąskie oczy pani Dashwood płonęły furią (nigdy nie pojawił się w nich wyrzut sumienia). Pragnęła stłuc brata na kwaśne jabłko za to, że niemal doprowadził rodzinę do degradacji. Niestety, nie mogła sobie na to pozwolić, ponieważ teraz trzeba było zdystansować się od nieszczęsnego upadku niezdarnej Lucy. Byłam zadowolona z tego dopisku, jednak widok śpiącej obok Cassie uświadomił mi, że choć taka brutalna scena przypadłaby do gustu grupie małych chłopców, to na użytek dojrzalszych odbiorów należałoby nieco złagodzić ton. – Jestem zaręczona z pani bratem, Edwardem. Będziemy rodziną, droga Fanny – wyznała Lucy. Na twarzy pani Dashwood pojawił się grymas wściekłości. Zaniepokojona Lucy na wszelki wypadek odsunęła się od przepaści.
Tak, tak było lepiej. Sugestia zbrodniczych intencji w zupełności wystarczała. Teraz mogłam spokojnie iść spać. *
Rano odziałam się ciepło, przespacerowałam po ogrodzie i usiadłam z książką pod jednym z posągów. Nie brakowało mi towarzystwa, lecz ucieszyłam się na widok zdążającego w moją stronę ojca. – Dobrze ci się czyta, gdy jest zimno? – spytał. – Tylko biografie i książki kucharskie. Powieści wymagają ciepłego pokoju – odparłam. – A listy? Podał mi brudne, zmiętoszone kartki. List od Franka! Zerwałam się na równe nogi, ale zabrakło mi cierpliwości, żeby go przeczytać. – Jak się ma Frank? – Znośnie – uśmiechnął się papa. – Podał jakieś usprawiedliwienie dla swojej niewybaczalnej opieszałości? – Miał paskudną influencę, ale już doszedł do siebie. – Influencę! Chętnie bym go udusiła! Rzuciłam się ojcu na szyję, czując upajającą ulgę. Przez kilka ostatnich tygodni zamęczałam się, próbując wyprzeć ze świadomości uporczywe myśli o Franku i buncie w marynarce. Gdy im ulegałam, popadałam w stan paraliżu, który uniemożliwiał mi nawet ruch ręką. Niepotrzebnie się martwiłam! Frank był cały i zdrowy. A przynajmniej na tyle, bym mogła odzyskać spokój. Influencę miał już zapewne za sobą. Teraz, wolna od trosk, mogłam się skupić na czekającym mnie zadaniu i rozkoszować się perspektywą balu. Wreszcie mogłam się nim w pełni nacieszyć. Ostatnią noc przed tym wydarzeniem przespałam spokojnie niczym dziecko. *
Sala balowa była przepięknie przystrojona, a liczba gości z pewnością przewyższała trzystu. Zjechała się cała arystokracja mieszkająca w promieniu stu mil oraz całkiem pokaźna grupa osób przybyłych aż z miasta. Było też kilku przedstawicieli różnych zawodów i wojskowych. Wieczór dopiero się zaczynał, lecz ja nie mogłam się już doczekać zawarcia nowych znajomości. Cassie i ja obserwowałyśmy z pewnego oddalenia, jak naszą młodą dziedziczkę otacza rój wielbicieli. – Po tak długiej rozmowie z pewnością zauważyli już jej wady… Och, gdzież ten Edward? Zaniedbuje swoje obowiązki! – niecierpliwiłam się. – A jakież to obowiązki? – Powinien mnie wyswatać. Oczywiście mogłabym sama przedstawić się dżentelmenom… – Zawiesiłam głos i zerknęłam na przerażoną minę siostry. – Tak, wiem. Musiałybyśmy potem zmienić nazwisko i przeprowadzić się na Antyle. Mimo wygłaszanych pogróżek, doskonale zdawałam sobie sprawę z protokołu i zasad grzeczności obowiązujących w tym towarzystwie. Był to zresztą jeden z moich głównych argumentów przeciwko przeprowadzce do Bath. Właściwy sposób ubierania i zachowania narzucano tam z duszącą konsekwencją. Zebrania towarzyskie były niczym para ciasnych butów, w których można wytrzymać przez jeden wieczór, lecz nie sposób spędzić w nich więcej czasu i nie wpaść w szał. Mimo to podczas balu w Godmersham postanowiłam dobrowolnie przestrzegać reguł wytwornego zachowania się. Jednak widok lady Sary i jej niezasłużonej popularności osłabiał moje dobre intencje. Na domiar złego dołączyła do nas Margaret, siostra Elizabeth. – Cassandro, Jane, ufam, że dobrze się bawicie. – Oczywiście – zapewniła ją Cassie. – Sara również świetnie się bawi, co bardzo mnie uspokaja – dodałam, w nadziei, że Margaret zrozumie aluzję. – Lord Benchley już przybył i bardzo chce poznać Sarę, ale za nic nie chciałabym rozczarować jej nowych znajomych. Oto zadanie dla mnie. – Pozwól, że ci pomogę.
Przeszłam przez parkiet taneczny, przedstawiłam się towarzyszom Sary i wysłałam ją do kuzynki. – Mam nadzieję, że podoba się pani w Godmersham – powiedział jeden z dżentelmenów. – Edward i Elizabeth są niezwykle gościnni. – Uśmiechnęłam się. – Dodatkową przyjemnością jest zapewne obecność lady Sary. To przeurocza młoda dama – dodał drugi młodzieniec. – Wiele już słyszałem o jej urodzie i wdzięku, więc cieszę się, że nareszcie sam mogę je podziwiać – wtrącił z zachwytem trzeci. Zrobiłam, co w mojej mocy, by wygłoszony przeze mnie komentarz nie zabrzmiał zanadto złośliwie. – To prawda. Urodę lady Sary przyćmiewa tylko lotność jej umysłu. Wszyscy panowie pokiwali entuzjastycznie głowami. Niewiarygodne! Czyżby te wszystkie wyrazy uwielbienia świadczyły tylko o ich uprzejmości? Obawiałam się, że jest znacznie gorzej – że mówią to szczerze. Nie mogłam tego znieść. Zanim zdążyłam wymyślić jakąś wymówkę, by się z nimi pożegnać, Edward pospieszył mi z pomocą. Niestety, nie była to wymarzona pomoc, ponieważ towarzyszył mu pan Tucker, przysadzisty sześćdziesięcioletni dżentelmen, który niezwłocznie poprosił mnie do tańca. Nie miałam wyboru, musiałam się zgodzić. Z nadzieją, że grymas na mojej twarzy przypomina uśmiech, ruszyłam na parkiet. W przelocie złowiłam spojrzenie Edwarda i spróbowałam przekazać mu za pomocą min, jak bardzo jestem niezadowolona. Pan Tucker był jednak zaledwie pierwszym z wielu podobnych partnerów do tańca – wszystkich w średnim wieku, krępych i łysiejących. Męcząc się z nimi, nieustannie widziałam Sarę, która przez cały wieczór tańczyła w ramionach najprzystojniejszych kawalerów. W pewnym momencie dosłyszałam fragment ożywionej rozmowy dotyczącej Marynarki Królewskiej. Wytężyłam słuch. – Ludzie, którzy spędzili ponad dziesięć lat w tej formacji, mają popękaną, ogorzałą skórę. Okropny widok – perorował jakiś mężczyzna. – Mam jednak jeszcze poważniejsze zastrzeżenie: dzięki służbie w marynarce osobnicy o podejrzanym pochodzeniu otrzymują
niezasłużone wyróżnienie. Inny dżentelmen położył mówiącemu rękę na ramieniu, by go uciszyć, i zerknął nerwowo w moim kierunku. Nie znałam go, ale on z pewnością wiedział, kim jestem. Jedną z tych Austenów, siostrą Edwarda oraz dwóch ogorzałych osobników służących w marynarce. Przez wzgląd zaś na szacownego gospodarza tego balu jego wytworni goście musieli jakoś ścierpieć fakt, iż ma on tak wiele nieeleganckich powiązań rodzinnych. Przez cały wieczór nie przedstawiono mi ani jednego kawalera. Gdy tylko udawało mi się dostrzec na parkiecie Edwarda, mój brat szybko odwracał wzrok, najwyraźniej zażenowany. Być może Elizabeth udzieliła mu odpowiednich nauk lub on sam po prostu trzeźwo ocenił sytuację. Widocznie żałował, że rozbudził moje nadzieje. Chciałam, żeby ten wyczekiwany wieczór wreszcie się skończył, abym mogła zapaść w sen i o wszystkim zapomnieć. *
Następnego dnia po południu było chłodno, ale i tak wolałam ogród niż przytłaczające wnętrza dworu. Jednak nawet tam nie znalazłam ukojenia, ponieważ w oddali dostrzegłam lady Sarę, przechadzającą się wśród drzew w towarzystwie jednego z nowych adoratorów. Czy jej piskliwy śmiech brzmiał w jego uszach jak muzyka? Chciałam wrócić biegiem do swego pokoju, lecz nie miałam ochoty spotkać po drodze kogokolwiek z mojej rodziny, do której zaczęłam właśnie żywić silną niechęć. To właśnie oni ponosili winę za moje żałosne złudzenia! Po co podziwiali moje opinie, opowiadania, urodę? Naturalną konsekwencją ich zachowania było założenie, iż równie łatwo przyjdzie mi zdobyć zachwyt i miłość całej reszty świata. To oni doprowadzili mnie do ruiny. Oszukali. Czemuż mnie nie ostrzegli, że o wartości człowieka decyduje stan jego konta? Że w oczach społeczeństwa jestem nikim? Oszczędziliby mi wczorajszego upokorzenia! Im lepiej zrozumiem, jak działa świat, tym mniej podatna będę na jego ciosy.
W końcu zdecydowałam się jednak stawić czoło niepożądanym spotkaniom i wróciłam do domu, żeby poprawić ukończone, jak wcześniej mniemałam, opowiadanie. Eleonorę i Mariannę Dashwood czekał znacznie bardziej dramatyczny los. Chora Marianna Dashwood leżała nieruchomo. Eleonora krzątała się przy niej nerwowo. Doktor pochylił się nad pacjentką i sprawdził jej puls. – Bardzo mi przykro, panno Dashwood. Pani siostra nie żyje – powiedział ze smutkiem. W tym momencie Marianna uniosła powieki i wraz z Eleonorą spojrzała gniewnie na niekompetentnego medyka, który wyjąkał z zażenowaniem: – Nie, nie. Oczywiście żyje. Musi żyć, prawda? Musi żyć i musi cierpieć. Eleonora i Marianna przyjęły tę prognozę z żalem i rezygnacją. Teraz mogłam napisać „KONIEC” z rozmachem i ponurą satysfakcją. Postanowiłam przejść się do miasteczka. Było oddalone od Godmersham o trzy mile, więc moja przechadzka musiała zająć co najmniej cztery godziny, a ja rozpaczliwie chciałam jakoś zabić czas. Nie miałam ochoty na towarzystwo ani przejażdżkę powozem, który zapewne chętnie udostępniłby mi Edward. Matka nie byłaby zachwycona perspektywą mojej samotnej wycieczki. Obawiałaby się, że ludzie z miasteczka będą komentować pieszą wyprawę kogoś, kto gości w Godmersham. Trudno. Nie myślałam dziś przychylnie o mojej rodzinie i nie zamierzałam zawracać sobie głowy chronieniem jej reputacji. Piękne widoki nie wystarczyły, żeby poprawić mi nastrój. Pogoda była ładna. Zbyt ładna. Bardziej stosowne wydawałyby się złowieszcze czarne chmury i szalejąca burza. Czy to możliwe, że zaledwie wczoraj przepełniały mnie tak dziecinne i żałosne nadzieje na udane małżeństwo? Na wielką niesprawiedliwość zakrawał fakt, że podobne zaskoczenie spotkało mnie w dojrzalszym wieku. Gdyby moją niską
wartość na rynku matrymonialnym wyjaśniono mi już w dzieciństwie, do tego czasu zdążyłabym oswoić się z myślą o nieskończonej samotnej przyszłości. I w takim właśnie podłym nastroju natrafiłam stopą na dobrze ukrytą króliczą norę, po czym padłam na ziemię, krzycząc z bólu, który poczułam w lewej kostce, oraz lęku wywołanego upadkiem. Czemu, ach, czemu zboczyłam z drogi o całe dwieście jardów? Oczywiście nie chciałam, by w ponurych, samotnych rozmyślaniach przeszkodziło mi spotkanie z inną osobą oraz związana z tym konieczność wymiany towarzyskich grzeczności. Teraz jednak, wybrawszy odosobnienie, nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. Od miasteczka dzieliło mnie dobre pół mili, a dwie i pół od Godmersham. Czyżbym miała tu spędzić całą noc? Ile czasu minie, zanim mnie znajdą? I czemu tak mało zjadłam na śniadanie? Pochłonięta tymi panicznymi spekulacjami, nie zauważyłam wysokiego mężczyzny zmierzającego zdecydowanym krokiem w moim kierunku, dopóki nie stanął przede mną. Co za ulga! Nie miałam zbyt wielu powodów do wdzięczności, lecz przynajmniej nie byłam zdana wyłącznie na siebie. Hm, nosił mundur Marynarki Królewskiej. Ale cóż to? Jedna ręka obandażowana i na temblaku? Na miłość boską! Czyżbym w swoich chaotycznych modlitwach zapomniała poprosić o w pełni sprawnego zbawcę? – Wracałem do miasteczka i zobaczyłem, jak pani upadła. Proszę pozwolić, bym pani pomógł. Skinęłam głową. – Czuję ból w kostce. Zdrową ręką sprawdził, czy kości nie są złamane. Przyjrzawszy się z bliska jego ogorzałej skórze, stwierdziłam, że ostatnio musiał przebywać na morzu. Miał inteligentną twarz, nawet dosyć urodziwą. I w tym momencie mocno zaniepokojoną. – To tylko zwichnięcie, ale nie będzie pani mogła na niej iść. Proszę oprzeć się na prawej nodze i pozwolić, że panią podniosę. Jakimś cudem, mimo mojej zwichniętej kostki i jego niesprawnej ręki, podniosłam się i stanęłam, kurczowo chwytając się ramienia mężczyzny, by utrzymać równowagę.
– Muszę wrócić do Godmersham – poinformowałam go. – Godmersham! Czyżbym miał przed sobą lady Sarę Edmonton? O nie! Czy wszędzie musi prześladować mnie ta bezbarwna lady Sara? – Niestety, muszę pana rozczarować – odparłam ze złością. – Nie jestem nią. Nieznajomy skłonił się. – Proszę wybaczyć. Usłyszałem gdzieś o wizycie tej damy i… To bez znaczenia. Z ogromną przyjemnością będę panią eskortował do domu, lecz wcześniej musimy się udać do miasteczka. To zaledwie kwadrans drogi stąd. – Nie jestem w stanie przejść takiego dystansu na tej nodze. Oto, co musi pan zrobić. Proszę iść do Godmersham. Stamtąd wyślą po mnie powóz, a pan wskaże im drogę. Ja tutaj poczekam. – Miałbym tu panią zostawić? Na co najmniej dwie godziny? Nie porzucę pani, podobnie jak nie porzuciłbym rannego towarzysza. – Ale ja nie jestem w stanie iść. – W takim razie będę panią niósł. – Pana ręka na to nie pozwoli. – Na szczęście druga jest całkowicie sprawna. Z tymi słowy pochylił się i bezceremonialnie przerzucił mnie sobie przez ramię. Zawisłam niczym worek, upokorzona i oburzona. – Jak pan śmie? Proszę mnie natychmiast postawić na ziemi! – Niezmiernie mi przykro, ale to jedyne rozwiązanie. Proszę się uspokoić, pani dyskomfort nie potrwa długo. – Poruczniku, eee… – Barnes. Frederick Barnes. Skąd pani zna mój stopień? – Widzę go przecież na pańskich pagonach – warknęłam. – Owszem, ale niewiele młodych dam potrafi je odczytać, panno, eee… – Austen. Jane Austen. Jestem siostrą Edwarda Knighta, który właśnie objął posiadłość Godmersham. Nie może pan proponować, że zaniesie mnie do miasta przerzuconą przez ramię niczym worek ziemniaków! – Nasz naród toczy wojnę, panno Austen. Zapewniam panią, że
niektórzy ludzie muszą znosić gorsze poniżenia. Jego ton mnie uspokoił, lecz policzki nadal mi płonęły na myśl o tym, jak wkroczymy na zatłoczone ulice. Doprawdy, musiałam przestać sobie wmawiać, że gorzej już być nie może, ponieważ za każdym razem, gdy to robiłam, okazywało się, że byłam w błędzie. *
Dołożę wszelkich starań, by zapomnieć o późniejszych wydarzeniach. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, ludzie pokazywali nas sobie palcami i śmiali się. Kiedy zamykałam oczy, żeby się od tego odciąć, liczni prostacy podbiegali bliżej, by zapytać: „Nie żyje?”, a potem umknąć pod ciężarem najgroźniejszego spojrzenia, na jakie było mnie stać. Jedno przynajmniej stało się jasne. Być może wczorajsze upokorzenie nie usprawiedliwiało jeszcze ucieczki z hrabstwa, jednak dzisiejsze sprawiło, że stała się ona koniecznością. Papa da się przekonać. Na pewno. Po tych kilku ostatnich koszmarnych latach, historii z Tomem Lefroyem, utracie naszego domu, problemach z pieniędzmi, miesiącach zamartwiania się o Franka oraz po ostatnich wydarzeniach i z nieprzyjemną perspektywą przeprowadzki do Bath zasługiwałam na odrobinę wytchnienia. No dobrze, być może nie zasługiwałam, ale z całą pewnością go potrzebowałam, żeby nie przeżyć całkowitego załamania nerwowego. Porucznik Barnes znalazł powóz, więc musiałam znieść jego towarzystwo jeszcze przez godzinę, zanim usiadłam bezpiecznie w wielkim salonie dworu Godmersham. Niestety, mój niemiły wybawca również to uczynił, zatrzymała go bowiem wdzięczna Cassie. Gawędził z nią żywo w pewnej odległości ode mnie, podczas gdy matka krzątała się bezcelowo przy mojej obandażowanej stopie. – Sama jesteś sobie winna, moja droga. Czemu nie poprosiłaś o powóz? Miałaś więcej szczęścia niż rozumu. Chwała Bogu, że nie trafiłaś na jakichś rzezimieszków! – Niezupełnie – mruknęłam pod nosem, zerkając na irytującego porucznika Barnesa.
– I dobrze, że pan porucznik nie jechał zbyt szybko, bo inaczej by cię nie zauważył. Wolałam nie mówić matce, że porucznik szedł piechotą, kiedy mnie zauważył i że zbliżył się do mego ciała bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna. O nie, tylko Cassie miała poznać wszystkie te koszmarne szczegóły, podczas gdy będę ją besztać za zachwyty nad tak nieelegancką pomocą. – Ojciec i ja doszliśmy do wniosku, że zostaniemy tu jeszcze najwyżej przez tydzień – mówiła dalej matka. – Miło będzie odetchnąć morskim powietrzem, nim zamieszkamy w Bath. Ojciec dostał zaproszenia od starych znajomych z Lyme, Sidmouth i Teignmouth. Jestem pewna, że każde z nich jest odpowiednie. Ty i Cassandra będziecie się dobrze bawić. Już drugi raz tego dnia zostałam uratowana, tym razem bezdyskusyjnie. Głowę miałam pełną argumentów, kontrargumentów, gróźb, dąsów i rozmaitych strategii mających na celu przekonanie rodziców, że koniecznie musimy wyjechać z Godmersham, a tymczasem niebiosa postanowiły zesłać mi cudownie opakowany prezent! Poza tym uwielbiałam morze, więc sama nie wymyśliłabym lepszego planu. Porucznik w końcu sobie poszedł. Pożegnałam go z całą udawaną wdzięcznością, na jaką było mnie stać. Cassie usiadła obok mnie. – Musisz mi opowiedzieć wszystko o swoim wypadku. – Później – odparłam stanowczo, rzucając wymowne spojrzenie w stronę matki. – W tej chwili wolę oddać się marzeniom o Lyme. Moja siostra potrząsnęła głową z namysłem. – Jeśli mamy wybór, myślę, że lepiej byłoby pojechać do Sidmouth. Słyszałam wiele przychylnych opinii na temat tego miejsca. – Czyich opinii? – chciałam wiedzieć. Cassie odwróciła wzrok i pospiesznie zajęła się robótką. – Różnych… różnych osób – bąknęła. Matka skinęła przyzwalająco głową, a ponieważ Cassie trudno było posądzić o jakiś podstęp, ja również wyraziłam zgodę wzruszeniem ramion. – W takim razie jedziemy do Sidmouth. Jak najszybciej. Moja siostra odetchnęła z niezrozumiałą ulgą. Powinnam była
nabrać podejrzeń. Tymczasem myślałam tylko: „Biedna Cassie. Tak niewiele wymaga od życia. Miło, że możemy zrobić coś, co sprawi jej przyjemność”. Na tym właśnie polega problem z posiadaniem pełnej cnót siostry. Nie sposób jej podejrzewać, jeśli kiedykolwiek zacznie snuć szatańskie plany.
Rzdział piąty Morze
Nieśmiertelne morze lśni, mieni się, kotłuje i ryczy. Nic dziwnego, że Grecy wierzyli, iż mieszkają w nim bogowie. Jakże kojące były jego dźwięki, zapach, bryza, nieład i wymuszana przez nie nieformalna atmosfera. Dlaczego nie mogliśmy zamieszkać tutaj, zamiast w dusznym Bath? Dlaczego? Bo moi rodzice bynajmniej nie przestali zamartwiać się kwestią wydania swoich córek za mąż, choć było oczywiste, że Cassie już dawno pogodziła się z myślą o staropanieństwie, a ja ostatnio postanowiłam do niej dołączyć. Taka kapitulacja niosła z sobą wolność. Miło było ignorować oczekiwania śmietanki towarzyskiej i zrzucić z pleców ciężar zadowalania wszystkich dookoła. Nie musiałam już robić dobrego wrażenia na nikim spoza kręgu najbliższych. Mogłam mówić i zachowywać się w sposób zgodny z moimi przekonaniami. Wynagradzało to utratę matrymonialnych perspektyw. Co więcej, już nigdy w życiu nie miałam zaznać bólu złamanego serca i upokorzenia. Osiągnęłam stan oświeconej rezygnacji, a moje nowe postanowienie oraz nowe otoczenie w pełni mi odpowiadały. *
Czy też nigdy nie nauczę się pływać? Z pewnością nie w ogrodzonym kąpielisku, małej, niezadaszonej drewnianej zagrodzie, ustawionej jakieś dwadzieścia jardów od brzegu. Ściany jej nie były solidne – pomiędzy deskami znajdowały się szpary pozwalające na swobodny przepływ wody. Pluskałyśmy się tam z Cassie, matką i dwiema innymi paniami. Ogrodzenie sięgało nam do ramion i spełniało swoje zadanie: chroniło nas przed nieskromnym widokiem dżentelmenów, co zresztą było bardzo po mojej myśli. Czemu jednak kobiety nie mogły mieć dla siebie całej plaży? Gdyby tak było,
mogłybyśmy pływać nago, jak nimfy. Moje towarzyszki nie snuły podobnie ekstrawaganckich marzeń. Pławiły się w wodzie w określonym celu. – Podobno kąpiele morskie leczą astmę, suchoty, a nawet puchlinę wodną – oświadczyła jedna z pań. – A także artretyzm i podagrę – dodała jej przyjaciółka. – Oby to było prawda! – westchnęła żarliwie moja matka. – Ponieważ cierpię na rozmaite choroby… Jane, przestań chlapać! – Mamo, czyżbyś winiła mnie za ruchy morskich fal? – zdziwiłam się. Nic jednak nie mogło popsuć mi humoru. Lecznicza moc morza już zaczęła działać. Naszym gospodarzem w Sidmouth był niejaki pan Shaw, o ile się nie mylę, młodszy brat któregoś z kolegów papy z Oksfordu. Dawno temu owdowiał, a jego dzieci rozjechały się po świecie, lecz często dostawał od nich listy. Biorąc pod uwagę, że przyjechaliśmy we czwórkę i planowaliśmy zostać przez trzy tygodnie, mogliśmy stanowić dla niego nie lada ciężar, ale na każdym kroku podkreślał, jak cieszy go dom pełen gości. Całe szczęście – wyglądało na to, że w przyszłości będzie można tu swobodnie przyjeżdżać. W dodatku pan Shaw mieszkał ledwo dziesięć minut spacerkiem od morza. Jego dom był jednak dość ciasny, więc po wspólnym śniadaniu Cassie i ja wybrałyśmy się na spacer po promenadzie. Rodzice i pan Shaw nie wyrazili chęci towarzyszenia nam, na co zresztą liczyłam. Jednak matka bała się puścić nas bez przyzwoitki. Nasz gospodarz przyznał jej rację. – Kręci się tu sporo hultajów, bez dwóch zdań. Szczególnie tych łajdaków z kawalerii – ostrzegał. – To raczej kawaleria powinna obawiać się Jane, a nie vice versa – zauważył papa. Już miałam zaprotestować, lecz ugryzłam się w język. Doskonale. Nie chciałam, żeby rodzice upierali się przy przyzwoitce, więc lepiej, by postrzegali mnie jako kogoś, kto sprosta każdemu wyzwaniu. Rzeczywiście, umiałam sobie radzić. Dzięki sześciu braciom oraz licznym uczniom ojca miałam na podorędziu cały arsenał obelg. Niestraszne mi było żadne spotkanie z hultajami.
Początek naszego spaceru był przyjemny i rozkosznie spokojny. Po ulicach przechadzały się tłumy: rodziny z dziećmi, modnisie na zakupach i spora grupa osób, które przyjechały tu na wakacje. Cassie i ja nie rzucałyśmy się w oczy, co niezmiernie mnie cieszyło. Przy każdej zaś przecznicy czekał nas widok lśniącego morza. – Pan Shaw jest niezwykle gościnny, ale ja tęsknię już za Godmersham – powiedziała moja siostra. – Ja także – przyznałam. – Tęsknię za dziećmi, winem… i Edwardem. Kiedyś obawiałam się, że gdy przyjmie nazwisko Knight, stanie się dla nas kimś obcym. A jednak on nadal jest naszym bratem, choć życie ułożyło mu się tak pomyślnie. Poza tym stanowi dla nas wielką inspirację. Dzięki niemu możemy marzyć, że istnieje jakiś leciwy daleki krewny, który umrze w samą porę i zostawi nam całkowicie nieoczekiwany, a przy tym ogromny spadek. – Daj spokój, Jane. Uważasz, że to nasza jedyna nadzieja? – No cóż, bardziej prawdopodobne jest to, że będziemy musiały liczyć na wielkoduszność naszych braci. Całe szczęście, że mama tylu ich urodziła. – Jest jeszcze jedna możliwość. – Nie, Cassie. Nie mów tak. Nawet o tym nie myśl! Zgodnie z twoją wolą dałam wiarę wygłaszanym przez ciebie zapewnieniom, że nie bierzesz już pod uwagę małżeństwa. Musisz zrobić to samo dla mnie – oświadczyłam stanowczo. – Wiem, ile jesteś warta, Jane. Wiem też, czemu porzuciłaś nadzieję. Nie możesz jednak żądać, bym ja porzuciła nadzieje związane z tobą. Aczkolwiek ze względu na ciebie mogę ich nie wyrażać. Irytująca, a jednocześnie wspaniała siostra! Wzięłyśmy się pod ramię i zaczęłyśmy zastanawiać, na co wydać nasze skromne fundusze. Mniej więcej w połowie promenady Cassie stanęła jak wryta i uścisnęła moją dłoń. – Jane, kochanie, pamiętasz, jak skręciłaś kostkę i pomógł ci porucznik Barnes? – Jakże mogłabym zapomnieć! – prychnęłam. – Ten okropny człowiek wniósł mnie do miasteczka niczym worek mąki. Nieznośny, niewychowany, niekulturalny prostak…
Nie zdołałam jednak dokończyć zdania, ponieważ stanęłyśmy właśnie twarzą w twarz z owym nieznośnym, niewychowanym i niekulturalnym prostakiem. – Panie poruczniku, miło pana widzieć – powitała go Cassie. – Panno Austen, to ogromna przyjemność. Cieszę się, że skorzystała pani z mojej rady i przyjechała do Sidmouth – odpowiedział. Rady? A cóż to miało znaczyć? Och! Zatem Cassie wiedziała, że spotkamy tu porucznika i celowo doprowadziła do tego spotkania! A przecież powiedziałam jej, że nie chcę go widzieć na oczy aż do śmierci! Próbowałam zmusić Cassie, by złowiła moje rozjuszone spojrzenie, lecz ona starannie go unikała. Porucznik przedstawił nam towarzyszącego mu swego młodszego brata, doktora Andrew Barnesa. Obaj byli niezmiernie do siebie podobni. Doktor odznaczał się jedynie nieco wyższą sylwetką i mniej ogorzałą fizjonomią. Obaj bracia przywitali się ze mną bardzo grzecznie, po czym porucznik zapytał o moją stopę. Udzieliłam mu skąpej odpowiedzi przez zaciśnięte zęby, w nadziei, że wystarczy mu wyczucia i zrozumie, że nie jest mile widziany. Nie wiem, czy powodowała nim głupota, czy złośliwość, lecz nie odebrał mojego komunikatu. Zamiast tego zaproponował spacer we czworo! Och, czyż naprawdę zaledwie pół godziny temu dziękowałam Bogu za wspaniałą siostrę? W tej chwili chętnie rzuciłabym Cassie na pożarcie rekinom! Ruszyliśmy w stronę morza i gładkiej ścieżki na niewielkim zboczu opadającym ku plaży. Liczyłam, że huk fal uniemożliwi rozmowę, lecz porucznik i Cassie prowadzili towarzyską pogawędkę podniesionymi głosami. Okazało się, że bracia Barnes zatrzymali się nieopodal, w letnim domu swojej ciotki, która miała też posiadłość w Somerset. Złamana ręka porucznika już od czterech tygodni uniemożliwiała mu pełnienie służby. Podobno potrzeba było jeszcze miesiąca, by wrócił do zdrowia. – Z pewnością nie aż tak długo – wtrąciłam. – Być może, gdyby zdjął pan bandaże, okazałoby się, że ręka jest już sprawna. – Kusząca hipoteza. Jak mój lekarz oceni taki eksperyment? – Porucznik spojrzał na brata.
– Twój lekarz się nie zgadza. Nie przeczę, że dysponujesz wyjątkową siłą umysłu, lecz siła twych kości jest nużąco przeciętna, zatem daj im czas, by się zrosły – oznajmił doktor Barnes. Porucznik wzruszył ramionami. – Chyba więc spędzimy tu razem wakacje, panno Jane. – Och, będę się codziennie modlić, by jak najszybciej pan wyzdrowiał i wyjechał. Cassie szturchnęła mnie karcąco, ale tym razem to ja ją zignorowałam. Po kilku minutach spaceru ujrzeliśmy mniej więcej szesnastoletnią dziewczynę, która wbiegła po stromych schodach łączących plażę z naszą ścieżką, z łatwością prześlizgnęła się pod balustradą i zabawiała się zeskakiwaniem w dół oraz wskakiwaniem na powrót w górę, niepokojąc tym mocno moich towarzyszy. – Może powinniśmy ją ostrzec – powiedział doktor Barnes. – Szkoda czasu – stwierdziłam. – Tak głupia dziewczyna nie powinna żyć wystarczająco długo, by dochować się dzieci. Bracia wymienili zaszokowane spojrzenia, a Cassie, ku mojej satysfakcji, spłonęła rumieńcem. – Światu nie trzeba ósemki czy dziesiątki dzieci, których charakter zostałby ukształtowany przez tak głupią i bezmyślną matkę – dodałam. – Och, przypływ! – wykrzyknęła moja siostra. – Spójrzcie na przypływ! Zdumiewające, jak daleko dociera o tak późnej porze. Jej próba odwrócenia uwagi od moich niestosownych słów spełzła na niczym. Porucznik przyjrzał mi się bacznie, a jego brat przypomniał sobie nagle o jakiejś niezwykle pilnej sprawie, którą obaj musieli załatwić. Ha! Ledwo jednak odprowadzili nas na ruchliwą ulicę i zaczęli się żegnać, Cassie kompletnie straciła umiar. – Nigdy nie udało nam się podziękować panu za pomoc okazaną Jane, poruczniku. Z tego, co wiem, nasi rodzice mają już jakieś plany na jutro, ale może pojutrze przyjdą panowie do nas na herbatę? Porucznik uprzejmie przyjął zaproszenie, obserwując przy tym uważnie moją reakcję. Byłam wściekła, lecz nie chciałam dać mu satysfakcji i pozwolić, by to dostrzegł. Zapewne irytowanie mnie stało się jego ulubioną rozrywką, w jakimż bowiem innym celu miałby zabiegać o nasze towarzystwo, skoro w tak jasny sposób okazałam mu
swoją antypatię? Byłam przy tym pewna, że jest odwzajemniona. Dopiero po rozstaniu z panami dałam upust złości. – Ciekawe, czemu był taki uprzejmy! – Niektórzy mają do tego wrodzony talent. Ty zaś zrobiłaś, co w twojej mocy, by zniechęcić do siebie porucznika – skarciła mnie Cassie. – Taki właśnie przyświecał mi cel – wyjaśniłam. – Jeśli ci dżentelmeni mnie nie polubią, nie będziemy musiały spędzać więcej czasu w ich towarzystwie. Po co, u licha, zaprosiłaś ich na herbatę? Żałosne argumenty siostry ani trochę mnie nie przekonały. Wiedziałam, że będę musiała dobrze ruszyć głową, by uniknąć tego spotkania. Niestety, nie miałam w Sidmouth żadnych znajomych, których obecność mogłaby spowodować jakże niefortunną kolizję planów. A gdybym udała chorą i została w łóżku? Matka często tak robiła. Jednakże przekonująca niedyspozycja wymagałaby ode mnie zachowywania pozorów przynajmniej przez cały jeden dzień, a to oznaczałoby rezygnację z bezcennego słońca, pisku mew i słonej morskiej bryzy. O nie, nasze chwile na wybrzeżu były policzone i nie zamierzałam pozwolić, by porucznik Frederick Barnes odebrał mi dzienną dawkę przyjemności! Wieczorem usiadłam w kącie salonu z piórem i stosikiem kartek. Papa i pan Shaw wspominali dawne czasy, Cassie i matka zajmowały się cerowaniem, mój umysł zaś potrzebował jakiegoś zatrudnienia. Skoro przypieczętowałam już smutny los Eleonory i Marianny, przyszedł czas na kolejne opowiadanie. Nie miałam jeszcze jasno sprecyzowanego obrazu głównego bohatera czy też bohaterki, lecz z przyjemnością zaczęłam od kreślenia portretu czarnego charakteru, którego wstrętna osobowość rzucała się w oczy każdemu już przy pierwszym spotkaniu. Dumny i zarozumiały pan Darcy wysiadł z powozu. Przywitał go nieprzyjemny widok – oto jakiś bezpański pies zaspokajał potrzebę fizjologiczną przy jednym z kół. Darcy wezwał służącego, zajętego wypakowywaniem bagaży. – Widzisz tego psa? – spytał. – Tak, jaśnie panie – odrzekł służący.
– Powinieneś był zauważyć go wcześniej. Jesteś zwolniony. Służący wyjąkał coś niezrozumiałego. – Skończyłeś wypakowywać bagaże? – ciągnął zimno pan Darcy. – Jeszcze nie, jaśnie panie. – Zanim odejdziesz, skończ to, znajdź mi tragarza… i zastrzel psa. Służący wiedział, że z tym dżentelmenem lepiej się nie spierać. – Tak jest, jaśnie panie. Darcy lustrował efekty świeżo wykonanego manikiuru i czekał niecierpliwie. No i proszę. Zadawanie się z okropnymi ludźmi miało tę zaletę, że dzięki nim zyskiwałam interesujące, choć dobrze zamaskowane postaci do opowiadań. Prawdę mówiąc, przypominałam sobie wiele sytuacji, kiedy to cieszyło mnie spotkanie z jakimś komicznym, próżnym lub ograniczonym osobnikiem. Takie indywidua stanowiły świetną rozrywkę, temat do ciekawych listów oraz satysfakcjonujący materiał literacki. Byłam więc w stanie pogodzić się z niemiłą perspektywą spędzenia popołudnia w towarzystwie porucznika Barnesa. Zamierzałam jednak zagrozić Cassie śmiercią, jeśli wystosuje wobec niego kolejne zaproszenie. Wyobrażałam sobie, że dzień poprzedzający jego wizytę upłynie mi spokojnie i błogo. Och, czemuż liczyłam na coś tak niemożliwego? Przecież każdy nowy dzień niósł z sobą kolejne problemy i nieprzyjemne niespodzianki. Hm. A może było tak tylko w moim przypadku? Ktoś inny z pewnością wiódł cudowne życie. Okazało się, że plany moich rodziców na owo popołudnie dotyczą przyjęcia odwiedzin wielebnego Samuela Blackalla, lat trzydzieści pięć. Człowiek ten został nam przedstawiony przez Annę Lefroy, ciotkę Toma, pierwszego i ostatniego mężczyzny, jakiemu moje serce dało się zaskoczyć. Wiedziałam, że moje cierpienie ciąży madame Lefroy na sumieniu. Podobnie jak moi rodzice koniecznie chciała wydać mnie szczęśliwie za mąż, przysłała więc wielebnego Blackalla w charakterze gałązki oliwnej oraz kandydata do mej ręki. Zasadniczo doceniałam jej starania, a ponieważ mój ojciec był duchownym, nie miałam żadnych zastrzeżeń wobec ludzi tej profesji.
Szczerze mówiąc, miałam nawet do nich pewną słabość. Ale nie do wielebnego Blackalla! Ten mężczyzna był wręcz podręcznikowym przykładem pretensjonalności i zadufania w sobie. Korzystał z każdej okazji, żeby zrobić odpowiednie wrażenie. A mimo że jako duchowny musiał ubierać się poważnie i skromnie, jestem pewna, że byłby zachwycony, mogąc bardziej podążać za modą. – To właśnie madame Lefroy przedstawiła mnie mojej łaskawej dobrodziejce, lady Eugenii Winthrop – gruchał teraz z zachwytem. – Przebywanie w tak eleganckim towarzystwie zapewne onieśmiela – westchnęła moja matka. – Bynajmniej. Uważam, że profesja duchownego dorównuje najwyższym zaszczytom państwowym. Poza tym umiem prawić lady Eugenii komplementy korespondujące z jej wysoką pozycją. – Czy te komplementy powstają spontanicznie, czy też musi je pan wcześniej przećwiczyć? – spytałam. – Jane! – skarciła mnie matka. Nie musiała się wszakże przejmować. Wielebny Blackall nie potrafił zrozumieć krytyki ani drwin, toteż każdą uwagę przyjmował jako wyraz podziwu. Był przekonany, że z zapartym tchem słuchamy jego objaśnień, jak to próbuje wykorzystać każdy wolny kwadrans na komponowanie rozmaitych uniwersalnych komplementów, których będzie można użyć w stosownym momencie. Wielebny brylował, moi rodzice próbowali zawiązać romantyczną intrygę, ja zaś mogłam tylko z zajęciem obserwować rozwój wydarzeń. Ich splot, tak wyjątkowy, musiał trafić do mojego najnowszego opowiadania. *
Wieczorem w naszym pokoju Cassie po raz kolejny zrugała mnie za fatalne maniery. – Byłam na tyle grzeczna, na ile pozwalał jego nieprzyjemny oddech – broniłam się. – Przez wzgląd na panią Lefroy… – zaczęła błagalnie moja siostra.
– Pani Lefroy stara się naprawić sytuację – wpadłam jej w słowo. – Pozbawiła mnie szans na mariaż z inteligentnym, przystojnym młodym człowiekiem, a teraz na jego miejsce przysyła pretensjonalnego capa w średnim wieku. – Przerwij pisanie – zażądała Cassie. – Pora udać się na spoczynek. – O, nie! Najpierw ty zamęczasz mnie tym okropnym porucznikiem. Potem pojawia się niezrównany wielebny Blackall. Muszę koniecznie napisać do Marthy, błagając, by jak najszybciej tu przyjechała. Cassie westchnęła, patrząc, jak z pasją opisuję swe męki naszej drogiej przyjaciółce. Nie oszczędziłam jej niczego. Zdecydowanie nadszedł czas, by zebrać wokół siebie sojuszników. Niestety, Martha nie mogła zdążyć na jutrzejsze tortury. Przez kilka godzin przewracałam się w łóżku z boku na bok. Do dusznej sypialni nie docierał chłodny wietrzyk znad morza, a perspektywa spotkania z porucznikiem Barnesem nie pozwoliła mi spokojnie zasnąć. Po pierwszej wstałam, odsłoniłam okno, by wpuścić do pokoju blask księżyca i przy jego świetle zaczęłam się ubierać. Szelest tkaniny obudził Cassie. Powiedziałam jej, żeby spała dalej. Ja pobiegnę tylko nad morze i zanurzę stopy w wodzie, aby się ochłodzić, ponieważ jest mi niezmiernie gorąco. – Nie mówisz tego poważnie, Jane. Chcesz iść na plażę? O tej porze? – Tak. Śpij, ja niedługo wrócę. Cassie oczywiście natychmiast wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać, cały czas mnie przy tym besztając. Potem w milczeniu wyszła ze mną z domu i ruszyła w kierunku plaży – dokładnie tak, jak chciałam. Podczas marszu nad morze nocne powietrze ochłodziło mnie wystarczająco i nie potrzebowałam już zanurzać stóp w wodzie, lecz nie był to odpowiedni moment na półśrodki. Fale wzywały, a księżyc w pełni oświetlał opustoszałą plażę. Co za niepowtarzalna okazja: byłyśmy same! Przy akompaniamencie okrzyków przerażonej siostry szybko zrzuciłam z siebie ubranie. – Jane! Jane! Miałaś tylko zanurzyć stopy! Oszalałaś? – lamentowała Cassie.
– Dzisiejszej nocy morze należy tylko do nas. Musimy to wykorzystać, bo taka okazja już nigdy się nie powtórzy! Wbiegłam między fale, których głośny ryk zagłuszył moje piski. Czułam niewiarygodne podniecenie. Zimna woda miała bardzo ożywcze działanie, ale jeszcze silniejszym narkotykiem okazała się wolność. – Jane, nie odchodź tak daleko! Możesz utonąć! – Jeśli tak się stanie, cała rodzina będzie zachodzić w głowę, czemu mnie nie uratowałaś, Cassie! Dla podkreślenia tych słów pozwoliłam, by kolejna fala powaliła mnie na kolana. Zanim wstałam, zobaczyłam z satysfakcją, że moja siostra pospiesznie zdejmuje sukienkę. Jej niechętne, ostrożne wejście do wody powitałam serią solidnych chlapnięć. Oczywiście Cassie musiała mi odpowiedzieć tym samym. Krzyczała i śmiała się jeszcze głośniej niż ja. Było to wyjątkowe i niezapomniane doświadczenie; wiedziałam, że zostanie z nami na wiele lat. Zalety staropanieństwa nigdy nie były dla mnie tak oczywiste jak w tym momencie. Który mąż pozwoliłby żonie na takie zabawy? Tamtej nocy Cassie i ja zanurzyłyśmy się w wodach wolności i przyjemności. I nie zazdrościłyśmy nikomu.
Rozdział szósty Okropni zalotnicy
Następnego popołudnia w znakomitym nastroju oczekiwałam wizyty braci Barnesów. Ekscytacja, jaką zapewniła mi nasza przygoda przy świetle księżyca, była silniejsza niż jakikolwiek dyskomfort czy irytacja wywołane przez porucznika. Przybycie naszych gości uruchomiło lawinę wzajemnych prezentacji i uprzejmości. Wiedza medyczna doktora Barnesa wzbudziła ogromne zainteresowanie przedstawicieli starszego pokolenia: oto mieli przed sobą źródło wiadomości na temat czekających ich chorób podeszłego wieku. Jak się okazało, doktor na stałe stacjonował w Portsmouth, gdzie leczył marynarzy, a teraz dostał urlop z powodu kontuzji brata. Cassie wyszła właśnie z bawialni, by przynieść wodę i inne napoje, gdy niewinna uwaga pana Shawa dotycząca pięknej pogody i nocnej pełni księżyca skierowała rozmowę na niebezpieczne tory. – Pasjonuję się astronomią, a zeszłej nocy gwiazdy były olśniewające – oświadczył entuzjastycznie porucznik. – A zatem ma pan teleskop? – spytał papa. – Owszem, i to bardzo mocny. Doktor powiedział, że choć sam również interesuje się gwiazdami, nigdy nie zdecydował się na czuwanie do drugiej w nocy, choć brat wielokrotnie zapraszał go do wspólnych obserwacji. – Nic nie szkodzi. Zeszłej nocy towarzystwo mi dopisało – odrzekł tajemniczo porucznik. – No cóż, ciotki Doherty raczej nie sposób posądzać o nocne eskapady. Gdzie zatem znalazłeś kompanów o tak późnej porze? – chciał wiedzieć doktor. – Tak się złożyło, że przypadkowo skierowałem teleskop w stronę morza i ujrzałem dwie najpiękniejsze foki na świecie. Bawiły się rozkosznie na plaży. – Porucznik spojrzał mi prosto w oczy i dodał: – Zdaje się, że były płci żeńskiej.
– Dostrzegł to pan z tak dużej odległości? – zdziwił się pan Shaw. – Zaiste, mocny teleskop. Nie. Nie, nie, nie. Nie! To niemożliwe! Nie chciałam w to uwierzyć. Nie popełniłam przecież żadnego strasznego czynu, za który teraz miałaby mnie spotkać taka kara. Z pewnością doszło do nieporozumienia. To musiał być wytwór mojej wybujałej imaginacji. Porucznik na pewno mówił o dwóch prawdziwych fokach, nie zaś o dwóch bezwstydnych siostrach, bawiących się całkowicie bezpiecznie z dala od ludzkich oczu. Łotr! Podły nikczemnik! Półuśmiech czający się w kącikach jego ust nie pozostawiał mi żadnej nadziei – jego interpretacja mogła być niestety tylko jedna. O, nie. Ja jestem zawsze gotowa do kolejnej bitwy, ale co z moją biedną siostrą? – Bardzo proszę, by nie opowiadał pan o tym Cassandrze, ponieważ moja siostra bardzo boi się fok i sama wzmianka na ich temat wywołałaby u niej głęboki uraz – oznajmiłam wojowniczo. – Dobry Boże! – zmartwił się pan Shaw. – Wszystkie ziemskie i niebiańskie stworzenia zażądałyby okrutnej kary dla każdego, kto celowo przestraszyłby naszą kochaną Cassie – ciągnęłam. – Jane! – skarciła mnie matka. – Może pani być spokojna, panno Austen. Zachowam milczenie – zapewnił mnie kojącym tonem porucznik. Gdy chwilę później dołączyła do nas Cassie, wszyscy dołożyli starań, by zmienić temat rozmowy na bezpieczniejszy i bardziej zwyczajny. Po upływie półgodziny pan Shaw musiał się z nami pożegnać, ponieważ codziennie po południu odbywał przechadzkę ze swoim przyjacielem, panem Maxwellem. – Być może zobaczymy te foki na plaży – rzucił nieopatrznie, po czym zreflektował się i poklepał Cassie po ramieniu, wzdychając przy tym z poczuciem winy. – Przepraszam, moja droga. Zupełnie zapomniałem. Naturalnie moja siostra nic z tego nie pojęła, a podły porucznik bez powodzenia próbował ukryć rozbawienie. Nie mogłam się doczekać końca tej wizyty. Kiedy wreszcie panowie zaczęli się żegnać i wszyscy wyszliśmy
przed dom, poczułam kolejny przypływ irytacji na widok Cassie i porucznika Barnesa, pogrążonych w poufnej rozmowie w pewnej odległości od reszty towarzystwa. Postanowiłam, że jeśli moja siostra ponownie zaprosi do nas tego człowieka, wyrzeknę się jej i zacznę szukać nowej. Doktor Barnes podzielał moje przypuszczenia, lecz nie uczucia. Zasugerował nawet, że jego zdaniem tamci dwoje zaczęli się do siebie zbliżać. Wszak postarali się, by w tym samym czasie pojechać do Sidmouth, a to o czymś świadczy, prawda? Doktor z całego serca popierał ich związek. Kiedy wychwalał Cassie pod niebiosa, ja ledwo utrzymywałam język za zębami. O, moja przebiegła, zakłamana siostra! Obiecywała być mi podporą, a teraz chciała wpuścić w moje życie wroga, i to już na zawsze. Jak mogła bodaj rozważać taką możliwość? Oczywiście od dawna namawiałam ją, by zakończyła żałobę i znalazła sobie kolejnego godnego kandydata na męża. Bardzo jej tego życzyłam. Chciałam, by była szczęśliwa, ponieważ na to zasługiwała. Teraz, patrząc na nią z daleka, nie mogłam zaprzeczyć, że wygląda na szczęśliwą. Jak to możliwe, że porucznik Barnes jej się spodobał? A nawet jeśli tak było, to czegóż ona się spodziewała? Mojej aprobaty? To przecież oczywiste, że nie mogło o tym być mowy! Czemu ona nie przestaje się uśmiechać? Coś okropnego. Być może narzekania mojej matki nie były zupełnie bezpodstawne, ponieważ nagle poczułam u siebie całą gamę jej dolegliwości: ból brzucha, palpitacje, zadyszkę i dudnienie w czaszce. Musiałam szybko się pożegnać, odwrócić oczy od niepokojącego widoku mojej siostry i porucznika, po czym udać się do łóżka. Nie zamierzałam spać, tylko zajrzeć w głąb własnego serca. Gdy żywiłam jeszcze dziewczęce nadzieje na małżeństwo, nie mogłam znieść myśli o opuszczeniu Cassie. Pragnęłam, by ona także wyszła za mąż. Teraz, kiedy pogodziłam się już ze staropanieństwem, oczekiwałam, że siostra całe życie spędzi u mego boku. Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej towarzyszki. Tymczasem ona najwyraźniej zmieniła zdanie na temat swojego zamążpójścia! Minęło kilka spokojnych dni, aż w końcu matka wybrała się z Cassie i ze mną na spacer i po sprawunki. Trzy godziny upłynęły nam zdumiewająco szybko i poczułyśmy głód. Zachęcone widokiem wystawy
pełnej marcepanów i smakowicie wyglądających ciastek, wstąpiłyśmy do przestronnej herbaciarni na podwieczorek. – Kiedy przyjeżdża Martha Lloyd? – spytała matka. – Już niedługo, a zatrzyma się w domu położonym o kwadrans drogi od nas. Bardzo nas to cieszy – odparłam. – Na razie zaś możemy się cieszyć towarzystwem wielebnego Blackalla. Jakże miło pana widzieć! – rozpromieniła się. Dobry Boże, cóż za nieznośni mężczyźni zamieszkiwali Sidmouth! Wielebny Blackall koniecznie chciał do nas dołączyć, a moja matka skwapliwie go zaprosiła. Zapytał, co porabiałyśmy w miasteczku, więc ze stosowną zwięzłością streściłyśmy mu niezbyt fascynujący przebieg naszych dzisiejszych zakupów. Powinnam była odgadnąć, że wielebny odwdzięczy nam się tym samym! Uszczęśliwił nas szczegółowym opisem poszukiwań idealnego wosku do lakowania listów oraz problemów związanych z wyborem sznurowadeł, ponieważ jako duchowny musiał nie tylko wyglądać stosownie wśród swoich parafian, ale również prezentować się odpowiednio podczas licznych wydarzeń towarzyskich, na które łaskawie zapraszała go lady Eugenia Winthrop. Wzmianka o tej damie zapoczątkowała niekończącą się tyradę na temat jej nadzwyczajnych zalet i oszałamiającej posiadłości. – Z pewnością trudno będzie paniom wyobrazić to sobie, ale jej dom ma dziewięćdziesiąt sześć okien! Zapewniam, jest ogromny! Bardziej przypomina zamek niż dwór. Znajduje się tam też aż szesnaście kominków. Jestem przekonany, że byłyby panie niezwykle podekscytowane perspektywą ujrzenia takich wspaniałości – piał wielebny, spoglądając na mnie wyczekująco. No cóż, widziałam już w życiu wiele kominków i choć byłam im wdzięczna za funkcje, jakie spełniały, nigdy dotąd nie uznałam żadnego za szczególnie godny obejrzenia. I czemuż musiałam wysłuchiwać nużących opisów okien, dywanów, służących i porcelany lady Winthrop? Interesowało mnie to tak samo jak opowieści matki o stanie jej jelit. – W porównaniu z posiadłością lady Eugenii domostwo moje jest stosunkowo skromne, lecz całkiem obszerne i wystarczająco wygodne dla niewielkiej rodziny. Dodam, że moja dobrodziejka zechciała udzielić
mi pomocnych wskazówek dotyczących wystroju. Dom zatem przygotowany jest na przyjęcie swej przyszłej pani. Zapewniam, że będzie ona wielce szczęśliwą osobą, ponieważ jestem przekonany, że większość młodych kobiet ceniłaby sobie koneksje i bezpieczeństwo, jakie mogę zapewnić mej małżonce dzięki swemu fortunnemu położeniu. Do tej chwili starałam się nie słuchać tej paplaniny, lecz teraz poczułam na sobie przeszywające spojrzenia zarówno wielebnego, jak i mojej matki. Ich intencje były równie oczywiste, co niedorzeczne, więc omal nie parsknęłam niepohamowanym śmiechem. Na szczęście udało mi się go zamaskować atakiem kaszlu. Cassie pospieszyła mi z pomocą, kilka razy uderzając mnie bardzo mocno w plecy. Ach, ten pan Blackall! Cóż za zabawny, niemądry człowieczek. Jakże uwielbiał tytuły i wielkie posiadłości! Ja sama nie miałam nic przeciwko takim domom, o ile tylko mieszkali w nich ludzie o dobrych sercach i myślących głowach. Jeśli zaś chodzi o wielebnego, to nie wątpiłam, że znajdzie się jakaś głupia kobieta, która równie mocno jak on pokocha spacery wokół ogromnych posiadłości i liczenie ich okien. Doprawdy, oczy mojej matki wręcz lśniły nadzieją. Nie zamierzałam zwlekać z pozbawieniem jej absurdalnych złudzeń. Szczerze mówiąc, cieszyła mnie perspektywa kłótni, bo wiedziałam, że dzięki niej będę mogła wyliczyć całą litanię wad śmiesznie próżnego wielebnego. Nawet matka nie będzie w stanie go bronić. Zdawałam sobie jednak sprawę, że zacznie przy tym ubolewać nad moim brakiem rozsądku i pragmatyzmu. Któraż młoda dama odrzuciłaby taką gwarancję bezpieczeństwa i tak dalej? Pragnienia moje i matki zazwyczaj bywały rozbieżne. Będzie jednak musiała pogodzić się ze stratą niedoszłego zięcia. W tym jednym jedynym przypadku dysponowałam przewagą, ponieważ przysługiwało mi prawo odmowy. Skoro wolałam staropanieństwo od wielebnego Blackalla, nikt nie mógł zmusić mnie do zmiany decyzji. Dzięki temu spokojnie wytrzymałam do końca podwieczorku, starając się myśleć o znacznie bardziej wyczekiwanym gościu. *
Nadszedł wreszcie dzień przyjazdu drogiej Marthy. Cassie i ja wyszłyśmy ją powitać w znakomitych humorach. – Bardzo za tobą tęskniłyśmy, Martho – powiedziałam, obejmując ją mocno. – A ja byłam niepocieszona bez moich kochanych przyjaciółek. Jak się miewa wasza rodzina? Czy rodzice są w dobrym zdrowiu? – spytała Martha. – Bardzo dobrym – zapewniła ją Cassie. – Matka również? A jakże tam jej… jelita? – Dziękujmy za życzliwe zainteresowanie – odrzekłam z promiennym uśmiechem. – Jelita naszej matki są ostatnio przedmiotem licznych dysput. – Czy poprawiła się… częstotliwość? – Ku naszej ogromnej uldze, częstotliwość wróciła do normy. Nadal jednak niepokoi nas… konsystencja. Martha i ja parsknęłyśmy śmiechem, a Cassie rozejrzała się szybko, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje. – Jesteście okropne! – syknęła. Nie narzekała jednak na poważnie. Nigdy nie było nam lepiej niż wtedy, gdy przebywałyśmy we trójkę. Teraz naszym wakacjom nie brakowało niczego. Niestety, Martha musiała zamieszkać osobno, w domu zaprzyjaźnionej z jej rodziną starej panny Stent. Cassie i ja ustaliłyśmy jednak, że odwiedzimy przyjaciółkę jeszcze tego samego dnia po kolacji. Chodziło o to, by nie zmuszać jej gospodyni do karmienia dwójki dodatkowych gości, a także o to, by nasza wizyta wypadła w czasie, gdy stara dama będzie udawała się już na spoczynek. Dawało nam to znakomitą okazję do otwartej i szczerej rozmowy. Domek panny Stent wydał mi się mocno zagracony, aczkolwiek byłam pewna, że jego właścicielka uważa większość swych mebli i bibelotów za cenne skarby. W powietrzu unosiła się specyficzna woń, która zawsze przywodzi na myśl podeszły wiek. Biedna Martha! Miała dopiero trzydzieści cztery lata i nie potrzebowała tak przykrego przypomnienia, że w przyszłości czeka ją samotność i ubóstwo.
Panna Stent stanowiła absolutnie podręcznikowy przykład starej panny. Obawiałam się, że uznała całą naszą trójkę za swoje następczynie, którym należy udzielić pomocnych rad. Podzieliła się z nami przepisami na chleby i gulasze wystarczające dla jednej osoby. Miała też sporo do powiedzenia na temat reperowania ubrań, ponieważ panie w „naszej” sytuacji niemal nigdy nie powinny marnować pieniędzy na nowe tkaniny, jako że i tak nie muszą już robić dobrego wrażenia. Obudziło to moją próżność. Wyglądało na to, że upłynie jeszcze sporo lat, zanim przestanie mi zależeć na tym, jak się prezentuję. Cassie, oczywiście, słuchała uprzejmie. Wzięła na siebie ciężar rozmowy, dopóki panna Stent nie stwierdziła, iż powinna już się położyć. Na odchodnym oznajmiła, że może udzielić nam jeszcze niejednej lekcji na temat oszczędzania, jak również nauczyć nas nowych ściegów hafciarskich. Po tych niepokojących groźbach nareszcie poszła spać. – Powinnaś to potraktować jako komplement, Martho – oświadczyłam uroczyście. – Zobacz, ile byłyśmy w stanie znieść, by nacieszyć się twoim towarzystwem! – Cicho! – skarciła mnie Cassie. – Los starej panny jest wystarczająco okropny, więc czemu one muszą być do tego jeszcze żałosne i nudne? Nie mogą trochę się postarać? – ciągnęłam. – Okaż wyrozumiałość – upomniała mnie siostra. – Panna Stent nikomu nie robi krzywdy. – Ale jest niczym ponura przepowiednia, która ścina moje serce lodem! My same możemy się kiedyś stać pannami Stent… gorszymi od wszystkich i nielubianymi przez nikogo. Martha przypomniała mi moje własne słowa, że lepiej zostać starą panną niż żoną niekochanego mężczyzny. Nie mogłam temu zaprzeczyć. Zawsze wyznawałam szczytne ideały. Nie brałam jednak pod uwagę faktu, że samotne kobiety zazwyczaj bywają biedne. – Ja także boję się ubóstwa – wyznała Martha. – Myślę o tym znacznie częściej, niż o tym mówię. Ciebie jednak, Jane, wcale nie musi czekać taki los. Jeśli istotnie pragniesz bezpieczeństwa, to podobno jest kandydat, który chętnie ci je zapewni… Nie, nie rób wyrzutów
Cassandrze! Wiem to od madame Lefroy. – Martho, skreślasz mnie bez wahania. A przecież wiesz, że nie mogłabym wytrzymać w związku z głupcem. – Och, Jane, zaczynam dochodzić do wniosku, że miłość jest luksusem, na który nas nie stać. Chcąc uniknąć życia w biedzie, być może powinnaś zgodzić się na kogoś… niedoskonałego. – Nie lekceważ cierpień, które musiałabym wtedy znosić. Wielebny Blackall w szlafroku! Gotów do egzekwowania małżeńskich obowiązków! Cassie próbowała mnie uciszyć, ale szczerze mówiąc, jeśli nie mogłam poruszyć tego tematu w towarzystwie najserdeczniejszych przyjaciółek, to gdzież indziej miałam go omówić? Gdyby małżeństwo polegało wyłącznie na serii platonicznych spotkań przy podwieczorku i kolacji, zapewne potrafiłabym przystać na niemal każdego partnera. Pozostawała jednak kwestia intymnej bliskości. Czyż taka poufałość nie wymagała męża, który byłby przystojny i godzien szacunku, by spełnić bodaj najskromniejsze wymagania niezbędne dla małżeńskiego szczęścia? Czyż kobieta godząca się na mniej nie drżałaby ze strachu przed każdym nocnym zbliżeniem? – Kiedy przyjdzie czas, okaże się, że potrafimy znieść to samo, co bez skargi znosiły przed nami miliony kobiet – oznajmiła Martha. Nie mogłam się z nią zgodzić. – Znosiły? Dlaczego miałybyśmy to znosić jak cierpienie? Damy, które poznały Toma Jonesa, wcale nie cierpiały! Tak, wiem, to tylko książka, ale z pewnością z życia wzięta. Gdyby to nie było… przyjemne, to skąd brałyby się cudzołóstwa? Ani Cassie, ani Martha nie potrafiły odpowiedzieć. Naszej dyskusji zapewne dobrze by zrobił udział bardziej doświadczonej kobiety. Ja jednak zdołałam wykorzystać ignorancję i pruderię moich rozmówczyń. Tego wieczoru nikt już nie wspomniał o wielebnym Blackallu. Następnego dnia z przyjemnością zajęłam się papą. Zabrałam go na spacer, by pokazać mu najładniejsze fragmenty promenady i plaży. Muszę wyznać, że uciekłam w ten sposób od prania i pieczenia, do których Cassie i matka przystąpiły z wielkim entuzjazmem. Oczywiście zgadzałam się z nimi, że nasza rodzina winna odwdzięczać się panu
Shawowi za gościnę, biorąc na siebie część domowych obowiązków, lecz jakoś nie potrafiłam przykładać się do tych prac z należytym zaangażowaniem. Leniwe było ze mnie stworzenie. Dobrze, że nie dokuczały mi z tego powodu poważniejsze wyrzuty sumienia. Papa spacerował wzdłuż plaży powoli, acz z ukontentowaniem. Dawne jego zajęcia: nauczanie, prowadzenie gospodarstwa i układanie kazań stawały się coraz odleglejszymi wspomnieniami. I choć wielu ludzi mogłoby stracić grunt pod nogami po dokonaniu tak poważnej zmiany w życiu, ojciec potraktował ją jak należało: cieszył się cennymi chwilami wolności po wielu latach wiernej służby społeczeństwu i rodzinie. Morskie powietrze ożywiło go, a szum fal wprawił w refleksyjny nastrój. – Jane, wydaje mi się, że wielebny Blackall pragnie złożyć ci pewną propozycję. O ile cię jednak znam, moje dziecko, czeka go rozczarowanie. – Znasz mnie doprawdy doskonale, papo – potwierdziłam. – Potrafię odgadnąć część twoich zastrzeżeń. Wielebny zanadto stara się olśnić cię swymi perspektywami. Ja też zabiegałem niegdyś o młodą damę, więc mogę mu to wybaczyć. Trzeba wszakże przyznać, że istotnie ma on sporo cennych znajomości, choćby twoją dobrą przyjaciółkę, madame Lefroy. Co więcej, może ci zaoferować coś, czego ja nie umiałem wam dać: bezpieczną i wygodną przyszłość. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że papa może czuć się winny, ponieważ nie zapewnił Cassie i mnie posagów ani pozycji, dzięki której mogłybyśmy uchodzić za dobre partie. Zadbał o wykształcenie naszych braci, wykorzystał wszelkie kontakty i znajomości, by ulokować ich w stanie duchownym i armii. Jednak problemy finansowe uniemożliwiły mu zebranie majątku. Nie mogłam pozwolić, żeby miał z tego powodu wyrzuty sumienia. – Cassie i ja jesteśmy ci wdzięczne i bardzo zadowolone z życia. Oraz dumne, niezmiernie dumne z najlepszego, najinteligentniejszego i najbardziej pracowitego ojca na całym bożym świecie – oświadczyłam z mocą. Papa wyglądał na zadowolonego, lecz nadal myślał o kwestiach praktycznych.
– Ten ojciec nie będzie żył wiecznie. – Nie zapominajmy o Edwardzie. On nigdy się nas nie wyrzeknie, a na terenie jego posiadłości jest wiele domów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli będzie to konieczne, Edward zapewni nam dach nad głową. Nie martw się zatem, papo. I nie rób sobie wyrzutów. Szkoda takiego pięknego dnia. Pocieszeni tą myślą, odzyskaliśmy spokój. Po jakimś czasie udało mi się nawet namówić papę, by zdjął buty i zapoznał się z urokami morza. Po dwóch tygodniach pobytu w Sidmouth poczułam się tam tak swojsko, że bez obawy wyruszyłam na samotną przechadzkę. Tym razem zlecono mi nabycie medykamentu na ukąszenia komarów, które dręczyły matkę. Mnie jakoś zostawiały w spokoju. Czy to dieta, czy też osobowość uczyniły moją krew tak niesmaczną? Wielka szkoda, że nie pisałam już egzotycznych opowiadań dla małych chłopców, ponieważ niesympatyczna starsza pani doprowadzana do szaleństwa przez nieustępliwe hordy diabelskich moskitów stanowiłaby bardzo ciekawą postać. Pogrążona w takich myślach, niemal wpadłam na wysiadającego z powozu porucznika Fredericka Barnesa. Towarzyszył mu służący, który wyładowywał na ulicę niewielki, bardzo skromny kufer. – Bardzo mi przykro, że przysporzyłem tylu problemów panu i pani Doherty – przepraszał jednocześnie. – Nie ma o czym mówić, Nortonie – uspokoił go porucznik. – Nie spiesz się. Napisz do nas za tydzień i daj znać, jak ona się czuje. I weź jeszcze to. – Ignorując protesty służącego, wcisnął mu do kieszeni brzęczącą sakiewkę. – Przywiąż powóz. Twój dyliżans będzie tu lada chwila… O, panna Austen. Co za miła niespodzianka. Po tych słowach pożegnał się z Nortonem i dołączył do mnie. – Czy można wiedzieć, dokąd ten człowiek się wybiera? – zagadnęłam z ciekawością. – Ach, zachorowała jego matka, która mieszka w Londynie. Dałem mu więc urlop, żeby mógł się nią zająć, dopóki nie wyzdrowieje. Albo i nie wyzdrowieje. – I płaci mu pan, chociaż nie będzie dla pana pracował? – zdumiałam się.
– Życie kosztuje, a on zasługuje na pomoc. Mam jednak prośbę: gdyby spotkała pani kiedyś moją ciotkę, proszę jej o tym nie mówić. Pani Doherty uznałaby moje zachowanie za absurdalne. – Zachichotał. Hm. Był to w najwyższym stopniu zaskakujący i bezdyskusyjnie dobry uczynek. Szczególnie w świetle wcześniejszych paskudnych postępków pana porucznika. Nie tak łatwo zatem ocenić czyjś charakter. Czyżby odrażająca osobowość tego mężczyzny była głównie wytworem mojej wyobraźni? Czy jego związek z Cassie faktycznie oznaczałby tragedię? Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na te pytania, a moja niepewność była znacznie mniej komfortowa niż zdecydowana niechęć. Kiedy porucznik pożegnał się ze mną przed apteką, postanowiłam pomówić z siostrą i raz na zawsze rozstrzygnąć wątpliwości. *
Sposobność do swobodnej rozmowy nadarzyła się dopiero wieczorem, gdy szłyśmy już spać. – Cassie, dziś po południu spotkałam na promenadzie porucznika Barnesa – zaczęłam. – O nie, Jane! Błagam, powiedz, że okazałaś choć krztynę dobrych manier! – Jak doskonale wiesz, nigdy nie miałam dobrego zdania na temat tego dżentelmena. Irytował mnie przy każdej okazji. Dziś jednak doszłam do wniosku, że nie jest… całkowicie bezwartościowy – przyznałam. – Taki komplement z pewnością przyprawiłby go o rumieniec. – Mówię poważnie, Cassie. Być może sama nie wybrałabym dla ciebie takiego męża… Nie, z pewnością nie. Jeśli jednak darzysz go uczuciem, przyzwyczaję się do tej myśli i będę go traktować z należytą uprzejmością. Życzę wam też szczęścia. – Jane, co też ci przyszło do głowy? Porucznika i mnie nic nie łączy! Roześmiała się tak serdecznie, że zrozumiałam, iż byłam w błędzie. Cóż, była to dobra nowina. Porucznik nie wzbudzał już mojej
odrazy, lecz nadal nie marzyłam o powitaniu go w naszej rodzinie, więc los wielce mi sprzyjał. Aczkolwiek byłoby jeszcze lepiej, gdybym nigdy nie musiała brać pod uwagę tak niepokojącej możliwości. – Cassie, niepotrzebnie mnie zwodziłaś. Gdybym wiedziała, że nic między wami nie ma, oszczędziłabym sobie wysiłków, by okazać mu uprzejmość! – Wysiłków? Porucznik musiałby dysponować mikroskopem, żeby je w ogóle dostrzec! Ale nie przejmuj się, Jane. Twoje wysiłki pozostały zapewne niezauważone, więc nie grozi ci wdzięczność ze strony tego dżentelmena ani żadne podobne reperkusje. Teraz, gdy zmieniłam zdanie o poruczniku na nieco przychylniejsze, Cassie uznała, że może bezpiecznie wspomnieć mi o wystosowanym przez niego otwartym zaproszeniu do korzystania z biblioteki jego ciotki. Podobno dorównywała ona naszym starym zbiorom w Steventon i biła na głowę skromny księgozbiór pana Shawa. Jeszcze wczoraj byłabym przeciwna zacieśnianiu znajomości mojej siostry z Frederickiem Barnesem, obecnie jednak, gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, nie mogłam oprzeć się pokusie nowych książek. Pozwoliłam, by Cassie przyjęła jego zaproszenie. Postanowiłam też przed zaśnięciem dokonać kilku poprawek w charakterystyce jednej z moich postaci. Pan Darcy wzruszył ramionami, gdy jego były służący zabrał niesfornego psa na miejsce egzekucji. – Jestem dziś w łaskawym nastroju. Zamiast stracić posadę, przez tydzień nie dostaniesz wypłaty. – Dziękuję, jaśnie panie, bardzo dziękuję – westchnął z wdzięcznością służący. – Postanowiłem też darować życie psu – oznajmił pan Darcy. Na tym wyczerpała się moja wielkoduszność i bez trudu zapadłam w głęboki, spokojny sen.
Rozdział siódmy Zaskakujące zrządzenie losu
Nie nazwałabym letniego domu pani Doherty wielką posiadłością, lecz z pewnością należał on do największych w Sidmouth, a jego biblioteka istotnie nie rozczarowywała. Zanim jednak odkryła przede mną swe bogactwa, musiałam złożyć uszanowanie jej właścicielce. Pani Doherty miała nieco ponad pięćdziesiąt lat, kosztowną garderobę i kąciki ust wygięte ku dołowi tak, że wiecznie wyglądała na skrzywioną. Być może uśmiech zniwelowałby ten efekt, ale nie uśmiechnęła się ani razu podczas naszej wizyty. Najwyraźniej należała do starej szkoły i w widoczny sposób było jej nie w smak, że jej bratanek zaprosił do ich rodzinnej posiadłości dwie niezamężne córki wiejskiego pastora. Gdy zapytała o okoliczności naszego poznania się, porucznik Barnes opowiedział jej o moim urazie stopy i udzielonej przez siebie pomocy. – Za moich czasów dobrze wychowana młoda panna nigdy nie zawierała znajomości z dżentelmenem, który nie został jej odpowiednio przedstawiony – oznajmiła surowym tonem. – Wina leży po stronie pani bratanka – odparowałam. – Prosiłam go, żeby zostawił mnie w rowie i przyprowadził kogoś, kto nas sobie przedstawi, lecz tego nie uczynił. Pani Doherty nie uznała mojej wypowiedzi za zabawną, natomiast nadal nie podobały jej się romantyczne okoliczności zawarcia przeze mnie znajomości z Frederickiem. Na pewno doznałaby ulgi, gdyby wiedziała, że doprawdy nie ma powodu do niepokoju. Nie mogłam jej wszakże powiedzieć tego wprost. Spodziewałam się jednak, że porucznik zrobi to po naszym wyjściu. W pewnym momencie spojrzał na mnie i przepraszająco skinął głową. Przynajmniej zdarzały mu się uprzejme gesty. Wkrótce oświadczył, że musi dotrzymać słowa i pokazać pannom Austen bibliotekę, więc jego ciotka niechętnie przestała odgrywać rolę przyzwoitki. Obiecano mi około dwóch tysięcy tomów i z radością stwierdziłam, że te zapewnienia mają pokrycie w rzeczywistości.
Odniosłam nawet wrażenie, iż książek było tam nieco więcej. Och, czemuż nie odkryłyśmy tego skarbu wcześniej? No tak, ponieważ porucznik Barnes był wtedy tak nieznośnie okropny. Jednak tego dnia, dla przywileju wypożyczania, zyskałam silną motywację, by okazać mu fałszywą, lecz nienaganną uprzejmość. Cassie szybko zasiadła w wygodnym fotelu ze zbiorem sonetów, ja zaś zostałam sam na sam z gościnnym gospodarzem. Rozmiary księgozbioru były imponujące, więc chętnie wysłuchałam opowieści o nim. Od razu jednak musiałam skarcić porucznika za umieszczenie dzieł genialnego Crabbe’a w bezpośrednim sąsiedztwie koszmarnego Addisona. – To dlatego, że zbiory zostały uporządkowane alfabetycznie, a nie wedle jakości. Gdzie pani zdaniem powinienem ustawić Addisona? – Ma pan może jakieś chwiejące się krzesło, które trzeba podeprzeć? Porucznik bynajmniej nie poczuł się urażony – wręcz przeciwnie, najwyraźniej miło było mu spotkać czytelnika o tak stanowczych poglądach. Sam wygłosił kilka własnych i muszę przyznać, że z przekory ściągnęłam z półek kilka jego ulubionych pozycji, by utwierdzić się w przekonaniu, iż nie zasługują na pochwały. Książki nie były jednak jedynymi interesującymi przedmiotami w bibliotece. Znajdowało się tam również kilka dużych stołów z kolekcją map oraz jeden, na którym leżały plany i wykresy ilustrujące budowę wielkiego okrętu wojennego. – Kadłub wygląda dziwnie. Ten statek pływa? – zapytałam. – Nie. W tej chwili nie. To mój własny projekt. Spędziłem na okrętach tyle czasu, że zacząłem się zastanawiać, jak je ulepszyć… żeby skuteczniej opierały się atakom wroga. Albo sztormom, które obecnie je przewracają. – Jest pan szkutnikiem? – zdziwiłam się. – Nie, panno Jane. – Architektem? Inżynierem? – Nie. Aczkolwiek podobałaby mi się praca w takich zawodach. – A co to za urządzenie? – chciałam wiedzieć. – O ile nie stanowi to tajemnicy wojskowej. – To urządzenie służy do oczyszczania wody morskiej z soli. Brak
wody pitnej zawsze stanowi problem podczas długich rejsów. Istnieją pewne techniki, lecz trzeba je udoskonalić, żeby móc uzyskać większą wydajność. Doprawdy, ciekawy zwrot wydarzeń. Frederick Barnes okazał się bardziej pożyteczny, niż początkowo sądziłam. – Czy ktoś oceniał już te projekty, poruczniku? Przecież one mogą stanowić milowy krok! – Pani mi pochlebia. – Uśmiechnął się. – Nie taki był mój zamiar – skarciłam go. Oczywiście te plany zawierały zapewne jakiś tragiczny błąd. Ja jednak mogłam jedynie przyklasnąć wysiłkom porucznika. Widać było, że nawet z dala od pól bitewnych stale myśli o wojnie, co z pewnością zasługiwało na pochwały, aczkolwiek niechętnie to przyznawałam. Podeszłam do leżącego na krawędzi stołu stosiku książek i otworzyłam pierwszą z nich. – Obawiam się, że te podręczniki pani nie zainteresują – ostrzegł mnie pan Barnes. – Kodeks morski Hobsona. Dobrze pamiętam, jak uczono mnie, kto przejmuje dowództwo, jeśli zginie wyższy rangą oficer – pochwaliłam się. – Ale nie ma pan najnowszego wydania. – Nie doceniłem pani. – Nie pan jeden. Być może zapomniał pan, że mam dwóch braci w marynarce. Frank niedawno został dowódcą fregaty, a Charles pływa na brygu i chroni szlaki handlowe – oświadczyłam z dumą. – Jestem pewien, że znakomicie pełnią swoje obowiązki. – Tak, ale… jest ciężko. Stale czekamy na listy z potwierdzeniem, że żyją. Porucznik skinął głową. Nieobcy był mu widać lęk rodzin czekających na informacje. Chodziłam dalej po bibliotece, aż w końcu zatrzymałam się przy innej dobrze mi znanej książce. – Sir Charles Grandison! Mój stary przyjaciel! – wykrzyknęłam. – Czyż małżeństwo nie jest najwyższą formą przyjaźni znaną śmiertelnikom? – zacytował porucznik. – To mój ulubiony fragment. Pan też czytał go więcej niż raz? – Przyznaję, czytałem. Oczywiście to bajka.
– Oczywiście – zgodziłam się. Nie chciałam, żeby postrzegał mnie jako bujającą w obłokach romantyczkę. Cóż za upokarzająca myśl! Szczególnie, że on sam dopiero co okazał się człowiekiem ze skłonnością do logiki i nauki. Poza tym zależało mi, żeby mógł z przekonaniem powiedzieć swej ciotce, że siostry Austen zakłóciły spokój jej domu w poszukiwaniu literatury, nie miłości. Udało mi się wypożyczyć aż osiem książek. Jednakże nawet kiedy rozdzieliłam je pomiędzy siebie i Cassie, ich ciężar nadal był znaczny. Nie protestowałam, gdy moja siostra przyjęła propozycję odwiezienia nas do domu powozem. Skoro skorzystałyśmy już z biblioteki, to czemu miałybyśmy odrzucać dodatkową przysługę? *
Moimi nowymi lekturami podzieliłam się z Marthą, z którą spędziłam większość popołudnia. Urządziłyśmy sobie piknik na plaży, pięćdziesiąt jardów od brzegu. Martha była mi ogromnie wdzięczna za książki. Podejrzewałam, że cieszyło ją wszystko, co rozpraszało nudę długich wieczorów wypełnionych słuchaniem dobrych rad panny Stent. Teraz mogła także czytać na głos swojej gospodyni, a taka sesja niezawodnie wpływała usypiająco na niezbyt lotny umysł starej damy. – Teraz ty jesteś mi winna odrobinę rozrywki – oznajmiłam. – Masz jakieś wieści ze Steventon? Jak się mają nasi znajomi? Czy siostry Biggs znalazły sobie wielbicieli? A może się zaręczyły? – Przecież nie musisz o to pytać, Jane. Nic się nie zmieniło. Nasze drogie siostry Biggs mają równie małe szanse na małżeństwo jak ja, choć prowadzą życie znacznie bardziej godne zazdrości. Kręgi towarzyskie nadal są wąskie, brakuje nowych twarzy. Ty i Cassie macie szczęście. Godmersham, Sidmouth, Bath… Czytając twoje listy, mogłam niemal udawać, że to mnie przydarzają się tak ciekawe rzeczy. Kochana Martha! Potrzebowałam to usłyszeć, by uświadomić sobie, jak relatywnie niewiele mam problemów. Ona mieszkała po spartańsku z chorą (naprawdę chorą, nie tak jak moja) matką, a jej
perspektywy na przyszłość wyglądały jeszcze gorzej niż moje. Była już w tak dojrzałym wieku, że nawet ja nie liczyłam na jej małżeństwo. Nie mogła się spodziewać żadnego spadku. Nie miała żadnych dochodów… Ta myśl uzmysłowiła mi na nowo mój własny brak niezależności. Dochody ojca skończą się wraz z jego śmiercią. A choć rodzice wciąż mieli nadzieję, że w Bath będziemy mogły z Cassie przebierać wśród godnych kawalerów, ja nie podzielałam ich złudzeń. – Martho, czy kiedykolwiek przyglądasz się swojemu życiu i zadajesz sobie pytanie: jak ja się tutaj znalazłam? Pamiętasz, co myślałaś, gdy miałaś dwanaście lat? Albo piętnaście? W tym wieku byłyśmy absolutnie pewne, że czeka nas wspaniała przyszłość, prawda? Nie mogłyśmy się jej doczekać. Nigdy nie brałyśmy pod uwagę, że nasze życie stanie się obiektem politowania i kpin, a wspaniała przyszłość okaże się ułudą. – Wiesz, Jane, powinnam oderwać cię jakoś od tych czarnych myśli, ale po kilku dniach w towarzystwie panny Stent mnie samą naszły ponure refleksje. No właśnie, dlaczego ta wspaniała przyszłość nigdy nie nastąpiła? Dlaczego pan W. nie poprosił mnie o rękę? Miałam nadzieję, że wspomnienie tamtego nieudanego romansu sprzed dziesięciu lat zbladło już w pamięci Marthy. Od dawna nie wspominałyśmy nazwiska pana W., żeby mogła o nim zapomnieć. Był on dla niej tym samym, czym Tom Lefroy dla mnie: końcem wiary w miłość. – Nie zasługiwał na ciebie – oświadczyłam. – Nie zasługiwał – zgodziła się. – Ale dlaczego nie pojawili się później pan X, Y czy Z? Dlaczego życie dało nam tylko jedną jedyną szansę? Umilkłyśmy. Wiedziałam, że obie pomyślałyśmy o Cassie i jej zmarłym ukochanym. Nigdy w życiu nie spotkałam lepszej i bardziej wartościowej osoby niż moja siostra. Zatem Martha miała rację: jeśli ktoś taki jak Cassie otrzymał tylko jedną szansę na szczęście, to my dwie nie mogłyśmy liczyć na więcej. – Teraz jednak muszę zaapelować o większe zadowolenie z życia – rzekła Martha stanowczo. – Mamy książki, słońce, morze oraz siebie nawzajem, Jane. Obiecaj mi, że zawsze będziemy mogły na siebie liczyć.
Bez twojej przyjaźni przyszłość rysowałaby się zaiste w czarnych barwach. Był to doskonały moment, żeby przedstawić plan, który chodził mi po głowie już od kilku lat. – Martho, kiedy odejdzie twoja kochana matka, będziesz zawsze mile widziana w naszym domu. – Chętnie was odwiedzę. Mam nadzieję, że uda mi się lepiej poznać Bath. – Nie mówię o odwiedzinach. Chcę, żebyś z nami zamieszkała. Jak prawdziwa siostra, którą przecież jesteś. Zaniemówiła na moment, a potem się rozpłakała. Miałam nadzieję, że były to łzy szczęścia. – Jane, byłabym zachwycona… lecz nie możemy zakładać, że twoi rodzice zgodzą się na kolejnego domownika. Wyjaśniłam jej wszystko. Moja matka bardzo ją lubiła, a Martha, przy odrobinie wysiłku, mogłaby jeszcze bardziej przypaść jej do gustu. Na przykład ochoczo proponując pomoc przy domowych obowiązkach i wysłuchując narzekań na dolegliwości jelit. Stałaby się kimś niezastąpionym. Potem, gdy Cassie wyjedzie, by pomagać naszym ciężarnym bratowym, Martha zajęłaby jej miejsce. Ja odegrałabym swoją rolę bezużytecznej i leniwej córki, tak by obecność Marthy w naszym domu okazała się nieodzowna. Miałyśmy kilka lat na przeprowadzenie tej kampanii i istniało spore prawdopodobieństwo, że zakończy się ona powodzeniem. Że moja matka w końcu sama zaprosi Marthę i uzna to własny pomysł. Marthy nie trzeba było długo przekonywać – sama marzyła o takim rozwiązaniu, choć nie miała śmiałości głośno o tym mówić. Plan był odważny, lecz całkowicie wykonalny. Ponury nastrój prysł. Nie czułyśmy się już jak ofiary losu. Cieszyła nas myśl, że oto wreszcie bierzemy swoje życie we własne ręce. Jednakże wyglądało na to, że zanim zdołam wprowadzić Marthę do rodziny Austenów, będę musiała zdecydowanie zamknąć do niej drogę komuś innemu. Wielebny Blackall ostatnimi czasy korzystał z każdej okazji, by do nas dołączyć. Tego wieczoru na przykład miał nam towarzyszyć podczas włoskiej opery. Pod względem atrakcji kulturalnych Sidmouth nie dorównywało Bath, lecz mieszkało tu
wystarczająco dużo ludzi, by zapełnić widownię podczas cotygodniowych koncertów i recitali. Była to przyjemna rozrywka. Czy wielebny musiał mi ją popsuć? Czy nie wystarczyło, że spotkam go jutro rano w kościele? Och! Będę miała zaledwie dwanaście godzin, by odpocząć od jego natrętnej obecności. Tak, trafił mi się niezwykle męczący wielbiciel. Do tej pory sądziłam, że najlepszą taktyką będzie stosowanie uników. Pan Collins i pani Bennet wyszli z szopy, gdzie spodziewali się znaleźć Elżbietę. Na zewnątrz trzymetrowe sterty siana czekały, aż ktoś zwiąże je w snopki. – Nie mam pojęcia, gdzie ona się podziała – przepraszała pani Bennet. – Nie mogła się doczekać pańskiej wizyty. – Ogromnie miło mi to słyszeć, droga pani. Aczkolwiek muszę przyznać, że dzięki swoim koneksjom i pozycji jestem pewien, iż każda rozsądna młoda dama z ogromną wdzięcznością przyjęłaby moją propozycję. – To prawda. Lizzie będzie zachwycona pańskimi oświadczynami; wszystkie jej modlitwy zostaną wysłuchane. Chodźmy. Być może wróciła już do domu. Niecałe dwadzieścia sekund później jeden ze stogów siana zatrząsł się i rozpadł, a z kryjówki w środku wyskoczyła rozczochrana Elżbieta, która odetchnęła teraz z ulgą, zadowolona, że udało jej się zyskać choć chwilę spokoju. Stało się jednak jasne, że moja sytuacja wymaga bardziej zdecydowanych działań. Kiedyś wzdrygałam się na myśl o oświadczynach wielebnego, lecz obecnie liczyłam na nie jako na okazję, by potraktować go głośną i wyraźną odmową. Tylko w ten sposób można go było zniechęcić. Dzięki operze po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć wnętrze Auli Miejskiej. Był to nowy budynek, zadowalająco duży i wykwintny – stosowne miejsce dla najlepszych koncertów i balów w Sidmouth. Niestety, obudził on w wielebnym skłonność do występów. Pan Blackall popisywał się biegłą znajomością oper, w przerwach między ariami
objaśniając znaczenie ich tekstów. Głos śpiewaczki brzmiał pięknie nawet bez tłumaczenia, jednak trzeba przyznać, że znajomość szczegółów fabuły ubarwiała jej występ. Mimo to wierciłam się w fotelu i wytrzymałam w loży zaledwie półtorej godziny. Potem wyszłam. Nie wątpię, że wielebny spodziewał się mojego rychłego powrotu. Ja jednak nie miałam zamiaru wracać. Początkowo chciałam zaczerpnąć wieczornego powietrza, ale moją uwagę przyciągnął fascynujący hol Auli Miejskiej. Co kryło się za tymi wszystkimi drzwiami? Przez szparę w jednych, niedokładnie zamkniętych, dostrzegłam blask świec. Popchnęłam drewniane skrzydło. Mój tupet został nagrodzony: zobaczyłam tam pokój do ćwiczeń gry na fortepianie – całkiem przyjemny oraz pusty. Weszłam do środka, a ponieważ w pobliżu usłyszałam czyjeś kroki, szybko zamknęłam za sobą drzwi. Oto znalazłam sobie wspaniałe zajęcie. Miałam nadzieję, że koncert potrwa jeszcze przynajmniej godzinę, bo mało było rozrywek, które lubiłam bardziej niż granie. Byłam tak pochłonięta muzyką, że nie usłyszałam, jak za mną otworzyły się drzwi. Dobiegł mnie jednak cichy trzask towarzyszący ich zamykaniu. Natychmiast odwróciłam głowę, by ujrzeć skruszonego porucznika Barnesa. – Liczyłem, że uda mi się tu znaleźć ciekawszą rozrywkę i miałem rację. Pięknie pani grała, panno Jane – powiedział. – Nie gram dla innych, tylko dla siebie – odparłam chłodno. – Cóż za brak wspaniałomyślności! Czemuż nie miałaby się pani podzielić swym talentem z całym światem? – Po pierwsze, damy, które dzielą się swym talentem z całym światem, robią to w jednym jedynym celu: by zdobyć męża. Trudno to nazwać wspaniałomyślnością. Gdy kandydat zostanie już upolowany, dama zapomina o talencie – wyjaśniłam. Porucznik zgłosił szereg zastrzeżeń. Znał wiele utalentowanych młodych dam wykazujących się prawdziwą miłością do muzyki jako takiej. Należała do nich między innymi jego młodsza siostra, która przepięknie grała na fortepianie, a była przecież mężatką. Zaciekawiłam się, ile razy widział ją od czasu ślubu. – Trzy – odpowiedział.
– I nadal grała? Nadal błyszczała talentem? Czy może ustąpiła miejsca niezamężnym damom? Spojrzał na mnie w niemym olśnieniu, a następnie zachichotał. – A po drugie? Ma pani jeszcze jakiś powód, by nie dzielić się swoim talentem? – Tylko jeden: mojego grania nie sposób nazwać talentem. Nie, proszę nie zasypywać mnie fałszywymi komplementami. Gram przeciętnie i sprawiam tym przyjemność tylko sobie samej. Społeczeństwo musi sobie poradzić bez moich talentów, ponieważ żadnego nie posiadam. – Jak to: żadnego? Z pewnością umie pani śpiewać. – Z pewnością nie. – To może grać na harfie? Rysować? Haftować? Mówi pani szczerze? Naprawdę nie posiada pani żadnego talentu? Co za przyjemna odmiana! Zdziwiłam się. – Uważa pan to za godne pochwały? – O tak. Nie ma pani pojęcia, jak wyczerpujący jest dla dżentelmena wymóg nieustannego doceniania kobiecych talentów. Wielogodzinne recitale. Niezliczone pokazy haftów. Kobieta pozbawiona talentu to rzadki okaz. Wyglądało na to, że mówi szczerze, ale ja nigdy wcześniej nie słyszałam osobliwszej opinii. – Patrząc na pana – stwierdziłam – nie sposób podejrzewać, że ma się do czynienia z takim oryginałem. Usiadł koło mnie. – Pani też wygląda całkowicie normalnie – odparował. Zanim zdążyłam go skarcić, zaczął zdrową ręką grać prostą melodyjkę – szkockiego jiga, dobrze znanego każdemu, kto uczył się gry na pianinie. – Pożyczy mi pani swoją lewą rękę, panno Jane? Nie mogłam oprzeć się pokusie eksperymentu. Dołączyłam do porucznika, utrzymując narzucone przez niego dosyć żywe tempo. Z powodu opatrunku porucznik nie mógł zginać lewej ręki, więc jej palce bębniły bezgłośnie o kolano, zupełnie jak palce mojej prawej ręki.
Był to zdecydowanie osobliwy duet, lecz mimo braku prób udało nam się wspólnie odegrać melodię. Oboje byliśmy zadowoleni z efektu. – Gra pan całkiem dobrze… jak na mężczyznę – przyznałam. Panowie z zasady nie starali się zabawiać innych swoją grą. – Dowiedziałem się dzisiaj, że biegłość w grze na instrumencie stanowi zachętę matrymonialną dla wartościowych kandydatów. Gdybym wiedział o tym wcześniej, jeszcze bardziej bym się starał. – Taka umiejętność pomaga kobietom, poruczniku. Nie powiedziałam, że działa to również w drugą stronę. Gra pan jednak wystarczająco dobrze, by czerpać z tego przyjemność. Oraz by zapewnić ją mnie. – Zabrzmiało to jak komplement! – Przechylił głowę na bok, zaskoczony i rozbawiony. – Spodziewałem się raczej bezlitosnej krytyki. Musiałam przyznać, że niewielu ludzi zniosłoby zalew złych manier, które skierowałam w jego stronę. A porucznik zniósł je nad wyraz dzielnie. – Krytyka byłaby bezcelowa, ponieważ pan nigdy się nie obraża… pomimo moich wysiłków. To wyznanie wywołało uśmiech na naszych twarzach. – Bardzo lubi pani śmiać się z bliźnich. – Nie przeczę. Wierzę jednak, że nigdy nie wyśmiewam mądrości ani dobroci. – A śmieje się pani z siebie? – Zawsze, gdy nie śmieję się z innych. – Czyli kiedy? – spytał sceptycznie porucznik. Zastanowiłam się nad odpowiedzią. – We wtorki. – Chwała wtorkom! Zaznaczę to sobie w kalendarzu. Nie potrafiłam stłumić kolejnego uśmiechu. I tak oto padł ostatni bastion mojego oporu. Porucznik Barnes okazał się całkiem sympatycznym, w najlepszym i najmniej nudnym znaczeniu tego słowa, człowiekiem. Najwyraźniej lubił też moje towarzystwo, choć zrobiłam niewiele, by na to zasłużyć. Teraz patrzył na mnie wyłącznie z rozbawieniem i aprobatą. – Dowiedziałem się, że pani rodzina przedłuży nieco swój pobyt
w Sidmouth. – Tak, zostaniemy tu jeszcze przynajmniej dwa tygodnie, dopóki dom w Bath nie zostanie wyremontowany. – A zatem przyjdzie pani na przyszłotygodniowy bal wydawany w Auli Miejskiej? Lubi pani tańczyć, panno Jane? Czy to było niewinne pytanie, czy może wstęp do zaproszenia? – Tak, raczej tak. – W takim razie, czy zechce pani zarezerwować dla mnie dwa pierwsze tańce? Za trzy dni zdejmą mi opatrunek, toteż na balu będę już z pewnością pełnosprawnym partnerem. – Ocenę proszę pozostawić mnie, poruczniku – odparłam z udawaną surowością, która nie popsuła nastroju, ponieważ już staliśmy się przyjaciółmi. – Ale jeśli brak panu wprawy, może pan podszlifować kroki taneczne w moim towarzystwie, by potem uszczęśliwić wytworne damy z Sidmouth. – Znalazłem już jedyną partnerkę do tańca, jaka mnie interesuje. Jest pani wyjątkowa, panno Jane. Inne damy pani nie dorównują. Nie miałam żadnych wątpliwości: jego słowa i ton wyrażały najszczersze uwielbienie. Musiałam zachować spokój, lecz tłukące się w piersi serce mogło mnie zdradzić. Podniosłam się i ruszyłam w stronę drzwi. – Wie pan, że nie lubię pochlebstw, poruczniku – powiedziałam, oblewając się rumieńcem. – W takim razie spróbuję się od nich powstrzymać, panno Jane. Wyszłam pospiesznie, gdy tylko zauważyłam szeroki uśmiech na twarzy porucznika. Nie chciałam, żeby on dostrzegł mój.
Rozdział ósmy Nadzieja powraca
Najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem w domu Austenów było nadejście listu, a tego ranka dostaliśmy aż dwa: jeden od Charlesa (ucieszył nas niepomiernie, ponieważ sam fakt jego pojawienia się dawał nam krzepiącą pewność, iż mój brat jest bezpieczny), drugi zaś od naszej dobrej znajomej, pani Anny Lefroy. Ten ostatni adresowany był do mojej matki, lecz wiedziałam, że już wkrótce będę go znała na pamięć. Najpierw rozerwałam kopertę z listem Charlesa, a rodzice, Cassie i pan Shaw w skupieniu wysłuchali odczytanej przeze mnie relacji z wygranej niedawno bitwy. Byłam pewna, że brat mój ocenzurował nieco swą opowieść, by nie wzbudzać w nas paniki. Podał liczbę zabitych i rannych, znaczną, jeśli wziąć pod uwagę, że straty takie ponieśli zwycięzcy. Sam był jednak w dobrym zdrowiu i dziękował za nasze ostatnie listy – wysłane trzy miesiące wcześniej! Pisał też o chorobach i chłostach, awansach i intrygach. – Jaka szkoda – pomyślałam na głos – że Charles albo Frank nie złamali ręki i nie dostali dwumiesięcznego urlopu, żeby przyjechać do domu na rekonwalescencję. – Jane, na pewno nie życzysz czegoś takiego naszym kochanym braciom! – oburzyła się Cassie. – Złamanie ręki to błahostka w porównaniu z codzienną niepewnością walki. Nie chciałabyś, żeby Charles mógł spędzić z nami bezpiecznie dwa miesiące? Albo jeszcze lepiej. Gdyby złamał nogę, dostałby cztery miesiące urlopu! Nie pojmujesz, że ta odrobina dyskomfortu fizycznego byłaby ceną za spokój i radość, jaką jego obecność przyniosłaby całej rodzinie? – Jane, jesteś pozbawiona serca i samolubna – orzekła matka. Wiedziałam jednak, że całkowicie się ze mną zgadza. – Phi! A co pisze nasza droga madame Lefroy? – zapytałam. Matka otworzyła swój list i przeczytała go po cichu. Treść najwyraźniej mocno ją wzburzyła.
– Mam nadzieję, że to nie złe nowiny? – zaniepokoił się papa. – Bynajmniej. Madame Lefroy ma się dobrze i z wielką przyjemnością zawiadamia nas o zaręczynach swojego bratanka Toma z niejaką panną Paul. Ojciec narzeczonej ma dużą posiadłość w Essex, a ona sama trzydzieści tysięcy funtów posagu. Cała rodzina spojrzała na mnie. Tylko pan Shaw, niewtajemniczony w sprawę, pozostał nieporuszony i spokojny. – No cóż, pan Lefroy musiał się przecież z kimś ożenić, prawda? – rzuciłam, próbując rozładować ogólne zakłopotanie. – Bądź co bądź, kawalerowie tacy jak jak on bez trudu znajdują sobie narzeczone, skoro tylko uznają, że są już gotowi do małżeństwa. Prawdę mówiąc, zauważyłam, że każdy mężczyzna może się ożenić, jeśli tego zechce. Nie ma takiej możliwości, by dżentelmen, który zapragnie stanąć na ślubnym kobiercu, nie dokonał tego. Nawet wielebny Blackall się ożeni, zobaczycie. Najdalej za dwa lata. – Jane – szepnęła Cassie współczująco. – Muszę napisać do madame Lefroy i poprosić ją o przekazanie bratankowi moich gratulacji. Uważam, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno. Naprawdę. Skoro nieszczęście Toma w niczym by mi nie pomogło, mogę mu tylko życzyć szczęścia. Mówię to szczerze, Cassie. I tak istotnie było. Rana w mym sercu zagoiła się, pozostawiając po sobie jedynie niewielką bliznę. Poczułam coś na kształt niepokoju, bo zdałam sobie sprawę, w jak dużym stopniu wpłynęły na to ostatnie wydarzenia. Znów pomyślałam o poruczniku Fredericku Barnesie – zrobiłam to już z tuzin razy od chwili naszego rozstania. Śmiać mi się chciało na myśl, że kiedyś go nie lubiłam, bo za żadne skarby świata nie mogłam sobie teraz przypomnieć, dlaczego. Jego względy sprawiły, że ponownie żywiej zabiło mi serce. Jakie to niezwykłe, że podobałam mu się bardziej niż inne damy. I cóż to za przystojny mężczyzna! Zauważyłam to już wcześniej, lecz starałam się o tym nie myśleć. Jak powinnam ubrać się na bal? Choć surowo nakazałam porucznikowi powstrzymać się od komplementów, oczywiście zamierzałam włożyć suknię, która wystawi jego posłuszeństwo na próbę. Czułam, że te wszystkie rozkosznie frapujące myśli będą powracać niczym fale. Chcąc zyskać odrobinę spokoju, zaproponowałam naszemu
gospodarzowi partyjkę szachów. *
Następnego dnia wybrałam się na kolejny długi spacer po plaży w towarzystwie Cassie i Marthy. Widok wielkiego okrętu Marynarki Królewskiej na horyzoncie sprawił, że zaczęłyśmy rozmawiać o wojnie. Przytoczyłyśmy przyjaciółce treść listu Charlesa z najdrobniejszymi szczegółami. Martha nosiła naszego brata na rękach, gdy był dzieckiem, więc teraz żywo interesowała się jego zdrowiem. – Chłosty! Czy mamy pewność, że Charles i Frank nigdy nie zostali im poddani? – zmartwiła się. – Mamy – uspokoiła ją Cassie. – Ani słowem nie wspomnieli o czymś takim. – Nie zrobiliby tego, nawet gdyby zostali – stwierdziłam. – Nie chcieliby przysparzać nam trosk. Ale to bardzo mało prawdopodobne. Są inteligentni i lojalni. Nigdy nie zasłużyliby na tak barbarzyńską karę. – Wiem, że to surowe zasady, ale wszak wojsko opiera się na dyscyplinie. Nie sądzisz, że trzeba ją utrzymać za wszelką cenę? – Owszem, należy, lecz czemu nasi marynarze mieliby być traktowani gorzej niż więźniowie? Jak mają wypełniać swoje obowiązki, jeśli cierpi ich ciało i dusza? W jaki sposób wzmacnia to nasze siły? Niektórzy z nich zmarli nawet z powodu chłosty. – Z pewnością istnieją lepsze metody egzekwowania posłuszeństwa – poparła mnie Martha. – Sądzę, że w większości przypadków wystarczyłby dzień głodówki. Może nawet dwa, gdyby ktoś dopuścił się poważniejszego wykroczenia. Przynajmniej w takiej sytuacji do postawienia żołnierza na nogi wystarczyłby jeden posiłek. – Cóż, będziesz mogła udzielić tej rady Frankowi i Charlesowi, gdy awansują na admirałów – zakpiła Cassie. – Jeśli cię posłuchają, okaże się, że Jane Austen odcisnęła swe piętno na brytyjskiej marynarce – zadrwiła Cassie. – Jane, kochanie, nie denerwuj się, ale idzie tu porucznik Barnes z bratem. Zajmę go rozmową, więc ty nie będziesz
musiała tego robić. – Mmm… to nie będzie konieczne. Uniosła brwi ze zdumienia, lecz nim zdążyłam jej cokolwiek wytłumaczyć, obaj panowie podeszli do nas, więc przywitała ich: – Panie poruczniku, panie doktorze. Cóż za miły zbieg okoliczności. Nie byłam całkowicie pewna, czy to aby rzeczywiście zbieg okoliczności. – Widzę, że pana ręka jest już zdrowa – ciągnęła Cassie. Istotnie, opatrunek zniknął. Porucznik sztywno zgiął rękę w łokciu. – W rzeczy samej, prawie już doszedłem do siebie – odrzekł. Przedstawiłyśmy dżentelmenów Marcie, a potem wspólnie ruszyliśmy dalej. Frederick Barnes i ja dosyć szybko zostaliśmy kilka metrów w tyle. – Odnoszę wrażenie, że przeszkodziliśmy paniom w rozmowie na jakiś interesujący temat – zagaił porucznik. – Rozmawiałyśmy o chłostach – oznajmiłam, zadowolona, że uda mi się go zaszokować. – Dopiero co otrzymaliśmy list od Charlesa, jednego z moich braci służących w marynarce. – Pani brat nie oszczędził rodzinie szczegółów? – Zawsze prosimy go, żeby był z nami szczery. – A zatem jaka jest pani opinia na temat chłosty, panno Jane? – Uważam, że zadawanie bólu brytyjskim marynarzom należy zostawić wrogom. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Tak, to prawda. Wrogowie poradzą sobie bez naszej pomocy. – Od jak dawna pan służy, poruczniku? – Zaledwie od sześciu lat. Choć mam wrażenie, że minęło już dziesięć. Pociągnęłam go za język i dowiedziałam się, że nie wybrał sobie kariery wojskowej, tak jak zrobili to moi bracia, którzy wstąpili do marynarki w wieku czternastu i dwunastu lat. Zgłosił się na ochotnika po wybuchu wojny, ponieważ bardzo chciał służyć krajowi. Zapytałam zatem, co robił wcześniej. – No cóż. Ukończyłem studia w Cambridge… – zaczął.
– Moja rodzina studiuje w Oksfordzie – przerwałam mu – ale proszę mówić dalej. Uśmiechnął się, słysząc moją aluzję do rywalizacji obu uniwersytetów. – Zamierzałem zostać duchownym. Wydawało się to rozsądnym wyborem, nie interesowało mnie bowiem prawo i nie podzielałem upodobania mojego brata do zwłok. Wkrótce szczęście mi dopisało i znalazłem sobie parafię. – Lubił pan tę pracę? – Odpowiadała mi. Dwa lata później jednak rozpętała się wojna i nie potrafiłem już znieść bezczynności. Bonaparte skłonił mnie do działania. – Ten człowiek nadużywa cnoty, jaką jest ambicja. Po co mu piramidy? – Albo Włochy, Szwajcaria czy Austria. Najwyraźniej ma słabość do pięknych rzeczy. Jego ambicje rosną, podczas gdy nasze słabną. – Nigdy nie najedzie Wielkiej Brytanii – postawiłam tezę. – Potraktowałby to jako wyzwanie – zaoponował porucznik. – Na każdym kroku tracimy sojuszników. A tej wojny nie wygramy sami. Czeka nas zawieszenie broni, panno Jane. Gorzki pokój, który nie potrwa długo. Jednakże da nam odrobinę wytchnienia. – Którego wszyscy potrzebujemy – potwierdziłam. – Czy pozostanie pan w marynarce? Zawahał się, jakbyśmy poruszyli drażliwy temat. – Muszę wziąć pod uwagę wiele kwestii. Na przykład to, czy jeszcze nadaję się do służby. Ten uraz ręki nie był pierwszą moją kontuzją. Wcześniej zostałem postrzelony w ramię i nogę. Doznałem też przykrego wstrząśnienia mózgu. Wzdrygnęłam się, słysząc o jego cierpieniach, lecz nie mogłam przecież okazać, jak bardzo mnie to obeszło. – Jest pan ofermą, poruczniku. Uśmiechnął się, zupełnie jakbym pocieszająco dotknęła jego dłoni. – Odzyskałem sprawność, lecz nie w pełni. Nie strzelam już tak celnie jak wcześniej. Andrew niepokoi się, że po kolejnym urazie w tej samej okolicy proces ozdrowieńczy może się zatrzymać. Odradza mi
powrót do służby wojskowej. – Pański brat wygląda na dobrego lekarza. – I jest nim. Choć brak mu obiektywizmu. – A co mówią w marynarce? – Kapitan ceni mój talent do nawigacji, lecz obawiam się, iż jako żołnierz nie zrobiłem na nim najlepszego wrażenia. W każdym razie on też radzi, bym wystąpił z armii. Z wysiłkiem opanowałam swój głos. – A pan… czego pragnie, poruczniku? – Prawdę mówiąc, bardzo chciałbym zająć się moimi projektami i sprawdzić, czy mają one jakąkolwiek wartość. Chciałbym też wypełnić swoje obowiązki względem mojej rodziny. I chciałbym być szczęśliwy, panno Jane… jeśli wolno mi o to prosić. Jego spojrzenie było zbyt bezpośrednie i zbyt niepokojące. Zerknęłam ku pozostałym – zmierzali akurat w naszą stronę. – Czy nasze dzisiejsze spotkanie było dziełem przypadku? – spytałam cicho. – Nie, panno Jane. Hm. Tak przypuszczałam. Reszta towarzystwa dołączyła do nas. Cassie popatrzyła na mnie pytająco i zdumiała się, widząc moje pokojowe nastawienie. – Jane, doktor Barnes mówił nam, że codziennie pomaga w szpitalu dla rannych marynarzy – powiedziała. – Muszę wszak znaleźć sobie jakieś pożyteczniejsze zajęcie niż ogrywanie Fredericka w szachy – zażartował doktor. – O, nie zgadzam się na insynuację, jakobym zawsze przegrywał! – zaoponował z udawanym oburzeniem jego brat. – Na pewno w to nie uwierzymy – uspokoiła go Cassie. – Jednakże doktor Barnes powiedział, że potrzebuje chętnych do czytania pacjentom, więc pomyślałam, że Jane i ja mogłybyśmy pomóc. – Oczywiście, z wielką przyjemnością. Och, okazałam nadmierny entuzjazm. – To bardzo miło z pań strony. Oczywiście spodziewam się, że wrócą panie do naszej biblioteki i ogołocą ją z wszystkiego, co się paniom spodoba.
– Skoro już o tym mowa… Jane, muszę ci oddać dwie książki porucznika, żebyś mogła mu je zwrócić – przypomniała sobie Martha. – No proszę – stwierdził Frederick Barnes. – Widzę, że założyła pani małą filię naszej rodzinnej biblioteki, panno Jane. – Martho, jak mogłaś mnie wydać! – skarciłam przyjaciółkę. Wiedziałam jednak, że porucznik nie ma nic przeciwko temu. Postanowił wszystko mi wybaczać. A mnie to nie przeszkadzało, ponieważ zamierzałam poddać próbie granice jego wytrzymałości. Panowie odprowadzili nas na promenadę, gdzie pożegnaliśmy się, pewni rychłego spotkania. Cassie mogła wreszcie zaspokoić swoją ciekawość. – Bardzo zmieniłaś swoje nastawienie wobec porucznika, Jane. – Obiecałam mu dwa pierwsze tańce podczas najbliższego balu – oznajmiłam lekkim tonem. – To nie może być czlowiek, o którym pisałaś w liście. Ten nieznośny porucznik? – dziwowała się Martha. – Ten sam – potwierdziłam, nieco zmieszana. – Jak to się stało, że go polubiłaś? – chciała wiedzieć Cassie. – Nie jest chyba taki zły, prawda? – wyjaśniłam. – I sądzisz, że on również cię polubił? – W głosie Marthy zabrzmiało powątpiewanie. – Tak trudno w to uwierzyć? – oburzyłam się. – Ależ skąd. Wiem, że potrafisz być czarująca i rozsądna. Na pewno poznał cię od najlepszej strony. – Wcale nie. Poznał mnie taką, jaka jestem naprawdę. A mimo to nadal mnie lubi. Moje towarzyszki wymieniły spojrzenia. Martha szturchnęła mnie w bok. – A do tego marynarz! – zawołała z entuzjazmem. – Przestań! – protestowałam, choć bez przekonania. Czułam, że ogarnia mnie upajające podniecenie, nieco zmienione przez czas i dojrzałość, lecz dobrze znane. Tak, groził mi kolejny szturm miłości. I chociaż mogłam (a nawet powinnam była) zbagatelizować ten fakt na użytek innych, nie umiałam oszukać samej siebie. Ani zaprzeczyć, że powróciły moje nadzieje na szczęśliwą przyszłość.
*
Nasze obowiązki w szpitalu okazały się nie tylko służbą innym, lecz również lekcją dla nas samych. Przygotowałam się do nich najlepiej, jak potrafiłam, w pełni zdając sobie sprawę, że lektury, które podobały się mnie, mogą nie przypaść do gustu wymagającym i znużonym słuchaczom. Nie wiedziałam, czy będą chcieli słuchać historii o bitwach i niebezpieczeństwach czyhających na morzu, czy też może woleliby oderwać się od przykrych wspomnień wojny i cierpienia. Dlatego też przyniosłam z sobą opowiadania o różnorodnej tematyce: od gotyckiej grozy, przez żołnierskie bohaterstwo, aż po zwycięską miłość. Postanowiłam, że wybór pozostawię słuchaczom. Szpital był spokojnym miejscem. W trzech dużych salach leżało tam około trzydziestu pacjentów. Dominowali wśród nich żołnierze pozbawieni nóg. Czasami słychać było jęki bólu i odgłosy krzątaniny personelu, większość chorych wpatrywała się jednak w milczeniu w sufit lub rozglądała się obojętnie wokół siebie. Wejście moje i Cassie wzbudziło spore poruszenie. Powiedziałyśmy pielęgniarce, że przysłał nas doktor Barnes. Skierowała nas tam, gdzie mogłyśmy się najbardziej przydać i przedstawiła grupie ponurych podopiecznych. Ustawiłam sobie krzesło tak, by mogło mnie słyszeć równocześnie kilku pacjentów. Zamierzałam ich poprosić, by sami wybrali lekturę, lecz uznałam, iż ta smutna i napięta atmosfera wymaga rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej. – Czy mają panowie ochotę posłuchać historii o duchach? – zapytałam. Pokiwali głowami, najwyraźniej z dużą ulgą. Zapewne obawiali się, że będę im czytać fragmenty Biblii. A skoro, jak przypuszczałam, co tydzień odwiedzał ich wojskowy kapelan, nie potrzebowali kolejnych krzepiących przypowieści. Gdyby jednak okazało się, że ich potrzebują, przysłałabym tu papę, którego kazania cieszyły się powszechnym uznaniem. Sięgnęłam po opowiadanie opublikowane w pewnym czasopiśmie,
wiedząc, że jego przeczytanie zajmie mi dwie godziny. Gdyby się okazało, że to zbyt długo, mogłam przerwać i dokończyć lekturę innym razem. Pacjenci byli jednak tak zasłuchani, jak swego czasu mali chłopcy, których raczyłam ułożonymi przez siebie opowieściami. Makabryczne zakończenie wywołało uśmiech na twarzach kilku mężczyzn. Jedni podziękowali mi grzecznie, inni w milczeniu skinęli głowami na znak wdzięczności. Mój jakże skromny dar został tak życzliwie przyjęty, że wiedziałam, iż muszę tu jeszcze wrócić. – Niektórzy z nas nie będą mogli teraz zasnąć – stwierdził jakiś groźnie wyglądający marynarz. Był to początek niezwykle ciekawej rozmowy. Mężczyzna ów wierzył głęboko, że dom jego dziadka był nawiedzony przez wyjątkowo nieprzyjemnego ducha. Gdy wyznałam, iż sama nigdy nie widziałam żadnej zjawy, okazał ogromne rozczarowanie. Zapytałam go, dokąd się uda po wyjściu ze szpitala, na co odrzekł stanowczo, że na pewno nie wróci do więzienia, bo tak mu obiecano. Ach! Zatem miałam przed sobą jednego z opryszków, o których pisał Charles! Ten jednak być może faktycznie się zmienił i został wiernym sługą ojczyzny oraz Jego Królewskiej Mości. W każdym razie stracił w boju nogę i zasłużył na ułaskawienie. Umierałam z ciekawości, żeby się dowiedzieć, jaką zbrodnię popełnił, lecz skoro dzięki historii o duchach udało mu się zapomnieć o dawnych problemach, nieuczciwie byłoby teraz o nie wypytywać. Pogawędziliśmy więc jeszcze przez kwadrans na niezobowiązujące tematy, po czym razem z Cassie opuściłyśmy szpital. Okazało się, że doktor Barnes również właśnie skończył pracę. Zaofiarował się odprowadzić nas do domu. Podziękował nam również za wizytę u chorych, a my zapewniłyśmy go, że przyniosła ona korzyści obu stronom. – Czy już wkrótce wraca pan do Portsmouth, doktorze? – spytała Cassie. – Obiecałem ciotce, że odwiozę ją do jej posiadłości. Potem zamierzam odwiedzić rodziców i zatrzymać się u nich na krótki odpoczynek przed powrotem do pracy. – A gdzie mieszkają pańscy rodzice? – indagowała moja siostra. – Nasz dom rodzinny znajduje się w hrabstwie Kent, tam, gdzie po
raz pierwszy spotkały panie mojego brata. Spędził w rodzinnym domu miesiąc, dochodząc do siebie. Potem jednak ciotka uparła się przywieźć go tutaj na letnisko. – Porucznik jest starszy od pana? – O dwa lata. – I jeszcze się nie ożenił? Miałam ochotę kopnąć Cassie. Doktor Barnes gotów pomyśleć, że ona zadaje te pytania w moim imieniu. Cóż za upokorzenie! – No cóż, z pewnością tego pragnął, tak jak cała nasza rodzina. Nie sposób jednak zawsze mieć wpływ na to, co przynosi nam los. – I nigdy nawet się nie zaręczył? – Owszem, był zaręczony, ponad sześć lat temu, ale zaręczyny te zostały zerwane. Prawdę mówiąc, wciąż cierpiał na melancholię, kiedy wstąpił do marynarki. Odniosłem wrażenie, że nie zrobiłby tego, gdyby nie przeżył miłosnego zawodu. – Jakie to przykre! – westchnęła współczująco Cassie. – A czy otrząsnął się już z tamtych przeżyć? – Wojna pozwala spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Ten epizod z zerwaniem zaręczyn należy do przeszłości. Frederick zapomniał o nim. A choć zwykle poważnieje na wspomnienie swojej służby w armii, moim zdaniem jest obecnie w znakomitym nastroju. – Pański brat ze wszech miar zasługuje na podziw – stwierdziła moja siostra. – Jesteśmy z niego bardzo dumni. To najlepszy brat na świecie. I najlepszy syn. – Wyobrażam sobie, że będzie też wspaniałym ojcem. Czy lubi dzieci? Cassie rzuciła mi ukradkowe spojrzenie. Naprawdę należało jej się lanie! Na szczęście doszliśmy właśnie do miejsca, gdzie nasze drogi się rozchodziły. Zapewniłyśmy doktora, że możemy same wrócić do domu. Kiedy tylko zniknął nam z oczu, boleśnie uszczypnęłam Cassie w ramię. – Jane! – wykrzyknęła z wyrzutem. – Powinnaś mi podziękować! Potrzebowałaś informacji, a ja je dla ciebie zdobyłam. No proszę! Zwykle to ja dokuczałam siostrze, a teraz role się odwróciły. Nie mogłam dać się jednak wciągnąć w przekomarzanie
z nią, bo sprawa była zbyt poważna. Miałam wrażenie, że zanadto się odsłoniłam, nawet wobec Cassie. Wolałam nie rozbudzać jeszcze bardziej jej oczekiwań, choć moje własne nieposłuszne serce i umysł traciły już umiar. Chciałam lepiej poznać porucznika Fredericka Barnesa. Chciałam, żeby on pragnął tego samego. Chciałam, żebyśmy się pokochali. Tak. Nie mogłam już temu zaprzeczać.
Rozdział dziewiąty Zbyt dobre, by mogło być prawdą
Następnej niedzieli podczas mszy ukradkiem obserwowałam braci Barnesów i ich ciotkę siedzących w pierwszej ławce. Przyznaję, że rzadko kiedy tak nieuważnie słuchałam kazania. Prawdę mówiąc, nawet gdyby było to jedno z kazań mojego ojca (które bardzo mi się podobały), nie byłabym w stanie zapanować nad niespokojnymi myślami. Porucznik wiedział, że siedzimy za nim. Obrócił się, kiedy wchodziliśmy do kościoła. Byłam pewna, że spotkamy się po nabożeństwie. Może moi rodzice byliby skłonni zaprosić tych troje na herbatę. Powinnam namówić Cassie, by podsunęła ów pomysł matce. Pani Doherty jednak zapewne nie zechciałaby nas odwiedzić. Dom pana Shawa był dla niej zdecydowanie zbyt skromny. Musiałam znaleźć jakiś sposób, żeby wkraść się w jej łaski. Moja siostra dokonałaby tego bez trudu, lecz i ja potrafiłam przecież wykrzesać z siebie wystarczająco dużo wdzięku i dobrych manier. Tak, pani Doherty na pewno wybaczy mi moją wcześniejszą bezceremonialność. Zresztą kobieta w tym wieku nie może już mieć zbyt dobrej pamięci. Nigdy nie zostaniemy bliskimi przyjaciółkami, ale warto dążyć do rozejmu z tą szacowną damą. Doktora Barnesa bardzo polubiłam. Był to prawdziwy dżentelmen, bezpretensjonalny i inteligentny. Nie mogłam się doczekać, aż przedstawię jego i oczywiście Fredericka moim braciom. Och, czy rzeczywiście pewnego dnia dojdzie do takiego spotkania? Aż dreszcz mnie przeszedł na samą myśl. No i jest jeszcze młodsza siostra Barnesów, ta utalentowana muzycznie. Nic więcej o niej nie wiedziałam, lecz już postanowiłam się z nią zaprzyjaźnić. Na takich rozmyślaniach upłynęło mi czterdzieści pięć minut, a kazanie wreszcie dobiegło końca. Traktowało o miłości bliźniego i opieraniu się pokusom… trochę zagmatwane, ale na szczęście krótkie. Podejrzewałam, że pastor musiał się spieszyć, by zdążyć do innego kościoła. Gdy wyszliśmy już z kościoła, kochana Cassie zasugerowała,
byśmy poczekali na tych uprzejmych ludzi, którzy tak hojnie pozwolili nam korzystać ze swojej biblioteki. Pani Doherty nie wyglądała na zainteresowaną zawarciem bliższej znajomości z moimi rodzicami, lecz zapytałam, jak podobało jej się dzisiejsze kazanie i tym zręcznym sposobem udało mi się wciągnąć ją do rozmowy z papą na temat cech naprawdę dobrych kazań. Korzystając z tego, Frederick (powinnam powiedzieć „porucznik”, ale w głębi serca nazywałam go już bardziej poufale) i ja dyskretnie usunęliśmy się na stronę. – A jaka jest pani opinia na temat dzisiejszego kazania, panno Jane? – spytał. – Przyznaję, że nie słuchałam go zbyt pilnie. Miałam na głowie inne ważne sprawy. Czy zechciałby pan przypomnieć mi jego treść? Odniosłam wrażenie, że chce zbesztać mnie żartobliwie za brak uwagi, lecz nagle na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. – Poruczniku, siedział pan w pierwszej ławce i z pewnością słyszał każde słowo. Proszę zatem streścić dla mnie kazanie – zażądałam. – Była w nim mowa o… to znaczy… o bliźnich… i o Bogu. Pokiwałam potępiająco głową, po czym oboje zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by się nie roześmiać z naszej skandalicznej nieuwagi. – Panno Jane, czy wolno spytać, o czym pani myślała, zamiast słuchać kazania? – Oczywiście o tym, czy w następnym kwartale czeka nas kolejna podwyżka podatku od herbaty i cukru. Uśmiechnął się, zachwycony. – Tak też mi się wydawało. Czułem, że nurtuje nas to samo zagadnienie. Jakże cudownie było wiedzieć, że łączy nas wzajemna fascynacja. Niestety, już wkrótce mieliśmy się rozstać. Jednakże, choć żałowałam, że wojna zaraz odbierze mi Fredericka, zdawałam sobie sprawę, że bez niej nigdy byśmy się nie poznali. Czymże zasłużyłam na takie szczęście? W tej chwili podszedł do nas brat Fredericka z informacją, że ich ciotka czeka, by odprowadzono ją do domu. – Andrew, czy mógłbyś to zrobić sam? Panna Austen i ja jesteśmy pochłonięci dyskusją na temat ekonomicznych reperkusji ostatniego
embarga. Ta kwestia wymaga dogłębnego omówienia. – W takim razie do zobaczenia później – odrzekł pogodnie doktor. Nastąpiła seria pożegnań, po czym każda z grup rodzinnych udała się w swoją stronę. Widać było, że wszyscy ich członkowie dostrzegli nasze wzajemne zainteresowanie. I dobrze się stało, kiedyś bowiem musieli się o nim dowiedzieć oraz przygotować na jego następstwa. Moi bliscy pozwolili, byśmy razem z porucznikiem pozostali nieco w tyle. Rodzice oglądali się na nas dyskretnie, wyraźnie zaskoczeni. Cóż, mieli nadzieję, że ich córki znajdą sobie kandydatów na mężów w Bath, tymczasem sprawa została już w połowie załatwiona, jeszcze zanim się tam osiedliliśmy. Nie miałam najmniejszej wątpliwości, że pochwalą mój wybór. Frederick pochodził z dobrej rodziny, był wykształcony, bystry i obdarzony specyficznym temperamentem, który pasował do mojego jak ulał. Gdy dotarliśmy do domu pana Shawa, porucznik naturalnie otrzymał zaproszenie na herbatę. Przyjął je chętnie i udowodnił, że potrafi nader swobodnie zachowywać się w towarzystwie osób, które ledwo zna. Mimo że miał na sobie świeżo wyprasowany mundur, wniósł do domu kilka kłód drewna, ponieważ nasz gospodarz dał tego dnia służącemu wychodne, zadanie zaś przekraczało siły zarówno jego, jak i papy. Och, byłam taka dumna z mojego Fredericka! A jednak, choć nie posiadałam się z radości, ostrzeżenie tkwiące w jakimś mrocznym zakątku umysłu raz po raz dawało o sobie znać. Wszak przepełniała mnie już kiedyś równie wielka pewność i poczucie, że moja miłość jest odwzajemniona, a skończyło się na rozczarowaniu i łzach. Nie, tym razem niewątpliwie będzie inaczej. Skąd brało się we mnie to przekonanie? Stąd, że wówczas kochałam posłusznego rodzinie chłopca, teraz zaś – mężczyznę, który stanowił o własnym życiu. Ponadto, gdy porównywałam cechy Toma i Fredericka, ten ostatni wygrywał pod każdym względem. Byłam wręcz zadowolona, że przeżyłam takie upokorzenie, bo w rezultacie nadal pozostawałam niezamężna i mogłam oddać rękę właściwemu człowiekowi. Dzięki niech będą Opatrzności, memu pomyślnemu losowi − oraz Frederickowi, za to, iż na mnie poczekał. Wiedziałam, że będziemy razem szczęśliwi.
Miłe popołudnie upłynęło niezwykle prędko. Pożegnaliśmy się w oczekiwaniu na bal, który miał się odbyć za trzy dni. Nie mogłam się już doczekać owych dwóch pierwszych tańców, choć spodziewałam się, że będzie ich znacznie więcej. Następnego ranka zajęłam się przeróbką sukni, którą zamierzałam włożyć na bal. Zazwyczaj czynności takie nużyły mnie niezmiernie, lecz tym razem sprawiły mi przyjemność. Potem, chcąc przypomnieć sobie taneczne kroki, zmusiłam Cassie, by poćwiczyła ze mną w salonie. Tym właśnie byłyśmy zajęte, gdy przed domem zatrzymał się powóz. Nasz gospodarz wyszedł powitać gościa, którym któż się okazał? Pani Doherty we własnej osobie! Tak jak przewidywałam, nie zachwycił jej dom pana Shawa, toteż poprosiła, bym wybrała się z nią na przechadzkę. A to ci niespodzianka! Korzystna jednak dla mnie, dawała mi bowiem okazję, by przypodobać się ciotce Fredericka. We dwie ruszyłyśmy w kierunku promenady. Kilka kroków za nami podążał powóz szacownej damy. – Panno Austen, pojutrze spodziewamy się przyjazdu naszej dobrej znajomej, panny Alicji Whitley. To wyjątkowo utalentowana i doskonale wychowana młoda osoba, pochodząca ze znakomitej rodziny. – Będę zachwycona, mogąc ją poznać – oświadczyłam. Pani Doherty uśmiechnęła się. Był to szczególny uśmiech i, musiałam przyznać, niezbyt miły. – Tę właśnie damę ma poślubić Frederick. Bacznie przyjrzała się mojej twarzy, świadoma zaskoczenia wywołanego jej słowami. – Poślubić? – wyjąkałam. – Ma ją… poślubić? Jestem pewna, że porucznik Barnes nigdy nie wspomniał o zaręczynach, a bardzo szczegółowo przedstawił mi swoje plany na przyszłość. – Niemniej jednak jest między nimi porozumienie. Nasza rodzina spodziewa się, że staną przed ołtarzem, gdy tylko Frederick odejdzie z marynarki. To była prawda albo kłamstwo. Pani Doherty z pełną świadomością sytuacji ostrzegała mnie bądź celowo wprowadzała w błąd. Sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. – Ta panna, eee… – zaczęłam.
– Whitley. Alicja Whitley. – Nie wyobrażam sobie, by porucznik Barnes miał czas na zaloty podczas ostatnich sześciu lat spędzonych na morzu. – Do zaręczyn doszło wcześniej. Mój bratanek złożył pannie Whitley deklarację, jeszcze zanim wyruszył na wojnę. A zatem chodziło o ową młodą damę, o której mówił doktor Barnes, gdy Cassie poddała go przesłuchaniu. Ale czyż nie zapewnił nas, że uczucie jego brata do tej panny już dawno wygasło? Któreś z nich – on albo pani Doherty – było w błędzie. Tylko Frederick mógł przełamać ten impas. Na szczęście myśl o nim obudziła we mnie na nowo wcześniejszą pewność. Przecież podczas każdego naszego spotkania widziałam szczerość w jego oczach. Naturalnie jego ciotka wolałaby, żeby dokonał innego wyboru, lecz będzie musiała jakoś znieść to rozczarowanie. – Panna Whitley to doskonała partia i jeśli chodzi o mnie, jest jedną z niewielu kandydatek, które skłonna byłabym zaakceptować – oznajmiła bez ogródek pani Doherty. – Zaakceptować? – powtórzyłam, próbując poskromić narastający gniew. – Droga pani, nie znam porucznika zbyt długo, lecz, jak mi się zdaje, wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że w tej kwestii dokona samodzielnego wyboru. – To prawda, nie zna go pani zbyt długo, panno Austen. Pozwoli więc pani, że coś jej wyjaśnię. Otóż dwa lata temu, po śmieci mojego syna, postanowiłam, że Frederick odziedziczy po mnie cały majątek. A mam naprawdę dużą posiadłość z ponad dwudziestką służących. Wątpię, by kiedykolwiek widziała pani podobne miejsce. Ufam, że mój starszy bratanek będzie umiał godnie podtrzymać jego wspaniałe tradycje. – Z pewnością – zdołałam wykrztusić, choć kręciło mi się w głowie. – Nie jest to jednak oczywiście pewny spadek. Postawiłam warunek: w zamian za mój dar Frederick znajdzie sobie odpowiednią żonę. Wierzę, że potraktuje tę sprawę poważnie, jeśli bowiem tego nie zrobi, będę zmuszona uczynić swym dziedzicem Andrew, który z pewnością okaże wdzięczność i postawi dobro naszej rodziny na
pierwszym miejscu. Wreszcie udało jej się osiągnąć upragnioną reakcję. Oszołomiona, nie mogłam wykrztusić ani słowa. – Sądzę jednak, że do tego nie dojdzie – ciągnęła. – Z tego, co wiem, Frederick darzył pannę Whitley gorącym uczuciem. Pasują do siebie wręcz idealnie. Młoda dama przyjedzie tu akurat w porę na bal. A wtedy sama się pani przekona. Ruchem laski przywołała stangreta, który szybko zeskoczył z kozła i pomógł swej chlebodawczyni wsiąść do powozu. – Miłego dnia, panno Austen – rzuciła na odjezdnym. – Przyjemnie się z panią rozmawiało. Pozostałam na promenadzie sama, jeśli nie liczyć tłumów spacerowiczów, osłupiała i zdruzgotana. O nie, nie mogłam w tym stanie wrócić do domu. Nie miałam sił na wyjaśnianie czegokolwiek, stosowanie uników czy udawanie spokoju. Potrzebowałam odludzia, miejsca, w którym nikt nie byłby świadkiem mej udręki. Zeszłam więc nad brzeg morza, zdjęłam obuwie i zaczęłam brodzić w płytkiej wodzie, nie zwracając uwagi na to, iż dół mojej sukni jest coraz bardziej przemoczony. Po raz kolejny otworzyłam swe serce – serce, którego rany niemal zagoił już czas – i ponownie zostałam dotkliwie zraniona. Postąpiłam jak niedbały strażnik, który mimo ostrzeżeń nie zamknął bramy i pozwolił wtargnąć do zamku złoczyńcom, a ci zagrabili wszystko. W ten właśnie sposób zdobywają mądrość głupcy, nieumiejący wyciągnąć wniosków z pierwszej nauczki. Jakąż żałosną rzeczą jest nadzieja! Byłam całkiem zadowolona z życia, dopóki nie powróciła i nie zademonstrowała swego niezrównanie niszczycielskiego potencjału. Moje perspektywy na przyszłość wyglądały w tej chwili dokładnie tak samo jak dwa miesiące… albo rok wcześniej. Była to bardzo logiczna ocena sytuacji, lecz logika nie potrafiła powstrzymać łez. Spadały one teraz z moich oczu niczym krople deszczu prosto w słoną morską wodę. *
Po powrocie do domu wczołgałam się do łóżka, nie odpowiadając na pytania siostry dotyczące powodu wizyty pani Doherty. Teraz jednak, kiedy miałam przy sobie dwie najlepsze powiernice, szybko przekazałam im wieści. Wiedziałam, że im wcześniej to uczynię, tym rychlej będzie można pogrzebać całą tę historię w przeszłości, a za jakiś czas nareszcie o wszystkim zapomnieć. Cassie przyjęła moje rewelacje w milczeniu i z powagą. Widziała nas wystarczająco wiele razy, by upewnić się, że uczucia Fredericka względem mnie nie dają się pogodzić z istnieniem panny Alicji Whitley. Natomiast Martha nie szczędziła słów nagany pod adresem porucznika. – Musi być najpodlejszym z ludzi, skoro pozwolił ci uwierzyć, że zamierza się oświadczyć, a przez cały czas był zaręczony z ową damą! Jest łajdakiem i życzę mu wszystkiego najgorszego! – Nie mów tak, Martho – upomniałam ją. – Nie mogę go winić, nawet częściowo. Nigdy niczego mi nie obiecywał. Wymienialiśmy tylko uprzejmości i błahe komplementy. Naprawdę. Zwiodła mnie własna wyobraźnia. Wszak obie znacie moją skłonność do wymyślania romantycznych opowieści. Ten dżentelmen nie może ponosić odpowiedzialności za złudzenia, jakie w związku z nim żywiłam. Zapewniam was jednak, że dostałam nauczkę, dobrze ją zrozumiałam i więcej już nie popełnię tego błędu. Nie chciałam mówić więcej na ten temat. Na szczęście do mojej siostry podszedł akurat sześćdziesięcioletni mężczyzna wsparty na lasce, znajomy pana Shawa. Prowadził pod rękę młodą damę, mniej więcej w moim wieku, którą przedstawił nam jako pannę Jameson. Zapytał o zdrowie naszego gospodarza, otrzymał uspokajającą odpowiedź i wraz ze swą towarzyszką ruszył dalej. – Czy ta młoda osoba to jego córka? – spytała Martha. – Narzeczona – wyjaśniła Cassie. – Och! – Nie wzdrygaj się tak, Martho – skarciła ją Cassie. – Nie nam to oceniać. Widocznie taki kandydat jej odpowiada. – O, bo to doskonały kandydat – przyświadczyłam. – Na pewno umrze, zanim ją zamęczy rodzeniem dzieci. Skorzysta na tym jej łono… oraz sakiewka.
– Cóż za okropny punkt widzenia! – zaprotestowała moja siostra. – Właśnie na tym polega małżeństwo. To racjonalny i bezduszny kontrakt – stwierdziłam. Zderzenie z tymi ponurymi faktami przywróciło mi równowagę. Nie chcąc być dłużej zmuszona do okazywania wobec moich drogich powiernic fałszywej wyrozumiałości dla porucznika, skłamałam, że potrzebuję szpilek do włosów i umówiłam się z nimi za pół godziny w herbaciarni. Mijając sklep jubilera, przez całkowity przypadek spojrzałam w okno wystawowe i zobaczyłam pochylającego się nad gablotami Fredericka Barnesa. Doprawdy, o wilku mowa! Od dwudziestu czterech godzin obawiałam się takiego spotkania, lecz teraz nagły przypływ gniewu nakazał mi wejść do środka. Po cichu zbliżyłam się do porucznika i stanęłam obok niego. Zobaczymy, co będzie miał mi do powiedzenia. – Szuka pan prezentu? Zaskoczyłam go, lecz sprawiał wrażenie uradowanego moim widokiem. Nadal zamierzał okazywać mi takie samo zainteresowanie? Cóż, wkrótce się to skończy. – Istotnie, panno Jane. Prezentu dla matki. Oglądałem właśnie ten wisior. Rzuciłam okiem na śliczną kameę otoczoną perłami. – Mogę pana zapewnić, że będzie zachwycona. A… nie kupuje pan niczego dla panny Whitley? – zapytałam spokojnie. Hm. To całkiem interesujący sport, takie przyłapywanie kogoś na kłamstwie albo przemilczeniu. Porucznik wyglądał na skonsternowanego. – Co pani wie o pannie Whitley? – Ależ nic, daję słowo. Nie wiem, czy jest niska, czy wysoka, milcząca czy rozmowna, inteligentna czy ograniczona. Jestem jednak pewna, że spodziewa się prezentu od pana. Tak przynajmniej dała mi do zrozumienia pańska ciotka. – Moja ciotka! – Owszem, pańska ciotka. Od której zależy teraz pana los. Ma pan wszak odziedziczyć jej posiadłość, nieprawdaż?
– Istotnie, mam ją odziedziczyć. – Czyli jest tak, jak sądziłam – powiedziałam oskarżycielskim tonem. – Spadek uważa się zwykle za coś dobrego. Czyżby pani, w swej przekornej naturze, miała odmienne zdanie? Proszę mnie oświecić. – Ludzie, którzy przyjmują pieniądze od rodziny, muszą spełniać oczekiwania jej członków. Poślubi pan zatem pannę Whitley i przejmie majątek ciotki. – Nie. Cokolwiek powiedziała pani moja ciotka, nie jestem zaręczony z panną Whitley. Istotnie, poprosiłem ją o rękę ponad sześć lat temu. I spotkałem się z odmową. To wszystko. – Z pewnością nie wszystko, bo przecież już wkrótce panna Whitley ma gościć w domu pańskiej ciotki. Westchnął. – Moja ciotka i rodzice panny Whitley mogą sobie życzyć, czego chcą, i robić dowolne plany. To samo dotyczy mnie. – Też coś! Sądzi pan, że może postępować, jak sam zechce? Ja nie mam żadnych wątpliwości, że okaże się pan równie posłuszny swojej rodzinie jak swemu kapitanowi. – Męczą mnie te oskarżenia o czyny, których nie popełniłem! – żachnął się. – Ale pan popełni. Z tymi słowy zawróciłam w stronę drzwi, nieskora do zmiany stanowiska. Powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia. Wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie dam się już dłużej zwodzić. A jeśli chce oszukiwać samego siebie, to proszę bardzo. Wyszłam ze sklepu i łapczywie zaczerpnęłam świeżego morskiego powietrza. Krótko jednak cieszyłam się spokojem. Już po chwili stanął koło mnie porucznik. – Po pierwsze, panno Jane, bardzo przepraszam za sposób, w jaki dowiedziała się pani o tym wszystkim. Wkrótce opowiedziałbym pani o spadku, jaki przeznaczyła dla mnie ciotka, lecz na razie postanowiłem się z tym wstrzymać. Być może taka duma źle o mnie świadczy, nie chciałem jednak, by… oceniano mnie na podstawie mojego majątku. Chciałem być oceniany jako człowiek. Czy może mi pani wybaczyć
milczenie w tej kwestii? Być może powinnam uwierzyć, że przyświecały mu dobre intencje, kiedy nie obnosił się z czekającą na niego fortuną. Po nieustannym wysłuchiwaniu przechwałek wielebnego Blackalla taką rezerwę skłonna byłam uznać niemal za cnotę. Niemniej jednak pozostawała znacznie poważniejsza kwestia. Porucznik jakby czytał mi w myślach. – Kiedyś istotnie kochałem pannę Whitley. Teraz już nie. Jej rodzina chciała, by ich córka awansowała w towarzystwie, a ja mogłem tylko obniżyć jej notowania. Nie dysponowałem znacznym majątkiem, miałem bardzo niewielki roczny dochód i musiałem zarabiać na życie. Dlatego też przekonano ją, by ze mnie zrezygnowała. – Te przeszkody zostały usunięte – przypomniałam mu. – Pańska sytuacja całkowicie się odmieniła. – Podobnie jak moje uczucia. Jak to się często mówi, czas uleczył rany. W mojej przyszłości nie ma już miejsca dla panny Whitley. – Skoro tak – odparłam, wciąż nie potrafiąc mu wybaczyć – to poszukajmy panu innej kandydatki na żonę, którą zaakceptuje również pańska ciotka. Rozejrzałam się po ulicy i moją uwagę natychmiast przyciągnęła młoda osoba zanosząca się głośnym, piskliwym śmiechem. – Oto panna Temple. Jest warta dziesięć tysięcy funtów. Widać, że ma pogodny charakter. Lubi się pośmiać. Porucznik wzdrygnął się, słuchając przenikliwych dźwięków wydawanych przez pannę Temple. – Czy naprawdę sądzi pani, że mógłbym kiedykolwiek pokochać taką kobietę? – No cóż, ja osobiście nie byłabym skłonna wyjść za mąż bez miłości, lecz nie wymagam, by inni podzielali moje skrupuły. A oto kolejna czarująca możliwość: pani Amesley. Wskazałam nader elegancko odzianą czterdziestolatkę o zarozumiałej minie. – Zauważyłam, że mężczyźni zdecydowanie wolą wdowy od starych panien. Czemu nie? Mąż pani Amesley zostawił jej dwadzieścia tysięcy. Z takim majątkiem i doświadczeniem w małżeństwie byłaby dla pana doskonałą żoną.
– Dobrze mi pani życzy – mruknął porucznik ponuro. – No, a panna Darter? – Zwróciłam jego uwagę na pulchne dwudziestoletnie dziewczę, znane mi z kościoła. – Ma co prawda zaledwie pięć tysięcy, ale niech pan na nią spojrzy! Będzie rodzić dzieci jak hodowlana klacz. Zdziwię się, jeśli nie da panu sześciu synów. On jednak nie okazał zainteresowania tą kuszącą perspektywą. – Trudno pana zadowolić, poruczniku – stwierdziłam z naganą. – Obawiam się zatem, że panna Whitley pozostaje jedynym wyborem. – Moje serce należy do kogoś innego. I z pewnością pani o tym wie. Zauważyłam z ulgą, że zmierza ku nam brat porucznika. Doskonale się składało. Musiałam odpocząć zarówno od mącących mi w głowie i brzmiących tak szczerze zapewnień mego rozmówcy, jak i od własnego szaleństwa. – Dzień dobry, panno Austen – rzekł doktor Barnes. – Przepraszam, że przeszkadzam, lecz ciotka wzywa Fredericka. Musimy poczynić pewne przygotowania do przyjazdu… naszego gościa. Zerknął na mnie nerwowo. Sytuacja stawała się doprawdy nieznośna. Nawet doktor wiedział, że trzeba się nade mną litować! – Nie będę zatem panów zatrzymywać. Do widzenia. I proszę pozdrowić ode mnie… waszego gościa. Odeszłam, nie czekając na odpowiedź. Byłam naprawdę wyczerpana i pragnęłam odpocząć od tortur, które sama sobie zadawałam. Wróciłam do domu, gdzie jedynymi tematami mogącymi odciągnąć moją uwagę od niesfornych i niebezpiecznych myśli były udźce baranie, paskudna pogoda, przemytnicy oraz problem ze znalezieniem dobrego dentysty. Roztrząsając z rodziną te ważkie kwestie, zdołałam zyskać odrobinę wytchnienia, jednak nie na długo. Za dwa dni miałam zatańczyć z porucznikiem na balu. I zobaczyć wreszcie na własne oczy słynną pannę Alicję Whitley. Chwyciłam za pióro, by wrócić do świata, nad którym panowałam. Elżbieta Bennet i Maria Lucas patrzyły przez okno na pannę de Bourgh, olśniewającą dwudziestojednoletnią piękność, która siedziała w powozie i rozmawiała z panem Collinsem.
– Panna de Bourgh jest piękna, nieprawdaż? – zachwycała się Maria. – Istotnie. Pan Darcy ma wielkie szczęście, że ją poślubi – stwierdziła ze smutkiem Elżbieta. Hmm. Powiedział, że od czasu jego oświadczyn minęło sześć lat. A nikt nie jest wiecznie piękny. Elżbieta Bennet i Maria Lucas patrzyły przez okno na pannę de Bourgh, miłą, choć niezbyt urodziwą młodą damę. – Wygląda sympatycznie, nieprawdaż? – zauważyła Maria. – W sam raz dla kogoś takiego jak pan Darcy – przyświadczyła Elżbieta. Nadal nie czułam satysfakcji. Elżbieta Bennet i Maria Lucas wzdrygnęły się na widok panny de Bourgh, najbardziej cherlawej i najbrzydszej istoty, jaką kiedykolwiek widziały. – Na pewno będzie wyglądać lepiej, gdy nieco wydobrzeje – powiedziała Maria ze współczuciem. – Bardzo mi się podoba! – ucieszyła się Elżbieta. – Będzie idealną żoną dla pana Darcy’ego. Z tej ostatniej wizji zaczerpnęłam tyle pociechy, że spotkań z porucznikiem i jego przyszłą żoną mogłam oczekiwać cierpliwie i spokojnie.
Rozdział dziesiąty Szlachetne kłamstwo
Ostatniego wieczoru przed balem matka zbeształa mnie za spędzenie całego popołudnia poza domem, choć przecież wiedziałam, że wielebny Blackall miał przyjść do nas na herbatę i że bardzo chciał się ze mną zobaczyć. – Umawiam się z tym panem, a potem nie dotrzymuję słowa. To chyba najlepszy sposób okazania moich uczuć do niego – oznajmiłam niewzruszona. – Drogi mężu, czy zechcesz pouczyć swą córkę w kwestii manier i obowiązków? – A więc to tylko moja córka? – odparł ojciec. – Nie ma matki, biedactwo. No cóż, oto moja rada. Z materialnego punktu widzenia wielebny Blackall ma do zaoferowania znacznie więcej niż ja, gdy starałem się o twoją rękę, droga żono. Widzę jednak, że dżentelmen ów nigdy nie zostanie moim zięciem. Uważam zatem, iż nikt z nas nie powinien tracić energii na podsycanie w sobie podobnych nadziei. Z drugiej strony, nie powinniśmy zapominać, że wielebny jest znajomym madame Lefroy. Ze względu na nią zarezerwuj dwa tańce dla tego pana, Jane. A on szybko zniknie z naszego życia. Niechętnie mruknęłam pod nosem, że tak zrobię. Czekała mnie całkowita katastrofa. Porucznik, panna Whitley i wielebny Blackall w jednym miejscu! Miał to być pierwszy w moim życiu bal, podczas którego nie spodziewałam się żadnej przyjemności, a jedynie irytacji i udręki. Zupełnie jakbym udawała się na pole bitwy. I tak zapewne należało to postrzegać. Nie mogłam poddać się wrogom, musiałam bronić swej pozycji i wrócić z tarczą. To będzie moje zwycięstwo. Podjąwszy tę decyzję, upewniłam się, że mojej sukni nic nie brakuje, wymogłam na Cassie obietnicę, że będzie się trzymać w pobliżu, po czym zapadłam w sen – długi, lecz niespokojny. *
Sala balowa Auli Miejskiej była przepięknie udekorowana i przywodziła mi na myśl pełniące identyczną funkcję pomieszczenie w Godmersham. Ponieważ odbywało się w niej właśnie największe wydarzenie towarzyskie tego lata, przedstawiciele miejscowej socjety stawili się w komplecie. W tak wielkim tłumie łatwo było poczuć się kimś mało ważnym, co uznałam za zaletę. Cassie i ja sączyłyśmy wino, wypatrując znajomych twarzy. – Jane, odwróć się, ale bardzo, bardzo powoli – wyszeptała w pewnej chwili moja siostra. Wykonałam to polecenie ze stosowną nonszalancją. Ujrzałam wchodzącego do sali porucznika Barnesa. Na jednym jego ramieniu wspierała się pani Doherty, na drugim zaś – jedna z najpiękniejszych młodych kobiet, jakie w życiu widziałam. Oczywiście. Tak musiało być. Porucznik zbliżył się do mnie. – Panno Jane, przychodzę po moje obiecane dwa pierwsze tańce. – Poruczniku, umówiliśmy się, zanim dowiedział się pan o… przyjeździe swojego gościa. W tej sytuacji z przyjemnością zwolnię pana z tego zobowiązania. – Bynajmniej tego nie chcę. Nie miałam wyboru. Porucznik poprowadził mnie na parkiet. Pod obstrzałem pełnych dezaprobaty spojrzeń pani Doherty ustawiliśmy się wraz z innymi parami. Taniec dał nam sposobność do wymiany kilku zdań. – Mam nadzieję, że wizyta panny Whitley przebiega w miłej atmosferze – zaczęłam. – Zawsze miło jest zobaczyć starych znajomych, aczkolwiek teraz łączą nas zupełnie inne relacje niż niegdyś. Obiekt naszej rozmowy tańczył w pobliżu z doktorem Barnesem. – Panna Whitley to uosobienie elegancji. Zdecydowanie nie nadaje się na żonę dla marynarza. Dobrze, że poczekała, aż zapewni pan sobie spadek. – Który otrzymam dopiero po śmierci mojej drogiej ciotki – przypomniał mi z wyrzutem porucznik.
– Przepraszam – wykrztusiłam. – Naprawdę. Czasami zupełnie zapominam o jakichkolwiek manierach. Czy… czy zechce mi pan…? – Wszystko pani wybaczam, panno Jane. Następne przeprosiny będą zapewne skierowane do pani, ponieważ bez wątpienia czeka nas nieustanna wymiana nietaktów. Wbrew sobie samej poczułam odprężenie. Och, czemuż nie mogłam po prostu zadowolić się przyjaźnią tego mężczyzny? Jak miałam się pogodzić z przygnębiającą zmianą okoliczności, skoro każde jego słowo i spojrzenie umacniało tylko moje uczucia? Potrzebowałam trzeźwiącej dawki rzeczywistości. – Spodziewam się, że pan nas sobie przedstawi – oświadczyłam. – Nie omieszkam. Znakomicie. Było to zdecydowanie lepsze niż zadręczanie się wyobrażonymi zaletami rywalki. Mogłam tylko mieć nadzieję, że odkryję u niej rażącą głupotę albo inne wady, które każą mi litować się nad porucznikiem lub nim pogardzać. Taniec zakończyliśmy w milczeniu. W przypadku mego partnera wynikało ono prawdopodobnie z konsternacji, w moim – z nerwowego napięcia. Potem obserwowałam jego taniec z panną Whitley. Nie dało się zaprzeczyć, stanowili urodziwą parę. Porucznik był uprzejmy, lecz poważny. Mogłam sobie wyobrazić, iż odmowa, którą otrzymał sześć lat wcześniej, nadal mu ciążyła. Czyż sam nie powiedział, że nie chce, by kochano go wyłącznie ze względu na obiecany majątek? I czyż panna Whitley nie zmieniła zdania dopiero wtedy, gdy odpalony konkurent został spadkobiercą zamożnej ciotki? Byłam absolutnie pewna, że jej nie polubię. Okazja nadarzyła się raptem dziesięć minut później; porucznik przyprowadził pannę Whitley do mnie i Cassie. Kątem oka zauważyłam, jak pani Doherty wzywa gestem doktora Barnesa – zapewne chciała, by interweniował. Porucznik jowialnie dokonał prezentacji. – Bardzo się cieszę, że mogę panie poznać. – Panna Whitley uśmiechnęła się do nas promiennie. – Porucznik i doktor opowiadali mi o paniach same dobre rzeczy. – Panowie są bardzo życzliwi – odpowiedziała moja siostra. Zgodnie z konwencją, powinnam była teraz odwzajemnić
komplement i dać nowo poznanej damie do zrozumienia, że i ona cieszy się znakomitą reputacją wśród naszych wspólnych znajomych, lecz potrafiłam się zdobyć jedynie na wyrażenie nadziei, iż dobrze się bawi w Sidmouth. – Ależ oczywiście – przytaknęła skwapliwie. – Spodziewam się, że spędzę tu wspaniałe dwa tygodnie. Pani Doherty jest uroczą gospodynią, nad wyraz uprzejmą i gościnną. Pani zresztą zna ją przecież i niewątpliwie sama już się o tym przekonała. Porucznik miał na tyle rozsądku, że skrzywił się, słysząc to błędne założenie. Zaraz potem dołączył do nas doktor Barnes, uwalniając mnie od konieczności wygłoszenia kłamstwa. – Nie do wiary, że gardzicie państwo tak znakomitą muzyką! – zawołał. – Panno Cassandro, czy zechce pani ze mną zatańczyć? – Po tych słowach wyciągnął rękę do Cassie i rzucił: – Fredericku, idź, proszę, do ciotki. Pragnie z tobą pilnie porozmawiać. Podczas gdy doktor Barnes prowadził Cassie na parkiet, porucznik rzucił nerwowe spojrzenie pannie Whitley i mnie. – Proszę iść. Zaopiekuję się panną Whitley – zapewniłam go z naciskiem. Skłonił się i odszedł niechętnie, pozostawiając swą przyszłą żonę na mojej łasce. Ja zaś nie byłam w tej chwili w nazbyt miłosiernym nastroju. – Zapewne długo nie widziała pani porucznika Barnesa – zagadnęłam. – Istotnie. Nie spotykaliśmy się od sześciu lat. – Odkąd dała mu pani kosza? Panna Whitley nie straciła panowania nad sobą. – Owszem. Widzę, że jest pani jego zaufaną przyjaciółką. Sześć lat temu odrzuciłam oświadczyny porucznika. Zrobiłam to pod naciskiem moich krewnych. – Doskonale to rozumiem. Dysponował wówczas zaledwie dyplomem z Cambridge i dochodami pastora. Nie miał wiele do zaoferowania. – Dla mnie nie stanowiło to problemu. Uważałam, że wspaniałe zalety porucznika będą aż nadto wystarczającą rekompensatą za skromny
poziom życia. – Ale? – Ale dla mojego ojca brak majątku był nie do zaakceptowania. – No cóż, nie można go winić za troskę o dobrobyt własnej córki – stwierdziłam nieszczerze. – Proszę mi wierzyć, wina leżała po mojej stronie. Ojciec miał prawo do własnej opinii, lecz sprawy sercowe nie powinny podlegać ślepemu posłuszeństwu. Żałuję mojej odmowy, panno Austen. Naprawdę żałuję. I bardzo się cieszę, że Frederick nie chowa urazy i potrafi wybaczać. – To prawda. A teraz stanowi doskonałą partię – zauważyłam. – Zawsze ją stanowił. – Westchnęła. Rozmowa zeszła na inne tematy. Panna Whitley znała się na teatrze, bardzo serdecznie mówiła o swoim rodzeństwie, a ponadto dysponowała godną podziwu wiedzą na temat konsekwencji wojny, wykraczającą daleko poza brak dostępu do francuskich sukien i win. Była ogromnie miła i całkiem inteligentna. Usilnie starałam się znaleźć u niej jakieś satysfakcjonujące niedostatki, lecz nie potrafiłam tego dokonać. Chwilę później dołączyli do nas Cassie i doktor Barnes, a tuż po nich pojawił się wielebny Blackall. Został przedstawiony pannie Whitley, po czym jął się niecierpliwie domagać, bym z nim zatańczyła. Nie znalazłszy żadnej wymówki, zgodziłam się. Nie deptał mi co prawda po palcach, lecz wykonywanie kolejnych kroków wymagało od niego tak wielkiej koncentracji, że nie był w stanie bawić mnie rozmową. Korzystając z tego, rozejrzałam się po sali i dostrzegłam porucznika, obserwującego mnie z wielkim zainteresowaniem. Czemu nie skupiał uwagi na pannie Whitley, kładąc tym samym kres mej niepewności? Po dwóch tańcach miałam serdecznie dosyć towarzystwa wielebnego Blackalla. Powiedziałam więc, iż obawiam się, że moja siostra może czuć się zaniedbywana, co skłoniło go do wykazania się galanterią. Zaprosił Cassie do dwóch następnych tańców. Dało mi to okazję do wymknięcia się z sali balowej i uniknięcia kolejnych męczących obowiązków towarzyskich. Wyszłam na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza i popatrzeć w nocne niebo.
Nieliczni goście opuszczali już przyjęcie. Miałam wielką ochotę pójść w ich ślady, ponieważ moje cele na ten wieczór zostały osiągnięte, jednakże wypadało mi zostać jeszcze przez godzinę. Kwadrans mogłam poświęcić na powolny spacer wokół budynku Auli Miejskiej, co też zrobiłam. Wróciłam do sali balowej orzeźwiona i zadowolona, że już niedługo Cassie i ja będziemy mogły iść do domu. Moja siostra pogrążona była w rozmowie z wielebnym. Postarałam się, żeby żadne z nich mnie nie zauważyło. W końcu dla Cassie, z jej miłym usposobieniem, towarzystwo wielebnego mogło być wręcz przyjemne. Albo przynajmniej jej nie przeszkadzało. Miałam właśnie zamiar przywitać się z kilkorgiem znajomych z kościoła, gdy nagle zmieniła się muzyka. Powietrze wypełniły akordy walca, co wywołało natychmiastową reakcję w tłumie – pomruki podniecenia i dezaprobaty. Zaciekawiona, zbliżyłam się do parkietu, by popatrzeć na gorszące widowisko. Niespodziewanie obok mnie pojawił się porucznik Barnes. – Panno Jane, czy można panią prosić? – zapytał. Okazywał mi stanowczo zbyt wiele względów. Pani Doherty i panna Whitley z pewnością to zauważą. – Tańczyliśmy już, poruczniku. To dla mnie nadmierny zaszczyt. On jednak ujął moją dłoń i pociągnął mnie na parkiet. Czując, jak obejmuje mnie w pasie, z trudem zapanowałam nad ekscytacją. Jego ręce były takie ciepłe, a ciało znajdowało się tak blisko mojego… – Dobrze się dziś pani bawi, panno Jane? – Doskonale. Szczególnie cieszy mnie, że mogłam wreszcie poznać pannę Whitley. Jest przemiła i doprawdy piękna – oświadczyłam. – Istotnie, idealna – przyznał niechętnie. – Teraz może pan czekać na godny zazdrości spadek i uroczą żonę. Gratuluję. Zasługuje pan na to. Życzę wam obojgu wiele szczęścia. – Nie spodziewałem się tego spadku. A gdy mi go obiecano, nie miałem pojęcia, że zostanie obwarowany tak nieakceptowalnymi wymaganiami. Nie pozwolę, by wybrano mi żonę. – Ale przecież sam pan ją wybrał – przypomniałam. – Być może da się wskrzesić na nowo ogień z wczorajszego żaru, lecz na pewno nie z sześcioletnich popiołów. Tamte uczucia dawno
wygasły, a teraz widzę wyraźnie, że nigdy nie miały solidnych podstaw. – Majątek i bezpieczeństwo to bardzo solidne podstawy – zaoponowałam. – Niezależnie od konsekwencji nie zrezygnuję z miłości. Z uczucia, w którego istnienie jeszcze miesiąc temu skłonny byłem wątpić. Pojęłam znaczenie jego słów, lecz nie mogłam w nie uwierzyć. Któż mógłby przedłożyć moją skromną osobę nad stabilność, spokój, gwarancję łatwego życia? Nad taką piękność jak panna Whitley! Nie, mężczyzna, z którym wirowałam właśnie po sali, nie myślał racjonalnie. A ja przez niego sama traciłam rozsądek i groziło mi, że znowu powrócę do rajskiej krainy nadziei. Walc był naszym ostatnim tańcem, lecz niewątpliwie doszłoby do kolejnych, gdybym siłą nie skłoniła Cassie do przedwczesnego wyjścia z balu. Desperacko potrzebowałam względnie bezpiecznej samotności. A także pióra i papieru. Marianna Dashwood i John Willoughby tańczyli z zachwytem romantycznego walca. – Nic mnie nie obchodzi, że stracę spadek – oświadczył Willoughby. – Małżeństwo z tobą uczyni ze mnie najszczęśliwszym z ludzi. – Dopóki będziemy razem, uda nam się znieść wszelkie przeciwności losu – rozogniła się Marianna. – Naturalnie. Miłość doda nam sił w godzinach próby – zgodził się z nią Willoughby. – Dzięki niej nie zauważymy braku zbędnych luksusów. Nie potrzebujemy łowczych ani nawet powozu – ciągnęła Marianna. – Łowczych? Z pewnością nie. Oczywiście, przyjemnie jest ich mieć, ale nie są niezbędni do szczęścia. A powóz… – Głos Willoughby’ego załamał się. – Powóz to bardzo przydatna rzecz. Naturalnie jego brak może stanowić pewien problem… – Będziemy chodzić pieszo. Od czasu do czasu sąsiedzi gdzieś nas podwiozą. I jestem pewna, że wystarczy nam jedna służąca. Nie potrzeba lokaja ani ogrodnika. Ukochany, przecież poradzisz sobie z pracą w ogrodzie!
– Słucham? Mówisz o rąbaniu drewna? – Szczęście pozwoli nam zapomnieć o wszelkich problemach i niewygodach. Och, Willoughby, będziemy tacy szczęśliwi! Willoughby przyciągnął Mariannę do siebie, by nie mogła zobaczyć paniki w jego oczach. Cassie skończyła się rozbierać. Idąc do łóżka, rzuciła okiem na moją pisaninę. – To nie są Pierwsze wrażenia – zauważyła. – Nie. Wprowadzam kilka zmian do historii Eleonory i Marianny. Chcę, żeby była bardziej realistyczna. Kładąc się spać, wzniosłam do Boga modlitwę o siłę potrzebną mi do zrobienia tego, co w sposób oczywisty uczynić należało. Obudziłam się z gotowym planem. Nie potrafiłam ocenić, czy był dobry, czy nie, niemniej musiałam wprowadzić go w życie. Wiedziałam, że będzie wymagało to ode mnie wielkiej determinacji, lecz jak inaczej miałam ochronić przed zaślepionym uczuciem porucznika zarówno siebie, jak i jego? Frederick nie widział przyszłości tak wyraźnie jak ja. Musiałam z niego zrezygnować, by mógł żyć w bogactwie i szczęściu. I ten pomyślny los ukochanego stanowić będzie jedyną moją pociechę. Zamierzałam złożyć porucznikowi wizytę w ciągu najbliższych kilku dni. Znalezienie pretekstu nie było trudne, powinnam mu wszak zwrócić pożyczone książki. Przedtem jednak postanowiłam wybrać się na plażę, sztormowa pogoda bowiem korespondowała z mym ponurym nastrojem. Dzień był chłodny i wietrzny, szare niebo zwiastowało deszcz. Fale przewalały się groźnie po brzegu, ostrzegając śmiałków, by zanadto się nie zbliżali. Ich łoskot zagłuszył kroki podchodzącego do mnie mężczyzny. – Panno Jane, widzę, że spędza pani nad morzem tyle czasu co ja. – Poruczniku… – wyjąkałam zaskoczona. – Cieszę się, że mamy sposobność do rozmowy. – Wczoraj wieczorem… mam nadzieję, że pani mnie zrozumiała. Że jasno wyraziłem swoje uczucia. – Jego głos był ledwo słyszalny wśród ryku fal. – Przyszedłem, by zadać pani pytanie, panno Jane. Bardzo ważne dla mego przyszłego szczęścia.
O nie, nie mogłam mu na to pozwolić. – Chce mnie pan prosić o radę w kwestii matrymonialnej – przerwałam. – Chętnie jej panu udzielę. Powinien pan poślubić pannę Whitley. To najlepsze rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych. Jego twarz przybrała surowy wyraz. – To nie pora na żarty, panno Jane. Porozmawiajmy bez owijania w bawełnę. – Ma pan ogromne szczęście, że pańskie małżeństwo nie przysporzy żadnej przykrości pana rodzinie – rzuciłam pospiesznie. – Jakżebym chciała móc powiedzieć to samo o moim! – O pani…? – Tak. – Udało mi się to powiedzieć z całkowitym spokojem. – Do tej pory zmuszona jestem ukrywać przed mymi bliskimi wiadomość o własnych zaręczynach. Cofnął się, patrząc na mnie w osłupieniu. – Pani zaręczynach? – Cóż, ojciec przepada za moim towarzystwem i byłby niepocieszony, gdybym oznajmiła, że wkrótce odejdę z domu. Matka zaś często choruje, wymaga nieustannej opieki. Dlatego nie wiem, kiedy i jak będę mogła podzielić się z nimi tą nowiną. Pan natomiast nie musi się martwić o to, że jego zamiar poślubienia panny Whitley sprawi komukolwiek ból. Zaczęło padać. Całe szczęście. Dzięki temu będzie można szybciej zakończyć tę straszliwą farsę. – Pani jest zaręczona! – Tak, ale ze wspomnianych już powodów błagam, by nie mówił pan o tym nikomu. Być może jakaś maleńka część mnie wątpiła dotąd w szczerość jego uczuć, sądząc, że utrata mnie rozzłości porucznika albo zrani jego dumę, ale nie zaboli. Teraz jednak nie mogło być mowy o pomyłce – kiedy chwycił mnie mocno za ramiona, zobaczyłam w jego oczach wściekłość i cierpienie. – Czemu mi pani nie powiedziała, że jest zaręczona? Ma pani serce z kamienia czy może jest kompletnie ślepa? – krzyknął. Z nieba spadały już na nas ciężkie krople, a ja zdecydowanie nie
byłam w stanie wyrzec więcej ani słowa. Porucznik puścił mnie i odwrócił się, potrząsając głową. Potem uniósł twarz ku górze, jakby sądził, że deszcz zmyje jego ból. Następnie spojrzał na mnie i gniewnym gestem nakazał mi wracać do domu. Zawsze był praktyczny, nawet w stanie wielkiego wzburzenia. A gdy spostrzegł, że nie zamierzam go posłuchać, poszedł sobie. Jego cierpienie bardzo mnie zraniło, lecz byłam przekonana, że dobrze uczyniłam. Uchroniłam go w ten sposób przed nieodwracalną stratą i żalem do samego siebie. Dlaczego więc niebo zsyłało teraz na mnie wyrzuty w postaci oślepiających błyskawic i ogłuszających grzmotów? Czemu wyrażało swe potępienie za pośrednictwem ulewy i wichury? Czułam, że tracę wszelką pewność. Mój plan się powiódł, lecz nie miałam poczucia wygranej. Nogi ugięły się pode mną, uklękłam na mokrym piasku. Przyjęłam pozę właściwą do modlitwy, ale o co właściwie mogłabym się jeszcze modlić?
Rozdział jedenasty Prawda wychodzi na jaw
Rodzice nie wiedzieli, co myśleć o zmianie mojego nastroju. Nieustannie wypytywałam ich, kiedy wyjedziemy z Sidmouth. Ja, która tak kochałam morze! Krewni mojej matki mieszkali w Bath. Na pewno moglibyśmy zatrzymać się u nich, dopóki remont naszego domu nie dobiegnie końca. Czy nie nadużyliśmy już gościnności pana Shawa? Nie potrafiłam usiedzieć na miejscu wystarczająco długo, by coś napisać, więc wymyślałam sobie zadania, które pozwoliłyby mi wyjść z domu. Starałam się nie wykonywać więcej niż jednego z nich za każdym razem, tak by mieć pretekst do kolejnej wyprawy. Tego popołudnia wybrałam się do miasteczka, by kupić mydło, ponieważ jego zapasy już się kończyły. Taka wyprawa mogła mi zająć dowolnie dużo czasu, w Sidmouth bowiem było kilka sklepów oferujących ten towar w różnych cenach i rodzajach, więc mogłam zniknąć z domu na bardzo długo. Wychodząc z jednego z nich, omal nie zwaliłam z nóg wielebnego Blackalla. – Najmocniej przepraszam, panno Austen. Tak cię cieszę, że panią dogoniłem. Pani rodzice powiedzieli mi, że być może uda mi się tu panią znaleźć. – To miło z ich strony – mruknęłam pod nosem. – Muszę im podziękować. Rozejrzałam się w poszukiwaniu drogi ucieczki i dostrzegłam jeszcze większe zagrożenie: porucznika Fredericka Barnesa, przypatrującego nam się z wielką uwagą z pewnej odległości. Nagle przypomniałam sobie, jak obserwował mnie tańczącą z wielebnym na balu. W każdych innych okolicznościach byłabym przerażona perspektywą błędnej interpretacji stosunków łączących mnie z wielebnym, teraz jednak takie nieporozumienie mogło mi się przysłużyć. Poprosiłam wielebnego, by dotrzymał mi towarzystwa podczas
zakupów, a potem wybrał się ze mną na herbatę. Zgodził się ochoczo, wzięłam go więc pod ramię i ruszyliśmy w stronę kolejnego sklepu. Czułam na plecach palące spojrzenie porucznika, lecz postanowiłam grać swą rolę do końca. Starałam się nawet słuchać z uwagą wypowiedzi mego towarzysza, wdzięczna mu za pojawienie się w tak stosownym momencie, okazało się to jednak zadaniem ponad moje siły. W herbaciarni uraczył mnie niekończącą się opowieścią na temat wystroju swojej plebanii. Pokazał mi suknię jednej z dam, czepek innej oraz kwiecisty wzorek na naszych filiżankach, bym nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, z jakim smakiem dobrał kolory ścian i jak przyjemne będą połączenia tych odcieni dla oka wymagającej kobiety obdarzonej dobrym gustem. Nie byłam zupełnie obojętna wobec barw, lecz nigdy też zbytnio mnie one nie fascynowały, usilnie więc starałam się skierować rozmowę na inne tory. – Mam nadzieję, że kolory ścian naszego domu w Bath okażą się równie dobrze dobrane. Trudno jest wynająć dom, jeśli się go wcześniej nie widziało, lecz mój wuj zapewniał, że ten stoi w pięknej okolicy. – O, z pewnością – odrzekł wielebny, starając mi się przypodobać. – Jednak trudno się spodziewać, byście pani i jej siostra miały tam długo mieszkać, ponieważ takie czarujące młode istoty z pewnością nie zagrzeją miejsca pod rodzicielskim dachem. – Jesteśmy potrzebne matce i ojcu – zareplikowałam. – Oboje są już w podeszłym wieku. Nie wyobrażam sobie, bym mogła ich kiedykolwiek opuścić. Uśmiechnął się ciepło. – Taka odpowiedzialność doskonale o pani świadczy, panno Jane. To bardzo pożądana cecha u… młodej damy. Czy istniał na świecie ktoś bardziej odporny na obelgi niż ten człowiek? Gorąco pragnęłam powiedzieć mu prosto z mostu, żeby nie żywił absolutnie żadnych złudzeń co do tego, iż kiedykolwiek za niego wyjdę. Na to było jednak jeszcze za wcześnie. Nadal go potrzebowałam, przynajmniej do czasu, gdy ja bądź porucznik Barnes nie wyjedziemy z Sidmouth. Mimo to nie miałam zamiaru torturować się dłużej towarzystwem wielebnego Blackalla. Uznawszy, że czyhające na ulicy zagrożenie z pewnością poszło już do domu, umknęłam z herbaciarni,
tłumacząc się jednocześnie bólem głowy i koniecznością złożenia wizyty Marcie. Po tym wydarzeniu zaniechałam wypraw do miasteczka. Sidmouth najwyraźniej było zbyt małe, bym mogła uniknąć niepożądanych spotkań. Dlatego też zajęłam się pracą w ogródku, ponowną lekturą skromnej zawartości biblioteczki pana Shawa oraz namawianiem rodziny do wcześniejszego wyjazdu. Tymczasem moja matka zaczęła skarżyć się na okropne bóle żołądka i postanowiła wezwać na konsultację doktora Barnesa. Byłam pewna, że nic jej nie jest, ale nie chciała słuchać racjonalnych argumentów. Miałam do niej żal o to, że zamierza zyskać spokój kosztem mojego. Nie mogłam jednak przecież wyjawić, czemu tak bardzo nie chcę widzieć akurat tego lekarza, zatem doktor Barnes przyszedł. Jego kojące zapewnienia poprawiły stan matki w tym samym stopniu co medykamenty, które jej przepisał. Następnie przyjął zaproszenie na herbatę i zabawiał nas wielce zajmującą rozmową. Udręka odebrała mi wszelkie talenty towarzyskie i wszyscy zauważyli, że milczę jak zaklęta, lecz na szczęście byli na tyle uprzejmi, że tego nie skomentowali. Odprowadziłam doktora do powozu, pomagając mu nieść książki, które wypożyczyłam z biblioteki Barnesów. – Proszę przekazać pozdrowienia ode mnie całej pańskiej rodzinie. Oraz oczywiście pannie Whitley – powiedziałam. Spojrzał na mnie z pewnym wahaniem i zdecydowanie zbyt oczywistym współczuciem. – To bardzo miło z pani strony, panno Jane. Zrobiła pani na niej doskonałe wrażenie. Jestem pewien, że chciałaby panią lepiej poznać. – Ja również byłam nią zauroczona, doktorze. Panna Whitley to idealna młoda dama, która wzbudza podziw wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie. Skinął głową. – Kiedy ona i Frederick zakochali się w sobie sześć lat temu, uznałem mego brata za największego szczęściarza na świecie. Prawdę mówiąc, byłem nawet odrobinę zazdrosny. Aczkolwiek nie wtedy, gdy
jego serce zostało złamane. Jednakże Frederick zdołał już dojść do siebie po tym zawodzie, a teraz spotkali się ponownie i być może odnowią zaręczyny. Nie jestem jednak pewien, czy mój brat będzie potrafił pokochać pannę Whitley równie gorąco jak dawniej. Niewykluczone, że taka miłość zdarza się tylko w młodym wieku. Czy spostrzeżenia doktora mogły przynieść mi otuchę? Niewątpliwie jednak chciał mnie pocieszyć. Pożegnałam go więc z wdzięcznością. *
Gdy kilka dni później wróciłam z matką do domu po kolejnej ożywczej sesji w kabinie kąpielowej, Cassie odwołała mnie do naszej sypialni. Najwyraźniej chciała wyjawić mi jakąś tajemnicę. – Nie chcę cię rozzłościć, Jane… – zaczęła. – Nie wyobrażam sobie, byś była do tego zdolna – uspokoiłam ją. – Ale mów, co przeskrobałaś. Przekonamy się, czy mam rację. Moja siostra zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. – Kiedy cię nie było, wstąpił tu porucznik Barnes. – Doprawdy? A to niespodzianka. W jakim celu przyszedł? – Och, Jane! Oczywiście chciał się z tobą zobaczyć. Musiała mu jednak wystarczyć rozmowa na twój temat. – A zatem, co miał do powiedzenia? – Widzisz… Nie sądzę, żeby był tak zakochany w pannie Whitley, jak ci mówiono. Przyszedł tu niewiarygodnie przygnębiony, bo… No cóż, Jane, on odniósł wrażenie, że łączy cię bardzo bliska relacja z wielebnym Blackallem. Oczywiście wyobrażasz sobie, jak mnie to rozśmieszyło. Nikt w naszej rodzinie nie ma żadnych wątpliwości na temat twojego stosunku do wielebnego. Nie jesteś zaskoczona? – Podejrzewam, że zobaczył nas razem kilka razy i wyciągnął błędne wnioski – odparłam wymijająco. – Hmm. Jestem pewna, że chodzi o coś więcej. Jane, coś ty mu powiedziała? – To nieważne. Mów lepiej, coś ty mu powiedziała.
– Powiedziałam, że moim zdaniem całkowicie się myli, a on przeprosił za ewentualne przykrości, lecz uważał, że w tej kwestii mogłaś nie wyznać mi prawdy. – I nie udało ci się go przekonać? – indagowałam z nadzieją. – Nie – westchnęła Cassie. – No cóż, nie mogę cię za to winić… I niepotrzebnie martwiłaś się, że mnie rozzłościsz. – Nie wiesz jeszcze wszystkiego – wyznała z ociąganiem moja siostra. – Jest coś więcej? – Musisz zrozumieć, Jane… Przykro było patrzeć na przygnębienie porucznika. Ja tylko chciałam podnieść go na duchu! Sprawić, by zapomniał o swoich troskach! – Więc co zrobiłaś? – spytałam groźnie. – Da… dałam mu do przeczytania twój rękopis. Dopiero po kilku sekundach w pełni pojęłam ogrom tej zbrodni, co pozwoliło Cassie uciec w najodleglejszy kąt pokoju. I słusznie uczyniła, nigdy bowiem jeszcze nie czułam takiej furii. Gdybyśmy były mężczyznami, zapewne doszłoby między nami do bijatyki. Zdrajczyni! Jak mogła w tak okrutny sposób odrzeć mnie z prywatności? Opowiadanie należało wyłącznie do mnie! Nie wolno go było pokazywać nikomu spoza rodziny! A już na pewno nie teraz, nie na tym etapie. Takie niewygładzone i zbyt… zbyt demaskujące! A porucznik właśnie je czytał. – Jane, twoje opowiadania są dla mnie tak wspaniałą rozrywką… Byłam pewna, że lektura dobrze mu zrobi. Poza tym obiecał, że za kilka dni odda rękopis. – Odda go natychmiast, a ja policzę się z tobą, gdy wrócę! – oznajmiłam przez zaciśnięte zęby. Wybiegłam z domu. Rozważania o tym, jaką karę powinnam wymierzyć siostrze, odłożyłam na później. Teraz zajęta byłam przypominaniem sobie wszelkich obelg, jakie kiedykolwiek słyszałam i którymi zamierzałam obrzucić porucznika. Co prawda, to Cassie udostępniła mu rękopis, lecz człowiek honoru powinien był wiedzieć, że czytając coś takiego, dopuszcza się niewybaczalnego nadużycia.
Zupełnie jakby otworzył czyjś pamiętnik albo podsłuchał rozmowę w sypialni! Czy chciał mnie w ten sposób upokorzyć? Ukarać za informację o zaręczynach? O, należała mu się za to pełna wzgardy nagana. Najsurowsza reprymenda. Słowna chłosta! Oto, na co zasługiwał. Rezydencja pani Doherty była odległa o godzinę szybkiego marszu od domu pana Shawa. W tym czasie mój gniew nie osłabł ani odrobinę. Gdy służący wprowadził mnie do salonu i ujrzałam swój rękopis rozłożony na kolanach porucznika (który na mój widok natychmiast wstał), nie posiadałam się z wściekłości. – Jak pan śmie? – krzyknęłam. – To własność prywatna, przeznaczona wyłącznie dla oczu moich i mojej rodziny! – Panno Jane, przez kilka minionych tygodni pożyczyła pani ode mnie sporo książek. Czy naprawdę nie chce pani odwdzięczyć mi się w podobny sposób? – To nie to samo! Dopuścił się pan niewybaczalnego naruszenia! – Ale to pani siostra zachęciła mnie do lektury. – Oboje powinniście zapaść się pod ziemię ze wstydu! – Proszę nie odwracać mojej uwagi od własnej winy. To ja powinienem się na panią złościć. – Co takiego?! – Aż zachłysnęłam się z oburzenia. – Dopuściła się pani najgorszego i najbardziej podstępnego oszustwa. Czy nie zapewniała mnie pani, czyż nie dała mi słowa, że jest całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek talentu? Zbił mnie tym z tropu. Nie wiedziałam, co powiedzieć. – Jak pani zapewne pamięta, ogromnie mnie to ucieszyło – ciagnął. – Byłem rad, że nie muszę tracić czasu ani energii na podziwianie umiejętności kolejnej młodej damy. A tymczasem widzę przed sobą owoc niezwykłego talentu! Z jego powodu straciłem już całe popołudnie i zapewne stracę również wieczór. Mówił szczerze. Opowiadanie naprawdę mu się podobało. Moje opowiadanie! Doznałam przyjemności, jakiej nie doświadczyłam od lat – od czasu, gdy raczyłam wymyślonymi przez siebie historyjkami małych chłopców ze szkoły ojca. Miło jest trafić w gust życzliwego członka rodziny, lecz opinia kogoś obcego? Inteligentnego
i wymagającego? Muszę przyznać, że zawsze liczyłam na to, iż moje dzieła spotkają się z przychylną opinią szerszego grona czytelników, lecz czy naprawdę zasługiwały na takie pochwały? – Bez przesady, poruczniku. Moja pisanina nie wytrzymuje porównania z nowelami panny Edgeworth – powiedziałam zażenowana. – Nie mogę się z tym zgodzić, panno Jane. Pani opowiadanie jest inteligentne, dowcipne i wytrzymuje porównanie z najlepszymi. Zachwycające. Mój gniew był bezbronny wobec takich komplementów. Podobne momenty rzadko mi się zdarzały i nagle poczułam, że jestem gotowa zrezygnować z odwetu. Usiadłam na kanapie, a porucznik dołączył do mnie. Skoro moja bezcenna pisanina stawiła wreszcie czoło światu, nie mogłam oprzeć się pokusie… – Które fragmenty podobały się panu najbardziej? – spytałam, starając się zachować obojętność. Następne pół godziny upłynęło mi doprawdy bardzo miło. Porucznik śmiał się we właściwych momentach. Zwrócił też uwagę na fragmenty, którym poświęciłam wiele pracy. Oczywiście musiałam obiecać, że pozwolę mu przeczytać resztę opowiadania. On przysiągł na swój honor marynarza, że rękopis wróci do mnie bezpiecznie. Jakże niespodziewany obrót przybrało nasze spotkanie! Być może było nam jednak sądzone rozstać się w przyjaźni. Pomimo moich prostestów, porucznik wezwał powóz, który miał odwieźć mnie do domu. Uznałam, że mogę się na to zgodzić, ponieważ był mi winien przeprosiny. Z uśmiechem przypomniałam sobie jego uwagę, że czeka nas nieustanna wymiana nietaktów i przeprosin, po czym pożegnaliśmy się w sposób nader uprzejmy. Podczas dwudziestominutowej przejażdżki powozem próbowałam wzniecić w sobie gniew na Cassie. Moja siostra zachowała się skandalicznie, więc powinna poczuć na sobie ciężar mojego gniewu. Ja tymczasem odłożyłam konfrontację na później i w efekcie straciłam początkowy zapał. Bardzo tego żałowałam, ponieważ nie chciałam dać jej do zrozumienia, że tak zdradzieckie uczynki zostaną łatwo wybaczone. Próbowałam sobie przypomnieć i na nowo wzniecić choć część wcześniejszej furii, jednak w tym mrocznym procederze
przeszkadzały mi jednak dźwięczące nadal w uszach pochwały. Niech i tak będzie. Wybaczę Cassie. Szczególnie, że już nie mogłam się doczekać, by opowiedzieć jej o zachwytach porucznika. Podczas kolacji nie okazałam siosrze najmniejszej pobłażliwości i odrzucałam wszystkie pojednawcze gesty z jej strony. Dopiero gdy poszłyśmy do naszej sypialni, zdobyłam się na łaskawość. – Cassandro, zawiodłaś moje zaufanie w sposób najbardziej nikczemny z możliwych. Są jednakże sprawy, które chciałabym z tobą omówić, toteż zarządzam dwudziestominutowy rozejm – ogłosiłam. – Nie traktuj go jako wybaczenia. Skinęła potulnie głową. Miałam nadzieję, że czuła wdzięczność. – Porucznik Barnes był… zachwycony moim opowiadaniem – ciągnęłam. – Naprawdę. Bardzo mu się podobało, a przynajmniej tak mi powiedział. – Bo to znakomite opowiadanie, co wiele razy powtarzałam – odrzekła. – A nasi bracia, czyż nie mówili ci zawsze, że uwielbiają twoje historie? – Od rodziny można oczekiwać życzliwości, lecz nie szczerości. – A opinia porucznika…? – Brzmiała szczerze. Podobnie jak ja, dżentelmen ów nie jest niewolnikiem manier, więc skłonna jestem mu uwierzyć. – Mnie maniery porucznika wydają się bez zarzutu, niemniej cieszę się, że na tej podstawie zyskałaś dodatkową pewność. Nastąpił moment, w którym musiałam wykazać się całą nonszalancją, na jaką było mnie stać. – Wyobraź sobie, że on powiedział, iż woli moje opowiadania od opowiadań Marii Edgeworth. Oczywiście przesadził. Tysiące ludzi kupują jej książki. – Nikt na świecie nie wydałby ani pensa na książki panny Edgeworth, gdyby nie zechciała ich wydać. – Cassie uśmiechnęła się do mnie zachęcająco. Usatysfakcjonowana, weszłam do łóżka. – Ogłaszam koniec rozejmu. Od tej pory nie rozmawiam z tobą, Cassandro. Z zadowoleniem przyjąwszy pełne frustracji westchnienie siostry,
ułożyłam się wygodnie w pościeli i zaczęłam przywoływać w pamięci wszystkie zachwycające komplementy, jakie usłyszałam tego wieczoru. * Minęły dwa dni i okazało się, że wszystkie ścieżki prowadzą do kościoła. Po nabożeństwie Cassie i ja czekałyśmy cierpliwie, aż nasi rodzice skończą rozmawiać ze swoimi leciwymi znajomymi. Sądziłam, że porucznik Barnes podejdzie do nas na krótką pogawędkę, lecz zamiast tego pogrążył się w żywej dyskusji z wielebnym Blackallem! Przez kwadrans obserwowałam ich w zdumieniu. Co to mogło znaczyć? – Spójrz, Cassie – szepnęłam do siostry. – Mało oczywista para, nieprawdaż? – Być może wielebny Blackall chce się poradzić porucznika w jakiejś kwestii – odrzekła. – Wielebny nie wygląda mi na człowieka, który przyjmowałby rady. A jeśli już, to wyłącznie od swej dobrodziejki, lady Eugenii Winthrop. Jego opinie i duma są całkowicie odporne na jakiekolwiek korekty. Ciekawe, który z nich rozpoczął tę konwersację i z jakiego powodu. – Czy nadal nie możesz się doczekać wyjazdu do Bath, Jane? – spytała po chwili Cassie. – A czy nie sądzisz, że siedzimy tu już wystarczająco długo? Bądź co bądź, Sidmouth nie oferuje zbyt wielu rozrywek. – Owszem, nie ma ich wiele, lecz iluż rozrywek potrzebuje tak naprawdę młoda dama? – Moja siostra uniosła chytrze lewą brew. – Jeszcze ci nie wybaczyłam, więc mnie lepiej nie prowokuj. Cassie uśmiechnęła się. – Dzień dobry panu. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z porucznikiem. – Witam panie. Panno Jane, piękna dziś pogoda, nieprawdaż? Może zechciałaby pani przejść się ze mną po plaży? Zaczęłam tłumaczyć, że Cassie i ja mamy już plany na popołudnie,
lecz gdy odwróciłam się, by poprosić ją o potwierdzenie, okazało się, że zniknęła bez śladu. Och, jakąż nieznośną istotą bywała czasem moja siostra! Nie pozostało mi zatem nic innego, jak przyjąć zaproszenie porucznika. Przygotowałam się na banalną towarzyską pogawędkę, ewentualnie na kolejne uwagi dotyczące mojego rękopisu. Ruszyliśmy w kierunku plaży. – Odbyłem właśnie ciekawą rozmowę z wielebnym Blackallem – zaczął. Bacznie obserwował przy tym moją twarz, czujnie wypatrując jakiejkolwiek reakcji. – Doprawdy? – Owszem. I nie mogłem nie zauważyć, że wielebny mówi o pani z podziwem i zachwytem. – Ach tak? – Właśnie. Przypomniałem też sobie, że kilkakrotnie widziałem was razem… – zawiesił głos. – Panno Jane, wyjawiła mi już pani część swojej tajemnicy. Proszę teraz wyznać resztę. Czy jest pani potajemnie zaręczona z wielebnym Blackallem? Takie właśnie wrażenie pragnęłam stworzyć, lecz nie sądziłam, że potrzebne będzie słowne potwierdzenie. Trudno, zmuszona byłam zatem dopuścić się kłamstwa na wielką skalę. Jednakże nie groziło mi raczej zdemaskowanie, ponieważ rodziny Austenów i Barnesów miały już wkrótce wyjechać z Sidmouth i prawdopodobnie nigdy więcej się nie spotkać. – Skoro musi pan wiedzieć, to tak. Jestem zaręczona z wielebnym Blackallem. Porucznik zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy. – Ha! Jane Austen, po raz ostatni zgodziłem się, by pani mnie okłamała! Nawet przez moment nie uwierzę, że związałaby się pani z takim mężczyzną! – To uczciwy człowiek. I skromny – zaprotestowałam. – Zupełnie jak pan Collins. Aczkolwiek nigdy nie sądziłem, że spotkam kogoś takiego w prawdziwym życiu. Dziwaczny zlepek zarozumialstwa i pokory, czyż nie? To dosłowny cytat. – Pan Collins to postać całkowicie fikcyjna. Nie ma nic wspólnego
z wielebnym Blackallem, którego bardzo… On i ja jesteśmy ogromnie… Porucznik z niedowierzaniem uniósł brwi, prowokując mnie, bym dalej brnęła w to kłamstwo. Westchnęłam i opuściłam głowę w poczuciu klęski. Mój podstęp został odkryty. – Dlaczego pani próbowała mnie zwieść? Przecież wiedziała pani, o co chciałem ją zapytać tamtego dnia? – Właśnie dlatego. Widząc, że nie potrafi pan zapanować nad własnym niemądrym impulsem, postanowiłam wziąć na siebie odpowiedzialność za pańskie szczęście. Nie może pan odrzucić propozycji ciotki. – Nie zależy mi na jej majątku – oświadczył stanowczo. – Nie zastanowił się pan nad tym należycie – skarciłam go. – I nie pojmuje pan, czym są przeciwności losu. Mój ojciec pracował długo, ciężko i uczciwie, a jednak w ciągu ostatnich pięciu lat nasza sytuacja materialna systematycznie się pogarszała. Gdybyśmy nie mogli skorzystać z gościnności pana Shawa, trudno byłoby nam pokryć wszystkie koszty pobytu w Sidmouth. Papier, herbata, cukier, guziki… nie ma takich artykułów, których nie musielibyśmy sobie racjonować! Zamożni ludzie nie muszą znosić takich upokorzeń. Porucznik chciał coś powiedzieć, lecz nie pozwoliłam mu na to. – Kiedy mój ojciec umrze, o czym nie chcę nawet myśleć, Cassie i ja będziemy zdane na cudzą łaskę, co nie jest przyjemne, nawet jeśli chodzi o łaskę kochających braci. Proszę się zastanowić nad tym, co jest pan winien swym przyszłym dzieciom. Proszę pomyśleć o komforcie i wolności, które zapewni pan swojej rodzinie. Takiej okazji nie wolno panu marnować. – Mam przedkładać korzyści materialne nad pragnienia własnego serca? – Panna Whitley będzie cudowną żoną. Kiedy dała panu kosza, miała zaledwie osiemnaście lat, była bardzo młodą kobietą, pod silnym wpływem rodziców. Z pewnością nie jest pan na tyle pamiętliwy, żeby nie zrozumieć jej trudnego położenia. Czyżby kierował się pan urażoną dumą? Jeśli pozwoli pan, by duma stanęła mu na drodze do szczęścia, to zapamiętam pana jako głupca! Udało mi się uciszyć porucznika i zasiać w jego sercu wątpliwości.
Teraz patrzył mi uważnie prosto w oczy, żeby sprawdzić, czy mówię szczerze. Odwróciłam się od niego i odeszłam. Zrobiłam, co do mnie należało. Nie mogłam jednak wrócić do domu. W poszukiwaniu kojącego wsparcia udałam się do Marthy. Moja droga przyjaciółka wysłuchała mnie, zrozumiała i pocieszyła. Sama otrzymała od życia wiele bolesnych lekcji, szczególnie w kwestiach materialnych. Miała mnóstwo okazji, by zastanowić się nad biedą i niepewną przyszłością, bezlitosnymi prawidłami ekonomii małżeństwa, błogosławieństwem, jakim jest majątek, i jego przygnębiająco niesprawiedliwym podziałem. Podobnie jak ja, widziała wiele małżeństw zawartych z wielkiej miłości, która obumierała po dwudziestu latach życia w ubóstwie. – Kiedyś by tego pożałował. A ja nie mogłabym znieść widoku żalu w jego oczach – westchnęłam. Martha skinęła głową i mocno mnie przytuliła. Była dla mnie lekarzem i lekarstwem. Wiedziałam, że od tej pory może być tylko lepiej. Już raz zdołałam podźwignąć się z dna rozpaczy. Obecnie po prostu musiałam sobie przypomnieć, jak to się robi. * Następnego ranka otrzymałam upragnioną wiadomość, że wyznaczono wreszcie datę naszego wyjazdu z Sidmouth. Miał on nastąpić za dziesięć dni. Termin odległy, lecz znośny. Niestety, na okres ten przypadał jeszcze jeden bal, którego nie sposób było zignorować. Zaproszono nas na niego kilka tygodni wcześniej dzięki koneksjom krewnych mojej matki mieszkających w Bath. Na przyjęcie to wybierała się cała nasza rodzina oraz pan Shaw, który zaczynał już chyba smucić się naszym rychłym wyjazdem. Obiecał wykorzystać swoje lokalne znajomości, żeby zapewnić Cassie i mnie partnerów do tańca. Poczciwiec nie miał pojęcia, że ani odrobinę nie zależało mi na poznawaniu młodych kawalerów, zabawach ani towarzyskich konwersacjach. Wieczór mijał powoli, a w sali balowej szybko zrobiło się duszno.
Wyszłam więc na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza, i okrążyłam budynek, przyglądając się przez okna eleganckiemu tłumowi zgromadzonemu w środku. Tak, tym razem zdecydowanie lepiej czułam się w roli obserwatora, wolnego od przymusu udawania radości i przyjemności. Mogłam oglądać tańce tak, jak ogląda się obrazy. Był to doprawdy uroczy widok. Nie oczekiwałam już niczego więcej. – Mało co orzeźwia tak jak nocne powietrze – zaskoczył mnie dobiegający zza moich pleców głos Fredericka Barnesa. – Niektórzy twierdzą, że powoduje dreszcze i gorączkę, lecz ja nigdy nie dawałem temu wiary. – Poruczniku, nie spodziewałam się tu pana spotkać. Mam nadzieję, że dobrze się pan miewa. – Znakomicie, dziękuję. Ostatnie kilka dni spędziłem w towarzystwie rodziny i naszego gościa. – A jak się miewa panna Whitley? – zapytałam niechętnie. – Jest urocza, miła i czarująca. Nad wyraz czarująca. Ja zaś w końcu podjąłem decyzję, która, mam nadzieję, spotka się z pani aprobatą. A zatem stało się. Wiedziałam, że porucznik w końcu odzyska rozsądek. Doszło do tego, na co liczyłam. Można właściwie powiedzieć, że niemal wyłącznie za moją sprawą. Mimo to nie chciałam usłyszeć tej nowiny. – W przyszły czwartek wyjeżdżam do Bath z całą rodziną. Prawdę mówiąc, czeka mnie tyle pakowania, że nie powinnam tu była dziś przychodzić – powiedziałam, wycofując się w stronę wejścia do budynku. – Nie spytała mnie pani, jaką decyzję podjąłem. To przejaw bardzo nietypowej dla pani rezerwy. Mimo to zamierzam pani powiedzieć. – Nie ma takiej potrzeby, poruczniku. Naprawdę. A teraz, wybaczy pan, muszę wrócić do rodziny. Chciałam odwrócić się i odejść, lecz dostrzegłam wyraz irytacji i konsternacji na jego twarzy. Nadeszła chwila naszego pożegnania; byłam mu winna tę grzeczność. – Przepraszam. To było bardzo nieuprzejme z mojej strony. Szczególnie, że kierował się pan przecież mymi radami. Proszę podzielić
się ze mną dobrą wieścią, poruczniku. A potem się pożegnamy. – Panno Austen. Na swoje wielkie nieszczęście straciłem serce dla kobiety tak niegrzecznej, tak nieuprzejmej, tak upartej i impertynenckiej, że mogę tylko prosić niebiosa o miłosierdzie. Zamierzam poprosić ją o rękę, i to już wkrótce. Oto moja dobra wieść. Kto by uwierzył w istnienie takiego człowieka? Człowieka, który nie ugiął się pod oczekiwaniami społeczeństwa. Który cenił mnie, właśnie mnie. Osobę, która zbyt wiele mówiła, straciła już wiarę w prawdziwą miłość i nie miała grosza przy duszy. Dla tego mężczyzny to było bez znaczenia. Byłam sobą i w jego oczach nie musiałam być nikim innym. Jego serce dokonało wyboru, a uczucie było niezłomne. Nie mogłam również przeczyć głosowi własnego serca i jego ogłuszającej prawdzie. Powiedziałam porucznikowi, że nikt nie powinien odrzucać cennego daru, jakim jest wielki spadek, i sama o mało nie odrzuciłam czegoś znacznie cenniejszego. – Pańska ciotka nie będzie zachwycona – powiedziałam w końcu. – Moja ciotka może dowolnie dysponować swoim majątkiem. Andrew będzie jej ogromnie wdzięczny za spadek. Mam jednak nadzieję, że nie zrezygnuje z medycyny. A jeśli będzie potrzebował uroczej, miłej i czarującej małżonki, to chyba znam idealną kandydatkę. – Bardzo wspaniałomyślnie z pańskiej strony! Czy panna Whitley będzie w stanie to znieść? Porucznik wzruszył ramionami. – Życzę jej szczęścia. Naprawdę. – No dobrze. W takim razie proszę mi powiedzieć, jak zamierza pan zapewnić przyszłej żonie stosowny poziom lekkiej deprawacji, do którego zdążyła już przywyknąć. – No cóż, musiałem oddać parafię pewnemu bardzo przyzwoitemu dżentelmenowi. Nie zamierzam zabiegać o jej odzyskanie. Mimo to mam niewielki roczny dochód od stryja. Zaledwie czterysta funtów. Pocieszająca wiadomość. – Na kucharkę wystarczy – orzekłam. – Mamy też rodzinną posiadłość w Lyme. Obecnie zajmują ją lokatorzy, lecz za kilka miesięcy i przy odrobinie pomocy można przenieść ich gdzieś indziej. Dom jest niewielki, podobny do tego, który
pani rodzina zajmuje w Sidmouth. I znajduje się w nim biblioteka, mała, lecz doskonale oświetlona. W sam raz dla powieściopisarki. – A mieszka tam jakaś? – Jeszcze nie… Jane. Porucznik zbliżył się do mnie, a ja odwróciłam się prędko, żeby nie ujrzał łez w moich oczach. Poczułam, jak obejmuje mnie w talii i przyciąga do siebie. Potem zaczął kołysać się bardzo łagodnie w takt melodii dobiegającej z sali balowej. – Szanowny panie, jeśli to ma być walc, to jestem obrócona w niewłaściwą stronę – skarciłam go. – Od czasu do czasu trzeba wymyślać nowe tańce, a kto umiałby to robić lepiej niż ty i ja? Okręciłam się na pięcie i stanęłam twarzą do niego, a on zamknął mnie w najczulszym uścisku, jaki mogłam sobie wyobrazić.
Rozdział dwunasty Oczekiwanie w Bath Jak to możliwe, że jeden dzień różni się tak niewiarygodnie od poprzedniego? Że po ponurym piątkowym poranku przychodzi cudowny sobotni wieczór, a potem niedziela zasługująca na modlitwę i wdzięczność? Podczas porannego kazania Frederick (bo teraz już na pewno mogłam nazywać go tak poufale) i ja siedzieliśmy obok siebie w milczącym porozumieniu. Wiedziałam, o czym myśli, bo myślałam o tym samym. Za trzy dni miał wrócić na swój okręt. Tak mało czasu nam zostało, by nacieszyć się swoim towarzystwem! Po mszy moi rodzice zaprosili jego i doktora Barnesa na herbatę. Nieobecność pani Doherty i panny Whitley była wyraźnie odczuwalna. Frederick i ja zgodnie zwolniliśmy kroku, żeby zostać nieco w tyle za resztą towarzystwa i zyskać więcej prywatności. Wiedziałam, że panna Whitley dwa dni wcześniej wróciła do rodzinnego domu, ale gdzie się podziewała pani Doherty? – Ciotka nie czuje się najlepiej, ponieważ otrzymała ostatnio nowiny, które… nie przypadły jej do gustu. – Tylko mi nie mów, że jestem odpowiedzialna za przedwczesne wpędzenie tej poczciwej damy do grobu – oznajmiłam bez cienia skruchy. – I możesz mnie teraz uznać za istotę pozbawioną serca. – Cóż, sam nie jestem bez winy wobec mojej ciotki. Kiedy byłem mały, uważałem ją za czarownicę. I zachodziłem w głowę, jakim cudem przeżyła inkwizycję. Takie żarty w niedzielę były wysoce niestosowne, jednak żadne z nas nie potrafiło opanować rozbawienia. Czekająca nas rozłąka usunęła wszelkie bariery. – Twój brat wygląda dziś na przygnębionego, prawda? – Czuje się niezręcznie z powodu tego spadku. Spodziewam się jednak, że szybko dojdzie do siebie i oswoi się z myślą o przyjęciu majątku. Andrew cię lubi, Jane. Zdecydowanie jest naszym
sojusznikiem. – Ja też go lubię, i to bardzo, ale nie poznałam jeszcze twoich rodziców i nie wiem, co sobie o mnie pomyślą. – Matka będzie tobą zachwycona. Bezapelacyjnie – oświadczył z przekonaniem. – Za to ojciec znienawidzi mnie od pierwszego wejrzenia? – Niczego takiego nie powiedziałem! – To niedomówienie było bardzo znaczące, poruczniku. – Muszę przyznać, że mój ojciec ma nieco ograniczone horyzonty… lecz zapewnię go, że z czasem dasz się polubić. – Ach, doprawdy? Jak ostrygi? – prychnęłam. – Zupełnie jak ostrygi – potwierdził. – Czulszy narzeczony porównałby mnie do ukrytej w środku perły! – Moim zdaniem, bardziej odpowiednie byłoby porównanie z drażniącym ziarenkiem piasku, które poprzedza perłę. Odsunęłam się z udawanym gniewem. To nie była miłość, o jakiej czytałam w książkach, słodka niczym miód i gorąca od czułych wyznań. Ta miłość była znacznie, znacznie lepsza. Była prawdziwa. Była nasza. Gdy późnym popołudniem odprowadziłam Fredericka do furtki, wyjął z kieszeni munduru maleńkie pudełeczko i podał mi. – Panno Jane, proszę przyjąć ten skromny wyraz mojego uczucia. Widziałam, jak bardzo zależało mu na mojej aprobacie i już to samo stanowiło wystarczający prezent. Otworzyłam jednak oczywiście puzderko i ze zdumieniem ujrzałam w nim ów wisior z kameą, który Frederick nie tak dawno temu oglądał w sklepie. – Szanowny panie, pozbawił pan prezentu własną matkę – wykrztusiłam. – Tamtego dnia u jubilera przyłapałaś mnie na gorącym uczynku, lecz ucieszyłem się, że mogę poznać twoją opinię. Ten prezent był od początku przeznaczony wyłącznie dla ciebie. Tyle szczerego uczucia było w jego słowach, że poczułam się, jakby mnie pocałował. *
Frederick odwiedzil nasz dom rano w dniu swojego wyjazdu. Moi rodzice obserwowali nas przez trzy ostatnie dni ze zdumieniem i zaciekawieniem, lecz nie zadawali żadnych pytań. Teraz wraz z Cassie i mną podeszli do powozu, by pożegnać mego ukochanego. – Ogromnie się cieszę, że mogliśmy się tu spotkać i mam nadzieję, że… niedługo znów się zobaczymy – powiedział Frederick. – Oczywiście. Wszyscy przecież mówią, że wojna wkrótce się skończy. Będziemy zachwyceni, mogąc pana ponownie widzieć – oznajmiła moja matka uprzejmie. – To prawda – przyświadczył papa. – Będziemy czekać na to spotkanie. Szerokiej drogi. – Do widzenia, poruczniku – dodała Cassie, po czym dyskretnie odciągnęła rodziców w stronę domu. Frederick wezwał gestem swojego służącego. – Nortonie, mógłbyś wnieść to pudło do środka? – A potem, zwracając się do mnie, wyjaśnił: – To taki mały podarunek. Sięgnął po moją dłoń i czule ją ucałował. Miał takie miękkie i ciepłe usta. Och, ileż rozkoszy czekało mnie w przyszłości! Wiedziałam, że matka, ojciec i Cassie obserwują nas z ganku, lecz nie miałam nic przeciwko temu. Frederick zasługiwał na przyjęcie z otwartymi ramionami przez każdą rodzinę i byłam pewna, że moi bliscy tak właśnie go potraktują. – Mówiłam ci, jak bardzo wszyscy cierpimy, gdy nie dostajemy wieści od moich braci. Obiecaj, że będziesz pisał regularnie – zażądałam. – Za każdym razem, gdy zejdę na ląd, będę już miał list gotowy do wysłania. – To za mało. Masz pisać codziennie. Pisz o wszystkim. O tym, co myślisz… O wszystkim. Odkładaj te listy na stos, tak byś mógł mi ich wysłać przynajmniej tuzin, gdy zejdziesz na ląd. Pisz jak najwięcej! – Nawet mój kapitan nie jest taki wymagający! – Nie będę mogła liczyć na rozrywkę w postaci buntu i chłosty, więc czas będzie mi upływał znacznie wolniej niż tobie. Proszę o tym pamiętać, poruczniku.
Słysząc ten oficjalny zwrot, przechylił głowę na bok. – Fredericku – poprawiłam się z przyjemnością. – Możesz liczyć na moje listy. Do zobaczenia, najdroższa Jane. Patrzyłam, jak odjeżdża, przepełniona przedziwną mieszanką radości i smutku. Potem, nieco oszołomiona, wróciłam do domu. Ojciec przyglądał się pakunkowi, który Norton zostawił w salonie. – Bardzo ciężkie to pudło. Ciekawe, co w nim jest. – Może książki – podsunęła Cassie. – Porucznik tak hojnie dzielił się swoimi zbiorami. Podniosłam pudło. Dobry Boże, faktycznie było ciężkie! Najchętniej nie otwierałabym go tak od razu, by móc dłużej cieszyć się niespodzianką, lecz cała rodzina patrzyła na mnie wyczekująco, więc zaczęłam rozpakowywać prezent. – Może to kilka butelek wina. Pudło jest bardzo wysokie – ekscytowała się matka. W końcu zdjęłam wieko. Na widok tego, co się w nim znajdowało, zaparło mi dech w piersiach. Papier, doskonałej jakości i jak dużo! Stos kartek był wysoki prawie na pół metra. Zapas wystarczający na rok lub dwa. Na listy, opowiadania, na całą powieść! Żaden prezent, który dotychczas otrzymałam, nie uradował mnie tak bardzo. – I cóż to w końcu jest? – zniecierpliwiła się matka. Bez słowa wyjęłam gruby plik papieru. Nie obchodziło mnie, czy prezent spełni oczekiwania moich bliskich, lecz gdy spojrzałam na ich twarze, zobaczyłam wyłącznie uśmiechy i wyrazy aprobaty. Zrozumieli. *
Nasz własny wyjazd nastąpił kilka dni później. Wylewnie podziękowaliśmy panu Shawowi za gościnę, Cassie i ja wycałowałyśmy Marthę, po czym pobiegłam jeszcze na plażę, by pożegnać się z morzem. Ponownie miałam je zobaczyć w Lyme, gdy zamieszkam tam z Frederickiem. Potem odbyliśmy dwudniową podróż do Bath. Ledwo pamiętałam niechęć, jaką odczuwałam niegdyś na myśl o przeprowadzce do tego
miasta. To prawda, było oficjalne i wymagające, lecz teraz wiedziałam, iż nie zostanę w nim na długo i pobyt tam traktowałam jak coś w rodzaju wakacji przed ślubem. W pełni więc mogłam się cieszyć zachwycającą paradą, która przeszła ulicami Bath wkrótce po naszym przyjeździe. Śmiałam się i oklaskiwałam żonglerów, akrobatów, klaunów i muzyków. Muszę wyznać ze wstydem, że miałam wrażenie, jakby całe to widowisko odbywało się na moją cześć, jakby cały świat chciał świętować moje dopiero co znalezione szczęście. Czułam się jak gość honorowy, któremu gospodarze ze wszystkich sił starają się zrobić przyjemność i doskonale im się to udaje. – Czy to ta sama młoda dama, której skóra cierpła bodaj na myśl o przeprowadzce do Bath? – dokuczała mi Cassie. – Spłoniesz w piekle za rozpowszechnianie takich kłamstw! – odparłam z oburzeniem. – Bath to olśniewające miejsce. – Nie może się jednak równać z Lyme. – Moja siostra uśmiechnęła się przebiegle. To prawda. Nigdy nie byłam w Lyme, lecz miasteczko to stało się mi już równie drogie jak Steventon. Pokładałam w nim wielkie nadzieje jako w mym przyszłym domu. – Bath to zaledwie poczekalnia, acz bardzo przyjemna – przyznałam. – Mam nadzieję, że tobie będzie się tu wspaniale mieszkać. Dla mnie to tylko gościnne miejsce chwilowego postoju. – Nie jestem przyzwyczajona do oglądania cię w tak znakomitym nastroju – zdziwiła się Cassie. Potem sięgnęła po moją dłoń i uścisnęła ją serdecznie. – Bardzo długo na to czekałaś. Nie mogłam się z nią nie zgodzić. – Ale warto było czekać – odrzekłam. *** Pierwszy list Fredericka otrzymałam tak szybko, jak na to liczyłam: w drugim tygodniu pobytu w Bath. Zgodnie z daną mi obietnicą, wysłał go jeszcze przed wejściem na pokład. Teraz zyskałam pewność, że nie zaniedba naszej korespondencji. List liczył dwie strony – zadowalająca długość – a miejscami rozchwiane i nierówne rzędy liter
świadczyły o tym, iż jego początek został napisany jeszcze w powozie. Najdroższa Jane, mam nadzieję, że mój list znajdzie Cię w doskonałym zdrowiu i że Ty oraz cała Twoja rodzina dobrze czujecie się w Bath. Od czasu naszego rozstania nie wydarzyło się nic konkretnego, więc będziesz musiała znieść moje wyznania. Być może nie zdajesz sobie sprawy, w jakim stanie byłem, gdy się poznaliśmy. Nie czułem najmniejszej radości ani podniecenia na myśl o przyszłości. Marynarka, parafia, ewentualne małżeństwo – wszystko to wywoływało we mnie dziwną obojętność. Nawet projektowanie maszyn, choć dawało mi autentyczną satysfakcję, nie sprawiało prawdziwej przyjemności. Dawno temu przestałem wierzyć w miłość. Wydawała mi się dziecinnym marzeniem i czułem wstyd na myśl o tym, że tak długo nie potrafiłem z niej zrezygnować. Wiedziałem, że zapewne kogoś poślubię, ale nie liczyłem na nic więcej niż miłą partnerkę, która wychowa moje dzieci i będzie mi towarzyszyć podczas wizyt i balów. Taki układ nietrudno byłoby zaaranżować, więc nie musiałem obawiać się rozczarowania. Tak oto postanowiłem przystać na żelazo, a tymczasem trafiła mi się skrzynia pełna złota. Czy zdajesz sobie sprawę, jakim jesteś skarbem? Już na samym początku naszej znajomości zrozumiałem, że damy, które wcześniej uznawałem za absolutnie czarujące, będą mnie odtąd nudzić. Większość z nich miała tak samo godną podziwu osobowość i urodę; jedne nie różniły się od drugich. Myślę, że mogłem szukać przez całe życie i nigdy nie spotkać kogoś takiego jak Ty. Jesteś niczym błękitny diament w bloku granitu. Nie, jesteś jeszcze bardziej wyjątkowa. Jak kawałek gwiazdy, która spadła na ziemię i z którą nic nie może się równać. Jakie to niesamowite! Nie chciałam przeczytać całego listu za jednym posiedzeniem, szczególnie że na następny mogłam liczyć najwcześniej za miesiąc lub dwa. Zmusiłam się, by wrócić do początku, przeczytać go z rosnącą przyjemnością i przerwać lekturę w tym samym miejscu, resztę odkładając na później, niczym przysmak zbyt pyszny, by
pochłonąć go od razu. *
Znaczną część pobytu w Bath musieliśmy spędzać z naszymi krewnymi. Brat mojej matki, James Leigh-Perrot, był człowiekiem zamożnym dzięki połączeniu spadku, który otrzymał po jednym z krewnych, z posagiem swej żony. Jednakże pani Leigh-Perrot wniosła do ich związku coś więcej niż majątek, a mianowicie niezmiernie szlachetne pochodzenie. Całą naszą rodzinę od dawna przestały ekscytować opowieści o arystokratach, z którymi byliśmy daleko spowinowaceni przez tę wujenkę, a perspektywa podjęcia nas pewnego dnia przez członków familii królewskiej przyprawiała nas o dreszcz emocji, szczególnie kiedy byliśmy dziećmi. Mogłam sobie wyobrazić miny króla i królowej, gdyby na progu ich pałacu pojawiła się w porze podwieczorku rzekomo spokrewniona rodzina wiejskiego pastora! Owe mityczne koneksje miały tak niewielki wpływ na naszą przyszłość, że wszyscy zaczęliśmy je traktować jako coś zabawnego. Wszyscy, z wyjątkiem pani Leigh-Perrot. Dla niej stanowiły one fundament tożsamości i bezdyskusyjnie ukochany temat rozmów. Ja jednak nie takich rozmów chciałam słuchać. Zdecydowanie bardziej interesowały mnie okoliczności największego skandalu, jaki kiedykolwiek wstrząsnął moją daleką rodziną, a w którym pani Leigh-Perrot odegrała główną rolę. Dwa lata wcześniej bowiem oskarżono ją ni mniej, ni więcej, tylko o kradzież sklepową! Koronki, za które nie zapłaciła, znaleziono w jednej z jej paczek z zakupami. W rezultacie pani Leigh-Perrot trafiła do więzienia, gdzie przez osiem miesięcy czekała na proces. Nigdy jej nie lubiłam, męczyły mnie arogancja i wyższość, z jaką traktowała innych, lecz współczułam jej takiego poniżenia. Cassie i ja chciałyśmy ją nawet odwiedzić, lecz wujenka stanowczo nie zgodziła się na to, by dwie młode damy z dobrego domu zawitały w więzieniu. W tym czasie sklepikarz wielokrotnie składał panu Leigh-Perrotowi propozycję wycofania zarzutów wobec jego żony
w zamian za sowitą łapówkę. Jak się później okazało, miał on brzydki zwyczaj podrzucania zamożnym klientom artykułów, za które nie zapłacili, a następnie oskarżania ich o kradzież i wymuszania pieniędzy od ich rodzin. Wszystko to wyszło na jaw podczas procesu i wujenka została ostatecznie uniewinniona. Wszystkie te szczegóły znałam z drugiej ręki i byłam szalenie ciekawa opowieści samej pani Leigh-Perrot. Jednakże ona uznała, że cała historia nie powinna w ogóle mieć miejsca, a zatem nigdy się nie wydarzyła, i nie wspominała o niej ani słowem. Tak więc rozmowy w domu wujostwa jak zawsze toczyły się wokół naszego rodowodu, niezliczonych osiągnięć męskich potomków spokrewnionych z nami rodzin oraz bolesnych ataków podagry wuja Jamesa. Ten ostatni temat mogłam jakoś znieść, pan Leigh-Perrot bowiem sprezentował mi na przestrzeni lat tyle wspaniałych książek, że poczuwałam się wobec niego do wdzięczności. Ogólnie byłam jednak coraz bardziej zadowolona, że mój pobyt w Bath nie potrwa zbyt długo. Bezdzietnościć państwa Leigh-Perrot od zawsze wzbudzała pewne zaciekawienie. Oczywiście znałyśmy wiele małżeństw w średnim wieku, które żyły samotnie w opuszczonym przez dorosłe potomstwo domu, lecz rodzina Leigh-Perrotów liczyła dwie osoby już od ponad trzydziestu lat. Trudno nam było wyobrazić sobie tę ciszę, brak żartów, zabaw i dokazywania. Odnosiłam jednak wrażenie, że całkowity brak dzieci jest lepszy niż posiadanie jedynaka, który byłby zapewne bardzo nieszczęśliwy mimo świadomości swych arystokratycznych powiązań. Kiedy wróciliśmy do domu po długim wieczorze z wujostwem, Cassie i ja zaczęłyśmy rozważać wady i zalety naszych koneksji. – Zawsze uważałam, że państwo Leigh-Perrotowie wykazali się niedbalstwem, nie zapewniając nam żadnych kuzynów – oznajmiłam. – Ich musi to boleć znacznie bardziej niż nas – stwierdziła moja siostra. – A prawdę mówiąc, nam jest to nawet w pewnym sensie na rękę. Brak bezpośredniego dziedzica majątku Leigh-Perrotów zwiększał szanse Austenów na udział w testamencie wujostwa. Fakt ten od zawsze niesłychanie podnosił moją matkę na duchu. – Poza tym sądziłam, że być może zazdrościsz im braku potomstwa
– dodała Cassie. – Bynajmniej. Niewielka liczba dzieci to bardzo przyjemne uzupełnienie rodziny. Mam poważne zastrzeżenia dopiero wtedy, gdy prokreacja wymyka się spod kontroli. Troje albo czworo potomków świadczy o rozsądku rodziców; sześcioro to górna granica. – A nie trzydzieścioro dwoje? Och! Kilka lat wcześniej przeczytałyśmy w gazecie niewiarygodną historię kobiety, która bez komplikacji urodziła trzydzieste drugie dziecko! I wszystkie miała z tym samym mężem! Cassie i ja obliczyłyśmy, że aby jej dorównać, należałoby wyjść za mąż w wieku lat szesnastu i rodzić jedno dziecko rocznie aż do czterdziestego ósmego roku życia. – Gdyby owa dama dodała mężowi arszenik do kolacji, to ja osobiście nie miałabym jej tego za złe. Przecież nie jesteśmy maciorami rozpłodowymi – oświadczyłam. – Jestem pewna, że ona niczego nie żałuje – zaoponowała Cassie. – I ostatnie dziecko kocha równie mocno jak pierwsze. – Nie udawaj, że marzysz o czymś podobnym. Nawet dziesiątka to już nieprzyzwoita liczba, musisz to przyznać. – Za dziesięć lat zobaczymy, czy nie zmieniłaś zdania, Jane. Na razie trzeba się zająć pilniejszymi sprawami, takimi jak data, miejsce i liczba gości. Ach, ślubne plany! Nieco przedwczesne, ale jakże miłe. – Mam nadzieje, że stawi się cała rodzina Fredericka – powiedziałam. – A czy pani Doherty również zostanie zaproszona? – Oczywiście. I tak nie przyjdzie, więc spokojnie można ją zaprosić. Dzięki temu nie będzie mogła uskarżać się na zniewagę z naszej strony. Z pewnością jednak do samej śmierci nie przestanie przeklinać dnia, w którym los rzucił mnie na drogę jej bratanka. – Los? To nie los skierował nas do Sidmouth, moja droga. – A więc to sobie przypisujesz całą zasługę, Cassandro? – Oczywiście! – Skąd wiedziałaś? Przecież tamtego dnia w Godmersham odżegnałam porucznika od czci i wiary. Jakim cudem się domyśliłaś?
– Może nie piszę opowiadań, Jane, ale to nie znaczy, że brak mi wyobraźni – odparła moja siostra z triumfalnym uśmiechem. – Poza tym nie mogłam dopuścić do takiego marnotrawstwa. Podeszła do stojącego w kącie pokoju kufra i wyjęła z niego piękną suknię z białej koronki, ułożoną równo na samym wierzchu, po czym zbliżyła się do mnie i przyłożyła ją do mej figury. – Jesteś o cal niższa, ale łatwo będzie ją skrócić. – Ależ Cassie! – zaprotestowałam. – To twoja suknia ślubna. – Tak, i cieszę się, że ją zachowałam. Kiedyś nie mogłam na nią patrzeć, ale teraz jej widok bardzo mnie raduje. Przywodzi mi na myśl plażę w Lyme, którą mam nadzieję często odwiedzać. Bardzo często. Uściskałyśmy się, trzymając między sobą suknię niczym talizman zapewniający szczęśliwą przyszłość.
Rozdział trzynasty Wyczekiwany list
Przebywaliśmy w Bath już od dwóch miesięcy, a wyczekiwany tuzin listów nadal nie nadchodził. Miałam dosyć rozumu, by przez kilka pierwszych tygodni nie zamartwiać się brakiem wiadomości od Fredericka. Wiedziałam wszak, że jest całkowicie pochłonięty poważnymi sprawami związanymi z wojną. Musiał jednak przecież od czasu do czasu schodzić na ląd, gdy jego okręt zawijał do portu celem uzupełnienia zapasów. W takich sytuacjach zawsze wysyłano pudła listów od oficerów i reszty załogi. Konieczne było przecież przekazanie ważnych wojskowych wiadomości, a do nich dołączano całą korespondencję osobistą. Ja sama napisałam do Fredericka już czterokrotnie. Wiedziałam, że nieprędko dostanie te listy, lecz pragnęłam, by dotrzymywały mu towarzystwa w burzowe noce i przynosiły pocieszenie po strasznych bitwach i śmierci towarzyszy. Zapewniałam go o swych uczuciach i pisałam, jak ogromne znaczenie miały dla mnie jego słowa. Jednakże po dwóch miesiącach mój zapas cierpliwości się wyczerpał. Z coraz większym niepokojem sprawdzałam codzienną korespondencję. Jedyną pociechę w owym okresie stanowił dla mnie teatr. W Bath organizowano sporą liczbę spektakli – oczywiście nie tyle, co w Londynie, lecz wystarczająco dużo, bym znajdowała w nich odskocznię od nieznośnego czekania. Uwielbiałam teatr już na dobre dziesięć czy dwanaście lat, zanim zasiadłam na prawdziwej widowni. Amatorskie przedstawienia cieszyły się ogromną popularnością w Steventon i madame Lefroy wielokrotnie nas zapraszała do uczestnictwa w tego typu przedsięwzięciach. W jej salonie odgrywano takie sztuki, jak Sułtan, Szkoła skandalu czy Eleganckie życie służby. Występowałam w nich z niejakim powodzeniem, pochlebiam sobie, moje bowiem zdolności aktorskie nie należały do poślednich. Prawdę mówiąc, tak znakomicie bawiłam się podczas owych występów, że miałam wątpliwości, czy rola widza wyda
mi się równie przyjemna. Okazało się, że jest to rozrywka zupełnie odmiennego rodzaju, lecz korzystałam z niej chętnie. Ponadto często chodziliśmy na zachwycające koncerty. Nie śmiałabym nawet marzyć o odegraniu dzieł Haydna czy Mozarta na moim fortepianie, więc z zapartym tchem słuchałam ich w wykonaniu znakomitych muzyków. Zachwycały mnie również występy znanych śpiewaków, spośród których najbardziej wyróżniała się madame Mara. Jej głos pozwalał słuchaczom zapomnieć o wszystkich ziemskich troskach. Ze wszystkich sił starałam się skupić uwagę na rozrywkach, jednak w połowie zimy męczące oczekiwanie przekształciło się w nieustanny niepokój. Pewnej śnieżnej niedzieli, gdy w drodze z kościoła do domu Cassie i ja wyprzedziłyśmy nieco naszych rodziców, kiedy wszyscy brnęliśmy przez zaspy, zauważyłam bezbarwnym tonem: – Jest pierwszy lutego. – Drogi są zasypane, Jane. A poczta… no cóż, poczta robi, co może, ale czasami giną im całe worki przesyłek i miesiącami nie można odnaleźć listów. Może zresztą porucznik nie pisze, bo jest chory? Przypomnij sobie, jak długo nie dostawaliśmy żadnych wieści od Franka, kiedy miał influencę. Na morzu często się tak dzieje. Wiedziałam, że moja kochana siostra chciała dodać mi otuchy, lecz jakże desperacko musiałabym pragnąć racjonalnego wytłumaczenia faktu, iż nie otrzymuję listów, by znaleźć pocieszenie w myśli, że Frederick leży złożony gorączką? – To nie musi być wcale poważna choroba – dodała szybko Cassie. A zatem powinnam mieć nadzieję, że Frederick jest zbyt chory, by do mnie napisać, lecz nie tak bardzo, by zagrażało to jego życiu? Zaiste, choroba idealna. – Zastanawiam się, czy napisał już o mnie do swoich rodziców. Jeśli wiernie przedstawił mój charakter, mogli go ostrzec, że podjął zbyt pochopną decyzję. – Nigdy w to nie uwierzę! – zaoponowała Cassie. – Przecież przewidywał, że jego ojciec i ja możemy nie znaleźć wspólnego języka – przypomniałam jej.
Któż mógł znać prawdę? Chwytałam się brzytwy. Układałam niewiarygodne scenariusze. Snułam przypuszczenia. Szukałam odskoczni. I popadałam w rozpacz. Pod koniec marca opuściła mnie już wszelka nadzieja – nie została jej nawet odrobina. Moje nocne szlochanie obudziło Cassie. – Jane! Jane! Siostra objęła mnie mocno i przytuliła. – Już nigdy go nie zobaczę! – jęknęłam, przygnieciona tą pewnością. – Nie trać nadziei, Jane. Nie boisz się już chyba, że jego rodzina wybiła mu z głowy miłość do ciebie? – Nie. Frederick mnie kocha, tego jestem pewna. Nigdy by mnie nie porzucił. – To prawda. – A takim razie… tylko jedno mogłoby nas rozdzielić. – Nie! Nie wolno ci tak mówić! Nawet tak nie myśl! Cassie desperacko chciała oszczędzić mi bólu, którego sama doświadczyła, lecz nie leżało to w jej mocy. Na nic modlitwy, nadzieje i ludzkie starania. Frederick odszedł. Nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. *
List przyszedł dwa tygodnie później, zaraz po podwieczorku. – Jane, to do ciebie – oznajmiła matka, wręczając mi kopertę. Cassie aż podskoczyła i głośno odetchnęła z ulgą. Pozwoliłam sobie na króciusieńką chwilę nadziei. Potem spojrzałam na nazwisko nadawcy. Był nim doktor Andrew Barnes, brat Fredericka. Upuściłam list na podłogę i bez słowa poszłam do sypialni. Nie musiałam go czytać, żeby poznać treść. Usiadłam na brzegu łóżka. Myśl o martwym ciele ukochanego doprowadzała mnie do szaleństwa. Tak, sądzę, że żal po zmarłym to istotnie rodzaj szaleństwa. Wiłam się z bólu, przed którym nie było ucieczki. Chciałam biec, tak jak biegałam w dzieciństwie, daleko
i szybko, do całkowitego wyczerpania. Tak, by zabrakło mi już sił na cierpienie. Cassie przyszła do mnie dopiero po kwadransie. Jej twarz była mokra od łez. – Kiedy umarł? – spytałam. – W październiku. – Cassie mówiła z wymuszonym opanowaniem, jakby chciała uspokoić nas obie. – Doktor Barnes chciał cię powiadomić zaraz po tym, jak sam się dowiedział, lecz nie miał naszego adresu i musiał czekać, aż zwrócą rodzinie dziennik i inne rzeczy osobiste porucznika. – Pochowali go w morzu. Nie mogę nawet odwiedzić jego grobu. – Och, Jane… – Kiedyś zawiodłam się na uczuciu innego mężczyzny, lecz takiej miłości nawet sobie nie wyobrażałam. Wiedziałam, że on mnie nie porzuci. Wiedziałam, że mnie nie zostawi. Załamana Cassie usiadła obok i zamknęła mnie w mocnym uścisku. – Wiedziałam, że mnie nie zostawi.
Rozdział czternasty Szczęśliwe zakończenia Starałam się panować nad swym żalem. Musiałam to zrobić dla Cassie, która ogromnie cierpiała z mojego powodu. Zbliżyłyśmy się do siebie jeszcze bardziej. Żadna z nas nie doczekała dnia własnego ślubu, a mimo to obie byłyśmy wdowami. Miałam trzy suknie żałobne, które sprawiłam sobie po śmierci narzeczonego mojej siostry. Nosiłam je wtedy prawie przez pół roku, dłużej niż wymagały tego przyjęte w społeczeństwie konwencje, żeby Cassie wiedziała, jak bardzo jej współczuję. Te czarne szaty od kilku lat spoczywały na dnie kufra i choć wiedziałam, że pewnego dnia będę musiała je wyciągnąć, nie wyobrażałam sobie nawet straszliwej rozpaczy, która będzie temu towarzyszyć. Nie miałam pojęcia, co ze sobą począć. Nie było pogrzebu. Nie było nabożeństwa żałobnego. Nie było wizyt przyjaciół i znajomych. Cassie wzięła na siebie obowiązek odpisania doktorowi Barnesowi, żeby potwierdzić otrzymanie jego listu. Ja trwałam w martwym, bezwładnym otępieniu. Matka pilnowała, bym regularnie spożywała posiłki, lecz przełknięcie każdego kęsa kosztowało mnie tyle trudu, że połowa jedzenia zostawała na talerzu. Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, iż powinnam zmusić się przynajmniej do jednego: do dokończenia mego opowiadania. Tak, by móc wrzucić rękopis do kufra i nigdy więcej na niego nie spojrzeć. Dwie najstarsze siostry Bennet spacerowały londyńskimi ulicami. Jane weszła do sklepu z przyprawami, a Elżbieta czekała na zewnątrz, rozglądając się obojętnie dookoła. Nagle, osłupiała, gwałtownie wciągnęła powietrze. W tej chwili Jane wyszła na zewnątrz z małym pakunkiem. – Całe szczęście, że przechodziłyśmy tędy akurat dzisiaj, bo część zapasów jest już mocno uszczuplona i… Dopiero teraz zauważyła, że Elżbieta wpatruje się w coś po drugiej
stronie ulicy. Gdy zwróciła wzrok w tym samym kierunku, jej zaskoczenie dorównało zdumieniu siostry. Ujrzała bowiem panów Darcy’ego i Bingleya, którzy pomagali swym żonom wysiąść ze ślicznego powozu. Darcy wydał kilka poleceń stangretowi, a następnie obie pary oddaliły się spacerowym krokiem. Jane Bennet zdobyła się na uśmiech. – Wydaje mi się, że ciotka Gardiner zapowiedziała na dzisiejszy wieczór pieczeń. Marzyłam o niej przez cały dzień. Nie pozwólmy reszcie rodziny czekać – oznajmiła stanowczym tonem. Oszołomiona i zrezygnowana Elżbieta pozwoliła siostrze pociągnąć się w stronę domu. Nie pozostało nic do dodania, nie było żadnej artystycznej konkluzji – wyłącznie zimne rozczarowanie, rezygnacja i smutek. W ten oto sposób rozprawiwszy się z siostrami Bennet, włożyłam wszystkie swe rękopisy do małego kufra i zamknęłam go na kłódkę. Nie zamierzałam poświęcić im już ani jednej chwili. Moją głowę nieustannie wypełniały zarówno wspomnienia, jak i wizje szczęśliwej przyszłości, która nigdy nie miała nadejść. Marzenia o podróżach z Frederickiem do Londynu, Lyme, Kornwalii, a nawet za granicę, o wspólnych wieczorach spędzanych na lekturze i ekscytujących dyskusjach. Przyprawiające o dreszcz podniecenia obrazy tego, jak nadzy oddajemy się miłosnym uściskom. Wszystko to pozostać miało w sferze mojej wyobraźni. Matka powierzyła mi przygotowanie ogródka na nadejście wiosny. Był to maleńki spłachetek ziemi, niewymagający zatrudniania ogrodnika. Obojętnie zgodziłam się wykonywać to zajęcie, bo nie miałam przecież nic innego do roboty. Grabiłam zeschłe liście, usuwałam połamane gałęzie, sadziłam zioła i kwiaty. Dzięki temu wieczorami byłam tak zmęczona, że udawało mi się zasnąć. Zwolniono mnie ze wszystkich obowiązków towarzyskich. Moi bliscy nieustannie pilnowali, bym nie została bez nadzoru. Niezależnie od tego, czy akurat czytałam, uprawiałam ogródek lub jadłam, zawsze poddawali mnie uważnej i wyrozumiałej obserwacji. I tak mijały tygodnie. Pewnego dnia przyjęłam zaproszenie Cassie na długi spacer po
wzgórzach otaczających Bath. Wyprawa miała zająć ponad pół dnia, lecz widoki były podobno niezrównane. I rzeczywiście. Z tej perspektywy miasto wyglądało pięknie – dostojne i złote. Jednak mnie w największym stopniu pochłaniały myśli o mojej siostrze. Wiedziałam, jak wielkim uczuciem darzyła pana Fowle’a, jaka była szczęśliwa i pełna nadziei, zanim spadła na nią wieść o jego śmierci. Jej żałoba po nim była głęboka i trwała długo, niemniej jednak Cassie udało się w końcu dojść do siebie. Zawsze zastanawiałam się, jak tego dokonała. Teraz zaczynałam rozumieć. Ból, jaki sprawiało mi odejście Fredericka, łagodziło poczucie jego obecności. – Czasem rozmawiam z nim w myślach – zwierzyłam się siostrze. – Toczymy dyskusje, jakich nigdy nie odbyliśmy. Takie, które byśmy kiedyś odbyli. Bardzo żywiołowe dyskusje… zważywszy na okoliczności. – Doprawdy, Jane! Ja też rozmawiałam z Thomasem po jego śmierci, lecz nigdy się z nim nie kłóciłam. Po raz pierwszy od roku udało mi się uśmiechnąć. – My traktowaliśmy kłótnie jako sport. Cassie ucieszyła się, widząc, że wreszcie dotarłam do wspomnień, które nie przysparzały mi cierpień. Usiadłyśmy na trawie i urządziłyśmy sobie skromny piknik. – Po śmierci pana Fowle’a zrezygnowałaś z planów matrymonialnych – powiedziałam. – Nigdy nie widziałam w tym sensu, nie rozumiałam, czemu nie chcesz przynajmniej spróbować znaleźć nowej miłości. – A teraz rozumiesz. – To prawda. – Uczucie do Thomasa dodało mi sił. Jeśli człowiek bodaj raz zaznał prawdziwej miłości… to mu wystarcza. Z Cassie u boku musiało mi się udać odzyskać spokój ducha. Postanowiłam więc to uczynić. Siedziałyśmy w milczeniu na szczycie wzgórza, gdy nagle usłyszałyśmy odgłosy dalekich wystrzałów. Z pewnością nie było to polowanie, ponieważ dźwięki te dobiegały od strony miasta. Powtarzały się coraz częściej i stawały coraz liczniejsze. Czyżby Bath zostało
zaatakowane? Niemożliwe, nie leżało wszak nad morzem. Jednak wojna rodzi irracjonalne lęki, wróciłyśmy zatem pospiesznie do miasta, by się dowiedzieć, co się dzieje. Ujrzałyśmy ludzi świętujących na ulicach, krzyczących: „Zawieszenie broni z Francją! Zawieszenie broni z Francją!”. Była to scena niczym ze snu, który od lat nawiedzał mnie i zapewne niezliczone rzesze innych osób. Opanowani, eleganccy mieszkańcy Bath stracili wszelki umiar. Płakali i padali sobie w ramiona. Cassie i ja, oszołomione, przytuliłyśmy się do siebie. *
Kolejne tygodnie wypełniły pokazy sztucznych ogni i bale. Wino z racjonowanych wcześniej zapasów lało się strumieniami. Nie potrafiłam w pełni dzielić radości otaczających mnie ludzi, lecz musiałam z nimi świętować – byłam im to winna, zarówno tym mi bliskim, jak i obcym. Zgodziłam się nawet pójść z rodzicami i Cassie na bal; zaproszenie na niego otrzymaliśmy dzięki staraniom wujostwa Leigh-Perrotów. Nie zamierzałam tańczyć, a czarny strój chronił mnie przed wszelkimi niepożądanymi zalotami. Mogłam usiąść na szezlongu przy kominku, słuchać muzyki i wpatrywać się w płomienie. Spojrzawszy przelotnie na tłum gości, ujrzałam coś, co sprawiło, że moje serce zamarło. Idealnie wyprasowany mundur Marynarki Królewskiej. Błyszczące oficerki. Białe rękawiczki. Ta sama sylwetka. Identyczny chód. Czyżby wiadomość o jego śmierci była jakąś straszliwą pomyłką? Czyżby Frederick naprawdę do mnie wrócił? Mężczyzna w mundurze podszedł do mnie i wyciągnął rękę. – Zechce pani ze mną zatańczyć, panno Jane? Chyba nie uległa pani powszechnej opinii, że taniec z własnym bratem jest rzeczą niestosowną? To był Frank! Rzuciłam mu się na szyję i gdyby nie objął mnie mocno, z pewnością osunęłabym się na podłogę, ponieważ żałoba osłabiła moje ciało i radość dosłownie zwaliła mnie z nóg. *
Niedługo później cieszyliśmy się z powrotu Charlesa. Nasi dwaj marynarze, których los przez kilka ostatnich lat spędzał rodzinie sen z powiek, byli w końcu z nami, cali i zdrowi. Od chwili ich przybycia nie mogliśmy się z nimi rozstać i codziennie siedzieliśmy w salonie do północy albo dłużej, domagając się opowieści – fascynujących, nudnych lub ponurych. Teraz, gdy wiedzieliśmy, że nic im się nie stało, mogliśmy z zainteresowaniem słuchać, jak moi bracia mówią o niebezpieczeństwach, które im groziły. Wszyscy byliśmy w wyśmienitych humorach. Nawet matka przestała narzekać na wyimaginowane dolegliwości. Miała przy sobie czwórkę swych najmłodszych dzieci, więc czuła się szczęśliwa. – Które z was zgodzi się pozować mi jutro do portretu? – spytała Cassie. – A może narysujesz nas wszystkich razem? – zaproponowałam. – Przecież jesteśmy niezwykle przystojną rodziną, nieprawdaż? Matka potrząsnęła potępiająco głową, lecz nie zbeształa mnie za przechwałki. Bo jakże mogłaby im zaprzeczyć? Radość podkreśliła naszą urodę, a takie rodzinne piękno stanowczo należało uwiecznić dla potomnych. Po każdym takim gwarnym, radosnym wieczorze kładłam się do łóżka i czekałam, aż Cassie zaśnie. Potem wstawałam po cichutku z łóżka, siadałam przy kominku, zapalałam świeczkę i wyciągałam list Fredericka. Jedyny, jaki kiedykolwiek od niego otrzymałam. Jedyny, jaki kiedykolwiek miałam otrzymać. W tej chwili jestem w porcie w Portsmouth, ciesząc się ostatnimi chwilami na stałym lądzie. Razem ze mną czeka tu na rejs jeszcze jeden człowiek. Ma skrzypce i zna chyba wszystkie szanty, jakie powstały od początku historii wypraw morskich. Poprosiłem go, by zagrał walca. Śmiał się ze mnie, mówiąc, że zapewne myślę o jakiejś damie, ale spełnił moją prośbę. Melodia przywołała żywe wspomnienie tamtego wieczoru w Auli Miejskiej, choć oczywiście nie potrzebuję słyszeć muzyki, by przypomnieć
sobie wiele pięknych chwil. Przywołuję je w pamięci nieustannie, smakując każde słowo, każdy obraz, każdą myśl, każdą rozmowę. Powiesz, że mam słabość do przedziwnych rozrywek, lecz samo wspominanie Twoich obelg wystarcza, by wywołać u mnie śmiech. Nie sprawia mi nawet przykrości przypominanie sobie bolesnych nieporozumień, które pojawiły się między nami, bo przecież wszystkie zostały wyjaśnione co do najdrobniejszego szczegółu. Wielu mężczyzn przed ślubem nazywa siebie samych najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Jeśli kiedyś jeszcze usłyszę taką deklarację, zlituję się nad tym, kto ją wygłosi, i miłosiernie mu nie zaprzeczę. Ten tytuł jednak przysługuje wyłącznie mnie. Żegnaj, najdroższa Jane. Żegna Cię najszczęśliwszy z ludzi, Twój kochający Frederick Nie mogę powiedzieć, by taka nocna lektura koiła mój ból, zawsze jednak przynosiła mi pocieszenie. Nie dane nam było spędzić razem wiele czasu, lecz pozostało po nim całe mnóstwo wspomnień. Nie Ty jeden byłeś szczęśliwy, Fredericku. I nigdy o Tobie nie zapomnę. Ostrożnie złożyłam list. Bardzo, bardzo ostrożnie. Musiał przecież przetrwać wiele lat. *
Pewnego dnia wybrałam się do kościoła, ponieważ naprawdę miałam powody do złożenia gorących podziękowań Bogu za powrót moich braci. Poczekałam na moment, gdy nie będzie tam nikogo, usiadłam blisko ołtarza i zaczęłam modlić się na głos. – Panie, często zapominam o tym, jak dobre jest moje życie. Bo czyż nie mam najlepszej na świecie rodziny? A powrót Franka i Charlesa to błogosławieństwo, za które nigdy nie przestaniemy Ci dziękować. Chociaż… po dziewięciu latach wojny zapewne mogliśmy oczekiwać nieco większej łaski. Nie przyszłam tu jednak narzekać. Chciałam Ci wyrazić swą ogromną wdzięczność. Nawet ten rozejm, ta chwila wytchnienia od działań zbrojnych sprawiła, że jesteśmy bardzo, bardzo
szczęśliwi. Podniecenie kilku ostatnich wieczorów i natłok burzliwych myśli sprawiły, że czułam się znużona. Oparłam głowę o pulpit ławki i zapadłam w lekki, niespokojny sen, jeden z tych, w których człowiek mówi do śnionych postaci, lecz nie potrafi się obudzić. W ławce za mną ktoś głośno szlochał. Nie musiałam się nawet obracać, żeby sprawdzić, kto to. Marianna Dashwood zawsze wykazywała irytujący brak opanowania. Musiałam jednak wziąć za nią odpowiedzialność, jako że sama byłam autorką jej niedoskonałości. I sprawić, by przestała mnie dręczyć. – No już, wystarczy. Możesz mi powiedzieć, w czym rzecz? – zapytałam szorstko. – Willoughby ma poślubić inną kobietę! A ja nie potrafię bez niego żyć! – łkała Marianna. – Nie rozumiesz, że to łajdak? – tłumaczyłam niecierpliwie. – Z całą pewnością lepiej ci będzie bez niego. Myślałam, że to jasne. – Jest najlepiej wykształconym oraz najbardziej uroczym i wrażliwym mężczyzną, jakiego znam! – Gdyby darzył cię prawdziwym uczuciem, nie uciekłby do Irlandii… To znaczy… hm, nie wyjechałby do Londynu i pozostał wierny waszej miłości. Moją wypowiedź przerwał kolejny wybuch płaczu, dochodzący z innego zakątka kościoła. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że na tak nieposkromiony objaw emocji pozwoliła sobie Eleonora Dashwood. – Tego się po tobie nie spodziewałam – stwierdziłam z wyrzutem. – Powinnaś być przecież tą rozważną. – Edward ma poślubić tę okropną Lucy Steele! – wyszlochała Eleonora. – A wolałabyś, żeby ożenił się z uroczą i cnotliwą damą? Bo ja zdecydowanie bym tego nie chciała. To znacznie mniej zabawne rozwiązanie. – Więc nie zrobisz nic, żeby ulżyć memu cierpieniu? Cóż. Perspektywa wprowadzania poprawek nie wydała mi się zbyt nęcąca, niemniej jednak problem małżeństwa pana Ferrarsa dałoby się
szybko rozwiązać. – No dobrze. A gdyby tak Lucy umarła i Edward został wdowcem? Powiedzmy, za pięć lat? – podsunęłam. Moja propozycja nie spotkała się z uznaniem. Eleonora ponownie się rozszlochała. – A co ze mną? Nie połączysz mnie na nowo z ukochanym? – marudziła Marianna. – Z Willoughbym? Wykluczone! Powinnaś mieć więcej dumy i nie marzyć o czymś podobnym. Przeniosłam wzrok na ławkę znajdującą się kilka rzędów dalej. Siedząca w niej Elżbieta Bennet pocieszającym gestem obejmowała swą siostrę Jane, która cicho siąkała nosem. – Tak, tak, wiem. Bingley i Darcy też się ożenili. Nie powinno to być dla was zaskoczeniem – oświadczyłam. – Dlaczego w tak okrutny sposób odebrano nam miłość? Czy naprawdę prosiłyśmy o zbyt wiele? – westchnęła Elżbieta. – Młode kobiety z niezamożnych rodzin muszą stawić czoło określonej rzeczywistości – wyjaśniłam z lekką irytacją. – Poślubienie Bingleya oznaczałoby dla mnie największe możliwe szczęście – wyszeptała tęsknie Jane Bennet. – A jak często na tym świecie zdarza się, by uboga panna poślubiła bogatego młodzieńca, którego na dodatek kocha? Nie przyłożę ręki do rozpowszechniania takich złudzeń! – oznajmiłam stanowczo. – A zatem skażesz nas na straszliwą samotność i nieznośny żal? – oburzyła się Elżbieta. – Bzdura! Macie przecież siebie nawzajem. Macie rodziców i… zdrowie. Jane Bennet rozpłakała się w głos. Dosyć tego! Pomaszerowałam na tył kościoła i odwróciłam się plecami do moich bohaterek, całkowicie niewzruszona. Elżbieta próbowała uspokoić siostrę, lecz na próżno. – Czym ją tak rozgniewałyśmy? Czym zasłużyłyśmy sobie na taki los? – lamentowała Jane Bennet. Irytujące, żałosne istoty! Spojrzałam na nie przez ramię. – Świat pełen jest starych panien. Dlaczego miałabym uczynić dla
was wyjątek? W oczach Elżbiety wezbrały łzy. – Więc dla ciebie nigdy nie byłyśmy wyjątkowe? Poczułam zdumienie i, szczerze mówiąc, ukłucie wstydu. Właściwie dlaczego skazałam je na nieszczęśliwy żywot? Czyżby powodował mną wyłącznie egoizm? – No cóż… nic nie jest jeszcze ustalone raz na zawsze – powiedziałam. Elżbieta i Jane złożyły dłonie jak do modlitwy, patrząc na mnie błagalnie i z nadzieją. Sięgnęłam za siebie i otworzyłam drzwi kościoła. Do środka weszli elegancko odziani panowie Darcy i Bingley, którzy dołączyli przed ołtarzem do sióstr Bennet, które miały teraz na sobie suknie ślubne. Ławki wypełniły się świadkami tych podwójnych zaślubin. Elżbieta rzuciła mi szybkie, pełne wdzięczności spojrzenie, po czym odwróciła się do pastora, który mówił właśnie: – Zebraliśmy się tutaj, żeby połączyć te dwie pary świętym węzłem małżeńskim. Małżeństwo to poważny związek, w który nie wolno wstępować lekkomyślnie czy bezmyślnie, lecz z szacunkiem, powagą i w bojaźni Bożej. Duchowny wbił we mnie wzrok i nagle znalazłam się tuż przed nim. Kątem oka spojrzałam na mego przystojnego narzeczonego, porucznika Fredericka Barnesa, który wyglądał na tak dumnego i uradowanego, jak tylko mogłam sobie tego życzyć. Dalej stali Cassie i jej ukochany, Thomas Fowle. Ich twarze promieniały. Tak właśnie miało być – moja siostra i ja powinnyśmy doświadczyć najwyższego szczęścia tego samego dnia. – Możecie pocałować panny młode. Frederick przysunął się bliżej, pochylił czule nade mną i nasze usta nareszcie się spotkały, tak jak było im to od dawna przeznaczone. Jakże słodka i gorąca była nasza miłość. Nie chciałam, by mój sen się kończył. Dlaczego musiał się skończyć? Ciężkie kościelne drzwi trzasnęły głośno, a ja wzdrygnęłam się i obudziłam. – Jane, chyba nie spałaś? – zdziwiła się Cassie.
– Oczywiście, że nie. Modliłam się – odpowiedziałam, zasmucona, że przerwano mi moje cudowne rojenia. – Mam dobre wieści. – Bardzo ich potrzebuję. – W piątek przyjeżdża do nas Martha! – Cassie, to wspaniała nowina! Och, nie widziałyśmy jej prawie od roku! Jakże ucieszy się na widok Franka i Charlesa! – Podniosłam się i chwyciłam siostrę za ramię. – Chodź. Musimy prędko wracać do domu i przygotować dla niej pokój. I jeszcze kupić dodatkowy bilet na sobotni spektakl. Wyszłyśmy z kościoła niezwykle podekscytowane. Doświadczyłam w życiu tylu prawdziwych błogosławieństw: miałam rodzinę i przyjaciółki, miałam krzepiące wspomnienie miłości. Wiedziałam, że już zawsze będę za to wdzięczna. I nie miałabym nic przeciwko temu, żeby kiedyś znowu nawiedziły mnie takie cudowne sny. Tymczasem jednak powinnam wypakować rękopisy z kufra. Być może przed przyjazdem Marthy zdążę jeszcze dokonać kilku poprawek…
Post scriptum
Jane Austen nigdy nie wyszła za mąż. Wprowadziła poprawki do Rozważnej i romantycznej (zapewne ku zadowoleniu jej bohaterek) i wydała powieść w 1811 roku. Dwa lata później książka stała się bestsellerem. Dziesięć lat po śmierci Jane Austen sześćdziesięciotrzyletnia Martha Lloyd poślubiła owdowiałego brata pisarki, sir Francisa Williama Austena, admirała Marynarki Królewskiej, unikając w ten sposób zarówno życia w staropanieństwie, jak i udręk związanych z rodzeniem dzieci. Jane byłaby zachwycona takim szczęśliwym zakończeniem.
Słowo od autorki
W posłowiach do powieści Jane Austen znajdziemy krótkie wzmianki na temat autorki, a w nich – informację, że nigdy nie wyszła ona za mąż. Pewnego wieczoru, po ponownej lekturze Dumy i uprzedzenia, poczułam silne pragnienie znalezienia odpowiedzi na dwa pytania: jakim cudem niezamężna kobieta żyjąca w tamtych czasach mogła w tak głęboki i przekonujący sposób pisać o miłości oraz jakie aspekty życia Jane – rodzina, wychowanie, wykształcenie, ubóstwo, doświadczenia – uczyniły z niej pisarkę, podczas gdy tysiące innych kobiet z jej sfery zadowoliły się konwencjonalnymi rolami oraz oczekiwaniami. Innymi słowy, w jaki sposób Jane stała się obserwatorką społeczeństwa i uwielbianą pisarką, której dzieła nadal wzbudzają zachwyt dwieście lat po śmierci autorki? Co zdecydowało o jej wielkości? Zaczęłam zatem od przeczytania kilku sążnistych biografii. Zawierały one wiele informacji rzucających światło na drogę, jaką przebyła Jane, by w pełni zrozumieć bogactwo ludzkiej natury, osobowości, szaleństwa i oczekiwań stawianych przez społeczeństwo. Ponadto w niemal każdej z nich znalazłam krótki ustęp opisujący pamiętne wakacje spędzone przez rodzinę Austen nad morzem, kiedy Jane miała mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Poznała tam pewnego młodego mężczyznę, o którym niemal nic nie wiadomo. Jednak po śmierci Jane jej siostra Cassandra przyznała, że jej zdaniem Jane i ów młody mężczyzna zakochali się w sobie, a on był jednym z bardzo niewielu kawalerów, którzy rzeczywiście zasługiwali na względy Jane. Taka prawdziwa historia miłosna musiała pobudzić moją wyobraźnię. W niniejszej książce starałam się opisać tę historię oraz mężczyznę naprawdę godnego Jane. Mam nadzieję, że mi się to udało.
Tytuł oryginału amerykańskiego Jane by the Sea. Jane Austen’s Love Story
Text copyright © Carolyn V. Murray, 2015 All rights reserved
Projekt okładki Jane Dixon-Smith, JD Smith – Designs Typografia Anna M. Damasiewicz
© Copyright for the Polish edition
by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2016
Redaktor prowadzący Katarzyna Lajborek Opieka redakcyjna Joanna Kończak Redakcja Beata Iwicka Korekta Roma Sachnowska, Magdalena Szroeder Korekta plików po konwersji Irmina Garlej
ISBN 978-83-10-13102-7
Plik wyprodukowany na podstawie Wakacje nad morzem. Historia miłosna Jane Austen, Warszawa 2016
www.naszaksiegarnia.pl
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail:
[email protected]
Konwersję wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.